Jonathana Wylie
Ukryty Ogień (Darkfire) Wyspa i Imperium Tom I Przełożyła Beata Ziaja
Prolog Kerrell Adjeman bacznie...
25 downloads
9 Views
2MB Size
Jonathana Wylie
Ukryty Ogień (Darkfire) Wyspa i Imperium Tom I Przełożyła Beata Ziaja
Prolog Kerrell Adjeman bacznie ją obserwował, kiedy po raz pierwszy patrzyła na miasto. Sprawiała wrażenie najbardziej opanowanej kobiety, jaką kiedykolwiek spotkał, a jednak nurtowało go pytanie, czy jej spokój nie jest aby tylko maską... Jakie, tak naprawdę, uczucia skrywają te łagodne brązowe oczy? Na pewno serce trzepoce teraz niespokojnie w tym niewielkim, szczupłym ciałku... – Xantium – wyszeptała, nieświadoma jego badawczego spojrzenia. – Miasto, które nigdy nie zasypia? – Tak je nazywają, pani. Między innymi tak. Spięli wierzchowce na szczycie pokrytej pyłem grani. Za nimi zatrzymał się długi orszak koni i powozów. Ifryn sprawiła tego poranka wielką przyjemność Kerrellowi, nalegając na jazdę wierzchem przez Martwe Ziemie. Chciała poznać lepiej otoczenie miasta. Porzucając względną wygodę przejażdżki krytym powozem i towarzystwo rodziców dowiodła, że jest wytrawną amazonką, czym już niemal całkowicie podbiła serca eskortujących ją ludzi. Teraz odwróciła się, aby popatrzeć Kerrellowi w oczy. Kasztanowe włosy pięknie obramowywały jej czarującą twarz. – Mam przecież imię, kapitanie – powiedziała, a kiedy wymawiała jego tytuł, w oczach błysnęło rozbawienie. – Życzę sobie, abyś go używał! – Obawiam się, że nie byłoby to stosowne, pani – odpowiedział, zachowując poważny wyraz twarzy. – Za kilka dni staniesz się, pani, cesarzową. A ja jestem tylko zwykłym żołnierzem. – Nie jesteś zwykłym żołnierzem! – przerwała mu żywo. – Zapominasz, że wiem, z kim mówię! „Kerrell skłonił lekko głowę w podziękowaniu. – Moje pochodzenie gwarantuje wierność tobie, pani – odpowiedział poważnie – Ale nie zdolności! – I wydaje ci się, że nie mogę tego ocenić sama? – odrzekła, podnosząc brwi. Kerrell, ostatni z linii rodu Adjeman, podobnie jak jego ojciec, dziadek i wcześniejsi przodkowie, był zaprzysiężonym lennikiem cesarza. Ojciec Kerrella zginął tragicznie zaraz potem, gdy na tronie zasiadł Southan III. W ten sposób nagła śmierć odebrała młodemu władcy najlepszego dowódcę i najmędrszego doradcę. Chociaż Kerrell liczył sobie dopiero lat dwadzieścia dwa lata, przewidywano, że już wkrótce zajmie miejsce ojca i obejmie stanowisko Naczelnego Wodza Armii Cesarskiej. W ciągu tych paru dni, które spędzili razem, Ifryn zobaczyła wystarczająco dużo, aby przekonać się, że osoba Kerrella znakomicie odpowiada przewidywanym dla niego zaszczytom.
Już sam fakt, iż został wybrany do prowadzenia eskorty przyszłej narzeczonej cesarza, świadczył o tym, że mimo młodego wieku cieszył się wielkim zaufaniem. Wielu z tych, którzy służyli pod komendą Kerrella, przewyższało go żołnierskim doświadczeniem, a jednak z całą pewnością Adjeman budził powszechny szacunek i jego autorytet akceptowano bez cienia urazy. Zdobył nawet uznanie ojca Ifryn, króla Fylesa. Pierwsze pojawienie się Kerrella na ich skromnym dworze wywołało konsternację, ale swoimi manierami kapitan wkrótce udowodnił, że nie zamierzano nikogo obrazić przez wytypowanie człowieka tak młodego i niskiego rangą. Wreszcie, skoro już wszyscy dowiedzieli się o jego uświęconej tradycjami więzi z cesarzem, stało się jasne, że inny wybór byłby po prostu niestosowny! – Poza tym – kontynuowała Ifryn, nie dając mu czasu na odpowiedź – nie proszę o zażyłość, tylko o przyjaźń! – W stosownych granicach, pani – stwierdził poważnie, kładąc delikatny nacisk na słowo „pani”. – Na moją przyjaźń możesz liczyć zawsze. – Powiedziawszy te słowa, uśmiechnął się do Ifryn, a niespodziewane ciepło, które pojawiło się w jego brązowych oczach, sprawiło, że przyszła cesarzowa nie nalegała już dłużej na używanie jej imienia. – Trzymam cię za słowo, Kerrell – odpowiedziała, odwzajemniając uśmiech. Dobrze będzie mieć przynajmniej jednego przyjaciela na dworze – pomyślała. Ifryn uświadomiła sobie, że patrzenie na młodego dowódcę eskorty sprawia jej przyjemność. Opalona słońcem twarz i szeroko rozstawione oczy mówiły o uczciwości i rozsądku. Długie kasztanowe włosy wiązał z tyłu na sposób, który najpierw rozśmieszył ją do łez – tak nie postępował żaden mężczyzna w jej kraju – ale teraz musiała przyznać, że ten rodzaj uczesania pasuje do niego. Kilku młodszych oficerów, jak zdążyła zauważyć, naśladowało uczesanie kapitana. Mocno zbudowane, zwinne ciało Kerrella spoczywało wygodnie na grzbiecie rumaka. Ręce wspierał na łęku siodła. – Trzymam cię za słowo, Kerrell – wyszeptała i popatrzyła w dal. Uśmiech zniknął. Zauważywszy zmianę jej nastroju, Adjeman odwrócił się do swoich ludzi, udając, że sprawdza, czy wszystko jest w porządku. W skład eskorty wchodziło więcej niż stu jeźdźców, wybranych raczej ze względu na bitewne doświadczenie niż dla dodania orszakowi splendoru. Czasy były niespokojne i każda podróż, krótka czy długa, niosła za sobą różne niebezpieczeństwa. Jeździe konnej towarzyszyło kilkanaście karoc i ładownych wozów. One właśnie narzucały tempo, w jakim poruszał się konwój. Kilka dni spędzonych razem na szlaku dały Kerrellowi możliwość dokładnego poznania dziewczyny, która miała zostać żoną jego pana, i wyrobienia sobie wysokiego mniemania o niej. Nagła niepewność w głosie córki Fylesa przypomniała mu, jak to wszystko musi być dla niej obce! Kraj ojczysty księżniczki był odległym, ale strategicznie ważnym obszarem cesarstwa. Nie sięgały tam intrygi Xantium. Serce Kerrella wezbrało chęcią pomocy dziewczynie. Mimo
wszystko miała dopiero osiemnaście lat. Politycy stawiają różne żądania wobec osób znajdujących się u władzy, ale od Ifryn wymagano ogromnego poświęcenia. Miała poślubić człowieka, którego nigdy przedtem nie widziała, w imię umocnienia różnych przymierzy. Wiadomość o tym wydarzeniu miała być natychmiast przesłana całemu światu. Małżeństwo Ifryn to tylko część skomplikowanej gry, co do której nawet nie mogła mieć złudzeń, że ją kiedykolwiek zrozumie. Jakiekolwiek zaszczyty, bogactwa i możliwości oczekiwałyby ją – życie dziewczyny już nigdy nie będzie należało tylko do niej! Jak mogła zareagować, kiedy powiedziano jej o planowanym ożenku? – nie po raz pierwszy Kerrell zadawał sobie to pytanie. Patrzył teraz, jak twarz Ifryn znowu przybrała uroczysty wyraz. Myśli księżniczki biegły podobnymi ścieżkami. Przypominała sobie chwilę, w której dowiedziała się o decyzji cesarza. Na początku było niedowierzanie – to przecież niemożliwe! – ale potem, kiedy dotarła do niej straszliwa prawda, opuścił ją dotychczasowy spokój. W zaciszu swoich komnat, tylko w obecności służki Donety, Ifryn uległa najpierw atakowi grozy, potem strachu i wreszcie gniewu. „Dlaczego ja?!” – krzyczała, a łzy, do których nie nawykła, wypełniały jej brązowe oczy. „Jak mogli mi coś takiego uczynić?!” Dopiero później zdała sobie sprawę, że jej rodzice nie mieli wyboru! Panując nad małym krajem znajdującym się na przedpolach walk cesarstwa odpierającego narastający napór barbarzyńców, nie byliby w stanie odmówić imperatorowi, nawet gdyby chcieli! Także korzyści, które mogli czerpać ze swego nowego statusu, były zbyt wielkie, ażeby nie wziąć ich pod uwagę! Ostatecznie Ifryn, odzyskawszy równowagę duchową, próbowała nawet razem z Donetą wyśmiewać niedorzeczność cesarskiej decyzji. Księżniczką może być zawsze w swoim małym państwie, ale cesarzową? Toż to brzmi śmiesznie! Kerrell przybył parę miesięcy później. Do tego momentu Ifryn pogodziła się z faktem, że musi wypełnić swój obowiązek i przyjęła szczególne zadania swojej nowej roli w sposób, który napełnił serce jej ojca dumą. Starała się dowiedzieć wszystkiego o tym, z czym może zetknąć się w przyszłości i nawet częściowo przekonała siebie, że czeka na nią wielka przygoda, coś, co naprawdę przerasta jej najśmielsze marzenia. Ale cały czas była to jednak podróż w nieznane, któremu przyjdzie stawić czoło. Do tej walki czuła się słabo przygotowana. Dni podróży spędzone w towarzystwie Kerrella poprawiły jej samopoczucie i przyniosły odprężenie. Jego spokój, nienaganne maniery, okazywany przyszłej cesarzowej szacunek i pełna godności uprzejmość, jak również przyjemność znalezienia towarzysza mniej więcej w tym samym wieku przywróciły jej trochę pewności siebie i rozjaśniły przyszłość. Naprawdę mogła czuć się szczęśliwa, mając takiego przyjaciela w Xantium! Wzrok Ifryn skierował się znowu na miasto, które jak ogromna forteca wznosiło się wysoko
ponad jałową równiną. Słońce zaczynało zachodzić, odległe obłoki malowały niebo odcieniami różu, złota i szarawego błękitu. Z tej odległości Xantium przypominało dziwne kłębowisko połyskujących chmur, ale jego kształt nie ulegał zmianie. Krajobraz zyskał jeszcze na tajemniczości, gdy pogłębił się mrok. Widok przyszłego domu wywołał w Ifryn ciekawą mieszaninę emocji. Znowu powróciła niepewność, lęk przed tym skokiem na głęboką wodę, ale dziewczyna równocześnie czuła, że nigdy przedtem nie widziała czegoś równie pięknego! W samym środku ponurej pustki Martwych Ziem, Xantium zdawało się magicznym tworem pełnym cudowności i czarów. Odnosiła niejasne wrażenie, że los przywiódł ją na właściwe miejsce! – Czy podążymy dalej, pani? – zapytał delikatnie Kerrell, wyrywając księżniczkę z zadumy. – Możemy być przy bramach jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Zauważył, że Ifryn dotyka palcami jednego z kolczyków – daru matki, jak gdyby był to kamień probierczy. Ale nie przestawała patrzeć na miasto i nie odzywała się. Ciszę przerwał odległy dźwięk dzwonów. – Oczekują twego przybycia, pani! – Czy oni rzeczywiście mogą widzieć nas z tak daleka?– zapytała spokojnie. – Wiele jest ciekawych oczu w najwyższych wieżach Xantium – odpowiedział. Jego uwaga wyzwoliła Ifryn spod hipnotycznego wpływu, jaki wywierał na nią widok miasta. Popatrzyła pytająco, a Kerrell nie udzielił żadnych dodatkowych wyjaśnień. – Zatem nie pozwólmy, ażeby czekali zbyt długo – odpowiedziała z determinacją, spięła konia do galopu i ruszyła drogą prowadzącą w samo serce cesarstwa.
Rozdział 1 Słyszę ich – krzyczą, chociaż nie ma potrzeby! Jątrzące, bolesne słowa pełne ognia! Mógłbym uciszyć wrzaski, gdybym tylko zechciał – to zresztą doprowadziło go wcześniej do wściekłości... Ale jest ich teraz tak wielu, a ja czuję się znużony. Tak znużony... Nawet wspólne loty z nietoperzami nie przynoszą mi wytchnienia. Może powinienem zasnąć? Nie, sny są nadal jeszcze bardziej męczące... Dlaczego nie milkną? Cały świat musi dowiedzieć się o takiej małej rzeczy! Przecież dzwony już biły, prawda? Był to ślub, na który czekali wszyscy mieszkańcy wyspy Zalys, no może z wyjątkiem jednego... – Naprawdę nie rozumiem, po co to całe zamieszanie! – skarżył się Dsordas. – To dlatego, że jesteś zimnym cynikiem bez odrobiny romantyzmu, z sercem z kamienia! – zakrzyknęła Fen. – Gaye i Bowen kochają się od dziecka! – Wiem przecież o tym. – Urażony Dsordas łypnął tylko swoimi piwnymi oczyma, skrytymi pod osłoną grubych, ciemnych brwi. – Ale po co ta cała ceremonia? My jesteśmy razem prawie tak samo długo jak oni. I wszystko w porządku! W jego głosie dało się słyszeć wyzwanie. – Masz szczęście! – odpowiedziała. – Wytrzymuję z tobą! Ale moja siostra odpowiednim obrzędem chce usankcjonować swój związek. A Bowen nigdy by jej tego nie odmówił. Dsordas obrzucił Fen zaniepokojonym spojrzeniem, próbując dociec, za co został skrytykowany. – Zasłużyli sobie na ten dzień! – oświadczyła stanowczo Fen. – To właśnie... – Dsordas przybrał ponury wyraz twarzy – wydaje mi się najbardziej niestosowne... biorąc pod uwagę wszystko, co się dzieje wokoło – dokończył unikając wzroku Fen. Kobieta wpadła w niepohamowaną furię. Szybko wyrzucała z siebie słowa, ostre jak ciosy noża. – A to mi wielka przyczyna, żeby nie świętować równie ważnej uroczystości! – wykrzyknęła. – Tak krytykować taką małą radość! Czy nigdy nie możesz myśleć o czymś innym?! – Kiedy Zalys będzie wolna – odpowiedział łagodnie – wtedy przyjdzie czas na świętowanie! – A tymczasem wszyscy powinniśmy przestać żyć?! – rzuciła w odpowiedzi. – Nikt nie może śmiać się, tańczyć, cieszyć się urokami życia?! To, że istnieje niesprawiedliwość, nie znaczy, że już nic innego nie jest ważne!
Dsordas patrzył na nią, oszołomiony gwałtownością wybuchu, który zaróżowił bladą skórę i zapalił ogniki w złotych plamkach szeroko otwartych zielonych oczu. Piękno jej urody mąciło mu myśli. Dziwił się, jak taka krucha istota może pomieścić takiego ducha! – A więc? – Fen domagała się odpowiedzi. – Kocham cię – odrzekł spokojnie. – Och! – potrząsnęła głową, a jasne włosy z szumem prześlizgnęły się przez powietrze. – Jesteś niemożliwy! – Wprawdzie nie tupnęła nogą, ale była tego bliska. Dsordas uśmiechnął się przepraszająco. Wyraz jej twarzy stopniowo łagodniał. Wyciągnął ramiona przed siebie, a ona, kiwając głową jakby z niedowierzaniem, podeszła do niego. Potem, zamknięta już w mocnym uścisku, przebierała palcami w ciemnych lokach. Skóra Dsordasa różniła się od jasnej karnacji Fen tak znacznie, że byli znani jako para Światło i Cień. Fen ciągle opierała się pokusie wytargania ukochanego za uszy i nauczenia go w ten sposób odrobiny rozsądku. – Dla ciebie – wyszeptał – dam się związać jak szynka w noworoczną noc i pójdę na ten ślub. Dla ciebie spróbuję się nim nawet cieszyć. – Lepiej dotrzymaj słowa – zagroziła, ale w jej głosie słyszał radość i miłość. Ustalono, że uroczystość odbędzie się na placu Fournoi, jedynym większym wolnym miejscu w mieście Nkosa, stolicy i głównym porcie handlowym wyspy Zalys. Cesarska załoga zwykle nie pozwalała na tak liczne zgromadzenia, ale być może, ze względu na to, że Bowen był synem wpływowego Costy Folegandrosa, władze ustąpiły na tę okoliczność. Zezwolenie zostało oficjalnie wydane przez komendanta Nieringa, reprezentującego cesarza Xantium, ale każdy wiedział, że nie doszłoby do tego, gdyby marszałek Farrag także nie wyraził zgody. Różni ludzie szeptali, że Farrag musiał mieć jakieś swoje powody. Farrag, oficjalnie tylko zastępca Nieringa, jako Marszałek Departamentu Informacji był najpotężniejszym i wzbudzającym największy respekt człowiekiem na wyspie. Sieć jego szpiegów kontrolowała każdą warstwę społeczności Zalys. On właśnie sprawował nadzór nad osobami o zdolnościach telepatycznych, a jego umiejętności graniczyły z czarnoksięstwem. Sposób, w jaki Farrag używał swej władzy, kształtowała jego sadystyczna, lisia natura. Głębokie wrażenie wywierała także dziwna i odstręczająca powierzchowność tego mężczyzny. Był niskiego wzrostu, zawsze otyły, nawet przed wypadkiem, który odebrał mu władzę w nogach. Jedyny dostrzegalny element wyglądu Farraga stanowiły teraz ogromne fałdy wiotkiego mięsa na twarzy, szyi i ramionach. Dolna połowa ciała pozostawała stale zamknięta w elastycznej skrzyni, która przemieszczała się tak sprawnie jak wózek na kółkach. Wydawałoby się, że marszałek nie powinien w ogóle poruszać się szybko, a jednak krótkie, grube ręce wykazywały niewiarygodną zręczność i ten „pojazd” po prostu ślizgał się nawet po bardzo
nierównych powierzchniach z zupełnie niepojętą prędkością i gracją, wziąwszy pod uwagę kształt sylwetki i ciężar prowadzącego. Widziano nawet, jak świetnie radził sobie z praktycznie niepokonywalną dla kaleki przeszkodą w postaci stromych schodów. Poruszał się po nich bez niczyjej pomocy i bez widocznego wysiłku! Głowa i ciało marszałka były całkowicie pozbawione owłosienia, a seria czterech tatuaży przedstawiających czujnie wpatrzone oczy – jedna para znajdowała się pośrodku czoła, dwie po obu stronach głowy, nad uszami i jedna z tyłu czaszki – nadawała mu jeszcze bardziej ponury wygląd. Małe oczka, osadzone głęboko w tłustym mięsie, miały barwę bardzo bladego błękitu i nie ustawały w bacznym obserwowaniu otoczenia. Oczy i zaskakująco delikatne uszy wyławiały wszelkie szczegóły. Lubił, kiedy mówiono, że widzi i słyszy wszystko, co dzieje się na wyspie. Kiedy marszałek przemawiał, odkrywał ostatni, skrajnie nieprzyjemny aspekt swojej osoby. Jego język barwił się na purpurowo, i to tak intensywnie, że wydawał się czarny – jawne świadectwo niegodziwych obyczajów Farraga. W ciągu ostatnich dwóch lat, od kiedy ów mężczyzna zawitał na wyspę, kilkanaście razy nastawano na jego życie. Pogłoski mówiły, że nawet niektórzy z poddanych mu żołnierzy próbowali go zagładzić – jasne było, że bali się obmierzłego dowódcy i nienawidzili prawie tak samo jak mieszkańcy wyspy. Wszystkie próby zakończyły się jednak fiaskiem, a plotki dotyczące sposobów, w jakie marszałek je przetrwał, oraz przerażających kar wymierzanych niedoszłym zabójcom wystarczały, ażeby ugruntować przekonanie, że tylko szaleniec lub prawdziwy desperat mógłby zaryzykować przeprowadzenie kolejnego zamachu. Widmo ponurej obecności Farraga unosiło się nad wyspą jak chmura roztaczająca trujące opary, ale nic nie słyszano o nim w ciągu tych dwóch dni poprzedzających Pierwszy Dzień Lata, dzień ślubu Gaye i Bowena. Większość ludzi zdołała usunąć osobę marszałka ze swoich myśli. Najdłuższy dzień roku był uważany przez mieszkańców wyspy za szczególnie szczęśliwy, ale ceremonia miała się rozpocząć dopiero wczesnym wieczorem, ażeby uniknąć promieni prażącego letniego słońca. Upał rozgrzewał kamienie placu i sprawiał, że nad kanałami unosiła się mgła. Jednakowoż dużo pozostało do zrobienia w czasie tych kilku poprzedzających uroczystość godzin i wiele przygotowań trwało już od świtu. Ponieważ Zalys była odległym krajem, oddalonym wiele kilometrów od innych lądów, jej położenie blisko środka ciepłego Morza Larejskiego czyniło ją punktem przecięcia wielu ważnych szlaków handlowych. Historię wyspy tworzyły ciągłe okupacje – teraz podlegała ona Xantyjczykom – i to, w połączeniu z dużą aktywnością handlową Zalys, powodowało, że mieszkająca tu ludność była kosmopolityczna. Większość obywateli wyróżniała się śniadą karnacją. Było to naturalne następstwo wyspiarskiego trybu życia, wyznaczonego przez słońce i morze, dlatego też te dzieci Amari, które odziedziczyły po swojej matce Ethcie bladość skóry i jasne włosy charakterystyczne dla dalekiej północy, wyraźnie odróżniały się od otoczenia. To, że najstarsze, Fen i Gaye, były do tego piękne, jeszcze bardziej potęgowało wrażenie
odmienności. Owa „inność”, wraz ze znanym powszechnie faktem, iż Gaye i Bowen miłowali się od dzieciństwa, a także duże znaczenie rodziny Folegandros czyniły zaślubiny bardzo istotnym wydarzeniem w życiu wyspy. Plac Fournoi był ograniczony z trzech stron przez wysokie, kilkupiętrowe budynki. Mieściły się tam obszerne mieszkania zamożnych kupców, najelegantsze i najdroższe tawerny w mieście, sklepy z kosztownościami i innymi zbytkami, jak również kwatery najbardziej zasłużonych oficerów cesarskich. Ale nawet tutaj można było dostrzec delikatne oznaki rozkładu, wywołane bliskością morza. Malowidła łuszczyły się, a tynk odpadał niewielkimi kawałkami. Zniszczenia pogłębiały się z roku na rok, w miarę jak, według wierzeń większości mieszkańców, Nkosa wraz z całą wyspą zapadała się w odmęt. Zdawało się jednak, iż teraz zapomniano zupełnie o ślepym przeznaczeniu, a wszystkie uszkodzenia zamaskowane były transparentami, kwiatami, latarniami i chorągiewkami, zdobiącymi prawie każdą otaczającą plac ścianę. Rynek, wybrukowany wypłowiałym na słońcu różowym i żółtym kamieniem, zapełniał się ożywionym tłumem, a świąteczny, karnawałowy nastrój wzrastał w miarę nadciągania zmierzchu. Z wyjątkiem jednego, prawie wszystkie balkony i okna z widokiem na plac wypełniali żądni wrażeń widzowie, pragnący z góry oglądać przebieg wypadków. Ostatni balkon pozostawiono pusty, tutaj bowiem zbierały się duchy z dawno zapomnianych już uroczystości, aby być świadkami ważnych wydarzeń. Zjawy gromadziły się właśnie, blade cienie w wieczornym blasku słońca, ale wielu nie zwracało na nie w ogóle uwagi. Obecność pozaziemskich istot nie przeszkadzała nikomu, rozmowy nie dochodziły do uszu żyjących, a same zjawy nie brały za złe tego, że dzieci śmiały się ze staromodnych szat, jakie nosiły. W taką noc jak ta, duchy stanowiły po prostu nieodłączną cząstkę widowiska i niepojawienie się ich z pewnością wzbudziłoby niepokój. Czwartą krawędź placu, północną, wyznaczał kanał Nkosa, główny szlak portowy, jedna z setek dróg wodnych, które przecinały miasto. Teraz kanał był całkowicie zatłoczony wszelkich rozmiarów i kształtów łódkami oczekujących na przybycie panny młodej. Podniecone głosy i śmiechy odbijały się echem od kamieni i powierzchni wody. Jedyny zgrzyt w tak wspaniale zapowiadającym się wydarzeniu stanowiła obecność cesarskich żołnierzy. Pełno było wartowników rozmieszczonych w równych odstępach wokół placu, łuczników rozstawionych na dachach domostw i w niektórych oknach i wreszcie strażników stacjonujących przy każdym wejściu na rynek, nie wyłączając wlotu od strony kanału. Przeszukiwali wszystkich przybywających, konfiskując nawet najmniejszy drobiazg, który teoretycznie mógłby zostać użyty jako broń. Zezwalając na tak duże zgromadzenie, Niering ewidentnie brał pod uwagę możliwość zaistnienia jakichkolwiek rozruchów, przed którymi wolał się zabezpieczyć. Wreszcie cień na starożytnym zegarze słonecznym, znajdującym się na południowym
krańcu, dotknął linii wyznaczającej godzinę siódmą po południu. Tłum cofnął się zgodnie, pozostawiając wolne przejście, prowadzące do środka placu. Tam stanął patriarcha wyspy, Nias Santarsieri, który miał dopełnić od wieków utrwalonego tradycją obyczaju zaślubin. Na znak Niasa członkowie obydwu rodzin zgromadzili się wokół niego. Etha, Fen i Dsordas oraz pozostałe dzieci Amari zajęli miejsce po zachodniej stronie przejścia, rodzice Bowena i jego młodszy brat wraz z dalszymi krewnymi uformowali o wiele większą grupę na wschodnim krańcu. Dla wszystkich było to zupełnie naturalne, że rodziny zostały obdarzone przywilejem oglądania przebiegu uroczystości z tak bliska. Nad placem zaległa cisza. Dostojny starzec w czarnych ceremonialnych szatach oczekiwał spokojnie na głównych bohaterów uroczystości. Bowen przybył pierwszy, wjeżdżając na plac od południowego zachodu. Jego rumak był pięknym białym ogierem, jednym z niewielu koni, jakie w ogóle widziano na wyspie. Ogon i grzywa wierzchowca poprzeplatane były kolorowymi wstążkami, a kwiaty zdobiły siodło i uprząż. Sam Bowen miał na sobie luźne spodnie i białą koszulę przepasaną purpurowym pasem. Był to dobrze zbudowany młody człowiek, wysokiego wzrostu, ze skromnością wypisaną na twarzy. Obserwatorzy pozostawali pod głębokim wrażeniem sposobu, w jaki trzymał się w siodle, i radosnego blasku wyczekiwania w jego ciemnych piwnych oczach. Zdawało się, że nie trzeba będzie użyć latarni przygotowanych zawczasu, bo sam uśmiech Bowena zupełnie by wystarczył do rozświetlenia placu. Wszyscy czuli, że zamierzał radować się każdą chwilą tego najważniejszego w jego młodym życiu dnia, na który czekał tak długo, i łzy wzruszenia pojawiły się w oczach zgromadzonych, gdy przejeżdżał obok. Bowen powoli zbliżył się do środka placu, tam zsiadł z konia, oddał lejce służącemu i przyklęknął przed Niasem, czekając na błogosławieństwo. Potem powstał i powędrował wzrokiem, co też uczynili inni, w kierunku kanału. Nie czekali długo. Za parę chwil pojawiła się barka Gaye, wytrwale torując sobie drogę pośród całej flotylli zgromadzonej w kanale. Wąska łódka pokryta była świeżą białą farbą. Do dziobu przymocowano pęk żółtego kwiecia, a wioślarza przyodziano w szkarłat. Pośrodku łodzi zajmował miejsce Antorkas Amari. I jego mocna, ciemna sylwetka wyraźnie kontrastowała z wdzięczną figurą córki siedzącej za nim. Twarz miał poważną, uroczystą i skupioną, w pełni świadomy tylu par oczu zwróconych na niego, natomiast Gaye uśmiechała się radośnie, a jej sukienka o barwie bladożółtych wiosennych kwiatów lekko powiewała na wietrze. Kolor stroju doskonale podkreślał jasność karnacji i włosów panny młodej. Barka spokojnie przybiła do nadbrzeża i wiele chętnych rąk pospiesznie pochwyciło cumy. Łódź najpierw opuścił Antorkas, który następnie dopomógł w wyjściu swojej córce. Gaye zstąpiła z barki tak wdzięcznie, że prawie zdawała się unosić w powietrzu. Trzymając ojca pod
ramię, szła na spotkanie ukochanego. Nawet dostojny patriarcha nie mógł powstrzymać życzliwego uśmiechu, kiedy zbliżyła się i uklękła, aby otrzymać błogosławieństwo. Antorkas zajął miejsce u boku swojej żony, niespokojnie przesuwając palcami po przyciasnym kołnierzu oficjalnego stroju. Razem z Dsordasem, także czującym się niepewnie w sztywnych ceremonialnych szatach, do których nie był przyzwyczajony, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Fen nachyliła się do ucha swego ukochanego i wyszeptała: – Obiecałeś mi! – Wtedy już wszystkie oczy zwróciły się na Gaye i Bowena. Fen, podobnie jak wielu obecnych, nie zwracała raczej uwagi na słowa powitania, wygłoszone przez Niasa. Kiedy zobaczyła tych dwoje razem, opinia Dsordasa na temat uroczystości wydała się jej już całkiem niewłaściwa! Gaye i Bowen zdawali się samym szczęściem! To, że należeli do siebie, było tak oczywiste, że nikt z odrobiną rozsądku nie mógłby sobie ich wyobrazić osobno. Ciekawe tylko, dlaczego zwlekali z zalegalizowaniem związku. Obydwoje skończyli właśnie dwadzieścia lat. Fen podejrzewała, ze rodzina Bowena miała coś wspólnego z odkładaniem daty zaślubin, często bowiem słyszała starszych, mówiących z aprobatą o przykładzie, jaki dawała para... Głos patriarchy przywrócił ją do rzeczywistości. – Teraz możemy zacząć! – zakrzyknął Nias, a jego głos zdawał się wzbijać aż do nieba. W tym momencie dało się słyszeć podniecone szepty, a wśród tłumu znajdującego się na północnym krańcu placu zapanowało nagłe poruszenie... Potem zapanowała głucha cisza. Budząca przerażenie złowieszcza postać Farraga pojawiła się na końcu szpaleru. Marszałek toczył się gładko w kierunku środka rynku. Jego wjazd stanowił wstrętną parodię uroczego przybycia Gaye. Uśmiech samozadowolenia wykwitał na odrażającej twarzy. Wytatuowana głowa obracała się, aby umożliwić oczom dokładną obserwację zebranych. Za nim kroczył oddział sześciu żołnierzy, rosłych mężczyzn o surowych twarzach, w zbrojach i hełmach, z tarczami i włóczniami u boku. Regularny chrzęst okutych stóp był jedynym dźwiękiem, jaki dał się słyszeć na placu. Cała Zalys wstrzymała na chwilę oddech. Po chwili, która zdawała się trwać wieki, Farrag i jego gwardziści stanęli przed Niasem i pobladłą parą. – Przynoszę pozdrowienia i dobre wieści od cesarza, Southana III, pana wielu ziem! – wykrzyknął Farrag. – Jego głos brzmiał radośnie, ale w głęboko osadzonych oczach nie było śladu uśmiechu. – Wybrałeś na to dziwną porę, marszałku! – odpowiedział Nias. Odważne słowa starca brzmiały stanowczo, ale na obliczu patriarchy pojawił się strach, a wychudłe ręce drżały. - Wybacz, ale nie mogłem czekać! – W odpowiedzi Farraga nie było ani cienia usprawiedliwienia. – A to zgromadzenie stanowi idealną sposobność do przekazania tak radosnych nowin! – Tu przerwał na chwilę, uśmiechając się do tych, którzy stali wokół niego, jakby zapamiętując ich twarze do przyszłych dossier. Mieszkańcy Zalys czekali, wymieniając
przestraszone spojrzenia. Fen poczuła, że Dsordas ścisnął jej rękę aż do bólu, na zewnątrz jednak pozostał doskonale spokojny, z twarzą jak maska. – Wszyscy wiecie – kontynuował marszałek – że za pięć dni będzie obchodzona dziesiąta rocznica zaślubienia naszemu umiłowanemu panu cesarzowej Ifryn. Sam ten fakt byłby dla jego poddanych wystarczającym powodem do radości, ale dzisiejszego poranka otrzymałem wiadomość o jeszcze szczęśliwszym wydarzeniu. Znowu przerwał, rozkoszując się jawnym przerażeniem, jakie wywołały te słowa. Nikt nie potrzebował pytać, w jaki sposób dotarły do niego te wieści. Fen usiłowała uwolnić palce, aby uchronić je przed zmiażdżeniem i Dsordas w końcu wypuścił ze swego uścisku drobną rękę. Nie patrzył na ukochaną. W co on się bawi? – myślała Fen bojaźliwie. – Przejdź do rzeczy! – We wczesnych godzinach rannych – oznajmił Farrag – cesarzowa Ifryn powiła syna, Southana Azari! Oto narodził się Dziedzic Cesarstwa! Proszę, niech to będzie wszystko, co on ma do powiedzenia! – błagała cicho Fen. – Proszę! Inni z całą pewnością podzielali jej gorące pragnienie, bo na twarzach w tłumie pojawiły się słabiutkie przebłyski nadziei i pierwsze oznaki ulgi. Nawet Gaye odzyskała trochę kolorów. – Bądź pozdrowiony, Southanie Azari! – zakrzyknął niespodziewanie Farrag. Gwardziści stojący za nim powtórzyli okrzyk, który natychmiast został podchwycony przez innych żołnierzy, okalających plac. Ale to jeszcze bardziej podkreśliło ciszę, jaka zapanowała po tych słowach. Farrag znowu potoczył wzrokiem dokoła, z wyrazem udanego zaskoczenia na twarzy. Wzrok marszałka spoczywał na każdym nie dłużej niż przez chwilę, ale w tym krótkim momencie wszystkim: Niasowi, Bowenowi, Gaye, Fen, Dsordasowi serca ścisnęły się w bolesnym skurczu. Z przerażającą wiedzieli pewnością, co dalej nastąpi! – Cóż to ma znaczyć? – zapytał Farrag z udanym niedowierzaniem. – Taka cisza! Czyżby mieszkańcy Zalys nie byli lojalni wobec cesarza? Fen zaklinała cicho, czując, jak napięcie wokół niej narasta nieznośnie. Nie pozwólcie mu tego zrobić! Nie dawajcie powodu do zepsucia uroczystości! – Jeszcze raz! – rzucił marszałek, strzelając palcami w stronę gwardzistów, którzy wznieśli kolejny okrzyk. – Bądź pozdrowiony, Southanie Azari! Tym razem kilku wyspiarzy, podzielając widocznie obawy Fen, dołączyło się do wiwatowania, jednak bez specjalnego entuzjazmu. – Jeszcze raz!! – teraz w głosie Farraga zabrzmiał gniew, a fałszywy uśmiech zniknął. Całe przedstawienie zostało powtórzone. Okrzyki były dużo głośniejsze. Głos Fen należał do najlepiej słyszalnych, chociaż robiło się jej słabo. Jeżeli jest to cena, którą musimy zapłacić...
Ponownie zasygnalizowano i wykonano narzucony rytuał. Wielu zrozumiało, czego się od nich oczekuje. Gromki wiwat uniósł się w powietrze. Farrag popatrzył znowu wokół siebie, uśmiechając się butnie, kiedy echa cichły z wolna. – No, tak już lepiej – skomentował łagodnie. – Czy możemy kontynuować? – dowiadywał się Nias z bojaźliwym oburzeniem. – Nie wydaje mi się – warknął Farrag. Nagła, złowieszcza cisza zapanowała nad placem. Och, nie! Proszę! Co teraz?! Stojący obok Fen Dsordas był bliski wybuchu, jak bukłak wina zatkany przed zakończeniem fermentacji. – Mam jeszcze jeden obowiązek do spełnienia – wyjaśnił spokojnie dręczyciel. – Mniej przyjemny niż ten pierwszy. Xantium przesłało mi rozkaz, iż żąda następnego zakładnika z Zalys. Chwilę było cicho, aż wreszcie groźba zawarta w tych słowach dotarła do wszystkich. – Wybrałem Bowena Folegandrosa! – oznajmił Farrag. – Nie! – wykrzyknęła Gaye i zachwiała się, jakby miała za chwilę upaść. Bowen szybko pospieszył jej z pomocą. Kilkanaście osób pośród gróźb i okrzyków zaczęło się przybliżać do środka placu, jednak stanęli, kiedy żołnierze zwarli się w szyku, z włóczniami gotowymi do ataku. Dsordas wykonał krok do przodu, ale Fen przytrzymała go szybko. Teraz ona musiała zadziałać! Farrag zdawał się zupełnie nie przejmować wrogością, jaka narastała wokół niego. Jakby utracił wrażliwość na jakiekolwiek zagrożenie! Wtedy wystąpił z tłumu ojciec Bowena i hałas ucichł nagle. – Dlaczego? – zaczął pytać błagalnie. – Przecież macie już mego najstarszego syna! Cóż wam da takie okrucieństwo? - Sagara nie ma już w Xantium! – odpowiedział marszałek nieporuszony. – Nie żyje! – Nowe okrzyki przerażenia i bólu przywitały tę nowinę. – Został zabity, kiedy próbował uciec! – kontynuował Farrag. – Dopuścił się zdrady. W tej sytuacji tylko najbliższy krewny może zająć jego miejsce! W odpowiedzi na to młodszy brat Bowena, szesnastoletni Nason, przepchnął się do przodu, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy próbowali go zatrzymać, i na krzyki rozpaczy swojej matki. – W takim razie weźcie mnie zamiast niego! – powiedział błagalnie. – Ja również jestem bratem Sagara. – Odejdź, chłopcze! – warknął Farrag. – Mam dowody, że Bowen knuje spisek. On także chce wystąpić przeciwko cesarstwu! – To kłamstwo! – krzyknął rozpaczliwie Bowen. Gaye wyrwała się z objęć ukochanego i ruszyła w kierunku Farraga, jak gdyby miała zamiar
rozszarpać go gołymi rękami. Marszałek wykonał nieznaczny ruch dłonią, błysnęło światło i pod Gaye ugięły się nogi. Upadła na ziemię jak odrzucona szmaciana lalka. – Aresztujcie go! – rozkazał Farrag, wskazując na wstrząśniętego i oszołomionego Bowena. – Natychmiast! Kiedy żołnierze się poruszyli, Antorkas rzucił się do przodu, zdecydowany na wszystko. Tym razem marszałek nawet nie próbował ukryć swojej pogardy. Jego ręka uniosła się lekko do góry i fala błękitnych ogników jak miniaturowa błyskawica, wypłynąwszy z jego palców, rozbiła się na szerokiej piersi Antorkasa, odrzucając mężczyznę do tyłu. Upadł ciężko na kamienną płytę placu. W słabym świetle wieczoru widać było wokół marszałka obezwładniającą aurę, tarczę mocy wyzwolonej przez jego złość. Gdyby nie to rozwścieczeni wyspiarze prawdopodobnie rozerwaliby szarlatana na kawałki, chociaż nie uzbrojeni byliby potem łatwym łupem dla straży. Jednak ten ostatni znak niezwyciężoności i potęgi Farraga zmusił ich do odwrotu. Nikt już nie próbował atakować ani samego okrutnika, ani jego żołnierzy, którzy wyprowadzali Bowena. Młodzieniec miotał się w ich żelaznym uścisku, obracając ciągle zrozpaczoną twarz do tyłu, aby widzieć smukłą sylwetkę Gaye tak długo, jak to tylko możliwe i po wielokroć nadaremnie wzywając jej imienia. Rozdarta pomiędzy chęcią uderzenia w płacz, koniecznością powstrzymania Dsordasa od zrobienia głupstwa i udzielenia pomocy zarówno siostrze, jak i rannemu ojcu, Fen poddała się w końcu w tej nierównej walce. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
Rozdział 2 Daleko przed siebie wyrzucam kości przeznaczenia... lecz te ręce nie należą do mnie, są zniszczone i płoną! Ale płomienie są zimne jak lód... Siedem kostek: cztery czerwone, trzy białe. Białe rozstrzygną się najpierw. Wszystkie to czaszki-znaki śmierci i niebezpieczeństwa! Pośród czerwonych jedna jest latarnią wiedzy, jedna oznacza wodę, symbol podróży, a dwie pokazują księżyce innych królestw. Ale księżyce nikną, ciemnieją, znikają... i sen się kończy. Obudź się, kostki są za ciężkie dla mnie, nie mogę ich podnieść! Moje ręce przypominają chmury... Tłumy opuszczały plac Fournoi, wciąż trwając w oszołomieniu po doznanej zniewadze. Porzucone dekoracje wyglądały żałośnie, okiennice zamknięto cicho i niewidzące okna nie patrzyły już na ten ponury krajobraz. Kiedy mieszkańcy wyspy roztapiali się w ciemnościach nocy, spiesząc do domów wąskimi alejkami i przemierzając sieć kanałów, żołnierze przyglądali się im uważnie. Niektórzy strażnicy byli spięci, z grymasem na twarzy, inni uśmiechali się złośliwie, ciesząc się z okrutnego żartu Farraga. Plac zupełnie opustoszał i ucichł. Wojska cesarskie powróciły do swych kwater, aby tam świętować narodziny Następcy Southana. Amariowie nie spali tej nocy. Wielu było chętnych do pomocy w powrocie do domu, życzliwe ręce poprowadziły łódkę, a potem złożyły bezwładnych Gaye i Antorkasa w ich łożach. Później jednak rodzina została zostawiona sama sobie, na wyraźne żądanie Ethy. Ich zmartwienia i strach były teraz wyłącznie prywatną sprawą. Z obcych pozostali tylko Habella Merini, której wiedza zielarska nie miała sobie równej na wyspie, i Foran Guist, lekarz, stary przyjaciel Antorkasa. Ojciec Fen wydawał się na wpół martwy z tą dziwną szarą bladością na spalonej słońcem skórze. Ramiona i plecy były potłuczone boleśnie, a z tyłu głowy wyrósł guz wielkości kurzego jaja. Jednakowoż Foran stwierdził, że przyjaciel nie ma połamanych kości i że rana na głowie wyleczy się szybko, jeśli tylko chory przez kilka dni poleży spokojnie. Bardziej niepokoiły lekarza tajemnicze znamiona na piersi Antorkasa – ślady po uderzeniu czarodziejskiej błyskawicy. W tym miejscu skóra zaogniła się tak, jak gdyby ją przypieczono, a warstwa czarnych włosów została nadpalona. Habella przyłożyła łagodzącą maść i pielęgnowała Antorkasa najlepiej jak umiała, ale ani ona, ani Foran Guist nie byli w stanie określić, jakie wewnętrzne obrażenia mógł jeszcze odnieść. Ku uldze wszystkich Antorkas przebudził się krótko po północy. Jednak wspomnienia wieczornych zajść spowodowały, iż zaraz znowu stracił przytomność z bólu i oburzenia. Ale to
wystarczyło medykom, aby zapewnić rodzinę, że ranny powróci do zdrowia, chociaż powoli. Najlepszą rzeczą dla niego był w tej chwili sen. We śnie ciemna twarz Antorkasa wyglądała uderzająco pięknie i tylko nieliczne białe kosmyki włosów w czarnej czuprynie przypominały o tym, że skończył już pięćdziesiąt lat. Etha usiadła przy nim na łożu, kiedy wszyscy już wyszli i trzymając męża za rękę, bacznie obserwowała nieruchomą twarz. Jego oddech stał się głębszy i bardziej regularny, ale i tak nie mogła przestać myśleć o chwili, w której padł na ziemię. Niepokój mocno kąsał serce niewiasty. Drzwi do sypialni otwarły się powoli i do środka zajrzała Fen. Kiedy zobaczyła, że matka ciągle jeszcze czuwa, weszła cicho i przyłączyła się do niej. – Jak Gaye? – zapytała Etha. – Bez zmian. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. – Pójdę do niej! – Zostań chwilę i porozmawiaj ze mną – poprosiła Fen. – Habella i Anto są przecież przy niej. Jest w dobrych rękach, a ty potrzebujesz odpoczynku. Etha zmarszczyła brwi, ale pozostała na miejscu. Znowu skierowała wzrok na małżonka. W całym domu panowała nocna cisza. – Spójrz na niego, tego starego osła! – poskarżyła się z łagodnym smutkiem w głosie, a jej oczy napełniły się łzami. – Dlaczego nie miał więcej rozumu? Fen nie rzekła ani słowa. Zresztą matka nie oczekiwała odpowiedzi. – Wciąż jeszcze jest przystojny – kontynuowała Etha, mówiąc jakby do siebie – ale szkoda, że nie mogłaś go widzieć, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Był jak ogień pośród śniegów! Oczarował wszystkie dziewczęta, ale wybrał mnie! – Tu potrząsnęła głową z niedowierzaniem. – Do tej pory nie wiem dlaczego... – Zawsze nam mówił, że byłaś najpiękniejszą panną, jaką spotkał w czasie swoich wszystkich podróży – oponowała łagodnie Fen. – I w dodatku tą, która umiała rozśmieszyć go do łez. Matka zdawała się nie słyszeć tej uwagi. – Kiedy po raz pierwszy opowiedział mi o swoim domu, nie wierzyłam ani jednemu słowu – wyszeptała z oczyma pełnymi wspomnień. – Gdyby mu wierzyć, to ta wyspa powinna być miejscem cudów. Ciepłe morze i gorące słońce, które zapalało kamienie... Ogromne ryby unoszące się w wodzie, duchy i magia... Co mogłam wiedzieć o takich rzeczach? – po raz pierwszy jej głos zadrżał. – Spójrz teraz, do czego nas to doprowadziło! – Czy kiedykolwiek żałowałaś przybycia na Zalys? – zapytała miękko Fen. Etha uśmiechnęła się do córki. – Nigdy! – odpowiedziała z głębokim przekonaniem w głosie. – Za Antorkasem podążyłabym na koniec świata! Poza tym – dodała po chwili – bez niego żadne z was nie
przyszłoby na świat. Ciebie nosiłam już w łonie, kiedy po raz pierwszy zstąpiłam na brzeg Zalys. Fen skinęła. Znała dobrze tę historię. Za młodu Antorkas wiele podróżował, zyskując i tracąc fortuny, przeżywając wiele niebezpiecznych przygód wszelkiego rodzaju, jeżeli można było wierzyć w opowieści, które podsłuchała, zapoznając wiele kobiet. Ale wszystko to zmieniło się z chwilą poznania Ethy. Zawładnęła nim całkowicie i kiedy przywiózł ją jako żonę do swego domu na wyspę, cieszył się, że może zaprzestać wędrówek. Zaczął wykorzystywać jedną z wielu zdobytych wcześniej umiejętności, zarabiając na życie jako jubiler. Z czasem warsztat rozrastał się tak samo jak i rodzina. Trzyletni Natali, najmłodszy z chłopców, to ich szóste dziecko. Fen spodziewała się, że matka będzie kontynuowała opowieść, relacjonując raz jeszcze, jak pomylili się na początku, biorąc jej poranną słabość za chorobę morską – wyprawa na Zalys była jej pierwszą dłuższą podróżą statkiem – i o nie skrywanej radości Antorkasa, kiedy potwierdziła się prawdziwa przyczyna chwilowej niemocy. Jednak zamiast tego, głos Ethy przybrał nutę nieśmiałego wyznania. – Wiele jest w tobie z człowieka północnych ziem, Fen. – powiedziała. – Wystarczy mi tylko popatrzyć na ciebie. Czy ty to wszystko rozumiesz? – Tu łza spłynęła po policzku matki. Fen była tak wytrącona z równowagi tym niespodziewanym wybuchem emocji, że nie mogła odpowiedzieć od razu. Etha prawie nigdy nie płakała. Odkąd pamięta, matka stanowiła prawdziwą ostoję i oparcie dla swojej rodziny – żywa, zawsze w dobrym humorze, z talentem do interesów i poczuciem zdrowego rozsądku. Zwłaszcza ten ostatni dar wiele razy uchronił bardziej zmiennego i lekkomyślnego małżonka od wielu niemądrych decyzji. Teraz figura Etny zaokrągliła się już, ale zielone oczy wciąż błyszczały intrygującego, a twarz mówiła o piękności i sile, które to właśnie kiedyś przyciągnęły do niej Antorkasa. Fen zawsze była ciekawa ceny, jaką jej matka musiała zapłacić za ten romantyczny, ale zmieniający tak wiele w jej życiu początek małżeństwa. Fen urodziła się na Zalys i spędziła tu całe swoje życie, ale czasami marzyła o ojczyźnie Ethy – miejscu, które widziała tylko oczyma wyobraźni. Jest wiele w tobie z człowieka północnych ziem. Podobne rozmowy przywoływały wspomnienia rzeczywistości, co prawda odległej już i zapomnianej w prostocie ducha, jednak może przez to bardziej bolesnej. Wreszcie Fen odzyskała mowę. Pragnęła powstrzymać narastającą falę zwątpienia, które wkradło się w serce Ethy. – Rozumiem z tego trochę – odpowiedziała. – Pewnego dnia będziemy wszyscy wolni i już nigdy nie zaistnieją wydarzenia równie potworne jak dzisiejsze. Głos córki zdał się tym właśnie bodźcem, którego Etha potrzebowała. Zaczęła zbierać się w sobie, nerwowo ścierając łzy z oczu i wstając powoli. – A poza tym pamiętaj – powiedziała w końcu mocnym głosem – to nam, kobietom
pozostaje walka z bałaganem, narobionych przez mężczyzn i ich polityków. – Uważaj na swojego Dsordasa, dziecko! Nie chcę, żebyś ty także cierpiała! – Pobądź przy nim chwilę! – ciągnęła dalej. – Chcę zobaczyć Gaye! – Po tych słowach powstała, ucałowała delikatnie małżonka w czoło i opuściła pokój. Drzwi zamknęły się cicho. Ile ona wie? – pomyślała Fen z niepokojem. A może się tylko domyślał Niemoc Gaye dostarczała więcej powodów do niepokoju niż choroba jej ojca. Zewnętrznie odniosła nie tak poważne obrażenia – niewielkie stłuczenia i zadrapania, bez śladów „oparzeń” takich, jakie widniały na ciele Antorkasa. Jednak cały czas pozostawała nieprzytomna. Prawie nie oddychała, pomimo wszelkich prób cucenia. Żaden z wywarów Habelli nie przyniósł najmniejszej poprawy i zielarka chciała odejść na jakiś czas, aby sięgnąć do niemałych zbiorów porad swojej babki, po której odziedziczyła całą wiedzę uzdrowicielki. Foran był także zakłopotany. Nie mógł znaleźć u Gaye żadnych poważniejszych uszkodzeń ciała i pozostawały mu tylko domysły, że być może szok zaszkodził bardziej umysłowi niż cielesnej powłoce, co napełniało całą rodzinę przerażeniem. Nawet pospiesznie dodaną uwaga, że to z pewnością stan przejściowy, nie przywróciła nikomu spokoju. Znowu popatrzyła na śpiącego ojca, zastanawiając się, czy on zdawał sobie sprawę, jakie miał szczęście, kiedy wybierał Ethę na żonę. Wszyscy po kolei czuwali przy Gaye tej nocy, ale nie nastąpiła żadna zmiana. Dyżury rozdzielono pomiędzy Ethę, Fen i jeszcze troje dzieci Amari. Antorkas Młodszy, znany powszechnie jako Anto, był przy swoich siedemnastu latach najstarszym chłopcem w rodzinie i jego powaga dowodziła, jak bardzo serio traktował spoczywającą teraz na nim odpowiedzialność. W odróżnieniu od sióstr Anto dziedziczył po ojcu ciemną karnację, a także uzdolnienia artystyczne i objawiający się czasami ognisty temperament. Tylko jego zadziwiająco zielone oczy mówiły o przodkach matki. Następny był Tarin, poważny dziesięciolatek z ciemnymi, dobrymi oczyma Antorkasa ojca, a za nim siedmioletnia Ia, najmłodsza z dziewcząt, wyróżniająca się spośród nich śniadym zabarwieniem skóry. Chociaż niewiele rozumiała z tego, co się działo, nalegała jednak, mimo wzrastającego zmęczenia i senności, na wzięcie udziału w całonocnym czuwaniu. Była zawsze bardzo przywiązana do Gaye i teraz siedziała dzielnie na skraju jej łóżka, opowiadając siostrze o wszystkim i o niczym, tak jak gdyby ta mogła ją słyszeć. Dojrzałe zachowanie małej dziewczynki ściskało wszystkim gardło. Jedyną osobą, nie biorącą udziału w nocnym opiekowaniu się siostrą, był Natali, chłopczyk, którego jasne włosy i niebieskie oczy czyniły ulubieńcem kobiet na wyspie. Nazywały go „aniołkiem” i rozpuszczały chętnie przy każdej sposobności. Jednak tej nocy Natali miał oczy czerwone od łez. Płakał, nie mogąc pojąć, co się wokół niego dzieje i nikt,
nawet matka, która układała go do snu, nie mógł mu tego wytłumaczyć. Zasypiając, łkał cichutko. Czuł się smutny i opuszczony. Poranek nie przyniósł poprawy w stanie zdrowia Gaye, ale blask wczesnego słońca odkrył dziwny i niepokojący fakt. Jej włosy, dotychczas trochę ciemniejsze od włosów Fen, utraciły swoją barwę. Ich kolor zniknął w ciągu ostatnich paru godzin i lśniące niegdyś loki były teraz zupełnie białe. Świt zastał Farraga z wieloma sprawami na głowie. Noc obfitowała w wydarzenia i wciąż jeszcze można się było spodziewać nieoczekiwanych reperkusji. Teraz czekał na niego kolejny obowiązek do spełnienia. Po krótkim namyśle zdecydował się, którego poddanego o zdolnościach telepatycznych użyć do realizacji zadania. Ten młody człowiek w celi był jeszcze niedawno chłopcem. Na krótko ostrzyżonych włosach nosił ciasną opaskę z wszytym na środku bursztynem, a smukłe ciało okrywała luźna przybrudzona tunika. Leżał na sienniku, z wyciągniętymi kończynami, plecami wsparty o nagi kamienny mur. Na widok Farraga stojącego w drzwiach nie zmienił wyrazu twarzy. Otępiałe oczy nie zdradzały żadnego zainteresowania nowo przybyłym. – Wyrzuć trzy czaszki, Iceman! – powiedział marszałek. Słowa hipnotycznego kodu obudziły młodzieńca do życia. Wstał, a jego oczy odzyskały zwykły blask. Ale nadal nie był swoim własnym panem. To Farrag za pomocą słów nadal sprawował nad nim pełną kontrolę. – Chcę mówić z Xantium! Czy twój głos doniesie moje wypowiedzi tak daleko? Telepata nazwany Icemanem dotknął niepewnym palcem najpierw kamienia na opasce, potem skroni i w końcu skinął powoli głową. – Z wielkim trudem. – Jego głos brzmiał ochryple, trochę tylko głośniej od szeptu. Marszałek rozważył możliwość oszustwa ze strony chłopaka, ale wkrótce podjął decyzję. Wyjął z kieszeni małą szklaną flaszeczkę i podtoczył się do grubo ciosanego drewnianego stołu, znajdującego się pod jedynym oknem celi. Leżała na nim prosta gliniana czarka i dzban wody. Farrag upuścił jedną kroplę czarnej cieczy z flaszeczki do czary, a potem dopełnił naczynie wodą i zamieszał miksturę. Iceman pożądliwym wzrokiem obserwował każdy ruch marszałka, a jego oczy płonęły z niecierpliwości. Farrag odwrócił się i wręczył mu naczynie. Telepata prawie wyrwał je z grubych palców kaleki i natychmiast wypił zawartość duszkiem. Chłopak zamknął oczy i zaczął drżeć na całym ciele, a na jego twarzy wykwitł słaby uśmiech. Marszałek patrzył na niego uważnie. – Jestem gotowy – oznajmił Iceman po kilku minutach ciszy. – Wiadomość dla kanclerza Verkho – oznajmił Farrag zdecydowanie. – Nikt inny nie może
jej usłyszeć, a ty przekażesz i zaraz potem zapomnisz! Iceman skinął tylko głową. –
Aresztowałem
Bowena
Folegandrosa
zgodnie
z otrzymanymi
instrukcjami.
Przesłuchiwałem więźnia, ale jego odpowiedzi nie miały sensu. Być może stracił rozum, przynajmniej na jakiś czas. Czy życzysz sobie, panie, abym użył innych metod w celu wydobycia zeznań? Wyznacz pożądaną datę wywozu więźnia. – Tu Farrag przerwał. – Dołącz kod mojego podpisu i relacjonuj. – Wiadomość została wysłana i przyjęta – oznajmił telepata chwilę później. – Kiedy odpowiedź nadejdzie, zamelduj strażnikowi, aby mnie powiadomił!– rozkazał marszałek, kierując się w stronę drzwi. – Odpowiedź została wysłana już teraz – odrzekł Iceman. Farrag walczył ze sobą, aby nie okazać zaskoczenia. Nie spodziewał się tak szybkiej reakcji. Przeszedł go dreszcz niepokoju. Czy Verkho miał go przez cały czas na oku? Z jakich powodów? Fala strachu przetoczyła się przez otyłe kształty marszałka. Ten człowiek był niepojęty! Być może chciał czegoś innego? O konsekwencjach niewykonania dokładnie tego, czego kanclerz sobie życzył, Farrag wolał nawet nie myśleć! Farrag uświadomił sobie, że chłopiec cały czas patrzy na niego. – Przekaż! – rozkazał niecierpliwie. Kiedy teraz Iceman przemówił, jego głos brzmiał zupełnie inaczej, silny, dźwięczny, bez śladu chrypki. – Natychmiast wyślij Folegandrosa na kontynent! Ma pozostać nietknięty! Bądź czujny. V. Zakończywszy relację, Iceman pogrążył się w milczeniu, podczas gdy w Farragu wszystko się gotowało. Rozkaz co do Bowena rozczarował go, ale nie zaskoczył. Dlaczego jednak Verkho uznał za wskazane dodać: Bądź czujny! Niepotrzebna obraza! Czy on próbuje mnie sprawdzać? – zastanawiał się Farrag. – Dać mi coś do zrozumienia? Czy jest może jakaś subtelność, którą przeoczyłem! Na wszelki wypadek odczekał jeszcze chwilę, ale nie nadeszło nic, nie było żadnych dodatkowych wyjaśnień! – Odrzuć tę parę księżyców, Iceman! – powiedział Farrag z niesmakiem. Kiedy niepotrzebny już telepata opadł znowu do tyłu z pustymi oczyma, marszałek opuścił celę. Odnalazł strażnika i wydał rozkazy niezbędne dla przygotowania transportu Bowena, a potem oddalił się pospiesznie, cały czas walcząc ze zmąconymi, niespokojnymi myślami. Wysłanie go tutaj, na te śmieszną małą wysepkę na najbardziej oddalonych krańcach cesarstwa, to już wystarczająca zniewaga. Te niedorzeczne intrygi na Zalys nie zasługiwały na jego uwagę, a już z całą pewnością nie były na miarę nawet jednego z licznych talentów, jakie posiadał. Ale teraz, być potraktowanym z taką pogardą! To przecież zupełnie nie do zniesienia! I Verkho
odebrał mu nawet przyjemność przesłuchania więźnia! Nie namyślając się dłużej, Farrag skierował się w stronę swojego prywatnego ogrodu.
Rozdział 3 Widzę nową gwiazdę przewodnią lśniącą w oddali. Czy ona wie, co oznacza to przebudzenie? Jej głowę wypełniają myśli o kimś innym. Jego światło od dawna rozjaśniało ten mrok, nawet gdy temu zaprzeczał. Jaką wspaniałą parą mogliby się stać! Ale teraz rozdziela ich okrutna ciemność morza. Będą musieli nauczyć się latać... Kiedy słońce wstało z obietnicą kolejnego upalnego dnia, Fen i Dsordas leżeli wyciągnięci na łożu obok siebie, z oczyma wprawdzie czerwonymi z niewyspania, ale wciąż zbyt przejęci, aby zaznać rozkoszy snu. Przerażającym było widzieć wybuch Dsordasa poprzedniej nocy! Jego szczękę unieruchomił skurcz i praktycznie przez kilka godzin nie mógł wydobyć z siebie słowa, tak wielkie siły w nim walczyły! Ostatecznie z tego stanu wybawiła go udręka Fen i dalsze godziny ciemności spędzał już potem ze wszystkimi, jak jeden z członków rodziny. Był nim od dawna, choć jeszcze nieformalnie. Od lat zaprzyjaźniony z Fen, Dsordas pracował również dla Antorkasa w jego firmie jubilerskiej, gdzie powierzano mu większość transakcji kupna i sprzedaży. Zajęcie to pozwalało mu poruszać się swobodnie we wszystkich środowiskach społeczności Zalys, co, jak się zaraz okaże, było dla niego bardzo istotne. Najpierw Dsordas chciał od razu zebrać mężczyzn, co do których miał pewność, że może im zaufać, ażeby natychmiast wziąć odwet – wielu członków ruchu oporu na wyspie od dawna pragnęło krwawej zemsty – ale Fen wyperswadowała mu ten pomysł. Ich dyskusje dotyczyły teraz ciągle tego samego problemu, przy czym Dsordas zachował wszelkie pozory spokoju, podczas gdy Fen denerwowała się i zamartwiała. Ten podły postępek Farraga zapadł mu w serce głębiej niż jakakolwiek z jego wcześniejszych nieprawości! Przez jakiś czas wydawało się nawet, że młodzieniec zupełnie nie może zapanować nad sobą po wydarzeniach na placu Fournoi. – Nie wolno wam zareagować na tę prowokację! – argumentowała Fen. – Na to on właśnie czeka! W końcu wściekłość opuściła Dsordasa i przyznał ukochanej rację. Powrócił do swojego zwykłego, kontrolowanego sposobu bycia, ale nawet wtedy wciąż było widać cierpienie w jego oczach, a ponadto dręczył go ciężki ból głowy. – Na was ciąży odpowiedzialność – mówiła Fen. – Od was zależy dobro tak wielu. Wasz atak powinien być motywowany pełną gotowością, a nie przymusem. Tak bardzo nienawidzę niemocy i bierności, ale jednak myślę, że ważniejsze jest teraz, abyśmy pozostali spokojni, bo inaczej unicestwimy wszystkie nasze plany i nadzieje.
– Ale tu chodzi o twoją rodzoną siostrę – powiedział, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia. – Ona powiedziałaby to samo – odparła Fen z przekonaniem. Przez chwilę Dsordas przyglądał się jej uważnie, ale Fen wcale się tym nie przejęła. – Przecież wiesz, że mam rację – rzekła spokojnie. Później zadała mu pytanie, które nurtowało ją już od jakiegoś czasu. – Czy Bowen należał do Dzieci? – Dzieci Zalys to nazwa tajnej organizacji na wyspie. – Nie – odpowiedział z goryczą Dsordas. – Chciałem, aby był z nami, ale odmówił ze względu na Sagara. – Oskarżenia Bowena o spisek to po prostu kolejne kłamstwo Farraga. – Ale czy on wie cokolwiek? – Nic, co mogłoby zostać wykorzystane przez nich! – zapewnił ją. Chciał powiedzieć więcej, ale do pokoju weszła Etna. Wyglądała na zupełnie wyczerpaną. – Ojciec obudził się znowu – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. – Skarżył się jak zwykle, więc chyba wraca do zdrowia. – A Gaye? – zapytała cicho Fen. Uśmiech matki zniknął. Postarzała się o kilka lat. – Nic się zmieniło, z wyjątkiem koloru włosów – odpowiedziała powoli. – Wiecie już o tym! Skinęli. Nikt nie rozumiał, co to może oznaczać. Długie chwile upływały w niezręcznym milczeniu. – Dsordas... – zaczęła prosząco Etha – czy mógłbyś...? – Proszę, tylko nie to! – odpowiedział błagalnie – To bezcelowe! – Przecież masz nadprzyrodzoną moc w rękach! – odpowiedziała Etha, nie odstraszona grymasem gniewu na jego twarzy. – Nie, nie mogę! – Twoja matka była uzdrowicielką i ty także jesteś! – odparła, teraz już z oburzeniem. – Dlaczego się wzbraniasz? – Tak, moja matka najbardziej pomogła sama sobie! – rzucił w odpowiedzi Dsordas. – Umarła! – Te słowa zabrzmiały jak oskarżenie. Ale zanim odeszła – odpowiedziała Etha żarliwie – starała się czynić dobro. Pomagała ludziom, a ty nie chcesz nawet spróbować! – Nie chcę, bo nie umiem pomóc! – wykrzyknął. – Zostaw to ludziom, którzy wiedzą, co robić! – Próbowaliśmy już wszystkiego – odrzekła Etha teraz już spokojnie. – Gaye cię potrzebuje. Kiedy nastała po tych słowach cisza przeciągała się nieznośnie, Fen zaczęła łamać sobie głowę nad jakimś sposobem zakończenia sporu, ale nie mogła nic wymyślić. Zarówno Dsordas, jak i jej matka byli tak niewzruszeni w swoich poglądach, że cokolwiek by powiedziała, nie
zrobiłoby to żadnej różnicy! Jak zwykle, konflikt przekonań przeszedł w konflikt woli. Niespodziewanie to właśnie Dsordas ustąpił. – W porządku – wyszeptał, nie patrząc na Etnę. – To nic nie da, ale spróbuję. – Dziękuję ci! Przeszli do pokoju Gaye. Dsordas podszedł do łoża Gaye, pozostawiając towarzyszące mu kobiety nieco z tyłu. Położył ręce na obydwu stronach głowy chorej, tak jak wiele razy przedtem czyniła to jego matka. Brak wiary w to, co robił, odbijał się wyraźnie na twarzy mimowolnego uzdrowiciela, który mimo wszystko kontynuował czynności. Po chwili oddech Gaye pogłębił się, a rysy twarzy rozluźniły się trochę. Pozostała jednak dalej nieprzytomna, bardziej przypominając zjawę niż żywą istotę ludzką, a wrażenie to wzmagała jeszcze niesamowita biel włosów. – Nie jest dobrze – powiedział Dsordas słabo, cofając ręce. – Nie wiem, co się dzieje! – Zrobiłeś wszystko co w twojej mocy – odrzekła Etha – nie można więcej wymagać od ciebie. – Chodź już! – powiedziała Fen. – Pójdziemy znaleźć coś do jedzenia! Pozwolił poprowadzić się w kierunku kuchni. – Jak tam twoja głowa? – zapytała. – A wiesz, że lepiej?! – odpowiedział zaskoczony. Ogród Farraga mieścił się w zakątku pomiędzy wysokimi ścianami otaczających tę małą powierzchnię trzypiętrowych budynków. Okna z widokiem na ogród pozostawały zasłonięte okiennicami, a do wnętrza prowadziło tylko jedno wejście zamknięte podwójnymi drzwiami. W środku powietrze było wilgotne i ciężkie mimo porannej godziny, a rozliczne owady kręciły się i brzęczały niepokojąco. W centralnym punkcie znajdował się mały staw. Gnijące drzewo obok było do połowy zatopione w jego mrocznych głębinach. Kępy dzikiej trawy, bezimienne zarośla i czepne pnącza winnych latorośli porastały okolice stawu. Kiedy Farrag wtoczył się do środka, w zakątku zapanowała nagła cisza, tak jak gdyby ogród wstrzymał na chwilę oddech. Na brzegu stawu siedziało kilkanaście dużych, odrażających ropuch. Wszystkie zastygły teraz w bezruchu, w nadziei, że nie zostaną zauważone. Ich pstrokata zielono-brązowa skóra upodobniła się do koloru cuchnącej gleby, ale marszałek nie dał się zmylić. Okrutne niebieskie oczy zatrzymały się na największej i nagle mężczyzna wydobył z siebie niski, przeciągły dźwięk, który odbijał się echem w zamkniętej przestrzeni. Wybrana ofiara stała się zupełnie nieczuła, opadła ciężko na brzuch, zamykając wypukłe oczy. Kiedy Farrag poruszył się do przodu, wszystkie pozostałe ropuchy odskoczyły, aby się ukryć, z podziwu godną chyżością. Olbrzymia żaba nie stawiała oporu, gdy marszałek pochylił się i pochwycił ją w swoje ręce. Trzymając stworzenie tuż przed twarzą, Farrag zamilkł. Cienkie powieki płaza rozwarły się od razu. Rozpoczęła się desperacka walka zwierzęcia, nagle
świadomego śmiertelnego niebezpieczeństwa i okropnie przerażonego. Doświadczone ręce oprawcy utrzymywały je jednak z łatwością i zdeterminowane stworzenie chwyciło się ostatniej możliwości obrony. Z narośli na grzbiecie i na wierzchołku głowy ropuchy zaczęła wyciekać gęsta czarna substancja. Marszałek paznokciem kciuka zwinnie zebrał większość cuchnącej cieczy do uprzednio przygotowanej małej flaszeczki. Potem przybliżył twarz do ostatniej narośli i powoli, z namaszczeniem zaczął zlizywać truciznę z wierzchołka głowy wstrętnego stworzenia, z upodobaniem przesuwając plamistym językiem po jego szorstkiej skórze. Potem rzucił ropuchę na ziemię i zwierzę uciekło, nie oglądając się za siebie. W tej chwili ciałem Farraga wstrząsnął dreszcz. Fałdy tłuszczu zadrżały, a oczy marszałka wywróciły się do góry w ekstazie. W późniejszych godzinach poranka Fen i Dsordas wprawdzie zmusili się do jedzenia, ale wciąż nie byli w stanie zasnąć. Teraz przynajmniej pozostawiono ich samych. Nareszcie mieli okazję odpocząć jedynie we własnym towarzystwie. Ale ten spokój nie trwał długo, ponieważ wkrótce przybył niespodziewany gość. – Czy mogę wejść? – zapytał Nason. – Oczywiście! – odpowiedziała Fen, patrząc ciekawie na zdeterminowany wyraz twarzy młodszego brata Bowena. – Jak się czują twoi rodzice? - Wszystko w porządku – odpowiedział bez namysłu Nason. – Wysłali mnie, abym zobaczył, jak się miewa Gaye i Antorkas, ale tak naprawdę to przyszedłem zobaczyć się z tobą! – dodał, patrząc na Dsordasa. – Dlaczego? – Chcę przyłączyć się do podziemia – oznajmił chłopiec. – Do Dzieci. – W takim razie przybyłeś w niewłaściwe miejsce! – odpowiedział bez zająknienia Dsordas, zachowując obojętny wyraz twarzy, który Fen z wysiłkiem starała się naśladować. – Nic nie wiem na ten temat! Nason popatrzył na niego, a zaskoczenie odebrało mu na chwilę mowę. – Ale ty musisz coś o tym wiedzieć – wyszeptał w końcu. – Niebezpiecznie jest nawet mówić o takich rzeczach – odpowiedział spokojnie Dsordas. – Dlaczego sądzisz, że mam cokolwiek wspólnego z tajną organizacją? – Ja... ja wiem, że jestem młody! – wykrzyknął chłopiec, kiedy doszedł trochę do siebie. – Ale swój rozum mam! Nie zamierzam popełnić tego samego błędu co Bowen! – W jego głosie zabrzmiał gniew. – Musicie mi zaufać! – Ależ oczywiście! – odpowiedziała Fen cicho. – Jednak nie możemy ci pomóc – dodał zdecydowanie Dsordas. – Jaki błąd popełnił Bowen?– zapytała Fen, wiedząc, że powinni wyciągnąć z chłopca
wyjaśnienie, ale w sposób bardzo ostrożny. Nason umilkł na parę chwil. Młodzieńcza duma odbiła się wyzwaniem w jego oczach, chociaż nadal pozostawał wyraźnie zbity z tropu. – Bowen myślał, że jeśli pozostanie z boku i nie opowie się za żadną ze stron, będzie bezpieczny – powiedział wreszcie. – Głupiec! – Czy rozmawiał z tobą o organizacji? – chciał wiedzieć Dsordas. – Nie do końca. – Co masz na myśli? – Na jawie nie powiedziałby niczego – wyjaśnił Nason – ale on zwykł mówić przez sen. Nasze pokoje sąsiadują ze sobą, więc słyszałem od czasu do czasu, jak mamrotał coś w nocy. Nie było możliwości uniknięcia podsłuchiwania! – dodał jakby na usprawiedliwienie. – I co dalej? – zapytał Dsordas, próbując nadać swemu głosowi ton lekkiego zainteresowania. – Mówił coś o Kamiennym Oku – odpowiedział Nason. – Krzyczał czasami „Powinienem mu pomóc! – Powinienem mu pomóc! Ale nie mogę! Nie wolno mi!” Fen zaskoczyły te zagadkowe wypowiedzi. – Ale Kamienne Oko to miejsce, a nie człowiek! – powiedziała. – Wiem o tym – rzekł Nason. – Ale ze słów Bowena wynikało, że chodzi o człowieka. – W jaki sposób doprowadziło cię to do mnie? – zapytał Dsordas. – Bowen majacząc mieszał niekiedy różne przezwiska – odpowiedział chłopiec. – Kamienne Oko, Swordsman,
[sword (ang.) – miecz]
Miecz... A mógłbym przysiąc, że od czasu do czasu
wykrzykiwał twoje imię. Na chwilę zapadła cisza. – No, może się mylę, jeżeli chodzi o ciebie – powiedział niepewnie Nason – ale było dla mnie zupełnie oczywiste, że mówił o podziemiu. – Głos chłopca stawał się coraz cichszy, a jego poprzednia pewność siebie znikła bez śladu. – Dlatego przyszedłeś do mnie? – Tak. – Przykro mi, Nasonie – powiedział Dsordas. – Ale nie mogę ci pomóc. A nawet gdybym mógł, nie zrobiłbym tego! Rozumiesz? – Nie! – Oburzony wzrok chłopca stopniowo łagodniał. – Tak – poprawił się ledwo słyszalnym głosem. Dsordas nakazał mu, aby się zbliżył. Kiedy ich twarze dzieliła już odległość nie większa niż długość dłoni, chłopiec przystanął, a Dsordas przemówił głosem cichym, spokojnym, ale władczym.
– Wiem, co musisz czuć w tej chwili, Nasonie, ale ty nie jesteś głupi! Zdajesz sobie chyba sprawę, że gdyby ktoś z tej rodziny albo z waszej był zamieszany w działalność Dzieci – kimkolwiek one są – to teraz nadszedł najgorszy czas na jakiekolwiek posunięcia. Po tym, co zdarzyło się wczoraj, Farrag i jego ludzie ani na chwilę nie spuszczą z nas oka. – Nienawidzę ich! – wyszeptał Nason. – Tak jak i my wszyscy – kontynuował Dsordas – ale nie ma na razie sensu ryzykować naszej wolności i życia. – Więc nie mów nikomu o organizacji, zgoda? Nason skinął niechętnie głową. – Chciałbym jednak, żeby było coś, co mógłbym zrobić! – Frustracja nadała głosowi chłopca ostre, przenikliwe brzmienie. – W swoim czasie, Natanie – odpowiedział Dsordas. – Wszystko w swoim czasie. – Ty jednak coś wiesz! – wykrzyknął brat Bowena. – Mylisz się – odpowiedział rozmówca, uśmiechając się. – Ale kiedy podziemie podejmie decyzję o ataku, czy nie przypuszczasz, że powołają pod broń nas wszystkich, ciebie, mnie, Fen... każdego, kto pragnie, aby Zalys odzyskała wolność. Będziesz miał swoją szansę, kiedy nastanie właściwy moment. Nason obserwował go z uwagą. – A póki co – powiedziała Fen łagodnie – bądź ostrożny! Nie narób kłopotów ani sobie, ani nikomu innemu. Młodzieniec skinął głową z powagą. – Czy myślisz, że Sagar naprawdę nie żyje? – zapytał niespodziewanie. Nason był małym dzieckiem, kiedy dziewięć lat temu jego najstarszy brat wyjechał jako zakładnik do Xantium, więc zachował o nim tylko bardzo mgliste wspomnienia. – Nie wiem – odpowiedział szczerze Dsordas. – Farrag i jemu podobni nieustannie okłamują nas, a my nie mamy na razie sposobu, aby poznać prawdę! – Pewnego dnia dowiem się tego! – przyrzekł sobie Nason, a potem skierował się ku wyjściu. – Pójdę już lepiej. Dziękuję, że porozmawialiście ze mną. – Tu nagle zatrzymał się i popatrzył na nich z niepokojem. – Ale nie powiecie o tej wizycie mojemu ojcu, prawda? – Nie – odpowiedział Dsordas poważnie. Fen czekała niecierpliwie, aż drzwi się zamkną. Wtedy wydała głośne westchnienie ulgi. Potem oplotła Dsordasa ramionami i mocno przytuliła się do niego. – Och, najdroższy...! – wyszeptała. – Jak ja nienawidzę podobnych sytuacji! – Ja też!– odpowiedział. – Nason zasługiwał sobie na bardziej szczerą rozmowę. – Czy przypuszczasz, że nam uwierzył? – zapytała, cofając się nieco, aby lepiej widzieć twarz Dsordasa i te ciemne oczy, teraz skupione i czujne.
– Nie jestem tego pewien – powiedział. – Ale on jest rozsądnym chłopcem. Jeśli nawet coś podejrzewa, będzie to trzymał dla siebie. – Czy Bowen wiedział coś o tobie? – Nie. Wszystkie informacje przesyłałem mu anonimowo. – Podpisane przez Kamienne Oko? – Tak. – A Swordsman? Czy to także ty? – Nie, nie jestem tak lekkomyślny, żeby wybrać sobie pseudonim podobny do mojego własnego imienia. Ale muszę sprawdzić, kto się pod nim kryje. – Farrag będzie przesłuchiwał Bowena, nieprawdaż? – powiedziała Fen, wzdrygając się na samą myśl. – A jeśli on opowie prześladowcy o Kamiennym Oku? – Nie martw się! Nikt nie połączy tego imienia ze mną. – Cały czas mi się to nie podoba – rzekła, czując jednocześnie, że to za mało powiedziane! Następna niepokojąca myśl przyszła jej do głowy. – Prawdopodobnie w ciągu najbliższych dni spotkasz się jeszcze z wieloma ochotnikami – zaczęła. – Nie wszyscy będą mieli aż tak silną motywację jak Nason, ale wczorajsza podłość Farraga wzburzyła niemal każdego obywatela wyspy. – Wiem o tym – odpowiedział. – Jaki wspaniały czas dla informatorów Farraga, aby przeniknąć do organizacji, kiedy emocje są tak wielkie! – Lepiej ostrzeż Dzieci, aby były czujne – powiedziała, walcząc z ogarniającym ją strachem. – Już to zrobiłem – odparł z troszkę próżnym uśmiechem. – I bądź ostrożny! – szorstko nakazała Fen. – Zawsze jestem ostrożny – odpowiedział. Fen siedziała przy łóżku siostry, kiedy w końcu, późnym popołudniem, Gaye przebudziła się. – Bowen! – wykrzyknęła z lękiem, a jej śliczna twarz skurczyła się w wyrazie cierpienia. – Bowen! – Jestem tutaj! – odpowiedziała bezradnie Fen. – Jak się czujesz? – Boli! – odpowiedziała Gaye szorstko. – Czy wciąż jest noc? – Nie. – Fen była zdezorientowana. – Już po południu. – Fen? Fen! – Gaye usiadła z szeroko otwartymi oczyma. – Gdzie ty jesteś?! – Jej głos przeszedł w krzyk, jak szalona rozglądała się po pokoju i nie widziała niczego. Straciła wzrok!
Rozdział 4 Mury nigdy nie stanowiły dla mnie przeszkody. Zawsze można znaleźć drogę przez nie. Nawet nietoperze o tym wiedzą... Ale teraz tych, którzy powinni widzieć, osłania ciemność ognia. Nie będą słuchali światła, bo ich zmysły oszołomił dym... A sam nie mam tyle mocy, aby podźwignąć płonący miecz...! Sagar Folegandros nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie jest i jak się tu znalazł. I to napełniało go jeszcze większym przerażeniem. Celę spowijały nieprzeniknione ciemności. Pomieszczenie nie miało okien, a odrobina światła pochodziła od słabych odblasków odległej lampy, przesączających się przez szpary w drzwiach. Surowe kamienne ściany były chłodne, ale suche! Sagar nigdy przedtem nie przebywał w tego typu miejscu w obrębie enklawy dla zakładników, ale słyszał wiele o podobnych celach... Ta myśl przejęła go dreszczem. Co ja takiego złego zrobiłem? Ostatnie dziewięć lat życia spędził w małym świecie obozu, przy czym nigdy nie pozwolono mu wyjść za mury, za którymi rozciągało się miasto. Miał dopiero trzynaście lat, kiedy tu dotarł, zagubiony, przestraszony i zły nie tylko na aresztujących go żołnierzy, ale także na rodziców, którzy dopuścili do zabrania syna. Zakwaterowany jako pierwszy z „gości” był potem świadkiem przybycia wielu nowych zakładników, niektórych młodszych nawet od niego. Począwszy od chwili uwięzienia, jego życie upływało spokojnie, chociaż monotonnie. Najbardziej irytujący był ten ciągły brak swobody. Czasami dokuczała też tęsknota za domem. Wygodne, choć z całą pewnością nie luksusowe apartamenty umożliwiały przyjemną egzystencję. Zaspokajano większość z jego potrzeb. Nie mógł narzekać na żywność podawaną w wystarczających ilościach. Może tylko na początku wydawała się niezbyt smaczna. Otrzymał gruntowną edukację, obejmującą naukę języków, logiki i prawa cesarskiego, ale ten fakt docenił dopiero w późniejszych latach niewoli. Miał też towarzystwo innych zakładników, również dziewcząt, z których najstarsze osiągnęły już wiek kobiecy. Jednak żaden romans nie wstrząsnął egzystencją Sagara. Przyjaźnie zawierał ostrożnie, a zaufaniem obdarzał z jeszcze większą przezornością, bo wszystkich bacznie obserwowano i trudno było mieć pewność, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Polegać tylko na sobie – to jego hasło przewodnie w tej zamkniętej społeczności,
gdzie
stosunki
międzyludzkie
pozostawały napięte,
a wiedzę
o świecie
zewnętrznym ściśle dawkowano... Dziwna to była młodość! Obecnie w enklawie przebywało więcej więźniów niż na początku, kiedy przywieziono tu Sagara. Wszyscy oni prędzej czy później zdawali sobie sprawę, że ucieczka stąd jest niemożliwa.
Potężne wały obozu wznosiły się wysoko, a całości pilnowali bystroocy i zwinni strażnicy. Nawet gdyby komuś udało się przemknąć przez tę gęstą sieć, musiałby liczyć wyłącznie na siebie w nie znanym mieście, gdzie stacjonowała armia o reputacji wszechpotężnej, mieszkańcy zaś nastawieni byli wrogo. Nie należy także zapominać o strachu przed represjami w ojczystych krajach. Kilku więźniów wciąż podtrzymywało swój gniew i siłę woli, ale wiele cierpieli z tego powodu i nawet gdyby zapragnęli umrzeć w imię wolności, niewielu chciałoby ryzykować bezpieczeństwo rodziny czy przyjaciół, podobnie jak i ci w odległych krajach nie zrobiliby niczego, co mogłoby zaszkodzić przebywającym w Xantium. Cesarstwo odnosiło wyraźne korzyści z tego obosiecznego oręża! Faktem było, że niektórzy jeńcy znikali bez śladu. Nigdy też nie podawano przekonywającego wyjaśnienia ich odejścia. Najwięksi optymiści przypuszczali, że być może zwolniono współwięźniów, aby mogli powrócić do domu, odsiedziawszy już swoje i mimo braku dowodów na to pozostawała ciągle nadzieja. Jednak można było również usłyszeć potworne pogłoski, którym strażnicy także nie zaprzeczali, o losie śmiałków, którzy podjęli zuchwałą próbę ucieczki. Mówiono, że dokonywali swego żywota przykuci w ciemnościach, chwytając tylko przelotne odblaski rzeczywistości, kiedy ich milczący dozorcy przynosili ubogą strawę. Nie mogąc wykonać prawie żadnego ruchu ani nawet wyprostować się, nieszczęśnicy wpadali w obłąkanie na długo przed śmiercią, nurzając się później we własnych nieczystościach. Taka perspektywa odstraszała nawet najmężniejsze serca! Sagar poruszył instynktownie kończynami, jakby chcąc sprawdzić, czy nie znajdzie łańcuchów, krępujących jego przeguby czy kostki u nóg. Poczucie niewielkiej swobody przyniosło mu trochę ulgi, ale ciągle obecna sytuacja przejmowała go grozą. Co ja takiego złego zrobiłem? Cały czas trwał w lekkim oszołomieniu, kręciło mu się w głowie wypełnionej czarnymi myślami. Skoro tylko się przebudził, próbował przywołać kogoś, ale krzyki odbijały się echem w ciszy ledwie widocznego korytarza lochu. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Potem zmusił się do przeszukania każdego zakątka celi, ale nagie kamienie, słomiany siennik i puste drewniane wiadro były wszystkim, na co się tam natknął. Czekając, starał się umocnić wewnętrznie, wykorzystując do tego celu wszelkie rezerwy cierpliwości i wytrwałości. Na pewno ktoś przyjdzie i wyjaśni mu, co się stało! Nie mogą go tutaj tak po prostu zostawić w tym ponurym miejscu! Ale czy naprawdę nie mogą? Ostatnią rzeczą, jaką Sagar pamiętał sprzed swojego uwięzienia, była wizyta oficera Departamentu Informacji. Chłopiec siedział w swoim pokoju czytając, i wtedy odwiedził go blady mężczyzna o wychudłych dłoniach i zaczerwienionych oczach. Rozkazał Sagarowi wypić łyk bezbarwnej cieczy, nie udzielając jednak żadnych wyjaśnień. Więzień posłuchał, niechętny acz świadomy przykrych konsekwencji, jakie spotkałyby go w razie odmowy. Doświadczenia
przeprowadzane na zakładnikach nie były nowością, ale jeśli nawet ten napój zawierał osławione serum prawdy, to przecież nie miał nic do ukrycia! Nie lękał się trucizny. Współpracujących zakładników nie zabijano bez powodu. Wypił ciecz duszkiem, czując delikatną gorycz, i nagle ogarnęła go zupełna ciemność i to tak szybko, że nie zdążył nawet się przestraszyć. Jak długo pozostawał nieprzytomny? Nie miał żadnej możliwości przekonania się, czy świeci teraz słońce, czy też zapadła już noc. Wiedział tylko tyle, że od momentu osadzenia go w celi mogło przeminąć już kilka dni. Nie był głodny, ale nie miało to specjalnego znaczenia. Jeżeli nawet użyty przez nich środek nie wpłynął na jego apetyt, to na pewno niepokój zaburzył zwykły rytm organizmu. W daremnej nadziei znalezienia jakiegoś wyjaśnienia Sagar podszedł znowu do drzwi, popatrzył przez szparę między listwami i nadsłuchiwał. Nic się nie poruszało, nawet powietrze przesycała nieruchoma cisza. Właśnie wtedy przypomniała mu się wiadomość, którą niedawno otrzymał. Jego skórę pokrył od razu zimny, lepki pot. Trzy dni temu znalazł mały skrawek papieru, ukryty w fałdach pościeli. Ale ja to spaliłem! – zaprotestował cicho. – Czy oni umieją czytać z popiołów? Słowa miał cały czas przed oczyma i na próżno próbował zapomnieć, wymazać je ze swej pamięci. „Nie wszyscy synowie Xantium chcą mieć na sumieniu twoje uwięzienie. Jeżeli chcesz wiedzieć więcej, daj nam znak! Pozostaw kroplę krwi na kołnierzu koszuli, kiedy następnym razem będziesz przesyłał bieliznę do pralni. Czy odpowiesz, czy nie, w każdym przypadku zniszcz ten papier”. List napisano zwykłym potocznym językiem, używanym w całym cesarstwie. Nie był podpisany, ale na końcu widniał znak, który Sagar na początku wziął za krzyż. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że to wizerunek miecza! Nad decyzją przemęczył się większą część nocy, ale ostatecznie postanowił nie opowiadać. Nie było śladu krwi na żadnym z jego ubrań, kiedy odsyłał je do pralni, a papier trzymał tak długo w płomieniu świecy, dopóki całkowicie nie zamienił się w czarny pył. Ale niestety pozostawała możliwość, że pod wpływem narkotyku przyznał się do przejęcia wiadomości! Na pewno nie mogą mnie za to winić! – myślał bezradnie. – Przecież nie odpowiedziałem! Cofnął się, aby spocząć na słomianym materacu, i z plecami wspartymi o ścianę rozważał tę niesprawiedliwość losu. Cały czas obserwował drzwi, uparcie żywiąc nadzieję, że wkrótce zostanie uwolniony. Jednak pierwszy gość zawitał do niego, przechodząc przez gruby mur celi. Duch pojawił się bez uprzedzenia, zupełnie bezszelestnie wyłaniając się z kamiennej ściany. Blada poświata, jaka otaczała zjawę, napełniała wnętrze nierzeczywistym światłem. Pomysłowa sztuczka – pomyślał Sagar. Był zaskoczony, ale nie bał się wcale. Dzieciństwo spędzone na Zalys nauczyło go obcowania z duchami. Zdawał sobie sprawę, że żyjący nie mają
się czego obawiać ze strony zmarłych. Duch popatrzył najpierw wokoło, a potem zwrócił przejrzyste oczy na Sagara. Jego usta poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Sagar nie posiadł umiejętności czytania z ruchu warg. Nawet nie podjął próby nawiązania rozmowy, bo wiedział, że jego głos i tak nie pokona przepaści pomiędzy ich światami. Zamiast tego obserwował z zaciekawieniem wygląd gościa. Wcześniej widywał już duchy w Xantium, ale nigdy z tak bliska! Postać mężczyzny odziana była w mundur wojskowy, charakterystyczny dla żołnierzy wysokiej rangi, ale Sagar nie rozpoznawał rodzaju uniformu. Twarz zjawy rozmyła się, tak że dostrzegalna była teraz tylko jednolita świetlista plama. – Następnym razem przynieś klucz – zasugerował Sagar, ciesząc się jedynie, że może usłyszeć dźwięk swojego głosu, bowiem nie miał nadziei, iż jego prośba dotrze do gościa z zaświatów. Wargi ducha poruszyły się znowu. – Och, idź już stąd! – krzyknął chłopiec, bliski rozpaczy. Zaczęła trawić go przemożna chęć ujrzenia zwykłego śmiertelnika. Duch zniknął natychmiast. Położne i nadworni lekarze zakończyli swe czynności i upewnili się raz jeszcze, czy wszystko w porządku. Dopiero po odejściu medyków cesarz mógł ujrzeć swego następcę. Podczas gdy Southan III patrzył z odrobiną lęku i niedowierzania na drobniutkiego chłopca w ramionach swej żony, Ifryn rozkoszowała się spokojem, jaki panował wokoło. Ból opuszczał ją stopniowo, ustępując miejsca satysfakcji. Długi czas już upłynął od chwili, gdy wydała na świat drugą córkę i nie pamiętała już, jak odczuwa się mękę porodu, a jak radosną ulgę po usłyszeniu pierwszego krzyku dziecka. Przybycie Southana Azari na świat odbyło całkiem szybko i bez komplikacji. Wyraz twarzy ojca maleństwa mówił, że warto było się trochę potrudzić. Cesarz popatrzył z miłością na swoją żonę, z oczyma wciąż jeszcze pełnymi zdziwienia. Zmęczona Ifryn uśmiechnęła się lekko. – Dobrze ci to poszło! – powiedział. Te słowa były tak nieodpowiednie, a do tego wypowiedziane z taką powagą, że Ifryn zaśmiała się głośno. Natychmiast jednak pożałowała swojej spontanicznej reakcji, bo ból powrócił znowu. Southan zatroskał się. – Czy wszystko w porządku? – zapytał. – Może wezwać niańkę? – Nie trzeba, czuję się świetnie – odpowiedziała łagodnie. – Nie rozśmieszaj mnie tylko! – Nie chciałem – powiedział poważnie. – Lepiej mnie pocałuj – zaproponowała pogodnym tonem Ifryn. Przechylił się ostrożnie ponad ciałkiem dziecka – następcy tronu, przyszłego Southana IV.
Jak na tak potężnej postury mężczyznę, nieoczekiwanie delikatnie musnął jej wargi. Wąsy łaskotały, ale Ifryn nie protestowała. – A więc chłopiec! – cesarz odetchnął głęboko, jak gdyby ciągle jeszcze nie mógł w to uwierzyć. – Ma twoje oczy – powiedziała. Rzeczywiście, Southan ojciec i Southan syn mieli takie samo głębokie błękitne wejrzenie. – Tak – potwierdził spostrzeżenie żony. – I moje ciemne włosy. – W głosie władcy słychać było wzruszającą dumę. – I cóż z niego wyrośnie? – nieoczekiwanie zapytała Ifryn. Na chwilę Southan zaniemówił zupełnie. – Przepraszam, że wcześniej nie dałam ci potomka płci męskiej – powiedziała mu. – Dziesięć lat to długo, gdy czeka się na następcę. – Nigdy nie miałem wątpliwości, że kiedyś to nastąpi! – rzekł z rzadko widywaną u niego żarliwością. – Warto było czekać! Dlaczego zabrało to tyle czasu, wiadomo tylko bogom, nie ludziom. – Na pewno nie dlatego, że byliśmy opieszali, nieprawdaż? – zapytała, nie oczekując odpowiedzi. Widząc jej figlarny uśmiech, Southan zarumienił się nagle. Wyglądał teraz tak zabawnie, że Ifryn była znowu bliska wybuchnięcia śmiechem, ale nie miała już sił, aby droczyć się z nim dalej. – Proszę, przyprowadź dziewczęta! – poleciła. – Na pewno bardzo chcą zobaczyć braciszka, a ja potrzebuję snu. Im szybciej przyjdą, tym lepiej! Southan zrobił parę kroków w tył, nie spuszczając oczu z syna, potem odwrócił się i pospieszył zaaferowany w kierunku drzwi. W sposobie, w jaki to uczynił, przejawił się jego zwykły, żołnierski sposób bycia. Ale ledwie dotknął klamki, drzwi otworzyły się z hukiem, pchnięte niecierpliwą ręką i cesarskie córki wpadły jak burza do pokoju. Najstarsza, ośmioletnia Vrilla, pierwsza biegła do łóżka, tak szybko, że jej długie jasne włosy prawie unosiły się w powietrzu. W szeroko otwartych błękitnych oczach paliła się ciekawość. Młodsza, Delmege, zaledwie siedmiolatka, przybyła zaraz za siostrą. Włosy miała ciemne tak jak ojciec, ale ogromne oczy, brązowe i łagodne odziedziczyła po matce. Obydwie dziewczynki stały przez chwilę w ciszy i kiedy Southan przyłączył się do nich, zaczęły szczebiotać tak gorliwie, że nikt nie mógł zrozumieć ani słowa. – Cicho! – napomniała je Ifryn. – Nie chcecie przecież, żeby Azari zaczął płakać! – Ależ on malutki! – wyszeptała zawiedziona Vrilla. – A twój brzuszek był taki duży! – dodała Delmege. – Wkrótce urośnie – odrzekła matka, śmiejąc się z ich podejrzliwości. – Tak samo jak wy!
– Nigdy nie byłam taka mała! – odpowiedziała z przekonaniem Delmege. – Czy mogę go potrzymać? – zapytała jej siostra błagalnym tonem. – Nie teraz, kochanie. Popatrz, widzisz? Śpi sobie! – Czy umie mówić? – dopytywała się Delmege. – Och, głuptasku! – Oczywiście, że nie umie – wyjaśnił Southan, próbując nadać swemu głosowi surowe i przekonywające brzmienie, ale z mizernym skutkiem. – Przecież dopiero co się urodził! – Tu cesarz uśmiechnął się do żony. Pukanie do drzwi zakończyło ich konwersację. Doneta, pokojówka Ifryn, która wraz z nią przybyła do Xantium dziesięć lat temu, najpierw zaglądnęła do środka, a potem weszła i dygnęła. – Przepraszam, że przeszkadzam, Wasza Wysokość – zaczęła – ale kanclerz prosi was, panie, abyście przybyli do niego na pilną rozmowę. Uśmiech Southana zniknął. – Oczywiście – odpowiedział, rzucając Ifryn przepraszające spojrzenie. – Dasz sobie radę? – Na pewno. Doneta mi pomoże – odpowiedziała. – Ale proszę cię, weź ze sobą te dwie szczebiotki, bo inaczej nie będę mogła zmrużyć oka! Southan zaczął wyprowadzać protestujące dziewczęta i raz jeszcze posłał żonie promienny uśmiech na pożegnanie. Kiedy drzwi się zamknęły, Doneta wzięła śpiącego malucha na ręce i ułożyła go w kołysce, a potem usadowiła się na krześle w kąciku. Stąd mogła czuwać nad dzieckiem i matką. Cesarzowa leżała cicho, błogosławiąc spokój, który wreszcie nastał, ale sen jakoś nie nadchodził. Wspominała ostatnie dziesięć lat swego życia, czas doznań i przygód tak różnych od tego, czego doświadczyła wcześniej! Kiedy po raz pierwszy zobaczyła swego przyszłego męża, przestraszyła się trochę jego prezencji – w każdym calu wyglądał tak imponująco, jak na prawdziwego cesarza przystało. Zachowywał się wtedy bardzo oficjalnie. Oczywiście był mile zaskoczony urodą narzeczonej, ale wciąż dawał jej do zrozumienia, że znaczy tylko niewiele więcej niż jedna z posiadłości cesarstwa, i że ich małżeństwo stanowi jedynie mały element w złożonej grze politycznej. Zaślubiny, stosownie do okoliczności, jaśniały przepychem, ale nie zrobiły na Ifryn specjalnego wrażenia. Cała uroczystość i wypowiadane w jej trakcie słowa tak naprawdę znaczyły niewiele. Młoda cesarzowa nie miała żadnych wątpliwości, że istota zawartego związku leżała w przesunięciu strefy wpływów cesarstwa i odnowieniu przymierzy. Jednakowoż znała także swoje obowiązki i siłą narzuconą rolę w tej pompatycznej farsie odegrała doskonale, na zewnątrz
promieniejąc
radością
tak
jak
należało
i wykonując
wszelkie
powinności
z wymuszonym spokojem. Po roku oczekiwała już pierwszego dziecka. Jednak jeszcze zanim Vrilla przyszła na świat, Ifryn zaczęła widzieć swego małżonka
w nieco innym świetle. Miesiące spędzone u boku Southana III pokazały jej, że tak jak i inni był tylko człowiekiem i wkrótce też zdała sobie sprawę, że jego imponująca zewnętrzna fizjonomia, a także stanowcze, głębokie wejrzenie, nie mówiły prawdy. Wewnątrz tej silnej powłoki tkwił mężczyzna słaby, zarówno charakterem, jak i umysłem. Bez kłopotu mogła naginać męża do swej woli. Ale wtedy też w jej sercu zaszła ciekawa przemiana. Wspólne przebywanie, które przyjęła kiedyś jako obowiązek, nieoczekiwanie zaowocowało szczerym przywiązaniem i w końcu miłością, pomimo, albo może właśnie dlatego, że z taką jasnością widziała jego wady. Southan zawsze postępował wobec Ifryn bardzo delikatnie, pragnął jej szczęścia, a poza tym był oddanym ojcem! Niestety, inni także widzieli w nim osobę łatwą do manipulowania i wielu czyniło to bynajmniej nie z tak szlachetnych pobudek jak Ifryn. Dlatego też cesarzowa na wszelkie sposoby unikała dworskich intryg, zadowalając się wypełnianiem obowiązków, jakie nakładała na nią rodzina. Oczywiście, ta narzucona separacja nie zamykała jej oczu na to, co działo się w świecie. Ciągle prześladowała ją bolesna, umacniająca się przez ostatnie lata świadomość, że jeśli nawet Southan jest głową cesarstwa, to prawdziwa władza należy do kogo innego. Pospieszne wyjście męża przed chwilą było tego najlepszym dowodem. Nikt nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie wezwania kanclerza Yerkho. Nawet sam cesarz!
Rozdział 5 Stąd witkę tytko niebo i mogę odczytywać znaki. Chmury, dym, wzory nakreślone skrzydłami ptaków. Wszystko to mówi o przyszłości. Ale czy to ja mam dokonać wyboru? Dawno temu badałem znaki w mule rzecznym. Przepowiedziały mi, że będę leżał teraz tutaj, patrząc w górę na jasne niebo. Jasne i puste... Dar prorokowania nie jest dobrodziejstwem! To przekleństwo! Kanclerz Verkho był sam w swoim skromnie urządzonym gabinecie, kiedy jeden z adiutantów otworzył drzwi, aby zaanonsować przybycie cesarza. Southan wszedł do środka, od razu odczuwając znajomą wrogość tego miejsca. Nie przypominało ono w niczym wystrojonych z przepychem mieszkalnych komnat kanclerza. Był to pokój do pracy, urządzony w najwyższym stopniu funkcjonalnie, pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Bezduszny, surowy, jakby nieludzki gabinet. Tu wykuwała się najpotężniejsza, dająca całkowitą władzę broń kanclerza – informacja! Pośrodku stało duże drewniane biurko, sterty książek i pudeł zajmowały wszystkie półki regałów, całkowicie pokrywających dwie ściany, a sekretery przy pozostałych ścianach kryły z pewnością jeszcze wiele tajemnic! Verkho powstał z krzesła, zgodnie z etykietą, ale obydwaj mężczyźni byli w pełni świadomi ich prawdziwych pozycji i układu sił. Kanclerz złożył niedbały ukłon. Jego aparycja robiła duże wrażenie, należał bowiem do nielicznej grupy mężczyzn tak wysokich i szerokich w barach jak cesarz. Jego długie błyszczące włosy i rozwichrzona broda miały barwę skrzydeł kruka, ale najbardziej uderzały oczy, szare, ale tak jasne, że zdawały się lśnić jak srebro. Powiadano, że oczy Verkho świecą w ciemności jak ślepia kota! Już teraz, w półmroku gabinetu jarzyły się niepokojąco, i Southan miał trudności w wytrzymaniu spojrzenia kanclerza. – Przykro mi, że musiałem zażądać audiencji, panie! – zaczął Verkho. Te przeprosiny nie brzmiały jednak przekonywająco. – Ufam, że cesarzowa i wasz syn czują się dobrze? – Tak. – Miejmy nadzieję, że pozostanie tak dalej. – Co masz na myśli, kanclerzu? – zapytał Southan gniewnie. – Właśnie otrzymałem wiadomość, że spiskowcy, na których czele stoi zdrajca nazywający się Człowiekiem Miecza, znowu się uaktywnili – odpowiedział kanclerz poważnie. – Obawiam się, że narodziny następcy mogą popchnąć ich do działań ostatecznych. Nawet do zamachu na życie twego syna! – To absurd! – wybuchnął cesarz – Cóż dałaby im śmierć dziecka?
– Czas – odpowiedział Verkho. – I nadzieję. Jeśli raz jeszcze pozostałbyś, panie, bez następcy, wątpliwym byłoby, aby kolejny potomek płci męskiej mógł się narodzić w ciągu najbliższych kilku lat. Wybacz mi, że poruszam tak delikatny temat, ale to już siedem lat minęło, od kiedy przyszło na świat twoje drugie dziecko i jeżeli teraz zechciałbyś czekać równie długo, cesarzowa być może osiągnęłaby już wiek zbyt późny na wydanie potomka. A to z kolei czyni sprawę sukcesji cesarskiej niepewną. W takim klimacie, gdy państwo jest zagrożone od zewnątrz i od wewnątrz, wszystko mogłoby się wydarzyć. – Ale cesarzowa czuje się znakomicie! – sprzeciwił się Southan. – Nie widzę żadnych przeszkód, abyśmy zostali rodzicami następnego syna. – Być może, rzeczywiście nie ma powodów do obaw – zgodził się chłodno Verkho – ale realna możliwość zaistnienia takich trudności, niebezpieczeństwo pogłosek wymykających się spod kontroli wystarczyłoby, aby zachwiać stabilnością państwa! Southanowi to wyjaśnienie wydało się przerażająco prawdopodobne. Nie ufał zupełnie Verkho, zdając sobie sprawę, że jest to przebiegły i żądny władzy polityk, ale rzeczywiście cesarstwu groziło niebezpieczeństwo. Mnogość i waga problemów finansowych, politycznych i wojskowych narastała z dnia na dzień. Na granice Xantium naciskali ze wszystkich stron coraz bardziej ambitni sąsiedzi, a niepokój narastał także w wewnętrznych prowincjach. Po wiekach ekspansji, a potem ożywionego rozwoju, ostatnie lata przynosiły tylko stagnację i rozpad. Armię cesarską pochłaniał obecnie szereg pomniejszych wojen, w które imperium nie angażowało się bynajmniej z własnej woli. Były to walki obronne, nie zdobywcze, i nie należało oczekiwać, że na nich się zakończy. Xantium bardzo uzależniło się niegdyś od świata zewnętrznego, skąd nadchodziły podatki i dostawy, niezbędne do utrzymania miasta. W tym stanie rzeczy wszyscy upatrywali kolejne zagrożenie. Przymierza zmieniały się z dnia na dzień i tylko armia, wspierana przez dobrze rozwiniętą sieć szpiegów Verkho, z pomocą ludzi obdarzonych umiejętnościami telepatycznymi, utrzymywała cesarstwo w całości. Nic więc dziwnego, że różne ugrupowania w obrębie Xantium wykorzystywały niepewne czasy dla realizacji własnych celów. Ale żeby ktoś śmiał grozić następcy tronu, synowi cesarza? To było już nie do zniesienia! – Jakie masz dowody przeciwko Człowiekowi Miecza? – zapytał Southan. – Ostatnio zaobserwowaliśmy zwiększoną aktywność tajnych organizacji – odpowiedział pewnie Verkho – a fakt, że nastąpiło to teraz, trudno uważać za zbieg okoliczności. Moi agenci brali również udział w spotkaniach tych nieodpowiedzialnych elementów, młodych ludzi z arystokracji. – Kogo masz dokładnie na myśli? Kanclerz przedstawił listę nazwisk. – To zestawienie mnie nie dziwi – stwierdził Southan. – Młodzi ludzie preferują towarzystwo podobnych sobie!
– Ale częstotliwość ich spotkań jest niepokojąca – kontynuował Verkho, bynajmniej nie zbity z tropu. – Wielu z tych zapaleńców rzeczywiście przyjaźni się wzajemnie. – Ale teraz nawet ci, którzy byli zawsze wrogami, spotykają się regularnie w salach gier hazardowych. Kilku było na tyle nieostrożnych, że nosiło broń w miejscach, gdzie jest to zakazane. Coś się szykuje, a cóż może stanowić lepszy kamuflaż dla tak gorączkowych przygotowań niż czas przed obchodami dziesiątej rocznicy cesarskich zaślubin i obchodami ku czci narodzin twego syna, panie? Mężczyźni mierzyli się wzrokiem, jeden podniecony, a drugi lodowato spokojny. – Jeszcze coś? – zapytał w końcu Southan. Niestety, tak! – odpowiedział kanclerz. – Kilku kupców zagranicznych odwiedziło ostatnio Xantium bez uzasadnionych przyczyn. Posunęli się tak daleko, że nie próbowali ukryć prawdziwego celu swojej wizyty pozorami przeprowadzenia jakichś wymian czy rozmów handlowych. Nie lubię szpiegów w Xantium Nie lubisz, o ile nie są to twoi szpiedzy – pomyślał Southan, ale nie rzekł ani słowa. – Także kilkunastu zakładników miało styczność z organizacją, która używa znaku miecza – kontynuował Verkho. – Zrobili to bardzo przebiegle! – Podobne wyznanie przyszło kanclerzowi z trudem. – Nie zdołaliśmy złapać żadnego z nich na gorącym uczynku, ale co się odwlecze, to nie uciecze! – Tu przerwał, opanowując gniew. – Dlaczego ci agitatorzy mieliby podsycać niepokoje w obozie, gdyby coś poważnego nie wisiało w powietrzu? Jeden z zakładników próbował nawet uciec! – Kto? Verkho zerknął do swoich notatek na biurku, ale Southan prawidłowo odgadł, że kanclerz nie musiał tego uczynić, dysponował bowiem fenomenalną pamięcią. – Sagar Folegandros z wyspy Zalys – odpowiedział. – Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Człowiek Miecza miał w tym swój udział. – Zalys? – zapytał zaintrygowany władca. – Jak mogliby nam zaszkodzić? – Sami z siebie na pewno nie stanowią zagrożenia... – odpowiedział Verkho, ale nie dokończył tej myśli. – Przedsięwziąłem już kroki, aby ukarać wyspę za to szaleństwo. – Ale co to wszystko ma wspólnego z moim synem? – Jak już podkreśliłem, zbieżność w czasie owych wydarzeń mówi wiele. A poza tym mamy pewien ważny dowód. – Verkho wydobył z biurka skrawek papieru. – Oto fragment listu przekazanego przez organizację jednemu z zakładników. Reszta została spalona, jak możesz, panie, sam stwierdzić, ale to, co pozostało, mówi samo za siebie! Kanclerz wyciągnął rękę, podając dokument i obserwował bacznie reakcję cesarza. Southan ostrożnie wziął list do ręki.
– To właśnie jedna z ich tajnych przesyłek – dodał Verkho. – Wszystkie inne, również ta dla Sagara, zostały zniszczone. Cesarz przyglądał się skrawkowi, który trzymał w ręku. Była to oddarta z prawej strony część większego kawałka papieru, przy czym w każdej linii pozostały najwyżej dwa słowa. Lewy brzeg osmalił łakomy ogień, który zresztą zniszczył większą część zawartych tam wiadomości. Część wyrazów dających się odczytać miała zupełnie neutralne znaczenie „chcą” w pierwszym wersie, „-eć więcej” w drugim, „-esz przesyłał”, „-y odpowiesz” i „papier” w dwóch ostatnich linijkach. Jednak oczy Southana dostrzegły nagle także inne znaki. Te były rzeczywiście wymowne! W pierwszym wersie rzucało się w oczy słowo „syn”, a w następnym złowieszczo brzmiące: „krwi”. W dolnym rogu znajdował się też wyraźny znak miecza. Southan bardzo pragnął uwierzyć, iż list sfałszowano, że jest on efektem kolejnej sztuczki kanclerza, ale niestety, nie wyglądało na to! A poza tym, cóż Verkho mógłby osiągnąć przez tak wyrafinowany podstęp! Zdawało się, że najlepiej będzie zaakceptować straszną prawdę. – Co przedsięwziąłeś? – zapytał spokojnie. – Dwukrotnie zwiększyliśmy czujność w obozie i w mieście – odpowiedział kanclerz. – Już poprosiłem generała Kerrella, aby wzmocnił straże przy komnatach cesarskich, oczywiście w nie rzucający się w oczy sposób, a moi ludzie obserwują kuchnie. – Podejrzewasz, że mogą użyć trucizny? – Koszty jakiegokolwiek niedopatrzenia mogą być zbyt wysokie – odpowiedział pobłażliwie Verkho. – Nawet najmniejszego! – Ale dziecko karmi matka! – zauważył Southan. – Istnieją trucizny, które mogą przejść do dziecka wraz z jej mlekiem – powiedział kanclerz. – Cesarzowej też grozi niebezpieczeństwo. Parę godzin później, kiedy minęła już pierwsza połowa tego letniego dnia, Verkho przyjmował innego gościa. Nie musiano jej nawet anonsować. Wiedział, że w końcu przyjdzie dobrowolnie, a jedynym zaskoczeniem był fakt, że tak długo zwlekała z wizytą. Verkho z zadowoleniem oczekiwał jej nadejścia. Clavia Bhazak była niegdyś pięknością, ale lata intrygowania i ciągle niezaspokojone ambicje zrobiły swoje. Zmarszczki niezadowolenia znaczyły teraz stale jej twarz, a zielone oczy, chociaż wciąż przenikliwe, nie zachęcały już mężczyzn do odwrócenia za nią głowy. Nadmierne uleganie namiętnościom bardzo niekorzystnie wpłynęło na jej zgrabną niegdyś figurę, która teraz mocno zniekształciła się i żadne sztuczki czy zabiegi nie mogły tego ukryć. Nawet chmura rudych włosów straciła ogień młodych lat! Jak na kobietę była wysoka, ale wciąż jeszcze o kilkanaście centymetrów niższa od Verkho, swego przyrodniego brata. Obydwoje, chociaż tak różni pod względem wyglądu i temperamentu, mieli tę samą matkę i być może właśnie po niej
odziedziczyli talent do intryg politycznych i towarzyskich. Jakiekolwiek by było źródło ich wybitnych talentów, stanowili siejącą postrach parę. Verkho nigdy nie przyznałby się do tego, ale matactwa Clavii odegrały dużą rolę w jego drodze do sławy i wpływów w Xantium. – A więc ta suka w końcu się oszczeniła! – wyrzuciła z siebie Clavia bez zbędnych wstępów. – Może wypatroszylibyśmy tego szczeniaka? – Ale masz zachcianki, siostruniu! – zażartował Verkho, uśmiechając się do niej. Clavia obrzuciła go złowrogim spojrzeniem. – Nie prowokuj mnie, braciszku! – To ostatnie słowo zabrzmiało jak przekleństwo. – Wiesz przecież, co to znaczy! Dlaczego nie mogła urodzić następnej dziewczynki? – Chłopiec lepiej odpowiada naszym celom – odparł spokojnie. – Oszalałeś?! – zapiszczała Clavia. – Southan ma teraz następcę! – Dokładnie o to chodzi – skinął Verkho, uśmiechając się ironicznie. – Przysięgam, że pewnego dnia cię zabiję! – przyrodnia siostra aż syknęła z wściekłości. – Taka groźba to jawna zdrada, moja droga. Być może powinienem był jednak cię uwięzić... – Kanclerza wyraźnie bawiło jej rozdrażnienie. Nagle jednak złagodniał. – Pozwól mi więc wyjaśnić wszystko. Ale przyznam, że jestem zaskoczony, iż sama nie ogarniasz tak banalnego problemu. Clavia czekała niecierpliwie, łypiąc ponuro, ale przyjmując bez walki jego sarkastyczne uwagi. – Dopóki chłopiec nie przyszedł na świat – wyjaśniał Verkho – mieliśmy cały czas związane ręce. Gdyby Southan umarł, połowa dobrze urodzonych w Xantium ubiegałaby się o rękę jego córek, a w konsekwencji rościłaby sobie pretensje do tronu. Nasze zabiegi byłyby bezskuteczne! W najlepszym wypadku Xantium pogrążyłoby się w chaosie. Ale teraz... – tu uśmiechnął się drapieżnie – teraz sukcesja jest oczywista! Chłopiec będzie następnym cesarzem. Gdyby, idąc jeszcze dalej, Southan uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, podczas gdy jego syn pozostaje małoletni, któż inny jak nie kanclerz mógłby objąć obowiązki regenta? A stąd już tylko jeden mały krok do uznania mnie pełnoprawnym cesarzem! Osoba Ifryn jest bez znaczenia, Kerrell zaprzysiągł wierność cesarzowi albo jego następcy, bez względu na jakiekolwiek osobiste odczucia w tym względzie. Kogo jeszcze tam mamy? Nikogo! Nikt już nie stałby mi na drodze. Wtedy ja... – tu zawahał się, a potem skłonił głowę w kierunku Clavii – wtedy my bylibyśmy wreszcie na właściwych miejscach! Gniewny wyraz twarzy Clavii stopniowo łagodniał, ale wciąż miała wątpliwości. – Być może nie doceniasz Ifryn – podsunęła. – Jest wzruszająco bezinteresowna, jeśli idzie o jej własne korzyści, ale myślę, że walczyłaby o prawa własnych dzieci. A Kerrell stanąłby po jej stronie – dorzuciła odrazą. – Wiesz, że tych dwoje nie może żyć bez siebie! – Oczywiście, twoja dezaprobata nie ma nic wspólnego z faktem, że generał odrzucił już
kiedyś okazywane mu przez ciebie względy, nieprawdaż, siostro? – zapytał Verkho robiąc niewinną minę. – Jaki masz plan? Mów! – zażądała gniewnie Clavia. – Policzki kobiety płonęły. Kanclerz skinął głową pełen samozadowolenia. Wyraźnie nie była w stanie nadążać za jego myślami! Przewaga intelektualna zawsze sprawiała mu przyjemność. – Nasza umiłowana cesarzowa jest troskliwą matką – odrzekł z sarkazmem. – Lecz jest sposób na osłabienie jej zapału. Cóż będzie, jeśli przez jakiś nieszczęśliwy wypadek albo nawet przez jej zaniedbanie chłopiec zamieni się w półgłówka, zdolnego tylko do głupawych zabaw i tarzania się we własnym brudzie? Czy ze ściśniętym sercem okaże tyle męstwa, aby walczyć dalej? Czy Kerrell będzie wówczas równie wytrwały? – Uważasz, że naprawdę można do tego doprowadzić? – zapytała Clavia z uwielbieniem w głosie. – Oczywiście! – odparł. – To wszystko da się dosyć prosto zaaranżować. Ostrzegłem dzisiaj Southana przed niebezpieczeństwem podania przez wrogów trucizny. – Co zrobiłeś?! – wykrzyknęła. – Pozwólmy, aby czuwał – powiedział Verkho z uśmiechem. – Niczego to nie zmieni, a ja będę ostatnim z podejrzanych, ponieważ sam przestrzegłem cesarza przed taką możliwością. Już czuję, jak bardzo go to dotknie, iż nie pozostał wystarczająco czujny! Nawet jeśli tak zwany skrytobójczy zamach nie powiedzie się do końca, jego syn i zarazem następca zostanie zredukowany do poziomu zwierzęcia! Jakiż byłby lepszy powód dla cesarza, aby stracić sens życia i przyspieszyć własną śmierć? – Przepraszam cię, bracie! Jesteś o wiele bardziej przebiegły, niż przypuszczałam! – Tak, moja droga – odpowiedział, chyląc głowę w grzecznym podziękowaniu. – Czy teraz nie zechciałabyś skosztować trochę wina? – Tylko wtedy, jeśli wypijesz z tej samej butelki co ja – odpowiedziała. Zaśmiali się razem, wiedząc, że nawet ten środek ostrożności nie pomógłby jej, jeśli zawiodłaby zaufanie Verkho. Wydobył karafę z winem, napełnił puchary i jeden popchnął w jej stronę. Z zadowoleniem sączyła wyborny trunek, cały czas przyglądając się bratu. – Oczywiście, nie przypuszczam, abyś miał coś wspólnego z zamieszkami w obozie zakładników? – zapytała ciekawie. Verkho rozłożył ręce. – Nic się przed tobą nie ukryje – powiedział na pozór bezradnie. – Jeden z nich uciekł? – drążyła dalej, ignorując tę uwagę. – Na to wygląda! – przyznał się, nieoczekiwanie uszczęśliwiony. – Młodzian zwany Sagarem z Zalys. To jeden z tych, którzy otrzymali gryps od Człowieka Miecza.
– Znowu ten Człowiek Miecza! – skrzywiła się Clavia To przeciwnik wart moich umiejętności! – powiedział kanclerz z pasją. – Nieudolne knowania większości wrogów nie są dla mnie wyzwaniem, ale on... – Oczy Verkho rozbłysły. Dalej sączył wino w milczeniu. – Robi się coraz zuchwalszy – zauważyła. – Tak, ale to wszystko obróci się na naszą korzyść – odrzekł Verkho. – Wykorzystałem fragment jednego z jego listów, aby zachęcić Southana do myślenia. Głupi, bo głupi ten nasz cesarz, ale jednak nie zlekceważył takiego ostrzeżenia. Spójrz, oto jest wierna kopia całości! – zaczekał, aż Clavia przeczyta wiadomość. – A oto, co widział Southan! Przeglądnęła treść zawartą na poczerniałym od ognia skrawku papieru, i w końcu wybuchnęła śmiechem. – To musiało kosztować dużo pracy – skomentowała z podziwem. Verkho wzruszył ramionami, ledwie zauważając tę pochwałę. – Dlaczego Sagar? – zapytała Clavia. – W tym momencie nie ma on dla nas znaczenia. Po prostu musimy usunąć go na chwilę z pola widzenia! Ale inna sprawa jest z drugim synem Antorkasa, Bowenem – dodał entuzjastycznie Verkho. – Czytałem interesujące doniesienia na temat jego osoby. – A więc zaaranżowałeś ucieczkę Sagara, aby uzyskać znakomity pretekst do wzięcia w niewolę jego brata, Bowena? Verkho skinął, ale zmarszczka gniewu nagle przecięła czoło kanclerza. – Chyba że ten błaznowaty partacz Farrag zepsuje okazję – stwierdził z goryczą. – Tego bym mu nie przepuścił! – Ach, masz taki pyszny sposób postępowania z tymi, którzy cię zawiedli, braciszku! Tu uśmiechnęli się do siebie. – Czy są jeszcze jakieś inne wieści z Zalys? – zapytała Clavia znacząco. – Nie. Ale wkrótce nadejdą – odpowiedział kanclerz. – Statek może przybyć każdego dnia, ale Farrag nie jest aż tak głupi, żeby nie zauważyć niczego. Nie mogę jednak pozwolić, aby wiedział zbyt dużo. – Czeka nas dużo pracy – podsumowała Clavia. – Nigdy nie byłem leniem – odpowiedział, uśmiechając się.
Rozdział 6 Na trzydzieści siedem lat zatraciłem się we śnie o wyrzucaniu kostek. Ale czyj to był sen? Byłem tutaj na długo, zanim On nastał, ale to On napisze nową historię! Ogień jest teraz wszędzie. Nie zawsze tak było! Przedtem tylko Bogowie przenikali wzrokiem budzący się świat. Dlatego też... Jestem już zmęczony tym hazardem z bogami! Od pierwszych chwil przybycia do Xantium Verkho miał zawsze mnóstwo zajęć, ale tak naprawdę historia jego podstępnych działań zaczęła się o wiele wcześniej. Z pochodzenia daleki kuzyn Southana III, nieślubny syn zubożałego szlachcica zamieszkującego mało znaczącą, północną część xantyjskiego imperium, wzrastał dziko, bez wykształcenia. Od początku wykazywał skłonność do wyrafinowanego okrucieństwa. Ojciec oficjalnie nie uznawał niepiśmiennego utracjusza, ale po kryjomu, jak czyniło wielu lordów, podziwiał gwałtowną i upartą naturę młodego człowieka, rozkoszując się opowieściami o jego sukcesach myśliwskich. Jednak kiedy Verkho ukończył szesnaście lat, w życiu chłopaka nastąpiła dramatyczna zmiana. Wtedy bowiem, podług tego, co powszechnie sądzono, młody człowiek doświadczył „proroczego objawienia”. Nikt nie wiedział dokładnie, co się tak naprawdę wydarzyło, ale na Verkho oddziałało to w niezwykły sposób. Dotychczas bezlitosny w prześladowaniu słabszych albo mniej lubianych przez fortunę, patrzył teraz na świat oczyma pełnymi ciepła i dobroci, a uzdrawiająca siła w jego rękach pomagała wielu. Dziwnie świetliste oczy czarowały i hipnotyzowały. Poza tym często też głosił kazania o miłości i przywiązaniu do bogów. Ten niewierzący jeszcze niedawno chłopiec głosem dojrzałego mężczyzny zaczął przedstawiać chwałę starożytnego panteonu z tak wielkim ogniem i natchnieniem, że niewielu mogło zrozumieć sens jego słów. Bardziej niezwykły był jeszcze fakt, że ten do niedawna analfabeta umiał teraz przemawiać i pisać w kilku językach z biegłością, której nie powstydziliby się uczeni. Mówiono, że Verkho zyskał dar prorokowania i że to właśnie skłoniło młodzieńca do opuszczenia domu. Cokolwiek by mówić, wkrótce było oczywiste, że nie wyróżniające się niczym rodzinne miasto stało się za małe dla cudownego dziecka! Parę następnych lat jego życia okrywała tajemnica. Niektórzy powiadali, że wstąpił do odległego, położonego na szczycie wysokiej góry klasztoru osobliwej sekty, której barbarzyńskie rytuały wywarły głęboki wpływ na młody, budzący się do życia umysł. Inni wierzyli, że żył gdzieś jako pustelnik, medytując i poświęcając bogom i służbie im każde swoje tchnienie. Jeszcze bardziej dziwaczna legenda głosiła, iż czas ten spędził na układach i targach z wysłannikami bogów i że w końcu zaprzedał im swoją duszę uzyskując w zamian liczne talenty. Ale wszystkie te pomysły stanowiły czystą spekulację, jedyny zaś człowiek, który byłby
w stanie podać prawdziwe fakty, milczał jak zaklęty! Ostatecznie Verkho pojawił się znowu pośród ludzi jako przybywający z daleka wędrowiec. Czas dobrowolnego wygnania uczynił jego powierzchowność jeszcze bardziej niezwykłą. Nadal miał wygląd nieokrzesanego dzikiego młodzieńca, ale teraz ciemne włosy i broda lśniły od perfumowanych olejków, co przyciągało kobiety, a pod jego spojrzeniem nawet silni mężczyźni czuli się niepewnie. Także jego sława staretsa – samozwańczego świętego – nie przestawała rosnąć. Swoich uzdrowicielskich talentów używał z dobrym skutkiem, żyjąc z datków – czy to złotych monet od bogatych kupców, czy też posiłku ze wspólnej misy od wdzięcznych chłopów. Wiele uznania uzyskiwał także przez odpłatne rzucanie klątw na wrogów i obdarowywanie wszelkimi łaskami przyjaciół. Na skuteczności zaklęć Verkho można było zawsze polegać! Dwa największe przyczynki do sławy Verkho opiewały legendy, dobrze znane w całym cesarstwie, a niezwykłość opisywanych przez nie wydarzeń stawała się jeszcze bardziej zdumiewająca w miarę ich opowiadania. Pierwsza z nich głosiła o niechęci młodego człowieka do gier hazardowych. W imperium xantyjskim, gdzie zakładanie się to chleb powszedni, sam ten fakt byłby już wystarczająco godny wzmianki, ale przyczyna, którą Verkho podawał dla uzasadnienia swojej odmowy, otaczała decyzję aurą niesamowitości. Nie mógł grać – przynajmniej tak podawał – bo zawsze wygrywał! Wyzywano go wiele razy, ale nigdy nie dał się skusić. W końcu jednak pewien pijany młody lord sprowokował go do czynu mówiąc, iż zwycięży świętego człowieka w grze w kości zwanej Cesarską Fortuną! Szlachcic miał ochotę postawić swoją żonę przeciwko jednemu włosowi z głowy Verkho. Usłyszawszy zuchwałe słowa młodzieńca, Verkho rozdrażnił się tak bardzo, że z trudem powstrzymano go od użycia siły. Ale ludzie lorda nie mogli powstrzymać języka staretsa, jednakowoż przekleństwa, które miotał, jeszcze bardziej utwierdzały gospodarza w mniemaniu, że gość obawia się rozgrywki. Stopniowo Verkho uspokajał się i wreszcie po kilku chwilach złowieszczej ciszy zażądał zmiany warunków zakładu. Przegrywający odda się do dyspozycji fryzjera, który ogoli mu głowę do ostatniego włosa. Przyszły przeciwnik odczuł nagle, że upór, z jakim nalegał na rozegranie tej partii, był błędem, ale słowo się rzekło! Tak czy owak, nawet jeśli miał małe widoki na wygraną, straty wydawały się niewielkie, bowiem nie ryzykował już oblubienicy, tylko stan swojego owłosienia! W Cesarską Fortunę grano dwoma partiami siedmiu sześciennych kostek. Siedem różnych symboli rozmieszczono na ściankach kostek tak, że na każdej z nich brakowało jakiegoś jednego znaku. Dwóch graczy rozpoczynało grę, wyrzucając wszystkie kostki naraz, ale później, w zależności od osiągniętego przez przeciwnika wyniku, można było wybierać liczbę kości, potrzebnych do kolejnej z siedmiu prób. Stanowiło to szansę uzyskania bardziej wartościowego zestawu. Na siedem symboli składały się, w porządku znaczeniowym: korona znana także jako
„cesarz”, czaszka, księżyc, fale – oznaczające wodę, gwiazda, kosa i lampa. Po sześciu rzutach wykonanych przez obydwu graczy, młody lord miał na koncie czterech cesarzy i trzy kosy, bardzo mocny zestaw. Jednakowoż Verkho uzyskał cztery księżyce i jeśli trafiłby mu się jeszcze piąty w ostatnim rzucie, odniósłby zwycięstwo. Po dłuższym namyśle gospodarz zdecydował się przeciwstawić tej przewadze i spróbować polepszyć stan konta. Podniósł trzy kostki, chociaż jedna z nich nie miała znaku cesarza, i rzucił je na stół. Wynik wywołał falę pełnych zdziwienia westchnień i śmiechów niedowierzania ze strony widzów. Udało mu się wyrzucić dwóch cesarzy i czaszkę, co dawało sześciu cesarzy i następny najwyżej znaczący symbol! Był to wynik optymalny w tej sytuacji. Księżyce Verkho stały się teraz bezużyteczne. Nawet jeśli wyrzuciłby o dwa więcej, i tak musiałby przegrać! Ponieważ siedem tych samych znaków nie mogło się pojawić za jednym razem, pozostawał jeszcze tylko jeden układ, który bił rangą sześciu cesarzy. Nazywano go „kręgiem”. Zawierał w sobie wszystkie symbole, ale szansę takiego rzutu były zbyt nikłe, aby ktoś w ogóle brał je pod uwagę. Szlachcic odchylił się już do tyłu, uśmiechając z triumfem. Verkho, który do tej pory grał, zdawało się, nie zwracając uwagi na rozwój sytuacji, popatrzył na stół i zgarnął siedem kostek. Kilka osób zaprotestowało, uświadamiając mu, że szansę będą większe, jeśli nie zagra wszystkimi, ale on zignorował te uwagi. Otwierając powoli dłoń, wyrzucił kostki na stół. Sześć z nich zatrzymało się szybko, każda pokazując inny symbol. Nagła cisza zapadła w komnacie, gdy ostatnia, przetoczywszy się pomiędzy pozostałymi, zatrzymała się przez chwilę, która wydawała się wiekiem, na jednym rożku! Bystrzejsze oczy dostrzegły, że do utworzenia pełnego kręgu brakowało już tylko czaszki! Ostatnia kostka wreszcie upadła, wprawiając wszystkich z wyjątkiem Verkho w osłupienie. – W porządku! – mruknął starets. – A teraz pozwól nam zobaczyć, jak wygląda twoja czaszka! Przynieś nożyce! Ostrzygę cię sam! Od tego czasu nikt nie śmiał już kwestionować uzdolnień Verkha w dziedzinie gier hazardowych. Drugie ważne dokonanie, przypisywane tajemniczemu wędrowcowi, było równie zadziwiające. Wydarzenie zaistniało w czasie jego pobytu w domu pewnego zamożnego kupca. W ciągu paru dni swojej wizyty Verkho nie tylko zdołał uleczyć podagrę gospodarza i zaaranżować szereg niepowodzeń dla jego rywali, ale pobrał również swoją nagrodę, uwodząc zarówno córkę, jak i żonę handlowca. Kiedy zdradzony mąż dowiedział się o ich upadku, postanowił natychmiast zemścić się. Przy ponownym spotkaniu zaproponował Verkho puchar wybornego wina. Starets pociągnął już dobry łyk, kiedy zmarszczka gniewu przecięła jego czoło. Kupiec zamarł bez tchu. W tym momencie weszły żona i córka, stając się świadkami tej strasznej sceny. – Być może troszkę za kwaśne – skomentował Verkho. – Co o tym sądzisz? – Po tych
słowach podał naczynie gospodarzowi, który cofnął się mimowolnie, przerażony, bo trucizna powinna zadziałać błyskawicznie! – Nie jest najgorsze – przekonywał Verkho, zatrzymując swoje błyszczące oczy na spoconej twarzy kupca. – Wypij trochę! – Ostatnie słowa podziałały jak pchniecie sztyletu. Kupiec zdał sobie sprawę, że nie może oderwać wzroku od tych niesamowitych oczu i poczuł, że palce zaciskają się wokół nóżki pucharu. Miał zamiar wylać zatrute wino na stronę i znaleźć jakąś wymówkę, ale jego ręce nie słuchały go. Powoli podniósł czarę do warg i rzuciwszy ostatnie błagalne spojrzenie na niemiłosierne źrenice, wychylił ją do końca. Od razu chwycił go straszliwy kurcz i w konwulsjach upadł na ziemię. Kiedy kobiety rzuciły się na ratunek, Verkho wyciągnął rękę i wyrwał puchar z uścisku umierającego, ratując około połowy krwistoczerwonej zawartości. Kupiec zmarł w ciągu paru chwil, a Verkho chłodno przyglądał się zesztywniałemu ciału. Potem, ze wszystkimi oznakami zadowolenia wychłeptał resztę śmiercionośnego napoju i opuścił pokój bez słowa. Od tego czasu szerzyła się sława jego odporności na każdy rodzaj trucizny i jeśli nawet ta historia nie była do końca prawdziwa, to później testowano wytrwałość organizmu świętego tak wiele razy, że w końcu nie pozostawało nic innego, tylko dać wszystkiemu wiarę. W końcu po paru latach podróżowania po całym cesarstwie, ambicja Verkho zaczęła coraz bardziej precyzować się i w oczywistej konkurencji przywiodła go do bram stolicy. Jego przybycie do Xantium zaowocowało tyloma tak sensacyjnymi zdarzeniami, że pamiętano je dokładnie nawet dwanaście lat później. Na początku zaczęły krążyć pogłoski, przybierające na sile z każdą godziną, że dziki człowiek z „gwiazdami w oczach” będzie czynił cuda w starej świątyni na górze. Nikt nie umiał podać powodu powstania tej opowieści ani określić, kto pierwszy zaczął ją głosić, ale po południu oznaczonego dnia liczny tłum zebrał się na szczycie wzgórza. Żadna z przybyłych osób nie była do końca pewna, co się wydarzy, ale w łagodnym jesiennym blasku słońca zapanowała swobodna, świąteczna atmosfera, a ze wszystkich stron dochodziły okrzyki i śmiechy rozbawionego i wyczekującego ludu. Stara świątynia od stuleci nie oglądała takiego zgromadzenia. Tylko paru dziwaków oddawało jeszcze cześć starym bogom, a ich przybytek, niegdyś godnie i szczodrze udekorowana hala przykryta złotą kopułą, obrócił się prawie w ruinę. Nagie kamienne ściany i kolumny wznosiły się posępnie w niebo. Tylko gdzieniegdzie można było jeszcze dostrzec wyryte w kamieniu wyobrażenia postaci z panteonu, jednak tylko niewielu umiało przypisać poszczególnym bogom właściwe imiona. Większość nie okazywała im także żadnego szacunku. Żaden z uczestników nie mógł sobie potem przypomnieć, w jaki sposób Verkho pojawił się pośród nich, co skłaniało niektórych do przypuszczenia, że wyłonił się z kamienia jak duch. Nic wcześniej nie świadczyło o tym, że święty człowiek przebywa gdzieś w pobliżu, a już chwilę
później stał przed nimi na kamiennym ołtarzu pośrodku zgromadzenia. Górował na tłumem, wspaniały w swoich opalizujących szatach o barwie podobnej do koloru jego włosów, z oczyma pełnymi gwiazd. Gawiedź instynktownie cofnęła się, zostawiając szeroki pusty krąg wokół ołtarza. Zapadła cisza, a święty człowiek obracał się z wolna, aby objąć wszystkich swoim spojrzeniem. Nawet dzieci i psy umilkły. Powietrze przesycała głucha cisza. Kiedy Verkho ostatecznie przemówił, jego głos zdawał się wstrząsać fundamentami miasta. – To miejsce jest wciąż pełne mocy! – krzyknął. – W każdym okruchu kamienia drzemie magia! Dlaczego zapomnieliście o tym?! Nikt nie odpowiedział na to płomienne wezwanie. – Czy wasza pamięć jest aż tak krótka? – zapytał. – Te mury nie zapomniały! Tłum poruszył się niespokojnie. Nie tego oczekiwali! – Bogowie może wam wybaczą, ale ja nie mogę! – zagrzmiał Verkho. – Czy nikt spośród was nie ma oczu, aby widzieć? Zgromadzeni ludzie zaczęli się teraz dziwić samym sobie, czego się właściwie obawiali. To przecież tylko kolejny szaleniec! Ale nikt jakoś nie wychodził. – Pokaż nam – krzyknął ktoś – pokaż te czary! Inni poparli go głośno. – Jeśli tu w ogóle kryje się coś nadzwyczajnego! – dodał jakiś sceptyk. – Tak, pokaż nam magię! Verkho wzniósł ręce do góry. Hałas ucichł. Nieznajomy, dziko wyglądający człowiek był teraz spokojny, zdeterminowany, lecz z pewnym wyrachowaniem trzymał zebranych w pełnej napięcia niepewności. – Ten ołtarz – powiedział, patrząc na wygrawerowaną płytę, na której stał – był świadkiem wielu wydarzeń! Nagle u jego stóp pojawił się nagi chłopiec. Mały walczył, ale nie mógł umknąć lśniącemu ostrzu dzierżonego przez niewidzialne ręce miecza. Opadało ono wiele razy, aż dziecko uspokoiło się zupełnie i krwawy potok życia popłynął strumieniami przez wyżłobienia. Ta wizja wywołała u części publiczności westchnienia i okrzyki zgrozy, ale większość patrzyła zafascynowana, z szeroko otwartymi oczyma i ustami, dopóki obraz nie zniknął tak nagle, jak się przed chwilą pojawił. Wtedy wszczął się hałas. To było więcej, niż oczekiwano. Być może ten wariat da mimo wszystko dobre przedstawienie? Ogarnęła ich żądza dalszych wrażeń. Verkho wykorzystał powstały nastrój. – Tam! – zawołał, przekrzykując wrzaski, wskazując władczo palcem. – Poniżej rzeźby Meyu!
Ci, którzy właśnie stali blisko posągu, rozsunęli się szybko, zostawiając pusty plac wokół podobizny boga słońca. – Kamienie pamiętają ich gniew! – krzyknął Verkho i zanim jeszcze przebrzmiały te słowa, dwóch uzbrojonych mężczyzn wyskoczyło znikąd i ukazało się wszystkim. – Miecze uderzyły o pogięte, poszczerbione tarcze, a każdy cios padał wiedziony ślepą furią. Niepomni czy nieświadomi przestraszonej acz zaciekawionej publiczności walczyli, krążąc wokół siebie, aż wreszcie jeden z nich wykonał ostateczne pchnięcie. Ostrze trafiło w połączenie w zbroi przeciwnika pod pachą i zanurzyło się tam głęboko. Krew trysnęła z rany i spod przyłbicy zwyciężonego, kiedy w drgawkach padał na ziemię. – Ale to miejsce nosi w sobie pamięć także innych namiętności! – wykrzyknął Verkho, nie dając tłumowi czasu na złapanie tchu. Skoro tylko postacie mężczyzn zniknęły, na scenie pojawili się mężczyzna i kobieta, wsparci o ołtarz. Ich ceremonialne szaty, mówiące o przynależności do stanu kapłańskiego, zostały podwinięte i podwiązane wokół talii. Nagie ciała napierały na siebie, opętane żądzą. Z tłumu rozległy się śmiechy i głośno wyrykiwane sprośne komentarze, lecz niewzruszeni tym kochankowie kontynuowali erotyczny obrzęd. Po kilku chwilach Verkho pozbawił ich istnienia. Hałas ze strony tłumu wzrósł, ale starets odczekał cierpliwie, aż nastała cisza. Teraz trzymał ich już mocno w garści, niecierpliwie wyczekujących na następny pokaz czarów, i nie zastanawiających się już, czy wspinaczka na świątynne wzgórze była warta zachodu. – To was bawi? – zapytał w końcu, uśmiechając się po raz pierwszy od początku pokazu. – A co powiecie o tym? Nagle każdy uświadomił sobie, że liczba ludzi w sali podwoiła się. Teraz wolną przestrzeń wypełniali klęczący czciciele z oczyma przymkniętymi w pokorze czy kontemplacji. Ciepłe popołudnie stało się nagle dziwnie chłodne, a radosny nastrój zniknął. – Kamienie zapamiętały także ich modlitwy! – oznajmił Verkho tłumowi. – Przechowają w pamięci również wasze, jeżeli wzniesiecie głos do bogów. Wtedy wielu upadło na kolana, ale tylko nieliczni wiedzieli, jak się modlić i do kogo. Kilku próbowało, ale zamilkli. Wokół panował wilgotny chłód. Obrazy z przeszłości zniknęły, pozostawiając lud samemu sobie, bo i Verkho odszedł niepostrzeżenie. Zgromadzenie rozproszyło się szybko. Wszyscy czuli wyczerpanie i pewien niesmak, jak gdyby zostali oszukani, ale nikt jakoś nie mógł zapomnieć nawiedzonego przybysza z oczyma świetlistymi jak gwiazdy. Kiedy wzgórze było już znowu zupełnie bezludne, kilku schodzących popatrzyło raz jeszcze do tyłu i ujrzało, że świątynię zapełniały teraz całkowicie duchy. Ale co skłoniło je do przybycia tutaj? Tego nie mógł wyjaśnić nikt. Wieści o cudach w starożytnym przybytku rozeszły się po Xantium z szybkością błyskawicy i już wkrótce wszyscy chcieli zobaczyć staretsa i jego czary. Jednakowoż, zrobiwszy na początek
tak niezwykłe wrażenie, Verkho postanowił działać dalej w nieco mniej teatralny sposób. Nawiedził kilka prywatnych domów, wykorzystując swe rozmaite talenty do zjednywania ciekawych i czynienia z nich wiernych sobie zwolenników. Kolejne publiczne wystąpienie nastąpiło dopiero parę dni później. Verkho usadowił się na straganie na jednym z placów handlowych w południowej części miasta i nawoływał chorych, aby przybywali do niego. Obiecywał uzdrowienie. Na początku ludzie podchodzili niechętnie, ale w końcu paru ochotników dało się uwolnić od pomniejszych niedomagań. Gdy tłum otaczający stragan zaczął gęstnieć, w Verkho obudziła się ambicja. Większość pacjentów wprowadzał w rodzaj transu hipnotycznego i wtedy sugerował im, że dolegliwości przeminą zaraz po przebudzeniu. Jednak najbardziej pamiętny sukces przyszedł nieoczekiwanie. Właśnie zajmował się dziewczynką, cierpiącą wskutek ciągłych nawrotów uciążliwej choroby, kiedy jakiś chłopiec pojawił się na pozostawionym przed budą pustym placyku, podążając chwiejnym krokiem w kierunku Verkho z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Zdawało się, że nagłe wtargnięcie dziecka rozgniewało Verkho. Otwartą dłonią uderzył chłopca w bok głowy. Malec, który nawet nie próbował się bronić, zachwiał się i upadł. Zapanowało powszechne oburzenie, wszyscy wiedzieli bowiem, że chłopiec jest niewidomy. – To nie jest sposób, żeby... – krzyknął ktoś, ale przerwały mu radosne okrzyki leżącego dziecka. Siedziało teraz, patrząc wokoło z zachwytem. – Widzę! – zapiszczało. – Widzę! Tłum, wzburzony i prawie skłonny już do rękoczynów, cofnął się w zadziwieniu. Verkho pozornie nie zwrócił na to uwagi i spokojnie doprowadził kurację dziewczynki do końca. Potem odszedł, otoczony rosnącym ciągle kręgiem swoich czcicieli i nie widziano go przez wiele dni. Nie ma wątpliwości, że Verkho, czyniąc podobne cuda, zdobyłby wkrótce znaczne wpływy i niemały majątek, ale teraz jego ambicje sięgały o wiele dalej. Zakosztował już władzy i znalazł w niej upodobanie. Ostatecznym celem stała się dla niego władza absolutna. Dalej wykorzystywał swe niezwykłe uzdolnienia, ażeby uzyskać dostęp do coraz wyższych sfer społeczności Xantium, aż wreszcie nadeszła oczekiwana sposobność. Otóż pewnego dnia zbliżył się do niego cesarski minister skarbu, człowiek, który kontrolował rozległą sieć biurokratyczną, wprowadzał w życie prawa podatkowe i nadzorował wydatki całego imperium. Minister nazywał się Padin Uldara, a jego jedyne dziecko, Maissa, cierpiało dotknięte tajemniczą chorobą, która powodowała utratę przytomności. Ojca niepokoiła wzrastająca częstotliwość i wydłużający się czas ataków. W chwilach gdy dziewczynka leżała nieprzytomna, krew krążyła w jej żyłach tak powoli, że ledwie można było wyczuć puls. Lekarze twierdzili, że już nic nie mogą zrobić i strach, że każdy atak może zakończyć się śmiercią, pogłębiał się z dnia na dzień. Kiedy wezwany po raz pierwszy Verkho stanął u wezgłowia łoża chorej, nie poruszył jej w ogóle, a jedynie patrzył w bezruchu na bladą twarzyczkę. Potem uklęknął jakby w modlitwie.
– Dziecko ocknie się, skoro tylko opuszczę ten dom – powiedział do niedowierzających rodziców. Nie przywiązywali zbytniej wagi do słów sławnego już uzdrowiciela, bo nawet jeśli ten atak nie trwałby dłużej niż poprzednie, to Maissa i tak nie obudziłaby się przez prawie pół dnia. Jednak gdy Padin powrócił do sypialni, odprowadziwszy staretsa do drzwi, znalazł żonę i córkę, płaczące w swoich objęciach. Maissa była zupełnie przytomna! Potem, jak przepowiedział Verkho, napady choroby przychodziły coraz rzadziej, i za każdym razem uzdrowiciel umiał szybko doprowadzić je do szczęśliwego końca. Jednak podczas swoich wielu późniejszych wizyt Verkho nalegał na pozostawienie go sam na sam z Maissa, twierdząc, że w ten sposób uzdrowienie nastąpi szybciej. Padin zaczął coraz bardziej lubić świętego, przekonując się, iż wart jest wiele więcej, niż mógłby sugerować to jego wygląd. Starets żarliwie okazywał podziw dla skomplikowanej pracy ministra i nawet sugerował sposoby rozwiązania niektórych problemów. Nie było więc dziwne, że już wkrótce Verkho otrzymał w nagrodę posadę w zarządzie skarbcami i z pomocą Padina zawierał pierwsze znajomości z ludźmi stojącymi u władzy na cesarskim dworze. Padin i jego żona byli tak przepełnieni radością z cudownego ozdrowienia swojej córki, że nie zauważyli dziwnego zachowania dziewczyny, które z czasem stawało się coraz bardziej niejasne. Maissa zrobiła się zapominalska, roztargniona i okazywała zagadkową obojętność w stosunku do różnych zalotników odwiedzających dom Uldarów i okazujących swoje względy zdrowej już pannie, która na dodatek osiągnęła wiek stosowny do małżeństwa. Kiedy minister wreszcie odkrył, że Verkho nie był tak szlachetny i bezinteresowny, jak by się wydawało, sprawy zaszły już zbyt daleko. Maissa oczekiwała dziecka, ale nie umiała czy nie chciała wskazać ojca przyszłego potomka. Wreszcie Padin wyplątał się z pajęczyny miraży, którymi Verkho omamił jego rodzinę, i oskarżył świętego o uwiedzenie córki. Jednak Verkho trzymał już w zanadrzu gotową replikę. Zaprzeczył oskarżeniu i z kolei on zarzucił Padinowi fałsz. Ponadto podał, że minister jest zamieszany w sprawę oszustw na wielką skalę, a dowody, które przedstawił, były tak przekonywające, że uwierzono jemu, chociaż Padin zaprzeczał wszystkiemu do końca. W następstwie tej intrygi minister wraz z rodziną popadł w niełaskę i został wygnany, Verkho zaś, który miał już wtedy wielu popleczników i wielbicieli na dworze, zyskał na znaczeniu. Cztery lata później objął stanowisko zajmowane niegdyś przez Padina. Właśnie w pierwszym okresie jego pracy w ministerstwie skarbu przybyła do Xantium Clavia. Natychmiast dowiodła, że jest nieocenionym sprzymierzeńcem w intrygach, jakie snuł Verkho, ale czy zdawała sobie z tego sprawę, czy nie, to on zawsze trzymał rękę na pulsie. Kiedy Clavia spędziła już jakiś czas w Xantium, zaczęła układać plany związane z własną osobą. Ale przyrodni brat nie miał wtedy wystarczających wpływów, aby wprowadzić ją do wyższych sfer życia dworskiego. Jeszcze zbyt słabi, nie mogli zapobiec małżeństwu cesarza z Ifryn.
Pomimo początkowych niepowodzeń teraz wzrostu potęgi Verkho nie dało się już zatrzymać. Dowiódł, że jest geniuszem w sprawach finansów, wywiadu i manipulacji. Przez następne lata rozwinął na wielką skalę sieć kontaktów i szpiegów nie tylko w mieście, ale i w całym cesarstwie. Chwalił się, że widzi i słyszy wszystko, co się dzieje w Xantium. W odpowiednim czasie objął ostatecznie stanowisko kanclerza. Równocześnie przybyło mu wrogów i nikt nie mógł zaprzeczyć, że stał się najbardziej znienawidzonym i budzącym postrach człowiekiem na dworze. Chociaż większość spośród jego przeciwników wygnano albo spotkała ich przedwczesna śmierć, nie zapobiegło to kilkunastu próbom zamachu na życie Verkho. Prawie pogardliwy stosunek dla takich spisków i niedbałość, z jaką ich unikał, tylko umacniały legendę o niezwyciężonym, okrutne zaś kary wymierzane zdrajcom potęgowały strach i lęk przed kanclerzem. Krążyła opowieść o tym, jak Verkho potajemnie wywołał bunt i powstanie w mieście przez rażąco niesprawiedliwe decyzje podatkowe. Uczynił tak, aby szczególnie rozjuszyć pewną grupę swoich wrogów, których ulubionym miejscem spotkań był miejski stadion. Posunął się nawet tak daleko, że pozwolił rebeliantom odnieść parę małych zwycięstw, wziętych przez nich za oznakę słabości znienawidzonych urzędników, a potem dał im przedsmak triumfu, odwołując niektóre ze swoich wcześniejszych ustaw. Burzliwą celebrację zwycięstwa powstańcy przeprowadzili oczywiście na stadionie. Podczas tych zamieszek szpiedzy Verkho działali sprawnie, zapewniając późniejszą identyfikację prowodyrów i informując zwierzchnika o rozwoju sytuacji. Bezpieczny swoją wiedzą kanclerz nie tracił czasu. Gdy rebelianci byli już mocno pijani, otoczył stadion wiernymi sobie żołnierzami. Większość z uciążliwych konspiratorów zabito, część uwięziono lub wygnano, a nielicznych chytrze wypuszczono na wolność, aby świadczyli o losie tych, którzy sprzeciwiają się Verkho. Chociaż kanclerz przez cały czas dążył głównie do osiągnięcia własnych celów, nie można było kwestionować, że inne jego działania tchnęły nowe siły w cesarstwo i przywróciły państwu stabilność. Przez to właśnie pozyskał sobie wdzięczność i zaufanie Southana III. Nawet Kerrell, który nie znosił staretsa, nie był w stanie ograniczyć jego wpływu na cesarza. Sam musiał też przyznać, że metody uzyskiwania informacji, opracowane przez Verkho, okazywały się bezcenne w czasie prowadzonych przez niego kampanii wojskowych. Gdy narodził się następca Southana, relacja między wpływami Verkho i Kerrella wynosiła w rzeczywistości dwa do zera. Z rzeczy ziemskich kanclerzowi pozostawał jeszcze do osiągnięcia tytuł cesarza.
Rozdział 7 Miłość to dziwne uczucie, które mieści w sobie wiele innych. Czułość, przywiązanie, szacunek, tęsknota i opiekuńczość... Wszystkie razem to miłość, ale każde z osobna jeszcze nie... Choć nie można lepiej opisać miłości! Nie zaznałem jej w tym życiu! Ale widziałem ją u innych. Wyjąwszy krótkie chwile na jawie – pory karmienia syna, Ifryn spała aż do wczesnych godzin wieczornych. Kiedy przebudziła się już zupełnie, przybył Kerrell, aby ją pozdrowić. W ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od chwili pierwszego ich spotkania, w jego życiu i wyglądzie zaszło parę istotnych zmian. Był teraz generałem, głównodowodzącym armii cesarskiej. Przybrał na wadze, wzbudzając respekt swoją mocną, potężną sylwetką, ale nadal pozostał silnym i zdrowym mężczyzną, chociaż teraz przygniatały go obowiązki, których nie znał jeszcze jako młody człowiek. Jednak jego brązowe oczy jak zawsze uśmiechały się do Ifryn, niezależnie od ilości trosk gnębiących obecnego generała. Miał jak niegdyś opaloną twarz, bo dużo przebywał na zewnątrz, i nadal nosił długie włosy, związane z tyłu. Także, zgodnie z daną dawno temu obietnicą, niezmiennie pozostawał przyjacielem Ifryn, chociaż obowiązki często wymagały, aby spędzał wiele czasu poza miastem. W trakcie tych wyjazdów brakowało im siebie, ale ponieważ relacje pomiędzy generałem a cesarzową zawsze określał surowo przestrzegany rygorystyczny protokół dworski, wiele rzeczy pozostawało nie wypowiedzianych. Doneta zniknęła taktownie, skoro tylko Kerrell wszedł do komnaty jej pani. – Jestem szczęśliwy, że nie przerwałem twego snu, pani! – pozdrowił Ifryn. W czasie tych wszystkich lat wspólnej znajomości nigdy nie użył jej imienia. – Czy czujesz się dobrze? – Dosyć dobrze – odpowiedziała z uśmiechem. – Uradowałam się, widząc cię tutaj. Kerrell zaglądnął do kołyski, gdzie spał Southan Azari. – Mój przyszły władca – powiedział miękko. – Mój miecz zawsze gotów na twoje skinienie, panie! – dodał formalnie. – Chyba nie będzie go jeszcze przez jakiś czas potrzebował – odparła Ifryn, uśmiechając się. – Chyba nie. – Kerrell wiedział już o podejrzeniach Verkho, gdyż rozmawiał wcześniej z Southanem, ale nie widział przyczyn, aby nie posłuchać rozkazu cesarza i powiedzieć o tym Ifryn. Obydwaj czuli, że nie ma jeszcze potrzeby, aby ją niepokoić. Ale ona i tak przejrzała jego myśli. – To, co rzekłeś, nie zabrzmiało zbyt pewnie – powiedziała. Kerrell zawahał się, ale potem zdał sobie sprawę, że takie zachowanie mówi wszystko
kobiecie, która zawsze była w stanie czytać go jak otwartą księgę. – Kanclerz Verkho niepokoi się – wyznał. – Ale on wszędzie widzi cienie! – Wypowiedziane słowa brzmiały nieprzekonywająco, nawet dla jego własnych uszu. – Ostatnio poprosił mnie, abym podwoił straże w pałacu. – Z jego powodu? – Ifryn popatrzyła w kierunku kołyski niemowlęcia. Tak – przyznał Kerrell. – Ale ty nie powinnaś o tym wiedzieć. – Nic nie powiem! – obiecała. – Czy jest jakiś realny powód do obaw? – Nie sądzę – odpowiedział. – Ale nie mam wyboru, muszę potraktować to wszystko poważnie. – Ponieważ Verkho tak rozporządził? – Tak. – Niechęć generała do kanclerza widać było jak na dłoni. Kerrell pozostawał niezmiennie lojalny wobec Southana i chociaż ta cecha stanowiła jedną z jego największych zalet, przyczyniała mu także najwięcej problemów. Zbyt wielkim był dyplomatą, aby powiedzieć więcej, ale i tak Ifryn bezbłędnie odgadywała jego uczucia, chociaż dobrze je ukrywał. Wiedziała, że brzydził się Verkho i irytował go wpływ, jaki kanclerz wywierał na Southana, a czasami czuł nawet wielki żal, że kanclerz ma większą władzę niż on. Zastanawiał się, czy gdyby nie był tak znakomitym dowódcą i taktykiem wojskowym, nie wygnano by go już dawno, tak jak wielu innych, którzy kiedyś przeciwstawili się Verkho. – Czy podejrzewasz, jakie motywy kierują postępowaniem kanclerza? – zapytała Ifryn z niepokojem, obudzonym jego nieufnością. – Tego nie powinienem mówić, pani! – odpowiedział sztywno. – Przecież uczynił tak wiele dla cesarstwa... – powiedziała niepewnie. Dopiero w ostatnich latach zdała sobie sprawę, jak bardzo Southan uzależnił się od Verkho. – To nie ulega wątpliwości – przyznał Kerrell. – A więc dlaczego nie mogę znaleźć w moim sercu przyjaźni dla niego? – zastanawiała się głośno. – Sympatia, jaką żywi się dla kogoś, nie musi iść w parze z podziwem dla jego zawodowych kompetencji – odpowiedział. – A wy jesteście tak bardzo różni! – To znaczy, że jestem bezużyteczna dla cesarstwa? – zaatakowała żartobliwie, próbując nadać konwersacji lżejszy ton. Kerrell podchwycił jej lekki uśmiech. – Stanowisz ozdobę dworu, pani! – odpowiedział z błyskiem w oku. – Do tego służą gobeliny, generale! – wykrzyknęła, udając zagniewaną. – Czy nie jestem więcej warta niż parę szmatek? – Każdy, kto ma choć trochę rozsądku, zna twoją prawdziwą wartość, cesarzowo! – odpowiedział z powagą.
– Tak naprawdę równie dobrze mogłabym być kukiełką – powiedziała, smutniejąc nagle. – Pozostaję z daleka od wszystkiego, zajmując się tylko dziećmi, mężem... – jej głos ucichł. Czy rzeczywiście byłabym w stanie zrobić więcej? – Co ja o tym wiem? Jak mogłabym współzawodniczyć z kimś takim jak Verkho! – A czym jeszcze interesują się inne cesarzowe? – zapytał Kerrell. – Sprawami państwa? – podsunęła. – To rzecz mężczyzn! Ifryn czuła, że otrzyma taką odpowiedź. Ale cóż dalej? – Jednak – kontynuował generał – kukiełka nie wydaje na świat takich jak on. – Tu wskazał na Southana Azari. – A to on jest prawdziwą przyszłością cesarstwa. Każdy strączek może rodzić groszki – odpowiedziała z odrobiną goryczy. – Nosiłam to cesarskie brzemię przez dziewięć miesięcy, ale teraz moja praca jest zakończona. Można mnie z powrotem odsunąć w kąt. – Nie mów tak nigdy! – W głosie Kerrella słychać było szczery gniew. – Ty... – zająknął się na chwilę. – Jesteś, pani, cesarzową, ale i tak każdy mężczyzna, który ośmieli się twierdzić, że twoja rola zakończyła się z chwilą urodzenia dziecka, będzie odpowiadał przede mną! – I przed Southanem, mam nadzieję – dodała z lekką ironią, poruszona szczerym wybuchem. – Oczywiście – wyjąkał Kerrell. Jego twarz przybrała ciemniejszy kolor. Chciał wyjść, świadomy, że posunął się za daleko. Wtedy przebudził się Southan Azari i zaczął płakać. Obydwoje odczuli ulgę, że mogli szybko przerwać rozmowę. – Proszę, podaj mi go! – poprosiła stanowczo Ifryn. Kerrell był zaskoczony i bliski odmowy, ale uśmiech cesarzowej zachęcił go do podjęcia próby. Podniósł niemowlę i pomaszerował w kierunku łoża, trzymając chłopczyka z daleka od siebie. Na twarzy Kerrella widać było obawę, że może uszkodzić tak delikatne stworzonko. Odetchnął z ulgą, kiedy dziecko znalazło już schronienie w ramionach Ifryn. – Dziękuję – powiedziała, a potem, gdy nadal nie spuszczał z niej oczu, dodała: – Sądzę, że etykieta wymaga, abyś mnie teraz opuścił! – Oczywiście, pani! – Rumieniec Kerrella zapłonął jaskrawą czerwienią i generał prawie wybiegł z komnaty. – Doneta weszła do pokoju i ujrzała Southana Azari ssącego z zadowoleniem matczyną pierś. Figlarny uśmiech na twarzy pokojówki niknął powoli. – Jestem ciekawa, dlaczego generał wybiegł stąd jak wystraszony zając – zapytała żartobliwym tonem. Przypuszczam, że mężczyźni nie lubią, kiedy im się przypomina, że kiedyś byli tacy maleńcy i tak uzależnieni od innych – rzekła Ifryn z namysłem.
– Nie uciekł od niemowlęcia – odpowiedziała służka. – Cicho bądź, Doneto! Nasz generał nie ucieka przed nikim! – Nie przed mężczyzną, co do tego zgoda – odparła nieustępliwie służka. Kiedy nadeszła wiadomość od Farraga, Verkho pracował już od ponad godziny w swoim gabinecie. Gdy tylko któryś z telepatów otrzymywał wiadomość, niezależnie od tego, jakie miała ona znaczenie dla kanclerza, transmitowano ją natychmiast do asystentki Verkho, znanej jako Focus.
[(ang.) – ognisko (soczewki)]
Była to niepozorna dziewczyna o odpowiednich zdolnościach
i umyśle na tyle czujnym, aby mierzyć się z wymogami jej szczególnej roli, polegającej na błyskawicznym przekazywaniu kanclerzowi otrzymywanych informacji. Zapoznawszy się z najnowszym raportem, Verkho po krótkim obliczeniu uświadomił sobie, że na Zalys dopiero wstał świt. W Xantium, położonym dalej na wschodzie, słońce wzeszło już przed paroma godzinami. Kanclerz analizował treść meldunku oraz termin, w jakim przekaz został nadany, i nagle wezbrał w nim gniew na Farraga. Przecież marszałek znał jego rozkazy dotyczące postępowania na Zalys, a jednak mieszał się w nie swoje sprawy! – Odpowiedz tak – polecił asystentce. – „Natychmiast wyślij Folegandrosa na kontynent! Ma pozostać nietknięty! Bądź czujny. V.” Dodaj mój kod i transmituj! Focus skinęła. Chwilę później zameldowała: – Wiadomość została wysłana i przyjęta. – Dobrze. Możesz odejść! Kiedy wyszła, Verkho uśmiechnął się do siebie na myśl o wrażeniu, jakie wywoła tak szybka odpowiedź. Szczególnie cieszył się ze słów „Bądź czujny”. To da głupcowi trochę do myślenia! Ale uśmiech kanclerza zniknął, zanim jeszcze powrócił do pracy. Przypomniał sobie bowiem o ładunku, którego oczekiwał z wyspy.
Rozdział 8 Czasami pływam razem z delfinami. Ich radosny śpiew daje mi więcej pogody niż mowa. Ale przecież nigdy nie opuściłem lądu, nigdy nie widziałem morza! Na tyle, na ile się na tym znam, mogę powiedzieć, że z jej oczyma jest wszystko w porządku! – stwierdził Foran. – Soczewki czyste, reagują na światło, nie ma śladu żadnych uszkodzeń czaszki. Lekarz siedział razem z Etną i Fen przy łóżku Antorkasa. Rodzice Gaye byli przerażeni i zaszokowani wieścią, że Gaye straciła wzrok. Etha popadła w głęboką depresję. Antorkas odzyskiwał teraz bardzo szybko zdrowie, ale ten fakt, zamiast go cieszyć, czynił ojca niewidomej córki jeszcze bardziej nieszczęśliwym. – Dlaczego ona, a nie ja? – burzył się smutno. – Muszą być jakieś przyczyny – rzekła Fen. – Jakiejkolwiek mocy używa Farrag, jej efekty leżą poza zasięgiem mojej wiedzy – odrzekł Foran. – Ale przypuszczam, że to nie ciało Gaye doznało głębokiego urazu, ale umysł. Ona nie chce już widzieć! – Bez Bowena – przytaknęła Etha, kiwając głową z przygnębieniem. To śmieszne! – rzucił agresywnie Antorkas. – Niedorzeczne! Jak mogłaby nie chcieć widzieć! – Tu popatrzył oskarżająco na starego przyjaciela, ale Foran nie wycofał się. – Owszem, świadomość dyktuje jej pragnienie odzyskania wzroku – odpowiedział – ale udręka wpływa na dziewczynę z taką siłą... Ludzki mózg kryje tyle zagadek, których nigdy nie zrozumiemy... – Cóż zatem możemy zrobić? – zapytała Fen, próbując utrzymać dyskusję na możliwie konkretnym poziomie. – My uczyniliśmy już wszystko co w naszej mocy – zapewnił lekarz. – Habella podała Gaye łagodzący wywar, ale przypuszczam, że jedyną osobą, która tak naprawdę może tu pomóc, jest ona sama. Antorkas zmagał się ze sobą, aby powstrzymać gniew, ale poczucie winy, przygnębiającej bezsilności nie dawały mu spokoju. – Farrag zapłaci mi za to! – poprzysiągł sobie. – Pewnego dnia... – Pewnego dnia, ale nie teraz! – Fen weszła mu szybko w słowo, a potem od razu powtórzyła argumenty, przemawiające za niereagowaniem na tę jawną prowokację ze strony podstępnego marszałka. Po raz kolejny zalecała wyczekiwanie na właściwy moment. Ojciec wysłuchał wszystkiego spokojnie, aczkolwiek niechętnie, myśli matki zaś błądziły gdzieś daleko...
– Ustalimy między sobą godziny czuwania nad Gaye – powiedziała w końcu Etha – Zawsze znajdzie blisko siebie kogoś, z kim będzie mogła porozmawiać, jeżeli zechce. – Nigdy nie zostanie sama! – Bardzo dobrze – przytaknął Foran. – Wprawdzie nie zastąpimy jej Bowena – ciągnęła Etha, patrząc na męża i na Fen – ale być może nasza miłość skłoni Gaye do tego, aby zechciała znowu widzieć. Foran uśmiechnął się z satysfakcją, ciesząc się z determinacji, która na nowo pojawiła się w oczach Ethy. – Teraz jest z nią Anto – powiedział. – A także Ia – dodała Fen. – Gaye spała, kiedy od niej wyszedłem... – zaczął lekarz, ale przerwał mu straszliwy, mrożący krew w żyłach krzyk. Dopiero po pełnej przerażenia chwili ciszy zdali sobie sprawę, że usłyszeli głos Gaye, zniekształcony jakimś dziwnym lękiem. Powstało zamieszanie, ponieważ wszyscy zerwali się jednocześnie, aby pobiec do nieszczęsnej dziewczyny. Nawet Antorkas wygramolił się z łoża, niepomny na ból i rany. Widok, jaki przywitał ich u drzwi Gaye, wywołał ogólne przerażenie. Ia leżała skulona w kącie, krzycząc przeraźliwie. Wyglądała na osobę usiłującą ukryć się przed czymś. Anto obejmował drżącą siostrę, która siedziała na łóżku wyprostowana, patrząc szeroko otwartymi, niewidzącymi oczyma w przestrzeń ponad jego ramieniem. – Wszystko dobrze, Gaye! Wszystko dobrze! – uspokajał ją cicho. – Jesteś bezpieczna! To był tylko sen! Etha pospieszyła do córki. Foran podążył za nią. Fen rzuciła się, aby uspokoić Ię. Antorkas dotarł do drzwi, dysząc ciężko. – Co się stało? – zapytał Foran. Gaye nie odpowiedziała. Jej twarz była bladoszara jak popiół i zdawało się, że w ogóle nie usłyszała pytania. – Spała spokojnie – odpowiedział za nią Anto. – Nagle, zupełnie niespodziewanie usiadła i krzyknęła – dokończył drżącym głosem, zdradzającym szok, jakiego sam doznał. – Widziałam... – wydusiła z siebie Gaye, wciąż przytulając się kurczowo do brata. – Co widziałaś, kochanie? – zapytała Etha. – To zakrywało całe niebo – odparła dziewczyna. Jej ciałem wstrząsały dreszcze przerażenia. Antorkas dotarł w końcu do łoża Gaye i przysiadł na nim z bólem. Etha popatrzyła na dwoje chorych z oczyma pełnymi niepokoju. – To był tylko senny koszmar, Gaye – rzekł Foran łagodnie, acz zdecydowanie. – Nie bój się! Już po wszystkim! Jesteśmy tutaj z tobą. Gaye nie odpowiedziała na jego słowa, ale pochwyciła mocniej Anto.
– Znowu nadchodzą! – wykrzyknęła. A potem jej ciało zwiotczało nagle i dziewczyna straciła przytomność. Kupiec Ravel Alexi jechał powoli na ośle w kierunku Nkosa, cały czas rozmyślając o swoim niezwykłym farcie. Za nim podążał drugi osiołek, ciągnąc ze stoickim spokojem ciężko wyładowany wózek. To właśnie tutaj, pomiędzy słoikami oliwek, oleju, rozmaitymi korzeniami i ziołami, pudełkami drogocennych kryształów bursztynu znajdowało się coś, co stanowiło przyczynę radości Ravela. Właściwym celem jego długo planowanej podróży było bowiem odnalezienie tej starannie opieczętowanej, kwadratowej urny, wystarczająco obszernej, aby pomieścić ludzką czaszkę. Za i przed osiołkami wędrowało dziesięciu żołnierzy, których najął w cesarskim garnizonie. Zapewnianie sobie eskorty cesarskich żołnierzy było powszechnie praktykowane wśród kupców podróżujących do odleglejszych części Zalys, szczególnie jeżeli handlowali oni bursztynem. Droga, którą się posuwali, choć już tak blisko miasta, była zaledwie trochę szersza od ścieżki, wąska, wyżłobiona w skale i wysypana skalnymi okruchami. Na Zalys podróże i wymiany handlowe odbywały się szlakiem wodnym, a więc nie dbano zbytnio o stan dróg, jednakowoż Ravel miał swoje powody, aby nie podejmować ryzyka przewozu swego ładunku statkiem. Żołnierzy nie interesowała ani przyczyna wyboru takiej właśnie trasy, ani zawartość wiezionych skrzyń. Wędrówka stanowiła dla nich radosną odmianę po obozowej codzienności. Rozrywkę znajdowali w terroryzowaniu wieśniaków, na co kupiec, po skończonym handlu, dawał im ciche pozwolenie. Ciągle jeszcze śmiali się wspominając odosobnioną chatkę, którą spalili, kiedy właściciel zirytował ich, próbując zapobiec kradzieży swojej jedynej świni. Wyspiarz zbiegł, obserwując z daleka smutny koniec zwierzęcia, smażącego się wśród zgliszcz jego domostwa. – Powinniśmy byli upiec go także – skomentował jeden ze strażników. – Racja! – zgodził się drugi – Ci parszywi wyspiarze nie są wiele lepsi od świń. – Mimo wszystko nie było na nim dużo mięsa – sprzeciwił się trzeci. – Na pewno nie tyle, ile na tej maciorze! – Tu cmoknął wargami, z lubością wspominając smak wieprzowiny. – Same kości i włókna – przytaknął pierwszy żołnierz, kiwając głową. – Nawet nie chrzęściły – dodał jego towarzysz, wywołując tym samym lawinę śmiechu. Późnym popołudniem przechodzili koło skalnych basenów, gdzie odbywały się walki rekinów, ale dzisiaj i tam panował spokój. Szlak przecinał skały, jeszcze bardziej się zwężając, ale po przejściu tego odcinka, od Nkosa będzie ich dzieliło już tylko paręset kroków. Okrążając skalny cypel, natknęli się na starego chłopa prowadzącego wyleniałego osła i rozklekotany wózek, naładowany po brzegi słomą i gałązkami. Nie było jednak miejsca, aby mogli się
wyminąć. Z tyłu za żołnierzami otwierało się trochę wolnej przestrzeni, podczas gdy farmer przemierzył już prawie cały kamienny trakt. Jednak strażnicy nie mieli zamiaru ustąpić! – Z drogi! – rozkazał dowódca oddziału, machając pogardliwie ręką. – Ale... ja już prawie przejechałem! – bronił się rolnik, wskazując przed siebie. – Nie cofniemy się przed takim ścierwem! – żołnierze maszerowali nieubłaganie. – Ruszaj! Starzec próbował odwrócić swój wóz, ale osioł zaparł się przy tym nieoczekiwanym ruchu, skręcając się w dyszlu. Wózek przechylił się na bok i zatrzymał w poprzek traktu, chybocząc niebezpiecznie. – Usuńcie to z drogi! – rozkazał przywódca swoim ludziom. Żołnierze ruszyli ochotnie naprzód, szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu. – Nie, proszę! – błagał wyspiarz. – Odwiąż osła, chyba że chcesz, aby zleciał także! – powiedział jeden z wojaków. Rolnik wahał się z rozpaczą w oczach. – Pospiesz się, bo i ty pofruniesz! – warknął dowódca. – Ten człowiek spieszy się na statek! – dodał, wskazując na kupca. Rolnik rozluźnił sznury drżącymi rękami. Żołnierze podnieśli wózek, ustawili na pochyłości i pojazd pomknął w dół po skalistym stoku, z każdą minutą zwiększając prędkość, aż ostatecznie wywrócił się na bok, fikając powoli kozła w powietrzu, po czym roztrzaskał się na drobne kawałki na głazach poniżej. Słoma rozproszyła się na cztery wiatry, a rolnik patrzył na to wszystko przerażonymi oczyma. – A teraz stań z boku! Chłop i przestraszone zwierze przycisnęli się do skalnej ściany, a grupa przeciągała obok. Wkrótce potem Ravel wypoczywał już wygodnie w jednym ze składów towarowych, nadzorując rozładunek przywiezionych dóbr, zupełnie zapomniawszy o incydencie na drodze. Przed chwilą dotarła do niego wiadomość, że „Wąż” przybił dzisiaj wcześniej. Zaraz posłał po Ilesta, drugiego oficera na statku. Młody człowiek o ściągniętej, zmęczonej twarzy przybył w przeciągu godziny. Na ramieniu jego tuniki widniały insygnia oficera Departamentu Informacji. – Masz to tutaj? – zapytał bez słowa wstępu. – Oczywiście! – odpowiedział Ravel. – Czeka bezpiecznie w moim biurze. Chodź! Wziąłeś ze sobą pieniądze? Ilest skinął i Ravel poprowadził go do pokoju w bocznym skrzydle domu towarowego. Takie pomieszczenia wynajmowano kupcom zawierającym na Zalys transakcje handlowe, którzy potrzebowali bezpiecznego miejsca do przechowywania szczególnie wartościowych okazów. Ravel otworzył drzwi jednym z pęku kluczy przywiązanych do pasa, potem wszedł do środka i zapalił lampę. Następnie otwarł okutą metalem skrzynkę i wyjął bardzo ciężką szkatułkę.
Umieścił ją ostrożnie przed sobą na stole i przygotował trzeci klucz, ale nagle przerwał wszelkie czynności i uśmiechnął się do swego towarzysza. – Czy mogę zobaczyć list? Ilest wydobył spod swojej tuniki opieczętowany papier i podał go bez słowa. Ravel rozerwał lak i szybko przebiegł treść wzrokiem. List zawierał obietnicę wypłaty tysiąca złotych imperiali, podpisaną osobiście przez kanclerza Verkho. Każdy skarbiec w cesarstwie honorował taki dokument, a i kredyt dla Ravela był tym samym także gwarantowany. Kupcowi aż pociekła ślinka. – A oto mała premia – dodał marynarz. – Za szybkie wykonanie zlecenia – Rzucił worek na stół. Ze środka dobiegło brzęczenie monet. – Mój pan docenia lojalną służbę! – wyjaśnił Ilest. – Nie będzie ci na niczym zbywało, gdy następnym razem odwiedzisz Xantium. – Dziękuję! – Ravel czuł się przyjemnie zaskoczony tym gestem, ale wcale nie zamierzał udawać się do Xantium. Miał inne plany! Wreszcie otworzył szkatułkę. Wewnątrz znajdowała się matowa kula wielkości ludzkiej głowy, bezpiecznie zawinięta w czystą słomę. Nierówna powierzchnia przypominała szkło, które wiele lat przeleżało na dnie morza, nieprzejrzyste z zewnątrz, a krystalicznie czyste tam, gdzie nie przenikał już wzrok. – Mogę? – zapytał Ilest. – Oczywiście! Drugi oficer pochylił się i podniósł kulę, śmiesznie lekką dla jego prężnych, młodych ramion. – Spójrz tutaj! – powiedział Ravel, wskazując palcem. – Jakiś prostak chciał rozbić to siekierą! Uderzenie rzeczywiście naruszyło powierzchnię. Brakowało nieregularnego kawałka wielkości paznokcia kciuka. Szkło w głębi było przejrzyste jak kryształ. Ilest przybliżył się do lampy, przyłożył oko do szczeliny i uśmiechnął się do siebie. Tam, zatopiony pośrodku szkła tkwił zaokrąglony kształt wielkości ludzkiej pięści, otulony w srebrzysty metal z wyrytymi na nim nieczytelnymi znakami. – Talizman jest nie uszkodzony! – orzekł Ilest. – Dobrze to przeprowadziłeś. Ravel pochylił się w podziękowaniu, a marynarz z powrotem umieścił kulę w słomie. – A co z człowiekiem, który to znalazł? – zapytał Ilest. – Nie żyje! – zameldował krótko kupiec. – Jego żona także. – Czy widział tę kulę jeszcze ktoś inny? – Nie. – A... tutejsze władze? – Nie dotarło do nich ani jedno słowo na ten temat.
– A więc naprawdę zasłużyłeś sobie na nagrodę – zakończył Ilest. Ręka żołnierza mignęła nagle w powietrzu i cienki jak igła nożyk ukłuł szyję Ravela. Oczy kupca otworzyły się szeroko, ale nie zdążył nawet krzyknąć, bo śmiertelna trucizna powaliła go natychmiast. Ilest pochwycił bezwładne ciało i położył je delikatnie na ziemi, a potem odciął sznur mocujący klucze. Cicho zamknął szkatułkę. Worek złota schował do kieszeni, a list złożył starannie i włożył go za pazuchę. Potem podniósł skrzynkę, odwrócił się i opuścił pokój. Zamknąwszy drzwi na klucz, niespiesznie udał się na swój statek. „Wąż” wyszedł w morze przy następnym odpływie. Przewoził ładunek bursztynu, klatkę pełną ropuch i więźnia zwanego Bowen Folegandros, a także nie figurującą w żadnym wykazie szkatułkę, ukrytą w kabinie drugiego oficera.
Rozdział 9 W dolinie duchów kamienie stają się coraz zimniejsze! Wspomnienia zapadają się coraz głębiej, a dawne opowieści śpią! Kto zachęci, powróci je do życia, kto odejmie im cierpienie? Nawet moje oczy oślepły! Widzę tylko niebo. Na Morzu Larejskim nastał świt i żeglarz na dziobie „Węża” mrużył oczy, patrząc w kierunku wschodzącego słońca. Ale przynajmniej dla jednego pasażera czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Przed oczyma Bowena trwał tylko jeden obraz – Gaye padająca na ziemię. Nieustannie czuł żelazny uścisk rąk strażników, chwytających go za ramiona, jego, wciąż niezdolnego uwierzyć w to, co się stało. A ona leżała tak cicho! Nie zwracał uwagi na cztery ściany małej, zamkniętej kabiny. Kołysanie statku przecinającego fale nie miało żadnego znaczenia. Mógł myśleć tylko o Gaye. Tęsknił straszliwie, cały czas czując brak ukochanej i wzbraniając się przed zaakceptowaniem faktu brutalnej rozłąki. To niemożliwe, że nie byli razem, nawet w tym momencie! Płakał, wzywając jej imię, krzyczał w niepohamowanym wściekłym gniewie, uderzał pięściami i głową w bezlitosne drzewo. Jego sny, zawsze niepokojące, teraz atakowały nawet na jawie. Nie było ucieczki od tortury samooskarżania, nienawiści i nieskończonego strachu, który wypełniał całą jego istotę. Ale najwięcej bólu zadawała miłość. Żaden oprawca nie mógłby osiągnąć więcej niż powracające wspomnienia twarzy Gaye, jej uśmiechu... Tego fatalnego letniego dnia coś pękło w Bowenie, a jego jęki osłabiały nawet wytrzymałych żeglarzy cesarskiej marynarki! Zamkniętego na stałe w celi odwiedzał jedynie pracownik galery, który wsuwał mu szybko tacę z jedzeniem i uciekał w popłochu, oraz oficer o wychudłym obliczu, od czasu do czasu przyglądający mu się tylko obojętnie z nieczułym wyrazem twarzy. Bowen nie mógł zasnąć pierwszej nocy na pokładzie statku. Jego rozpacz nie odczuwała zmęczenia! Kiedy tylko zamykał oczy, coś szarego majaczyło nad nim niewyraźnie, napełniając jego świat swoją straszliwą obecnością, przed którą nie było ucieczki. – Gaye obudziła się z omdlenia późnym wieczorem, a potem zasnęła spokojnie – powiedziała Fen. – I w nocy nic nie się zdarzyło. Fen i Dsordas, trzymając się za ręce wędrowali przez gaje oliwne na południe od Nkosa. Był piękny poranek, jasny i słoneczny, ale letni upał nie doskwierał tak bardzo, bo z gór wiał mile chłodzący zachodni wiatr. W innej sytuacji rozkoszowaliby się w pełni atmosferą tego słodko pachnącego zakątka, ale ten dzień przyćmiewało nieszczęście Gaye. Jednak odpoczywali w swoim towarzystwie, zadowoleni, że mogli uciec na chwilę z domu. Wypłoszyła ich dobrze
orientująca się w potrzebach zakochanych Etha, mówiąc, że chce zostać sama. Obydwoje byli zmęczeni brakiem snu, ale zdecydowali się jednak na spacer. Bardzo potrzebowali trochę wolnej przestrzeni dla zaczerpnięcia oddechu. Marzyła im się chwila samotności, rozmowy we dwoje... Nie namyślając się wiele, wybrali szlak, który wiódł ich przez alejki i mosty na południowy kraniec miasta. Tam przecięli wydmy i podążyli nadbrzeżną ścieżką wiodącą w kierunku Areny. – Czyż nie wycierpiała już dostatecznie dużo? – zapytał z pasją Dsordas. – Wygląda na to, jak gdyby ktoś torturował ją z rozmysłem. – Nie pamięta nic z tego, co zaszło dzisiejszego poranka. – powiedziała Fen. – To prawdziwe błogosławieństwo! – A co mówiła wtedy? – zapytał. – Coś o wypełnianiu się nieba. A potem, zanim zemdlała, wypowiedziała jeszcze dwa słowa: „To nadchodzi”. Dsordas zamyślił się. – Hmmm. Gaye miała tę koszmarną wizję w tym samym czasie, kiedy poczułem się tak niedobrze! – wymamrotał. – O co chodzi? – zapytała szybko Fen. – Nic mi nie mówiłeś o swoim złym samopoczuciu. – Och, nic poważnego. Teraz już wszystko w porządku! – odpowiedział uspokajająco. – Dolegliwości ustąpiły, gdy poszedłem do domu, a poza tym było przecież tylu innych, bardziej potrzebujących twojej opieki! Ale później poczułem się znowu niedobrze, a głowa bolała mnie tak bardzo, że myślałem już, iż zaraz pęknie! Jakby przygniatał mnie ogromny ciężar! – Myślisz, że te dwa fakty mają ze sobą coś wspólnego? – Nie wiem. Chyba że to jest dalszy ciąg wstrętnych sztuczek Farraga. – Sugestia ta, wypowiedziana bez wcześniejszego namysłu, zaszokowała Fen. – Głowa do góry! – rzucił szybko Dsordas, chcąc nieco złagodzić wymowę swoich słów. – Nikt nie jest tak potężny! A szczególnie owa obrzydliwa kupa tłuszczu! Wędrowali dalej w ciszy, wspinając się na wierzchołek wzgórza, ich ulubiony punkt widokowy. Blisko szczytu drzewa ustępowały miejsca krzaczkom, zaroślom i kwiatom. – Spójrz! – wykrzyknęła Fen, wskazując na szkarłatny kwiat o pięciu płatkach i długim żółtym pręciku. – Nigdy przedtem nie widziałam równie pięknej rośliny! – podeszła bliżej i nachyliła się, aby ją powąchać, ale Dsordas złapał ukochaną za ramię i odciągnął do tyłu. – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała, rozcierając obolałe ramię, zaskoczona i trochę urażona jego postępkiem. Do tej pory był dla niej zawsze niezwykle uprzejmy. – Wyrządziłby ci krzywdę – powiedział stanowczo. – Ale to tylko kwiat! – Zaufaj mi! – odpowiedział bezradnie. – Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem!
– Ty coś wiesz! – zarzuciła mu. – Tak jak twoja matka znasz się na siłach ukrytych w przyrodzie! Jakie niebezpieczeństwo groziło mi ze strony rośliny? Dsordas sposępniał. – Ten pyłek jest dla ciebie szkodliwy – odpowiedział niecierpliwie. – Jeślibyś odetchnęła jego zapachem, natychmiast zachorowałabyś! – Ale skąd o tym wiesz? – nalegała Fen, nie dając się pozbyć. – Zobacz, oto dowód! – dotknął pręcika i koniec jego palca od razu zabarwił się na żółto. – A czy tobie to nie zaszkodzi? – zapytała. – Nie. Niektóre rzeczy działają w odmienny sposób na różnych ludzi – odrzekł Dsordas. – Daj mi rękę! Ostrożnie przyłożył odrobinę pyłu na wierzch dłoni dziewczyny, a potem prawie błyskawicznie go zdmuchnął. Na jasnej skórze Fen pojawił się mały czerwony znaczek, podczas gdy jego ręka pozostała bez żadnych przebarwień. – Czyż nie miałem racji, że różnie reagujemy na wiele rzeczy? – zapytał. – To tak jak z Tarinem, który nie może zjeść ryby bez konieczności pospiesznego wyjścia za moment. Fen skinęła głową. W społeczności wyspy niestrawność wywołana spożyciem ryby była prawdziwą rzadkością! – Tak samo jest z tobą i z tym pyłkiem – wyjaśnił Dsordas, wskazując na kwiat. – Ale to dalej nie wyjaśnia, skąd ty o tym wiesz – powiedziała. – Odpowiadam za ciebie – odrzekł, uśmiechając się. – Muszę się tobą opiekować. – Mów, skąd o tym wiesz! – powtórzyła nieustępliwie, a jej zielone oczy rzucały gniewne błyski. Przez kilka chwil było słychać tylko owady i delikatny szum liści na wietrze. – Czasami przeczuwam coś – przyznał Dsordas w końcu. – Nie potrafię tego wyjaśnić – dodał, aby uprzedzić kolejną serię pytań. – Nie chcę więcej o tym rozmawiać. W porządku? Fen skinęła głową, mając wystarczająco dużo wyczucia, aby nie naciskać dalej. Zadowoliła się tylko swawolną uwagą: – To dobrze, że nie ma tutaj mojej matki. Nie pozbyłbyś się jej tak łatwo! Weszli na wierzchołek wzgórza i popatrzyli wokoło. Na zachodzie, w samym środku wyspy rozciągały się góry. Tam, ukryte w gigantycznych jaskiniach, mieściły się kolonie nietoperzy. Na północy, za miastem, ocienione przez odległe lesiste wzgórza, leżały plaże, gdzie znajdowano większość bursztynowych odłamków. Świetliste niebieskie morze rozciągało się aż do wschodniego horyzontu. Gdzieniegdzie uwijały się rybackie łodzie. Bliżej wzgórz ziemię pokrywała szachownica złota i zieleni. Drzewa oliwne gęsto porastały tarasowate zbocza, a w dolinach, gdzie glebę nawadniały liczne strumienie, złociły się łany zboża
i zieleniły pastwiska dla kóz i owiec. Tylko otwarte grunty powyżej leżały odłogiem. Troszkę dalej, na północy rozciągało się miasto Nkosa, z budynkami o barwach czerwieni, ochry i bieli. Oplatała je delikatną koronką sieć kanałów, prowadząca ostatecznie do laguny otoczonej przez masywną ławicę piasku. Te naturalne umocnienia przecięte były przez dwie bramy, pozwalające przypływom i odpływom dostawać się do wewnątrz i na zewnątrz. – Zatapiających przypływów można się spodziewać za cztery dni – powiedział cicho. Fen doskonale wiedziała, o czym Dsordas teraz myślał. Dotychczas włożono już wiele trudu, próbując powstrzymać okresowe zalewanie miasta, ale z roku na rok sytuacja pogarszała się tylko. Uformowane przez rzekę ławice piasku, które czyniły Nkosa bezpiecznym portem, stwarzały zagrożenie dla miasta, albowiem ciągle wymagały umacniania, a kanały wewnątrz zamulały się i przesuwały, co czyniło nawigację dosyć ryzykowną. Co gorsza, jeśli wysoki przypływ przychodził przy równoczesnym silnym wschodnim wietrze, poziom wody w zatoce mógłby wzrosnąć tak bardzo, że fundamenty domów, aleje, plac Fournoi, jednym słowem niemal wszystko zostałoby zatopione. Mieszkańcy miasta ciągle wznosili wiele coraz bardziej wymyślnych umocnień, ale nie mogli pokonać sił przyrody. Nkosa zanurzała się powoli w odmęt! – Miejmy nadzieję, że wiatr się nie zmieni – powiedziała Fen. Dsordas skinął głową, ale po jego nieobecnym spojrzeniu widać było, że myślami błądził gdzieś daleko. Przed oczyma miał obraz nieuniknionej katastrofy. Załoga cesarska przeznaczyła prawie wszystkie z najlepiej zabezpieczonych budynków na swój użytek, pozostawiając wyspiarzy na łasce losu, ale na szczęście, nawet żołnierze doceniali wartość domów handlowych Nkosy. Gdyby zdarzyło się najgorsze, Niering wydałby swoim ludziom rozkaz pomocy przy podpieraniu barykad i obsłudze pomp. – Być może najlepiej będzie, jeśli pozbędziemy się szybko naszych cesarskich panów – podsunęła Fen z figlarnym uśmiechem. – Wiesz przecież, co głosi stara legenda! – To, że jedynym sposobem uchronienia wyspy przed zatonięciem jest wyzwolenie się spod tyranii? – zapytał szorstko. – Bardzo przekonywające! Od kiedy to morze bierze pod uwagę rodzaj ludzki? – Żartowałam przecież – broniła się słabo Fen, zaskoczona gwałtownością reakcji swego ukochanego. – Jest jeszcze inne podanie – kontynuował Dsordas, tak jakby jej w ogóle nie usłyszał. – Mówi ono, że jeden ze starych bogów został zatopiony w morzu przez swoich nieśmiertelnych kumpli. Być może właśnie jego powinniśmy poprosić, aby pomógł nam wypchnąć wyspę na powierzchnię! Te sarkastyczne słowa były miarą pogardy Dsordasa dla takich przesądów. Teraz spoglądał gniewnie na port, tak jakby siłą własnych myśli próbował zabezpieczyć go przed zalewem. Fen
zdawała sobie sprawę, że niektórzy ludzie traktują stare historie bardziej poważnie niż Dsordas, ale wolała zatrzymać tę uwagę dla siebie, biorąc pod uwagę jego obecny nastrój. – Daj spokój! – powiedziała łagodnie. – Pospacerujmy sobie! Wyprowadziła go daleko poza miasto wiodącym grzbietami wzgórz szlakiem, który dochodził do doliny zwanej Areną. Był to naturalny amfiteatr, otoczony przez skały, niegdyś i teraz od czasu do czasu miejsce ważnych spotkań mieszkańców wyspy. Przez stulecia niemo przyglądał się uroczystościom religijnym, popisom retoryki politycznej i dyskusjom prawnym, gościł niezliczoną liczbę różnych aktorów, gawędziarzy i muzyków. Widział radość i żałobę, wesołość i smutek, pijaństwo, obłęd i gwałt. Towarzyszył miłości we wszystkich jej przejawach, poznał, czym jest nienawiść, a czym chłód obojętności. Tu płonął ogień i tu tworzył się lód. Teraz słońce uczyniło z Areny rozpalony kocioł, ale już wiele razy także wiatr, deszcz, burza i grad nawiedziły to miejsce. Jedni rodzili się w tym miejscu, inni umierali, a amfiteatr pozostawał nieczułym świadkiem owych wydarzeń. Dla wielu Arena to księga historii wyspy. Jeżeli Zalys miała duszę, to dusza ta była właśnie tutaj! Dsordas i Fen podeszli do wylotu małej dolinki w miejscu, wyróżnionym ciekawie ukształtowanym występem szarej skały, znanym jako Kamienne Oko. Nazwa związana była z otworem, który przechodził przez skałę pod pewnym kątem, tak że oko „przyglądało się” zgromadzonym w dole. Z kolei ludzie przebywający w amfiteatrze przez źrenicę Kamiennego Oka dostrzegali jedynie niewielki skrawek północnego nieba. Z wylotu dolinki można było wspiąć się na zewnętrzną krawędź wierzchołka i popatrzeć w dół przez nachylony tunel, który obramowywał środek doliny. Fen wspięła się na samą górę i zaglądnęła w głąb oka. Krawędzie otworu zostały wygładzone nogami przechodzących tędy wielu dzieci, wierzących, że przepełznięcie z jednego końca tunelu na drugi przyniesie im szczęście. Fen uśmiechnęła się, przypominając sobie swoje własne przejście, silne ręce, wyciągające się do niej z dołu. Teraz była już za duża, aby powtórzyć ów wyczyn, ale nie czuła żalu! To miejsce zmieniło się bardzo od czasów jej dzieciństwa. Na Arenie panował spokój. Żaden dźwięk nie mącił ciszy. Dolinę otaczała atmosfera pustki. – To miejsce umiera – powiedział spokojnie Dsordas, wypowiadając jeszcze nie ukształtowane myśli. – Co to znaczy? – zapytała, schodząc w dół, aby się do niego przyłączyć. – To znaczy... – odpowiedział – że szukanie starych dróg dla rozwiązania naszego problemu nie ma sensu! – Musimy nauczyć się polegać sami na sobie. Jeżeli kiedykolwiek była tu jakaś moc, to teraz już odeszła. – Ale ona nie mogłaby tak po prostu zniknąć! – sprzeciwiła się Fen – To miejsce za dużo wie!
– Skały i ziemia. Nic więcej! – Ale one słuchają – nie ustępowała Fen. – Wiesz przecież, że tak jest. I mają swoja własną mowę. Każdy ją słyszał, na ten czy inny sposób! – Albo wyobrażał sobie, że ją słyszy – powiedział ponuro Dsordas. – Czy to nie to samo? – zapytała. Dsordas wzruszył ramionami. – Myśl, co chcesz! – odrzekł. – Tak czy owak, magia doliny z amfiteatrem umiera! Fen wiedziała, że on ma rację, ale nie mogła się z tym tak łatwo pogodzić. Farrag i inni wrogowie dysponowali innymi mocami, i wydawało się, że wyspa powinna mieć także jakieś własne czary. Tego domagało się elementarne poczucie sprawiedliwości! Fen nie potrafiła wyjaśnić, jak mogliby użyć tego dziwnego wsparcia, ale dotkliwie odczuwała jego brak. – Zawsze były tu duchy – powiedziała smutno. – Może kiedyś – stwierdził Dsordas. – Jednak teraz z pewnością unikają tego miejsca. – Wracajmy! – rzekła Fen, czując dziwny chłód. Odeszli z Areny, uświadamiając sobie jednocześnie, że sami także nie weszli do środka. Zawrócili w stronę miasta. – Jestem ciekawa, dlaczego tylko niektórzy ludzie powracają jako duchy – zastanawiała się Fen. – Dlaczego nie wszyscy? – Mnie to także interesowało – odpowiedział Dsordas z uśmiechem. – Moja matka byłaby dobrym duchem! – Być może nie od nich zależy, gdzie i kiedy mają się ukazywać! – podsunęła Fen, zadowolona ze zmiany jego nastroju. – Matka na pewno powiadomiłaby mnie, gdyby tylko chciała – rzekł smutnie. – Jednak bardziej interesujące jest, dlaczego one powracają. Nie zauważyłem, żeby pojawiały się w szczególnie przemyślanym miejscu i czasie. – Czy wszystko musi mieć swój cel? – Jeżeli chodzi o wszelkie formy życia, tak! – odpowiedział z nieświadomą ironią. – Nawet ja? – zapytała Fen stanowczo. – Dsordas popatrzył na nią pytająco. – Do czego zmierzasz? – zapytał. – Nietrudno rozpoznać twój cel – wyjaśniła. – Ale ja tylko obserwuję. Pozostaje mi rola biernego widza, a tak bardzo chciałabym się sprawdzić. Pozwól mi dołączyć do was. – Jesteś przecież z nami – odpowiedział. – Nie bardzo! Nie zrobiłam do tej pory nic. A wszystko co wiem, to tylko ta mała odrobina, którą ty mi opowiadasz! – Czy rzeczywiście byłabym w stanie coś zrobić więcej? Czy mogę w ogóle mieć nadzieję, że uda mi się współzawodniczyć z Farragieml To zbyt niebezpieczne! –
zaczął. – Im mniej wiesz... – Nie ufasz mi? – zapytała stanowczo, przerywając znajomą frazę. – Jesteś śmieszna – powiedział pobłażliwie. – To sprawa mężczyzn! – Też tak kiedyś myślałam – rzuciła w odpowiedzi Fen. – Ale teraz... – Nie zniósłbym tego, gdyby stała ci się krzywda – sprzeciwiał się nadal. – Za bardzo cię kocham. – A więc jedynie ty możesz podejmować ryzyko? – zapytała nieufnie. – Moja miłość się nie liczy? Patrzyła na niego tak długo, aż wreszcie skapitulował. – W porządku – wyszeptał, a potem przycisnął ją do siebie i mocno ucałował. – Obiecujesz? – zapytała łapiąc oddech, kiedy odsunęli się od siebie. – Pod warunkiem, że będziesz ostrożna – odpowiedział. – Zawsze jestem ostrożna – powiedziała z lekkim szyderstwem w głosie. Farrag wysłał zdenerwowaną straż na zewnątrz. Ravel leżał w tym samym miejscu, gdzie znalazł go oficer wydziału bezpieczeństwa, sprawujący nadzór nad tym składem. Farrag pochylił się, aby dotknąć zimnej skóry kupca i zbadać delikatne nakłucie na jego szyi. Wyprostował się i popatrzył na stojącego obok oficera. Na zewnątrz marszałek wydawał się spokojny, ale wewnątrz kipiał w nim gniew. To było profesjonalne zabójstwo, a co gorsza nie poprzedzały go żadne ostrzeżenia. Marszałek nie lubił tajemnic na wyspie. – Czego brakuje? – zapytał, patrząc w kierunku otwartej skrzynki. – Niczego! – odpowiedział oficer zdecydowanie. – Przeglądałem rejestry i towary są w komplecie. Nawet bursztyn! Ale drzwi zamknięto z zewnątrz! – W głosie młodego człowieka pojawiła się nuta niepokoju. Czuł, że czyni słusznie, każąc swoim ludziom wyłamać drzwi, ale teraz, mając przed oczyma niezadowolonego Farraga, nie wiedział, czy postąpił dobrze. – Kogo widziano z nim po raz ostatni? – zapytał Farrag. – Marynarza ze statku „Wąż”, spoza Xantium – odpowiedział oficer zadowolony, że udało mu się już zebrać takie informacje. – Ale to wydarzyło się wczoraj wieczorem! – dodał niechętnie. – Według wszystkich doniesień chodzi o oficera, jednak nikt wie, jak się nazywa. – Ale wszystko wskazuje na to, że znali się z Ravelem – powiedział Farrag półgłosem. – Gdzie jest ten żeglarz? – „Wąż” wypłynął zeszłej nocy! – zameldował młody człowiek i czekał z niepokojem na wybuch gniewu marszałka. Ale nic takiego nie nastąpiło! Przeciwnie, Farrag uspokajał się coraz bardziej. Zacisnął tylko z pasją pięści. – Ktoś za to zapłaci! – poprzysiągł sobie cicho.
Rozdział 10 Na świecie panuje niepokój, a wiatr roznosi truciznę. Nie tylko nietoperze to odczuwają... Ale dlaczego ja nie widzę tego? Niektóre rzeczy są zbyt wielkie, aby je spostrzec! Jak głębokie jest niebo? Czy bogowie znają swoje własne ograniczenia? Gdzie zaczyna się i kończy wiatr? Przeznaczenie unosi się na skrzydłach bólu. Widzę jego cień, ale nie dostrzegam kształtu. Od chwili odkrycia ciała Ravela ludzie Farraga pracowali intensywnie, przesłuchując żołnierzy z eskorty kupca, urzędników składu i robotników portowych, a także wszystkich, którzy mogli być obecni przy powrocie oficera floty na „Węża”. Ale pomimo gorliwości dowiedzieli się niewiele. Odkryli tylko, że kupiec podróżował czasami samotnie. Wysłano oddział, aby zbadał trasę jego ostatniej wędrówki. Powrócił on z wieścią o dwóch wieśniakach, parze mieszkającej w odosobnionym domku przy północnym brzegu, których znaleziono martwych. Podejrzewano, iż zmarli na skutek spożycia trucizny. Jednak nikt nie wiedział na pewno, czy to Ravel odpowiadał za tę śmierć. Poza tym, jak tacy nędzarze mogliby posiadać coś równie wartościowego, co wywołałoby chęć grabieży, a przez to konieczność dokonania potwornej zbrodni? Nawet pogoda spiskowała, aby pokrzyżować Farragowi śledztwo. Silny wiatr dął nieprzerwanie z zachodu i nie było szansy na doścignięcie tak szybkiej jednostki, jaką był „Wąż”. Jednak Farrag poprzysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek statek ten powróci na Zalys, kapitan i załoga zostaną zmuszeni do odpowiedzi na kilka bardzo rzeczowych pytań! Marszałek rozważał, czy nie skontaktować się w tej sprawie z Xantium, ale wahał się. Bądź czujny. Słowa Verkho często powracały. Czy zawiódł kanclerza? Czy być może Verkho uknuł jakąś intrygę, o której on, Farrag, nie powinien nic wiedzieć? Na wszelki wypadek należało postępować ostrożnie. Ostatecznie marszałek nałożył parę trywialnych kar na tych, którzy nie spełnili jego oczekiwań, a potem przestał się zajmować tą całą sprawą. Miał wiele innych rzeczy na głowie! Oczywiście dowiedział się o ślepocie Gaye i przyjął ten nieoczekiwany prezent z nieukrywaną radością. Im więcej cierpienia, tym lepiej! Jeśli to nie sprowokuje do działania tych cuchnących głupich wyspiarzy... Jednak nadal panował spokój, przynajmniej na zewnątrz, więc marszałek zdecydował się na dalszą akcję. Ten rodzaj gry dawał mu najwięcej zadowolenia. Momentem wybranym na następny ruch były uroczystości na cześć dziesiątej rocznicy cesarskiego małżeństwa. – I To on! – powiedział cicho Dsordas. – Ten w czerni, z lewej strony drugiego basenu.
– Dlaczego nie ma munduru? – zapytała szeptem Fen. – Nie jest na służbie. Poza tym oficerowie Departamentu Informacji nie powinni się mieszać z pospólstwem przy takich okazjach. Dsordas i Fen siedzieli pośrodku wielkiego tłumu wyspiarzy, zgromadzonych na skałach otaczających baseny przypływowe. Przybyli tutaj, aby przypatrzyć się walkom rekinów. Widowisko zorganizowane było przez kilku lubiących rozrywki żołnierzy w ramach obchodów ku czci cesarskiej pary. Poniżej, bliżej miejsca gdzie odbywały się zawody, ale wciąż w rozsądnej odległości od brzegu siedzieli żołnierze i oficerowie, razem z ich cywilnymi gośćmi. Organizatorzy zapłacili miejscowym rybakom za dostarczenie rekinów, wiedząc, że korzyści z zawieranych później zakładów nie tylko zrekompensują, ale i przewyższą poniesione na początku koszty. Jeszcze przed rozpoczęciem postawiono dużą ilość pieniędzy. Zakładano się o to, który z młodych nurków – mieszkańców wyspy, oni to bowiem byli tutaj płatnymi artystami – utoczy krwi bestii jako pierwszy, jak długo nurkowie będą mogli pozostawać w wodzie, kto zada rekinowi ostatni cios, który z mężczyzn pierwszy odniesie rany, kto pierwszy umrze i tak dalej. W grę wchodziło jeszcze wiele kombinacji, wydumanych przez perwersyjne umysły graczy. Jedna z konkurencji została już zakończona. Pokaleczone szczątki małego rekina wyciągnięto z wody. Teraz rybacy reklamowali mięso zwierzęcia. Woda basenu zabarwiła się na purpurowo, a bryza przynosiła zapach krwi i rozerwanej skóry. Jednak wielu widzów uważało, że było to dosyć rozczarowujące widowisko. W oczywisty sposób pływający ludożerca zaprzestał walki, kiedy tylko jego mały mózg rozpoznał, że jest uwięziony. Nurkowie odnieśli relatywnie łatwe zwycięstwo i żaden z nich nie odniósł innych obrażeń poza zadrapaniami. Wielu mieszkańców wyspy podzielało rozczarowanie żołnierzy, chociaż dumni byli z umiejętności nurków. Jako ludzie morza, bali się rekinów i nienawidząc ich nie dostrzegali niczego złego w wykorzystywaniu ich do takiego rodzaju sportu. Walka mężczyzny uzbrojonego w nóż przeciwko zębom i płetwom miała długą tradycję na Zalys, dopiero xantyjska załoga wprowadziła zakłady jako integralną część spektaklu. – Czy Panos wygrywa? – zapytała Fen, próbując nadążyć za chaotycznym strumieniem transakcji. – Nie jestem pewien – odpowiedział Dsordas. – Na pewno postawił dużo. – Desperacja? – podsunęła Fen. – Miejmy nadzieję – odpowiedział cicho. Zwykle para nie nawiedzała takich widowisk. Fen już teraz czuła się niedobrze, a Dsordas pogardzał tak okrutną i bezsensowną rozrywką, ale obiecał przecież zapoznać Fen z jakąś aktywną formą pomocy Dzieciom. Obserwacja Panosa stanowiła najmniej ryzykowne przedsięwzięcie, jakie mógł sobie
wyobrazić. Wzrok Fen skierował się znowu na drugi z czterech basenów. Ten rekin był zdecydowanie większy od swego poprzednika i już teraz pełen gniewu zataczał kręgi wewnątrz swego więzienia, co pozwalało mieć nadzieję na ujrzenie bardziej zażartej walki. Ale mimo to jeden z organizatorów, silnie zbudowany, brodaty żołnierz postanowił ożywić nieco rozgrywkę. Po żałosnej kapitulacji pierwszej bestii nie chciał ryzykować powtórzenia się tego samego scenariusza. Złapał gdzieś psa przybłędę, którego teraz chwycił za tylne nogi, okręcił nim w powietrzu i wrzucił skomlące zwierzę prosto do basenu. Jego postępek wywołał radosne okrzyki tłumu, śmiechy i istną lawinę zakładów o szansę przeżycia biednego kundla. Pies wynurzył się na powierzchnię, parskając i szczekając głośno, po czym pospiesznie ruszył w kierunku brzegu. Przez chwilę wydawało się, że mu się uda ujść cało, ale nagle spod wody wynurzył się ogromny pysk rekina i pojedyncze kłapnięcie zębami przecięło przerażone zwierzę na pół. Wkrótce na wzburzonej powierzchni wody nie pozostało nic z wyjątkiem małej czerwonej plamy. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk przy wtórze wesołych okrzyków i podnieconych komentarzy. Rekin zakosztował krwi i teraz gotów był na wszystko! Niektórzy z nurków wydawali się przestraszeni, podczas gdy innym aż oczy zabłysły w odpowiedzi na to wyzwanie. Jeden z młodych ludzi zastygł nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w swego przeciwnika, a krople morskiej wody wolno skapywały z jego opalonego, dobrze umięśnionego torsu, odbijając w swoim wnętrzu promienie porannego słońca. Był to Helian, znany jako „Ostrze”, niepiśmienny chłop z jednej z północnych wiosek, otaczany wielkim szacunkiem w niektórych kręgach za szczególne umiejętności w walce z rekinami. Młodzieniec był ulubieńcem tłumu i pamiętał o tym. Było więc naturalne, że wchodził w skład grupy trzech mężczyzn, którzy zanurkowali w basenie, aby rozpocząć pojedynek z bestią. Jako pierwszy zdobył punkty, zakrzywionym nożem rozdzierając grzbiet rekina, tak że powstała długa, postrzępiona rana. Od tego momentu walczący i zakładający się działali jakby w amoku. Dwóch nurków odniosło poważne obrażenia, jeden wynurzył się z obciętą ręką, a łydkę drugiego ryba rozszarpała na kawałki, ale obydwaj wydostali się z wody żywi, a wkrótce i rekin poddał się ostatecznie! Fen już dawno przestała przyglądać się walce, czując wstręt do wyjącego tłumu i jego żądzy krwi. Była szczęśliwa, że może skoncentrować uwagę na czymś innym. Panos rozpalił się, jego twarz płonęła. Krzyczał razem ze wszystkimi i nieustannie robił zakłady. Pieniądze i kartka z zapisami wędrowały tam i z powrotem, chociaż transakcje przebiegały jakby bez jego udziału, bo oczy hazardzisty rzadko opuszczały skłębioną, zabrudzoną wodę. Kiedy rozgrywka dobiegła końca, wydawało się, że Panos wrócił na ziemię. Patrzył teraz na monety, które trzymał w ręku, a potem przeszukał kieszenie w poszukiwaniu zapisów. Nawet
z dużej odległości widać było przerażenie malujące się na jego twarzy. – Przegrywa – wyszeptała Fen. – To dobrze – odpowiedział Dsordas – Dasz sobie teraz radę sama? Muszę się z kimś jeszcze zobaczyć. – Oczywiście! – Znasz swój plan działania? – dopytywał się, wyraźnie niechętny pomysłowi pozostawienia jej samej. – Teraz już wiemy, że siedzi po uszy w długach. Pozostaje dowiedzenie się jeszcze u kogo i o jakie kwoty chodzi! Obserwuj, jak sobie dalej tutaj radzi, a gdyby wyszedł, idź za nim zachowując bezpieczny dystans! Wszystko, co dostrzeżesz, nawet na pierwszy rzut oka zupełnie nieistotny szczegół, może stać się dla nas punktem zaczepienia! – Dobrze, dobrze. Nie musisz mi przypominać – powiedziała wyraźnie zniecierpliwiona. – Mało czeka na ciebie z łódką przy trzeciej kładce od mostu, na wypadek gdybyś potrzebowała gdzieś podpłynąć. – W porządku? – Idź już! – odpowiedziała. – Dam sobie radę. Dsordas nie mógł się powstrzymać, aby nie udzielić jej jeszcze jednej wskazówki. – Cokolwiek przedsięweźmiesz, nie podchodź do niego zbyt blisko! – powiedział cicho. – Możesz wycofać się w każdej chwili. Jeszcze nie pora na bohaterskie wyczyny. W odpowiedzi Fen przycisnęła go do siebie i ucałowała mocno. – Będę tak ostrożna jak ty – obiecała szeptem. Kiedy Dsordas powstał, aby opuścić ukochaną, przez tłum przeszedł nagle szmer zaskoczenia i dało się słyszeć potężny plusk. Dsordas zatrzymał się i odwrócił, aby spojrzeć na trzeci basen. – Co to było? – Czyżby nietoperz morski? – pytała Fen z niedowierzaniem. – Wpuścili nietoperza, a nie rekina? – Z wyglądu duża sztuka – skomentował. – Ale one są łagodne! – zaprotestowała Fen. – Często pływałam razem z nimi. Po co je zabijać? – Widziałem, jak przewracały małe łódki – odparł Dsordas. – Jeśli skaczą podobnie jak ta, to siła takiego uderzenia mogłaby łatwo ogłuszyć człowieka i zatopić go! Jakby na potwierdzenie wypowiedzianych przed chwilą słów, nietoperz morski wyskoczył gwałtownie z wody, a jego duże, trójkątne skrzydlate płetwy zafalowały ze wzburzeniem. Małe różki zdawały się szukać kurczowo w powietrzu jakiegoś miejsca zaczepienia, podczas gdy długi ogon chłostał wokoło niczym bicz. Grzmiący trzask, kiedy ryba uderzyła o wodę, odbił się jak niemy protest echem pośród skał, a wiatr rozwiewał wodny pył na wszystkie strony.
Fen przeszedł dreszcz niepokoju. Dsordas natomiast chłodno rozważał sytuację płaszczki jako kolejny dowód ludzkiej nieprawości i nie przejmował się tym zbytnio. – Być może, jeśli rozdrażnią ją wystarczająco, spełni ich oczekiwania – zauważył ze wstrętem i rezygnacją w głosie. Przyklęknął przed Fen i dodał cicho: – Nie spuszczaj z niego oka! Polegam na tobie! – Po czym pocałował dziewczynę w policzek i odszedł. Fen walczyła ze sobą, aby skoncentrować swoją uwagę na Panosie, ale ciągle jej wzrok zwracał się w stronę uwięzionej płaszczki. Wokoło dało się słyszeć szum konwersacji. Nie była jedyną, która zauważyła zimną, nienaturalną złośliwość zwierzęcia. Ona próbuje tylko uciec! – mówiła sobie, jednak bez większego przekonania. Pamiętała czasy kiedy jako mała dziewczynka pływała razem z przepiękną parą nietoperzy morskich. Tamte stworzenia były bardzo ciekawskie, ale w ogóle niegroźne! To prawda, że krążyły legendy głoszące, iż uderzenie jednej płetwy płaszczki może przewrócić łódkę, ale Fen wierzyła, że jeśli takie rzeczy w ogóle się zdarzały, to należało je raczej postrzegać jako zachętę do zabawy niż jako złośliwą psotę. Oczywiście duże płaszczki bez wątpienia dysponowały niezwykłą siłą – jedna według doniesień wlokła rybacką łódkę na harpunie przez trzy kilometry, a inne bez kłopotu podnosiły ciężkie kotwice – jednak Fen nigdy nie czuła się nawet w najmniejszym stopniu zagrożona ich obecnością. W rzeczywistości dawni przyjaciele zabaw oczarowali ją zupełnie. Ale teraz nie była taka pewna ich pokojowego nastawienia. Być może jeśli rozdrażniają – wystarczająco... Uwaga całej widowni, nie wyłączając Panosa, skierowała się na basen płaszczki. Robiono gorączkowe zakłady. Raz jeszcze pewny siebie Helian z uśmiechem na twarzy wystąpił naprzód, ale tym razem zanurkował sam. Natychmiast powstały liczne fale i nie można było niczego dostrzec. Potem nagłe powierzchnia wody rozerwała się, jakby nastąpił podwodny wybuch. Płaszczka dynamicznie uniosła się w powietrze. Razem z nią wyskoczył nurek, widocznie chwytając się brzucha ryby. Potem jednak wygiął się do tyłu z rozpostartymi ramionami. Zahipnotyzowanym tym widokiem widzom człowiek i płaszczka zdawali się spadać bardzo powoli i te kilka chwil wystarczyło, aby wszyscy dostrzegli twarz i pierś Heliana, obdarte ze skóry, a także poszarpany tors z rozerwanym brzuchem. Krew mieniła się szkarłatem pośród piany. Nurek skonał, zanim znowu uderzył o wodę. Parę sekund później płaszczka opadła gwałtownie na wypatroszone ciało śmiałka. Na długą chwilę wszyscy wstrzymali oddech i trwali w tej ciszy, dopóki nie przebrzmiały ostatnie echa upadku. Potem zewsząd rozległy się okrzyki przerażenia, gniewu i zdziwienia! Tylko jeden człowiek śmiał się, niezdolny opanować swojej radości, gdy wygrane pieniądze płynęły do niego szerokim strumieniem. Zła passa Panosa dobiegła końca! Fen otwarła szeroko usta, mając żywo w pamięci całą tę scenę. Wciąż nie wierzyła własnym oczom. Zęby płaszczki były przecież cienkie i płaskie, a w górnej szczęce nie było w ogóle
żadnych! Jak zatem mogła tak rozszarpać Heliana? Żołnierze z przygotowanymi do rzutu włóczniami zgromadzili się teraz wokół basenu, bo wszyscy nurkowie cofnęli się ze zgrozą. Ze swojego miejsca Fen widziała kilkanaście ostrzy błyszczących w locie. Zaraz potem rozległ się radosny okrzyk, bo jedna z nich na pewno sięgnęła celu. Moment później nastąpiło jednak nagłe poruszenie. Człowiek, który trafił rybę, został znienacka zaatakowany. Rozszalały nietoperz-zabójca wyskoczył z wody w kierunku głazu, na którym stał ów żołnierz, i chlasnął długim ogonem. Jego koniuszek uderzył w twarz mężczyznę, który padł do tyłu, jęcząc i wzywając pomocy. W tym czasie płaszczka opadła ciężko i wsunęła się znowu pod wodę, pozostawiając za sobą opalizującą smugę krwi. Wszyscy odskoczyli na bezpieczną odległość, a ranny żołnierz skręcał się i wił w straszliwym bólu, przyciskając ręce do rozciętej głowy. Wkrótce drgnął ostatni raz i zastygł bez ruchu. Słowo „trucizna” roznosiło się lotem błyskawicy pośród rozgorączkowanego tłumu. Tylko Panos zachowywał zimną krew. Upychał po kieszeniach wygrane pieniądze, podsumowywał zapiski i szacował uzyskany majątek. Zakończywszy tę procedurę, po prostu odwrócił się i podążył w stronę miasta. Fen była zbyt oszołomiona, aby natychmiast zareagować, ale ostatecznie pozbierała się jakoś i na drżących nogach rozpoczęła wspinaczkę na szczyt skały, w stronę ścieżki do miasta. W ten sposób nie zobaczyła już niechlubnego końca rai, zakłutej tuzinem lanc i zarżniętej potem przez żądnych zemsty nurków. Nie za szybko? – napominała się. – Nie podchodź zbyt blisko! Miała nadzieję ukryć się pośród rozchodzącego się tłumu, ale nieoczekiwany rozwój wypadków sprawił, że odczuwała szczere zadowolenie, iż może się stąd wcześniej wydostać, chociaż to czyniło jej misję trudniejszą! Odczekała, aż Panos znajdzie się daleko z przodu, a potem podążyła za nim na wciąż niepewnych nogach. Nad rzeką Panos gestem ręki wezwał dwóch żołnierzy czekających w łódce. Wykonując parę ruchów wiosłami zbliżyli się do niego, a potem przeciąwszy rzekę wpłynęli do jednego z kanałów. Fen trzymała się na uboczu, dopóki nie upewniła się, dokąd zmierzają. Wtedy podbiegła, aby odnaleźć Mało. Młody silny rybak znał prądy jak mało kto, a już na pewno o wiele lepiej niż płynący z Panosem żołnierze. Dzięki temu nie stracili z oczu śledzonej załogi. Podążanie przez labirynt kanałów w pewnym oddaleniu od łódki Panosa byłoby na dłuższą metę dosyć skomplikowane, ale na szczęście wkrótce stało się jasne, dokąd zmierzał oficer. – Plac Fournoi – mruknął cicho Mało. – Wysadź mnie przy drugim końcu! – powiedziała Fen, obserwując swego podopiecznego, który wyszedł na ląd, zwolnił żołnierzy i odszedł żwawym krokiem. Mało wyskoczył, aby przytrzymać łódkę, gdy Fen wydostawała się na brzeg. – Czy chcesz, abym poczekał? – zapytał.
– Nie, dziękuję. – Myśli Fen podążały już za Panosem. – Bądź ostrożna! – ostrzegł ją na pożegnanie Mało. Tłum wypełniał plac Fournoi. Wokoło wrzały przygotowania do uroczystości, które miały odbyć się jeszcze tego samego dnia. Fen zrobiło się słabo, gdy przypomniała sobie, jakie przyjemności czekają na nią jeszcze tego popołudnia, ale odsunęła niepokój na stronę i obrawszy drogę przez plac, weszła na rozgrzane słońcem kamienie. Nietrudno było śledzić Panosa. Zadanie ułatwiał jego szampański humor. Oficer podążał w kierunku ogródka tawerny, gwiżdżąc skocznie i pozdrawiając wylewnie napotkanych znajomych z garnizonu. Usiadł przy wolnym stoliku i głośno zażądał wina, a kelnera, który zaraz nadbiegł, aby go obsłużyć, nagrodził garścią monet, rzuconych niedbale na tacę. Oficer Departamentu Informacji pił łapczywie, z wyraźną przyjemnością, promieniejąc radością. W tym czasie Fen zastanawiała się nad wyborem miejsca, z którego mogłaby najlepiej go obserwować. Ostatecznie zdecydowała się ulokować w sąsiedniej kawiarni. Usiadła i zamówiła herbatę. Potem powoli sączyła słodko pachnący wywar, próbując bez skutku uciszyć niespokojne bicie serca. Możesz wycofać się w każdej chwili. Wspomnienie słów Dsordasa działało kojąco, ale jednocześnie zwiększało determinację, aby jednak dowiedzieć się czegoś pożytecznego. Na pewno jej ukochany sądził, że długi Panosa, w które wpędziło go zamiłowanie do hazardu, pozwolą wykorzystać lekkomyślnego oficera jako źródło informacji albo nawet skłonić go do aktywnej pomocy Dzieciom. Teraz te nadzieje legły w gruzach, ale i tak Fen postanowiła nie rezygnować z dalszej obserwacji, bardzo pragnąc dowieść swej przydatności dla podziemia. Wkrótce do Panosa przyłączyło się paru innych żołnierzy równych mu rangą. Rozmawiali głośno i bez najmniejszego skrępowania, a dyskusja toczyła się głównie wokół sensacyjnych wypadków w skalnych basenach i zadziwiającego szczęścia Panosa. Grupka biesiadników opróżniła kilkanaście butelek wina i znalazła się w centrum zainteresowania wielu osób siedzących przy sąsiednich stolikach. Uwagę Fen zwrócili szczególnie dwaj mężczyźni o zaciętych twarzach i groźnych spojrzeniach, którzy szeptali coś między sobą, raz po raz zerkając na Panosa. Po chwili obydwaj opuścili lokal, nie oglądając się za siebie i Fen szybko zapomniała o nich. W tawernie panował duży ruch, jedni wchodzili, drudzy wychodzili, nie mogła spamiętać wszystkich. Wreszcie Panos wstał i pożegnał się, dając do zrozumienia, że powinien już odejść, aby spłacić swoich wierzycieli. – Lepiej nie rozdrażniać tamtych rekinów – zgodził się jeden z jego towarzyszy. Panos roześmiał się i skierował się ku drzwiom, a monety zadzwoniły głośno w kieszeniach jego spodni. Fen zmusiła się, aby odczekać jeszcze parę chwil, a potem skinęła na właściciela tawerny i podążyła za Panosem. Oficer szedł w stronę jednego z głównych wyjść placu, ułatwiając tym samym Fen pozostanie niewidoczną pośród tłumu ludzi przechodzących tam
i z powrotem, ale potem nagle skręcił w wąską alejkę. Tutaj było już mniej przechodniów i Fen musiała zachować szczególną ostrożność. Udając, że mija wejście do alejki, zdążyła zauważyć, że Panos znowu skręca i pospieszyła za nim, nie chcąc ani na moment stracić go z oczu. Ale zanim doszła do drugiego zakrętu, usłyszała tupot biegnących stóp, krzyk, a potem odgłosy walki. Wszystko trwało zaledwie parę chwil, ale Fen zadrżała, gdy doszedł ją głuchy odgłos spadających ciosów i jęki bólu. Zawahała się i ostatecznie wsunęła głębiej w cień bramy wejściowej jakiegoś domostwa. Nagle pojawiło się przed nią dwóch mężczyzn, a każdy z nich dźwigał przedmioty, których nie mogła zidentyfikować. Napastnicy rozbiegli się w przeciwnych kierunkach i w alejce zapanowała absolutna cisza. W końcu Fen przezwyciężyła niezdecydowanie i zrobiła parę kroków do przodu, niezdolna oprzeć się chęci wyjrzenia zza załomu. Panos leżał zwinięty przy ścianie, parę metrów dalej. Wszystkie okiennice w alejce zatrzaśnięto. Wokoło nic tylko cisza i spokój. Panos zajęczał. A więc jeszcze żyje! Potem ostrożnie, aby się nie urazić, oficer zbadał zawartość kieszeni i zaklął cicho, po czym odkaszlnął i splunął krwią. Spróbował usiąść, aby potem, opierając się o ścianę podźwignąć się na nogi, ale opadł znowu na ziemię z nagłym jękiem. Fen niechętnie zrobiła jeszcze jeden krok naprzód i zatrzymała się. Panos popatrzył w górę i wtedy zobaczył ją po raz pierwszy z bliska. Twarz miał nabrzmiałą i zakrwawioną, jedno oko przymknięte wskutek opuchnięcia, rozbitą górną wargę, ale mimo wszystko nie udało mu się ukryć zdziwienia. – Dobrze się czujesz? – zapytała Fen spokojnie, nie ruszając się z miejsca. – A czy wyglądam na człowieka, któremu nic nie jest? – zachrypiał z bólem, usiłując wesprzeć się plecami o ścianę. – Przestań kpić! – Ja wcale nie... – To byli twoi przyjaciele, prawda? – wychrypiał z pogardą. – Nie! – Wy, wyspiarze, jesteście wszyscy tacy sami. – Panos odkaszlnął znowu, otarł wargi brudnym rękawem, przy czym aż drgnął z bólu. – Jak szybko zamknęli okiennice! Pewnie, lepiej nie widzieć. A ty... jaki masz powód, żeby mi pomagać? On wie, kim jestem! – pomyślała Fen bliska paniki. – Nie podchodź zbyt blisko! Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. – Pomóżże mi wiec! – warknął ze złością. – Zrób coś z tym! – Tu wskazał na zeszpeconą twarz. – Nastaw mi żebra! A najlepiej, odzyskaj moje pieniądze! Potłuczone ciało to nic w porównaniu z tym, co zrobią moi przyjaciele, jeśli im na czas nie zapłacę! Panos mówił tak żałosnym głosem, że Fen przez chwilę widziała w nim tylko udręczoną istotę ludzką. Nieszczęśnik odkaszlnął znowu i jeszcze więcej krwi wysączyło się na jego
podbródek. – Zrobisz mi przysługę, jeśli mnie teraz dobijesz! – stwierdził z niewypowiedzianym zmęczeniem w głosie. – A twój dowódca, czy on nie może... – zaczęła Fen. Panos splunął. – Nie kiwnie nawet palcem! Farrag wydał zarządzenie, że oficerom nie wolno uprawiać hazardu ani zaciągać długów. Ale to przecież nienormalne! – Wypełniająca go gorycz ustąpiła wkrótce miejsca rozpaczy, gdy uświadomił sobie pełne konsekwencje tego, co się wydarzyło. – Bogowie, co ja teraz pocznę? – westchnął i nowe ślady krwi pojawiły się na jego czarnej koszuli. W tej chwili obydwoje usłyszeli kroki nadchodzących żołnierzy, zbliżających się z drugiej strony alei. Panos po raz ostatni spojrzał na Fen. Później nie umiała jednak powiedzieć, czy jego oczy wyrażały prośbę, czy ostrzeżenie. Nie wyrzekł już ani jednego słowa. Fen odwróciła się i zaczęła biec.
Rozdział 11 Zegar mierzy dwa różne czasy: jeden dla słońca, jeden dla kamieni. Cień kamieni kryje głębię i piękno, a wypełnia go ukryty ogień, który rozprzestrzenia moc! Jak czysto i dokładnie widzą ten świat! Są potężni, chociaż nie wiedzą jeszcze, dokąd iść! Nie powiedziano im jeszcze nic o pułapkach i przyjemnościach ziemskiego bytowania. Wszystkiego muszą się nauczyć – od tego zależy przyszłość! Słyszę echo ich głosów. Tak bardzo pragnę nawiązać z nimi kontakt, ale nie mam władzy nad zegarem. Czas się zmienia... Co zrobiłaś? – Dsordas nie krzyknął, ale było oczywiste, że jest oszołomiony. – Porozmawiałam z nim! – odpowiedziała ponuro Fen. – Ty mała idiotko! A co ci mówiłem? – rzekł z cichą furią, ale i z rezygnacją. I to ją uraziło. – Nie mogłam postąpić inaczej! – wykrzyknęła. – Dsordas przemilczał to stwierdzenie. – Czy on wie, że szłaś za nim? – Nie. – Jesteś pewna? – Owszem. – Fen przerwała na chwilę, ale potem dodała niechętnie: – Tak mi się przynajmniej wydaje. – W porządku. Więc może myśleć, że byłaś przypadkowym przechodniem – ciągnął dalej Dsordas. – Opowiedz mi szczegółowo, co mówił. Fen zrelacjonowała przebieg rozmowy najdokładniej, jak umiała. Dsordas nie przerywał jej. Kiedy skończyła, czuła się już trochę lepiej. – On ma teraz naprawdę poważne kłopoty, poważniejsze niż kiedykolwiek. A poza tym nienawidzi Farraga. – podsumowała. – Tu na wyspie znikąd nie otrzyma pomocy. Czy to nie idealna dla nas sytuacja? Dsordas kiwnął głową w zamyśleniu. – A nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdybym z nim nie porozmawiała! – dodała Fen z triumfem, wspaniałomyślnie jednak zezwalając Dsordasowi na jakikolwiek komentarz. Skinął z powagą. – Powiedz coś! – poprosiła. – Przyznaj, że postąpiłam słusznie! – Dalej nie było odpowiedzi. – Pozwól mi choć raz mieć rację, tylko ten jeden jedyny raz! – Nigdy ci jej nie odmówiłem – odrzekł w roztargnieniu. Jego myśli nadal krążyły gdzieś daleko.
– Co złego może z tego wyniknąć? – nalegała Fen, zaniepokojona brakiem reakcji ze strony ukochanego. – Czy rozpoznałaś napastników? – zapytał Dsordas, ignorując pytanie. – Nie miałam czasu dokładnie im się przyjrzeć. – Pochodzili z wyspy? – Sądząc po ubiorze, tak – odpowiedziała Fen, a potem nagle coś się jej przypomniało. – Zaczekaj chwilę! Jestem prawie pewna, że widziałam ich już wcześniej! Siedzieli w tawernie i coraz spoglądali na Panosa! – Opuścili lokal przed nim. Widać czekali, aż wpadnie w pułapkę! – Z czego wynika, że wiedzieli, dokąd pójdzie – podsumował Dsordas. – Tak sądzę. – Ale z początku nie skojarzyłaś ich sobie z tymi dwoma z tawerny? – Nie. – Czy rozpoznałabyś ich teraz? – Myślę, że tak! – Fen przyszedł do głowy inny pomysł. – Czy to mogli być twoi ludzie? – zapytała. – Jeżeli to prawda – odpowiedział Dsordas – to działali na własną rękę. Już wkrótce będę wiedział wystarczająco dużo na ten temat – przerwał na chwilę. – Równie dobrze napadu mogli dokonać przypadkowi złoczyńcy, którzy skorzystali ze sposobności, jaka się im natrafiła – dodał z namysłem. – Panos stanowił łatwy cel, przecież przechwalał się głośno i dużo wypił. Albo, co niewykluczone, ktoś miał jakieś własne powody, aby uniemożliwić mu spłatę długów? Albo może... – Co takiego? – zapytała zaciekawiona Fen. – Możliwe, że Farrag nagrał tę całą sprawę. – To szalone! – Pomyśl przez chwilę! – zaoponował. – Zbyt prosto się wszystko układa! A co byłoby, jeśli to całe przedstawienie reżyserowałby dla nas Farrag? – Ale Panosa pobito prawie na śmierć! – sprzeciwiła się Fen. – Musiał wyglądać przekonywająco – stwierdził Dsordas, kiwając głową. – Niełatwo podrobić takie obrażenia. – Ale on był całkiem pokiereszowany! – krzyknęła Fen, prawie nie wierząc własnym uszom. – Ty chyba nie mówisz poważnie? – Wyobraź sobie tylko, że Farrag w jakiś sposób zwietrzył nasze zainteresowanie Panosem – wyjaśniał cierpliwie. – Więc zaaranżował dla lekkomyślnego oficera wielką wygraną, demonstracyjnie ustawił jego osobę przed naszymi oczyma, eksponując jego osobę tak bardzo, jak to tylko możliwe, na wypadek gdybyśmy jeszcze nie zwrócili na niego uwagi. Potem nasłał
na Panosa dwóch zamaskowanych ludzi. Wszystko po to, aby wyszlochał swoją historię temu, kto za nim podąża. – Nie, to zbyt mało prawdopodobne! – odpowiedziała Fen, z mniejszym już przekonaniem w głosie. – Biorąc pod uwagę wyznanie Panosa – kontynuował bez zająknienia Dsordas – wygląda na to, że praktycznie błaga nas o pomoc i szansę działania jako płatny zdrajca! – A w rzeczywistości jest właśnie tym człowiekiem, którego Farrag chciałby wprowadzić pośród Dzieci! – Przestań, chyba sam w to nie wierzysz? – Pomysł Dsordasa przeraził Fen. – Nawet jeśli moje przypuszczenia są mało prawdopodobne, nie należy ich lekceważyć. Farrag jest o wiele bardziej bezlitosny i przebiegły, niż sobie wyobrażamy! – Jednak w przypadku twojej pomyłki tracimy wspaniałą okazję! – zaoponowała. – Jeśli Panos rzeczywiście ma kłopoty, to niewątpliwie już wkrótce zostanie zabity, a wtedy nie będzie przedstawiał dla nas żadnej wartości. – Z drugiej strony – spierał się Dsordas – jeżeli mam rację i zbliżymy się do niego, to wystawiamy się na podwójne niebezpieczeństwo. Odkrycie naszych planów przed człowiekiem, który jest prawdopodobnie konfidentem, byłoby już wystarczająco tragiczne, ale... – Ale co? – On cię widział! – rzekł, po raz pierwszy pozwalając ujawnić się swoim emocjom. – Jeśli ten „przypadkowy przechodzień” jest nitką prowadzącą do kłębka, wówczas Farrag ma jeszcze jedną możliwość, aby nas dosięgnąć... to znaczy ciebie! A takiego ryzyka nie zamierzam podejmować. Już pięć razy słońce wzeszło i zaszło od pamiętnego Pierwszego Dnia Lata, ale stan zdrowia Gaye zasadniczo nie zmienił się od tego czasu. Nadal nie odzyskiwała wzroku i ciągle pozostawała w głębokiej depresji. Inne cielesne obrażenia goiły się powoli i dziewczyna z determinacją uczyła się po omacku poruszać po domu, miejscu nagle pełnym wielu niebezpieczeństw. Rodzina, nie wyłączając Antorkasa, który już prawie całkowicie powrócił do zdrowia, spędzała z nią dużo czasu, pomagając, pocieszając i ucząc się przy okazji, jak postępować zarówno z jej gniewem, jak i ze smutkiem. Fakt, że na dziś przypadała dziesiąta rocznica zaślubin cesarza, oznaczałby niewiele dla domu Amari, gdyby nie wydany wcześniej edykt nakazujący, aby rodzice zaprezentowali podczas obchodów wszystkie dzieci w wieku od lat trzech do pięciu. Celem zgromadzenia było rzekomo rozdanie dziatwie upominków od cesarskiej pary. Jednak forma obwieszczenia nie pozostawiała wątpliwości, że bynajmniej nie była to prośba. Mieszkańcy Zalys czuli, że twórcą tego anonimowego dekretu jest Farrag, ale nikt nie wiedział, jakie motywy nim kierowały. Ta niepewność pogłębiła jeszcze ogólny niepokój i niezadowolenie z powodu tak uciążliwych
celebracji, ale dla wszystkich było jasne, że nieposłuszeństwo może pociągnąć za sobą surowe kary. W związku z tym, gdy słońce zniżało się już w swym biegu ku zachodowi, Natali odziano w najlepsze ubrania. Chłopczyk był jedynym, który nie żywił żadnych obaw i w widoczny sposób cieszył się, że znowu uwaga rodziny skoncentruje się wyłącznie na nim! Do tej pory cała troska domowników poświecona była Gaye. Malec czuł się więc opuszczony, co wywołało w nim smutek i jednocześnie złość. Ale teraz to się zmieni! Oni wszyscy będą patrzyć tylko na niego! Plac Fournoi przypominał kocioł wypełniony hałasem, upałem i feerią jaskrawych barw. Większość pobliskich budynków udekorowano flagami w błękitno-złotych barwach imperium. Tłum ludzi kłębił się na skraju placu, a szczególnie na zacienionym obszarze po zachodniej stronie. Tawerny robiły dzisiaj znakomite interesy. Niektóre z młodszych dzieci siedziały wciąż jeszcze przy swoich rodzinach, ale większość pięciolatków dawno już odbiegła i okupowała teraz środkową część placu, rozprażoną letnim słońcem. Tylko maluchy nie czuły się zmęczone tym nieznośnym upałem! Niezmordowanie biegały wkoło, krzyczały i grały w przeróżne gry, podczas gdy zaniepokojeni rodzice przyglądali się pociechom, zastanawiając się, co będzie dalej! Do tej pory poza zwykłymi patrolami nie było widać w pobliżu żadnej większej grupy żołnierzy z cesarskiej armii z wyjątkiem paru wojaków, pracujących nad jakimś tajemniczym urządzeniem w specjalnie odgrodzonym miejscu w pobliżu kanału. Wzdłuż południowej części placu rozstawiono długi rząd stołów, które dotychczas pozostawały nie nakryte. Nikt nie zajmował tam miejsc. Etha i Antorkas siedzieli obok siebie przy małym stoliku w ogródku jednej z tawern. Nie byli tutaj od czasu strasznych wydarzeń w Pierwszy Dzień Lata. Poza tym, dziś Antorkas po raz pierwszy opuścił dom. Małżonkowie cierpieli w milczeniu. Ich wzrok prawie cały czas spoczywał na Natali, który radośnie bawił się z innymi dziećmi. Fen towarzyszyła swoim rodzicom, ale jej uwagę wciąż zajmowały wcześniejsze przeżycia. Nieustannie rozglądała się na wszystkie strony, jakby oczekując, że pośród tłumu pojawi się nagle zmasakrowana twarz Panosa. Reszta dzieci Amarich pozostała w domu z Gaye. Dsordasowi przypadł obowiązek pozdrawiania tych, którzy podchodzili do Ethy i Antorkasa, aby przekazać im kondolencje lub życzenia wszelkiej pomyślności. Dsordas cały czas kontrolował wszystko, co działo się wokoło, ale swą czujność skrywał pod maską godnej powagi. Mieszkańcy wyspy zdawali sobie sprawę, że małżeństwo Amarich nie bardzo życzy sobie pozostawać w centrum uwagi, ale wielu czuło się jednak zobowiązanych wyrazić im swoje ubolewanie. Dyskretny nadzór Dsordasa ułatwiał zadanie obu zainteresowanym stronom. Uroczystość rozpoczęła się od wystąpienia Nieringa, który zwykle niechętnie pokazywał się publicznie. Stał na balkonie kwatery głównej garnizonu cesarskiego, mieszczącej się przy południowym brzegu placu. Kiedy już wszyscy, nawet dzieci, zamilkli, Niering wygłosił przemówienie krótkie i przymilne. Wyraził w nim życzenie, aby wszyscy mieszkańcy Zalys
wzięli aktywny udział w obchodach, które upamiętniają tak radosne wydarzenie. Komendant wyraźnie nie czuł się najlepiej w roli, w której przyszło mu występować. Na koniec Niering wypowiedział słowa, które z wielu przyczyn wprawiły tłum w stan podniecenia. – Kilku moich ludzi wkrótce przyniesie jadło i napitek. To dar od Jego Cesarskiej Wysokości Southana i Cesarzowej Ifryn! Pomruk zadowolenia przebiegł przez ciżbę. Poczęstunek i łyk wina był zawsze mile widziany, niezależnie od ofiarodawcy. – Proszę, korzystajcie z tego podług upodobania! – ciągnął dalej Niering – Ale pozwólcie najeść się najpierw najmłodszym. To jest przede wszystkim ich dzień! Następnie niechaj wszystkie dzieci w wieku od lat trzech do pięciu zgromadzą się na środku placu. Tam otrzymają specjalne podarunki! Niering odczekał, aż fala podnieconych głosów opadnie, a potem kontynuował: – Uroczystości zakończymy w niezwykle interesujący sposób. Zapowiada się wspaniałe widowisko! Byłoby niemądrze z waszej strony przepuścić taką okazję! – Tu podniósł głos, by przekrzyczeć powstały po jego słowach zgiełk przeróżnych spekulacji i dociekań. – Witam was wszystkich w imieniu cesarza, ale dzieci Zalys pozdrawiam szczególnie serdecznie! – Mówiąc to Niering uśmiechnął się dziwnie. Fen poczuła, że stojący obok niej Dsordas nagle zesztywniał. Walczyła ze sobą, aby na niego nie popatrzeć! Nie odezwał się ani słowem, na zewnątrz zachowując kamienną obojętność. Jednak inni nie byli tak opanowani! Pomruk tłumu przybrał na sile i wszędzie wymieniano porozumiewawcze spojrzenia. Fen zastanawiała się, czy bardzo czujnie ich teraz obserwowano i czy Niering przypadkowo tylko użył zwrotu „dzieci Zalys”, nie kryjąc pod nim żadnych podtekstów. Nie, trudno było w to uwierzyć. Z pewnością cesarscy najeźdźcy podjęli kolejną próbę uzyskania informacji o podziemiu, chociaż jeszcze nie wyglądało to na ostateczne posunięcie. Wiedziała, kto jest inicjatorem dzisiejszych niespodzianek i ciekawiło ją, gdzie w tym momencie znajduje się marszałek. Na kogo patrzył? – Zacznijmy więc – rzucił hasło Niering i skinął ręką. Spełniwszy swój obowiązek, z ulgą zniknął w ciemnym pokoju. Na plac wkroczyli żołnierze, dźwigając tace, miski, czary, bukłaki z winem i tocząc małe beczułki. Kilku z nich niechętnie wykonywało rozkaz. Mieli skwaszone miny i rzucali nieżyczliwe spojrzenia. Ale inni uśmiechali się przyjaźnie, widząc wyczekujące buzie dzieci. W ogólnym chaosie, który nastał, Fen mogła wreszcie popatrzeć na Dsordasa nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Najpierw unikał wzroku dziewczyny, lecz potem wyraz jego twarzy złagodniał i w końcu wziął ukochaną w ramiona. – Śmiej się! – szepnął jej do ucha. – Powinniśmy się cieszyć!
Fen robiła, co mogła, odchylając się nieco do tyłu, aby popatrzeć na rozpromienioną twarz Dsordasa. Tylko oczy zdradzały prawdziwe uczucia. – Zobaczę, czy Natali nie je zbyt dużo. Jeszcze potem się rozchoruje – powiedziała. – Uważaj na moich rodziców, dobrze? Dsordas skinął głową w odpowiedzi. – Miej oczy i uszy otwarte! – rzekł miękko. – Dzisiaj mieliśmy już wystarczająco dużo niespodzianek. – Nigdy nie popełniam głupstwa dwa razy z rzędu – odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Tymczasem wszystkie dzieci skończyły już jeść i ustąpiły miejsca przy stołach dorosłym. Słońce skryło się już za otaczającymi plac budynkami. Duchy na wschodnim balkonie pozostawały teraz w cieniu, wyraźnie widoczne. Rozmawiały ze sobą tak cicho jak zwykle, obserwując żyjących jak bezradni strażnicy. Wybrane dzieci, a była ich prawie setka, zebrały się na środku placu, tak jak proszono. Większość siedziała na kamiennych płytach, inne biegały i bawiły się, wciąż pełne życia. Wreszcie nastąpiło długo oczekiwane przybycie Farraga. Wtoczył się na czele kolumny mężczyzn, dźwigających stosy jednakowych pudełek. Niektóre maluchy przestraszyły się, a kilka zaczęło nawet płakać, jednak uspokoiły się, gdy tylko Farrag zatrzymał na nich swój wzrok. Inne, nie wyłączając Natali, od początku patrzyły tylko na pudełka! Bez dalszych ceremonii wywoływano po kolei wszystkie. Podchodziły do marszałka, ten po krótkim sprawdzeniu tożsamości odsyłał większość z nich do swoich asystentów, którzy wręczali błyskotkę wyjętą z pudełka i nakazywali powrót do rodziców. Kilkunastu dzieciom jednak polecono, aby zaczekały na stronie. Wywołało to u nich duże podniecenie, widać czuły się dumne, że potraktowano je w szczególny sposób. Kiedy przyszła kolej na Natali, cała rodzina wstrzymała oddech. Dla Fen nie było niespodzianką, że jej bratu także kazano dołączyć do wyselekcjonowanej grupki. Dalsze spekulacje nie miały teraz żadnego znaczenia. Pozostawało tylko czekać, w nadziei, że wszystko zakończy się pomyślnie. Po chwili, która wydawała się wiekiem, kiedy już wszystkie dzieci przedefilowały przed Farragiem, ponownie wezwano Natali i jego towarzyszy. Marszałek przyglądał się malcom uważnie. Jego niebieskie oczy spoczęły na każdym przez parę chwil. A potem przemówił tak cicho, że nikt poza dziećmi nie usłyszał jego słów. Zwrócił się do jednego z adiutantów, ten podszedł i wręczył marszałkowi małe pudełko. Farrag wyciągnął z opakowania garść wisiorków i podniósł je do góry. Nawet w tym słabym już świetle bez trudu rozpoznano blask szlachetnego kamienia. Tylko bursztyn mógł błyszczeć tak tajemniczo i uwodzicielsko, mamiąc i wabiąc swoim wzorzystym złoto-brązowym wnętrzem.
Z tłumu rozległy się okrzyki zdumienia. Przecież nie będzie rozdawał tak cennych naszyjników? To zbyt kosztowne! Ale Farrag rzeczywiście zamierzał to zrobić. Przywoływał po kolei każde z wybranych dzieci. Już wkrótce wszystkie miały na szyjach wisiorki. – Co on robi? – zapytała Fen szeptem. Nie mam pojęcia – odpowiedział zwięźle Dsordas. Potem dzieciom pozwolono odejść. Od razu pospieszyły do swoich rodziców, aby pochwalić się otrzymanym prezentem. Natali także natychmiast podbiegł do Antorkasa – jubilera, a zarumieniona twarzyczka płonęła z dumy. – Spójrz! – zakrzyknął, z trudem łapiąc oddech. – Piękne! – Antorkas uśmiechnął się do syna, próbując nie okazać lęku. Do pozostałych rzekł: – Tak, to bursztyn. – Łańcuch wprawdzie taniutki, a oprawa niezgrabna, ale kamień wspaniały. Etha wyciągnęła rękę. – Daj mi to, Natali! – poprosiła. – Chcę obejrzeć! – Nie! – chłopczyk chwycił kurczowo złoto-brązowy kamień. – Jak ty się zachowujesz?! – skarcił go ojciec. – Zrób, jak ci matka każe! – Nie! – Natali próbował się cofnąć, a na twarzy chłopca pojawiła się złość. Antorkas złapał syna za ramię, teraz już wzburzony. – Natychmiast zdejmij wisiorek! – krzyknął. Zaraz ci oddam, obiecuję – dodała Etha łagodniej. Natali potrząsnął głową i spuścił wzrok, a jego oczy napełniły się łzami. Co najdziwniejsze, wszystkie dzieci wokoło reagowały w podobny sposób. Niektóre piszczały, inne płakały albo próbowały walczyć czy też uciekać. Żadne jednak nie pozwoliło sobie zabrać prezentu od Farraga. – Zostawcie chłopca! – powiedział Dsordas niespodziewanie. Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem, ale widząc pewność, z jaką mówił, posłuchali. Krnąbrny chłopiec patrzył na Dsordasa z bladym uśmiechem wyrażającym wdzięczność. Podczas tych zajść Farrag wymknął się niepostrzeżenie. Wokoło zapadał szybko zmrok letniego dnia, a ciemność pogłębiła się jeszcze, kiedy na rozkaz jednego z oficerów zgaszono większość latarni i pochodni. Co teraz? – zastanawiała się Fen. – Dzisiaj mieliśmy już wystarczająco dużo niespodzianek. Trwożna, pełna wyczekiwania cisza zaległa nad placem. Nagle czerwony błysk z odgrodzonej części placu przyciągnął uwagę wszystkich. Miliony niebieskich i złotych iskier wzleciało w powietrze. Mieniły się jak drogocenne klejnoty, dopóki znowu nie pochłonęła ich ciemność. Tak rozpoczął się zapierający dech w piersiach pokaz czarów. Nigdy przedtem nie
widziano na Zalys sztucznych ogni i mieszkańcy wyspy, a w szczególności rozbudzone nagle dzieci, czuli, że to najpiękniejszy magiczny spektakl, jaki kiedykolwiek oglądali. Każdy nowy wzór na niebie, każdą nową wariację koloru i dźwięku witano okrzykami zdumienia i radości. A potem mrok ogarnął zebranych raz jeszcze. Widownia zajęczała z rozczarowaniem. Czy już po wszystkim? Tak szybko? Ale pirotechnicy najlepszy fajerwerk zostawili na koniec i teraz ostatnia rakieta spieszyła już do góry, otoczona chmurą pomarańczowych iskierek, aby na odpowiedniej wysokości wybuchnąć oślepiającą jasnością bieli i błękitu. Potem, zamiast rozproszyć się bezładnie na wszystkie strony, iskry zaczęły się skupiać razem, przyjmując jakąś konkretną formę, całkiem wyraźny kształt! Wszyscy umilkli, oszołomieni tym zjawiskiem. Ogniomistrzowie natomiast patrzyli z trwogą. Nawet oni nie oczekiwali podobnego efektu. Przez kilka zapierających dech w piersiach chwil wielkie, lśniące oko z iskier zasłoniło i przyćmiło blask gwiazd. Wyglądało to tak, jak gdyby jeden ze starych bogów patrzył z nieba na zgromadzonych mieszkańców Zalys. W ciszy, gdy wszyscy z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma patrzyli w górę, dało się nagle słyszeć jakiś hałas. To Farrag śmiał się z żartu, który tylko on rozumiał.
Rozdział 12 Są znaki, których nie widział żaden człowiek, z wyjątkiem wykonawców. Rzeźbiarze zostawiali je tam, gdzie nie mógł ich zobaczyć nawet ptak. Dlaczego tak robili? Rozumiem to pragnienie nieśmiertelności, ale przecież gdy powracali znowu do ziemi, tę nadzieję grzebano razem z nimi! Tylko znaki pozostawały, tu pomiędzy gargulcami, mchem. Trwały smagane wiatrem! To jest szczególne miejsce! Ale ja jestem ostatnim, który tak myśli. Zasnął – zameldowała Etha, przyłączając się do pozostałych członków rodziny siedzących w kuchni. – To dobrze – powiedział Antorkas. – Teraz możemy zabrać ten jego śliczny wisiorek. Etha potrząsnęła głową. – Cały czas zaciska kamień w ręce – odpowiedziała. – Obudziłby się, gdybyśmy teraz spróbowali go wziąć, a ja nie chcę znowu kłótni. Jej mąż zaklął cicho. – Do czego zmierza ten przeklęty człowiek? – zapytał gniewnie. Od paru godzin rozważali intencje Farraga. Plac Fournoi opustoszał szybko, gdy tylko wszystkowidzące oko zniknęło z nieba, ale ze tego, co Etha i Antorkas zdołali usłyszeć i zobaczyć, inne dzieci wykazywały podobny upór i nadal nie pozwalały odebrać sobie naszyjnika. -, Co on chce uzyskać? – zastanawiała się głośno Fen. – Może właśnie pragnie – podsunął Dsordas – abyśmy się niepokoili, próbując przeniknąć jego zamiary! Tak zwykle wyglądają „żarty” Farraga. – To byłby zbyt kosztowny dowcip! – krzyknął Antorkas z niedowierzaniem. – Te kamienie są warte niezłą fortunę! – Pieniądze nie mają dla niego znaczenia – odpowiedział Dsordas, a potem zwrócił się do Etny: – Czy Natali powtórzył ci słowa Farraga? – Nie – odpowiedziała. – Nie chce nic powiedzieć. – Prawdę mówiąc, nie jestem nawet pewna, czy on w ogóle to pamięta. Ale zaczął się bronić i płakać, kiedy zapytałam, co usłyszał od marszałka. – Farrag na pewno celowo zmusił go do reagowania w ten sposób! – zauważyła Fen z niepokojem. – Do czego jeszcze może nakłonić te biedne dzieci? – Nie pozwolę na podobne manipulacje! – wybuchnął Antorkas, bijąc pięścią w stół. – Jeśli trzeba, przetniemy łańcuch!
– Ale to jest tylko błyskotka! – powiedział Dsordas. – Dobrze wiesz, że sama z siebie nie może zaszkodzić! Jeśli zabierzemy ją, Natali będzie nieszczęśliwy i obrażony, poza tym nie osiągniemy niczego więcej! – I na zawsze stracimy szansę dowiedzenia się, dlaczego Farrag tak zrobił! – Więc nawet nie ruszymy palcem? – warknął starszy mężczyzna. – Będziemy obserwować Natali – odrzekł Dsordas. – Tak jak wszyscy pozostali rodzice! Jeśli wydarzy się coś niezwykłego, zauważymy to odpowiednio wcześnie. Możemy wtedy próbować zapobiec złu. Antorkas przygasł i wyglądał dosyć nieszczęśliwie. Etha popatrzyła na męża i ruszyła w jego kierunku, wyciągając rękę. – Chodź, kochanie! Ty też potrzebujesz odpoczynku! – powiedziała łagodnie. – Nic więcej nie wydarzy się już tego wieczora! Fen i Dsordas także udali się na spoczynek, ale po chwili, leżąc w ciemności i słuchając swoich oddechów, zdali sobie sprawę, że sen jeszcze długo nie nadejdzie. Zbyt wiele było spraw, które ciążyły jak nocna zmora! – Śpisz? – wyszeptała Fen. – Nie. – Ja też nie. – Przysunęła się bliżej i Dsordas wziął ją w ramiona. – Co zrobimy z Panosem? – Nie mam pojęcia – odrzekł zakłopotany. – Czy możemy sobie pozwolić na przepuszczenie takiej okazji? – zapytała Fen. – Czy możemy sobie pozwolić na takie ryzyko? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Wystarczająco nieprzyjemne jest dla mnie studzenie tych wszystkich zapaleńców, którzy przychodzą do nas teraz! A ty... – Czy postąpiłam aż tak źle? – zapytała, mając nadzieję, że Dsordas zaprzeczy. – Nie wiem! – odpowiedział niespodziewanie. – To właśnie mnie przeraża! Znaczysz dla mnie zbyt wiele! – dodał. – No, może gdybyś nie była taka piękna... Fen dała się sprowokować. – Klejnoty też są piękne! – powiedziała – Czy jedynie w tych kategoriach oceniasz moją wartość? Jestem tylko I ozdobą, którą pokazuje się innym? – Obydwoje wiemy, co naprawdę znaczysz dla mnie. – powiedział, uśmiechając się figlarnie. – I dlatego nie mogę pomóc ci w twojej pracy? – pytała dalej gniewnie. – To zajęcie dla mężczyzn! – powiedział niepewnie. – Mówiłeś to już wcześniej. – Nic nie szkodzi! – Więc powinnam po prostu siedzieć w miejscu, nie ruszać się, być piękna i nie robić nic! – podsumowała z goryczą.
– Przecież radzisz sobie z tym znakomicie! – zaprotestował niewinnie. Po tym stwierdzeniu nastąpiła dłuższa przerwa, a potem obydwoje wybuchnęli śmiechem. Coraz więcej naszych rozmów przebiega w ten sposób! – pomyślała Fen. – Wygląda na to, że jesteśmy w stanie rozmawiać o rzeczach poważnych tylko żartując! Nie mogła się zdecydować, czy jest to powód do niepokoju, więc zadowoliła się na razie obrzuceniem Dsordasa kilkoma niezbyt grzecznymi wyzwiskami, a potem przytuliła się do niego. – Czy chcesz...? – zapytała. – Nie teraz. – Boli cię głowa? – Nie! – odpowiedział, śmiejąc się radośnie. – Muszę być na nogach wcześnie rano. Pierwszy przypływ powinien nadejść godzinę przed świtem. Leżeli przez chwilę cicho. Wydarzenia dnia prawie usunęły groźbę powodzi z myśli Fen. – Nie mogę zapomnieć widoku tego nietoperza morskiego – szepnęła. – Jestem pewna, że będzie mi się śnił! – Sny nie zrobią ci krzywdy. Nie są prawdziwe – powiedział uspokajająco. – Nie są prawdziwe?! Nawet te, w których ty jesteś? – Obudź mnie, jeśli będziesz się bała – zaproponował. – Przepędzę precz wszystkie potwory! Ostatecznie zasnęli jedno w ramionach drugiego. Farrag ani nie chciał, ani nie potrzebował snu tej nocy. Po prostu pływał w morzu wina i rozkoszował się wspaniałym uczuciem samozadowolenia. Wiele radości dostarczyły mu te obchody, jednak innego rodzaju niż ta, do jakiej zobowiązywała go lojalność wobec władcy. Cesarz panował sobie gdzieś daleko, ale dzięki niemu Farrag znalazł dzisiaj wspaniałą sposobność do oddania się wielkiej namiętności, jaką żywił do gier i intryg. Wszystkie eksperymenty wypadły znakomicie, wyniki przekroczyły najśmielsze oczekiwania! Mowa Nieringa, którą sam pomagał pisać, okazała się przepysznym żartem, a ogniste oko zrobiło ogromne wrażenie. Ale najlepsza zabawa była z dziećmi! Jak ci głupi wyspiarze się gapili, kiedy rozdawał bursztyny! Oczywiście, ten gest nic go nie kosztował – kamienie przywłaszczył sobie z majątku Ravela – a może przynieść ogromne korzyści! Inwestycja jest długoterminowa i niepewna, ale właśnie w owej nieprzewidywalności zwycięstwa lub porażki tkwi istota hazardu. Większość dziatwy określiłby jako beznadziejne tępaki, ale w niektórych dostrzegł jednak iskierki talentu. Te właśnie dzieci Farrag wybrał do swojego doświadczenia. Jeśli cenne podarki wydobędą niektóre z ich ukrytych umiejętności, to malcy mogą stać się nieocenionym źródłem informacji! Doświadczenia ze telepatami sugerowały, że wczesne rozpoczynanie ich kształcenia przynosi istotne korzyści. Jeżeli jego plan się powiedzie, a jeden z telepatów podda się odpowiedniemu treningowi, aby nadzorować dzieci, to zaczną one pracować dla marszałka, nie wiedząc nawet o tym!
Zabezpieczenie tego, że zatrzymają przy sobie wisiorki, było zupełnie trywialne. Młode umysły są niesłychanie podatne i otwarte na najprostsze techniki hipnozy. Być może eksperyment zakończy się fiaskiem, ale przynajmniej wzbudzi niepokój wśród wrogów. Ach, fascynujące byłoby zobaczyć, co jego szpiedzy-embrionki robią teraz ze swoimi nowymi zabawkami! Kiedy wino i towarzystwo oficerów zaczęło nudzić Farraga, wyruszył w drogę do swojego prywatnego ogrodu. Nie potrzebował spać tej nocy. Jego sny roztopiły się w truciźnie. Gaye leciała. Lot był skomplikowany i szybki, ale nie musiała wkładać weń wiele wysiłku. Zupełnie jakby urodziła się z tą umiejętnością! Wokół roztaczała się noc, tajemniczo lśnił czerwony księżyc, gwiazdy jaśniały na granatowym niebie. Krajobraz pozostawał jednak mglisty, a powietrze zapełniło się nagle mnóstwem cichych dźwięków i ech. Z mroku wyłaniały się kształty baszt i wałów obronnych. Strzeliste wieże pięły się do nieba, ich szaleńcze rzeźbienia krzywiły się w niemiłym grymasie, kiedy przelatywała obok, a wszystko wokoło wypełniali oni – ledwie zarysowane kształty w ciemności, lecące razem z nią. Ich obecność czuła jako przyjazną, ale daleką. Ich głosy przesycał głęboki, nieokreślony smutek. Gaye przebudziła się, krzycząc, a wrażenie, jakby właśnie straciła coś bardzo cennego, stało się jeszcze bardziej dojmujące, gdy powróciła do bezbarwnej ciemności świata jawy. Ię, śpiącą w pokoju Gaye, obudziły łkania siostry. – Jestem tutaj! – zawołała miękko. – Co się stało? – Gdybym tylko mogła nauczyć się latać! – rzekła Gaye tęsknie. To gdzie byś poleciała? – zapytała Ia, potem dopiero zdając sobie sprawę z bezsensu własnych słów. W duchu skarciła się za to i teraz, ocierając senne oczy, próbowała wymyślić, co mogłaby jeszcze powiedzieć. – Podążyłabym za nim, gdziekolwiek by go zabrali – odpowiedziała Gaye. – Wiem – powiedziała młodsza siostra głosem pełnym zdumienia. – Pewnego dnia zrozumiesz wszystko – powiedziała cicho Gaye. – A pewnego dnia ja nauczę się latać!
Rozdział 13 Piękne są dzieła natury. Nie potrzeba daru prorokowania, aby przewidzieć odpowiednią fazę księżyca, ruch gwiazd czy też nadchodzenie przypływów i odpływów! Być może dlatego lubię je tak bardzo? A jeśli złowieszcze znaki przepowiedzą, że słońce nie wzejdzie, co wtedy? Wielka byłaby radość, gdyby okazało się to nieprawdą! Ale co by się stało, jeśli jednak miałbym rację i cały świat winien zadrżeć przed widmem nocy bez końca? Czy spłonąłbym na stosie ofiarnym? A może obwołaliby mnie bogiem? Od początku istnienia rodzaj ludzki przeżywał wzloty i upadki... Kiedy Bowen wyszedł na brzeg, nie miał bladego pojęcia, gdzie się znalazł. Poruszał się jak we śnie, posuwając się do przodu jedynie dlatego, że strażnik popychał go w tym kierunku. Skoro tylko znalazł się na stałym lądzie, zachwiał się niepewnie, co spowodowała niespodziewana stabilność podłoża pod jego stopami. Potem stał w miejscu, obojętny na wszystko, dopóki „opiekunowie” nie poprowadzili go dalej. Nie wiedział, dlaczego jest tutaj ani dokąd podąża... Nie interesowało go to zupełnie! A oto właśnie przybył do portu w Brighthaven,
[bright (ang.) – jasny; haven (ang.) – przystań]
położonego
w zachodniej części prowincji Nadal, ziemi, która graniczyła z macierzystym Xantium od południowego zachodu. Nazwa miasta zupełnie nie pasowała do tego, co roztaczało się wokoło. Nawet letnie słońce nie mogło wiele pomóc w tym względzie, ponury krajobraz w żadnym razie nie zachęcał do odwiedzin. Ulice były szare i brudne, a wszyscy mieszkańcy rzucali wokoło zimne, nieszczęśliwe spojrzenia jak wiecznie przegrywający hazardziści. Dziwne było w takim miejscu znaleźć jeszcze oznaki niedawnych obchodów! Śmieci pozostałe po ekscesach ostatniej nocy zasypywały chodniki i bruki, a z balkonów gdzieniegdzie zwieszały się jeszcze strojne niebiesko-złote chorągwie, wyraźnie kontrastując z ogólnym brudem i nieporządkiem, które panoszyły się niepodzielnie. Ale to wszystko nie miało najmniejszego znaczenia dla Bowena. Przeszedł obojętnie koło kelnerki, która czyściła stół w ogródku jednej z tawern i spojrzała na niego, uśmiechając się współczująco. Ale jej włosy w niczym nie przypominały włosów Gaye, więc Bowen zignorował dziewczynę. Coś nagle zamajaczyło za nim, wielkie, mgliste i szare. Obrócił się gwałtownie i powiódł błędnym wzrokiem w kierunku dziwnego kształtu, a zaniepokojona eskorta od razu sięgnęła po broń. Nieświadomy niebezpieczeństwa Bowen uspokoił się wkrótce, patrząc, jak jakiś oficer
wynosi na brzeg pudełko wielkości ludzkiej czaszki. Przewoźnik zamienił parę słów z innym mężczyzną w porcie, a potem przekazał mu pudełko. Bowen uczuł, że jego świat zachwiał się nagle i dziwnie przechylił w jedną stronę. Sam zadrżał znowu, nie widząc już niczego zakrył twarz dłońmi. Z całym okrucieństwem powróciła częściowa pamięć! – Gaye! – wykrzyknął w męce. A potem runął na ziemię, mimowolnie naśladując jej upadek, którego wspomnienie nadal wypełniało Bowena straszliwym bólem. Fen przebudziła się, skoro tylko pierwsze promienie słońca zaczęły przesączać się przez okiennice, ale Dsordasa już nie było. Przez chwilę opanowała ją nagła trwoga, a potem przypomniała sobie o dzisiejszym przypływie. Wstała, ubrała się szybko i zeszła do kuchni, gdzie spotkała matkę, przygotowującą w samotności żywność. – Cieszę się, że wstałaś – powiedziała Etha. – Mam towarzystwo do pracy. – Czy papa także poszedł z nimi? – Tak, Anto i Torin również – odpowiedziała matka. – To będzie ciężki dzień. Wiatr zmienił się w nocy, więc każda para rąk się przyda! Nie po raz pierwszy Fen odczuła wdzięczność do losu, że jej własny dom stał w jednej z najwyżej położonych dzielnic Nkosa. Tutaj przynajmniej są bezpieczni, ale i tak zapragnęła przyłączyć się do Dsordasa i innych, aby pomóc im w tej trudnej walce. – Najgorsze chwile porannego przypływu miną za chwilę – ciągnęła dalej Etha – ale i tak nie sądzę, żeby planowali rychły powrót do domu. Do wieczora czeka ich jeszcze sporo pracy. Dasz radę znaleźć ich teraz, żeby zanieść im trochę jedzenia? Będą go bardzo potrzebowali! – Oczywiście – odpowiedziała wesoło Fen. – Zostanę tam, żeby im pomóc. – To zajęcie dla mężczyzn – oznajmiła matka. Dlaczego zawsze każdy mi to mówi? – zastanawiała się poirytowana Fen. – Tyle samo pożytku będą mieli ze mnie, ile z Torina! – sprzeciwiła się ostro. Etha wzruszyła ramionami. – On także nie powinien się tam kręcić – stwierdziła. – Ale spróbuj mu to wytłumaczyć. – Każdy stara się robić wszystko co w jego mocy! – odpowiedziała zaczepnie Fen. – Żadne z moich dzieci już mnie nie słucha! – poskarżyła się matka i westchnęła głośno – Gdzie popełniłam błąd? – Pozwoliłaś nam dorosnąć – odpowiedziała Fen, śmiejąc się radośnie. – To niewybaczalne! Etha tylko filozoficznie pokiwała głową. Obydwie kobiety kontynuowały przygotowania w przyjaznej ciszy. Kiedy słońce wzeszło już ponad odległy horyzont, jedzenie było gotowe i Fen opuściła dom. Dwie łódki, spośród trzech należących do jej rodziny, zostały zabrane. Pozostała najmniejsza, którą Fen obsługiwała bez żadnego kłopotu. Przypływ był rzeczywiście
bardzo wysoki, fala uderzała już o najwyższe stopnie dziedzińca domu. Fen była przekonana, że jeżeli tutaj woda doszła aż tak wysoko, to w innych miejscach musi być naprawdę ciężko. Chociaż dzisiaj prąd niósł z niezwykłą siłą, dziewczyna pewnie odbiła od brzegu. Jak wszystkie dzieci z Nkosa, wcześniej nauczyła się wiosłować niż chodzić. Zlokalizowanie Dsordasa zabrało jej dużo czasu. Wszędzie widać było oznaki zniszczenia. W kilku miejscach woda przewróciła tak zwane stałe umocnienia – pospiesznie wzniesione wały i solidne, szczelne drewniane bramy. Podobnie potraktowała zabezpieczenia doraźne – tamy wzniesione z worków piasku i kanały odpływowe. Zalała także dolne piętra niektórych budynków. Gdzieniegdzie szkody były mniej poważne, ale operacje osuszania odbywały się we wszystkich częściach miasta. Najbardziej ucierpiały dzielnice mieszkalne położone na wschodzie, najbliżej laguny. Port był dobrze osłonięty solidnymi konstrukcjami, więc dotychczas pozostawał nie tknięty przez żywioł. Wszędzie panował chaos! Już teraz wielu pozostawało praktycznie bez dachu nad głową, a powtórzenie się porannego koszmaru groziło spowodowaniem poważnych uszkodzeń niektórych budynków, co w konsekwencji prowadziłoby do ich zawalenia się. Fen udała się najpierw w te najbardziej dotknięte klęską miejsca, przypuszczając, że przede wszystkim tam potrzebowano rąk do pracy. Ale jej rodzina była nieuchwytna! Potem więc, przygnębiona ponurym widokiem, kontynuowała poszukiwania w pobliżu Fournoi. Do samego placu nie dotarła ani kropla wody dzięki zabezpieczeniom i środkom garnizonu cesarskiego. Wyglądało na to, że całe centrum wyszło cało z tej opresji. Nie znalazłszy tam nikogo ze swoich, Fen udała się w kierunku północnej części miasta. Tworzące się na rzece wiry poważnie utrudniały nawigację. Bacznie unikając prądów odpływu, dziewczyna metodycznie przeszukiwała pomocny obszar, wypytując napotkanych ludzi o Amarich i Dsordasa. Wszyscy byli jednak bardzo pochłonięci pracą, więc odpowiadali krótko paroma słowami albo nawet tylko zmęczonym wzruszeniem ramion. Zauważyła, że zaniepokojeni mieszkańcy nieustannie spoglądali na niebo. Wysoko w górze parę drobnych chmurek ciągle poruszało się na zachód, co zwiastowało wysoki popołudniowy przypływ. Wreszcie, kiedy omdlałe od wiosłowania ręce zaczęły już odmawiać jej posłuszeństwa, spostrzegła nagle szczupłą, ciemną sylwetkę Torina. Krzyknęła. Zamachał ręką w odpowiedzi i podszedł bliżej, aby pochwycić rzuconą linę i przyciągnąć łódkę do brzegu. Tam znalazła całą rodzinę, właśnie zażywającą krótkiego odpoczynku. Dsordas przytulił ukochaną na powitanie. W jego oczach ujrzała zmęczenie. Wszyscy ucieszyli się z dostarczonego prowiantu i jedli zachłannie, częstując także innych, którzy pracowali obok. Zawartość koszyka zniknęła w mgnieniu oka. – Czy chcecie, abym przywiozła więcej jedzenia? – zapytała Fen. – Nie! Musimy już wracać do pracy – odpowiedział Dsordas. – Czeka nas jeszcze dużo
roboty przed następnym przypływem. Możemy zjeść wieczorem w domu! – W takim razie ja zostaję tutaj! – rzekła Fen zdecydowanie. – A jeśli spróbujesz mi znowu wmawiać, że to praca tylko dla mężczyzn, wrzucę cię do kanału! Na krótko przed południem trójka rodzeństwa Amari, która pozostała w domu, rozsiadła się wokoło kuchennego stołu. Natali nie rozstawał się z bursztynowym wisiorkiem, ale wyglądał już zupełnie dobrze i robił wrażenie zadowolonego, Ia mało spała ostatniej nocy. Była teraz zmęczona i co chwilę tarła zaczerwienione oczy. Gaye myślała o czymś intensywnie, ostrożnie skubiąc małe kęsy. Kuchnia stanowiła dla niej szczególne zagrożenie – rozgrzany piec i wrząca woda łatwo mogłyby zrobić jej krzywdę, ale coraz bardziej przyzwyczajała się do ograniczeń nowego życia i zachowywała ostrożność. Etha krzątała się obok, zajmując się wszystkim, co tylko napotkała na drodze, aby na chwilę zapomnieć o ponurej rzeczywistości. W ciągu kilku ostatnich dni jej życie bardzo skomplikowało się i nie miała na to zbyt wielkiego wpływu. Do tej pory nie zaznała uczucia bezradności i teraz nie potrafiła sobie z nim poradzić! Posiłek przerwało nieśmiałe pukanie do frontowych drzwi. Etha, z sercem w gardle, podeszła, aby otworzyć. Podświadomie obawiała się ciągle, że znowu nadejdą jakieś złe wieści. Ale i tak nie zdążyła przygotować się na widok, który ukazał się jej oczom! Na schodach stał cały ociekający wodą Nason. Miał błędny roziskrzony wzrok. – Muszę widzieć się z Gaye – oznajmił. – Najpierw musisz wyschnąć – powiedziała Etha, zapraszając nieoczekiwanego gościa na pokoje. Nason patrzył w stronę pokoju Gaye, ale Etha złapała go za ramię i lekko popchnęła w kierunku kuchni. – Ja muszę się z nią zobaczyć! – sapnął ze wzburzeniem. – Nie w tym stanie! – stwierdziła chłodno. – Poza tym ona jest w kuchni. – Kto przyszedł?! – zawołała Gaye, słysząc swoje imię. – Nason jest cały mokry! – wykrzyknął Natali z podziwem, kiedy gość wszedł do środka. – Ia, przynieś parę rzeczy Anto – rozporządziła Etha. – Nason, rozbieraj się. – Ale... – zaczął młodzieniec, kiedy Ia wymaszerowała posłusznie. – Twoja sprawa może chwilę poczekać – stwierdziła Etha. – Gaye nigdzie się nie spieszy. – O co chodzi? – zapytała niewidoma. – Co się dzieje? Nason spojrzał na Ethę, a potem zaczął zdejmować ubranie, wyraźnie krępując się Gaye, chociaż przecież nie mogła go widzieć. – Schowaj się za drzwi spiżarni, niezgrabiaszu! – powiedziała niecierpliwie Etha. – Wcale nie chcemy cię oglądać w takim stanie. Jednocześnie możesz opowiadać, jeśli dasz radę. Nason z wdzięcznością wycofał się za przepierzenie. – Ostatniej nocy... – zaczął – wydawało mi się, że zobaczyłem kogoś w pokoju Bowena.
– Och! – Gaye wydała z siebie ciche westchnienie. Wiec wszedłem – ciągnął Nason – a w środku ujrzałem ducha. Wyglądał na poirytowanego, tupał chodząc wokoło i mówił coś gniewnie, chociaż oczywiście nie słyszałem ani słowa. Najpierw w ogóle mnie nie zauważył, ale potem popatrzył i wypowiedział parę słów. Jakby mnie o coś pytał... Jednocześnie wskazywał na puste łóżko Bowena. Powiedziałem mu... – Tu się zawahał, ale nie mógł znaleźć sposobu, aby ominąć tę przykrą prawdę. – powiedziałem, że Bowena nie ma już tutaj... ale nie wydawało się, żeby zjawa rozumiała moją wypowiedź. Ia powróciła z naręczem ubrań, żądna dowiedzieć się tego, czego nie usłyszała. Matka uciszyła ją jednak i wziąwszy ręcznik, koszulę i spodnie, podała je Nasonowi. – Dziękuję – powiedział, a potem podjął na nowo swoją opowieść. – Wtedy duch opuścił pokój przechodząc przez drzwi. Kiedy podążyłem za nim, zniknął. – A co to ma wspólnego ze mną? – zapytała cicho Gaye. – Przed chwilą przyszedł znowu – odpowiedział Nason. – Pomagałem przy umocnieniach przeciwpowodziowych – dlatego jestem taki mokry – i właśnie udałem się na górę, żeby zmienić ubranie, kiedy zobaczyłem go ponownie. Dał mi znak i wszedłem do środka. Nason wyłonił się zza swojej osłony bosy, ale przebrany w suchy, pożyczony strój. Energicznie wycierał zmierzwione włosy. – Nason nie jest już wcale mokry – skomentował rozczarowany Natali. – Tym razem widziałem go wyraźniej – ciągnął dalej gość. – Wydawał się zdeterminowany, ale przy tym na pewno w lepszym nastroju. Ciągle jednak nie słyszałem słów, które wypowiadał. Odziany był dziwnie, a u pasa wisiał mu miecz, dlatego też pomyślałem, że to może właśnie Swordsman, którego Bowen wielokrotnie wspominał przez sen. – Jaki Swordsman? – zapytały równocześnie Gaye i Ethą. Fen i Dsordas niczego wam nie powiedzieli? – zapytał, oddychając ciężko, a potem zająknął się, czując, że wszedł na niebezpieczny grunt. Nie powinienem mówić o takich rzeczach! Ale w tym przypadku nie chodzi o podziemie, lecz o całkiem prywatną sprawę. – Wyjaśnij nam! – nakazała stanowczo Etha. Nason opowiedział wszystko, nie wspominając jednak o przyczynie swojej wcześniejszej wizyty. Każdy słuchał z uwagą. Męka, jaka malowała się na twarzy Gaye, sprawiała, że chętnie zakończyłby relację ze spotkania z duchem, ale teraz nie miał już wyjścia, więc niechętnie kontynuował wypowiedź. – Dzisiaj zjawa rzeczywiście próbowała coś mi przekazać. Wyglądała na bardzo sfrustrowaną. Czułem się okropnie! Widać było wyraźnie, że to dla niej bardzo ważne, ale po prostu nie umiałem odczytać bezdźwięcznych słów. – Ostatecznie duch wskazał na łóżko, zaraz potem na podłogę przed łóżkiem, tak jakby żądał, abym dostarczył mu Bowena. Potrząsałem głową, próbując wyjaśnić, że nie mogę tego zrobić.
Wtedy uczynił kilka innych znaków, których nie pojąłem, a następnie znowu wskazał na posłanie Bowena i na swoje uszy. – Dawał do zrozumienia, że on i Bowen słyszą się nawzajem – wtrąciła Gaye. – Tak właśnie pomyślałem – odrzekł Nason z zapałem. – Potem zobaczył książkę na stoliku nocnym i bardzo się podniecił. Zaczął mówić coś z ożywieniem. Próbował nawet podnieść tomik, ale oczywiście nie udało mu się! – Wtedy chyba skapitulował, ale za chwilę znowu potrząsnął głową i przeszedł kawałek krokiem niewidomego, po czym wskazał znowu na swoje uszy i skłonił głowę, trzymając oczy wciąż zamknięte! – Ktoś, kto nie widzi, ale słyszy! – wytłumaczyła łagodnie Gaye. Nason przytaknął. – Potem przypomniałem sobie, że tę książkę Bowen otrzymał od ciebie – rzekł do Gaye z podnieceniem – więc od razu przybiegłem tutaj! Jestem pewien, że on chce cię widzieć! – Myślisz, że jestem w stanie usłyszeć jego słowa? – zapytała Gaye. – Przecież przedtem... – nie dokończyła tej myśli. Przedtem nie byłam przecież niewidoma! – Czy przyjdziesz? – Teraz? – zapytała Etha. – Tak! – odpowiedział z entuzjazmem, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. – Duch nie zniknął, kiedy wychodziłem. On nadal czeka! – Pójdę! – powiedziała Gaye z mocą. – Kochanie, czy przypuszczasz...? – zaczęła Etha. – Mamo, muszę tam iść! Bowen może próbować skontaktować się ze mną! – Dlaczego tak myślisz, dziecko? – Nie chciała, aby Gaye robiła sobie fałszywe nadzieje, które mogły tylko pogłębić jej cierpienie. – Co złego może z tego wyniknąć? – zapytała Gaye. – Czy weźmiesz mnie ze sobą, Nasonie? – Czuli jej determinację. – Oczywiście! – odpowiedział, patrząc błagalnie na Ethę. Przez chwilę przyglądała się im uważnie. – W porządku – poddała się. – Ale będę wam towarzyszyła! – rzekła stanowczo, po czym zwracając się do młodszych dzieci, zafascynowanych opowieścią Nasona, wydała niezbędne instrukcje. – Ia, opiekuj się Natali! – Uważaj, żeby nie zrobił sobie nic złego. Wkrótce wrócimy do was. – Tak, mamo. – Zbierajmy się w takim razie – rzekła z determinacją Etha. – Zobaczmy, co ten Swordsman ma nam do powiedzenia. Obydwa domy znajdowały się w zachodniej części miasta, ale droga między nimi prowadziła
przez szereg mostów i w tej sytuacji najlepiej było podróżować łódką. Jednak nie mieli już żadnej do dyspozycji, więc wyruszyli pieszo, prowadząc ostrożnie Gaye, cały czas ostrzegając ją przed stopniami i innymi przeszkodami napotykanymi na drodze. Dziś po raz pierwszy od pamiętnego dnia aresztowania Bowena dziewczyna wyszła na zewnątrz, a wędrówka w takich warunkach jak dzisiejsze była nie tylko uciążliwa, ale i niebezpieczna. Wreszcie dotarli do celu. Dom Nasona był zupełnie pusty. Wszyscy pospieszyli nieść pomoc w bardziej zagrożonych częściach miasta. Prowadząc Gaye między sobą, Etha i Nason ruszyli na półpiętro, gdzie ujrzeli drzwi do pokoju Bowena stojące otworem. Na drugim końcu komnaty dostrzegli ducha, wyglądającego przez okno. Etha zastanowiła się szybko, co on mógł tam widzieć. We trójkę weszli do środka. – Czy jesteśmy na miejscu? – zapytała Gaye. Duch odwrócił się w stronę oniemiałej dziewczyny, a jego twarz wyrażała zaskoczenie i zadowolenie zarazem. – Czy słyszysz mnie? – Tak. Kim jesteś? – zapytała podenerwowana Gaye. – Słyszysz go? – dociekał Nason, podniecony w najwyższym stopniu, ale Etha szybko uciszyła chłopca. Podobnie jak on, wyławiała jedynie brzmienie słów córki. – Moje imię nie ma znaczenia. Chcę przekazać ci wiadomość. – Od Bowena? – Nie. Sądziłem, że uda mi się porozmawiać z nim. Ale twój dar jest jeszcze potężniejszy! – Czy on żyje? – zapytała Gaye. Chociaż rozczarowana, miała jednak nadzieję, że dowie się czegoś o swoim ukochanym Bowen? Tak, nie przeszedł jeszcze na stronę duchów. – To wszystko, co mogę ci powiedzieć o nim. – Och! – odetchnęła Gaye z ulgą, słysząc te słowa, a potem zapytała błagalnie: – Nic poza tym? – Nie! – Jak brzmi wiadomość? – dowiadywała się dalej, podejmując mężną decyzję, że ta niewielka pociecha, którą uzyskała, na razie jej wystarczy. Przejrzysta twarz ducha rozmywała się coraz bardziej. – Zalys grozi wielkie niebezpieczeństwo! Jeżeli chcecie ją ocalić, Kamienne Oko musi się znowu przebudzić! Gaye czekała na wyjaśnienia, ale teraz już żaden dźwięk nie przerwał ciszy. – Czy to właśnie ta wiadomość? – zapytała. – Co masz na myśli? – Za sobą usłyszała jedynie ciężki oddech Nasona. – Co powinniśmy zrobić?! – krzyknęła rozpaczliwie. – On już odszedł, kochanie – rzekła łagodnie Etha. – Zniknął. – Nie! – zaprotestowała Gaye. – Musi powiedzieć jeszcze coś więcej! Wróć!
– Tutaj... – powiedziała matka i podprowadziła córkę do łóżka. – Usiądź i opowiedz mi wszystko! Gaye spoczęła posłusznie, czując się nagle bardzo zmęczona, po czym powtórzyła rozmowę. – Kamienne Oko? – zapytał Nason. – To przy Arenie? Bowen mówił o tym także! Co to oznacza? – Nie wiem – odpowiedziała bezradnie Gaye, bliska płaczu. – Nason, proszę cię, przynieś coś do picia – rzekła Etha. – Już, oczywiście – pospieszył w dół, aby spełnić życzenie. – Dlaczego jestem taka zmęczona? – pytała Gaye żałośnie. – Co on ze mną zrobił? – Położyła się na łóżku Bowena i zwinęła się w kłębek. W ciągu ułamka sekundy, jeszcze przed powrotem Nasona, zasnęła. Etna czuwała nad nią teraz, siedząc na fotelu. – Co przyniosłeś? – zapytała spokojnie. – Wino – wyszeptał. – Doskonale – odpowiedziała, biorąc pucharek. – Właśnie tego potrzebowałam! A jej zrobimy herbatę, kiedy się tylko przebudzi. Popołudniowy przypływ nadszedł i odszedł. Tym razem jego skutki były mniej dotkliwe, bo wiatr zmniejszył się znacznie, w końcu ustając zupełnie, ale i tak był to bardzo długi i ciężki dzień dla mieszkańców Nkosy. Dsordas, Fen i inni, przemoczeni do szczętu, wymęczeni i brudni przybyli do domu łódkami w tym samym czasie, kiedy Etha, Gaye i Nason powrócili piechotą. Kiedy weszli na dziedziniec, frontowe drzwi otworzyły się nagle i wyskoczyła z nich Ia, ze śladami łez na policzkach. Podbiegła do matki i zarzuciła jej ręce na szyję. – Och, mamo! – krzyknęła, uderzając w płacz. – Zasnęłam, a Natali gdzieś sobie poszedł. Nie mogę go nigdzie znaleźć!
Rozdział 14 Biała sowa, niespokojny zwiastun śmierci, przefrunęła koło mojego balkonu! Ale nie lękam się jej krzyku! Odlecę z nią pewnej nocy, gdy nadejdzie mój czas. Kiedy konwój przetaczał się powoli przez Martwe Ziemie, jeden z ładownych wozów, wchodzących w jego skład, podskakiwał i trząsł się na pokrytym koleinami, zakurzonym szlaku. Baylin zmieniał pozycję już setki razy i cały czas próbował wmówić sobie, że taka jazda jest jednak lepsza niż wędrówka piechotą. Po ostatnich upalnych dniach jego koń nie był już w stanie kontynuować podróży przez wysuszony trakt, prowadzący przez ziemie otaczające Xantium, a Baylin nie mógł sobie pozwolić na kupno lub wynajęcie innego. Samotne przemierzanie Martwych Ziem stanowiło dość ryzykowne przedsięwzięcie nawet w najspokojniejszych czasach, więc podróżnik z zapałem przyjął propozycję dołączenia do konwoju. Przez chwilę powolny rytm jazdy podobał mu się, albowiem dobrze współgrał z nastrojem, w jakim się znajdował, ale nie trwało to długo! Teraz Baylina bolały plecy i ramiona, pośladki drętwiały co chwilę, a nie kończące się tumany kurzu, wzniecane kopytami koni i wołów, wysuszały gardło. Pomimo że wiózł złe wieści, z całego serca życzył sobie, aby ta podróż dobiegła już końca. Baylin Parr był zapamiętałym podróżnikiem, który umiał praktycznie wykorzystać swoje zamiłowanie, ale chętnie podjąłby wyprawę nawet bez konkretnego celu. Opuszczał swój dom w Xantium więcej razy, niż mógł spamiętać, ale czuł zawsze to samo: głód nowych miejsc i doświadczeń. Uczucia towarzyszące powrotom bywały jednak bardzo różne. Czasami, po dobrze wykonanym zadaniu, rozpierała go duma i z zadowoleniem oczekiwał na nagrodę. Innymi razy czuł po prostu ulgę i cieszył się, że już zakończył uciążliwą misję. Czasami także bywał znudzony i nie mógł doczekać się chwili, kiedy znowu wyjedzie. Dzisiaj natomiast odczuwał niepokój, irytację, i radość zarazem. Mimo tej dziwnej mieszaniny skrajnych doznań nie popadał w depresję. Z przekonania Baylin był optymistą i wolał, w miarę możliwości, zastanawiać się nad przyjemnymi aspektami przyszłości. Obchody cesarskiej rocznicy nastąpią za cztery dni, a do tego czasu wywiąże się z nieprzyjemnych obowiązków. Wreszcie będzie mógł zapomnieć o swoich kłopotach, a pieniądze znowu zabrzęczą w kieszeni! Poza tym Xantium to najlepsze ze wszystkich poznanych miejsc do zaspokojenia hedonistycznych potrzeb. Aż trudno w to uwierzyć, patrząc dokoła! – myślał sobie żałośnie. Przez wiele mil ciągnęła się tylko sucha czerwona ziemia. Łagodnie wznoszący się i opadający krajobraz Martwych Ziem działał przygnębiająco, szczególnie w letnim upale i kurzu. Zimą jednak nie było dużo lepiej. Drobny deszcz, siąpiący ciągle z nieba, wytwarzał zaledwie trochę błota. Dlatego nic tu nie rosło. Nie zawsze. Baylin pamiętał, że wiele lat temu te ziemie były żyzne, a ich plony żywiły
mieszkańców Xantium i całkiem sporą populację wiejską. Ale ciągle rosnące obciążenia podatkowe i coraz bardziej zmienna pogoda stały się początkiem końca Martwych Ziem. Tak naprawdę ta pustynia była dziełem człowieka, który robiąc wszystko, aby zwiększyć wydajność gleby, doprowadził do wyniszczenia istniejącego areału. Także zbyt liczne stada bydła wypasano na olbrzymich pastwiskach, powstałych wskutek wycinania drzew i żywopłotów, które wcześniej tworzyły naturalne granice między nimi. Wkrótce plony zmniejszyły się znacznie, a zwierzęta zaczęły chorować. Wielu opuściło te strony, bo nie było w stanie nadążyć ze spłacaniem dziesięcin, wymuszanych przez miasto, a ich farmy obróciły się w ruinę. Ostatecznie susze, następujące jedna po drugiej, wyjałowiły ziemię, a burze piaskowe rozwiały pozostałe nieliczne warstwy
urodzajnej
gleby,
niszcząc
wszystko,
co
żyło,
i pokrywając
domostwa
brązowoczerwonym całunem. Proces zagłady trwał wiele lat, aż w końcu nie pozostało nic, tylko parę ścieżek pośród spustoszonej ziemi i porzucone ruiny domów. Wyłaniały się one nagle pośród pustkowia. Leżące w nieładzie kamienie i połamane belki wybieliło słońce. Wysuszyło ono także widoczne gdzieniegdzie na pustyni szkielety, które z kolei przypominały o tym, że słabo wyekwipowanych podróżników czeka śmierć w drodze do celu. Sam fakt, że miasto położone pośrodku takiej głuszy w ogóle przeżyło, był dosyć niezwykły. Cud przetrwania zawdzięczać należało dwóm czynnikom. Pierwszy z nich nosił prozaiczną nazwę Brązowej Rzeki, której woda płynęła z zachodu, z gór, przeciskając się meandrami przez Martwe Ziemie, stając się przy tym coraz brudniejsza, cieplejsza i bardziej ociężała. Jednak i tak była potężna, osiągając Xantium, położone wewnątrz jej wielkiego zakola. Do brzegów przytulały się jeszcze nieliczne małe rolnicze enklawy, ale właściwie tylko woda pobierana z rzeki miała dla miasta istotne znaczenie. System zbiorników, cystern i filtrów uruchamianych pompami, siłą niewolników czy zwierząt, zabezpieczał potrzeby ludności w tym względzie. Drugą przyczyną, dzięki której Xantium przetrwało, był fakt, że jego zarządcy wyspecjalizowali się w bezlitosnym wykorzystywaniu reszty cesarstwa. Miasto pobierało trybut od każdej, nawet najmniejszej osady. Pieniądze, żywność, wszelakie towary napływały do stolicy z najodleglejszych regionów. Ściąganie tych dóbr egzekwowała militarna potęga i polityczny nacisk, możliwy dzięki dalekosiężnym wpływom i tradycjom handlowym zawsze potężnego cesarstwa. Każdego dnia dziesiątki konwojów przemierzały Martwe Ziemie albo wolno żeglowały zamuloną, krętą rzeką, dostarczając wszystkiego, czego miasto sobie tylko życzyło, poczynając od podstawowego zaopatrzenia, a kończąc na najbardziej wyrafinowanych zbytkach, uważanych za przynależne cesarskiej stolicy. Baylin nie wątpił, że ten ruch wzmógł się jeszcze w ostatnim miesiącu, kiedy miasto przygotowywało się do nadchodzących uroczystości. Podróżnik odetchnął z ulgą, kiedy Xantium pojawiło się wreszcie na horyzoncie. Niezliczoną ilość razy zbliżał się już do serca cesarstwa, nadjeżdżając z różnych stron i o każdej porze roku,
ale widok stolicy zawsze robił na nim duże wrażenie. Xantium wyłaniało się jak ogromna góra, warstwa po warstwie, potężniejąc w miarę jak Baylin podjeżdżał coraz bliżej. Najpierw ukazywał się wzniesiony na samym szczycie zamek zwany Iglicami, a na końcu potężny mur miejski, którego widok oznajmiał kres podróży. Z daleka miasto wyglądało zupełnie nierealnie. Przypominało dużą grupę chmur albo sprawiało wrażenie niesamowitej fatamorgany, ale z każdym krokiem kształty stawały się coraz bardziej wyraziste. W ciągu dnia, na pierwszy rzut oka budowle zlewały się w jednolitą białą masę, która dopiero później odsłaniała zaskakujący kolaż wielu różnych odcieni. W nocy magiczny żar, bijący z góry, rozpadał się w oczach nadjeżdżających podróżników na tysiące świetlnych punktów, co sprawiało wrażenie, jak gdyby jeden ze starych bogów przyozdabiał gigantyczne drzewo girlandami gwiazd. Xantium leżało na południowym brzegu rzeki, wewnątrz jej potężnego zakola, tak że przez trzy czwarte jego obwodu mury układały się równolegle do brzegu rzeki, w odległości około stu kroków. Podróżny mógł zbliżyć się do miasta od południowej strony, przekraczając jedną z dwóch Wielkich Bram. Wszystkie szlaki, wiodące przez północny obszar Martwych Ziem, zbiegały się w dwóch miejscach, w których wybudowane były mosty – jeden od wschodu, drugi zaś od północnego zachodu. Te z kolei prowadziły do dwóch innych bram, potężnych konstrukcji z metalu i drewna, tworzących kamienne portale i strzeżonych przez wieże obronne. Bramy zamykano rzadko, nawet w nocy, tak wielka była wiara w siły miejskiego garnizonu. Mury wykonano z bladoszarego kamienia, z wyglądu przypominającego kryształ. W świetle słonecznym lśniły i migotały, chociaż i ich nie oszczędził osad z natarczywego czerwonego kurzu. Kamienne ściany były rzeczywiście potężne, wysokie na dwadzieścia kroków i grube na dziesięć przy podstawie. Masywne bloki, zwieńczone blankami i gęsto usiane wieżyczkami, tworzyły nieforemne koło, spłaszczone od północnego zachodu i południowego wschodu. Mury wzniósł nadludzki, niewyobrażalny trud tysięcy rzemieślników i niewolników już wieki temu i odtąd nigdy nie przemógł ich żaden najeźdźca. Tak naprawdę nikt nie próbował nawet oblegać Xantium. Jedyną słabą stroną miasta było całkowite uzależnienie od dostaw z innych części cesarstwa. Ale potężny zbiornik, znajdujący się na północ od miasta, na łatwym do obrony kawałku ziemi pomiędzy murami i rzeką, zabezpieczony jeszcze przez osobne odgałęzienie murów, schodzące do samego koryta, a także potężne cysterny umieszczane w obrębie podgrodzia, zapewniały dostateczne zaopatrzenie w wodę. W dodatku Xantium utrzymywało w pogotowiu kilkanaście dużych składów z żywnością i innymi artykułami pierwszej potrzeby. W przypadku najazdu, podczas gdy mieszkańcy spokojnie tuczyliby się zgromadzonymi zapasami, oblegająca armia musiałaby sprowadzać żywność z bardzo daleka, wioząc ją wiele mil przez pustkę Martwych Ziem. W środku miasto rozwinęło się na rozległym stożkowatym wzgórzu, którego pochyłość
wzrastała w miarę zbliżania się do centrum. Obszary najbardziej zewnętrzne znane były pod nazwą Poziomów. Cechowała je łagodna rzeźba terenu, którą od czasu do czasu urozmaicały pomniejsze pagórki, takie jak ten ze zrujnowaną świątynią starych bogów. Na Poziomach żyła większość mieszkańców Xantium, tu też mieściły się prawie wszystkie składy towarowe, a także Wielka Sala Gry, Stadion oraz różnorakie budynki handlowe i usługowe. Ogólnie rzecz biorąc, Poziomy stanowiły najbiedniejszą część Xantium, wyłączywszy kwartały wokół bram, gdzie rządziła armia i cechy kupieckie. Im dalej w kierunku centrum, tym bardziej wpływowa i zamożna stawała się okolica. Obszar ten kończył się pierwszym spośród okalających wzgórze tarasów, zabezpieczonych zewnętrznym murem. W ich obrębie najniżej leżały dzielnice kupieckie, zamieszkiwane przez pomniejszą szlachtę oraz przez obywateli posiadających rozum bądź dostateczną fortunę. Miejsce to nie miało oficjalnej nazwy, ale tubylcy określali je mianem Kręgu. Wszyscy ludzie interesu pragnęli kiedyś zamieszkać w tej części miasta. Wewnątrz Kręgu mieściła się Dziedzina, zaludniona przez straż miejską i urzędników rozległej machiny biurokratycznej cesarskiej administracji. Składy broni, skarbce, baraki, niezliczone archiwa i magazyny tętniły życiem zarówno w dzień, jak i w nocy. Przynajmniej tutaj miasto nigdy nie zasypiało! Obóz zakładników mieścił się wewnątrz Dziedziny, wysoko po wschodniej stronie, a jego najwyżej położoną granicę stanowiła zewnętrzna ściana następnego pierścienia, który okalał sam cesarski dwór. Tutaj mieli swoje kwatery Southan, jego rodzina, doradcy oraz notable szlachetnej krwi. Verkho jako kanclerz dysponował rozległą siecią pomieszczeń o ciekawej lokalizacji ze względu na to, że przecinały one zarówno pierścień dworski, jak i wbijały się cienkim pasmem w Dziedzinę, odgraniczając przy tym od północnej strony obóz zakładników. W tym klinie mieściło się prywatne mieszkanie kanclerza, pokoje służące zaspokajaniu męskich przyjemności, a także miejsce pracy i większość biur Departamentu Informacji. Stąd można było dotrzeć do wszystkich części miasta zarówno labiryntem ukrytych przejść, tuneli i sekretnych pokojów, jak i bardziej konwencjonalnymi drogami. Gdyby porachować razem powierzchnię całego królestwa Verkho, okazałoby się, że miał on do dyspozycji więcej przestrzeni niż sam cesarz! Na samym środku miasta, na szczycie wzgórza, widniał niewielki zamek, znany jako Iglice. Był to pomnik architektonicznego szaleństwa jednego z dawno zmarłych już cesarzy, zbudowany z takim rozmachem, że nie opłacało się go nawet rozebrać, gdyż wymagałoby to ogromnego nakładu sił. Opuszczony przez ludzi stał się mieszkaniem dla ptaków i nietoperzy. Wątpliwe, czy kiedykolwiek istniał pełny projekt tej budowli, bowiem poszczególne części dzieła, wzniesione w zupełnie innym stylu, zestawiono koło siebie w zadziwiającym nieładzie. Wąskie, ostre wieże zdecydowanie wystrzelały w niebo obok solidnych, przysadzistych, kwadratowych wieżyczek, których umocnienia pokryte były groteskowymi rzeźbami ludzi, pucharów, bestii i wielkich owadów. Surowe, proste linie i skręcone, zagmatwane i krzywe łuki, umieszczone dziwnym
trafem obok siebie, nasuwały przypuszczenie, że tej struktury nie wzniosła ręka ludzka, ale że przed chwilą wyłoniła się ona sama spod ziemi. Zębate zwieńczenia niektórych Iglic zapewniały ptakom wygodne schronienie, a niezliczone wsporniki, zwłaszcza wydrążone w nich nieregularne otwory, dawały kryjówkę koloniom nietoperzy. Przy samej ziemi korytarze w Iglicach tworzyły jakby labirynt, z perspektywą zmieniającą się dramatycznie na każdym kroku. Wyżej było jeszcze gorzej! Schody prowadziły donikąd, mostki przecinały przepastne kaniony tylko po to, aby zakończyć się w pokoikach, zbyt małych nawet
dla
pojedynczego
człowieka,
a nie
zabezpieczone
przejścia
przyprawiłyby
najdzielniejszego wspinacza o zawrót głowy! Był to krajobraz jak ze złego snu, wytwór chorej fantazji jednego albo może nawet całej armii szalonych artystów. Dzieci z cesarskiego dworu zwykły napraszać się wzajemnie do zabawy w Iglicach, ale teraz nawet i one nie odwiedzały tego miejsca. Rodzicielska dezaprobata i strach przed grożącymi śmiercią wypadkami nie odgrywały najważniejszej roli. Bardziej istotny był fakt zamknięcia wszystkich znanych wejść. Iglice pozostawiono samym sobie, aby rozpadły się w proch. Na niezwykłość tego miejsca wpływała także pewna tajemnica. Niekiedy, szczególnie w czasach wielkiej radości lub smutku, odzywały się dzwony w jednej z opuszczonych wież. Jedni mówili, że poruszają je duchy szaleńców, którzy wznieśli ten koszmar, ale przecież wszyscy słyszeli wyraźny dźwięk, a duchy nie działają w rzeczywistym świecie! Niektórzy przypuszczali, że to czarodziejskie sztuczki Verkho. Inni twierdzili, że sercem dzwonu poruszają podmuchy wiatru albo wstrząsy wywołane osiadaniem starych kamieni, ale i oni nie mogli wyjaśnić, dlaczego zachodziło to w tym, a nie w innym momencie. A może jakiś pustelnik wciąż żyje w Iglicach? Większość jednak odrzucała tę teorię jako absurdalną. Tylko niewielu znało prawdę, ci zaś trzymali ją w sekrecie z sobie tylko znanych przyczyn. Baylin słyszał dzwony przy różnych okazjach, ale w zrozumieniu tej tajemnicy nie postąpił ani kroku od chwili, kiedy jako mały chłopiec szeroko otwartymi oczyma po raz pierwszy przyglądał się cudowi. Nie chciał słyszeć żadnych wyjaśnień! Zeszłej nocy, tuż przed rozbiciem obozu jego konwój napotkał inną grupę przewoźników, ciągnącą w przeciwnym kierunku. Tamci słyszeli dźwięk dzwonów jeszcze tego samego poranka i stąd przypuszczali, że cesarzowa Ifryn musiała urodzić już tak długo oczekiwanego potomka. Szarpała nimi bezradna wściekłość, bo przepadały im okazje do wzięcia udziału w dodatkowych obchodach towarzyszących takiemu wydarzeniu. Już wcześniej wiedzieli, że nie będą obecni na cesarskiej rocznicy, która miała nastąpić za cztery dni. Jednakże wojacy z oddziału Baylina i wędrujący z nimi kupcy bardzo uradowali się tą nowiną, już teraz delektując się podwójnymi celebracjami, które będą czekały na nich w rodzinnym mieście. Już niedaleko! – myślał Baylin, patrząc przed siebie. Jako doświadczony podróżnik wiedział
już, że staną pod bramami przed zapadnięciem zmroku, co bardzo mu odpowiadało. Noc w miękkim łóżku po paru prywatnych radościach ułatwi mu jakoś to niewdzięczne zadanie, jakie oczekiwało go następnego poranka. Wprawdzie jeśli Kerrell dowie się, że wysłannik nie złożył raportu natychmiast po przybyciu, może wyciągnąć z tego konsekwencje, ale Baylin żył według swoich własnych reguł. I tak najprawdopodobniej przybywam za późno! – pomyślał ponuro. Usiadł głębiej w wózku, próbując nie zwracać uwagi na wstrząsy torturujące i tak już potłuczone i zdrętwiałe ciało. Ifryn spała w tym czasie, kiedy odezwały się dzwony, ale Doneta nie omieszkała napomknąć o tym wydarzeniu. Cesarzowa uśmiechnęła się, rozmyślając, kiedy wobec tego znów zobaczy swą dziwną przyjaciółkę. Odpowiedź nadeszła tego popołudnia. Ifryn przebudziła się z rozkosznej drzemki i od razu zauważyła stojącą przy jej łóżku Alasię. Nie miała pojęcia, jak i kiedy Alasia przybyła tutaj, bo przyjaciółka potrafiła poruszać się bardzo cicho. Doneta ufała gościowi i zostawiła kobiety same. Kiedy cesarzowa otworzyła oczy, Alasia dygnęła w sposób zgodny z etykietą, ale przy tym wdzięczny. Ifryn próbowała już wiele razy zmusić przyjaciółkę, do zaprzestania tych ceremonialnych gestów, które ciągle przypominały o relacjach między nimi, ale Alasia pozostała nieugięta. Była to jedna z jej wielu słabości. – O czym myślisz? – zapytała Ifryn. – Chłopiec jest zdrowy! Azari spał spokojnie, nieświadom badawczych spojrzeń obu kobiet, które przez chwilę spoczywały na nim. Jego małe rączki zadrżały. – Śpi – stwierdziła Alasia. – Zastanawiam się, co mu się śni? – powiedziała cicho cesarzowa. – Wszystkie sny mówią o przeszłości albo o przyszłości! – Zatem śni o przyszłości! – rzekła Ifryn, uśmiechając się. – Nie przeżył jeszcze wiele! – Przeszłość i przyszłość znaczą dla niego tyle samo – odparła. Była to jedna z tych wypowiedzi, które w ustach kogokolwiek innego brzmiałyby zupełnie absurdalnie. Ifryn nie kwestionowała nigdy osądów czy przekonań Alasii, ale teraz popatrzyła przenikliwie na przyjaciółkę, próbując wyczuć jej nastrój. Znalazła powagę i smutek. Sama powierzchowność Alasii robiła niezwykłe wrażenie, a niektórych od razu zniechęcała do dalszych kontaktów. Gładka skóra była bardzo blada, prawie przezroczysta, a jasne włosy kosmykami spadały łagodnie na ramiona. Nawet oczy wydawały się bezbarwne, tęczówki miały zaledwie delikatny odcień błękitu. Fakt, że Alasia była niewielkiego wzrostu i wręcz przerażająco chuda, jak niedożywione dziecko, czasami nasuwał przypuszczenia, że tak naprawdę to ona nie istnieje! Zdawała się tworem powietrza i światła, niczym nić babiego lata, którą lada podmuch może ponieść gdzieś daleko.
Mimo to Ifryn wiedziała, że Alasia jest zwykłą kobietą, trochę starszą od niej, o ciepłych, kojących dłoniach, przynoszącą ze sobą miłość i nadzieję. Bardzo niewielu podzielało jednak mniemanie cesarzowej. Postrzegano ją raczej jako trochę obłąkaną kobietę, bladą i niematerialną jak duch, która pojawiała się znikąd o najbardziej nieoczekiwanych porach i mówiła zagadkowym językiem. Większość z tych, którzy wiedzieli o jej istnieniu, ze wszystkich sił starało się unikać przyjaciółki cesarzowej. Ale to nie ona traciła na tym! Pochodzenie Alasii nie było jasne. Powiadano, że jest daleką kuzynką Southana ze strony matki, ale nikt nie znał jej rodowego miana. Zamieszkiwała we dworze po prostu od zawsze, i stanowiła jedną z żyjących osobliwości Xantium. – Dziękuję ci za dzwony – powiedziała Ifryn. – To mój obowiązek – wyszeptała Alasia, ciągle patrząc na niemowlę. – Wobec mnie nie masz żadnych obowiązków – rzekła cesarzowa. – Ani wobec niego! – Moja powinność wobec dzwonów! – rzekła poważnie przyjaciółka i zamilkła, jakby wyjaśniła już wszystko. – Och! – Ifryn przypatrywała się jej z namysłem. – Wyglądasz dzisiaj na smutną! Czy wszystko w porządku? – Będziesz miała gościa – odrzekła Alasia tak naturalnie, jakby te dziwne słowa odpowiadały na postawione jej pytanie. – Kogo? – zapytała cesarzowa, marszcząc czoło w namyśle. – Zwykle przyjmuję wielu gości. – Pobędę trochę przy nim – stwierdziła Alasia. Cesarzowa nie wiedziała, czy przyjaciółce chodziło o Azari, czy o nieznanego przybysza. Wspomnienia wydarzeń z przeszłości pojawiły się nagle w umyśle Ifryn. Zobaczyła Alasię, pilnującą jednej z jej córek. Było to zaraz po narodzinach Delmege. Z powodu zamieszania i bólu, jakie towarzyszyły temu przeżyciu, Ifryn nie zauważyła, że Vrilla, która miała wtedy zaledwie półtora roku, zachorowała. Kiedy stan małej zaczął się gwałtownie pogarszać, matka wpadła w panikę. Ciało Vrilli stawało się coraz chłodniejsze, dziewczynka straciła kolory, kaszlała nieprzerwanie. Pojawiły się trudności z oddychaniem. Lekarze byli bezradni. Ifryn o mało nie oszalała, rozdarta pomiędzy potrzebami nowo narodzonej i chorego dziecka. Bliska wyczerpania, nabrała jednak otuchy, kiedy niespodziewanie pojawiła się Alasia, biorąc Vrillę w swoje ramiona. Płacząca dziewczynka uspokoiła się prawie natychmiast, zasnęła spokojnie na chwilę, a potem zjadła przyzwoicie po raz pierwszy od trzech dni! Nadworni medycy z nieufnością patrzyli na poprawiający się stan chorej, ale Ifryn zważała tylko na to, że córeczka rzeczywiście czuła się lepiej i nalegała, żeby Alasia pozostała przy dziecku. Blada kobieta pielęgnowała Vrillę przez całą noc i dzięki temu cesarzowa mogła wreszcie trochę odpocząć. O poranku nastąpiła tak wielka poprawa, że dziecko ledwie można było rozpoznać. Wtedy Alasia odeszła, mówiąc, że jej rola już się zakończyła. Z tej ciężkiej przypadłości Vrilla wyszła
silniejsza i zdrowsza, i odtąd rzadko skarżyła się na jakiekolwiek dolegliwości. Ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy Ifryn przypomniała sobie młodego uzdrowiciela, pracującego w skarbcu, który wówczas także został przywołany do chorej. Wtedy to po raz pierwszy spotkała Verkho. Popatrzył na Vrillę błyszczącymi oczyma i oznajmił, że wkrótce powróci do zdrowia, po czym od razu wyszedł. Potem zaś, kiedy dziewczynka odzyskała dobrą formę, to właśnie on domagał się wyrazów uznania. Ale tylko Ifryn znała całą prawdę. Mimo wszystko innym, nie wyłączając Southana, łatwiej było uwierzyć w moc sławnego uzdrowiciela niż pomoc obłąkanej kobiety i wtedy, być może, nastał punkt zwrotny w karierze Verkho. Daleko zaszedł od owego pamiętnego dnia! – Ale on jest zdrowy? – zapytała Ifryn i niepokój o dziecko sprawił, że zapomniała o tak osobliwie zapowiedzianym gościu. – Tak – potwierdziła Alasia, ale raptem przerwała, kiedy z pobliskiej komnaty doszły jej uszu jakieś hałasy. – Muszę już iść. Kiedy Alasia dygnęła na pożegnanie, Azari zbudził się i zaczął płakać. Ifryn pochyliła się nad synkiem i podniosła go, delikatnie podtrzymując małą główkę. Kiedy znowu popatrzyła wokoło, Alasi już nie było. Tej nocy, po raz pierwszy od wielu, wielu lat, Ifryn zobaczyła we śnie swojego ojca. Stał nad nią, uśmiechając się i nie spuszczając wzroku ze swojej córki i nowo narodzonego wnuka. Jego oczy napełniły się łzami radości i dumy. Fyles wydawał się silny i szczęśliwy, ale coś zaniepokoiło jednak Ifryn. Wszystkie sny mówią o przeszłości albo o przyszłości! We śnie usiadła na łożu i otwarła oczy. Ojciec nadal stał obok, ciągle się uśmiechając, ale w gardle cesarzowej narastał bolesny ucisk. Będziesz miała gościa! Fyles wypowiedział tylko jedno słowo: Żegnaj! Ifryn przebudziwszy się, zdała sobie sprawę, że siedzi na łóżku. Dziwne światło niknęło coraz bardziej, ale pożegnanie Fylesa wciąż odbijało się echem w jej uszach. Po policzkach spływały łzy.
Rozdział 15 W dawnych czasach podczas pogrzebu żałobnicy współzawodniczyli ze sobą, kto na tę okazję przywdzieje najbardziej wyszukany strój. Przybycie w pięknych, uroczystych szatach było oznaką bogactwa i hojności, bo podług starożytnego obyczaju wszystkie te szaty palono jeszcze tej samej nocy, aby pośród dymu dusze zmarłych mogły wybrać sobie godny przyodziewek. Na swoim pogrzebie pojawię się owinięty w płomień. Chyba mogę sobie pozwolić na ostatni żart. A więc wędrowiec powrócił! – Znad swojego biurka Kerrell uśmiechnął się przyjaźnie do wchodzącego Baylina. – Myślałem, że zastanę cię na placu! – rzekł podróżnik. – Wczesne godziny poranka Kerrell zwykle spędzał na ćwiczeniach z żołnierzami. – Życie generała wypełnia głównie papierkowa praca! – odrzekł z ironią dostojnik. – Spójrz tylko na te ostatnie raporty! – Coś z Idironu? – zapytał Baylin, wymieniając nazwę ojczystego kraju Ifryn. – Ostatnio nic. Dlaczego pytasz? – generał przyglądał się bacznie swemu przyjacielowi. – W najlepszym razie niektórych wieści nie przekazano telepatom – złowieszczo odrzekł Baylin. – Przybywasz stamtąd? – zapytał Kerrell. – Jakieś kłopoty? I to spore! Kiedy wyjeżdżałem, panował zupełny chaos. Fyles jest chory. W Idironie rozpoczęła się zażarta walka o sukcesję. Jeśli spory pomiędzy dostojnikami nie ustaną, kraj rozpadnie się na strefy dominacji i w ten sposób otworzy się na wschód. – Nie musiał dodawać, że wschodnie granice cesarstwa już uginały się pod naciskiem barbarzyńskich plemion. – Jeden z pretendentów do tronu proponował nawet tym dzikusom zawarcie przymierza i wyraził chęć odłączenia się od cesarstwa – dodał Baylin. – Bogowie! – wykrzyknął Kerrell. – To odizolowałoby Tilesię i Agreę! Cały front wschodni mógłby się rozpaść! – Jak domek z kart! – zgodził się podróżnik. – Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym wcześniej? – zapytał gniewnie generał. – Co dzieje się z naszymi ludźmi, którzy tam siedzą? – Są pod presją – wyjaśnił Baylin łagodnie. – Ale płaci im się za zdobywanie i przekazywanie informacji! – Kerrell opanował gniew i zapytał spokojniej: – Kiedy wyjechałeś? – Dwadzieścia trzy dni temu.
– Masz niezły czas! – Też tak sądzę – odpowiedział z zadowoleniem Baylin. – Chociaż od momentu opuszczenia przeze mnie Idironu wiele mogło się wydarzyć! Kerrell skinął głową, zastanawiając się nad czymś. – Kanclerz na pewno będzie chciał o tym słyszeć! – zadecydował wreszcie. – Cesarz również, ale w takich okolicznościach? Lepiej sam zaaranżuję spotkanie! – Tego się obawiałem! – odrzekł z rezygnacją podróżnik. Krótką chwilę potem czterej mężczyźni siedzieli razem w biurze Verkho. – Przybyłeś zeszłej nocy – zaczął bez wstępów kanclerz. – Dlaczego czekałeś do teraz? Kerrell popatrzył przenikliwie na przyjaciela, ale Baylin miał gotową odpowiedź. – Byłem pijany – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Ostatni etap podróży przyniósł mi wiele cierpienia. Wczoraj nie zdołałbym przedstawić raportu. Baylin to jedyny znany Kerrellowi człowiek, który umiał kłamać bez zająknienia, patrząc przy tym Verkho prosto w oczy. Być może, w pewnym stopniu kanclerz podziwiał opanowanie podróżnika i dlatego tolerował takie wybryki. – Ufam, że teraz czujesz się już lepiej – rzekł chłodno Southan. – Tak, Wasza Wysokość! – odpowiedział Baylin, a potem kontynuował sprawozdanie, przedstawiając szczegółowo sytuację w Idironie. Zarówno Southan, jak i Kerrell przerywali mu od czasu do czasu, tylko Verkho nie odezwał się słowem, słuchając uważnie. On też jako jedyny nie okazywał ani emocji, ani zaniepokojenia. – Dlaczego to wszystko umknęło naszej uwagi? – gniewnie zapytał Southan, zwracając się wprost do kanclerza. – Armia powinna była wyruszyć już miesiąc temu! – dodał Kerrell. – Obecnie nie ma potrzeby militarnej interwencji – zapewnił spokojnie Verkho. – Cały czas utrzymywałem łączność z Idironem i wierzę, że problemy zostały już rozwiązane. – Dlaczego nie informowałeś nas o tym? – zapytał zimno cesarz. Nie chciałem niepokoić ani ciebie, panie, ani twej żony w ostatnich miesiącach przed narodzinami waszego potomka – odpowiedział Verkho. – Troska o ojca mogłaby wywołać u cesarzowej jakieś komplikacje. Miałem poza tym wrażenie, że jakiekolwiek znaczące przemieszczenie xantyjskiej armii byłoby niebezpieczne dla cesarstwa! – Zechciej uprzejmie wyjaśnić – wtrącił Kerrell szorstko. – Najpierw pozwólcie, panowie, że powiem, jak obecnie wygląda sytuacja – gładko ciągnął Verkho. – Z przykrością muszę poinformować was, że król Fyles umarł tej nocy. – Bogowie! – wyszeptał Southan. – Ale sukcesja jest zapewniona – kontynuował kanclerz. – Ten w gorącej wodzie kąpany
baron, który zamierzał zawrzeć przymierze ze wschodem, niespodziewanie opuścił ten świat! Kuzyn Fylesa, Latif, bez przeszkód wstąpił na tron i dostojnicy zjednoczyli się teraz pod jego przewodem. Pomni zagrożenia ze wschodu, pozostają czujni! Nasze granice są bezpieczne! – Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu! – warknął Kerrell. – Pozwolę sobie nie zgodzić się z tobą, generale – odpowiedział Verkho, wielce z siebie zadowolony. – Jeśli armia cesarska rzeczywiście wyruszyłaby na Idiron miesiąc temu, z dużym prawdopodobieństwem doprowadziłoby to do wojny domowej. Wiedząc, że barbarzyńców zmiotą twoje posiłki, idiryjczycy mogliby beztrosko powyrzynać się nawzajem. A w ten sposób, czując zagrożenie ze strony naszego wspólnego wroga, poszli na kompromis i obrali nowego przywódcę. My oszczędziliśmy naszych ludzi, czas i pieniądze, oni zaś otrzymali cenną lekcję. – Przy niewielkiej pomocy z twojej strony – zauważył Southan. Wszyscy wiedzieli, kto ponosi odpowiedzialność za śmierć zdradzieckiego barona i kto dał Idironowi jasno do zrozumienia, że nie nadejdą posiłki z Xantium. Verkho pochylił głowę w podziękowaniu. – Doceniam twoją troskę o cesarzową, kanclerzu – ciągnął dalej Southan – ale w przyszłości zawsze informuj mnie o takich wydarzeniach! – Wydawało się, że Verkho przyjął to upomnienie do wiadomości, ale i tak wiadomo było, że nie pociągnie ono za sobą żadnych konsekwencji. – Southan powstał. – Muszę powiedzieć o tym Ifryn! – rzekł z widoczną niechęcią. – Mam nadzieję, że twoja strategia nie zawiedzie na dłuższą metę, kanclerzu – powiedział Kerrell nieprzyjaźnie. – Idiron ma kluczowe znaczenie dla całego frontu wschodniego! – Jestem tego świadomy, generale – odrzekł Verkho. – Ale w skład cesarstwa wchodzi jeszcze wiele innych ziem, gdzie twoi ludzie i twoje umiejętności mogą zostać wykorzystane z większym pożytkiem. Nie tylko ze wschodu grozi nam niebezpieczeństwo! Niestety, co do tego ma rację! – pomyślał Kerrell z żalem. Spotkanie dobiegło końca. Już na zewnątrz Kerrell i Baylin pożegnali się z bardzo zaaferowanym cesarzem i oddalili się pospiesznie. – Co za przeklęty człowiek! – krzyknął Kerrell, gdy już znaleźli się już dostatecznie daleko i żadne niepowołane osoby nie mogły usłyszeć tych słów. – Nic nie jest w stanie go poruszyć! – Zastanawiam się, jak długo trzymałby to wszystko w tajemnicy, gdybym nie przybył – powiedział Baylin. – Naprawdę byłeś pijany zeszłej nocy? – zapytał generał. – Nie – zaśmiał się podróżnik. – Ale będę tego wieczora! – Mogę się przyłączyć? – zapytał Kerrell, ale jego twarz posmutniała, kiedy pomyślał o Ifryn. Cesarzowa powstała już z łoża i siedziała przy toaletce przy otwartym oknie, a Doneta czesała jej włosy. Kiedy Southan wszedł do środka, popatrzyła na niego nieobecnym wzrokiem. W oczach Ifryn widoczny był smutek. Służąca, bez zbędnej zachęty, cicho wysunęła się
z pokoju. Cesarzowa wstała powoli, gdy mąż postąpił parę kroków w jej stronę. Southan delikatnie zamknął żonę w ramionach. – Mam złe wieści, kochanie – wyszeptał. Nic nie odpowiedziała. – Twój ojciec zmarł dzisiaj w nocy! – wyznał, wziąwszy głęboki oddech. – Wiem o tym – rzekła cicho. – Od kogo? – zapytał z zaskoczeniem. – Sam przyszedł tutaj, aby pożegnać się ze mną. – Nagle zaczęła płakać. Southan trzymał ją bezradnie w ramionach, nie wiedząc zupełnie, co mógłby jeszcze powiedzieć. Także inne spotkanie miało miejsce tego poranka. Alasia przebywała sama ze swoimi myślami w jednym ze swoich gniazdek na szczycie Iglic, kiedy usłyszała kroki na schodach. Wiedziała, że to ten obcy! Nikt inny nie przychodził tutaj. Pozdrowił kobietę z uśmiechem, delikatnie ujmując bladą dłoń i składając na niej pocałunek. Zawsze był szarmancki, chociaż Alasia wiedziała, że czynił to przez grzeczność, nie żywiąc bynajmniej jakichś głębszych sentymentów do jej osoby. Ostatnio nie pokazywał się przez długi czas. Nigdy nie zapowiadał swoich wizyt, ale jej to nie przeszkadzało. Jego odwiedziny stały się już nieodłączną częścią jej życia. Nigdy nie zastanawiała się, jak ją odnalazł, czy nawet w jaki sposób dostał się do zamkniętego królestwa Iglic. Obcy poruszał się cicho i pozostawał w ukryciu. Nikomu nie powiedziała o jego istnieniu. Alasia znała kiedyś prawdziwe imię tajemniczego gościa, ale teraz nazywał się jakoś inaczej. – Bardzo mi miło – powiedziała grzecznie. To ważne, aby być uprzejmym. – Mnie także – odpowiedział Swordsman. – Cóż, pani, porabiasz? – Piękny dzień do siedzenia tutaj pośród wichru – odpowiedziała, patrząc na miasto w dole. – Czy ma pan pytania do mnie? – Tak! Czy syn cesarza czuje się dobrze? – Dziecko jest zdrowe – odpowiedziała z radością, przypominając sobie słodko śpiące niemowlę. – Pilnuję go. Obcy skinął głową, marszcząc brwi. – Podwojono straże przy środkowych komnatach – ciągnął dalej. – Czy wiesz, pani, dlaczego? – To nie ma znaczenia. – Utrudnia jednak moje zadanie – powiedział z namysłem Swordsman. – Czy stali się czujni dlatego, że narodził się Azari, czy może wiedzą coś? – Mówił do siebie, nie oczekując odpowiedzi, której zresztą nie usłyszał. – Brakuje jednego z zakładników – podjął, zmieniając temat. – Sagara Folegandrosa. Czy wiesz, gdzie on jest?
– W celach pod komnatami Verkho wewnątrz Dziedziny – odpowiedziała szybko Alasia. Gość zaklął cicho. W tej sytuacji wydostanie go będzie trudne, ze względu na ograniczoną możliwość porozumienia się z więźniem. Ale przecież nie niemożliwe. Raz się to już udało. – Dziękuję, pani! – Nigdy nie zastanawiał się, skąd Alasia mogła mieć takie informacje, ale po prostu przyjmował ten fakt do wiadomości. Nigdy się jeszcze nie zawiódł. – Teraz muszę już odejść. Alasia wyciągnęła rękę i Swordsman ucałował dłoń ponownie, delikatnie muskając ją swymi wargami. Jak motyl! – pomyślała Alasia. Nie widziała, jak odchodził. Po prostu zniknął. Ifryn wyglądała przez jedno z okien sypialni. Jej prywatne komnaty mieściły się w górnej części dworskiego pierścienia, na zachodniej stronie wzgórza. Okno wychodziło na zachodnią część miasta i rozpościerające się dalej pustkowie. To, że nie mogła nawet popatrzeć w kierunku ojczystej ziemi, Ifryn wydawało się szczególnie przygnębiające, przypominało o całkowitym rozstaniu z poprzednim życiem. Jeszcze nigdy owa symbolika nie wydawała się bardziej bolesna, a zarazem trafna! Tam w dole, na wszystkich poziomach trwały przygotowania do nadchodzącej uroczystości. Z miejsca gdzie stała, mogła dostrzec nawet barwy niektórych chorągwi. Ale nigdy w życiu Ifryn nie miała mniejszej ochoty na uczestniczenie w tych radosnych obchodach! Jak mogłaby tańczyć i śmiać się obok żałobnego stosu? Nie widziała ojca od jego ostatniej oficjalnej wizyty w Xantium, jaka miała miejsce trzy lata temu, a sama ani razu nie odwiedziła Idironu od momentu przybycia tutaj. Fyles albo jego duch przybył do zamku, aby się z nią pożegnać, a ona nawet nie umiała mu odpowiedzieć! Dwa dni temu dała światu nowe życie, a teraz inne życie zgasło. I nie mogła zrobić już nic. Czuła się taka zmęczona... Nagle dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi. Doneta weszła i popatrzyła wokoło. – Pani, masz gościa – rzekła. Ifryn zadrżało serce. – Czy może pragniesz pozostać sama? – A kto to jest? – Generał Kerrell. Cesarzową przeszedł dreszcz radości pomimo smutku, jaki odczuwała. – Poproś go do środka. Pozostała przy oknie, zapatrzona w pustkę. Kerrell wszedł i powoli przemierzył pokój, aż znalazł się przy cesarzowej. – Tak mi przykro, pani – rzekł cicho. Położył rękę na jej drobnej dłoni, spoczywającej na parapecie. Ifryn zamarła, czując fale ciepła przepływające przez jej ciało. Kerrell rzadko pozwalał sobie nawet na najbardziej przelotny fizyczny kontakt z cesarzową, a i teraz czynił tak tylko ze względu na nadzwyczaj
tragiczne okoliczności. Generał cofnął rękę szybko i obydwoje popatrzyli na siebie. Widział zaczerwienione oczy Ifryn i z całego serca pragnął teraz wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Przez chwilę także i ona pragnęła rzucić się w objęcia przyjaciela, ale długoletnia twarda szkoła samokontroli dała wyniki. Nie ruszyli się z miejsca. Nadal stali naprzeciwko siebie, a każde toczyło samotną walkę. – Southan poprosił mnie, abym tu przybył, pani – zaczął Kerrell niepewnie. – Zatrzymują go niezwykle pilne sprawy wagi państwowej i nie może teraz być przy tobie, pani. – W rzeczywistości Southan czuł się bezradny, nie wiedząc, jak się ma zachować wobec żałoby żony, więc wysłał wiernego towarzysza, aby go zastąpił. Fakt ten dawał wyobrażenie o całkowitym zaufaniu, jakim cieszył się Kerrell – cesarz poprosił generała, aby bez asysty odwiedził sypialnię jego żony i nie przyszła mu przy tym do głowy żadna zła myśl! – Cesarz pomyślał, że może ja... – zaczął generał. – I Och, Kerrell! – wykrzyknęła. – Jestem taka samotna! – Rozumiem to – odrzekł przytomnie. – Mnie również wciąż brakuje mojego ojca. – Ale ty byłeś przy nim, gdy umierał – westchnęła. – Przynajmniej miałeś szansę pożegnać go! – Tylko przypadkiem, pani. Równie dobrze mogło być inaczej. Niewielu ma takie szczęście. Łamiącym się głosem, walcząc ze łzami Ifryn opowiedziała przyjacielowi swój sen. – Jak wyglądał król? – zapytał Kerrell. – Czułam, że jest szczęśliwy. Czułam jego siłę. Wyglądał tak, jak pamiętam go z czasów mojego dzieciństwa. – Wobec tego znajdź, pani, w tym śnie ukojenie – powiedział łagodnie. – Ojciec dał znak, że jest mu dobrze w świecie, do którego musiał odejść. – Mam taką nadzieję! – Ifryn zastanawiała się, dlaczego mogła tak łatwo porozmawiać o swoich przeżyciach z Kerrellem, a jakikolwiek dialog na ten temat wydawał jej się niemożliwy z cesarzem. Jak generał mógł ją rozumieć lepiej niż własny mąż? Serce znało odpowiedź, ale Ifryn nigdy nie przyznałaby się do tego, nawet sama przed sobą. – Czy mogę coś podać, pani? – zapytał, zauważając jej zamyślenie. – Coś do picia? Ifryn potrząsnęła głową i wskazała mu krzesło. Siedzieli w ciszy przez parę minut, cały czas patrząc na siebie. – Czy masz jakieś wieści o mojej matce? – zapytała w końcu. Jej Wysokość czuje się dobrze, ale oczywiście bardzo rozpacza – odpowiedział Kerrell. – Na tronie zasiadł Latif, który otacza wdowę wszystkimi względami. – Z raportów otrzymanych od telepatów, które czytał przed przyjściem do Ifryn, wiedział, że to stwierdzenie było bardzo bliskie prawdy. – Przypuszczam, że zamierza przybyć tutaj po pogrzebie – dodał, mając nadzieję,
że ta wiadomość pocieszy nieco pogrążoną w smutku kobietę. Jednak cesarzowa zareagowała zupełnie inaczej. – Nawet nie będę mogła pojechać na pogrzeb ojca! – wykrzyknęła z bólem i łzy wytrysnęły na nowo z jej oczu. – Nie będę mogła spalić swoich szat na jego cześć! Kerrell upadł przed Ifryn na kolana, a na twarzy odmalowała się cała męka, której doświadczał wraz z cesarzową. – Wiesz przecież, pani, że to niemożliwe! – tłumaczył żarliwie. – Nie płacz, proszę! – Muszę płakać! – załkała w odpowiedzi. Wciąż klęcząc, Kerrell pochylił głowę ku ziemi, niezdolny dłużej ukrywać, jak bardzo ranił go jej ból. Przez kilka chwil panowała cisza. Kiedy znowu podniósł wzrok, zauważył, że cesarzowa przygląda mu się ze zdumieniem. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby tak jawnie okazał swoje uczucia! Ifryn cierpiała teraz podwójnie, bowiem niebezpiecznie było nawet popatrzeć na jego napełnione łzami oczy. – To cud, że nie obudziliśmy jeszcze Azari – rzekła, zmuszając się do uśmiechu. Jakby na zawołanie dało się słyszeć szelest dochodzący z kołyski niemowlęcia, Azari głośno wciągnął powietrze. To zawsze poprzedzało płacz. – Lepiej już pójdę – odrzekł niechętnie Kerrell. – Otrzyj łzy, zanim wyjdziesz – powiedziała, podając mu chusteczkę. Cofnął się o krok i szybko wytarł twarz. – W drzwiach zawahał się. – Nie było ze mnie wielkiej pociechy, pani – rzekł cicho. – Proszę o wybaczenie Pomogłeś mi bardziej, niż mógłbyś sobie wyobrazić – odrzekła z powagą. – Proszę, poproś tutaj Donetę. Kerrell skinął głową z wdzięcznością i wyszedł. Wchodząc, Doneta przybrała na wszelki wypadek obojętny wyraz twarzy.
Rozdział 16 Kiedy bogowie się bawią, ludzie cierpią. Stulecia przeminęły, zanim rodzaj ludzki zrozumiał tę prawdę, a wystarczyły tylko dziesiątki lat, żeby o niej zapomniał. Obserwuję go, wiedząc o przepowiedni. Bo cóż może się wydarzyć, kiedy ludzie ośmielają się igrać w królestwie bogów? Sądzę, że miałeś jakiś istotny powód, żeby mnie przywieźć w to śmieszne miejsce. – Clavia popatrzyła z pogardą na ruiny starej świątyni. – Miej cierpliwość, moja droga – odrzekł Verkho z uśmiechem. – Ufam, że ta wspinaczka nie była zbyt wyczerpująca! Clavia wyszła właśnie z zamkniętego powozu, noszonego na specjalnych drzewcach przez czterech silnych służących. Tak podróżowała prywatnie. Obrzuciła przyrodniego brata zimnym, wyniosłym spojrzeniem, ignorując jego sarkazm. – A wiec? – zapytała ostro. – Po co tu jesteśmy? – Chodź ze mną! – Verkho powiódł ją w stronę opuszczonego ołtarza pośrodku świątyni. Powracamy na pamiętne miejsce dawnych triumfów? – zapytała Clavia surowo. – Mam nadzieję, że nie planujesz teraz robić żadnych sztuczek polegających na przywoływaniu ślicznych obrazków. Nie wywierają na mnie najmniejszego wrażenia. I jeśli raz jeszcze usłyszałabym tę opowieść o twoim wystąpieniu tutaj, umarłabym z nudów! – To był pokaz nowicjusza – odpowiedział Verkho, śmiejąc się z jej słów. – Ale od tego czasu zrobiłem znaczne postępy. Rozglądnął się wokoło, podczas gdy Clavia ziewnęła, ostentacyjnie okazując swoje znużenie. – Wiesz, siostro, ten stary panteon może nas wiele nauczyć – zauważył. – Legendy mogą stać się dla nas prawdą. – Mów jaśniej! – powiedziała z niesmakiem. – Meyu, Elcar, Zidon... oni wiedzą, jak rzucać kostkami! – ciągnął Verkho, nie zwracając uwagi na polecenie siostry. – Ich ręce mogą przemieniać całe światy, powołując je do istnienia albo unicestwiając, w jednym rzucie! Nasze małe gry muszą się im wydawać nudne. Nic dziwnego, że stracili zainteresowanie nami. – A my dla nich – kwaśno wtrąciła Clavia. – Nie mów tak nigdy! – wykrzyknął. – Są wielcy! – Taka beztroska, takie intrygi, taka wiedza! Na kim lepiej można by się wzorować? Nawet Gar, który utracił wszystko, daje przykład wielkości ich ducha, ich boskiej przewrotności! – Jeśli będziesz grał z bogami... – zaczęła cytować Clavia.
– Przegrasz – dokończył Verkho. – Czy rzeczywiście? – Może przetestujemy to? – Jakie znowu szaleństwo zamierzasz popełnić? – zapytała Clavia, teraz zaniepokojona. Verkho zachowywał się dziwnie, jego oczy błyszczały bardziej niż zwykle. Widzę, że mogę przejść do rzeczy – odpowiedział z uśmiechem. – Przywiodłem cię tutaj, abyś była świadkiem małego eksperymentu, pokazu, jeśli wolisz. – Tu przerwał, kładąc rękę na pokrytej zagłębieniami powierzchni ołtarza. – Obrazy, o których byłaś uprzejma napomknąć, to tylko wspomnienia, zatopione w tej budowli, ukryte w kamieniu. Łatwo można je wydobyć, ale nie służy to żadnemu celowi. Obrazy nie mają własnej, cielesnej substancji. Natomiast prawdziwe duchy to dusze ludzi, którzy byli kiedyś na tym świecie. Są tak realne jak ty czy ja. Dlatego można je zmusić do działania. Clavia parsknęła szyderczo. – A więc w końcu zwariowałeś! – stwierdziła. – Duchy nie są w stanie wpłynąć na cokolwiek. Nikt nawet nie potrafi przewidzieć, kiedy się pojawią. Zatem jak możesz zmusić je do czegokolwiek? – A co by było, gdybym powiedział ci, że umiem je wezwać? – Nie uwierzyłabym – odparła Clavia, teraz nagle niepewna. Znowu nie doceniła przyrodniego braciszka! – Potrzeba tylko trochę wiedzy – ciągnął dalej kanclerz. – I źródła mocy. – Źródła mocy? – To dosyć proste! – odpowiedział, w widoczny sposób zadowolony z jej zmieszania. – Chodzi tu o przedmiot związany z jakąś szczególną, bliską duchowi osobą, nasycony śladami wspólnych przeżyć, uczuciami, wspomnieniami. To hak, który pociągnie ducha z powrotem na ziemię. – Na przykład? – zapytała, ożywiając się wyraźnie. – Pierścionek. Verkho wyciągnął rękę. Na jego dłoni leżał męski sygnet, wielki płaski szmaragd wstawiony w grubą złotą obrączkę. Clavia ostrożnie wzięła pierścień do ręki i przez chwilę ważyła go w dłoni, przyglądając się misternej robocie. – Bardzo piękny – rzekła pożądliwie. – Piękny, stary i wartościowy! – zgodził się z nią brat. – Co więcej, popatrz tylko na inskrypcję od wewnętrznej strony. – To R.K. Aiamm, Lias, Eccoi. LA. – czytała Clavia, wytężając wzrok, aby dojrzeć niewielkie znaczki. – Dla R.K. Miłość, życie, na zawsze. LA. – przetłumaczył Verkho. – Tyle rozumiem ze starego języka, braciszku! – warknęła z irytacją. – Był to dar od niejakiej Ileany Arety dla jej przyszłego męża, Rowana Kihana –
kontynuował kanclerz spokojnie. – Nosił go przez całe swoje małżeńskie życie. Razem z nim powinien odejść do grobu, ale bez wątpienia jeden z chciwych dziedziców połaszczył się na to cacko! Clavia uczuła jego wzrok na sobie. Oczekiwał komentarza, ale przezornie nie powiedziała ani słowa i Verkho zostawił siostrę w spokoju. Oddała mu pierścień. – Do czego zmierzasz? – Rowan Kihan został pochowany w tym miejscu! – odrzekł. – A dokładnie tu, pod twoją stopą! Clavia pospiesznie przeszła na bok i popatrzyła na płaski, wytarty kamień. Inskrypcja była już prawie niewidoczna, ale imię dało się jeszcze przeczytać, zwłaszcza gdy wiedziała już, czego szukać. – Zobaczymy, czy on tam jeszcze jest? – zapytał Verkho. Przez chwilę myślała, że brat zamierza otworzyć grób, ale potem zrozumiała, co naprawdę ma na myśli i nagle obleciał ją strach. Zrobiła parę kroków w tył, oddalając się od miejsca „eksperymentu”. Verkho zatrzymał swój wzrok na pierścieniu, a jego oczy błyszczały, kiedy koncentrował myśli. Szeptał coś cicho, ale Clavia nie słyszała ani jednego słowa. Wokół kanclerza rozbłyskiwały przeróżne niewyraźne obrazy, ale odrzucał je ciągle. Powietrze wokół zaczęło skrzyć się i migotać jak mgła upału. Clavia czuła, że cierpnie jej skóra. Widmowa ręka wysunęła się spod kamienia, chwytając palcami powietrze. Potem powoli zaczął wyłaniać się mężczyzna, cały czas walcząc przeciwko niewidzialnym siłom, które, wydawało się, całkiem dosłownie wywlekają go z grobu. Jego twarz odzwierciedlała ból i gniew. Wreszcie duch stał przed nimi w całej okazałości. Uspokajał się, zaprzestając wszelkich zmagań z nadnaturalnymi siłami przeciwnika i odpowiedział na spojrzenie Verkho wzrokiem pełnym niepohamowanej nienawiści. Kanclerz pozostał niewzruszony i uśmiechnął się nawet, podnosząc pierścień, jakby tym chciał jeszcze bardziej dokuczyć swojej ofierze. Twarz Rowana ściągnęła się w męce, gdy próbował wyrwać z rąk Verkho swój tak dawno utracony skarb. Kanclerz śmiał się, kiedy widmowa dłoń przeniknęła tylko przez swoją własność, niezdolna jej pochwycić. Duch mówił teraz, ale jego klątwy ginęły w przepaści dzielącej dwa światy. Dawny oblubieniec niejakiej Ueany stał teraz spokojnie, sztywno trzymany przez niewidzialne więzy. Clavia była pod wrażeniem, ale oczywiście nie miała zamiaru przyznać się do tego. – W porządku, wywołałeś ducha, bracie! – powiedziała. – Ale co to nam daje? Jest wprawdzie tutaj, ale nie może zrobić nic! – Czy zachęcić go do tańca? – zapytał nieoczekiwanie Verkho. Obrócił pierścień w palcach i znowu wymamrotał coś pod nosem. Cień Rowana wykonał parodię kilku kroków dworskiego tańca. Kończyny ducha poruszały się niezdarnie. Zjawa przypominała kukiełkę poruszaną niewprawną ręką. – Albo do śmiechu? – Verkho
wyraźnie znajdował upodobanie w nowej zabawie. Twarz ducha skurczyła się w bolesnym grymasie, który przywodził na myśl potworny uśmiech szaleńca. – Albo może ma stanąć na rękach? – Wystarczy! – wykrzyknęła Clavia, prawie współczując zmarłemu. – Dowiodłeś już, że masz rację! – Moja droga, nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś dopuścisz do siebie tak szlachetne uczucia! – powiedział Verkho głosem, w którym dało się słyszeć szydercze zdziwienie. – Dobrze ukrywałaś swoją słabość! – Twoje sztuczki są ciągle bezużyteczne! – odparła gniewnie. – On przecież tańczy w innym świecie! – A co byłoby, gdyby umiał przemówić w tym świecie? – zapytał. – Wiesz przecież, że to... – zaczęła Clavia, ale nagle zamilkła. Wargi Rowana poruszyły się i raptem w ciszy rozbrzmiał głęboki głos, odbijając się ponurym echem pośród starożytnych głazów. – Żałujcie za swoje występki, grzesznicy, i oddajcie mi cześć! Przez chwilę Clavia trwała w zupełnym oszołomieniu, ale wreszcie w pełni uświadomiła sobie, co się wydarzyło. – To był twój głos – zwróciła się gniewnie do brata. – Oczywiście – przyznał Verkho, a potem skłonił się duchowi z ironiczną uprzejmością. – Teraz możesz już odejść. Fantom zniknął znowu pod ziemią i Clavia uczuła wreszcie ciepłe promienie słońca na swojej skórze. Zauważyła też, że przyrodni brat spocił się trochę, ale nie umiała powiedzieć, czy z wysiłku, czy też z podniecenia. Walczyła, aby ukryć przed nim ulgę, z jaką powitała zakończenie tego doświadczenia. – Cóż można osiągnąć przez to brzuchomówstwo? – zapytała zjadliwie. – Teraz niewiele – odpowiedział Verkho. – Ale wyobraź sobie, jakie zrobiłoby to wrażenie, gdyby, powiedzmy, ojciec Southana powrócił z napomnieniem dla syna albo gdyby tak opłakiwany król Fyles odwiedził swoją córkę, aby dać wskazówki co do wychowania wnuka? Nie sposób zlekceważyć takiej wizyty, nieprawdaż? – Czy ludzie nie rozpoznają oszustwa? – Ludzie wierzą w to, w co chcą uwierzyć – odpowiedział jej, okazując prawie dziecięcą radość na myśl o otwierających się przed nimi nowych możliwościach. – A przymioty, właściwe tym duchom? Czy byłoby łatwo osiągnąć zadowalający poziom? – znowu zjadliwie zapytała Clavia, ostatecznie pojmując zamysły brata. – Oczywiście technika będzie się doskonaliła w miarę ćwiczeń – ciągnął Verkho
z entuzjazmem. – Popracuję nad bardziej naturalnymi ruchami. – Bardziej „żywymi”, to masz na myśli? – skomentowała z uśmiechem. – Dobrze powiedziane! – zgodził się radośnie. – A kiedy osiągnę już odpowiedni poziom, przejdę wtedy do większych rzeczy. – Na przykład? – Użyłem tego pierścienia, aby przebudzić Rowana Kihana z jego snu w świecie umarłych – odrzekł kanclerz, a jego oczy zalśniły. – A co byłoby, gdybym ci powiedział, że odnalazłem, mówiąc oczywiście w przenośni, „pierścień” – należący kiedyś do boga?
Rozdział 17 Umysł to mroczny labirynt, pełen zarówno ociężałych potworów, Jak i lotnych duszków. Ich ruchy ograniczają reguły gry, ale każdy używa własnej broni – szponów i dzioba, rogu i płomienia, zębów i pazurów. Brutalna moc i prędkość! Takie są cechy każdej myśli. Nie mogą osiągnąć nic więcej poza zranieniem zarówno przyjaciela, jak i wroga. Chyba że... Chyba że nadejdą jakieś rozkazy z zewnątrz! Przez chwilę widziałem światło w sercu ciemnego labiryntu, ale teraz wiem, że nie osiągnę go już nigdy. Dzień, jaki nastąpił po udanym eksperymencie w starej świątyni, był wigilią uroczystości jubileuszowych na cześć cesarskiej pary i Verkho wydał bankiet dla niewielkiego grona starannie dobranych gości w pełnych przepychu prywatnych komnatach. Jedenastu zaproszonych mężczyzn reprezentowało albo najwyższych rangą urzędników z Departamentu Informacji, albo wyższych oficerów w służbie łączności. Wyjątek stanowił oficer, względnie niskiego w tym towarzystwie stopnia, o imieniu Claros, zarówno zdumiony, jak i zdenerwowany dołączeniem do tak doborowej kompanii. Czekało tu także dwanaście kobiet, które, podług słów kanclerza, spełniały funkcje dekoracyjne, a ponadto ich dzisiejsi partnerzy mogli rozporządzać nimi według swego upodobania. Wszystkie wyróżniały się urodą, ale Verkho przy wyborze brał także pod uwagę właściwości umysłowe, lubił bowiem bystrą, aprobującą publiczność. Kilka spośród tych pań pracowało już przedtem dla kanclerza w przeróżnym charakterze, pracy wywiadowczej bowiem nie uznawano za domenę mężczyzn. Co więcej, chociaż niedyskretne zachowanie było niemożliwe przy stole Verkho, kobiety dawały gospodarzowi fascynującą możliwość nadzorowania swoich podwładnych. Pokój, gdzie spożywali wieczerzę, był jednym z wielu, których Verkho używał dla zaspokajania własnych przyjemności. Do tej grupy pomieszczeń należało kilkanaście sypialni, z wyposażeniem zadowalającym nawet najbardziej wyrafinowanych kochanków, mały teatr, gdzie odbywały się przedstawienia muzyczne i dramatyczne, oraz kilka pokojów do gry. Salę jadalną urządzono ze szczególnym przepychem. Wytworny mahoniowy stół stał na wypolerowanej
drewnianej
podłodze,
ściany
przyozdobiono
gobelinami,
malowidłami
i wartościowymi kobierczykami, chorągwie zaś i delikatne rzeźbienia upiększały łukowate sklepienie. Słodka muzyka płynęła z galeryjki na jednym z końców sali. Przebywali tam muzycy, cały czas przygrywając na różnych instrumentach. Służba wnosiła wyborne dania i serwowała wykwintne wina. Uczty wydawane u Verkho cieszyły się sławą najlepszych w całym cesarstwie! Zawsze podawano przysmaki wielu krajów z dodatkiem świeżych, rzadkich warzyw i owoców,
zestawianych
razem
przez
wybitnych
szefów
kuchni
i serwowanych
z przepysznymi
i oryginalnymi sosami. Dla tych, którzy umieli docenić rozkosze stołu, wina były jeszcze bardziej godne uwagi. Wybierała je ręka mistrza spośród najlepszych roczników, składowanych w obszernych cesarskich piwnicach. One to nadawały posiłkowi ostateczny, niepowtarzalny ton. W czasie jedzenia toczyła się rozmowa, w której Verkho, zupełnie naturalnie, odgrywał najważniejszą rolę. Ze swego miejsca u szczytu stołu królował nad wszystkim. Dyskusję prowadził z niesłychaną lekkością, sypiąc zabawnymi anegdotami i nie skąpiąc gościom możliwości poznania jego opinii na wiele różnych zagadnień. W tym samym czasie, jako doskonały gospodarz, dbał o to, aby każdy miał szansę zabrać głos i z uwagą wysłuchiwał słów gości. Zaproszenie do tego stołu było znakiem przychylności kanclerza i wróżyło rychłą karierę, a więc wszyscy żarliwie brali udział w konwersacji, zachowując jednak ostrożność, aby nie obrazić swojego pana. Nie potrzebowali, aby im przypominano, gdzie leży prawdziwa i ostateczna wiedza, a także i prawdziwa władza! Kiedy na stole pojawiło się kolejne z licznych dań, jeden z gości zdał sobie sprawę, że podano mu coś zupełnie innego niż pozostałym. Na początku pomyślał, że to tylko omyłka, ale był zbyt tym zaaferowany, aby zagadnąć milczącego kelnera. Potem zaczął się zastanawiać, jakiż to wyszukany zamysł realizuje się teraz jego kosztem. Nie było tajemnicą dla podwładnych Yerkho, że przy tego rodzaju uroczystościach zwykł on karać niektórych publicznie, a ponadto kanclerz, ze swą niebywałą wiedzą na temat trucizn, wyróżniał szczególnie te jady, które dawały skutek daleko przykrzejszy niż zwykła śmierć. Urzędnik desperacko przeszukiwał swoją pamięć, aby odnaleźć jakieś wydarzenie, które w przeszłości mogło dać kanclerzowi powód do obrazy. Jednak
Verkho,
po
paru
minutach
obserwacji
zakłopotanego
gościa
z hamowanym
rozbawieniem, zmiękł nagle. – Wybacz mi, Deionie! – zaczął. – Dopiero gdy przybyłeś tego wieczoru, uświadomiłem sobie, że to danie, które teraz jemy, mogłoby ci zaszkodzić. Grzyby wywołałyby alergiczną reakcję, i na pewno straciłbyś zainteresowanie dla dalszej części naszej uczty! – dodał jowialnie. – Ufam, że ta pospiesznie wykonana potrawa zadowoli twoje podniebienie! – Z całą pewnością, panie kanclerzu! – odpowiedział Deion z niemal komiczną ulgą. Kiedy uczta zbliżyła się ku końcowi, Verkho stał się jeszcze bardziej ekspansywny. Alkohol nie działał na niego, chyba że przyzwolił sobie na to, ale tej nocy i tak wyglądał na szczególnie zadowolonego. Konwersacja zeszła na tematy polityczne. Kiedy rozważano niemożność zaistnienia demokracji jako mogącego odnieść sukces systemu sprawowania rządów, Verkho zdecydował się przerwać tę zgodną debatę, i odwołał się na chwilę do własnych doświadczeń. – Tryfenianie byli najbliżej wcielenia demokracji w życie i to z pełnym powodzeniem – stwierdził i uśmiechnął się, widząc grzeczne niedowierzanie na twarzach biesiadników. – Tak, to prawda! – ciągnął dalej. – W mojej młodości miałem okazję obserwować ich rząd przy pracy.
– To było bardzo kształcące przeżycie. – Powoli sączył wino, przywołując wspomnienia. – Starsi wybierali swoich reprezentantów z każdego miasta i wioski, a ci gromadzili się razem w stolicy, kiedy pojawiała się potrzeba podjęcia jakiejś ważnej decyzji. Wtedy debatowali nad sprawą, rozpatrując każdy aspekt, a następnie głosowali. Ale to nie był jeszcze koniec! Potem, w ciągu dnia upijali się do nieprzytomności, rozpoczynali drugą debatę i przeprowadzali kolejne głosowanie. Jeżeli wynik był taki sam co poprzednio, uchwalona decyzja wchodziła w życie. W przeciwnym razie czekali do następnego poranka, kiedy wszyscy już wytrzeźwieli i zaczynali procedurę od nowa. Całe postępowanie trwało dopóty, dopóki dwa głosowania z rzędu – jedno na trzeźwo, a drugie po upiciu się, nie dały identycznego rezultatu. Czasami posiedzenie zabierało kilkanaście dni. – Jeśli ich wino było tak dobre jak to – zadeklarował jeden z oficerów, podnosząc puchar do góry – to wcale nie jestem zdziwiony. – Jaki zabawny system! – rzekł Deion wśród śmiechów. – Ma jednak swoje zalety – odpowiedział Verkho. – Inne części ludzkiego umysłu dominują, gdy się jest trzeźwym, a inne, gdy się jest pijanym. Zrównoważenie wpływu obydwu ma swoje plusy. – Ale w tak uciążliwy sposób! – oponował Deion. – Jak w ogóle cokolwiek mogło zostać uchwalone w tym państwie? – Tryfenianie być może rzeczywiście nie byli najszybsi w myśleniu – przyznał gospodarz – ale byli uparci! Jeden z ich generałów spędził sześć dni, próbując zniszczyć bramy wrogiego miasta potężnymi taranami. Ponosił ogromne straty w ludziach, gdy rozwścieczeni obrońcy zasypywali ich deszczem strzał, wylewali wrzący olej i rzucali odłamki skał na głowy. A im udało się wyłupać zaledwie parę drzazg. Ostatecznie dowódca oblężonego miasta ulitował się nad przeciwnikami i otworzył bramy, odkrywając, że tył drewnianej fasady tworzyła potężna, lita skała. A żołnierze tak długo próbowali przebić się przez dwumetrową grubość twardego kamienia przy użyciu belek! – Ale dlaczego komendant odkrył tę sztuczkę? – zapytał inny oficer. – Przecież nie udałoby się im rozbić tej fałszywej bramy aż do końca świata! – To rozumowanie jest poprawne – zgodził się Verkho – ale w mieście kończyły się już zapasy. Nie mogli pozwolić sobie na dalsze oczekiwanie i kasztelan słusznie przewidział, że wstyd generała, iż dał się złapać na taką sztuczkę, przywiedzie go do rozpaczy. Oblegająca armia wycofała się jeszcze tej nocy, przekradając się chyłkiem w ciemności jak zbity pies. I nigdy już nie powróciła. – Żeby to nasi wrogowie byli tacy głupi! – skomentował poważnie jeden z żołnierzy, a pozostali przytaknęli mu zgodnie. – Dalej, panowie, teraz jest czas na świętowanie! – wtrącił delikatnie kanclerz. – Tego
wieczoru zagrożenia czyhające na cesarstwo są daleko stąd. Nie pomniejszam ich wcale. W rzeczywistości, gdyby to akurat nie nas dotyczyło, tylko kogoś innego – ciągnął dalej, wskazując na zgromadzenie – to rokowania nie byłyby najlepsze. Ale my jesteśmy silni, nawet jeśli nasze granice nie są tak mocne. Bez informacji nawet talenty i doświadczenie śmiałego generała Kerrella i waleczność jego armii nie mogłyby uchronić cesarstwa przed rozpadem. Ale właśnie tu mamy przewagę nad wszystkimi barbarzyńcami osaczającymi imperium. Mogą być przebiegli, ale nigdy nie ogarną wzrokiem całości! Ich królestwa są ograniczone, a nasze królestwo to cały świat! – Oby trwało to jak najdłużej! – wykrzyknął Claros, chcąc, aby usłyszano też jego głos. Verkho lustrował młodego człowieka w milczeniu, a w jego wzroku kryło się rozbawienie. Nerwowość gościa wzmogła się jeszcze. – Możemy wznieść taki toast – powiedział kanclerz, podnosząc swój puchar – choć długotrwała wszechwładza jest pewna. Dzięki moim i waszym wysiłkom cesarstwo wykorzystuje dla swojej potęgi wiele środków, niedostępnych dla naszego wroga. Tu, w Xantium, mamy większe skupisko wszelkich talentów niż kiedykolwiek i gdziekolwiek przedtem na świecie, a nowe przybywają każdego dnia. Telepaci stanowią tylko najlepiej widoczny przykład. Razem możemy osiągnąć wszystko! Teraz przemówił z zapałem jeden z urzędników, pragnąc zademonstrować towarzystwu swoją szczególną wiedzę. – Zaczynamy nawet porozumiewać się ze światem duchów! – powiedział. – Czy macie już wieści o chłopcu z Zalys, panie? Ach tak, Bowen Folegandros... – odpowiedział Verkho. – Oczekuje na jego przybycie. Nawet taki partacz jak Farrag nie mógł go nie zauważyć! Jeżeli będziemy mieli szczęście, chłopiec pojawi się na kontynencie za dzień lub dwa. – Wiele duchów zgromadziło się wczoraj późnym wieczorem w starej świątyni, panie! – powiedziała kobieta przy drugim końcu stołu. Była jedną z ulubienic Yerkho i czuła się pewnie siedząc na tym honorowym miejscu. – Tak przynajmniej ludzie mówili. Czy to nie ty przypadkiem, panie, skłoniłeś dusze zmarłych do przybycia? – zapytała z przypochlebnym uśmiechem. – Być może, moja droga! – Zadowolony wyraz twarzy kanclerza ukrył fakt, że sam nie wiedział, dlaczego duchy zgromadziły się po jego odejściu. Jeszcze dużo się trzeba nauczyć, zanim wszystko stanie się zrozumiałe! – Czy takie istoty mogą nam pomóc w walce z barbarzyńcami? – zapytał jeden z najstarszych rangą oficerów. – Kto wie? – odpowiedział Verkho. – Nasi wrogowie są przesądni, więc niewykluczone... W każdym przypadku wiedza jest potęgą. Wykorzystamy ją, gdy nadejdzie właściwy czas.
– Niektórzy z naszych przeciwników są równie mocni – zauważył inny żołnierz. Niespodziewanie twarz Verkho rozjaśniła się. – Ale na tym polega właśnie istota całej tej gry! – stwierdził. – Dzięki wrogom takim jak Swordsman, którzy nieustannie prowokują nas do ulepszania metod działania, stajemy się bardziej przygotowani do podejmowania większych wyzwań. Byłbym prawie rozczarowany, gdybyśmy musieli złapać go teraz. Oczywiście, nie oczekuję, że zaprzestaniecie poszukiwań. Zaśmiał się, a inni zawtórowali mu, wdzięczni za dobry humor. Większość z nich znała Yerkho dostatecznie dobrze, aby zdać sobie sprawę, że to wytrwała praca była przyczyną sukcesów jego ostatnich przedsięwzięć, i dobrze rokowała tym planom, które zamierzał dopiero wcielić w życie. Gra, jak zwykł określać swoje działania, była dla niego wszystkim. – Musimy być zawsze czujni – ciągnął dalej. – Wyczekiwać szansy, zrobić rozpoznanie i ruszyć do ataku! Jutrzejsze obchody dostarczą mnóstwo materiału do ćwiczeń. – Nagle zatrzymał swój wzrok na Clarosie i patrzył na młodzieńca z przenikliwą pewnością siebie, chociaż uśmiech nie znikał z jego twarzy. – A jak pan zamierza spędzić ten dzień, kapitanie? Twarz Clarosa zrobiła się biała jak kreda i pojawiło się na niej nagłe przerażenie. A więc jednak! – pomyślał bezradnie. – Bogowie, miejcie mnie w swojej opiece! – Ja... ja jeszcze się nie zdecydowałem, panie! – wyjąkał, świadomy spoczywających na nim spojrzeń. – Musiałeś się zdziwić, dlaczego pytam o to dziś wieczorem – zauważył Verkho. Chociaż ton jego głosu nie zmienił się, jego oczy przypominały teraz ślepia zdziczałego kota, przyglądającego się zagnanej w kąt myszy. Claros zdołał skinąć twierdząco, ale przerażenie ścisnęło mu gardło. Nagle uświadomił sobie z przerażającą jasnością, że wypił zbyt dużo. – Zwróciło moją uwagę, kapitanie – ciągnął dalej kanclerz – że popadłeś w znaczące długi. A to łamie kultywowane od wielu lat ustalone tradycją zasady obowiązujące żołnierza! W pokoju zrobiło się nagle cicho. Claros przełknął głośno ślinę i oczekiwał na wyrok. Inni goście nie patrzyli już na niego i starali się zachować bezpieczną odległość od wyklętego człowieka. Nawet kobieta siedząca dotychczas u jego boku pierzchła gdzieś bojaźliwie. – Jednakowoż zdecydowałem, że pozwolę ci to naprawić – rzekł prześladowca, a Claros popatrzył na niego z nagłą, dziką nadzieją. Serce zabiło mu jak młot. – Wykonasz dla mnie jutro specjalne zadanie! – wyjaśnił Verkho. – Takie, które znakomicie wykorzysta twoje talenty! – Zrobię wszystko, panie! – wychrypiał młodzieniec. – Szczegóły podam ci później, zanim udamy na spoczynek – zakończył kanclerz, a potem
popatrzył na przestraszone twarze gości. – Dalej, panie i panowie! – zakrzyknął, wracając do wcześniejszego lekkiego tonu. – Mamy jeszcze dużo wina! Corton nigdy by mi nie wybaczył, gdybym oddał którąkolwiek z wybranych przez niego butelek. Gdyby tak się stało, od tej chwili pozwalałby mi tylko na parę butelek ze starszych roczników! Na twarzach pojawiły się niepewne uśmiechy. Zebrano puchary i powtórnie je napełniono. Corton Magna, mistrz piwnic cesarskich, oczywiście nigdy by Yerkho niczego nie odmówił – taki pomysł to całkowity absurd – ale jego skąpstwo i apodyktyczność były powszechnie znane w kołach dworskich. Corton przyglądał się planszy z labiryntem, a jego smukła dłoń o długich palcach wisiała delikatnie nad jednym z ważniejszych pionków, tak jakby mężczyzna zamierzał wykonać zaraz jakiś ruch. Cienkie wargi poruszały się w bezgłośnym szepcie. Mistrz piwnic cesarskich trwał tak w bezruchu przez kilka chwil, jednak wystarczająco długo, aby zniechęcić swojego oponenta do dalszego pozostawania przy stole. Rywal odszedł w drugi koniec pokoju i zaczął chodzić w kółko, mamrocąc coś do siebie. Grongar, bo takie było jego miano, sam nazywał się barbarzyńcą, który nie lubi czekać. Teraz znów zbliżył się do stołu i skrzywił się z niechęcią. – Ruszyłbyś się szybciej, bo inaczej przepuścimy te wszystkie obchody – zagderał. – Zaczynają się przecież dopiero jutro – odciął krótko Corton. – No to co! – Grongar tupnął, ale ten wybuch gniewu nie zmieszał Cortona. Gdyby zechciał, mógłby zastanawiać się nad swoim ruchem całą resztę nocy. Dwaj mężczyźni tak bardzo różnili się od siebie, że praktycznie powinni byli pozostawać w nieustającym konflikcie, więc fakt, że jednak spędzali razem większość wolnego czasu, wprawiał w zakłopotanie wszystkich, którzy o tym wiedzieli. Mistrz win był delikatnej postury, jego tułów i kończyny cechowało ascetyczne wychudzenie, a włosy strzygł krótko. Zawsze też odziewał się schludnie w skromne szaty. Prezentował osobliwe poglądy na życie. Całą młodość spędził w Xantium, ale nigdy się nie ożenił. Nawet ani razu nie spotkano go w towarzystwie żadnej kobiety, chociaż przekroczył już czterdziestkę. Miłość, takie nieczyste uczucie, było mu obce. Ale jeżeli chodziło o jego pracę, to nie miał sobie równych. Posadę znawcy win objął po swoim ojcu, który z równie obsesyjnym przejęciem traktował swoje zawodowe obowiązki. Ludzie dziwili się nawet, jak znalazł czas na spłodzenie dziecka. Corton miał niezwykle poważne podejście do swojej pracy. Jeśli on nie wiedział czegoś na temat wina, to tego na pewno nie było warto wiedzieć, co więcej, informacja, której nie potwierdził, z dużym prawdopodobieństwem, mogła się okazać fałszywa. Niewiele mniej znaczyła dla niego, chociaż doceniał także muzykę, poezję i dobre jedzenie, procedura wzmacniania wina. Corton był skrajnym estetą. Grongar natomiast pod żadnym względem nie zasługiwał na takie miano. Budową przypominał, jak sam zaznaczał, rosłego wieprza. Jego tors był prawie dwa razy szerszy niż długi, a kończyny miał krótkie i grube. Głowę i brodę, a przypuszczalnie także inne części ciała,
ukryte pod poplamioną i wytartą tuniką, pokrywała gęstwina jasno-brązowych włosów. Ze środka zarośniętej twarzy wysuwał się wielki, płaski, czerwony nos. Usta i uszy pozostawały niewidoczne, stopy zaś były prawie tak samo brudne jak stukające skórzane chodaki, które stale nosił. Niepewnego pochodzenia, nieokreślonego wieku, nie pałał także ochotą do małżeństwa! Jeśli jednak można było wierzyć we wszystkie jego opowieści, poznał wiele kobiet, i chętnie mówił o swoich przygodach, opisując je tak plastycznie i detalicznie, tak sprośnym językiem, że nawet ci najbardziej odporni musieli zblednąć albo się zapłonić. Zarabiał na życie pełniąc funkcję nadwornego hodowcy psów. Te bestie, z których większość przeraziłaby każdego człowieka przy zdrowych zmysłach, kochały go bardzo, a on gwarantował, że każdy, kto odważyłby się ingerować w jego królestwo, od razu pożałowałby swego nieroztropnego kroku. Martwe Ziemie nie były terenem łownym, więc psy trzymano wyłącznie w celach reprezentacyjnych i obronnych. Używano ich także podczas walk na Stadionie, ale Grongar i tak nadal traktował je jako psy myśliwskie. Mimo że zawsze twierdził, że w porównaniu z piwem jego dalekiej ojczyzny browary Xantium produkują urynę, to jedną z jego ulubionych rozrywek było upijanie się tym złocistym płynem i wyśpiewywanie niezrozumiałych, starodawnych pieśni łowieckich niskim, fałszującym głosem z towarzyszeniem chóru wyjących psów. Grongar uważał, że wino to trunek zbyt wyszukany dla jego podniebienia i nigdy go nie pijał. Na szczęście, bo wrodzony mu nawyk „zdobywania” rzeczy na pewno nie spotkałby się z akceptacją Cortona, jeśli zagrażałby cesarskim piwnicom. Jedyną wspólną dla nich namiętność stanowiła gra w labirynt. Była to skomplikowana gra bitewna z pionkami o różnych priorytetach, w różny sposób przemieszczających się po szachownicy o stu białych i czarnych polach. Jednak strategie przeciwników różniły się bardzo. Corton rozważał każdy ruch, długo myślał nad wszystkimi możliwymi posunięciami i potem dopiero podejmował decyzję. Grongar grał instynktownie, reagując prawie natychmiast i niczego nie analizując. Stanowiło to ciągłe źródło irytacji dla Cortona, jako że barbarzyńca zwyciężał tyle samo razy co on. Ale i tak, pomimo tych wszystkich różnic łączyła ich prawdziwa przyjaźń, więź, której ani jeden, ani drugi nie rozumiał, ale też nie kwestionował. Grali ze sobą systemem turniejowym. Ten, który wygrał dziesięć partii, podejmował przeciwnika beczułką ale
[(ang.) – silnie chmielowe, mocne jasne piwo]
albo butelką specjalnego wina. Jednak
często podejmowane zakłady nie miały pierwszorzędnego znaczenia wobec radości, jaką znajdowali w rywalizacji. Istotna była walka! Partia, którą teraz rozgrywali, miała zadecydować o zwycięstwie, bo na razie rezultat wynosił dziewięć do dziewięciu, i zdobywca dziesiątego punktu mógł się nie tylko upominać o nagrodę, ale także chwalić się swoim sukcesem przez kilka następnych dni. Oczywiście, radość Cortona zawarłaby się w formie dyskretnej satysfakcji
i ograniczałaby się do wypowiedzenia paru zabawnych docinków, ale Grongar nie był tak subtelny i myśl o pijackim samochwalstwie przyjaciela żłopiącego wielkie ilości darmowego piwa, rozdawanego całymi beczkami z okazji rocznicy, raniła szlachetną wrażliwość Cortona. Wreszcie zakończył swe obliczenia i poruszył orła o dwa pola do przodu, a potem rozsiadł się triumfalnie. Grongar natychmiast przyskoczył i rzucił okiem na planszę. – Tyle medytacji, żeby zrobić tylko to? – wykrzyknął szyderczo. – Wypchaj się! Po tych słowach podniósł byka, w powietrzu posunął go na skos o jedno pole i postawił pionek tak ciężko, że szachownica aż zadrżała, a jeden z elfów Cortona przewrócił się. Mistrz szybko go poprawił, dziwiąc się, dlaczego nie przewidział tak oczywistego ruchu, podczas gdy Grongar zaczął znowu swoją przechadzkę. – Dalej! – wymamrotał. – Jestem piekielnie spragniony. Corton nie słuchał przyjaciela. Był zbyt zajęty rozważaniem nowych kombinacji. Na pewno ruch Grongara okaże się pomyłką! Dlatego że się nad nim nie zastanowił! Gdzieś musi być przecież luka! Trwał w ciszy, pochylony nad szachownicą i nie zauważył nawet, że przeciwnik opuścił pokój. Grongar powrócił za chwilę. Znalazł gdzieś kufel ale. Piana wylewała się z naczynia, z którego chłeptał głośno, w ten sposób oznajmiając swoje przybycie. – Jeszcze się nie ruszyłeś? – zapytał beztrosko. – Zawsze potrzebujesz tyle czasu na każdy swój ruch! Znałem dostojne panie, które szybciej podnosiły swoje spódnice! Corton nie zwrócił na niego uwagi. – Ktoś pytał o ciebie w kuchniach – ciągnął dalej barbarzyńca. – Prawdopodobnie zaraz tu przyjdzie. – Łyknął znowu i zakrztusił się jak wulkan. Znaczenie ostatnich słów dotarło wreszcie do Cortona. – Kto? – spytał, podnosząc głowę. – Dosyć nerwowy młody chłopak – odpowiedział Grongar, siląc się na wyszukany akcent. – Imieniem Claros.
Rozdział 18 Dlaczego ludzie tak wielkim szacunkiem otaczają smoki? To przecież tylko jeden z wymarłych gatunków, tak jak konie rzeczne o długich kłach czy też nielotne iar-ptaki! Nie mam najmniejszych wątpliwości, że bajarze upiększyli swoje opowieści. Dodali ogień w paszczy, kilka twardych jak stal łusek, zwyciężonych bohaterów i pożarte dziewice. Ale smoki pozostają martwe, mimo ich całej legendarnej sławy! Ale kto przemieni nasze czyny w legendę, kiedy przyjdzie nam odejść? A może kiedyś wyginie cała ludzkość? Było już dobrze po północy, kiedy Claros wreszcie zlokalizował odległy skład, gdzie dwaj przyjaciele uprawiali swoją nieskończoną grę. Kapitan zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Zbliżył się do Cortona, który wciąż siedział przy stole, chociaż nie mógł się już tak dobrze skoncentrować, odkąd dowiedział się, że ktoś go poszukuje. Claros nie zauważył jednak Grongara, który stał ukryty w cieniu drzwi. – Mistrzu Cortonie! – zaczął Claros, mówiąc o wiele głośniej, niż było to konieczne. – Potrzebuję waszej pomocy! – O tej godzinie? – popatrzył nieufnie mistrz win. – Piwnice są już zamknięte! A na mnie czeka jutro dzień pełen obowiązków! – Ale ja nie mogę czekać! – rzekł Claros z twarzą mokrą od potu. – Obawiam się, że będzie pan musiał, kapitanie! – odrzekł lodowato Corton. Potrzebuję butelkę Embarragio – nalegał dalej młodzieniec, podnosząc głos do krzyku. – I to natychmiast! Twarz Cortona nie mogłaby wyrazić większego zdziwienia, gdyby poproszono go, na przykład, o dostarczenie butelki światła słonecznego czy też marynowanych kawałków księżyca. – Śmieszne! – parsknął gniewnie, a blade policzki zabarwił rumieniec. – Jak ośmielasz się nawet, panie, prosić o taką rzecz? Tylko trzy butelki Embarragio pozostały jeszcze na świecie i więcej już nie będzie! Winnica, z której pochodził trunek, znajdowała się prawie pośrodku obszaru, który dzisiaj nazywano Martwymi Ziemiami, a ostatni plon zebrano ponad sześćdziesiąt lat temu. – Wiem o tym! – warknął Claros. – Chcę najlepsze wino! – I myślisz, że zamierzam wydać coś równie rzadkiego i bezcennego tak po prostu na twoje życzenie? – Głos Cortona wyrażał czystą pogardę, co do tego nie można było mieć wątpliwości. – Proszę, wyjdź stąd, kapitanie, zanim zrobisz z siebie jeszcze większego głupca! – Nie zostawiasz mi zatem wyboru! – powiedział złowrogo Claros i wyciągnął sztylet.
Corton powstał szybko, trącając stół i przewracając krzesło. Z niedowierzaniem popatrzył na obnażoną klingę. – Zabierz mnie do piwnic i wydaj mi tę butelkę! – rozkazał Claros. Podczas wymiany zdań Grongar milczał, kiedy jednak sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna, przysunął się bliżej, stąpając cicho. Gdy żołnierz wydobył nóż, barbarzyńca odpowiedział tym samym. W mgnieniu oka przerzucił kufel piwa do lewej ręki, a w prawej pojawiło się cienkie stalowe ostrze. W odróżnieniu od wszystkich innych rzeczy znajdujących się w posiadaniu Grongara, metal lśnił i był dobrze utrzymany. Teraz nóż spoczywał pewnie w mocnej, spracowanej dłoni. Koniec ostrza naciskał lekko okolice krzyża kapitana. – Nie ruszaj się! – rzucił zwięźle. Kapitan zesztywniał. Był bliski załamania. – Proszę, podaj mi dobry powód – rzekł lekkim tonem Grongar – dla którego powinienem pozwolić ci zatrzymać obiad wewnątrz brzucha. – Ja... to jest dla kogoś bardzo ważne! – wyjąkał Claros. – Dla kogo? – zapytał Corton. – Nie... tego nie mogę powiedzieć! – Wobec tego będę musiał zaserwować ci twoją wątrobę – zauważył radośnie Grongar. – Na jaką miałbyś ochotę? Krojoną w plastry czy siekaną? – Nie! Proszę, wysłuchaj mnie! – krzyknął Claros w rozpaczy. – Nie lubię słuchać kogoś, kto grozi mi nożem! – zwrócił uwagę Grongar. – Przepraszam! – klinga wypadła z drżącej ręki żołnierza. – Pozwól mi wyjaśnić! – Postaraj się! – skomentował poważnie Grongar. – Przeszkodziłeś nam w meczu. Patroszyłem już ludzi za mniejsze występki. Corton popatrzył w dół na szachownicę. Pionki leżały w chaosie, rozrzucone przez jego gwałtowny ruch. – Tym razem też zwyciężałem, ty ignorancki bufonie! – poskarżył się gorzko Grongar. Tej nocy Ifryn śniło się, że była sama na leśnej polanie, która, jaśniała pogodnie w łagodnym blasku słońca, ale Ifryn bała się, wiedząc, że się zgubiła. Nie mogła się zdecydować, którą ścieżką podążyć. Wydawało się, że drzewa wokół kryją ciemne i niebezpieczne czeluście. Pomóż mi! Znikąd pojawił się jeździec. Przez chwilę panowała cisza, potem usłyszała skrzypienie uprzęży, poczuła zapach potu dużego brązowego konia i zobaczyła w zimnym porannym powietrzu białą chmurę oddechu zwierzęcia. Popatrzyła w górę i ujrzała Kerrella. Był obnażony do pasa, a mięśnie jego ramion i piersi lśniły zroszone potem. Włosy związał do tyłu na swój zwykły sposób i uśmiechał się do niej przyjaźnie.. Na chwilę zapadła cisza. Czy to naprawdę on?
Czy to naprawdę ty? Ifryn zrobiła krok do przodu, wyciągnęła rękę i dotknęła jego onuc. Materiał był szorstki i mocny, a ciało pod nim ciepłe i bardzo prawdziwe. Wyciągnął rękę, aby pomóc jej wsiąść. Ujęła silną dłoń... i przebudziła się oblana gorącem, a jej serce trzepotało jak przestraszony ptak. Następnego poranka Southan Azari, sukcesor tronu cesarstwa xantyjskiego wystąpił po raz pierwszy publicznie, mając dokładnie pięć dni. Spoczywał w ramionach swojej matki, gdy ona i Southan przebywali na balkonie na szczycie murów pałacowych, pozdrawiając wiwatujący tłum, szeregami przechodzący poniżej w Dziedzinie. Usłyszeli już wszystkie rodzaje muzyki, zobaczyli rozrywki wszelkiego typu, pożeraczy ognia, żonglerów, akrobatów i klownów. Przed nimi przedefilowali także przedstawiciele cechów ubrani w swoje odświętne stroje, eskortowani przez jednostki armii cesarskiej w galowych mundurach, paradujących na wyczyszczonych, lśniących koniach. Było to kolorowe, hałaśliwe widowisko, tonące w starannie przygotowanym przepychu, jak i w powszechnej, spontanicznej wesołości. Jednak nie radowało ono Ifryn. Wdzięczny uśmiech na twarzy cesarzowej przykrywał prawdziwe uczucia. Zasmucona śmiercią ojca i przestraszona niebezpieczeństwami grożącymi jej małemu synkowi, dodatkowo lękała się teraz drzemiących w niej namiętności, które uświadomił jej poranny sen. Wciąż zmęczona po narodzinach syna, postrzegała uroczystości tylko jako ciężki dopust, który trzeba jakoś przetrwać. Dlatego opuściła miejsce na balkonie tak szybko, jak na to tylko pozwalała etykieta i nie brała dalej udziału w wydarzeniach dnia, aż do rozpoczęcia wielkiego bankietu, który miał się odbyć tego wieczoru. Przed tym nie było ucieczki! Jednak większość mieszkańców bawiła się świetnie! Tak wspaniała okazja na rozkoszowanie się doczesnymi przyjemnościami nie nadarzała się często. Ulice wypełniali ludzie w jasnych, wesołych kostiumach. Wszędzie tańczono, zewsząd dochodziła muzyka, pełno było jadła i napitku. Sztukmistrze i złodzieje kieszonkowi pracowicie wykonywali swoje rzemiosło. Straganiarze oferujący każdy rodzaj towaru, poczynając od tanich pamiątek, a zakończywszy na wywarach z lubczyku, panoszyli się w nawet najmniejszym zakątku, współzawodnicząc z właścicielami bud z różnymi grami zręcznościowymi, siłowymi i losowymi. I oczywiście dla tych, którzy chcieli wypróbować swoje szczęście w grze o duże stawki, Wielka Sala Gry w Kości przygotowała rozliczne turnieje we wszystkich możliwych do wyobrażenia rodzajach hazardu. Wygrywano i tracono fortuny przez jeden rzut kostkami, jedno rozdanie kart czy też jeden obrót jednej gigantycznej karuzeli. Można było również zasiąść przy mniejszych stolikach, ustawionych także w pokojach prywatnych, specjalnie przygotowanych do współzawodnictwa w grach takich, jak: labirynt, tryktrak i cesarz, przy których zarówno uczestnicy, jak i obserwatorzy entuzjastycznie zawierali zakłady.
Odbywały się i inne zawody, przy czym najbardziej spektakularne miały miejsce na Stadionie. One także dawały wiele możliwości czynienia różnorakich zakładów, przyciągając liczną i hałaśliwą widownię. Najpierw oglądano występy atletów, wyścigi, podnoszenie ciężarów i akrobacje gimnastyczne. W zawodach tych współzawodniczyli reprezentanci czterech drużyn. Mieszkańcy popierali ten czy inny zespół, w zależności od tradycji rodzinnych, upodobań czy solidarności cechowej. Rywalizacja pomiędzy widzami często przeradzała się w całkiem dosłownie pojmowaną walkę, podsycaną jeszcze alkoholem i namiętnościami wywołanymi przez szczęście lub brak szczęścia w grze, ale stanowiło to nieodłączny element tych uroczystości. Większość atletów była niewolnikami, trenowanymi przez wpływowe rody. Wygrywając we współzawodnictwie, dodawali oni swoim panom splendoru i przynosili przy tym niemały zysk. Najlepsi żyli ograniczonym, ale wygodnym życiem, grzejąc się w cieple krótkiej chwały triumfu i podziwu tłumu. Potem nastał czas na zawody wojskowe, rozgrywane pomiędzy wyszkolonymi jednostkami armii. Ci, którzy okazali się najlepsi w drużynowych zmaganiach w łucznictwie, rzucie włócznią czy zapasach, mieli prawo nosić proporczyki zwycięstwa razem z barwami jednostki aż do następnych zawodów. Chociaż ta część widowiska nie wywoływała zbytniego zapału pośród tłumu, miała jednak własną, uważną i surową widownię, złożoną ze znających się na rzeczy kolegów z oddziału i oficerów. Gwoździem programu były niewątpliwie wystąpienia rzeźników. Mężczyźni, którym na pierwszy rzut oka obce było uczucie strachu, wyposażeni tylko w jeden dowolnie wybrany rodzaj broni, stawiali czoło dzikim i zażartym bestiom w walce na śmierć i życie. Rozszalałe byki, wygłodniałe wilki, specjalnie hodowane psy, gigantyczne jadowite węże, a także rozwścieczone wieprze, których dzikości nie doceniać mogli tylko ignoranci, zarzynano z fachową pewnością siebie i radującym tłuszczę wyuzdaniem, aż cała przysypana piaskiem arena zabarwiła się krwią. Parskający, warczący, rozjuszony niedźwiedź zapewnił do tej pory najlepszą rozrywkę, zabijając dwóch rzeźników miażdżącymi uderzeniami swoich potężnych łap, zanim i jego spotkał krwawy koniec. Ale i tę rozgrywkę zapomniano szybko, kiedy tylko rozległa się zapowiedź ostatnich zmagań. Teraz obiecano tłumowi coś specjalnego, wyjątkowego. Nie można było go rozczarowywać! Heroldowie, którzy opowiadali podnieconej gawiedzi o bestii, nazwali ją prawdziwym morskim smokiem i poinformowali wszystkich, że tkwiące w potężnych szczękach zęby potwora zawierają śmiertelną truciznę i każde ukąszenie powoduje natychmiastową śmierć. Stworzenie to odkryto w wodach okalających odległą wyspę na południowym archipelagu. Do Xantium przywieziono je w stalowej klatce. Bestię udało się schwytać dopiero po tym, kiedy zabiła i zjadła trzech członków załogi. Szmer oczekiwania narastał do chwili, aż wypuszczono olbrzymiego stwora. Gdy wczłapał
on na scenę, rozległy się okrzyki zdziwienia. Niektórzy sceptycy spodziewali się czegoś w rodzaju gigantycznego krokodyla, egzotycznego,” ale raczej nie unikatowego, ale to rzeczywiście był potwór! Najbardziej przypominał jaszczurkę, która rozrosła się do nadnaturalnych rozmiarów. Długość ogona sięgała blisko dwóch metrów! Wielkie czarne pazury wystawały z paluchów czterech masywnych i grubych nóg, pysk wieńczyły kwadratowe szczęki, mieszczące wiele brudnych, bardzo niebezpiecznie wyglądających zębów. Budowa zwierza w oczywisty sposób wskazywała, że był to raczej stwór lądowy niż morski. Nie posiadał jednak skrzydeł, tak jak mityczne smoki. Nie zionął ogniem i nie pokrywała go łuska, ale plamiasta jak u ropuchy skóra wydawała się dosyć gruba. Małe czerwone oczka spozierały wokoło leniwie. Bestia w ogóle nie przejmowała się hałasem. Nikt nigdy nie widział czegoś takiego! Twarde życie nauczyło rzeźników pragmatyzmu. Starali się mądrze wybierać przeciwników, pragnąc zachować nieco sił na późniejsze lata, kiedy przeminie już młodzieńczy wigor, a lukratywna kariera nadal będzie pociągająca. Jednak reputacja była także istotna, a nowych wyzwań pojawiało się niewiele. Poza tym wysoka nagroda pieniężna oferowana za zabicie smoka również stanowiła wielką pokusę, więc ochotników nie brakowało. Pierwszy był mistrzem w swoim zawodzie, a jego piękna twarz, loki koloru blond i nabrzmiałe, wytatuowane muskuły czyniły go ulubieńcem tłumu. Nikt nie mógł jednak przewidzieć, jak szybko smok potrafi się poruszać. Gdy tylko młodzieniec wskoczył na arenę, bestia zaatakowała natychmiast, szczerząc zębiska i poruszając się z zupełnie nieprawdopodobną prędkością. Mistrz ledwo uniknął dwóch szarż i nawet zadał kilka, chybionych niestety, ciosów włócznią. Wkrótce stało się jasne, że walczy o życie. Ostatecznie smok zagonił go w kąt, jednym kłapnięciem potężnych szczęk oderwał śmiałkowi nogę i powlókł okaleczone ciało prawie przez pół areny. W ciągu paru sekund rzeźnik skonał, pożarty prawie do połowy. Wtedy tłum ogarnęło szaleństwo. Zaczął nawoływać swoich faworytów, aby poskromili potwora. Szansę w zakładach zmieniały się dramatycznie. Jeszcze czterej spośród najlepszych ponieśli śmierć, podczas gdy smok odniósł tylko lekkie zadrapania. Panowała ogromna wrzawa, ale nadzorca areny zdawał sobie sprawę z rozpaczliwej powagi sytuacji. Nie mógł sobie pozwolić na stratę jeszcze kilku dobrych ludzi, a ci, którzy pozostali, wcale nie chcieli mierzyć się z bestią. Było jednak nie do pomyślenia, że potwór może przeżyć. Tłum wywołałby zamieszki. Zawezwano więc łuczników, aby ustrzelili smoka i chociaż najpierw tłuszcza gwizdała i krzyczała, nowy rodzaj rozrywki wkrótce wzbudził zainteresowanie. Większość strzał ześlizgiwała się z grubej skóry, ale parę sięgnęło celu, wprawiając stwora w szał i tym samym wywołując u widzów okrzyki radości. Za niedługą chwilę zakłady szły dalej na pełnych obrotach, a obstawiający kibicowali zażarcie poszczególnym łucznikom, głośno wypowiadając swoje życzenia. Ostatecznie, kiedy już być może tuzin drzewc tkwił w ciele smoka, a z każdej rany wyciekała
gęsta, czarna krew, stwór zaczął się słaniać. Jakiś szczęśliwy strzał przebił jedno z czerwonych, szalonych oczu. Smok zaryczał, znowu miotając się w szaleńczej agonii. Następny rzeźnik dostrzegł szansę dla siebie i zeskoczył w dół, trzymając obydwoma rękami miecz, aby zmierzyć się z poranioną bestią. Nawet teraz pojedynek przeciągał się, bo mężczyzna musiał unikać nawet draśnięcia zakrwawionymi, zatrutymi zębami. Ale wreszcie ciężkie ostrze opadło w dół, rozłupując czaszkę potwora na dwie części. Zwierzę zwinęło się w kłębek, I wstrząsnęły nim ostatnie drgawki i wreszcie zdechło, a zawodnik z mieczem przyjął z godnością ryczący zachwyt tłumu.
Rozdział 19 Każdy człowiek opowiada swoim życiem jakąś historię. Część z nich nie jest dłuższa od wzmianki, inne zaś złożonością przypominają powieść. Każda z tych opowieści jest jednak pełna, zawiera początek, rozwinięcie i zakończenie. W niektórych przeważają przygody czy romanse, podczas gdy inne rozgrywają się między tragedią a farsą, jednak większość miesza ze sobą te wszystkie i jeszcze inne elementy. Każdy z nas pisze swą własną historię, a nawet epilog do niej! Dlatego nie potrzebuję książek. Corton i Grongar spotkali się ponownie późnym popołudniem. Cały czas zajmowały ich obowiązki służbowe i dopiero teraz znaleźli wreszcie parę wolnych chwil, aby schronić się w swoim ulubionym pomieszczeniu. Grongar oczywiście wykorzystał nadarzającą się sposobność, żeby się upić, podczas gdy Corton pozostał trzeźwy. Jednak obydwaj nadal powracali myślą do Clarosa. – Czy zrobiliśmy dobrze, wierząc mu? Jak myślisz? – wymamrotał Corton. – Chłopcze – odpowiedział jego przyjaciel – to tyyylko buutelka wina! – Corton zdążył się już przyzwyczaić do przerażającego braku wrażliwości barbarzyńcy i nie skomentował tego. – Nie o to chodzi – rzekł. – On wyglądał na bardzo zdesperowanego. Jeeeśli ty byś się oooo coś założył... czego byś nie mógł mieeeć, to teeeż miałbyś stracha – argumentował barbarzyńca. – Szczególnie jeeśli byłbyś oficerem Departamentu Infooormacji! Biedacy nie mogą uuuprawiać hazardu, wiesz o tym, nie? – dodał. – Ale co go opętało, żeby zrobić taką rzecz? – dziwił się głośno mistrz win. – Hooonor! Nic innego, tylko to! – oznajmił głośno Grongar. – Ci chooolerni mali zarozumiaaalcy! Idioci, co do jedneeego! Kto powiedział, że cesarzowa luuubi takie pomyje, he?! – Cesarzowa Ifryn ma dobry gust – odrzekł chłodno Corton. – W odróżnieniu od ciebie. Na pewno doceni wartość podarunku. – Ha! Z jej właaasnych piwnic! – parsknął Grongar. – Podaruuunek! – Tu podjął niezbędne środki ostrożności, aby bez strat przytoczyć małą beczułkę ulubionego napoju i teraz powtórnie napełniał swój kufel. – A jeśli nie postąpiłby zgodnie z przyrzeczeniem, przegrałby zakład – ciągnął dalej Corton, jakby próbował przekonać samego siebie, że dobrze postąpił – i straciłby wszystko. Pozycję, status, rodzinę... Dla takiego człowieka byłby to koniec. Mógłby nawet próbować się zabić! – Powodzeeenia – wymamrotał Grongar przez pokryte pianą wąsy. – Nie chciałbyś mieć przecież człowieka na sumieniu! – zakrzyknął jego przyjaciel. – Jaaakim sumieeeniu?! – Barbarzyńca zaśmiał się a potem odbiło mu się głośno.
– Nawet ty musiałbyś spłacie dług honorowy – oznajmił Corton. Było to bowiem niepisane, ale święte – prawo w Xantium. Ooowszem – przyznał Grongar. – Ale nie jestem taaak głupi, żeby zawierać równie iiidiotyczny zakład, to po pierwsze. A co z pieniążkami? Obiecał ci przecież krocie zeszłej nocy. Czy ty wreszcie kiedyś zrozumiesz, że tu chodzi o coś innego? – Nie ufasz jego słowom? – Nie uuufam żadnemu pieskowi Verkho! A więc dlaczego zgodziłeś się ze mną ostatniej nocy? Grongar uśmiechnął się złośliwie, pozwalając ujrzeć swojemu towarzyszowi dosyć rzadki widok – garnitur mocno pożółkłych zębów. – Chciaaałem zooobaczyć, jak cierpisz – wyjaśnił chytrze – rozstając się z twoooim naaajdroższym winkiem. – Ale dlaczego? – zapytał Corton, czując przygnębienie. – Specjalnie wywróciłeś wczoraj planszę – rzekł oskarżycielsko Grongar. – Wiedziałeś, że wygrywam! – Nagle nie wydawał się już pijany. – To kompletna bzdura! – zakrzyknął mistrz win. Mężczyźni popatrzyli na siebie gniewnie, a potem wybuchnęli śmiechem i w cichym porozumieniu zaczęli ustawiać pionki, aby rozpocząć nową partię, której rozegranie stało się sprawą honoru. Wielki bankiet trwał już kilka godzin i Ifryn czuła się bardzo znużona. Nie skosztowała wiele ze wspaniałego jadła i piła tylko wodę. Cały czas bolało ją wszystko. Pocieszała się myślą, że została jeszcze tylko krótka chwila ciężkiego doświadczenia, przez które musi przejść, zanim odejdzie na zasłużony spoczynek, bo niedawno odbyty poród dostarczał znakomitego usprawiedliwienia, aby zrezygnować z tańców, które miały teraz nastąpić. Musiała jeszcze tylko przyłączyć się do swojego męża, przyjmującego dary od poddanych. Urzędnicy dworscy wyselekcjonowali około stu chętnych z najbardziej wartościowymi prezentami. Większość wybrańców stanowili kupcy i rzemieślnicy, mający nadzieję na późniejszy patronat cesarza. Pozostałe dary przynosili posłowie, przybywający ze wszystkich części cesarstwa. Ifryn, przy całym swoim zmęczeniu, nie mogła się oprzeć lekkiej ekscytacji, towarzyszącej oczekiwaniu na tę chwilę. Przypominało jej to jej własne dzieciństwo i imieninowe obchody ku czci młodej, beztroskiej księżniczki, którą ledwie mogła jeszcze utożsamiać ze sobą. Zastanawiała się, czy przybędzie ktoś z Idironu. Byłby to jakby pośmiertny podarunek jej ojca. Wszyscy goście bankietu siedzieli po zewnętrznej stronie długich stołów ustawionych w podkowę, w ten sposób pozostawiając w środku wolne miejsce przeznaczone dla igrców,
a potem dla ofiarodawców. W Wielkiej Sali panowała gorączkowa krzątanina. Służba biegała tam i z powrotem, zastawiając stoły jadłem. Ściany udekorowano barwnie, kilka chorągwi zwieszało się ze stropu aż do podłogi. Pomieszczenie oświetlały setki lamp oliwnych, które przyćmiewały światło księżyca sączące się przez okna umieszczone trochę poniżej pochyłego drewnianego stropu. Wreszcie rozpoczęła się procesja ofiarodawców. Zawartość wszystkich pudeł raz jeszcze oglądano starannie, udzielano ostatecznego formalnego przyzwolenia, a potem wybrane przedmioty dyskretnie wynosili urzędnicy Departamentu Skarbu. Pochód zbliżał się już ku końcowi, gdy do komnaty wszedł Claros ze służącym u boku, i zatrzymał swój wzrok na Ifryn. Kiedy już tylko parę kroków dzieliło go od cesarskiego stołu, uklęknął nagle, wywołując konsternację dostojników w otoczeniu władcy. – Mój cesarzu, kapitan pokornie błaga o specjalną łaskę – rzekł Claros szybko. – Zechciej zezwolić, panie, abym mógł mówić dalej. – Mów! – Southan był wyraźnie zaciekawiony. – Wasza Wysokość, to wino dostało się w moje ręce w honorowej rozgrywce – zaczął żołnierz. W ten sposób grzecznie dał do zrozumienia, że wygrał wino w zakładzie. – Ale przyjąłem ów drogocenny trunek tylko pod tym warunkiem, że spróbuje go osoba, której cnoty są jeszcze rzadsze i jeszcze bardziej godne uwielbienia niż zalety tego rocznika. – Skinął służącemu, aby postawił tacę na stole. – Przelałem wino do karafki, tak jak przystoi. Southan podniósł butelkę, zawierającą teraz już tylko kilka ciemnych kropel i popatrzył na etykietę. – Embaraggio! – zakrzyknął. – To rzeczywiście rzadki dar, kapitanie! Claros skłonił głowę z wdzięcznością. – Moja satysfakcja i zadowolenie będą pełne – stwierdził – jeśli cesarzowa Ifryn zgodzi się skosztować wina, bo nie masz innej osoby w świecie tak wielbionej i szanowanej przez wszystkich! Ifryn popatrzyła na wciąż jeszcze klęczącego żołnierza, wzruszona uczuciami i nieśmiałą szczerością młodzieńca, chociaż te przesadne komplementy wprawiły ją w zakłopotanie. Popatrzyła na Southana, który obserwował żonę z podniesionymi do góry brwiami. – No cóż, moja droga! To rzeczywiście nektar. – A potem dodał miękko: – Odrobina nie zaszkodzi maleństwu, a tobie dobrze zrobi! – Dziękuję, kapitanie! – odrzekła ciepło. – Skosztuję tego wina! Przygotowano czysty puchar i Claros powstał, aby osobiście nalać ciemnoczerwonej cieczy, a potem cofnął się z szacunkiem. Ifryn wzięła do ręki naczynie, wciągnęła w nozdrza aromatyczny, oszałamiający zapach i dotknęła wargami brzegu kielicha. Kiedy nagle ręka Yerkho uchwyciła jej przegub, cesarzowa spłoszyła się, rozlewając parę kropel aa ziemię.
– Kanclerzu?! – krzyknęła, patrząc w oszołomieniu. – Co to znaczy”! – zażądał wyjaśnień Southan. – Jak śmiesz! – Pozwólcie, panie! – rzekł spokojnie kanclerz. Wziął puchar z rąk Ifryn i sam skosztował wina. Jego oczy były zimne jak lód, kiedy zwrócił je na Clarosa. – Jest tak, jak się obawiałem! – powiedział. – To wino jest zatrute! Po tych słowach wielu zerwało się na równe nogi, a grupa strażników, będących już w pogotowiu, wysunęła się szybko do przodu. – To zdrada! – ryknął Southan, wstając gwałtownie zza stołu. Claros wyglądał na przestraszonego, ale nie próbował uciec. Zamiast tego upadł znowu na kolana. Żołnierze otaczali go ze wszystkich stron. – Przysięgam, że nie wiedziałem, że jest zatrute! – wykrzyknął, z oczami pełnymi przerażonej niewinności. – Znał dobrze swoją rolę i teraz nie miał już wyboru, mógł tylko grać ją do końca. – Ktoś zmusił mnie, żebym przyniósł tutaj to wino. To on jest prawdziwym zdrajcą! – Kto? – zapytał Southan. – Nie znam jego prawdziwego imienia – odpowiedział Claros. – Sam nazywał się Swordsmanem. – Kłamie! – zagrzmiał głos Kerrella, przekrzykując wrzawę, jaka nastąpiła po tym oświadczeniu. – Nie, przysięgam, że to prawda! – ciągnął dalej Claros. – Byłem po uszy w długach. To oznaczało zgubę... dla kogoś w moim stopniu... – Tu popatrzył na Verkho. – Powtarzam, Swordsman zmusił mnie do tego! – Ostrzegałem cię przed takimi, panie – rzekł Verkho do cesarza, a potem zwrócił się do nieszczęśliwego kapitana: – Gdzie można znaleźć tego człowieka? – Nie wiem – odpowiedział Claros. – Bogowie świadkami, że mówię prawdę! – Zasługujesz na karę śmierci! – wykrzyknął cesarz. – Pozwól, panie, że moi ludzie się nim zajmą – przemówił szybko Verkho. – Dowiemy się prawdy, zanim umrze! – Ciesz się, że cię jeszcze nie zabiłem – powiedział Southan, a w każdym słowie kipiała furia. – Zabrać go stąd! Ifryn usiadła bez słowa w zupełnym oszołomieniu. Nagle znalazła się w samym oku cyklonu i nie rozumiała dlaczego. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. Na znak kanclerza czterech gwardzistów wyprowadziło więźnia. Już przy drzwiach Verkho wziął na bok dowódcę oddziału i udzielił mu kilku cichych instrukcji. Żołnierz skinął głową, a potem podążył za swoimi ludźmi. – Na dół do lochów, chłopcy! – rozkazał przywódca, gdy dotarli już do kwater Verkho.
– Nie! – krzyknął Claros. – To nie tak! Musicie mnie uwolnić! Żołnierze zaśmiali się. – A niby dlaczego, synku? – Verkho obiecał... że jeśli to zrobię dla niego... – straszliwe zwątpienie wkradło się w serce młodzieńca i zabrzmiało w głosie – opuszczę Xantium jako wolny człowiek, a wszystkie moje długi zostaną spłacone! – Och, nie sądzę, żebyś musiał martwić się o swoje długi – odpowiedział dowódca, wywołując lawinę śmiechu, kiedy podążali dalej w dół po kamiennych schodach. Błagam, musicie mi uwierzyć! – prosił Claros rozpaczliwie. – To wszystko przygotował Verkho! On wierzy, że Swordsman jest wysokim dostojnikiem dworskim albo ma pośród nich przyjaciół! Miałem pomóc odkryć go! Udawałem tylko! Wino nie było zatrute! – Śliczna bajeczka – zauważył ironicznie strażnik. – Przysięgam, że to prawda! – Nie oczekujesz chyba, abym w to uwierzył? – Zapytaj Verkho, on ci powie! – błagał Claros. – Proszę! Uśmiech zniknął z twarzy dowódcy, a na jego miejsce pojawiło się okrucieństwo. – Czy powiedzieć ci, co kanclerz rozkazał mi przed chwilą? Hę? – warknął. Claros zbladł i szeroko otworzył oczy. Skinął tylko głową. Wszystko krzyczało w nim z przerażenia. Na drugim końcu korytarza ktoś niewidoczny krzyczał także. – Powiedział – ciągnął żołnierz – „Niech jego śmierć będzie bolesna, ale niech nie męczy się zbyt długo. Ja wiem już wszystko, co powinienem wiedzieć!” Verkho powrócił do cesarskiego stołu i podniósł wysoko kryształową karafę. Czerwony napój mienił się uwodzicielsko w świetle lamp. – Mnie nie zaszkodzi. – Powąchał wino z namysłem. – Ach, jeśli moje podejrzenia są słuszne, ta szczególna trucizna nie zrobiłaby nic złego cesarzowej, ale twojemu synowi, panie, mogłyby poważnie zaszkodzić. – Czy dobrze się czujesz? – Southan siedział obok swojej żony, trzymając ją za ręce, zimne i drżące. Ifryn skinęła głową, ale twarz miała bladą i nie mogła wydobyć z siebie słowa. Verkho przyniósł czystą czarę i napełnił naczynie białym winem. – Wypij trochę, pani – zaproponował. – To cię uspokoi! Ifryn posłusznie podniosła puchar do warg, ale przed wypiciem powstrzymał ją migoczący cień, który oderwał się nagle od stropu i leciał wprost ku jej twarzy. Krzyknęła z przerażeniem, upuściła kielich rozlewając jego zawartość na podłogę. W jednej chwili nietoperz zniknął w ciemności, ale Ifryn miała już naprawdę dość. Brakło jej sił na dalszą walkę. Southan odprowadził żonę do komnaty, ale potem musiał powrócić, aby dopełnić swych obowiązków.
Cesarzowa z wielką ulgą udała się na spoczynek. W półmroku komnaty na Ifryn czekała Alasia. Jej blade oczy pełne były niepokoju.
Rozdział 20 Cienie podchodzą bliżej, zasnuwając niebo kolorem wina. Malują jednobarwną tęczę, krwisty luk... Któż przejdzie przez tę nieziemską bramę? Czy znowu muszę pić z zatrutego kielicha przeznaczenia? A więc byłeś przy tym?! – zapytał zazdrośnie Grongar. – Oczywiście! – odrzekł Corton. – Taka okazja jak bankiet ostatniej nocy... – Daruj sobie te przechwałki! – uciął barbarzyńca. – Powiedz mi tylko, co się wydarzyło. – Claros przyszedł z winem, tak jak zapowiadał... – zaczął przyjaciel. – Ta sama butelka? – Z całą pewnością! – odrzekł Corton. – Służba zawołała mnie do pokoju przygotowań, abym sprawdził wino. – Zawartość butelki przelano do karafki w mojej obecności. – Dalej! – rzucił niecierpliwie Grongar. – Po prostu poprosił Ifryn, aby zechciała się napić. Wtedy Verkho wyrwał jej puchar i” oznajmił, że wino jest zatrute. Grongar zachichotał. – Idę o zakład, że zrobiło się niezłe zamieszanie! – powiedział radośnie. To wcale nie jest śmieszne! – odrzekł Corton. – Potem Claros przysięgał, że niejaki Swordsman namówił go do podania cesarzowej tego trunku i że nie wiedział, że w winie jest trucizna. Przekonywał, iż zmuszono go do tego, bo był pogrążony w długach! – Mała zmiana w historyjce, którą opowiedział nam wcześniej! – skomentował kwaśno Grongar. – A potem ludzie Verkho wyprowadzili Garosa z sali! – zakończył mistrz win. – Cieszę się, że nie jestem w jego skórze! – Pojawiły się pewne pytania, na które trzeba sobie odpowiedzieć! – rzekł z niepokojem Corton. – W jakimś sensie jestem w to zamieszany! – Czy nie mógł zdobyć tego wina gdzie indziej? – Nie! Szansę, że gdzieś przetrwała jeszcze jedna butelka, a ja o tym nic nie wiem, są znikome! – Ale w ogóle istnieją? Zawodowa ambicja walczyła ze zdrowym rozsądkiem. – Tak! – przyznał w końcu Corton.
– Więc nie wpadną na twój trop! – wydedukował Grongar. – A jeśli nawet, to wyznanie prawdy wystarczy! – Mogą cię oskarżyć tylko o głupotę! – I pomaganie zdrajcy! – Nie znałeś go! – No cóż, jest jeszcze coś – powiedział Corton spokojnie. – Skosztowałem wina, zanim zostało podane! – Ale czujesz się dobrze? – zapytał szczerze zatroskany Grongar. – Wspaniale! Nie ma żadnych złych skutków – odpowiedział Corton. – Niech stracę swoją reputację, jeśli rzeczywiście to wino było czymkolwiek przyprawiane! – Och! – zarośnięta twarz Grongara stawała się coraz bardzie poważna, w miarę jak docierało do niego znaczenie słów przyjaciela. – Jeśli o to chodzi, to na twoim miejscu trzymałbym język za zębami! Nie tak daleko od winnego składu Sagar Folegandros wciąż siedział na sienniku, nie wiedząc, co dzieje się na świecie, i zastanawiał się, jak uchronić się przed popadnięciem w obłęd. Kurczowo trzymał się teorii, że jeśli wciąż jest zdolny sformułować pytanie – „Czy jestem szalony?” – to przynajmniej do pewnego stopnia może mieć pewność, że jego umysł pozostał nietknięty. Przeliczył, że spędził w tej ciemnej celi jakieś sześć dni albo i więcej. Zapomniał już, jak wygląda światło dnia, jedynymi wyznacznikami mijającego czasu były sygnały dawane przez jego własne ciało: potrzeba snu, głód, pragnienie. Ale nie ufał im do końca. Bardziej pewnym miernikiem był tryb otrzymywania posiłków, które, jak rozstrzygnął, przynoszono mu raz dziennie. Jedzenie na początku wydawało się nieapetyczne, ale z biegiem czasu smakowało coraz lepiej. Dostarczał je brzydki młodzieniec w obszarpanym stroju więziennym, który wyglądał raczej na współtowarzysza niedoli niż na dozorcę. Kiedy młody człowiek pojawił się po raz pierwszy, Sagar desperacko próbował zmusić go do mówienia, aby uzyskać jakieś informacje, jakąś nadzieję... Ale w odpowiedzi usłyszał tylko nieartykułowany bełkot. Gdy nalegał dalej, mężczyzna przełożył tacę przez otwór w drzwiach i popatrzył na niego przez szczelinę. Potem otworzył szeroko usta i gapił się pogardliwie na Sagara, który odskoczył ze zgrozą i wstrętem. Dozorcy obcięto język! Po tym wydarzeniu błagania Sagara były już mniej I entuzjastyczne. Nadal nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. Jego życie stało się jednym wielkim nieznośnym oczekiwaniem. Pozostawały mu także niewesołe rozmyślania nad własnym losem. Trwało to tak bez przerwy aż do pewnego momentu, który nadszedł parę godzin temu. Młodzieniec właśnie zapadał w swój zwykły niespokojny sen, kiedy usłyszał ciężkie kroki kilku mężczyzn i głosy – jeden proszący, inne szydzące. Sagar nie był w stanie powiedzieć, o czym mówili, ale w głosie pojmanego usłyszał
strach. Mimo to nie mógł się oprzeć pokusie zawołania do nich, mając nadzieję na odpowiedź, jakąkolwiek! Ale zignorowano go! Potem do jego uszu dotarło przedłużające się przeraźliwe wycie. Kiedy wreszcie ustało, znowu usłyszał kroki, ale tym razem milczał. Było mu niedobrze. Być może lepiej, że o nim zapomniano? Ale teraz, parę nieskończenie długich godzin później tęsknił znowu za jakimkolwiek dźwiękiem! Warował koło drzwi, czekając na dozorcę. Nawet ten niemowa zdawał się atrakcyjnym towarzyszem, łącznikiem, chociaż tak chwilowym, ze światem żyjących! Światło zamigotało w korytarzu i Sagar podskoczył, wyglądając na tyle daleko, na ile pozwalała szczelina w drzwiach. Po dozorcy nie było ani śladu. Zamiast człowieka z odciętym językiem ujrzał dwa duchy, mężczyznę, który odwiedził jego celę już wcześniej, i drobną kobietę. Stali o parę kroków dalej, rozmawiając ze sobą, a ich obecność zaznaczała się bladą poświatą. Początkowe rozczarowanie Sagara ustąpiło miejsca zaciekawieniu, wszystko bowiem, co uwalniało go od tej śmiertelnej nudy, wydawało się darem niebios! Kiedy uświadomił sobie, że słyszy ich szept, zesztywniał. To przecież niemożliwe! Nie rozróżniał słów, ale szmer był wyraźny, co do tego nie miał wątpliwości! – Hej! – krzyknął Sagar. Kobieta odwróciła bladą twarz, żeby popatrzyć na niego. Ona mnie słyszy! – Pomóż mi, proszę! – krzyknął. – Powiedz, co tu się dzieje! Dlaczego tu jestem? – Ale wiotka istota położyła tylko palec na ustach i popatrzyła w bok. – Proszę! – błagał Sagar – Słyszysz mnie przecież! Przemów do mnie! Nagle mężczyzna rozpłynął się w powietrzu, a kobieta przesunęła się lekko jak lśniąca chmura, znikając z wąskiego pola widzenia. – Nie! – zawył Sagar. – Wróćcie! Załamany, zaczął szlochać cicho. A potem usłyszał ciężkie kroki swego dozorcy i wiedział już, dlaczego widma zdematerializowały się. Clavia właśnie analizowała ze swoim przyrodnim bratem wypadki poprzedniego dnia, kiedy do komnaty weszła Focus i wręczyła Verkho depeszę, widocznie zakodowaną, bo dziewczyna zadała sobie trud, aby spisać ją własnoręcznie. Asystentka nie okazywała zainteresowania treścią i cicho wyszła, podczas gdy Verkho przebiegał wzrokiem kolejne wersy. Twarz kanclerza promieniała zadowoleniem. – Coś, co wynagrodzi wczorajsze zmienne szczęście? – dowiadywała się Clavia. – Coś, przy czym znaczenie wczorajszego dnia zupełnie blednie – odpowiedział. – To trzeba uczcić od razu. – Właśnie mam tu odpowiedni trunek na tę okazję. – Otworzył serwantkę i wyjął kryształową
karafę z winem, po czym napełnił nim dwa kielichy. Clavia podejrzliwie popatrzyła na swoją czarę, ale Verkho roześmiał się tylko. – Pij bez obawy! – rzekł przekonywająco. – Jest wspaniałe, a najgorsze, co cię może potem spotkać, to potężny kac! – A co właściwie świętujemy? – zapytała. – Talizman znalazł się na lądzie tego poranka. Jest w Brighthaven – odpowiedział, ledwie mogąc ukryć swój entuzjazm. – Za parę dni będzie w moich rękach!
Rozdział 21 Jakie siły przyciągają kamień do kamienia, oko do oka? Czy można słyszeć tak wiele, a widzieć tak mało? Wiatr niesie wiele słów, plotek i dociekań, ale niewinne ucho ich nie pojmuje! Śpij, maleńki! Moi przyjaciele będą strzegli twego lotu! Natali nie czuł się bezpiecznie, szczególnie kiedy Ia poszła spać i nie mogła z nim rozmawiać. Wtedy słyszał już tylko głosy w swojej głowie, niedorzeczne, śmiejące się, płaczące i jeden absolutnie przerażający, ten, który zawsze zadawał pytania. Wyszedł, aby poszukać mamy, wiedząc, że przy niej będzie bezpieczny, ale głosy nie opuszczały go i już zupełnie nie wiedział, gdzie mógłby przed nimi uciec. Chłopiec nie pamiętał dokładnie, jak znalazł się na południowym krańcu miasta, ale chyba zaczął wędrować w tamtym kierunku wtedy, gdy zobaczył wóz, czekający przy moście. Boki podniesiono wysoko, ale tył leżał spuszczony na ziemię, tworząc łagodną pochylnię. W środku pełno było świeżego siana. Wyglądało ciepło, miękko i zapraszająco. Może tam znalazłby schronienie? Natali wspiął się na wóz, wpełznął pod wysuszoną trawę i leżał cicho. Głosy podążały za nim, ale utuliła go ciemność i oszołomił ciężki, stęchły zapach. Zdrzemnął się, ale nagle kryjówkę malca zaatakowały kwiczące potwory, węsząc w sianie i poszturchując go niepewnie. Stwory podskakiwały, a ich ratki stukały o drewnianą podłogę. Przyniosły ze sobą nowy ostry zapach. Natali zapiszczał, ale nikt go nie usłyszał pośród ogólnego hałasu, a zwierzęta nie czyniły mu krzywdy, widocznie przyjmując chłopca za swego. Czuł ich szorstką, owłosioną skórę, wilgotne ryjki i strach zamienił się w przyjemność. Nie zauważył nawet, kiedy znowu podniesiono tył wozu, a cierpliwy osioł dał się namówić do ruszenia z miejsca. Natali czuł się szczęśliwy i bezpieczny pośród nowych przyjaciół, ale teraz słyszał również i męskie głosy, całkiem prawdziwe, i bał się pokazać na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że postąpił niegrzecznie chowając się w sianie. Leżał więc cicho i nadsłuchiwał. – Bogowie, jaki ponury dzień! – zajęczał woźnica. – Tylko jedna świnia utonęła – zauważył jego towarzysz. – Reszta żyje! Ocaliliśmy prosiaczki! – Gdyby wykazali się odrobiną zdrowego rozsądku, wydostaliby ją także – gderał drugi, nie dając się pocieszyć. – Wiesz, że Junio miała zawsze swoje własne zdanie. – Przynajmniej będzie teraz dużo szynki. – Mam nadzieję, że ten miot przetrwa. – Dlaczego miałyby nie przetrwać? Świnki są już wystarczająco duże i będzie im lepiej za
miastem. Woźnica krzyknął i szarpnął niecierpliwie lejcami. Wóz toczył się dalej w wieczornej ciszy. Chłopca znowu ogarnął niepokój. Zadrżał zastanawiając się, czy ci ludzie są rzeczywiście jego przyjaciółmi. – Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te wiry – rzekł pierwszy mężczyzna, zdecydowany wypowiedzieć swoje skargi do końca. – Przeklęte przypływy! – Ostatnio pełno było dziwnych prądów – zauważył drugi. – Wszyscy rybacy skarżą się na to. – Czasami myślę, że Zalys jest skazana na zagładę – powiedział woźnica smutnie. – Ostatnio wszystko idzie gorzej! Jego towarzysz zaśmiał się. – Zawsze widziałeś wszystko w czarnych barwach, bracie. Stańmy tawernie Runtona i pocieszmy się nieco. – To będzie na pewno więcej niż jedno ale. Niech bogowie mają nas w swej opiece! – Nie słuchałeś chyba tej głupiej mowy, co? Potem na pewno zaczęlibyśmy składać dziewice w ofierze. – Źle robisz, że kpisz sobie z tego – zeźlił się nagle zrzęda. – Wszystko zaczęło się, gdy ludzie przestali wierzyć. – Pamiętam, kiedy... – Przestań! – przerwał drugi. – Będę polegał tylko na sobie, a nie na bajkach, opowiadanych setki razy i poprzekręcanych na dziesiątą stronę! – Czy twoja moc powstrzyma Nkosa przed zatonięciem? – Uwolni nas od Farraga i jemu podobnych? Do tej pory nie zrobiłeś zbyt wiele. – Czas pokaże – odpowiedział jego towarzysz, również się zapalając. – Przynajmniej ja próbuję czegoś dokonać, a nie zostawiam bogom tego obowiązku! Potem nastąpiła długa cisza. Natali nie zrozumiał wiele z podsłuchiwanej dyskusji, ale wiedział, że mężczyźni są teraz źli i to jeszcze bardziej skłaniało go do pozostania niezauważonym. Ostatecznie woźnica przemówił znowu ponurym głosem, w którym brzmiała zaciętość. – Wzywano do Areny na zgromadzenie. Mówili, że trzeba dopełnić starych obrzędów. Jeśli to prawda, pójdę tam! Rób, jak chcesz – odpowiedział zrezygnowany towarzysz. – Tylko nie oczekuj cudów! Nie ma tam nic poza starymi kamieniami. – Zobaczymy. Po jakimś czasie wóz wtoczył się do małej wioski. – Napijesz się czy nie? – Drugiemu mężczyźnie powrócił humor, co dało się słyszeć w jego
głosie. – Skoro już tu jesteśmy... – odpowiedział wozak niechętnie. Osiołek zatrzymał się, a wóz zadrżał, kiedy mężczyźni zeskoczyli na ziemię. Natali słyszał oddalające się głosy, a potem wstał i ostrożnie rozglądnął się dookoła. Było prawie ciemno, ale nie wahał się ani chwili. Mówiąc „do widzenia” swoim nowym przyjaciołom, mozolnie wygramolił się ze sterty siana. Opuścił wioskę boczną ścieżką i z wielką determinacją zaczął wspinać się na wzgórze. Wiedział już, gdzie będzie bezpieczny. Farrag z pewnością skakałby z radości, gdyby nie obecność telepaty. Eksperyment dał pierwsze pozytywne wyniki! – I cóż słyszysz teraz, Iceman? Chłopiec odpowiedział nieludzkim kwikiem, który zarówno oszołomił, jak i rozgniewał Farraga. – Oszalałeś? – Marszałek zastanawiał się, czy może nadeszło już krańcowe załamanie. Takie coś zdarzało się telepatom, gdy przyciskano ich zbyt mocno! – Świnie! – odpowiedział Iceman, z oczyma utkwionymi gdzieś daleko. – Co takiego? – Jest ze świniami! Dużo świń! Farrag potrząsnął tylko wytatuowaną głową. Upodlenie tych wyspiarskich prostaków nigdy nie przestawało go zdumiewać. Rzeczywiście świnie! A ten chłopiec rokował takie nadzieje! – Ruch – zameldował Iceman. Uboga cela napełniła się na chwilę ciszą, a potem telepata naśladując głosy obydwu mężczyzn zaczął powtarzać fragmenty rozmowy, tak jakby słyszał ją tylko w połowie. Farrag uśmierzał swoją frustrację, wiedząc, że poganianie Icemana nie zmieni wiele. – Ponury dzień... Reszta żyje... Wiesz, że Junio miała zawsze swoje własne zdanie... Junio? – dziwił się Farrag. Było to imię jednej ze starych bogiń tego śmiesznego panteonu, który już dawno odszedł w niepamięć. – Dlaczego nie miałyby?... Lepiej za miastem... Potem nastąpiła dłuższa niż zwykle przerwa. Marszałek skręcał się z niecierpliwości. Próbował wytłumaczyć sobie, że to dopiero pierwszy krok. Jakkolwiek mało znaczące okazało się to podsłuchiwanie, przyjdzie czas na więcej! – Przeklęte przypływy!... pełno dziwnych prądów ostatnio... wszystko idzie gorzej... w czarnych barwach... składać dziewice w ofierze... Ton głosu zmienił się na gniewny. – Przestań... bajkach... poprzekręcanych na dziesiątą stronę... nas od Farraga i jemu podobnych...
Ciekawość marszałka nagle wzrosła. Może ta rozmowa jest jednak bardziej interesująca, niż się na początku wydawało? – ...coś zrobić, a nie zostawiam... Następna długa pauza stanowiła kolejną próbę dla cierpliwości Farraga, ale marszałek przetrwał ją dzielnie. Już prawie zupełnie stracił nadzieję, gdy telepata zaczął znowu. – ...Areny... dopełnić starych obrzędów... rób, jak chcesz... starymi kamieniami... Arena? Stare kamienie? To trzeba zbadać! – pomyślał Farrag. Bawiły go przesądy wyspiarzy. Jak niewiele rozumieli! – Skoro już tu jesteśmy... – Gdzie chłopiec? – zapytał Farrag. – Jest sam – odpowiedział Iceman już swoim głosem. – Znowu się porusza, ale nie mogę zlokalizować źródła. – Przez chwilę panowała cisza. Potem telepata dodał: – Straciłem kontakt. – Co takiego? – zapytał marszałek. – Zniknął! Nie ma żadnej transmisji. – W ogóle? – W ogóle – potwierdził Iceman. Farrag zastanawiał się, jak można było stracić tak krystalicznie czysty oddźwięk jak ten. Chłopiec Amarich był pierwszym z dzieci, które przetransmitowało coś więcej niż tylko niemożliwe do odcyfrowania fragmenty rozmów, ale nigdy przekaz nie urywał się tak nagle. Tak czy inaczej, początek był niezły. – Odrzuć tę parę księżyców, Iceman – powiedział, kończąc sesję. Wyznanie Ii przeraziło i oszołomiło całą rodzinę, a Antorkasa przyprawiło o napad szaleństwa. Etha z ogniem w oczach uważała pilnie, aby gniew męża nie wyładował się na ich najmłodszej córce, która teraz kurczowo trzymała się matczynej spódnicy. W końcu wściekłość Antorkasa znalazła ujście w potoku niespójnych inwektyw odnoszących się do głupoty, z jaką pozwolono zatrzymać Natali wisiorek. Jak zwykle to właśnie Dsordas uspokoił wszystkich. – Chłopiec nie mógł odejść daleko – powiedział z przekonaniem. – Znajdziemy go! Szybko zorganizowano poszukiwania. Tylko Gaye i Ia pozostały w domu. Wszyscy, nawet Torin włączyli się do akcji pomimo zmęczenia, jakie odczuwali po całodziennej pracy. Nasona wysłano do domu, aby zawezwał jeszcze innych do pomocy, rodzina Amarich zaś rozeszła się w parach. Etna i Anto poszli piechotą, a reszta wzięła dwie łódki, pragnąc w ten sposób dostać się do miasta tak szybko, jak to tylko możliwe. Dsordas i Fen naturalnie wypłynęli razem, wiosłując zgodnie, z biegłością nabytą przez wiele lat praktyki. Po drodze pytali napotkanych ludzi o Natali, otrzymując obietnice pomocy, kiedy tylko będzie to możliwe. Jednak większość mieszkańców była rozpaczliwie zmęczona
wypadkami dnia i miała swoje własne problemy. A po Natalim zaginął słuch! Nadciągała noc, a poszukiwania przeciągały się, stając się coraz bardziej gorączkowe z godziny na godzinę. Chłopiec przepadł jak kamień w wodę. Po pewnym czasie Dsordas zaczął zbierać też inne informacje. Wymieniano je szeptem ponad ciemną wodą. Dsordas dowiadywał się o pozostałe dzieci obdarowane wisiorkami, ale żadnego nie brakowało ani żadne nie zachowywało się w jakiś szczególny sposób. Fen nie była pewna, czy fakt ten powinien ich niepokoić, czy dodawać otuchy. Coraz bardziej obawiali się, że Natali utonął. Chociaż umiał już dobrze pływać i wykazywał niezłą orientację w labiryncie prądów, dzisiejszy przypływ i związane z nim ruchy wody mogły porwać go i rzucić gdzieś daleko. Woda jednak zachowywała się dziwnie spokojnie, a stało się to szczególnie podejrzane po chwili pełnej grozy, jaką przeżyli w trakcie poszukiwań. Właśnie wracali już do łódki, po penetracji kolejnej alei, kiedy Fen wskazała na kanał. – Popatrz! Co tam się dzieje? Pod ciemną powierzchnią falowała dziwna poświata, jakby jakiś żyjący stwór ze srebrnego światła. Kiedy patrzyli dalej, to coś zaczęło zbliżać się do powierzchni wody, wysyłając tańczące cienie, przy których czarna ciecz połyskiwała tajemniczo. Potem to coś zniknęło po prostu, rozpadając się na wiele drobin szybko obracających się w nicość. Woda zawirowała i dało się słyszeć ponury bulgot. – Co to było? – wyszeptała Fen. – Nie mam pojęcia. – Dsordas próbował zbagatelizować tajemnicze zjawisko, ale jego głos zdradzał niepokój. – A jeśli Natali został złapany przez coś takiego? – To tylko gra cieni – powiedział, chociaż dalej nie brzmiało to zbyt przekonywająco. – Ułuda. Odnajdziemy go! Jednak nikt nie znalazł Natali. Jakiś czas po pomocy zaczęli powracać do domu w różnym stadium wyczerpania. Zupełnie obolały Antorkas i Torin, który praktycznie spał na stojąco, byli zmuszeni przyznać się do porażki i położyć się do łóżka. Gaye i Ia czekały jeszcze na nich, z niepokojem wypytując zebranych o wieści, ale wkrótce wysłano je także na spoczynek. Pozostała czwórka zjadła szybko posiłek, próbując odzyskać utraconą energię i umocnić ducha przed następną wyprawą. Kiedy już skończyli późną kolację, zaczęli studiować stary plan miasta. Zaznaczywszy przeszukane już rejony, zaplanowali kolejne posunięcia. Robili wszystko co w ich mocy” ale pomysły były już na wyczerpaniu! Gaye przygotowywała się do lotu pośród tysięcy innych. Każdy oczekiwał cierpliwie na swoją kolej opuszczenia rozległej, mrocznej jaskini, o kształtach precyzyjnie opisanych rysunkiem dźwięków. Jej czas nadszedł i opadła drapieżnie w rozświetloną gwiazdami noc,
zostawiając za sobą schronienie w górach. Mknęła w poprzek skały, wzdłuż trzech pochyłości, a miriady jej towarzyszy otaczały ją jak gęsta, śpiewająca chmura. Pośród tego zgiełku usłyszała nieznany głos. Kamienne Oko musi się znowu przebudzić! Pomyślała: – Ono jest ślepe, tak samo jak ja! Pod nią pojawiła się Arena, pusta czara w świetle cichego, czerwonego księżyca. I było tu Kamienne Oko, ślepo patrzące w niebo. A tam, w jego źrenicy... Gaye przebudziła się z drżeniem i krzyknęła głośno, mając nadzieję, że ktoś ją usłyszy. Parę chwil później Fen i Etha wpadły do pokoju. – Co się dzieje? – spytała matka, z trudem łapiąc oddech. – Widziałam Natali! – oświadczyła Gaye. – Wiem, gdzie on jest!
Rozdział 22 Oko mruga i w tej ciemności, która na chwilę nastaje, ogarnia wszystko. Fala zwija się, a w lustrze jej upadku widać odbicia ognia. To ogień, który płonie pod woda! Czy światło latarni nie oznacza nic, jeśli nie ma nikogo, kto mógłby je dostrzec? Jeśli nie ma nikogo, kto mógłby przekazać wieść? Na początku Gaye nie mogła przekonać pozostałych, iż zobaczyła Natali we śnie, ale że nie był to tylko sen! – Ale jak dostał się na Arenę? – pytał Dsordas. – Nie wiem – odpowiadała. – Ale zrobił to! Ostatecznie udało się dziewczynie wyprosić, aby potraktowano tę sprawę poważnie. Mimo wszystko nie mieli nic do stracenia. – Pójdę tam – zgłosił się na ochotnika Dsordas. – Znam te ścieżki lepiej niż ty – dodał, gdy Anto zaczął oponować. – Idę także! – wtrąciła szybko Fen. – Nie ma przecież wielkiego znaczenia, kto pójdzie! – wykrzyknęła niecierpliwie Gaye. – Idźcie już! – Zachowujesz się zupełnie jak twoja matka – zauważył Dsordas robiąc znaczącą minę. Fen i Gaye uśmiechnęły się pomimo niepokoju, jaki odczuwały, i nawet Etha odpowiedziała w sposób, którego oczekiwał, dając mu lekkiego kuksańca. Tylko Anto dręczył się dalej, ale Dsordas uspokoił go, zalecając przeszukanie innych miejsc w przypadku, gdyby przeczucie Gaye okazało się fałszywe. Wtedy to przebudziła się Ia i chciała, aby jej wszystko natychmiast wyjaśnić. Etha zapanowała nad sytuacją i wyprosiła pozostałych z pokoju. Fen i Dsordas popłynęli na południowy kraniec miasta, przycumowali łódź koło głównego mostu i wyruszyli w kierunku Areny żwawym krokiem, a nadzieja, która zaświtała na nowo, i nagląca konieczność dodały sił ich zmęczonym nogom. Kiedy byli już poza zasięgiem świateł miasta, ich oczy wkrótce przyzwyczaiły się do ciemności nocy i posuwali się szybko dobrze znanym szlakiem. Nie chcieli tracić czasu na rozmowę, ale kiedy dotarli już na szczyt wzgórza, zatrzymali się jednak na krótko, aby popatrzeć na morze. Kilkanaście świetlistych kręgów lśniło złowieszczo w ciemnościach wody. Były ciemniejsze i większe od poprzednio widzianej plamy. Z tej odległości nie mogli powiedzieć, czy tajemnicze światła się poruszają, ale przynajmniej jedno z nich zniknęło z pola widzenia podczas obserwacji. – Cóż tam się dzieje? – wyszeptała Fen. – Co to wszystko znaczy? – Sam bym chciał wiedzieć – odpowiedział zdecydowanie Dsordas. – Ale nie mamy teraz
czasu. Dalej, ruszajmy! Wreszcie, zdyszani i spoceni z wysiłku, zobaczyli Kamienne Oko. Z miejsca, w którym się znajdowali, nie byli w stanie dostrzec, czy ktoś leży w środku, ale skoro tylko dotarli na szczyt skały, Dsordas wspiął się do najwyższego wlotu, a Fen rzucając w głąb niespokojne spojrzenia okrążyła kamień, aby dostać się do niższego. Było bardzo ciemno i najpierw nie zobaczyła nic, ale potem spostrzegła jakiś kształt w ciemności, blokujący przejście. – Jest tutaj! – krzyknęła – Natali! Wyłaź! Nie było odpowiedzi. Sylwetka ani drgnęła. – Natali! – krzyknął Dsordas z góry. Radość Fen przerodziła się w panikę. Maleńkie ciałko leżało zwinięte dokładnie w tym miejscu, które proroczo wskazała Gaye. Spał, czy leżał martwy? Otwór był dla niej za wąski i nie mogła wpełznąć do środka, aby wyciągnąć brata. – Nie rusza się! – krzyknęła z nutą histerii w głosie. – Natali! – Nie spuszczaj go z oka! – rozkazał Dsordas spokojnie. – Znajdę długi patyk, obudzę go! Kiedy Dsordas odszedł, trochę więcej księżycowego światła dostało się do tunelu, oświetlając jasne włosy dziecka i rozbłyskując na bursztynowym wisiorku. Fen nagle uzyskała pewność, że brat nie żyje i zaczęła przeraźliwie krzyczeć, błagając go, aby się poruszył, obudził, ożył! Pomoc i odpowiedź nadeszła nie z tunelu, ale z dołu, z Areny. Z setek niewidocznych żerdzi w czaszy Areny podniosło się ogromne stado nietoperzy. Powietrze wypełniło się nagle ich ledwie słyszalnym kwileniem. Fen kręciła się w kółko, prawie do utraty zmysłów przestraszona tym nieoczekiwanym nalotem. Natali poruszył się ostrożnie, słysząc hałas. – Mama? – zapytał cichym, stłumionym szeptem. – Tu jestem, Natali! – odpowiedziała siostra, nie posiadając się z radości. – To ja, Fen! Chodź do mnie! – W pewnej odległości słyszała głos Dsordasa i tupot szybko zbliżających się kroków. – Moi przyjaciele są tutaj! – powiedział Natali nieco pewniej i radośniej. Zaczął czołgać się w dół, a Fen zachęcała go delikatnie, wyciągając ręce w głąb tunelu, aby go dosięgnąć. Wreszcie złapała dziecko, wydostała je na zewnątrz i przytuliła mocno. Nie wiedziała, śmiać się czy płakać, ale Natali nie wydawał się szczególnie przejęty. Patrzył na wirujące wokoło cienie z pełnym podziwu zadowoleniem. – Moi przyjaciele są tutaj! – powtórzył. – To także moi przyjaciele! – odrzekła Fen, nie wiedząc do końca, co chłopiec miał na myśli. Zresztą nie dbała o to. Nagła fala ciepła, hałasu i światła przeniknęła Fen, napełniając ją trwogą i radością. Odwróciła się, trzymając Natali w ramionach, i popatrzyła w dół na Arenę. Dolina pełna była
duchów, setek, tysięcy zjaw, lśniących w ciemności jak świetliki. Dziewczyna zobaczyła zwrócone ku sobie ich twarze. Wciąż tu jesteśmy! Wezwij nas! Słowa przybyły znikąd, same układając się w głowie Fen. Potem zaległa zupełna cisza. – Dsordas, chodź, popatrz! – krzyknęła. Ale kiedy jej głos odbił się pomiędzy kamieniami, duchy zniknęły i Dsordas znowu dostrzegł jedynie wielką pustkę. – Wróćcie! – krzyknęła rozpaczliwie Fen. – Wzywam was! – Ale nic się nie zdarzyło. Dsordas zszedł na dół i przyłączył się do ukochanej. – Bogom dzięki! – odetchnął, widząc Natali. – Do kogo mówiłaś? – Do nikogo – odpowiedziała smutnie Fen. Natali spał w jej ramionach. Nawet nietoperze odleciały. Następny poranek przyniósł kolejną dobrą wiadomość. Wiatr odwrócił się na zachód, przez co zmniejszyło się ryzyko następnej powodzi. Znalazł się jednak też nowy powód do niepokoju. Dsordas powrócił z miasta z wieścią, że nie tylko oni nie spali tej nocy. Poddani Farraga pracowali także. W całym mieście porozklejano afisze opisujące napad na cesarskiego oficera i żądające wydania winowajców. Jeśli to nie nastąpi, głosiło dalej obwieszczenie, nastąpią represje. Imienia ofiary nie podano, jednak rodzina Amarich bez trudu domyśliła się, że chodzi o Panosa. – Nie moglibyśmy wydać sprawców, nawet gdybyśmy chcieli – skomentował Dsordas. – Nie wiemy przecież, kim są. – Ale ktoś musi to wiedzieć – rozsądnie odrzekła Fen. – Nawet jeśli tylko oni sami! – Jeżeli rzeczywiście są mieszkańcami wyspy. – Czy tekst obwieszczenia tego nie dowodzi? – zapytała. – Znając Farraga, nie. To może być znowu jakaś sztuczka dająca pretekst do podjęcia dalszych działań przeciwko nam – powiedział z goryczą. – Dalszych? – zapytała Fen ze strachem w głosie. Kilkanaście rodzin wyrzucono w nocy na bruk, bo ich domy potrzebne były żołnierzom, których kwatery uszkodził przypływ – wyjaśnił Dsordas. – Każdy, kto stawiał opór, siłą został zmuszony do posłuszeństwa. Foran i inni zajmują się rannymi, ale są i tacy, którym nie można już pomóc. – Nie żyją?! – wykrzyknęła Fen z przerażeniem. – Trzech mężczyzn, którzy popełnili błąd, próbując bronić swoich rodzin i domów, dwie stare kobiety, które nie umiały się poruszać dostatecznie szybko, tak jak żołnierze sobie życzyli, i cała rodzina Orocona – wyjaśnił ponuro. – Cała rodzina nie żyje? – krzyknęła Fen ze zgrozą.
– Znała ich przecież dobrze! Zginęli wszyscy. Mężczyźni, kobiety i dzieci – potwierdził Dsordas. – Żołdacy wypędzili ich na zewnątrz i wrzucili do kanału, Etha weszła do pokoju i od razu zauważyła wstrząśniętą twarz Fen. – Już wiesz? – zapytała, kryjąc pod swoim zwykłym rzeczowym tonem przerażenie, jakie sama odczuwała. Fen skinęła smutnie głową. – Będziemy musieli się jakoś ścieśnić – ciągnęła dalej matka. – Effi Galio i trójka jej dzieci przybędą tu wkrótce. Stavos nie żyje, a ich dom zaatakowały te ludzkie wszy, więc powiedziałam, że mogą zostać u nas tak długo, jak będą tylko chcieli. Szybko przedyskutowano plan działania dotyczący rozmieszczenia gości. – Mieliśmy szczęście, że żołnierze nie przyszli tutaj – powiedziała Etha. – To, co Antorkas czuje w tym momencie... – nie dokończyła myśli. – Jesteśmy za daleko od koszar – stwierdził Dsordas. – A w razie czego... – Mam dużo pracy – rzekła Etha, próbując odrzucić pesymizm ogarniający wszystkich. – Ja też – powiedział Dsordas. – Gaye chce was widzieć – dodała Etha. – Czy chodzi o wiadomość od ducha? – zapytał. – Tak przypuszam! – odpowiedziała niejasno, wychodząc już z pokoju. – Nie mam czasu na takie bzdury! – odparł Dsordas. – Porozmawiaj z nią sama, Fen! – W jego głosie zabrzmiała prośba. – W porządku – zgodziła się niechętnie. – Ale myślę, że ty też powinieneś wysłuchać Gaye. – Nie teraz. – To była jego ostateczna odpowiedź. Nagle pewna myśl zaświtała w głowie Fen. – Czy i jedno z dzieci Effi nie otrzymało bursztynowego wisiorka? Dsordas skinął twierdząco. – Tak, najmłodszy, Pauli. Miejmy nadzieję, że on i Natali nie zdecydują się gdzieś wywędrować razem! Potem ucałował ją szybko i wyszedł. Znużona Fen powlokła się powoli do pokoju Gaye. Zastała siostrę samą. Gaye chodziła ostrożnie po pokoju, mierząc odległości między sprzętami, przypominając sobie, gdzie leżą różne rzeczy. Mówiła przy tym coś cicho do siebie. Drzwi były otwarte, więc Fen weszła do środka. – To ty, Fen? – zapytała Gaye, unosząc głowę. – Tak. Skąd wiesz? – Uczę się rozpoznawać nasze kroki.
Fen uczuła nagły przypływ miłości do siostry, dumna z jej uporu i hartu. – A gdzie Dsordas? – zapytała Gaye. – Wyszedł. Ma jakiś interes do załatwienia. – Nie chce słyszeć o duchach, prawda? – Tak! – przyznała Fen. – Obawia się, że jeśli zaczniemy czekać na cud, to stracimy zapał do pracy. – A dlaczego nie działać na dwa fronty? – zapytała Gaye. – Farrag przecież używa czarów. – Podawałam i ten argument. Ale on jest strasznie uparty, tak jak z tym uzdrawianiem. Nie chce się przyznać do swoich nadprzyrodzonych umiejętności. – Czy fakt, że znalazłam Natali, nic mu nie mówi? – zapytała Gaye. – Oczywiście, że tak! – odrzekła siostra. – Był pod wrażeniem. Ale nie wie, jak wykorzystać twój talent do pomocy Zalys. A skąd ja mam to wiedzieć?! – wykrzyknęła Gaye. – Ale czy nie powinniśmy przynajmniej spróbować? Ten duch zadał sobie wiele trudu, żeby przekazać mi tę wiadomość. Nie możemy tego, ot tak, zostawić! Fen milczała przez chwilę, przypominając sobie nocne spotkanie z siłami drzemiącymi w Arenie. Do tej pory nie opowiadała o tym nikomu. Bez wątpienia Arena była wyjątkowym miejscem. Historia wyspy, odnalezienie Natali, który właśnie tam się ukrył, jej własna wizja, wiadomość od ducha – wszystko przemawiało za tym! Miała jednak całkowitą pewność, że Dsordas nigdy nie da się namówić na postrzeżenie i uznanie tej tajemnicy mocy. Fen podjęła decyzję: – Gaye, zamierzam opowiedzieć ci wszystko, co wydarzyło się ostatniej nocy – zaczęła. – Ale nie myśl, że uda ci się przekonać Dsordasa! Jeżeli chcemy obudzić Kamienne Oko, musimy zrobić to same.
Rozdział 23 Ogień pożera papier. Papier owija kamień. Kamień tępi nóż. Nóż tnie wodę. Woda gasi ogień! Pośrodku kręgu utworzonego przez ręce panuje symetria. Ale w ciemności któż może odróżnić jeden znak od drugiego? Czyją rękę splamiła krew? A która dzierży płonący miecz? Plac Fournoi wypełniał się ludźmi, podczas gdy większa część miasta pozostawała niezwykle spokojna. O poranku cesarskie patrole przeczesywały ulice miasta, zaganiając wszystkich napotkanych w kierunku centrum, a nawet wyprowadzając niektórych z ich domostw. Łódki zawracano z kursu i kierowano w stronę głównego kanału, a stamtąd na plac. Żołnierze obecni byli wszędzie, uzbrojeni po zęby, bez uśmiechu, zajęci swoim zadaniem. Wśród wyspiarzy panowała atmosfera przytłumionej grozy. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że za chwilę rozpoczną się zapowiedziane represje, ale nikt też nie wiedział, na czym to będzie polegało. Do czasu niespokojnie wyczekiwanego wystąpienia Farraga, żołnierze wywlekli z tłumu dwunastu mężczyzn. Wybrani losowo nieszczęśnicy oderwani zostali od swoich rodzin i przyjaciół, a wobec każdego, kto próbował przyjść im z pomocą, używano bezlitosnej przemocy. Żony i dzieci krzyczały rozpaczliwie. Mężów i ojców poprowadzono na środek placu, gdzie pod strażą czekali na swój los. Farrag nadszedł samotnie. Popatrzył na więźniów z namysłem, znów demonstrując ostentacyjną pewność siebie nawet pośrodku wrogiego tłumu. Wydawało się, że wytatuowane na jego głowie oczy uśmiechają się do wszystkich wokoło. Zanim przemówił, oblizał wargi purpurowoczarnym językiem, jakby rozkoszując się smakiem tego, co wkrótce miało nastąpić. – A więc zdecydowaliście się zignorować cesarski dekret! – Jego głos niósł się aż do najdalszych krańców placu. – Czy wydacie winnych, zanim już będzie za późno? Po jego słowach zapadła głucha cisza. – To wy podjęliście tę decyzję – powiedział marszałek. – I kara spadnie na wasze głowy. Spośród milczącego tłumu wysunęła się naprzód wątła i przygarbiona postać. Nias Santarsieri drżał, ale stanął dzielnie naprzeciwko Farraga. – Nie ma w tym sprawiedliwości – oznajmił patriarcha. – Ci ludzie są niewinni! – Głos starego człowieka nie znaczył wiele wobec potęgi Farraga, ale mimo wszystko brzmiało w nim przekonanie. – Sprawiedliwości? – ryknął marszałek. – I ty domagasz się sprawiedliwości?! Mój oficer leży połamany, pobity prawie na śmierć i obrabowany przez tchórzy! On jest niewinny! Waszym milczeniem sami dowiedliście, że to wy ponosicie odpowiedzialność za napad. Będziecie mieli
swoją sprawiedliwość! – Prawa mówią... – upierał się mężnie Nias. – Moje słowo wyraża cesarskie prawo! – przerwał mu Farrag spokojniejszym tonem, w którym brzmiała jednak groźba. – A ja powiadam, że ci mężczyźni poniosą zasłużoną karę. – Komendant Niering rządzi tą wyspą – powiedział desperacko patriarcha. – Przekraczasz swoje kompetencje! Farrag zaśmiał się. – Moje działania mają jego pełną aprobatę – odpowiedział miękko. – A więc pozwól mu przybyć tutaj i wytłumaczyć się przede mną – nalegał Nias, ale jego drżący głos nie współbrzmiał ze słowami, które wymawiał. – Wytłumaczyć się przed tobą?! – zapytał kpiąco marszałek, wciąż się uśmiechając. – Twoja impertynencja staje się już męcząca! – Zwrócił się do grupy strażników: – Wymierzcie staruchowi siedem batów! Trzeba nauczyć go dobrych obyczajów. Dwaj silnie zbudowani żołnierze podeszli szybko, zdarli szatę z pleców Niasa i rzucili go na kolana. Inny wystąpił naprzód z biczem w dłoni, a tłum szeptał i burzył się pod czujnym okiem żołnierzy. Nabijana metalowymi ćwiekami skóra opadła w dół, wyryła na plecach patriarchy głęboką ranę, ale starzec nie krzyknął nawet, podczas gdy zebrany tłum aż zwijał się ze współczucia. Zawzięta duma albo oszołomienie kazały milczeć starcowi przez cały czas! Bat spadał jeszcze sześć razy, zostawiając plecy i ramiona starca poprzecinane głębokimi, brzydkimi ranami, z których sączyła się krew. Po ostatnim uderzeniu Nias upadł na twarz i leżał przez chwilę cicho, a potem zaczął pełznąć, sycząc z bólu, dopełniając miary upokorzenia! Kilku wyspiarzy, bladych z gniewu i rozpaczy ruszyło naprzód, aby podnieść patriarchę, ale głos Farraga osadził ich na miejscu. – Każdy mężczyzna, który spróbuje mu pomóc, umrze! Wyspiarze zawahali się, a Nias pełznął dalej. Jednak jedna osoba nie zatrzymała się na wezwanie Farraga. Przed marszałkiem pojawiła się Habella Merini. – Nie jestem mężczyzną – powiedziała, stając naprzeciwko niego. – Czy i mnie zabijesz? Farrag nie odpowiedział, ale na lekki ruch jego otyłej dłoni następny wartownik wystąpił do przodu i ciężkim drzewcem włóczni zadał Habelli starannie wymierzony cios w twarz. Kobieta upadła na plecy, przyciskając ręką usta, a między palcami ściekała krew. Kilka kobiet przyskoczyło do niej i odprowadziło zielarkę na bok, chroniąc ją tym samym przed dalszym niebezpieczeństwem. Przyglądający się temu mężczyźni płonęli z gniewu i bezradnej nienawiści. Nias leżał cały czas na ziemi, nie ruszając się już. – Może jeszcze ktoś? – zapytał Farrag, wyraźnie rozbawiony. – Nie? W takim razie będziemy kontynuować nasze czynności. – Odwrócił twarz w stronę spoconych ze strachu
więźniów i tłum uciszył się znowu. – Aby okazać, że jestem miłosierny, zdecydowałem, że tylko czterej spośród nich poniosą karę! Dwunastu mężczyzn nie mogło się powstrzymać, aby nie popatrzyć na siebie, a oblicza ściągnięte strachem rozświetliła odrobina nadziei. Żaden z wybrańców nie chciał cierpieć tak jak patriarcha i wydawało się, że większości uda się ujść cało! Ale Farrag miał już w zanadrzu następną niespodziankę. Pstryknął palcami i wartownik przybliżył się, wprowadzając małe dziecko. Na szyi dziewczynki wisiał bursztynowy amulet. Wyglądała na przestraszoną, ale uspokoił ją powitalny uśmiech marszałka. – Któż lepiej wybierze winnych niż istota tak niewinna? – zapytał Farrag, a potem pochylił się i wyszeptał coś do ucha dziecka. Dziewczynka skinęła głową, a potem przybliżyła się do stojących w szeregu mężczyzn, zatrzymując się o parę kroków przed nimi. Żaden z więźniów nie był w stanie podnieść na nią oczu, z wyjątkiem jednego, który patrzył teraz bezradnie na swoją córkę, przejęty grozą. Dziewczynka obrzuciła wszystkich przelotnym spojrzeniem i bez wahania wskazała w kolejności czterech skazańców. Ostatnim z nich był jej ojciec. Żołnierze wypchnęli ułaskawionych więźniów, a dziewczynkę wyprowadzono poza plac. Farrag napawał się chwilę widokiem przerażonych ofiar. – Waszą winę potwierdza cesarskie prawo – oznajmił w końcu. – Jesteście skazani na śmierć! – Raz, dwa, trzy! – Kato Galio i Ia opuszczały zaciśnięte piąstki w rytmie narzuconym przez wyliczankę. – Odliczywszy do trzech, każda pokazała jakiś znak. Ia trzymała otwartą dłoń w pozycji pionowej. Kato wystawiła dwa palce. – Nóż tnie papier! – rzekła Kato triumfalnie i zabrała jeden z białych kamyków Ii. Dziewczynki siedziały „po turecku” na podłodze w pokoju Gaye wraz ze swoimi młodszymi braćmi, Natali i Pauli. Bawiły się beztrosko, nieświadome do końca tragedii, jaka spotkała rodzinę Galio. W tym samym czasie Etha daremnie próbowała pocieszyć zrozpaczoną matkę i jej najstarszego syna, Yermasi. – Pozwólcie mi zagrać – poprosił Pauli. – Tylko dwoje może grać w tę grę – powiedziała stanowczo Kato i dziewczynki podsumowały wyniki. – Była to stara zabawa, którą dzieci na wyspie znały już od bardzo dawna, ale kamyki, używane do sprawdzania wyników, stanowiły innowację, przejętą od żołnierzy z Xantium. – Raz, dwa, trzy!
Kato zacisnęła rękę, podczas gdy Ia pokazała taki sam znak jak poprzednio. – Papier owija kamień! – Ia upomniała się o jeden z kamyków przeciwniczki. – Pozwólcie mi zagrać – poprosił znowu Pauli, ale dziewczynki w ogóle nie zwracały na niego uwagi. Natali patrzył tylko, a jego place poruszały się, jakby naśladując ruchy dziewczynek. W następnej turze Ia odwróciła rękę i rozstawiła szeroko palce, przedstawiając w ten sposób ogień i przegrała z wodą Kato, symbolizowaną przez otwartą dłoń ułożoną w pozycji poziomej. Wtedy Pauli ponowił swoje błagania żałosnym, nosowym buczeniem. – Dajcie mu zagrać jedną kolejkę – wtrąciła się Gaye. – Czuła się dziwnie, z jednej strony było jej strasznie żal małych gości, tak ciężko dotkniętych przez los, a z drugiej strony rosło poirytowanie tym zbiorowym najściem. Mąciło się jej w głowie. – Już dobrze, dobrze! – rzekła ze złością Kato. – Ty z nim zagraj, Ia! – powiedziała i podsunęła swój stosik kamieni. Kiedy gra trwała dalej, a kamienie przesuwały się to w jedną, to drugą stronę, Gaye uświadomiła sobie dziwną rzecz. Znała rozstrzygnięcie jeszcze przed zakończeniem rozgrywki. Tak jakby jakieś głosy podpowiadały dziewczynie wyniki. Próbowała się skoncentrować i wkrótce była już zupełnie przekonana, że ma rację – ale tylko w stosunku do jednego gracza! – Pauli – poprosiła Gaye – czy mógłbyś zagrać ze mną? – Ale ty przecież nie widzisz! – zaoponowała Kato. – Ty i Ia możecie mi mówić, jaki znak pokazał Pauli i liczyć wyniki. – W porządku! – rzekł radośnie Pauli. Dzieci przesunęły się bliżej krzesła Gaye i ułożyły się wokół niej. – Gotowe? – zaczęła Gaye. – Raz, dwa, trzy! Razem z Pauli pokazali pierwszy znak. – Remis – rzekła Kato z niesmakiem. – Raz, dwa, trzy. Obydwoje zamknęli pięści, pokazując kamień. – Znowu! – wykrzyknęła Kato. Grali jeszcze kilkanaście razy, ale za każdym razem wynik pozostawał taki sam – remis. – To nudne! – krzyknęła Kato, ale Ia była wyraźnie zaintrygowana. – Spróbujmy raz jeszcze – rzekła Gaye. Zwycięzcą w sześciu kolejnych turach był Pauli, który triumfalnie zebrał wszystkie kamienie. – Jednak przegrałaś – powiedziała zaciekawiona Ia. – Nic nie szkodzi. Grajcie dalej! – odpowiedziała Gaye. Zamyślona, siedziała na krześle,
zastanawiając się, jak to jest możliwe, że odczytuje myśli chłopca. Dsordas z zasępioną twarzą powrócił do domu krótko po północy. Zajrzał do kuchni, gdzie odnalazł Fen i Antorkasa. – Co się stało? – zapytała szybko dziewczyna, natychmiast wyczuwając nastrój ukochanego. – Zaczęło się! – rzekł ze smutkiem. Potem opowiedział o represjach Farraga i wydarzeniach na placu Fournoi. – Wyboru dokonało dziecko? – zapytała Fen w nagłym przerażeniu. – Jedno z tych, które noszą naszyjniki – potwierdził Dsordas. – A więc tak to działa! – wykrzyknął Antorkas. – Zaraz wyrzucę ten kamień! – Mężczyzna aż zbladł z furii. – I to natychmiast! – Zerwał się na równe nogi, ale Fen wyciągnęła błagalnie rękę. – Zaczekaj, ojcze! – poprosiła. – Wysłuchajmy Dsordasa do końca! – Dziewczynka wybrała czterech mężczyzn, w tym rodzonego ojca – ciągnął dalej młodzieniec – A Farrag skazał ich na śmierć! – Na śmierć? – Bogowie! – ryknął Antorkas. – Jak zginęli? – zapytała Fen. – Wolałbym ci tego nie mówić. – Powiedz! – nalegała, zdecydowana nie uciekać przed potworną rzeczywistością. – Zostali ścięci, na samym środku placu, na oczach wszystkich – powiedział cicho. – Ich głowy wbito na słupy przy głównym kanale. Fen i Antorkas zamarli z przerażenia. – To jeszcze nie koniec! – dodał Dsordas. – Farrag poprzysiągł powtarzać kaźń, dopóki winni nie zostaną wydani w jego ręce. Nie należy jednak oczekiwać, żeby ktoś był skłonny przyznać się, a tym samym poddać takiej „sprawiedliwości”. W każdym razie cały czas nie wiemy, kim byli napastnicy. Ale z całą pewnością nie należeli do podziemia. Fen popatrzyła niepewnie na Antorkasa i Dsordas ujrzał w jej oczach lęk. – Twój ojciec wie o wszystkim – powiedział. – A wkrótce nie będziemy musieli się w ogóle kryć! Możemy zadziałać teraz albo nigdy! Gry Farraga stają się coraz bardziej niebezpieczne! – Co masz na myśli? – zapytała Fen. – To może zbieg okoliczności – odpowiedział – ale ci czterej mężczyźni, którzy dzisiaj zginęli, należeli do Dzieci.
Rozdział 24 Kamień, jak szklana soczewka, chwyta promienie słoneczne, zbiera ich blask i ciepło. Tulipan płomienia rozkwita w jego sercu niczym nowe słońce, którego jasność pozostaje jeszcze długo pod zamkniętymi powiekami. Ukryty ogień zapala się szybko, szczególnie w delikatnym łuczywie. A ugasić może go tylko gorycz łez. Dsordas i Fen wchodzili po schodach towarzysząc Antorkasowi w drodze do pokoju Natali. Czuli kłucie niepokoju w sercach, żadne jednak nie chciało się dłużej sprzeczać o to, czy Natali nie powinien jednak zachować naszyjnika. Zbyt wiele złego wydarzyło się dzisiaj z tego powodu! Wciąż jednak lękali się następstw decyzji Antorkasa. Dzieci bawiły się beztrosko, kiedy stary Amari ciężkim krokiem wszedł do pokoju. Na widok dorosłych maluchy spłoszyły się zaraz, czując, że coś jest nie w porządku. – Natali, podejdź no tutaj! Chłopiec posłusznie zbliżył się do ojca. – Daj mi wisiorek! – potężna dłoń wysunęła się w ponaglającym geście. – Nie! – Chłopiec zacisnął bursztyn i spojrzał na ojca wyzywająco. – Chcę go mieć, Natali! – gniewnie powiedział Antorkas. – I to zaraz! Pauli, na którego nie zwracano uwagi, szybko schował swój naszyjnik pod koszulę. – Nie... – wyszeptał Natali, przykucając. Ojciec pochylił się, ale malec wyrwał się z nieoczekiwaną zręcznością i wybiegł z pokoju. Z okrzykiem wściekłości Antorkas podążył za synem, a za nim pobiegł Dsordas. Fen chciała przyłączyć się do pościgu, ale Gaye zatrzymała ją w pokoju. Razem z dziećmi słyszeli, jak Natali został w końcu pochwycony i jak siłą zdjęto mu naszyjnik. Cierpienie chłopczyka przerodziło się w furię nie do opanowania. Nawet Etha, która wkrótce nadeszła, nie umiała uspokoić syna. Antorkas zszedł na dół z ponurą satysfakcją na twarzy i kamieniem w kieszeni. Natali nie przestawał krzyczeć. Fen zatrzasnęła drzwi do sypialni. – Grajcie dalej! – powiedziała dzieciom, a potem zaczęła rozmowę z siostrą. – Nie mogę kontrolować ich wszystkich – poskarżył się Iceman. – Potrzeba mi więcej nektaru. Farrag mierzył telepatę wzrokiem. – Zdajesz sobie sprawę, że każdy z podobnych tobie byłby szczęśliwy, mogąc przejąć twoje
obowiązki – powiedział zimno. Iceman popatrzył ponuro, ale unikał wzroku marszałka. – Nie mogę kontrolować wszystkich! – powtórzył ochryple. – Wiem – odpowiedział krótko marszałek. – Skoncentruj się więc na tych, którzy transmitują najlepiej. – To właśnie robię – rzekł telepata. – Ale mam coraz mniej siły. Farrag był w pełni świadomy, że utalentowani nałogowcy stają się wytrawnymi kłamcami, ale w tym przypadku zdecydował się dać Icemanowi jeszcze jedną szansę. – W porządku – powiedział. – Ale oczekuję wyników! Wyjął fiolkę, przyrządził napój i podał go telepacie, który wypił płyn jednym haustem. Marszałek odczekał cierpliwie, aż drgawki ustaną. – No więc? – zapytał z oczekiwaniem w głosie. – Grają w różne gry. Jedzenie. Sen – meldował Iceman. – Nic istotnego! – Chcę usłyszeć coś ciekawszego! – zagroził Farrag. – Jeden z nich zniknął – dodał telepata. – Nie mogę nigdzie odnaleźć jego głosu! – Zdjęli dziecku naszyjnik – powiedział marszałek z rezygnacją. – To musiało nastąpić, prędzej czy później! – A kto to był? – Mały Amari. Farrag zaklął. Wiązał z chłopcem duże nadzieje, chociażby dlatego, że Natali należał do najmłodszych spośród wybranych i początkowe wyniki były obiecujące. Ale to już po raz drugi stracili z nim kontakt. Teraz jednak prawdopodobnie przyczyną tego jest utrata naszyjnika... – Nasłuchuj dalej! – rozkazał. – Za godzinę wrócę po pełny raport. Po tych słowach Farrag opuścił celę. Miał teraz co innego do roboty. Wytrwała praca zaczynała przynosić pożądane efekty, wiedza narastała powoli. Do tej pory dzieci potwierdzały tylko istniejące podejrzenia, nie wnosząc niczego nowego. Teraz sytuacja zmieniała się. Wszystkie plany marszałka były bliskie realizacji. Całkowity sukces nastąpi jednak dopiero wtedy, gdy podziemie na wyspie przestanie raz na zawsze istnieć. Farrag uśmiechnął się do siebie. Po osiągnięciu znajdującego się już w zasięgu ręki celu, pozostawi Zalys mniej zdolnemu nadzorcy i poszuka szczęścia w jakimś bardziej interesującym zakątku cesarstwa. Już niedługo! – mówił do siebie, ledwie umiejąc powstrzymać swoje podniecenie. Tego popołudnia w ciemnej, wilgotnej piwnicy zgromadziło się pięciu mężczyzn. Nigdy przedtem nie spotkali się razem. Fakt, że zebrali się wspólnie, świadczył o tym, jak wielkie zagrożenie wisiało nad nimi, skoro Dsordas zdecydował się podjąć takie ryzyko. Ci czterej, którzy siedzieli teraz z nim przy stole, byli jego głównymi adiutantami w organizacji Dzieci
Zalys. Wszyscy wiedzieli już o przerażających wypadkach na placu Fournoi i byli zdecydowani, że nie wolno pozwolić Farragowi na kontynuowanie krwawego procederu. Przytłumionymi głosami omawiali liczbę uczestników powstania, rozdział broni, gromadzonej w sekrecie od wielu lat, i podział obowiązków. Zdawali sobie sprawę, że atak, jeśli już do niego dojdzie, musi być zdecydowany, bowiem w przypadku niepowodzenia cała ludność wyspy padnie później ofiarą strasznej i szybkiej zemsty. Gra toczy się o ostateczną stawkę – wszystko albo nic. Nikomu jednak nie podobał się pośpiech narzucony przez Farraga. W takim stanie rzeczy szansę powodzenia malały. Jednak były i inne przyczyny, niezależne od groźby dalszych egzekucji, dla których nie mogli sobie pozwolić na dalsze wyczekiwanie. Dzieci rwały się teraz do czynu. Nigdy już nie osiągną większej gotowości do walki na śmierć i życie, sam Farrag zaś w widoczny sposób także zmierzał do konfrontacji. Prowokacje marszałka stawały się coraz bardziej brutalne i złośliwe. Mieli jednak nadzieję, że istnieją pewne czynniki, pracujące na ich korzyść. – Wobec tego zaryzykujemy z Panosem – powiedział Dsordas. – Zgoda? Pozostali przytaknęli. – Jest naszą jedyną szansą. Tylko za jego pośrednictwem możemy dostać się do placówki telepatów – powiedział Phylo Zevgari. – Musimy się ich pozbyć w taki czy inny sposób, w przeciwnym razie każde zwycięstwo będzie krótkotrwałe. Wszyscy wiedzieli, że bunt na Zalys ostatecznie wywoła konfrontację z całą potęgą cesarstwa. Jeśli nie powstrzymają telepatów od wysłania wiadomości o powstaniu na kontynent, nie będą mieli czasu potrzebnego na zorganizowanie obrony wyspy. Farrag pilnował zawsze, aby bacznie strzeżono budynku, w którym przebywali telepaci. Wstęp miało tylko kilku specjalnie dobranych oficerów Departamentu Informacji. Żaden z mieszkańców wyspy nawet nie zajrzał nigdy do środka. A raport dla cesarstwa może zostać wysłany w ciągu kilku chwil... Więc Dzieci muszą najpierw zaatakować to właśnie miejsce! Przeciągnięcie Panosa na swoją stronę dawało im nadzieję, że dowiedzą się, jak należy to zrobić. – Czy ja mam zająć się Panosem? – zapytał Yeori Alektora. Był mężczyzną niewielkiego wzrostu, ale nieprawdopodobnie silnym. Jego umiejętności w walce wręcz i doświadczenie ludzi, których szkolił, czyniło Alektora idealnym kandydatem do przeprowadzenia takiej operacji. – Tak – odrzekł Dsordas. – Ale chcę przesłuchać go sam! Przy Studni – dodał, wymieniając nazwę jednej z ich tajnych kryjówek. Yeori skinął głową. – Będzie tam o zmierzchu – oznajmił stanowczo. – Dobrze! Teraz zapory przeciwpowodziowe... – ciągnął dalej Dsordas. – Jak z tym idzie, Myszo? – Wszystko przygotowane! – Odpowiedź nadeszła od Yani Paphos, znanego wszystkim jako
Mysz. – Potrzebujemy tylko silnego wiatru ze wschodu przez parę następnych dni! Od pewnego czasu pod nadzorem Yani, Dzieci przygotowywały niespodziankę dla cesarskiego garnizonu. Większość koszar i baraków leżała względnie wysoko, ale przez zręczny projekt i wymyślne konstrukcje wykonane pod przykrywką kontrolnych pomiarów wielkości zalewu, Mysz i jego drużyna byli w stanie spiętrzyć potężną falę, która miała uderzyć w samo serce garnizonu. Odpowiednie wykorzystanie siły dużego przypływu, zakładając poprawne określenie czasu jego nadejścia, mogłoby dać spektakularne rezultaty. – Możemy nie być w stanie czekać tak długo! – powiedział Dsordas. – Zrobimy wszystko co w naszej mocy, kiedy tylko dasz znak – odpowiedział Yani. – W najgorszym razie zniszczymy parę sklepów i zrobimy nieporządek w jednej zbrojowni, co wywoła trochę zamieszania. Ale jeśli dopisze nam szczęście, to zmiażdżymy cały zespół baraków z większością tych sukinsynów w środku! – Nieźle! – skomentował Yeori. – Ale nie licz na to za bardzo – ciągnął Yani. – Niestety zachodni wicherek ustalił się ślicznie. – Miejmy nadzieję, że pogoda się zmieni – powiedział Dsordas. Wszyscy zdawali sobie sprawę z ironii, jaka kryła się w jego słowach. W przeszłości życzyliby sobie czegoś dokładnie przeciwnego dla uchronienia Nkosa przed zalewem. Ale teraz groziło im jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. – Tak to wygląda na teraz. Czy wszyscy wiecie, co macie robić? – A co z Farragiem? – zapytał Skoulli Visakia, ostatni z członków grupy. – To taki sam człowiek, jak my wszyscy – odpowiedział Dsordas. – Niezupełnie. On ma moc! Widziałeś przecież, co potrafi robić! – Pomyśl o tych jego wisiorkach – dodał Phylo. – Bogowie wiedzą, co on knuje nasz marszałek! – Ludzie mówią, że my sami potrzebujemy czarów, ażeby móc walczyć z ciemięzcą! – wtrącił Yeori. – Jeżeli zaczniemy opierać się na przesądach, jesteśmy zgubieni! – rzekł gniewnie Dsordas. – Słusznie – zgodził się Mysz. – Nie potrzebujemy tych starych bzdur. – Róbcie, jak chcecie! – powiedział Skoulli. – Wkrótce mógłbym zorganizować inną pomoc. Zapomnij o tym! – powiedział Dsordas. – Mamy wystarczająco dużo do roboty. Nie marnuj czasu! Zaopiekujemy się Farragiem, Mężczyźni chcieli już powstać, gdy nagle za drzwiami rozległ się jakiś hałas. Natychmiast skoczyli na równe nogi, z nożami w pogotowiu, ale kiedy Dsordas gwałtownym ruchem otworzył drzwi, znalazł za nimi tylko małego chłopca, z oczami pełnymi smutku. Dał znak innym, że wszystko w porządku. – Cóż porabiasz tu na dole, Natali? – pytał chłopca, podnosząc go do góry. Inni opuścili już piwnicę. Idąc wzdłuż pasażu, kierowali się do podziemnych przystani. Phylo był ostatnim
z wychodzących i Dsordas odwołał go na chwilę. – Jeszcze jedna rzecz – powiedział. – Musimy na nowo rozmieścić beczułki z naftą. Przy tak wysokich przypływach niektóre z nich stanowią zagrożenie. Moglibyśmy spalić połowę miasta. Powinniśmy przesunąć te przy moście Dheftera dalej w dół kanału. Zrobisz to, jak tylko zrobi się ciemno! W porządku? Phylo skinął głową i ruszył w drogę. Dsordas, z Natali w ramionach, zaczął ostrożnie wspinać się po schodach. – Nabrałeś otuchy – zauważył, patrząc na uśmiechniętą twarz chłopca. – Teraz jestem szczęśliwy – zgodził się Natali. To takie błogosławieństwo! – pomyślał Dsordas, ale nie zauważył, że mała rączka chłopca wsunęła się pod koszulę, aby dotknąć czegoś, co było tam starannie ukryte.
Rozdział 25 Jeden z kamieni miał zatopiony w sobie szkielet ryby. Murarze przechowali ten głaz starannie jako talizman. Hę wieków temu ta ryba pływała beztrosko w starożytnym morzu? Jak wiele czasu potrzeba było, aby wniknęła w kamień tak, że wspomnienie po niej odbija się teraz echem w nieskończonym tunelu? Kamień jest tak stary, że trudno ogarnąć to myślą... Ale możliwe, że coś jeszcze starszego spoczywa na dnie naszych mórz! Coś, co nie zamieniło się w kamień i śpi tam wciąż jeszcze, wciąż żywe. Któż jednak znajdzie moc, aby przepowiedzieć jego przebudzenie? Panosa, z czarnym workiem na głowie i rękami związanymi na plecach, wepchnięto brutalnie do pokoju. Prawie upadł na ziemię, gdy Yeori popchnął go jeszcze kawałek, ale wkrótce odzyskał równowagę i stał już spokojnie. – Nie zabijajcie mnie! – lamentował. – Zapłacę wam! Słowo honoru! Dsordas i jego adiutant wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ale nie powiedzieli ani słowa. – Czego chcecie? – błagał dalej Panos. Naprawdę wyglądał na przestraszonego, ale każdy, kto byłby w jego skórze, zachowywałby się podobnie, nawet jeśli zamierzałby oszukać swoich prześladowców. Pozwolili mu jeszcze pocierpieć parę minut, a potem Yeori podprowadził oficera do krzesła stojącego pośrodku nie umeblowanego pokoju i zmusił go do zajęcia pozycji siedzącej. – Zostawić mu to? – zapytał, wskazując na kaptur. – Nie – odpowiedział Dsordas. – Chcę widzieć jego kłamliwe oczy. Przygaś lampę! Yeori wykonał polecenie, a potem stanął w ciemności za więźniem. Dsordas nałożył groteskową maskę, a potem wreszcie ściągnięto Panosowi kaptur. Więzień popatrzył wokoło, a na jego poranionej twarzy malowała się groza. – Ale wy nie jesteście... – zaczął, lecz szybko umilkł. – Nie – zgodził się Dsordas. – Nie jestem twoim wierzycielem. Ale zaciągnąłeś u mnie większy dług. Jesteś mi winien więcej! – Co masz na myśli? – Zawdzięczasz mi życie! Mogliśmy cię zabić, kiedy braliśmy twoje pieniądze. Na twarzy Panosa pojawiło się kompletne osłupienie, szczere, jak osądził Dsordas, a potem gwałtowny błysk w oczach świadczący o przeprowadzanych właśnie kalkulacjach. – Ach tak? – powiedział. – A ja myślałem, że to ten łajdak Farrag zaaranżował napad, aby
znaleźć pretekst do wpędzenia mnie w kłopoty. – Co skłoniło cię do podobnych podejrzeń? – zapytał Dsordas, starając się zachować obojętność. – Tak zwykle robił – odpowiedział kwaśno Panos, a potem wyraz jego twarzy zmienił się znowu. – Ale czego tym razem chcecie ode mnie? Bogowie świadkami, że nie mam więcej pieniędzy! – Ale potrzebujesz trochę. – Wygląda na to, że wiecie o moich długach! – powiedział ostrożnie żołnierz. – A więc, może rzeczywiście miałbyś szansę zarobić parę imperiali – stwierdził zagadkowo Dsordas. – Możemy dać ci robotę. Panos trwał przez chwilę w milczeniu. – Ile? – zapytał ostatecznie. Dsordas zdziwił się trochę, że więzień pytał o wynagrodzenie, zanim dowiedział się jeszcze, o co chodzi. – A ile potrzebujesz? Znowu krótkie przeliczenie. Dsordas zdał sobie sprawę, że Panos dodawał coś do swojego długu. Mały interes przy okazji?! – Osiemdziesiąt imperiali. – Ty rzeczywiście masz kłopoty! – Nie róbcie sobie żartów! – krzyknął gniewnie oficer, próbując irytacją pokryć swoje przerażenie. – Jeśli nie dostanę tyle, równie dobrze możecie mnie zabić! Nareszcie mówi do rzeczy! – pomyślał Dsordas. – Za te pieniądze zrobię wszystko! – zaklinał się pojmany. – Wszystko? – Tak! – W takim razie opowiedz mi o swoich obowiązkach, oficera Departamentu Informacji! – rozkazał Dsordas. Jeżeli nawet żądanie zamaskowanego mężczyzny zaskoczyło Panosa, to nie okazał tego po sobie. – Zmieniają się – odpowiedział. – Prowadzę notatki, nadzoruję raporty z wyspy oraz innych części cesarstwa... – Zawahał się, a potem dodał: – I kontroluję nastroje między żołnierzami. – Czy masz do czynienia z informatorami? – Nie, to nie moja działka. Farrag ma do tego osobnych specjalistów. Założę się, że jednak ma z nimi do czynienia – pomyślał Dsordas. – Ale czy on też jest jednym z nich? – I głośno powiedział: – A jak nadzorujesz raporty z zagranicy? Pytanie zaciekawiło Panosa.
– Myślisz o materiale od telepatów? – powiedział. – Czytam, porządkuję, robię odnośniki... – Znasz dobrze miejsce, gdzie mieszkają telepaci? – Tak. – Na twarzy Panosa pojawił się lęk. – Ilu ich tam jest? – Ośmiu – odpowiedział zdecydowanie żołnierz. Dsordas był zaskoczony. Poprzednie szacunki wskazywały na sześciu, ale jeśli Panos kłamał, to bardziej prawdopodobne, że rozmyślnie zaniżył ich liczbę. Ilu jeszcze może ich tam być? – Pozostają cały czas w tym samym budynku, niezależnie od tego, czy pracują czy nie? – pytał dalej. – Tak. Ale... ale co ty chcesz zrobić? – Powiedz – zaryzykował Dsordas – ile Farrag mógłby zapłacić, ażeby dostać z powrotem jednego ze swoich telepatów? – Nie dacie rady ich porwać – oznajmił zdecydowanie Panos. – Są zbyt dobrze strzeżeni. – Załóżmy jednak, że nam się uda – kontynuował przesłuchujący. – Za jednego nic! – powiedział oficer, wzruszając ramionami. – Inni przejęliby jego zadanie. – A jeśli pozostali byliby martwi albo wzięci do niewoli? – nalegał Dsordas. Po dłuższej chwili w oczach Panosa pojawił się wreszcie błysk zrozumienia. – Nie mówicie tego poważnie, prawda? – Tu odetchnął głęboko. – Musicie być szaleni! – Odpowiedz na pytanie! – Zapłaciłby prawie każdą cenę – rzekł w końcu Panos. – Ale nie doczekalibyście tego. Raczej zabiłby wszystkich na wyspie, niż uległby szantażowi. – Zostaw nam to zmartwienie – odrzekł Dsordas. – Czy zamierzasz nam pomóc czy nie? Więzień milczał przez chwilę, wyraźnie niezdecydowany. – Osiemdziesiąt imperiali? – zapytał w końcu. – Tak. Dziesięć teraz, reszta po wykonaniu roboty. – Ale nie będziecie w stanie tego dokonać! A ja potrzebuję pieniędzy teraz! – Masz wybór. Tak albo nie! – Znowu nastąpiła dłuższa przerwa. Co chcecie wiedzieć? – zapytał wreszcie Panos. Przez następną godzinę oficer zapoznawał Dsordasa ze strukturą budynku, rozmieszczeniem wejść, otoczeniem, siłą straży, liczbą zatrudnionych, drogą, jaką zaopatrzenie dostaje się do środka. Dsordas zadał kilkanaście pytań, na które już wcześniej znał odpowiedź, i w każdym przypadku Panos odpowiadał poprawnie. Jeśli kłamał, to czynił to bardzo zręcznie. – Nie będziecie w stanie dostać się do środka – stwierdził powtórnie więzień. – Potrzebujecie kogoś wewnątrz.
– Jesteś chętny? – Czy mam inny wybór? – zapytał z goryczą Panos. – Jeśli Farrag dowie się, ile wam już powiedziałem, to równie dobrze mogę uważać się za martwego. A poza tym... – Co? – Jeśli rzeczywiście wyruszycie na siedzibę telepatów, to oddacie mi przy okazji małą przysługę! – odpowiedział żołnierz. – Kiedy to nastąpi? – Damy ci znać. – Zróbcie to szybko! – rzekł żarliwie Panos. – Bo może mnie nie być w pobliżu. I nie będę w stanie wam pomóc. – To już twój problem – powiedział Dsordas. – Mała zaliczka powinna dać ci trochę czasu – wsunął dziesięć monet do kieszeni Panosa i skinął na Yeori, który zagwizdał cicho. Wkrótce usłyszeli kroki drugiego spiskowca, który zbliżał się z głębi tunelu. Dsordas znowu założył worek na głowę Panosa, a Yeori podprowadził więźnia do wyjścia i przekazał nowo przybyłemu. – Znasz procedurę? – zapytał Yeori. Mężczyzna skinął głową. – Strzeż go starannie! – dodał szyderczo adiutant. – Nie chcemy, żeby go znowu obrabowano! Po kilku chwilach do Dsordasa i Yeori przyłączył się Skoulli. Cały czas obserwował przebieg wypadków przez nieduży wziernik. – I cóż? – zapytał Dsordas, kiedy więzień na pewno nie mógł ich już usłyszeć. – Albo świetnie grał, albo mówił zupełnie szczerze – odpowiedział Skoulli. – A te jego siniaki wyglądają nieładnie. – Myślisz, że uwierzył w tę bajeczkę o porywaniu Farragowi telepatów dla okupu? – zapytał Yeori. – Nie wiem – wzruszył ramionami Dsordas. – To oślizgły mały płaz, gotów zrobić wszystko we własnym interesie. W żadnym przypadku nie możemy zaryzykować opowiedzenia mu prawdziwej historii. – Nie dodał, że udając jednego z rabusiów miał również nadzieję uniknąć włączenia Fen w całą sprawę. – Nie przypuszczam, żeby wiedział, kto go zaatakował – stwierdził Skoulli – więc może rzeczywiście dał wiarę, że to byłeś ty! – Tak, ale wciąż brak nam dowodów, że cała afera nie została zaaranżowana przez Farraga – powiedział Dsordas. – Mógł zbliżyć się do Panosa później, korzystając z zaistniałej sytuacji, więc prawdopodobieństwo, że poturbowany oficer jest cesarskim szpiegiem, istnieje cały czas! – Ale to właśnie on zasugerował, że Farrag mógł zorganizować napad – zaoponował Yeori. – Przecież nie zrobiłby tego, gdyby byli w zmowie ze sobą! Ale wiesz przecież, jak marszałek i jego ludzie potrafią kręcić – odparł Dsordas. – A Panos
mógł się zdziwić naszą ofertą, ponieważ wiedział na pewno, że my nie jesteśmy tymi, którzy go napadli. – To wszystko staje się dla mnie zbyt skomplikowane – przyznał Yeori, potrząsając głową. – Wyglądał na bardzo zainteresowanego gotówką – rzekł Skoulli po krótkim namyśle. – Nie sądzę, żeby tak dobrze udawał. A jeśli działałby w zmowie z Farragiem, nie potrzebowałby naszego złota. – Niewykluczone, że ma jakieś stare porachunki i chce wykorzystać tę szansę, aby je uregulować. – Nie złapałem go na kłamstwie – przyznał Dsordas. – Nie mamy wielkiego wyboru i musimy mu zaufać, prawda? – No cóż, powracamy do punktu wyjścia – ciągnął dalej Skoulli. – Nawet z pomocą Panosa zadanie wygląda na niełatwe. Słuchając naszego więźnia, można by przypuścić, że telepaci siedzą w prawdziwej fortecy! – Co potwierdza przypuszczenie, jak wiele znaczą dla Farraga – powiedział Dsordas. – Ostateczne zwycięstwo zależy od tego, czy uda się nam unieszkodliwić ich, w ten czy inny sposób. W drodze powrotnej do domu ze Studni, Dsordasa dopadł Mało. Rybak ociekał wodą. Twarz miał bardzo ponurą. – Wpadliśmy w zasadzkę przy przenoszeniu beczułek nafty – oznajmił bez żadnych wstępów. – Czekali na nas, tak jakby dokładnie wiedzieli, co zamierzamy zrobić. Było niezłe zamieszanie! – A Phylo? – zapytał Dsordas, mając nadzieję, że adiutant miał na tyle rozsądku, żeby nie brać osobiście udziału w operacji. – Nie żyje! – odpowiedział Mało z powagą. – Nie zamierzał pozwolić, aby wzięto go żywcem. Chociaż ta wieść zupełnie oszołomiła Dsordasa, przyniosła jednak także coś w rodzaju ulgi. Czy on sam będzie umiał okazać tyle hartu co przyjaciel, jeśli zajdzie taka potrzeba? Modlił się o to gorąco. – Przypuszczam jednak, że zabrali dwóch pozostałych – ciągnął Mało. – Miałem szczęście, że udało mi się uciec! – Czy Phylo mówił coś ludziom? – Nie, dawał tylko instrukcje dotyczące zadania, jak zwykle – odpowiedział rybak, rozumiejąc zatroskanie Dsordasa. – Nie powiedzą im dużo! Młodzieniec okazywał jawne zadowolenie, że Dzieci poniosły w sumie niewielkie straty, ale zarówno on, jak i Dsordas byli świadomi, że pojmani mogą zdradzić imię Mało. Rybak mieszkał
samotnie, nie posiadał bliskich krewnych, co dawało mu komfort ukrywania się bez obawy represji w stosunku do jego rodziny. Jednak Phylo miał żonę i dzieci! Dsordas wiedział, że musi ich ostrzec. – Byłem już w domu Phylo – dodał Mało, jakby zgadując myśli dowódcy. – Są już w drodze. Opuścili miasto. – Dobrze. Masz jakieś miejsce, żeby się przytaić? Póki co zaszyj się w jakąś norę. Rybak skinął głową. – Mam jeszcze czas – powiedział. – Nie martw się o mnie! – A nafta? – zapytał Dsordas. Za jej pomocą zamierzali utworzyć coś w rodzaju zapór ogniowych, ażeby cesarscy żołnierze nie mogli poruszać się łódkami po ważnych strategicznie trasach. Stracona! Jesteśmy w stanie dosyć łatwo zdobyć więcej, ale trzeba znaleźć inny schowek. Będą teraz bacznie obserwowali most. – Jakieś podejrzenia, skąd mogli o tym wiedzieć? – Ktoś musiał ich poinformować – odpowiedział Mało. – Pułapka była zbyt dobrze zorganizowana. Nie wyglądało to na przypadek! Jakby nam było jeszcze mało! – pomyślał Dsordas z gniewem. Nie wierzył, aby pośród przywódców był zdrajca. Czy mógłby trafić się jakiś w grupie Phylo? Zastanawiał się nawet przez chwilę nad lojalnością Mało, ale natychmiast odrzucił podejrzenie, zawstydzony swoją nieufnością. Może był to zwykły pech, przypadkowo podsłuchane słowo, trafna dedukcja... – Miej oczy i uszy otwarte! – poradził Dsordas. – Poruszaj się ostrożnie. – Myślałem, że lepiej będzie, jeśli dowiesz się od razu! – odpowiedział rybak. – Dzięki! Doceniam to, ale zbieraj się szybko, zanim będzie za późno! Mało rozpłynął się w ciemności, a Dsordas udał się do domu, gdzie oczekiwały na niego jeszcze inne złe wieści. Pierwsze, co jaką usłyszał w progu, to żałosny lament małego dziecka. Pomyślał, że Natali cały czas rozpacza po stracie naszyjnika, ale potem zdał sobie sprawę, że słyszy płacz Pauli. No cóż, nic niezwykłego, przecież rodzina Galio przeżyła w ostatnim czasie wielką tragedię. Kuchnia była pusta, ale kiedy Dsordas wchodził juz prawie na schody, z głębi domu nadszedł Anto. – Słyszałeś? – zapytał z twarzą ściągniętą niepokojem. – Co takiego? – Wszyscy rybacy oszaleli. Powiadają, że pod wodą rozlegają się dziwne hałasy utrudniające połów. – Jakie hałasy? – Uderzenia tak potężne jak huk dzwonów – odpowiedział Anto. – To na pewno nie jest
sprawka ryb! Poza tym na morzu pojawiają się nagle wiry i osobliwe plamy światła, mieniące się kolorami jak płynny opal. Woda bez przyczyny staje się lodowata i nie można czytać prądów! – Mamy teraz najwyższe przypływy – odrzekł Dsordas bez wielkiego przekonania. – Czy to nie one są przyczyną tych niepokojących zjawisk? – Według rybaków, nie. A zresztą, od kiedy przypływy wytwarzają podwodne dźwięki? – Podziemne jaskinie? Anto był sceptyczny. – Albo powodują, że ryby wyskakują na powierzchnię? – oponował dalej. – Kilkanaście delfinów podpłynęło blisko do brzegu, a nietoperze morskie skaczą niespokojnie, jakby próbowały przed czymś uciec. – To obłęd! – Dsordas miał dosyć takich opowieści. – Za chwilę zobaczą gigantyczną kałamarnicę wielkości dużego statku! – To jest obłęd – zgodził się Anto. – W tym rzecz! Nikt nie potrafi wyjaśnić, co się właściwie dzieje! – Nie możemy pozwolić sobie na traktowanie morza jak wroga – rzekł Dsordas. – Mamy wystarczająco dużo problemów na lądzie. Co z wiatrem? – Ciągle zachodni, dzięki bogom – odpowiedział chłopiec. – Wygląda na to, że się ustalił. Jutro nie powinno być dużych powodzi, chociaż nadchodzi najwyższy przypływ. – Wysokie przypływy potrwają jeszcze dwa dni – przypomniał mu Dsordas. – Niebezpieczeństwo nie minęło! Nie mamy teraz szansy na użycie przypływu jako broni – pomyślał – ale w końcu wiatr musi się zmienić. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, ile nadziei pokłada w wynalazku Myszy. Anto wszedł do spiżarki w poszukiwaniu jedzenia, a Dsordas spróbował odnaleźć Fen. Nigdy bardziej nie pragnął jej obecności niż teraz! Dołączył do sióstr, siedzących w pokoju Gaye. Fen podeszła bliżej, aby go objąć. – Dzięki bogom jesteś z powrotem! – powiedziała radośnie. – Musimy koniecznie porozmawiać. – Jeżeli chodzi o duchy albo podwodne potwory – odpowiedział Dsordas zmęczonym głosem – to nie chcę o tym słyszeć! – Nie – odpowiedziała Gaye. – Chodzi o mnie i o Pauli. Dsordas usiadł zaciekawiony, nadsłuchując pilnie, a Gaye opowiedziała mu, jak udawało się jej czytać w myślach chłopca. – Dopiero potem – rzekła Fen – kiedy porozmawiała ze mną, zdała sobie sprawę, że Pauli jest jednym z dzieci, noszących bursztynowy wisiorek Farraga. A wiemy przecież, że telepaci używają kryształów! – Czyżby Gaye stała się telepatką? – zapytał Dsordas.
– Nie do końca – odpowiedziała Gaye. – Ja nie umiem tego kontrolować, ale od czasu kiedy straciłam wzrok, zaczęłam widzieć i słyszeć różne dziwne rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić. – Mówiła spokojnie, nie rozczulając się nad sobą. – Nie pojmuję, dlaczego rozszyfrowałam tylko myśli Pauli i niczyje więcej. – Wiedziała też, gdzie odnaleźć Natali – ciągnęła Fen. – Być może właśnie telepatycznie, choć nieświadomie przekazał jej wiadomość o miejscu swojego pobytu! – Czy Natali znajdował się w pobliżu, kiedy słyszałaś myśli Pauli? – zapytał nagle Dsordas. – Tak, rozmawiałam z nim nawet – odpowiedziała Gaye – chociaż od niego nie dochodziły żadne sygnały. – Ale to może dlatego, że ojciec zabrał mu kamień. – Gdzie jest teraz Natali? – Śpi – powiedziała Fen. – Obudź go i przynieś tutaj, dobrze? – Ale... – Po prostu rób, co ci mówię! – rzucił z niezwykłą u niego pasją. Zdenerwowana Fen opuściła pokój bez słowa. – O co chodzi? – zapytała Gaye z niepokojem. – Co się dzieje? – Nie wiem – odpowiedział łagodniej Dsordas. – Prawdopodobnie nic takiego. Daj mi znać, jeśli odczujesz coś, kiedy Natali tu przybędzie. – Oczywiście! Fen powróciła z braciszkiem w ramionach. Gaye zesztywniała z szeroko otwartymi oczyma. – Jest śpiący i zły – wyszeptała. – Nic dziwnego – powiedział Dsordas. – Czy coś jeszcze? – Poczucie winy. Ukrywa coś... – odpowiedziała Gaye powoli, okazując zmieszanie. – Jest zupełnie inny niż wcześniej... Nie mogę wyjaśnić... Och! – Na jej bladej twarzy najpierw pojawiło się osłupienie, a potem nagły skurcz. – To okropne! – krzyknęła. – Nie do zniesienia! Nieeee! – Położyła ręce na uszach. Nie pomogło. Czymkolwiek było to, co torturowało dziewczynę, nie chciało jej opuścić! – Zabierz go do naszej sypialni! – rozkazał Dsordas energicznie. – Szybko! Fen, teraz porządnie przestraszona, wybiegła w dzieckiem z pokoju. Gaye wracała do siebie powoli. – Co to było? – zapytał Dsordas miękko. – Co usłyszałaś? – Coś bardzo złego, zatrutego – wyszeptała. – To coś wykorzystuje go, pożera od środka. Zaraziłoby mnie także, gdybym nie wycofała się w porę. Musiałam walczyć. – Gaye przeszedł dreszcz. – Wszystko odeszło! Czy czujesz się już dobrze?
Gaye skinęła powoli głową. – Wkrótce będę z powrotem – obiecał Dsordas i pospieszył do swego pokoju. Natali spał na ich łóżku, a Fen przyglądała się bratu z niepokojem. Ze łzami w oczach spojrzała na ukochanego. Dsordas popatrzył na śpiące spokojnie dziecko i sam próbował się przekonać, że wszystko jest w porządku, ale przerażenie jakoś nie chciało go opuścić. – A co jeśli nie tylko do Gaye docierają myśli Natali? – zapytał spokojnie. – Lecz także do telepatów Farraga?! Oszołomiona Fen popatrzyła na ukochanego wielkimi oczyma. – Czy to rzeczywiście możliwe? – zapytała głosem, w którym brzmiała groza. – Nie wiem – odpowiedział Dsordas. – Ale wyjaśniałoby, dlaczego Farrag tak chętnie ofiarował dzieciom drogocenne kamienie. – Ale Natali nie nosi już przecież swego bursztynu. – Tego nie jestem pewien – odpowiedział. – Ojciec zamknął naszyjnik w schowku – sprzeciwiła się Fen. – Natali nie mógł... Ale Dsordas nie słuchał dalej. Pochylił się nad chłopcem i delikatnie wsunął dłoń pod jego koszulę nocną. – W takim razie co to jest? – sapnął, wyciągając wisiorek. Fen osłupiała. – To inny! – wykrzyknęła. – Ten należy do Pauli! Nic dziwnego, że Pauli płacze – pomyślał Dsordas ponuro. Zaczął przeciągać łańcuszek przez głowę Natali, ale chłopiec obudził się i mocno chwycił bursztyn. Zaczęli walczyć. Dsordasa zadziwiła szaleńcza siła, z jaką Natali bronił swego skarbu. Ostatecznie Dsordas zdjął naszyjnik i wręczył go Fen. – Zamknij to dobrze! – Cały czas musiał przytrzymywać Natali i przekrzykiwać wycie dziecka, które nie ustawało ani na chwilę. Kiedy Fen powróciła, w pokoju pojawiła się także Etna. Dsordas wyjaśniał, co się stało. – Natali uspokoił się trochę i leżał teraz, łkając, na łóżku. – Serce Fen ścisnęło się z żalu i podbiegła do maleńkiego brata, aby go utulić. Ale chłopiec odepchnął jej ręce. – Nienawidzę cię! – zasyczał. Etha podniosła zalane łzami dziecko i zabrała do swojego pokoju. – Wykorzystywać dzieci do szpiegowania!? – powiedziała Fen, pełna pogardy dla metod wroga. – Czy naprawdę myślisz, że ci malcy mogą nam narobić szkody? – Obawiam się, że to już się to stało – odpowiedział Dsordas. – Ktoś musiał ich poinformować. Opowiedział jej o nieoczekiwanym nadejściu Natali w momencie dawania instrukcji Phylo
i o późniejszej zasadzce, w której zginął adiutant. Te kawałki znakomicie pasowały do siebie, formując bardzo niemiłą całość. – Bogowie! – westchnęła Fen. – Co jeszcze mogli podsłuchać. – Nie zapominaj o innych dzieciach – dodał Dsordas, przypominając Fen małą dziewczynkę, która w niewiedzy skazała swego ojca na śmierć. – Najgorsze jest to, że nie możemy tak po prostu pozbyć się wszystkich wisiorków. – To dałoby Farragowi zbyt dużo do myślenia i podjąłby działania przeciwko wszystkim rodzinom. Już teraz ryzykowaliśmy dużo! – Ale to znaczy, że musimy ich wszystkich traktować jak zdrajców – zaoponowała Fen. – Odciąć ich od ich rodzin! Nie możemy tego zrobić! – Och, oczywiście, że możemy – powiedział. – Nie mamy wyboru!
Rozdział 26 Już go widzę – zarys, ale jeszcze nie kształt. Zbliża się coraz bardziej. Szary, rozciąga się nad światem jak całun, jak okrycie dla nagrobnych kamieni na niebie! Cóż znaczą nasze latarnie wobec tak miażdżącej potęgi? Czy przyjdzie nam upaść, zanim jeszcze nauczymy się latać? Nic nie ostrzegło Sagara o tym, że ona nadchodzi. Kiedy jej blada twarz pojawiła się w szczelinie drzwi, podskoczył z zapałem. – Więc jednak przyszłaś! Czy naprawdę mnie słyszysz? – Już dwa dni upłynęły od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzał eteryczną postać drobnej kobiety. Zaczął już nawet myśleć, że padł może ofiarą własnej wyobraźni, co odnowiło lęk przed obłędem. Ale oto była wreszcie tutaj, bliżej niż poprzednio! W półmroku widział wyraźnie jej twarz. – Mam uszy – odpowiedziała Alasia. Słyszał ją bez kłopotów. – Ale ty jesteś duchem. Jak...? – Sagar przerwał, widząc delikatny uśmiech na jej twarzy i czując lekki zapach perfum w zatęchłym powietrzu. – Biała sowa nie przyleciała jeszcze po mnie – odrzekła. Sagar nie wiedział, co miała na myśli, ale zdał sobie sprawę, że jeśli duch chciałby z nim porozmawiać, to pojawiłby się wewnątrz celi. A więc gość był człowiekiem z krwi i kości! – Kim jesteś? – zapytał, a serce zaczęło mu bić gwałtownie. – Czy wiesz, dlaczego osadzono mnie w tej celi? – Twój brat przybywa! – powiedziała Alasia, zbywając pytanie milczeniem. – Mój brat? – Sagar był zbity z tropu. – Który? – Gwiazda przewodnia. – Co? – Dźwiga dwa brzemiona – ciągnęła dalej. – Pomóż mi! – błagał Sagar, nie rozumiejąc ani słowa. – Muszę się stąd wydostać! – Zaczekaj na Swordsmana – doradziła. – Na Swordsmana? Przede wszystkim to on jest winien temu, że wtrącono mnie tutaj! – wykrzyknął Sagar. Słyszał, że dozorca się zbliża więc przypuszczając, że dziwny gość zaraz ucieknie tak jak poprzednio, wyszeptał z rozpaczą: – Nie odchodź... Musisz mi wyjaśnić. Ja... Ale Alasia nie zdradzała najmniejszej ochoty na opuszczenie tego miejsca. Zerknęła z uśmiechem w bok, a Sagar wyglądnął na korytarz właśnie w tym momencie, kiedy mężczyzna, upuściwszy na ziemię tacę z jedzeniem, rozpaczliwe gestykulował rękami, czyniąc znaki jakby w obronie przed złymi mocami. Kiedy już uciekł, Sagar popatrzył znowu na kobietę.
Jest szalona! – pomyślał. – Zupełnie szalona! – Wszystkie jego nadzieje obróciły się wniwecz. – Pierwsza osoba, z którą byłem w stanie porozmawiać i... – Ogarnęła go najczarniejsza rozpacz. – Już wkrótce i ja będę tak wyglądał... – Jesteś wolny – powiedziała. Sagar omal nie wybuchnął śmiechem. Wypowiedziane przez kobietę słowa odczuł jako bolesną, miażdżącą ironię. Kiedy odwróciła się i cicho odeszła w głąb korytarza, nie próbował nawet jej zatrzymać. Zamiast tego rzucił się na podłogę, złapał się dłońmi za głowę i zaczął płakać. Nawet Clavia, choć znała przecież przyczynę, dla której jej brat był teraz przez cały czas tak bardzo zajęty, zaczęła się niepokoić. Ważne sprawy leżały odłogiem, a ludzie kanclerza szemrali po kątach. Uważnie obserwowała Verkho, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że dla niego czas jakby się zatrzymał. W oczekiwaniu na drogocenny talizman przestał zajmować się czymkolwiek. Nie przejawiał nawet zainteresowania spiskiem przeciwko małemu Azari. Jej nadzieje na powrót Verkho do normalnego trybu zajęć padały jedna za drugą, podczas gdy on spędzał dni na błahostkach. A teraz jeszcze odciął się od wszystkich. Coś trzeba było przedsięwziąć! Wymagało to podjęcia kilku prób i wykorzystania całego przyrodzonego daru perswazji, ażeby wreszcie umożliwiono jej widzenie z przyrodnim bratem. Verkho nakazał swoim służącym nie wpuszczać nikogo, ale i oni ulegli w końcu coraz bardziej gwałtownym żądaniom Clavii. Kiedy wpadła wreszcie do pokoju, w nastroju niezwykle wojowniczym, Verkho popatrzył na siostrę niewidzącym wzrokiem sponad opasłego tomu, który właśnie studiował, i pozdrowił ją łagodnie. – To trwa już za długo! – zaczęła łajać. – Cóż takiego? – zapytał niewinnie, szczerze zdumiony jej wybuchem. Wiesz dobrze, o czym mówię! – warknęła Clavia. – Zamknąłeś się tutaj na całe dwa dni! W tym czasie, mimo całej twej wiedzy, cesarstwo mogłoby się rozpaść na części i nie usłyszałbyś o tym! – Byłem zajęty! – zaprotestował, a potem dodał z zapałem: – Wiesz, zrobiłem odkrycie. Duchy nie są ograniczone miejscem! – Potrząsnął pierścieniem ze szmaragdem, który Clavia pamiętała jeszcze ze starej świątyni, i umęczona, przejrzysta postać Rowana Kihana pojawiła się obok biurka. – Odeślij go! – rzuciła gniewnie Clavia. – Czyś ty postradał już wszystkie zmysły? Zaskoczony Verkho skinął ręką i widmo zniknęło. – Jak długo jestem już tutaj? – W jego głosie dało się słyszeć zaciekawienie. – Dwa dni! – odpowiedziała niecierpliwie.
– Nie czułem tego – odpowiedział z namysłem, a potem jakby dochodząc do siebie, rzekł: – Pewnie jest mnóstwo pracy do zrobienia. Wreszcie! – odetchnęła w duchu Clavia. Transformacja przebiegała niezwykle szybko. W mgnieniu oka Verkho przybrał swoją zwykłą postawę, a nieobecne oczy odzyskały znowu zimny, drapieżny błysk. – Czego chcesz? – zapytał, jakby zobaczył swoją przyrodnią siostrę po raz pierwszy. Clavia natychmiast przeszła do rzeczy. – Czy zaprzestałeś już starań, aby pozbyć się Azari? – Och, to nie jest teraz ważne – odpowiedział Verkho lekceważącym tonem. – On tak naprawdę nic nie znaczy w tej grze. – Nawet uratowany przez nietoperza? – podsunęła, przekonując się, że trafiła w czuły punkt. Verkho niepokoił jeden szczegół, który doprowadził do niepowodzenia próbę otrucia Azari, mianowicie sposób, w jaki rozszyfrowano jego podstępny plan. Białe wino podane cesarzowej zawierało oczywiście truciznę. Wywołane przez nią skutki Verkho chciał przypisać Embarragio. Dlatego właśnie pozwolił Ifryn podnieść puchar do ust, zanim ostatecznie wyrwał go z jej rąk. Gdyby zamach się powiódł, mógłby zrzucić winę na nieznanego Swordsmana i Clarosa, który do tego czasu miał już być martwy. Ale ktoś przejrzał te zamiary i przeszkodził mu atakiem skrzydlatego stworzenia. Bez wątpienia posłużono się tu czarami specyficznego rodzaju, dlatego też podejrzenia kanclerza padły na podwładnych, zaangażowanych w przeróżne ezoteryczne badania. Jednak wstępne dochodzenie nie wykazało niczego, a wieść o przybliżaniu się talizmanu usunęła na razie ten problem w cień. – Jakąkolwiek mocą dysponują moi wrogowie – powiedział w końcu – już wkrótce będzie to bez znaczenia. – Pozwólmy Azari rosnąć zdrowo. To nie potrwa długo! – Czy nie pokładasz zbyt dużych nadziei w jednej wersji planu? – zapytała ostro. – Być może rzeczywiście – przyznał. – Jednak zastosowanie tego wariantu nęci mnie niezwykle. – Jest niebezpieczny! – Gra bez ryzyka przynosi z reguły niewielkie nagrody – odrzekł filozoficznie. – Ale w swoim kołczanie mam jeszcze inne strzały. Dziękuję, że przypomniałaś mi o moich obowiązkach. Clavia nie umiała powiedzieć, czy w tych słowach zabrzmiała ironia. – Już teraz nasunęłaś mi parę nowych pomysłów – ciągnął dalej kanclerz. Uśmiechnął się, a w szarych oczach odbiła się cała jego przewrotność. – Czy mogę jakoś pomóc? – zapytała. – Oczywiście – rzekł i przeszedł do objaśniania siostrze szczegółów planu.
Przez kilka godzin po odejściu Clavii kanclerz wzywał poszczególnych członków swojego zespołu i dowiadywał się o najnowsze wieści z różnych stron cesarstwa, a także wydawał nowe instrukcje. Podwładni odetchnęli z ulgą, kiedy się znowu pojawił i przyjemnie było im zobaczyć jego dawny entuzjazm i wzmożoną energię. Jakkolwiek mocno pędziłby ich do roboty, i tak wiedzieli, że on sam pracuje jeszcze ciężej! Jedną z pierwszych osób, które zdawały raport, była Focus. To właśnie od niej kanclerz dowiedział się o ostatnich połączeniach z Zalys. Jeden z urzędników Departamentu Informacji, ten, który nadzorował telepatów, zauważył u kilku podopiecznych duże wyczerpanie po nawiązywaniu kontaktu z wyspą i dokonaniu transmisji. Dalsze obserwacje utwierdzały go jedynie w przekonaniu, iż coś jest nie w porządku. Focus zameldowała, że kiedy urzędnik przybył, aby zawiadomić Verkho o zaistniałym problemie, nie pozwolono mu wejść do pokoju kanclerza. W związku z tym, nie mając innego wyjścia, zdecydował wziąć sprawę w swoje ręce. Tu kanclerz przerwał Focus i zawezwał tego człowieka. Od niego usłyszał pełne sprawozdanie z przebiegu śledztwa, ponadto otrzymał protokoły z wydarzeń na Zalys i odpisy odpowiedzi marszałka. Była to ciekawa lektura. Od dawna Verkho podejrzewał Farraga o wygórowane ambicje. – Być może nie doceniałem go! – powiedział z namysłem. Urzędnik nie odpowiedział. – Odpowiedzi wyglądają dosyć rozsądnie – ciągnął dalej Verkho – ale czuć tu jakieś krętactwo, nie sądzisz? – Czy mam kontynuować akcję? – zapytał podwładny. – Nie. Zostaw mnie samego na chwilę! Muszę pomyśleć, jak najlepiej rozwiązać ten problem – odrzekł Verkho. – Dobrze się spisałeś. Urzędnik wyszedł, bardzo zadowolony z siebie, podczas gdy Verkho zastanawiał się nad zaistniałą sytuacją. Od dawna rozważano już możliwość gromadzenia energii, jaką dysponowali telepaci, i wykorzystywania jej do innych celów. Ale dotąd nie udało się to jeszcze nikomu. Jeżeli zaś Farrag dokonał tego, to Verkho faktycznie nie docenił możliwości marszałka. Ta myśl nie była szczególnie przyjemna. Kanclerz zdecydował, że znajdzie jakiś sposób, aby dowiedzieć się, co tak naprawdę dzieje się teraz na Zalys i ze zdobytych informacji wyciągnąć istotne dla siebie wnioski. Ale na razie odsunął tę sprawę i kontynuował przesłuchiwanie pracujących dlań ludzi. Z późniejszych raportów najbardziej interesujący nadszedł od innego urzędnika, obecnego na przyjęciu wydanym przez kanclerza parę dni temu. Harios Kedhara nie posiadał jakichś szczególnych uzdolnień. Cechowała go jednak przenikliwa inteligenta i żarliwa ambicja. Poza tym dobrze wypełniał obowiązki administratora i archiwisty w Departamencie do Spraw Badania Duchów i Kontaktów z nimi. Teraz Hariosa przepełniały liczne obawy. Pierwszą przyczyną jego
zaniepokojenia był gwałtowny i niewyjaśniony wzrost liczby duchów, pojawiających się w Xantium, szczególnie w starej świątyni. – Daje to naszym ludziom oczywiście mnóstwo możliwości przeprowadzania obserwacji, nawiązywania kontaktu – powiedział Harios – ale zjaw jest tak wiele, że to bardzo komplikuje sprawę. Przez długi czas nie potrafimy nawet zlokalizować źródła odpowiedzi i w tej sytuacji nie ma raczej nadziei na wiarygodne wyniki. Nie zrobiliśmy niczego, co taką aktywność... – Tutaj popatrzył na swego pana, mając nadzieję na jakieś wyjaśnienie, ale kanclerz nie odezwał się ani słowem. – ...I to powoduje nadmierną nerwowość u niektórych mediów. – Po podaniu kilku przykładów dodał: – Obawiam się, że podobne okoliczności mogą ich przeciążyć, zupełnie wyniszczyć umysły. W czasie eksperymentów są bardzo napięci. – Czy jesteś w stanie potwierdzić tę hipotezę? – zapytał Verkho. – Owszem, ale tylko przy ryzyku wywołania całkowitego załamania! – A więc uczyń tak! – rozkazał kanclerz. – I informuj mnie na bieżąco. – Verkho zadecydował, że sam odwiedzi świątynię. Przez kilka ostatnich miesięcy coraz bardziej intrygował go ów starożytny panteon, a pociągała go tam nie wiara, ale ciekawość i żądza władzy. Zastanawiał się, co przyciągało duchy do świątyni. Czy może kierowały nim podobne pobudki? – Co jeszcze? – zapytał, znowu zwracając się do Hariosa. – Z mediami mamy jeszcze inny problem! – odpowiedział urzędnik. – Nie umiem powiedzieć, czy jest on związany z pierwszym, czy nie. – Zawahał się, czy powinien mówić dalej, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru. – Słucham – powiedział wyczekująco Verkho. – Wiesz, panie, że obserwujemy media we dnie i w nocy, nawet kiedy śpią! – Zawsze pracowaliście bardzo sumiennie. – Dziękuję, panie – odrzekł z wdzięcznością Harios. – Przez ostatnie dwie noce wielu z nich przeżywało koszmary. – Mam tu listę nazwisk z zaznaczonym czasem trwania obserwacji. Verkho skinieniem ręki odsunął przedkładany mu papier. – Czy wypytywałeś ich potem? – Oczywiście! Odpowiedzi zamieściłem w tym raporcie. – Harios wyciągnął z zanadrza następny plik dokumentów i położył go na stole. – Podsumuj! – nakazał kanclerz. – Sprawozdanie przeczytam później. – Nie wyciągnąłem na razie ostatecznych wniosków – przyznał niechętnie Harios – ale częstotliwość i czas trwania tych koszmarów nie może być przypadkowa. – Wydaje się ponadto, że stopniowo stają się one coraz straszniejsze. Jakieś siły z zewnątrz torturują media, tego jestem pewien. Ale jedyny wspólny element w tych snach, które są
niewiarygodnie różne, jeśli to wszystko oczywiście ma sens i nawet, jeśli media je pamiętają... – Wspólny element? – przerwał chłodno Verkho. – Coś... wielkiego i szarego... zbliża się coraz bardziej – odpowiedział Harios, zawstydzony. Verkho skinął głową z powagą. – Oni boją się tego, czasami nawet panicznie! – dodał urzędnik. – To wszystko, co mogę wam, panie, teraz powiedzieć, ale żywię nadzieję... – Dobrze wykonałeś swoje zadanie – przerwał mu Verkho i Harios odetchnął z ulgą. – Większość nie zauważyłaby niczego i nie spisałaby tak szybko swoich spostrzeżeń! – Tu stuknął lekko palcami w plik papierów. – Przekaż naczelnikom innych sekcji, aby przebadali pod tym kątem ich własne media i zatroszcz się o to, aby zestawiono i porównano odpowiedzi, z mojego rozkazu. – Jeżeli istnieje jakiś klucz do rozwiązania tej zagadki, chcę go poznać! – Oczywiście, kanclerzu. – Harios wyszedł z komnaty, podniesiony na duchu zaufaniem okazanym mu przez Verkho i ciesząc się z ciekawego zadania, a także nowych możliwości, jakie przy tej okazji otworzą się przed nim. – W podnieceniu zapomniał zapytać zwierzchnika o wieści dotyczące tak długo wyczekiwanego przybycia Bowena Folegandrosa. Kapitan Ofiah zadowolony był z tempa, w jakim się dotychczas posuwali. W ciągu dwudniowej nieprzerwanej jazdy z Brighthaven przebyli więcej drogi, niż przewidywano. Jeśli szczęście dopisze, a sprzyjająca pogoda utrzyma się, już za osiem dni dotrą do Xantium! Pomimo wszelkich obaw więzień okazał się dobrym jeźdźcem. Dzięki jego sprawności, a także dzięki listowi od Verkho, który ułatwiał podróż, zezwalając na zaopatrzenie i częstą zmianę koni w każdej cesarskiej placówce, szybko przemieszczali się naprzód. Oczywiście pozostało jeszcze przebycie Martwych Ziem, ale to już blisko domu i sześciu mężczyzn pod jego dowództwem nie będzie potrzebowało zachęty, aby starać się uzyskać możliwie najlepszy czas. Co innego z więźniem. Ale dlaczego miałby się lękać końca podróży? Według rozkazu, Bowen Folegandros powinien znaleźć się w Xantium tak szybko, jak to tylko możliwe, wraz z małą szkatułką, którą kapitan przytroczył do własnego siodła. Ofiah nie miał pojęcia, dlaczego bezzwłoczne dostarczenie Bowena i zawartości skrzynki miało dla Verkho tak wielkie znaczenie i chociaż absolutnie nie zamierzał kwestionować poleceń kanclerza, nie mógł się powstrzymać od różnych spekulacji na ten temat. Mimo iż dowódca eskorty nosił ze sobą klucz, szkatułkę precyzyjnie zapieczętowano i jakakolwiek próba otworzenia jej pozostawiłaby ślady. Kapitan nie był głupcem i nie miał zamiaru ściągać na siebie gniewu Verkho przez nieposłuszeństwo wobec jego rozkazów. Tak więc rozważania Ofiaha siłą rzeczy skoncentrowały się na więźniu. Jego zdaniem Bowen był obłąkany. Zwykle twarz pojmanego młodzieńca nie wyrażała
niczego, tak jakby ktoś odłączył mózg od ciała, tylko siłą przyzwyczajenia utrzymującego się na koniu. Jednak jego oczy wypełniały się czasami jakimś przedziwnym, trudnym do zniesienia cierpieniem. W takich momentach, tocząc dziko wzrokiem wokoło, Bowen przerywał ciszę pozbawionymi sensu krzykami. Szamocząc się wzywał imię kobiety, Gaye, swojej żony, jak przypuszczał Ofiah, i wtedy siłą musiano go trzymać w siodle. Męki wywoływanej wspomnieniem owej niewiasty trudno było nie zauważyć, ale kapitan jako zahartowany żołnierz nie miał wiele współczucia. Jednakowoż nie brał również udziału w niewybrednych spekulacjach swoich ludzi na temat domniemanych przymiotów nieznajomej. Inne wystąpienia więźnia były daleko bardziej osobliwe. Opowiadał z pasją o szarych całunach, ogniach przewodnich i kamieniach nagrobnych na niebie, a także bez końca powtarzał słowo „upadek”. Żołnierze nie przejmowali się tą gadaniną i kpili ze słów Bowena, wyprowadzając z nich na własny użytek przeróżne niedorzeczności. Jednak więzień żył we własnym świecie i nie reagował na szyderstwa. Ostatecznie członkowie eskorty zniechęcili się do jego wybuchów emocji i zaczęli reagować na nie wrogo, Ofiah zaś musiał prowadzić ścisły nadzór dla ochrony więźnia przed szykanami. Teraz, wiodąc Bowena do jednej z placówek gdzie mieli zatrzymać się na nocleg, poprzysiągł sobie, że dotrą do Xantium tak szybko, jak to tylko możliwe. Potem, młody człowieku – pomyślał – będziesz pozostawiony samemu sobie! – Upadek! – rzekł nieoczekiwanie Bowen. – Upadek, upadek, upadek... Musimy nauczyć się latać! – Chciałbym, żebyśmy umieli latać – skomentował Ofiah. – Byłby to szybszy niż jazda konna sposób pokonywania odległości.
Rozdział 27 Obcy ptak uwił tu sobie gniazdo. Jakże uleci on pośród tego dymu? Corton żył w ciągłym strachu od czasu fatalnego bankietu, ale do tej pory nic niepokojącego nie wydarzyło się. Nikt nie wypytywał go o wino, o to, gdzie nabył je Claros, czy o możliwość podania w nim trucizny. Po trzech dniach, kiedy mistrz win zaczął się już odprężać, wierząc, że całe zajście zostało zapomniane, jego uszu doszła pogłoska, która znowu napełniła go przerażeniem. Był tak nieszczęśliwy, że nie udało mu się skoncentrować w czasie wieczornej rozgrywki z przyjacielem i wykonywał swe ruchy szybciej niż kiedykolwiek, wywołując zadziwienie barbarzyńcy. – Ostrożnie! – skomentował Grongar jego pierwsze posunięcie. – Przestaw jeszcze szybciej jakiś pionek, a wtedy na pewno zwichniesz sobie nadgarstek! – Grongar grał w swój zwykły sposób i w osłupienie wprawiała go prawie natychmiastowa odpowiedź przeciwnika. – Znowu jesteś na tych swoich grzybkach uprawianych w piwnicach, czy nie tak? – zapytał. – Wiesz, że po nich stajesz się porywczy i działasz irracjonalnie. – Co takiego? – zapytał Corton w roztargnieniu. Szyderczy uśmiech Grongara zniknął, kiedy popatrzył na ostatni ruch przyjaciela. – Jesteś pewien, że chcesz tak zrobić? – zapytał. Barbarzyńca był teraz wspaniałomyślny. W ostatnim turnieju wygrał końcowy mecz, a w bieżącym starciu osiągnął wygodne prowadzenie cztery do jednego. Zawsze grał, by pokonać przeciwnika, ale nie lubił, aby podawano mu zwycięstwo na tacy. Ostatni ruch Cortona był wybitnie samobójczy! Mistrz win popatrzył na szachownicę, zobaczył błąd i westchnął. – Skończone – powiedział z rezygnacją. Grongar wzruszył ramionami i zbił byka Cortona jednym ze swoich chochlików, praktycznie kończąc mecz. Jeszcze tylko parę zupełnie formalnych ruchów i zwycięstwo barbarzyńcy dopełniło się. – Co się z tobą dzieje? – zapytał Grongar. Corton popatrzył znad szachownicy. Jego chuda twarz odzwierciedlała czający się gdzieś wewnątrz niepokój. – Krążą słuchy, iż wino, które Claros podał cesarzowej, nie było zatrute i że to Verkho zaaranżował tę całą aferę dla swoich własnych pokrętnych celów i to właśnie on wrobił we wszystko Clarosa, a nie jakiś tam Swordsman! – powiedział szybko. – Jeden z moich pomocników kipiał tymi wieściami przez całe popołudnie. Bezczelny młody szczeniak!
Musiałem ukarać go surowo za powtarzanie podobnych bzdur. – To może nie jest takie głupie – rzekł spokojnie Grongar. W tym cały sęk! – zgodził się jego towarzysz. – Mogę zrozumieć spekulacje na temat kanclerza i Swordsmana, ale czego nie mogę zrozumieć, to skąd wzięło się przekonanie, że wino nie było zatrute! Verkho na pewno nie przyzna się, że miał z tą sprawą cokolwiek do czynienia, a ja byłem jedyną osobą, która wiedziała... Zdawało się, że Grongara nagle nadzwyczajnie zafascynowała podłoga pod jego stopami. – Och, nie! – wykrzyknął Corton. – Przecież nie zrobiłeś tego? – Mogłem tak zrobić – wybełkotał barbarzyńca w swoją gęstą brodę. – Powinienem był się domyślić – rzekł mistrz win. – Nie mów nic! Bez wątpienia byłeś pijany i prawdopodobnie próbowałeś zrobić wrażenie na jakiejś głupiej kuchennej dziewce? – W jego głosie brzmiała pogarda i to zachęciło Grongara do podniesienia wzroku. – Jak możesz winić mnie za chęć miłego, przyjacielskiego towarzystwa? – warknął. – W tobie jest tak mało soku, że można by cię użyć jako łuczywo. – Podczas gdy u ciebie sączy się on z każdego poru! – odparował Corton z niezwykłą u niego wulgarnością. – Myślałem, że mogę ci zaufać! – Pewnie, że możesz – obruszył się Grongar. – Zanim wsadziłem nos w tę sprawę, krążyło już tyle plotek, że tej na pewno nikt nie wziął do serca. Są ludzie wyżej postawieni niż ty, którzy powinni się bardziej martwić! – Tacy jak? – Na przykład Kerrell. Gadają, że pozostaje on w zmowie ze Swordsmanem! – To niemożliwe! – wykrzyknął Corton. – Zgadzam się z tobą, ale co ja mogę powiedzieć? – odpowiedział kwaśno Grongar. – Mówiono nawet, że Azari nie żyje. Od bankietu nikt nie widział ani Ifryn, ani dziecka, i niektórzy myślą, że to może trucizna zadziałała. Wyłączywszy możliwość, że takowa w ogóle nie została dodana do wina. Corton trwał w milczeniu. Dzięki atakowi, jako najlepszej formie obrony, przyjaciel osiągnął swój cel. – Przepraszam. Ja... – zaczął Grongar. – Wszystko w porządku – odparł Corton. – Żyjemy w trudnych czasach – powiedział barbarzyńca. Towarzysz skinął głową, a jego myśli krążyły gdzieś daleko. Grongar miał rację. Przy nadchodzących zmianach nikt nie będzie się zajmował jakimś tam mistrzem win. Przynajmniej taką miał nadzieję. – Dzień dobry, kochanie! – rzekł Southan, wchodząc do pokoju żony. Na jego twarzy
malowała się powaga. – – Obawiam się, że przynoszę ci niedobre wieści. Kerrell zniknął! – Nie rozumiem?! – Po prostu przepadł jak kamień w wodę! – cesarz rozłożył bezradnie ręce. – Nikt nie może go znaleźć do tej pory. – To zupełny absurd! – odpowiedziała Ifryn, a jej serce zabiło niespokojnie. – Przecież się nie zdematerializował! – Oczywiście – rzekł Southan uspokajająco. – Ale połowa armii i większość ludzi Verkho szukała go przez cały dzień i noc, bez skutku! To nie może być prawda! – pomyślała cesarzowa w dzikiej rozpaczy. – Nie wierzę, że mogło się zdarzyć coś takiego! – Kiedy widziano go po raz ostatni? – zapytała, zdumiona doskonałym spokojem, z jakim wypowiadała te słowa. – Wczoraj około południa, ćwiczył z żołnierzami – odpowiedział Southan. – Potem opuścił plac i udał się do swojej kwatery, aby się przebrać i od tego czasu słuch o nim zaginął. Miał kilka spotkań po południu, w tym jedno ze mną w nocy, ale nie stawił się nigdzie i nie przysłał też żadnych przeprosin. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? – Nie chciałem niepokoić cię przedwcześnie – odpowiedział małżonek z oczyma pełnymi troski. – Ostatnie dni były wystarczająco nieprzyjemne, a on mógł zniknąć z pola widzenia na pewien czas z jakichś istotnych przyczyn. – Ale teraz nie ma go już zbyt długo i do tego nikt nie otrzymał żadnych wyjaśnień. – Ale kto mógł zrobić coś takiego? – Ifryn czuła, jakby nagle coś eksplodowało w jej wnętrzu. Chciała krzyczeć, wyć, rzucać różnymi przedmiotami, ale na zewnątrz musiała zachować spokój. – To znaczy, co? – zapytał Southan. – Porwać go... albo... albo... – Nie była w stanie się zmusić, aby wypowiedzieć słowo „zabić”. Jednak ta myśl powracała echem przez cały czas. – Tego właśnie próbujemy się dowiedzieć – odrzekł cesarz. – Ale nie ma za bardzo od czego zacząć. – Tu przerwał i dodał miękko: – I zawsze istnieje możliwość, że opuścił nas z własnej woli. – Nie bądź śmieszny! – krzyknęła Ifryn. – Dlaczego miałby nagle odejść? – Przecież powiedziałby mi, dokąd zamierza się udać! – Krążą różne plotki – odparł niechętnie Southan. – Verkho przekazał mi, że niektórzy podejrzewają, iż Kerrel jest w zmowie ze Swordsmanem. Oczywiście to kompletna bzdura, ale ludzie są już dostatecznie wyprowadzeni z równowagi.
Verkho przekazał mi? Jak możesz słuchać podszeptów tej żmii? Ifryn chciała wypowiedzieć to pytanie na głos, ale wiedziała, że nie zdoła wydobyć z siebie ani słowa. Słuchała tylko, a jej mąż opowiadał dalej głosem, w którym brzmiał smutek, ale i determinacja. – Krążą nawet okrutne pogłoski, że Azari jest chory. – Nikt nie widział was od bankietu, który odbył się cztery dni temu. – Dostrzegłszy lęk na twarzy żony, Southan zapytał cicho: – Ale on jest zdrowy, prawda? – Oczywiście! Chodź, popatrz! – Ifryn podeszła krokiem lunatyka do kołyski i pochyliła się, aby podnieść synka. Azari uśmiechnął się i zagaworzył z zadowoleniem, a jego spojrzenie wędrowało z matki na ojca. Ifryn miała ochotę potrząsnąć synem, zmusić go do poznania, jaki okropny jest świat, ale przecież malec miał zaledwie dziewięć dni i nie miałoby to sensu! Zawziętość nie leżała w jej naturze! – A jednak – powiedział Southan zadowolonym głosem – byłoby dobrze, gdybyście obydwoje pokazali się znowu publicznie. Najlepiej od razu, dzisiaj, aby położyć kres plotkom! Poza tym chciałbym być u twojego boku! – Naturalnie – odrzekła Ifryn. – Dlaczegóż by nie? – Istnieją jeszcze obrzydliwsze podejrzenia – rzekł cesarz, a w jego głosie zabrzmiało wyraźne zmieszanie. – Jacyś idioci mówią, że Kerrell zniknął z powodu pewnej niestosowności, jakiej dopuścił się wobec ciebie. – Southan mówił z pośpiechem, podczas gdy Ifryn próbowała zachować zimną krew. – Nie potrzeba nadmieniać, że każdy, kto ma chociaż odrobinę rozumu, będzie żywił najwyższą pogardę dla takich podłych oszczerstw, ale nie zaszkodzi, jeśli wystąpimy razem. Czy rozumiesz? Cesarzowa skinęła głową bez słowa. Tego wieczora, po wypełnieniu publicznego obowiązku, Ifryn udała się do swych komnat na spoczynek w pożałowania godnym stanie. Położyła Azari do kołyski, a potem wyprostowała się nagle, słysząc, że ktoś wszedł do pokoju. Odwróciła się, myśląc, że to Doneta, ale ujrzała dygającą z szacunkiem drobną kobiecą postać. Z jakichś przyczyn widok Alasii wydobył z Ifryn wszystkie ukryte dotąd emocje. Podbiegła do przyjaciółki i objęła ją, płacząc jak dziecko. Następną rzeczą, z której zdała sobie sprawę, był fakt, że jakoś znalazła się w ciepłym i wygodnym łóżku. Nie pamiętała momentu, kiedy się rozbierała ani kiedy wsunęła się w pościel, ale nie miało to teraz znaczenia. Sen nęcił, bo przynosił zapomnienie. Wtedy jednak znowu dostrzegła znajomą postać stojącą tuż obok i ponownie znalazła się na jawie. – Alasio, czy wiesz, gdzie jest Kerrell? – Nie. – Tym razem przyjaciółka dała jednoznaczną odpowiedź, choć nie taką, jakiej oczekiwała Ifryn. – Znajdziesz go? Dowiesz się, czy jeszcze żyje?
– Moi przyjaciele są tutaj – opowiedziała Alasia. – Mamy wiele par oczu i uszu. – Wobec tego twoi przyjaciele są moimi przyjaciółmi – powiedziała sennie Ifryn. – Dziękuję ci! – Nie zrozumiała do końca tej rozmowy, ale mimo wszystko czuła teraz dziwny spokój. – Jesteśmy tu zawsze, abyś mogła nas wezwać – powiedziała Alasia. – Teraz muszę już odejść. – Nie! Proszę, nie zostawiaj mnie! – Potrzebujesz snu. – Alasia dotknęła palcami czoła cesarzowej, a Ifryn uczuła usypiające ciepło, rozprzestrzeniające się po całym ciele. Być może zasnęłaby teraz? To dobry pomysł... Obudziła się pośrodku nocy. Blade światło księżyca sączyło się przez otwarte okno. Ciepło uleciało, odbiegło gdzieś w ciemność i serce Ifryn ścisnęła nagła obawa. Wychyliła się, aby popatrzeć na synka, który spał spokojnie, ale to nie przyniosło uspokojenia. Cały jej świat rozpadał się na kawałki. Boję się. Co się ze mną dzieje? Od kiedy po raz pierwszy usłyszała o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad Azari, stała się ofiarą koszmarów, które często budziły ją w nocy. Czasami obawiała się nawet karmić dziecko, nie ufając własnemu ciału. Potem przyszedł smutek i żałoba po śmierci ojca i troska o los ojczyzny. A teraz, na domiar wszystkiego, pojawiły się te okropne plotki, Kerrell zaś, jedyny przyjaciel, opuścił ją. Główny sprzymierzeniec w niebezpiecznych dworskich rozgrywkach odszedł bez słowa. Była taka zagubiona, czuła, jakby traciła grunt pod nogami. Od czasu kiedy zaczęła śnić o Kerrellu siedzącym na grzbiecie konia, nagim do pasa, w jej głowie zapanował okropny zamęt. Przypominała sobie nieustannie szorstkość jego odzieży, ciepło i siłę prawdziwie męskich dłoni, uśmiech... Kiedy odszedł, mogła wreszcie przyznać się przed samą sobą do tego, o czym już wiedziała od tak dawna. Kocham go! Ifryn z lękiem przyłapała się na tej myśli, jednak długie lata walki i obrony przed tym uczuciem odezwały się znowu. Na zawsze pozostanie ono jej tajemnicą. Na zawsze? Wiedziała, że nigdy nie będą mogli być razem, ale jednocześnie zastanawiała się, czy podoła znieść mękę milczenia, wyrzec się rozkoszy trzymania Kerrella w ramionach... Czuła jego dotyk przyspieszający krążenie krwi w żyłach, wywołujący zawrót głowy... Ale jak on by zareagował? Czy kochał swą panią w ten sam sposób? I najtrudniejsze pytanie: czy uczucia, jakie żywili względem siebie, były przyczyną, dla której zniknął? – Bogowie! – westchnęła głośno Ifryn. – To wszystko jest snem! Koszmarnym snem! – Zaczęła cicho szlochać, uświadamiając sobie, iż Kerrell odszedł i niewykluczone nawet, że nie żyje. Być może nigdy go już nie ujrzy! Moja przyjaźń jest czymś, na co możesz liczyć, do mego ostatniego tchu. Cierpienie wyczerpało Ifryn zupełnie i znużona zasnęła znowu.
Pozwólcie mi śnić o nim! – błagała cicho, kiedy wokół niej zamykała się noc. Po generale zaginął ślad, ale późnym wieczorem następnego dnia, kiedy ciemność nadciągnęła już nad miasto, mieszkańcy Xantium byli świadkami kolejnego spektaklu, który wywołał nową falę pogłosek. Na wierzchołku jednej z kamiennych Iglic zajaśniało światełko. Na początku dostrzegano tylko słabe migotanie, ale z minuty na minutę przybierało ono na sile, by przemienić się w płomienie tworzące całkiem realny kształt. Do tego czasu większość ludzi wyszła już na zewnątrz, aby przyglądnąć się temu zjawisku i teraz komentowano je w podnieceniu. Oczy gapiów zwrócone były na wierzchołek wzgórza, widocznego z prawie każdego miejsca w obrębie miejskich murów. Verkho widział ten płomień i wiedział, co on oznacza – śmiałe wyzwanie rzucone wobec wszystkich. Nie można było odmówić podjęcia tej rękawicy. Patrzył dalej i z zimną furią rzucał rozkazy, które pędziły żołnierzy do Iglic. Potem kanclerz odszedł, pilnie wezwany przez Focus, a hen, wysoko w górze ogromna ognista pochodnia, ułożona w kształt płonącego miecza, wznosiła swoją światłość w nocne niebo.
Rozdział 28 Czary są wszędzie wokół nas. Ludzie dostrzegają tylko to, co chcą dostrzec, wierząc, że umieją odróżnić rzeczy banalne od niezwykłych. Czy to błąd, że ja widzę wszystko inaczej, słyszę inne słowa? Niektórzy próbują umknąć w ulotny czar magii, wychwytując jedynie jej fragmenty w świetle własnego ukrytego ognia. Nie zdają sobie sprawy, że z góry skazani są na niepowodzenie przez samą tylko próbę wyciągnięcia rąk! A wystarczyłoby jedynie spojrzeć na rysunek swej dłoni! Tam wypisane jest przeznaczenie... Nkosa nawiedzały już nie tylko duchy. Publiczne egzekucje przybrały kształt trudnych do uchwycenia i pojęcia form koszmaru i wielu próbowało przechytrzyć los, opuszczając miasto w nadziei znalezienia bezpiecznej kryjówki w odległych wioskach górskich czy też na wybrzeżu. Udało się to nielicznym, zanim jeszcze ich cesarscy panowie zdali sobie sprawę z tego exodusu. Do północy na mostach pojawiły się straże, obserwujące rzekę i port. Każdy, kto się upierał, że musi opuścić miasto, niezależnie od argumentów, jakie przytaczał na poparcie swej decyzji, był zawracany przez śmiejących się szyderczo żołnierzy. Większość rezygnowała dobrowolnie, widząc z daleka zablokowaną drogę, nie chcąc, aby ich rozpoznano. Śmiertelne przerażenie ogarnęło całe miasto, a ci, którzy mogli jeszcze spać, spali niespokojnie. Kiedy nadszedł świt, tylko nieliczni odważyli się wyjść na zewnątrz, zapewne nie mieli wyboru. Reszta w obawie przed oddziałami, które wysyłano na poszukiwanie nowych ofiar, pozostała w swych kryjówkach. Tego dnia nadchodził najwyższy przypływ i chociaż utrzymywał się zachodni wiatr zmniejszający ryzyko powodzi, należało się mieć na baczności. Brak należytej czujności mógł kosztować utratę domów albo nawet życia. Mimo iż morze nie dorównywało Farragowi złośliwością, obecnie wydawało się jeszcze bardziej nieubłaganym wrogiem i pomimo zmęczenia, jakie wszyscy odczuwali po tylu dniach trudu i walki z innymi niebezpieczeństwami, należało zdecydowanie stawić mu czoło. Mieszkańcy Zalys wkrótce przekonali się, iż pomimo obecności strategicznie rozstawionych wartowników, w mieście kręciło się mniej żołnierzy niż zwykle, a kiedy przeminął poranek i nic złego się nie wydarzyło, nadzieja wstąpiła w struchlałe serca, odsuwając chociaż na chwilę widmo wszechogarniającego strachu. Farrag nigdy nie rzucał gróźb na wiatr, ale przecież życie musiało jakoś toczyć się naprzód! Nie bacząc na, czasem krańcowe, osłabienie trzeba było podjąć wyzwanie nadchodzącego dnia, bez pociechy całonocnego wypoczynku. Fen przebudziła się w środku nocy z powodu nieokreślonych majaków sennych, ogarnięta nagłą, niemal namacalną grozą. Odczuwała
wyczerpanie, bolało ją całe ciało, ale straszliwa prawda ukazywała się przed nią z przerażającą jasnością. Potrząsnęła Dsordasem, a on, gwałtownie przebudzony, prawie wyskoczył z łóżka, gotów bronić ukochanej przed każdym wrogiem. Ale w polu widzenia nie było na razie żadnych. Fen przemówiła głosem, w którym brzmiała nagląca konieczność. – Musimy oddać bursztyn Natali! – krzyknęła. – Zeszłej nocy byliśmy tak zmęczeni, że nie uwzględniliśmy wszystkiego. Ale jeżeli masz rację z tą zasadzką, to Farrag już wie, że Natali przebywał pośród członków podziemia. Logika mówi, że powinien zacząć poszukiwania właśnie od rodziny chłopca. Czyli od nas! – Ale... – zaczął Dsordas, ciągle jeszcze nie mogąc zebrać myśli – co zmieni fakt zwrócenia naszyjnika? – Będzie to znaczyło, że nie wiemy, co się dzieje – odpowiedziała Fen. – Jeżeli Farrag domyśli się, że znamy całą prawdę, ukarze nas, a potem po prostu wycofa się z tej gry. Ale jeżeli pozwolimy mu trwać w złudzeniu, że uzyska tą drogą jeszcze więcej informacji, to pozostaniemy bezpieczni, przynajmniej na jakiś czas! Dsordas objął głowę Fen rękami i złożył pocałunek na jej czole. – I rzeczywiście dostanie więcej informacji – powiedział, teraz już zupełnie przytomny. – Ale tym razem pozwolimy mu słuchać tego, co my uznamy za stosowne! – Tu uśmiechną) się i popatrzył na dziewczynę z miłością. – Co ja bym począł bez ciebie? – Może miałbyś mniej zmartwień? – podsunęła z delikatnym szyderstwem, a potem znowu spoważniała. – Zróbmy to teraz! – nagliła. – Nie mogę pozbyć się uczucia, że on czeka, cały czas nasłuchując. Jego cierpliwość może być już na wyczerpaniu! – W porządku! Idź i przynieś wisiorek z gabinetu ojca! – powiedział rzeczowo. – A potem zastanowimy się, co opowiemy Natali. Musimy działać bardzo ostrożnie. Dsordas powiadomił już inne rodziny, aby uważały, o czym rozmawiają przy swoich dzieciach, ale był to tylko prowizoryczny środek ostrożności. Teraz czekała ich próba wymagające niezwykłej subtelności. Fałszywe informacje przekazywane za pośrednictwem Natali muszą być wystarczająco bliskie prawdy, w przeciwnym razie Farrag wycofa się z przegranej rundy, jak słusznie wnioskowała Fen. Z drugiej strony nie mogą one zagrozić podziemiu. Cienka granica będzie oddzielać teraz przegraną od porażki, a stawki w tej grze rosną z godziny na godzinę. Farrag miał także noc pełną zajęć. Od czasu zajścia podczas uroczystości ślubnych Gaye szczególnie interesował się rodziną dziewczyny, a sukcesy we współpracy z Natali skłaniały go do jeszcze baczniejszej obserwacji Amarich. Teraz wreszcie eksperyment dał pierwsze, solidne efekty! Teoria stała się praktyką! Trzech członków podziemia spotkał zasłużony koniec, jednego wzięto do niewoli, a plany z naftą zostały odkryte. Poszukiwania pozostałych beczułek trwały,
ale największy zysk stanowił więzień. Farrag zostawił go w celi na parę godzin, dając mu czas na rozmyślania o własnym losie, a teraz zamierzał osobiście przeprowadzić przesłuchanie. Odczekał jeszcze, aż było już dobrze po północy, wiedząc, że wyczerpany jeniec będzie bardziej podatny na sugestię. Rzeczywiście, groza bijąca z oczu mężczyzny wywołała na twarzy marszałka uśmiech satysfakcji. Farrag przybył do celi sam i bez broni – strażnicy czekali na zewnątrz – ale więzień nie zastanawiał się ani przez chwilę nad możliwością zaatakowania swego prześladowcy. Zła sława marszałka i jego pewność siebie stanowiły wystarczającą gwarancję bezpieczeństwa. Ale nawet teraz, na pierwszy rzut oka, mężczyzna nie wydawał się łatwym przeciwnikiem. Ażeby hipnoza działała skutecznie, obiekt sugestii musi albo przyzwolić na to, albo wykazywać dużą podatność. Pojmany nie reprezentował żadnej z tych dwóch postaw, więc Farrag zrezygnował z przyjemności zabawienia się z nim dłużej, decydując się na szybsze i łatwiejsze w tym przypadku rozwiązanie. Już dawno temu stwierdził, że jad ropuchy rozcieńczony wodą i zmieszany z chemicznym roztworem jego własnego pomysłu wytwarza serum prawdy o dość zadowalającej właściwości. Hipnotyczna podatność, którą wywołuje, osiągana jest natychmiast, ale transu nie można już przerwać. Po dwóch lub trzech godzinach wspaniałej współpracy obiekt wpada w śpiączkę i wkrótce umiera. Ale do tego czasu Farrag mógł się dowiedzieć wszystkiego, czego potrzebował. Marszałek wyciągnął zza pazuchy małą glinianą buteleczkę i odkorkował ją zręcznie, patrząc przez cały czas w oczy więźnia. – Będzie łatwiej, jeśli zrobisz to sam – zaczął. – Nie! – Bardzo dobrze – wzruszył ramionami Farrag. Spodziewał się oporu. – Zmuszasz mnie do zastosowania mniej przyjemnych metod. Straż! Natychmiast do celi wpadło dwóch mocno zbudowanych żołnierzy. – Namówcie więźnia do wypicia eliksiru! Po krótkiej, nierównej walce jeden z wartowników trzymał już głowę mężczyzny, ciągnąc ją do tyłu za włosy, podczas gdy drugi zacisnął mu nos i wlał ciecz w szeroko otwarte, bezbronne usta. Więzień spluwał i przełykał boleśnie. Po tej akcji znowu ciśnięto go na ziemię. Krztusił się rozpaczliwie, nie mogąc złapać tchu, kiedy ukryty ogień rozlewał się po całym ciele. – Zostawcie nas samych! – Żołnierze wyszli. – Spójrz na mnie! – rozkazał Farrag. Człowiek popatrzył niechętnie w górę i wtedy pochwyciły go w swe szpony hipnotyczne oczy Farraga. – Jak się nazywasz? – Marath Kelleki – odrzekł monotonnym głosem. – Gdzie mieszkasz?
Marath odpowiedział, a potem na dalsze żądanie podał nazwiska i adresy towarzyszy z grupy. Kiedy przedstawiał czwartego, marszałek postanowił ukarać dowódcę oddziału, który albo nie zauważył, że jeden ze spiskowców uciekł, albo dla własnego bezpieczeństwa zataił fakt, iż nie udało mu się go pochwycić. Najpierw trzeba sprawdzić tę listę! Dopiero wtedy będzie można rozpocząć poszukiwania zbiegłego winowajcy, ale Farrag nie widział powodów do zbytniego pośpiechu. Jednak po tak obiecującym wstępie przesłuchanie stało się frustrująco nieciekawe. Marath przyznał wprawdzie, że jego sekcją dowodził Phylo Zevgari, jeden z tych, którzy zginęli, ale twierdził, że nie wie nic o wyższych rangą członkach Dzieci, albo dokładniej, nie zna nikogo spoza swojej grupy. Przyciskany wyznał, widocznie sam w to wierząc, że wszyscy mieszkańcy Zalys należą do tajnej organizacji. Zeznanie składał równym, monotonnym głosem, ale po jego policzkach ciekły łzy. Farrag zmienił z niesmakiem taktykę i zapytał go operacje podziemia, dalsze plany, lokalizację magazynów miejsca spotkań, ale Marath i tu zawiódł pokładane w nim nadzieje. Był w stanie opisać parę wydarzeń z przeszłości, bez większego znaczenia, ale o przyszłych zamierzeniach nie miał bladego pojęcia, pomijając już sprawę powstania. Nawet powód, dla którego roznosił naftę, nie był mu znany! Nie znał też rozmieszczenie składów broni, a spotkania, na które uczęszczał, odbywały się zawsze w miejscach publicznych, za każdym razem w innym! To wszystko zwiększało bardzo nieznacznie wiedzę Farraga na temat podziemia, dawało niewielkie pole działania dla przyszłych obserwacji i nie było tak interesujące, jak się spodziewał. Faktycznie, największą korzyścią, jaką odniósł z przeprowadzonego śledztwa, był wzrost uznania dla sposobu organizacji Dzieci. Ktoś wiedział, co robi! Farrag kilkakrotnie podchodził do tych samych zagadnień, aby zyskać pewność, że nie przegapił niczego, ale wkrótce ciałem Maratha zaczęły wstrząsać silne dreszcze. Był to znak, że nadchodzi już nieuchronny koniec i śledczy zaprzestał dalszych pytań. – Nie jesteś taki mocny, na jakiego wyglądałeś – zaśmiał się szyderczo i wyszedł, zostawiając więźnia własnemu losowi. Wyzwolony spod hipnotycznego wpływu Marath zwinął się w kłębek w kącie, nie mogąc opanować drżenia, a jego umysł zapadał się w otchłań, z której nie było już ucieczki. Wracając do swojej kwatery, marszałek spotkał po drodze jednego z oficerów Departamentu Informacji, który oczekiwał na niego niespokojnie. – Splinter ma informacje dla was, panie – rzekł, wymieniając imię jednej z telepatek. – O co chodzi? – Wiadomość tylko dla twoich uszu, panie. Farragiem targnął niepokój. Taka tajemnica oznaczała coś istotnego, a za tym zwykle krył się Verkho. Czegóż mógł chcieć teraz? Wieść nadeszła rzeczywiście z Xantium, ale Farrag nigdy nie słyszał kodu załączonego na
końcu. Musiał on jednak przynależeć jakiejś znaczącej osobistości, bo wiadomość przesłała Focus, osobista asystentka kanclerza. Pominąwszy ulgę, jaką odczuł, że sprawa nie wymaga na razie bezpośredniego kontaktu z Verkho, treść wiadomości zaniepokoiła marszałka. Sformułowano ją wprawdzie w języku dyplomacji, ale w istocie zawierała kategoryczne żądanie wyjaśnienia faktu, dlaczego kontakty z telepatami z Zalys kosztują tak wiele energii. Proszono również Farragą o potwierdzenie liczby telepatów na wyspie i wyjaśnienia wszelkich zmian w obsadzie, jeśli takowe nastąpiły. Dociekano także, czy siła telepatów nie została wzmocniona jakimiś innymi środkami niż zwykły bursztyn i „nektar” – standardowy eufemizm dla wydzielin ropuchy. Oprócz tego pytano, czy nie wykorzystuje się mocy telepatów do celów innych niż komunikacja pomiędzy Zalys a resztą cesarstwa. W dopisku domagano się jeszcze podania szczegółów wszystkich transmisji na wyspę i z wyspy w ciągu ostatnich trzech dni. Najpierw Farraga ogłuszyła myśl o implikacjach tak starannego dochodzenia. Zdawał sobie sprawę, że jego spostrzeżenia nie mogą pozostać na zawsze tajemnicą, ale fakt, iż niespodziewanie wykryte, wzbudziły podejrzenia na taką odległość, stanowił zupełne zaskoczenie. Jednak nie miał najmniejszego zamiaru poddawać się bez walki, i już cieszył się w duchu, znajdując usprawiedliwienie, iż eksperyment z dziećmi mógł pociągać za sobą wszelkie anomalie. Rozważał też osobiste korzyści z takiego obrotu sprawy. Doświadczenie z maluchami i wykorzystanie bursztynu Ravela przynosiło więcej pożytku, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał. Marszałek sformułował w odpowiedzi sążnistą epistołę. Wyjaśnił, że zwiększenie liczby telepatów z sześciu do ośmiu było konieczne, ponieważ szacunkowy współczynnik strat przy transmisjach stał się zbyt wysoki wskutek przeciążenia i dużych odległości, na których odbywało się przesyłanie danych. Potwierdził, iż stymulacja telepatów przebiegała tylko przy użyciu standardowych środków i kategorycznie zaprzeczył wykorzystywaniu ich mocy do celów innych niż przepisane ustawą. Ale drwiący uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy przy dyktowaniu tych słów, opowiadał swoją własną historię. Na końcu opisał eksperyment z wykorzystywaniem dzieci na wyspie jako potencjalnych informatorów i wysunął hipotezę, że to właśnie stanowi przyczynę nadmiernego rozproszenia energii. Prosił jednak o możliwość kontynuacji „bliskiego sukcesu” doświadczenia. Zakończył stwierdzeniem, iż wszystkie szczegóły wszelkich komunikatów są obecnie porządkowane i przygotowywane do wysyłki. – Dodaj mój kod i transmituj natychmiast! Splinter skinęła posłusznie głową. Kilka minut później oznajmiła: – Wiadomość przesłana i przyjęta! – Zawiadom mnie, jeśli nadejdzie odpowiedź! – rozkazał Farrag i wyszedł. Oficer czekał na marszałka, gotów na rozkazy. Farrag przekazał istotne informacje z przesłuchania Maratha i wydał instrukcje co do metod kontynuacji śledztwa. Potem nakazał zestawić protokoły
z ostatnich transmisji, podkreślając, iż życzy sobie sprawdzić tekst przed wysłaniem do Xantium. – Według rozkazu, marszałku! – Interesująca noc – zauważył Farrag. – Czy należy rozpocząć już przygotowania w mieście, panie? – zapytał oficer. – Wyszukać nowych skazańców? – Nie! Pójdźmy im na rękę – odpowiedział marszałek, uśmiechając się nieprzyjemnie. – Niech czekają na cios, który przez jakiś czas nie nastąpi! – Miał teraz ciekawsze sprawy na głowie. – Czy nie potraktują tego jednak jako oznaki słabości, panie? Farrag rozważył i tę możliwość. Zauważył także niezwykłą śmiałość młodego oficera, jaką ten okazał, kwestionując rozkaz. Może zajść daleko, ale trzeba na niego uważać! – Nie sądzę – odrzekł wreszcie. – Dzięki temu ostateczne uderzenie zyska na skuteczności, kiedy przyjdzie czas. Farrag podążył dalej, zamierzając udać się na zasłużony spoczynek. Jednak nie dane mu było spać spokojnie! O świcie obudził go żołnierz, przybywający z pilnym wezwaniem od Icemana. – Nie chciał przekazać mi żadnych szczegółów, panie – dodał strażnik – ale powiada, że ma nowe wieści od najmłodszego szpiega. Marszałek pospieszył do placówki telepatów, pałając niezmierną ciekawością. Kiedy wszedł do celi, Iceman popatrzył na niego zmęczonymi zaczerwienionymi oczyma. – I cóż? – zapytał Farrag. – Słucham?! – odpowiedział telepata głosem, który wyrażał gniew i wyczerpanie. – Podobno odzyskałeś kontakt z dzieckiem Amarich? – To prawda. – Więc powiedz mi, co słyszałeś! – zażądał zirytowany Farrag. – Nie mogę sobie przypomnieć – poskarżył się Iceman. – Potrzebuję więcej nektaru. Marszałek podał mu natychmiast napój, w duchu postanawiając zastąpić wkrótce Icemana innym telepatą. Iceman stawał się nieobliczalny, pomimo niewątpliwego talentu. Być może należy wprowadzić go w stały trans, tak jak jego dwóch poprzedników. Tą drogą nie wyniszczy się zupełnie. Skoro tylko telepata otrzymał swoją dawkę eliksiru, rozchmurzył się od razu i bez dalszych nagabywań rozpoczął relacjonowanie zasłyszanej konwersacji pomiędzy kobietą i mężczyzną, jak można było sądzić na podstawie głosów, które imitował. – „Głupi, że umieścił spis, taki jak ten, na papierze... – w złe ręce... katastrofalne...” – „Gdzie on jest teraz?” – „Zbiórka... półce w tunelu Garland”.
– „Weźcie... szybko!” – „Nie można ryzykować... jasny dzień... potem... – jesteśmy obserwowani”. – „Więc tego wieczoru?” – „Tak”. Iceman zakończył swoim własnym głosem. – Wszystko! Jeden z nich to ten sam mężczyzna, którego słyszałem już wcześniej. – Wyraźnie zadowolony z siebie telepata oczekiwał nagrody. Farrag był zachwycony, ale wyszedł szybko. Pospiesznie odszukał kapitana armii. – Czy wiesz, gdzie leży tunel Garland? – Tak, panie! – odpowiedział żołnierz. – To przedłużenie jednego z mniejszych kanałów miejskich, biegnące pod kilkunastoma budynkami – wyjaśnił. W zasadzie nie należało określać tej podziemnej gardzieli jako tunel, bo w kilku miejscach otwierała się na zewnątrz. Wewnątrz znajdowały się liczne punkty, gdzie można było przybić łódką przeróżne szczeliny i wnęki, znakomicie nadające się na skrytki. – Chcę, aby przeszukano to miejsce, kapitanie! – ciągnął Farrag. – Dyskretnie, zwróć uwagę na moje słowa, ale starannie! Twoi ludzie niech wystąpią bez mundurów. Unikaj przesadnej czujności! Nie chcę nikogo wystraszyć! – Czego poszukujemy? – Czegoś niezwykłego, prawdopodobnie dokumentów! – odpowiedział marszałek. – Znajdują się w jakimś pojemniku. Jasne? – Tak, panie! Papiery przynieś do mnie! – instruował Farrag. – Oznacz miejsce i postaw strażników, ale tak żeby nie było ich widać, rozumiesz? Niech obserwują z ukrycia! Ktoś przybędzie tam tego wieczoru i za wszelką cenę chcę go mieć żywego! – Tak, panie! – Akcją zarządzasz osobiście. Jeśli będziesz miał jakieś problemy, zwracaj się bezpośrednio do mnie! – Zrozumiałem, panie! – Żołnierz odmaszerował, aby natychmiast rozpocząć przygotowania. Nie miał złudzeń, ile może go kosztować porażka.
Rozdział 29 Wojna toczy się na wielu poziomach. Nie każdy rodzaj oręża musi mieć ostre brzegi!
Co umieściłeś na liście? – zapytała Fen. Ona i Dsordas byli teraz sami, a Natali siedział zamknięty na klucz w swoim pokoju. Fen nienawidziła takiego traktowania brata, ale wiedziała, że nie mają wyboru! – Kolekcję broni, która z pewnością zrobi duże wrażenie – odpowiedział Dsordas, uśmiechając się szeroko. – Miecze, włócznie, łuki, strzały, pałki... Mam nadzieję, że pomyślą, iż albo udało nam się je już schować, albo że czekamy na dostawę z zewnątrz. W każdym razie da im to trochę do myślenia! Kilka rodzajów broni, które tu wymieniłem, pozostaje nawet dla mnie tajemnicą. – Na przykład? – Odłamki ognia, podwodne kusze, maski demonów... – Przy każdej nazwie Dsordas otwierał szeroko oczy i z przesadą wzruszał ramionami. – Brzmi nieźle! – stwierdziła Fen z uśmiechem. – Prawda? – odpowiedział. – Życzyłbym sobie, żebyśmy mieli je naprawdę. – Czy nie przesadziłeś trochę? – zaniepokoiła się znowu. – Mam nadzieję, że nie. Większość opisanych tu modeli to zwykłe ziemskie narzędzia zabijania. – Czy postępujemy rozsądnie używając prawdziwej skrytki? – zapytała. Dsordas spędził w tunelu kilka ostatnich godzin nocy, zostawiając tam fałszywy inwentarz. – Nie martw się... – odpowiedział. – Już moja w tym głowa, aby znaleźć nową! A teraz musimy zdecydować, kto podejmie przesyłkę. – Chyba nie zamierzasz wysyłać tam nikogo?! – wykrzyknęła Fen. – Muszę – odpowiedział jej z najwyższą powagą. – Inaczej Farrag domyśli się, że to oszustwo! – Ale... – Fen próbowała znaleźć odpowiednie słowa. – Człowiek, którego poślesz, będzie zmierzał prosto w zastawioną pułapkę! – Wiem o tym – odpowiedział zimno – ale gra jest niebezpieczna i nie można uniknąć ryzyka. Moim zdaniem już teraz nas obserwują. Jeden fałszywy krok i koniec! – Farrag zostawi nas w spokoju tak długo, jak długo będziemy dla niego użyteczni, sama mi to powiedziałaś! Fen wzięła głęboki oddech i próbowała uspokoić rozedrgane nerwy, ale dopiero teraz zdała
sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. – W każdym razie – kontynuował Dsordas, wracając do wcześniejszego wywodu – istnieje szansa, że spróbują wziąć posłańca żywcem, co da mu dodatkową minutę albo dwie... W pobliżu znajduje się sekretne boczne wyjście z tunelu, o którym wie bardzo niewielu. Odpowiedni człowiek może się tamtędy wydostać. – Mało? – podsunęła spokojnie Fen. – Oczywiście! – skinął głową Dsordas. – Zna to miejsce lepiej niż ktokolwiek inny, a poza tym oni już wiedzą, że należy do Dzieci. Nie ma nic do stracenia! – Tylko życie! – Zgodził się na to. Tak jak my wszyscy. – Ale on wie, kim ty jesteś! – zaoponowała Fen, jednak było już za późno. – Mnie już dawno mają na oku! – przypomniał. – Nie wiedzą tylko, jaką rolę odgrywam w tej całej sprawie. – Musimy mieć nadzieję, że na razie usługi świadczone przez Natali trzymają ich od nas z daleka! – Tu przerwał. – Poza tym Mało również powinien być przekonany, że ta akcja jest prawdziwa! Fen ciężko było tego słuchać. Nigdy Dsordas nie mówił w ten sposób! – Możemy też przygotować zabezpieczenie, aby nie mógł zeznawać, gdyby go jednak pochwycili! – ciągnął dalej z namysłem. – Jakie? – zapytała przerażona Fen. – Trucizna – odpowiedział. – Mało jest na tyle odważny, że w razie czego będzie umiał z niej skorzystać. – Och, bogowie, nie! – Słowa Dsordasa wstrząsnęły Fen do głębi. Rzeczowy i beznamiętny ton tak bardzo nie pasował do potworności, o których mówił! – W takim przypadku będzie lepiej dla niego, jeśli zginie – powiedział łagodniej przywódca Dzieci. Fen nie mogła wyrzec ani słowa. – Nie martw się! – rzekł Dsordas, biorąc ją w ramiona. – Przecież nie dojdzie do tego! Już raz udało mu się uciec! Dlaczego teraz miałby dać się złapać? – Och, Dsordasie! – wyszeptała cicho. – Chciałabym, żeby już było po wszystkim! – Już wkrótce, kochanie – powiedział. – Tak czy inaczej, wkrótce! I” i Chociaż ten dzień minął spokojnie, w Nkosa aż huczało od różnych pogłosek. Wprawdzie tam, gdzie widziano przemieszczających się żołnierzy, od razu powstawała panika, ale przecież nie aresztowano nikogo, a nowa kaźń nie splamiła na razie i tak już czerwonych od krwi płyt placu Fournoi. Głowy czterech ostatnich ofiar patrzyły z pali pustym wzrokiem. Przechodnie uciekali od ponurego widoku, ostrzegającego przed tym, co mogło się jeszcze
wydarzyć. Do południa wycofano straże z placówek przy miejskich rogatkach i mieszkańcy mogli znowu poruszać się swobodnie, podług upodobania. Jednak uwagę większości cały czas pochłaniał ostatni wielki przypływ. Najwyższy w tym roku, przedstawiał dla miasta poważne zagrożenie, ale przy wiejącym wciąż przeciwnym wietrze jego poranne uderzenie przeminęło bez poważniejszych następstw. Dwaj główni wrogowie wyspy, Farrag i morze, sprawiali wrażenie, jak gdyby chcieli odłożyć, przynajmniej na jakiś czas, decydujące natarcie. Jednak i w tym kontekście okres względnego spokoju, jaki teraz nastąpił, zdawał się zupełnie nierealny. Nic dziwnego, że powstawały plotki. Prawie wszystkie pogłoski narodziły się równocześnie z tworzonymi naprędce teoriami, wyjaśniającymi zadziwiający fakt ustania represji. Wszystkie charakteryzował pewien rodzaj optymizmu bazującego na myśleniu „życzeniowym”. Absurdalność poglądów rosła w miarę ich rozprzestrzeniania się. Wstępna, na pierwszy rzut oka najbardziej logiczna wersja głosiła, że rabusiów złapano. Po uwięzieniu, osądzeniu, torturowaniu, a może nawet uśmierceniu winnych Farrag stracił powód do dalszych prześladowań. Liczne odmiany tej hipotezy różniły się szczegółami dotyczącymi metod użytych w celu pochwycenia przestępców. Niektórzy powiadali, że rozpoznała ich i aresztowała ofiara napadu. Inni twierdzili, że sprawcy zostali wydani przez współtowarzyszy, którzy nie mogli patrzeć na śmierć tylu niewinnych. Wizje bardziej ponure sugerowały, że Farrag użył czarów i one to pozwoliły mu odnaleźć rabusiów. Niektórzy twierdzili nawet, że złodzieje poddali się dobrowolnie. Osoby głoszące ów pogląd trwały w swoim przekonaniu z podziwu godną zawziętością, pomimo szyderstw i kpin, z jakimi się spotykali. Potem nadeszła fala jeszcze bardziej nieprawdopodobnych spekulacji, dotyczących osoby samego Farraga. Pesymiści uważali, że marszałek gra na czas, w rzeczywistości planując coś jeszcze bardziej podłego, podczas gdy inni radośnie oznajmiali, że został on aresztowany przez komendanta Nieringa za przekroczenie kompetencji, tak jak przepowiedział to Nias Santarsieri, i teraz będzie musiał odpowiadać przed sądem albo nawet zostanie od razu odesłany do Xantium w niełasce. Ta z kolei wersja stała się dla niektórych przesłanką do głoszenia poglądu, że Farrag nie żyje. Doniesienia o okolicznościach jego śmierci zmieniały się zastanawiająco szybko. Większość twierdziła, że zamordowali go jego właśni żołnierze, inni sugerowali, że dokonały tego Dzieci albo brat jednego ze skazanych. Paru cytowało „pewne” źródło, sugerując, jakoby marszałek zmarł na rzadką, potworną chorobę, wywołaną przez jego obrzydliwe nawyki. Inni uważali, że to jego magia stała się zbyt potężna i wymknęła się spod kontroli. Najbardziej śmiałe pogłoski oznajmiały, że Zalys już wkrótce zostanie wyzwolona, i to nie tylko od Farraga, żywego czy martwego, ale w ogóle od cesarskich okupantów. Cała załoga
przygotowywała się do powrotu do macierzystego Xantium, ogarniętego wojną. Popularna wersja mówiła o inwazji barbarzyńców ze wschodu, regionu tak odległego od Zalys, że postrzegano go jako mityczną ziemię, zamieszkiwaną przez przeróżne monstra i żądnych krwi dzikusów. Niektórzy z bardziej łatwowiernych zaczęli już nawet obserwować wschodni horyzont, wypatrując floty przybywającej po żołnierzy. Większość trzeźwo myślących mieszkańców wyspy wyśmiewała te bajania, ale ponieważ i oni nie byli w stanie przedstawić zadowalającego wyjaśnienia nagłego zwrotu w polityce Farraga, pogłoski utrzymywały się i w końcu dotarły przez Dzieci do Dsordasa i przez oficerów Departamentu Informacji do Farraga. Obydwaj mężczyźni zareagowali podobnie: najpierw, gdy usłyszeli te wszystkie głupoty, ogarnął ich gniew, potem spostrzegli niedorzeczność całej tej historii i ryknęli śmiechem, wzbudzając zdziwienie swego otoczenia. Jednak wkrótce pojawiły się nowe przyczynki do krążących po Nkosa plotek i reakcja na nie obydwu mężczyzn była teraz diametralnie różna. Farrag potraktował nowości z rozbawieniem, okazując jednocześnie ciekawość i pogardę. Wysłał nawet kilkunastu ludzi, aby kontrolować rozwój wypadków w nadziei zebrania przy okazji interesujących danych albo kontynuowania zabawy. Dsordasa natomiast ogarnęła furia i ze wszystkich sił starał się lekceważyć narastający ciężar różnorakich opinii i przesądów, zachęcając do tego także swoich towarzyszy. Jeżeli następnego dnia rzeczywiście odbędzie się jakieś zgromadzenie na Arenie, to on w ogóle nie chce o niczym słyszeć! Mało wiosłował równomiernie, posuwając się coraz bardziej w głąb tunelu Garland. Wieloletnia praktyka w posługiwaniu się wiosłami dawała rezultaty – poruszał się cicho, a na wodzie pojawiały się tylko delikatnie zarysowane zmarszczki. Był bosy, jak zwykle, ale codzienny strój, złożony z luźnych spodni i koszuli uzupełniała teraz czarna peleryna, narzucona na ramiona tak przemyślnie, że w każdej chwili można było się jej szybko pozbyć, oraz kapelusz z szerokim rondem. Posłaniec od Dsordasa ostrzegł rybaka, że chociaż już samo zgłoszenie do tego zadania łamało wszelkie reguły bezpieczeństwa, których przywódca podziemia zwykle starał się przestrzegać, to mała charakteryzacja w celu utrudnienia rozpoznania na pewno nie zaszkodzi. Mało nie wahał się ani chwili. Przyjął zlecenie wraz z warunkiem, że nie pozwoli wziąć się żywcem. Zdawał sobie sprawę, że chodzi tu o coś naprawdę istotnego i że Dsordas nie wskazałby na niego, gdyby rzeczywiście nie uważał go za najlepszego człowieka do tej misji. W kieszeni koszuli spoczywała wprawdzie pigułka z trucizną, ale Mało nie zamierzał dopuścić do sytuacji, w której musiałby jej użyć. Wierzył w siebie! Powiedziano mu, że tajne dokumenty, po które się wybierał, mogą zostać wcześniej odkryte przez wroga i zabrane, zanim dotrze na miejsce ich ukrycia. W takim przypadku powinien wydostać się z tunelu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Gdyby nie odkryto jeszcze kryjówki, papiery należało zabrać i zniszczyć w czasie ucieczki. W każdym razie istniało prawdopodobieństwo, że ludzie Farraga będą
obserwowali to miejsce, więc łódkę trzeba porzucić. Mało pomyślał, że kiedy już znajdzie się w wodzie, to ciemność i niewątpliwie znakomita znajomość podwodnego świata Nkosa zaczną pracować na jego korzyść. Rybakowi wydawało się, że dostrzegł już jednego szpiega, ale udał, że nie zwrócił nań uwagi, płynąc samym środkiem kanału pod łukowatym wilgotnym sklepieniem z kamienia. Kiedy minął jedno z przejść między budynkami, zanotował sobie w pamięci dokładną lokalizację kilkunastu innych. Potem w mrokach tunelu dostrzegł ciemną niszę. Wykuta w kamieniu, znajdowała się na wysokości około pół metra nad oznaczeniem poziomu przypływu. Serce zabiło mu szybciej, ale rytm uderzeń wiosła nie zmienił się. Gdy łódka znalazła się dokładnie naprzeciwko miejsca przeznaczenia, wtedy gwałtownym zwrotem obrócił ją i popłynął wzdłuż łagodnie zakrzywiającej się ściany niszy. Usłyszał jakieś szmery w głębi tunelu, ale nie zwrócił na nie uwagi. Najpierw musi znaleźć dokument! Mało powstał i pomacał ręką w ciemności. Natychmiast jego dłoń wyczuła glinianą szkatułkę. Otworzył pokrywkę i zajrzał do środka – pusta! Młodzieniec zaklął cicho, zrzucił kapelusz i pelerynę, a potem błyskawicznie zanurzył się w wodzie, nurkując głęboko. Bełt wystrzelony z kuszy, wymierzony w jego nogi, chybił celu i odbił się głucho od kamiennej ściany. W tunelu zrobiło się nagle głośno, rozległy się krzyki, a na ścianach, po odkryciu lamp, zatańczyły cienie. Z kryjówek wysunęły się łódki – żołnierze skupiali się w grupę, ale Mało nie widział już tego. Płynął energicznie w dół tunelu, ufając wewnętrznemu zmysłowi orientacji, który prowadził go w ciemności, i wierząc w swą dużą wytrzymałość przebywania pod wodą, ćwiczoną przez tyle lat. Za pierwszym skrzyżowaniem pracowicie przeszukał pokrytą warstwą mułu ścianę, aż palce znalazły otwór. Szybko wpłynął w zupełnie zatopiony boczny kanał, tak wąski, że z trudem torował sobie drogę naprzód. Teraz miał już pewność, że go nie złapią. Albo ucieknie, albo utonie! Nie było drogi odwrotu. Już niedaleko! – mówił sobie. Bolały go płuca, przed oczyma rozbłyskiwały już tysiące iskier i teraz płynął zupełnie na ślepo. Przeżył moment grozy, kiedy spodnie zaczepiły się o odłam gruzu, którego pełno było w tunelu. Bliski paniki Mało zużył dużo drogocennego czasu, aby uwolnić się z tej pułapki. Ale wreszcie ujrzał przed sobą słabe światło. To dodało mu otuchy. Modlił się tylko, aby przy wyjściu nie było gruzu, który mógłby utrudnić mu wypłynięcie. Zwinął się na chwilę, przepływając obok narożnika, wypchnął ciało do góry i wynurzył się, łapczywie chwytając błogosławione powietrze nad zupełnie innym kanałem. Mało odetchnął, rozejrzał się szybko wokoło, aby upewnić się, że nie jest obserwowany. Potem z uśmiechem popłynął w kierunku portu, gdzie znajdowała się jego tymczasowa kryjówka.
Rozdział 30 Żaden płomień nie tli się już w dolinie duchów, ani skryty, ani jawny! Popioły stygną coraz bardziej. Cóż należy uczynić, aby pośród tego wygasłego pyłu odnaleźć blednący ślad iskry? Kto zamieni go w płomień? Moje oczy wciąż jeszcze nie widzą nic i nawet blask rozbłysłej latarni rozmywa się w oddali... W ogóle nic? – zapytał Farrag. – Nic od świtu – potwierdził Iceman. – Słyszałem tylko piosenki, odgłosy zabawy i jedzenia. – W głosie telepaty dało się słyszeć niesmak. Spędził tyle czasu wysłuchując takich bzdur! Poza tym, jak wyjaśnił swojemu panu, przelotne kontakty, nawiązane z innymi dziećmi, wyglądały podobnie. Farrag wzruszył otyłymi ramionami i westchnął ciężko. To już drugie rozczarowanie tego samego dnia! Pierwszym okazał się dokument, do którego doprowadziło go dziecko Amarich. Odnaleziona lista zawierała po prostu spis broni, przedstawiający nie tylko imponujące zestawienie konwencjonalnego oręża, ale także bardziej tajemniczych okazów. Brak było za to jakiejkolwiek wzmianki, gdzie składowano broń, albo informacji kto ją dostarczył. Jeśli Dzieci Zalys rzeczywiście miały dostęp do takiego magazynu, wtedy można by jakoś rozwiązać te tajemnice, ale lista sama w sobie nie przedstawiała żadnej wartości, pomijając mało istotny fakt, iż stanowiła pewną wskazówkę dla cesarskich żołnierzy, jak najlepiej przygotować się do bitwy, której Farrag i tak nie miał zamiaru stoczyć. Teraz mógł tylko czekać na więźnia z tunelu Garland, który być może rzuci trochę światła na tę dziwną sprawę. Poza tym marszałkowi pozostawały tylko mniej lub bardziej ponure rozmyślania. Dzień huczał od plotek, ale był zadziwiająco nudny. Z Xantium nie nadeszły żadne dodatkowe wiadomości. Farrag zdawał sobie sprawę, że nie zna jeszcze zakończenia sprawy, ale wkrótce i to nie będzie miało znaczenia. Niedługo osiągnie już swój cel. Aż uśmiechnął się na myśl o reakcji Verkho, kiedy ten odkryje, iż Farrag odszedł i do tego zabrał ze sobą całą swoją wiedzę! Jego myśli powróciły znowu do problemów nadchodzącego dnia. Czy powinien zarządzić nowe egzekucje, czy lepiej może pozwolić wyspiarzom spędzić jeszcze parę dni w ich niedorzecznym świecie? Krążące plotki stanowiły niezłą rozrywkę, a poza tym one to uczynią jego ostateczne uderzenie jeszcze bardziej satysfakcjonującym. Rozpamiętywał z rozkoszą możliwości straszliwych kar, jakie można by zaaranżować dla skazańców. Czarny język lekko muskał grube wargi, oczy zasnuła mgła. Powrót kapitana gwardii przerwał ów błogostan. Marszałek od razu spostrzegł niepokój
żołnierza i krople potu, które zrosiły jego czoło. Farrag przygotował się z góry na najgorsze. – I cóż, kapitanie? – zapytał ostro. – Gdzie jest więzień? – Utonął, panie! – Pamiętam dokładnie, że rozkazałem ci dostarczyć go żywego – odrzekł zimno marszałek. Poruszał się zbyt szybko, panie! – powiedział żołnierz. – W ciemności... nikt nie spodziewał się, że zanurkuje tak błyskawicznie... – Tu przełknął ślinę. – Ale z całą pewnością jest martwy. Przysiągłbym, że nie wynurzył się już na powierzchnię. Obsadziliśmy cały tunel! – Co z jego ciałem? – gniew Farraga niebezpiecznie się wzmagał. – Musi być wciąż pod wodą, panie! Próbujemy go odnaleźć.. – Kapitanie, znajdziesz to ciało! – zarządził marszałek. – W przeciwnym razie utopimy ciebie! – Farrag odwrócił się, dając do zrozumienia, że żołnierz może już odejść. Otaczający go teraz wianek niebieskich płomyków świadczył o wewnętrznej walce, jaką toczył, aby opanować narastającą wściekłość. Tego samego wieczoru Fen, Dsordas i Gaye rozmawiali razem w pokoju Gaye. Obydwie kobiety zdawały sobie sprawę, że bezsensowna byłoby nawet próba przedyskutowania z Dsordasem jutrzejszego spotkania na Arenie i spokojnie przygotowywały własne plany. Zresztą teraz ich uwagę zaprzątały zupełnie inne sprawy. – Myślę, że powinniśmy zabrać Natali naszyjnik – zaczęła Gaye. – Zgadzam się – powiedziała Fen. – Nie możemy trzymać go cały czas w zamknięciu! – Nie to miałam na myśli – odrzekła siostra. – Wszystko jedno, czy siedzi zamknięty czy nie – ta rzecz szkodzi mu cały czas! Czuję to... i pamiętam jeszcze... To było straszne! Jeśli pozwolimy, żeby bursztyn nadal na niego oddziaływał, zło zawładnie nim na zawsze. Bogowie wiedzą, jakie szkody wyrządziło to niewinnie wyglądające cacko do tej pory! Dsordas przenosił wzrok z jednej siostry na drugą. – To jednak ważne, żeby zatrzymał wisiorek jeszcze przez jakiś czas – powiedział ze skrywanym poczuciem winy. – Jeżeli teraz go usuniemy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ściągniemy sobie na głowę ludzi Farraga. Poza tym Natali może nam oddać ogromną przysługę. – Mówił to w roztargnieniu, wyglądając często przez otwarte okno. – Jak długo? – zapytała Gaye. – Najwyżej kilka dni. – Kilka dni?! – przeraziła się. – Przykro mi – odpowiedział. – Wszyscy musimy ponosić jakieś ofiary! – Manipulujesz beztrosko z umysłem małego chłopca! – wykrzyknęła Gaye. – Niczym nie manipuluję! – odrzekł z nutą gorzkiego gniewu w głosie. – Kocham Natali tak samo jak ty! Czy nie uważasz... – Tu przerwał, dostrzegłszy coś w oddali. Fen podążyła za jego
wzrokiem i ujrzała błysk pomarańczowego światła na dachu odległego budynku. Popatrzyła na Dsordsa i spostrzegła, że odprężył się trochę. – Co się stało? – zapytała Gaye, wyczuwając zmianę nastroju. – Mało jest już bezpieczny – wyjaśnił Dsoardas. – To był nasz sygnał. Fen odetchnęła z ulgą, a on zamknął okiennice. – Mało? – zapytała niepewnie Gaye. Do tej pory nie wtajemniczali jej we wszystkie szczegóły planu, ale teraz Dsordas nie widział powodu, dlaczego nie miałaby się o tym dowiedzieć. Czasu było niewiele, a jeśli nie mógłby zaufać Gaye, to w końcu komu mógłby ufać? Więc wyjaśnił, co się wydarzyło. – Teraz wiemy już na pewno, że Natali nieświadomie dostarcza informacji ludziom Farraga i jesteśmy w stanie obrócić to na naszą korzyść. Alternatywą jest uwięzienie nas wszystkich! Gaye nie wyglądała na szczególnie zadowoloną, ale zaakceptowała ten argument. Dsordas spróbował iść dalej. – Z całą pewnością dysponujesz unikatowym talentem – powiedział. – Dowodzi tego chociażby incydent z Pauli i Natali. Ale być może mogłabyś zrobić jeszcze coś więcej... – Co takiego? – A co byłoby, jeśli ty sama założyłbyś naszyjnik? Gaye potrząsnęła odmownie głową. – Nigdy! Złapaliby mnie w pułapkę – powiedziała. – Kontakt z nimi, nawet za pośrednictwem Natali, a więc z drugiej ręki, napełnił mnie straszną odrazą. Czułam się tak potwornie, coś krzyczało we mnie! Nie zrobię tego! – Ale byłabyś w stanie usłyszeć telepatów Farraga – upierał się dalej. – Zawładnąć nimi. – Nie! – wrzasnęła Gaye, wyraźnie przerażona. – Dsordas, zostaw ją – powiedziała spokojnie Fen. Skinął głową, akceptując ich decyzję i uświadamiając sobie, że rzeczywiście to mogłoby być trochę niebezpieczne. W duchu uśmiechnął się jednak. Rozbawiła go ta rozmowa. Te dwie chciały najpierw, aby zaakceptował i wykorzystał magiczne siły, ale kiedy na horyzoncie pojawiła się pierwsza rozsądna propozycja, nie chciały o tym słyszeć! – Nie poproszę o to więcej – powiedział miękko. – Wybaczcie! Trochę później, jeszcze tego samego wieczoru Dsordas spotkał się z Yeori w jednym z podziemnych tuneli, dostępnych z piwnic domu Amarich. Adiutant złożył raport o zachowaniu Panosa w ciągu minionego dnia. Nie wydarzyło się nic niezwykłego. Nie zaobserwowano też żadnych zmian w porządku dnia w placówce telepatów. – W porządku – odpowiedział Dsordas. – Obserwuj go cały czas. Kiedy ruszymy, musimy się z nim szybko skontaktować. Yeori skinął głową i udał się w swoją drogę.
Do tej pory wszystko idzie dobrze – pomyślał Dsordas, wracając na górę kamiennymi schodami. – Gdyby tylko jeszcze wiatr się zmienił! Jednak poranek wstał pogodny, ciepły i nic nie zapowiadało żadnych zmian. Wiatr wiał nieodmiennie od zachodu. Dsordas zajął się zadaniami na dzień bieżący, zamierzając posunąć przygotowania możliwie daleko, nieświadomy niezwykłego poruszenia, jakie miało miejsce w mieście. Ludzie opuszczali Nkosa pojedynczo i w grupach, lądem, podążając nadbrzeżną ścieżką od południowej strony, albo przechodząc przez wzgórza, i morzem, w ławicy małych, dobrze obsadzonych łódek. Głównymi inicjatorami zgromadzenia byli rybacy, bo to właśnie oni przyjmowali pierwszy cios nieprzychylnej nagle przyrody. Podróżujący podążali własnymi ścieżkami, ale miejsce przeznaczenia było jedno – Arena! Szpiedzy Farraga szybko dostrzegli exodus i kontrolowali go, jednak nie interweniując, podług instrukcji marszałka. Farrag chciał, aby spotkanie się odbyło, ale cały czas sprawował baczny nadzór nad każdym posunięciem, dzięki swoim obserwatorom, przebywającym zarówno pośród tłumu, jak i na bardziej oddalonych pozycjach Fen i Gaye większość podróży przebyły na gospodarskim wózku, nieświadomie powtarzając trasę Natali. Wspinaczka z wioski rybackiej należała do męczących i niewygodnych zadań, ale znalazło się wielu chętnych do pomocy niewidomej dziewczynie i jej siostrze. Kiedy dotarły już do doliny, do południa wciąż jeszcze pozostawała godzina, ale na Arenie przebywało już kilkaset osób. Przez długi czas wszyscy czuli się niezręcznie, a w powietrzu unosił tylko szmer bezładnych rozmów. Zgromadzenie nie posiadało naturalnego przywódcy, do którego można by się zwrócić, a nie wydawało się, żeby ktoś wiedział, co powinno teraz nastąpić. Nias leżał nadal obłożnie chory, a niektórzy powiadali, że nawet bliski śmierci, najbardziej zaś znaczący i najzamożniejsi obywatele nie przybyli tutaj, być może uważając, że jawna manifestacja wiary w przesądy leży poniżej ich godności. Wyglądało na to, jakby wszyscy obecni sądzili, że przybycie na Arenę było już samo w sobie wystarczająco śmiałym krokiem i że teraz nadszedł czas, aby jakieś większe potęgi przejęły kontrolę nad sytuacją i wybawiły ich z kłopotliwej odpowiedzialności. W końcu jeden ze starszych rybaków, powszechnie szanowany z racji wieku i umiejętności, wspiął się na głaz i nakazał ciszę. Kiedy Arena stopniowo się uspokajała, Fen zdała sobie sprawę, że jej wzrok skierowany jest nie na rybaka, ale na Kamienne Oko. Z miejsca gdzie siedziała, można było popatrzeć przez tunel i zobaczyć małą łatkę błękitnego nieba. Jak my je obudzimy? – zastanawiała się, zerkając na odległą źrenicę. Jak wywołamy tutaj czary, duchy, wspomnienia? Nie miała pojęcia, co należało zrobić, a dodatkowo przygnębiał ją fakt, że obolała po podróży Gaye nie znajdowała w Arenie nic szczególnego. Talent, jaki posiadała, nie współdziałał z tym miejscem. Ich wcześniejsze zaklęcia brzmiały teraz jak puste słowa. Równie przykre było to, że
sama Arena w żaden sposób nie „odpowiadała” na największe zgromadzenie ostatniej dekady. Gdzie są te duchy, które wtedy widziała? W końcu jej uwagę przyciągnął znowu głos rybaka, zwanego Latchi Irini. – Wszyscy wiecie, gdzie teraz jesteśmy! – krzyczał chrapliwie. – Starzy bogowie opuścili Zalys, tak jak i my opuściliśmy ich wcześniej! Znaki są wszędzie! Pomijając groźne niebezpieczeństwa, z którymi mierzymy się teraz i którym stawialiśmy czoło od wielu lat, a ostatecznie pozbędziemy się ich przecież... – Musiał wiedzieć, że ryzykuje życie, mówiąc w ten sposób o cesarskich najeźdźcach, ale i jego cierpliwość pękła pod naporem ostatnich wydarzeń. Nie dbał o to, kto może słyszeć jego słowa. – W podobny sposób siły natury, pozostające pod opieką bogów, obróciły się przeciwko nam. Zalys tonie! Chociaż teraz wiatr utrzymuje się szczęściem na zachodzie, nie będzie to trwało wiecznie! A wtedy Nkosa i cała wyspa pogrążą się w otchłani! – Przerwał, a w ciszy, jaka nastała, dało się słyszeć szum wiatru, poruszającego liśćmi. – Morze oszalało! – ciągnął dalej Latchi, rozglądając się wokoło. – Wszyscy widzieliście to przecież! Światła i wiry, hałasy i nagle lodowate fale! Ryby nie pływają już tam gdzie zwykle! Zachowują się tak, jakby i one oszalały, wyskakując wysoko z morza albo rzucając się na brzeg... Latchi zrobił początek, i teraz przerwali mu inni, którzy chcieli podzielić się swoimi przeżyciami. Jeden z rybaków opowiedział, jak zginął jego ojciec i brat. Ogromna płaszczka wyskoczyła z morza, uderzając w ich łódź i rozbijając ją w drzazgi. Jemu udało się uciec tylko dzięki wyjątkowo łaskawemu losowi. Pewien młody mężczyzna opisywał los przyjaciela, który płynąc po morzu został pochwycony przez świetlistą masę. Od tej chwili nie widziano go już więcej. Niektórzy twierdzili, że pośród szumu fal słyszeli śpiewy i bicie bębnów, inni widzieli jaskrawo ubarwione rekiny albo gigantyczne kraby ze szczękami tak długimi jak ramię człowieka. Wyliczanie tych cudowności trwałoby jeszcze długo, gdyby nie samotny głos, który wybił się ponad tłum. – Wszyscy słyszeliśmy te opowieści! – zakrzyknął mężczyzna. – Ale cóż one oznaczają? Dlaczego przybyliśmy tutaj? – Aby zawezwać stare potęgi! – odpowiedział Latchi. – Wspomnienia bogów, naszych dawnych sprzymierzeńców! To miejsce było zawsze święte! Przybyliśmy tutaj prosić o pomoc! Rozległ się szmer aprobaty. – Ale jak? – Fen rozpoznała nowego mówcę. Był to znajomy Dsordasa, zwany Skoulli. – Co powinniśmy zrobić? Pytanie uspokoiło na chwilę tłum, a potem przemówiła stara kobieta w znoszonych czarnych szatach. – Wszystkie obrzędy w tym miejscu mówiły o różnych historiach! – krzyknęła ochryple. – Słowa, muzyka, wspomnienia! Musimy przypomnieć sobie te podania! – Jaki jest pożytek z podań?! – zakrzyknął ktoś. – Potrzebujemy czynu!
Ten argument podzielił zgromadzenie. Słychać było chaos różnych poglądów i głośno wypowiadane wątpliwości. – W ten sposób nie osiągną niczego – skomentowała Fen. – Patrzy na nas! – powiedziała Gaye głosem, który zdradzał, że coś ją nurtuje. – Kto? – Fen popatrzyła instynktownie wokoło i aż wciągnęła powietrze ze zdziwienia, kiedy zobaczyła, że źrenica Kamiennego Oka nagle poczerniała tak, jakby oko mrugało. Była bliska paniki, ale zaraz potem z tunelu wypadło małe dziecko, odsłaniając znowu błękitny skrawek nieba. Fen wstrząsnął dreszcz i chwila grozy przeminęła. – Chcę stąd iść – powiedziała Gaye. – Boję się! – Dziewczyna drżała na całym ciele pomimo upału, który panował wkoło. Ty coś czujesz! – pomyślała Fen. – Czego się obawiasz? – zapytała. – Nie wiem. – Jak możemy obudzić Kamienne Oko? – nalegała Fen. – Przecież dlatego tutaj jesteśmy. – Teraz sama się przestraszyła, nie wiedząc dlaczego. Tak się boję! Co się z nami dzieje? Gaye potrząsnęła głową. Wyglądała na przygnębioną i nieszczęśliwą. – Nie mam pojęcia – wyszeptała. – Chcę już iść – powtórzyła błagalnie. – Dobrze – zadecydowała Fen. – Nic się tutaj nie wydarzy. – Wstała z miejsca i pomogła podnieść się siostrze, ponownie odczuła wszechogarniający smutek tego miejsca. Nie miała już więcej pomysłów, jak można by przywołać śpiące w Arenie moce, twarze, które widziała przelotnie ten jeden jedyny raz. To wszystko był sen! Tylko sen, nic więcej! Dziewczęta wracały do domu w stanie głębokiego przygnębienia, wiedząc, że wszystkie modlitwy, wznoszone tego dnia na Arenie, osądziło już wcześniej przeznaczenie i nie zostaną wysłuchane. Zanim dotarły do miasta, dzień przeszedł niepostrzeżenie w wieczór. Dsordas był tak zajęty od samego rana, że nie zauważył nawet ich nieobecności. Chociaż wiedział, że spotkanie na Arenie miało odbyć się dzisiaj, zupełnie nie wziął pod uwagę możliwości, aby Fen wzięła w nim udział. W Nkosa dzień przebiegł spokojnie. Nawet przypływy poczyniły mało szkód, a Farrag nie dopuścił się żadnych innych nieprawości. Jednak Dsordas i tak cierpiał na straszliwy ból głowy. Mimo wszystkich wysiłków, nieuchronnie zbliżających podziemie do stanu gotowości, wciąż czekała nie podjęta brzemienna w skutki decyzja, a Dsordas był właśnie tym, który miał rzec ostatnie słowo. Zdawał sobie sprawę, że jego czas dobiega końca.
Rozdział 31
Czy tak się to odczuwa? Nie było mi przeznaczone zaznać miłości na tym świecie! Nigdy nie będę miał dziecka, nigdy nie będę patrzył z dumą, jak stawia pierwsze niepewne odkrywcze kroki, nie usłyszę, jak wymawia pierwsze słowa... Ale moje życie również niesie ze sobą przeróżne radości i smutki! A ten dzień jest dla mnie tak cudowny, jak dzień, w którym sam nauczyłem się latać! Ruszymy z wieczornym przypływem – oznajmił Dsordas. Decyzję powitano z mieszanymi uczuciami ulgi, podniecenia i niepokoju. Po tak długich przygotowaniach ciężko było uwierzyć, że nadszedł już czas na powstanie! Ten poranek przyniósł wieści, które dały wszystkim do zrozumienia, że należy się pospieszyć. Cierpliwość Farraga wyczerpała się już widocznie i osiem nowych głów dekorowało okrwawione słupy na placu Fournoi. Do cierpień mieszkańców Nkosa dołączyła nowa udręka – łapanka o północy! – Czy jesteście gotowi, Myszo? – zapytał Dsordas. – Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy – odpowiedział zapytany. – Dziś wieczorem nastąpi ostatni wysoki przypływ, który może dać nam szansę. Ale jeśli pogoda się nie zmieni, to nie sądzę, abyśmy poczynili duże szkody. – Postępuj według planu – odpowiedział Dsordas. – Przynajmniej wywołamy trochę zamieszania. – Mysz skinął i Dsordas zwrócił się z kolei do Yeori. – Czy dostaniesz się do Panosa wystarczająco szybko? – Tak. Łatwo go odnaleźć. – Wiesz, co mu powiedzieć? – Yeori skinął twierdząco. – Nie martw się – powiedział. – Zajmiemy się i nim, i telepatami. – Chciałbym, abyśmy wzięli kilku żywcem, jeśli to możliwe – ciągnął dalej Dsordas – ale nie możemy ryzykować, by jakakolwiek wiadomość dotarła przy okazji do Xantium. Gdy pojawi się tego typu zagrożenie, wszyscy telepaci muszą ponieść śmierć! – Wiem o tym. – Donoszono, że niektórzy to jeszcze niemal dzieci, ale Yeori zdawał sobie sprawę, że trzeba być bezlitosnym. Stawka w tej grze była wysoka! – Kto przejmuje zadanie Phylo? – zapytał Skoulli. – Mało – odrzekł Dsordas. – Już z nim rozmawiałem na ten temat. – Myślałem, że Mało nie żyje – powiedział Mysz. – Jest w ukryciu. Już wie, co robić – zapewnił ich przywódca. – Będziecie mieli odwody. Skoulli, zawsze najbardziej skrupulatny, zapragnął upewnić się, czy przemyśleli już wszystkie aspekty operacji. – Jesteś pewien, że rozsądnie jest działać tak od razu po zgromadzeniu na Arenie? – zapytał.
– Stary Latchi postąpił wyjątkowo głupio, mówiąc pewne rzeczy... – Myślę, że teraz zdał już sobie z tego sprawę! – skomentował ponuro Yeori. – Jego syn był jednym z tych, którzy zginęli ostatniej nocy. Skoulli zaklął bezgłośnie. – Nie wiedziałem – powiedział. – Ale czy Farrag nie zwiększy czujności po... – Cały czas mam nadzieję, że traktuje ten incydent z odpowiednim dystansem – uciął Dsordas niecierpliwie. – Bełkot starego głupca i kilku przesądnych idiotów! A jeśli marszałek rzeczywiście uważa, że ludzie z Areny są wrogami, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć, to tym lepiej dla nas! Będzie gorzej przygotowany! – Sami szukali kłopotów – dodał Mysz. – Ale i tak „wydaje mi się, że powinniśmy się pospieszyć. – W każdym razie mam nadzieję, że zmylę Farraga co do momentu rozpoczęcia akcji – powiedział Dsordas. – Adiutanci wiedzieli już dużo o dzieciach i ich bursztynowych wisiorkach, ale teraz wyjaśnił im wreszcie wszystko od początku do końca. – A więc to Natali odpowiada za śmierć Phylo? – zapytał ostrożnie Yeori. – Tak, ale on doniósł nieświadomie – odpowiedział Dsordas. – Ja też nie jestem bez winy. Powinienem był wcześniej zorientować się, co się dzieje. Musimy sprawić, aby ofiara Phylo i jego ludzi nie poszła na marne. – Oczy Dsordasa przybrały dziwny wyraz. Myślał o towarzyszach, którzy już odeszli. – Jakie informacje zamierzasz przekazać Farragowi? – zapytał Skoulli. – Nie wiem jeszcze – odrzekł Dsordas. – To nie może wyglądać niepoważnie, jeśli chcemy go zmylić. – Zaświtał mi w głowie pewien pomysł – odpowiedział Yeori. – Za trzy dni przybywa do Nkosa statek z północy. – Jest w tym jakaś tajemnica, bo nikt nie ma pojęcia, jaki ładunek przywozi. Mówili o tym chłopcy w porcie. Czy nie mógłbyś zasugerować Farragowi, że na pokładzie znajduje się nasza broń... – Odłamki ognia i tym podobne, rozumiesz! – dodał szyderczo Mysz. – I dać mu do zrozumienia, że nie wykonamy żadnego ruchu, dopóki statek nie zawinie do Nkosa? – uzupełnił Yeori. Dsordas skinął głową z namysłem. – Jeszcze lepiej będzie powiedzieć – ciągnął Skoulli – że wcześniej załoga zamierza zrzucić kotwicę w jednej z północnych wiosek, aby tam dokonać wstępnego wyładunku. Tym sposobem moglibyśmy pozbyć się z miasta paru żołnierzy. – Dokładnie! – zgodził się Yeori, patrząc pytająco na przywódcę.
– Jak się nazywa ten okręt? – „Gwiazda mrozów” – odpowiedział Yeori. – Romantyczne, północne imię! – A jeśli Farrag wie, co w rzeczywistości znajduje się na pokładzie? – zapytał Dsordas. – To raczej mało prawdopodobne – odpowiedział adiutant. – To nie jest statek cesarstwa. – Masz może jakiś lepszy pomysł? – indagował Skoulli, kiedy przywódca wciąż się wahał. Dsordas potrząsnął głową przecząco. – W porządku! – rzucił. – Jeszcze coś? – Musisz liczyć się z opozycją wobec naszego powstania – powiedział Skoulli. – Kilka rodzin, których bliscy przetrzymywani są jako zakładnicy w Xantium, występują wciąż przeciwko bezpośredniej akcji. Na przykład Costa Folegandros! – dodał, wymieniając imię ojca Bowena. – Czy oni postradali zmysły?! – wybuchnął Mysz. – Czy te głowy na placu Fournoi nic im nie mówią? – Ofiary nie są członkami ich własnych rodzin – podkreślił Skoulli. – A sami mają wystarczająco dużo kłopotów. – Jeśli pozbędziemy się telepatów Farraga – odrzekł spokojnie Dsordas – to zanim Xantium się dowie, co się tutaj stało, zakładnikom zostanie jeszcze trochę czasu. Możemy nawet pomyśleć o jakimś sposobie ostrzeżenia ich, ale nie możemy się już cofnąć! Sprawy zaszły za daleko! – Nie mówcie nikomu, komu nie ufacie do końca, niczego o dzisiejszym wieczorze! – dodał Yeori. – Słusznie! – zgodził się Dsordas. – Musimy mieć dobrą koordynację, więc wiadomość należy rozesłać w ustalonym momencie. Ale bądźcie ostrożni i przede wszystkim nie dostarczajmy nikomu jakichkolwiek powodów do podejrzeń. Nikomu nie wolno ewakuować swoich rodzin albo wysyłać żon i dzieci poza miasto! Siedzimy w tym razem i nie możemy pozwolić, aby osobiste sentymenty wzięły teraz górę. Mężczyźni z powagą skinęli głowami. – W porządku! Chodźmy już! Spotkanie zakończyło się, a Dsordas udał się na poszukiwanie Natali. Głowa pękała mu z bólu, ale nie zwracał na to uwagi. Jego myśli krążyły wokół rodziny, a szczególnie wokół Fen. Czy rzeczywiście miał prawo ryzykować ich życie, tak jak swoje własne? Ciężko było dźwigać brzemię odpowiedzialności! Od kiedy nie udało się pojmać człowieka z tunelu Garland, Farrag nakazał Icemanowi skoncentrować się wyłącznie na małym Amarim, nadzór nad pozostałymi dziećmi powierzył innym telepatom. Iceman okazywał wyraźne niezadowolenie, a nawet zazdrość, iż utracił
wyłączność do tak interesującego projektu. Przez pewien czas nawet nie chciał współpracować, szczególnie gdy nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Jednak wydawało się, że zmiana taktyki opłaciła się! Farrag odwiedził właśnie celę Icemana i ten przekazał mu od razu wiadomość, że chłopiec przebywa w innym towarzystwie. Potem głos Icemana zmienił się, gdy telepata odtwarzał rozmowę, prawdopodobnie tej samej pary co poprzednio. Transmisja przebiegła prawie bez zakłóceń. Zaczęła kobieta: – „Czy nie powinniśmy zaatakować teraz, zanim nastąpią dalsze egzekucje?” – „Nie. Musimy zaczekać na broń. Wcześniej nie możemy ruszyć.” – „Ale »Gwiazda mrozów« przybędzie dopiero za jakieś trzy dni! Co zrobimy do tego czasu?” Farrag był zaintrygowany. Czy mówili o właściwym statku? – „Nic!” – głos mężczyzny brzmiał płasko. – „Czy zawinie do Nkosa?” – „Nie, to byłoby zbyt niebezpieczne. Nigdy nie wydostalibyśmy... w tajemnicy. Rzuci kotwicę przy północnym brzegu. Towar przewieziemy łódką, zanim »Gwiazda mrozów« dobije do portu”. – „Mam nadzieję, że wiesz, co robisz?” – „Nie mamy wyboru! Gdyby mogli, przypłynęliby wcześniej, al...” – Potem nastąpiła przerwa, po której kobieta przemówiła znowu. – „Chodź, malutki! Czas na kąpiel!” – Transmisja skończona – powiedział już swoim głosem Iceman. – Straciłem łączność. Musieli zabrać mu wisiorek. Farrag uśmiechnął się w odpowiedzi. Nieźle, nieźle! – pomyślał. – Ciekawe, jak zamierzają walczyć, uzbrojeni ładunkiem ziarna, jarzyn, drewna i stadkiem kóz? Musisz pójść ze mną, Gaye! Dziewczyna skoczyła na równe nogi. Wreszcie pozostawała przez chwilę sama w pokoju, rzadkość w ciągu ostatnich kilku dni, a nie dotarł do niej odgłos czyichkolwiek kroków! – Kto to? – zapytała, zanim uświadomiła sobie, że przecież nie usłyszała tych słów. – Przyjaciel. – Jesteś duchem? – W tym samym świecie tak. Musisz pójść ze mną! – powtórzył. – Dokąd? – Do Kamiennego Oka! – Nie mogę się tam dostać! – zaprotestowała Gaye i nagle ogarnął ją strach. – Jestem ślepa!
– Poprowadzę cię. – Jak? – zapytała, bliska histerii. – Nie widzę cię, a ty nie możesz mnie dotknąć! – Pozwól, że ci pokażę. Dziwne uczucie zawładnęło Gaye, słabość zupełnie niepodobna wszystkiemu, czego doznała do tej pory. Siłą powstrzymała się od krzyku. Czuła, jakby jakieś pnącza świadomości, nie przynoszące ani bólu, ani przyjemności, narastały w całym jej ciele, stając się cząstką jej samej, ale jednocześnie pozostając czymś obcym! Gaye zadrżała. – Co się ze mną dzieje? Duch nie odpowiadał. Zresztą nie miała już pewności, czy był tu jeszcze. Ale potem przestała o tym myśleć, bo nagle znowu odzyskała wzrok! Jednak świat, który ujrzała, nie był tym, jaki znała dotąd, Pokój zniknął, a wraz z nim cały jej dom, Nkosa nie istniała! Gaye unosiła się w bezkresnej otchłani, przesyconej ciepłym światłem rozchodzącym się aż do nieskończoności. Płynęła łagodnie, zagubiona w ciszy, zachowując jednak świadomość, że to nie jej cielesne oczy widzą to wszystko i zastanawiając się, czy przypadkiem nie oszalała. Na początku nie było żadnych zmian w ogarniętym żarem otoczeniu, ale potem ujrzała, albo raczej poczuła szybkie uderzenia skrzydeł i czarne cienie na nieprawdziwym niebie. Leciała razem ze swymi przyjaciółmi ze snów, słuchając ich monotonnego kwilenia. W swoim świecie wyglądały imponująco: czarne kształty na pomarańczowym nieboskłonie, lecące w bezkresną dal! – Musisz pójść z nami, Gaye! – Dokąd? – Przed dziewczyną pojawiła się blada, drobna twarz. Nieznajoma kobieta uśmiechała się do niej. – Musisz nauczyć się latać! Chodź z nami! Gaye pofrunęła. Ale gdzie to było? W świecie gdzie nie odczuwało się ruchu, powiewu wiatru czy zmiany perspektywy. Bez wysiłku, bez poczucia odległości i upływu czasu... Gaye leciała! Potem sen zapadł się w ciemność i zapanowała cisza ziemskiego popołudnia. Ciepły powiew mierzwił jej białe włosy, przynosząc woń kwiatów, ziemi, drzew i spalonych słońcem skał. Łóżko zniknęło. Pod stopami dziewczyny wznosiły się wyschnięte łodygi traw. – Gdzie jestem? – Słowa powróciły do niej łagodnym echem i już rozpoznała miejsce, do którego przybyła. Wiedziała też, że ją obserwują. Bała się! Arena powitała Gaye uważną ciszą. Etna prawie wychodziła z siebie. Jej zwykły niewzruszony spokój został poważnie nadwerężony przez nieoczekiwane wydarzenia ostatnich dni. Każda nowość przynosiła kolejne wyzwania. Ale zniknięcie Gaye przepełniło miarę! Córka przebywała sama w pokoju od czasu
śniadania, a drzwi były zamknięte. Zarówno Etha, jak i Fen nie wychodziły z domu przez cały ten czas i obydwie mogłyby przysiąc, że Gaye nie opuściła swojej sypialni. Ale kiedy Etha poszła zanieść córce obiad, pokój był pusty! Nikt nie potrafił wyjaśnić tej zagadki. Niewidoma nie mogła wydostać się przez okno – każdy ruch sprawiał jej przecież dużą trudność. Poszukiwania nie wykazały niczego. Etha załamała się zupełnie. Krańcowo wyczerpana, płakała gorzko, a Antorkas starał się podtrzymywać ją na duchu. Do tej pory to on zawsze znajdował w swojej żonie oparcie w czasie pokonywania licznych przeciwności losu. Teraz role się odwróciły, ale obydwoje nie mieli już siły walczyć! Fen czuła się równie bezradna wobec tajemnicy zniknięcia siostry. Nie wiedziała zupełnie, co robić i modliła się jedynie, aby Dsordas jak najszybciej powrócił do domu. Nie widziała go od rana, od chwili kiedy razem odegrali dla Farraga tę małą komedię. Fen zdawała sobie sprawę, że wkrótce rozpocznie się powstanie i brak wiadomości od ukochanego prawie odbierał jej czucie i napełniał trwogą. A teraz jeszcze ta historia z Gaye! Nie wierzę, że to się wydarzyło! Nie mogąc znaleźć sobie miejsca w domu, Fen udała się na poszukiwania Dsordasa. Południowe słońce świeciło jasno w nawet najbardziej opuszczonych alejach Nkosa, ale Panos i tak wszędzie widział cienie! Szedł szybko, często oglądając się za siebie, sprawdzając każdy mijany zaułek. Oficer miał wszelkie powody, aby czuć się niepewnie. Jego długi pozostawały wciąż nie uregulowane, a poza tym był przecież zdrajcą, pozostającym na łasce wyspiarzy, swoich naturalnych wrogów. Osaczony ze wszystkich stron, żył z minuty na minutę, wdzięczny za każdy oddech. Kiedy ujrzał umówiony sygnał, wzywający go na spotkanie z łącznikiem podziemia o imieniu Falcon, serce zabiło mu niespokojnie, ale natychmiast udał się na wyznaczone miejsce. Drzwi otwarły się i wkroczył do środka, obrzuciwszy raz jeszcze wszystko dokoła nerwowym spojrzeniem. W pokoju było ciepło, ciemno i duszno. Lokal stanowił widocznie jedno z pomieszczeń jakiegoś starego magazynu. Jak zwykle, Panos nie widział twarzy mężczyzny, który z nim rozmawiał. – Mam dobre wieści – powiedział Falcon. – Dziś wieczorem zaatakujemy siedzibę telepatów. – Tak szybko?! – wyszeptał z lękiem Panos. – Myślałem, że tego właśnie bardzo pragnąłeś. – W głosie Yeori, czyli Falcona kryło się rozbawienie. – Oczywiście! – Mam nadzieję, że nie zmieniłeś zadania? – Nie! – odpowiedział Panos z wyraźnym ożywieniem. – Szansę przeżycia były niewielkie, a akcja dawała przynajmniej jakąś nadzieję.
– To dobrze. Słuchaj teraz uważnie! – powiedział Yeori. – Powiem ci, czego od ciebie oczekujemy. Krótką chwilę później, powtórzywszy z nabożeństwem wszystkie instrukcje, Panos opuścił dom drugimi drzwiami, zostawiając Falcona samego. Oficer udał się bezpośrednio do placówki telepatów, zadowolony, że według rozkładu właśnie jemu przypada dyżur tego popołudnia i wieczoru. Niezręcznie byłoby wymyślać usprawiedliwienie dla dokonania niezbędnych przesunięć. Teraz zameldował się po prostu u strażników przy zewnętrznych drzwiach i wkrótce wszedł do środka, analizując raz jeszcze wszystko, czego oczekiwali od niego spiskowcy, i pospiesznie przygotowując własne plany. Jednak wszelkie spekulacje rozproszyły się, gdy oficer dyżurny, którego zmieniał, przekazał mu rozkaz, aby natychmiast po przybyciu udał się do celi Icemana. Jednak telepata był nieobecny! W środku przebywała tylko jedna osoba, uśmiechająca się złowieszczo. Panosowi zrobiło się nagle słabo. – Powinieneś zdawać sobie sprawę, że od momentu napadu twoje poczynania wzbudzają moje szczególne zainteresowanie – stwierdził uprzejmie Farrag. – Myślę, że nadszedł czas, abyśmy troszkę porozmawiali.
Rozdział 32 Słyszę jęki; igranie z ukrytym ogniem niesie ze sobą różne niebezpieczeństwa. Płomień pali od zewnątrz i od środka, przenikając przez światy... Chociaż jego blask niknie, jak płomyki świec w słońcu, nie znaczy to, że nie ma on mocy... Jak możemy zwyciężyć, jeśli nawet natura sprzysięgła się przeciwko nam? Czy powinniśmy wyrzucić kostki i przeciwstawić się przepowiedni? Ale kto postawiłby na wyrzucenie „kręgu” w jednym rzucie? Fen nie udało się odnaleźć Dsordasa i smutna powracała teraz do domu. Myśl o zniknięciu Gaye ciążyła jej nieustannie. Dziewczyna wiosłowała równomiernie, czując się bezradna i nieszczęśliwa, kiedy nagle usłyszała jakiś syk. Popatrzyła wokoło i nie zobaczyła nikogo. Ale dźwięk powtórzył się za chwilę i wtedy dostrzegła Nasona, wyglądającego niespokojnie przez furtkę i dającego jej rozpaczliwe znaki. Fen podpłynęła bliżej. Twarz chłopca była czerwona, nie wiadomo, czy z wysiłku, czy z gniewu. – Przybiegłem, aby was ostrzec – wyszeptał, dysząc ciężko. – Ludzie Farraga idą po was! Fen zamarła. Była już niemiłosiernie zmęczona! A teraz jeszcze taki cios! Chciała usiąść i płakać, ale jednak znalazła siłę, aby się opanować. – Skąd wiesz? Purpura na twarzy Nasona pogłębiła się jeszcze. – Podsłuchałem, jak mój ojciec dawał żołnierzom wskazówki – powiedział. – Nienawidzę go! – Na młodej twarzy chłopaka wstyd mieszał się z wściekłością. – Musicie się stąd wydostać! A więc podstęp chybił – podsumowała jakaś myśląca jeszcze racjonalnie część mózgu Fen. – Coś nie wypaliło i on już wie, że to my wykorzystywaliśmy Natali! W tym samym czasie większa część świadomości wyrażała jedno wielkie błaganie o pomoc. Och, Dsordasie, gdzie jesteś? – Właśnie zmierzałem do was – ciągnął dalej Nason, widząc jej stan. – Czy chcesz, abym ostrzegł twoją rodzinę? – Nie. – Fen odsunęła lęk na stronę. – Łodzią będę tam szybciej od ciebie. Wracaj do domu! – Musisz płynąć szybko – powiedział. – Uważaj, żeby cię nie pochwycili w drodze! Fen skinęła głową. – Dziękuję ci! – wyszeptała, nacisnąwszy mocno na wiosła. Musiała użyć całej siły woli, aby nie wpaść w panikę. Wiedziała, że wiosłując równomiernie, szybciej dostanie się na miejsce. Kiedy podpłynęła w pobliże domu, miała już plan. Znała drogę ucieczki. Dsordas opisał jej kiedyś to wszystko, ale nigdy nie spodziewała się, że przyjdzie czas
na wykorzystanie tych wiadomości! Zdała sobie sprawę, że żywi rozpaczliwą nadzieję, iż ojciec Nasona nie zna podziemnych przejść. Przeklęty człowiek! Dotarłszy do przystani przy domu, od razu wyskoczyła na brzeg, nie troszcząc się zbytnio o solidne przywiązanie łódki. Pobiegła do frontowych drzwi. Z wielką ulgą odnotowała brak jakichkolwiek oznak zbliżania się żołnierzy, ale nie traciła czasu. Wpadła do kuchni, znajdując tam zatroskanych rodziców, Anto i Effi Galio, smutnie siedzących przy stole. – Musimy uciekać! Natychmiast! Wszyscy! – krzyknęła Fen w odpowiedzi na ich niespokojne pytania. – Żołnierze nadchodzą! Na dół, do piwnicy! Szybko! Przerażenie w jej głosie sprawiło, że skoczyli na równe nogi, chociaż nadal pozostawali w szoku. – Gdzie są dzieci? – zapytała Fen. – Przypuszczam, że bawią się w pokoju Gaye – odpowiedziała Etha. – Pójdę po nie! – Nie! – sprzeciwiła się Fen. – Ty pomożesz Effi! – Anto i ja przyprowadzimy je tutaj. Tato, pójdź na dół i otwórz przejście do kanału! Jej siła perswazji była w tym momencie tak wielka, że wszyscy zrobili dokładnie to, co powiedziała. Anto wchodził już po schodach. Fen pobiegła za nim. W pokoju Gaye znaleźli tylko Kato i Ię. – Gdzie są chłopcy?! – krzyknął Anto. – Pauli leży pod łóżkiem – odpowiedziała Kato. Zaraz potem malec wyczołgał się stamtąd i ze zdziwienia aż otworzył oczy. – Inni bawią się na poddaszu! Fen zaklęła bezgłośnie. – Wszyscy do piwnicy! Ruszać się! Żwawo! – zawołała Fen, a potem wzięła Pauli na ręce. Anto przystawił drabinę do poddasza. Dzieci płakały z przerażenia, kiedy Fen poganiała je na schodach. W piwnicy Antorkas otworzył już przejście. Etha i Effi posuwały się wolno w głąb ciemnego korytarza. Dziewczęta wepchnięto zaraz za nimi, a Pauli rzucił się bezradnie w ramiona obecnego opiekuna. – Idź już, tato! – nakazała Fen. – Przygotuj łódź! Inni już nadchodzą! W tej chwili na schodach rozległ się hałas. Anto, Tarin i Yermasi zbiegali chyżo w dół. Chyba się nam uda – pomyślała Fen z niedowierzaniem. – Szybciej! – pospieszała ich głośno. Wszyscy posuwali się już drogą do wolności. W zapasowej łodzi siedziały dwie bliskie szaleństwa matki. Antorkas i dzieci wskoczyli do środka, a łódź zanurzyła się znacznie pod ciężarem. Niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze. Fen szykowała się do odbicia od brzegu. – A gdzie jest Natali? – zapytała Etha przeraźliwym głosem.
– Bogowie! – Fen przypomniała sobie, że Dsordas zamknął chłopca w jego pokoju po „kąpieli”, aby wykluczyć dalsze transmisje. – Pójdę po niego! – powiedziała szybko. – Ale wy już odpłyńcie! Damy sobie radę! – Nie! – warknął Antorkas. – Tak, ojcze, musicie to zrobić – nalegała. – W przeciwnym razie wszyscy narazimy się na złapanie. – Rzuciła na pokład linę i odepchnęła łódź od kamiennych schodów. – Poruszajcie się możliwie jak najciszej! Anto walczył już z wiosłami, a ojciec przyłączył się do niego. Pasażerowie próbowali się nawzajem pocieszać. Fen odwróciła się i pobiegła dwa piętra w górę. Dobiegła do drzwi, ciesząc się, że klucz wciąż jeszcze tkwił w zamku. Kiedy go przekręciła, dom zatrząsł się od uderzeń we frontowe drzwi. Usłyszała głosy żołnierzy, którzy coś krzyczeli. Co teraz? Nie było miejsca, gdzie mogłaby się ukryć. Dokąd iść? Fen otwarła drzwi i zobaczyła Natali siedzącego na łóżku. Zrobiła krok naprzód, a potem znieruchomiała. Obok brata stał duch. Uważnie przyglądał się malcowi i nagle, na jej oczach, widmo i Natali powoli rozpłynęli się w powietrzu. – Nie! – krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się w ich stronę. Ale było już za późno! Została sama w pokoju! Żołnierze znaleźli Fen, leżącą na podłodze. Oszołomioną i szlochającą brutalnie wyprowadzili na zewnątrz. Gaye czuła się osaczona. Wszystkie oczy skierowane były na nią. Znowu nic nie widziała i nie miała śmiałości ruszyć się z miejsca, w którym tkwiła. Wiele zasadzek czyhało na Arenie i jeden fałszywy krok mógł skończyć się śmiertelnym upadkiem. – Czego chcecie? – To już wiesz! – Już kiedyś słyszała ten męski głos! – Ale ja nie umiem go przebudzić – powiedziała. – Zrobiłabym to, gdybym znała sposób. – Masz do dyspozycji wszelką wiedzę. Wezwij nas! – Tym razem przemówiła kobieta. – A kim ty jesteś? – Nasze imiona nie mają znaczenia. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. – Więc pozwólcie mi wrócić do domu! – błagała Gaye. – Nie możemy tego zrobić. Czeka na ciebie praca! Za każdym razem słyszała inny głos. Gaye przypomniała sobie opowiadanie Fen o mnogości duchów. – Nie mogę. Boję się... jestem ślepa! – Ale jednak przybyłaś tutaj! Można widzieć inaczej! – Masz jeszcze czas! Zostawimy cię, żebyś to rozważyła! Nagle wszystko ucichło i Gaye pozostała zupełnie sama, drżąc na całym ciele pomimo
ciepłego popołudniowego słońca, które napełniało swym blaskiem Arenę. Nic z tego nie rozumiała! Jak się tu znalazła? Co miała zrobić? Jej głowę wypełniało wiele pytań, ale nie znajdowała na nie odpowiedzi. Przez długi czas siedziała bez ruchu. Ale kiedy powróciły duchy, czuła się tak samo bezradna jak poprzednio. – Już czas! – Na co? – Aby obudzić Kamienne Oko! Spójrzcie na mnie! – krzyknęła Gaye, a na jej twarzy gniew mieszał się z rozpaczą. – Nie wiem, kim jesteście ani czego ode mnie oczekujecie. To nie w porządku! Nie umiem tego zrobić! Nie znam sposobu! Dostałam się tutaj jakoś – bogowie wiedzą jak – ale pozostaję w ciemności, bez wiedzy, sama... – Nie sama! A potem inny głos, młody i znajomy zabrzmiał w jej uszach i mała rączka wsunęła się w dłoń dziewczyny. – Człowiek z mieczem powiedział, że potrzebujesz naszyjnika – powiedział Natali. – Ale on jest mój! Iceman nagle zajęczał. Farrag przyglądał się ciekawie wijącemu się telepacie. Jego oczy wywróciły się do góry, ukazując białka. – Co się dzieje? – warknął bez odrobiny współczucia. – To... boli... boli... – wyjęczał Iceman – Pali... – Farrag uderzył go w twarz. – Weź się w garść! – Zastanawiał się, czy w końcu Iceman nie osiągnął już granic swoich możliwości. Telepata popatrzył na marszałka jak zaszczute zwierzę, wciąż torturowany bólem. Drżał na całym ciele. – Pali... światło... wzięli go... teraz gdzie indziej... – O czym ty mówisz?! – zapytał Farrag. – Czy znowu zabrali mu wisiorek? – Nie! – wydusił Iceman pomiędzy spazmatycznymi oddechami. – Coś innego... aach! – Nagle się odprężył. – Odzyskałem kontakt! – oznajmił z ogromną ulgą, a jego głos upodobnił się do głosu małego chłopca. – „Człowiek z mieczem...” A potem Iceman zemdlał i Farragowi nie udało się przywrócić go do życia. Ponuro mamrocąc, wyjechał z celi, postanawiając zlecić innemu telepacie nadzór nad dzieckiem Amarich. Ale drogę zagrodził mu jakiś żołnierz.
– I cóż? – warknął marszałek. – Atak na dom Amarich odbywa się właśnie teraz, panie. Gdzie mam umieścić więźniów? – Przyprowadź ich tutaj i osadź w osobnych celach, daleko od telepatów! W odpowiedzi kapitan zasalutował i ruszył w drogę. Farrag zastanawiał się, dlaczego aresztowanie Amarich wywołało u Icemana taki szok. Bez wątpienia coś się wydarzyło! Z nadzieją pomyślał o możliwości przesłuchania rodziny. Na pewno mieli dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia! Podsłuchana rozmowa o „Gwieździe mrozu” rzuciła nowe światło na całą sprawę. Farrag znał ten statek – dowódca był jego starym znajomym. Wykonał już kilka zleceń marszałka, które ten chciał zataić przed swoimi cesarskimi zwierzchnikami. Farrag wiedział także, co obecnie przewozi „Gwiazda”. Zasłyszana historyjka o ładunku z bronią dla podziemia powiedziała mu trzy rzeczy. Po pierwsze, ktoś – wkrótce dowie się kto – rozszyfrował sekret naszyjników i wykorzystywał swoje odkrycie do własnych celów. Oznaczało to, że mały Natali był teraz całkowicie bezużyteczny jako
źródło informacji. Po drugie, opowieść potwierdzała
zaangażowanie Amarich w sprawy podziemia. Po trzecie, ten ktoś ewidentnie chciał w ten sposób zmylić go co do terminu rozpoczęcia jakiejś akcji. Wobec powyższych faktów Farrag podjął decyzję o aresztowaniu każdego członka rodziny i postawieniu całego garnizonu w stan pogotowia. Wysłał nawet kilka oddziałów na północ, sugerując w ten sposób przyjęcie fałszywej wiadomości. Żołnierze otrzymali rozkaz powrotu do Nkosa za dwie godziny. Ciekawe, jak zareagują wyspiarze? I oczywiście Panos dostarczył mu jeszcze dodatkowych informacji. Historia z porwaniem była ewidentną bzdurą, ale opowieść oficera potwierdziła, że coś miało się tej nocy wydarzyć. Panosa trzeba było siłą przekonać do złożenia tego wyznania, ale nie sprawiło to większych trudności. Gdyby podano mu ulubioną truciznę marszałka, stałby się zbyt skłonny do współpracy! Więc otrzymał inną, po której spożyciu będzie żył wystarczająco długo, aby naturalnie odegrać swoją rolę w pułapce zastawionej na Dzieci przez Farraga, ale potem, jeżeli nie otrzyma obiecanego antidotum, umrze szczególnie nieprzyjemną, bolesną śmiercią. Ta perspektywa wystarczyła dla zapewnienia czasowej lojalności nawet takiego szczura jak Panos. Cierpliwa obserwacja głupkowatego oficera w końcu się opłaciła! Marszałek uśmiechnął się, winszując sobie w duchu. Nawet tych kilka małych porażek, takich jak na przykład załamanie Icemana, nie powstrzyma go teraz! Wrogowie sami wpadną w jego ręce! Umysł Fen odmawiał jej posłuszeństwa. Postrzegała światło, dźwięk i świat wokoło siebie bardzo abstrakcyjnie. Tak naprawdę nic nie widziała, nie słyszała i nie odczuwała, kiedy żołnierze najpierw poprowadzili ją do łódki, a potem popłynęli w kierunku centrum miasta. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele trudu poszło na marne! Istniała przecież jakaś granica
wrażliwości! Wobec tylu doświadczonych okropności miała wrażenie, że tę granicę minęła już dawno. Gaye zniknęła, brat na jej oczach rozpłynął się w nicość... Nie miała pojęcia, gdzie jest Dsordas, ale zdawała sobie sprawę, że teraz nawet on nie mógłby jej ocalić. Co więcej, wydawało się, że akcja podziemia nie powiedzie się i nadchodzi straszliwy koniec dla tak długo pielęgnowanych i podsycanych nadziei... Trzymała się kurczowo jedynej pozytywnej myśli, że jej rodzinie udało się zbiec, ale i tego nie mogła być do końca pewna! Łódź przybiła do małej przystani niedaleko placu Fournoi. Fen wyciągnięto na brzeg i poprowadzono do przypominającego labirynt budynku, który jakąś cząstką umęczonego mózgu rozpoznała jako kwaterę główną garnizonu. Po przejściu szeregiem nieskończonych korytarzy przybyli do pomieszczenia, gdzie po obydwu stronach znajdowało się wiele zamkniętych drzwi. Siedziba telepatów? I wówczas nastąpiło wydarzenie, które spowodowało, iż pękła ostatnia nić, jaka jeszcze łączyła Fen ze światem. Kiedy przechodziła w głąb korytarza, dwóch żołnierzy w nieskazitelnie czystych mundurach nadeszło z przeciwległej strony. Uśmiechnęli się szyderczo, kiedy mijali dziewczynę. Fen poczuła ucisk w gardle, a nogi ugięły się pod nią. To byli ci dwaj, którzy napadli i obrabowali Panosa. Farrag wiedział o wszystkim od dawna! Ogarnęła ją ciemność, a serce zatrzepotało jak zraniony ptak. Z wdzięcznością zapadła się w pustkę niepamięci. Wiadomość o najeździe na dom Amarich dotarła do Dsordasa w czasie obchodu stanowisk bojowych, przygotowywanych na wieczorny atak. Kiedy słuchał posłańca, przynoszącego te hiobowe wieści, twarz stężała mu w maskę. Mężczyzna relacjonował coraz szybciej. Pragnął osłabić ten straszny cios, wlewając chociaż odrobinę nadziei. – Przypuszczamy, że rodzinie udało się uciec. – Wszystkim? – zapytał Dsordas. – Nie mamy pewności. Postaramy się sprawdzić to jak najszybciej. Dsordas przyłapał się na modlitwie do bogów, w których przecież nie wierzył. Ocalcie ich, błagam! – prosił. – Fen, proszę, uważaj na siebie! – Czy w dalszym ciągu zamierzasz uderzyć tego wieczoru? – zapytał posłaniec. – Tak! – odpowiedział Dsordas możliwie pewnym głosem. – Przypływ już nadciąga! Nie mamy już odwrotu. Posłaniec odszedł w swoją stronę, obiecując możliwie szybko dostarczyć dalsze wiadomości. Dsordas zbierał się w sobie, przygotowując się do dalszej pracy i czekał bezradnie na nowiny. Nowy raport pocieszył go trochę. Większość rodziny Amarich i Galio dotarła w bezpieczne miejsce. Brakowało Gaye, Natali i Fen. Gaye zniknęła już wcześniej w tajemniczy sposób, ale Fen i Natali prawdopodobnie trafili do więzienia. Dsordas chciał natychmiast rzucić wszystkie
dotychczasowe zajęcia i pobiec na ratunek ukochanej, ale wiedział, że nie wolno mu tak postąpić. Nie mógł oczekiwać, że inni będą przestrzegali ustalonych przez niego reguł, które im nałożył, jeśli on sam złamie choć jedną zasadę. Nie możemy pozwolić, aby osobiste sentymenty wzięły teraz górę! Jedyną nadzieję pokładał w możliwości wyratowania Fen i Natali podczas ataku na siedzibę telepatów i kwaterę główną garnizonu. Ale Dsordas był zbyt wielkim realistą, aby nie zdawał sobie sprawy, że szansę są niewielkie. Fen, wybacz mi! – płakał cicho. – Bogowie, miejcie ją swej opiece!
Rozdział 33 Duchy sprawiły, że przejrzałem na oczy. Tak bardzo chciałbym mieć więcej czasu, aby wysłuchać każdej ich historii! Ale warstwa popiołów sięga zbyt głęboko... Więc zostawię to jej! Ogień, który w niej płonie, wystarczy dla wszystkich! Wszystko w porządku, Natali! – uspakajała Gaye. – Nie chcę twojego naszyjnika! – Odczuła, że chłopiec się odprężył. Przysunął się do niej bliżej. – Skąd przychodzą ci wszyscy ludzie? – zapytał. – To duchy – wyjaśniła. – Żyją tu... należą do tego miejsca. A jak ty się tu dostałeś? – Przyleciałem – odpowiedział Natali tak beztrosko, jak gdyby podobne rzeczy zdarzały się codziennie. – Czego oni chcą? Sama bym się chętnie dowiedziała! – pomyślała Gaye. – Chcą mojej pomocy – odpowiedziała głośno. – A w czym mogłabyś im pomóc? – ciągnął dalej z dziecięcym uporem. – Czy ma to jakiś związek z tym dziurawym kamieniem? Podoba mi się! Raz poszedłem tam spać! – dodał z dumą. – Po jeździe ze świnkami. Niewinne pytania Natali wstrząsnęły Gaye. Cóż on mógł wiedzieć o Kamiennym Oku? A jednak nawet ten mały chłopczyk czuł, że jest on bardzo ważny. Muszę spróbować! – Spróbujmy razem! – powiedział Natali. On czyta moje myśli! – pomyślała w zadziwieniu Gaye. – Nie chcesz? – zapytał zmieszany. Pozwól, żeby ci pomógł! Na kilka minut Gaye zapomniała o niewidzialnej widmowej asyście. On nie czyta myśli, ale jest wrażliwy na twoje uczucia! Jeśli myślisz o czymś bardzo intensywnie, twoje uczucia przechodzą dalej... Gaye uświadomiła sobie, że właśnie w ten sposób mogła przewidywać posunięcia Pauli podczas gry. Na nich bowiem skupiała się w tym czasie cała jego uwaga. Weź do ręki bursztyn! – doradził inny głos. – Nie musisz go zabierać chłopcu! – Ale... – Gaye chciała zaprotestować, potem jednak zdała sobie sprawę, że nie czuje już potęgi zła, dotychczas ukrytej w bursztynie. Bała się cały czas, ale pragnęła jednak spróbować, przynajmniej zrobić krok do przodu! – Natali, czy mogę potrzymać twój klejnot? Nie zabiorę ci go! Brat wsunął wypolerowany bursztyn w jej dłoń. Gaye wzdrygnęła się, obawiając się tego zetknięcia, ale poczuła tylko ciepłą, gładką powierzchnię. Nagle jej umysł wypełnił się
przeróżnymi dźwiękami, drganiami, obrazami... Rozbrzmiewała muzyka, słowa rozlewały się bezładną, nieuporządkowaną kaskadą, a wspomnienia kłębiły się niespokojnie pośród oceanu dźwięków, uderzeń wstrząsanych sztormem fal, szumu wiatru tańczącego w wierzchołkach oliwnych drzew, pieśni ptaków i brzęczenia owadów. Była to radosna, a zarazem smutna kakofonia – jednocześnie piękna i odrażająca, spokojna i ruchliwa, pełna chwały, ale i nieczystości. Gaye zaczęły targać zupełnie sprzeczne ze sobą emocje. Znowu usłyszała słowa starej kobiety. Wszystko w tym miejscu mówi o różnych historiach. Słowa, muzyka, wspomnienia... – Za wiele! – krzyknęła głośno Gaye. – Nie mogę tego opanować! Obok niej Natali aż piszczał z radości. – Iskrzy się! – wykrzyknął uradowany. – Gaye nie miała pojęcia, co miał na myśli. – Pomóżcie mi! – prosiła. – Wybierz historię! – Wybrać historię? Ale którą? – Było ich przecież tak wiele. – Co przez to osiągnę? – Gdy skoncentrujesz się na niej, stanie się prawdziwa! – Prawdziwa? W ciemności otaczającej Gaye pojawiła się na powrót twarz bladej kobiety, którą ujrzała już wcześniej, podczas lotu. – Zaufaj swoim instynktom – poradziła spokojnie obca. – Chociaż może ci się to wydawać zupełnie niepoważne. Cały czas idź za głosem serca! – A potem co? – Potem duchy odegrają swoją rolę. Siła twej opowieści sprawi, że uczynią ją prawdziwą, ale potrzebują ciebie, aby to mogło się stać i w tym świecie. – Ale ty nie jesteś duchem, prawda? – powiedziała Gaye. – Kim jesteś? – Nazywam się Alasia. Widzimy się przez Kamienne Oko. Musisz go użyć, aby twoja opowieść wzniosła się do nieba! – Aby stała się rzeczywistością? – Tak! Teraz wybierz! – Twarz zniknęła i powrócił hałas. Gaye tak bardzo pragnęła, aby Alasia powróciła, aby poradziła jej, co ma teraz zrobić! Ale kobieta odeszła już. – Całe iskrzy się i mruga! – zameldował Natali z podnieceniem. – Co takiego? – Oko w kamieniu. – Wybierz! – Rozkaz wydany przez duchy odwrócił uwagę dziewczyny od słów brata. – Nie mogę myśleć! – zaprotestowała Gaye. – Zbyt dużo hałasu! – Tę! – podpowiedział Natali. – Z wielkimi falami!
Pośród wiru obrazów i dźwięków jedno pasmo zatrzymało się nagle, a Gaye poczuła przypływ ulgi i wdzięczności. Instynkt zapanował nad logiką. Wybrała! Wreszcie wszystkie inne hałasy zniknęły i zaczęła się opowieść. Burza srożyła się tylko przez kilka godzin, ale poczyniła wielkie szkody! Deszcz i pyl wodny, prowadzone przez potężny, wschodni wicher bezlitośnie chłostały wyspę... – To niedobrze! – rzekła słabo Gaye. – To zniszczy Nkosa! – Ale w sercu czuła, że musi kontynuować podjęte dzieło, musi zamienić legendę w rzeczywistość. – Hej, łups! – krzyczał Natali, ciesząc się radośnie. Gaye słuchała z uwagą, zastanawiając się, co powinna teraz uczynić. Opis burzy był tak przekonywający, że prawie „widziała” wewnętrznymi oczyma przybliżanie się nawałnicy. Musisz go użyć, aby twoja opowieść wzniosła się do nieba! Kamienne Oko – czuła, że patrzy na nią z góry. Nie! Teraz spogląda w niebo! Całe iskrzy się i mruga! W tym momencie Gaye pojęła, co ma zrobić. Wyobraziła sobie całą historię, przypomniała słowa i obrazy, które duchy przywoływały, i skoncentrowała na nich wszystkie swoje emocje, powoli wysyłając je w dal. Jak odwrócony lejek Kamienne Oko zogniskowało uczucia dziewczyny i wyrzuciło je daleko w błękitne niebo. Arena przemówiła głosami bogów. Daleko na wschodnim horyzoncie zaczęły gromadzić się ciemne chmury. Kiedy Fen doszła do siebie, okazało się, że leży sama w pustej, ponurej celi. Natychmiast powróciły zatrważające wspomnienia kilku ostatnich godzin. Nieszczęście i krańcowe wyczerpanie sprawiło, że nie była w stanie nawet płakać. Jej własny los zdawał się zupełnie nieistotny. Na jej oczach wszystko rozsypało się w gruzy, a tych, których kochała, czekał okrutny koniec. Dźwignęła się z trudem i usiadła, opierając się plecami o ścianę, kiedy drzwi otworzyły się nagle i do środka wjechał Farrag z nieprzyjemnym uśmiechem na tłustej twarzy. Fen skurczyła się w sobie. Tak bardzo pragnęła znowu zapaść się w ciemność nieświadomości! Niemal pragnęła własnej śmierci! – Cieszę się, że jednak odzyskałaś przytomność – zauważył. – Chcę ci zadać parę pytań. – Nie mam nic do powiedzenia! – Tak czy inaczej odpowiesz mi – odparł niezmieszany. – A przez swoją współpracę bardzo dopomogłabyś reszcie rodziny. Fen popatrzyła na znienawidzonego marszałka, próbując odgadnąć, czy i oni wpadli w ręce tego potwora, jednak uśmiech Farraga nie zdradził nic. Spuściła głowę, nie chcąc dłużej nawet patrzeć na niego. – Chyba naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, z kim masz do czynienia! – wyraźnie napawał się jej nieszczęściem. – Powinnaś docenić tę łaskę, że fatygowałem się do ciebie osobiście. Już
wkrótce będę najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Fen nie zareagowała na jego przechwałki. – Pokazać ci swą moc? – zapytał z nagłą złością w głosie. Wysunął gruby palec w kierunku dziewczyny i jakaś siła odrzuciła nagle jej głowę do tyłu, tak że uderzyła się boleśnie o ścianę. Z konieczności patrzyła teraz na swego prześladowcę szeroko otwartymi oczyma. – Czy naprawdę myślisz, że to zupełnie trywialne? – zapytał Farrag. – Nawet wielki Verkho nie zna tajemnych sił, które odkryłem! – W jego głosie zabrzmiała ironia. Fen wciąż nie chciała odpowiadać. Im dłużej jej oprawca będzie się sycił własną chwałą, tym więcej upłynie czasu, zanim ponownie skieruje uwagę na swoją ofiarę! – Nie jesteś nawet ciekawa, o czym mówię? – zapytał z pogardą. – Opowiedz – rzekła apatycznie. Farrag zaśmiał się. – Widzę, że tak mały pokaz nie wystarczy, aby zrobić wrażenie na kobiecie podobnej tobie – zauważył. – Być może powinienem nauczyć cię dobrych manier... Fen wyczekiwała z napięciem na dalsze tortury, ale one nie nastąpiły. Marszałek wpadł widać na lepszy pomysł. – Telepatów wybiera się z uwagi na ich wrodzony talent – zaczął tonem nauczyciela rozpoczynającego wykład. – Tak jak twojego braciszka. Ale dla osiągnięcia lepszej wydajności trzeba ich jednak poddać treningowi. Nektar nadzwyczajnie wzmacnia moc, a bursztyn ogniskuje myśli, dzięki czemu mogą one wędrować bardzo daleko. Ale ponieważ nigdy nie potrzebowaliśmy wszystkich telepatów równocześnie, więc wynalazłem metodę na utrzymywanie ich w stanie pewnej bezwładności, aby nie tracili energii. Potem jednak odkryłem, że energia nigdy nie jest tracona. Była wciąż dostępna, tylko należało wiedzieć, jak ją ujarzmić. Używając nektaru udało mi się to osiągnąć. – Jego okrutne oczy błyszczały, a na twarzy pojawił się uśmiech samozadowolenia. Z satysfakcją nurzał się w blasku swojej własnej chwały. – Kiedy przywieziono więcej telepatów, sieć, z której korzystałem, rozrosła się. Dwóch utrzymuję w stanie ciągłego transu. W ten sposób oddają mi całą swoją energię. Energię innych mogę pobierać w dowolnym momencie. – Bardzo ciekawe – wybełkotała Fen. Była zbyt oszołomiona, aby pojąć wszystko, o czym mówił, ale wiedziała, że oczekuje pochwały. – Wiem o tym i nie zależy mu na wyrazach uznania od takiej prostaczki – odrzekł Farrag
z wyższością. – Utraciłaś już swoje północne dziedzictwo, jesteś taka sama jak ci wszyscy upośledzeni umysłowo wieśniacy. – Przybrał rzeczowy wyraz twarzy. – Zmitrężyliśmy wystarczająco dużo czasu. Teraz odpowiesz na moje pytania. Używając resztek niknącej odwagi, Fen dała mu do zrozumienia, co może zrobić ze swoimi pytaniami. – Więc nie zostawiasz mi wyboru – powiedział zimno, wyjmując z zanadrza małą glinianą flaszeczkę. – Nie mam już czasu! Wasz kolega stał się bardzo rozmowny, gdy strażnicy pomogli mu wypić parę kropel tego specyfiku. – Jestem przekonany, że zaaplikowanie go tobie da im jeszcze więcej radości! – Nie poradzisz sobie sam? – zapytała Fen. – To zbyt wielkie wyzwanie dla twojej potęgi? – Drżała, ale w te słowa włożyła tyle pogardy, ile tylko mogła. Jeśli Farrag podejdzie dostatecznie blisko... Ale marszałek nie dał się zwieść. Popatrzył na nią z rozbawieniem. – Straż! Fen nie dano żadnej szansy. Dusiła się i krztusiła, przełykając wstrętną szarą ciecz. Potem wypuścili ją znowu i upadła gwałtownie na podłogę. Nie zauważyła nawet, kiedy wyszli, bo w jej ciele rozlewał się złowieszczy, palący ogień. Udręczony i zmaltretowany umysł stoczył się na granicę czarnej pustki. Fen pozostała jednak przytomna, chociaż cała siła woli gdzieś zniknęła. Nic nie miało już sensu, a oczy Farraga świeciły w mroku jak latarnie. – Kto jest przywódcą Dzieci Zalys? Fen usłyszała głos, który z trudem rozpoznała jako własny. – Dsordas, Dsordas Nyun. – Ach, tak! – powiedział Farrag. – Teraz... Jego słowa przerwał huk gromu przetaczającego się przez niewidoczne z celi niebo. Potem cały budynek zadrżał gwałtownie, a na korytarzu rozległy się krzyki. Farrag popatrzył z konsternacją i wysunął się z pokoju. Fen nawet nie wiedziała, kiedy odszedł. W żyłach czuła kłucie tysiąca igieł, przed oczyma tańczyły ognie. Ból był wszędzie, a pod nią majaczyła bezdenna czerń. Przez chwilę zdawało się jej, że dostrzega twarz Gaye z dziwnym światłem w niewidzących oczach. Pomóż mi! Fen zaczęła spadać, obracając się w koszmarnym wirze, zsuwając się coraz niżej, prosto w bezkresną otchłań! Sztorm uderzył w Nkosa z siłą tysiąca taranów. Wiatr zmienił kierunek tak nagle, że trudno to było w ogóle pojąć. Ale Mysz i jego ludzie nie zastanawiali się ani przez chwilę i puścili w ruch ciąg systemu urządzeń, które powinny maksymalnie spiętrzyć falę, nakierować ją na baraki cesarskich wojsk. Godzinę później zaczęli
się jednak lękać, że nie opanują nadchodzącego żywiołu. Sztorm był zbyt potężny. Laguna burzyła się, prądy kłębiły się w straszliwych wirach, ze wschodu zaś napływały posępne chmury tworząc purpurową ścianę przeznaczenia. Kiedy słońce zaszło, nastąpiła oczekiwana chwila i potopu nie dało się już uniknąć. Burza przyszła w tym samym czasie. Ukierunkowane przez człowieka gigantyczne fale przypływu uderzały z potężną siłą, przemieszczając się wzdłuż zaplanowanej dla nich drogi i niszcząc wszystko, co napotkały przed sobą. W tym czasie deszcz chłostał bezlitośnie ziemię, wiatr wył ponuro, a pochodnie błyskawic ryczały groźnie, rozświecając niebo. Pierwszy szereg fal wzburzył się i wspiął wysoko na jakieś cztery metry. Fale posuwały się z prędkością dwukrotnie większą niż galopujący koń. Miotane na różne strony łodzie rozstrzaskiwały się doszczętnie. Pod naporem wody pękały ściany budynków i pomimo usilnych zabiegów Myszy kilkunastu ludzi, w tym paru jego własnych, zmyła fala. Jej niezwykłe rozmiary i impet spowodowały przełamanie wałów w wielu miejscach, co z kolei dało początek mniejszym falom, bezkarnie szalejącym teraz po mieście. Długo przygotowywany plan odniósł sukces, tylko że efekty przekroczyły wszelkie oczekiwania. Główny kompleks baraków, cel dla pierwszej fali, wypełniony był ludźmi, bo nie starczyło czasu na zorganizowanie ewakuacji. Ogromna masa błyskawicznie przemieszczającej się wody z hukiem uderzyła w budynki, które po prostu rozpadły się jak domki z kart, pośród chmury pyłu wodnego i przetaczających się odłamów gruzu. W ciągu kilku minut spiętrzony, ukierunkowany strumień zmiótł prawie wszystko, od najmniejszego kawałeczka drewna do wielkich kamiennych bloków. Ludzie w środku nie mieli żadnych szans. Ale na tym się nie skończyło! Fala zwinęła się i chociaż w dalszym biegu straciła już na impecie, zdołała jednak zalać inne części miasta, co spowodowało całkowity chaos. Oszołomiony Mysz z trwogą oglądał dzieło swoich rąk, zdając sobie sprawę, że nie kontroluje go już zupełnie. Poza zaplanowanymi zniszczeniami sztorm sprawił, że straszliwa siła przypływu wciąż jeszcze się wzmagała. Tak czy inaczej, po tej nocy Nkosa już nigdy nie będzie takie jak poprzednio! Nawet jeśli Dzieci odniosą zwycięstwo, niewiele pozostanie z oswobodzonego miasta. Jego myśli powróciły do Dsordasa i Yeori, którzy wkrótce mieli poprowadzić atak na placówkę telepatów. Za chwilę wyruszą! – pomyślał i w duchu życzył im powodzenia. Farrag zaczepił mijającego go żołnierza. – Co to było? – Sztorm, panie! Zalało wszystko! Baraki zniszczone! – A placówka?
– Nie powinno być żadnych kłopotów, panie! Nie ma powodu, byśmy zmieniali nasze plany. Panos jest na stanowisku, wszyscy pozostali także. – Dobrze! – powiedział Farrag, zapominając na chwilę o Fen. – Pójdę z wami. Chcę zobaczyć tę akcję na własne oczy. Kiedy przybliżyli się do zewnętrznej części budynku, zauważyli wyczekujących w pogotowiu żołnierzy z bronią przygotowaną do walki. Drzwi zatrzaśnięto i zabarykadowano. Panos przybliżał się szybko. Gdzieś w oddali zahuczał następny grom. – Jak szczury w pułapce – uśmiechnął się Farrag. Panos podszedł, spocony, bez tchu. Jego oczy błagały o litość. – Wszyscy w środku! – wydusił. – Zamknięci! Zrobiłem to, o co prosiłeś. Daj mi teraz antidotum! Marszałek odpowiedział z szyderczym uśmiechem: – Na to nie ma antidotum, beznadziejny głupcze! A nawet jeśliby było, to na pewno nie podałbym go takiej kanalii jak ty! Twarz Panosa ściągnęła się gwałtownie. Zacisnął pięści i ruszył na Farraga, który wzniósł tylko pogardliwie palec. Impuls błękitnego ognia uderzył w żołnierza, przewracając go na ziemię. – Do celi z nim! – rozkazał marszałek. – A teraz chodźmy i zobaczmy, kto wpadł w nasze sidła. Kiedy to mówił, z drugiej strony wewnętrznych drzwi dobiegły dźwięki pierwszych uderzeń.
Rozdział 34 Unosiłem się pośród ukształtowanych rękami kamieni, lecąc w kierunku zupełnie innej wyspy, wyspy chmur! Bardzo pragnąłbym teraz być gdzie indziej, pośrodku burzy! Ale nie ośmielę się zakłócić ich snów! Ukryty ogień drzemie... Graye słyszała burzę, która srożyła się wokoło. Ona i Natali byli jednak bezpieczni, osłonięci przed sztormem. Cały czas pozostawali w ciszy i pogodnym cieple. Na Gaye i Natali nie spadła ani jedna kropla deszczu. Coś ich ochraniało. Duchy? Przecież same nie mogły dokonać niczego w świecie żywych! Arena? To nie miało sensu! Żadna odpowiedź nie miała sensu! Słyszała huk piorunów niosący się echem przez wzgórza, wyobrażała sobie skłębione fale i wyjący wicher. Widziała Nkosa po uderzeniu sztormu, zupełnie zniszczoną! Co ja zrobiłam? Ale przekonanie, że postąpiła dobrze, trwało. Trzymała Natali w ramionach i czekała. Głosy przycichły. Opowieść dokonywała się w rzeczywistym świecie! Pomóż mi! Gaye usłyszała głos Fen. Poczuła nagle wstręt i odrazę. Odskoczyła instynktownie, ale zaraz zebrała się w sobie, aby stawić czoło niebezpieczeństwu. Fen nie mogła być przecież sama źródłem takiego zła! Zrobiono jej jakąś krzywdę, miała kłopoty i natychmiast potrzebowała ratunku! Ale jak można by jej pomóc? – Wybierz historię! Spraw, aby stała się prawdą! Bez dalszych podpowiedzi Gaye wezwała swoich przyjaciół. – Opowiedz mi inną bajkę! – powiedział Natali zaspanym głosem. – Opowiem ci nową bajkę – odpowiedziała z narastającą pewnością w głosie. Dokonam tego! Daleko na stacji pocztowej Bo wen stał na pryczy, patrząc w nocne niebo przez szpary w listwach w oknie jego celi. Ale widział inne obrazy! W wyobraźni młodzieńca szalała burza. Obserwował jej przerażający atak i cieszył się, gdy poczuł na twarzy uderzenia pierwszych kropli deszczu. Wiatr wył ponuro w jego uszach. Kochał tę burzę. I wiedział, kto ją sprowadził! – Gaye...? – wyszeptał radośnie i nagle uniósł się w powietrze. Otaczały go skrzydlate stworzenia. Znały swój cel! Pozostawili za sobą góry, spadając w doliny tysiącami! Ich świat wyznaczały kształty dźwięku. Ten lot do wolności podniecał niesłychanie! Ale najpiękniejsze było to, że ona leciała obok! I że już nie upadał! Na jeden wspaniały moment połączyli się znowu ze sobą. Bowenem wstrząsnął dreszcz
ekstazy. Rozkoszował się tą chwilą, nurzając się w płomieniu jej miłości, czując jej radość... Czas stanął, ale kiedy ruszył ponownie, Bowen poczuł się podwójnie osamotniony. Krew ciekła z jego nadgarstków w miejscach, gdzie ocierały się one o szorstki metal krat, gardło ochrypło mu od krzyków, których nie słyszał, a twarz była mokra od łez! Kapitan Ofiah, wezwany przez zgorszonego dozorcę, aby uspokoił niesfornego, obłąkanego więźnia, patrzył teraz, jak Bowen opadł na siennik, a jego wycie przeszło w cichy szept. – Gaye, Gaye... – słyszał Ofiah. – Nauczyliśmy się latać, ale wciąż nie jesteśmy razem! – Trudno było znieść mękę, jaka brzmiała w głosie chłopaka, chociaż słowa nie miały przecież sensu. Potem Bowen zatracił się jeszcze bardziej, powtarzając bez przerwy jedno słowo. – Lecieć, lecieć, lecieć... Sztorm zaskoczył wszystkich, ale Dzieci nie traciły czasu i starały się maksymalnie wykorzystać
sprzyjające
okoliczności.
Razem
z dwudziestoma
starannie
wybranymi
towarzyszami Dsordas i Yeori wytrwale torowali sobie drogę przez zewnętrzne zabudowania kwatery głównej garnizonu, atakując od strony zniszczonych baraków. Wiele przejść zalał deszcz oraz fala przypływu, i większość straży wycofała się do środka budynku. Tych, którzy tego nie uczynili, pozbywano się szybko. Nawet z tak oddalonego miejsca hałas od uderzenia spiętrzonej przez Mysz fali przypływu był potężny i górował nad hukiem grzmotów, chłostaniem deszczu i rykiem zawieruchy. – Teraz! – rzekł Dsordas. Sygnał przekazano dalej. Równocześnie zaatakowano siekierami dwie pary drzwi i dwa zamknięte okiennicami okna. Dźwięk rozłupywanego drewna ginął wśród huku burzy. Mężczyźni wkrótce dostali się do środka, biorąc przez zaskoczenie kilku żołnierzy. Dsordas z mieczem w dłoni poprowadził swoich do walki. Od razu powalił dwóch strażników, zanim zdążyli jeszcze dobyć broni. Rozgorzała zażarta walka, która trwała jednak krótko, bo ta część garnizonu nie miała szczególnego znaczenia strategicznego i nie była silnie strzeżona. Istotne znaczenie dla powodzenia akcji miała szybkość. Ludzie Dsordasa przegrupowali się sprawnie i przywódca poprowadził ich korytarzem, według wskazówek Panosa prowadzącym bezpośrednio do placówki telepatów, w samo serce cesarskiego obozu. Chociaż od czasu do czasu obrońcy zagradzali im drogę, oddział nieubłaganie posuwał się naprzód. Wreszcie dotarli w pobliże potężnych, okutych żelazem drzwi, które chroniły wejście do kwater telepatów. Tutaj, jak się spodziewali, natrafili na zażarty opór. W ograniczonej przestrzeni walka przebiegała brutalnie i bezwzględnie. Spotniali mężczyźni ryczeli, ścierając się ze sobą i odparowując ciosy. Walczyli o każdą piędź, a mokre buty ślizgały się po podłodze zlanej krwią. Przekleństwa i jęki konających napełniały uszy aż do bólu, a nozdrza drażnił zapach rozgrzanego metalu.
Dsordas walczył jak opętany, w ataku furii wyzwalając wszystkie demony, jakie w nim drzemały do tej pory. Ostrze miecza Dsordasa zbroczyło się nie tylko krwią wroga, ale i jego własną. Na przedramieniu miał kilka głębokich ran, na które nie zwracał jednak uwagi. Ucierpiałby jeszcze bardziej, gdyby nie siekiera Yeori, która rozszczepiła czaszkę jednego z przeciwników, w chwili gdy usiłował pozbawić Dsordasa żywota. Pokonanie strażników zabrało niedużo czasu, chociaż wydawało się, że upłynęła już wieczność. Wkrótce Dsordas mógł zbliżyć się do drzwi i wystukać rękojeścią miecza umówiony sygnał. Panos – pomyślał – nie zawiedź nas teraz! Odetchnął z ulgą, kiedy usłyszał trzask odsuwanych rygli. Drzwi uchyliły nieco i ich wspólnik wyglądnął na zewnątrz. Dsordas pchnął drzwi, tak że otworzyły się na oścież i ci, którzy przeżyli, pospieszyli za nim do środka. Wnętrze wyglądało tak, jak opisywał je Panos – długi korytarz z celami po obydwu stronach. Oficer wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Gorączkowo uchwycił Dsordasa za ramię i krzyknął: – Farrag przeniósł ich! Dziś po południu! – Dsordas zaklął. – Gdzie? – Pokażę wam. Chodźcie! – Zadziwiająco szybko Panos podążył w dół korytarzem. Inni pospieszyli jego śladem. Na zakręcie przy skrzyżowaniu dwóch przejść ostro wystrzelił do przodu, podczas gdy pozostali walczyli, aby utrzymać równowagę. Przed nimi znajdowały się solidne drewniane drzwi, ale zanim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje, Panos rzucił się w nie i zniknął z pola widzenia. Zaraz zatrzaśnięto je z hukiem, który rozbrzmiał ponurym echem w korytarzu. Kiedy zaskoczeni słuchali, jak zapadały kolejne sztaby, zakładane na wrota dla ich zabezpieczenia, do ich uszu dotarł również hałas, świadczący o tym, że i tylne drzwi zamknięto. Głuchy odgłos niósł się przez ciemne korytarze i puste cele. Dali się załapać w potrzask. Dsordas klął cicho w desperacji. Wkrótce zdał sobie sprawę, że niektórzy z jego ludzi są bliscy paniki. Na to nie mógł pozwolić! Musiał ich czymś zająć! – Sprawdźcie wszystkie korytarze i pokoje! – rozkazał szorstko. – Zobaczcie, jak można stąd wyjść! Mężczyźni rozeszli się posłusznie, wyważając wewnętrzne drzwi i rozbiegając się po cichych salach. Wkrótce powrócili, aby złożyć zgodny meldunek, który najbardziej zwięźle sformułował Yeori. – Wszystkie cele są puste. Nie ma żadnych sprzętów. Okna są wysoko, poza zasięgiem, a do tego zabezpieczone. Jedyna droga na zewnątrz prowadzi przez te dwie pary drzwi! – Cóż, nie skorzystamy z tej trasy, która przywiodła nas tutaj – powiedział Dsordas, nadając
swojemu głosowi możliwie pewne brzmienie. – Popracujmy nad tymi drugimi drzwiami! Wkrótce tuzin siekier uderzył we wzmocnione, utwardzone belki. Na początku udało im się odłupać tylko kilka drzazg. Jednak po pewnym czasie odrąbali już parę drewnianych wzmocnień. Ale praca poważnie nadwerężyła ich siły, a zdawali sobie sprawę, że kiedy wydostaną się na zewnątrz, będą musieli stanąć twarzą w twarz z wrogiem, który miał przecież mnóstwo czasu na poczynienie przygotowań. Poza tym cały czas obawiali się uderzenia od tyłu. Wreszcie, gdy wydawało się, że drzwi zaraz ustąpią, Dsordas zarządził przerwę, aby przygotować wyjście. Kiedy siekiery umilkły, nastała niepokojąca cisza. Za drzwiami nic się nie poruszało i każdy zastanawiał się, jakiemu koszmarowi będą musieli stawić czoło. Nikt nie wiedział, co znajdowało się w tej części placówki ani jak wygląda miejsce, w którym wkrótce rozegra się ostateczna bitwa, według wszelkich przewidywań miejsce ich śmierci. Wystarczy paru dobrze rozstawionych łuczników, i ci, którzy najpierw wydostaną się na zewnątrz, padną martwi, zanim zdążą użyć swej broni. Ale nie było wyjścia! Pozostanie w środku opóźniłoby tylko nieuniknione starcie i dało wrogowi jeszcze więcej czasu. – Dobrze! Czy wszyscy wiedzą, co robić? – zapytał Dsordas. Spiskowcy skinęli ponuro głowami, w duchu przygotowując się na śmierć. – W takim razie na miejsca! Topornik, który miał dokończyć pracę, czekał na rozkaz. Dsordas i Yeori stanęli po obydwu stronach drzwi, gotowi poprowadzić uderzenie, kiedy nagle straż strzegąca połączenia dwóch korytarzy krzyknęła na alarm. Za chwilę już wszyscy zrozumieli, co wzbudziło niepokój towarzyszy – niesamowite kwilenie, prawie na granicy słyszalności i ciągle wzmagający się odgłos uderzeń trzepoczących skrzydeł. Z cienia pod sufitem wyłoniły się ciemne kształty. – Nietoperze! – powiedział z niedowierzaniem Yeori. – Skąd się tu wzięły? Zza drzwi dobiegły inne dźwięki. Jęki, okrzyki gniewu i przestrachu! – Teraz! – krzyknął z podnieceniem Dsordas. – Naprzód! Naprzód! Ciężkie ostrza uderzyły zgodnie i drzwi rozsypały się na kawałki. Przywódcy wypadli na zewnątrz, a ich oczom ukazał się makabryczny widok. Przed sobą, w blasku wielu lamp ujrzeli obszerne pomieszczenie, od którego promieniście odchodziło kilka korytarzy. Wszędzie czekali żołnierze, których uwagę całkowicie zaprzątały ciemne, roztrzepotane stworzenia, szczelnie oblepiające ich głowy. Lisie pyski i duże uszy nadawały nietoperzom demoniczny wygląd. Nikt nigdy nie widział, żeby zachowywały się w ten sposób! Z pasją atakowały cesarskich żołnierzy. Na każdego przypadało ich kilkanaście! Błyskały złowrogo kły, uzbrojone w pazury łapy przeczesywały powietrze, a membranowate skrzydła trzepotały bez ustanku. Ubicie jednego nietoperza oznaczało, że zaraz dwa inne zajmą jego miejsce, nadlatując spośród setek rojących się w górze pod sufitem. A przez cały czas ciągle dołączały do nich nowe, wdzierając się do
środka całymi stadami przez wysokie okna i powiększając objętość ciemnej, skłębionej masy. Niektórzy z ludzi Dsordasa rzucali wokoło niespokojne spojrzenia, ale nie oni przecież byli celem tej napaści. Dołączyli do kolegów, rozpoczynając walkę, której okoliczności atak nietoperzy zmienił diametralnie. Ale nie było czasu na rozważania tak nieoczekiwanego rozwoju wypadków. Bitwa przerodziła się w rzeź. Oręż łuczników stał się zupełnie bezużyteczny, bo nie byli w stanie namierzyć celu, inni żołnierze zaś, zajęci latającymi furiami, stali się dla wyspiarzy łatwym łupem. Garnizon ustępował pomimo przewagi liczebnej. Dsordas dostrzegł na końcu korytarza Farraga i tą drogą poprowadził atak. Marszałek krzyczał, nawoływał, wokół niego także krążyły nietoperze, ale wyspiarze zbliżali się nieubłaganie. Żołnierze ignorowali jego rozkazy. W końcu Farrag zniknął za rogiem, zanim Dsordas i jego towarzysze zdołali go dopaść. Yeori złapał dowódcę za ramię. – Popatrz! – krzyknął, wskazując na cele po obydwu stronach. – Telepaci! Podczas gdy towarzysze prowadzili nagonkę na cesarskich, Dsordas i Yeori sprawdzili szybko pomieszczenia. Telepaci, łatwi do zidentyfikowania przez ich brudne, luźne tuniki i opaski z bursztynem, leżeli na podłodze w bezradnych pozach. Dsordas odwiedził każdą z czterech cel po jednej stronie korytarza. Jeden z telepatów był martwy. Krew wciąż jeszcze ciekła z ran na piersi i gardle. Inni żyli, ale pozostawali nieprzytomni. Dsordas zaczynał powoli wierzyć w sukces. Z powrotem znalazł się na korytarzu. – Czterej z tej strony! – zameldował Yeori. – Dwaj nie żyją, reszta w stanie śpiączki! Nie mogę ich do budzić! – A więc ośmiu! – wykrzyknął Dsordas z szerokim uśmiechem. – Dokonaliśmy tego! Mężczyźni padli sobie z ulgą w ramiona. Teraz uwierzyli wreszcie w swoją szczęśliwą gwiazdę! – Dać sygnał? – zapytał Yeori. – Tak! – rozkazał Dsordas. – Teraz albo nigdy! – Sam to zrobię! – odpowiedział adiutant i pobiegł pasażem w dół. Dsordas wiedział, że za chwilę na kilkunastu dachach zapłoną ogniska. Będzie to znak dla wszystkich Dzieci, że pierwszy istotny etap dobiegł pomyślnego końca i że wszyscy muszą przyłączyć się do tak długo wyczekiwanego powstania. Czekała ich jeszcze ciężka bitwa, ale przynajmniej zrobili juz pierwszy krok. Dopiero teraz, gdy dotarła do niego potworność tego, co się dokonywało, a walka przeniosła się w inne miejsce, Dsordas miał czas, aby zastanowić się nad pojawieniem nieoczekiwanych sprzymierzeńców. Bez nietoperzy nie mieliby szans! Pod wpływem nagłego impulsu, Dsordas zaczął dokładniej przyglądać się telepatom, zaczynając od tych, których podliczył Yeori. Jacy oni
są jeszcze młodzi! Z bólem pomyślał o nieprawym wykorzystywaniu ich talentów! Jedno z ciał pokryte było krwią, a śmierć nastąpiła w walce, ale inne leżało skręcone w kącie, bez widocznych zewnętrznych obrażeń. Szaty szczelnie owijały postać i na pierwszy rzut oka widać było tylko tył głowy. Bez opaski! – zdał sobie nagle sprawę Dsordas, a w jego serce wkradła się straszna wątpliwość. Gwałtownie odrzucił zwoje materiału. Pod nimi krył się ubiór wyspiarza. Z rozpaczą popatrzył na twarz zmarłego i zaklął. Yeori, ty idioto! W pośpiechu Yeori stwierdził tylko, że ów człowiek nie żyje, z góry zakładając, że ma do czynienia z telepatą. Można było zrozumieć ten błąd, ale trudno go było wybaczyć! Ciało należało do Maratha Kelleki, jednego z ludzi Phylo. Brakowało jednego telepaty!
Rozdział 35 Jest wściekły! Słyszę to pomiędzy tymi wszystkimi krzykami. Sprawia mi to zadowolenie, chociaż nie powinno. Jego gniew sprowadzi cierpienie, któremu nie dam rady zapobiec! Zna więcej piosenek niż ja! Farrag miotał się w skrajnej furii, a błękitne płomienie trzaskały złowrogo wokół masywnego cielska. Wiedział już o zniszczeniu koszar i pogodził się z czasową stratą siedmiu telepatów. Na szczęście jeden był tutaj. Nie miał żadnych wątpliwości, że te czary stanowiły część rynsztunku wyspiarzy. Zdawał sobie też sprawę, że wkrótce całym miastem wstrząśnie bitwa. Nie zagrażało mu na razie bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale musiał przygotować się na okoliczność zniszczenia przez powstańców całego garnizonu. A to oznaczało konieczność wezwania pomocy z Xantium. Och, jakże nienawidził tej myśli! – Wiadomość dla kanclerza Verkho – warknął. – Ściśle tajne. Razem z pozostającym w hipnotycznym transie Icemanem wycofał się w zacisze swoich prywatnych apartamentów. Telepata, umieszczony teraz w prywatnym biurze marszałka, skinął posłusznie głową. – Załoga na Zalys została zaatakowana przez zdrajców z wyspy. Możliwa jest utrata kontroli nad sytuacją. Zalecałbym jak najszybsze przysłanie karnych jednostek. Potrzebuję osobistej ochrony, bo moje ostatnie odkrycia... – Tu przerwał, zastanawiając się, jak najlepiej sformułować to zdanie. – ...Ostatnie odkrycia w zakresie manipulacji nadmiarem energii telepatów będą miały ogromną wartość dla cesarstwa – zakończył. – Dodaj mój kod i transmituj natychmiast. – Wiadomość została wysłana i przyjęta – zameldował chwilę później Iceman. – Dobrze – rzekł Farrag. – Odrzuć tę parę księżyców, Iceman. – Telepata opadł miękko na ziemię, a myśli marszałka zajął problem zapewnienia sobie bezpieczeństwa i optymalnego wykorzystania mocy, którą dysponował, dla ochrony resztek załogi. Na pilne wezwanie od Focus, Verkho oderwał oczy od płonącego miecza, roztaczającego nad Xantium przedziwny czar i udał się do swojego gabinetu. – Nadeszła wiadomość od Farraga z Zalys, kanclerzu! – zameldowała asystentka, podając mu odpis. Gniew Yerkho wzrastał z każdym słowem, które czytał. Aż trudno uwierzyć w taką niekompetencję! I taką arogancję! „Potrzebuję osobistej ochrony”! Akurat! Ale potem kanclerz przypomniał sobie ostatnie raporty. Co właściwie odkrył Farrag? – Nadaj wiadomość do admirała Barvicka w Brighthaven. Bezzwłocznie! – rozkazał. – Niech
wyśle dwie pełne eskadry z południowej floty i liczbę dywizji, wystarczającą do odbicia Zalys! – Potem opisał sytuację i przekazał drobiazgowe instrukcje. – Ludność ukarać surowo! – zakończył. – Przywódcy i wszyscy, którzy brali udział w buncie, muszą ponieść śmierć. Marszałka Farraga aresztować za niewypełnienie obowiązków i odtransportować do Xantium pod strażą. To wszystko! Focus przekazała wiadomość i zameldowała o jej przyjęciu. Verkho był wciąż wzburzony. Przypomniał sobie o zakładnikach z wyspy. Podobnie jak ich rodacy, drogo zapłacą za to powstanie! Na spłukiwanych deszczem ulicach i rozkołysanych wodach kanałów Nkosa rewolucja postępowała naprzód. Kiedy zapłonęła pierwsza z nasączonych naftą flar, obserwatorzy przekazali dalej informację o ognistym znaku i Dzieci przystąpiły do akcji. Każdego ochotnika, sprawnego na tyle, aby utrzymać miecz albo cięciwę łuku, kierowano do punktu rozdziału broni, wydobytej z bacznie strzeżonych schowków. Do osób, które zgłosiły się do akcji, należeli także Antorkas i Anto. Pragnęli przedrzeć się na plac Fournoi, gdzie rozgorzała najbardziej zacięta walka. Przed nimi roztaczał się obraz zgoła apokaliptyczny. Widzieli kanały wzburzone gwałtownymi prądami i najeżone falami, płonące budynki, a wokoło rozbrzmiewały wojenne okrzyki i szczęk oręża wznosił się ponad hukiem szalejących żywiołów. Nkosa ogarnęła wojna i wszystko pogrążyło się w chaosie. Ale Antorkas i Anto mieli konkretny cel. Jeśli Fen i Natali pozostali jeszcze w mieście, to na pewno będzie ich można odnaleźć w cesarskiej fortecy. Nic nie mogło powstrzymać zdeterminowanych mężczyzn od kontynuowania poszukiwań brakujących członków rodziny. Dsordas wahał się tylko przez chwilę, zanim ostatecznie zdecydował, co ma robić dalej. Próbował przypomnieć sobie, którą drogą podążył Farrag. Idąc jego tropem niewątpliwie znajdzie brakującego telepatę. Ale teraz i tak jest już za późno! Wiadomość do tej pory na pewno dotarła do Xantium, przypieczętowując ich los! Ale nawet w takim przypadku musiał spróbować. Pobiegł w dół opustoszałym korytarzem, rozglądając się bacznie na rozstajach. Ciała zmarłych spoczywały cicho w świetle latarni, odbijającym się w kałużach krwi na kamiennej podłodze, ale po Farragu nie było ani śladu! Dsordas szedł powoli lewą stroną, zaglądając do środka poszczególnych cel. W jednym z pomieszczeń ujrzał leżącego na ziemi Panosa, zwiniętego w kłębek. Jednym kopnięciem Dsordas otworzył na oścież drzwi i energicznie potrząsnął podwójnym zdrajcą. – Gdzie jest ostatni telepata?! – zawołał. – Dokąd zabrał go Farrag? Panos nie odpowiedział. Oczy uciekły mu do góry, usta otwarły się szeroko, odsłaniając poczerniały język. Nieszczęśnik nie mógł zapanować nad drgawkami. Widać było, że nie będzie można już niczego się od niego dowiedzieć. Dsordas rzucił ciało na podłogę i ruszył dalej.
Z drugiego końca korytarza rozległo się wołanie: – Dsordasie, chodź szybko! Farrag zaszył się w swoich apartamentach! – Był to głos Yeori. Adiutant najwyraźniej powrócił już po zapaleniu flary. Kiedy Dsordas zbliżał się do przyjaciela, ten dodał z niepokojem: – Kilku mówiło, że widziało telepatę, który razem z nim wszedł do środka. Człowieku, pospiesz się! – Pójdziesz sam! – odkrzyknął Dsordas, zatrzymując się nagle. – Ale... – Yeori patrzył zdumiony. – Pójdziesz sam! – ryknął dowódca. Nie miał najmniejszego zamiaru podążyć za Yeori. Farrag, telepaci, Dzieci, Zalys, wszystko to mogło iść teraz do diabła. Przed chwilą zobaczył Fen! Leżała nieruchomo na podłodze w jednej z cel, zwinięta, w identycznej pozycji co Maratha. Nie pozwólcie jej umrzeć! Błagam! Spokojny i trzeźwy umysł Dsordasa zatracił wszelkie hamulce. Unosił się teraz bezwładnie w morzu chaotycznych myśli. Wszelkie szlachetne hasła, takie jak „Nie możemy pozwolić, aby osobiste sentymenty wzięły teraz górę”, w jednym momencie przestały się liczyć. Kiedy widział ukochaną w takim stanie, czuł się zupełnie bezradny! Znaczyła dla niego więcej niż wszyscy inni. A teraz może być już za późno! Rzucił się na ziemię i porwał ją w ramiona. Poszukał pulsu na szyi i serce prawie wyskoczyło mu z piersi, kiedy go znalazł – chociaż płytki i niepewny. – Fen, kochanie, obudź się! To ja! Z głębiny czarnej studni Fen usłyszała jakiś głos dobiegający z góry, stłumiony i słaby. Nie było warto podejmować próby dowiedzenia się, kto nawołuje, ale coś zmusiło ją jednak do otwarcia powiek. Widok zalęknionej twarzy Dsordasa tak blisko jej własnej na chwilę powrócił Fen do życia. Pomimo straszliwego bólu, jaki przepalał całe ciało, uśmiechnęła się do ukochanego. Ale czy naprawdę warto było wracać? Znowu zapadła w ciemność, ból opuszczał ją powoli, ale... on znowu chciał, aby się obudziła! Walcząc ze splątanymi myślami, spróbowała przemówić. – Dsordaaaa... Zobaczył zabarwiony na czarno język i znał już straszliwą prawdę. – Jestem tu, kochanie – powiedział. – Pomogę ci! Łzy zakręciły się w oczach Dsordasa, a Fen zastanawiała się dlaczego! Odprężyła się w ramionach ukochanego, czując jego ciepło. Widziała, że chciał jej pomóc, ale zdawała sobie sprawę, że i on jest bezradny. – Trucizna – wyszeptała. – Umieram... – Nie mów tak! – krzyknął. – Wyjdziesz z tego! – Nie... Trzymaj mnie mocno... Tak dobrze... – Fen znowu zamknęła oczy.
Ucisk w gardle Dsordasa stał się tak silny, że chłopak nie mógł wydusić ani słowa. Instynktownie zaprzeczał beznadziejności sytuacji, ale racjonalnie myślący umysł znał prawdę. Chociaż dotyk jego ramion uspokajał chorą, czuł, że ukochana odchodzi, odsuwa się coraz bardziej w przepaść bez dna. – Nie! – Zawrzała w nim wściekłość na okrutny los. W niemym błaganiu wzniósł całą swoją mękę do niebios. Fen znowu otwarła oczy. – Nie gniewaj się! – powiedziała miękko, jakby i teraz bardziej troszczyła się o niego niż o siebie. I wtedy mimo pulsującego straszliwego bólu w głowie, przez mękę żalu i samooskarżenia Dsordas usłyszał głos Ethy – „Twoja matka była uzdrowicielką i ty także jesteś”, „...moja matka najlepiej pomogła samej sobie” – odpowiedział wtedy. – „Umarła”. – Teraz sam chętnie oddałby życie, aby ocalić Fen! – Pomóż mi! – błagał cicho Dsordas. Nagle poczuł w pokoju czyjąś obecność. Podniósł zapłakaną twarz i zobaczył swoją tak dawno zmarłą matkę. Stała przed nim ze złożonymi na piersiach rękami, patrząc na syna oczyma pełnymi tęsknoty i miłości. – Dużo czasu ci to zabrało – powiedział duch. – Dsordas spoglądał w osłupieniu. – Ja cię słyszę! – krzyknął. – Bo wreszcie mnie słuchasz. – Uzdrów ją, błagam! – powiedział Dsordas. Przecież dlatego przybyła! – Ja nie mogę. Ty możesz! – Ale jak? – Połóż na niej ręce! A potem pozwól, aby uzdrawiająca moc przepływała swobodnie. To nie jest trudne! – odpowiedziała matka z nutką zniecierpliwienia w głosie. Świat Dsordasa rozpadał się na kawałki. Nic nie miało już sensu. Tak wiele chciał jeszcze powiedzieć, ale słowa nie przychodziły i nie było czasu. Klęczał, jedną dłonią podtrzymując tył głowy dziewczyny, drugą zaś dotykając ramienia pod koszulą. Ze wzrastającym przerażeniem czuł ogarniający go wilgotny chłód. – Zamknij oczy! Zapomnij o wszystkim z wyjątkiem Fen! Niech wszystko przebiega zupełnie naturalnie! Dsordas próbował iść za wskazówkami matki, ale wydawało się to niemożliwe. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Jego myśli wirowały bezładnie w złowieszczych kręgach. – Przestań ubolewać nad sobą! – łajał go duch. – Zrób tak, jak ci powiedziałam! Dla niej pewnie jestem wciąż małym chłopcem! – pomyślał i ten pomysł odprężył go na
chwilę. W tej samej chwili uświadomił sobie, że jego ręce stały się bardzo gorące. Skoncentrował się na nich, próbując jak najbardziej intensywnie swoje odczucia. Cela, duch matki, budynek – wszystko zniknęło. Została tylko świadomość i Fen. Najpierw nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, tylko czuł kłujący ból. Potem pojawiła się myśl, że to nie jego ból, tylko jej. Prądy przepływające przez ręce przybierały na sile, dopóki nie odczuł całego ciała, całej istoty Fen. Spustoszenia poczynione przez truciznę przerażały go. Czy ktoś mógł to w ogóle przeżyć? Nic dziwnego, że umierała! – Nie! – Nie pozwoli przecież na to! Poczucie sprawiedliwości podsyciło determinację, miłość nadała jej kształt i Dsordas wyzwolił długo tłumione energie. Nadeszły jak fala przypływu, zbyt szybko, zbyt gwałtownie! Poczuł, że Fen zadrżała. Zaczęła szarpać się w jego ramionach. Z rozmysłem zmniejszył siłę przepływu, aby wszystko dokonywało się zupełnie naturalnie. Na końcu poszło jak z płatka. Nie musiał już o tym myśleć. Strumienie energii, skierowane w ciało dziewczyny, wiły się, odżywiając, ogrzewając, uzdrawiając! Widział, jak działanie trucizny ustępuje, czuł igły bólu opuszczające jej żyły. Kolory powracały z wolna na blade policzki. Dsordas odemknął powieki i zobaczył ukochaną, patrzącą na niego ze zdziwieniem w czystych zielonych oczach. Duch odszedł. – Co się stało? – zapytała ochryple. – Dlaczego płaczesz? Dsordas nie mógł wydobyć ani słowa. Przytulił ją do siebie, a bezgłośny szloch wstrząsnął całym ciałem młodzieńca. Fen trzymała go w uścisku, nic nie rozumiejąc. – Co się dzieje? – Naprawdę nic ci nie jest? – powiedział, obejmując ją rozkochanym spojrzeniem. – Czuję się, jakby w całym ciele bolał mnie ząb! – odpowiedziała. – Ale to już sobie poszło. Teraz już wszystko w porządku! – Dziękuję ci! – westchnął Dsordas, rozglądając się po pustym pokoju. Uświadomił sobie, że ból głowy ustał, po raz pierwszy od kilku dni! – Co takiego? – Fen była zaintrygowana. – Nic! – odpowiedział. – Mamy jeszcze dużo do zrobienia. – Przytulił ją znowu, niezdolny uwierzyć w swoje szczęście, które dzisiaj już po raz drugi uśmiechnęło się do niego. – Kocham cię – wyszeptał. – Wiem – odpowiedziała Fen. – Ja też cię kocham. – A potem przypomniała sobie nagle, że powinna przekazać mu straszliwe wieści. – Panos nas zdradził! – wykrzyknęła. – Tak, zdążyłem się już o tym przekonać, ale to nie ma znaczenia! – odpowiedział spokojnie. – Telepaci są w naszych rękach. Z wyjątkiem jednego. Bitwa rozpoczęła się. Potrzebujemy tylko dostać Farraga.
Inna myśl zaświtała nagle w przywróconym do życia umyśle Fen. – Czy wszyscy telepaci żyją? – Dwóch nie żyje. Pięciu jest w stanie śpiączki – odpowiedział. – Jeden uciekł i właściwie tylko jego musimy się obawiać. – Mylisz się! – Dlaczego? Fen wyjaśniła, że Farrag czerpał moc z nieprzytomnych telepatów. – Stąd bierze te swoje czary! – Sądzisz, że powinniśmy ich wszystkich zabić? – Dsordas zrobiłby to dla dobra sprawy, ale idea morderstwa z zimną krwią wydawała się jednak odrażająca. – Może nie. Zobaczymy, co się stanie, gdy zabierzemy im bursztyn? – podsunęła Fen. – Bez tego Farrag nie będzie miał dostępu do mocy! – Można spróbować – zdecydował. – Dasz radę wstać? – Sam uniósł się najpierw, czując się niewypowiedzianie słaby, a potem pomógł Fen. – Z kim rozmawiałeś przed chwilą? – zapytała. – Z nikim – odpowiedział. – Chodź już!
Rozdział 36 Ukryty ogień budzi się... i Czy dam radę utrzymać rękę w płomieniu nie czując bólu? Bitwa o Nkosa rozegrała się na placu Fournoi. Większość zewnętrznych placówek i patroli zaatakowano i zrównano z ziemią już w pierwszej fazie rebelii. Tę operację ostrożnie i starannie przeprowadził Skoulli. Nieoczekiwana zmiana pogody i siła przypływu przeszkadzały obydwu stronom, ale w końcu większą korzyść z takiego stanu rzeczy odnieśli wyspiarze, szczególnie kiedy tak wielu cesarskich żołnierzy zatonęło w ruinach zniszczonych koszar. Teraz jednak każda nowa akcja, w tym sama walka wiązała się z dużym ryzykiem. Liczba nieszczęśliwych wypadków pośród ludności miasta osiągnęła znaczne wartości. Mniej więcej tyle samo ofiar zatonęło, zmiecionych przez fale, ile padło z ręki wroga. Nawet najbardziej doświadczeni wioślarze mieli duże problemy w utrzymaniu kontroli nad swoimi łodziami. Starali się jak najostrożniej lawirować pośród skłębionych wód. Na początku walczyły tylko Dzieci, używając broni wydobytej z sekretnych schowków, ale wkrótce większość ludności także wyległa na ulice, bądź to zmuszona opuścić dom z obawy przed zalaniem lub zawaleniem się, bądź przywabiona żądzą wzięcia odwetu na znienawidzonych najeźdźcach. Kobiety, starców, a nawet dzieci ogarnęła gorączka powstania. Walczyli wszystkim, co tylko wpadło im w ręce: nożami, wiosłami, widłami. Załoga cesarska, pomimo ogromnych strat poniesionych na samym początku, przewyższała liczebnie dobrze uzbrojone i przygotowane oddziały podziemia, ale wkrótce musiała także stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonym tłumem wyspiarzy. Wiele lat zniewag, cierpienia i niesprawiedliwego ucisku pozostawiły na ludziach z Zalys niezatarte piętno hańby. Teraz pragnęli zatopić je w morzu krwi. Skoulli i inni przywódcy Dzieci próbowali w czasie walki chronić najsłabszych, ale w zamęcie bitwy było to niemożliwe. Komendant Niering wykonał ten jeden jedyny ruch, który mu jeszcze pozostał. Był dzielnym człowiekiem, ale słabym strategiem. Jednak kiedy sytuacja stała się poważna, przegrupował rozproszonych żołnierzy, formując szyk na nowo. Ale i tak przyciskano ich bardzo, a krąg wokoło nich zacieśniał się nieustannie! Niering zginął od strzały, która wbiła się w jego szyję. Odwrót trwał nadal. Wyglądało na to, że los cesarskich został już przesądzony, dopóki na placu Fournoi nie pojawił Farrag. Antorkas i Anto walczyli jak w gorączce, próbując przebić się dalej. Myśleli tylko o Natali i Fen. Chociaż Antorkas miał już w boku brzydką ranę, ten fakt powiększał tylko jego determinację. Anto natomiast był już na skraju wyczerpania, ale nie chciał opuścić ojca. Jako jedni z pierwszych spostrzegli zbliżającego się Farraga i podobnie jak wszyscy, cofnęli się
z lękiem. Marszałek poruszał się z dużą prędkością, a wokół niego świeciła błękitna aura mocy, osłaniając go niczym tarcza. Małe oczy osadzone w tłustej twarzy płonęły. Zwrócił się w stronę najbliższych wyspiarzy i wyciągnął rękę, wskazując na nich palcem. Wystrzelił zimny błękitny ogień, powalając czterech mężczyzn na ziemię. Upadli bezwładnie i nie poruszyli się już więcej. Odblaski czarodziejskiego światła błądziły chwilę pośród wilgotnych kamieni placu jak zwiastuny śmierci. – Tak zginą wszyscy zdrajcy! – ryknął Farrag i jego żołnierze rozradowali się nową nadzieją. Następny cios położył trzech kolejnych rebeliantów i rozproszył wielu innych. – Xantium wie już o waszym szaleństwie! – ryczał dalej. – Drogo zapłacicie za tę zdradę! Dalej, żołnierze! Cesarscy, podniesieni na duchu jego spektakularnym pojawieniem, skupili się znowu, porzucając szańce obrony. Ruszyli do ataku. Chaotyczny, niezdyscyplinowany tłum nie mógł oprzeć się naporowi rozentuzjazmowanych wojaków i w tej potyczce zginęła ogromna liczba mieszkańców Nkosa. W tym samym czasie Farrag kontynuował swoje prywatne natarcie, bez wysiłku ślizgając się po pokrytych wodą kamieniach i ciałach żołnierzy, którzy padli w boju, koncentrując błękitny ogień na tych, którzy stawiali poważniejszy opór. Antorkas i Anto cofali się ze wszystkimi, dopóki nie dotarli do północnej krawędzi placu, za którą szalał już rozwścieczony kanał. Chociaż po drugiej stronie oddzielającej barierki kręciło się dużo łodzi, nadzieja na udaną ucieczkę była nikła. Zaczęła się walka na śmierć i życie. Ścierali się dalej. Pole szaleńczej bitwy oświetlały latarnie, odblaski ognia z płonących domów, od czasu do czasu światło piorunów i błyski mocy Farraga. Obydwaj mężczyźni byli już bardzo słabi i wystraszeni. Zdołali pozbyć się swojego ostatniego przeciwnika, ale kiedy popatrzyli wokoło, oddychając ciężko, nagle spostrzegli przed sobą marszałka, bezpiecznego w świetlistej otoce. Farrag podniósł palec i uśmiechnął się złowrogo. – Ty zajmiesz się tymi po prawej stronie, a ja po lewej! – powiedział Dsordas. – Pospiesz się! Fen wpadła do pierwszej celi i błyskawicznie zerwała opaskę z głowy uśpionego telepaty, potem wyskoczyła na korytarz i pobiegła do następnej. Dsordas robił to samo. – Ten nie żyje! – powiedział, przebiegając koło niej. – Przejdź dalej! Fen posłuchała i pozostała na korytarzu. Dsordas wyłonił się z ostatniej celi po lewej stronie. – Zrobione! – oznajmił. – Zabierz opaski także z głów zmarłych! – powiedziała Fen. – Dla pewności! Zrobiwszy to, Dsordas wsunął wszystkie kamienie do kieszeni. – Muszę znaleźć teraz Farraga – powiedział. – Ciekawe, czy wciąż jeszcze włada potężnymi mocami. Ty zostaniesz tutaj! Tak będzie bezpieczniej.
– Zwariowałeś?! – wykrzyknęła. – Nie puszczę cię samego ani na chwilę! Dsordas zawahał się. Pragnął, aby Fen towarzyszyła mu, ale nie chciał, aby musiała patrzeć na przemoc. Dziewczyna schyliła się i podniosła krótki miecz należący do jednego z żołnierzy. – Dalej! – powiedziała pewnie. – Chodźmy! Nie dasz rady utrzymać mnie z dala od walki. Mam rachunek do wyrównania. – Ale bądź ostrożna! – powiedział Dsordas z oczyma pełnymi niepokoju. – Nie zniósłbym tego, gdybyś... – Jestem zawsze ostrożna – powiedziała żywo. – Idziemy! Antorkas wiedział, że zaraz umrze. Już raz doświadczył mocy Farraga, ale nic nie mogło powstrzymać furii wyzwolonej teraz ze wszystkich pęt. Zastygł bez ruchu. Ale Anto wciąż się nie poddawał. Skoczył na ojca, wywracając go na ziemię. Istniała przecież nikła szansa, że unikną pierwszego ciosu! Ale atak nie nastąpił! Właśnie gdy marszałek przygotowywał się do uśmiercenia swych ofiar, jego aura zamigotała i odrobinę przybladła. Chwilę później zjawisko powtórzyło się. Farrag spochmurniał się i nagle obleciał go strach. Zapomniał zupełnie o Amarich! Antorkas i jego syn popatrzyli w górę, obserwując marszałka w zadziwieniu. Tarcza zamigotała jeszcze trzy razy, a błękitna poświata stała się ledwo widoczna. Farrag próbował wycofać się pomiędzy swoich żołnierzy, ale nie mógł się poruszyć. Rozradowani wyspiarze otoczyli go szybko, z orężem gotowym do rzezi. Pierwszy miecz uderzył celnie, ale odbił się od niewidzialnej tarczy w deszczu błękitnych iskier. Farrag wskazał gniewnie atakującego, który osłaniał się, jak mógł, ale cios nie nastąpił. Jednak resztki mocy wciąż udaremniały kolejne zamachy i frustracja wyspiarzy rosła. A potem ktoś krzyknął: – Do kanału z nim! – Wszyscy ochoczo podjęli wezwanie. Tłum ludzi zebrał się razem, przeniósł bezradną ofiarę ponad barierką i wrzucił ją do wirującej wody. Farrag tonął jak kamień, a z ust, wraz z powietrzem, wydobywały się furia i strach. Pozostałości aury z całą pewnością nie chroniły przed zatonięciem! Kiedy wieść o tym wydarzeniu rozeszła się lotem błyskawicy po całym placu, zapanowała powszechna radość. Bitwa przybrała od razu zupełnie inny obrót. Załoga cesarska wycofywała się w rozsypce, uciekając w kierunku ostatnich szańców. Właśnie wtedy Fen i Dsordas znaleźli drogę prowadzącą na zewnątrz budynku i przyłączyli się do chłostanych deszczem wyspiarzy. Z trudem przebijali się w stronę placu Fournoi. Do celu dotarli w momencie, kiedy ostateczne natarcie przycisnęło cesarskich do południowych murów. Antorkas, czując się teraz niezwyciężony, walczył na samym przedzie, a jego miecz siał spustoszenie. Anto już dawno pozostał za nim w tyle. Fen dostrzegła ojca i próbowała zawołać go, ale głos niknął pośród straszliwego zgiełku. Ona i Dsordas walczyli w pobliżu, usiłując
przebić się do przodu, ale kiedy od celu dzieliło ich jeszcze około trzydziestu kroków, dziewczyna spostrzegła z przerażeniem, że ojciec pośliznął się, prawie upadł i upuścił miecz. Cesarski wojak dostrzegł w tym szansę dla siebie i z rozmachem wbił włócznię w pierś przeciwnika. Fen krzyknęła, a Antorkas, z oczyma pełnymi niedowierzania, osunął się na wilgotną ziemię. Umarł, zanim żołnierz wydobył ostrze z rany. Fen stanęła bez ruchu, oszołomiona, szarpana okrutnym bólem. Dsordas patrzył bezradnie wokoło, gotów do obrony. Ale jakieś poruszenie na drugim końcu placu przyciągnęło ich uwagę. Farrag wystrzelił nagle z kanału w wulkanie pyłu wodnego i błękitnego ognia. Teraz unosił się w powietrzu nad głowami zdumionych i przerażonych widzów na wysokości około trzech metrów. – Przygotujcie się na śmierć! – ryknął głosem tak potężnym jak uderzenie pioruna. Błękitne iskry posypały się na lewo i na prawo, siejąc panikę i spustoszenie pośród przerażonego tłumu. – To nie działa! – krzyknęła Fen ze zgrozą. – Właśnie że działa! – odpowiedział Dsordas. Słyszał już zdumione komentarze ludzi i wiedział, co się wydarzyło, zanim przybyli na plac. – Teraz czerpie moc z innego źródła! Kiedy Gaye zareagowała instynktownie na odległe wezwanie Fen, nie spodziewała się, że poleci obok Bowena. Nie miała pojęcia, jak się to wydarzyło, nie była pewna, czy to w ogóle zaistniało. Czuła jednak i podzielała jego radość. Nauczyliśmy się latać! A teraz, chociaż już odszedł, coś pozostało z tego szczęścia. Popioły nie wygasłego ognia ogrzewały jej duszę. Bowen żył! Może znowu polecą razem któregoś dnia? Nie było to zbyt wiele, ale na razie musiało wystarczyć! Ona i Natali nie odeszli jeszcze ze swojej niezwykłej przystani na Arenie. Wokoło krążyły spokojnie nietoperze. Słyszała szum ich skrzydeł, odczuwała ich zadowolenie. Wiedziała też, że zrobiła dla Fen wszystko, co było w jej mocy. Teraz należało czekać i mieć nadzieję! Natali zasnął w ramionach siostry, Gaye również odczuwała znużenie. Rozmowa z duchami męczy! – pomyślała i uśmiechnęła się, myśląc o zasłużonym odpoczynku. Ale nagle w jej głowie rozległ się zmartwiony głos Alasii. Farrag wciąż im zagraża! – Co takiego?! On musi umrzeć! Czerpał moc z ukrytego ognia telepatów, ale teraz to już niemożliwe! Więc rozzuchwalił się jeszcze bardziej! Żywi się z innego źródła... – Alasia przerwała na chwilę. – Przekracza swoje kompetencje i ostatecznie zapłaci za to, ale póki co, może narobić jeszcze wiele szkód! – Z jakiego źródła? – zapytała Gaye.
– Od dzieci! Kiedy Gaye zrozumiała, co Alasia ma na myśli, przeraziła się nagle. Potrząsnęła Natali, ale nie mogła go przebudzić. Bezwładnie spoczywał w jej ramionach. – Co on im robi? – zapytała, bliska paniki. To jeszcze nieukształtowane talenty, ale ukryta moc już w nich drzemie! – odrzekła Alasia ze smutkiem. – Farrag wie, że nie będzie mógł długo czerpać siły z dzieci, ale wciąż ma nadzieję odzyskać telepatów! W ten sposób niszczy jednak umysły malców! Musimy go powstrzymać! – My? – Czy wciąż wątpisz w swój talent, gwiazdo przewodnia? – Popatrz wokół siebie! – Ja jestem śle... – zaczęła Gaye, ale naraz umilkła. Świat stał się siecią lśniących włókien biegnących w nieskończoność, a ona stanowiła jego część. Od razu spostrzegła, że doskonały porządek zaatakowała choroba – niszczący ogień, rozprzestrzeniający się z pojedynczego punktu! – To Farrag! – Tak. Nie jesteśmy w stanie go zaatakować, przekracza to nasze siły! Możemy tylko odciąć mu dostęp do mocy dzieci! – Jak? – gorączkowo zapytała Gaye. – Tak? – Pociągnęła za jedno ze splecionych włókien, próbując oderwać je od ogniska choroby. – Nie! – krzyknęła szybko Alasia. – Tak zrobisz małym krzywdę! Popatrz... Delikatny promyk światła oczyścił mały skrawek zanieczyszczonej sieci i uzdrowił połączone nici. Ale za chwilę Gaye spostrzegła z przerażeniem, że choroba rozprzestrzeniła się wzdłuż innego włókna, zarażając pozostałe. – Musimy w tym samym czasie uzdrowić wszystkie nici! – wyjaśniła Alasia – Mając jedno dziecko, panuje nad resztą! Podzieliły pracę między siebie. – Gotowa? – Tak. – Teraz! Wszystkie nici wychodzące z serca zła rozjaśniły się na chwilę, a potem powróciły do stanu naturalnej doskonałości. Ukryty ogień zniknął, a wraz z nim cała sieć i głos Alasii. Gaye znowu znalazła się w swoim mrocznym świecie. Natali drgnął niespokojnie w jej ramionach. Farrag unosił się nad skamieniałym tłumem, wypuszczając rozszalałe błękitne promienie, które kaleczyły i uśmiercały.
– Pochylcie się przed waszym bogiem, głupcy! – ryknął, a jego głos wzniósł się ponad hukiem sztormu. – Albo przygotujcie się na śmierć! A potem nagle przechylił się na jedną stronę. Rozpaczliwie próbował odzyskać równowagę. Za chwilę błękitny ogień zupełnie zanikł i Farrag runął na ziemię. Wydawało się, że pomiędzy chwilą, kiedy zaczął spadać, a chwilą, kiedy uderzył o bezlitosny kamień, upłynęła wieczność. Zahipnotyzowany tłum, stojąc bez ruchu, śledził jego ostatnią drogę. Kiedy Farrag zetknął się z ziemią, „pojazd” pękł pod jego ciężarem i okazało się, że jest to zwykłe krzesło. Marszałek rozciągnął się na bruku, bezsilny i połamany. Stopniowo ludzie podsuwali się coraz bliżej, formując krąg i obserwując spokojnie leżącego. Farrag rzucał się w drgawkach. Nabrzmiałe ciało spoczywało bezwładnie, a wiotkie atroficzne nogi krwawiły obficie. Nikt nie chciał podejść bliżej. Chociaż tłum pamiętał jeszcze strach, jaki zawsze wzbudzał marszałek, większość osób wzburzyło się tym, co widziało. Farrag zredukował się do godnego pożałowania strzępu, który nie przypominał człowieka, chociaż zachował ludzką, ogromną złość. Teraz jednak nie przedstawiała ona już zagrożenia. Dsordas przepchnął Fen w kierunku tego cichego pierścienia. Dziewczyna chciała odejść do ojca, chociaż nie mogła mu już wiele pomóc, ale zdawała sobie sprawę, iż misja Dsordasa nie skończyła się jeszcze i że teraz nie może go zostawić. Musiała wytrwać do końca! Ale kiedy znaleźli się w środku kręgu i popatrzyli na upadłego wroga, jakaś siła osadziła ich na miejscu. – No i na co czekacie? – zazgrzytał Farrag. – Nikt nie ma odwagi mnie dobić? – Zaśmiał się boleśnie i krew spłynęła po nabrzmiałych wargach. Wszyscy nadal pozostawali w bezruchu. Nikt nie mógł się zmusić, aby zbliżyć się do tego potwora. Ale nagle mała dziewczynka wysunęła się naprzód, przecierając oczy, jakby właśnie przebudziła się z głębokiego snu. Na jej delikatnej szyi kołysał się bursztynowy wisiorek. Było to dziecko, które Farrag telepatycznie skłonił do skazania na śmierć własnego ojca. Nie zawahała się ani przez chwilę! Wszystkie oczy, nie wyłączając oczu marszałka, śledziły jej drogę. Zatrzymała się przed Farragiem, a potem popatrzyła na Dsordasa. – On cierpi – powiedziała spokojnie. – Możesz mu pomóc. Dsordas spojrzał w jej niewinne oczy, a potem skinął głową z powagą. Kiedy postąpił krok do przodu, dziewczynka udała się na poszukiwanie swojej matki. Dsordas popatrzył na Farraga. Zdumiał się nienawiścią, która wciąż jeszcze jarzyła się w bezradnych oczach wszechmocnego niegdyś marszałka. A potem spokojnym, delikatnym ruchem wsunął zbroczone krwią ostrze pomiędzy żebra wroga, prosto w nieczyste serce. Stara epoka dobiegła końca! Farrag westchnął i po ostatnim dreszczu uspokoił się na wieki.
W ciszy, jaka potem nastała, niewielu uświadomiło sobie, iż deszcz przestał padać. Burza odchodziła. Ponad głowami zakręcił się rój nietoperzy i podążył z powrotem w kierunku gór. Fen zwróciła uwagę, że jeden z powstańczych sygnałów wciąż płonął jeszcze na wierzchołku najwyższego domu handlowego. Ma kształt płonącego miecza! – pomyślała oszołomiona. A potem odwróciła się i z Dsordasem u boku powróciła do swojego ojca.
Rozdział 37 Kamień tępi nóż. Woda gasi ogień. Wkrótce większe potęgi włączą się do gry, ale my przynajmniej zrobiliśmy dobry początek! Małe zwycięstwa bywają czasami najważniejsze. Czas biegł naprzód. Noc przeszła, morze ustąpiło i wiatr znowu wiał delikatnie z zachodu. Nadszedł poranek, a razem z nim nowe, jeszcze bardziej odpowiedzialne zadania. Ostatnie miejsca oporu cesarskich najeźdźców padły, a pozostałych przy życiu żołnierzy wzięto do niewoli. Teraz przychodził trudny, powojenny okres, czas pielęgnowania rannych, odgruzowywania, odbudowywania, poszukiwań schronienia dla bezdomnych. I oczywiście czas grzebania wielu zmarłych. Ale odkąd Zalys wyzwoliła się z jarzma niewoli, w mieście zapanował nowy duch, chociaż oczywiście ludzie nie byli specjalnie radośni, zdając sobie sprawę z ciężaru problemów. Swoje zadania podejmowali jednak z determinacją i energią. Ale za wolność, być może tylko krótkotrwałą, zapłacono wysoką cenę! W prawie każdej rodzinie panowała żałoba. To jednak równało mieszkańców Nkosa, jednocząc ich zarówno w smutku, jak i w nadziei na lepszą przyszłość! Większość ludzi zapragnęła ustanowić przywódcą Dsordasa. Ślubował publicznie, że uczyni wszystko, czegokolwiek będzie od niego wymagało dobro Zalys, i obiecał zorganizować obronę przeciwko spodziewanemu atakowi floty cesarskiej. Ale teraz przyszedł czas na zajęcie się swoimi bliskimi, więc kierownictwo nad operacjami ratunkowymi pozostawił zastępcom. Rodzina Amarich powróciła do domu, który znajdował się w nawet niezłym stanie. Frontowe drzwi wymagały wymiany, w kilku pokojach pozostały ślady po wizycie gwardzistów, piwnice zaś zalał przypływ. Pod innymi względami dom nie ucierpiał. Ale teraz pełno było w nim łez. Antorkas leżał w sypialni na swoim łożu. Jego ciało obmyto i przygotowano do pochówku. Etha była zupełnie załamana. Nie mogła przyjąć do wiadomości śmierci męża. Siedziała obok Antorkasa, mówiąc do niego cicho i robiąc pauzy, tak jakby oczekiwała odpowiedzi. Anto prześladowało poczucie winy. Nie mógł darować sobie, że nie dotrzymał ojcu kroku w walce, że przeżył. Fen próbowała uspokoić matkę i brata, ale i jej było ciężko na sercu. Buntowała się przeciwko niesprawiedliwości losu, który zabrał ojca, właśnie wtedy gdy odnoszono zwycięstwo! Tęskniła za nim! Już nigdy nie zobaczy pogodnego uśmiechu na jego przystojnej, męskiej twarzy! Teraz, obarczona jeszcze doglądaniem powściągliwego i poważnego Tarina oraz płaczliwej Ii, uginała się pod ciężarem obowiązków i cieszyła się, że Dsordas mógł przebywać z nią stale, pomagając cały czas. Zajmował się przyziemnymi potrzebami rodziny i próbował także
wytłumaczyć Anto, że nie ponosi on odpowiedzialności za to, co się wydarzyło. Ale najważniejszy był fakt, że trwał razem z nią, dowodząc, że miłość jest jednak możliwa na tym okrutnym świecie. Do tego jeszcze wciąż nie można było odnaleźć Gaye i Natali. Reszta rodziny wysłuchała opowieści Fen o zniknięciu malca, ale chociaż wydawało się, że przyjęli przedstawione fakty do wiadomości, dziewczyna nie była pewna, czy jej uwierzyli. Próbowali zorganizować poszukiwania, ale wkrótce stało się jasne, że nie mają one sensu pośród ogólnego rozgardiaszu. Penetracja pobliskich zakamarków nie przyniosła żadnych efektów. Czy niewidoma kobieta i mały chłopiec mogli przeżyć taką noc? Jedyne, co pozostało, to oczekiwać z nadzieją. Popołudnie pozwoliło doświadczyć Fen i Dsordasowi rzadkiej chwili samotności we dwoje. Przebywali razem w kuchni, miejscu wywołującym miłe wspomnienia dawno minionych wydarzeń. Potworności ostatnich dni wyglądały tu zupełnie nierealnie. Wszystkie słowa pocieszenia, jakie mieli do powiedzenia, usłyszeli już inni, więc zakochani stali tylko bezradnie naprzeciwko siebie, trzymając się w ramionach i płacząc cicho. Przerwał im odgłos powolnych kroków na schodach. W drzwiach pojawiła się Etha, z twarzą bladą i ściągniętą cierpieniem. Jej oczy pozostały jednak suche. – Co się stało, mamo? – zapytała Fen, ocierając ukradkiem łzy. – Och, Fen! On naprawdę odszedł! – zakrzyknęła Etha, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę ze śmierci męża. Fen popatrzyła szybko na Dsordasa, który uśmiechnął się, dodając jej otuchy i odszedł, aby porozmawiać z Anto. Fen wyciągnęła do matki ramiona i Etha po raz pierwszy zapłakała głośno. Bezradny szloch wstrząsał całym ciałem wdowy. Fen trzymała ją mocno, wiedząc, że to musiało nadejść. Ostatecznie Etha cofnęła się i popatrzyła w wypełnione łzami oczy córki. – Niemądry człowiek! – wyszeptała. – Dlaczego to zrobił? – Musiał – odparła łagodnie Fen. Etha skinęła głową. – Nigdy nie uznawał żadnych ograniczeń! – rzekła z bladym uśmiechem. – Gdyby uznawał – powiedziała Fen – nie przywiózłby cię tutaj z dalekiej północy. Na górze Dsordas zapukał do drzwi Anto. Nie było odpowiedzi, więc wszedł do środka, znajdując młodzieńca leżącego na łóżku i uparcie wpatrującego się w sufit. – Żołnierze umierają w bitwie, Anto – zaczął Dsordas. – To pierwsza rzecz, której każdy musi się nauczyć. Na początku nie było żadnej reakcji. – Nie zabiliby go, gdybym przy nim był! – odrzekł w końcu Anto. – Więc jesteś niezwyciężony?
Anto wstał, a jego zagniewana twarz do złudzenia przypominała oblicze Antorkasa. – Nie miał prawa umierać! – przemówił głosem ojca. – Miał takie prawo, jak każdy inny – odpowiedział mu Dsordas z pasją. – Umarł, walcząc za to, w co wierzył, co kochał. I zwyciężył! – Ale on przecież nie żyje! – powiedział Anto z niedowierzaniem. – Ale Fen, Etha i wy wszyscy żyjecie, a Zalys jest wolna! – Jak długo jeszcze? – zapytał z goryczą Anto. – To nie ma znaczenia – odpowiedział Dsordas. – Tak, czeka nas jeszcze walka, zanim się to wszystko zakończy. – Będziesz miał szansę dowieść swojej wartości. Ale póki co, nie czynisz zaszczytu pamięci ojca, dźwigając brzemię niepotrzebnego wstydu. – Głos Dsordasa stał się szorstki, ale naraz złagodniał. – Przebacz mi! I przebacz już sobie! Anto chciał odpowiedzieć coś gniewnie, ale nagle opuścił głowę. – Gdzie on jest? – zapytał cicho. – W swoim pokoju. Chłopak wstał i podążył powoli w kierunku sypialni rodziców. Dsordas poszedł za nim, ale trzymał się parę kroków z tyłu i zaczekał na zewnątrz, pozwalając osieroconemu synowi w samotności wyrzec słowa pożegnania. Na dole słyszał kobiece głosy. Nagły krzyk sprawił, że Dsordas bez zastanowienia zbiegł na dół. Za nim pognali Tarin i Ia, które zeszły ze strychu. Potem dołączył Anto. Kiedy Dsordas wbiegł do kuchni, natychmiast zobaczył przyczynę poruszenia. Na progu stała Gaye, trzymając Natali w ramionach, ogłuszona okrzykami radości i niedowierzania, wydawanymi przez Ethę i Fen. Za dziewczyną stał zadowolony, ale dosyć zdumiony rybak. Dsordas podszedł, aby go przywitać, pozostawiając kobiety ich szczęściu. – Wejdź, przyjacielu! Przyniosłeś wielką radość temu domowi! – Dziękuję, panie, ale muszę już wracać – rzekł poważnie mężczyzna. – Sztorm wyrządził poważne szkody naszej wiosce. – Wiosce? – Moulia, niedaleko Areny. – Jak...? – zaczął Dsordas. – Tych dwoje zeszło ze wzgórz dzisiejszego poranka – wyjaśnił mężczyzna, potrząsając głową. – Myślę, że prowadził chłopiec. Całą noc spędzili pośród burzy, ale jakoś nie zmokli i nie zmarzli. W ogóle nic im się nie stało! – Powiedzieli mi, że są z Nkosa, więc przywiozłem ich tutaj łodzią. – Był wyraźnie zaintrygowany całą tą sprawą. – Dziękuję ci! – odpowiedział Dsordas. – Jesteś pewien, że nie chcesz wejść do środka?
– Nie, najlepiej już pójdę. – Rybak powrócił do łódki. Kiedy Dsordas powrócił do połączonej znowu rodziny, podniecona rozmowa urwała się nagle i wszyscy zamilkli, przypominając sobie, że trzeba przekazać Gaye bolesną wiadomość. – Gaye... – zaczęła Etna. – Twój ojciec... – Nie żyje, wiem o tym – powiedziała spokojnie niewidoma. – Co takiego?! A skąd? – zapytała matka. – Jego duch przemówił do mnie na Arenie. – I co powiedział? – zapytała Etha łamiącym się z emocji głosem. – Po prostu „do widzenia” – wytłumaczyła krótko Gaye. – Jego historia jest teraz częścią tego miejsca. Tej nocy Fen i Dsordas leżeli, trzymając się w objęciach. – Czy kiedyś będzie tak, jak było? – zapytała Fen szeptem. – Nie! Nie możemy się cofnąć! – odpowiedział. – Ale możemy być znowu szczęśliwi! – Gaye nie odzyska spokoju, dopóki nie powróci Bowen. – Być może – przyznał Dsordas. – Ale dowiaduje się dużo o sobie! – To prawda – rzekła Fen. – I teraz ty też nie możesz zaprzeczać, że magia istnieje. Nawet jeśli nie wierzysz w opowieść o burzy, nie wyjaśnisz mi racjonalnie, skąd wzięły się nietoperze albo w jaki sposób Gaye i Natali dostali się na Arenę. – Wiele jest rzeczy, których nie rozumiem. – Jednak zdobył się na to wyznanie! – Do nich należy także twoja uzdrowicielska moc? – zapytała, uśmiechając się. – Jesteś tutaj! – powiedział poważnie. – Tylko to ma znaczenie! – Ale teraz nie zaprzeczysz już swojemu talentowi, prawda? – Nie! – wyznał, uśmiechając się szeroko. – Nigdy nie kłóciłbym się ze swoją własną matką!