Katherine John Bursztynowy Rycerz Amber Knight Przełożyła Ewa Mikina PROLOG Wolfschanze, kwatera główna Hitlera koło Rastenburga, Prusy Wschodnie, prz...
10 downloads
20 Views
1MB Size
Katherine John
Bursztynowy Rycerz Amber Knight Przełożyła Ewa Mikina
PROLOG Wolfschanze, kwatera główna Hitlera koło Rastenburga, Prusy Wschodnie, przedświt, 24 stycznia 1945 Standartenführer nigdy jeszcze nie przeżył takiej zimy. Lodowate wiatry wyziębiały ciało do kości, a jakby tego było mało, sytuacja stawała się rozpaczliwa. Słyszał rozpacz w każdym doniesieniu z Berlina, widział ją na twarzach innych oficerów, rozpoznawał w niedbałej postawie swoich żołnierzy, w ociężałych ruchach ludzi, którzy wynosili skrzynie z bunkra i ładowali je na czekające w kolejce ciężarówki. Otulił się szczelniej podbitym futrem płaszczem i przytupywał, chcąc wspomóc jakoś krążenie krwi w zdrętwiałych z zimna kończynach. – Nie mogliby się ruszać szybciej, hauptsturmführer? – warknął. Podkomendny stuknął obcasami. – Nie guzdrać się, żołnierze. Tempo, tempo. Raz, dwa... – Te skrzynie chyba się tam lęgną – mruknął szeregowiec na tyle głośno, że dosłyszał go unterscharführer. Wrzasnął na żołnierza, ale reprymendę zagłuszył wystrzał z rosyjskiego działa. Rosjanie parli do przodu mimo ciemności. Nawet ptaki uciekały na zachód. Standartenführer nie miał ani ludzi, ani serca do walki. Liczył, że uda mu się
wycofać spokojnie na front zachodni i tam poddać się wraz ze swoimi żołnierzami Brytyjczykom albo Amerykanom. Spędzą kilka lat w obozie jenieckim i wrócą do domu, o ile będą mieli gdzie wracać. Żołnierz potknął się i upuścił długą wąską skrzynkę tak niefortunnie, że rozpadła się na betonowych stopniach. Na srebrnym śniegu zaskrzyła się złocista płyta. – Schutze, ty ośle! Wiesz, co to jest? Jakie to cenne... Żołnierz wyprostował się jak struna. Drżał ze strachu i zimna, gdy unterscharführer dawał upust złości. – To bursztyn z bursztynowej komnaty, którą car Piotr ukradł Fryderykowi Wielkiemu. Standartenführer podniósł bursztynową płytę z płaskorzeźbą przedstawiającą orła, którego historycy Trzeciej Rzeszy jednogłośnie uznali za pruskiego. – Tobie nawet świńskiej dupy nie godzi się podcierać. Pozbieraj te kawałki. Żołnierz zaczął zbierać odpryski z ukruszonego rogu płyty, tymczasem od strony kwater zmierzał ku niemu, ślizgając się na lodzie, oficer SS. – Miny założone, obersturmführer? – zapytał standartenführer, zirytowany uszkodzeniem bursztynowej płyty i tym, że będzie musiał się tłumaczyć w Berlinie z niezdarności swoich żołnierzy; jeśli uda mu się kiedyś tam dotrzeć. – Sturmbannführer prosi o jeszcze dwie godziny.
Mróz... – Mróz wszystkich równo szarpie za jaja, obersturmführer. – Standartenführer zmrużył oczy. – Niech pan powie sturmbannführerowi, że ma pół godziny, potem może od razu poddać się ruskim. Obersturmführer zasalutował i odmaszerował z powrotem w stronę kwater. – Łańcuchy przeciwśnieżne... – Założone. Na wszystkie wozy, standartenführer – zameldował adiutant. Obersturmführer zniknął w mroku wśród drzew, tak że standartenführer nie mógł go już dojrzeć, ale słyszał chrzęst jego kroków na śniegu, gdzieś w pobliżu obróconej w ruinę sali konferencyjnej, gdzie von Stauffenberg podłożył bombę, która miała zabić Hitlera i położyć kres wojnie. Standartenführer wzdrygnął się na myśl, ile istnień ludzkich, ilu żołnierzy, ilu cywilów ocalałoby, gdyby zamach się powiódł. Dobrze, że hitlerowskim naukowcom nie udało się skonstruować maszyny odczytującej myśli, bo wtedy przyszłoby mu dać głowę pod stryczek ze struny fortepianu i zawisnąć na rzeźnickim haku; większość oficerów na froncie wschodnim czekałby zapewne taki los. – Załadowano już dwadzieścia pięć ciężarówek, standartenführer. – Sprawdzę bunkier. Standartenführer przecisnął się obok żołnierzy wynoszących kolejne skrzynie po wąskich schodach,
zszedł na dół i stanął na progu pomieszczenia, które kiedyś służyło Hitlerowi za salon. Mrużąc oczy w rażącym świetle, dojrzał człowieka z administracji, kręcącego się z notatnikiem w ręku między skrzyniami. – Co zostało? – Trochę mebli, z tych nowych, dywany perskie i to, co pan widzi. Standartenführer przejechał wzrokiem po opisanych kredą pakach. – Niech zabiorą w pierwszej kolejności van Goghi i Rembrandty. – Spojrzał na największą skrzynię: długa na dwa i pół metra, szeroka na półtora, mogłaby posłużyć za trumnę dla wielkoluda. – Helmut von Mau? – Zostawiłem ją na koniec ze względu na wagę. Nie wiem, jak osie wytrzymają ciężar kamiennego sarkofagu, do tego jeszcze bursztyn... Pułkownik dotknął skrzyni z należną czcią. Kiedy miał dwanaście lat, był z klasą na wycieczce w Królewcu; złożyli hołd rycerzowi, który przekroczył Wisłę z krucjatą zakonu krzyżackiego przeciwko poganom w roku 1231. Siedząc na posadzce wokół szklanej gabloty, w której znajdował się bursztynowy rycerz, chłonęli opowieść nauczyciela, chociaż znali ją na pamięć. Helmut von Mau, który przyszedł na ziemie pogan z Hermanem von Balkiem, zdobywca i wybawiciel terenów, na których powstały Prusy Wschodnie – ich twórca. Bohater, rycerz
nieustraszony, który walczył z barbarzyńcami i oddał życie za misję chrystianizacji. Tak urodziwy, że piękna księżniczka Woberg, ujrzawszy go, zmieniła imię na Maria, przyjęła wiarę chrześcijańską, porzuciła swój lud i poszła za wojskami krzyżackimi. Człowiek, który jeszcze po śmierci brał pomstę na poganach. Jego ludzie, broniąc się rozpaczliwie przed atakiem, przywiązali ciało Helmuta do grzbietu konia i posłali wierzchowca galopem do obozu wroga. Legenda mówi, że każdy barbarzyński woj, który spojrzał na poległego bohatera, padał martwy. Standartenführer pożałował, że nie ma teraz do dyspozycji paru takich Helmutów. – Niech ta skrzynia idzie następna, razem z obrazami. Nie zostawcie aby żadnej oznaczonej literą A. Najwyższe dowództwo nie byłoby zadowolone, gdyby któraś zaginęła. – Jawohl, standartenführer. Oficer SS przeklinał wydział transportu. Gdyby dostał pociąg, sześć wagonów, już tydzień temu wyekspediowałby do Berlina cenne wyposażenie Wilczego Szańca. Co może być ważniejsze niż sztuka i historia Trzeciej Rzeszy? Wiele dni kosztowało go skompletowanie żałosnego konwoju, który miał ruszyć spod bunkra Führera. Trzydzieści wozów, wszystkie w opłakanym stanie. Jedna zasadzka partyzantów i całą spedycję diabli wezmą. Gdyby tak się stało, winę ponosiłby sam Hitler i sykofanci, którymi się otaczał, ale to Standartenführer i jego ludzie zostaliby obarczeni
odpowiedzialnością. Kiedy wstępował do SS, nie postało mu w głowie, że dowództwo skieruje elitarne oddziały i kilkunastu starannie dobranych inżynierów do zabezpieczania skarbów zgromadzonych w Wilczym Szańcu, gdy na Berlin będą spadać bomby aliantów, zabijając cywili, wśród nich, kto wie, może jego ukochaną żonę Hildę i małego Wilhelma... – Nie będzie łatwo przebijać się leśnymi drogami w tym śniegu – zauważył adiutant, kiedy standartenführer wyszedł z bunkra. – Nie, hauptsturmführer – wychrypiał. Miał nadzieję, że adiutant wytłumaczy sobie nienaturalne brzmienie jego głosu panującym mrozem. – Proszę zawiadomić eskortę, że ruszamy za pół godziny. – Jeszcze nie skończyli ładować skrzyń... – Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę, jeśli chcemy się stąd wydostać. Odgłosy rosyjskich dział nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, że standartenführer ma rację.
Dowódca oddziału partyzanckiego, ukrył się za drzewem. Nie drgnął od czterech godzin i zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek zdoła się poruszyć. Przemarzł do kości, a droga nadal była biała i pusta, niczym blizna biegnąca przez las. Czyżby z Wilczego Szańca prowadziła na zachód jeszcze jakaś inna trasa, o której nic nie wiedział?
Kiedy usłyszał warkot zapuszczanych silników, uznał, że to złudzenie wywołane zmęczeniem, ale po chwili za jego plecami szczęknął karabin; nie mógł się przesłyszeć. Pojawiło się znajome napięcie, przyprawiająca o mdłości mieszanina lęku i brawury, która towarzyszyła mu przed każdą akcją. Poruszył się z wysiłkiem, szarpnął karabin. Ciężarówki wyłaniały się powoli ze śnieżnej mgły, sunęły w stronę bramy wyjazdowej niczym szare mechaniczne słonie. Podniósł rękę, nie czuł jej, jakby nie była częścią jego ciała. Zagrały karabiny. Od drzew odrywały się cienie jego ludzi. Nigdy, przez cały czas trudnej walki w partyzantce nie miał ich jeszcze tylu, co teraz. Przypływ zawsze wyrzuca na brzeg brudy. Ci, co przeżyli wojnę, chowając głowę w piasek, chcieli się zasłużyć na chwilę przed zwycięstwem, zrehabilitować po latach bezczynności – albo może nawet kolaboracji. – Nie strzelać! – Obok pierwszej ciężarówki pojawił się wysoki jasnowłosy oficer SS z białą szmatą w ręku. Zsunął czapkę na tył głowy i rozchylił płaszcz, pokazując, że nie ma broni. – Co robimy? – zapytał zastępca. – Porozmawiamy sobie z sukinsynem, a potem zastrzelimy jego i jego ludzi jak psy.
Sylwetki między drzewami standartenführerowi skojarzenie z
nasuwały wilkami,
wychudzonymi, wy głodzonymi, gotowymi rzucić się ofierze do gardła. Nie odwracając głowy, krzyknął do adiutanta: – Spokojnie! Hauptsturmführer, zahipnotyzowany widokiem zbliżających się partyzantów, nie odpowiedział. – Pojawili się, bo Rosjanie są blisko. Stracimy wszystko, co wieziemy. Spróbuję w zamian ocalić nasze głowy. A jeśli mnie zabiją, wycofajcie się do bunkra Führera. Sturmbannführer niech odpala ładunki na zewnętrznym obwodzie Szańca, a pan nawiąże kontakt z Berlinem. – Obaj świetnie wiedzieli, że Berlin nie da im żadnych posiłków, ale standartenführer musiał grać do końca. – Proszę zawiadomić sturmbannführera. Partyzant idący na przodzie wycelował karabin w biegnącego ku bramie kapitana. – Jeśli mój adiutant nie przekaże rozkazu, który właśnie wydałem, za chwilę wszyscy znajdziemy się w królestwie niebieskim. Standartenführer postąpił kilka kroków. – Hitler nigdy nie pozwoliłby wysadzić w powietrze swojej kwatery głównej. – Hitler powiedziałby, że lepiej zniszczyć Szaniec niż go poddać. – Dlaczego tego nie zrobił, kiedy wyjeżdżał stąd w listopadzie? – Ponieważ nie chciał przyznać, podobnie jak
najwyższe dowództwo, że Rosjanie są coraz bliżej i że to już koniec. – Standartenführer zniżył głos. – Poza tym trzeba było pomyśleć, jak zabezpieczyć skarby Rzeszy zgromadzone w Wilczym Szańcu. – Wyjął paczkę papierosów, chciał poczęstować dowódcę oddziału, a kiedy ten odmówił, sam wziął jednego. Bibułka przykleiła mu się do zmarzniętych warg. Wskazał dłonią ciężarówki: – Wieziemy złoto, srebro, bursztyn, obrazy, bogate łupy wojenne z okupowanych miast Polski i Rosji. Połowa z tego może być pańska. Podzielimy się, jeśli opuścicie broń. – Omiótł wzrokiem leśnych ludzi: przynajmniej jedną trzecią stanowiły kobiety i dzieci. – Wojna wkrótce się skończy. Wszyscy wrócimy do normalnego żyda, będziemy musieli odbudować swoje domy. Zawartość tych skrzyń może rozwiązać wiele problemów, które pojawią się z nastaniem pokoju. Rozległ się strzał i pułkownik zanurkował pod najbliższą ciężarówkę. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że dowódca oddziału leży obok niego. – Pańscy ludzie nie respektują białej flagi? Nawet kiedy mają pana na linii strzału? – Pułkownik wypluł niedopałek. Dowódca partyzantów przesunął się po śniegu i wyjrzał spod wozu. Grymas na twarzy sprawił, że blizna biegnąca od skroni do kącika ust stała się wyraźniejsza. – To Rosjanie. – Skarbów wystarczy dla wszystkich. Zaprośmy Rosjan do rozmowy.
– Oczekuje pan, że będziemy pertraktować z Niemcami? – Będziecie. Inaczej wszystko w promieniu pięciu kilometrów wyleci w powietrze. – Mogę pana zabić. – I będzie pan odpowiedzialny za eksplozje. Moi ludzie nas obserwują. Czekają na sygnał – skłamał. – Zabijcie mnie, a nie będą już nawet potrzebować sygnału. Po prostu odpalą ładunki. – Moi ludzie nie nawykli stać bezczynnie i patrzyć, jak oficerowie prowadzą rozmowy. – Kilkaset metrów stąd znajdują się prywatne pomieszczenia Hitlera. Jest tam dość wina i dóbr, żeby zająć pańskich ludzi na dłużej, my tymczasem omówi my los moich skarbów. Tylko że ja nie znam języka rosyjskiego.
– Ostrzegłem ich, żeby nie schodzili ze ścieżki. – Hauptsturmführer deptał po piętach standartenführerowi. Prowadzili dowódców partyzanckich do niegdysiejszego kasyna oficerskiego. – Dobrze – mruknął wyższy stopniem, zajęty najwyraźniej swoimi myślami. – Wyśmiali mnie, standartenführer, kiedy im powiedziałem, że cały teren jest zaminowany. – Za godzinę już nas tu nie będzie. – Standartenführer miał nadzieję, że Rosjanie i Polacy
dorwą się do alkoholu, oby wystarczyło zapasów, a jego ludzie zdążą tymczasem ewakuować się lasami w kierunku zachodnim. Chciał wydać rozkaz, że każdy Niemiec, który sięgnie po butelkę, dostanie kulkę w łeb, ale nie był pewien, czy może liczyć na lojalność swoich ludzi. Za chwilę mieli zobaczyć, jak rosyjscy żołnierze i spotkani partyzanci rozbierają skarby, których kazał im strzec sam Führer. Był nieludzko zmęczony. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni spał w łóżku, rozebrany. Czy jego berliński dom jeszcze stoi? Zamknął oczy. Widział meble z drzewa różanego, wykrochmaloną bielutką pościel. Żonę stojącą nago na środku sypialni. Z rozpuszczonymi włosami spływającymi na plecy... Małego Wilhelma w łóżeczku... – Masz złoto, frycu? – zagadnął radziecki major, kiedy weszli do kasyna. Mówił po niemiecku z silnym akcentem. – Złoto, brylanty, srebro, biżuterię, bursztyn, obrazy. Więcej bogactw, niż możesz sobie wyobrazić, Iwan. – Ja sobie bardzo dużo potrafię wyobrazić, frycu. – Rosjanin z łoskotem postawił na stole butelkę wódki, przesunął sobie krzesło bliżej standartenführera, obrócił je i usiadł okrakiem, trzymając ręce na oparciu. – Hauptsturmführer, niech przyjdzie tu zaraz urzędnik z administracji. Z listą wysyłkową. – Standartenführer spojrzał na butelkę. – Przydałoby się coś do popicia i kieliszki.
– Nie trzeba. – Rosjanin wyciągnął korek zębami, wypluł go, pociągnął porządny haust i podał butelkę dowódcy partyzantów. Był potężny, ciemnooki, ze zmierzwioną szopą ciemnych włosów na głowie, ustrojony w coś, w czym nie sposób się było doszukać podobieństwa do jakiegokolwiek munduru. Partyzant przekazał butelkę oficerowi SS, ten podniósł ją do ust, ale zacisnął je, gdy tylko poczuł w przełyku strumień palącego trunku. – Wolisz francuskie koniaki? – zakpił Rosjanin i w tej samej chwili potężna, zapierająca dech w piersiach eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Butelka wyślizgnęła się standartenführerowi z rąk, wódka rozlała się na dywanie, pry snęła na oficerki Rosjanina. W drzwiach pojawił się hauptsturmführer, za nim urzędnik administracji. – Ostrzegałem ich, że wszędzie założone są miny, ale oni... – Nasi, hauptsturmführer? – Rosjanie. Zeszli ze ścieżki.
Świtało. Śnieżna szadź, pokrywająca ziemię, dachy bunkrów i gałęzie drzew, zdawała się jaśnieć w szarym świetle własnym blaskiem. W Wilczym Szańcu zapanowała anarchia. Pijani żołnierze roztrzaskiwali opróżnione butelki o pnie drzew, rozbijali skrzynie bagnetami i sięgali po ich zawartość. Ktoś owinął wokół szyi sznury pereł i puścił się w
obłąkany taniec. Inni czekali na kolejne skrzynie wyciągane z bunkra. – Tutaj, standartenführer. Dwóch Rosjan mina rozerwała na strzępy, trzeci, któremu wybuch urwał nogi, żył jeszcze, jego jęki zagłuszały wrzaski niosące się od bunkra. Rosyjski dowódca wyjął z kabury pistolet, wycelował, strzelił. Okaleczone ciało drgnęło po raz ostatni i znieruchomiało. Ludzie zajęci opróżnianiem skrzyń oraz butelek nawet nie spojrzeli w tę stronę. Standartenführer z niesmakiem stwierdził, że jest wśród nich tyle samo Niemców co Rosjan i partyzantów. – Nie mogłem ich powstrzymać – usprawiedliwiał się hauptsturmführer. – Zobaczyli, co robią tamci, i też rzucili się na skrzynie. – Wygląda na to, że nie będzie miał ich nawet kto rozstrzelać, chyba że pan albo ja, hauptsturmführer. – Sturmbannführer panuje nad swoimi ludźmi. Potrafił on utrzymać w ryzach inżynierów, którzy mieli zniszczyć Szaniec, co hauptsturmführer odczuwał jako własną porażkę. – Ilu ma inżynierów? – Dwóch oficerów, licząc z nim, trzech podoficerów i dwunastu żołnierzy. Standartenführer spojrzał na ciężarówki: zajmowały całą drogę prowadzącą od bunkra Hitlera do bramy.
– Niech transport przejedzie pod bunkier najwyższego dowództwa marynarki. – Jest tu złoto? – zainteresował się Rosjanin. – Są cenne przedmioty – odpowiedział standartenführer. – Ludzie rozbierają teraz to, co zostawiliśmy. – Na wszystkich ciężarówkach macie skarby? – Na brudnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Na wszystkich – potwierdził oficer SS. – To je dzielmy... – Nie tutaj. – A ja mówię, że teraz i tutaj. – Rosjanin wydobył zza pazuchy kolejną butelkę wódki. – Jak możemy zabezpieczyć to, co weźmiemy, przed naszymi ludźmi, kiedy ruszymy dalej? Jeśli nawet Niemcy wycofają się z Prus Wschodnich, będą stawiać opór w Berlinie, a w lasach pełno partyzantów... – Co proponujesz? – zapytał ich dowódca. – Zabierzemy, co kto zdoła schować do plecaka, resztę ukryjemy tutaj. Wrócimy, gdy wojna się skończy, odkopiemy i sprzedamy temu, kto da najwyższą cenę. – A jeśli ktoś nas uprzedzi? – Najpierw musiałby znaleźć nasze skarby. W tych bunkrach jest tyle piwnic, że można w nich błądzić do końca świata. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie sami.
– Sprawdzimy, standartenführer. – Rosjanin odkorkował butelkę. – Ale najpierw wypijemy za zdrowie tych, co przeżyją i wezmą wszystko. W myśl najlepszej zasady: „Kto przeżyje, bierze wszystko”. – Poczynając od... – standartenführer sięgnął po papierosa, spojrzał na ostatnią ciężarówkę w szeregu – bursztynowego rycerza i bursztynowej komnaty Fryderyka Wielkiego. – Bursztynowej komnaty Piotra Wielkiego – poprawił go Rosjanin. – Żaden z was nie ma racji – uśmiechnął się partyzancki dowódca. – Bursztynowa komnata jest teraz nasza.
Omijając pijaną gromadę wokół bunkra Führera, inżynierowie przestawili ciężarówki pod bunkier najwyższego dowództwa marynarki. Idąc za sugestią standartenführera, każdy wyznaczył ludzi, którzy mieli ukryć skarby. Oficer SS wybrał swoich bezpośrednich podkomendnych, sturmbannführera, który dowodził inżynierami, i hauptsturmführera. Dowódca partyzantów wyznaczył swego zastępcę i swoją kochankę, a Rosjanin także zastępcę oraz brata. Standartenführer odesłał kierowców i poprowadził dowódcę partyzantów oraz Rosjanina do bunkra położonego naprzeciwko bunkra dowództwa marynarki. Jego adiutant stacjonował w Wilczym Szańcu od trzech lat, ale nigdy jeszcze tu nie był. Cały
bunkier stanowiło jedno obszerne, puste pomieszczenie. Oficer SS wyjął pęk kluczy, podważył betonową płytę tuż nad podłogą, odsłaniając dźwignię. Pociągnął ją w dół i otworzyły się drzwi w posadzce, tuż przy nogach Rosjanina; wystraszony major uskoczył w bok. – Oto schody do przejścia na głębokości trzech metrów, prowadzącego pod cmentarz na tyłach bunkra dowództwa marynarki. Tam znajduje się coś w rodzaju skarbca: piętnaście metrów kwadratowych, dwa metry wysokości, jedno wejście. Pomieszczenie w sam raz na nasze potrzeby. – Przejście ma wentylację? – zapytał nieufnie Rosjanin. – Owszem, jest podłączone do systemu wentylacyjnego obsługującego wszystkie bunkry w Wilczym Szańcu. Po dwóch ludzi od każdego z nas przeniesie trofea do skarbca. – I jeszcze kilku do pilnowania. – Rosjanin przytknął lufę karabinu do piersi standartenführera. – Zaczynamy?
Osiem godzin trwało przenoszenie skarbu. W ostatniej skrzyni, którą tam umieszczono, znajdowało się zatopione w bursztynie ciało Helmuta von Mau. Trzeba było wspólnego wysiłku dziewięciu osób, by zsunąć skrzynię po zaimprowizowanej rampie pomysłu sturmbannführera i potem przenieść ją
podziemnym korytarzem na miejsce, do schowka. – Wybacz, przyjacielu. – Standartenführer położył dłoń na skrzyni. – Miejmy nadzieję, że nastanie lepszy świat. – Już nastał. – Stojący za nim Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pytanie tylko, czyj to będzie świat.
O zmierzchu trzeźwiejsi Rosjanie oraz partyzanci odtransportowali pijanych towarzyszy do lasu. Standartenführer przywołał do porządku swoich ludzi. Połowa ciężarówek została opróżniona i stały teraz porzucone. Skacowani Niemcy upchnęli łupy po kieszeniach i plecakach i sadowili się na ciężarówkach. Czekała ich długa, uciążliwa droga za zachód przez ścięte mrozem Prusy. Godzinę później w Szańcu był już tylko sturmbannführer i jego inżynierowie. W ciemnościach przechodzili od bunkra do bunkra, sprawdzali kable, zapalniki, ładunki. Tuż przed północą wycofali się ścieżką, którą Hitler lubił spacerować ze swoją suką Blondi. Na końcu sturmbannführer sprawdził bunkier naprzeciwko bunkra najwyższego dowództwa marynarki. Tutaj szczególnie starannie obliczył, ile trzeba ładunków wybuchowych, by obrócić naziemną konstrukcję w perzynę. Chciał, by ruiny wkrótce pokryła ziemia, by zniknęły pod leśnym poszyciem, może nawet z czasem porosły młodniakiem.
Standartenführer dotarł do Rastenburga, kiedy sturmbannführer odpalał w Wilczym Szańcu pierwsze ładunki. Eksplozja wywołała potężną reakcję łańcuchową. Ci, co nie zdążyli jeszcze uciec przed ofensywą radziecką, teraz biegli do schronów. Obudzeni wieśniacy żegnali się krzyżem. W niebo wzbijały się słupy dymu, łuna rozświetlała ciemności, kruszyły się betonowe ściany. Zbyt blisko znajdujących się partyzantów i Rosjan ogłuszył huk wybuchów, rozżarzone powietrze przypiekało skórę. Na próżno szukali później sturmbannführera i jego ludzi. Jeśli udało im się opuścić Wilczy Szaniec, to nie przez bramę główną.
Partyzanci odnaleźli standartenführera i jego podkomendnych na obrzeżach Rastenburga; czekał na sturmbannführera oraz inżynierów. Jego żona nigdy nie straciła nadziei. Jeszcze w latach sześćdziesiątych wracali przecież jeńcy uwalniani z rosyjskich obozów. Czekała. Nie wyszła powtórnie za mąż.
Dowódca partyzantów zniknął zaraz po zakończeniu wojny. Ludzie z jego oddziału chcieli wierzyć, że wrócił do domu, do dawnego życia. Ale krążyły też pogłoski, że w czasach stalinizmu był
sądzony za kolaborację i trafił do więzienia; że zastrzelili go cofający się Niemcy; że, mało prawdopodobne, był Żydem. Zakończenie wojny nie przyniosło mu spokoju.
Rosjanie czekali, aż wypalą się płomienie trawiące Wilczy Szaniec. Przekonali się, że niemieccy inżynierowie sumiennie wykonali zadanie. Dwunastu ludzi zginęło, usiłując dotrzeć do ruin bunkra, z którego prowadziło przejście do skarbca. W końcu oddział ruszył dalej, a major pocieszał się myślą, że tylko dziewięć osób wie o ukrytych trofeach. Wróci tu po wojnie, myślał, nie biorąc pod uwagę, że czeka go bitwa o Berlin.
W Wilczym Szańcu pojawili się następni Rosjanie. Słyszeli opowieści o złocie Hitlera. Kilku przedarło się przez ogrodzenie i weszło prosto na pole minowe. Zginęli, mając w oczach fragmenty zbrojonych płyt betonowych ośmiometrowej grubości, odrzucone z dachów bunkrów siłą eksplozji. Ustawiono polskie i rosyjskie znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem. Niemieckie nie były już potrzebne. Ci Niemcy, którzy nie zdążyli ewakuować się na zachód, zginęli albo trafili do niewoli. Prusy Wschodnie przestały istnieć. Zmieniono ogrodzenia wokół Wilczego Szańca.
Znaki z trupią czaszką i piszczelami stały jeszcze przez siedem lat po kapitulacji Niemiec. Tyle czasu zabrało rozbrajanie pięćdziesięciu czterech tysięcy min, które pozostawili niemieccy inżynierowie na terenie byłej kwatery głównej Hitlera. Do otaczających Szaniec lasów zaczęły wracać ptaki. Turyści mogli już odwiedzać miasteczko bunkrów, które zostało wzniesione dla bezpieczeństwa i wygody jednego człowieka, gdy reszta Europy doświadczała kataklizmu wojny, którą wywołał. Oglądali lądowisko dla samolotów, stację kolejową, elektrownię, instalacje wentylacyjne i filtry powietrza, zbiorniki wody pitnej, system kanalizacyjny. Wyobrażali sobie sceny, które mogły się rozgrywać w bunkrach Goeringa, Jodła, Speera, Todta, Ribbentropa i samego Führera, gdy Europa płonęła. Ich kroki rozbrzmiewały głuchym echem na betonowych posadzkach kasyn, bunkrów dla gości, w saunach, kinie, burdelu, w zakładach fryzjerskich, gabinetach lekarskich i biurach najwyższego dowództwa. Zatrzymywali się na cmentarzu, usiłując nie myśleć o spoczywających tu ludziach. Pozowali do zdjęć i zdumiewali się, widząc skalę przedsięwzięcia. Niektórzy, krążąc wśród ruin Wilczego Szańca, doszukiwali się analogii między upadkiem starożytnych imperiów a końcem Trzeciej Rzeszy, ale nikt nie miał pojęcia, jakie bogactwa się tu kryją.
ROZDZIAŁ 1 Dzień dzisiejszy – kasyno przy sopockim Grand Hotelu Adam Salen pstryknął rogami kart leżących na niebieskim suknie. Dziewiątka trefl i siódemka kier – szesnaście. Krupierka miała dziewiętnaście, policzył szybko i uśmiechnął się nieszczerze do siedzącego obok opasłego Niemca, który składał się chyba wyłącznie z fałd tłuszczu. Grubas pocił się każdym porem ciała, ale miał radosną minę, niczym czekoladoholik w sklepie ze słodyczami. Na stole między nimi a krupierką leżały żetony o wartości przekraczającej dwukrotnie stawkę, którą Adam sobie wyznaczył, trochę więcej niż dwie średnie polskie pensje. Niemiec ma dwadzieścia czy dwadzieścia jeden? – Dobieram. Krupierką wysunęła kartę z kasetki i pchnęła przez stół. Adam ją odkrył. Piątka karo. Odwrócił nią pozostałe. Niemiec, wściekły, że przegrał, odsunął swoje karty tłustymi, upierścienionymi paluchami. – Wiesz, co się mówi o tych, którzy mają szczęście w kartach? Helga Leman przesunęła starannie ułożone żetony w stronę Adama.
– Wiem, co się mówi. – Podsunął trzy drogie żetony na powrót Heldze. – Uważasz, że to prawda? – Skąd mam wiedzieć? Dobranoc, panie Dobrow, życzę, żeby jutro poszło panu lepiej. – Helga uśmiechnęła się do Niemca, który podniósł cielsko ze stołka i ruszył w stronę restauracji. – Przy pięćdziesięcioprocentowych zniżkach dla graczy restauracja musi na nim nieźle tracić – zauważył Adam i zwrócił się do kelnera w smokingu: – Mogę pożyczyć tacę? – Służę, panie Salen. Udany wieczór? – Bardzo udany, ale, jak słychać, nie dla każdego. – Od stołu z ruletką dobiegały podniesione, pełne irytacji głosy. Kelner napiął odruchowo mięśnie, spojrzał, co się dzieje. W kasynie więcej było personelu niż grających. Potężni mięśniacy w niedopasowanych wieczorowych garniturach, o masywnych karkach, duszący się w koszulach ze sztywnymi kołnierzykami i czarnych krawatach. W przeciwieństwie do nich dziewczęta były drobne, kruche. Ich hollywoodzki makijaż i fryzury jak u Barbie kłóciły się z surowym krojem czarnych spódniczek i białych bluzek w różowe paseczki, ozdobionych czarnymi muszkami. – Stracisz wszystko. – Protestujący miał szczupłą twarz, ciemną karnację i ciemne oczy Roma. Był wystrojony w najgorszym amerykańskim stylu w bermudy baggy i oszałamiającą papuzimi kolorami jedwabną hawajską koszulę z krótkimi rękawami.
– To stracę, moja kasa. Ryzykant odsunął papuziego towarzysza i zaczął obstawiać kolejne pola. Adam szybko podliczył wartość żetonów: około trzech tysięcy dolarów. Dwóch kelnerów odstawiło tace i zbliżyło się dyskretnie do stołu. Drobniutka brunetka przy kole ruletki opuściła dłoń i nacisnęła alarm ukryty pod blatem, ale menadżer i jego zastępca szli już w jej stronę. – Ten idiota stracił w ciągu ostatnich dwóch godzin czterdzieści sześć tysięcy papierów. Helga zebrała karty po rozgrywce i wrzuciła je do szczeliny w blacie stołu. Adam przyjrzał się graczowi. – Czy to nie Bruno Kaszuba? – Znasz go? – Jego żona pracuje w moim instytucie. – Mam nadzieję, że dobrze jej płacisz. Utrzymanie takiego faceta jest kosztowne. Menadżer kiwnął głową do dziewczyny. – Koniec obstawiania – ogłosiła i puściła koło w ruch. Wszyscy wpatrywali się w srebrną kulkę i Adam mógł swobodnie przyjrzeć się Kaszubie. Facet mógł podobać się kobietom: gęste jasne włosy, niebieskie oczy, muskularne ciało bez grama tłuszczu. Tyle że zaczynał już mówić „z poślizgiem” i miał mocno przekrwione oczy. Podobnie jak jego papuzi kompan w nosie miał wieczorowy strój
obowiązujący w kasynie. Fioletowy dres równie dobrze mógł pochodzić z designerskiego butiku i kosztować majątek, jak z bazaru. Dla Adama i to, i to miało w sobie coś oślizgłego – i taki był właśnie strój Kaszuby, odstręczający. Słyszał o Kaszubie sporo, ale ani jednego dobrego słowa. Wiedział, że dużo pije i pracuje dla rosyjskiej mafii w charakterze „czyściciela”. Dopóki go opłacano, było mu wszystko jedno, co i dlaczego sprząta. Widząc go teraz, Adam nie miał wątpliwości, że to, co do niego docierało, było prawdą. Próbował wyobrazić sobie Kaszubę z żoną – nie potrafił. Magdalena była rzeczowa, skuteczna w działaniu, chłodna, wręcz zimna, zawsze w uniformie businesswoman: ciemny kostium, jasna prosta bluzka. Jeśli Kaszuba był jej kaprysem, wybrykiem fantazji, widocznie uważała, że na inne nie może już sobie pozwolić. Odwrócił wzrok i dostrzegł stojącego z boku wysokiego ciemnego mężczyznę, który przyglądał się Kaszubie z jeszcze większym natężeniem niż on. Widział już gdzieś tego człowieka, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Koło ruletki zwalniało, kulka, przeskakując z przegródki do przegródki, stukała w słabnącym tempie. Rozległo się zbiorowe westchnienie i asystenci krupierki zgarnęli przegrane żetony do czarnych plastykowych woreczków. Kaszuba wpadł w furię. Gapie odsunęli się przezornie pod ściany. Na dany przez menadżera znak dwóch zwalistych „kelnerów” spacyfikowało szalejącego Kaszubę i pociągnęło go do
wyjścia. Kaszuba szarpał się, opierał, a jego kompan deptał całej trójce po piętach, powtarzając: – Mówiłem ci. Menadżer wycofał się do swojego biura. Adam wiedział, że kasyno płaci policji spore pieniądze. Pod budynek lada chwila zapewne podjedzie patrol i zajmie się Kaszubą. Przedstawienie się skończyło, goście opuszczali salę, tylko nieliczni wrócili do stołów. – No i gracze się zrazili – powiedział Adam do Helgi, która układała jego żetony na tacy. – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to poważna przegrana. – Zależy, jak ciężko na nie pracował. – Adam ruszył do kasy. – Będę w barze. Przyjdź, jak skończysz – rzucił jeszcze na odchodnym. – Nie zakładaj z góry, że będę miała ochotę, nie lubię tego. – Myślałem, że pomożesz mi zadać kłam teorii o szczęściu w kartach. Adam skasował żetony, zamówił podwójną wódkę i usiadł na tarasie z widokiem na zatokę. Morze fosforyzowało, jarzyły się światła na molo i w ogrodzie przy hotelu. Na plaży tuliły się do siebie zakochane pary. Nietrudno było wyobrazić sobie Sopot w czasach jego świetności, na początku minionego wieku, zanim dwie wojny wstrząsnęły Europą, odmieniając ją na zawsze. Zjeżdżała wtedy do Sopotu arystokracja Północy, a w Grand Hotelu
zatrzymywali się członkowie rodziny carskiej. – Myślałam, że nigdy nie skończę. Obok Adama stanęła Helga w narzuconej na ramiona kurtce z norek, za ciepłej na wiosenną noc. Adam skończył wódkę, postawił pustą szklaneczkę na balustradzie. – Poszukam taksówki. – Nie rozumiem, dlaczego nie kupisz samochodu, stać cię przecież. – Wygodniej poruszać się taksówkami. Nie musisz się martwić, czy ukradziono ci samochód, kiedy akurat go potrzebujesz. Poza tym – położył jej rękę na ramieniu, ale dotknąwszy futra, cofnął szybko i ujął dłoń Helgi – na Starym Mieście samochód jest tylko utrudnieniem. – Więc chodzisz pieszo. Obciach. – Helga zmarszczyła nos z lekceważeniem. – Gdybym nie chodził pieszo, miałbym brzuch jak herr Dobrow. – Przestałbyś mi się podobać. – Wsunęła mu dłoń pod kamizelkę, potem do spodni. Adam powstrzymał te zaloty. – Gdybym miał jego pieniądze, na pewno bym ci się podobał, – Nie, bo Dobrow to sknera. Wczoraj wygrał pięć tysięcy dolarów i dał Jadwidze pięć papierów napiwku. – To wystarczy. – Uważasz, że jestem ładniejsza od niej? – Helga
domagała się komplementu. – Gdybym sądził inaczej, byłaby teraz tutaj zamiast ciebie, a ty zastanawiałabyś się, jak wrócić do domu. Spojrzał tęsknie na plażę. Wiedział, że nie namówi Helgi na spacer. Nie doceniała takich przyjemności, a poza tym była w pantoflach na dziesięciocentymetrowych obcasach. Zszedł po stopniach i potknął się o coś miękkiego. – Uważaj, jakiś pijak tu usnął. – Trącił lekko leżącego, ale delikwent nie zareagował. – Co to za jeden? – Zawołaj menadżera. – Kto to? – Nikt, kogo musiałabyś się bać. Zawołaj menadżera, proszę.
– Pieprznięci Amerykanie – mruknął Józef Dalecki, wysiadając z radiowozu przed Grand Hotelem. Przeszedł wśród stolików nieczynnego ogródka kawiarnianego i zbliżył się do też od dawna zamkniętego kiosku z lodami, gdzie stał Adam z dwoma menadżerami, z kasyna i hotelu. – Gdyby Polak o tej porze potknął się o ciało, pomyślałby, pijany, i poszedł swoją drogą, i to byłoby rozsądne zachowanie, ale ty, Adam, musiałeś zaalarmować menadżerów, którzy akurat wybierali się do domu, i
wyciągać policjantów z łóżek. – To facet z mafii. – Porucznik Jan Pajewski, współpracownik Daleckiego, przyjechał na miejsce wcześniej, podobnie jak lekarz, który właśnie wyjął swój sprzęt z bagażnika i teraz dołączył do policjantów. – Tym bardziej należało zostawić go w spokoju do rana. Wiemy, jak się nazywał? – Wiem tylko, że miał ksywę Szczur. – Rom, wysoki, szczupły, ciemny? – Zgadza się. – Czekałem na twój przyjazd. Powiedziałem już menadżerom i porucznikowi wszystko, co wiem. Nie bardzo mogę wam pomóc. Mógłbym już jechać do domu? – Zerknął na Helgę: siedziała na murku, sącząc brandy, i opowiadała kolegom krupierom mocno ubarwioną wersję zdarzeń. – Wybij to sobie z głowy, Adam. Jeśli ja nie śpię, ty też nie musisz. Gdzie ciało? – Przy schodach na taras, koło baru. Pajewski ruszył przodem na miejsce zabójstwa. Dalecki gestem powstrzymał menadżerów, którzy chcieli iść z nimi, skinął natomiast na Adama. Lekarz zdążył już ustawić lampy. Ofiara leżała na boku w kałuży krzepnącej krwi, z rozrzuconymi rękami i nogami. Głębokie cięcie przez gardło niemal oddzieliło głowę od tułowia, odsłaniając kręgi szyjne. – Widziałeś go kiedyś? – Dalecki zapytał Adama.
– Był dzisiaj wieczorem w kasynie, z Kaszubą. Adam poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu cygara. Rzadko po nie sięgał, ale teraz musiał zapalić: zapach krwi był nie do zniesienia. – No tak, dobrany duet. Grali? – Kaszuba grał w ruletkę. Nie widziałem, żeby ten tutaj obstawiał. Adam znalazł cygara, poczęstował Daleckiego. – Kaszuba przegrał? – Helga mówiła, że pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Chociaż słyszeć go mogli tylko doktor i Pajewski, Adam zniżył głos. W kasynach nie jest mile widziane, kiedy ktoś opowiada o wygranych i przegranych ich gości. – No i mamy oczywisty motyw. – Dalecki nie mógł ukryć rozczarowania. – Żaden szanujący się bandzior nie sprzątnie przecież bywalca kasyna z pustymi kieszeniami. Gość denerwował się, że Kaszuba przegrywa? – Nie cieszył się w każdym razie. – Co można powiedzieć o okolicznościach śmierci? – zwrócił się Dalecki do lekarza. – Musieli go zabić tu, gdzie leży. Ktoś zaatakował go od tyłu i pociągnął za włosy, wyrywając kilka kępek. Cięcie idzie od prawej do lewej, co oznacza, że napastnik był raczej praworęczny. Posłużył się bardzo ostrym nożem, bo brzegi rany są gładkie. Facet musiał umrzeć natychmiast.
– Fachowa robota – wtrącił Pajewski. – Zauważyłem. W głosie Daleckiego zabrzmiała cierpka nuta, ale Pajewski, przyzwyczajony do kwaśnych humorów szefa, nie przejął się specjalnie. – Nie ma narzędzia – ciągnął. – Tylko jeden krwawy odcisk buta. Pana Salena. – Zademonstrował arkusz plastyku, na którym widniał inkryminowany odcisk. – To – wskazał na krwawy ślad dłoni na murze obok ciała – też zostawił pan Salen. – Mogłeś trochę uważać – Dalecki upomniał Adama. – Kiedy w tym kącie strasznie ciemno. – Owszem. – Dalecki spojrzał na oświetlony podjazd przed hotelem. – Skąd wiedziałeś, że to trup? – Trąciłem go, nie poruszył się. – Mógł być pijany. – Pijani nie broczą krwią. Dotknąłem go. – Byłeś sam? – Była ze mną Helga. Zamierzaliśmy jechać do domu. Mam za sobą ciężki dzień, ona też, skończyła dziesięciogodzinną zmianę. – Piękna Helga. Muszę z nią zamienić kilka słów. – Ona nic nie widziała. Kiedy uświadomiłem sobie, że facet nie żyje, poprosiłem, żeby poszła do hotelu po menadżera. – Byłeś z nią przez cały wieczór? – zapytał
Dalecki, skinął na Adama i ruszył w stronę hotelowych ogrodów. – Nie. Została w kasynie, a ja zaraz potem, jak wyrzucili Kaszubę, wymieniałem żetony w kasie... – Wygrałeś? – Niewiele. – W co grałeś? – W blackjacka. Co cię to właściwie obchodzi? – Wymieniałeś żetony w kasie... Co potem? – Zamówiłem wódkę i wyszedłem na taras. Czekałem na Helgę. – Ktoś cię widział? – Kto tylko miał ochotę spojrzeć... – burknął Adam, zmęczony i coraz bardziej zirytowany. – Jak długo byłeś na tarasie? – Nie wiem. Pięć, dziesięć minut. – Słyszałeś coś, widziałeś? – Pary na plaży, nic szczególnego... – Nie wiedziałem, że jesteś podglądaczem. – Przestań, Józef. Wstałem o piątej rano. – Nie ty jeden. – Nie mógłbyś przepytać mnie rano? – Mógłbym, jeśli oddasz mi swój paszport. – Co takiego? – oburzył się Adam. – Paszport. Na pewno masz go przy sobie, inaczej nie mógłbyś usiąść do gry.
– Nie mówisz chyba poważnie? Daj spokój, przecież dla mnie to koniec sprawy. Znajdź lepiej Kaszubę. – Nie muszę. Już go mamy. Zaopiekowaliśmy się nim, jak tylko wyszedł z kasyna. – Ty sukinsynu. Przetrzymujesz mnie tutaj i maglujesz, chociaż wiesz już wszystko. – Niezupełnie. Kiedy chłopcy zgarniali Kaszubę, trup był jeszcze ciepły. Wyszedłeś z kasyna zaraz po tym, jak wyrzucono Kaszubę. Facet musiał zginąć w czasie, kiedy kasowałeś żetony i kupowałeś drinka. Ile to mogło trwać? – Wyszedłem z kasyna za pięć druga. – Dokładność godna pochwały, zważywszy, że nie potrafisz określić, ile czasu spędziłeś na tarasie. – Spojrzałem na zegarek. Pamiętam, bo pomyślałem, że za pięć minut Helga skończy zmianę. – Odebraliśmy zgłoszenie o wpół do trzeciej. Powiedzmy, że byłeś na tarasie dziesięć minut, nawet kwadrans. To się musiało stać między zwinięciem Kaszuby sprzed kasyna a twoim wyjściem na taras. Chyba że zaciukali go, kiedy już tam byłeś. – Dalecki spojrzał w kierunku hotelu. – Stałeś na tarasie w pobliżu baru? – Już ci mówiłem, że tak. – Słyszałbyś coś, gdyby go zabili, kiedy byłeś na tarasie. Krzyk, szamotaninę... – Mogli załatwić to cicho.
– Facet z pewnością by się bronił, gdyby zobaczył napastnika. Ten ktoś wiedział, że ofiara jest w kasynie, przyczaił się tutaj i zaatakował znienacka. – Mógł mieć jakieś stare rachunki do wyrównania, natknął się na Szczura przypadkiem i wykorzystał okazję. – Mafia nigdy nie zapomina, prawda? – Na twoim miejscu zapytałbym Kaszubę, skąd miał pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jeśli je zwinęli, ktoś mógł się zdenerwować. – Bardziej, niż przypuszczasz. Kaszuba twierdzi, że to była kasa Szczura. – I ktoś, komu je podprowadził, postanowił go załatwić. Nie mogli odebrać pieniędzy, to rozliczyli się inaczej. Ostrzeżenie, że pieniądze mafii są nietykalne. – Adam zamilkł na chwilę. – Naprawdę sądzisz, że Szczur ukradł pieniądze i dał je Kaszubie, żeby obstawiał? – Nie, ale nie mogę, niestety, zapytać Szczura, skąd miał kasę. – I dlatego przypiąłeś się do mnie. – Od razu „przypiąłeś” – obruszył się Dalecki. – Na razie jesteś tylko świadkiem. – Nic nie widziałem. – Znalazłeś ciało. – A teraz chciałbym już położyć się do łóżka. Dobranoc, doktorze. Do widzenia, poruczniku. – Dokumenty. – Dalecki zagrodził Adamowi
drogę. – Chyba że chcesz spędzić noc na Piwnej. Adam z ociąganiem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął paszport. – Dziękuję. – Na twarzy Daleckiego pojawił się rzadko widziany uśmiech. – Jeszcze jedno, Adam. Nie oddalaj się nigdzie. Rozumiem, że Helga jedzie z tobą na Mariacką? Adam nie raczył odpowiedzieć, odwrócił się na pięcie i odszedł. – Oszczędzaj energię – zawołał jeszcze za nim. – Będzie ci potrzebna, bo rano poprosimy cię na oficjalne przesłuchanie.
ROZDZIAŁ 2 Adam wyjął z kieszeni garść zmiętych banknotów, obejrzał je pod lampą uliczną, która pełniła rolę raczej dekoracyjną, i wręczył kierowcy pieniądze za kurs, znacznie więcej niż dwanaście dolarów, które, w przeliczeniu, wskazywał licznik. – Jeśli to robota mafii i morderca nas widział – odezwała się Helga, kiedy taksówka odjechała. – Jeszcze jedno słowo o morderstwie, zabójcach, mafii, krwi oraz trupach i zostawię cię tutaj, na środku ulicy. – Adam zdjął osierocony but, skarpety i ruszył boso przez Rynek Rybny w stronę Długiego Pobrzeża nad Motławą. Helga szła za nim, stukając obcasami o bruk. – Przeżyłam okropny szok, a ty straszysz, że zostawisz mnie tutaj, w nocy. Bóg wie, co może się zdarzyć... – Bóg wie, co może się zdarzyć, jeśli natychmiast nie zamilkniesz. – Zbyt zmęczony, żeby ją pocieszać czy uspokajać łagodnymi słowami, Adam po prostu się wyłączył, nie słuchał już paplaniny Helgi. Znał każdy zakątek Starego Miasta, ale ilekroć szedł Starym Pobrzeżem, spoglądając na wiodące w głąb Starówki malownicze uliczki z troskliwie odrestaurowanymi domami, zawsze odkrywał coś nowego. Znajomą kamieniczkę widzianą pod innym kątem, barokowy relief nad drzwiami, którego wcześniej nie dostrzegł, inne oświetlenie zmieniające perspektywę ulic, które
kochał. Noc była wyjątkowo piękna. Księżyc srebrzył wody Motławy, gwiazdy świeciły jaśniej niż w Stanach, na tle granatowego nieba odcinały się czernią zarysy kościelnych wież, gdzieś w oknach błyskały jeszcze światła... – Ile dzisiaj wygrałeś? – zagadnęła Helga i romantyczny nastrój wyprawy w głąb przeszłości prysł bezpowrotnie. – Za mało, żeby odbić sobie to, co straciłem w zeszłym miesiącu. – Zawsze tak mówisz. – Ścisnęła mu ramię, dając do zrozumienia, że nie akceptuje wykrętów. – Jestem wykończony. – Ja też. – Przyjęła jego słowa jako formę przeprosin albo usprawiedliwienia i podjęła temat, który cały wieczór zaprzątał jej myśli. – Kiedy ostatnio byłam u Feliksa, widziałam, że robi niesamowite kolczyki, złote, z szafirami. – Zapewne na zamówienie. Po pokrętnych technikach wyłudzania pieniędzy, które stosowała jego była żona, nieskrywana interesowność Helgi wydawała się Adamowi odświeżająca. – Owszem, ale powiedział, że gdyby dostał pieniądze z góry, mógłby zrobić drugą parę, identyczną. W przyszłym miesiącu mam urodziny. – Ile lat kończysz? – Dwadzieścia jeden, jak zwykle.
– Widziałaś kiedyś coś tak pięknego? – Adam zatrzymał się przed Bramą Mariacką. Przebita w czterokondygnacjowym budynku, otwierała się na wąską ulicę Mariacką z jej barokowymi kamieniczkami, skąpanymi teraz w zimnej księżycowej poświacie. Z wąskich fasad spoglądały smoki o otwartych paszczach, mitologiczne stwory i anioły toczące między sobą nocne boje o dominację. W głębi widać było potężną sylwetę kościoła Mariackiego. Zanim Adam zdążył powrócić do świata marzeń, Helga podjęła na nowo temat kolczyków: – Kiedy szafiry chwycą światło, mają taki sam kolor jak twoje oczy. Gdybyś mi je kupił, myślałabym o tobie zawsze, kiedy bym je nosiła. – Nawet wtedy, gdybyś złowiła kolejną ofiarę? – zażartował Adam. – Ofiarę? Ty... Uciszył ją pocałunkiem: ugryzła go boleśnie w dolną wargę. Adam odsunął się. – To boli. – Otarł krew z ust. – Miało zaboleć. Kupisz mi te kolczyki? – Zastanowię się. – To nie wystarczy. – Jestem zbyt zmęczony na sprzeczki. – Mogę sama pójść do Feliksa, jeśli jesteś zbyt zajęty. Przyśle ci rachunek. – Nie kupuję nic w ciemno. – Adam ruszył w
stronę ostatniego domu po prawej. – Wejdziemy od tyłu. Nie hałasuj na schodach, nie chcę, żeby Waleria się obudziła. Helga głośno zastukała obcasami na stopniach wejściowych. Adam przekręcił klucz w zamku. Przywitała ich dość fantazyjna mieszanina zapachów: cynamonu, gulaszu, werniksu, woskowanych podłóg i sody. – Przestań się zachowywać jak rozpuszczony dzieciak, Helgo. – Nie wiem, jak wytrzymujesz w tym domu – syknęła, kiedy mijali drzwi znajdującego się na parterze mieszkania Walerii. – Codziennie oglądać jej zmarszczki... – Młodość to nie wszystko, a rozmowy z Walerią wykraczają poza palące kwestie szafirowych kolczyków. – Trzecie piętro bez windy to wątpliwa wygoda... – Lubię grę wstępną na schodach. – Adam przyparł Helgę do ściany. – Oszczędza się w ten sposób sporo czasu. – Nie skończy się na grze wstępnej, jeśli zaraz się nie ruszysz – sapnęła, uwalniając się. Zanim dotarli pod drzwi Adama, światło się wyłączyło, ostatnie półpiętro pokonali w ciemnościach, Adam po omacku trafił kluczem do zamka, objął Helgę wpół i wciągnął do mieszkania. Z odsłoniętych okien naprzeciwko padało światło,
oświetlając pokój mdłym blaskiem. Padli na wielką, obitą grubym płótnem kanapę. – Drzwi – szepnęła Helga. – O tej porze nie przyjdą złodzieje. – Waleria. – Płacę czynsz. – Adam podniósł się i zatrzasnął drzwi nogą.
Obudziło go ostre światło i śpiew ptaków. Od kiedy zrezygnował z zasłon, nie potrzebował budzika. Były i inne korzyści: nie musiał ich zasuwać i odsuwać, prać, zastanawiać się, jaki kolor wybrać. Wystarczyło tylko pamiętać, żeby sąsiedzi nie zaglądali mu do okien, wieczorem gasić światło w stosownych momentach, a w dzień nie wychylać się z intymnymi czynnościami powyżej poziomu parapetu. Odwrócił głowę i spojrzał na Helgę. Makijaż komponowała z myślą o sztucznym świetle i wieczorowym stroju. Pościel i twarz Helgi umazane były mascarą, krwistoczerwoną szminką i jasnym podkładem. Nie miał gosposi, co oznaczało, że sam będzie musiał zmienić pościel. Uśmiechnął się przelotnie i odrzucił kołdrę. Miniona noc warta była tego niewielkiego wysiłku. Przypomniał sobie o kolczykach i pomyślał, że namiętność Helgi będzie go jednak kosztować trochę więcej.
Wstał i podszedł do garderoby z przesuwanymi lustrzanymi drzwiami, w których odbijały się domy po drugiej stronie ulicy. Poprzedni dzień był wyjątkowo ciepły, ten zapowiadał się podobnie. Adam wybrał jedwabną koszulę i lekki płócienny garnitur, wziął czyste bokserki, skarpety i zszedł po krętych schodach z sypialni, znajdującej się na antresoli, do salonu. Mieszkanie było małe, ale wygodne: na górze sypialnia i garderoba, kąt do pracy, gdzie stało biurko z komputerem, na dole spora przestrzeń do imprezowania z przyjaciółmi, malutka kuchnia i łazienka. Adam nie znosił nieporządku, teraz ułożył na kanapie poduszki, które w nocy zrzucili na podłogę, i przeszedł do łazienki. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał, zostawił śpiącą Helgę samej sobie i zszedł na parter do galerii swojej gospodyni. – Słyszałam, jak nad ranem tłukłeś się po schodach ze swoją damą. – Waleria natężyła mięśnie i zdjęła z postumentu duży, bezkształtny brąz. – Staraliśmy się nie hałasować. – No to się wam nie udało. – Przepraszam. – Adam uwolnił Walerię od rzeźby. – Co z tym zrobić? – Włóż do skrzyni. Sprzedana. – Jak to miło, że napędzasz miejscowy rynek sztuki, oskubując turystów. – Włożył brąz do skrzyni. – Na szczęście są ludzie, którzy mają zrozumienie dla współczesnych dzieł. – Kto to kupił? – Adam niewiele sobie robił z
przycinków Walerii. – Jakiś nowy Ruski czy Niemiec z pretensjami do koneserstwa? – Szwed. – Będzie pasować do szwedzkich mebli. – Jeśli masz zamiar wykpiwać dzieła, to spadaj. – Nie dasz mi kawy? – Ona jest jeszcze na górze? – zainteresowała się Waleria, napełniając kubek z dzbanka stojącego na ekspresie. – Kto mianowicie? – Nie udawaj niewiniątka. Twoja krupierką. Pytam, czy jest jeszcze na górze? – Dlaczego chcesz wiedzieć? – Bo jeśli jest, muszę zamknąć swoje srebra w sejfie. Stracić z samego rana łyżeczki do herbaty, to jednak pewna uciążliwość. – Ona poluje na moje srebro, nie na twoje. – Adam odebrał od Walerii kubek. – W Gdańsku jest tyle dziewcząt, które czekają, żeby jakiś Amerykanin pomógł im wyeksportować się z kraju. Dlaczego musiałeś wybrać akurat ją? Adam upił kawy. – Bo Helga, w przeciwieństwie do wszystkich innych znanych mi kobiet, ma cenę wypisaną na czole. Wiem dokładnie, ile będę musiał zapłacić. – Nie bierzesz pod uwagę ukrytych podatków? – zawołała, kiedy wychodził.
– Jeśli nawet są, to znacznie niższe niż te, którymi obkładała mnie żona.
Adam szedł Mariacką, ciesząc się porannym słońcem. Nawet wczorajsze morderstwo nie było w stanie popsuć mu nastroju. W ostatnim budynku po prawej, tuż przy Bramie Mariackiej, mieściło się Muzeum Archeologiczne. Jego młody dyrektor Edmund Dunst był szczęśliwy, że może wynająć ostatnią kondygnację na potrzeby polskiej filii Instytutu Salena. Dzięki czynszowi, który płacił instytut, okazjonalnym pożyczkom i systematycznemu wsparciu dwa miejskie muzea, archeologiczne i historyczne, mogły pozwolić sobie na więcej zakupów oraz wystaw okresowych. Adam wbiegł na ostatnie piętro, do swojego biura. Otworzył okno wychodzące na Motławę, zmielił kawę, napełnił ekspres wodą, włączył go, po czym usiadł za biurkiem i spojrzał na stertę poczty. – Żałujesz, że zrobiłeś sobie wolne? – Wolne? To była ciężka praca. – Słyszałem, że nie było co oglądać, same podróbki i fałszywki. – Owszem. – Adam otworzył kopertę nożem do papieru w formie miniatury rzymskiego miecza. – Dawno powinni byli zamknąć to muzeum. – I w końcu zamknęli. Kupiłeś coś?
– Dwa bursztyny. – Mam nadzieję, że zrobiłeś dobry zakup. Edmund rozsiadł się w fotelu dla gości. – Kto powiedział, że je dostaniesz? – Ile razy mam ci powtarzać? Wierz we mnie, a stworzę ci lepszą ekspozycję niż szwedzka w Malborku. – Edmund był dumny ze swojej jantarowej kolekcji. Kiedy przyszedł do muzeum, zastał kilka kawałków żywego bursztynu, teraz miał czterysta pięknych obiektów ukazujących historię rzemiosła w bursztynie. – No więc co zdobyłeś? – Pierścień Krefty z tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku. Piękna robota. – Autentyk? – Za kogo mnie masz? Tu go sobie możesz obejrzeć. – Podsunął Edmundowi katalog ze swastyką na okładce. – Wystawa bursztynu. Królewiec, tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty rok – przeczytał Edmund. – To może ten? – Edmund wskazał na zdjęcie ogromnego sygnetu z rzeźbioną w nieprzezroczystym bursztynie głową orła. – Owszem. – Cofam wszystko, co złego sobie kiedykolwiek o tobie pomyślałem. A drugi obiekt? – Rożek na proch z siedemnastego wieku, z herbem von Bach Zalewskiego. – Dałeś się wkręcić.
– Jest naprawdę ładny. – Dziewiętnastowieczna podróbka, z topionego albo prasowanego bursztynu, partacka robota, zamiast srebra byle jak posrebrzany metal. – Możliwe – zgodził się Adam z irytującym spokojem. – Ale nie mogłeś się oprzeć, bo von Bach Zalewski to nazwisko twojego pradziadka, które po przyjeździe do Ameryki zmienił na Salen. – Daj spokój, to taka gałąź rodu, że właściwie żadna. Bardziej chłopi niż szlachta. I jestem dumny ze swojego pochodzenia. Adam przebiegł wzrokiem błagalny list od dyrektora prowincjonalnego muzeum, które straciło właśnie dotacje państwowe. Wyrzucił kopertę do kosza, list odłożył na pustą tacę i sięgnął po następny. – To idzie do Magdaleny Janicy? Edmund sięgnął po list i przeczytał. – Nie masz nic do roboty? – Mógłbym zmienić ekspozycję na parterze, żeby zrobić miejsce dla pierścienia i rożka, ale skoro nie wiem, czy mi je przekażesz... – A komu miałbym je dać? Jak będziesz wychodził, zamknij za sobą drzwi.
Adam został sam. Siedział przez chwilę, patrząc na Motławę i porośnięte chwastami ruiny magazynu
po drugiej stronie kanału. Miasto odbudowano po wojnie z gruzów nadludzkim wysiłkiem, ale ciągle były miejsca noszące ślady zniszczeń. Jeszcze jeden bonus wynikający z mieszkania w Europie. Człowiek może usiąść, pomyśleć. Założył ręce za głowę i rozważał, jak spędzić wieczór. Nie miał ochoty ani na wizytę w kasynie, ani na towarzystwo Helgi. Potrzebował chyba odmiany. – Blokada, widzę. Edmund wrócił z dużą brązową kopertą. – Dziewięćdziesiąt procent mojej pracy to planowanie. – Czy iść do łóżka z Helgą, czy raczej przelecieć Elżbietę. – Elżbieta jest z Feliksem. – Słyszałem coś innego. – Edmund położył kopertę na biurku. – Kiedy dasz mi te ostatnie bursztyny? – Pod koniec miesiąca, kiedy zamkną muzeum. – Wygląda na to, że będą musieli. Adam nalał sobie kawy, oparł nogi o blat biurka i zabrał się do pracy. Pół godziny później papiery nie mieściły się już w koszu, a na biurku leżały trzy równiutko ułożone pliki dokumentów; wszystkie miały trafić do Magdaleny Janicy. W pierwszym pliku znalazły się listy od muzeów i instytucji naukowych, w drugim prośby o dotacje na zakupy i konserwację dzieł sztuki oraz obiektów o wartości historycznej, w
trzecim aplikacje studentów o stypendia. Adam łatwo się wzruszał, chociaż znał swoje możliwości. Magdalena radziła sobie z listami znacznie lepiej, zwłaszcza dotyczącymi spraw polskich. Być może irytowało ją, że tę część pracy zrzucał na nią, nigdy jednak nie powiedziała na ten temat ani słowa. Zakres jej obowiązków obejmował opiekę nad projektami edukacyjnymi i archeologicznymi dotowanymi przez polską filię Instytutu Salena. Zaproponował jej pracę, kiedy Edmund powiedział mu, że rada Muzeum Historycznego, gdzie wcześniej pracowała, postanowiła ją zwolnić, ciągle miał jednak wyrzuty sumienia, że ją wykorzystuje. W borykającej się z kłopotami budżetowymi Polsce trudno było o pracę w kulturze. Gdyby nie jego oferta, Magdalena wylądowałaby na zasiłku dla bezrobotnych. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Magdalena nie miała wad, jeśli – to jedną, była pracoholiczką. Byłoby mu lżej, gdyby od czasu do czasu ponarzekała, że obarcza ją zbyt wieloma zadaniami. Traktował swój instytut znacznie poważniej niż jakiekolwiek dotychczasowe przedsięwzięcie, ale czuł, że Edmund ma go za amatora i nie wynająłby mu pomieszczeń w swoim budynku, gdyby muzeum nie potrzebowało pieniędzy. Co myśli o nim Magdalena, nie wiedział. Zachowywała dystans i nigdy nie zdradzała się ze swoimi osobistymi opiniami. Czasami, kiedy miał zły dzień, kiedy jakiś projekt się nie powiódł, kiedy zamiast na oryginał trafiali na
robotę fałszerza, kiedy nie mogli odnaleźć dzieła, którego poszukiwali, zastanawiał się, co właściwie robi w Polsce. Przyjechał do Gdańska przed rokiem. Bezwstydnie wykorzystując rodzinne koneksje, został koordynatorem trzymiesięcznej kwerendy prowadzonej przez Instytut Salena w Polsce. Kwerenda nie wypadła pomyślnie. Pracownicy wszystkich polskich muzeów, które odwiedził, okazywali się ludźmi kompetentnymi i oddanymi swojej pracy, ale ani kompetencje, ani dobre chęci nie były w stanie zrekompensować braku funduszy. Tymczasem obiekty, na których zakup muzea nie mogły sobie pozwolić, w zastraszającym tempie przenikały przez granice, przemycane różnymi sposobami na Zachód. Z trzech miesięcy zrobił się rok. Przywykł do wolniejszego niż w Stanach tempa, do spokojnej atmosfery Gdańska, do kawiarnianego trybu życia. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że wcale nie ma ochoty wracać do Nowego Jorku. Spojrzał na biurko. Została jedna koperta, ta, którą przyniósł Edmund. Była ciężka, gruba. Kiedy ją rozciął, ze środka wypadły zdjęcia i dwie złożone kartki papieru. Sięgnął po jedną z fotografii. Sądząc po ciemnym tle i rozmytych brzegach, musiała być robiona przy lampie błyskowej. Jakiś starszy pan trzymający egzemplarz „Time'a” stoi obok kamiennego sarkofagu wypełnionego spatynowanym złotem – tak to przynajmniej wyglądało, jeśli Adam dobrze odczytywał obraz.
Wziął pierwszą kartkę zawierającą lapidarne oświadczenie: Ja, Ludwig Krefta, bursztynnik i srebrnik, niniejszym potwierdzam, że na załączonych fotografiach widoczny jest autentyczny trzynastowieczny tak zwany bursztynowy rycerz, czyli zatopione w bursztynie szczątki Helmuta von Mau. Pod tekstem widniał nieczytelny podpis. Druga kartka okazała się listem. Informacja dla Instytutu Salena. Bursztynowy rycerz jest w naszym posiadaniu. Przyjmujemy oferty zakupu. Cena wyjściowa – pięćdziesiąt milionów dolarów. Oferty należy zamieszczać w dziale ogłoszeń New York Timesa, w rubryce „personalne” w ciągu tygodnia, począwszy od dzisiaj. Wybrany oferent zostanie powiadomiony o dalszej procedurze.
ROZDZIAŁ 3 Adam poprosił Edmunda, żeby do niego przyszedł, i spojrzał jeszcze raz na fotografię przedstawiającą starszego pana z egzemplarzem „Time'a”. Wziął lupę i przyjrzał się dokładnie okładce pisma i widniejącej na niej dacie. Jeśli nie była to fałszywka, zdjęcie zostało zrobione przed tygodniem. Brzeg pisma zaginał się na bursztynowej powierzchni – przemyślany chwyt, który miał przekonać sceptyków, że autorzy listu rzeczywiście mają bursztynowego rycerza. – Znalazłem już miejsce dla twoich bursztynów. – Edmund otworzył drzwi z takim impetem, że uderzyły o ścianę. – Musimy tylko zainstalować odpowiednie oświetlenie... – Spójrz na to – przerwał młodemu dyrektorowi Adam i podsunął mu zdjęcie ze zbliżeniem bursztynowej masy, w której zatopiony był rycerz. – To jakiś quiz? Wygląda jak kawałki kiełbasy w grochówce. – Wygląda jak ciało Helmuta von Mau. Tu masz poświadczenie autentyczności wystawione przez Ludwiga Kreftę. – Matko Przenajświętsza! Bursztynowy rycerz. Nie wierzyłem, że się odnajdzie. – Edmund, nie odrywając wzroku od zdjęcia, sięgnął po następne. – Zdumiało mnie to poświadczenie. Myślałem, że obydwaj Kreftowie już dawno nie żyją. – Adam
wsunął zdjęcia Edmundowi do ręki. – Starszy rzeczywiście nie żyje. A młodszy... Wiesz, bursztynnik niekoniecznie umiera, jak przestaje wystawiać swoje dzieła. – Przyznaję, jestem ignorantem. Myślisz, że to autentyk? – Byłoby wspaniale, gdyby tak było. Mój profesor uważał, że ciało Helmuta i bursztynowa komnata trafiły do prywatnej kolekcji kogoś takiego jak Howard Hughes, na wpół obłąkanego, bogatego pustelnika, który będzie się cieszył w samotności zdobytymi krętą drogą skarbami. – Miejmy nadzieję, że to oryginał. Ludzie dla pieniędzy są w stanie zrobić wszystko. – Twój instytut jest w stanie wyłożyć pięćdziesiąt milionów? – Jeśli przeznaczę na zakup cały budżet na następne pięćdziesiąt lat, wliczając w to pensje, moją oraz Magdaleny. – Potrafisz przekonać zarząd, że to nadzwyczajna sytuacja? Jeśli to autentyk, muzeum zyska międzynarodową rangę. Legendarny bursztynowy rycerz w Gdańsku... Turyści zjeżdżaliby do nas z całego świata. Trzeba by zatrudnić kilkunastu dodatkowych przewodników, żeby wszystkich obsłużyć... – rozmarzył się Edmund. – Chcesz powiedzieć, że więcej ludzi będzie chciało obejrzeć bursztynowego rycerza niż twoje lepianki z Sudanu?
Edmund wolał przemilczeć pytanie. Kiedy Adam pojawił się na jego drodze, muzeum miało w swoich skromnych zbiorach dość przypadkowe eksponaty: parę obiektów z czasów rzymskich, jakieś skorupy z epoki brązu, kilka afrykańskich chat – bez związku z Gdańskiem i kulturami obecnymi niegdyś nad Bałtykiem. – Pomyśl tylko, co by to znaczyło, gdyby ta oferta okazała się prawdziwa. – Edmund aranżował już w myślach nową ekspozycję podporządkowaną bursztynowemu rycerzowi. – Opróżnilibyśmy długą galerię na pierwszym piętrze. Granatowe ściany dobrze by grały z bursztynem... Przyciemnione oświetlenie... Rycerza trzeba by umieścić w centralnym punkcie na niewysokim postumencie, żeby zwiedzający mogli dokładnie obejrzeć zatopione w bursztynie ciało człowieka, który zaszczepił chrześcijaństwo nad Bałtykiem. Podwoimy, potroimy nawet cenę biletów. Ludzie będą stać w kolejkach. – Von Mau był przecież Niemcem... Adam zastanawiał się, jakie jeszcze placówki mogłyby być zainteresowane pozyskaniem bursztynowego rycerza i miały dość środków, by wziąć udział w licytacji. – Urodził się w Saksonii. Powiedzieć, że był Niemcem, to tak, jakby nazwać irlandzkiego świętego Patryka Walijczykiem. Walczył z barbarzyńcami pod rozkazami von Balka. – Z Prusami, chciałeś powiedzieć.
– Owszem, z Prusami – przytaknął Edmund niecierpliwie. – Wiadomo, że Prusowie byli poganami. Opierali się próbom chrystianizacji prawie do końca trzynastego wieku. Podbici, przejęli język i kulturę niemiecką, niektóre ich plemiona zasymilowały się z Polakami – wywodził Edmund. – To nasza historia, historia tych ziem. – Muszę ostudzić twój entuzjazm. Nawet jeśli to najprawdziwszy bursztynowy rycerz, nie mamy wolnych pięćdziesięciu milionów. To raz. Dwa, nie wiadomo, czy to autentyk. Nawet ja wiem, że podobnych średniowiecznych sarkofagów kamiennych – Adam puknął w zdjęcie – jest na pęczki w starych kryptach kościelnych. – Ale nie takich jak ten. – Edmund przysunął się z fotelem bliżej biurka. – Jest tyle przedwojennych zdjęć i grafik przedstawiających bursztynowego rycerza, że biegły fałszerz nie miałby najmniejszych trudności z wykonaniem dobrej kopii. Współczesne techniki postarzania i imitacji dają ogromne możliwości. Powinieneś zobaczyć „rzymski” basen mojej siostry w Los Angeles. – Spójrz na bursztyn. – Rozpoznajesz autentyczność po bursztynie? – Niekoniecznie, ale kolor zgadza się z opisami, które czytałem. – Nigdy nie widziałeś kolorowej fotografii bursztynowego rycerza.
– Widziałem obrazy. Wątpię, czy istnieją jakieś kolorowe zdjęcia. – Ale znasz jego historię? – Zna ją każde tutejsze dziecko. – Oświeć mnie. – Nie słyszałeś legendy o bursztynowym rycerzu? – Edmund myślał, że Adam kpi sobie z niego. – Wiem tylko, że przybył z Niemiec w tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym roku, z krzyżacką krucjatą Hermana von Balk przeciwko Prusom, że poległ w walce i że jego ciało zatopiono w bursztynie. – Jeśli Herman był Arturem, to Helmut był jego Lancelotem. – Okrągły Stół w Europie Środkowej? Daj spokój. – Artur i jego rycerze to symbol etosu rycerskiego Europy Zachodniej, a Herman i Helmut uosabiają heroizm misji chrystianizacyjnej na Wschodzie. Jest też Ginewra, pogańska księżniczka Woberg, która zmieniła imię na Maria, kiedy Helmut nawrócił ją na chrześcijaństwo. – Krzyżacy byli chyba zakonnikami? – W zakonie byli bracia rycerze, którzy stali najwyżej w trzystopniowej hierarchii, dalej duchowni i wreszcie na samym dole bracia służebni. Wszyscy ślubowali celibat. – Ale niekoniecznie żyli w czystości? – Helmut i Maria kochali się miłością platoniczną – obruszył się Edmund.
– Chcesz, żebym w to uwierzył? – Nie wszyscy mają słabości, których ty jesteś ofiarą. Herman i Helmut zdobywali po kolei wszystkie pruskie warownie, aż dotarli do miejsca, gdzie dzisiaj znajduje się Elbląg. Prusowie ściągnęli posiłki ze wschodu, liczebność ich wojsk przewyższała siły zakonu dziesięciokrotnie, ale Helmut nie zawahał się atakować. Walki trwały przez dwanaście dni, Krzyżacy tracili ludzi. Trzynastego dnia sam Helmut został śmiertelnie ranny. Umierając, nakazał swoim towarzyszom, żeby przywiązali go do grzbietu konia i posłali przeciwko wrogowi. Tak uczynili i każdy poganin, który spojrzał na ciało bohatera, padał martwy, rażony gniewem Bożym... – Powiedz raczej, rażony szokiem. Nic przyjemnego zobaczyć lekko nieświeżego trupa wjeżdżającego w szeregi – przerwał mu Adam, nie okazując żadnego szacunku dla legendy. – Ci, którzy przeżyli, poddali się. – Edmund puścił mimo uszu zjadliwy komentarz. – Herman zdobył warownię i kazał ją puścić z dymem. Pruski bursztyn zgromadzony w skarbnicy zaczął się topić, ulicami popłynął złocisty strumień żywicy. Herman kazał zalać nim ciało Helmuta, zachowując je tym sposobem dla potomności. – Dla potomności czy jako ostrzeżenie dla innych pogańskich plemion? – Wszystko jedno, dość, że oznaczało to kres walk z Prusami.
– Jaki był dalszy los podbitych pogan? – Ci, którzy przeszli na chrześcijaństwo i podporządkowali się Krzyżakom, mogli żyć spokojnie. – A inni? – Ginęli na stosach. – Płonęli żywcem? – Kościół uważał, że tym sposobem otwiera drogę do zbawienia dusz nieczystych – wykładał dalej Edmund. – Na miejscu ostatniej bitwy Helmuta Maria postawiła kaplicę, w której znalazł się jego sarkofag. Dla upamiętnienia cudownego zwycięstwa zakonu. Resztę życia poświęciła Bogu, była strażniczką szczątków ukochanego rycerza. Kaplica była miejscem pielgrzymek aż do tysiąc pięćset dwudziestego piątego roku, kiedy ostatni mistrz zakonu Albrecht Hohenzollern złożył hołd lenny królowi Zygmuntowi Staremu, przeszedł na luteranizm i dokonał sekularyzacji państwa zakonnego, zamieniając je w Prusy Książęce. Wówczas kazał zburzyć kaplicę i pozbył się mniszek. – Co się stało z Helmutem? – Sarkofag przeniesiono do zamku w Królewcu. Był tam do tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Hitlerowcy żywili kult dla Helmuta von Mau, jego rycerskiego heroizmu. Kiedy zbliżali się Rosjanie, Hitler osobiście dopilnował, by bursztynowy rycerz został dobrze zabezpieczony, podobnie jak bursztynowa komnata i inne cenne obiekty znajdujące się na zamku.
– Gdzie go wysłano? – Myślisz, że siedziałbym teraz tutaj, gdybym znał odpowiedź? – Edmund ponownie spojrzał na zdjęcia. Ten, kto przysłał list, zna rynek. Są ludzie gotowi zapłacić pięćdziesiąt milionów: muzea amerykańskie czy Niemcy, którzy uważają Helmuta von Mau za swojego bohatera narodowego. – A Polacy? – Nie muszę ci przypominać, że nie mamy pieniędzy, ale potrafimy być wdzięczni za dary, szczególnie te związane z historią tego kraju. Nasza i rycerza nadzieja w tym, że ktoś go kupi i przekaże do polskich zbiorów muzealnych. – Edmund podpuszczał Adama bez żenady. – Na wszystko w życiu trzeba zapracować. – Adam pchnął w stronę Edmunda międzynarodowy spis muzeów. – Dzwoń i mejluj do wszystkich muzeów, z którymi utrzymujemy kontakty. Sprawdź, kto jeszcze dostał list z propozycją zakupu. Tych, co dostali, spróbuj wybadać, czy mają pieniądze i czy są gotowi w to wejść.
Adam wyjął pęk kluczy i otworzył szafkę w ścianie, w której umieszczony był sejf. Ustawił kombinację cyfr i wyjął z wnętrza sejfu drobiazg mieszczący się w dłoni, podłączył go do telefonu i wystukał kod Stanów. Po chwili połączył się z prywatnym numerem dziadka.
– Kto mówi? Rozpoznał głos sekretarza dziadka. – Cześć, Peter, tu Adam. Mogę mówić z dziadkiem? – Wiesz, która u nas godzina? – Wiem, wiem też, że dziadek cierpi na bezsenność. Peter przełączył go, nie wdając się w dalsze dyskusje. – To ty, Adam? – odezwał się starszy pan. – Co słychać, dziadku? – Nie dzwonisz, żeby się dowiedzieć, jak się czuję, daruj sobie te pierdoły. Odłóż słuchawkę, Peter. Co się dzieje? – Możesz rozmawiać? – A niby kogo miałby mieć w swojej sypialni taki stary grzyb? – Osiemdziesiątka nie oznacza jeszcze zgrzybienia. – W sprawach, o których mówimy, oznacza. – Masz podłączony scrambler? [W telekomunikacji urządzenie kodujące przekaz i uniemożliwiające podsłuch (przyp. tłum.).]
– Na stałe, chłopcze. – Uruchom go, ja też uruchamiam swój. Ktoś prawdopodobnie odnalazł bursztynowego rycerza. Dostałem zdjęcia i list z propozycją, że możemy go kupić, jeśli wejdziemy w licytację. Cena wyjściowa to
pięćdziesiąt milionów dolarów. – Masz pewność, że to autentyk? – Jeszcze nie. Dopiero dzisiaj dostałem list. – To się upewnij i licytuj. Mamy specjalny fundusz. Sto milionów na koncie w Szwajcarii. Można je uruchomić w ciągu dwudziestu czterech godzin. – To może pochłonąć cały fundusz. Zależy, kto jeszcze będzie licytował. – Wtedy będę musiał na nowo zasilić konto. Widziałem bursztynowego rycerza w trzydziestym ósmym, kiedy ojciec zabrał mnie do Starego Kraju. To skarb narodowy, jak brytyjskie klejnoty koronacyjne czy oryginał Deklaracji Niepodległości. Stary Helmut obróci się w tym swoim bursztynowym całunie, jeśli powędruje gdzieś w świat, z dala od tego skrawka ziemi, o który walczył. Zrób wszystko, żeby trafił do polskiego muzeum. – Jeśli to autentyk, zdobędę go. – Postaraj się, chłopcze. Dziadek się rozłączył. Adam znał go zbyt dobrze, żeby oczekiwać „Co u ciebie?” albo „Do widzenia”. Odłączył scrambler, wystukał numer komisariatu. Podał operatorowi wewnętrzny i czekał chwilę. – Dalecki. – W tle słychać było stukanie klawiatury i gwar głosów. – Chcesz rozwiązać prawdziwą zagadkę? – Mówisz o morderstwie przed kasynem? – Spotkajmy się w Café Milano za dziesięć minut.
Adam odłożył słuchawkę, schował klucze, zebrał posegregowane aplikacje i zaniósł je Edmundowi. – Przekaż to Magdalenie – poprosił. – I niech spróbuje wyszukać wszystkie możliwe wiadomości na temat powojennych losów bursztynowego rycerza. O ile to możliwe. – Wolno spytać, co zamierzasz, kiedy my będziemy posłusznie wykonywać twoje polecenia? Adam schował do kieszeni kopertę z anonimową propozycją i zdjęciami. – Chcę porozmawiać z policją. – Nie sądzisz chyba, że zaczną szukać bursztynowego rycerza? – Ale mogą wiedzieć, gdzie podziewał się po czterdziestym czwartym. Jeśli ustalimy miejsce, możemy starać się o pozyskanie Helmuta, nie wydając grosza.
Przy wyjściu zatrzymał Adama jeden z muzealnych przewodników. – Telefon do pana, panie Salen. Jakaś pilna sprawa. Adam podniósł słuchawkę w kasie biletowej. – Adam Salen. – Adam... – Przykro mi, pan Salen nie może w tej chwili
podejść do telefonu. – Mówisz po polsku z koszmarnym akcentem, drogi braciszku. – Czego chcesz, Georgiano? Jestem zajęty. – Odwrócił się twarzą do ściany. Unikał sióstr jak mógł, ale one zawsze potrafiły dotrzeć do niego, zwykle w najmniej odpowiednim momencie. – Zgadnij, gdzie jestem? – Nie mam nastroju do zabawy – stwierdził Adam kwaśno. – Proszę, zgadnij. W głosie Georgiany słychać było z trudem hamowane podniecenie. – W sali ślubów w Las Vegas. Z dziewiątym narzeczonym. Czy może to już dziesiąty? – Co ja bym zrobiła bez twoich docinków. – Sprawiłabyś sobie chłopca od docinków. – Dzwonię z Paryża. – Rozumiem, wybrałaś się na zakupy do Paryża. – Innego powodu nie mógł sobie wyobrazić. – Nie zgadłeś. Szukam ciekawych prac do naszej galerii w Teksasie. Adam poczuł ukłucie zazdrości. Chciałby mieć taki budżet na Europę Wschodnią, jakim dysponowała teksańska galeria sztuki współczesnej Instytutu Salena. – Jutro przylatuję do ciebie. – Mam nadzieję, że nie do mnie osobiście, tylko
do Polski. – Jak najbardziej do ciebie osobiście. Odkryłam tu cudowne obrazy w urzekających kolorach. Miękkie pastele – stłumiona magenta, fiołkowy róż. Okazuje się, że znajomy marszand natknął się na nie w jakiejś małej galeryjce w Gdańsku. Muszę, po prostu muszę sama ją odwiedzić. I cóż za niezwykły zbieg okoliczności, ona jest tuż obok ciebie. Bo ty mieszkasz na Mariackiej 52, prawda? Adam miał ochotę zaprzeczyć, ale Georgiana nie dopuściła go do słowa. – Ten facet musi być cudowny. Widziałam go na zdjęciach, ma takie smutne oczy. I zabójczy głos. Rozmawiałam z nim przez telefon... Nazywa się Kazimir Zamow. Kazimir... Piękne imię. Nie znasz go przypadkiem? – Przypadkiem nie znam. – Mam się z nim spotkać. Mężczyzna z takim akcentem jest w stanie odmienić moje życie. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ty odmienisz jego życie – przyciął siostrze Adam, ciągle niepogodzony z tym, że Georgiana buszuje po europejskich galeriach, nie martwiąc się o budżet. – Odezwał się wiktoriański tatuś. Jutro się zobaczymy. Nie musisz wynosić się ze swojego mieszkania. – Nie zamierzam. Zarezerwuję ci pokój w sopockim Grandzie. Spodoba ci się ten hotel. Art nouveau, atmosfera dekadencji i minionej świetności,
do tego znakomita obsługa i kasyno tuż obok. Dojeżdża się tam taksówką z Gdańska w kilkanaście minut. – Zarezerwuj trzy pokoje. Są ze mną dzieci. Niania. Pokojówka... – Pięć pokoi? – Sześć. Mam w zanadrzu niespodziankę. – Na lotnisku wystarczy, że powiesz Grand Hotel, Sopot. Wszyscy wiedzą, gdzie to jest. Każdy taksówkarz cię dowiezie... Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Georgiana się rozłączyła.
ROZDZIAŁ 4 Café Milano mieściła się przy Piwnej, naprzeciwko komisariatu policji. Wieczorami było tu rojno i gwarno, goście ściągali, żeby spotkać się ze znajomymi i zjeść dobrą włoską kolację. W dzień w Milanie pojawiali się turyści chcący odpocząć przy niespiesznym lunchu oraz policjanci, którzy uciekali od hałasu i zamętu panującego zwykle na komendzie. Dalecki czekał już na Adama przy stoliku w najdalszym kącie kawiarni. Mahoniowe meble, różowe obrusy, świeczniki z rżniętego kryształu, wszystko to stwarzało zaciszną atmosferę. – Masz coś nowego w sprawie wydarzeń wczorajszej nocy? – zagadnął, kiedy Adam podszedł do stolika. – Nie mam. – Wiedziałem, że chodzi o coś innego! – mruknął. – Nie proś mnie tylko o żadne przysługi. Nie przełknę nic – poza kawą. – I koniakiem, jak widzę. – Adam wskazał pusty kieliszek, co poskutkowało tym, że Józef dał znak kelnerowi, żeby podał następną kolejkę. – Dręczy cię zagadka wczorajszego morderstwa czy znowu pokłóciłeś się z Marianną? – Tak źle między nami jeszcze nigdy nie było. – Dalecki wbił ponure spojrzenie w kieliszek. – Okropnie się pożarliśmy wczoraj wieczór, zanim wyszła do pracy.
– To chyba nic nowego – odparł Adam. – Rozumiem, że miała nocną zmianę – dodał, a Józef skinął głową. – Kiedy wróciłem rano do domu, jeszcze jej nie było, a po drodze z Sopotu zahaczyłem o jej hotel. Dowiedziałem się, że wyszła przed godziną. Nie wiem, gdzie się podziała. – Stara się unikać twoich okropnych humorów – podsunął Adam. Wszyscy znajomi Daleckich wiedzieli, że Marianna ma romans. Można powiedzieć, że romans Marianny był wartością stałą. Zmienną stanowili panowie. Ciągle nowi. – Moje małżeństwo się rozpada, a ty sobie robisz głupie żarty. – Jeśli chcesz je ratować, musisz wypracować sobie sympatyczniejszą osobowość. Zgadzam się, żebyś poćwiczył na mnie. Postaraj się być miły. Eksmituj teściową z waszego mieszkania. Gdyby nie zajmowała się dziećmi, Marianna nie mogłaby znikać nie wiadomo gdzie. Nie zostawiłaby dzieci samym sobie, niezależnie od tego, co dzieje się między wami. – Nie mogę wyrzucić Marty, to niemożliwe. Wiesz przecież, że oboje z Marianną pracujemy na zmiany. – Skoro nie przyjmujesz moich rad, nie ma sensu, żebyśmy o tym rozmawiali. Tu jest coś, co pomoże ci zapomnieć o kłopotach. – Adam podał Józefowi kopertę. Posłodził kawę i spojrzał przez okno. – Widok godny zapamiętania. Twój szef prowadzi
poważną rozmowę z twoim kuzynem, Melerskim. – W Gdańsku jest dość powodów do poważnych rozmów. W każdym razie z naszego punktu widzenia. – Sądząc po minie Melerskiego, również z punktu widzenia mafii. Nadal jest ojcem chrzestnym wszystkich polskich kanciarzy? – zainteresował się Adam. – Wy, Amerykanie, wiedzę o świecie czerpiecie z Hollywood – zbył go Józef. – Melerski jest biznesmenem. – A ja jestem orzechem włoskim. – Bursztynowy rycerz. – Józef gwizdnął przeciągle. – Legendarny cudotwórca. Przydałby nam się dzisiaj ktoś taki. Moglibyśmy go wystawić przeciwko różnym cwaniakom, którzy próbują wykupić ten kraj. Poznałem kilku i skłaniam się ku koncepcji, że droga do naprawy prowadzi przez śmierć. – Nie mów mi, że taki trzeźwo myślący gliniarz wierzy w legendy. – Wierzę we wszystko, co mogłoby pomóc Polsce, niechby to była nawet polska kiełbasa. – Józef dokończył czytać list. – Niemniej pięćdziesiąt milionów dolarów to straszna kasa za trupa, nawet jeśli jest to trup Helmuta von Mau. – Za trupa zatopionego w bursztynie – podkreślił Adam. – Mogę dostarczyć ci całą tonę bursztynu po znacznie niższej cenie i dodam świeżego trupa za
friko. – To propozycja? – Złóż ofertę. – Rozumiem, że masz upatrzonego kogoś, kto wystąpi w roli trupa? – Menadżera hotelu, w którym pracuje Marianna – odpowiedział Józef zupełnie poważnie. Adam nie dał się po raz drugi wciągnąć w dyskusję o rodzinnych problemach Daleckich. – Ludzie mogą zauważyć, że trup nie jest za bardzo średniowieczny. – Jest jakiś sposób, żeby sprawdzić, czy to autentyk? – Musi być. Magdalena ma zebrać informacje o powojennych losach Helmuta. O ile są jakieś dostępne informacje. – Chcesz, żebym zebrał odciski palców z koperty i ze zdjęć? – Trochę za późno. Udało nam się skutecznie je pozacierać. Józef obrócił kopertę w ręku. – Berliński stempel. To nam zawęża zasięg poszukiwań do jakiegoś miliona ludzi, zważywszy, jaki jest tam ruch tranzytowy. Ten facet, który trzyma gazetę nad sarkofagiem, to Krefta? – Nie mam pojęcia, ale się dowiem. – A ten „Time” to z którego?
– Numer z zeszłego tygodnia. To pismo możesz sobie zaprenumerować, nie mówiąc o tym, że jest do kupienia w każdym kiosku w Europie, no, prawie w każdym. – Organizują najprawdziwszą aukcję. Kontaktowałeś się już z jakimiś muzeami? – Prosiłem Edmunda Dunsta, żeby obdzwonił znajome muzea, wysłał mejle, ale wątpię, czy ktoś będzie miał ochotę udzielać informacji. Będą walczyć o pozyskanie bursztynowego rycerza do swoich zbiorów. Może zechcieliby gadać z policją? – I tutaj pojawiam się ja. Żeby odwalić za ciebie robotę. Masz tupet... – Józef, jakie muzeum ujawni swoje zamiary konkurencji? – Nie wiem, dlaczego siedzę jeszcze z tobą przy stoliku. – Wszystkie agendy państwa zobowiązane są współpracować z obcokrajowcami, którzy chcą inwestować w Polsce. Dyrektywa numer... – Chcesz, żebym nadużył swojego stanowiska? Nie denerwuj mnie. Mogę to zatrzymać? – Józef uniósł kopertę. – Nie. Możesz sobie zrobić ksero. – Na jedno wychodzi. Tak czy owak będę miał czas na zebranie odcisków. – Józef wychylił porządny łyk koniaku. – Może napij się kawy. Ja bym tak zrobił na
twoim miejscu. Dalecki podniósł filiżankę do ust, upił łyk, skrzywił się i odstawił filiżankę na spodek. – Rozumiem, że ja płacę? – Adam skinął na kelnera. Józef podniósł się od stolika. – Odliczysz sobie od podatku jako wydatki na utrzymanie policji. – Zdajesz sobie sprawę, że jeśli znajdziemy rycerza, to trafi tutaj, do gdańskich zbiorów? – Adam otworzył portfel. – Turyści zaleją miasto. – A niby dlaczego Niemcy mają nam pozwolić wejść w posiadanie Krzyżaka? Są bardzo zaborczy, nawet w kwestii umarlaków. – Nie będą mieli wiele do gadania, jeśli przebiję ich ofertę. – Na twoim miejscu zacząłbym od telefonów do niemieckich muzeów. Pięćdziesiąt milionów to dla nich betka. – Dobry pomysł. Porozmawiasz z nimi? – Adam spojrzał na rachunek i zapłacił. – Oszczędź sobie czasu i energii, zapomnij o rycerzu. – Józef nie raczył odpowiedzieć na pytanie. – Znam Niemców. Wiedzą, jak dbać o kulturę, mają dla niej respekt. I mają kasę. Jeśli rycerz rzeczywiście zostanie sprzedany, trafi do Berlina. – O ile chcesz się założyć? – O milion.
– Złotych? – Dolarów – sprostował Dalecki. – W końcu zakładam się z nadzianym Amerykaninem. – A jeśli przegrasz? – To pozwiesz mnie do sądu i będziesz się bujał latami z niewypłacalnym dłużnikiem. – Józef uniósł kopertę. – Nie jesteś ciekaw, czy chłopaki coś znajdą? Jeśli znajdą, stawiasz kolację. – Zawsze stawiam. – Adam ruszył za Daleckim na posterunek.
Miał, niestety, rację, co go wcale nie ucieszyło. Technicy znaleźli na kopercie czytelne odciski dziewięciu osób, a na zdjęciach i liście trzech: jego, Edmunda i Józefa. Nie musiał nawet prosić policjantów o sprawdzenie – wiedział. Dalecki z niejakim ociąganiem zgodził się porozmawiać z Melerskim i kilkoma innymi ludźmi z mafii, obiecał też zadzwonić do Warszawy i sprawdzić, czy jakieś inne polskie muzeum poinformowało może przypadkiem policję o propozycji kupna bursztynowego rycerza. Adam odebrał swój paszport i wyszedł z posterunku. Skręcił z Piwnej w prawo i ruszył w stronę Długiego Targu. O ile Mariacka była najpiękniejszą ulicą w Gdańsku, to Trakt Królewski – Długa i Długi Targ – był najbardziej reprezentacyjny. Adam usiadł w ogródku przy fontannie Neptuna. Obserwował
turystów fotografujących się na tle siedemnastowiecznej fasady Dworu Artusa i zastanawiał się, czy bogate bractwa kupieckie, które wzniosły pierwszy Dwór w późnych wiekach średnich, również czciły pamięć bursztynowego rycerza. Popijał dobrze schłodzone piwo, co było znacznie przyjemniejszym zajęciem niż powrót do biura lub wspinanie się na ostatnie piętro budynku Muzeum Historycznego, by zobaczyć się z Magdaleną. Podniósł się, cofnął jakoś niezgrabnie i zderzył plecami z piękną Heleną, od niedawna żoną Edmunda Dunsta, która usiłowała sprzedać jedną ze swoich martwych natur jakiejś wytwornej Francuzce. – Myślałem, że wszystkie swoje obrazy rezerwujesz dla mojej galerii – syknął szkolną francuszczyzną. Helena, urodzona aktorka, wzruszyła ramionami. – Muszę coś jeść. Pańska galeria bierze taką ogromną marżę, że mi się to nie opłaca. Turystka zastrzygła uszami. Adam zajął się oglądaniem wystawionych przez Helenę obrazów, a panie dobiły targu. – Pięćset euro. – Helena włożyła banknoty do portfela przy pasku. – Dzięki za pomoc. Nasz bank się ucieszy. – Masz ochotę na piwo? Możemy przysiąść tu na schodkach, przy obrazach, żebyś się nie denerwowała, że stracisz jakiegoś klienta. – Chętnie wypiję piwo.
Adam ściągnął wzrokiem kelnera, zamówił i usiadł obok Heleny. – Znasz Kazimira Zamowa? Malarz... – Zapewne Rosjanin. Mieszka w Gdańsku? – Chyba tak. Wiem tylko tyle, że wystawia swoje prace u Walerii. – Nie zetknęłam się z tym nazwiskiem. – Jesteś pewna? – Prac nigdy nie widziałam, do żadnego stowarzyszenia, w którym ja jestem, raczej nie należy. Przepraszam cię. – Helena porwała piwo kelnerowi z tacy i podeszła do dwójki Niemców, którzy zatrzymali się przy jej obrazach, głośno komentując wystawione pejzaże. Adam usiadł ze szklanką na tarasie, spojrzał na zegarek. Prawie dwunasta. Idealny czas na coś pomiędzy śniadaniem a lunchem. Wychylił szybko piwo i ruszył do delikatesów po drugiej stronie ulicy. Stoisko z alkoholami zignorował, w lodówce miał dwie butelki białego wina reńskiego. Z zakupami wrócił na Mariacką, mając przed oczami Śniadanie na trawie Maneta. Helga znacznie lepiej wyglądała bez skórzanej mini i obcisłego topu, jej ulubionego stroju po pracy. – Poszła sobie – obwieściła Waleria, kiedy zajrzał do galerii. – Jakąś godzinę temu. – Spojrzała na torbę z zakupami. – Przenosisz swoje srebra? – Lunch. – Adam postawił torbę na podłodze.
– Dla nas? Że też pomyślałeś. – Mamy mnóstwo roboty. Wpadłem tylko na chwilę, po wino. Przy okazji, słyszałaś może o malarzu, który nazywa się... – Kazimir Zamow? Dzwonił ktoś z paryskiej filii Instytutu Salena, pytał o niego. Myślałam, że go znasz. – Moja siostra widziała jego obrazy. Powinnaś ostrzec tego gościa, ona połyka artystów, pożera duszę i ciało. Najpierw ciało. – Nigdy go nie widziałam. – Ale wystawiasz jego prace? – Od niedawna. To Rosjanin, ale mieszka w Rydze. Zobaczyłam kiedyś reprodukcje jego prac w katalogu, spodobały mi się. Przysłał mi sześć obrazów w komis. – Georgiana ma się z nim spotkać jutro, tutaj. – Miejmy nadzieję, że gość przyjedzie. Co o tym myślisz? – Wskazała malowaną akrylami abstrakcję przedstawiającą pastelową pryzmę linii prostych, niby patyków, na czarnym tle. – Odpoczywające ołówki? – Wieśniak. – Widocznie coś w tej kompozycji mi umknęło. Kocham cię i opuszczam. – Nie oszukasz mnie – zawołała za nim Waleria. – Przyszedłeś przeliczyć swoje skarby. Wbiegł po schodach na swoje piętro. Mieszkanie zastał puste, tak jak powiedziała Waleria, ale pozostały
widoczne ślady panoszenia się Helgi. W łazience ręczniki na zalanej wodą podłodze, kabina prysznicowa otwarta, otwarte butelki z żelem pod prysznic i szamponem, posadzka przyprószona talkiem do ciała. Mokre ślady w salonie, na poduszkach kanapy, w wygodnej bliskości telefonu, mokre odciski kształtów Helgi. Na blacie kuchennym rozsypana kawa. W lodówce tylko jedna butelka wina zamiast dwóch. W sypialni skotłowana, pobrudzona kosmetykami pościel. Włosy Helgi na grzebieniu Adama. I żadnej kartki. Przywracanie ładu w mieszkaniu zajęło mu godzinę. Pościel upchnął w koszu z brudną bielizną, nałożył świeżą, pedantycznie wygładził kołdrę, a potem przeszedł jeszcze po mieszkaniu, sprawdzając, czy już wszystko jest tak, jak powinno być. Zajrzał nawet do szuflady, w której trzymał srebrne sztućce. Waleria dość skutecznie zaszczepiała w nim paranoję. Butelka wina, owszem, ale Helga nie wzięłaby nic innego. Miał ochotę zadzwonić do niej i powiedzieć, co myśli o jej obyczajach, ale machnął ręką i zszedł na parter. – W samą porę. Już miałam nakarmić ptaki. – Waleria trąciła torbę czubkiem buta. – Częstuj się. – Serio? – Nie jestem już głodny.
– A Edmund? – Pośle kogoś po sandwicza. – Zrewanżuję ci się kolacją. – Będą flaki? – zapytał Adam podejrzliwie. – Myślałam o schabowych, ale jeśli wolisz flaki... – Waleria doskonale wiedziała, jaki Adam ma stosunek do tej potrawy. – Ósma? – Będę. Przyjdę z apetytem.
ROZDZIAŁ 5 W przyziemiu kamieniczki naprzeciwko domu Walerii znajdował się sklep jubilerski Feliksa Małka. Wychodząc z domu, Adam zauważył, że drzwi sklepu są otwarte, a witryna, w której Feliks eksponował tanie wyroby dla turystów, stoi na chodniku. – Feliksa nie ma, jeśli jego szukasz – poinformowała go Elżbieta Hirsz, ładny młodziutki rudzielec, którego Feliks zatrudniał w charakterze pomocnicy. – Kiedy wróci? – Kto to wie. Przyszła dostawa bursztynu, poszedł zobaczyć, co przysłali. – Z Kaliningradu? – Właśnie. Kto będzie kupował polski bursztyn, kiedy u Rosjan można dostać za jedną trzecią ceny? – Elżbieta pochyliła się nad prawie gotowym kolczykiem, który musiała jeszcze dopracować. – Co wiesz o Ludwigu Krefcie? – Starszym czy młodszym? – Starszy chyba już nie żyje... – Umarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku. – A młodszy? – Młodszy od ponad trzydziestu lat nie zrobił nic, o czym warto by mówić. Ktoś chce sprzedać jakieś
jego bursztyny muzeum? – Warto kupować jego prace? – Warto, absolutnie. To dzieła sztuki, rzadkość w produkcji współczesnych bursztynników. Zapytaj Edmunda, powie ci to samo. – Coś wspominał. – Edmund, skoro już o nim mowa, pokupował do muzeum mnóstwo śmiecia. – Trudno mnie nazwać ułomkiem, ale miło z twojej strony, że nie wyrażasz swojej opinii w przytomności Edmunda, jest bardzo wrażliwy na punkcie swojej kolekcji bursztynów. – Zauważyłam. Robotę Kreftów, starszego czy młodszego, rozpoznasz od razu. Obaj dorównywali Georgowi Schrieberowi i innym siedemnastowiecznym mistrzom z Królewca. Mój ojciec mawiał, że Krefta młodszy zostanie kiedyś uznany za najlepszego bursztynnika dwudziestego wieku. – W ustach twojego ojca to musiał być prawdziwy komplement. – Ojciec uczył się u Krefty. Oczywiście zanim Krefta zaczął pić. Zadziwiające – Elżbieta przygryzła wargę i umieściła ostatni złoty drucik na srebrnej płytce kolczyka – jak wielu złotników i bursztynników wpada w nałóg, ale z tego, co słyszałam, Krefta miał powody, ojciec mi opowiadał. Jego żona kilka lat walczyła z rakiem. Patrzył na to powolne umieranie, wiedząc, że nie ma ratunku.
– Ale on żyje? – Tak, co prawda tylko fizycznie. Bo jako artysta to nie. – Zabrzmiało to tak, jakby życie bez tworzenia nie było życiem. – Już dość dawno przestał wystawiać. Czy jakaś jego praca wpadła ci w ręce? Jeśli któreś szachy... – Nie. Nie chodzi o pracę. Dostałem dzisiaj rano jego poświadczenie autentyczności bursztynowego rycerza. – Boże drogi! Trafiłeś na ślad rycerza? Do sklepu wszedł Feliks i zatrzymał się przy stoliku, przy którym pracowała Elżbieta. – Próbuję właśnie ustalić, gdzie się znajduje. – Szukasz też bursztynowej komnaty? Zniknęła w tym samym czasie. Adam podał Feliksowi kopertę, a ten wysypał jej zawartość na stół Elżbiety. Pod wpływem ruchu powietrza cieniutkie, starannie ułożone złote druciki spadły na podłogę. – Feliks! – Przepraszam, dziecinko. – Feliks, starszy pan o okrągłej twarzy klauna, teraz nagle posmutniałej, był zadurzony w swojej młodziutkiej pracownicy jak sztubak. – Przepraszam! To wszystko, co potrafisz powiedzieć...? – Czy to naprawdę może być bursztynowy rycerz? – przerwał wyrzuty Elżbiety Adam.
Feliks oglądał zdjęcia całe wieki. Podsunął parę Elżbiecie i sięgnął po lupę jubilerską. – Nie ulega wątpliwości, że to Krefta. – Feliks wskazał starszego pana z egzemplarzem „Time'a”. – Postarzał się, schudł, pomarszczył, od czasu kiedy widziałem go w sześćdziesiątym ósmym roku na wystawie w Moskwie, ale to na pewno on. – Wygląda, jakby nie miał zębów – wtrąciła Elżbieta. – A rycerz? – To trudniejsza sprawa. Nie znam się na sarkofagach. – Ale znasz się na bursztynie... – naciskał Adam. – I powinienem rozpoznać rycerza – dodał Feliks kwaśno. – Bez przeprowadzenia testów, na podstawie zdjęcia nic nie stwierdzę. – Jakich testów? – Zacznijmy od początku. – Feliks przygotowywał się do wykładu i czynił to z irytującą powolnością starszego pana. – Są zapisy, które mówią, w jaki sposób ciało Helmuta von Mau zostało zatopione w bursztynie. Adam, żeby skrócić wywody jubilera, powtórzył co usłyszał od Edmunda. – Bursztyn zgromadzony w skarbnicy warowni Prusów stopił się podczas pożaru wznieconego przez wojska von Balka. – Rycerze zalali nim ciało Helmuta umieszczone
w sarkofagu. Bursztyn topi się w temperaturze dwustu osiemdziesięciu stopni Celsjusza. Ciału doskonale to zrobiło. Na szczęście bursztyn, stygnąc, mętnieje, bo gość musi przedstawiać niezbyt pociągający widok. – Ile miał lat? – Trzydzieści trzy – odpowiedziała natychmiast Elżbieta. – Nie mów mi, że ciebie też bierze ta legenda. Elżbieta spojrzała Adamowi prosto w oczy. – A dlaczego by nie? Bohaterowie to wymarła rasa. Każda dziewczyna marzy o kimś takim, dzielnym, pięknym, rycerskim... – ...pod osiemsetkę – dokończył Adam bezlitośnie. – Jeśli to kopia, mogła zostać zrobiona ze sztucznego bursztynu. Feliks odłożył zdjęcie, wziął następne. – Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego. – Kiedy będziesz następnym razem w prowincjonalnym muzeum, przyjrzyj się uważnie eksponatom. Sztuczny bursztyn znany jest od wieków. Uzyskuje się go z kopalu, czyli skamieniałej żywicy drzew tropikalnych, kamfory i terpentyny. – Potrafisz ocenić na podstawie zdjęć, czy to sztuczny bursztyn? – Są dwie pewne metody ustalania, z jakim bursztynem mamy do czynienia. Pierwsza to podgrzewanie. Sztuczny ma niższą temperaturę topnienia. I mięknie pod działaniem zmrożonego eteru.
Nie mając próbki, nie mogę nic stwierdzić. – Feliks chce ci powiedzieć – nie wytrzymała Elżbieta – że na podstawie zdjęcia nikt poważny nie wyda ekspertyzy. – Do wykonania kopii potrzebne byłyby średniowieczny strój i zbroja. Zrobić coś takiego to nic trudnego, tym bardziej że materiał, z którego powstałby przyodziewek, będzie niedostępny – myślał głośno Adam. – Potem trzeba by zdobyć sarkofag, zalać ciało bursztynem. – Metoda datowania bursztynu izotopem węgla 14C, najpewniejsza w rozpoznawaniu fałszerstw, tu akurat nic nie da. Żywica to żywica, skamieniała miliony, setki tysięcy lat temu – oznajmił Feliks autorytatywnie. – A sarkofag? – Rozłożył ręce. – Jak stwierdzić jego autentyczność? – Można jednak chyba ustalić, czy mamy do czynienia ze świeżymi zwłokami, czy też liczącymi sobie osiemset lat. – Adam wcale nie był pewien własnych słów. – Pochowanymi w bursztynie? No nie wiem. Nigdy nie widziałem zwłok w bursztynie. – Feliks znów spojrzał na zdjęcie, które trzymał w ręku. – Trudno będzie stwierdzić fałszerstwo. Bursztynnicy bez skrupułów od wieków zatapiają w bursztynie owady, dlaczego ktoś nie miałby zatopić ludzkich zwłok? Bursztyn łatwo formować. Wystarczy stopić okruchy, wiórki i wlać je do formy. Nie uwierzysz, co można dzisiaj zdziałać za pomocą mikrofal i barwników. Podwoić, potroić wielkość kawałka
bursztynu za jednym naciśnięciem guzika. Uzyskać dowolny kolor... – I sprzedać naiwnym turystom jako unikalny okaz – wtrącił Adam z kpiącym uśmiechem. – Turyści, nim zdecydują się na zakup, powinni dowiedzieć się czegoś o bursztynie. – Elżbieta otworzyła szufladę i podała Adamowi bransoletę z ogromnym jak przycisk do papierów bursztynem. – Powiedz, co tu może budzić podejrzenia. – To srebro najwyższej próby. – Każdy głupi może wybić próbę. To cyna. Nie poznajesz po kolorze? Połysk też jest inny. – Nie jestem jubilerem. – I ktoś taki dysponuje kasą instytutu? – Pokręciła głową z niesmakiem. – A co powiesz o bursztynie? – Że duży i drogi. – Został zrobiony z trzech kawałków klejonych na gorąco. Nie widzisz złączeń? – Takie żyłki mogą powstać w sposób naturalny. – Są zbyt nieregularne. Obejrzyj go teraz od spodu. – Widzę wgłębienia. – Po rozgrzaniu bursztyn się kurczył. Jest też wyraźna brzydka szrama biegnąca przez środek. Brzegi złączenia się ukruszyły. Adam zmarszczył czoło. – Robiłaś ją z myślą o kimś konkretnym?
– Pokazuję ją turystom, żeby wiedzieli, czego się wystrzegać. – Jesteś prawdziwym aniołem. – Sprzedajemy wyroby najwyższej jakości po umiarkowanych cenach – włączył się Feliks. – Chcę, żeby klienci wychodzili stąd zadowoleni. Daj mi bursztynowego rycerza na kilka dni, a powiem ci, czy to autentyk, ale to będzie tylko moja opinia. Bursztynnik, jak każdy ekspert, może się pomylić. – To co ja, biedny, mam zrobić? Feliks podał Adamowi swoją lupę. – Spójrz na brzegi, gdzie bursztyn dotyka ścian trumny. Kruszą się. – Jak w bransolecie? – Nic dziwnego, skoro to topiony bursztyn – dodała swoje trzy grosze Elżbieta. – Wątpię, by ten, kto zalewał ciało, zwracał uwagę, że między warstwy bursztynu dostaje się powietrze. – Wygląda dość przekonująco, o ile można coś powiedzieć na podstawie fotografii. – Feliks odebrał Adamowi lupę i wziął do ręki kolejne zdjęcie. – Widać ślady zniszczenia. Oprócz drobnych ukruszeń na brzegach są głębsze pęknięcia. Spójrz, jak łamie się na nich światło lampy błyskowej. Mogły powstać z powodu mrozu albo w czasie transportu z zamku w Królewcu. Gdyby to była podróbka, wyglądałaby pewnie lepiej. – Albo fałszerze byli sprytniejsi, niż myślisz – powiedziała Elżbieta.
– Albo byli sprytniejsi, albo czas zrobił swoje – rozważał głośno Feliks. – Myślałem, że bursztyn jest niezniszczalny. – Adam usiłował nadążyć za spekulacjami Elżbiety i Feliksa. – Wystawiony na działanie powietrza niszczeje, jeśli nie jest odpowiednio zabezpieczony. – Mamy w muzeum korale z czasów rzymskich, które liczą sobie dwa tysiące lat – obruszył się Adam. – Które znaleziono w czasie wykopków, po czym zaraz trafiły do gabloty, gdzie mają stałą temperaturę. – Słucham was od pół godziny i wiem tyle, że to albo podróbka, albo autentyk. – Czy to ważne. – Elżbieta zebrała złote druciki z podłogi i ułożyła troskliwie na stole. – Ludzie uwielbiają oglądać truposzy. Umieścicie Helmuta na ekspozycji, a publika będzie waliła drzwiami i oknami, żeby zobaczyć truchło zatopione w bursztynie. – Pod warunkiem, że do niego dotrę. – Jeszcze nie dotarłeś? – Ci, którzy go mają, przysłali dzisiaj list i te zdjęcia. Chcą przeprowadzić aukcję. Ich cena wyjściowa to pięćdziesiąt milionów dolarów. – Amerykańskich? – upewnił się Feliks. – Owszem – przytaknął Adam. – Pięćdziesiąt milionów starych złotych, to byłaby cena do negocjacji. – Feliks sięgnął po linijkę, zmierzył szerokość pisma na fotografii, orientacyjnie
przeliczył na kartce skalę i zaczął mierzyć długość trumny w sarkofagu. – Przynieś mi egzemplarz „Time'a”, a powiem ci, ile trzeba było bursztynu, żeby wypełnić trumnę. – Nie znasz przecież masy ciała. – Sądząc ze wstępnych obliczeń, nie był wysoki. – Może odrąbali mu nogi – zauważyła Elżbieta trzeźwo. – Ojciec Ignacy opowiadał mi, że w średniowieczu mnisi przycinali ciała, jeśli zmarły nie mieścił się w żadnym sarkofagu. Łatwiej było skrócić nieboszczyka niż wykuwać nowy sarkofag. – Jeśli to podróbka, musieli zużyć taką ilość bursztynu, jaką przeciętny zakład bursztynniczy zużywa w ciągu roku. Mogę popytać kolegów, czy ktoś nie kupował w ostatnich miesiącach dużych ilości bursztynu. Niełatwo dzisiaj o materiał. Elżbieta podniosła głowę. – Nic dzisiaj nie dostałeś? – Ktoś po drodze zgarnął cały transport. – Ukradli! – wykrzyknął Adam. Feliks zwrócił mu zdjęcia. – Wiem, o czym myślisz, ale to za późno. Bursztyn opuścił Kaliningrad wczoraj wieczorem, ale nie dojechał do Gdańska. – Jak go przewożono? Adam włożył zdjęcia z powrotem do koperty. – Nie powiem ci. Zbyt cenię własną dupę, żeby opowiadać takie rzeczy komuś, kto nie siedzi w
biznesie. Chcesz wiedzieć, zapytaj ludzi z mafii albo pewnego bardzo wysoko postawionego gościa, któremu płacą tyle, że kiedy jedzie transport, zamyka oczy. – Macie może aktualny adres Krefty? – zapytał Adam z nadzieją. – Kiedyś mieszkał w Królewcu – odpowiedział Feliks. – W Kaliningradzie – poprawiła go Elżbieta. – Nigdy nie mogę zapamiętać tych nowych nazw. – Rosjanie przemianowali miasto w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. – Wczoraj. – Dla starców. – Elżbieta posłała Adamowi czarujący uśmiech. – Krefta przeniósł się do Kaliningradu po śmierci żony. Mam jeszcze stary adresownik ojca. Chcesz, żebym sprawdziła? – Jeśli to nie kłopot. Elżbieta wyszła ze sklepu. – Lubi cię. – Feliks otworzył szafkę przyścienną pod witryną z biżuterią i wyjął butelkę wódki. – Ale mieszka z tobą. – Tylko dlatego, że chce poznać sekrety, które mam tutaj. – Feliks dotknął palcem czoła. – Kocham ją – dodał grobowym głosem – i zrobię wszystko, żeby była szczęśliwa. Będzie szczęśliwa, jeśli pójdzie z tobą do łóżka. – To absurd.
– Wcale nie. Elżbiecie brakuje seksu. Ja już niewiele mogę. – Nie sypiam z kobietami moich przyjaciół. – Cholerny purytanin. – Proszę bardzo. – Elżbieta usłyszała końcówkę rozmowy i wręczając Adamowi karteczkę z adresem Krefty, pogładziła palcem jego dłoń. – Napiszesz! do niego? – Wolałbym spotkać się z nim osobiście. – Chcesz jechać do Kaliningradu? – zdziwił się Feliks. – Nie znasz przecież rosyjskiego. – Krefta zapewne mieszka już gdzie indziej – uspokoił przyjaciela Adam. – Nawet gdybyś znalazł go pod starym adresem, będziesz potrzebował tłumacza. I pośrednika. Ja znam Kreftę, może przy mnie będzie bardziej skory do rozmów. I znam język. Jeśli chcesz, pojadę z tobą – zaproponowała Elżbieta łaskawie. – Byłbym ci wdzięczny. – Spotkałam go co prawda tylko dwa razy, dawno temu, kiedy mój ojciec pracował dla niego. Rzeczywiście, musimy liczyć się z tym, że nie mieszka już tam, gdzie mieszkał. – Od czegoś trzeba zacząć. – Kiedy zamierzasz jechać? – Jutro. – Doskonale. Wezmę sobie dzień wolny. Musisz mieć wizę, żeby przekroczyć granicę.
– To akurat żaden problem. Bądź gotowa o szóstej. Feliks odprowadził Adama. – Bawcie się dobrze – powiedział, kiedy wyszli na ulicę. – Wrócimy przed nocą. Pojedzie z nami Magdalena. Dla pewności, że nie będzie żadnego figofago. – Wy, Amerykanie, nie umiecie cieszyć się życiem. – Jesteśmy bardziej ponurzy niż wy, Polacy, przypuszczacie. A propos, Helga wspominała mi o jakichś złotych kolczykach z szafirami. Jak tu nie być ponurym... – Bardzo się jej podobały. Helga to rasowa kolekcjonerka i nie mam wcale na myśli biżuterii. Dlaczego nie znajdziesz sobie jakiejś miłej dziewczyny? – Takiej jak Elżbieta? – Ona przynajmniej nie kasuje faceta za to, że idzie z nim do łóżka. – Jednej rzeczy nauczyłem się w swoim dorosłym życiu, jeśli chodzi o kobiety: zawsze wystawiają rachunek za swoje usługi. Ile kosztują te kolczyki? – Te, które oglądała Helga, zamówił u mnie Radek. Policzyłem mu trzy tysiące dolarów. – Amerykańskich? – Nie. Disneylandowych. Co ty myślisz, że ja
jestem cudotwórcą? Chcesz mieć rzecz najlepszej jakości, musisz zapłacić. – Ale nie trzy tysiące. Mowy nie ma. Co możesz zrobić za trzysta? – Spodziewasz się odpowiedzi na to pytanie? – Daj spokój, przecież nie mogą kosztować aż tyle. – Znasz się lepiej niż ja na jubilerstwie... – Nie mógłbyś zastąpić czymś szafirów? – Nie mam nic, co zwiodłoby Helgę czy jubilera, któremu sprzeda te kolczyki. – Trzysta to wszystko, co mogę zapłacić. – Za trzysta dostaniesz kryształy górskie. – Pod warunkiem, że będą szafirowe. – Zobaczę, co da się zrobić. – Adam! – Waleria stanęła w drzwiach swojego domu. – Dalecki cię szuka. – Pewnie chce cię ostrzec, żebyś uważał, kiedy ktoś ci zaproponuje większą ilość nieobrobionego bursztynu. Feliks ciągle nie mógł przeboleć, że transport z Kaliningradu przepadł, co oznaczało, że będzie musiał kupić znacznie droższy polski bursztyn, żeby mieć w czym pracować. – Ten, kto ma rycerza, musiał zaproponować go więcej niż jednemu muzeum. Myślisz, że ci ludzie mogli ukraść transport, żeby zrobić kopię?
– Z tego, co zniknęło, dałoby się zrobić kilka kopii, dwie na pewno. – Ładny mi rycerz w kilku różnych muzeach – mruknął Adam. – Popełniłem chyba życiowy błąd. Czy nie lepiej zainwestować czas i środki w zatopione w bursztynie zwłoki po pięćdziesiąt milionów dolarów za sztukę niż w kolczyki po trzysta dolarów? – Musiałbyś mieć zwłoki – zauważył Adam. – Dzisiaj łatwiej o zwłoki niż o bryłki bursztynu, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Adam chciał zaprotestować, ale przypomniał sobie Szczura i pomachał Feliksowi na pożegnanie.
ROZDZIAŁ 6 Dalecki czekał na Adama w jego biurze na ostatnim piętrze muzeum. Popijał kawę z jeszcze bardziej posępną miną niż ta, którą prezentował światu w Café Milano. – Feliks powiedział mi, że dzisiaj w nocy zniknął transport bursztynu z Kaliningradu. – Adam zrzucił z ramion marynarkę i powiesił ją na oparciu swojego fotela. – W tym mieście nic nie da się zachować w tajemnicy. – Józef sięgnął po dzbanek i nalał Adamowi kawy. – A słyszałeś też, że Kaszuba fruwa już wolny? – Wypuściłeś go? – Niezupełnie, chociaż nie mógłbym go trzymać o wiele dłużej. – Mimo że utopił w kasynie pięćdziesiąt tysięcy dolarów? – Hazard to głupota, nie przestępstwo. Uparcie powtarzał, że pieniądze dostał od Szczura. Wiemy, że to nieprawda, ale nie mogliśmy podważyć jego wersji. – Szczur został zamordowany... – Po tym, jak już zwinęliśmy Kaszubę. Trudno o lepsze alibi. Jedyną podstawą do zatrzymania była burda, którą wywołał, a wiesz, że ci z kasyna nie rwą się do składania doniesień w prokuraturze. Kaszuba jest dobrym klientem. – I wyszedł?
– Chcieliśmy wypuścić go po południu, ale on był szybszy. Kiedy dyżurny zaniósł mu rano kawę, zastał celę pustą. Adam odchylił się w fotelu i podparł brodę rękami. – Te pięćdziesiąt tysięcy Kaszuby może mieć jakiś związek ze skradzionym transportem bursztynu. – Jaki? – To ty jesteś gliną. – Gdyby Kaszuba zgarnął bursztyn, co mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że grał w kasynie, zanim odkryto kradzież, musiałby działać z szybkością błyskawicy, żeby przejąć transport przed drugą w nocy. Gdyby taki transport zniknął tydzień temu, może łączyłbym to z nagłym pojawieniem się twojego rycerza. – Kiedy dokładnie zniknął ten kaliningradzki bursztyn? – Od Melerskiego wiemy tyle, że wczoraj po południu został załadowany na statek w Kaliningradzie, ale kiedy statek dzisiaj rano zawinął do Gdańska, ładunku już nie było. – Przesyłali go drogą morską? – A ty myślałeś, że jak? Lądem? – Nic nie myślałem. Ktoś mógł zlecić Kaszubie i Szczurowi przejęcie bursztynu. – I zapłacił im za robotę z góry? – W głosie Józefa zabrzmiał sceptycyzm.
– A załoga? Nic nie widzieli, nie słyszeli? – Trudno sobie to wyobrazić. – Nie chcą mówić? – Ściśle biorąc, statek nie zawinął do portu, tylko został przyholowany przez straż przybrzeżną. Z dość dokładnie podziurawioną załogą – ku chwale firmy Heckler&Koch, producenta karabinków MP5, jak twierdzą nasi balistycy. – Józef dopił kawę i znów napełnił kubek. – To karabinki używane w wojsku, nie mylę się? – Wątpię, czy ci, co strzelali, nosili mundury. Zostawili na pokładzie trzy trupy. Jak powiedział ktoś dziś na posterunku, o trzech mniej dla nas na tapecie. – Rosjanie czy Polacy? – A co to ma za znaczenie? Me widzę żadnego związku między pięćdziesięcioma bańkami Kaszuby a przechwyceniem kaliningradzkiego bursztynu. Intuicja mi mówi, że przegrana w kasynie to kasa za jakąś egzekucję. Szczur nieraz wysyłał niewygodnych mafii ludzi na zieloną trawkę. – Myślałem, że stawka za coś takiego to kilkaset, kilka tysięcy papierów. – Adam podstawił kubek i Józef nalał mu kawy. – Zależy od obiektu. – Jeśli obiekt był ważny, dlaczego mieliby zlecać sprzątnięcie go takim mętom jak Kaszuba i Szczur? – Właśnie układałem to sobie w główce, kiedy wszedłeś.
– Ale niczego nie ułożyłeś. Pewnie alkohol zaczyna myśleć za ciebie. – A ja myślę, że jajko zaczyna być mądrzejsze od kury. Za moim przyzwoleniem. – Wpadłeś napić się kawy? – Adam wyłączył ekspres. Józef spoważniał. – Wpadłem powiedzieć ci, że wyznaczono cenę za głowę Kaszuby. Dziesięć tysięcy dolarów za martwego, dwadzieścia za żywego. Wiadomość od Rosjan, jeśli wierzyć Melerskiemu. Ten dureń musiał tym razem nieźle kogoś wkurzyć. Ostrzeż Magdalenę. Zimno mi się robi, kiedy pomyślę, że zlecenie może objąć i ją. – Sam ją ostrzeż. – Nie mogę. Nie mamy oficjalnej informacji. – Myślałem, że informacje pochodzące od mafii są już uznawane za oficjalne. – Bardzo śmieszne. Poprosiłem Melerskiego, żeby rozpowiedział gdzie może, że Magdaleny nic już nie łączy z Kaszubą, że ona nie ma pojęcia, co on robi, czym się zajmuje. Nie wiem, z kim mamy do czynienia, więc nie potrafię powiedzieć, czy informacje Melerskiego dotrą pod właściwy adres. – Ale masz czyste sumienie i świadomość, że jesteś porządnym gliną. – Zrobiłem, co w mojej mocy, Adam – powiedział Józef, jakby się tłumaczył, i wstał z fotela.
– Co myślisz o tym, że ktoś mógł ukraść bursztyn, żeby wykonać podróbki rycerza. – Podróbki? Więcej niż jedną? – Józef zatrzymał się przy drzwiach. – Feliks twierdzi, że z tej ilości bursztynu można zrobić przynajmniej dwie. – A sarkofagi? – To żaden problem. – Podobnie jak zdobycie trupa – zauważył Józef. – Zrobiłoby się ciekawie, gdyby po aukcji pojawili się raptem trzej bursztynowi rycerze. Moja rada, na wypadek gdybyś dysponował wolnymi pięćdziesięcioma milionami: zanim je wydasz, sprawdź, czy na pewno kupujesz autentyk. – Powiedz mi, skąd wziąć pięćdziesiąt milionów, a może zaryzykuję. – Nie zapomnij ostrzec Madgaleny. I daj mi znać, gdyby ci powiedziała, że Kaszuba nawiązał z nią kontakt. Józef otworzył drzwi. – Porozmawiam z Magdaleną, ale nic nie obiecuję. Wiesz, jaka ona jest. – Nie do wytrzymania, jak wszystkie kobiety – podsumował Józef.
Ledwie Dalecki wyszedł, w gabinecie Adama pojawił się Edmund.
– Berlin otrzymał taką samą ofertę jak my. – Będą licytować? – zapytał Adam. – Wahają się, podobnie jak ty. Rozmawiałem z zastępcą dyrektora. Usiłują znaleźć sposób na potwierdzenie autentyczności zdjęć i bursztynowego rycerza. – Nie uda im się. Na podstawie zdjęć niczego nie stwierdzą. – Rozmawiałeś z Feliksem – domyślił się Edmund. – I on, i Elżbieta rozpoznali Kreftę. Napijesz się kawy? Zrobię świeżą – zaofiarował się Adam. Edmund pokręcił głową. – Nikt nie wie o bursztynie więcej niż Feliks. Będziemy więc licytować czy nie? – Powiem ci za jakiś czas. – Adam sięgnął po marynarkę. – Gdyby ktoś mnie szukał, będę u Magdaleny. – Nie oddasz bursztynowego rycerza Muzeum Historycznemu? Edmunda przerażała myśl, że tak cenny obiekt mógłby trafić do konkurencji. – Najpierw niech rycerz znajdzie się w Gdańsku, potem będziemy się zastanawiać, gdzie powinien być eksponowany. ***
Główna siedziba Muzeum Historycznego Miasta Gdańska znajdowała się w starym ratuszu. Adam nigdy nie widział fasady budynku, a to dlatego, że od kiedy mieszkał w Gdańsku, zasłaniały ją rusztowania i ogromne płachty folii, ale znał doskonale herb miasta nad głównym wejściem, podtrzymywany przez dwa lwy. Legenda mówiła, że zwracają wzrok w stronę prawowitego króla Polski. Jakikolwiek był status von Bach Zalewskich przed emigracją do Stanów, nie był to na pewno status monarszy, bo lwy nigdy nie skierowały oczu na Adama. Skinął głową ochroniarzowi, który kierował turystów do kasy biletowej, i wbiegł na ostatnie piętro, gdzie miała swoje biuro Magdalena. Była tam też sala konferencyjna i niewielki apartament gościnny, z którego mogli korzystać naukowcy – historycy, kulturoznawcy, archeolodzy – zainteresowani pracami Instytutu Salena. Wyrzuty sumienia wobec Magdaleny sprawiły, że zatrudnił w końcu sekretarkę. Magdalena była zadowolona, dopóki nie spotkała wybranej przez Adama kandydatki, ładnej, jasnowłosej Wiktorii, siostrzenicy Walerii. Wika władała biegle w mowie i piśmie pięcioma językami, ukończyła z wynikiem celującym prywatną wyższą szkołę handlową, którą zafundowała jej ciotka, ale Magdalena dostrzegała tylko jej długie, zgrabne nogi, błękitne oczy i powłóczyste spojrzenia posyłane Adamowi, kiedy zdarzyło mu się odwiedzić Muzeum Historyczne.
Przywitał teraz dziewczynę uśmiechem, zapytał, czy się już zaaklimatyzowała, poprosił, żeby przyniosła kawę oraz sandwicze z pobliskiego barku i gotując się na chłodne przyjęcie, zapukał do gabinetu Magdaleny. – Proszę. Ostry ton świadczył, że słyszała jego krótką rozmowę z Wiką i że się jej ta rozmowa nie spodobała. Siedziała za biurkiem, okulary w drucianych oprawkach zsunęły jej się na czubek nosa, gładko zaczesane ciemnoblond włosy miała spięte na karku, a ograniczony do minimum makijaż, szminka w neutralnym kolorze i odrobina mascary, podkreślał tylko zamiast łagodzić surowe spojrzenie szarych oczu. – Edmund przyniósł mi papiery od ciebie i przekazał polecenia. – To prośba o pomoc, nie polecenia. Jakieś problemy? – Adam nie był tak oficjalny w kontaktach z pracownikami, ale Magdalena wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie życzy sobie pytań o samopoczucie ani uwag o pogodzie – nic, co mogłoby nadać rozmowie chociaż odrobinę bardziej osobisty charakter. – Nie. Prócz braku czasu. – Przesunęła stertę książek, spod których wyłoniły się pożółkłe od starości wycinki z gazet. – Edmund powiedział ci o liście, zdjęciach i poświadczeniu autentyczności?
Adam usiadł na niewygodnym krześle, które Magdalena wybrała chyba specjalnie, żeby zniechęcać gości. Zanim zdążyła odpowiedzieć, w gabinecie pojawiła się Wika z tacą, na której wniosła kawę i kanapki. – Dziękuję. – Adam odebrał tacę od dziewczyny i postawił ją na parapecie, jedynej wolnej powierzchni w całym pokoju. – Nie przypominam sobie, żebym prosiła o kawę, Wiktorio – powiedziała Magdalena tonem nauczycielki, która zaraz wpisze uczennicy uwagę do dzienniczka. – Ja prosiłem – powiedział Adam. – Przepraszam, powinienem był cię zapytać, ale nie jadłem lunchu. Jestem pewien, że ty też nie miałaś czasu, żeby coś zjeść. Wika posiała Magdalenie przepraszające spojrzenie i zamknęła za sobą drzwi. Pracownicy lubili Adama, ale nie byli pewni, kto tak naprawdę rządzi biurem instytutu w ratuszu. Adam rozlał kawę do kubków i przełożył bułki na talerzyki. – Dla mnie tylko kawa, nie jadam lunchu. – Powinnaś. – Żeby mieć potem tłuste plamy na dokumentach... Odpowiadając na twoje pytanie, tak, Edmund mówił mi o zdjęciach i wymaganiach stawianych sprzedającym. Minęło sześćdziesiąt lat, radziłabym zachować ostrożność...
– Zanim zaczniemy rozmawiać o bursztynowym rycerzu, muszę ci przekazać nieoficjalne ostrzeżenie policji. – Józef cię prosił? Adam skinął głową. Magdalena znała Daleckiego; mieszkali w tym samym wieżowcu. – Twój mąż popadł w tarapaty. – Brunon zawsze jest w tarapatach – stwierdziła bez zaangażowania. – Wczoraj grał w sopockim kasynie. Był z facetem, którego znaleziono martwego krótko potem, jak Brunona zabrała policja. – Brunon go zabił? – Magdalena splotła palce, aż knykcie jej pobielały. – Nie. Kiedy go zabito, Brunon był już w areszcie. – No to o co chodzi?... – W niecałą godzinę przegrał w ruletkę pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Domyślasz się, skąd mógł mieć takie pieniądze? – Nie mam pojęcia. – Magdalena pobladła, zacisnęła usta. – Policja podejrzewa, że to nie była jego kasa. Być może to by wyjaśniało, dlaczego zginął jego kompan. Brunon jest w niebezpieczeństwie. – Adam wolał nie wspominać o cenie za jego głowę. – Nadal siedzi w areszcie? – Wymknął się z celi. Rano już go nie było.
– Wymknął się? Magdalena patrzyła na Adama pustym wzrokiem. – Wymknął się. Zwiał. Uciekł. Wygląda na to, że zadarł z ludźmi, którzy nie przebierają w środkach. Policja obawia się, że mogą zagrozić także tobie i chłopcom. – Z Magdaleną mieszkało jej dwóch młodszych braci. – Ale dlaczego? Wszyscy wiedzą, że nie mieszkamy razem. – Kiedy go widziałaś ostatnio? – Kilka tygodni temu. – Jeśli ukradł te pieniądze... – To nie twoja sprawa. Jesteś moim pracodawcą, nie spowiednikiem. – Nie wtrącam się w twoje życie prywatne. Obaj z Józefem martwimy się o ciebie. I o chłopców. – Poradzimy sobie. Może przejdziemy do omawiania twojego polecenia oraz wniosków, które przesłałeś mi rano. Adam ugryzł kęs kanapki. Powinien był przewidzieć, jak potoczy się rozmowa. Próba poruszenia z nią jakichkolwiek tematów wykraczających poza sprawy zawodowe przypominała kopanie prostopadłościennego dołu w sypkim piasku. – Poprosiłam Berlin Document Center, żeby przefaksowali mi kopie ostatnich rozkazów wydanych w Trzeciej Rzeszy, a dotyczących dzieł zgromadzonych w zamku królewieckim.
Odpowiedzialny za nie był wówczas brigadeführer SS, który... – Magdalena wydobyła z pliku papierów przefaksowany dokument i podsunęła Adamowi – organizował pakowanie artefaktów i ich wywózkę z Królewca w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. – Wiadomo, dokąd pojechały? – Nie wiadomo, ale są zeznania naocznych świadków, że jedyny konwój, który opuścił zamek w listopadzie, skierował się na południe. Adam podniósł się z krzesła, wziął sobie następną kanapkę i podszedł do mapy Polski wiszącej naprzeciwko biurka Magdaleny. – To bez sensu. W listopadzie na granicach Prus Wschodnich były już wojska radzieckie. Logicznie myśląc, najwyższe dowództwo powinno skierować transport na zachód, szosą przez Elbląg. To najkrótsza droga do Berlina. – Szosą tak – wtrąciła Magdalena. – W styczniu czterdziestego piątego roku brigadeführer dostał się w ręce Rosjan. Był przesłuchiwany. Twierdził, że konwój skierował się na południe dla zmylenia ewentualnych złodziei. Miał sprawiać wrażenie rutynowego transportu. – Ten brigadeführer nie pojechał z konwojem? – Nie. Brał udział w obronie miasta. Dzieła z zamku przekazał podobno pod opiekę jakiegoś standartenführera, ale nie ma żadnych dokumentów, które by to potwierdzały. Nie podał nazwiska tego
oficera. – Wzięła do ręki wycinki z gazet. – Nie ma też żadnych dokumentów dotyczących dalszych losów wywiezionych dzieł, tylko pogłoski i spekulacje prasowe. – No tak, to wspaniały temat dla dziennikarzy. – Pod sam koniec wojny natrafiono na jeden konkretny ślad. W pewnym chłopskim obejściu znaleziono kilka mniej znaczących obiektów z królewieckiego zamku: bursztynowy krucyfiks ołtarzowy, z którego ktoś wyłupił rubiny i szafiry, oraz dwa złote pierścienie, ponoć insygnia wielkich mistrzów zakonu krzyżackiego. – Znaleziono? Czy to znaczy, że Rosjanie przetrząsali zagrodę po zagrodzie w poszukiwaniu skarbu? – Jakiś zazdrosny sąsiad doniósł na chłopa, który chwalił się swoją zdobyczą przed całą wsią. – Magdalena wstała i podeszła do mapy. – A wieś, o której mowa, jest tu. – W pobliżu Ostródy. – Adam spojrzał na skalę i szybko dokonał przeliczenia. – Jakieś sto dwadzieścia kilometrów od Królewca. – W linii prostej. W czasie wojny liczyło się odległość od linii frontu. Rosjanie przesłuchiwali chłopa. Twierdził, że znalazł pierścienie i krzyż porzucone w lesie między Ostródą a Allensteinem, czyli Olsztynem, kiedy pierwsze oddziały radzieckie przesunęły się dalej na zachód. – To by znaczyło, że Rosjanie zaatakowali
transport i zgarnęli wszystko? – Gdyby tak było, wysłaliby natychmiast skarb do Moskwy i umieścili w swoich zbiorach muzealnych – oznajmiła Magdalena autorytatywnie. – Pokazywaliby go. Zorganizowali przecież wystawę obrazów zaginionych w czasie wojny i nakładem ogromnych środków stworzyli w Carskim Siole replikę bursztynowej komnaty. Po co by to robili, gdyby mieli oryginalną? Chełpiliby się przed całym światem, że mają komnatę, mają rycerza... – Co się więc mogło stać ze skarbem? – Udało mi się natrafić na potwierdzenie odbioru transportu z Królewca podpisane przez jakiegoś standartenführera trzy dni po opuszczeniu przez konwój zamku w Królewcu. Jest data i godzina odbioru, ale nie wiadomo, co transport zawierał ani gdzie odbyło się jego przekazanie. – Wiadomo coś o dalszych losach tego pułkownika? – Zniknął, razem ze swoimi ludźmi. Nic w tym nadzwyczajnego. Mogli zginąć zastrzeleni przez partyzantów albo przez Rosjan. Pod koniec wojny lasy na terenie Prus stały się jednym wielkim cmentarzem. – Nic poza tym nie udało ci się znaleźć? – Spodziewałeś się, że do lunchu rozwiążę ci jedną z większych zagadek drugiej wojny światowej? – zakpiła Magdalena. – To nie była pretensja – zapewnił pospiesznie Adam.
– Edmund mówił, że do listu dołączone były zdjęcia. Adam podał Magdalenie kopertę: wysypała jej zawartość na biurko. – A więc to jest bursztynowy rycerz. – Albo ci, co go mają, chcą, żebyśmy tak myśleli. – Podobno nie będziesz miał takich pieniędzy. – Instytut nie jest w stanie wyłożyć pięćdziesięciu milionów dolarów na coś, co może się okazać falsyfikatem. Zanim zapytasz, informuję, że facet na zdjęciu to Krefta. – Nie patrzę na Kreftę, tylko na tło. – Wygląda jak beton. – Adam zerknął jeszcze na zdjęcie. – Zauważyłeś, co jest na tym betonie? Znów spojrzał przez ramię Magdaleny. Na ścianie dało się dojrzeć wydrapany cienką kreską, ale czytelny znak swastyki. – Wnętrze bunkra z czasów wojny? – zastanawiała się głośno Magdalena. – Albo współczesny parking podziemny, zważywszy na urodzaj na neonazistów. – Może. – Magdalena podeszła ze zdjęciem do mapy. – Spójrz tutaj, na rejon na południe od Królewca. – Okolice Olsztyna? – Do czterdziestego piątego to był Allenstein,
drugie co do wielkości miasto w Prusach Wschodnich. Na wschód... – Wschód! W styczniu czterdziestego piątego roku w Olsztynie byli już Rosjanie. Tylko szaleniec kierowałby konwój ze skarbami na wschód. – Szaleniec, który zbudował największy kompleks bunkrów, jaki powstał w czasie wojny. – Magdalena puknęła palcem w mapę. – Kętrzyn. – Pruski Rastenburg. Osiem kilometrów od miasta znajduje się Wilczy Szaniec Hitlera. – Otwarty dla turystów, wcześniej przebadany centymetr po centymetrze. – Może tak, może nie. W czterdziestym piątym było to zapewne idealne miejsce do przechowania cennych obiektów. Wilczy Szaniec miał swoje lądowisko, bocznicę kolejową i garnizon. Gdy Rosjanie zajmowali drogi, między Rastenburgiem a Berlinem kursowały jeszcze pociągi, a kiedy otoczyli stolicę Rzeszy, pozostał transport lotniczy. Alianci bombardowali porty, było coraz bardziej niebezpiecznie. Ryzykowałbyś wywóz cennych obiektów przez Elbląg i Gdańsk do Rzeszy czy raczej ukryłbyś je w miasteczku bunkrów, które mogło opierać się przed inwazją wiele dni, może nawet tygodni? – Co się stało z Wilczym Szańcem? – Dwudziestego piątego stycznia czterdziestego piątego roku niemieccy inżynierowie wysadzili go w
powietrze. – Jeśli skarb tam był, musiał przedtem zostać ewakuowany. – O ile zdążono. Rosjanie posuwali się bardzo szybko. Ludzie uciekali na zachód, zostawiając niedokończone posiłki na stołach. Może załoga Wilczego Szańca została zaskoczona przez prące do przodu oddziały Armii Czerwonej. – Mówiłaś o transporcie lotniczym, kolejowym... – Mógł już okazać się niemożliwy. Kto wie, czy skarbu nie ukryto w bunkrach. – Myślisz, że przeleżał tam do dzisiaj? – Hitler był megalomanem. Bóg jeden wie, jakie konstrukcje kazał wznieść na terenie szańca. Podczas studiów przez trzy lata pracowałam tam w okresie wakacji i nie wierzę, żeby cały teren został dokładnie sprawdzony. – Jeśli masz rację, dlaczego ktoś, kto znał miejsce ukrycia bursztynowego rycerza, miałby czekać sześćdziesiąt lat, by dopiero teraz puścić go na rynek? – Może nie mógł wcześniej do niego dotrzeć? – Kto miałby to być, Polak, Rosjanin, Niemiec? – Czy to ważne? – Ważne ze względu na dalsze poszukiwania. Jeśli rycerz znajduje się na terenie Polski, może będzie nam łatwiej go wytropić. – Więc jednak zamierzasz go szukać... – Zacznę od rozmowy z Kreftą. Jutro jadę do
Kaliningradu. – Uważasz, że siedzi tam i czeka z założonymi rękami, aż go odwiedzisz, po tym, jak dał się sfotografować z bursztynowym rycerzem? – Niekoniecznie. Jeśli go nie zastanę, może uda mi się porozmawiać z kimś, kto będzie wiedział, gdzie go szukać. Byłbym wdzięczny, gdybyś też pojechała. – Nie mówię po rosyjsku, nie znam Kaliningradu, nie wiem nic na temat Krefty. – Elżbieta Hirsz mówi po rosyjsku, zna miasto i zna starego. Będzie przewodniczką; potrzebuję jeszcze przyzwoitki. – Boisz się, że cię uwiedzie? Adam zobaczył cień uśmiechu na twarzy Magdaleny – po raz pierwszy, odkąd ją znał. A więc jednak ma poczucie humoru.
ROZDZIAŁ 7 Do świtu było jeszcze daleko, kiedy rozdzwonił się budzik pożyczony od Walerii. Adam otwierał oczy powoli, smakując jeszcze miniony wieczór. Kolacja była doskonała, wino delikatne, a seks po szaleństwach z Helgą pełen czułości. Był jeszcze jeden plus, ten mianowicie, że śpiąc w łóżku Walerii, nie musiał się potem kłopotać prześciełaniem pościeli. Gdyby Waleria nie ceniła sobie tak bardzo własnej niezależności, był gotów zaryzykować, zapomnieć o błogim spokoju i pomyśleć o poważnym związku. Kiedy wyszedł spod prysznica, odezwał się domofon. Nacisnął guzik i poszedł na górę się ubrać. Ledwie zdążył włożyć spodnie i koszulę, jego gość już pukał do drzwi. Otworzył: w progu stała Elżbieta. – Powiedziałem, że przyjadę po ciebie – przywitał ją takim tonem, jakby miał do czynienia z niegrzecznym dzieckiem. – Dlaczego w moim towarzystwie zawsze robisz się taki nerwowy? – Poprawiła torbę na ramieniu, weszła do pokoju i zastawiła mu drogę. – Mam się na baczności przed żarłocznymi damami, szczególnie gdy dama związana jest z moim przyjacielem. – Dla Feliksa to nie problem, że czasami z kimś się prześpię. – Ale dla mnie problem.
Zdjął z szyi ręce Elżbiety i chciał się wynieść do łazienki, żeby w spokoju dokończyć toaletę. – Zrobić kawę? – zagadnęła. – Nie mamy już czasu. – Nie wyjadę bez śniadania. – Zatrzymamy się gdzieś po drodze. – W przydrożnym barze? W głosie Elżbiety zabrzmiała zgroza. – Zjemy w samochodzie. Zamówiłem kosz śniadaniowy. – Wspaniale. Będziemy jeść, pić i podziwiać wschód słońca. Mam nadzieję, że pamiętałeś, żeby zabrać buck's fizza. To takie romantyczne zaczynać dzień szampanem. – Posłała Adamowi zalotne spojrzenie. – Nawet jeśli mam buck's fizza, zostawiam go tobie i Magdalenie. Znasz drastyczne polskie normy. – Magdalenie? – zapytała lodowatym tonem. – Tak. Magdalena Janica z Instytutu Salena. – Adam włożył marynarkę, sprawdził, czy ma paszport, portfel i otworzył drzwi. – Nie mówiłem ci, że jedzie z nami?
Magdalena czekała przed garażem wypożyczalni samochodów. Ponieważ z całej trójki tylko Elżbieta znała rosyjski i miała być przewodniczką, Adam
wymógł na niej, żeby usiadła z tyłu i „odpoczywała”, dopóki nie dotrą do Kaliningradu, po czym otworzył drzwiczki od strony pasażera, zapraszając Magdalenę na przednie siedzenie. Był tak stanowczy, że Elżbieta nie próbowała z nim dyskutować. Podobnie zresztą Magdalena, która biorąc wręczoną przez niego mapę, przyjęła bez słowa rolę pilota. Trasę do Elbląga przebyli gładko, chociaż w pełnym napięcia milczeniu. Dalej, w kierunku Braniewa i granicy, szosa była już gorsza. Kiedy minęli Frombork, zaczynało właśnie świtać, Adam zjechał na parking z małym barkiem, właściwie kioskiem. Zaparkował obok tira z logo jakiejś niemieckiej firmy, otworzył bagażnik i wyjął kosz. Magdalena rozlała kawę do plastykowych kubeczków i rozdzieliła bułki z salami.
Granicę przekroczyli na przejściu w Gronowie– Mamonowie. Czekali w długiej kolejce. Adamowi czas dłużył się niemiłosiernie, niczym w czasie wizyty u dentysty. Magdalena zajęła się czytaniem przewodnika, który otworzyła na rozdziale o Deutsche Ostmesse, ogromnych targach, które odbywały się w okresie międzywojennym w Królewcu. Elżbieta spała albo udawała, że śpi. Kiedy wjechali w końcu do obwodu kaliningradzkiego, Adam odniósł wrażenie, że znaleźli się w innym, smutnym świecie. Pospolite domy pogrążone w martwocie... nawet lasy wydawały się
mniej zielone, jakby wiosna ominęła ten kraj. – Jesteśmy prawie w Kaliningradzie – mruknęła Elżbieta po mniej więcej godzinie monotonnej jazdy. Czuję już Pregołę. – Jak miejscowi mogą znieść ten smród? – sarknął Adam. – Widać przywykli. – Do czegoś takiego nie sposób przywyknąć. – Adam nacisnął przycisk i szyba poszła w górę. – Czy to, co widać przed nami, to katedra? – zapytała Magdalena, kiedy Elżbieta otworzyła w końcu oczy. – Owszem. – Chyba mówiło się coś o jej odbudowie? – wtrącił Adam. – Rosjanie dużo mówią. – Elżbieta wyjęła paczkę papierosów. – Odbudowują ją w ślimaczym tempie od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. – Nie będziesz paliła w moim samochodzie – zaprotestował ostro Adam. – Wolisz wdychać smród rzeki niż tytoniu? – Wolę. – We wlokącym się sznurze samochodów wjechali na most. Dławiąc się spalinami, patrzyli na smętną wyspę Knipawę z katedrą ,,w budowie”. – Szkoda, że po wojnie nie odbudowano królewieckiej starówki, jak to się stało w Gdańsku. – Magdalena odszukała w swojej książce dziewiętnastowieczną rycinę wieży katedralnej,
wypiętrzającej się w niebo spośród falistej powierzchni średniowiecznych dachów. – A to co za twór? – Adam wskazał wielki modernistyczny gniot w kształcie litery H wspartej na kilkukondygnacjowej „stopie”. – Rosjanie postawili to sobie na miejscu zamku – wyjaśniła Elżbieta. – Który burzyli sukcesywnie od roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego do sześćdziesiątego dziewiątego – dodała Magdalena, odnajdując stosowną ilustrację. Najwyraźniej wolała książkę od otaczającej ją rzeczywistości. – Stał w tym miejscu ponad siedemset lat. – Nie mieli znowu tak wiele do burzenia – wtrąciła swoje trzy grosze Elżbieta. – Ciągle nie wiem, co to za gmaszysko. – Miał to być Dom Rad, ale radzieccy nigdy go nie skończyli, budowę wstrzymano, a potem chyba przeznaczono obiekt na jakieś centrum biznesu. – W przewodniku nazywają go najbrzydszą budowlą w architekturze ZSRR. – Magdalena zatrzasnęła książkę, jakby miała dość porównywania starego Królewca z dzisiejszym Kaliningradem. – Wydawało mi się, że trudno znaleźć paskudniejszą architekturę niż niektóre nasze budowle socjalizmu, ale ten twór bije na głowę wszystko. – Nie zatrzymuj się tutaj – zawołała błagalnie Elżbieta. – Spaliny, smród od rzeki... Zaraz zwymiotuję.
– Jak mam jechać? – Musimy się dostać na drugi koniec miasta. Na następnym skrzyżowaniu skręć w lewo, a potem w prawo.
Magdalena złożyła mapę i prowadzenie przejęła Elżbieta. Z trudem przejechali przez zatłoczone centrum i w końcu dotarli na właściwe osiedle. Wśród doskonale identycznych wysokich bloków Adam stracił kompletnie orientację i poczucie kierunku. Domy różniły się tylko stopniem zniszczenia i graffiti; niektóre miały balkony, co było luksusem. – Tutaj skręć w prawo. – Elżbieta nachyliła się do Adama. – Nie wiem, po czym ty rozpoznajesz, gdzie jesteśmy. – Adam skręcił za rogiem obleganym przez nastolatków w dżinsach. – To ta ulica. Musimy odszukać blok sto dziewięćdziesiąt trzy. – Niewiele się to różni od niektórych osiedli na obrzeżach Gdańska czy Gdyni. – Magdalena usiłowała odczytać wyblakłe numery wymalowane na elewacjach. – To prawda – przytaknął Adam. – Tylko że ci ludzie nie mogą iść na spacer na starówkę. – Ale teraz mogą już swobodnie podróżować, tak jak my.
Elżbieta poprawiła makijaż i wtarła kropelkę perfum w skórę za uszami. – Krefta to przecież starzec – zakpił Adam, redukując bieg. – Znasz mój stosunek do starszych panów. – Spojrzała w lusterko wsteczne i mrugnęła do Adama.
Znaleźli blok, ale odszukanie mieszkania zajęło im aż dwadzieścia minut. Na większości drzwi nie było numerów, a na żadnych wizytówek, jakby lokatorzy chcieli za wszelką cenę zachować anonimowość. Adam dzwonił i pukał bezskutecznie do mieszkania Krefty. W końcu Elżbieta zapukała do sąsiednich drzwi. Wyjrzała starsza kobieta. Nazwisko Krefty nic jej nie mówiło, ale na zdjęciu go rozpoznała. Twierdziła, że nie widziała go od wielu tygodni, nie potrafiła powiedzieć, dokąd i na jak długo wyjechał, i czy w ogóle wróci. W końcu oznajmiła, że gość obchodzi ją tyle co nic, niechby nawet umarł, i trzasnęła drzwiami. – Miła kobiecina. – Adam wrócił pod drzwi Krefty na samym końcu długiego ciemnego korytarza. Z pięciu żarówek paliła się tylko jedna i czy to z powodu mroku, czy nienaturalnej ciszy miał nieprzyjemne wrażenie, że sąsiedzi zza drzwi pilnie nasłuchują, co się dzieje. Zlustrował spojrzeniem sufit, czy nie ma kamer monitorujących, co było absurdalne, zważywszy na wiek i stan bloku, po czym wyjął z
kieszeni scyzoryk. – Chyba nie zamierzasz się włamywać? – W głosie Magdaleny zabrzmiało przerażenie. – Nie po to przejechałem taki szmat drogi, żeby wracać z niczym. – To Rosja. – Stać mnie na łapówkę dla milicji. – Ciii. – Elżbieta rozejrzała się nerwowo. – Milicja to najmniejsze zmartwienie. – Jeśli się boicie, wracajcie do samochodu. – Adam zaczął majstrować przy zamku. – Skoro musisz się zachowywać jak idiota, stanę na czatach – szepnęła Elżbieta konspiracyjnie. – Dziękuję. – Zostanę, ale tylko przez wzgląd na dobro muzeum. Twój następca może nie być tak hojny jak ty – oznajmiła zawsze pragmatyczna Magdalena. Adam wsunął cienkie ostrze między zamek i framugę. Drzwi były tak nędzne, że wystarczyłoby je solidnie kopnąć, ale takie bezpardonowe wyważanie narobiłoby zbyt wiele hałasu i Adam wolał działać sposobem, co zabrało mu kilka minut. – Pod tym blokiem chyba płynie rzeka. – Elżbieta zasłoniła nos dłonią. – Biedactwo. – Magdalena nachyliła się nad potwornie wychudzonym trupem kota. – Jak ktoś mógł go tak zostawić? – Może Krefta nie zdawał sobie sprawy, że go
zamknął. – Adam rozejrzał się po dość przestronnym, ale zagraconym pokoju, pełnym różnego śmiecia i rozpadających się mebli. Wnętrze oświetlało jedno niewielkie okno usytuowane naprzeciwko drzwi. Pod oknem stał stół, na nim sterty papierów, kawałek poszarzałego i twardego jak kamień chleba, obok rozchwierutane, zniszczone przez korniki krzesło. Drugie, w nie lepszym stanie, stało przy blacie do pracy w kącie pokoju. „Wystroju” dopełniała zapadnięta kanapa zarzucona kocami, w które brud wżarł się tak, że nie sposób było odgadnąć, jaki kiedyś mogły mieć kolor. Na betonowej podłodze leżały wytarte chodniki. Jedyne poza wyjściowymi drzwi w tym przygnębiającym wnętrzu prowadziły do miniaturowej łazienki z nagą muszlą i lepką od brudu, jak wszystko tutaj, mocno obtłuczoną umywalką. Bił stąd jeszcze większy fetor, co oznaczało, że jego źródłem nie było, czy było nie tylko, rozkładające się ciałko kota. Magdalena przykryła je właśnie kocem zdjętym z kanapy, a Elżbieta podeszła do blatu. – Jeśli to mają być narzędzia Krefty, nic dziwnego, że od lat nic nie wystawiał. Żaden szanujący się bursztynnik nie dotknąłby takiego badziewia. – Wzięła do ręki poczerniały, przeżarty rdzą krajak. – Jest tu trochę nieobrobionego bursztynu. – Dużo? – Adam dość bezsensownie pomyślał o skradzionym transporcie do Gdańska. – Niewiele. Normalnie pracujący warsztat przerabia więcej w jeden dzień. – Odłożyła krajak i sięgnęła po kawałek bursztynu. – Same odpadki
najgorszej jakości. Coś takiego daje się początkującym praktykantom. Adam rozkopał szmaty leżące na podłodze: brzydził się dotknąć ich ręką. – Czego szukasz? – zainteresowała się Magdalena. – Sam nie wiem. Czegoś, co by nam powiedziało, dokąd się wybrał gospodarz. I kiedy. – Tutaj – spojrzała na ścianę – wisi kluczyk, chyba od skrzynki pocztowej. – Ja pójdę – zaofiarowała się Elżbieta. – Gdyby ktoś zagadnął któreś z was, nie wiedzielibyście, czy składa propozycję nie do odrzucenia, czy pyta o godzinę. Adam przemógł się i wrócił do cuchnącej łazienki. Na półce za drzwiami znalazł kawałek zeschniętego, spękanego mydła, słoik po dżemie napełniony wodą i ohydne, szczerzące się sztuczne szczęki. – Zostawił zęby. – Pokazał znalezisko Magdalenie. – Tu jest jakiś stary bilet autobusowy – powiedziała Magdalena, przekładając papiery na stole – ale nie widzę ani paszportu, ani dowodu osobistego... – Skrzynka na listy pusta. – Elżbieta zamknęła drzwi wejściowe. – Wygląda na to, że pan Krefta nie uznaje podstawowych zasad higieny. – Adam spuścił wodę, licząc, że chociaż częściowo zlikwiduje fetor. – Przede wszystkim trzeba wynieść kota –
zasugerowała Elżbieta. – Powinniśmy go pochować. – Ten śmietnik to właściwe miejsce pochówku. – Mówiłam o prawdziwym pochówku. – Magdalena nie doceniła wątpliwego dowcipu Adama. – Ja go nie dotknę – oznajmiła stanowczym tonem Elżbieta. – Adam... – Magdalena patrzyła wyczekująco na szefa. – Jak go mamy pochować w tej betonowej dżungli? – Wywieźmy go do lasu. – Jeśli go weźmiecie, nie wsiądę do samochodu – zaprotestowała Elżbieta. – Nie możemy zostawić tak tego biedaka – upierała się Magdalena. – Moja matka zawsze powtarza, że jestem zbyt spolegliwy. – Adam owinął nieszczęsne zwierzątko w koc. – Otwórzcie drzwi. – Pójdę z tobą – zaofiarowała się Magdalena. – Pewne rzeczy trzeba robić bez świadków. – Adam wyszedł na zewnątrz, znalazł śmietnik i tu zostawił kocie truchło. – Co z nim zrobiłeś? – natarła nań Magdalena, kiedy wrócił i z wyciągniętymi daleko przed siebie rękami skierował się prosto do łazienki. – A co to za różnica? – Zawsze uważał Magdalenę
za osobę twardą, na tyle twardą, że na pewno nie będzie się rozczulać nad martwym kotem. – Me można zostawiać zwłok, żadnych zwłok, psom na pożarcie. – Zdajesz sobie sprawę, że mówisz o kocie? – Elżbieta stała już w drzwiach. – Mam dosyć. Idziecie? – Umyję tylko ręce. O ile uda mi się je namydlić – odpowiedział Adam. – Przełam to mydło. Może w środku będzie miększe – poradziła Magdalena. – Wy, Amerykanie, nie wiecie, co to bieda i braki – prychnęła Elżbieta i posłała porozumiewawcze spojrzenie Magdalenie. – Cholera! – Odpuść sobie, Adam. Nie umrzesz od tego, że wyniosłeś kota. – Skaleczyłem się krawędzią tego przeklętego mydła. – Nawet rosyjskim mydłem nie można rozciąć skóry. – Magdalena weszła do łazienki, zobaczyła krople krwi we wnętrzu dłoni Adama. – Pokaż to skaleczenie. – Drobiazg. – Owinął chusteczką rękę, w której ciągle trzymał mydło, i wsunął do kieszeni. – W samochodzie jest apteczka. Chodźmy.
Droga powrotna minęła szybciej. Na przejściu
granicznym czekali tylko pół godziny. Elżbieta drzemała na tylnym siedzeniu, a Magdalena studiowała przewodnik i od czasu do czasu zerkała na mapę. Zatrzymali się na tym samym parkingu pod Fromborkiem. Adam pozwolił dokończyć dziewczynom to, co zostało w koszu śniadaniowym, wziął tylko jedną kanapkę i poszedł do lasu uporządkować myśli i uwolnić się od kaliningradzkiego smrodu. Przeżuwając bułkę z salami, przypominał sobie świetne zupy i mięsa serwowane w Milanie. Raptem zatęsknił za znajomymi uliczkami gdańskiej starówki. Wyrzucił niedojedzoną bułkę, wrócił na parking, schował kosz, kazał dziewczynom wsiadać i usadowił się za kierownicą. Kiedy wyjeżdżali z parkingu, zauważył kątem oka, że rusza za nimi stojący na poboczu duży czarny samochód. W pierwszej chwili pomyślał, że to policjanci w cywilu. Na wszelki wypadek powiedział sobie, że lepiej nie przekraczać dozwolonej prędkości, opuścił szybę... Pogoda była wspaniała, powietrze pachnące, zupełnie inne niż w Kaliningradzie, a zwłaszcza w mieszkaniu Krefty – przesyconym dławiącym zaduchem śmierci. Spojrzał na Magdalenę: siedziała oparta o drzwiczki, jakby chciała odsunąć się jak najdalej od niego. W lusterku wstecznym widział Elżbietę, rozłożoną w mało eleganckiej pozie na tylnym siedzeniu. Tym razem zasnęła naprawdę. Gdyby udawała, nie leżałaby tak, z odrzuconą głową i
otwartymi ustami. Poprawił lusterko i znowu dojrzał czarny samochód. Zwolnił jeszcze bardziej, mimo że dotąd też nie przekraczał dopuszczalnej prędkości. Słyszał opowieści o polskiej drogówce i wolał nie zadzierać z władzą. Samochód cały czas trzymał się za nimi. Kiedy Adam przyspieszał, czarny wóz przyspieszał również, gdy zwalniał, tamci też zwalniali: utrzymywali cały czas tę samą odległość, jakby holował ich na linie. Zwolnił do czterdziestu kilometrów na godzinę, ale czarny samochód nie zamierzał go wyprzedzać. Adam wytężał wzrok, ale nie był w stanie odczytać numerów, rozpoznał tylko, że to rosyjskie tablice rejestracyjne. Józef opowiadał mu o napadach na samochody: bandyci zmuszali kierowcę, by zjechał z drogi, i okradali go. W końcu uznał, że jedyne wyjście to „zgubić ogon” i przycisnął gaz do deski. W najmniej spodziewanym momencie, kiedy musiał zwolnić na krzyżówce, czarny samochód wyprysnął do przodu i zajechał mu drogę, zmuszając do gwałtownego hamowania. Otworzyły się przednie drzwi od strony pasażera i wyskoczył ubrany na sportowo mężczyzna. Zaraz pojawił się drugi, który siedział z tyłu. Adam zdążył zauważyć koniec lufy karabinka wystający spod marynarki. Zatrzasnął łokciem centralny zamek, włączył wsteczny bieg, nacisnął na gaz i wykonał błyskawiczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni.
– Co ty wyprawiasz, do cholery? – krzyknęła Elżbieta wyrwana ze snu gwałtownym hamowaniem i równie gwałtownymi manewrami w sekundę potem. Adam, skupiony na prowadzeniu oraz kontrolowaniu sytuacji we wstecznym lusterku, nie miał czasu bawić się w wyjaśnienia. Magdalena, która widziała, co się dzieje, opuściła przysłonę przeciwsłoneczną i obserwowała czarny samochód w lusterku kosmetycznym. – Spójrz na mapę – rzucił w jej stronę. – Sprawdź, jak daleko mamy do najbliższej wsi, miasteczka. – Myślisz, że tacy faceci – wskazała głową do tyłu – przejmą się tym, że przy drodze stoi kilka domów? – Widzę, że się orientujesz, z kim mamy do czynienia. Czy to przyjaciele twojego męża? – zapytał z przekąsem. – Na najbliższym skrzyżowaniu skręć w prawo. – W kierunku przejścia granicznego? – W kierunku posterunku policji. – Jak myślisz, po czyjej stronie będą? – Znów zerknął w lusterko. Czarny samochód doganiał ich: miał znacznie mocniejszy silnik niż wóz wypożyczony przez Adama. – Zapnij pas i trzymaj się mocno. – Adam! – krzyknęła ochrypłym głosem Elżbieta, kiedy skręcił w las. – Teraz mają nas jak na widelcu. – Jeszcze nie. – Przycisnął gaz do deski i gnał na złamanie karku leśną przecinką, wyrzucając spod kół zgniłe liście. – I pomyśleć, że mnie drzewa nie pozwalają jeździć po lesie nawet na nartach –
zauważyła płaczliwie Elżbieta, ale Adam nie zwracał na nią uwagi; czarny samochód zbliżał się nieubłaganie, a on miał przed sobą jar o stromych zboczach. Widział go doskonale, mimo to nie zwolnił ani trochę. Elżbieta i Magdalena osłoniły głowy rękami. Auto na chwilę oderwało się od ziemi i opadło gwałtownie po drugiej stronie. – Tak jak myślałem – mruknął Adam i pędził dalej jak straceniec. – Jak myślałeś? – wyjąkała blada jak kreda Magdalena. – Oni nie mają napędu na cztery koła, a ja nauczyłem się już, że na polskie drogi trzeba wynajmować tylko takie samochody. – Uważaj! – wrzasnęła Elżbieta na widok blokującego przecinkę vana. Adam usiłował jeszcze odbić ostro w lewo i w tej chwili dojrzał, jak ubrany w czarne skóry kierowca odwraca ku nim osłoniętą maską twarz. Nie panował już nad samochodem. W ułamku sekundy rozległ się przeraźliwy łoskot, a zaraz potem dojmujący krzyk, który, miał wrażenie, rozbrzmiewał w nieskończoność.
ROZDZIAŁ 8 Adam uniósł powieki. Spod maski samochodu wydobywały się kłęby czarnego dymu. Rozluźnił pałce zaciśnięte na kierownicy i spróbował się poruszyć: chyba był cały... – Nic wam się nie stało? – zawołał, przekrzykując wrzask Elżbiety. – Dobre pytanie! Po czymś takim! – napadła na niego. – Przecież mogłeś nas pozabijać. – Oni go wyręczą – stwierdziła Magdalena, kiedy drzwi vana się odsunęły i z samochodu wysiadło dwóch ubranych na czarno mężczyzn w maskach gazowych. – Nie wiem, czy nie trafiliśmy przypadkiem na plan filmu sensacyjnego. – Daruj sobie głupie żarty. – Elżbieta nie doceniła poczucia humoru Adama. Jeden z mężczyzn szarpnął za klamkę od strony kierowcy, ale drzwi były zablokowane przez zamek centralny. Adam chciał przekręcić kluczyk w stacyjce i zobaczył cień na przedniej szybie; uniósł wzrok i spojrzał prosto w lufę automatu. – Nie wysiadaj – zawołała Elżbieta, widząc, że chce odblokować drzwi, i chwyciła go za kołnierz. – Wolisz ginąć w samochodzie? – Jedź, na litość boską. – Nawet jeśli ten wrak ruszy, nie mam pewności,
czy szyby są kuloodporne. – Adam otworzył drzwi i wysiadł. Ku jego zdziwieniu wysiadła też blada jak kreda Magdalena. Chciał do niej mrugnąć, by dodać jej otuchy, ale pchnięty z całych sił, uderzył twarzą w karoserię i poczuł, jak facet w czerni wykręca mu ręce do tyłu. – Dokumenty? Adam wszystkiego się spodziewał, ale nie takiego pytania. – W marynarce. Dłoń w rękawiczce wyciągnęła paszport. – Adam Salen? Amerykanin? – Z kim mam przyjemność? – Tutaj obowiązuje zakaz wjazdu. – Nie widziałem żadnych ostrzeżeń. – Wszystkie drogi są zastawione szlabanami. – Uciekaliśmy przed pościgiem. Goni nas jakiś samochód... – Adam uniósł głowę. Zewsząd otaczał ich las tchnący złudnym spokojem. – Czarny mercedes na rosyjskich numerach. Ci ludzie są uzbrojeni. – Czuł lufę karabinku na karku. Zerknął, co dzieje się z Magdaleną. Wiedział, że jego opowieść brzmi jak wyjęta z hollywoodzkiego scenariusza filmu klasy B, jeśli nie gorzej. Mężczyzna widać doszedł do tego samego wniosku, bo zatrzasnął mu kajdanki na przegubach. – Jesteśmy aresztowani? – Pytanie zagłuszył wrzask Elżbiety, która została bezceremonialnie wyciągnięta z samochodu. Po chwili
cała trójka, ściśnięta jak sardynki w puszce, siedziała z tyłu drugiego vana, który właśnie dołączył do pierwszego. Ruszyli, ale że w tylnej kabinie nie było okien, Adam nie potrafił powiedzieć, czy jadą na wschód, czy na zachód. Mógł tylko mieć nadzieję, że trafili w ręce polskich służb, a nie rosyjskiej mafii.
– Nigdy w życiu nie zostałam tak upokorzona. Rozebrali mnie do naga, zapędzili pod prysznic, szorowali, potem lekarz... Mam nadzieję, że lekarz... W każdym razie w masce, jak cała reszta. Wepchnął mnie do jakiegoś boksu, zrobił kilka zastrzyków, pobierał jakieś próbki, natarł mi czymś całe ciało. – Elżbieta, jak cała trójka odziana w kombinezon z białego drelichu, rzuciła Adamowi wściekłe spojrzenie. – Domyślam się, że przeszedłeś przez podobną procedurę – odezwała się Magdalena. – Jeśli o to ci chodzi, nie korzystałem z żadnych przywilejów jako mężczyzna. – Powiedziano ci, co to za zastrzyki? – Nie. Dowiedziałem się tylko, że wjechaliśmy na obszar skażony, ale nie mam pojęcia, co to za skażenie. Elżbieta drapała się nerwowo. – Mogli nam zaaplikować Bóg wie co... Adam miał serdecznie dość jej lamentów.
– Gdyby chcieli nas zabić, mogli to zrobić tam w lesie. Łatwiej, prościej, szybciej. Rozejrzał się. Zamknięto ich w dużej, czystej, jasno, wręcz boleśnie jaskrawo oświetlonej sali. Po jednej stronie część pomieszczenia podzielona była na kilka boksów, od frontu niezabudowanych, bokami ciasno przylegających do ściany ze zbrojonego szkła. Jakby nie dość było tego, w pewnej odległości za ścianą grube stalowe sztaby na całej wysokości, od podłogi do sufitu, odgradzały przestrzeń od korytarza, co nadawało całości charakter ogrodu zoologicznego. W każdym boksie stało wąskie metalowe łóżko, plastykowe krzesło i stolik – nic ponad to. Ostatni boks, podobnie jak pozostałe niczym nieosłonięty od strony korytarza i reszty sali, wyposażono jak łazienkę – w natrysk, stalową muszlę klozetową, umywalkę, dozownik z mydłem w płynie i uchwyt na ręczniki papierowe. W sali nie było ani jednego okna, były natomiast kamery zawieszone pod sufitem i, jak przypuszczał, najpewniej wyposażone w mikrofony. – Miejmy nadzieję, że nasi „opiekunowie” nie zapomną, iż mamy żołądki. Adam wszedł do najbliższego boksu i usiadł na łóżku. – Może tam było skażenie radioaktywne albo HIV. Wysoki głos Elżbiety rozniósł się echem w ogromnym wnętrzu. – Sama wiesz, że głupstwa pleciesz, ale nawet
gdyby, nie słyszałem o zastrzykach, które by chroniły przed jednym lub przed drugim. – Może zrobili sobie z nas doświadczalne świnki morskie. – Elżbieta dalej snuła czarne scenariusze. – Umrzemy tutaj i nikt nie będzie wiedział, co się z nami stało. To wszystko przez ciebie. Zachciało ci się wycieczki do Kaliningradu. Rozmowy z Kreftą... No i proszę, mamy wycieczkę... – Słyszałaś, żeby komuś zdarzyło się coś podobnego? – Adam zwrócił się do Magdaleny, ignorując jęki Elżbiety. – Nie przypominam sobie. – Szkoda. Myślałem, że to jakiś szczególny polski obyczaj i powiesz mi, czego możemy się spodziewać. – ...zabrali mi wszystko. – Narzekania Elżbiety nie pozwalały Adamowi skupić się, uporządkować myśli, zrozumieć, co się stało. – Jedyny porządny kostium, bieliznę, pieniądze, kosmetyki, perfumy, dokumenty, nawet moją najlepszą pęsetę... Adam wywrócił kieszenie kombinezonu na dowód, że z nim czarni panowie nie obeszli się wcale lepiej. – Mam nadzieję, że odzyskamy nasze rzeczy. Magdalena próbowała uspokoić spanikowaną Elżbietę. – To łóżko jest zupełnie w porządku – stwierdził Adam, unosząc cienkie papierowe prześcieradło, które je okrywało. Nie było pościeli, materaca ani poduszki, lepiej chyba jednak położyć się niż stać.
Za stalowym ogrodzeniem pojawił się czarno odziany osobnik w masce; w ręku trzymał tacę z kanapkami i kawą. – Wiesz, co to za oznakowania, które ma na bluzie? Widziałaś je kiedyś? – spytał Adam, zwracając się do Magdaleny. – Chyba tylko w koszmarnym śnie. Strażnik wyjął pistolet i wymierzył w nich. Potem otworzył kratę wmontowaną między stalowe sztaby i pchnął tacę z posiłkiem w kierunku szklanej ściany. – W szklanej ścianie są drzwi. Wyjdę, po czym otworzę je elektronicznie – powiedział. – Jak długo zamierzacie nas tu trzymać? – zapytał Adam. Strażnik bez słowa zamknął kratę i schował pistolet. – Dlaczego nas zatrzymaliście? – nie dawał za wygraną Adam. – Mam klaustrofobię, nie mogę przebywać w pomieszczeniach bez okien. Jeśli posiedzę tu dłużej, zidiocieję i przestanę mówić – krzyknął jeszcze za odchodzącym. Usłyszeli kliknięcie. Naciskając ścianę palcami, Magdalena odszukała drzwi. Wzięła z podłogi tacę i postawiła ją na stole w boksie, który zajmował Adam. – A zdawało mi się, że całkiem nieźle opanowałem polski – utyskiwał jeszcze Adam. – Wszystko zależy od tego, czy lubisz język, którego się uczysz. – Zwabiona widokiem kanapek
Elżbieta dołączyła do nich. Adam wyciągnął się na powrót na łóżku, założył ręce za głowę i stwierdził: – Cóż pozostaje, kiedy nie ma się wpływu na sytuację? – Nie masz chyba zamiaru spać? – zdziwiła się Elżbieta. – Właśnie zamierzam spróbować. – Masz ochotę na kanapkę? – Magdalena podsunęła Adamowi ciemny chleb z wędliną. – Gwarantujesz, że nie otruję się tym salami? – Chcesz teraz gwarancji? – Wobec tego dziękuję. Obudźcie mnie, jeśli zacznie się coś dziać.
Gdyby Adam miał pod ręką papier i coś do pisania, może stworzyłby nową teorię czasu. W zamkniętym pomieszczeniu, bez naturalnego światła, bez zegarów, upływ minut i godzin tracił wszelkie znaczenie. Jeremiady Elżbiety zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Gdyby ktoś powiedział Adamowi, że od chwili uwięzienia minęły tygodnie, uwierzyłby bez zastrzeżeń. Razem z trzecim posiłkiem, złożonym, jak poprzednie, z kawy i kanapek, pojawiły się poduszki i koce. Jeden poszedł na zasłonę w boksie łazienkowym, chociaż Adam zapewnił, że nie będzie się ruszać z
łóżka, gdy któraś z kobiet zechce skorzystać z sanitariatu. W wielkiej sterylnej sali nie pojawiał się nikt, prócz strażnika, który dostarczał posiłki. Przy czwartym więzioną trójka poszukiwaczy skarbu otrzymała nowe kombinezony. Adam, chociaż prawie cały czas spał albo udawał, że śpi, poznawał Elżbietę: można powiedzieć, że znał ją już nazbyt dobrze, lepiej, niżby sobie życzył, Magdalena tymczasem, jak to ona, zachowywała chłód i wyniosły dystans. Zawsze starannie uczesana, zawsze opanowana. Podobnie jak Adam większość czasu spędzała, leżąc na łóżku albo ćwicząc zapamiętale. On już na sam widok bieżni elektrycznej i ciężarków czuł zmęczenie. Na mocy milczącego porozumienia rozmowy ograniczali do koniecznego minimum: ona też dostrzegła zawieszone pod sufitem kamery. W przeciwieństwie do Magdaleny Elżbieta, jeśli akurat nie spała, mówiła niemal bez przerwy. Zarzucała Adamowi tchórzostwo, wypominała mu rozmaite błędy, to znowu zalewała się łzami, wspominając mężczyzn, których kochała na różnych etapach swojego krótkiego życia, pewna, że nie ujrzy ich już nigdy więcej. Tylko o Feliksie nie wspominała w ogóle. Po piątym posiłku złożonym, jak wszystkie poprzednie, z kawy i kanapek, zaczęła snuć wizje powolnej śmierci w straszliwych męczarniach, która ich nieuchronnie czeka. Adam był skłonny uwierzyć, że już umarł i trafił do piekła, skrojonego specjalnie dla niego przez jakieś
mściwe bóstwo, które karze go teraz za wszelkie popełnione grzechy. Te eschatologiczne rozmyślania przerwało pojawienie się strażnika: stanął w drzwiach sali, po raz pierwszy bez maski, i przywołał Adama ruchem pistoletu. Magdalena podniosła się z łóżka w milczeniu, natomiast Elżbieta urządziła mały spektakl o sporym ładunku dramatycznym. – Adam, nigdzie z nim nie idź! Nie możesz nas opuścić. Rzuciła się do Adama i szybko zatrzymała na widok mierzonej w nią lufy. – Pewnie chcą mnie ogolić. – Adam przeciągnął dłonią po zaroście, zastanawiając się, ile dni mogło minąć od ostatniego golenia: dwa, trzy? Strażnik dał znak, by szedł przed nim, i ruszyli długim, ponurym korytarzem. Mijali kolejne zakręty. Kroki strażnika rozbrzmiewały głucho w martwej ciszy. Cisza, biel i niekończąca się droga... Adam przypomniał sobie wszystkie zasłyszane opowieści o czasach stalinizmu, kiedy więźniów w podobny sposób prowadzono na ostatni „spacer” kończący się strzałem w tył głowy. Nagle usłyszał kakofonię głosów, wśród których wyróżniał się jeden, najgłośniejszy, pełen oburzenia i dobrze znajomy. Kiedy strażnik dał mu znak, że może iść w kierunku głosów, Adam rzucił się biegiem. Przez okna, ostatni odcinek korytarza miał już okna, widział ogród: drzewa, trawę, kwiaty. Wpadł do holu, w którym koło recepcji zobaczył potężną sylwetkę Józefa Daleckiego.
– Nie możesz usiedzieć spokojnie na dupie, Adam? Ciągle musisz szukać kłopotów? – Staram się prowadzić spokojne życie. – Wyciągnął rękę, co wydało mu się dość absurdalnym gestem wobec kogoś, kto właśnie uratował mu życie. – To kiepsko się starasz. Nie będę twoją niańką. Następnym razem sam musisz wybrnąć z tarapatów. – Jesteśmy wolni? – Kosztowało to sporo czasu i zachodu. Mojego czasu i moich zachodów – podkreślił Józef cierpko – ale odpowiedź brzmi, tak, zgodzili się was puścić. – To bardzo wspaniałomyślne, zważywszy że nie mamy nic na sumieniu. – Nie wiem, jakie obyczaje panują w Stanach, w Polsce staramy się poruszać szosami. Nie wolno wjeżdżać do lasów. Przeszkadzasz ludziom, płoszysz sarny, dziki i naruszasz ekosystem. – A co z naszym ekosystemem? Czy nie został naruszony? O ile się orientuję, byliśmy odkażani. W co wdepnęliśmy? – Informacja zastrzeżona – mruknął Józef, wskazując na panów w mundurach, którzy stali za jego plecami. – Znaleźliśmy się w strefie rażenia biologicznego? – Adam zwrócił się do najwyższego rangą, jak uznał, oficera. – Zarazek wywołujący ostre schorzenie stóp – padła enigmatyczna odpowiedź.
– A nie racic? Józef rzucił Adamowi ostrzegawcze spojrzenie. – Jest pan wolny, panie Salen. Musi pan tylko podpisać ten dokument. Adam wziął kartkę i zaczął czytać. – To oświadczenie, w którym potwierdza pan, że nie poniósł żadnego uszczerbku, znajdując się pod naszą pieczą. – Nie jestem pewien, czy nie odchoruję tych kanapek... – Podpisz – warknął Józef. Adam posłusznie sięgnął po długopis i się podpisał. – O Boże! – W holu pojawiła się Elżbieta. Na stole obok recepcji zobaczyła trzy kupki szmat i w jednej z nich rozpoznała ubranie, które miała na sobie, gdy zostali zatrzymani. Czerwony markowy kostium, z którego była tak dumna, skurczył się do rozmiaru dziecięcego i zrobił się bladoróżowy. Biała jedwabna bielizna przybrała kolor ohydnej szarości. – Te ciuchy to trzy moje pensje. Co z nimi zrobiliście? Będę się domagała odszkodowania, sukinsyny... – Podpisz – przerwał jej zawodzenia Józef. – Bądź dobrym dzieckiem. Samochód czeka. ***
Ubrania Adama i Magdaleny wyglądały niewiele lepiej, tak że podróż powrotną do Gdańska cała trójka odbyła w białych kombinezonach i foliowych kapciach. Odkażone z przesadną dokładnością rzeczy zostawili w miejscu przymusowego pobytu, żeby nie zasmradzać Józefowi samochodu. Tylko Elżbieta nie chciała rozstać się z miniaturą swojego ukochanego kostiumu, ustąpiła dopiero, gdy Adam obiecał, że zrekompensuje jej stratę. Torebki, buty, nawet skórzany portfel Adama – wszystko uległo zniszczeniu. Zachowały się tylko dokumenty i inne papiery osobiste oraz kawałek wyschniętego mydła z mieszkania Krefty. – Na pana miejscu uważałbym, brzegi są bardzo ostre, można się skaleczyć – powiedział oficer, który oddawał zdezynfekowane rzeczy. – To mój talizman – odparł Adam, po czym schował mydło do kieszeni i ruszył za Józefem do wyjścia. Kiedy wyjechali na szosę, ku wyraźnemu niezadowoleniu Elżbiety Adam zamknął szybę oddzielającą przednie siedzenia. – O co tu naprawdę chodziło? – zwrócił się do Józefa. – O ile mogłem się zorientować, wjechaliście na teren skażony wąglikiem. Znaleźli jakieś zwłoki. – Jak to zwłoki? Ludzkie? – No nie, padłe zwierzęta. Niewiele wiem, to nie moja działka, doszły mnie tylko jakieś pogłoski.
– Chcesz powiedzieć, że nie mogłeś wyciągnąć od nikogo żadnej rzeczowej informacji? – Tak właśnie jest ze służbami specjalnymi. To państwo w państwie. Z nimi lepiej nie zadzierać. Ile ja się was naszukałem. Nie wiedziałem, czy udało się wam w drodze powrotnej wjechać do Polski. Feliks, Edmund, bracia Magdaleny, wszystkich ich miałem na głowie przez ostatnie trzy dni. – Tyle nas trzymali? Bez zegarka, bez światła dziennego Adam stracił kompletnie poczucie czasu. – Wiedzą już, że nic wam się nie stało. Wczoraj wieczorem wreszcie się dowiedziałem, gdzie jesteście, i natychmiast wszystkich zawiadomiłem. – Dlaczego nie przyjechałeś po nas od razu? – Nie wypuściliby was. Trzy doby kwarantanny to niezbędne minimum. – Moglibyśmy zarazić gdańską populację kopytnych groźnym schorzeniem racic. – Adam zmarszczył brwi. – Po jakiego czorta jeździłeś po lesie? Opowiedzieli mi jakąś historyjkę o pościgu, automatach, czarnym samochodzie... Trzyletnie dziecko by nie uwierzyło. Nie mógłbyś wymyślić czegoś lepszego? – Byliśmy w mieszkaniu Krefty, nic nie znaleźliśmy i wracaliśmy do domu. Pod Fromborkiem siadł nam na ogonie czarny mercedes na rosyjskich numerach. Po kilku kilometrach zajechał nam drogę,
wysiadło dwóch facetów, zobaczyłem, że jeden ma pod kurtką automat, dałem na wsteczny i uciekliśmy w las. W tamtej sytuacji to było jedyne wyjście. – Adam spojrzał do tyłu. Elżbieta i Magdalena drzemały, w każdym razie miały zamknięte oczy. – Numery na pewno były rosyjskie. – Zapisałeś je? – Byłem zajęty czymś innym. Nie miałem jakoś czasu na robienie notatek. – Brunon Kaszuba zapadł się pod ziemię. Trzeba być niezłym draniem, żeby narazić żonę, choćby i byłą, na zainteresowanie ruskiej mafii. – Myślisz, że to byli ludzie z rosyjskiej mafii? – Ty ich widziałeś, nie ja. – Wiesz, to nie targi i nie sympozjum naukowe, nie mieli identyfikatorów. – Adam spojrzał przez okno. Słońce niedawno wzeszło, ale jacyś turyści jedli już śniadanie przy stole na parkingu: mama, tata i trójka dzieci, rodzina jak z reklamy. Kilkadziesiąt metrów dalej grupa nastolatków grała w siatkówkę na boisku szkolnym. Odkręcił szybę i wciągnął w płuca świeże, przesycone zapachem sosen powietrze. Sielski, spokojny poranek, ale Adam spojrzał w lusterko wsteczne – nikt za nimi nie jechał. – Za jakąś godzinę będziemy w Gdańsku. – Teraz Józef spojrzał w lusterko. – Elżbieta jest wykończona. – Lepiej niech śpi. – Nie lubisz trójkątów?
– Nie lubię histerycznych kobiet. – Dałeś im mocne podstawy do histerii. Nie dziw się. – Magdalena nie histeryzowała. Jest albo bardzo odważna, albo strasznie głupia. – Znam ją od dziecka. Nie jest głupia. Jak tylko wrócimy do Gdańska, dostanie ochronę. – Boisz się o nią? – Wolę nie ryzykować. – Nie będzie zachwycona. – To jej wytłumaczysz, dlaczego ochrona jest niezbędna. – Józef nacisnął na gaz i wyprzedził samochód prowadzony przez jakąś starszą panią. – Dlaczego akurat ja? – Jesteś jej pracodawcą. Ludzie słuchają swoich szefów. Adam odwrócił się i otworzył szybę oddzielającą tył samochodu. Magdalena nie spała. – Myślicie, że tym z mercedesa chodziło o mnie? – spytała. – Z tego, co mówi Adam, mogło im chodzić o cokolwiek – odpowiedział Józef. – Równie dobrze mogli to być zwykli bandyci, których interesowały wasze pieniądze. – Jeśli szukają Brunona, mogli pojechać do mnie do domu. Moi bracia... – Mają ochronę policji – przerwał jej Józef.
– Chronicie ich przed porwaniem czy liczycie, że doprowadzą was do Brunona? Józef dyplomatycznie zmilczał. – Babcia Brunona jest w bardzo kiepskiej formie. Gdyby jemu się coś stało... – Tego ranka, kiedy zniknęliście, pojechała z wizytą do swojej siostry. Mieliśmy nadzieję, że będziesz mogła podać nam adres. – Siostra mieszka w Olsztynie. – W Olsztynie – powtórzył Józef, czekając, że dowie się czegoś więcej. – To wszystko, co wiem. Babcia odwiedza ją dwa, trzy razy w roku, zwykle na wezwanie. Siostra jest jeszcze bardziej chora niż ona i czasem potrzebuje pomocy. – Tym gościom z mercedesa wyraźnie chodziło o mnie – uspokoił Magdalenę Adam. – Nie wiem, czy nie byli to aktualni posiadacze bursztynowego rycerza, wkurzeni, że odbyliśmy wycieczkę do mieszkania Krefty. – W drodze do Kaliningradu nikt nas chyba nie śledził. – Najprawdopodobniej siedli nam na ogonie dopiero na miejscu. Skoro przysłali jego zdjęcie oraz podpisane przez niego poświadczenie, mogłem przewidzieć, że mieszkanie będzie obserwowane. – Nie mówcie mi, że ktoś się interesuje tym śmietnikiem. – Elżbieta otworzyła oczy i chciała się
włączyć do rozmowy. – Czuję przez skórę, że nie mówisz nam wszystkiego o tym swoim rycerzu. – Powiedziałem wszystko, co wiem – zaprotestował Adam. – Wiesz, że dobre wozy przyciągają uwagę. – Józef wjechał na skrzyżowanie i skręcił na Gdańsk. – Może to całkiem inna, prosta sprawa. Jakiś chłop z podupadłej wsi widzi luksusową brykę z nalepką agencji wynajmu, w niej trójkę dobrze ubranych pasażerów, myśli sobie „dziani cudzoziemcy” i... – Wskakuje z sąsiadami do mercedesa na rosyjskich numerach – dokończyła Magdalena zgryźliwie. – W kieszeni na moim fotelu jest butelka brandy, wyjmijcie ją – zaproponował Józef zmęczony spekulacjami prowadzącymi donikąd. – Jesteś gliną i siedzisz za kierownicą – przypomniał mu Adam. – Za to ty nie prowadzisz, a Elżbiecie z pewnością przyda się łyczek. Adam odwrócił się i dotknął ramienia Magdaleny, akurat kiedy sięgała po butelkę. – Dobrze się czujesz? – Zupełnie dobrze – odpowiedziała spiętym głosem. Bardzo chciałby jej wierzyć.
ROZDZIAŁ 9 Nie zwracając uwagi na znak zakazu, Dalecki wjechał na Mariacką i wysadził Elżbietę przed sklepem Feliksa. Zanim wysiadła, zainkasowała jednak czek wystawiony przez Adama. – Pogadamy u mnie? – zagadnął Adama. – Nigdzie nie pójdę w tym kombinezonie – zaprotestował Adam. – Musimy przedyskutować sytuację. – Daj nam trochę czasu. Trzeba się przebrać, coś zjeść. – A ja muszę zajrzeć do braci – dodała Magdalena. – Jeśli to cię uspokoi, zaraz się dowiem, co u nich. – Józef wyjął komórkę, połączył się z dyżurnym i po chwili mógł zrelacjonować Magdalenie najnowsze wieści: – Chłopcy zostali bezpiecznie odprowadzeni do szkoły. Masz moje słowo, że będziemy ich dobrze pilnować. – Spojrzał na zegarek. – Jeśli nie chcecie iść teraz ze mną, może spotkamy się na lunchu w Milanie? – Zgoda. – Adam otworzył drzwi. – Znasz jakiś dobry sklep z konfekcją gdzieś tu w pobliżu? – zapytał, pomagając wysiąść Magdalenie. – Waleria mogłaby tam podejść i kupić ci coś do ubrania. – Wolałabym wrócić do domu. – W tym stroju? Nie bądź śmieszna. Nie będziesz paradować po ulicach ubrana jak czyściciel okien, a
już na pewno nie wejdziesz tak do Milana. – Nie chcę iść do Milana. – Musisz coś jeść, kobieto. Jeśli wolisz pójść gdzie indziej, powiedz tylko słowo, a umówię się z Józefem inaczej. – Adam, zniecierpliwiony, pociągnął ją do drzwi domu Walerii. – Nie chodzi o miejsce, tylko o ciebie. Nie chcę, żebyś kupował mi ciuchy i nie chcę pokazywać się z tobą publicznie. Wiesz, jak ludzie potrafią plotkować. Ty kierujesz instytutem, a ja jestem twoją pracownicą, mężatką... – O czym twój mąż zdaje się zapominać. – Moje życie prywatne... – Wiem. To twoja sprawa – dokończył. – Zauważyłem. Od dawna dajesz to wyraźnie do zrozumienia. Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy. Nie próbuję cię podrywać, proponuję tylko, że Waleria pójdzie do sklepu i kupi ci coś do ubrania. To znacznie skromniejsza propozycja niż czek, który dałem Elżbiecie. To ja was wciągnąłem w tę awanturę, pozwól mi więc jakoś się zrehabilitować. Poza tym oboje musimy coś zjeść... – I umyć się. W apartamencie gościnnym w muzeum jest łazienka, możesz tam przysłać mi ubranie. – Nie zostawię cię samej sobie, dopóki Brunon nie znajdzie się z powrotem w areszcie – Adam otworzył drzwi do domu. – Nie będziesz mnie pilnował dwadzieścia cztery
godziny na dobę. – Nie – przytaknął Adam cierpliwie. – Tylko tak długo, dopóki Józef nie zapewni ci ochrony, jak twoim braciom. – Adam... – Raz jeden przynajmniej mnie posłuchaj. – Pociągnął ją za sobą. – Wbrew temu, co powiedziałeś w samochodzie, uważasz, że tym ludziom z mercedesa chodziło jednak o mnie? – Zabrzmiało to jak pytanie, chociaż oboje wiedzieli, że pytaniem nie było. – Chodziło czy nie chodziło, obaj z Józefem uważamy, że dopóki Bruno się nie znajdzie, nie jesteś bezpieczna. – A jeśli chodziło im o ciebie? – Wtedy ty będziesz mnie chroniła. Magdalena odczekała, aż Adam zamknie drzwi. – Bruno nigdy nie mówił mi o swoich sprawach, nawet wtedy, kiedy mieszkaliśmy jeszcze razem. – Wierzę ci, ale to nie moje przekonanie się w tej sprawie liczy. – Kradł od zawsze, od dzieciństwa. – Ruszyła za Adamem po schodach. – Jeśli na coś miał ochotę, a nie mógł tego kupić, po prostu brał. Myślałam, że coś się zmieni po osiemdziesiątym dziewiątym roku, owszem, zmieniło się, na gorsze. Pojawiło się więcej pokus, a pieniędzy zrobiło się mniej. – Tyle że teraz okradał sobie podobnych.
– Pewnie się dziwisz, dlaczego za niego wyszłam. – Mam zapytać i usłyszeć, żebym pilnował własnych spraw? – Nie – odpowiedziała z powagą. – To próba powiedzenia ci, że jestem uczciwym człowiekiem i tak samo wychowuję swoich braci. – Nie pracowałabyś w instytucie, gdybym był innego zdania. Może powinniście całą trójką przenieść się do apartamentu w muzeum, dopóki sprawa Brunona się nie wyjaśni. – Nie bądź śmieszny. – Mafia nie przestanie szukać Brunona tylko dlatego, że Józef daje wam ochronę. Jeśli nie myślisz o sobie, pomyśl o braciach. – Adam znieruchomiał na odgłos głosów dochodzących gdzieś z góry. – To z twojego mieszkania? – Biegnij na dół do galerii i powiedz Walerii, żeby wezwała policję. – Nie możesz iść tam sam. – Dobrze słyszałam, wróciłeś. – U podnóża schodów pojawiła się Waleria. – Twoja siostra przyjechała. – Dałaś jej klucz? Adam błyskawicznie pokonał ostatni segment schodów. Drzwi zastał uchylone, w mieszkaniu chaos. Jasnowłosy efeb o długich lokach, w czarnej kurtce motocyklowej stał obok wyciągniętej wygodnie na kanapie Georgiany. Siostra w jednej ręce trzymała
kieliszek, w drugiej telefon i awanturowała się z jakimś operatorem. Właśnie gdy Adam zdjął z niepokalanego dotąd dębowego blatu butelkę wolnocłowej brandy, z antresoli doszedł jakiś łoskot. Adam podniósł głowę i zobaczył, że jego siostrzeniec Niklas siedzi przy jego biurku i zabawia się jego komputerem. – Jeśli dostałeś się do moich plików i coś pokasowałeś, zabiję cię – obiecał i ignorując Georgianę oraz zapomniawszy na chwilę o Magdalenie, wbiegł na górę. – Masz takie hasło, że każdy głupi by je złamał – stwierdził z pogardą trzynastoletni haker. – Nikt już nie używa „Sezamie, otwórz się”, odeszło razem z kompami na parę. – Bardzo ładna. Adam odwrócił się gwałtownie i zobaczył swoją jedenastoletnią siostrzenicę odzianą w jego najdroższą jedwabną koszulę i raczej nic poza tym. – Natychmiast to zdejmuj, Janinę. – Mamo, wujek chce, żebym się rozebrała do naga. – Adam, naprawdę, zachowujesz się okropnie – wyraziła niezadowolenie Georgiana, nie odejmując telefonu od ust. – Nie dałeś mi nawet okazji, żebym ci przedstawiła Kazimira, i nie powiedziałeś, kim jest twoja znajoma. Magdalena nadal stała w progu. – Magdaleno, wejdź, ale nie zamykaj drzwi, moja
siostra i jej dwór opuszczają lokal. – Będziemy musieli. Wysłałam już nianię i pokojówkę do tego waszego Grand Hotelu. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że mieszkasz w jednopokojowym mieszkaniu? Ta kobieta na dole mówi, że nie masz nawet gosposi. Adam, co ty chcesz udowodnić? Że możesz być takim samym łachmytą jak tubylcy? – Magdalena jest tubylcem. – Bez obrazy, oni przyzwyczajeni są do prymitywnych warunków, my nie. – Moje warunki bardzo mi odpowiadają. – Adam wyłączył komputer, wyciągnął Janinę ze swojej garderoby i zatrzasnął drzwi. – Oboje marsz na dół. Stanąć przy drzwiach i nie ruszać się, dopóki taksówka nie przyjedzie. – Jaka taksówka? – zainteresowała się Georgiana. – Ta, którą zaraz dla was zamówię. – Nie ruszę się, dopóki niania nie wróci i nie powie mi, jak ocenia hotel. – Georgiana przestała się awanturować z operatorem, odłożyła telefon i zanurzyła palce w lokach Kazimira. Otworzyły się drzwi łazienki i stanęła w nich olśniewająco piękna kobieta o nieskazitelnej cerze, wspaniałej figurze, z aureolą jasnych włosów wokół głowy. – Courtney von Bielstein Salen, żona Adama – przedstawiła się i wyciągnęła rękę do Magdaleny, ale cała jej uwaga skupiała się na Adamie.
– Magdalena Janica, pracuję dla Instytutu Salena. Do niedawna pracowałam w Muzeum Historycznym. – To znaczy, że pracujesz dla Adama. – Raczej po prostu oboje pracujemy dla instytutu – Adam nie ukrywał irytacji wywołanej obecnością żony. – Musisz mi pokazać to swoje muzeum, Magdaleno. Trochę tu pobędę i chcę zobaczyć jak najwięcej – ciągnęła Courtney. – Z okien Grand Hotelu – uzupełnił Adam. – Dziadek usiłuje skontaktować się z tobą od kilku dni, kochanie – mruczała rozkosznie Courtney, wcielając się w rolę zatroskanej żony. – Martwił się o ciebie... – Zadzwonię do niego – uciął Adam i wystukał numer korporacji. – Nie zmieścicie się w jednej taksówce, zamówiłem dwie. Za dwadzieścia minut będą przed tylnym wejściem do domu. Proponuję, żebyście zaczekali w galerii na dole. – Dwadzieścia minut! – Georgiana wzniosła oczy do nieba. – Wiesz, co to takiego korki? – Odwrócił się do Niklasa, który próbował się przesmyknąć na antresolę. – Dotknij jeszcze raz komputera, a powiem dziadkowi, żeby zawiesił twoje kieszonkowe na najbliższe dziesięć lat. – Kieszonkowe daje mi mama – odparował smarkacz.
– A mamie dziadek. – Adam wszedł na antresolę. – Jesteśmy umówieni z Magdaleną na ważny lunch. Sprawy służbowe – wyjaśnił, widząc spojrzenie Courtney. – Wygląda na to, że białe kombinezony to teraz szczyt mody w Gdańsku – Courtney posłała Magdalenie promienny uśmiech. – Damy mają pierwszeństwo. – Adam rzucił na dół płaszcz kąpielowy. – Weź prysznic, a ja poproszę Walerię, żeby kupiła ci coś do ubrania. – T–shirt i dżinsy, przydadzą mi się nowe. I jakieś buty, numer 37. – Magdalena złapała szlafrok i zniknęła w łazience. – Zanim któraś z was powie słowo – oznajmił Adam lodowatym tonem – informuję was uprzejmie, że straciliśmy ubrania w wypadku. Z Magdaleną łączą mnie wyłącznie stosunki zawodowe. – Ani przez chwilę w to nie wątpiłam, kochanie. – Courtney weszła powoli na antresolę. – Żaden szanujący się playboy z zachodniego świata nie mógłby zainteresować się damą, która chodzi w drelichowym kombinezonie i wiąże włosy w jakiś dziwny węzełek. W dodatku jest strasznie wysoka, prawie twojego wzrostu. Zadzwonił telefon i zanim Adam zdążył dobiec, Georgiana ćwierkała już do słuchawki, nie przestając bawić się lokami Kazimira. Korzystając z chwili zamieszania, dwa małe potwory przemknęły na antresolę. Adam rzucił kolejną
groźbę pod adresem Niklasa, wszedł do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął butelkę wódki, pociągnął solidny łyk i dopiero teraz sobie przypomniał, że nie ma jeszcze południa, a on nie jadł nic od wczorajszej kolacji, złożonej jak zwykle z kilku kanapek z salami. – Nie po to przejechałam taki świat drogi, żebyś mnie teraz ignorował. – Courtney stanęła w drzwiach kuchni, więżąc praktycznie męża w maleńkim pomieszczeniu. – Gdybyś mnie uprzedziła o swoim przyjeździe, zarezerwowałbym sobie czas dla ciebie. Tymczasem mam mnóstwo pilnych spraw na głowie. – Jak zwykle. Nie zliczę wiadomości, które przez ostatni rok zostawiałam na twojej automatycznej sekretarce, nie mówiąc już o megabajtach e–maili. Zadzwoniłabym do domu, ale nikt nie miał numeru. – Dopiero kilka dni temu założyłem telefon – skłamał. – Miałam nadzieję, że odezwiesz się w Boże Narodzenie, przyślesz chociaż kartkę... – Nie pora teraz na takie rozmowy, Courtney. – A kiedy będzie pora? Musimy porozmawiać. – Myślałem, że wyjaśniliśmy sobie wszystko przed moim wyjazdem. Wtedy... – Wtedy było wtedy, teraz jest teraz. – Proszę, mogę ci poświęcić pięć minut. – To za mało. – Zadzwonię do ciebie.
– Dzisiaj wieczorem? – Wykluczone. Courtney postąpiła krok i Adam poczuł, jak kant kuchenki wbija mu się w pośladek, a ręce czułej żony oplatają mu szyję. – Wiem, że cię zraniłam, ale... Zdjął jej dłonie i przytrzymał na bezpieczną odległość. – Wyjechałem, nie wiem, czy sobie przypominasz, bo ustaliliśmy, że tak będzie najlepiej. – Byłam wtedy zupełnie skołowana, tobą powodował ból. Postąpiłam bardzo źle. Teraz sobie uświadamiam, że nasze wspólne życie było wspaniałe. Czułam się z tym niezręcznie. Przytłaczało mnie szczęście, na które nie zapracowałam. Miałam poczucie winy. Nie zasługiwałam na to cudowne życie. Dlatego postanowiłam wypróbować twoją miłość. Wyszliśmy z tej próby zwycięsko, kochanie. – Czyżby? – Ta mała przygoda z księciem Vladimirem uświadomiła mi tylko, że seks bez miłości jest równie pozbawiony sensu jak życie bez terapii. Rozumiem, że kiedy zobaczyłeś nas razem, byłeś zraniony i zły i uciekłeś ode mnie możliwie najdalej, ale nie musisz już uciekać. Kochasz mnie, Adamie, taką, jaka jestem, ze wszystkimi moimi wadami. Kochasz mnie i w końcu potrafisz mi wybaczyć. Nie od razu, nie oczekuję aż tak wiele, ale z czasem. Jeśli chcesz mnie nadal karać, niech i tak będzie, byłeś nie wykluczał
mnie ze swojego życia. Nie jesteś już sam. Możemy razem stawić czoło cierpieniu. – Uwolniła dłoń i położyła mu na piersi. – Dobrze wykorzystałam czas rozłąki. Nigdy nie byłam w lepszej formie. – Tu zakołysała biodrami. – Chodziłam też na terapię. Jestem teraz pełniejszym, bardziej ukształtowanym człowiekiem, innym niż ta dziewczyna, z którą się żeniłeś. Rozmawiałam już z doktorem Mardsenem, żeby przyjął i ciebie, będziemy mogli wspólnie przepracować nasze problemy. Przed nami cudowna przyszłość, kochanie. Co ty robisz? Adam odsunął ją od siebie tak daleko, jak się dało w ciasnej przestrzeni kuchni. – Widzę, że ty ciągle nic nie rozumiesz. Nie wyjechałem dlatego, że wpadłem w rozpacz na widok gimnastyki, którą uprawiałaś w oranżerii z tym udawanym Rosjaninem. – Ależ oczywiście, że tak, kochanie. Miałeś prawo czuć żal. Doktor Mardsen mówi... – Posłuchaj mnie uważnie, bo nie będę powtarzał tego po raz trzeci. Wyjechałem, bo uświadomiłem sobie, że jest mi absolutnie wszystko jedno, z kim się pieprzysz. – Mówisz tak tylko dlatego, że ciągle cierpisz. – Nie można cierpieć przez osobę, która gówno nas obchodzi. A ty mnie gówno obchodzisz, Courtney. Wyświadcz nam obojgu przysługę, weź domy, mieszkanie w Nowym Jorku, połowę z tego, co jeszcze udało ci się pozostawić na moim koncie, i rozwiedźmy
się. – Nigdy się z tobą nie rozwiodę. – Wiele stracisz, jeśli się będziesz upierała. Powiedziałem ojcu, żeby wstrzymał wszystkie wypłaty, które dostawałem z mojego funduszu powierniczego. Po raz pierwszy w życiu żyję wyłącznie z pensji, tak skromnej, że żaden sąd na świecie nie zasądzi z niej alimentów dla ciebie. To raczej ty musiałabyś mi pomagać. Twarz Courtney wykrzywiła się, zrobiła nagle odstręczająca. – Kto to jest, ta Poleczka? Ostrzegam cię, Adam, nie zrezygnuję bez walki. Ludzie pomyślą, że zwariowałeś, że chcesz rozstać się z kimś takim jak ja. Twój dziadek... – Bierz pieniądze, Courtney. Przecisnął się obok niej i otworzył drzwi kuchni. – Przyjedziesz do hotelu? – Po co? – Podniósł koszulę, którą Janinę rzuciła na kanapę. – Oba domy, mieszkanie w Nowym Jorku i połowa tego, co zostało na koncie. To moja najlepsza oferta. Georgiano, Kazimir, zróbcie tu trochę miejsca, zejdźcie na dół i zaczekajcie na taksówkę.
– Jest bardzo piękna – powiedziała Magdalena. – Mówisz o mojej siostrze? – Adam podniósł głowę znad menu.
– Twoja żona. Adam odchylił się w krześle i spojrzał w okno. Był wyczerpany; solidny łyk wódki wzmógł jeszcze traumę ostatnich kilku dni. – Nad tym małym dziełem sztuki pracuje więcej specjalistów, niż liczy sobie zespół, który dba na co dzień o piękno Kaplicy Sykstyńskiej. – Adam napełnił kieliszek Magdaleny czerwonym winem. – Dlaczego musisz żartować sobie ze wszystkiego, co dla ciebie ważne? – Nie żartuję. – Adam wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki, a z niego dwa zdjęcia. – Noszę je zawsze przy sobie jako przestrogę przed drugim takim błędem. Magdalena oglądała zdjęcia z zainteresowaniem. Na pierwszym z nich, takim, jakie robi się do szkolnych i uniwersyteckich dokumentów, widniała zwyczajna dziewczyna o nieco wystających zębach i popielatych włosach, na drugim – hollywoodzka piękność, Courtney von Belstein Salen, jaką poznała. – Tak wyglądała Courtney, zanim oddała się swojej pasji udoskonalania urody: operacja nosa, silikonowe wargi, nowe piersi, usuwanie żeber dla zwężenia talii, zagęszczanie włosów, ujędrnianie pośladków. Magdalena ciągle studiowała zdjęcia, kiedy kelner przyniósł zupy i sałatki. Zbyt głodni, żeby czekać na Daleckiego, zamówili danie polecane przez szefa kuchni, zakładając, że to dostaną najszybciej.
– Nie mogę uwierzyć, że to ta sama kobieta. – Tylko pierwsza jest prawdziwa. – Adam schował zdjęcia do portfela. – Nawet z całą wiedzą, którą masz, trudno chyba odejść od kogoś, kto tak wygląda. – Bruno jest całkiem przystojnym facetem, a jednak od niego odeszłaś. Magdalena wzięła głęboki oddech i Adamowi już się wydawało, że za chwilę usłyszy kolejną radę, żeby pilnował własnych spraw. – To on odszedł ode mnie. Dla mnie przysięga małżeńska jest rzeczą świętą, dla niego niekoniecznie. – Sięgnęła po łyżkę i zamieszała zupę. – Od jak dawna żyjecie w separacji? – Pytasz tak, jakbyśmy to zaplanowali. – Magdalena rwała bułkę na drobne kawałki, – Przestał wracać do domu pół roku po ślubie. Początkowo nie zdawałam sobie nawet sprawy, że odszedł. Po prostu myślałam, że prowadzi bardziej ożywioną „działalność zawodową”, już wtedy doskonale wiedziałam, czym się zajmuje. Kiedy pierwszą rocznicę ślubu obchodziłam sama, zdałam sobie sprawę, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy spędziliśmy razem zaledwie jeden weekend. – Brakuje ci go? – Mam braci, pracę i jego babcię. – Ile miałaś lat, kiedy się pobraliście? – Dwadzieścia jeden. Wystarczająco dużo, żeby
mieć więcej rozumu. – Ja miałem dwadzieścia pięć i poszedłem jak cielę na rzeź. – W przeciwieństwie do twojego doświadczenia z Courtney ja nie mogę nawet zarzucić Brunonowi, że się zmienił. Znałam go od dziecka i doskonale wiedziałam, jaki jest. – Dlaczego w takim razie za niego wyszłaś? – Ponieważ twierdził, że mnie kocha. Chciałam mieć kogoś, kto zabezpieczy byt mnie i chłopcom, tymczasem to moja odpowiedzialność się zwiększyła, bo wzięłam jeszcze pod opiekę jego babcię. Stara się pomagać jak może, ale to wiekowa pani, a jej emerytura nie wystarcza na lekarstwa i jedzenie. – Bruno wam nie pomaga? Magdalena odchyliła się, żeby kelner mógł zabrać miseczkę po zupie. – Finansowo nie, przynosi różne bezużyteczne prezenty, których nie mamy odwagi sprzedawać, bo nigdy nie wiemy, skąd pochodzą. – A twoi rodzice? – Mój ojciec, podobnie jak ojciec Brunona, był idealistą. Obaj działali w Solidarności, wierzyli w to, brali udział w strajku w Stoczni, obaj trafili do więzienia. Nie wrócili. – Zamordowano ich? – Nie wiadomo. Niczego nie można dowieść. To były ciężkie czasy, w latach osiemdziesiątych znikali
nie tylko ludzie, nawet groby. Bruno pamięta swojego ojca, ja mam tylko mglisty obraz. – Ich nazwiska są na pomniku? – Nie, bo zginęli w więzieniu, ale uważani są za męczenników ruchu. Dla babci Brunona tak jak i dla mojej matki nie była to wielka pociecha; szczęśliwie matki nie wyrzucono z pracy pomimo opresji politycznej. Jakoś udało się nam przeżyć, potem matka wyszła powtórnie za mąż. Stosunki między mną a ojczymem nigdy nie układały się najlepiej, starałam się jak najwięcej czasu spędzać poza domem. Wtedy zaczęłam chodzić z Brunonem. Był zabawny, miły, zawsze miał pieniądze. Wiedziałam, że zajmuje się ciemnymi interesami, ale mnóstwo ludzi żyło wtedy z takich interesów, to był jedyny sposób zapewnienia sobie odrobinę lepszej egzystencji. Kiedy dostałam się na uniwersytet, przeprowadziłam się do niego i do babci. Krótko po tym, jak zrobiłam dyplom, matka umarła na raka. Ojczym przestał płacić czynsz za mieszkanie, wyrzucił chłopców. Nie miał ich kto przygarnąć. Magdalena polała swoją sałatkę dressingiem. – Miałaś ciężkie życie. – Niektórzy mieli gorsze doświadczenia, wielu podobne do moich. Babcia była dla mnie bardzo dobra, chłopcy starali się, jak mogli. – Zaczynaliście jako małżeństwo z podchowanymi dziećmi. – Najgorszy był brak prywatności. Babcia ma
dwupokojowe mieszkanie. Bruno i chłopcy spali w jednym, ja i Maria w drugim pokoju. Za pierwsze zarobione pieniądze zabudowałam balkon, żeby zyskać trochę miejsca. Bardzo się przydaje. Tyle że teraz, jak powiedziałam, bo Bruno rzadko pojawia się w domu. – Przykro mi. – Tobie? Przecież ty też rozstałeś się z żoną. – Tak. Ale małżeństwo, jeśli jest udane, to całkiem niezła rzecz. – Znasz choć jedno udane? – Edmund Dunst jest szczęśliwy z Heleną. – Są małżeństwem zaledwie od trzech tygodni. Zobaczymy, niech no tylko minie miesiąc miodowy. – Taka młoda i taka cyniczna, kiedy jednak pomyślę o własnej rodzinie, nie mam żadnych kontrargumentów. Od kiedy pamiętam, chciałem wierzyć w to sakramentalne „i żyli długo i szczęśliwie”, pewnie dlatego, że mam pięć macoch, czterech ojczymów i sześć sióstr przyrodnich, które z uporem powtarzają błędy naszych kolejnych rodziców. – Nie masz braci? – Jednego brata, i to nawet nie przyrodniego. Peter jest szczęśliwym mężem, przynajmniej był, kiedy widziałem go po raz ostatni rok temu. – Od dawna jest żonaty? – Od roku. Po raz ostatni widzieliśmy się właśnie na jego ślubie. Proszę, proszę – zdziwił się nagle Adam.
– Co się stało? Zobaczyłeś kogoś znajomego? – Nie. Zobaczyłem u ciebie coś w rodzaju uśmiechu. – Rzadko mam powód do uśmiechów. – Będąc żoną Brunona, rzeczywiście. – Na Brunona machnęłam już ręką, martwię się o braci. – To świetne dzieciaki. – Przecież prawie ich nie znasz. Co można powiedzieć po przelotnym spotkaniu w muzeum? Niełatwo wychowywać dwóch nastolatków w dzisiejszej Polsce. – Nigdzie nie jest łatwo. – Wiele zależy od miejsca. Mieszkasz na Starym Mieście, nie wiesz, jak jest na osiedlach. Bezrobocie, zawrotne ceny... Szkoła chłopców, chociaż państwowa, też pochłania sporo pieniędzy. Chciałabym, żeby poszli na uniwersytet, ale... – Nagle zdała sobie sprawę, że mówi Adamowi znacznie więcej, niżby chciała. – Przepraszam, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie skarżę się na zarobki. Mam dobrą pensję w porównaniu z tym, co ludzie przeciętnie zarabiają. Chyba naprawdę jestem zmęczona. – Byłabyś nadczłowiekiem, gdybyś nie była zmęczona. – Pan Salen? – Przy stoliku pojawił się policjant. – Kapitan Dalecki przeprasza, ale nie może przyjść. Prosi państwa do siebie. To pilne.
ROZDZIAŁ 10 – Dobry obyczaj nakazuje pukać, kiedy wchodzi się do pokoju – burknął strofującym tonem Józef, kiedy Adam wciągnął Magdalenę do jego gabinetu wbrew protestom najwyraźniej nieuprzedzonej o wizycie urzędniczki. – Musisz mu wybaczyć, Amerykanie nie mają za grosz wychowania. – Na widok Magdaleny Stanisław Melerski podniósł się z fotela, pochylił głowę i wykonał taki gest, jakby chciał pocałować ją w rękę, ale ona cofnęła się o krok. – To Grigorij Radek, rosyjski dealer sztuki – dokonał prezentacji. Przysadzisty Rosjanin uśmiechnął się szeroko i nie czekając na zachętę, wyciągnął do Magdaleny rękę. Uścisnęła ją chłodno. – My załatwialiśmy już kiedyś interesy. – Adam skinął Radkowi głową. – To pani Magdalena Janica, wicedyrektorka polskiej filii Instytutu Salena. – Żona Brunona Kaszuby, jak słyszę od Melerskiego – powiedział Radek z silnym rosyjskim zaśpiewem. – Formalnie – odpowiedział Adam, siadając. – Cóż za miła atmosfera – dodał. – Widzę, że zwieracie szeregi, Józef. – Któregoś dnia napytasz sobie prawdziwej biedy przez ten swój niewyparzony język. – Przepraszam, nie wiedziałem, że policja ma w
swoich szeregach przedstawicieli mafii. – Jako dobrzy obywatele staramy się dbać o ład i porządek. – Melerski wyjął pudełko kubańskich cygar. – Ksiądz w konfesjonale w to wierzy? – zapytał Adam zupełnie serio. – Opowiadałem naszym przyjaciołom o waszym spotkaniu na szosie – Józef próbował sprowadzić rozmowę na rzeczowe tory. – Widziałeś, jaką mieli broń? – spytał Radek. – Widziałem tylko koniec lufy wystający spod marynarki. Jakiś typ krótkiego karabinku. – Na przykład Heckler and Koch? – podsunął Józef. – Może. Nie znam się na broni – skłamał Adam. – Ten człowiek z bronią wam groził? – Woleliśmy nie czekać, aż zacznie artykułować swoje groźby. Józef mówił ci, że jechali czarnym mercedesem na rosyjskich numerach? Radek włożył cygaro do ust. – Na twoim miejscu nie wyciągałbym z tego zbyt daleko idących wniosków. Gdyby to rzeczywiście byli chłopcy z rosyjskiej mafii, nie siedzielibyście teraz tutaj. – A ja byłem taki dumny z siebie, że im uciekłem – stwierdził Adam z przekąsem. Melerski wyjął złotą zapalniczkę i przypalił cygara Daleckiemu oraz Radkowi.
– Czym mógł pan tak zdenerwować rosyjską mafię, panie Salen? – Nie mam pojęcia. – Może w takim razie chodziło im o panią Janicę? – Nie jestem pewien. – Dalecki nalał kawy i podał filiżankę Magdalenie. – Jak wiemy, pan Salen potrafi być człowiekiem nadzwyczaj irytującym. – Radek, mógłbyś poopowiadać tu i ówdzie, że żona pana Kaszuby nic nie wie o jego aktualnym miejscu pobytu? – zapytał Adam. – Nie wie, gdzie jest ani co robi. – A co każe ci myśleć, że uczciwy dealer sztuki może mieć znajomości wśród jeżdżących czarnymi limuzynami chłopców z naganami, Salen? – Jest coś, czego nie wiecie o Kaszubie – wkroczył Dalecki, zanim Adam miał czas sformułować odpowiedź na rymowane pytanie Radka. – Jest mnóstwo rzeczy, których o Kaszubie nie wiem i wolę nie wiedzieć. – Melerski strząsnął popiół z cygara na podłogę. – Ja wiem na przykład, że niezwykle rzadko odwiedza swoją żonę i babcię – wrócił do swojego tematu Adam. – To prawda, pani Kaszuba? – upewniał się Radek. – Nazywam się Janica i w tym roku widziałam Brunona tylko dwa razy. Kapitan Dalecki mieszka w tym samym bloku. Może potwierdzić, że Brunona
trudno tam spotkać. – Kiedy widziała go pani po raz ostatni? – Dwunastego marca. Odwiedził babcię z okazji jej urodzin. – Dał jej jakiś prezent? – Jedwabny szal. – Coś jeszcze? Magdalena pokręciła głową. – Proszę się dobrze zastanowić – powiedział z naciskiem Józef. – Może pieniądze... – Bruno nigdy nie dawał nam pieniędzy. Prędzej próbuje coś pożyczyć albo kradnie. – Uważamy, że te pięćdziesiąt tysięcy, które na twoich oczach przegrał w kasynie – Józef spojrzał na Radka, a ten skinął głową – szło z Kaliningradu razem z zaginioną bursztynową przesyłką. – Pieniądze do prania? – zapytał Adam. – Do zainwestowania – wyjaśnił Radek. – A wasi ludzie chcieli przycisnąć Magdalenę, by wpłynęła na Kaszubę, żeby coś zostało z zaginionej przesyłki? – Nie wiem, czego mogli chcieć ludzie, którzy zatrzymali was na drodze, Salen. O ile w ogóle istnieją i nie są wytworem twojej imaginacji – odparował Radek. – Nie zebraliśmy się tutaj po to, żeby wszczynać kłótnie – próbował załagodzić sytuację Melerski –
tylko żeby pomóc policji. – W sprawie morderstwa, zaginionego bursztynu...? – dociekał Adam. Radek zmrużył oczy. – Mamy wybierać? – Ja chcę tylko, żeby pracownicy Instytutu Salena mogli spać spokojnie. – Pani Janica i jej rodzina będą mieć ochronę policji. – Dalecki stuknął w klawiaturę komputera. – Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Będziecie ich chronić przed takimi żartownisiami jak ci, którzy zatrzymali nas na drodze? – zapytał Adam. – Wolisz, żebym ich zamknął w celi? – Tej, z której uciekł Kaszuba? – Adam otworzył drzwi i wyciągnął rękę do Magdaleny. – Pamiętajcie, ktokolwiek spróbuje zrobić jej coś złego, będzie miał do czynienia ze mną. – Na pewno już trzęsą portkami – zakpił Radek. – Powinni – zawołał Adam, dając przejście Magdalenie. *** – Będzie pan przy niej cały czas? – Będę, jak mi robota miła, panie Salen – zapewnił przysadzisty policjant, którego przysłał
Dalecki. – Nie ruszysz się stąd przez całe popołudnie? – upewniał się Adam, przyglądając się przez okno tłumom turystów. Miał świadomość, że tutaj, na Starym Mieście, gdzie pełno było policji, pod opieką osobistego anioła stróża Magdalena powinna być bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej. – Tak – przytaknęła Magdalena poirytowana. – Wrócę za godzinę. – Nie ma potrzeby. – Za godzinę.
Adam przeszedł wąskimi zaułkami Starego Miasta na Mariacką, sprawdzając co pięćdziesiąt metrów, czy nikt za nim nie idzie, spojrzał w swoje okna, a potem wszedł do galerii pełnej amerykańskich turystek przebierających w widokach Gdańska. – Potrzebuje pan czegoś, panie Salen? – Waleria w takich sytuacjach zawsze usiłowała czym prędzej się go pozbyć, bo płoszył jej klientów swoimi głupimi uwagami. – Czy amerykańska delegacja wróciła? – Nie. Popukał w obraz, który podziwiała jakaś turystka. – Rok, dwa i Helena pójdzie niebotycznie w górę. Muszę kupić jak najwięcej jej prac do swojej nowojorskiej galerii, póki jeszcze czas. Niezwykła
artystka... – Lada chwila powinni wrócić. – Waleria podjęła grę. Tym razem nakręcał koniunkturę. To się też zdarzało, wszystko zależało od dnia. Kierując się do mieszkania, słyszał jeszcze, jak turystki domagają się obrazów Heleny. Uśmiechnął się. Jeśli Helena zgarnie większą kasę, może Edmund przestanie naciskać go o stypendium Instytutu. Mimo zapewnień Walerii, że w mieszkaniu nie ma nikogo, dochodziły stamtąd jakieś głosy. Zatrzymał się przed drzwiami i zacisnął dłonie, po czym poczuł się jak idiota, słysząc, jak rozmówca się rozłącza. Otworzył drzwi, obszedł wszystkie kąty i dopiero zdecydował się odsłuchać nagranie. W pokoju rozległ się niski, uwodzicielski głos Courtney: zapraszała go na kolację do Grandu. To pierwsza wiadomość. W drugiej przypominała, żeby pojawił się punktualnie o ósmej. I wreszcie trzecia, ostatnia: najlepiej, jak przyjedzie po niego taksówką, bo chciałaby zobaczyć Gdańsk by night. Wbiegł na antresolę, wrzucił do torby rzeczy na tydzień, zostawił bagaż na podeście i przeszedł do kuchni. Wysunął zmywarkę, pod którą umieszczony był sejf podłogowy, przekręcił zamek, wyjął ze środka trochę dokumentów, dwa całkiem pokaźne pliki dwudziestodolarówek: pod spodem leżał glock. Nasłuchawszy się najróżniejszych opowieści o sytuacji w krajach dawnego „bloku”, przed wyjazdem do Polski przezornie zaopatrzył się w pistolet. Wybrał akurat ten model glocka, bo można go było nosić naładowany bez większego ryzyka, poza
tym, zrobiony z lekkiego polimeru, był praktycznie nie do wykrycia. W akademii wojskowej, do której wysłał go ojciec, nauczył się wszystkiego na temat broni, ale nigdy nie sądził, że sam będzie jej potrzebował – aż do tej chwili. Założył kaburę, wsunął w nią glocka, do kieszeni dwa magazynki z amunicją, zostawił sobie jeden plik banknotów, ułożył dokumenty na swoim miejscu, zamknął sejf, po czym ustawił zmywarkę na swoim miejscu. Przełożył jeszcze zawartość lodówki do torby chłodzącej, którą zabrał razem z bagażem, i zszedł na dół. Waleria siedziała przy biurku i liczyła pieniądze. – Udała ci się sztuczka. Sprzedałam wszystkie obrazy Heleny, które miałam w galerii. – Prezent dla ciebie. – Postawił torbę chłodzącą koło biurka. Waleria spojrzała na nią podejrzliwie. – Wyglądam na niedożywioną? – Wyjeżdżam na kilka dni. – Znowu? – Ostatni wyjazd był nieprzewidziany. – Podróż w interesach czy uciekasz przed żoną i siostrą? – Podróż w interesach. Jeśli będą jakieś wiadomości, przekazuj wszystko Dunstowi, będę z nim w kontakcie. – Co mam powiedzieć twojej żonie, jeśli się tu zjawi?
– Że nie masz kluczy do mieszkania, bo zabrałem oba komplety, że nie wiesz, dokąd pojechałem ani kiedy wrócę. – To bardzo piękna kobieta. – Lukrecja Borgia też była piękna.
Gdy wszedł do biura, zamknął drzwi na klucz, wyjął scrambler i podłączył do telefonu. – Wreszcie sobie przypomniałeś, że masz dziadka. – Głos starszego pana brzmiał jeszcze bardziej zrzędliwie niż zazwyczaj. – Byłem trochę zajęty. – Jak cię znam, to od pasa w dół. Nie rozumiem, po co takie zajęcia komuś, kto ma żonę jak twoja. – Żadne od pasa w dół. Nie miałem dostępu do telefonu. – To bardzo wiarygodne wyjaśnienie. – W lasach ciągle telefonizacja kuleje. Próbowałem stwierdzić autentyczność zdjęć rycerza. – Mów wszystko, chłopcze, cokolwiek masz do powiedzenia. – Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgodnie uważają, że zdjęcia są autentyczne, ale pewien znajomy bursztynnik, bardzo doświadczony fachowiec, twierdzi słusznie, że na podstawie zdjęć nic nie da się orzec o samym dziele.
– No to kupuj i niech sobie ogląda dzieło. Jednego się w życiu nauczyłem: nigdy nie ma pełnej zgody ekspertów w sprawie autentyczności dzieła sztuki. Wchodź w tę aukcję jeszcze dzisiaj. Mamy te sto milionów na specjalnym funduszu. – To szaleństwo. – A niby dlaczego? Za taki kawałek... – Wygląda na autentyk, ale specjaliści zwracają też uwagę, że nietrudno zrobić falsyfikat: sarkofag, odpowiednia ilość bursztynu... – Jestem przygotowany na ryzyko. – Pójdzie na to cały fundusz specjalny. – I co z tego? To moja decyzja. – Zdaję sobie z tego sprawę, ale mamy jeszcze trzy dni. Proszę, daj mi przynajmniej... – Diabła tam, chłopcze, chcę, żeby Polska miała rycerza! Nie na darmo Adam był Salenem. W przeciwieństwie do dziadka i ojca potrafił wprawdzie panować nad sobą, ale kiedy chciał umocnić swoją pozycję, nie miał zahamowań. – A ja chcę się upewnić, czy to autentyk. Nie pozwolę, żeby Instytut Salena stał się magazynem falsyfikatów. – Dwa dni. A jutro rano masz uwolnić pieniądze na szwajcarskim koncie. Jeśli tego nie zrobisz, stracisz robotę. To nie są czcze pogróżki, mam już kogoś na twoje miejsce.
– Będę w kontakcie. – Postaraj się, jeśli chcesz pozostać dyrektorem instytutu. W przyszłym tygodniu przylatuję obejrzeć rycerza, obyś go już miał. – Będę się starał. – Mam nadzieję. Adam schował scrambler do kieszeni, odłożył słuchawkę i w tej samej chwili do drzwi zapukał Edmund. – Twoja żona tu była. – Poszła już? – Poszła, ale powiedziała, że wróci. – Jutro, pojutrze przesyłaj moją pocztę i wszelkie przychodzące do mnie wiadomości do Muzeum Historycznego; nie mów nikomu, absolutnie nikomu, gdzie jestem. – Nie prościej byłoby z nią po prostu porozmawiać? Jest bardzo... – Piękna – dokończył Adam. – Jeśli ci się podoba, jest twoja. Dodam mieszkanie w Nowym Jorku, pod warunkiem że tam zamieszkasz i będziesz ją trzymał z daleka ode mnie. – Pomyślałem, że to może ci się przydać. – Edmund podał Adamowi teczkę. – Wykaz wszystkich królewieckich drogocenności, które zniknęły razem z rycerzem i bursztynową komnatą. Masz tam też krótką historię tych artefaktów, które pokazały się gdzieś po wojnie.
– Ostatnio? – Ostatnio nic. Od sześćdziesiątego piątego roku zupełnie nic. – Powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. Niechby Dalecki dostał egzemplarz tej listy, na jej podstawie policja mogłaby powęszyć w galeriach z antykami, czy akurat któryś z tych przedmiotów gdzieś się nie pojawił. – Przesłałem kopię Daleckiemu. Tu masz jeszcze kilka, które możesz przekazać najbardziej znanym bursztynnikom. Adam przysiadł na brzegu biurka. – Od kiedy dostaliśmy propozycję wejścia do aukcji, kręcę się w kółko. Nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny, że pomyślałeś o jakiejś sensownej strategii. – Chętnie przypisałbym sobie zasługę, ale pomysł wyszedł od Wiktorii. To bystra dziewczyna. Uznała, że musi się czymś zająć pod nieobecność Magdaleny. – W głosie Edmunda nie było cienia sarkazmu, choć tego właśnie Adam oczekiwał. – Wolno zapytać, czy udało ci się coś dowiedzieć? – Rycerza nie znalazłem, jeśli o to pytasz. – Podobno Warszawa i Smithsonian otrzymali taką samą propozycję. – Z wejściem za tę samą stawkę? – Gdybyś wchodził do gry, rozgłaszałbyś za jaką stawkę?
– Przepraszam, jestem zmęczony, przestaję myśleć. – Masz świadomość, że zostały tylko trzy dni? – Tak. – Będziesz próbował kupić rycerza? – zapytał Edmund i dopiero teraz w jego głosie dało się słyszeć nutę zniecierpliwienia. – Powiem ci, kiedy podejmę decyzję. – Adam zawahał się przy drzwiach. – Gdyby się pojawiły jakieś kłopoty, natychmiast dzwoń do Daleckiego, nie próbuj rozwiązywać ich sam, cokolwiek by to było. – Jakich kłopotów się spodziewasz? – Nie spodziewam się. Ale gdybyś na przykład zobaczył, że w pobliżu kręcą się jacyś podejrzani ludzie... – A widziałeś ostatnio w Gdańsku innych? – Mówię poważnie. – Wydarzyło się coś w Kaliningradzie? – Nie. – To dlaczego tak długo to trwało? – Mieliśmy wypadek w strefie skażonej i zostaliśmy poddani kwarantannie. – Dalecki sprawdzał. Na tej trasie nie było tego dnia żadnego wypadku. – Sam widzisz, jak działa polska policja. – Spotkaliście się z Kreftą? – Nie.
Edmund zasępił się. – Gdyby coś było nie tak, powiedziałbyś? – Niech ci będzie. Chodzi o Magdalenę. Mafia prawdopodobnie chce sprzątnąć Kaszubę. – Kaszubę? Widziałem go dzisiaj w porze lunchu. – Gdzie? – Na Długim Targu. – Nie wierzę. Cała gdańska policja go szuka, a on paraduje po Długim Targu. Rozmawiałeś z nim? – Pomachałem mu tylko, szedł z jakimś facetem, wyglądało, jakby go oprowadzał. Zadzwonił telefon i Adam odruchowo podniósł słuchawkę. – Adam, to miejsce jest okropne... – Jakie miejsce, Georgiano? – zapytał zniecierpliwionym głosem. – Mam na myśli ten kraj. Hotel ujdzie, chociaż wystrój nie za bardzo mi odpowiada... – Zbyt subtelny? – zapytał ironicznie. – Obsługa jest w porządku, dzieci tylko krzywią się na jedzenie, bo hamburgery i frytki nie przypominają naszych, a wiesz, jacy wybredni są Niklas i Janinę. – Postaraj się przestawić ich na zdrową żywność, to dobrze wpływa na rozwój osobowości. – Niklas jada tylko chickenburgery. W Paryżu były całkiem niezłe.
– Zamow mu u McDonalda. W Gdańsku są McDonaldy. – Naprawdę? Nianiu, Adam mówi, że tutaj są McDonaldy. Adam, problem w tym, że dzieci nie tylko jedzą. Niania nie ma dokąd z nimi pójść, kiedy ja jestem zajęta. Najbliższy Disneyland jest w Paryżu... – Spróbuj skonfrontować ich z realnym światem. – To znaczy? – Wybacz, muszę kończyć, mam ważne spotkanie. – Zobaczymy się jakoś? Courtney... Adam odłożył słuchawkę. Edmund obserwował całą scenę i uśmiechał się jak szympans do bananów. – Zdradź choćby słowem, gdzie jestem, a pożegnasz się ze wszystkimi eksponatami, które są własnością instytutu i które dałem ci w depozyt. Nie żartuję. Zarzucił sobie torbę na ramię, wziął teczkę i wyszedł.
ROZDZIAŁ 11 Na ulicy Adam zawahał się, spojrzał na imponującą bryłę gotyckiego kościoła NMP zamykającą wylot Mariackiej. W pobliżu, na końcu ulicy, znajdował się zakład Feliksa Małka. Adam nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z Elżbietą, ale gotów był zacisnąć zęby: powinien zostawić Feliksowi listę, którą dał mu Dunst. Spojrzał na zegarek, mógł poświęcić dziesięć minut. Nie wiadomo, co jeszcze oprócz rycerza wypłynęło na powierzchnię i być może już zostało sprzedane. Gdyby się udało odnaleźć któryś z tych przedmiotów, byłby to trop dla Daleckiego. Uważając że tak będzie najbezpieczniej, ruszył samym środkiem pełnej turystów wąskiej uliczki. Na szczęście Elżbiety nie było w zakładzie. Feliks rozmawiał z dwójką Niemców, na kontuarze leżały najbardziej kunsztowne, i kosztowne, spośród wyrobów Feliksa. Adam stanął w głębi sklepu i udawał, że ogląda umieszczony w witrynie maleńki żaglowiec z bursztynu. Po chwili Feliks zakończył transakcję, bardzo lukratywną transakcję. – Wystarczy tego na opłacenie czynszu za najbliższe trzy miesiące. – Z szerokim uśmiechem schował do kasy plik euro. – Gdzie Elżbieta? – zapytał Adam ostrożnie. – Poszła kupić jakieś ciuchy w miejsce tych, które zostały zniszczone za twoją sprawą. Niewykluczone, że kupi też cyjanek, który dosypie ci do kawy, kiedy tu
wpadniesz następnym razem. W co ty ją wpakowałeś? Gdzie się podziewaliście? – Byliśmy w hotelu, któremu odpadło kilka gwiazdek. – To rzeczywiście wszystko wyjaśnia. Od Elżbiety niczego nie mogłem się dowiedzieć, bo na wspomnienie twojego imienia wpada w furię, ale wczoraj wieczór Dalecki wspominał, że podobno wjechałeś do strefy skażonej. – Zaoferowano nam dość skromne warunki pobytu w ośrodku budżetowym. – Skromne warunki? – Feliks zaśmiał się. – To musiało być piekło. Elżbieta po powrocie rzuciła mi się na szyję i zaczęła obcałowywać. Serce ciągle mi pika, a pewne rzadko używane organy jeszcze pulsują po tym wybuchu entuzjazmu. – Dobrze wykorzystaj ten entuzjazm, dopóki trwa. – Staram się. Od dawna całus to wszystko, co dostaję, ale słabość do ciebie najwyraźniej jej przeszła. – Ja też odniosłem takie wrażenie. – Adam otworzył teczkę i wyjął kilka egzemplarzy listy, którą dostał od Edmunda. – Tutaj masz spis przedmiotów, które znajdowały się w zespole królewieckim i zniknęły w tym samym czasie co rycerz. Jeśli cały ten zespół został skradziony w całości, być może teraz w całości wypłynie na powierzchnię i coś pojawi się na rynku. Mógłbyś przekazać tę listę dealerom, antykwariuszom, bursztynnikom. Gdyby ktoś usłyszał, że któryś z tych
przedmiotów pojawił się na rynku, niech zawiadomi Edmunda, byłbym bardzo wdzięczny. – Jak bardzo? – Powiedzmy cena przedmiotu plus dwadzieścia procent za fatygę. – To się nazywa prawdziwa wdzięczność. Dałeś tę listę policji? – Edmund przesłał ją Daleckiemu. – Rozumiem, że masz na myśli mniej ortodoksyjnych dealerów? – Znam twoich znajomych. – Zobaczę, co da się zrobić. – Feliks przebiegł wzrokiem listę. – To dobrze, że podzieliłeś artefakty na złoto, srebro, bursztyn, obrazy, rzeźby, ale czy był sens umieszczać tu bursztynową komnatę i bursztynowego rycerza? Ktokolwiek otrzyma propozycję zakupu, i tak pójdzie z tym na policję. Nie wyobrażam sobie poza tym, żeby bursztynowa komnata pojawiła się na wolnym rynku. – Chyba że w kawałkach. – Świętokradztwo – obruszył się Feliks. – Nie każdy bursztynnik ma tak żelazne zasady jak ty. – Przyjmuję to jako komplement, nawet jeśli pomyślane było inaczej. – Feliks wrócił do przeglądania listy. – Trzynaście bursztynowych koralików z naszyjnika księżniczki Dorotei wykonanego w Gdańsku w tysiąc sześćset dziesiątym
roku. – „Koraliki” wielkości piłek golfowych, czysty bursztyn, cięty jak kryształ. Dziesięć zachowanych widziałem na szwedzkiej wystawie w Malborku. – Ja też je widziałem. Jak myślisz, kto je czyścił przed wystawą? – Feliks przesuwał palec po liście. – Trzy pierścienie, dwie bransolety, cztery pary kolczyków, jedna tiara, wszystko z bursztynu osadzanego w srebrze i wszystko wykonane dla księżniczki Dorotei. Szczęśliwa dama, musiała mieć sporą szkatułę na klejnoty. Dziewięć bursztynowych szkatułek, w tym cztery z warsztatu Michela Redlana, bursztynnika z siedemnastego wieku. Krzyże ołtarzowe, krucyfiksy, dwanaście piętnastowiecznych kielichów, bursztynowe czasze na stopach ze złota, przed rozbiorami w kolekcji króla Stasia... Ktokolwiek spojrzy na tę listę, będzie się bał kupić cokolwiek, co zostało wykonane przed wojną. – Przestaną się bać, jak usłyszą o mojej ofercie. Miejmy nadzieję, że obecny posiadacz bursztynowego rycerza albo jest bankrutem, albo ma chciwych pomocników. – Skoro mówimy o chciwości – Feliks wyjął z szuflady skórzane pudełeczko, otworzył je i podał Adamowi. – Kolczyki z niebieskimi kamieniami. Adam wyjął klejnociki. Bogata złota oprawa, bardzo dekoracyjna, wielkie jak przepiórcze jajka kamienie... – Za duże, zbyt w duchu Cesarstwa Francuskiego,
zbyt wulgarne. – Twoja Helga na drugie ma wulgarność. Adam podniósł kolczyki do światła, nawet dla jego niewprawnego oka kamienie były zbyt blade, by mogły uchodzić za szafiry. – Nie ta barwa. – Akwamaryny. Nic innego nie mogłem wymyślić za tę cenę. – Helga się pozna. – Dowie się, kiedy będzie chciała je sprzedać. Damy jej pokroju szybko pozbywają się biżuterii. W przyszłym roku, jeśli jej uroda dotrwa do przyszłego roku, będzie nosiła brylanty oprawne w platynę, a nie kolczyki za osiemset dolarów... – Mówiłem o góra trzystu. – Ponieważ to dla ciebie, zejdę do pięciuset. – Mowy nie ma. – Człowiek nie może żyć powietrzem. Poza tym pozbawiłeś mnie na całe trzy dni mojej asystentki, muszę to sobie jakoś odbić. Adam wiedział, kiedy trzeba się poddać. Wyciągnął książeczkę czekową. – Wolałbym gotówkę. – Mogę ci tylko wypisać czek. – Ten jeden raz zrobię wyjątek. Adam wyjął pióro i zrobił sobie trochę miejsca na kontuarze.
– Te są znacznie bardziej eleganckie. – Wziął do ręki kolczyk o wydłużonym kształcie łzy w srebrnej oprawie stylizowanej na art déco. – Bursztyn cięty na kryształ, wredna robota, technika taka sama jak za czasów księżniczki Dorotei. – Ile za nie chcesz? – Helga nie włoży bursztynów. – Nie myślałem o Heldze. Feliks wyszczerzył zęby. – Słyszałem, że twoja żona przyjechała. – Ile? – Jak dla ciebie, dwieście dolarów. – Sto. – Okradłbym samego siebie. Wiesz, ile to godzin roboty? – Jak cię znam, nie były to twoje godziny, a mogę się domyślić, ile płacisz Elżbiecie. Sto pięćdziesiąt, to moje ostatnie słowo. Skoro już tu jestem, mógłbyś pożyczyć mi kilka kawałków bursztynu, mniej więcej na tydzień? – Mam niewielkie zapasy. Chcesz mieć bursztyn, to go sobie kup. Adam rozejrzał się po półkach, zatrzymał wzrok na przycisku do papieru z zatopionymi wewnątrz owadami. – To by się nadawało. Siedemset dolarów za wszystko, może być?
– Osiemset pięćdziesiąt. – Siedemset pięćdziesiąt. – Strasznie się targujesz. Po co ci ten bursztyn? – Feliks zaczął szukać pudełeczka na kolczyki. – Żeby wiedzieć, jaki bursztyn jest w dotyku, chcę go czuć w palcach. Kiedy wreszcie będę mógł dotknąć bursztynowego rycerza, chciałbym wiedzieć czy to autentyk.
– Dobrze, że cię widzę. Magdalena podniosła głowę znad biurka, kiedy wszedł do jej gabinetu, mijając warującego pod drzwiami policjanta. – Chyba po raz pierwszy wyrażasz zadowolenie na mój widok. – Pamiętasz, prosiłam Berlin Dokument Zentrum, żeby przesłali nam wszystkie papiery dotyczące skarbu z zamku królewieckiego. Oto co dostałam. Adam przysiadł na parapecie i zaczął czytać faks. – W styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku dowódcą Wilczego Szańca był standartenführer Dieter Meyer. – Spojrzał na Magdalenę. – I co z tego wynika? – Pokazywałam ci dokument z jego podpisem. Dieter Mayer potwierdzał w nim odbiór niewyspecyfikowanej przesyłki z Królewca, która dotarła do Wilczego Szańca cztery dni po
wyekspediowaniu w nieznanym kierunku skarbu przechowywanego na zamku. – To jeszcze nie dowód, że skarb trafił właśnie do Szańca. – Nie, ale nie sądzisz, że to niezwykły zbieg okoliczności? Jaki inny transport byłby tak ważny, żeby odbierał go osobiście pułkownik SS? – Broń, amunicja, dziesiątki rzeczy, które Niemcy próbowali ratować przed Rosjanami. – Skarb był ważniejszy niż broń – nie dawała za wygraną Magdalena. – Trudno stawiać opór Rosjanom przy użyciu bursztynowych rycerzy i komnat. – Moim zdaniem Dieter Meyer podpisał odbiór królewieckiego skarbu, który został przesłany do Szańca, gdzie pułkownik miał go takim czy innym sposobem zabezpieczyć, i pozostał tam prawdopodobnie do momentu nadejścia Rosjan. – Mówiłaś, że pułkownik zaginął pod koniec wojny? – Podobnie jak skarb. – Zniknął razem ze skarbem? – Przywłaszczył sobie dobra wypełniające czterdzieści ciężarówek? Już prędzej ukrył skarb w Wilczym Szańcu, zanim pojawili się Rosjanie. – Będziesz się trzymała swojej koncepcji, prawda? Adam wyciągnął portfel i wyjął z niego kulę, którą znalazł w mieszkaniu Krefty.
– Co to jest? – Znalazłem to w mydle w tej kaliningradzkiej norze. Uważaj – ostrzegł, kiedy wyciągnęła rękę. – Możesz się skaleczyć. – Rosyjskie oznakowanie, to nic szczególnego. Brzegi są ostre, bo ktoś podważał spłonkę. Chcesz, żebym ją wyjęła? – Możesz zniszczyć to, co zostało umieszczone w środku, albo gorzej, dostaniesz się do jakiegoś trującego świństwa. Zanim skończył mówić, spłonka była usunięta. Magdalena raz i drugi puknęła nabojem w biurko i ze środka wypadł papierowy rulonik. – Zupełnie mokry. – Kazałaś mi wynieść martwego kota, musiałem potem umyć ręce. – I zniszczyłeś może jedyny istniejący trop. Odszukała w pojemniku na przybory pęsetę do papieru. – Skąd mogłem wiedzieć? Da się coś z tym zrobić? Położyła ciasno zwiniętą rolkę na biurku i delikatnie próbowała oddzielić pierwszą warstwę. Ale papier po prostu rozłaził się pod dotknięciem i przy próbie rozwinięcia mógł się zamienić w wilgotną masę. Magdalena odłożyła pęsetę. – Tutaj nic nie zdziałamy, musielibyśmy mieć w muzeum laboratorium.
– Napisz podanie, przedstawię sprawę radzie nadzorczej. – Zanim sprawisz mi laboratorium, trzeba to wysłać do Warszawy. – Sięgnęła po kopertę i umieściła w niej rulonik, oderwany skrawek oraz nabój. Adam spojrzał na plan leżący na biurku. – To Wilczy Szaniec? – Nigdy tam nie byłeś? – Widziałem zdjęcia. Sarkofag rycerza musi być dwa razy tak duży jak to biurko. Naprawdę sądzisz, że mógł przez sześćdziesiąt lat stać niedostrzeżony w miejscu stanowiącym atrakcję turystyczną? – W przeciwieństwie do ciebie nie wykluczam żadnej możliwości. – W porządku, jutro możemy jechać do Wilczego Szańca. – Mamy coraz mniej czasu, w tej chwili wyjazd do Szańca raczej nic nam nie da. – Teraz ty zaczynasz zgłaszać obiekcje? – Nie znoszę słów „a nie mówiłem”. – Nie padną. Ale nie mam żadnych innych konstruktywnych pomysłów – powiedział zrezygnowany. – A jeśli znowu pojawi się jakiś czarny mercedes? – Zapominasz, że jesteś pod ochroną. Wątpię, żeby mafia ścigała samochód policyjny.
– Będziemy rzucać się w oczy. – Tym lepiej. Przecież nikt nie weźmie mnie za Brunona. – Nie powinnam zostawiać braci. Dopiero wróciłam z jednej wycieczki. – Nie pomyślałaś, że mogą być bezpieczniejsi, kiedy ciebie nie ma w pobliżu? Spojrzeli sobie w oczy, Magdalena pierwsza odwróciła wzrok. Zakleiła kopertę i wstała zza biurka. – Powiem Wiktorii, żeby wysłała to do Warszawy. – Priorytetem. – Praca nad tym karteluszkiem może trwać kilka dobrych dni. Muzea korzystają z laboratoriów policyjnych, gdzie pierwszeństwo mają rzecz jasna zlecenia policyjne. – Porozmawiam z Daleckim, żeby to poszło jako zlecenie policyjne. A potem musimy coś zjeść. – Znowu? – Lunchu nie udało się nam dokończyć – przypomniał Adam. – Istotnie. – Jak już coś zjemy, pojedziemy do ciebie. – Mam swojego anioła stróża. – Nie spuszczę cię z oka. – W dwupokojowym mieszkaniu jest nas troje, jeśli Maria wróci od siostry, czworo. – Będę spał na korytarzu pod twoimi drzwiami.
– I zablokujesz klatkę schodową. – Nie zostawię cię, koniec, kropka. Przysuń mi telefon. – Przypomniał sobie rewelacje Edmunda o tym, że jakoby widział Kaszubę na Długim Targu. – Nie, wyślę Wiktorię po kawę i skorzystam z jej telefonu.
Umówili się na obiad z Daleckim, ale nie w Milanie. Adam zażądał, żeby zjedli gdzieś za miastem, z dala od turystycznych szlaków Starego Miasta, gdzie nie mogła go wytropić „delegacja amerykańska”. Jak zawsze kiedy zapraszał Józefa, zapłacił za niego. Zapłacił też za dwóch aniołów stróżów, którzy zajęli stolik opodal. – Przyślij samochód z samego rana – przypominał. – O szóstej nie będzie za późno? – zapytał Dalecki zgryźliwie. – Powiedzmy wpół do siódmej – Adam puścił mimo uszu złośliwość. – Uprzedź kierowcę, że prawdopodobnie będziemy nocować w Szańcu – przypomniała Magdalena. – Sprawdzenie wszystkich kątów może zająć trochę czasu, a właśnie czasu nie mamy, jeśli Adam ma wejść w licytację. – Dziadek zagroził, że jeśli nie pozyskam bursztynowego rycerza dla Polski, wyrzuci mnie z instytutu. Skoro mowa o dziadku... Powinienem do niego zadzwonić, i to zaraz, bo inaczej mi się oberwie.
– Adam spojrzał na zegarek. Wiedział doskonale, że dziadek nie żartował. Powinien koniecznie skontaktować się z bankiem w Szwajcarii i uwolnić pieniądze z rezerwowego konta. Tyle się działo, że zupełnie o tym zapomniał. Skierował się szybko do restauracyjnej budki telefonicznej i wystukał numer banku, mając nadzieję, że dziadek wybaczy mu zwłokę. Dalecki bez pośpiechu słodził kawę, kiedy Adam wrócił do stolika. – Wiecie już, gdzie będziecie nocować? – Na Mazurach jest mnóstwo hoteli – odpowiedziała Magdalena lekko. – Niemieckich? – Dlaczego pytasz? – Adam zaczynał coś podejrzewać. – Lubię niemieckie hotele. Są czyste, wygodne, świetnie prowadzone, idealna obsługa, dobre jedzenie. – Czyżbyś zamierzał jechać z nami? – Adam zamieszał kawę. – Mariannie i mnie dobrze zrobi krótki wypad. – Pogodziliście się już? – Tak jakby. Problem w tym, że mamy za mało czasu dla siebie. Ja siedzę na okrągło w pracy, a kiedy wreszcie mogę pobyć chwilę w domu, to przeszkadzają nam dzieci, no i Marta. – Nie będziesz mógł pilnować Magdaleny i równocześnie romansować z żoną.
– Magdalena ma ochronę, a na wyjazd jeszcze ją wzmocnię. – Spojrzał na dwóch policjantów siedzących przy stoliku obok wejścia do sali. – Pojedziecie z nimi, a ja swoim wozem za wami. W dwa samochody będzie i wygodniej, i bezpieczniej. – Marianna nie będzie zachwycona wycieczką do Wilczego Szańca. – Magdalena chodziła z żoną Daleckiego do szkoły i dobrze ją znała. Wtedy przyjemność sprawiały jej tylko wyprawy na zakupy. – Nie pojedziemy z wami do Wilczego Szańca, będziecie przecież mieli obstawę. – Wy tymczasem... – Sprawdzimy, czy hotel jest bezpieczny – dokończył Józef. – Zwłaszcza sypialnie. – Adam uniósł brew. – Możesz mi ufać, znajdę dobry hotel. Znasz mój samochód, Magda. O wpół do siódmej spotykamy się pod domem. Potem podjedziemy do ciebie, Adam. Podrzucę ci Magdę. – Ja nocuję dziś u Magdaleny. – Naprawdę? – Teraz Józef uniósł brew. – Żadne „naprawdę” – obruszyła się Magdalena, zirytowana wyrazem twarzy Józefa. – W przeciwieństwie do ciebie widziałem tych facetów z czarnego mercedesa – powiedział Adam – i nie zostawię Magdaleny samej, dopóki ta sprawa nie znajdzie rozwiązania. – Daj mi Brunona, a rozwiążę ci sprawę.
Tymczasem Magda ma ochronę policyjną. – Bruno też miał ochronę policyjną, kiedy siedział u was w areszcie. – Nie mam w domu miejsca ani dla ochroniarza, ani dla ciebie – wtrąciła Magdalena, zła, że ci dwaj dyskutują na jej temat, jakby była powietrzem, a przecież siedziała z nimi przy stoliku. – Nie martw się o ochroniarza, usiądzie sobie na krzesełku pod drzwiami – zbył jej zastrzeżenia Józef. – A mnie wystarczy kawałek podłogi w pokoju chłopców – oznajmił Adam. – Nie mam pościeli. – Pożyczymy ci – wyrwał się Józef i Magdalena zmierzyła go złym spojrzeniem. – Potrafię zadbać o siebie. – Nie wątpię, ale ten jeden raz pozwól mnie. Adam wstał i poszedł do toalety, Dalecki udał się za nim. – Nie wierzę, że Edmund widział Brunona – powiedział, gdy byli sami. – Mógł to być ktoś bardzo podobny. – Jeśli facet był tak bardzo podobny, że zmylił Edmunda, to dlaczego twoi ludzie go nie zatrzymali, nie wylegitymowali? – Ponieważ to nie był on – odparł Józef. – Dam całe swoje pieniądze, że Edmund się nie pomylił.
– Rzadko zgadzam się z kobietami, ale co zrobisz, jeśli ktoś wedrze się do mieszkania Magdaleny i będzie chciał ją uprowadzić? – Zdziwisz się. – W to nie wątpię, na wszelki wypadek jednak podwoję obstawę pod blokiem.
ROZDZIAŁ 12 Przed mieszkaniem Magdaleny siedziało dwóch uzbrojonych policjantów, jednym z nich był porucznik Pajewski, bezpośredni podwładny Daleckiego. Poinformowali wracającą, że bracia są bezpieczni. Kiedy otwierała drzwi, Pajewski porozumiewawczo mrugnął do Adama, co ten z trudem zignorował dla dobra sprawy. Wszedł za Magdaleną do wnętrza, które służyło jednocześnie za kuchnię i pokój dzienny, urządzonego tak, jak urządzało się kuchnie w Stanach pięćdziesiąt lat temu. Białe szafki, blat pokryty błyszczącym laminatem, obok zlewozmywaka szaro– biała kuchenka, na ścianie piecyk gazowy... Na wersalce leżała starsza pani, a przy zarzuconym podręcznikami stole z laminatowym blatem siedziało dwóch braci przyrodnich Magdaleny, Wiktor i Janek. – To nasza sąsiadka, pani Dyńska, która opiekuje się chłopcami, kiedy mnie nie ma. Pani Zofio, to jest pan Adam Salen, dyrektor Instytutu Salena. – Proszę mi mówić Adam. – Adam uścisnął rękę starszej pani i uśmiechnął się do chłopców, dając im do zrozumienia, że propozycja skierowana jest także do nich. – A więc to pan jest tym Amerykaninem, który płaci Magdalenie pensję? Twarz pani Dyńskiej była pobrużdżona jak pustynia w Arizonie, ale oczy zachowały żywy blask.
– Przyznaję się do winy. – To dla niej szczęście, że ją pan zatrudnił. – Moich braci już znasz. – Magdalena przerwała wynurzenia pani Dyńskiej. – Dzień dobry panu – chłopcy grzecznie podnieśli się z krzeseł. – Jaki to miły widok widzieć was nad książkami. – Magdalena spojrzała na rozłożone podręczniki. – Co tym razem zrobił Bruno, Magda? – zapytał Janek. – Policjanci, którzy nas pilnują, nie chcą nic powiedzieć. – Jeśli wam nie chcieli powiedzieć, dlaczego mnie mieliby wtajemniczać? – Ciebie też pilnują, tyle nam powiedzieli. – Mnie pilnuje dodatkowo pan Salen, to jeszcze gorsze. Mam wrażenie, Janek, że z każdym dniem piszesz coraz bardziej nieczytelnie. W ogóle nie mogę odcyfrować tego, co tu nabazgrałeś. – Wszyscy chłopacy piszą prace na komputerach i przynoszą wydruki – powiedział Wiktor z odcieniem wyrzutu. – Szkoła pozbywa się trzech starych kompów. Profesor Jabłonowski mówi, że będzie je można kupić prawie za friko. Jak Bruno był tu ostatnio, obiecał, że kupi nam jeden. – Porozmawiamy o tym kiedy indziej – ucięła Magdalena. – Do końca tygodnia już ich nie będzie. Wszyscy się o nie biją.
– Powiedziałam, pomówimy o tym później. – Kiedy, jak ciebie nigdy nie ma w domu? – Me teraz, bardzo proszę. I nie jutro, bo znowu wyjeżdżam. – Nie warto wydawać pieniędzy na stary komputer, z którego w dodatku korzystało Bóg wie ilu uczniów – wtrącił się Adam. – Oszczędzamy obaj na nowy, ale odkładamy tak mało, że pewnie uzbieramy całą sumę za dwadzieścia lat, a wtedy już nie będzie komputerów, tylko jakieś czipy wszczepiane pod skórę albo co. – Możecie korzystać z mojego komputera. Po trzeciej nigdy nie ma mnie w biurze. Zostawię informację w recepcji, żeby was wpuszczano do mojego gabinetu. Tylko pamiętajcie, że to w Muzeum Archeologicznym, nie Historycznym, gdzie pracuje Magda. – Naprawdę, moglibyśmy? – W głosie Wiktora zabrzmiało podniecenie. – Naprawdę, moglibyście. – Świetnie – Wiktorowi zabłysły oczy. – A ma pan drukarkę? – zapytał bardziej praktyczny Janek. – Laserową. Wiecie, za kilka tygodni miałbym chyba na zbyciu peceta dla was. – Nie sądzę, żeby było nas stać – wtrąciła Magdalena ostro. – Edmund wymienia maszynę na nową i tę starą
chce po prostu wyrzucić – wyjaśnił Adam. – Porozmawiam z nim, kiedy wrócimy. – Nie możemy przyjąć takiego prezentu. – Nie możecie przyjąć starego komputera? – Wszystkie kompy w muzeum podłączone są do sieci, jak ten Magdy? – chciał wiedzieć Janek. – Są czy nie, to nie wasza rzecz – pouczyła braci Magda. – Muzealne komputery nie służą do zabawy. Zabierajcie książki do swojego pokoju i tam kończcie odrabiać lekcje. – Ale Adam dopiero co przyszedł. – Pan Salen – poprawiła Magdalena. – Jeszcze się nacieszycie jego towarzystwem, bo zostaje u nas na noc. W pokoju chłopców stały trzy wąskie łóżka i trzy wiklinowe kosze na pościel, nic więcej już by się tu nie zmieściło. – Wiktor, przenieś materac z łóżka Brunona na balkon, Janek, wyciągnij zapasową pościel... – Mówiłaś, że nie masz dodatkowej pościeli – przypomniał jej Adam. – Nie mówiłam prawdy. – Niepotrzebna mi pościel. – Adamowi zrobiło się głupio, że przyczynia tyle kłopotów. – Wyjmij pościel – powtórzyła Magdalena, nie zwracając uwagi na protesty Adama. Wiktor taszczył materac piankowy na balkon, ciągnąc go przez cały pokój.
– Pospieszcie się. Trzeba się szykować do spania. Jutro szkoła – przypomniała Magdalena. – Magda, skończyła się pasta do zębów – zawołał Janek z łazienki. – I mydło – zawtórował Wiktor. – Łap. – Adam otworzył torbę, wyjął kosmetyczkę i rzucił Jankowi. – Jest i pasta, i mydło. – Maria słusznie mówi, że zapominasz o podstawowych zakupach – mruknęła pani Dyńska. – A przecież wiesz, że w supermarketach takie rzeczy są tańsze niż w małych sklepach osiedlowych. – To moja wina, że Magdalena nie miała czasu zrobić zakupów, musiała jechać ze mną do Kaliningradu. – No i mieliście w drodze wypadek, tak przynajmniej mówił Dalecki. Chłopcy odchodzili tu od zmysłów. Pani Dyńska mierzyła Magdalenę takim wzrokiem, jakby nie wierzyła ani słowu z opowieści kapitana. – Samochód się popsuł – powiedziała Magdalena, po części zgodnie z prawdą. – Pewnie jesteście głodni – burknęła pani Dyńska. – Byliśmy w restauracji. – Pewnie. Wymyślne dania bez żadnej wartości odżywczej, a pieniądze takie, że czteroosobowa rodzina przeżyłaby za nie tydzień. Komuniści powinni wrócić do władzy. Obniżyliby czynsze, ludzie znowu
mieliby pracę, porządną pracę, a nie te różne „usługi”, po których żaden efekt nie zostaje, bo co to za praca, dla turystów, gdzie więcej liczą się napiwki niż pensja. Skończyłyby się gangi smarkaczy, którzy całe dnie włóczą się po osiedlach i napadają na bezbronne staruszki, skończyłyby się wszystkie mafie. – Pogroziła Adamowi. – A na domiar te wasze amerykańskie wymysły. Bezrozumność kompletna. Sklepy po sufit wypełnione tandetą, na którą ludzi nie stać i której wcale nie potrzebują, ale kupują, bo ulegają idiotycznym reklamom w telewizji. Jeden z drugim dureń nie ma grosza w kieszeni, ale widzi różności w sklepach i nabiera apetytu, już mu się nie podoba to, co ma. To wszystko przyszło od was. Spojrzała wyzywająco na Adama, oczekując sprzeciwu. – Jesteśmy bardzo zmęczeni, a jutro rano znowu wyjeżdżamy, pani Zofio – powiedziała Magdalena przepraszająco. – Zajmie się pani chłopcami, dopóki Maria nie wróci? – A mam inne wyjście? – Poproszę, żeby ktoś pani pomógł. Pani Miłoszowa... – Pani Miłoszowa jest leń i fleja. Jeszcze nie leżę w trumnie. Róbcie, co macie robić, a ja się zajmę chłopcami i domem. – Dzisiaj może pani spać u siebie, my sobie tu damy radę. – Sugestia zabrzmiała jednoznacznie. – Maria nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym
zostawiła cię sam na sam z obcym mężczyzną. Adam udał, że nie słyszy słów starszej pani. – Pan Salen nie jest obcym mężczyzną, pracuję u niego, poza tym nie będziemy sami, chłopcy śpią za ścianą. – To nie wypada. Jesteś mężatką, nie powinnaś nawet proponować czegoś takiego. – Spojrzała na Adama taksująco. – Co robicie w czasie tych swoich wyjazdów? – To podróże służbowe, pani Zofio – oznajmiła Magdalena z mocą. – Domyślam się. – W głosie pani Dyńskiej zabrzmiał sceptycyzm. – Teraz, kiedy chłopcy poszli do siebie, chciałabym przez chwilę w spokoju pooglądać telewizję. Cały dzień od świtu do nocy harmider, harmider, harmider... – Sięgnęła po pilota i włączyła telewizor plazmowy wart więcej niż całe wyposażenie mieszkania razem wzięte. Po tym, co Magdalena opowiedziała mu o Brunonie, Adam pomyślał, że to pewnie jeden z jego prezentów. Magdalena skinęła na Adama i zaprezentowała mu zabudowaną loggię, gdzie chłopcy zaaranżowali posłanie dla niego. – Interesujący efekt – stwierdził, kładąc torbę na materacu. – Trochę jak akwarium. – O której mam cię obudzić? – O której zwykle wstajesz? – O piątej. Chłopcy wychodzą do szkoły wpół do
siódmej. – W takim razie obudź mnie, jak tylko wstaniesz. – Trafisz do łazienki, prawda? – Trafię. – Adam, doceniam, że troszczysz się o moje bezpieczeństwo... – Zawahała się. – Jest jakieś ale, prawda? – Chodzi o to, co powiedziałeś chłopcom. – Powiedziałem tylko, że będą mogli wziąć sobie stary komputer, który w przeciwnym razie trafiłby na śmietnik. – Zaproponowałeś im, że tymczasem mogą korzystać popołudniami z twojego komputera. – Co w tym złego? Wiedziała, że to, co powie, zabrzmi okrutnie, ale musiała to powiedzieć. – Wiesz, bogaty Amerykanin nie musi się uciekać do gestów charytatywnych, żeby się dobrze czuć w Polsce. Adam założył ręce na piersi. – Tak mnie oceniasz? – Czy możesz mi mieć za złe, że chcę wychować braci tak, by nie myśleli, że jedyna droga do zaistnienia w świecie wiedzie przez przedpokój bogatych? – Kto jest bogaty? Żyję z pensji. – I możesz wydać ją co do grosza, bo wiesz, że
wystarczy zadzwonić do Stanów i rodzina dośle kasę.– Przemawia przez ciebie uraza. – Przemawia przez mnie dobro chłopców. Mają tylko mnie i chcę dać im takie wychowanie, które uodporni ich na ten zepsuty, sprzedajny świat. – Chciałem pomóc. – A ja chciałabym zawsze wskazywać chłopcom właściwą drogę. Łatwo być uczciwym, kiedy ma się wszystko, ale ciekawa jestem, jakbyś postępował, gdybyś się wychowywał w biedzie. – Ty przetrwałaś. – Ciężko na to pracowałam. Chcę, żeby chłopcy odebrali taką samą lekcję. Na wszystko, co się ma, trzeba zapracować, nie przywłaszczać sobie, nie wypraszać u bogatych dobrodziejów. – Pokazałaś mi, gdzie moje miejsce. Adam odwinął kołdrę. Kiedy się odwrócił, Magdaleny nie było. Drzwi były zamknięte, a zasłona w drzwiach balkonowych zaciągnięta. Zdjął kaburę, wyjął pistolet, schował go pod materac, a potem oparł się o balustradę i zapalił papierosa. W głowie rozbrzmiewały mu jeszcze oskarżenia Magdaleny. Naprawdę widziała w nim kogoś zepsutego? Faceta, dla którego stanowisko dyrektora Instytutu Salena jest sposobem na dowartościowanie się? Czy zachowywał się protekcjonalnie? Archetypowy bogacz, który rozdaje jałmużnę ubogim, by poprawić sobie samopoczucie? Byłby to podświadomy sposób odbudowywania szacunku dla samego siebie po
zawodach, jakich doznał w związku z Courtney? Wydawało mu się, że coś w Polsce osiągnął, cieszyło go to, tymczasem słowa Magdaleny rodziły myśli, które odbierały mu tę radość. Skończył papierosa, wyciągnął się na materacu, opierając głowę na torbie. Był zmęczony, ale nie na tyle, by zasnąć. Miał przed oczami twarz Magdaleny, pełną goryczy, zagniewaną. W pokoju nadal paliło się światło, grał telewizor. Adam miał wrażenie, że grają wszystkie telewizory w bloku, rozbrzmiewając monotonnym, ściszonym chórem. Po czterech godzinach zaczął się dusić, wstał, odsunął szybę zabudowy, spojrzał w rozgwieżdżone niebo i sięgnął po następnego papierosa. Gdzieś z dołu dobiegł go krzyk; czekał, ale krzyk się nie powtórzył. Gdzieś zadzwonił budzik i Adam spojrzał na zegarek, podświetlił tarczę. Wpół do czwartej. Zewsząd dochodziły jakieś odgłosy, przestawał je rozróżniać, nie potrafił powiedzieć, co mogły oznaczać. Na ścieżkach osiedla pojawiali się pierwsi ludzie, maleńkie figurki oświetlone światłem latarni. – Kawy? – Magdalena otworzyła drzwi balkonowe i podała mu kubek. – Ty też nie możesz spać? – Obudziła mnie „zmiana warty” pod drzwiami i usłyszałam, że się kręcisz. Adam szybko włożył koszulę. Magdalena miała na sobie cienki, letni szlafrok. Poczuł zakłopotanie intymnością sytuacji. Przywykł do tego, że Magdalena
jest zawsze chłodna, oficjalna. Nawet w czasie nieszczęsnej kwarantanny nigdy nie byli sam na sam, a kombinezony szczelnie osłaniały ich ciała. – Tutaj zawsze jest tak głośno? – Zawsze. Ściany są cienkie. Dom jest duży i bardzo akustyczny. Nie wszyscy w nocy śpią. – Ale pani Dyńska śpi? – Jak zabita. Adam upił łyk kawy, była świeżo mielona, doskonała. – Nie warto się już kłaść. – Chybabym już nie usnęła. Pewnie wyspałam się na zapas w ostatnich dniach. – Pomimo ciągłych utyskiwań Elżbiety? – Nie jest taka zła. – Myślałem, że się nie lubicie. – Przepraszam za to, co powiedziałam o bogatych dobrodziejach. Po prostu złości mnie to, co się dzieje z Polską. Wyprzedawanie majątku narodowego, wszechwładza pieniądza... Ty przynajmniej pomagasz zachować pamiątki historyczne. – Tak mi się wydawało, ale po tym, co usłyszałem, już nie jestem tego pewien. – Mówiłam w gniewie. – Miałaś dużo racji. Uświadomiłaś mi, że wśród wielu powodów, dla których tu zamieszkałem, jest i samozadowolenie.
– Bez Instytutu Salena... – Nie jestem instytutem, tylko jednym z jego pracowników. Oszukiwałem się, myśląc, że to ja daję. Polska dała mi znacznie więcej, nie spłacę tego żadną pracą. Jestem tutaj, bo zakochałem się w tym świecie. – W Polsce czy w Gdańsku? – W Polsce, w Gdańsku. Ilekroć idę uliczkami Starego Miasta, myślę o tych pokoleniach, które tu żyły i pracowały przez długie wieki. Czuję pokłady historii, widzę jej świadectwa, o których u nas, w Ameryce, trudno by marzyć. – Nie przypuszczałam, że jesteś romantykiem. – Nie przyszło ci do głowy, że ludzie z Zachodu ściągają do Polski, bo zazdroszczą wam tego, co tutaj macie? Zachowaliście coś, co my dawno utraciliśmy. Poczucie tradycji, więzy rodzinne, przywiązanie do miejsca. Czuję się tutaj znacznie lepiej niż w Stanach. Mam czas myśleć, mam czas żyć, a nie tylko mówić o życiu. – To chyba kwestia postawy, nie zależy od kraju, w którym się mieszka. – Jak pojedziesz do Stanów, spotkasz całą rzeszę ludzi, którzy są zbyt pochłonięci poszukiwaniem sensu życia, by go dostrzec w codziennej egzystencji. Przeraża ich myśl, że coś może im umknąć, są jak wygłodniały człowiek, który zamiast jeść to, co ma przed sobą na talerzu, zastanawia się, czy pod stołem nie ma przypadkiem lepszych kąsków. – Jesteś surowy dla swoich rodaków.
– Poznałaś Courtney i Georgianę. – Za dużo powiedziane. Widziałam je. Podniósł rękę, uciszając Magdalenę. Odsunął zasłonę akurat w chwili, kiedy drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i wpadł mężczyzna w czarnym policyjnym mundurze, z bronią skierowaną w stronę przerażonej pani Dyńskiej. Podszedł do łóżka Magdaleny, odrzucił pościel. W tym momencie w drzwiach pokoju chłopców pojawił się Wiktor. Napastnik odwrócił się i wymierzył do niego. Chłopiec błyskawicznie padł na podłogę. Adam nie czekał, wydobył glocka spod materaca i strzelił do intruza od tyłu. Nagle rozległ się huk, pokój wypełnił dym, krzyki pani Dyńskiej, płacz Wiktora. Kule przeszyły ściany balkonu, głucho wbijając się w plastyk i roztrzaskując szkło. Adam pchnął Magdalenę na podłogę i nakrył ją własnym ciałem. Zasypały ich drzazgi i odłamki szkła. Adam nie miał pojęcia, co się dzieje, czuł tylko, jak Magdalena drży, a jego paraliżuje przerażenie.
ROZDZIAŁ 13 – Znasz go? – Nazywa się Kazimir Zamow. Adam zamknął drzwi do pokoju chłopców i osunął się na fotel. Dalecki stał na środku pokoju, boso, bez koszuli. Przybiegł najszybciej jak mógł i przejął komendę. Jeśli nawet kogoś z ekipy bawił widok zasapanego przytęgiego kapitana, kierującego akcją policji w samych spodniach, z niedopiętym rozporkiem, to takt i respekt dla przełożonego nie pozwalał tego okazywać. – Siostra mi go przedstawiła – wyjaśniał Adam. – Jest artystą. – Był artystą. – Lekarz wyprostował się. – Strzał w tył głowy. Temperatura ciała i kąt wlotu kuli potwierdzają to, co powiedział pan Salen. Perfekcyjny strzał, panie Salen, śmierć nastąpiła natychmiast. Z pokoju chłopców doszedł mrożący krew krzyk, potem histeryczny śmiech. – Z Magdą i chłopcami wszystko w porządku? – zaniepokoił się kapitan. – O ile w takiej sytuacji może być w porządku. To pani Dyńska – wyjaśnił Adam. – Powiedziałeś, że się zdziwię. I rzeczywiście. Będzie mi potrzebny twój pistolet, żeby porównać kule. Adam oddał Daleckiemu swojego glocka.
– Bardzo dziękuję. Masz pozwolenie na broń? – Papiery są w domu. – Pokażesz mi je później – oznajmił Dalecki dobitnie, by wszyscy go słyszeli. – Zastanawiam się, dla kogo mógł pracować. – A ja się zastanawiam, gdzie była ochrona – powiedział Adam cierpkim tonem. – Ci pod blokiem nie zauważyli nic podejrzanego. – A ci, co stali na korytarzu? – Są tam nadal. Coś w tonie głosu Józefa kazało Adamowi podnieść wzrok. – Tylko już nie stoją, tak? – Niestety, tak. Dalecki przywykł do tego, że giną przestępcy, śmierć policjanta zawsze wprawiała go w szok. Znał tych ludzi, pracował z nimi. – Możesz go już kazać zabrać, Józef. – Lekarz zamknął torbę. – Spojrzę na tamtych dwóch. Jeden z policjantów wyjął z dłoni Zamowa pistolet z tłumikiem i schował do plastykowej torebki. – Trzeba będzie porównać kule, od których zginęli nasi, z tymi z pistoletu, choć to właściwie czysta formalność – westchnął kapitan, robiąc miejsce technikom z noszami. Ekipa wyniosła się niemal bezszelestnie i w mieszkaniu zapadła jakaś upiorna cisza.
– Zamow był zawodowcem? – zapytał Adam. – Może. Na razie nic o nim nie wiemy. Sprawdzimy odciski palców w bazach danych. Nie wiesz, czy Magda ma w domu jakiś koniak? Wyglądasz nieszczególnie. – Jakoś nigdy dotąd nie miałem okazji ukatrupić człowieka. – Następnym razem strzelaj w rękę, w nogę. Może udałoby się nam coś z niego wyciągnąć. – Próbowałem, ale kiepsko strzelam. Nie będę czekał do następnego razu. Widząc, jak działa polska policja, wolę wywieźć stąd Magdalenę i chłopców najszybciej jak to możliwe. – Myślisz, że pojedzie? – Nie rozmawiałem z nią jeszcze. – Bez niej nie rozwiążemy tej cholernej sprawy. – Znajdź sobie kogoś innego na przynętę. – Znowu podejmujecie za mnie decyzje? – Magdalena wyszła z pokoju chłopców. – Adam zamierza wyekspediować cię z kraju. – Tak? – Magdalena ominęła zarys ciała na podłodze, podeszła do zlewozmywaka i napełniła czajnik. – Nie możesz tu zostać. – Mam tu pracę, rodzinę. – Od dwóch godzin jesteś na urlopie. Zabierzesz chłopców i wyjedziesz, dokąd chcesz, do Stanów...
– Przecież chłopcy chodzą do szkoły. – Znajdziemy im inną szkołę. – Nie mogę zmienić całego swojego życia z minuty na minutę. – Masz szczęście, że masz jeszcze jakieś życie, które możesz zmienić lub nie – zawołał Adam. – Krzykiem niewiele zdziałasz – zauważył Dalecki spokojnie. – A ty lepiej się nie odzywaj – warknął Adam pod adresem kapitana. – Mamy piękne rezultaty twojej ochrony. – Józef ma rację. Krzyk nic nie da. – Magdalena postawiła dzbanek z herbatą na stole. – Ale wyjazd da. – Uważasz, że gdzieś mogę być teraz bezpieczna? – Owszem, na ranczu mojego dziadka. Jest lepiej strzeżone niż Fort Knox. Prawdę mówiąc, zatrudnia tych samych ekspertów od bezpieczeństwa. – On jest w szoku. – Dalecki wsypał trzy łyżeczki cukru do pustego kubka. – Moją ciotkę porwali i zamordowali kidnaperzy. – Przepraszam – mruknął Dalecki. – To się wydarzyło dwadzieścia lat przed moim urodzeniem. – Adam nie miał ochoty opowiadać o tragedii, która położyła się cieniem na życiu całej jego rodziny. – Bądź rozsądna, Magdaleno. Chłopcom będzie tam świetnie. Jeśli martwisz się o szkołę, dostaną korepetytorów, a ty odpoczniesz, będziesz
miała do dyspozycji basen, będziesz mogła jeździć konno albo po prostu opalać się, czytać. – Zgoda, wyślij chłopców – przystała – ale ja nie pojadę. – Jaki to ma sens, kiedy im chodzi właśnie o ciebie? – Tego nie wiemy na pewno. – Najpierw ta zasadzka na szosie, teraz to. Czego jeszcze trzeba, żeby cię przekonać? – Machinalnie wziął kubek z herbatą, który mu podała. Nienawidził herbaty, nigdy jej nie pił, o czym przypomniał sobie po pierwszym łyku. – Wtedy i teraz ty byłeś ze mną – stwierdziła rzeczowo. – Nikt nie wiedział, że będę tu dzisiaj nocował. – Poza całą gdańską policją i tymi, którzy zechcieliby za nami jechać. – Wiedziałbym, gdyby ktoś śledził Adama. – Nie doczekawszy się herbaty z rąk Magdaleny, Dalecki sięgnął po dzbanek i sam się obsłużył. – Ale nie możesz przecież ręczyć za wszystkich swoich policjantów. – Magdalena podeszła z kubkiem do okna. – Nie! – krzyknęli Adam i kapitan równocześnie. Odwróciła się spokojnie, ale nie odeszła. Stała tak, mierząc obu mężczyzn chłodnym spojrzeniem. – Nie zamierzam zmieniać mojego trybu życia z powodu jakichś bandziorów. – Odgarnęła włosy z
twarzy. – Jeśli chłopcy będą chcieli lecieć do Stanów, niech lecą. Ja się pakuję i jedziemy do Wilczego Szańca. – Nigdzie nie jedziemy – jęknął Adam. – Pojadę w takim razie sama. Bursztynowy rycerz to część polskiego dziedzictwa, jeśli jest jakaś szansa, żeby go odzyskać, zamierzam ją wykorzystać. – Powiedz jej, że nie może jechać. – Adam próbował szukać wsparcia u Daleckiego. – Polska to wolny kraj. Każdy może robić, co chce.
Chłopcy usłyszeli magiczne słowo „Ameryka” i od razu zaczęli się pakować, pełni nadziei na wielką przygodę. Magdalena weszła do ich pokoju, przysiadła na łóżku i oznajmiła stanowczo, że nic i nikt nie zmusi jej do opuszczenia domu. Dalecki wywołał Adama na korytarz. – Jak starsza pani się pojawi, ją też będziemy mogli wyekspediować. – Jeszcze jej nie znaleźliście? – zdumiał się Adam. – Olsztyn to jednak dość nieprecyzyjny adres, nawet dla nas, ale z pewnością jest bezpieczna. Gdyby zginęła albo została porwana, wiedzielibyśmy o tym. – A co z Magdaleną? – Nie mogę zmusić jej do wyjazdu. Czasami tęsknię za dawnymi czasami. Życie było trudne, ale
ludzie słuchali władzy i robili, co im kazano. – Dalej będziesz chronił Magdalenę? – zapytał Adam z ironią w głosie. Józef go nie usłyszał. – Dlaczego mafia chce ją koniecznie zabić i robi z tego publiczny spektakl? – Żeby dotrzeć do jej męża złodzieja? – Bruno to dla nich mała, nic nieznacząca płotka. – Mała płotka, która zwędziła trochę bursztynu i drobnych. – Za co zapłaci głową. Chyr już poszedł i nikt, komu życie miłe, w całej Polsce, nie odważy się mu teraz pomóc, udzielić schronienia. – Jednak ktoś się odważył, skoro zniknął bez śladu – zauważył trzeźwo Adam. – Dopóki go nie znajdziemy, nie mam żadnego ruchu. – Spróbujcie go szukać. – A myślisz, że go nie szukamy? – zdenerwował się Józef. – Przeszukaliśmy całe miasto. – Trzeba być bardzo pewnym siebie, albo policji, żeby chodzić spokojnie po ulicach. – Edmund musiał się pomylić. – Nie zgadzam się z tobą. Myślę, że powinniśmy jeszcze raz spotkać się z Melerskim i Radkiem. – A twoja siostra? – zastanawiał się Józef. – Znała Kazimira Zamowa, może wie więcej, niż sama
przypuszcza.
Adam załatwił przelot do Stanów, Dalecki dał chłopcom obstawę. Próbował jeszcze podstępem nakłonić Magdalenę do wyjazdu, twierdząc że nie będzie mogła przynajmniej przez tydzień mieszkać u siebie, bo trzeba zabezpieczyć ślady, przeprowadzić badania... Wskórał tyle, że spakowała rzeczy potrzebne na wyjazd do Wilczego Szańca i przeniosła się do mieszkania pani Dyńskiej, po drugiej stronie korytarza. Kiedy opadło pierwsze podniecenie wywołane perspektywą wyprawy do Stanów, do chłopców dotarło, jak bardzo Adam i Dalecki niepokoją się o bezpieczeństwo ich siostry. Oznajmili, że nigdzie nie jadą. Dopiero kiedy Adam wyjaśnił im w twardych słowach, że łatwiej chronić jedną osobę niż trzy, wsiedli do samochodu, który miał odwieźć ich na lotnisko. Adam zarezerwował dla nich i ochroniarza bilety na lot z Gdańska do Warszawy, skąd mieli udać się już bezpośrednio do Stanów. Pięciominutowa rozmowa z gospodynią dziadka, Betsy, zdziałała więcej niż wszystkie argumenty Adama: Magdalena uwierzyła w końcu, że chłopcy zostaną otoczeni w Kalifornii troskliwą opieką i rzeczywiście przeżyją przygodę swojego życia. Mniej więcej dwie godziny później Janek i Wiktor przeszli przez bramkę na lotnisku w Gdańsku, odprowadzani przez siostrę, Adama i Daleckiego.
– Teraz do Wilczego Szańca – oznajmiła Magdalena, kierując się do wyjścia. – Najpierw do Grand Hotelu – pohamował ją Józef. – Wolałbym rozmawiać z Georgianą w twojej obecności, Adam. – W takim razie ja pojadę na godzinę do biura – stwierdziła Magdalena jak gdyby nigdy nic. Adam ujął ją pod łokieć i poprowadził do samochodu. – Dopóki Bruno się nie znajdzie, jesteśmy nierozłączni. – Możesz jechać ze mną, dokąd tylko zechcesz – odpowiedziała z uśmiechem. – Dam ci policjantkę do ochrony, kierowcę i dwóch ochroniarzy – obiecał Józef z ponurą rezygnacją. – Niemniej wolałbym, żebyś zrezygnowała z wyjazdu do Wilczego Szańca. – Mamy coraz mniej czasu do złożenia oferty – przypomniała mu Magdalena. – Spróbuj ściągnąć Melerskiego i Radka do Grandu – zwrócił się Adam do Józefa, kiedy wsiadali do samochodu. – Skoro Magdalena koniecznie uparła się jechać do Wilczego Szańca, im szybciej będziemy mieli to za sobą, tym lepiej, choćby przez wzgląd na nasze nerwy.
Adam otworzył minibarek, wyjął miniaturkę
brandy, napełnił kieliszek i podał szlochającej Georgianie. – Na litość boską, Georgie, poznałaś faceta wczoraj.' – To był ten. – Wypiła brandy jednym haustem. – Wiedziałam to od chwili, kiedy usłyszałam jego głos przez telefon. To był ten jeden jedyny. Nikogo takiego już nie będzie. – To samo mówiłaś, kiedy pierwszy raz wychodziłaś za mąż... A potem drugi i... – Kazimir był inny niż wszyscy. – Spojrzała na brata przez łzy. – Jest jedna okoliczność, która przemawia na jego korzyść: nie będzie się ubiegał o alimenty. – Jesteś bezdusznym draniem, Adam. Nie wiem jak wytrzymujesz sam ze sobą. – Georgiana odstawiła pusty kieliszek na stolik obok fotela i zwróciła się do Daleckiego. – Powiedział pan, że Kazimir został zastrzelony, kapitanie. Czy to był wypadek? Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógłby z rozmysłem zabić takiego utalentowanego artystę. Dalecki odchrząknął. – Prawdopodobnie był w coś zamieszany – odpowiedział niespiesznie. – Ma pan na myśli mafię? O mój Boże, czy powinnam się obawiać o własne bezpieczeństwo? – Niewykluczone, że znalazłaś się w niebezpieczeństwie. – Adam sięgnął po pusty kieliszek
Georgiany. – Dzieci! Nie miałam pojęcia, że Polska to taki groźny kraj... – Aż taki groźny może nie – pocieszył ją kapitan. – Dla obcokrajowców z pewnością jest groźny. Powinnaś natychmiast wracać do Stanów, Georgie. Kto wie, w co Kazimir był zamieszany. – Adam próbował lawirować między lękiem Józefa, że rodzina Salenów, wzniecając niepotrzebną panikę, zniszczy polski przemysł turystyczny, a własnym pragnieniem natychmiastowego pozbycia się siostry oraz żony. – Dopóki kapitan nie rozwikła zagadki, dlaczego Kazimir został zabity, lepiej żebyś nie ryzykowała. – Mogę wrócić do Paryża... albo pojechać do Pragi... może do Rzymu... – Świetny pomysł – poparł ją Adam z entuzjazmem. – Ale znowu Courtney... Przyjechała tu specjalnie dla ciebie, a ty jej unikasz. – Przyszliśmy rozmawiać o Kazimirze, nie o Courtney. – Gdzie go pani spotkała? – Dalecki wyjął notes i ołówek z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Tutaj. – W hotelu? – W Gdańsku. – Georgiana przyjrzała się kapitanowi, uznała, że facet o takim wyglądzie wart jest zachodu, założyła nogę na nogę, podciągnęła nieco
spódniczkę i uśmiechnęła się słodko przez łzy. Adam omal nie jęknął. – Zobaczyłam jego obrazy, takie cudne, i od razu poczułam, że muszę je mieć. – Gdzie je pani zobaczyła? – wypytywał Dalecki. – W galerii. Po to przyleciałam do Europy. Żeby rozejrzeć się po galeriach. Dokonuję zakupów do europejskiego działu Salen Academy of Modern Art w Teksasie. – Zapytałam właścicielkę galerii... – Rzecz działa się w Paryżu – podpowiedział Adam, widząc niepewny wyraz twarzy Józefa. – Ma się rozumieć, że w Paryżu – przytaknęła Georgiana z irytacją. – Zapytałam właścicielkę, kim jest artysta, opowiedziała mi trochę o Kazimirze i zatelefonowałyśmy do niego. – Do Gdańska? – upewnił się Dalecki. – Naturalnie, że do Gdańska. On tu mieszka... Mieszkał. – Wzięła chusteczkę, którą podsunął jej Adam. – Od razu odebrał telefon. Powiedział... Miał cudowny głos... – otarła oczy. – Był taki ucieszony, że ktoś' się wreszcie poznał na jego talencie. Strasznie długo rozmawialiśmy, wieki całe. Umówiliśmy się w galerii na Mariackiej. – W galerii Walerii Grabskiej? – Józef spojrzał na Adama. – Ja nie mam z tym nic wspólnego – zastrzegł się Adam. – Poznałem Żarnowa w swoim mieszkaniu, moja siostra go przyprowadziła. – Pojechałam na Mariacką prosto z lotniska, Kazimir już czekał. – Georgiana odrzuciła mokrą
chusteczkę i Adam podsunął jej całe pudełko. – Kiedy to było? – Wczoraj rano – odpowiedział Adam. – Kazimir zaprosił nas wczoraj wieczorem na kolację, o czym mój brat nie pomyślał. – Georgiana posłała Adamowi pełne wyrzutu spojrzenie. – Nas? – powtórzył Dalecki. – Mnie i moją szwagierkę, która czuje się bardzo osamotniona, ponieważ jej mąż nie chce z nią rozmawiać. – Kolejne oskarżycielskie spojrzenie na Adama. – Kazimir chciał nam jakoś wynagrodzić to, że mój brat przyjął nas okropnie, był wprost gburowaty. Nie muszę panu mówić, skoro pan go zna. Kazimir zabrał nas do uroczej restauracji na Starym Mieście. To był taki cudowny wieczór... – Ponownie otarła oczy. – Sądząc po okolicznościach, w jakich zginął, przebywa teraz w nieco cieplejszych niż niebiańskie klimatach, Georgie. – Odwiózł panie do hotelu? – kontynuował Dalecki, zirytowany wtrętem Adama. – Oczywiście. Był prawdziwym dżentelmenem. – O której się państwo rozstali? – Około północy. Byłam wykończona po podróży. – Poznała pani jakichś jego znajomych? – Walerię, właścicielkę galerii. Kazimir znał wszystkich. Barmana w hotelu, kierownika restauracji, w której jedliśmy kolację, krupiera w kasynie...
– Wie pani, gdzie mieszkał? – W Gdańsku. – Gdańsk to duże miasto, Georgie. – Adam nie mógł się powstrzymać od zjadliwej uwagi. – Mam gdzieś jego numer telefonu. – Zaczęła macać dłonią w poszukiwaniu torebki. – Niklas wpisał go do tego elektronicznego pudełeczka. Zaraz zapytam. Niklas – zawołała. – To mój syn – wyjaśniła Daleckiemu. – Tylko on rozumie, jak to działa. Zapisuje mi tam wszystkie nazwiska i adresy. – Daj mi to. – Adam wyciągnął rękę. – Znasz się na tym? – spojrzała zdumiona na brata i podała mu notes elektroniczny. – Pod Z nie ma nikogo. – Może pod Kazimir? – Też nie. – Gdańsk? – Nie. – Widocznie Niklas zapomniał... – Jest zakładka „chłopczyki mamy” – przerwał jej Adam. – Niklas to mały diabełek, żarciki się go trzymają. – Nie zwracając uwagi na Magdalenę, Georgiana wysyłała Daleckiemu sygnały poufności. – Jest. – Adam podał notes Józefowi. – Numer w śródmieściu. – Oczywiście, to numer hotelu Jantar – stwierdził'
Adam. – Jesteś pewien? – Absolutnie pewien. – Nieźle mu się powodziło, skoro tam mieszkał. – Albo wynajął tam pokój, żeby zagwarantować sobie możliwie neutralny numer telefonu – podsunął Adam. – Sprawdzę to. Pani... – Dalecki zawiesił głos wyczekująco. – Salen. Po ostatnim rozwodzie wróciłam do swojego rodowego nazwiska. – Proszę się dobrze zastanowić, czy jest jeszcze coś, co mogłaby mi pani powiedzieć o Kazimirze Zamówię? – Chyba tylko to, że był niezwykle utalentowanym artystą. – Nie mówił, z czego żyje? – Ze sztuki, oczywiście. – Bardzo wątpię – wtrącił Adam sceptycznie. – Wątpisz? – Georgiana była autentycznie zdumiona. – Przecież był świetnym malarzem. – Wspominał coś może o żonie, rodzinie? – drążył kapitan. – Nie, ale napomknął o jakiejś osobistej tragedii. – Georgiana pociągnęła nosem. – Kiedy zaproponowałam, żeby pojechał ze mną do Stanów, nie powiedział, że ma jakieś zobowiązania, które stoją
na przeszkodzie. – Oczywiście, dlaczego miałby mówić? – skwitował Adam. – Adam, ten biedak nie żyje, dlaczego musisz być taki okropny? – Ponieważ ten biedak miał związki z szemranymi facetami. To przypomniało Georgianie, że może być w niebezpieczeństwie. – Muszę powiedzieć niani, żeby zaczęła pakować nasze rzeczy. Otworzyły się drzwi prowadzące do jednej z sypialni apartamentu. – O jakim pakowaniu mówisz, Georgiano? Nie pozwolisz chyba, żeby Adam zmusił cię do wyjazdu z Gdańska. Przecież nie zaczęłyśmy jeszcze nawet zwiedzać miasta. Courtney obdarzyła towarzystwo promiennym uśmiechem i posłała znaczące spojrzenie mężowi.
ROZDZIAŁ 14 Adam podszedł do okna i zapatrzył się na pustą plażę. Wszystko, byle nie musieć patrzeć na Courtney. Zapadła kłopotliwa cisza, a on czuł na plecach spojrzenia Daleckiego i Magdaleny. – To pan z policji, kapitan... – Georgiana zapomniała nazwiska. – Józef Dalecki. – Podniósł się i pocałował Courtney w rękę. – Pani jest zapewne żoną Adama? – Wkrótce byłą żoną – sprostował Adam pospiesznie, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich zebranych. – Jak miło cię znów widzieć, Magdaleno – ucieszyła się Courtney obłudnie. – Kapitan Dalecki przyjechał poinformować nas, że, Kazimir nie żyje. Został zastrzelony – oznajmiła Georgiana dramatycznym tonem. – Nie żyje! Spędziłyśmy z nim cały wczorajszy wieczór... Rozstaliśmy się dopiero po północy. – Przed północą – skorygowała Georgiana. – Byłaś zmęczona. Po tym jak poszłaś na górę, wróciliśmy jeszcze na pół godziny do kasyna. Miałam ochotę zagrać w blackjacka. – Posłała Adamowi czułe spojrzenie. – To była kiedyś ulubiona gra Adama. Poprosiłam Kazimira, żeby mi towarzyszył. Cały czas mówił o tobie, Georgiano. Tak bardzo cieszyła go perspektywa wystawy w Stanach.
– To znaczy, że rozstali się państwo około wpół do pierwszej? – zapytał Dalecki. – Mniej więcej. – I potem już go pani nie widziała? – Pożegnaliśmy się w holu hotelowym. To straszne. Co się właściwie stało? Czy to jakiś wypadek? – Próbował kogoś zabić. I sam zginął. – Kapitan odłożył notes. – Kazimir próbował kogoś zabić! – Oczy Georgiany rozszerzyło przerażenie. – Nigdy w to nie uwierzę. – Spróbuj – poradził Adam drwiąco. – Czy mówił, dokąd się wybiera, kiedy żegnał się z panią? – Dalecki spojrzał na Courtney. – Nie. – Pokręciła głową i jasne włosy zafalowały. – Powiedział tylko, że przyjedzie po nas rano. Chciał pokazać Georgianie starówkę. – Mówił coś na temat swojego życia prywatnego? – pytał dalej kapitan. – Tylko tyle, że jest artystą. – Wspominał, gdzie mieszka? – W Gdańsku. Prawie cały czas rozmawialiśmy o sztuce. – Courtney spojrzała na Georgianę, która przytaknęła ze łzami w oczach. – A w kasynie? – Graliśmy w blackjacka.
– Obstawiała pani za niego? – Kupiłam żetony za sto dolarów i dałam mu połowę. Courtney zrobiła parę kroków w kierunku Adama. – Czy ktoś wygrał? – Nikt nigdy nie wygrywa w blackjacka, chyba że Adam. – Znowu spojrzała na męża. Adam skierował się do wyjścia. – Czas na nas, Józef. Tam na dole już na nas czekają. Courtney położyła mu dłoń na ramieniu. – Mógłbyś poświęcić mi chwilę? – Nie teraz. – Tylko chwilę – poprosiła, szukając wsparcia u zebranych. – Aż tak bardzo się nie spieszymy, Adam. – Józef podniósł się z kanapy. – Zaczekamy z Magdą w restauracji. – Muszę poszukać niani. – Georgiana, idąc w ślady gości, taktownie opuściła pokój. Adam znów stanął przy oknie, spojrzał na zegarek i założył ręce na piersi. – Jeśli chcesz rozmawiać, daję ci pięć minut. – To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony. – Ja też tak uważam – przytaknął tym samym, sarkastycznym tonem. – Wygląda na to, że niezwykle troszczysz się o
Magdalenę, zaskakujące, zważywszy że jest twoją pracownicą. – Bardzo cenną pracownicą – dodał z naciskiem. – Obaj z Józefem mamy powody, by się o nią troszczyć. Kazimir zginął, kiedy właśnie w nocy usiłował ją zabić. – Chciał zabić Magdalenę? – w pokoju zaperlił się srebrzysty śmiech Courtney. – Dlaczego ktoś miałby chcieć zabić tę mysz muzealną? To zakrawa na jakiś melodramat, Adamie. – Ale melodramatem nie jest – odparł Adam stanowczo. – Intrygujące. – Courtney usiadła na kanapie i założyła nogę na nogę. – Nie sądziłam, że Gdańsk jest takim ciekawym miastem. – Zwykle nie mamy tu takich emocjonujących wydarzeń. – Adam odwrócił się do okna. – Naprawdę uważasz, że Georgianie i mnie może coś grozić? – zapytała poważnym już tonem. – Bardzo możliwe. – Chcesz, żebyśmy wyjechały? – Tak byłoby najrozsądniej – przytaknął. – Martwisz się o Georgianę i dzieci czy o mnie? – Martwię się o was wszystkich. – Czyli nadal uważasz mnie za członka rodziny? – Byłego członka rodziny. – Kazimir był znajomym Georgiany, nie moim.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego to, co się stało, miałoby dotyczyć także mnie. Jeśli naprawdę się martwisz, mogę się wyprowadzić z hotelu i zamieszkać u ciebie, dopóki nie ustalimy warunków rozwodu. Jeśli oczywiście w dalszym ciągu upierasz się przy rozwodzie. – Wyjeżdżam na kilka dni. – Znowu uciekasz przede mną? – nadąsała się. – Zaplanowany od dawna wyjazd służbowy. – W towarzystwie przyjaciółki? Widocznie się myliłam. Nie sądziłam, że pociągają cię takie muzealne myszy. – To naprawdę podróż ściśle służbowa, Courtney. – Adam otworzył drzwi. – Warunków rozwodu nie musimy już ustalać, przedstawiłem ci swoją propozycję. Możesz ją przyjąć albo odrzucić. – Wychodząc, wpadł na Georgianę nachyloną przy dziurce od klucza. – Podsłuchujesz? Podglądasz? – Nie chciałam wam przeszkodzić w jakimś intymnym momencie – wyjaśniła. – Nie ma obawy, Georgie. – Jesteś głupi, Adam. – Przybrała protekcjonalny, pouczający ton starszej siostry, który zawsze wprawiał go w irytację. – Bądź rozsądny, pogódź się z Courtney. Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ona. – Dlatego zamierzam złożyć śluby czystości. – Chociaż raz w życiu bądź poważny. Daj jej
przynajmniej szansę. – Tak jak ty dawałaś szansę swoim kolejnym mężom, począwszy od pierwszego, skończywszy na siódmym? – Moi mężowie nie byli tak olśniewająco piękni jak Courtney. – Byłbym zmartwiony, gdyby byli. Pewnie nieprędko się zobaczymy. – Pocałował ją w policzek. – Uważaj na siebie Georgie, i na dzieciaki. – Nie gniewasz się, że przywiozłam ze sobą Courtney? – zapytała, nagle szukając pojednania. – Wyświadczyłaś nam obojgu przysługę. Nabrzmiały małżeński wrzód został wreszcie przecięty. – Dokąd jedziesz, w razie gdybyśmy cię potrzebo. wały? – Do Warszawy – skłamał. – Może... – Nawet o tym nie myśl, Georgiano. Zajmij się swoim życiem prywatnym, które pozostawia wiele do życzenia, a mnie zostaw w spokoju. – A więc Courtney ma rację, jest ktoś inny. – Nie ma nikogo. Całkiem poważnie mówiłem o ślubach czystości. Wspólnymi siłami udało się wam na za, wsze obrzydzić mi kobiety. Muszę już iść, czekają na mnie.
Uświęconą tradycją Grand Hotelu jest bufet śniadaniowy. Zastawione jedzeniem stoły sprząta się dopiero o drugiej po południu, a to z myślą o gościach kasyna, którzy zwykle późno zaczynają dzień po nocnych emocjach hazardu. Adam odnalazł Magdalenę i Józefa w prawie pustej sali restauracyjnej: siedzieli przy stoliku pod oknem w towarzystwie Melerskiego i Radka. – Kawy? – Dalecki wziął czystą filiżankę z wielkiego stołu bufetowego, który miał za plecami. – Polecam frankfurtery, jeśli jesteś głodny. My z Magdą umieraliśmy z głodu. – Widzę. – Adam sięgnął po bułeczkę i wziął plasterek szynki z talerza Józefa. – Weź sobie z bufetu – obruszył się Dalecki. – To byłoby dla mnie za dużo. – Adam rozsiadł się wygodnie. Widok za oknem zapierał dech w piersiach, złocisty piasek, błękitne, bezchmurne niebo i bezkresne morze. – Nie mamy nic wspólnego z tym, co wydarzyło się ostatniej nocy. – Daj mi szansę zadać pytanie, Melerski, zanim na nie odpowiesz. – Adam ugryzł kęs bułki. – Zależy nam tak samo jak wam, żeby dojść, kto nam naszczał do ogródka – oznajmił Radek z wdziękiem. – Bez wątpienia Kazimir Zamow, to raz. – Adam sięgnął po musztardę. – Nie był żadnym artystą.
Dalecki otworzył szarą teczkę, leżącą koło jego nakrycia. – Dostałeś to teraz? – zainteresował się Adam. – Tak jest – przytaknął. – Wszystko wskazuje na to, że Zamow nie namalował w życiu jednego obrazu, a już na pewno nie te, które Waleria ma w swojej galerii. – Kto więc jest ich autorem? – Adam ugryzł kolejny kęs bułki. – Jakiś zdesperowany biedak, który zgodził się odsprzedać swoje prace i zapomnieć o własnym nazwisku. Zamow może i był artystą, ale w zgoła innej dziedzinie. Był wielokrotnie karany za drobne kradzieże i wyłudzenia. Kręcił się po hotelach, świadczył usługi starszym paniom, naciągał dziewczyny. – Georgiana nieomylnie trafia na tego pokroju bubków – stwierdził Adam. – Wczorajszy jego występ był prawdziwą niespodzianką. Nigdy bym nie powiedział, że ktoś taki może być mordercą. – Józef przezornie dokończył szynkę, w obawie, że Adam zwędzi mu kolejny plasterek. – To oczywiste, że ktoś go ustawił – powiedział Adam. – Chciałbym wiedzieć kto – mruknął Radek. – Nie wy? – Adam uniósł brew i zrobił sceptyczną minę.
– Nie. Straciliśmy wczoraj dobrego człowieka. – Który nosił policyjny mundur – powiedział Józef ponuro. – Był dobrym policjantem – próbował bronić zastrzelonego Radek. – Który pracował na dwie strony. Adam skończył bułkę i nalał sobie kawy ze stojącego na stole dzbanka. – Nikt z naszych nie maczał w tym palców – zapewnił Melerski. – Kilku ludzi ma dobre powody, żeby poderżnąć Kaszubie gardło. Przepraszam – zwrócił się do Magdaleny, która pobladła jak kreda – ale są na tyle roztropni, że woleliby odzyskać swoje pieniądze niż przelewać krew Kaszuby. Poza tym poszła już wiadomość, że Kaszuba praktycznie rozstał się z żoną. Ci, co go znają – tu znowu zwrócił się do Magdaleny – wiedzą doskonale, że przez ciebie nie dotrą do niego. – To znaczy, że Zamowa przysłał ktoś, kto nie zna Kaszuby. Może ktoś, kto próbował już ukatrupić Magdalenę, ale mu się nie udało. Ktoś, kto jeździ czarnym mercedesem na rosyjskich numerach. – Adam patrzył Radkowi prosto w oczy. – Oczywiście – przytaknął Radek ironicznie. – A potem dla zmylenia przeciwnika zabiliśmy własnego człowieka. – Skoro tak mówisz... – zgodził się Adam. – Z naszych dotychczasowych ustaleń wynika, że chodzi o jakąś niezależną organizację.
Józef podał Adamowi teczkę. – Kaszuba musiał się narazić komuś jeszcze poza nami. Melerski uniósł pusty już dzbanek i pokazał kelnerce. – A samochód na szosie? – Od kilku tygodni nikt z naszych nie przekraczał granicy. Radek mierzył Adama zimnym spojrzeniem. – Ktoś musi coś wiedzieć – upierał się Adam. – W Gdańsku nic się nie dzieje bez przyzwolenia jednej lub drugiej mafii. – Na temat ostatniej nocy nic się w mieście nie mówi – stwierdził Radek takim tonem, że Adam wolał nie wchodzić z nim w dyskusję. – Na czym więc stoimy? – zapytał tylko. – Powinniśmy działać niezwykle ostrożnie – odezwał się Józef. – Dlatego odradzam wam wyjazd. – Powiedziałeś im, dokąd jedziemy? – zdumiał się Adam. – Jeszcze nie, czekałem, że ty to zrobisz. – Palę się – zawołał Adam. – Jeden z naszych ludzi zginął, próbując ratować twój tyłek – przypomniał mu Melerski. – No cóż, koszty własne firmy. Radek przechylił się i złapał Adama za gardło. – Puść go, to porządny facet. Nie wiedział, że
chodzi o twojego brata. – Józef z udawaną nonszalancją obłożył kawałek chleba serem, ale liczył sekundy: w końcu Radek zwolnił ucisk, cofnął rękę. – Popilnujemy was, jeśli powiesz, dokąd jedziecie – zaofiarował się Melerski. – Prędzej napluję sobie do kawy. – Adam rozcierał szyję. – Radzę, żebyś przyjął propozycję. – Ty rób jak uważasz, Józef, ja nie będę romansował z mafią. Zdałem się na ciebie, bo nie miałem wyboru, ale przed wyjazdem zadzwonię do Stanów. Jeśli coś się przytrafi mnie albo Magdalenie, w najbliższych dniach pojawią się w gazetach kłopotliwe nagłówki, a nazwiska całej waszej trójki będą wyróżnione tłustym drukiem.
– Amerykanka, o którą pan pytał, i jej towarzysz grali wczoraj w blackjacka przy stole pani Leman. – Kelner podał Daleckiemu karteczkę i szybkim gestem schował do kieszeni banknot. – Mogę liczyć na twoją dyskrecję? – Może pan na mnie polegać. – Kelner umył ręce i wyszedł z toalety. – Wszędzie masz swoich donosicieli – zauważył Adam cierpko. – Masz coś przeciwko temu, żebyśmy zamienili kilka słów z Helgą Leman?
– Czego spodziewasz się dowiedzieć? – Ja, niczego. Może tobie się uda. – Ja już jestem jej byłym, poza tym nie znam adresu. – Znaczy, zawsze zabierałeś ją do siebie. Nieważne, ja mam adres. – Józef wyjął z kieszeni karteczkę, którą dostał od kelnera. – Jedziemy przecież do Wilczego Szańca – oponował Adam. – Pojedziecie po rozmowie z Helgą. To nie potrwa długo. – Nie mogę zostawić Magdaleny. – Magdalena zaczeka na Piwnej. Sześciu policjantów będzie jej pilnować, jeśli chcesz. – Pracujących dla Radka czy dla ciebie? Daleckiego poniosło. – Narażam własny tyłek, starając się chronić jej życie. Straciłem już trzech ludzi... Niech cię diabli wezmą z twoimi idiotycznymi uwagami. Zamow tak bardzo chciał zabić Magdę, że wdarł się do chronionego przez policję mieszkania. Przedtem grał z twoją żoną w kasynie. To logiczne, że trzeba porozmawiać z krupierką, chyba że chcesz machnąć ręką na całą sprawę, w takim przypadku od razu i własnoręcznie wpakuj Magdzie kulkę w łeb. Przynajmniej będziesz miał gwarancję, że umrze szybko i bezboleśnie, bo nie wiadomo, jaką technikę zastosuje następny zabójca.
– Niech ci będzie – Adam, w przeciwieństwie do Józefa usiłował się hamować – ale wyświadcz mi łaskę. Sprawdź dobrze policjantów, pod których opieką zamierzasz pozostawić Magdalenę, czy nie figurują na liście płac Radka. Wówczas poświęcę ci godzinę i ani sekundy więcej, potem jedziemy do Wilczego Szańca. – Pojedziecie beze mnie. Ja muszę przesłuchać Walerię i zapoznać się z raportami balistycznymi. Weź to na wszelki wypadek. – Józef oddał Adamowi pistolet. – Wziąłem sobie jedną kulkę. – Biedną Mariannę ominie taka miła wycieczka. – Nic na to nie poradzę. Nie martw się, będziecie mieli wzmocnioną obstawę. Adam wsunął glocka do kabury. – Przydałyby się raczej kuloodporne kamizelki.
Helga mieszkała w willi z lat dwudziestych przy cichej uliczce niedaleko Grand Hotelu. Kiedyś elegancka rezydencja dawno popadła w zaniedbanie, przemieniona w coś w rodzaju taniego pensjonatu, służyła za lokum dla licznych lokatorek, dziewczyn pracujących, jak poinformował Adama Dalecki, który dobrze znał sopocki światek. Przy furtce był cały rząd dzwonków, ale kapitan po prostu pchnął furtkę i wszedł do środka. Przemierzył wykładany kaflami hol i wspiął się po drewnianych, malowanych olejną farbą schodach. Pokój, który zajmowała Helga, znajdował
się na drugim piętrze. Dalecki zapukał raz, drugi, trzeci, w końcu zza drzwi rozległ się zaspany głos: – Spadać. Józef dał znak Adamowi. Adam chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego oporu przed spotkaniem z kobietą. – To ja, Adam, przyniosłem ci kolczyki. – Nie mogłeś zadzwonić? Spotkałabym się z tobą w mieście. – Z wnętrza dobiegły odgłosy gwałtownej krzątaniny i po chwili drzwi się uchyliły na kilka centymetrów. Okiennice nie były najwidoczniej zamknięte, bo sylwetkę Helgi oświetlało ostre światło. Wyglądała dokładnie tak jak tego ranka, kiedy zostawił ją samą w swoim mieszkaniu: czarne kręgi z mascary pod oczami, rozmazana szminka, zmierzwione włosy. Zobaczyła Daleckiego i cofnęła się za drzwi. – Zaprosiłabym was do środka, ale mam straszny bałagan. – Musimy porozmawiać, to sprawa służbowa – powiedział z naciskiem kapitan. – Zaczekajcie tam. – Wskazała drzwi naprzeciwko. – Włożę tylko coś na siebie i zaraz do was przyjdę. Dalecki otworzył drzwi do niewielkiego pokoju, który zapewne służył lokatorkom piętra za coś w rodzaju saloniku. Panowała tutaj ta sama co wszędzie wokół atmosfera zaniedbania: stare meble, od dawna nieprany dywan, brudne kubki po kawie... Kapitan
podszedł do okna. – Kiedyś to była elegancka dzielnica. W drzwiach pojawiła się Helga. Nie zmyła wczorajszego makijażu, tyle tylko, że narzuciła na siebie szlafrok. Wyjęła papierosa, Dalecki podał jej ogień. Zaciągnęła się i spojrzała na Adama. – Przyniosłeś kolczyki? Adam podał jej pudełeczko od Feliksa. – Trochę inne niż chciałaś. Nie było mnie stać na szmaragdy. Helga otworzyła wieczko i przyjrzała się uważnie kolczykom. – Szkoda. Nie ma porównania z tymi, które chciałam. – Następnym razem nie będę sobie zawracał głowy. – Adam oparł się o framugę drzwi. – Ostatniej nocy przy pani stole grała Amerykanka w towarzystwie pewnego młodego mężczyzny. Przyszli zaraz po północy i wyszli po półgodzinie – zaczął kapitan bez żadnych wstępów. – Sporo Amerykanów przychodzi do kasyna. – Powinna pani pamiętać tę kobietę, wysoka blondynka, niebieskie oczy, uroda gwiazdy filmowej. – Nie była aż tak olśniewająco piękna. – Helga znów zaciągnęła się papierosem. – Pan Salen widocznie był innego zdania, skoro się z nią ożenił.
Helga podniosła głowę i wbiła zdumione spojrzenie w Adama. – Nigdy nie wspomniałeś, że jesteś żonaty. – Nigdy nie wspomniałaś, gdzie mieszkasz. – Nie jestem kurwą, jeśli to masz na myśli. – Wie pani, kim jestem? – przerwał tę wymianę zdań Dalecki. – Wszyscy wiedzą, kim pan jest, panie policjancie. – Ostatnie słowo zabrzmiało bardziej obelżywie niż najbardziej obelżywe określenia funkcjonariuszy służb porządkowych. – Interesuje mnie mężczyzna, który był z Amerykanką. – Kazimir Zamow. Co on takiego zrobił? – zapytała chłodno. – Dał się zabić. Znałaś go? – Kręcił się w kasynie w ostatnich tygodniach. Nie umiał obstawiać. – Pojawiał się w czyimś towarzystwie? – Owszem, żony Adama. – Bardzo śmieszne. – Widziała go pani z kimś jeszcze? – Z różnymi kolesiami. – Ci kolesie mieli jakieś nazwiska? – naciskał Dalecki. – Wie pan, ilu ludzi przewija mi się przed oczami każdej nocy? Jeśli to już wszystko, chciałabym wrócić
do swojego pokoju. Zaczynam pracę o drugiej i chciałabym się przygotować. – Gdyby się pani coś przypomniało... – Wiem, mam zadzwonić na Piwną. Kapitan minął Helgę i pchnął drzwi do jej pokoju. Na szerokim, podwójnym łóżku leżał mężczyzna. Usiadł w pościeli, twarz mu pociemniała ze złości. – Co jest, do diabła... – Przepraszam, pomyliłem się. – Ty sukinsynu – wycedziła Helga. – Tylko sprawdzałem. – Zapłacisz mi za to. – Papiery służbowe w porządku? – postraszył ją Dalecki. – Co z tobą? – zapytał Adama, który stał bez ruchu pod drzwiami Helgi. – Ten facet... – Znacznie przystojniejszy niż ty. Nie dziwię się Heldze. Jak wrócę, przejrzę sobie bazy poszukiwanych. I nie mów mi, że to dla ciebie szok. – Nie. – Nie zawracaj sobie nią głowy. – Nie o to chodzi. Ja go już gdzieś widziałem.
ROZDZIAŁ 15 Teraz Dalecki znieruchomiał; choć Adam nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy widział mężczyznę, ku jego najwyższemu niezadowoleniu zaczął się dobijać do drzwi Helgi, tym razem bezskutecznie. – Za dziesięć sekund wyważę te drzwi. – Wyjął pistolet z kabury. – Dziesięć, dziewięć... trzy, dwa, jeden. Pod mocnym naporem ramienia kapitana drzwi ustąpiły. Na korytarzu pojawiło się kilka dziewcząt wywabionych ze swoich pokoi hałasami i Adam poczuł się, jakby grał w filmie sensacyjnym kategorii B. Z pistoletem gotowym do strzału Dalecki wszedł ostrożnie do pokoju. Łóżko było puste i tylko przeciąg wydymał firanki w otwartym oknie. – Adam, zamknij drzwi, zajrzyj do szafy i pod łóżko. W szafie poza skromną garderobą Helgi, przesiąkniętą zapachem jej ulubionych perfum, nie znalazł nic, podobnie pod łóżkiem. Podszedł do okna. W skrzynce na parapecie usychało pożółkłe geranium. Tuż obok okna, na elewacji zamocowana była drabinka przeciwpożarowa. – Niech ich szlag trafi. Adam stanął obok.
– Nie mogli uciec daleko. – Nie bardzo wiadomo, jak ich szukać. Bo niby jakie mam dać polecenie patrolom? To miasto jest jak czarna dziura, wsysa ludzi, których chciałbym przesłuchać. Nie przypomnisz sobie, gdzie widziałeś tego gościa? – Mogłem go widzieć wszędzie. Na aukcji sztuki, w muzeum, w galerii, w kasynie. Bywam w tylu miejscach... Bardzo możliwe, że właśnie w kasynie. Coś mi się kołacze, jakbym go widział we fraku. Nie możesz uganiać się za człowiekiem tylko dlatego, że go gdzieś widziałem i nie potrafię sobie przypomnieć gdzie. – Nie mogę? – Józef odsunął się od okna. – Skoro nic nie ma za kołnierzem, to dlaczego dał nogę?
– Jak długo tu pracowałaś? – zapytał Adam, kiedy wjeżdżali na parking przy Wilczym Szańcu. – Przez trzy lata w czasie wakacji, kiedy byłam studentką. Mieszkałam w koszarach SS nad kantyną. – To musi być dziwne, mieszkać w pomieszczeniach zajmowanych przez SS. – Wiesz, ten kraj był pod okupacją przez pięć lat i hitlerowcy zajmowali różne pomieszczenia – powiedziała Magdalena z nutą zgryźliwości. Samochód zatrzymał się przed barierką parkingu. Adam odkręcił szybę, sprawdziwszy, czy jest za nimi
auto ochroniarzy. Do samochodu podszedł parkingowy, z nim jakiś mężczyzna. Parkingowy próbował bezskutecznie odsunąć natręta. – Za dwadzieścia euro pokażę państwu cały teren. – Personel. – Magdalena mignęła legitymacją i obaj mężczyźni się cofnęli. – Kiedy pojechaliście do Helgi, ja załatwiłam sobie kartę wstępu – wyjaśniła. – Powiem, że już jesteśmy. Kierowca zaparkował koło rzędu autokarów turystycznych. Grupa dzieciaków biegła do sklepiku z lodami i słodyczami w pobliżu starych koszar. Adam wysiadł z samochodu. Dzień był ciepły, słoneczny, bardziej letni niż wiosenny. Wokół budki z pamiątkami, w której można było kupić DVD z filmem o Wilczym Szańcu, książki o Hitlerze i tanią biżuterię z bursztynu, cisnęła się grupa niemieckich turystów. Słychać było śpiew ptaków w koronach drzew, z samochodowego radia płynął koncert Vivaldiego. – Trudno sobie wyobrazić, jak to wyglądało sześćdziesiąt lat temu – powiedział, kiedy Magdalena wyszła z biura w towarzystwie jednego z ochroniarzy. – Będzie łatwiej, jak wejdziemy do środka. – Nachyliła się i wsunęła nogawki dżinsów do skarpet. – Miejscowy zwyczaj? – zainteresował się Adam. – Komary. – Otworzyła swój plecaczek i podała Adamowi spray. – Te tutaj tną strasznie. – Mnie komary omijają.
– Widać nie masz słodkiej krwi. – Jest kwaśna jak ja cały. – Spojrzał na dwóch ochroniarzy: godził się z rezygnacją, że będą im towarzyszyć przez cały dzień. – Uprzedziłam strażników, że zgłosimy się do nich, jeśli będziemy potrzebowali pomocy. Weź to – wręczyła Adamowi identyfikator. – Przypnij go do marynarki. Dzięki temu będziemy mogli poruszać się swobodnie, wszędzie wejdziemy, nawet tam, gdzie jest niebezpiecznie. – Niebezpiecznie? Myślałem, że Wilczy Szaniec zamieniony w atrakcję turystyczną jest całkowicie bezpieczny. – Jest bezpieczny, jeśli trzymasz się wytyczonych szlaków. – Spryskała sprayem apaszkę i owiązała ją sobie wokół szyi. Adam spojrzał na ścieżkę między drzewami, początek trasy zwiedzania. – Będzie nam potrzebna mapa, bez niej się zgubimy. – Magdalena schowała spray do plecaczka i wyjęła plan Szańca. – Musimy szukać świeżych śladów, zadrapań na betonie... kolein po oponach ciężarówki... nie wiem, czegokolwiek, co może wyglądać podejrzanie. – Co to takiego, tutaj po lewej? – Adam rozłożył plan z niemieckimi opisami, a niemieckiego prawie nie znał. – Koszary SS, a tam dalej była brama wewnętrzna. – Hitler wiedział, co robi, budując sobie kwaterę tutaj. Żaden aliancki samolot nie zapuściłby się tak głęboko na terytorium wroga.
– Nawet gdyby jakiś pilot się odważył, niewiele by zobaczył. Nad wszystkimi obiektami były rozpięte siatki maskujące zmieniane z każdą porą roku. Ruszyli ścieżką, Adam widział przezierające między drzewami betonowe bryły. Zamrugał, ale bryły nie znikały. – Nie wiem już, czy to naprawdę beton, czy złudzenie. – O zmierzchu jest jeszcze trudniej rozróżnić. – Jak wygodnie, ponumerowali wszystkie budynki. – Numer dwa to koszary służb bezpieczeństwa i SS. – Znowu koszary? – Szaniec budowało pięćdziesiąt tysięcy ludzi; kiedy zjeżdżał tu Hitler, załoga sięgała kilku tysięcy osób – wojskowych i cywilów. Wszystkich tych ludzi trzeba było gdzieś pomieścić. – Ale przecież cały kompleks musiał być starannie przeszukany? – To zależy, co rozumieć przez „starannie”. Kiedy Armia Czerwona weszła do Prus Wschodnich, teren wokół Szańca był zaminowany. Dziesięć łat trwało oczyszczanie pól minowych. – Dużo wiesz o tym miejscu. – Mój stryj pracował przy rozminowywaniu. Niemcy zablokowali ładunkami dostęp do wielu bunkrów i tuneli.
– Na tym bunkrze nie ma numeru. – Adam wskazał betonowy masyw za drugimi koszarami. – Sporo jest takich, bez numerów... to te, które nie miały określonego przeznaczenia. – Ale potrafisz chyba powiedzieć, jak były wykorzystywane. – Wyobrażasz sobie, jak to wszystko wyglądało w czasie wojny? Całe miasto. Tysiące żołnierzy, telefonistki, sekretarki, maszynistki, fryzjerzy, służba. Ci ludzie musieli coś jeść, musieli gdzieś mieszkać. Pomyśl, ile trzeba było powierzchni magazynowej do składowania zapasów. – Czy między bunkrami istniały podziemne przejścia? – Najprawdopodobniej, ale Niemcy je zniszczyli. Odchodząc stąd, podłożyli w całym Szańcu ładunki, zniszczyli ile się dało, z iście niemiecką precyzją. Część tuneli została zasypana na skutek wybuchów, a z tych, które przetrwały, wiele grozi zawaleniem. Adam zatrzymał się przy ogromnej pryzmie pokrytych mchem, przerośniętych chwastami gruzów, koło pryzmy umieszczona była skromna płyta pamiątkowa w kształcie otwartej książki. – Płyta upamiętniająca Clausa Shenka hrabiego von Stauffenberga. Te ruiny, to wszystko, co zostało z sali konferencyjnej, w której dokonał zamachu na Hitlera – objaśniła Magdalena. – Rozstrzelany w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku, dziś jest bohaterem.
– Trochę jak mój ojciec. Teraz jest bohaterem, ale kiedy zginął, ludzie nie mieli odwagi otwarcie współczuć matce. – Uświadomiła sobie, że rozmowa staje się zbyt osobista, i wróciła szybko do roli przewodniczki. – Po lewej znajdowały się biura wydziału bezpieczeństwa. W tym budynku z tyłu mieszkała osobista obsługa Hitlera, po prawej bunkier dla gości. Mussolini pięć razy odwiedzał Szaniec. – Do okolicznych mieszkańców, choćby przy okazji takich wizyt, musiały docierać sygnały, że tu znajduje się coś szczególnego. – Były trzy linie obrony: zewnętrzna, środkowa i wewnętrzna. My znajdujemy się teraz wewnątrz trzeciej. Przez linię zewnętrzną, którą od wewnętrznej dzielił pas szeroki prawie na półtora kilometra, nie mógł przedostać się nikt bez specjalnego zezwolenia. Pracownicy fizyczni i obsługa w ogóle nie mogli wychodzić na zewnątrz, a każdy, kto zbliżył się do pierwszej linii obrony z zewnątrz, był natychmiast zawracany. Ludzie oczywiście wiedzieli, że to jakaś specjalna strefa, ale nikt nie domyślał się, co tak naprawdę się tu znajduje. Adam zatrzymał się, chłonął atmosferę miejsca. Teren był bardziej zadrzewiony niż gdzie indziej, ledwie docierało tu słońce, panował chłód, powietrze przenikał zapach rozkładających się roślin. Magdalena miała rację, tutaj, spoglądając na pogrążone w półmroku ruiny, łatwiej było wyobrazić sobie, jak Wilczy Szaniec mógł wyglądać za czasów Hitlera. – Jeśli przejdziemy koło hali maszynistek i poczty,
dotrzemy do bunkrów, które zajmowali członkowie najwyższego dowództwa. – Zaczynam rozumieć, dlaczego utrzymujesz, że rycerz mógł zostać ukryty właśnie tutaj. Poszycie jest tak gęste, że trzeba by je wypalać. – A w tej gęstwinie łatwo przeoczyć wejście do tunelu. – Nawet jeśli istnieje, jak mamy je znaleźć w ciągu trzech dni, skoro przez pięćdziesiąt lat nikt go nie odkrył? – Ten, kto zrobił zdjęcie rycerza, musiał pozostawić ślad, że wchodził do kryjówki. – Mogli go przecież zabrać. – Po co mieliby podejmować niepotrzebne ryzyko? I gdzie znaleźliby bezpieczniejsze miejsce niż to? – Miejmy nadzieję, że masz rację. Od czego zaczynamy? – Od bunkrów. Jeśli ktoś otworzył w którymś z nich tajne przejście, muszą być ślady. – Minęliśmy dotąd – Adam spojrzał na plan – dziesięć bunkrów i budynków. – I ciągle jesteśmy w pobliżu bramy głównej. Niezbyt fortunne miejsce na budowanie kryjówek i tajnych przejść. Ja bym szukała dalej, w pobliżu bunkra Führera i bocznicy kolejowej. Ruszyli w głąb kompleksu. Czujnemu oku Magdaleny nie uszedł żaden drobiazg. W miejscu
bunkra Hitlera ujrzeli rumowisko: potężne płyty betonowe, wysokie na sześć metrów, grube na cztery i pół, zbrojone stalowymi prętami sterczącymi na krawędziach niczym odnóża jakichś monstrualnych owadów. Pełzali po niebezpiecznie nachylonych, porosłych mchem powierzchniach, zaglądali w szczeliny i prześwity. Adam oświetlał latarką wnętrza, w których na sufitach zdążyły utworzyć się stalaktyty. Wchodził za Magdaleną w miejsca, do których dostępu zabraniały znaki ostrzegawcze. Wdrapywali się po stalowych klamrach wtopionych w betonowe ściany na dachy, na których kiedyś stały działka przeciwlotnicze albo gdzie, rzecz niezwykła, kiedyś plantowano ogrody. Natrafiali na ślady banalnej codzienności: kaloryfery, pozostałości linii telefonicznych... Magdalena opowiadała Adamowi to, co zapamiętała ze swojej wakacyjnej pracy w Wilczym Szańcu, opisywała mu rozkład wnętrz. Kiedy pamięć zawadziła, sięgała do notatek, które przywiozła ze sobą. Ciągle szukali świeżych śladów, które wskazywałyby, że ktoś przedzierał się przez chaszcze, podjeżdżał pod bunkry ciężarówką... – To dla ciebie – Adam podał Magdalenie bukiecik polnych kwiatów. – Wandal. – Jutro i tak by przekwitły. – Skąd wiesz? Może żyłyby dłużej i cieszyły oczy innych zwiedzających?
– Umieram z głodu. – Bo nie zjadłeś prawie nic na śniadanie. – Straciłem apetyt na widok Melerskiego i Radka. Może usiądziemy na chwilę? – Adam umościł się na trawie pod drzewem. – Tutaj kończyła się wewnętrzna linia obrony? – Wskazał szeroki pas trawy, który przecinały tory kolejowe. – Tak. Magdalena usiadła obok niego i wyjęła z plecaka spray przeciwko komarom. – Ta bocznica jest nadal czynna? – Wątpię. – Przyszło mi do głowy coś, o czym już wcześniej powinniśmy byli pomyśleć. Jeśli bursztynowy rycerz rzeczywiście był ukryty w Wilczym Szańcu, nikt nie mógł go stąd wywieźć niepostrzeżenie. Powinniśmy porozmawiać z pracownikami. – Od czterech lat nie prowadzono tutaj żadnych prac eksploracyjnych. – Czyli nikt nie mógł się tutaj dostać? – Mógł. Wystarczy mieć samochód terenowy z napędem na cztery koła. Teren nie jest ogrodzony. – A straż? – Jakby jej nie było. Wstawaj, koniec przerwy. – Poganiaczka niewolników. Przeszli przez tory i dotarli do budynku po drugiej stronie, a właściwie do szkieletu po budynku.
– Tutaj mieściły się biura najwyższego dowództwa lotnictwa. Dalej jest cmentarz. Adam podszedł do ziejących otworów, gdzie kiedyś były okna, wyjrzał na zewnątrz. – Nie ma nagrobków? – Były drewniane tabliczki, ale dawno nie ma po nich śladu. – Ile grobów tu jest? – Nie mam pojęcia. Nikt nie prowadził tutaj wykopków. Każdy się wzdraga. – Jak dobrze się zastanowić, nie ma wielkiej różnicy między szczątkami sprzed sześćdziesięciu lat i sprzed tysiąca. – To zależy od gruntu. – Co było w tym budynku naprzeciwko? – Najwyższe dowództwo marynarki wojennej. – Pokazujesz ten na wprost, a ja pytam o ten mały, po prawej. Magdalena wzruszyła ramionami. – Nie pytaj mnie. Bunkier ogólnego użytku. Adam ruszył do wyjścia, odkopując po drodze kawałek gruzu, stare liście. – Jakiś dziwny zapach. – Niezbyt przyjemny. Omijając cmentarz przeszli do następnego budynku. – Ktoś musiał tutaj niedawno palić ognisko. Czuć
jeszcze dym. Zobacz, tutaj są zwęglone gałęzie. – Prawdopodobnie dzieciaki, mówiłam ci, że teren jest słabo strzeżony. Adam rozejrzał się uważnie. – Bogate dzieciaki, które stać na importowane piwo i... – podniósł niedopałek i powąchał – skręty z marihuaną. – Musiała być niezła impreza. Znalazłeś coś jeszcze? – Ziemia, liście, gałęzie, nic, co mogłoby nas zainteresować. – Adam wyszedł na zewnątrz, obszedł budynek, spojrzał w prawo, w kierunku dwóch wielkich bunkrów widocznych między drzewami. – Na dachach tych bunkrów znajdowały się gniazda obrony przeciwlotniczej, zabezpieczały bocznicę kolejową. – Magdalena stanęła obok Adama. – Nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć, w każdym razie nie przypuszczałem, że to taki ogromny teren. – Ponad osiemdziesiąt budynków, kilometry kwadratowe powierzchni, strażnice, wieżyczki obserwacyjne... Jeśli rycerz został rzeczywiście ukryty gdzieś tutaj, w podziemiach, zgodnie z logiką należałoby się spodziewać, że dostęp do kryjówki znajduje się wewnątrz któregoś bunkra. – Magdalena wyjęła z plecaka dwie potężne latarki, znacznie silniejsze niż ta, której używali do tej pory. Spojrzała na plan. – Proponuję, żebyśmy zaczęli tutaj. – Od zbiorników przeciwpożarowych?
– Będziemy się cofać do bramy głównej, przeszukując po drodze wszystkie budynki, wszystkie bunkry, metr po metrze. Adam spojrzał na zegarek. – Zostało nam kilka godzin do zmierzchu. – Przy przeszukiwaniu bunkrów niepotrzebne nam światło dzienne. Do roboty, szkoda czasu. *** Sygnał obwieszczający godzinę zamknięcia dawno już przebrzmiał, turyści zniknęli, teren dawnej kwatery Hitlera pogrążył się w miękkim mroku. Ochroniarze zrezygnowali z delikatnych napomnień, zaczęli stanowczo żądać, by Magdalena przerwała poszukiwania i podjęła je na nowo rano. Na darmo. Skapitulowała dopiero, kiedy Adam kazał jej odłożyć latarkę. Kiedy w końcu ruszyli do bramy głównej, z trudem się poruszał. Miał poocierane kolana i łokcie, połamane paznokcie, czuł wszystkie mięśnie, mógłby się na nich uczyć anatomii, od dusznego powietrza w bunkrach rozbolała go głowa. Najbardziej bolesna była jednak świadomość, że nic nie osiągnęli. – Chciałbym teraz na godzinę zanurzyć się w gorącej kąpieli – mruknął, stąpając ostrożnie w świetle latarki. – Mógłbyś być bardziej zahartowany – usłyszał w
odpowiedzi. – Dobrze się bawisz? – Bawiłabym się dobrze, gdybyśmy znaleźli rycerza. Praca archeologa musi być ekscytująca. Nigdy nie wiesz, kiedy natrafisz na upragnione znalezisko. – Zatrzymała się, żeby porozmawiać z kustoszem, który czekał na nich koło swojego mieszkania przy bramie głównej. Odebrała od niego jakieś pudełko. – To DVD z dokumentacją wszystkich wykopków, które prowadzono na terenie Wilczego Szańca – wyjaśnił, zwracając się do Adama. – Nie mogę się doczekać – mruknął Adam z przekąsem. Magdalena spiorunowała go wzrokiem, po czym podziękowała kustoszowi. – Możemy zacząć jutro o szóstej rano? – Żaden hotel nie serwuje śniadań tak wcześnie – zaprotestował Adam. – Zjemy śniadanie tutaj. – Restaurację otwieramy dopiero o dziesiątej – ostrzegł ją kustosz. – Zdążymy więc przedtem popracować kilka godzin. Dziękujemy panu za pomoc. Dobranoc. Adam skinął głową kustoszowi i przez zalany światłem parking powlókł się za Magdaleną do samochodu. – Pomyślałaś, że możemy już nie dostać nigdzie kolacji?
– Myślisz tylko o jedzeniu. – Od rana nie miałem nic w ustach. A na śniadanie zjadłem, jak zauważyłaś, jedną bułeczkę i plasterek szynki, który ściągnąłem z talerza Józefowi. – Znając Józefa, spodziewam się, że zarezerwował nam miejsce w najlepszym hotelu. Na pewno mają room service. – Zatrzymała się koło samochodu. – Zamówimy kolację i obejrzymy sobie DVD. – Moja matka zawsze powtarzała, że nie należy oglądać telewizji przy jedzeniu, bo to powoduje niestrawność. – W takim razie obejrzymy DVD po kolacji. – Ile to minut? – Jesteś zmęczony? – zapytała Magdalena z kpiną w głosie. – Najpierw wzbraniasz mi jedzenia, teraz chcesz pozbawić mnie snu, z jednej rzeczy nie zrezygnuję za żadne skarby, z kąpieli. – Daję ci pół godziny na kąpiel. Z mroku wyłoniła się jasno oświetlona fasada nowoczesnego hotelu. – Aż tyle? – Tyle potrzebuję, żeby wziąć prysznic i zadzwonić do chłopców. – Nie wszyscy działają w takim tempie jak ty. Wątpię czy dolecieli już na miejsce. Magdalena spojrzała na zegarek.
– Lądowali dwie godziny temu. Gospodyni dała mi numer telefonu ochroniarzy twojego dziadka. – Dlaczego zawsze musisz być taka zorganizowana? – zapytał z wyrzutem, kiedy samochód zatrzymał się przed głównym wejściem. Poczekał, aż ochroniarze wysiądą ze swojego auta i sam z trudem wydostał się z samochodu. – Ktoś musi, jeśli mamy znaleźć rycerza. Zjemy kolację w twoim pokoju, a potem obejrzymy DVD.
ROZDZIAŁ 16 Adam wypoczywał w wannie, kiedy odezwał się telefon. Sięgnął po bezprzewodowy aparat, który przezornie zabrał do łazienki: Dalecki lubił być rozrzutny na rachunek instytutu. – Jak zauważyłeś, zostałem w Gdańsku – zaczął roztropnie. – Nie zdążyłem zatęsknić za tobą, Józef. – Adam zanurzył się na powrót w pianie. – Odkryliście coś? – Ja osobiście mięśnie, o których istnieniu nie miałem pojęcia. A ty? – zapytał ostrożnie, świadom, że rozmowa idzie przez centralę hotelową. – Ani śladu naszego przyjaciela, natomiast przesyłka dotarła bezpiecznie do Stanów. Przypomniałeś sobie, gdzie widziałeś chłopaka twojej dziewczyny? – Zastanawiam się, o kim mówisz. – Nie wygłupiaj się. Przypomniałeś sobie? – Niestety, nie. – Adam odkręcił paluchem kurek gorącej wody i sięgnął po wódkę z tonikiem, którą postawił sobie na półce na obudowie wanny. – Pewnie w ogóle się nad tym nie zastanawiałeś. – Cały wysiłek skierowałem na to, żeby się nie rozpaść. Wiele godzin czołgałem się po dziurach, z których nawet szczury uciekają.
– Złożyłem wizytę twojemu koledze. Wygląda na to, że facet, którego widział na Długim Targu w towarzystwie naszego drogiego nieobecnego, i poranny gość twojej dziewczyny to jedna i ta sama osoba. – Przyznajesz w końcu, że mój kolega się nie pomylił? – Adam wiedział, że Edmund nie był sensatem, i teraz triumfował. – Tak się upierałeś, że postanowiłem sprawdzić. Jakie plany na wieczór? – Kolacja. – W pokoju? – Jestem zbyt zmęczony, żeby zawlec się do restauracji? – A osoba towarzysząca? – chciał wiedzieć Józef. – Podobnie. – Jak romantycznie. – Musimy obejrzeć kilka filmów. – Właśnie mówię. – To dokumentacja na DVD. – Jutro zdasz mi relację. – Idź do diabła. – Oszczędzilibyście mi zachodu, gdybyście zamieszkali w jednym pokoju. – Zapomnij o tym. Jak twoja żona? Józef spoważniał. – Dostałem raport balistyczny. Otóż okazuje się,
że obiekt, którym się zająłeś, bynajmniej nie był osamotniony. I mam na myśli nie to, co zdarzyło się na balkonie. Dołączę do was, jak tylko będę mógł. Uważaj na siebie. – Jak dziewica na posterunku. Adam rozłączył się i odłożył telefon. Im bardziej usiłował przypomnieć sobie, gdzie widział gacha Helgi, tym bardziej obraz mu umykał. Zamknął powieki, próbował się rozluźnić, ale przed oczami pojawiała mu się Magdalena: brudna, ze zmierzwionymi włosami, zła, krytykująca go ostro, gdy skarżył się na głód, zmęczenie oraz ogólny dyskomfort. Poszukiwanie rycerza stało się dla niej tak ważne, że zapominała o własnym bezpieczeństwie. Jej upór zamieniał się w obsesję. On też pragnął odnaleźć bursztynowego rycerza, średniowieczny skarb podniósłby prestiż muzeum oraz Instytutu Salena, ale dla Magdaleny i Edmunda była to niemal wyprawa po świętego Graala. Otworzył oczy i sięgnął po mydło. Im więcej czasu spędzał z Magdaleną, tym bardziej się gubił. Może psycholog doszukałby się źródła jej przesadnego oddania pracy zawodowej w rozpadzie małżeństwa, ale dla niego to byłoby zbyt proste. Przyczyna leżała głębiej. Może w konieczności radzenia sobie z szokiem przemiany ustrojowej? Ze skutkami ubocznymi działalności kryminalnej męża? Próbował sobie wyobrazić młodą dziewczynę, która decyduje się na małżeństwo, żeby uciec z domu. W Magdalenie było tyle zagadek. Jej wzbranianie się
przed radościami życia. Zasady niepozwalające rozwiązać małżeństwa, które umarło, zanim na dobre zaczęło żyć. Wierność mężowi łajdakowi. Wyszedł z wanny, wyjął korek, owinął się ręcznikiem i przeszedł do sypialni. Zamieszkali w jednym apartamencie z dwoma sypialniami i widokiem na jezioro. Ochroniarze zajęli salonik, wypełniając natychmiast eleganckie wnętrze dymem papierosów oraz „męską” atmosferą przywodzącą na myśl koszary. Wyciągnął z torby sprane dżinsy, zatknął glocka za pasek spodni, włożył obszerną bawełnianą bluzę i zaczął przeglądać kartę win. Zamawiał właśnie białe reńskie, gdy Magdalena zapukała do drzwi łączących ich sypialnie. Nie była zbyt zadowolona, że dzieli z nim apartament, on natomiast, po rozmowie z Józefem, tak. Nawet prostackie dialogi dobiegające z saloniku raczej dawały poczucie bezpieczeństwa, niż irytowały. Odłożył słuchawkę na bazę i zapuścił żaluzje w oknie wychodzącym na balkon, gdzie siedziało dwóch ochroniarzy. – Czuję się jak małpa w zoo. – Ja też chciałabym już wrócić do normalnego życia – przytaknęła Magdalena. – Nie wiem chyba, co to jest normalne życie. – Dla mnie to praca i chłopcy. – Dużo czasu z nimi spędzasz? – Mniej, niżbym chciała. Wiesz, jak to jest z chłopcami w tym wieku, wolą towarzystwo kolegów. Ale każdego wieczoru siadam z nimi na chwilę,
sprawdzam lekcje. – Wielka siostra zamiast wielkiego brata. – Łatwo ci żartować. Nie musiałeś walczyć o wykształcenie, o pracę. – Myślę, że każdy powinien pracować zgodnie ze swoimi możliwościami – stwierdził Adam krótko. Ze zmęczenia stawał się drażliwy. – Owszem, w idealnym świecie, w którym wszyscy otrzymali równe szanse. Pukanie do drzwi łączących sypialnię z salonikiem przerwało sprzeczkę w zarodku. Adam położył dłoń na glocku, zapytał kto. Weszło dwóch kelnerów z wózkiem, w towarzystwie uzbrojonego policjanta. – Czuwaliśmy, kiedy szef kuchni przygotowywał kolację dla państwa, panie Salen. – Kosztowaliście też potraw? – Co proszę? – Biedny policjant spojrzał na Adama tępym wzrokiem. – Nakryć do stołu? – zapytał kelner. – Proszę otworzyć wino i zostawić wózek. Obsłużymy się sami. – Jak pan sobie życzy. – Całą noc będziemy obok, w razie gdyby nas pan potrzebował, panie Salen. – Wy obaj? – O północy się zmieniamy. Dwóch jest też na balkonie.
– Widziałem, dziękuję. Adam sprawdził telewizor i odtwarzacz DVD, Magdalena tymczasem nakryła do stołu. – Nie możemy zjeść w spokoju? – obruszył się, kiedy sięgnęła po płytkę. Spojrzała na zegarek. – Pół godziny, tylko pół godziny bez pracy. Czy proszę o zbyt wiele? – Zgoda, pod warunkiem że to rzeczywiście będzie pół godziny. Adam zamknął drzwi do saloniku na klucz i przekręcił gałkę w drzwiach łączących obie sypialnie. – Środki ostrożności – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Magdaleny. Na niewiele się zdadzą, jeśli ktoś będzie chciał się tu wedrzeć. – Najpierw będzie musiał poradzić sobie z ochroną, narobi hałasu. Zdążę sięgnąć po broń i ukryć cię pod łóżkiem. Próbował dowcipkować, ale traumatyczne przeżycia ostatniej nocy wycisnęły piętno na obojgu; Magdaleny nie zwiodła pozorna beztroska Adama. – Nie podziękowałam ci jeszcze za to, że uratowałeś mi życie. – Nie ma za co. Przesunął glocka i usiadł przy stole. – Zabiłby nas, gdyby nie twoja interwencja.
Kiedy Magdalena sięgała po wino, jej dłoń drżała. – Chłopcy są bezpieczni. Betsy zrobi wszystko, żeby czuli się dobrze, a nad tobą czuwa czterech policjantów przed drzwiami i ja za drzwiami. – Przeklęty Bruno. – Wściekasz się, czy martwisz o niego? – Adam nałożył na talerzyk kilka pasztecików z francuskiego ciasta, nadziewanych kawiorem i sarniną. – Jedno i drugie. – Ciągle ci na nim zależy. – Powiedzmy, że jego los leży mi na sercu, to lepsze określenie. Bruno jest bezmyślnym głupkiem, potrafi też być okrutny, ale to jednak mój mąż. Ciągle mam przed oczami tego człowieka... krew... dziurę w czaszce. Śmierć przychodzi w ułamku sekundy... Jak to możliwe? – Nie chciałabyś chyba, żebyśmy to my byli na jego miejscu? – Nie, oczywiście, że nie... – Musimy o tym rozmawiać przy kolacji? Tyle godzin na świeżym powietrzu, tyle ruchu... Powinnaś teraz rzucić się na jedzenie. – Przepraszam. – Magdalena nałożyła sobie pasztecik. – Mamy do obejrzenia sześć filmów. – O Wilczym Szańcu też nie chcę rozmawiać. – Wyjął czerwoną różę z wazonika stojącego na wózku i podał Magdalenie. – Nie jesteśmy kochankami, ale należymy do gatunku istot myślących. Muszą istnieć
jakieś tematy poza pracą i morderstwem. Jeszcze trochę a przepalą mi się zwoje. Patrzę na paszteciki i widzę szary beton. Patrzę na sałatę i majaczy mi przed oczami sosnowy las... – Sporządziłeś listę tematów? – W Anglii moglibyśmy rozmawiać o pogodzie. – W Polsce pogoda też jest niepewna. Nigdy nie wiadomo, czy wiosna będzie ciepła, czy chłodna, każda jest inna. W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku... – przerwała, widząc, że Adam wpatruje się w nią szeroko otwartymi oczami. – Przepraszam, ciągle wracam do bursztynowego rycerza. Może ty zacznij mówić o czymkolwiek prócz polityki, religii i seksu. – Wykluczyłaś wszystkie możliwe tematy. – Ależ skąd. Jest jeszcze sztuka, literatura, muzyka, sport... – Wszystko to zahacza o tematy zakazane. Opowiedz mi o Helmucie von Mau. – I kto mówi o pracy? – Skoro nie możesz przestać o nim myśleć, mógłbym posłuchać o czymś, o czym nie mam pojęcia, średniowiecznych krajach nadbałtyckich. – Nie uczyłeś się o tym w szkole? – Moi rodzice nigdy w niczym nie mogli się ze sobą zgodzić, dotyczyło to także mojej edukacji. Uczyłem się w angielskiej szkole publicznej i amerykańskiej akademii wojskowej. Ta pierwsza
pomogła mi zrozumieć, czym była rewolucja przemysłowa, której znaczenie doceniam do dzisiaj. W drugiej wkuwałem teorie militarne Rzymian i Napoleona, większość z tego szczęśliwie zapomniałem. – Odsunął talerzyk do przystawek i podniósł pokrywę osłaniającą półmisek z daniem głównym. Okazało się, że przez przypadek zamówili to samo, kaczkę z jabłkami, pieczone ziemniaki i zestaw surówek. – Słyszałem legendę o bursztynowym rycerzu od ciebie, od Edmunda, zajrzałem do Historii Polski dla najmłodszych. Magdalena uśmiechnęła się. – Czytasz książki dla dzieci? – Oczywiście. Mam trudności z koncentracją, intelekt też mi już nie służy. To dla mnie najlepsze źródło, elementarnych wiadomości. – Zaczął cytować z pamięci: – „Kiedy Herman von Balk w tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym roku przybył na tereny Prusów z pierwszą krzyżacką wyprawą, jeden z jego rycerzy, Helmut von Mau, pokochał z wzajemnością pogańską księżniczkę Woburg, która nawróciła się na wiarę chrześcijańską i przyjęła imię Maria. Była to wielka miłość, miłość platoniczna, bo Helmut, jako rycerz Zakonu, był związany ślubami czystości. Śmiertelnie ranny w bitwie o Elbląg, który wtedy był pogańską warownią, umierając, wymógł na swoich towarzyszach, że przywiążą jego ciało do konia i wyślą przeciwko wrogom. Tak uczynili, a każdy z pogańskich wojów, który spojrzał w twarz Helmuta, padał martwy. Kiedy Herman zdobył w końcu
warownię, puścił ją z dymem. Bursztyn przechowywany w skarbcu stopił się, wtedy Herman rozkazał swoim rycerzom, aby zalali nim złożone w sarkofagu ciało Helmuta, który został nazwany bursztynowym rycerzem”. – Bardzo dobrze. – Magdalena ujęła sztućce i wzięła się do jedzenia kaczki. – To nie wszystko. Na miejscu bitwy Maria ufundowała klasztor i kaplicę; resztę życia poświęciła Bogu, strzegąc zarazem szczątków Helmuta. Kaplica była celem pielgrzymek do czasu, gdy ostatni Wielki Mistrz w tysiąc pięćset dwudziestym piątym roku przeszedł na protestantyzm. Zakon został rozwiązany, kaplica zniszczona, a bursztynowy rycerz przeniesiony na zamek w Królewcu, gdzie pozostawał do tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Naziści podziwiali Helmuta von Mau za heroizm i rycerską postawę. W ostatnich miesiącach wojny Hitler kazał zabezpieczyć bursztynowego rycerza. Koniec opowieści. Wszystko to nie wyjaśnia, skąd ten błysk w oczach Polaków na wspomnienie Helmuta von Mau. Magdalena posoliła ziemniaki. – Znasz legendę, chcesz teraz posłuchać prawdziwej historii? – Jest jakaś prawdziwa historia? – Udokumentowana. Brat Helmuta, Konrad, napisał biografię bursztynowego rycerza. Była przechowywana w bibliotece zamkowej Berg Grun, w siedzibie rodu von Mau. Po wojnie manuskrypt trafił
do berlińskiego Dokument Zentrum. Czytałam go. – Chcesz rozwiać moje złudzenia i powiedzieć, że Helmut nie był ani odważny, ani rycerski? – Odważny? Może. Raczej nieobliczalny. Prędki do wypitki i do wybitki, jak się kiedyś mówiło. Z tych, co żadnej kobiecie nie przepuszczą. Kiedy Konrad, który był dwa lata starszy, dowiedział się, że jego żona jest w ciąży z Helmutem, poszedł do ojca, a ten postawił Helmutowi warunek: albo wstąpi do Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, albo zostanie wydziedziczony. Helmut wstąpił do zakonu, złożył śluby posłuszeństwa, ubóstwa i czystości, ale przekupił wielkiego szpitalnika i udało mu się uniknąć zwyczajowej kastracji. Walczył z Prusami, łupiąc i grabiąc. Łatwo zdobywał kobiety, jedna Woburg mu się opierała. Kiedy zabił przeznaczonego jej młodzieńca, chciała go udusić; zgwałcił ją, ale w końcu mu uległa, bo rzeczywiście zmieniła imię na Maria i szła za wojskami krzyżackimi z miejsca na miejsce, towarzysząc Helmutowi. Konrad, który chciał ujawnić niechlubną prawdę o bracie za jego cudzołóstwo, musiał przyjąć krzyżacką wersję bohaterskiej śmierci Helmuta i legendę o poganach, którzy spojrzawszy w twarz rycerza, padali martwi; ostało się tylko jego twierdzenie, że Helmut uniknął kastracji. W łatach trzydziestych wykonano zdjęcia rentgenowskie rycerza. Dowiedziono, że żona Konrada urodziła jego bliźniaczych synów, a z Marią miał córki bliźniaczki. Dzisiejsza niemiecka rodzina von Mau to w prostej
linii potomkowie Helmuta. – To byłoby na tyle, jeśli chodzi o śluby czystości – skomentował Adam. – Ciągle jednak nie rozumiem, dlaczego jest taki ważny, ważniejszy nawet niż bursztynowa komnata czy inne zaginione artefakty. – Twoja matka jest Angielką, mieszkałeś w Anglii? – Dwa, trzy miesiące w roku najwyżej. Ojciec ledwie tolerował moją obecność w swoim domu, ale z wszystkich sił utrudniał matce kontakt ze mną. – Możesz sobie wyobrazić ekscytację, jaka ogarnęłaby Anglików na wieść, że odnaleziono doskonale zachowane ciało króla Artura? Oto czym jest von Mau dla Polaków. Jest wiele podobieństw między obydwoma legendami. Znasz zapewne wersję o „śpiącym rycerzu”, który budzi się, kiedy kraj jest w niebezpieczeństwie i prowadzi swoich zbrojnych do boju. – Piękna legenda, która ma się nijak do postaci rozpustnika odmalowanej przez Konrada. – Ludzie wolą legendy niż rzeczywistość. W chwilach narodowych kryzysów, a tych kryzysów mieliśmy trochę, opowieść o bursztynowym rycerzu dodaje Polakom otuchy, jest czymś, na czym można się wesprzeć. – Chyba prędzej von Mau uwolni się spod bursztynowego całunu, niż Artur wstanie ze swojego mitycznego grobu. – Mówi się, że kiedy Helmut von Mau się obudzi,
przejmie ster rządów nad krajem i przywróci Polsce dawną świetność. – No to nigdy nie był wam bardziej potrzebny niż teraz. – Jesteśmy narodem marzycieli, który przez ostatnie pół wieku żył pozbawiony marzeń. Chcąc być uczciwym, nie można powiedzieć, że komunizm był ze wszystkim zły. Brak wolności słowa najbardziej odczuwała inteligencja, brakowało żywności, ale jeśli ktoś nie siedział w więzieniu, mógł się uczyć, studiować, każdy miał dach nad głową. Nawet ja i moja matka, mimo że ojciec jako działacz Solidarności został aresztowany. A jednak jako społeczeństwo zostaliśmy złamani, złamano naszego ducha, straciliśmy marzenia, a z marzeniami nadzieję na przyszłość. Wolność to coś więcej niż swobodne wykrzykiwanie swoich opinii o politykach. Wolność to także prawo do marzeń. – Uważasz, że bursztynowy rycerz da Polsce taką właśnie wolność? – Ludzie nie chcą słuchać o Helmucie rozpustniku, Helmucie mordercy. Pragną dzielnego, walecznego rycerza. To symbol, z którym każdy może się utożsamić, staruszki z głodowymi emeryturami, robotnicy bez pracy, studenci, których nie stać na studia, nawet mafia... Adam słuchał i odkrywał pod surową, chłodną powłoką romantyczną duszę, widział kobietę, która rozpaczliwie pragnęła wierzyć, że dobro może zwyciężyć i zawsze ostatecznie zwycięża.
Pocieszające złudzenie. Sam musiał je odrzucić, obserwując swojego ojca, kiedy ten padł ofiarą zachłannej damy, która robiła wszystko, by zranić i upokorzyć jego matkę, a potem starała się pozbawić prawa do spadku jego i jego brata. Zanim skończył pięć lat, zdążył się nauczyć, że za pieniądze można kupić wszystko. I wszystko sprzedać, także zasady oraz prawość charakteru. Od tamtego czasu nie zdarzyło się w jego życiu nic, co pozwoliłoby mu zmienić zdanie. – Dziwny wydaje się ten związek Helmuta von Mau z księżniczką Woburg, biorąc pod uwagę, że zaczął się od gwałtu – powiedział w zamyśleniu. – Zapewne mu wybaczyła, skoro po jego śmierci została mniszką, i dopóki mogła, strzegła jego grobu. – To coś więcej niż wybaczenie. Poświęciła życie pamięci Helmuta. Jeśli młoda dziewczyna, w dodatku księżniczka, w imię pamięci mężczyzny podejmuje taką decyzję, to znaczy, że ten mężczyzna otworzył przed nią piękny świat. Magdalena uśmiechnęła się. – Jaki to byłby świat, w tamtych czasach? – Stworzony przez grupę podobnie myślących, zaprzyjaźnionych ze sobą ludzi, w tym poetów, muzyków. Mieszkaliby wszyscy razem w jakimś schludnym, dobrze ogrzanym zameczku z widokiem na morze, z dala od utartych szlaków, pomorów i wojen. Wokół byłyby pola uprawne, łąki, na których pasą się tłuściutkie zwierzęta, winnice. Mieliby pod
dostatkiem jadła i napitków, liczną czeladź do posługi... Magdalena nie przestawała się uśmiechać. – Nie było żadnego zameczku. Rycerze Hermanna von Balka pozbawili życia ojca i braci księżniczki Woberg, a Helmut uciął głowę jej oblubieńcowi. Księżniczkę zaś, tak jak wiele szlachetnie urodzonych niewiast, Krzyżacy uwięzili, by zmusić do uległości całe plemię. – I Woburg trafiła do lochów, i tam zobaczył ją Helmut, kiedy pewnego wieczoru po kolacji zszedł, żeby sobie potorturować przed snem kilku pogan. – Jakie lochy? Był rycerzem zakonnych zastępów, które weszły na ziemie Prusów z misją chrystianizacji. Nie wieźli w taborach zamków z lochami. – To może chociaż namiot, w którym przetrzymywali pojmanych? – Już prędzej Woburg trafiła do kuchni, gdzie szorowała rondle i piekła chleb. – Księżniczka? – Żeby wykarmić armię, trzeba wiele rąk do pracy. – Idźmy na kompromis. Helmut pewnej nocy zajrzał do namiotu kuchennego, żeby wziąć sobie dokładkę potrawki z łabądka, bo był strasznie głodny po całym dniu rozbijania zakutych pogańskich łbów tym takim okrągłym na łańcuszku, co to Krzyżacy używali jako broń indywidualnego rażenia. Zobaczył, że dziewczyna szoruje wielki sagan piaskiem i dał jej
trochę waty stalowej, której używał do polerowania zbroi. Od słowa do słowa, zakochali się w sobie podczas tych wspólnych prac porządkowych. – Adam napełnił kieliszki. – I Helmut zabrał ją z namiotu kuchennego. – Do swojego namiotu koszarowego, gdzie spał w licznym towarzystwie swoich rycerzy? – Najbliższy druh Hermanna von Balka chyba miał osobny namiot. – Bardzo wątpię. – Znalazł przytulną grotę i tam naprędce urządził dom dla obojga. Zapewne była szczęśliwa z Helmutem, inaczej po jego śmierci zadałaby się z innym rycerzem, zważywszy, że miała dwie córki na utrzymaniu. Był Hermann... – Który w przeciwieństwie do Helmuta śluby czystości potraktował poważnie i ofiarował zbędne już organy Bogu. – Magdalena złożyła talerze. – Kawa i sery? – Straciłem apetyt po twojej ostatniej uwadze. – Nigdy nie słyszałeś, że niektórzy średniowieczni zakonnicy poddawali się kastracji? – Zapamiętam to. Ale po co właściwie, skoro składali śluby czystości? – Nikt specjalnie nie wierzył w skuteczność ślubowania, nawet w tamtych czasach. Młodszych synów oddawało się do klasztoru. Taki wykastrowany młodzieniec nie mógł już mieć potomstwa, które później domagałoby się części rodowej dziedziny.
Majątek przejmował najstarszy syn, w całości i bez zbędnych sporów z braćmi i ich dziećmi. – W jakim wieku trzebiono tych nieszczęśników? – Im wcześniej, tym lepiej. Ryzyko śmierci w wyniku zabiegu wzrastało wraz z wiekiem. – Magdalena nalała sobie kawy. – Jak na kogoś, kto nie wierzy w małżeństwo, lubisz romantyczne opowieści z tych, które kończą się sakramentalnym „żyli długo i szczęśliwie”. – Kto powiedział, że nie wierzę w małżeństwo? – zdziwił się Adam. – Chcesz się rozwieść. – Co oznacza tylko tyle, że nie wierzę w małżeństwo z Courtney. – Ożenisz się po raz drugi? – Jeśli znajdę słodką, kochającą, uległą, bezinteresowną i piękną kobietę, z całą pewnością. A ty? – Ja mam męża. – Naprawdę? – Ujął dłoń Magdaleny, uniósł do ust i pocałował. – Filmy... – Jakie filmy? – szepnął i pocałował Magdalenę w usta. Ku zupełnemu zaskoczeniu Adama oddała pocałunek.
ROZDZIAŁ 17 Kiedy znalazł się tu z Magdaleną, uwodzenie jej ani mu było w głowie, ale teraz, kiedy poczuł ją w swoich ramionach, wydało się to tak naturalne, że chciał, aby trwało. Nie potrafił wytłumaczyć, co go tak nagle przyciągnęło do Magdaleny, znał ją przecież od roku, widywał codziennie w pracy. Nie było w tym nic z intensywności uścisków i pocałunków Helgi, nie miało też nic wspólnego ze słodkimi, kojącymi nocami, które czasami zdarzało mu się spędzać z Walerią. Była namiętność, ale był również spokój, głęboki, zmysłowy spokój, który przenikał całe jego jestestwo i przynosił odprężenie. Nie myślał już o grożącym im niebezpieczeństwie, o bursztynowym rycerzu, o Brunonie, problemy odchodziły w niebyt, znikały, traciły znaczenie. Złudzenie nie trwało długo, bo Magdalena uwolniła się z jego objęć i nastrój prysł. Odezwał się telefon. Adam przeklął w duchu natręta. Sięgnął po słuchawkę, a Magdalena zniknęła w łazience. – Adam Salen – warknął. – Proszę czekać, łączę z kapitanem Daleckim. Adam czekał coraz bardziej wściekły. – Wiesz, kiedy telefonować – napadł na Józefa. – Nie powiesz mi, że poszedłeś do łóżka z Królową Śniegu. – Zasypiałem już – skłamał Adam.
– W towarzystwie? – Nie wygłupiaj się. – Sprawdzę rano notatki waszych aniołów stróżów. – Następnym razem, jak będziesz chciał mieć tłuste plotki, zdzwoń wprost do ochrony. – Znaleziono ciało Krefty. – Gdzie? – Adamowi w jednej chwili przeszła cała złość. – Tak się składa, że niedaleko waszego hotelu, w lesie, cztery kilometry od Gierłoży. Zawieziono je do kostnicy w Kętrzynie. – Jak zginął? – Wiem tyle, ile ci powiedziałem, nic więcej nie mogłem wydobyć od tamtejszej policji. Zawiadomili nas, bo rozesłaliśmy list, że jest poszukiwany w związku z domniemaniem fałszerstwa. Rano przeprowadzą sekcję. Chcesz tam pojechać? – Otrzymywałem już sympatyczniejsze zaproszenia, ale tak. – Czekaj na mnie o ósmej. – Józef się rozłączył. Adam odwrócił się i zobaczył, że Magdalena zbiera płytki DVD. – Idziesz już? – Obydwoje jesteśmy zmęczeni. Pomyślałam, że obejrzę je w swoim pokoju. – A ja myślałem, że pracujemy razem nad tą sprawą. – Podszedł do niej i położył rękę na gałce w
drzwiach łączących sypialnie. – Nie bardzo sobie wyobrażam współpracę po tym, co się stało przed chwilą. – Niestety, nic się nie stało. – Według ciebie to jest nic? Jestem mężatką i właśnie pocałowałam mężczyznę, który nie jest moim mężem. – O ile się nie mylę, oboje tego chcieliśmy. – Adam dotknął jej ramienia. – Magda... Odwróciła się gwałtownie. – Nie nazywaj mnie tak. Nigdy tak się do mnie nie zwracaj. Nie należysz do rodziny, nie jesteś nawet przyjacielem. – Skąd ty się wzięłaś, ms Janica? – Celowo zaakcentował „ms”. – Wiem, że jesteś z wykształcenia mediewistką, ale nie sądziłem, że przejęłaś średniowieczny model obyczajowy. Obudź się, jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku. – W oczach Kościoła grzech jest zawsze grzechem. – A kim jest mąż, który zostawia żonę, kradnie albo i gorzej, nie łoży na rodzinę? – Wady Brunona nie są powodem, żebym zniżyła się do jego poziomu. Albo twojego. – Kogo krzywdzimy, Magdaleno? Brunona? On dla ciebie nawet nie kiwnie palcem. A moja żona nie wie, co znaczy słowo wierność. Pocałowałem cię, a ty oddałaś pocałunek. Ten pocałunek sprawił mi
przyjemność i szczerze powiem, że chciałbym więcej. – Więcej, tak? To właśnie twoje życie. Więcej wina, więcej jedzenia, więcej kobiet. Jestem dla ciebie kolejną przygodą. Jeszcze jedna kobieta zaliczona. Mniej atrakcyjna niż inne, za to inteligentniejsza. Jeszcze jeden karb w kroczu Adama Salena. – Och, na samą myśl wzdrygam się z bólu. – Idź do diabła ze swoimi dowcipami. – Magdaleno, proszę. – Oparł ręce o drzwi, blokując je. – Nie zmuszaj mnie, żebym cię przepraszał. Nie powiem, że mi przykro, bo nie jest mi przykro. Jeśli czujesz do mnie wstręt, dam ci spokój. Chcesz, żebyśmy odnaleźli rycerza, to musimy współpracować, co oznacza, że powinniśmy obejrzeć te filmy. Mogę przyrzec, że już nie zbliżę się do ciebie, o ile to cię uspokoi. Pozwolę nawet, żebyś związała mi ręce. Patrzyła na niego bez słowa, poważna, skupiona. – Co mam jeszcze powiedzieć? Nie chciałem cię obrazić. Jedyne usprawiedliwienie, jakie mam, to – chciał powiedzieć: twoja delikatna skóra i samotność w twoich oczach, nie wiem, czy nie podobna do mojej, ale przypomniawszy sobie, jak niechętnie Magdalena mówi o sobie, powiedział – potworne zmęczenie i zbyt dużo wina na pusty żołądek. – I brak chętnych dam w okolicy. – To się już nie powtórzy. – Nie wiem. Przy twojej reputacji...
– Ten telefon... – Zmienił temat. – Dzwonił Józef. W lasach koło Gierłoży znaleziono ciało Krefty. – Tu? W pobliżu Wilczego Szańca? – Magdalena przysiadła na oparciu kanapy, próbując zebrać myśli. Adam obserwował wyraz jej twarzy i zastanawiał się, czy istnieje dla niej coś poza pracą, braćmi i poszukiwaniem rycerza. – Jutro w Kętrzynie ma być przeprowadzona sekcja. Powiedziałem Józefowi, że pojadę tam z nim. To może być przełom, na który czekamy. Liczę na to, że sekcja wykaże coś, co zaprowadzi nas do rycerza. – Jak zginął? – Józef jeszcze nie wie. W każdym razie Krefta został – zidentyfikowany, musiał mieć przy sobie dokumenty. – W mieszkaniu nie znaleźliśmy ani paszportu, ani dowodu osobistego. – Nie ma sensu zastanawiać się teraz nad jego śmiercią. Jutro dowiemy się wszystkiego. – Adam nachylił się i włożył płytkę do odtwarzacza, po czym usiadł na kanapie, jak najdalej od Magdaleny, a była to długa kanapa, na której swobodnie zmieściłyby się trzy osoby o gabarytach tłustego herr Dobrowa. Pierwsze ujęcie pokazywało mężczyznę stojącego na parkingu Wilczego Szańca. Przytaczał jakieś statystyki, ale Adam nie słuchał, myślał o Magdalenie, siedzącej w drugim końcu kanapy, o ich pocałunku, który mógł prowadzić do czegoś więcej, gdyby go nie odepchnęła i gdyby Józef nie postanowił zadzwonić
akurat w najmniej odpowiednim momencie. – „Wilczy Szaniec zajmuje teren o powierzchni dwustu pięćdziesięciu hektarów... Budowała go Organizacja Todt. Prace rozpoczęły się jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego roku...” – Komentator szedł od bunkra do bunkra, opowiadając historię kwatery Hitlera. Monotonię kolejnych ujęć przerywały czasem fotografie z okresu wojny, te same miejsca przed sześćdziesięcioma laty... Hitler witający Mussoliniego. Hitler przyjmujący generałów. Hitler i Stauffenberg. – Miałem nadzieję, że zobaczymy więcej takich właśnie zdjęć – powiedział Adam, kiedy komentator wszedł do podziemnego tunelu. – Najlepiej, gdyby nam pokazali drogę prowadzącą do tajnego skarbca – zgodziła się Magdalena. – No, niechby chociaż mapka ze znakiem X w odpowiednim miejscu. – Film się skończył, Adam wstał, podszedł do barku i wyjął miniaturkę burbona. – Napijesz się? – Po tej ilości wina, którą wypiliśmy do kolacji? – Ja muszę się napić dla rozluźnienia mięśni. Tobie też by nie zaszkodziło, purytanko. – Może po prostu jestem w lepszej kondycji. – W to nie wątpię. – Adam wyjął z odtwarzacza płytkę i włożył następną. – Mógłbyś mi pokazać jeszcze raz te zdjęcia rycerza?
Adam podał Magdalenie fotografie, które przyszły z listem. Na ekranie telewizora przesuwały się kadry jakiegoś amatorskiego filmu, pokazujące nieostry i rozchwiany obraz tuneli. – Kamerzysta pewnie miał delirium tremens. Jeśli porównujesz kolor betonu, to chyba widzisz, że beton to beton. – Chyba widzę – przyznała. – A swastyka na ścianie za sarkofagiem niczym nie różni się od tej, którą malują neonaziści... – Chciałabym mieć to już za sobą. Adam przelał zawartość miniaturki do kieliszka.. – Jutrzejsza sekcja nie powinna trwać długo, potem możemy jeszcze tu wrócić. – Mówisz, jakbyś chciał zaniechać poszukiwań. – Doświadczeni poszukiwacze od sześćdziesięciu lat próbują odnaleźć skarb z zamku królewieckiego. Jakim cudem my w ciągu kilku dni mielibyśmy wpaść na trop bursztynowego rycerza, nie dysponując żadnymi wskazówkami? – Takie jak te – Magdalena wskazała głową ekran – to rzeczywiście żadne. Nie mówią nawet, który bunkier właśnie filmują. – Zobaczymy, co przyniesie jutrzejszy dzień. – Adam skończył drinka i podszedł znowu do barku. – Zobaczymy. – Magdalena spojrzała na zegarek. – Jesteś zmęczona, połóż się. – Nie zasnę. Jesteśmy tak blisko i...
– Prześpij się z tym – poradził Adam. – Jeśli rycerz jest do odnalezienia, zrobię wszystko, żeby go odnaleźć. – Adam, wracając do tego, co się zdarzyło... Adam nie mógł znieść jej spojrzenia. – Prześpij się z tym – powtórzył bezbarwnym głosem. *** – Uniemożliwiasz mi prowadzenie dochodzenia, synu. – Dalecki zmierzył od stóp do głów młodziutkiego funkcjonariusza. – Wiesz, co to znaczy? – zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – To znaczy, że dam ci takiego kopa, że zatrzymasz się w Warszawie. Będziesz miał wielkie szczęście, jeśli uda ci się po tym wszystkim trafić do drogówki u diabła na kuliczkach. – Przepraszam pana. Wykonuję tylko rozkazy. – „Pana kapitana”. Kapitan Dalecki z gdańskiej policji. Zapamiętaj sobie to nazwisko, bo nieraz je jeszcze usłyszysz. – Może pan być nawet prezydentem. – Chłopak był niezłomny, ale głos brzmiał niepewnie. – Mam rozkaz nikogo nie wpuszczać. – Przyjechaliśmy na sekcję. Ktoś musiał ci chyba powiedzieć, że dzisiaj będzie tutaj przeprowadzana sekcja.
– Jedyna sekcja wyznaczona na dzisiaj została odwołana. – Chciałbym rozmawiać z twoim przełożonym... – Nigdy nie widziałam Józefa tak rozwścieczonego. – Magdalena przysunęła się do Adama. – Najwyraźniej uczy się od Marianny. – Adam cofnął się, dając przejście oficerowi w mundurze wy tapetowanym baretkami. – Józef – odezwał się udekorowany. – No proszę. A wydawało mi się, że słyszę twój głos. – Broński, stary druhu. – Dalecki położył dłoń na ramieniu oficera. – Możesz powiedzieć temu idiocie, że przyjechaliśmy na sekcję? – Chodźmy do mojego biura. – Nie chcę iść do biura, chcę być obecny przy sekcji. Już jesteśmy spóźnieni. – Nie ma żadnej sekcji, nie mamy ciała. – Oż wy, patałachy, zgubiliście ciało... – Zmiana planów. – Broński poprowadził gości korytarzem i otworzył drzwi swojego gabinetu. – Cztery kawy – zawołał do chłopca pilnującego z takim przejęciem wejścia. – Siadajcie, proszę. Najwygodniejszy fotel dla pani – zwrócił uwagę Józefowi, który zdążył się już usadowić. – Magdalena Janica i Adam Salen z Instytutu Salena – dokonał prezentacji. – A to Stefan Broński, największa ciemięga, jaka kiedykolwiek służyła w
polskiej policji. Broński, bynajmniej niezdetonowany wystawioną mu przez Daleckiego opinią, uśmiechnął się do Magdaleny i usiadł za biurkiem. – Co to, Józef, przenieśli cię do wydziału skradzionych pamiątek historycznych? – Zabójstwa, jak zawsze. – Dalecki przesiadł się z fotela na krzesło. – Jeśli sekcja nie odbywa się tutaj, to gdzie? – spytał Adam. – W szpitalu zakaźnym. Nie mamy jeszcze pewności, ale Krefta prawdopodobnie umarł na chorobę zakaźną. – Ma pan na myśli wąglik? – próbował uściślić Adam. – A pan skąd wie o wągliku? – W głosie Brońskiego zabrzmiała ostra nuta. – Bo jest idiotą i wjechał prosto w środek obszaru objętego nadzorem sanitarnym – uprzejmie poinformował kolegę Dalecki. – Pan uprawia jazdę terenową? – zainteresował się równie uprzejmie Broński. – Słyszałeś o nim? – zapytał Dalecki. – O jego wyczynach, owszem. Wracając do Krefty, wiem tyle, ile powiedział mi szpital. Wszyscy, którzy mieli do czynienia z ciałem, zostali poddani kwarantannie: leśniczy, policjanci, personel prosektorium...
– Daj spokój, Stefan, rozmawiasz ze mną. Dalecki podniósł się na nieśmiałe pukanie, otworzył drzwi, odebrał tacę z kawą, i zatrzasnął je przed nosem młodziutkiego policjanta. – Oficjalnie... – Pieprzenie – przerwał Dalecki. – Znamy się, Stefan. Mów, co jest. – Ja wam tego nie powiedziałem, ale u Krefty znaleziono charakterystyczne niepokojące objawy: czarne krosty, powiększone węzły chłonne... – No to coś już wiemy. – Dalecki postawił tacę na biurku, wprost na papierach zaścielających blat. – Miał przy sobie coś interesującego, jakieś dokumenty, mapy? Broński odnalazł wśród papierów fax. – Dostaliśmy listę przedmiotów, które przy nim znaleziono. Nie ma nic szczególnego. Przede wszystkim paszport i dowód osobisty. Dlatego skontaktowałem się z tobą. W przeciwieństwie do niektórych funkcjonariuszy, których mógłbym wymienić z nazwiska, czytam wszystko, co trafia na moje biurko. Chciałeś go przesłuchać w związku z podejrzeniem o fałszerstwo dzieł sztuki? – Udało ci się dowieść, że masz dobrą pamięć. Mogę spojrzeć? – Proszę bardzo. – Broński podał listę. – Paszport... dowód osobisty... nazwisko... adres... zawód bursztynnik... brązowe spodnie, zielona
marynarka, szary pulower, koszula, skarpety... – Dalecki przesuwał palcem po kartce, aż dotarł do końca konfekcji męskiej. – Klucz bez kółka. To wszystko. Możesz powiedzieć nam coś więcej? – Zmarł najprawdopodobniej tam, gdzie znalazł go leśniczy, tyle usłyszałem dzisiaj rano w rozmowie telefonicznej. Miał dłonie powalane ziemią i trawą, jakby próbował czołgać się do drogi. – Broński rozdał filiżanki z kawą. – Można by to połączyć z innymi przypadkami... – Jakimi przypadkami? – Te, z których powodu, jak mówiliście, zamknięto pewien obszar. – Ale to były zwierzęta, prawda? – Tak wam powiedziano, że to zwierzęta. – Broński pokręcił głową. – Ale chodzi o ludzi. Znaleziono ich w jakimś szałasie. Te same objawy, czarne krosty. Dlatego zagrożony obszar został zamknięty. – I to jest wąglik? – zapytał Dalecki. – Wiesz, jak zachowują się władze, szczególnie na terenach turystycznych. Z tego, co wiem, ciągle trwają badania. – Wprowadziłeś nas w błąd – zwrócił się Adam do Daleckiego z wyrzutem. – Powtórzyłem tylko, co usłyszałem – odpowiedział ten ostatni. – Ile ciał znaleziono w tym szałasie? – spytał Brońskiego.
– To byli dwaj mężczyźni. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. Nie wiemy, kim byli, co robili w szałasie. Mam tu gdzieś ich rysopisy. – Broński zaczął przerzucać papiery na biurku. – Obaj mocno zbudowani, w średnim wieku, ciemne włosy, ciemne oczy. Sprawdzamy odciski palców. Umarli śmiercią naturalną, więc nie mamy powodów wszczynać dochodzenia. Zajęły się nimi służby sanitarne, zamknęły teren... – I pilnują, żeby wiadomość się nie rozniosła – mruknął Adam. – Wiadomo, początek sezonu turystycznego. Poza obszarem zamkniętym nic nikomu nie grozi, a ci, którzy znaleźli się wewnątrz strefy zagrożonej, zostali poddani kwarantannie. – Właśnie, właśnie. – Adam spojrzał porozumiewawczo na Magdalenę. – Mówisz, że nic nikomu nie grozi, tak jakby epidemia respektowała jakieś granice – żachnął się Dalecki. – Nawet jeśli to epidemia, służby sanitarne kontrolują sytuację. To, co wam mówię, to tylko przypuszczenia. Informacja poufna. Wybacz, Józef, wiesz, jak jest. – Muszę porozmawiać z osobami, które zetknęły się z ciałem Krefty i są izolowane – odezwała się Magdalena. – One nie mogą z nikim rozmawiać. Poza tym, co by im pani powiedziała? Moje informacje są
nieoficjalne. Narobiłaby pani sobie tylko kłopotów. A przy okazji i mnie. – Krefta musiał się zetknąć z bursztynowym rycerzem, bo potwierdził jego autentyczność. Mamy zdjęcia, na których stoi przy sarkofagu. – Rzeczywiście, widziałem te zdjęcia – przyznał Dalecki. – Legenda mówi, że każdy, kto spojrzy na ciało Helmuta von Mau, umiera. Jeśli Krefta umarł na... – Jakąś chorobę zakaźną... – zawołał Adam. – Kto uwierzy w te średniowieczne klechdy – zirytował się Dalecki. – A nawet jeśli, to nie słyszałem jeszcze o zarazkach, które mogłyby przetrwać siedemset pięćdziesiąt lat. – Niektórzy mediewiści uważają, że co najmniej jedna zaraza, która nawiedziła Europę w średniowieczu, była epidemią wąglika. – Zarodniki bakterii wąglika są niezwykle wytrzymałe, mogą żyć setki lat. – Adam szedł za tokiem myśli Magdaleny. – Brytyjczycy w czasie wojny przeprowadzali na jednej z wysp kanału La Manche eksperymenty z bronią biologiczną. Do tej pory jest niedostępna ze względu na skażenie zarodnikami bakterii wąglika i pewnie setki lat taka pozostanie. – Wyciągnął z teczki zdjęcia rycerza. – Feliks mówił, że na zdjęciach widoczne są pęknięcia na powierzchni bursztynu. Jego zdaniem mogły powstać z powodu mrozu albo w czasie transportu. Polerowany bursztyn, wystawiony przez długi czas na
działanie powietrza, staje się bardzo kruchy. – Jeśli pęknięcia są głębokie, sięgają ciała, zarodniki mogły wydostać się na zewnątrz i w sprzyjających warunkach przekształcić się w wegetatywną formę bakterii – stwierdziła Magdalena autorytatywnie. – Czy wąglik przenosi się w powietrzu? – Dalecki przesunął palcem po wewnętrznej stronie kołnierzyka. – Przynajmniej jedna jego postać – przytaknęła Magdalena. – Dlatego niektórzy mediewiści uważają, że epidemia wąglika w średniowieczu była możliwa. Mimo że ludzie nie oddalali się ze swoich wiosek, poruszali się w promieniu kilkunastu, kilkudziesięciu kilometrów. – Przemieszczali się natomiast rycerze, jak Helmut von Mau – wtrącił Adam. – Hipoteza z wąglikiem wydaje się zupełnie sensowna, prawda? – Magdalena spojrzeniem szukała u rozmówców potwierdzenia swojej teorii. Broński przez chwilę siedział bez ruchu, po czym podniósł słuchawkę.
ROZDZIAŁ 18 Czas wlókł się niemiłosiernie: Broński czekał cierpliwie, kiedy operatorka łączyła go z kolejnymi numerami wewnętrznymi w Instytucie Chorób Zakaźnych. Jego goście kręcili się niecierpliwie w fotelach, Dalecki, na twardym krześle, wpatrywał się w okno, które ukazywało malowniczy widok policyjnego parkingu. Po dwudziestu zniechęcających minutach, gdy okazało się, że Broński nie może się dodzwonić tam, gdzie chciał, Józef wyjął papierosa, Adam cygaro. – Tutaj nie wolno palić, a już na pewno nie w moim gabinecie – zaprotestował gospodarz. – Wyjdziemy w takim razie na zewnątrz – stwierdził Dalecki i obaj z Adamem wstali. Magdalena też się podniosła i wyszła razem z nimi. – Nie rozumiem, dlaczego twój przyjaciel nie może połączyć się z nikim kompetentnym – powiedziała Magdalena, gdy usiedli na murku otaczającym parking. – Jeśli Krefta i tamci dwaj rzeczywiście umarli na skutek zarażenia wąglikiem, każdy, kto zbliży się do bursztynowego rycerza może się zarazić i przenosić chorobę dalej. Im szybciej zamkną obszar, na którym znaleziono ciała, tym mniejsze ryzyko kolejnych przypadków. – Przecież już zamknęli – zauważył Józef i odpalił papierosa od papierosa. – Zajęli się wami, jesteście zdrowi, prawda?
– Mam nadzieję – przytaknęła Magdalena. – Tak z ciekawości... Jak można by usunąć zarodniki bakterii wąglika z bursztynu, jeśli tam rzeczywiście są? – zapytał Józef. – Niewiele wiem o wągliku, ale każda próba byłaby szaleństwem. – Adam spojrzał na Elżbietę, szukając potwierdzenia. – Jeśli zarodniki wydostały się, bo bursztyn kruszeje, trzeba będzie zniszczyć rycerza. Adam ma rację. – Nie można uzupełnić powłoki w spękanych miejscach? – dociekał Józef. – Trzeba zapytać Feliksa, ale nie sądzę, by ktoś chciał próbować. Żadne muzeum nie może przecież wystawić takiego eksponatu, a po co komu rycerz, którego nie można wystawić? – Magdalena wstała i zaczęła chodzić nerwowo w tę i z powrotem. Dwaj ochroniarze, którzy pozostali w samochodzie na parkingu, kiedy Magdalena, Adam i Józef poszli do biura Brońskiego, odkręcili szyby i rozglądali się po terenie. – Wszystkie telefony, które wykonałem... – Kto wykonał? – przerwał mu Adam. – Chłopcy z mojego wydziału – sprostował Józef z irytacją w głosie. – Nie wspominając już o osobogodzinach ochroniarzy, którzy biegali za wami wczoraj cały dzień po Wilczym Szańcu. To wszystko na nic? – Na to wygląda – przytaknął Adam.
– Jeśli Magda ma rację, to koniec. Nawet gdyby bursztynowy rycerz wjechał teraz na parking z całą pa radą na wozie zaprzężonym w cugowe konie, nie moglibyście umieścić go w ekspozycji muzeum? – Wykluczone, jeśli są w nim zarodniki bakterii wąglika – powiedziała Magdalena cierpko. – Twoje wysiłki nie poszły tak całkiem na marne – odezwał się Adam. – Jako oficer policji w czynnej służbie musisz się czymś zajmować. – Lubię zamykać robotę, wiedzieć, że sprawa została zakończona, tymczasem od tygodnia wszystko mi się rozłazi. Zabójstwo Szczura, ciała trzech niezidentyfikowanych mężczyzn na kutrze, który szmuglował z Królewca bursztyn i pieniądze mafii, dwaj moi ludzie zastrzeleni przed mieszkaniem Magdy, a teraz jeszcze słyszę, że nawet gdybyśmy jakimś cudem odnaleźli bursztynowego rycerza, trzeba będzie go zniszczyć. – Przekażesz jakiegoś trupa na rzecz kultury polskiej i Feliks zrobi kopię. – Chyba nie chcesz brać udziału w fałszerstwie, Adam? – oburzyła się Magdalena. – Dlaczego nie, jeśli miałoby przyciągnąć tłumy zwiedzających? – zdziwił się Adam niewinnie. – Wątpię by jedna osoba na tysiąc potrafiła odróżnić kopię od oryginału. – Ja bym potrafiła – powiedziała Magdalena z całą powagą. – Ty jesteś perfekcjonistką.
– Józef? – Z okna swojego gabinetu wychylił się Broński. – Mam Gdańsk na linii. Muzeum Historyczne do pani Janicy. – Uprzedziłam Wiktorię, że będę tutaj. – Magdalena ruszyła w stronę budynku. Jeden z ochroniarzy wysiadł z samochodu i poszedł za nią. – Zaczekaj! – zawołał Adam, chowając cygaro w dłoni. – Na litość boską, przecież nikt mnie nie zabije na policyjnym parkingu. – W domu też miałaś być podobno absolutnie bezpieczna – wytknął jej Adam. Józef zgniótł obcasem niedopałek papierosa i powlókł się za nimi. Zrównali się dopiero w holu. – Pójdę z Magdą, jeśli chcesz dokończyć cygaro. Adam skwapliwie skorzystał z propozycji. Nie miał ochoty wracać do cuchnącego środkami odkażającymi, przyprawiającego o klaustrofobię budynku. Adam wyszedł z zatłoczonego holu, gdzie kłębili się mniej lub bardziej poszkodowani obywatele, którzy przyszli złożyć zawiadomienie o drobnym przestępstwie, różni „świadkowie w sprawie” i zwykli pieniacze, szukający sposobu dokuczenia nielubianym sąsiadom. Zostawił tę ludzką masę za sobą, stanął przed wejściem, do komendy i rozejrzał się. Dzień był piękny, słoneczny, niebo bezchmurne, ale Adam nie potrafił się cieszyć. Z goryczą myślał o daremności poszukiwań. Józef miał rację, wszystkie ich wysiłki poszły na marne. Bursztynowy rycerz nigdy nie trafi
do ekspozycji w żadnym muzeum, Adam oczywiście żartował, mówiąc o kopii. Instytucja, która weszłaby w posiadanie rycerza sześćdziesiąt lat po jego zniknięciu, musiałaby go poddać rozmaitym ekspertyzom. Nie sposób oszukać specjalistów. Nie chodziło tylko o rycerza. Były inne bezcenne' obiekty z zespołu królewieckiego i zaginione pod koniec wojny. Bursztynowa komnata, którą hitlerowcy wywieźli z Carskiego Sioła, klejnoty księżniczki Dorotei, naszyjnik z początku siedemnastego wieku, bursztynowy ołtarz i krucyfiks Schriebera, obrazy, rzeźby, regalia, należące do trzech narodów bogactwo o znacznej wartości historycznej i artystycznej. Wszystko to spoczywało w jakimś skażonym wąglikiem tajnym skarbcu. Adam nie mógł się z tym pogodzić. Pogrążony w niewesołych myślach chciał wejść do holu, przejście blokował policjant, który rozmawiał z dwiema kobietami w głębokiej żałobie, w czarnych welonach, jakich już się dzisiaj nie nosi. Kobiety płakały, policjant słuchał cierpliwie. Adam pomyślał, że tylko skończony drań mógł skrzywdzić kogoś takiego, dwie starsze i tak już wystarczająco nieszczęśliwe kobiety... Policjant odsunął się, dając mu przejście, Adam zrobił krok i zderzył się z jakimś mężczyzną, wysokim, dobrze ubranym... Rozpoznał go od razu. Zacisnął dłonie w obawie, że mężczyzna może go zaatakować. Zobaczył uśmiech na twarzy mężczyzny, tamten też go rozpoznał, zawahał się, nie wiedząc, jak zareagować, i nagle poczuł przeszywający ból w
piersi. Osunął się na kolana, próbował wziąć oddech i czuł, jak powietrze uchodzi mu z płuc. Spojrzał po sobie: na lnianej marynarce pojawiła się szkarłatna plama, pociemniało mu w oczach, jakby nagle, w środku słonecznego wiosennego dnia zapadł mrok. Widział ludzi w holu, ale ich przerażone twarze rozpływały się w szarej mgle. Upadł. Wszystko wokół rozgrywało się w zwolnionym tempie, jakby cała komenda raptem znalazła się pod wodą. Ostatnie, co zapamiętał, to widok policjanta rozmawiającego z jakąś kobietą. Próbował się uśmiechnąć, zapewnić, że nic mu nie jest, ale nie był w stanie otworzyć ust, słowa uwięzły mu w gardle. A potem czerwona fala bólu przesłoniła wszystko, nawet szarą mgłę.
– Masz więcej szczęścia niż rozumu, skurczybyku. Głos Józefa, zaraz potem jeszcze jakiś, którego nie rozpoznawał: wysoki, śpiewny. Adam otworzył oczy, zamrugał. Znajdował się w jakiejś spartańsko wyposażonej celi, leżał na czymś koszmarnie twardym. Klatka piersiowa bolała, jakby trawił ją żywy ogień, głowa pękała. Dalecki nachylił się, zbliżył twarz do jego twarzy. – Wszystko w porządku, jeszcze żyjesz. Maleńki człowieczek ze strzykawką odsunął Daleckiego.
– Żadnych zastrzyków – zaskrzeczał Adam. – Uderzył się pan w głowę, ma pan uszkodzone żebro, założyłem opatrunek, ale muszę dać panu zastrzyk przeciwbólowy, inaczej trudno będzie panu znieść jazdę do szpitala. – Nie chcę środków przeciwbólowych – wymamrotał Adam. – Gdzie Magdalena? – Jest, jest. – Dalecki spojrzał na lekarza. – Chcielibyśmy porozmawiać z nim sam na sam. – Odradzam. Powinien jak najszybciej być hospitalizowany. – Dopilnujemy tego. Może pan już iść, doktorze. Dopiero teraz Adam dostrzegł stojącego za Józefem Brońskiego. – Ale... – Dziękujemy, doktorze. – Broński odprawił człowieczka. – Proszę pamiętać, nikomu ani słowa o tym, co się wydarzyło. Doktor spakował swoją torbę i wyszedł. – Gdzie Magdalena? – zapytał Adam słabym głosem, kiedy został sam na sam z policjantami. – W biurze Brońskiego, z naszym ochroniarzem i tutejszym smarkaczem. Martwię się o ciebie, Adam, nie o Magdalenę. – Dalecki przysiadł na skraju pryczy. – Wygląda na to, że przez cały czas chodziło im jednak o ciebie. Widziałeś tego człowieka? – Złapaliście go? – Adam próbował usiąść. Nie mógł leżeć, znowu każdy ruch był torturą. – Na litość
boską, był przed drzwiami komendy. – Leż spokojnie. Masz tylko prowizoryczny opatrunek. – Przedstawiciel tak niekompetentnej policji jak wasza nie ma prawa mówić mi, co mam robić. – Jak ten człowiek wyglądał? – spytał Broński. Ból się wzmógł i Adam przymknął oczy. – Wysoki, ponad metr osiemdziesiąt pięć, ciemne włosy, długi nos, wąskie usta, małe, lekko skośne oczy. – Gach Helgi – domyślił się Dalecki. – A ja ciągle nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go wcześniej widziałem. Choć naprawdę się staram. – To staraj się jeszcze lepiej – sarknął Dalecki. – Co pan pamięta? – zapytał Broński. – Chciałem wejść do holu. W przejściu stał policjant z dwoma kobietami w żałobie, płakały... – Teraz są w histerii – poinformował go Dalecki. – Policjant odsunął się. Wszedłem do budynku i omal nie zderzyłem się z tym człowiekiem. Rozpoznałem go i on mnie rozpoznał. Po sekundzie poczułem ból w piersiach. Chyba straciłem przytomność. – Strzelił do ciebie. – Józef zaprezentował glocka, którego Adam nosił w kaburze. – Mocna konstrukcja, ale nie na tyle mocna, żeby wytrzymała uderzenie kuli rozpryskowej, chociaż i tak poważnie osłabiła siłę strzału, a ciebie trafiło kilka odłamków. Doktor usunął
te, które widział, inne wbiły się w żebro. Trzeba zrobić prześwietlenie, dopiero wtedy będzie je można usunąć. Czeka cię operacja, ale doceń dobre strony sytuacji, gdyby nie ten glock, już byś nie żył. Adam obrócił w dłoni zgruchotany pistolet, spojrzał na skrwawioną marynarkę leżącą na metalowym stole koło łóżka. – Zdjęcia rycerza. Miałem je w kieszeni. – Zostało kilka kawałków. Daliśmy je Magdzie; Układa z nich puzzle. – Niech to diabli. Jedyny trop, jaki mieliśmy. – Lepiej, że ucierpiały zdjęcia i glock, niż gdyby tobie miało się coś stać. Pod tymi bandażami wyglądasz niezbyt ciekawie, ale już ci powiedziałem, miałeś szczęście, skurczybyku. – Wyświadcz mi przysługę, Józef. Trzymaj Magdalenę... – Z daleka od ciebie? – dokończył Józef. – A jak myślisz, dlaczego siedzi w gabinecie Stefana? Jeśli potrafili cię dopaść w holu komendy policji, mogą cię dostać wszędzie. Teraz chłopcy będą pilnowali nie Magdy, tylko ciebie. – Nie. – Adam z wysiłkiem łapał powietrze, jakby skończył właśnie bieg maratoński. – Myśleliśmy, że polują na nią, a tymczasem im chodziło o ciebie. Ten incydent na szosie, atak w mieszkaniu... – Możemy mieć do czynienia z dwoma różnymi
grupami. – Jedna ugania się za Magdą, druga, w tym samym czasie, za tobą? Absurd. Słyszałeś kiedyś o rachunku prawdopodobieństwa? O prawie wielkich liczb? – zapytał Józef z przyganą. – Przypomnij sobie, kto jest jej mężem. Wyznaczono cenę za głowę Brunona, obaj o tym wiemy. – Brunona, nie jej – zauważył Józef. – Ledwie wyszła na balkon i z bloku naprzeciwko posypały się kule. Ktoś śledzi każdy jej krok. – Może chodziło o ciebie i było im wszystko jedno, że jest z tobą ktoś jeszcze – upierał się Józef. – Wczoraj przez telefon powiedziałeś, że Kazimir Zamow nie działał sam. – Funkcjonariuszy, którzy pilnowali mieszkania, musiał zastrzelić ktoś inny, kule pochodziły z innej broni. – A strzały kierowane na balkon? – Moi ludzie nad tym pracują. – Myślisz, że Radek i Melerski mówią ci wszystko? – Zastanawiam się, kto i z jakiego powodu może być tak zdesperowany, żeby porywać się na usiłowanie zabójstwa w holu komendy policji. – Broński, nie znając kontekstu, gubił się w domysłach. – Zastanów się, Adam, komu mogłeś się narazić – nalegał Dalecki.
– Powtarzam ci, nie mam zielonego pojęcia. – W takim razie musisz być w coś wplątany. – Tylko w licytację bursztynowego rycerza. – Odpada. Temu, kto jest aktualnie w posiadaniu rycerza, będzie zależało, żebyś cały i zdrowy dotrwał do momentu przekazania pieniędzy. – Chyba że wiedzą, jaki ze mnie trudny kontrahent. Zanim przekażę im okrągły milion, o ile do tego dojdzie, będę żądał gwarancji i potwierdzeń. – Adam spróbował wziąć głębszy oddech i poczuł przeszywający ból, jakby ktoś wbijał mu w pierś rozgrzane do czerwoności, ząbkowane noże. – Zawieź mnie do domu, muszę wykonać kilka telefonów. – Szpital – oznajmił Dalecki tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Karetka przyjechała. W drzwiach pojawiła się Magdalena. Przeraziła się, kiedy zobaczyła wykrzywioną bólem twarz Adama. – Pora jechać, niedoszły denacie. – Józef poklepał dłoń przyjaciela. – Pojadę z tobą. Magdalena podeszła do pryczy. – Nigdzie nie pojedziesz – zaprotestował Adam. – Obiecałeś, że nie odstąpisz mnie na krok. – Obiecałem, bo nie wiedziałem, że to ja jestem celem.
– Może oboje jesteśmy? – Sam wysunąłeś takie przypuszczenie. – Józef założył kurtkę i odbezpieczył pistolet. – Nie powinniśmy jechać razem. – Jest coś, czego ci nie powiedzieliśmy. – Józef znów przysiadł na skraju łóżka. – Oficjalnie nie żyjesz. Nie oddychałeś, kiedy przynieśliśmy cię tutaj, nietrudno było oświadczyć, że zostałeś zabity i zwieść świadków. Doktor przysiągł, że nie zdradzi się ani słowem, a Stefan wie o nim dość, by trzymać go w szachu. – Dałeś oświadczenie dla prasy? – Oczywiście. – Idiota. Mój dziadek choruje na serce. Pomyśl, co może się stać, jak usłyszy wesołą nowinę. – Nikt nie wie, kim była ofiara – uspokoił Adama Broński. – To było standardowe oświadczenie. „Dzisiaj rano w komendzie policji w Kętrzynie został zastrzelony obywatel amerykański. Ze względu na dobro śledztwa policja nie ujawnia jego danych”. – Utrzymamy sprawców w przekonaniu, że cię zabili – dodał Józef. – To da ci trochę czasu, by się ukryć, zaczerpnąć powietrza. – Z tym akurat mam problem. – Zawiadomiliśmy już szpital, że pana przywieziemy – wtrącił Broński. – Będzie pan występował jako mój brat.. I proszę trzymać gębę na kłódkę, bo akcent pana zdradzi.
– Ktoś przecież zobaczy, jak mnie transportują do karetki. – Pomyśleliśmy o tym. – Józef wskazał czarną torbę. – Nie przejmuj się. To potrwa tylko chwilę. Wytrzymasz, pod warunkiem że gach Helgi nie czai się gdzieś w pobliżu.
ROZDZIAŁ 19 Szpital opuścili dopiero wieczorem. Dalecki podjechał samochodem należącym do kętrzyńskiej komendy pod tylne wejście, a Broński wytoczył wózek z Adamem. Magdalena szła za nimi z torbą, w której niosła glocka i skrwawioną marynarkę. Usuwanie odłamków spod skóry trwało parę godzin. Żebro na szczęście nie było złamane, ale Adam miał wrażenie, że już nigdy nie będzie w stanie oddychać normalnie. Dalecki i Broński pomogli mu usadowić się w samochodzie z przyciemnionymi, kuloodpornymi, jak zapewniał Broński, szybami. Dalecki wcześniej odesłał ochronę do Gdańska, Broński nie miał powodów towarzyszyć swoim pechowym gościom i tak, po raz pierwszy od strzelaniny w mieszkaniu Magdy, cała trójka mogła rozmawiać bez świadków, bez przymusowej asysty. – Powinniśmy zabrać nasze rzeczy z hotelu – przypomniała Daleckiemu Magdalena. – Już są w bagażniku. Stefan was wymeldował. Instytut Chorób Zakaźnych potraktował twoją teorię z całą powagą, Magda. Dzisiaj po południu została zamknięta okolica wokół Wilczego Szańca w promieniu dziesięciu kilometrów, a także obszar wokół miejsca, gdzie został znaleziony Krefta. Oficjalna wersja to przeciek gazu ze zbiorników z czasów wojny, jakoby właśnie znalezionych. Dwadzieścia osób trafiło na obserwację do Instytutu Chorób Zakaźnych.
– Lepsze to niż nic – zauważył Adam z przekąsem. – Działania instytutu wydają mi się słuszne. Po co wzniecać panikę? – perswadował Józef. – Lekarze w całej Polsce zostali uprzedzeni o możliwości wybuchu epidemii, mają zalecenie zwracać uwagę na typowe objawy. – Czy ktoś zarządził dokładne przeszukanie Wilczego Szańca? – zapytała Magdalena. – Ciągle wierzysz, że bursztynowy rycerz znajduje się w kwaterze Hitlera? – Adam skrzywił się z bólu i pomyślał, że powinien dostać większą dawkę morfiny. – A gdzie indziej mógł być ukryty przez ostatnie sześćdziesiąt lat? – Dyrekcja Instytutu Chorób Zakaźnych zasugerowała, żeby wojsko przeszukało teren, specjalny oddział zaczął pracę kilka godzin temu. Wszyscy otrzymali odpowiednie ubrania ochronne. – Józef nie odrywał wzroku od szosy. – A ja mam siedzieć z założonymi rękami i czekać na wyniki – sarknęła Magdalena. – Nie sądzisz, że zrobiłaś już wystarczająco dużo? – zapytał Józef. – Dobrze znam Wilczy Szaniec, mogłabym pomóc w poszukiwaniach. – Jeśli uznają, że jesteś potrzebna, zgłoszą się do ciebie. – Muszę wykonać kilka telefonów. – Adam
skrzywił się znowu. Kiedy zaczynał mówić, ból się wzmagał. – Nie możesz z nikim rozmawiać. Nie żyjesz. – Józef spojrzał w lusterko wsteczne, robił to regularnie co kilka minut od chwili, kiedy opuścili szpital. – Muszę zawiadomić dziadka, że jednak żyję, na wypadek gdyby media odkryły jakimś sposobem, że ten denat to ja. – Można mu zaufać? – Pytasz o mojego dziadka – żachnął się Adam i zwrócił do Magdaleny: – Byłbym zapomniał, w jakiej sprawie dzwonili do ciebie z muzeum? – Wiktoria zawiadomiła mnie o włamaniu. – Ukradli coś? – Adam bał się odwrócić. Wyciągnął ostrożnie rękę i ustawił lusterko kosmetyczne tak, by widzieć twarz Magdaleny. – Dwie zbroje i ubiory. – Co takiego? – No właśnie – przytaknął Józef z ożywieniem. – Zawiadomiliśmy wszystkich bursztynników. – Muzea również – dodała Magdalena. – Dzisiaj po południu Edmund rozesłał faksy ze szczegółowymi informacjami. – Wspomniał tam o zagrożeniu wąglikiem? – Nie, informował tylko, że zginęły zbroje, średniowieczne ubiory i pewna ilość nieobrobionego bursztynu. Znaleziono zwłoki bursztynnika, który zdaniem środowiska był zdolny podjąć się fałszerstwa.
Wątpię, czy ktokolwiek zechce teraz licytować rycerza, tym bardziej że Edmund rozesłał także informację o zaginionym transporcie bursztynu, kontrasygnowaną przez oficera prowadzącego dochodzenie w tej sprawie. – Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś więcej, możesz zadzwonić do Edmunda – zaproponował Józef. – Masz przy sobie komórkę. – Tak. – A ty – spojrzał na Adama. – Nie waż się nawet oddychać, kiedy ona będzie rozmawiała. Zasięg był słaby, słowa Edmunda rwały się. – Większość muzeów powołała własnych ekspertów. Mają ocenić prawdopodobieństwo, możliwość fałszerstwa. O ile mogłem się zorientować, wszyscy chcieliby pozyskać Feliksa Małka. – Masz jeszcze jakieś wiadomości? – zapytała Magdalena. – Od Walerii. W jego mieszkaniu pojawiła się wczoraj żona Adama, koniecznie chciała tam zamieszkać. Waleria zadzwoniła do mnie z samego rana. Próbowałem skontaktować się z Adamem, ale mi się nie udało. Jest z tobą? – Gdyby był, on rozmawiałby z tobą, nie ja. – Możesz mu przekazać wiadomość? Waleria boi się, że kiedy się dowie, będzie miał do niej pretensje. – Rozumiem, że żona Adama zagnieździła się jednak w mieszkaniu Adama? – zapytała Magdalena,
obserwując w lusterku wściekłe miny zainteresowanego. – Waleria próbowała usunąć ją prośbą i groźbą, zastanawiała się, czy nie dzwonić na policję, baby nic nie jest w stanie ruszyć. Twierdzi, że Adam ją zaprosił. – W to nie uwierzę. – Ja też nie wierzę, coś tam o niej słyszałem, ale Waleria nic nie może zrobić. Myślisz, że powinniśmy zawiadomić Daleckiego? Sprawa jest cienka, bo oni nadal są małżeństwem. Wiesz, jak policja kocha ingerować w konflikty rodzinne. – Na twoim miejscu zaczekałabym do powrotu Adama – powiedziała Magdalena. Chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę, zanim Adam wybuchnie. – To samo powiedziałem Walerii. Nie wiem natomiast, co mam powiedzieć jego żonie, kiedy pojawi się tu jutro i będzie pytała, gdzie jest Adam. A przyjdzie na pewno. Dzisiaj była cztery razy. Od Wiki wiem, że zadręczała również ludzi w Muzeum Historycznym. – Powiesz jej prawdę – poradziła Magdalena. – To znaczy? – Że nie masz bladego pojęcia, gdzie może być Adam. Coś jeszcze? – Nic szczególnego. – Skontaktuję się z tobą jutro. – Magdalena, na pewno wszystko w porządku? –
W głosie Edmunda zabrzmiał niepokój. – Oczywiście – skłamała. – Bursztynowy rycerz... – Nie trafiliśmy jeszcze na jego trop. Do usłyszenia; Edmund. – Magdalena wyłączyła telefon. – I tak nie mógłbyś wrócić do swojego mieszkania – próbował uspokoić Adama Dalecki. – Jesteś pewien? Wstanę z martwych i uduszę wiedźmę. – Jeśli gach Helgi nie jest pewien, czy osiągnął cel, ktoś może obserwować mieszkanie. – Oby Courtney straciła wszystkie ciuchy i zaczęła nosić moje ubrania. – Tymczasem musisz gdzieś mieszkać. Mógłbym cię umieścić w naszym domu dla świadków koronnych. – Dziękuję uprzejmie – powiedział Adam cierpko. – A jednak trzeba ci znaleźć jakieś miejsce. – Do apartamentu gościnnego w muzeum można się dostać tylnym wejściem. Podjedziesz pod same drzwi. O tej porze w biurach nikogo nie ma, nikt mnie nie zobaczy. Przemknę się, zaciągnę rolety w oknach, będę na zmianę spał i oglądał telewizję. – Jeśli obserwują muzeum, zobaczą światło w oknach, rolety niewiele pomogą. – Józef dojeżdżał do Gdańska.
– Ilu może być tych „onych”? – zaciekawił się Adam. – Mówisz o nich tak, jakby to była jakaś potężna organizacja, jak CIA albo KGB. – Kimkolwiek są, mają dostęp do policyjnych informacji – włączyła się Magdalena. – Najpierw moje mieszkanie, teraz komenda. – W obu przypadkach mogliście być śledzeni – zauważył Józef. – Niemożliwe. Twoi ludzie zauważyliby, gdyby ktoś jechał za nami dzisiaj rano. Zgadzam się z Magdaleną, muszą być informowani o naszych ruchach. – Niewykluczone – przyznał Józef, spojrzał na zegarek i włączył radio. Wiadomość, na którą czekał, szła jako druga, zaraz po kolejnym zamachu na Bliskim Wschodzie. – „Dzisiaj rano w holu komendy policji w Kętrzynie zginął od kuli z pistoletu obywatel amerykański. Policja na razie nie chce ujawniać jego tożsamości. Podajemy rysopis sprawcy: około 185 centymetrów wzrostu, szczupły, wiek trzydzieści, trzydzieści pięć lat, twarz pociągła, włosy ciemne, zaczesane do tyłu, zielone oczy. Mężczyzna jest uzbrojony i może być niebezpieczny. Ktokolwiek może coś o nim wiedzieć, proszony jest o kontakt z komendą policji w Kętrzynie pod numerem...”. Józef wyłączył radio. – Nie podoba mi się pomysł z apartamentem w muzeum. Nie będę mógł tam z tobą zostać. To bez
sensu, skoro mamy fingować twoją śmierć, mógłbym zainstalować w muzeum ochronę, pod pretekstem wczorajszego włamania. Znajdę kogoś, komu mogę zaufać. – Radek ma jeszcze jakichś braci? – zainteresował się Adam. – Ja zostanę z Adamem – zadeklarowała się Magdalena. – Adam wejdzie tylnym wejściem, a mnie wysadzisz przed głównym. Jeśli ktoś obserwuje muzeum, zobaczy, że wchodzę sama. – Tylko tego brakuje, żebym się miał teraz akurat opiekować tobą – zaprotestował Adam. – Do apartamentu prowadzą tylko jedne drzwi. Dajcie mi broń, a nikt przez nie nie przejdzie. – Z bronią nie będzie kłopotów. Mam zapasową. – Józef otworzył skrytkę przy siedzeniu pasażera i wyjął pistolet policyjny. – Nie wyjdziesz jednak z samochodu, dopóki chłopcy nie sprawdzą, czy wokół muzeum jest czysto. – Zaalarmujesz tylko ludzi mafii, których masz u siebie – ostrzegł Adam. – Zapomnieliście, że muzeum ma własną ochronę? – odezwała się Magdalena. – Gdzie była ta ochrona ostatniej nocy? – zapytał Adam. – Pewnie na innym piętrze. – No właśnie – prychnął Józef. – Niestety, Adam, mam u siebie wtyczki mafii – dodał ponurym głosem. – Zatrzymam się na tyłach muzeum. Zostaniesz w
samochodzie, porozmawiam ze strażnikami, rozejrzę się po gmachu. Kiedy upewnię się, że jest bezpiecznie, wrócę do ciebie, a potem zawiozę Magdę... – Lepiej by było, żebym ja, kiedy już wrócisz, wzięła swój bagaż i po prostu weszła frontowym wejściem – powiedziała Magdalena. – Zagadam strażników, a ty w tym czasie przemkniesz się na górę z Adamem tylnymi schodami. – Nie zgadzam się, żebyś została ze mną – upierał się Adam. – Po tym, co się stało dzisiaj. – Ktoś musi przestudiować plany Wilczego Szańca. – Cała armia profesjonalistów przeczesuje teren, nie potrzebują twojej pomocy – stwierdził Adam stanowczo. – Potrzebujesz pomocy. Józef miał rację, mówiąc o światłach. Jeśli ktoś obserwuje budynek, zobaczy, jak wchodzę, i światła go nie zdziwią. Poza tym nie żyjesz, ktoś musi odbierać telefony, odpowiadać na pukanie do drzwi. – Nie będzie potrzeby. – Gdzie mam się podziać? – nalegała. – Policja zamknęła moje mieszkanie, zostają tylko hotele. W muzeum będzie mi najwygodniej. – Nam też byłoby wygodniej pilnować was obojga. Mafia ciągle szuka Brunona i Magdalena powinna tymczasem pozostawać pod naszą ochroną – stwierdził zawsze praktyczny Józef. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie chcę ochrony
policyjnej? Nie mam żadnych podejrzeń, ale wolę jednak sama dbać o swoje bezpieczeństwo. Nie ufam twoim kolegom, Józef. – Nie mogę strzec cię osobiście dwadzieścia cztery. godziny na dobę. – Byłoby dziwne, gdybyś mógł. Józef zwolnił i skręcił w zaułek na tyłach muzeum. – Zaprowadź mnie na ostatnie piętro, daj mi pistolet, amunicję, a gwarantuję ci, że nikt nie wejdzie nawet na schody.
Dalecki przedstawił się nocnym strażnikom i oznajmił, że musi sprawdzić budynek muzeum, ponieważ pani Janica wprowadza się na kilka dni do apartamentu dla gości. Panowie sprawdzili dokumenty Daleckiego, zadzwonili na posterunek, by potwierdzić jego tożsamość, i pozwolili obejść gmach, piętro po piętrze, łącznie z podziemiami. Zapewnili, że apartament dla gości, usytuowany na ostatnim piętrze, jest absolutnie poza podejrzeniem, bo tylko dwie osoby mają klucze, pani Janica i pan Salen. Dalecki udawał, że sprawdza boczną klatkę schodową, Magdalena w tym czasie weszła od frontu. Zaczęła rozmawiać ze strażnikami o włamaniu, umożliwiając Daleckiemu przemycenie rannego na górę tylnym wejściem. – To jedyne drzwi – powiedział Adam, kiedy
weszli do środka i Józef zaczął się czujnie rozglądać po apartamencie. – Drabinka przeciwpożarowa? – Za oknem sypialni. Pierwsze drzwi po prawej – szepnął Adam. Józef wszedł do wskazanego pokoju. Do metalowej platformy za oknem przymocowana była spuszczana drabinka. – Nigdy jej nie wysuwamy, żeby niepotrzebnie nie zachęcać intruzów – mruknął Adam. – Bardzo słusznie – odszepnął Józef. – Ile tu jest pokoi? – Dwie sypialnie, jedna podwójna, druga pojedyncza, salonik, dwie łazienki, pokój konferencyjny i kuchnia. – Ładnie urządzone, o ile mogę się zorientować w mroku. – Nie może być inaczej. Widziałem rachunki, które zostały po moim poprzedniku, wiem, ile wydał na remont tych pomieszczeń, żeby zamienić je w apartament. – Mieszkał tutaj? – Okazjonalnie. Znałeś go? – Spotkałem go raz czy dwa. W przeciwieństwie do ciebie, nie przysparzał najmniejszych kłopotów. Adam wszedł do mniejszej sypialni i zamknął drzwi. Józef wyszedł na korytarz, przekręcił klucz w zamku i czekał na Magdalenę. Po kilku minutach
pojawiła się na schodach w towarzystwie jednego ze strażników, który uparł się wnieść jej bagaż. – Zna pan kapitana Daleckiego? – zwróciła się do strażnika; ten skinął głową z szacunkiem. – Wszystko w porządku, panie kapitanie? – Nie zauważyłem nic podejrzanego. – Proszę się nie martwić, kapitanie. Pani Janica będzie tutaj bezpieczna. – Mam nadzieję. – Józef spojrzał niechętnie na Magdalenę, która uśmiechała się triumfalnie, dumna, że postawiła na swoim. – Słyszeliśmy, co się wydarzyło w pani mieszkaniu, bardzo mi przykro – powiedział strażnik. – Wydaje się, że wszystko w porządku, ale skieruję tu patrol, niech pilnują otoczenia gmachu, co dwie godziny będą do was zaglądać. Magdalena otworzyła drzwi. – Pozwoli pani – zwrócił się do niej Dalecki oficjalnym tonem – że sprawdzę apartament, zanim pani wejdzie. – Oczywiście. Wrócił po chwili. – Spuściłem rolety w oknach i zaciągnąłem zasłony. Wszystko w porządku, ale chciałbym przysłać pani policjantkę do ochrony. Magdalena pokręciła głową. – Jestem potwornie zmęczona, chcę się zaraz
położyć. – Gdyby się coś działo, proszę uruchomić alarm przeciwpożarowy, to postawi ochronę na nogi. – Dalecki spojrzał na drzwi uzbrojone w blokady antywłamaniowe i łańcuch. – Niech pani nie zapomni zamknąć się na zamek. – Pożegnał się i ruszył w towarzystwie strażnika w kierunku schodów. – Chciałbym, żeby mi pan pokazał, którędy weszli złodzieje. Magdalena zamknęła drzwi, przekręciła zamki. Odczekała, aż kroki na korytarzu ucichną, i zawołała szeptem Adama. Pojawił się w drzwiach sypialni, z twarzą wykrzywioną bólem. – Przydałby ci się solidny drink i miesiąc snu. Postawiła torbę na podłodze. – Co ty tutaj robisz? – Zamierzam opiekować się tobą. Zanim powiesz cokolwiek, chcę ci uświadomić, że za późno na protesty. Klamka zapadła. Jest tu coś do jedzenia? – Prosiłem Wiktorię, żeby zawsze była tu kawa, herbata, jakieś puszki, mrożonki, w razie gdyby ktoś pojawił się niespodziewanie późnym wieczorem. Adam opadł na krzesło. – Zjesz coś? – Zależy co. Magdalena poszła do kuchni, zajrzała do lodówki. Znalazła dwie butelki białego wina i pół butelki wódki. W szafkach odkryła czerwone wino, herbatę, kawę,
cukier, kilka kartonów mleka UHT, makaron, ryż i przeterminowane sosy. Magdalena zaczęła przygotowywać kolację, Adam słyszał dochodzące z kuchni odgłosy wskazujące, że rondle poszły w ruch, zabrał z holu teczkę, którą postawił tam Józef. Otworzył zamek szyfrowy, wyjął scrambler i wrócił do saloniku. Podłączył urządzenie do telefonu, ułożył się na jednej z dwóch kanap i wystukał międzynarodowy kod do Stanów. Po jednym sygnale zgłosił się sekretarz dziadka. – Cześć, Peter, tu Adam. Mogę rozmawiać z dziadkiem? – Jest u niego lekarz. Coś przekazać? – Nie. Co się stało? – Nic poważnego. Kolka. – Poczekam. – Doktor dopiero przyszedł. Daj mi swój numer, oddzwoni do ciebie. Adam zawahał się przez moment. Peter był sekretarzem dziadka od niepamiętnych czasów. Podał mu bezpośredni numer do apartamentu, przypomniał kod Polski. – Powiedz, żeby podłączył scrambler. – Oczywiście, panie Salen. Zadzwoni, jak tylko lekarz wyjdzie. W salonie pojawiła się Magdalena z butelką wina i miską parującego spaghetti carbonara. – Zadzwoniłeś, gdzie miałeś dzwonić?
– Owszem, ale dziadek nie mógł rozmawiać, był zajęty, oddzwoni później. – Podałeś mu numer? – Podałem numer jego asystentowi. Nie martw się, nikt nas nie podsłucha, mam urządzenie zabezpieczające, które podłączam do telefonu. – Powiesz mu o rycerzu? – Będę musiał. Był zdecydowany kupić go dla instytutu, już widział go na liście polskich skarbów. Dziadek ma obsesję na punkcie rycerza, zakochał się w nim, kiedy w latach trzydziestych zwiedzał ze swoim ojcem Europę i zobaczył go na zamku w Królewcu. – Zastanawiam się, czy nie zaczęliśmy od złej strony. – Usiadła na drugiej kanapie, ustawionej naprzeciwko, i nałożyła spaghetti na talerze. – Zamiast zajmować się Kreftą może należało szukać ludzi, którzy byli w Wilczym Szańcu w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. – Mówiłaś, że standartenführer i jego podkomendni zniknęli bez śladu. Myślisz, że przeżył? – Gdyby przeżył, miałby teraz chyba z dziewięćdziesiąt lat. Jedno jest pewne, ktoś musi wiedzieć, gdzie został ukryty rycerz. Jeśli nie on, to ktoś inny. Mógł zdradzić sekret jakiemuś innemu oficerowi lub Rosjanom, jeśli wzięli go do niewoli. Inaczej nigdy nie usłyszelibyśmy o rycerzu. – Chcesz, żeby Józef pytał każdego Niemca w Gdańsku, czy przyjechał wydobyć bursztynowego
rycerza z ukrycia? – To niekoniecznie musi być Niemiec. W styczniu czterdziestego piątego roku Rosjanie byli już w Prusach, a w lasach wokół Szańca działali partyzanci. – Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby niemiecki pułkownik dzielił się tajemnicą z rosyjskim oficerem albo jakimś partyzantem. – A ja sobie wyobrażam, mógł myśleć, że w ten sposób uratuje życie. – W takim razie szukamy kogoś, kto przez sześćdziesiąt lat znał sekret, wiedział, gdzie jest bursztynowy rycerz, ale z jakichś powodów nie mógł do niego dotrzeć. – Adam nawinął pęk spaghetti na widelec. Makaron był zjadalny, ale sos miał dziwny, chemiczny smak, a ilość w nim szynki, konserwowej ma się rozumieć, śladowa. – Ja jednak stawiam na Niemców. – Adam pomyślał o herr Dobrowie, zastanawiając się, ile grubas może mieć lat. Sześćdziesiąt? Siedemdziesiąt? – W styczniu czterdziestego piątego roku Rosjanie byli już w pobliżu Szańca. Pamiętasz, mówiłam ci o chłopie, u którego znaleziono bursztynowy krucyfiks. Załóżmy, że partyzanci zaatakowali konwój, znaleźli skarb, a Niemcy, starając się ratować własne tyłki, powiedzieli im, że to nie wszystko, że w Wilczym Szańcu jest więcej kosztowności. Jeśli partyzanci darowali im życie, ci esesmani nie chwalili się raczej w Berlinie, że stracili transport królewiecki. – Jacyś Niemcy prowadzący negocjacje w
czterdziestym piątym roku? – Adam nie krył sceptycyzmu. – Nawet jeśli masz rację, musisz brać pod uwagę, że wtedy w Prusach byli już Rosjanie. Tak czy inaczej, po tylu latach nie sposób odnaleźć kogoś, kto brał udział w tamtych wydarzeniach. – Mamy Kreftę i tych dwóch niezidentyfikowanych. – Ich ciała. Józef mówił, że to mężczyźni w średnim wieku, co oznacza, że pracowali na czyjeś zlecenie. – Krefta mógł z powodzeniem walczyć na wojnie. Powinniśmy to sprawdzić. Niemcy są bardzo metodyczni. Z samego rana wyślę fax do Berlina z prośbą o listę ostatniej załogi Wilczego Szańca. – Już prawie rano. – Adam chciał sięgnąć po butelkę i skrzywił się z bólu. – Ja naleję. – Jeszcze żyję. – Owszem, ale jesteś wykończony. – Owszem. Przeniosę swoje rzeczy do małej sypialni. – Może śpij jednak w dużej. – Naprawdę wszystko jedno. Po zabiegu, środkach przeciwbólowych, znieczuleniach mógłbym usnąć nawet tutaj, na podłodze. Ale muszę poczekać na telefon.
Magdalena sprzątnęła ze stołu i umyła naczynia. Zerknęła do saloniku: Adam leżał na kanapie, miał zamknięte oczy, ale wykrzywiona bólem twarz świadczyła o tym, że nie śpi. Pomyślała o jego cynizmie, o fatalnej reputacji, o jego romansach... Chociaż bardzo się starała, nie mogła zapomnieć ich pocałunku. Przeszła do pokoju konferencyjnego, wyjęła papiery z teczki, wśród nich plany Wilczego Szańca, a potem włożyła płytkę DVD do odtwarzacza i zaczęła oglądać.
ROZDZIAŁ 20 Obudziła się nagle, zupełnie zdezorientowana. Poderwała głowę i plik papierów, na których przysnęła, zsunął się ze stołu na podłogę. Odtwarzacz nadal był włączony, ale film dawno się skończył. – Ktoś dzwoni do drzwi – szepnął Adam z holu. Był już w czystych dżinsach, tylko bez koszuli. Dzwonek odezwał się ponownie. Męski głos zawołał: – Policja! Proszę otworzyć, mamy pilną wiadomość dla pani janicy. Magdalena wyszła do holu. – Jest tam Józef Dalecki? – zapytała i położyła palec na ustach, przypominając Adamowi, że jest denatem i ma milczeć. – Kapitan Dalecki skończył już służbę. – Skąd wiedzieliście, że tu jestem? – Kapitan wydał polecenie patrolom, żeby obserwować gmach. Nie powiedział tego wprost, ale mieliśmy nadzieję, że jest pani tutaj. – Owszem, jestem. – Chodzi o pani babcię, Marię Kaszubę. Jest bardzo chora. Adam wciągnął Magdalenę do pokoju konferencyjnego. – Powiedz im, że chcesz rozmawiać z Józefem.
– Ale Maria... – Pół godziny nie będzie miało dla Marii wielkiego znaczenia, a tobie może uratować życie. Policjant zapukał do drzwi. – Pani Janica? – Chcę rozmawiać z kapitanem Daleckim. – Zanim się z nim skontaktujemy, może być za późno. Pani babcia jest w krytycznym stanie. – Gdzie ona jest? – Na intensywnej terapii w Instytucie Chorób Zakaźnych. – Niech pan zaczeka na mnie na dole. Ubiorę się i zejdę. – Poczekam tutaj. – Nie ma takiej potrzeby. Proszę zejść na dół. Za pięć minut będę gotowa. – Kiedy się odwróciła, Adam podnosił słuchawkę telefonu w pokoju konferencyjnym. – Nie wyjdziesz z tego gmachu, dopóki nie wyjaśnię sprawy z kimś od Józefa. – Niecierpliwie wystukał numer. – Cholerna polska telefonia, nic dziwnego, że dziadek do tej pory nie oddzwonił. – Spojrzał na Magdalenę niemal wrogo. – Nie ruszysz się stąd. Jak będzie trzeba, wyciągnę pistolet, ale cię stąd nie wypuszczę. Magdalena przez telefon wewnętrzny połączyła się z portiernią. – Halo?... Tak, wiem, że czeka na mnie wóz
patrolowy, ale obiecałam kapitanowi Daleckiemu, że nie wyjdę bez jego zgody, a nie mogę się w tej chwili z nim skontaktować. Linia chyba jest uszkodzona. Proszę iść na Piwną i zapytać... Jest pan pewien?... Skąd pan może wiedzieć, skoro nie można się tam dodzwonić?... Wiem, że zdarzają się awarie... Nie szkodzi, że się panu wylegitymował i widział pan jego zdjęcie, proszę iść na Piwną. Nie ruszę się, dopóki pan tego nie zrobi. – Pojadę z tobą – oznajmił Adam, wyciągając koszulę z torby. – Nigdzie nie pojedziesz, jesteś denatem. – Magdalena zabrała swoją walizkę z holu. – I pozostanę denatem. Zadzwonisz na dół i poprosisz strażników, żeby pożyczyli mundur. – Oni wszyscy są niżsi od ciebie i tędzy, będziesz wyglądał idiotycznie. – Nikt nie zwraca uwagi na strażników. – Zwróci, na strażnika w mundurze z młodszego brata grubasa. Zapominasz, że ktoś na ciebie poluje? Na litość boską, co takiego może mi się stać w wozie policyjnym? – To samo, co stało się mnie w holu komendy w Kętrzynie. Dzwoń raz jeszcze na portiernię. – Podał Magdalenie słuchawkę. – Adam, nie ma czasu. – Dzwoń. Powiedz mu, żeby poszedł na Kaletniczą, numer dwa.
– Po co? – Tam mieszka Melerski. – Chcesz wchodzić w układy z mafią? – Zawsze uważałem Melerskiego za uczciwego kryminalistę, poza tym to kuzyn Józefa. Proszę – nalegał. – Będę spokojniejszy, jeśli to zrobisz. Wzięła słuchawkę, a on wystukał numer portierni. – ...ale mój kolega właśnie poszedł na Piwną. Nie mogę teraz wyjść i zostawić budynku bez dozoru. – Na moją odpowiedzialność. – Ale... – Biorę odpowiedzialność na siebie. – Dobrze, pani dyrektor.
Po pięciu minutach odezwał się dzwonek. – Melerski. Co się dzieje, Magda? Adam spojrzał przez wizjer: za Melerskim stał strażnik. – Powiedz mu, żeby odesłał strażnika na dół – szepnął do Magdaleny, która wyszła właśnie z łazienki, ubrana, gotowa do wyjścia. – Powiem, ale Józef się wścieknie, jeśli pokażesz się Melerskiemu. – Będę za drzwiami. – Adam wycofał się do pokoju konferencyjnego. – Chcesz pistolet? – zapytał z wahaniem, wyciągając broń w jej kierunku.
– Nie wiedziałabym, jak się tym posługiwać. – Magda, jesteś tam? – Chwileczkę. Machnęła ręką, dając Adamowi znak, żeby się schował. Cofnął się, zostawiając drzwi lekko uchylone. Gdyby zaszła potrzeba, był zdecydowany zrobić użytek z pistoletu, który dostał od Józefa. Magdalena otworzyła zasuwy i Melerski wszedł do holu. – Słyszałem o Adamie, przykro mi. – Tak, to straszne. – Potrzebujesz pomocy? – Przed jakimś kwadransem przyszedł tu policjant z informacją, że Maria jest w szpitalu. Linia telefoniczna chyba jest uszkodzona... Nie mogę się skontaktować z Daleckim. Miałam się stąd nie ruszać, a tymczasem muszę zobaczyć Marię. Po tym, co się stało z Adamem, boję się do niej jechać, nawet w eskorcie policji. – Nie dziwię się, zważywszy jak, a zwłaszcza gdzie zginął Adam. Będzie mi go brakowało. Był nie do wytrzymania, ale z nim człowiek wiedział, na czym stoi, w przeciwieństwie do niektórych, że nie wymienię nazwisk. – On o tobie mówił to samo. – Czuję się zaszczycony, że ufasz mi na tyle, by zwrócić się do mnie o pomoc. – To trochę dziwne, prosić o pomoc mafię, kiedy
za drzwiami czeka policja. – Wolałbym, żebyś widziała we mnie raczej przyjaciela, a nie faceta z Miasta. Adam zazgrzytał zębami, widząc jak Melerski poufałym gestem kładzie Magdalenie rękę na ramieniu. – Zaopiekuję się tobą, dopóki nie pojawi się Józef. – Melerski podszedł z Magdaleną do drzwi. – Pani dyrektor... – W progu znów stanął strażnik. – Porucznik Pajewski czeka na panią na dole, mówi, że pani go zna. I że kapitan Dalecki wie już o wszystkim i spotka się z wami w szpitalu. Przydzielił pani wzmocnioną eskortę. Mogą ruszać w każdej chwili. – Jestem gotowa – powiedziała Magda. – Ten pan pojedzie z nami. To przyjaciel rodziny. – Powinnaś chyba pogasić światła – zwrócił jej uwagę Melerski. – Oczywiście. Zgasiła światła i zamknęła drzwi. Adam słuchał oddalających się kroków, a potem podszedł do okna w pokoju konferencyjnym, podciągnął roletę i obserwował, jak Magdalena w towarzystwie Melerskiego wsiada do wozu policyjnego. Przeklinał w duchu pomysł Daleckiego. Gdyby mógł mieć pewność, że tajemniczy „oni”, kimkolwiek byli, rzeczywiście polowali na niego. Może był dla nich po prostu przeszkodą, której chcieli się pozbyć, by mieć dostęp do Magdaleny, uczynić z niej kartę przetargową w rozgrywce z Brunonem.
Poblask latarń ulicznych padający przez odsłonięte okno pokoju konferencyjnego pozwalał poruszać się w miarę swobodnie. Adam podszedł do drzwi wejściowych, zasunął zasuwy i zaczął niespokojnie przemierzać pokój. Mapy i plany Wilczego Szańca przywiezione przez Magdalenę ciągle leżały na stole, ale było zbyt ciemno, żeby się mógł im przyjrzeć, a bał się zapalać światło. Starając się nie myśleć o niebezpieczeństwach, które mogą grozić Magdalenie, odwrócił telewizor od okna, włączył go i natychmiast spuścił roletę. Włączył odtwarzacz DVD i zaczął oglądać kolejny film z Szańca, ściszając maksymalnie fonię, ale nie bardzo wiedział, co widzi na ekranie. Zgasił telewizor, wyjął ze swojej torby książkę, z plecaka Magdaleny latarkę, przeszedł do małej sypialni i położył się. Na dźwięk dzwonka telefonu poderwał się na równe nogi i przypomniał sobie, że nie może odebrać. Z głośnika automatycznej sekretarki rozległ się nosowy głos Daleckiego: – Jak słyszysz, linia została już naprawiona. Ktoś przeciął kable na zewnątrz budynku, może wandale, ale nie sądzę. Maria Kaszuba jest umierająca. Wąglik, lekarze nie mają wątpliwości. Magdalena jest już w szpitalu. To koniec. Odwiozę potem Magdę do muzeum. – Józef rozłączył się. Adam wpatrywał się tępo w ciemność. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Wiekowa Maria. Mogła coś wiedzieć o losach rycerza. Wiedziała. Łasy na pieniądze wnuk, który ma kontakty w światku
przestępczym... Ukradł transport bursztynu płynący z Królewca. Transport tak duży, że można z niego zrobić kopię rycerza, może nawet dwie. Potem już tylko wystarczyło zaproponować zakup kilku placówkom muzealnym. Tylko że wnuk nie poprzestał na bursztynie, musiał zagarnąć przy okazji pieniądze mafii.
Magdalena podeszła do szyby oddzielającej separatkę od korytarza i zobaczyła drobną sylwetkę Marii na wąskim szpitalnym łóżku, pod namiotem tlenowym. Lekarz położył Magdzie dłoń na ramieniu. – To kwestia minut. Odeszłaby wcześniej, ale trzyma się jeszcze życia, bo chce się pożegnać. Powtarza, że musi powiedzieć coś pani albo swojemu wnukowi. – Dlaczego nie posłaliście po mnie wcześniej? – Nie wiedzieli, kim jest. Dopiero niedawno odzyskała świadomość i szpital natychmiast zaczął cię szukać. Józef próbował zapomnieć o tym, jak wściekła się Marianna, kiedy dwadzieścia minut po powrocie z pracy oznajmił, że musi znowu wyjść. Na widok Magdaleny Maria podniosła rękę i Magdalena przycisnęła palce do szyby, jakby chciała dotknąć babki. Maria była blada jak kreda. Doktor nacisnął przycisk obok szyby.
– Włączyłem interkom – wyjaśnił. – Może pani z nią rozmawiać. – Magda... – rozległ się słaby, ledwie słyszalny głos. – Tak mi przykro. Nie powinnam była iść tam z Kreftą, ale bałam się, że nas oszuka. Zawsze był chciwy. Mój August nigdy mu nie ufał. Miał powody... – August to twój mąż? – Maria po raz pierwszy, po tylu latach, wspomniała męża. – Miał pseudonim Jan. Oboje byliśmy w partyzantce... – zamknęła oczy. – Co się z nim stało? – zapytała Magdalena cicho. Tak bardzo teraz żałowała, że nigdy nie próbowała rozmawiać z Marią o jej życiu. – Zginął. Tylu ludzi ginęło... Zastrzelili go na ulicy jak psa... Był Żydem. Nigdy nikomu nie powiedziałam, kim był, kim ja byłam. Nigdy nie poszłam do rabina... Nie odmówiłam kadiszu za Augusta. Magdalena usłyszała jak Józef, stojący za jej plecami, każe komuś jechać po rabina. Bała się jednak, że rebe nie zdąży na czas. – Czy Krefta pokazał pani bursztynowego rycerza? – Dalecki zbliżył się do mikrofonu. Maria otworzyła oczy. – Powiedziałam Brunonowi, jaki majątek kryje się W Wilczym Szańcu. Nie uwierzył mi, dopiero jak przyjechał Rosjanin... – Wiedziała pani, gdzie jest rycerz? – zadał
następne pytanie Dalecki. – Wiedziałam, ale sama nic nie mogłam zrobić. Krefta też wiedział, ale za Sowietów nie mógł przyjechać. A kiedy umarła jego żona, żyć mu się odechciało. Potem pojawili się tamci. Szukali ludzi, którzy wiedzą o skarbie... potrzebowali pomocy kogoś, kto mówi po, polsku. Posłałam ich do Brunona. Robiłam to dla was, Magda, dla ciebie i Brunona, chciałam, żebyście żyli wygodnie, kupili sobie mieszkanie. Tam, u mnie, nigdy nie mogliście być sami. – Maria zamknęła oczy, wyczerpana mówieniem. – Mario – Józef nachylił się do mikrofonu. – Kim są ci ludzie, którzy się do was zgłosili? – Niemcy. Chciałam ich zabić, ale August darował im życie, bo powiedzieli nam o skarbie. – Gdzie ukryliście rycerza? – zapytała błagalnie Magdalena. – Musimy wiedzieć, Mario. – On jest skażony. Dlatego umarł Krefta, dlatego ty umierasz. – Było nas dziewięcioro. Trzech Niemców, trzech Rosjan i my, August, Krefta, ja. Powiedziałam Brunonowi, jaki majątek ukryty jest w Szańcu – powtórzyła słabym głosem. – Gdzie w Szańcu, Mario? – nalegała Magdalena. – Ja byłam w tej dziewiątce... dziewięcioro... – W którymś bunkrze? – włączył się Dalecki. – Niemiec pokazał nam tajny skarbiec. Mówił, że jak wojna się skończy, wrócimy i zabierzemy skarb. Nigdy nie wróciliśmy. – Oczy Marii zaszły mgłą,
chyba nie widziała już Magdaleny i Józefa. – Chciałam umrzeć, kiedy go zastrzelili, ale byłam w ciąży, nosiłam jego dziecko. Mały August był jak jego ojciec, walka za sprawę była na pierwszym miejscu, dopiero potem rodzina. Zniknął, a ja zostałam z Brunonem. Myślałam o skarbie, ale co ja mogłam? Sama jedna... – Mario, była pani w skarbcu? – zapytał Dalecki. – Bruno też tam był? Jeśli tak, musimy go odnaleźć. – Ten Rosjanin trafił do mnie. Po pięćdziesięciu latach... – Kim jest ten Rosjanin? On też był w skarbcu? – wypytywał Dalecki niecierpliwie. – August za bardzo ufał ludziom. Każdemu serca by przychylił. Miał takie powiedzenie: nieważne skąd przychodzisz, ważne dokąd zmierzasz. Nie miał racji, są tacy, co przynoszą ze sobą nienawiść... nienawiść do Żydów... – Kim jest ten Rosjanin, który wiedział o skarbie? – ponowił pytanie Dalecki. – Niemiec go przysłał. Niemiec to stary człowiek... stary i zmęczony, jak ja. Nie może już podróżować. – Mario, musimy zabezpieczyć skarbiec, zanim ktoś tam jeszcze wejdzie. Jak do niego trafić? – nalegała Magdalena. – Gdzie są teraz Bruno i Rosjanin? Jeśli weszli do skarbca, potrzebują pomocy. Inaczej umrą. Nie chce pani przecież, żeby Bruno umarł, prawda? – przekonywał Dalecki.
– Pod... cmentarzem. – Ciałem Marii wstrząsnął dreszcz. Doktor podszedł bliżej, pokręcił głową. Magdalena przycisnęła czoło do szyby. Płynęły sekundy, powoli, głośno tykał zegar nad drzwiami. Dalecki przyglądał się bezradnie, jak życie uchodzi z wątłego, kruchego ciała starej kobiety. Poczuł, że narusza ważną sferę intymności, że nie ma do tego prawa, i wycofał się wraz z lekarzem. – Wie pan w końcu, kim jest ten Rosjanin? – zapytał doktor. – Nie. – Jeśli mieli kontakt z bakterią, myślę też o wnuku pani Kaszuby, musimy do nich dotrzeć, w przeciwnym razie może wybuchnąć epidemia. Nie potrafię nawet panu powiedzieć jaka to groźna choroba. Wąglik... – Nie musi pan mówić. Jeśli odnajdziemy Brunona i Rosjanina, pan dowie się o tym pierwszy. – Dalecki spojrzał na Magdalenę, która szła powoli w jego stronę. – Oboje zrobimy co w naszej mocy.
ROZDZIAŁ 21 Adam siedział w pokoju konferencyjnym i uśmierzał ból kolejnymi kieliszkami wódki: nie najmądrzejszy sposób, zważywszy, że wziął wcześniej sporo środków przeciwbólowych. Włączył odtwarzacz DVD i próbował oglądać kolejny film o Wilczym Szańcu, kiedy znów zadzwonił telefon. Spodziewał się, że za chwilę usłyszy nagrany głos dziadka, ale dzwoniący rozłączył się bez słowa. Potem rozległo się pukanie do drzwi. Adam sięgnął po pistolet. – Panie Salen? Zesztywniał na dźwięk swojego nazwiska. Czyżby Józef przysłał któregoś ze swoich ludzi? Po co miałby to robić, kiedy mógł przekazać wiadomość za pośrednictwem automatycznej sekretarki? Wyszedł na palcach do holu, żeby sprawdzić, czy na pewno zasunął zasuwy. – Mówiłem panu, że tu nie ma nikogo – usłyszał głos strażnika. Tym razem intruz nie zapukał, tylko nacisnął dzwonek. Dzwonił dość długo, natarczywie. Adam z uniesionym do strzału pistoletem wycofał się do małej sypialni, której okna wychodziły na tyły gmachu. Usłyszał za plecami brzęk rozbijanej szyby i ktoś rzucił się na niego z impetem. Nie miał siły się bronić. Leżał rozciągnięty na podłodze, twarzą do ziemi, i czuł tylko czyjeś kolano na plecach. Wyrwał napastnikowi
z ręki pistolet i cisnął przez pokój. Poczuł dotkliwy ból, w płucach zabrakło powietrza. Z holu dobiegł straszny łoskot. Z odgłosów wywnioskował, że ktoś atakuje drzwi, prawdopodobnie toporkiem przeciwpożarowym. Napastnik cały czas przygniatał go kolanem, Adam nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Tamten chwycił go za włosy, szarpnął i wcisnął mu cuchnącą szmatę do ust, owiązał linką, skutecznie kneblując. Zwolnił ucisk, ale nie dał Adamowi poczuć ulgi, bo wykręcił mu ręce do tyłu i skrępował. Adam wbił zęby w knebel. Napastnik był szybki, cichy, zręczny. Związał Adamowi nogi i przeturlał go, jak kukłę, do otwartej czarnej torby, jakich używa się do transportu ciał. Rozpoznawał zapach: w takiej samej torbie Dalecki i Broński przewozili go rano do szpitala. Jakby więzy krępujące mu ręce i nogi nie wystarczyły, dłoń w czarnej rękawiczce zasunęła zamek po samą szyję i Adam, w charakterze monstrualnej poczwarki, został przeniesiony do holu. W roztrzaskanych drzwiach stał jakiś człowiek ze skrwawionym toporkiem strażackim. Adam zdołał dostrzec leżące na korytarzu ciało strażnika z odrąbaną głową. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w złowrogim uśmiechu. Był to ten sam człowiek, którego widział w pokoju Helgi, ten sam, który próbował zabić go rano w holu komendy w Kętrzynie. Dopiero teraz, w jednym przebłysku, Adam przypomniał sobie, gdzie go spotkał wcześniej. Przeklął w duchu własną niedoskonałą
pamięć. Wszystko stało się oczywiste poniewczasie. Podciągnął kolana, próbował zademonstrować opór i zwojował tyle, że torba owinęła mu się wokół ciała, krępując go jeszcze bardziej. Chciał krzyknąć, że im to nie ujdzie na sucho, że budynek jest patrolowany przez policję, ale z zakneblowanych ust nie wydobył się żaden dźwięk. Dostał trzonkiem toporka w skroń. Ogłuszony, na wpół przytomny, czuł, że go podnoszą, stawiają w pozycji pionowej. Zachwiał się i oparł na ramieniu napastnika, bezradny, bezbronny, nękany bólem. Unieśli go niczym worek kartofli i przyparli do ściany, a on poddawał się biernie, nie miał siły walczyć. Jeden z mężczyzn zaciągnął zamek torby do końca i Adama ogarnęły ciemności. Usłyszał odgłos kroków na metalowej platformie schodów przeciwpożarowych: wynosili go przez rozbite okno. Poczuł, że zakładają mu szelki, szczęknął karabinek przypinany do szelek i koszmarna jazda w dół przyprawiała go o mdłości. Kiedy dotknął stopami ziemi, ktoś zdjął mu szelki i wcisnął go, sądząc po ciasnocie, do bagażnika samochodu. Dławiący zapach plastyku mieszał się z zapachem benzyny. Więc jednak bagażnik, dobrze się domyślał. Czy któryś z patroli policyjnych wpadnie na to, żeby sprawdzić samochód? A jeśli nie, ile czasu upłynie, zanim Józef pojawi się w apartamencie i zobaczy, co zaszło? Czy w ogóle się pojawi, czy zostanie w Instytucie Chorób Zakaźnych i będzie się naradzał z lekarzami: przypadek wąglika musiał postawić ich w stan pogotowia i teraz zapewne
gorączkowo poszukiwali sposobów zapobieżenia epidemii. Adam, wyczerpany, oszołomiony środkami przeciwbólowymi, wódką, napaścią, nie był w stanie myśleć, mózg przestał pracować. Jedna pociecha kołatała mu się w głowie: gdyby napastnicy chcieli go zabić, zrobiliby to tam na górze. Leżałby teraz obok pozbawionego głowy czystym cięciem strażnika i nie musiał udawać, że nie żyje. Więzy wpijały się boleśnie w przeguby rąk i w kostki. Dowie się, czego ci ludzie od niego chcą, może nawet wcześniej, niżby sobie życzył.
– Dziewięć osób wiedziało o skarbie królewieckim, trzech Rosjan... – Maria powiedziała, że Rosjanina przysłał Niemiec – przypomniała Daleckiemu Magdalena, kiedy wsiedli do wozu policyjnego. – Dręczyły ją teraz wyrzuty sumienia. – Może dowiedziałabym się czegoś więcej, gdybym posłuchała tego policjanta, który po mnie przyszedł, i od razu pojechała do szpitala. – Kompletny dureń. W ogóle nie powinien był pojawić się w muzeum. Smarkacz – burzył się Józef. – Im młodszy i mniej doświadczony glina, tym bardziej wyrywny. – A jednak gdybym z nim pojechała, może zastałabym Marię trochę przytomniejszą. – Rozmawiałem z lekarzem i nie sądzę. Wiemy
przynajmniej, kim była trójka Polaków dopuszczonych do tajemnicy. – Z tej trójki nie ma już nikogo – powiedziała z goryczą Magdalena. To jej uzmysłowiło, że nie czas teraz na żałobę. Bruno i anonimowy Rosjanin mogą umrzeć, zakażeni wąglikiem, co gorsza, stanowią zagrożenie dla wielu osób. – Jeden w czterdziestym piątym, dwoje teraz – mruknął Józef na wpół do siebie, a po chwili wrócił do swojej poprzedniej myśli. – Wygląda to na robotę Niemca, o którym Maria mówiła, że jest zbyt stary, żeby przyjechać do Polski, ale jak się okazuje, wystarczająco sprawny, żeby zorganizować akcję odzyskania bursztynowego rycerza. – I zaangażował Rosjanina – dodała Magdalena. – Sprawdziłam dane i wiem, że standartenführer, który był dowódcą Szańca w styczniu czterdziestego piątego roku, zniknął, kiedy do Prus weszli Rosjanie. – To że zniknął nie oznacza, że zginął. Mamy na to dość przykładów, wysocy rangą oficerowie, dowódcy obozów koncentracyjnych spokojnie dożywali albo jeszcze dożywają swoich dni. Powiedz mi, bo chyba wiesz, czy cała załoga Wilczego Szańca rekrutowała się z SS? – W styczniu czterdziestego piątego roku tak, jeśli wierzyć zachowanym dokumentom. Wilczy Szaniec był kwaterą główną Hitlera, a jego „gwardia przyboczna” zawsze rekrutowała się z SS. – Jeśli standartenführer i jego ludzie trafili w ręce
Rosjan, mogli zginąć. Trudno się dziwić, że oni nie pobłażali niemieckim żołnierzom, a zwłaszcza esesmanom. – Któryś z nich jednak przeżył, jak wynika z tego, co mówiła Maria. Odpowiedź musi być w listach nazwisk, które dostałam z Berlina. Jak tylko wrócimy do muzeum, przejrzę je jeszcze raz. Pajewski skręcił właśnie z bocznej drogi na dojazdówkę prowadzącą do Gdańska. Józef spojrzał na Magdalenę. Wyglądała na wykończoną fizycznie i psychicznie. Najchętniej powiedziałby jej, żeby zapomniała o Wilczym Szańcu i odpoczęła, ale poszukiwanie rycerza nieoczekiwanie zamieniło się w wyścig z czasem w obliczu zagrożenia wąglikiem. Ani on, ani Magdalena nie mogli sobie teraz pozwolić na luksus odpoczynku. – Przykro mi, że Maria umarła w taki sposób – powiedział nieporadnie. – Najgorsza jest myśl, że nigdy nie próbowałam z nią rozmawiać o jej życiu, nie starałam się poznać jej lepiej. Przyjęła mnie i chłopców do swojego domu, przyjęła nas serdecznie, czuliśmy się chciani. Kiedy Bruno się wyniósł, nie mieliśmy żadnych podstaw, żeby dalej u niej mieszkać, a ona nie miała powodów, by” nas u siebie zatrzymywać. Nigdy, przez te wszystkie lata nie wspomniała ani słowem o mężu, ani o tym, że w czasie wojny była w partyzantce. – Nic dziwnego, że nie mówiła o sobie. Wiesz, jak ludzie odnoszą się do Żydów w kraju, w którym
prawie ich nie ma. Obwiniani są o wszystko, od podwyżek czynszów, po zawirowania polityczne. Bóg wie dlaczego akurat Żydów, kiedy jest tyle innych kozłów ofiarnych do wyboru. Magdalena nie słuchała Daleckiego. – Maria żyła w poczuciu winy, a ja nic nie wiedziałam. – Nie możesz mieć do siebie pretensji. Postaw się w jej sytuacji. Jak wyjawić komuś taki sekret? Od czego zacząć? Powiedziała Brunonowi o bursztynowym rycerzu, ale jej nie uwierzył, dopóki nie pojawił się Krefta i Rosjanin. Pajewski zatrzymał się na światłach i kapitan zamilkł. Sprawa okazywała się bardziej złożona, niż mógł przypuszczać. Miał wrażenie, że kręci się w kółko, a nie posuwa do przodu, gubił się w gąszczu niejasnych tropów. Po upadku komunizmu w Europie Wschodniej pieniądz stał się nowym bogiem. Dalecki nie musiał daleko szukać, by trafić na ludzi gotowych popełnić każdą zbrodnię i każdą niegodziwość dla znacznie mniejszych korzyści niż pięćdziesiąt milionów dolarów. Choćby dlatego wątpił, by śmierć Krefty i Marii oznaczała koniec sprawy, szczególnie że Bruno wiedział o rycerzu. A może i on nie żyje, leży gdzieś w lesie, zabity przez wąglika? Nie zdołał dowiedzieć się od Marii, ile osób weszło do skarbca, w którym ukryty był sarkofag Helmuta. Dotąd zmarły cztery osoby, ale zainteresowanych
rycerzem było więcej. Dwóch anonimowych mężczyzn w średnim wieku, których linii papilarnych nie odnaleziono w policyjnych bazach danych, zatem dotąd nie popełnili żadnego przestępstwa, zmęczony życiem bursztynnik, który od lat nie wyprodukował nic godnego uwagi i przestał wystawiać, oraz stara kobieta u kresu życia nie mogli zaplanować i przeprowadzić ataków na Magdalenę i Adama. O ile te ataki miały związek z rycerzem. – Ten Rosjanin, o którym Maria cały czas mówiła – odezwał się Dalecki. – Bruno mógł go znać? – Bruno zna Radka, kto wie, czy przez niego nie ma kontaktów z Rosjanami. – Od dawna nie pracuje dla Radka. Może Maria nie znała nawet nazwiska tego człowieka... Ktoś, kogo przysłał Niemiec... A może to on strzelał do Adama? – Dalecki wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wybrał numer komendy miejskiej. – Poślijcie natychmiast ludzi do Muzeum Historycznego. Uprzedźcie ich, że mogą być kłopoty. Umieścił koguta na dachu i kazał Pajewskiemu nacisnąć na gaz. Magdalena spojrzała na niego przerażona. – Adam wie, co robić. – Józef próbował ją uspokoić, ale nie zabrzmiało to przekonująco. – Ma broń, w muzeum są strażnicy, a wokół budynku patrole. Nic mu się nie stanie. Zobaczysz, wszystko będzie w porządku.
Smród benzyny wnikający do plastykowego worka przyprawiał o mdłości. Samochód jechał powoli, podskakiwał na bruku, a każde drgnięcie przyprawiało i tak już obolałego Adama o prawdziwe tortury. Zatrzymali się po jeździe, która nawet jemu wydała się bardzo krótka. Trzasnęły drzwiczki, ale nikt nie otwierał bagażnika i Adam nabrał przekonania, że go zostawiono. Kiedy wreszcie go wyjęto, udał nieprzytomnego, co, zważywszy na jego stan, nie wymagało szczególnego wysiłku. Zniesiono go głową do przodu po stromych, kamiennych schodach. Wiedział, że są kamienne, bo obijały się o nie stopy. Zaskrzypiały od dawna nieoliwione zawiasy. Został wyjęty z worka i wypchnięty do ciemnego wnętrza. Ktoś przeciął sznury krępujące nadgarstki i kostki, a potem natychmiast przykuł go do metalowej pryczy w pozycji „na orła”, z rozstawionymi szeroko nogami i rozłożonymi rękami. Ten sam człowiek poprawił knebel. Adam nic nie widział poza szarą plamą majaczącą niewyraźnie w atramentowym mroku. Drzwi się zamknęły i zapadła kompletna, absolutna ciemność. Oddalające się kroki wkrótce ucichły. Próbował się poruszyć i usłyszał tylko szczęk kajdanków uderzających o metalową pryczę. Napinał po kolei wszystkie mięśnie, chciał sprawdzić stan swojego ciała. Klatkę piersiową rozsadzał piekący ból, a wiedział, że będzie gorzej, kiedy skończy się działanie środków znieczulających i wódki.
Nawet gdyby mógł krzyczeć, nikt by go nie usłyszał. Zamknęli go w jakiejś piwnicy. Ubrany tylko w dżinsy, unieruchomiony, bał się, że wkrótce zacznie odczuwać dotkliwy chłód. Chcąc sobie pomóc, oddychał głęboko, powoli, równomiernie, nie poddawał się panice i czekał. Miał nadzieję, że nie zadławi się własną śliną. Kiedy Magdalena i Józef dojeżdżali na Stare Miasto, w Muzeum Historycznym pracowała już ekipa dochodzeniowa, zablokowano też wszystkie drogi wyjazdowe z Gdańska. Kiedy podjechali pod stary ratusz, w którym mieściło się muzeum, Dalecki wiedział już, że za późno zaalarmował komendę. Na Długim Targu stało kilka wozów policyjnych. Twarze kolegów powiedziały kapitanowi więcej, niż chciał wiedzieć. Pomyślał, że musi powstrzymać Magdalenę, ale wbiegła do gmachu, zanim zdążył się spostrzec. Na ostatnim piętrze znalazła się w chwili, kiedy lekarz policyjny chował głowę strażnika do plastykowej torby. Zatoczyła się na Daleckiego, chwyciła go za ramię i wpiła mu paznokcie w ciało z taką siłą, że poczuł je przez marynarkę. – Nie ma tam nikogo, panie kapitanie. – Z apartamentu wyszedł Pajewski. Magdalena odsunęła się gwałtownie. – Uważaj – ostrzegł ją. – Jeden nieostrożny krok i zatrzesz ślady, które mogą doprowadzić nas do Adama. – Musimy go szukać.
– Gdzie? – zapytał bezradnie. – Drogi wyjazdowe z Gdańska zostały zablokowane, nie wywiozą go z miasta. Zaufaj mi. Może ci się wydawać, że marnujemy czas, ale ślady w apartamencie to nasza jedyna szansa, jeśli rzeczywiście mamy go odnaleźć. – Kapitan włożył gumowe rękawiczki, które podał mu Pajewski, kitel z folii i foliową osłonę na buty. – Cztery komplety odcisków palców – zameldował technik, który zdejmował ślady z drzwi wejściowych. – Moje macie. Weź jeszcze odciski pani Janicy i strażników. Odciski Adama Salena zdejmiesz w jego biurze w Muzeum Archeologicznym. – Wygląda na starannie zaplanowaną robotę – stwierdził Pajewski. – Strażnik mówi, że do głównych drzwi zadzwonił mundurowy policjant, pytał o Salena. Powiedzieli mu, że poza nimi w gmachu nie ma nikogo. Facet mignął blachą, nalegał, twierdził, że ma pilną wiadomość dla Salena od pana. Tak się upierał, że w końcu jeden ze strażników zaprowadził go na górę,. żeby osobiście się przekonał, że w apartamencie nie ma nikogo. Użył toporka strażackiego, uciął strażnikowi głowę i roztrzaskał drzwi. Kiedy drugi strażnik wszedł na górę, było już po wszystkim. – Nie rozumiem. – Dalecki wszedł ostrożnie do apartamentu. – Adam musiał słyszeć, że tamten rąbie drzwi. Miał pistolet. Dlaczego nie strzelił? – Prawdopodobnie został obezwładniony. – Pajewski wprowadził kapitana do małej sypialni. – Ktoś wybił szybę w oknie. Wygląda na wejście z kopa,
w stylu komandosów. Do jednej z wieżyczek przywiązana jest lina. „Komandos” i „policjant” działali równolegle, zsynchronizowali czas idealnie. Po roztrzaskaniu drzwi musieli się wynieść z gmachu dosłownie w ciągu kilku sekund. – Masz rysopis tego „policjanta”? – Nie spodoba się panu, kapitanie. – Niech zgadnę. Wysoki, szczupły, pociągła twarz, ciemne włosy gładko zaczesane do tyłu. – Zgadza się. Dalecki przeszedł do drugiej sypialni, spojrzał na metalowy podest wyjścia ewakuacyjnego. – Nikt nie spuszczał drabinki. – Trzy budynki dalej jest zamocowana na stałe drabinka przeciwpożarowa. Mogli przejść tam po dachach. Kapitan pochylił się i podniósł niewielki kawałek drewna leżący koło balustrady otaczającej metalowy podest. – Wygląda na to, że przerzucili deskę z sąsiedniego balkonu. Niech ktoś sprawdzi wszystkie balkony, podesty, drogi ewakuacyjne i wnęki okienne na prawo od nas. Budźcie ludzi, jeśli już śpią, mam to gdzieś. Chcę wiedzieć, czy w ciągu ostatnich dwóch godzin ktoś słyszał podjeżdżający samochód, widział coś podejrzanego. Jeśli ktoś słyszał kroki, niech sobie przypomni, w jakim kierunku się oddalały. Jak zamiauczał kot, dowiedzieć się, kto mu nastąpił na ogon, a jak zaszczekał pies, doprowadzić mi go na
przesłuchanie. Zrozumiano? – Tak jest, panie kapitanie. – Pajewski oddalił się pospiesznie. Dalecki obszedł cały apartament, Magdalena, przyodziana tak samo jak on, czekała w pokoju konferencyjnym. – Oglądał film dokumentalny, który dostaliśmy w Wilczym Szańcu. – Wyglądała tak, jakby zaraz miała się rozpłakać, Dalecki nie wiedział czy z powodu Marii, czy Adama. – Oni go zabiją... – Gdyby chcieli go zabić, zrobiliby to tutaj. – Kim są ci ludzie? – Wygląda na to, że jeden z nich to ten, który usiłował zabić Adama w Kętrzynie. Moim zdaniem chodzi o bursztynowego rycerza. Wiemy prawie na pewno, że rycerz jest skażony wąglikiem. Może porwali Adama, żeby zmusić go do kupna tego świństwa, liczą, że wywrze nacisk na ludzi w Instytucie Salena. Czy decyzję o tego rodzaju zakupie podejmuje zarząd instytutu? – Nie mam pojęcia. – Adam sam może dysponować pieniędzmi? – Nie wiem. – Magdalena przygryzła wargę. – Nigdy nie rozmawiał ze mną na temat funduszy, nie było powodów. Ja zajmuję się oceną zgłaszanych do instytutu projektów badawczych, zakupy dzieł to nie moja sprawa. Raz jeden wspomniał o pieniądzach, mówiąc, że będzie mu trudno zebrać pięćdziesiąt milionów dolarów. Wiem, że dzwonił do dziadka, ale
nie potrafię powiedzieć, czy chciał go uspokoić, że żyje, czy też zamierzał rozmawiać o rycerzu. – Numer? – Tylko Adam go zna. – Gdzie jest teraz jego siostra? – Dzisiaj miała się wymeldować z Grand Hotelu – powiedział Pajewski, który po przekazaniu dyspozycji kapitana kolegom wrócił właśnie na górę. – Mogła zostawić adres, pod którym będzie osiągalna. Dzwoń do hotelu. – Tak jest. – Pajewski wyjął telefon komórkowy. – Cholera – wybuchnął Dalecki. – Nie możemy nawet dać komunikatu do mediów, że Adam zaginął, skoro wcześniej zrobiliśmy z niego denata – zwrócił się do Pajewskiego, który wystukiwał już numer. – Odwołać urlopy, żadnych dni wolnych. Uświadom chłopcom, że nie będzie snu, jedzenia, odpoczynku, dopóki nie znajdziemy Adama Salena.
ROZDZIAŁ 22 – Musimy ci znaleźć jakieś bezpieczne miejsce. – Dalecki obserwował, jak Magdalena pakuje do torby leżące na stole dokumenty. – Nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki Adam się nie odnajdzie. – Nie możesz tu zostać. Po pierwsze, musimy zabezpieczyć apartament, po drugie, nie ma drzwi. – Mojego biura nie musicie zabezpieczać, tam się przeniosę. – Mogłabyś przenieść się na Piwną. – Proponujesz mi celę gościnną? – zapytała z przekąsem. – Mogłabyś korzystać z mojego gabinetu, tylko że u nas rozpęta się teraz prawdziwe piekło w związku z poszukiwaniem Adama. Magdalena odstawiła torbę na podłogę i opadła ciężko na krzesło, jakby nie miała już sił. – Muszę raz jeszcze przejrzeć faksy z Berlina. Może trafię na jakieś nazwisko. No i ciągle szukamy rycerza. Maria wspominała coś o cmentarzu... – Me ma żadnej pewności, że chodzi o cmentarz w Wilczym Szańcu. – Ale to jedyna wskazówka, jaką mamy – rzuciła porywczo. – Powinniśmy zawiadomić Instytut Chorób Zakaźnych. Mech sprawdzą teren.
– Zadzwonię do nich z samego rana – obiecał. Nigdy jeszcze chyba nie miał do czynienia z osobą tak bliską kompletnego załamania. – Od razu wyślę do nich e–mail, fax, będę dzwoniła. Ktoś tam chyba czuwa. Jeśli Maria miała rację, to będą wyjątkowo trudne wykopki. Wiemy prawie na pewno, że rycerz jest skażony, a skoro tak, nie można rozwalić bunkra buldożerem. Jedyna droga to znaleźć wejście, a wówczas trzeba postępować niezwykle ostrożnie. – Wiesz wszystko na temat rycerza, znasz dobrze Adama i instytut, chyba rozsądniej będzie przenieść centrum operacyjne tutaj, do muzeum. – Józef wyszedł do holu, spojrzał na torbę i teczkę Adama. – Mówisz, że Adam dzwonił do Stanów? – Tak. Dziadek był zajęty, nie mógł z nim rozmawiać. Adam czekał, że starszy pan oddzwoni, kiedy odkryliśmy, że linia jest głucha. – To znaczy, że musiał podać komuś w domu dziadka ten numer? – Podłączył do telefonu urządzenie, które uniemożliwia podsłuch. Józef przeszedł do saloniku, wziął aparat telefoniczny do ręki. – Scrambler. – Zawołał do Pajewskiego. – Zawieź to do laboratorium, niech sprawdzą, czy można jakoś namierzyć scrambler, kiedy jest w użyciu. A potem zdobądź mi listę wszystkich wychodzących stąd i przychodzących tutaj dzisiaj wieczorem rozmów. –
Sięgnął po teczkę Adama. – Będę w biurze pani Janicy, po drugiej stronie korytarza. Informuj mnie o wszystkim na bieżąco i przynieś kawę. Muszę być przytomny.
Magdalena zdążyła rozłożyć na biurku faksy z Berlina, kiedy do gabinetu wszedł Melerski. – Myślałem, że dawno już śpisz – przywitał kuzyna Dalecki, nie podnosząc głowy znad planu starówki. – Słyszałem, że ogłosiłeś dni bez snu. – Dotyczy to wyłącznie pracowników policji, nie mam władzy nad mafią. – Jakbym słyszał Adama. Widziałem się z Radkiem. Dalecki dopiero teraz uniósł głowę. – I? – Jak na kogoś z naszej rodziny wykazujesz zastraszającą naiwność. Naprawdę sądziłeś, że nie dowiemy się, że Adam żyje i że ukrył się tutaj? – A ty skąd wiesz? – Józef zaczął szukać papierosów po kieszeniach. – Połowa gdańskiej policji siedzi na starówce, a ty mnie pytasz, skąd wiem? – Nikt nie znał miejsca pobytu Adama poza mną i Magdą. Ja na pewno ci się nie zwierzałem.
– Ja też nie – zapewniła Magdalena. – Kto ci powiedział, Melerski? – Czy to ważne. Ile razy, Radek i ja, mamy powtarzać, że jesteśmy po waszej stronie. Wschód przeciwko Zachodowi... – Kto ci powiedział? – powtórzył Józef lodowatym tonem. – Jeśli ci powiem, przyrzekasz, że nie poniesie konsekwencji? – Nie. – Chciał pomóc. Skontaktował się ze mną, żeby zapytać, co wiem. – Czy ty i Radek macie całą gdańską policję w kieszeni? – Nie całą, ciebie na przykład nie mamy – odpowiedział Melerski z całym spokojem. – Gdzie jest Salen? – Ludzie Radka go szukają, ale Miasto nic nie wie, co oznacza, że mają go ludzie, z którymi nigdy nie robiliśmy interesów. Klnę się na Przenajświętszą Panienkę, że aferę z bursztynowym rycerzem nakręciła jakaś organizacja, z którą nigdy się nie zetknęliśmy. – Przysunął sobie krzesło do biurka Magdaleny. – Wszyscy wiemy, że Adam potrafi być jak wrzód na dupie, ale ja go lubię. Jest jedynym człowiekiem z Zachodu, jakiego spotkałem, któremu naprawdę leżą na sercu interesy Polski. – Chciał kupić rycerza dla Gdańska –
przyświadczyła Magdalena. – Potrafił przekonywać zachodnie firmy i fundacje do sponsorowania muzeów, dzięki temu ożywiła się turystyka, miasto zarabia. Dlatego postanowiliśmy z Radkiem zewrzeć siły... – Chcecie pomóc w poszukiwaniu Adama? – zapytał Józef z najwyższym niedowierzaniem. – Adama, rycerza oraz, tu już koniec altruizmu, naszego bursztynu. – Dodaj jeszcze brudne pieniądze, które zgarnął Bruno – powiedziała Magdalena. – Raczej to, co z nich zostało – poprawił ją Melerski. – Radek i ja uważamy, że bursztyn ukradł ktoś, kto chciał zrobić kopię rycerza i podwoić w ten sposób swój zysk. – Bursztyn i pieniądze zniknęły w tym samym czasie, co oznacza, że szukamy tych samych ludzi. – Józef sięgnął po dzbanek z kawą i napełnił kubki. – Zanim zjednoczymy siły, przedstaw mi waszą ofertę.
Adam czuł, jak jego umysł popada w coraz większe odrętwienie. Próbował go rozruszać, zmusić do pracy, rozpatrując wszystkie wydarzenia, ważne i nieważne, od dnia otrzymania listu z propozycją kupna rycerza. Krefta, dwóch anonimowych mężczyzn, Maria... Wszyscy czworo zmarli, bo weszli do skarbca, w
którym ukryty był rycerz. Bruno Kaszuba wplątał się w sprawę, pomagając w przejęciu nielegalnego transportu bursztynu i zgarniając przy okazji pieniądze Radka. Gach Helgi jako płatny morderca. Wreszcie sama Helga, chciwa, nienasycona. Nie zdziwiłby się, gdyby to ona wpadła na pomysł wyciągnięcia z konta instytutu Salena pięćdziesięciu milionów. Wszystko doskonale obmyślane i plan najprawdopodobniej by się powiódł, gdyby rycerz nie był skażony wąglikiem. Adam poczuł świeży, żywiczny zapach, przywodzący na myśl las w gorący letni dzień. Dopiero po dłuższej chwili skojarzył ten zapach. Ktoś gdzieś w pobliżu topił bursztyn, przygotowując się do wykonania kopii rycerza. Mieli średniowieczne ubiory, mieli zbroję. Prawdopodobnie dzięki Kaszubie. Mógł z łatwością zrobić kopie kluczy Magdaleny, nie musiał nawet włamywać się do muzeum. Dziecinnie proste zadanie, z którym mógł poradzić sobie nawet ktoś o ograniczonych możliwościach intelektualnych. Adam dawno już doszedł do wniosku, że inteligencja nie była mocną stroną Brunona, skoro niemal zaraz po ślubie potrafił opuścić taką żonę jak Magdalena. Rozległy się kroki: lekkie, kobiece, wybrzmiewające stukotem wysokich obcasów, i cięższe, męskie. Zaskrzypiały drzwi i Adama oślepiło światło pojedynczej, nieosłoniętej żarówki, która zabłysła pod sufitem. Zamknął oczy. Kiedy po chwili je otworzył, zobaczył rude włosy, błyszczące zielone oczy i zgrabną, szczupłą sylwetkę.
Kobieta podeszła, przyłożyła mu pistolet do skroni, a mężczyzna uwolnił go z łańcuchów. Adam próbował się uśmiechnąć, ale dławił go knebel. – Widzisz jaki potulny. – On się dusi, idioto – warknęła kobieta. – Natychmiast wyjmij mu knebel. Gdyby umarł, mielibyśmy dopiero bal. Kaszuba nachylił się i rozciął sznurek, który trzymał knebel na miejscu. Adam wypluł szmatę, rozkaszlał się, w końcu złapał powietrze i uśmiechnął się, niezbyt pewien, czy nie będzie to jego ostatni uśmiech. – Nie nosisz kolczyków ode mnie, Helgo. Czy to znaczy, że już je sprzedałaś?
– Bursztyn nie opuścił Gdańska. – Skąd wiesz? – Dalecki spojrzał uważnie na Melerskiego. – Mieliśmy swoich ludzi w firmach przewozowych, w porcie, na lotnisku i na kolei, którzy po kradzieży bursztynu sprawdzali każde cargo i każdą spedycję, jakie wychodziły z Gdańska, każdą drogą. – Ten, kto przejął bursztyn, mógł mieć umówiony samolot albo statek... – Wierz mi, bursztyn jest w Gdańsku – zapewnił Melerski. – Wczoraj dostaliśmy potwierdzenie. Nasz przyjaciel przywiózł w nocy do miasta coś bardzo
ciężkiego. – Ciężkie jak sarkofag? – Jak dwa sarkofagi. – Przestań cedzić słowa, mów jak człowiek. Gdzie je dostarczył? – Do magazynu na starówce. Kaszuba odebrał przesyłkę dzisiaj rano, przed świtem. Był w towarzystwie. Zanim zapytasz, powiem ci, że to był ten twój z Kętrzyna. Rysopis się zgadza. – Jaki transport. – Biały van na fałszywych numerach. Dalecki zanotował coś w notesie. – Chyba zbyt dużo oczekuję, licząc, że wasz człowiek pojechał za nimi? – Zna Kaszubę i drogi jest mu własny tyłek. – Przekażę moim chłopcom informację o vanie, może go ktoś widział. – Kapitan podniósł głowę i zobaczył szeroki uśmiech na twarzy Melerskiego. – Już to zrobiłeś? Od jakiegoś czasu najwyraźniej rządzisz policją. – Radek chce znaleźć zabójcę swojego brata. – Ja też chciałbym go znaleźć, tyle że działam w imieniu prawa, a Radek szuka zemsty. – W takim razie musimy go znaleźć, zanim ktoś spróbuje wyrównać rachunki. – Skoro mają sarkofagi, średniowieczne ubiory, bursztyn, to oczywiste, że robią kopie – stwierdził
Dalecki. – Może właśnie w tej chwili. Najwyższy czas skontaktować się z Instytutem Salena w Stanach i zapytać ich czy Adam może samodzielnie decydować o tak kosztownym zakupie. Będzie tam ktoś teraz? Magdalena pokręciła głową. – Próbowałam faksować i telefonować. W biurach nie ma w tej chwili nikogo. U nas jest trzecia w nocy, w San Francisco siódma wieczór, a w Nowym Jorku dziesiąta. – Zostaw wiadomość na automatycznej sekretarce, a ja pogadam z Interpolem i zobaczymy co dalej. Pajewski? – Porucznik natychmiast pojawił się w drzwiach. – Znalazłeś siostrę Salena? – Jest w Pradze. Rozmawiałem z nianią. Pani Salen bawi się z przyjaciółmi w praskich klubach, wyłączyła' komórkę. To może trochę potrwać. – Powiedziałeś, mam nadzieję, niani, że mamy wszystko prócz czasu. – Podkreśliłem, że musimy porozmawiać z siostrą pana Salena jak najszybciej. – Niech pan zadzwoni jeszcze raz – włączyła się Magdalena – i każe niani obudzić dzieciaka. On zarządza elektronicznym notesem matki. A tam powinien być numer Salena seniora. – Dobry pomysł. – Kapitan położył teczkę Adama przed sobą na biurku. – Może tutaj coś znajdziemy. – Kiedy okazało się, że nie wygra z zamkiem szyfrowym, posłużył się nożykiem introligatorskim. – Salen ci podziękuje, że zniszczyłeś mu drogą
teczkę, daj mi ją. – Otwierałem takie teczki, kiedy ty byłeś jeszcze w przedszkolu – odpowiedział Dalecki z godnością. – Takich jak ta na pewno nie otwierałeś. Melerski spóźnił się z ostrzeżeniem. Zawył ogłuszający alarm i z zamka trysnęła cuchnąca, lepka maź, zdobiąc fizys kapitana ostrą, fosforyzującą zielenią.
– Wiemy, że masz kod, który uwolni pieniądze ze specjalnego konta instytutu w Szwajcarii. Wystarczy, że go zapiszesz i będziesz wolny. Bruno zaciągnął go do dużego pomieszczenia piwnicznego z gotyckim sklepieniem i posadził na krześle przy stole, a Helga podsunęła mu długopis i kartkę. Na wszelki wypadek skuli mu dłonie kajdankami, a łańcuch u nóg przypięli do krzesła. – Przykro mi, mam fatalną pamięć. Zapominam nazwiska, kody. Doskonale natomiast pamiętam wszelkie ostrzeżenia, szczególnie gdy dotyczą zdrowia, mojego i innych osób. Jeśli któreś z was wchodziło do skarbca, gdzie ukryty jest bursztynowy rycerz, nie pociągnie długo. – Żadne z nas nie wchodziło, problem nie istnieje. Helga włożyła dwa papierosy do ust, zapaliła i jeden podała Brunonowi. – Co z tobą? – zwrócił się do niego Adam. – Nie
obchodzi cię, że twoja babka umarła, a twoja żona ryzykowała życie, jadąc do niej do szpitala? – Moja babka była stara. Starzy ludzie umierają, a ty za bardzo interesujesz się moją żoną. – Ktoś musi. – Znam Magdę. Trzyma się tego swojego pieprzonego Kościoła, ma tak zwane zasady, daleko z nią nie zajedziesz. – Bruno zaciągnął się głęboko i pomachał Adamowi rozjarzonym papierosem przed oczami. – Trzeba jej założyć obrączkę na palec, żeby spuściła majtki. Tak się wynosi nad innych, że nawet dla mnie, jej ślubnego męża, od lat tego nie zrobiła. – Bo jej mąż jest sukinsynem niewartym prawdziwej kobiety. Adam otrzymał potężny cios i znalazł się, razem z krzesłem, na podłodze. – Kaszuba – zawołał ktoś z silnym rosyjskim akcentem. – Ten drań mnie obraził. – Jest nam potrzebny – syknęła Helga, zdradzając Adamowi w tych trzech słowach więcej, niżby chciała. – Trzymaj gębę na kłódkę – warknął do niej Rosjanin i dźwignął Adama z podłogi. – A ty – zwrócił się do Brunona – wynoś się. Stań tam pod ścianą – wskazał kąt za wielkim piecem centralnego ogrzewania – i ćwicz cnotę umiarkowania. Helga obejrzała rozciętą skórę na skroni Adama' i otarła krople krwi zmiętą chusteczką.
– Zachowaj swoje zarazki dla siebie – mruknął. – Chcę tylko pomóc. – Swojemu przyjacielowi zabić mnie – dopowiedział Adam. – Skąd ci przyszło do głowy, że Bruno jest moim przyjacielem? – Helga spojrzała niepewnie na Rosjanina. – A nie jest? – zdziwił się uprzejmie Adam i zmienił temat. – Jeśli chcecie zrobić kopię rycerza, zabieracie się do tego od dupy strony – oznajmił uprzejmie. – Kto mówi o kopiach? – zdziwił się Rosjanin. – Co – poprawił go Adam. – Zapach topionego bursztynu. – Usiłował sobie przypomnieć, co mówili mu Feliks i Elżbieta. – Nawet doświadczony bursztynnik nie podjąłby się tak trudnego zadania – skłamał. – Trzeba utrzymywać odpowiednią temperaturę... – Dwieście osiemdziesiąt stopni – dokończył Rosjanin. – A potem trzeba wlewać go tak, żeby między poszczególne warstwy nie dostało się powietrze, bo wtedy będzie pękał. Sami wiecie, co stało się z oryginałem. – To już nasze zmartwienie – sarknął Rosjanin. – Ty dostaniesz bardzo dobrą kopię bursztynowego rycerza, musisz tylko podać nam kod i uwolnić pieniądze złożone na szwajcarskim koncie.
– Zbyt długo przestawałeś z Kaszubą i myślisz, że wszyscy są tacy głupi jak on. Kod do szwajcarskiego konta to jedyny powód, dla którego nie wpakowaliście mi jeszcze kulki w serce albo nie odrąbali głowy. Niestety, muszę was rozczarować. Mówi się, że rycerz jest zakażony. – Mówi się nic nie znaczy. Władzom nie będzie się spieszyło, żeby rozgłaszać informację o wągliku – zlekceważył słowa Adama Rosjanin. – Biorąc pod uwagę wydatki, jakie ponieśliśmy, podwajamy cenę rycerza, ale Instytut Salena dysponuje odpowiednimi środkami. Daj nam ten kod, Salen, a my w zamian damy ci rycerza i zwrócimy wolność. – Chciałeś powiedzieć, kopię rycerza – Adam uniósł wzrok na Rosjanina. – A ja dostanę bursztynowy garnitur. Przy dzisiejszych technologiach to nie przejdzie. Powiedz swojemu szefowi, że nic z tego. Nawet najbardziej pobieżne badanie wykaże, że to kopia. – My będziemy już wtedy poza zasięgiem. – Wytropimy was. Zarząd Instytutu Salena nie lubi fałszerzy. – Niby czym kopia będzie się różnić od oryginału? – zapytała Helga i Rosjanin zgromił ją wzrokiem. – Mam nieodpowiedni kolor włosów. Helmut był Teutonem, a każde dziecko wie, że prawdziwi Teutoni mieli jasne włosy i niebieskie oczy. – Spojrzał na Brunona, który stał oparty o filar. – Pieprz się, jankesie – mruknął Bruno i
przeczesał palcami blond czuprynę. Adam, pomimo przeszywającego bólu w klatce piersiowej, wziął głęboki oddech i zagrał swoją ostatnią kartę. Miał nadzieję, że Feliks trafnie oszacował ilość przechwyconego bursztynu. Spojrzał ponownie na Brunona i zapytał: – Kogo najpierw chcecie opakować w bursztyn, mnie czy tego drugiego rycerza ofiarnego?
ROZDZIAŁ 23 Dalecki zamknął się w muzealnej łazience, wyposażony w rozpuszczalnik oraz szczotkę do paznokci, a Melerski zajął się teczką. W kilka sekund wyłączył alarm, a pokonanie zamka szyfrowego zabrało mu niecałą minutę. Magdalena wyjęła dokumenty, które leżały na wierzchu, zostawiając Melerskiemu elektroniczny organizer. Pod organizerem ukryte było pudełeczko jubilerskie, z napisem na wieczku. „Dla Magdaleny, za dni, które przeze mnie straciła”. – Rozumiesz, co chciał powiedzieć? – Melerski podał pudełeczko adresatce. – Prawdopodobnie chciał przeprosić, że przez niego zostaliśmy poddani kwarantannie. – Otwórz. Bardzo ładne – pochwalił, kiedy wyjęła kolczyki zrobione przez Feliksa. – Twój przyjaciel ma dobry gust. – Jest moim szefem, a nie przyjacielem. Na pewno nie w znaczeniu, które temu słowu nadajesz – odparowała. – Nie chcesz przyjaciela z dobrym gustem, niech będzie szef z szerokim gestem. Włożyła z powrotem prezent do pudełka, pudełko schowała do teczki. – Nie zatrzymasz ich? – Magdalena to popularne imię, na pewno są
przeznaczone dla kogoś innego. Melerski włączył organizer. – Niech to cholera. Nie uwierzysz. Zabezpieczył notes hasłem. – Salen to człowiek ostrożny i przezorny. Magdalena przeglądała papiery, z których wynikało, że Adam miał jednak pewne pojęcie o Wilczym Szańcu, tylko udawał przed nią ignoranta. – Musisz się domyślać, jak brzmi hasło. – Ja tu tylko pracuję. – Daj spokój, Magda. Udawaj niewiniątko przed innymi. Jak może brzmieć hasło? – Byłam kilka dni temu świadkiem sceny rodzinnej. Adam się wściekł, bo siostrzeniec dostał się do jego komputera, wstukując „Sezamie otwórz się”. – Nie jest zbyt oryginalne, nic dziwnego, że smarkacz na nie wpadł. Tu nie działa. Dalecki wrócił z łazienki: twarz miał czerwoną od szorowania, ubranie nadal jaskrawozielone. Melerski wybuchnął śmiechem i zaraz potem wydał triumfalny okrzyk: – Mam! – Jak brzmi? – zainteresowała się Magdalena. – Niech to zostanie między mną i Adamem. – Zaczął przewijać nazwiska wpisane do organizera. – Muzeum... Prywatne... Stany... Tutaj powinno coś być... Nie ma telefonu dziadka. – Pewnie jest w osobnym folderze – powiedział
Dalecki, zaglądając Melerskiemu przez ramię. – Który jest zabezpieczony kolejnym hasłem – mruknął Melerski. – Szukaj. Ja wydam polecenie, żeby chłopcy pilnowali bursztynników. Któryś może zniknąć w drodze do pracy. Niewykluczone, że nasi przeciwnicy będą szukali pomocy fachowca.
– On ma rację – ożywił się Kaszuba. – Masz przecież dwie zbroje, ubiory, dwa sarkofagi i dość bursztynu na dwie kopie. – To rezerwa, w razie gdyby pierwsza kopia się nie udała – powiedział Rosjanin. – A ciała? – Żaden problem. Mam kontakty w kostnicy... Zaczęli się sprzeczać. Adam nie słuchał, rozglądał się po wielkiej piwnicy. Nie było w niej okna, tylko jedne drzwi, za jego plecami, i mnóstwo drewnianych skrzyń. Wszystkie były zamknięte, prócz jednej, w której mógł dojrzeć złotobrązowe grudki bursztynu. Obok pieca stały dwa kamienne sarkofagi, o dziwo identyczne jak ten na zdjęciu. Obok wielkie kartonowe pudło, w którym zapewne znajdowały się zbroje i ubiory. Brakowało tylko ciał. On miał dostarczyć im jednego... – Nie kłóćcie się. – Helga poczuła, że musi interweniować. – On was prowokował, a wy dajecie
się podpuszczać. – Bruno, jesteś nam potrzebny. Tylko ty wiesz, jak będziemy mogli bezpiecznie wydostać się z miasta, kiedy już zainkasujemy pieniądze. My nie znamy Gdańska tak jak ty – powiedział już ugodowo Rosjanin. – Musimy go tylko przekonać, żeby dał nam kod. – Spójrz w lustro, Bruno – odezwał się kpiącym tonem Adam – i powiedz, który z nas bardziej wygląda na krzyżackiego rycerza? – Daj nam ten cholerny kod. – Brunon kopnął krzesło, na którym siedział Adam. Rosjanin wziął do ręki leżącą na stole bezprzewodową wiertarkę, włączył ją i podsunął Adamowi przed oczy. – Od czego zaczynamy? – Wywierć sobie dziurę w czole – poradził mu Adam. – Daj nam kod, ale prawdziwy. Jeśli będziesz kręcił, pogniewamy się, prawda, Bruno? – Powiedziałem już, że mam kiepską pamięć. Gdybym mógł sobie przypomnieć, gdzie cię wcześniej widziałem, policja dawno by cię zgarnęła. – Policja? – zaśmiał się Rosjanin. – Bruno, połóż rękę Salena na stole i trzymaj dobrze. Najwyższy czas poznać kod.
– Niech go cholera. Żeby nie mieć numerów telefonów rodziny w organizerze – sapnął Józef gniewnie. – Magda, ktoś musi być przecież w instytucie... Mają chyba jakieś dyżury. – Jakie dyżury? O tej porze nigdzie nikogo nie ma. Dzwoniłam pod wszystkie możliwe numery i albo nikt nie odbiera, albo zgłasza się automatyczna sekretarka. – Spojrzała na zegarek. – Najwcześniej za godzinę, półtorej San Francisco obudzi się do życia. – Głupi kretyn. Idiota. Jak można dać się porwać w środku nocy... – Panie kapitanie? – Pajewski stanął w drzwiach. – Praga na linii. Niania obudziła chłopaka. – Idę. Magdalena zaczęła przeglądać jeden z faksów i po chwili zerwała się zza biurka. – Józef! Józef wrócił do gabinetu w towarzystwie Pajewskiego. – Wiem, kto ma rycerza – wyrzuciła z siebie podniecona Magdalena. – Esesman, który był odpowiedzialny za podkładanie ładunków wybuchowych w Wilczym Szańcu 25 stycznia 1945 roku, nazywał się von Bielstein. – I co z tego? – Józef spojrzał na nią, nic nie rozumiejąc. – Tak się nazywa z domu żona Adama. – Magdalena uklękła i zaczęła szukać pod biurkiem
pantofli, które zrzuciła, zasiadając do pracy. – A ty gdzie się wybierasz? – zapytał Józef ostrożnie. – Do mieszkania Adama. Edmund mówił, że się tam wprowadziła. Melerski odczekał, aż Magdalena i Józef wyjdą, po czym podniósł słuchawkę telefonu. Wszystko skąpane było w czerwieni. Bruno przygwoździł dłoń Adama śrubokrętem do blatu stołu, a Rosjanin wyborował w niej już kilka dziur, z których obficie płynęła krew. Twarze Helgi, Rosjanina, Brunona rozmazywały się, pływały mu przed oczami, dzwonienie w uszach zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Widział, że jego wrogowie poruszają ustami, ale nic nie rozumiał, nic nie słyszał. Czuł, że za chwilę zemdleje. – Dość tego. – Do świadomości Adama przedarł się głos, który poznałby wszędzie. – W ten sposób nic z niego nie wydobędziecie. Zawsze lubił odgrywać bohatera, a wy tylko dostarczacie mu okazji do przedstawienia. – Idioci. – Courtney spojrzała na zalany krwią stół. – To lewa dłoń – próbował zminimalizować swoją winę Rosjanin. – Zastanawiałem się, czy przyjdziesz – wychrypiał Adam. – Chciałeś się pożegnać? Uśmiechnęła się. Kiedyś wierzył, że ten szczególny uśmiech zarezerwowany jest tylko dla
niego, był taki naiwny... – Tłumaczyłem im, że nie nadaję się na rycerza. – Na pewno nie, dopóki masz jaja. Rozmawiałam z twoim dziadkiem. Nie informujesz go o rycerzu. – Jesteś jego drugim kontaktem? – domyślił się Adam. – Owszem. Należę jeszcze do rodziny, ale nie ufa mi tak jak tobie. Nie chciał dać mi kodu do szwajcarskiego konta nawet wtedy, kiedy powiedziałam, że zostałeś zabity. Potem zadzwoniłeś do Petera i wiedział już, że żyjesz. Nie mógł się do ciebie dodzwonić pod numer, który podałeś. Powiedziałam, że sprawdzę dlaczego. I tak się dowiedziałam, że ukryłeś się w muzeum. Powiem mu, że zniknąłeś, i w końcu da mi ten kod, ale to potrwa. – Nie doceniasz go, Courtney. On jest za stary, żebyś go mogła omotać jak mnie czy rosyjskiego niby–księcia. Zaśmiała się. – Naprawdę nie poznałeś Vladimira? Twierdził, że nie, ale ja nie mogłam uwierzyć, że jesteś aż tak głupi. – Mówiłem ci, że wszystko mi jedno, z kim się pieprzysz. Tak bardzo wszystko jedno, że nie przyglądałem się twojemu gachowi. – Kończcie z nim. Mamy ofertę z Bliskiego Wschodu. Trzeba dać im to, za co płacą. Bruno sięgnął po pistolet. Vladimir kantem dłoni uderzył go w gardło i Bruno osunął się bezwładnie na
ziemię u stóp Helgi. – To już szósta ofiara – podsumował Adam. – Powiedz mi, jak zamierzasz pozbyć się Helgi? Kulka w tył głowy? A może jaśnie książę będzie chciał ją uratować i kontynuować sympatyczny trójkąt? Courtney poderwała głowę, spojrzała na Rosjanina. Adam wiedział, że trafił w czuły punkt. – Nie możesz zatrzymać przy sobie żadnego mężczyzny, prawda? Musisz zadowalać się w życiu resztkami – Adam dolewał oliwy do ognia. – Niekoniecznie. Milion dolarów to nie takie resztki. – Tak, ty będziesz spała na pieniądzach, a Vladimir będzie spał w łóżku Helgi. Tam go właśnie niedawno widziałem. – On kłamie – zaprotestował Vladimir. – Wszystko jedno, mamy ważniejsze sprawy. Musimy wydobyć od niego kod, nie możemy czekać, aż stary zmięknie i w końcu mi go zdradzi. – Zwróciła się do Adama. – Jeśli nie dasz nam kodu, będziesz odpowiedzialny za śmierć Kaszuby. Będziesz patrzył, jak umiera w mękach, jak go Vladimir zalewa bursztynem. – Skinęła na Vladimira. – Zabieraj się do roboty. Najpierw musisz go wykastrować, potem przebrać...
ROZDZIAŁ 24 – Walerio, może wiesz, dokąd poszła Courtney? Józef w towarzystwie Magdaleny wspinał się po schodach do mieszkania Adama. – Nie informuje mnie o swoich krokach, a ja nie pytam. Oby się stąd wyniosła. Adam ma obsesję na punkcie swojej prywatności. Uciekł przecież przed Courtney. – Dlaczego w takim razie wpuściłaś ją do jego mieszkania? – Zagroziła, że pójdzie na policję i powie, że utrudniam jej kontakty z mężem. Prowadzę interesy i nie chcę żadnych afer. – Waleria otworzyła drzwi mieszkania Adama i cała trójka weszła do środka. Józef rozejrzał się bezradnie po wnętrzu i wyszedł. Jeszcze jedna ślepa uliczka. – Z Adamem chyba wszystko w porządku? – zapytała Waleria z niepokojem w głosie. – Nie wiemy – odpowiedziała Magdalena. W oczach Walerii dojrzała tyle prawdziwej troski, że zadała sobie pytanie, czy jest jedyną kobietą w Gdańsku, z którą Adam nie spał. *** Rosjanin wylał wiadro wody na twarz Brunona, a
kiedy już go ocucił, założył rękawice i sięgnął po rozgrzane w piecu szczypce, zbliżył je do krocza Brunona. Bruno wrzasnął histerycznie. – Dajcie mi długopis – zażądał Adam. – Zapiszę wam ten kod. – Adam zanotował na kartce ciąg liczb i liter. – Przepraszam cię – odezwała się Courtney. – Za co? – zdziwił się. – Za wszystko. Plan wyglądał zupełnie inaczej, inaczej wyszło. To miała być czysta, prosta operacja. Chcieliśmy wydobyć rycerza ze skarbca, sprzedać go wam i zainkasować pieniądze. – Spojrzała na obnażonego Kaszubę, przywiązanego za nogi i ręce do dwóch filarów, i skrzywiła się. – Dlaczego ukradliście przesyłkę z Kaliningradu? Nie wiedzieliście jeszcze wtedy, że rycerz jest zakażony. – Courtney nie odpowiedziała i Adam ciągnął: – Zawsze byłaś chciwa. Nie mogłaś się oprzeć pokusie podwójnego zysku. – To był pomysł Brunona. Dowiedziałam się o wszystkim po fakcie. Mnie zadowoliłoby w zupełności pięćdziesiąt milionów. – Wątpię, czy wystarczyłoby ci ich na długo – zauważył Adam z przekąsem. – Jak dowiedziałaś się o rycerzu? – Mój dziadek był oficerem SS. To on dowodził ludźmi, którzy wysadzali w powietrze bunkry Wilczego Szańca. – Myślałem, że twój dziadek...
– Był pruskim uchodźcą? – zaśmiała się. – Taką wersję przedstawił amerykańskim władzom imigracyjnym w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku i już jej nie zmieniał. – Wzięła ze stołu kartkę z kodem, schowała do kieszeni i ruszyła do wyjścia, żeby zadzwonić do banku.
Kiedy Courtney zniknęła, zabierając ze sobą Helgę, Vladimir na powrót sięgnął po szczypce do trzebienia, szczęknął nimi na próbę. – Dałem wam kod – zaprotestował Adam. – Obiecaliście... – Ja niczego nie obiecywałem. – Adam poczuł uderzenie żelazem w bok głowy. Krzesło, do którego był przykuty, zachwiało się i runęło na podłogę razem z nim. Ogłuszony, na wpół przytomny usłyszał rozdzierające, przeciągłe wycie Brunona. Rozległy się jakieś hałasy, bardziej wyczuwał zamieszanie, niż zdawał sobie z niego sprawę. Miał wrażenie, że słyszy strzały, nawoływania, ale mogły to być równie dobrze omamy. Leżał na podłodze i czuł tylko ból, żadnych emocji, kompletnie nic. Nie odróżniał już rzeczywistości od majaków. Silne ręce uniosły go, ktoś zawołał, żeby podano przecinak do metalu. A potem nieśli go na jakimś śmierdzącym kocu piwnicznym korytarzem. Położyli
na chodniku... Patrzył w szare na przedświcie niebo. Słyszał krzyki, przejmujące, zwierzęce krzyki. – Zaraz przyjedzie karetka. – Melerski nachylił się nad nim, oglądał rany. – Nic nie mów. – Adam! – Na ulicy pojawiła się Courtney zakuta w kajdanki. – Powiedz temu policjantowi, że jestem obywatelką amerykańską. Nie będę milczeć, opowiem, komu trzeba, o brutalności polskiej policji... Adam uśmiechnął się słabo i wskazał palcem na Melerskiego. – Pani mąż chce pani powiedzieć, że jest pani w rękach organizacji znacznie skuteczniejszej niż policja. Nazywam się Stanisław Melerski i jestem członkiem mafii.
– Powiedziałeś Radkowi – syknął Józef, kiedy ratownicy umieszczali nosze z Adamem w karetce. – Nie musiałem. Mówiłem ci, że nasi ludzie patrolują ulice. Widzieli, że żona Salena wchodzi do tego budynku. Poszli za nią. – Ja tego nie mogę zaakceptować. – Dlaczego nie? Salen ma swojego bursztynowego rycerza. – Chyba nie myślisz, że go weźmie do muzeum? Magda, co ty robisz? Nie możesz jechać z Adamem... – Zawsze mi wszystkiego zabraniasz – nie dała mu dokończyć zdania.
– Pani jest krewną? – zapytał ratownik. – Tak – odpowiedziała hardo. – W takim razie proszę jechać z nami.
Dalecki wszedł do szpitalnej poczekalni, gdzie siedzieli Magdalena i Melerski. – Co z nim? – Jeszcze operują. Jest gorzej, niż się wydawało. Złamane żebro przebiło płuco, lewa dłoń zmasakrowana. – Napijecie się kawy? – To było wszystko, na co Józef mógł się zdobyć. Bezradna rozpacz dławiła gardło. Magdalena nie odpowiedziała. – Pójdę z tobą. – Melerski podniósł się z krzesła. – Wiedziałeś, że Radek zabije Rosjanina – powiedział z wyrzutem Dalecki, kiedy wyszli na korytarz. – Mogliśmy coś z niego wydobyć. – Nic, czego już nie wiemy. – W takim razie powiedz mi, gdzie dokładnie znajduje się skarbiec, w którym ukryty był rycerz? – Kaszuba... – Kaszuba nic nie wie, a gdyby nawet wiedział, nie nadaje się do przesłuchania. – Radek mówił, że ten idiota wykastrował Brunona. Nie wiedział, że Helmut miał jaja.
– Rosjanin wykastrował Brunona? – Dalecki zatrzymał się przed automatem i zaczął szukać po kieszeniach monet. – Myślałeś, że Radek? – Jesteście zdolni do różnych rzeczy, kiedy ktoś sięgnie po wasze pieniądze. – Radek zatrzymał krwawienie i wezwał karetkę dla Kaszuby. – Zanim zabalsamował Rosjanina w bursztynie czy potem? – zainteresował się Dalecki. – Sam go zapytaj. – Ja byłem wtedy przy Salenie, na zewnątrz. Nic nie widziałem. – Melerski wzruszył ramionami. – Magda widziała Brunona? – Przez chwilę. Nie chciał z nią rozmawiać. – Nie dziwię się. Wie już, co spotkało jej męża? – Wie, ale sądząc po tym, jak wyglądało ich małżeństwo, nie odczuje specjalnie okaleczenia męża. Nie mogąc się doczekać, kiedy Dalecki wrzuci monety do maszyny, Melerski sam to zrobił. – Adam ciągle jest w sali operacyjnej – powiedziała Magdalena, kiedy wrócili. – Magda – zaczął Dalecki. – Wiem, że to najmniej odpowiednia chwila, ale mamy na głowie Wilczy Szaniec. Specjalne ekipy szukają od kilku godzin w bunkrach w pobliżu cmentarza i do tej pory nie znaleźli wejścia do skarbca. Masz jakiś pomysł? Magdalena pokręciła głową.
– To nie może zaczekać? – Dyrektor chce z tobą rozmawiać. Musimy jechać na Piwną, stamtąd zadzwonimy, stąd nie można, blokują linie, żeby nie wzniecać paniki. Wybacz, ale rozumiesz, jakie to ważne. Musimy jak najszybciej dotrzeć do rycerza. Magdalena podniosła się i ruszyła do drzwi. Melerski mrugnął do niej. – Nie martw się, Adam ma po co żyć, wyjdzie z tego. Dam wam znać, jak tylko będę coś wiedział.
Magdalena usiadła w fotelu dla gości przy biurku Daleckiego. – Dziadek musiał dać Courtney jakieś plany, mapki, gdzie oznaczone było miejsce ukrycia bursztynowego rycerza. Pytałeś ją o to? – Owszem – mruknął kapitan. – Ja pytałem, ona milczała, tak to wyglądało. – Ona na pewno wie, gdzie znajduje się skarbiec. – Jest jeszcze kartka znaleziona w kuli... – włączył się Pajewski. – Przyszła ekspertyza? – Dalecki uniósł głowę. – Wczoraj. Nie chciałem panu przeszkadzać. Dla mnie to jakieś bzdury, ale może ktoś z tego coś zrozumie. – Ty skończony durniu...
Pajewski rzucił się do biurka i wśród sterty papierów odszukał faks z powielonym szkicem. Dalecki wyciągnął z szuflady plan Wilczego Szańca. – Bunkier bez nazwy, naprzeciwko bunkra numer 25 – Magdalena porównała szkic z planem. Połączcie mnie z dyrektorem. Wejście do skarbca ukryte jest w ścianie naprzeciw głównych drzwi. W rogu po prawej stronie... Oznaczona cegła... Zadzwonił telefon i Pajewski podniósł słuchawkę. – Dzwoni pan Melerski, kapitanie. Pan Salen jest już po operacji.
ROZDZIAŁ 25 Magdalena i Edmund włożyli ubrania ochronne i weszli do bunkra, gdzie czekał już na nich dyrektor Instytutu Chorób Zakaźnych w podobnym uniformie. Bez słowa otworzył tajne przejście. Wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane w biurze kustosza. Zeszli w trójkę do podziemi i po chwili byli już w skarbcu. Kamienny sarkofag stał pod ścianą. Magdalena z bijącym sercem zbliżyła się do niego powoli. Nie wierzyła, że ma przed sobą bursztynowego rycerza. Odnaleźli go po tylu latach, żeby utracić. Prawdziwa katastrofa. Kustosz pocieszał ją, że dostanie szczegółową dokumentację fotograficzną, ale marna to była pociecha. Dyrektor położył jej dłoń na ramieniu, jakby chciał przypomnieć o ostrzeżeniach, które wcześniej wyartykułował. Mówił, że szczeliny w bursztynowej powłoce zostały wypełnione żywicą, ale zakazał dotykać rycerza. Magdalena próbowała wyobrazić sobie świat bez wojny i bez Hitlera. Świat, w którym ludzie umieraliby tylko naturalną śmiercią, a bursztynowy rycerz spoczywałby w królewieckim zamku, bezpieczny i nienaruszony, przez następne pięćset lat. Rozejrzała się po wnętrzu skarbca, zastanawiała się, co się stało z innymi skarbami z królewieckiego zamku. Tutaj, w Wilczym Szańcu, nie było po nich śladu...
Dyrektor dał znak, że powinni już wychodzić. Spojrzała po raz ostatni na rycerza i ruszyła za dyrektorem.
Adam leżał w maleńkim boksie, który doktor szumnie nazwał salą jednoosobową. Pomimo środków uśmierzających ból czuł się tak, jakby stratowało go stado koni. Był wściekły, że nie mógł jechać do Wilczego Szańca i nie zobaczył, i nigdy już nie zobaczy, bursztynowego rycerza. Władze nie chciały czekać, nalegano, by zniszczyć zakażony artefakt możliwie najszybciej. Rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę. – Oczekiwał kolejnej dawki środków przeciwbólowych i kubka dziwnej cieczy, którą tutaj nazywano kawą, ale do boksu weszli Melerski i Radek. – Jak się czuje rekonwalescent? – Melerski położył na łóżku butelkę wódki i bukiet mocno przywiędłych róż. – Jestem już chory od tego chorowania, ale wolę to niż rozwiązanie alternatywne, którego byłem blisko. Dzięki, że wyciągnąłeś mnie z tej piwnicy. – Tam było okropnie gorąco – stwierdził Melerski lakonicznie. – W różnych znaczeniach tego słowa – dodał Radek. – Chciałem ci podziękować, że doprowadziłeś mnie do drania, który zabił mojego brata.
– Nic takiego nie zrobiłem – zaprotestował Adam. – A jednak. – Radek gwizdnął cicho i do boksu wszedł osiłek z wielką skrzynią. Postawił ją na podłodze i natychmiast się wycofał. – Co to jest? – zapytał Adam, zerkając podejrzliwie na skrzynię. Melerski zdjął wieko i Adam zobaczył połyskliwe bursztyny, złoto, srebro. Na samym wierzchu leżało trzynaście bursztynowych kul wielkości piłek golfowych. – Zaginione bursztyny z naszyjnika księżniczki Dorotei... – Oraz jej tiara, pierścienie, bransolety, krucyfiksy roboty Schreibera. – Melerski uśmiechnął się. – Skąd to macie? – Znaleźliśmy w piwnicy, którą poznałeś. Skrzynia jest twoja. – A reszta królewieckiego skarbu? – Myślisz, że gdybyśmy ją znaleźli, też byśmy ci podarowali? – Podarowaliście mi właśnie to, co widzę tutaj. – Już zaczynam żałować – oznajmił Radek, podnosząc się z krzesła. – Przyjmę to w imieniu muzeum, pod warunkiem że nie jest to próba zmuszenia mnie do milczenia. – Myślisz, że chcemy cię przekupić? – Jest kilka niemiłych spraw. Zabójstwo Szczura,
okaleczenie Kaszuby... – Obaj narazili się wielu ludziom, ale my nie mamy z tym nic wspólnego. – Radek uśmiechnął się chłodno. – Samochód na rosyjskich numerach w drodze z Królewca... – ciągnął Adam. – Nigdy nie skrzywdzilibyśmy Magdaleny. – A atak na jej mieszkanie? – Nasz człowiek was pilnował i stracił życie. Z karabinu maszynowego z naprzeciwka strzelał Kaszuba, już to wiemy – powiedział Melerski. – Mogłem się domyślić. Żadna kula nie sięgnęła celu. Kaszuba to idiota, nic nie potrafi zrobić jak się należy... – Zapomnij o Kaszubie, Salen – poradził Melerski. – Przekaż zawartość skrzyni muzeum, dbaj o siebie i o Magdalenę. – Mam twoje błogosławieństwo? – Wiesz, jak na Amerykanina nie jesteś nawet najgorszy. Dlatego pozwalamy ci zdobywać serce Magdy. – Melerski wyszedł z boksu, Radek za nim.
Po chwili pojawił się Dalecki z torbą winogron. Jadł jedno po drugim z ponurą miną, nie częstując Adama. – Marianna znowu wyrzuciła cię z domu?
– Jest w pracy. Adam wolał nie drążyć tematu. – Przyleciał ze Stanów jakiś papuga. Twoja żona wraca do kraju, ma zostać umieszczona w jakiejś klinice. – To gorsze niż polski areszt. Wszyscy amerykańcy psychiatrzy są ześwirowani. – Masz z tym coś wspólnego? – Ona jest biedna, samotna. Została już wystarczająco ukarana. – Ze swoją urodą nie będzie długo samotna. – Co z Kaszubą? – Nie wiem, co go bardziej wścieka, lista zarzutów, która wydłuża się z każdym dniem, i perspektywa więzienia, czy to, że stracił jaja. – A Helga? – Zniknęła. – Józef zgniótł pustą torbę po winogronach i cisnął papierową kulę do kosza. Nie trafił. – Podobno wsiadła na statek zaraz po nalocie na piwnicę. Widać miała kochanka wśród załogi. – Cała Helga. – Adam spojrzał na skrzynię. – A to co? Twój posag? – Trochę drobiazgów, które Melerski i Radek podarowali muzeum. Jak stąd wyjdę, urządzę wielkie przyjęcie. – W przyszłym miesiącu? – Raczej w przyszłym tygodniu. Przyjdziesz z
Marianną? – Jeśli będzie ze mną rozmawiała. – Józef podniósł się z krzesła. – Dbaj o siebie i wyświadcz mi przysługę. Następnym razem, kiedy dostaniesz list z ofertą nabycia drogocenności, spal go. Moje małżeństwo nie przetrzyma drugiej takiej próby.
Kiedy Dalecki wyszedł, Adam podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu i wystukał numer dziadka. Nie miał scramblera, ale też czuł, że go nie potrzebuje. Odebrał dziadek. – Nie ma Petera? – Pojechał do kliniki, do której ma trafić twoja żona. – Była żona. – Głupiec ze mnie. Nie chciałem wierzyć, kiedy mówiłeś, że to skończone. – Ważne, że teraz mi wierzysz. – Podobno zostałeś mocno poturbowany. – Wszystko będzie dobrze. Przykro mi, że nie mamy rycerza. Musimy się z nim pożegnać, tym razem definitywnie. – Adam przekazał dziadkowi ocenzurowaną wersję wydarzeń. – Jest jak jest – stwierdził starszy pan filozoficznie.
– Nie wszystko stracone, została bursztynowa komnata, Rembrandty... – Ktoś się z tobą kontaktował? – Jeszcze nie. Za dwa tygodnie urządzam wielkie przyjęcie. Na ekspozycję trafi kilkanaście odzyskanych drobiazgów z zespołu królewieckiego. Przylecisz? – Chcesz świętować po stracie rycerza? – Tacy są Salenowie. Wstań, otrzep się i idź dalej, tak mnie przynajmniej uczyliście. W drzwiach stanęła Magdalena. W uszach miała kolczyki, które kupił dla niej u Feliksa, ale nie miał odwagi ich dać. Odwagi i okazji. – Mógłbyś przywieźć przy okazji chłopców Magdaleny, teraz już nic im nie grozi. – Chciałbym z tobą o nich porozmawiać. – Porozmawiasz, jak już tu będziesz. Zarezerwuję ci apartament w Grand Hotelu w Sopocie. – Stawałem tam w latach trzydziestych. Adam, przykro mi z powodu Courtney. – Niech ci nie będzie przykro. Było, minęło. Do zobaczenia. – Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do Magdaleny. – Hej. – Nie ma już rycerza. – Ale ty i Edmund zdążyliście go zobaczyć? – Zdążyliśmy. – Magdaleno... – To bardzo długie imię. Matka mówiła do mnie
Lena. Możesz używać tego zdrobnienia, przyda się, kiedy stąd wyjdziesz. Lekarze mówią, że przez najbliższe miesiące nie będziesz mógł mieszkać sam, nie poradzisz sobie. Powinieneś dobrze się odżywiać, dużo odpoczywać, dbać o siebie. I twoja ręka... – Jak sito. W sam raz do odcedzania spaghetti. – Ale śmieszne... – Przepraszam, mów dalej. – Będzie ci potrzebna stała pomoc. Pomyślałam... W apartamencie dla gości wstawiono nowe drzwi... – Wolę własne mieszkanie na Mariackiej. – Ale tam jest tylko jedna sypialnia. – Będę spał na kanapie i czekał, aż mnie zaprosisz do łóżka. – Uśmiechnął się. – Raz w życiu pozwól sobie na trochę szaleństwa. – Można by powiedzieć, że w ostatnich dniach dostałam całkiem sporą dawkę szaleństwa. – Nie wiesz jeszcze, co to słowo znaczy. Magdalena nachyliła się. Pocałunek smakował jak ten pierwszy, pełen miłości, spokoju i namiętności. Adam wiedział, że spotkał kobietę, z którą chce spędzić resztę życia. Problem tylko w tym, czy ona będzie chciała spędzić resztę życia z nim?
EPILOG W Muzeum Archeologicznym stawił się „cały Gdańsk”. Serwowano białe wina reńskie i francuskiego burgunda. Józef Dalecki przyglądał się gościom, jakby szukał wśród nich potencjalnych terrorystów, a porucznik Pajewski starał się trzymać w pobliżu kelnerów roznoszących alkohole. Adam zobaczył wchodzących Melerskiego i Radka. Podszedł się przywitać. Za chwilę pojawił się także Feliks, którego Adam uściskał nie mniej serdecznie niż dwóch mafiosów. Kątem oka dojrzał Magdalenę, która rozmawiała z braćmi. – Przepraszam was – zwrócił się do trzech dżentelmenów. – Świetny ten twój Edmund Dunst. – Dziadek zastąpił mu drogę, zanim Adam dotarł do Magdaleny. – Powinien zostać naszym konsultantem. Przyślę tu ludzi z instytutu, niech przyjrzą się pracy Edmunda. – Doskonała ekspozycja, doskonała, zrobiona z wyobraźnią. Szafirowy aksamit dobrze współgra z bursztynem... I to subtelne oświetlenie... – A to już pomysł żony Edmunda. Ją też powinieneś zatrudnić. Przyćmione światło, żeby goście nie widzieli, co jest na tartinkach. – Nigdy nie spoważniejesz, Adam? – Staram się. – Adam nie odrywał oczu od Magdaleny.
– Przypomina mi twoją babkę. Bóg jeden wie, jak bardzo mi jej brak. To była prawdziwa kobieta. A Lena? Miałeś piękniejsze od niej, ale żadna się z nią nie równa. – Jest mężatką. – Słyszałem, że mąż ją zostawił. – I długo nie wróci. – Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś zajął jego miejsce. – Już zająłem. – Cieszę się, że to słyszę. – Po drodze tutaj odwiedziliśmy szkołę w Szwajcarii. Spodobała się chłopcom. Polska potrzebuje młodych ludzi ich pokroju, zdolnych i pełnych zapału. Międzynarodowa edukacja dobrze im zrobi. – Magdalena się nie zgodzi. Nienawidzi takiej dobroczynności. – Jakiej dobroczynności? Chłopcy stanęli do egzaminów. Zadali doskonale, dostali stypendia. – Stypendia Instytutu Salena? – domyślił się Adam. – Jako pierwsi w tej szkole. Obaj dobrze wiedzą, że Polska jest ich domem, jeśli to cię martwi. – Martwi mnie co innego. – Źle wyglądasz, chłopcze. Zabierz Lenę i wracajcie | do domu, odpocznij. Możemy się bawić bez ciebie.
– Zgoda. Zjemy jutro razem lunch? – Może, jeśli nie poszczęści mi się dzisiaj z jakąś krupierką. – Wierz mi, szczęśliwszy będziesz bez żadnej krupierki. *** – Twój dziadek jest super – powiedział Janek. – Pana dziadek – poprawiła brata Magdalena. – Obiecał zabrać nas dzisiaj do kasyna. – Jesteście za młodzi na kasyno. – Dziadka to nie powstrzyma. – Adam uśmiechnął się. – Kiedy skończyłem dwanaście lat, wziął mnie do burdelu w Teksasie. – Adam! – Powiedzieliście już Magdalenie o szkole? – Tak, ale nie chce nas puścić. – Na buzi Janka malowało się rozczarowanie. – Mówiłam ci, nie akceptuję dobroczynności. – Przecież zdobyli stypendium. Szkoda, żeby te pieniądze przepadły. Jeśli dziadek wybrał szkołę, musi być naprawdę dobra. – Adam mrugnął do chłopców. – Napijcie się wina, zjedzcie coś, a jutro pogadamy o szkole. – Ty i twój dziadek podważacie mój autorytet – poskarżyła się Magdalena. – Dokąd mnie prowadzisz?
– Do mojego biura. – Powinieneś leżeć już w łóżku, a nie wspinać się po schodach. – Chętnie, ale z tobą. – Wprowadził Magdalenę do gabinetu, otworzył sejf i wyjął małe pudełeczko. – Coś, co będzie pasować do kolczyków. – Nie mogę przyjmować więcej prezentów. – Nie kosztowało mnie to ani grosza. To dar od wdzięcznych obywateli za to, że nie dopuściłaś do wybuchu epidemii wąglika. Księżniczka Dorotea miała mnóstwo biżuterii, nikt nie zauważy braku jednego małego pierścionka. – Nie mały... On jest... Kamień trzeba było wymienić na prawdziwy. Feliks to zrobił na moją prośbę. Pomyślałem, że to może być nasz nieślubny pierścionek. – Co znaczy nieślubny? To jakiś dziwaczny amerykański zwyczaj? – Ty jesteś mężatką, ja mam żonę, strasznie zabałaganiona sytuacja, ale wyprostujemy to. Wszystko wyprostujemy. Będzie wspaniale. Przyzwyczaiłem się już, że dbasz o mnie, jesteś blisko. Zostań ze mną. Na zawsze – dodał dla pewności, by być dobrze zrozumianym. – Muszę się zastanowić. – Zastanów się. Masz czas, tyle czasu, ile tylko potrzebujesz. – Nachylił głowę i przytulił do jej głowy. – Przed nami całe życie.
NOTA Herman von Balk to postać historyczna. Pierwsza wyprawa krzyżacka, którą dowodził w 1231 roku, doprowadziła ostatecznie do powstania Prus Wschodnich. Helmut von Mau i księżniczka Woberg (Maria) to twory mojej wyobraźni. Legenda o zwłokach Krzyżaka zatopionych w bursztynie jest dobrze znana w krajach bałtyckich, nie znalazłam, niestety, żadnych jej historycznych potwierdzeń. Są mediewiści, który uważają, że jedną z plag, jakie przeszły przez Europę między dwunastym i czternastym wiekiem mógł być wąglik. Bursztynnicy Krefta i Małek i to postacie fikcyjne. Wytwory siedemnastowiecznej pracowni Schriebera można oglądać w najznakomitszych muzeach świata. Księżniczka Dorothea żyła w szesnastym wieku i dziesięć bursztynów z jej naszyjnika można oglądać w Muzeum Bursztynu na zamku w Malborku. Skarby zrabowane przez hitlerowców w Rosji i Polsce, przechowywane do 1945 roku na zamku w Królewcu, w przytłaczającej większości przepadły bez śladu. Wśród nich znajdowała się Bursztynowa Komnata z Carskiego Sioła (której replikę stworzono ogromnym nakładem starań i środków w ostatnich latach). Moim zdaniem, skarby zostały ukryte w bunkrach Wilczego Szańca tuż przed ofensywą Armii Czerwonej, ale to tylko spekulacje.
Na parterze kamieniczki przy ulicy Mariackiej 52 znajduje się rzeczywiście galeria sztuki współczesnej. Tam, gdzie lokalizowałam mieszkanie Adama Salena, jest gdański oddział Związku Literatów Polskich. Muzea Gdańska są dość ubogie, jeśli chodzi o zbiory. Instytut Salena to niestety tylko wytwór mojej wyobraźni. W Muzeum Historycznym całe piętro poświęcone jest ekspozycji zdjęć eksponatów zaginionych podczas drugiej wojny światowej. Można przeczytać też apel: jeśli ktokolwiek widział... Wilczy Szaniec ogrodzony jest tylko od strony szosy wylotowej z Gierłoży. Kiedy zjechać na boczną drogę, ma się otwarty dostęp do miasteczka Hitlera, bez problemu może tutaj podjechać ciężarówka. Katherine John Wrzesień 2006
PODZIĘKOWANIA Pragnę podziękować kuratorom i pracownikom muzeum Wilczy Szaniec, kuratorom i pracownikom Muzeum Historyczno-Archeologicznego w Gdańsku oraz zarządowi i personelowi Grand Hotelu i kasyna w Sopocie. Chciałabym także podziękować jubilerom pracującym w bursztynie i srebrze, którzy dzielili się ze mną wiedzą i doświadczeniem podczas pracy nad książką. Wszelkie błędy są wyłącznie moje. Katherine John Wrzesień 2006