IM
Ostatnia wróżba
WIELKIE SERIE FANTASY
Jonathan Wylie t r y l o g i a Wyspa i Imperium Ukryty ogień Blask płomienia...
8 downloads
12 Views
2MB Size
IM
Ostatnia wróżba
WIELKIE SERIE FANTASY
Jonathan Wylie t r y l o g i a Wyspa i Imperium Ukryty ogień Blask płomienia Ostatnia wróżba
III TOM TRYLOGII WYSPA I IMPERIUM
Ostatnia wróżba Przekład PAWEŁ CZAJAŃSKI
AMBER
PROLOG Wielkie konwoje nie przemierzały już Martwych Ziem, a mimo to stworzona przez człowieka pustynia nigdy nie pozostała całkowicie opustoszała. Niektórzy, w większości spóźnieni uciekinierzy, wciąż wędrowali tym karkołomnym szlakiem w poszukiwaniu bardziej gościnnych terenów. Inni zawrócili i skierowali się do Xantium, serca jałowych obszarów, nie zważając na nienaturalny, ciepły wiatr wiejący zawsze prosto w twarz bez względu na to, z której strony przybywali. Ci nieustraszeni bądź nieroztropni poszukiwacze przygód tworzyli dziwną kompanię. Każdy z nich miał własny powód, dla którego pokonywał wysokie piaszczyste fale tego wyschniętego morza kurzu, nieustannie wprawianego w ruch przez gorący, czerwony wiatr biorący swe początki w Xantium. Niektórzy podróżowali z błędnym przeświadczeniem, że przewrót w stolicy Imperium stworzył różnego typu nowe możliwości dla ich przypuszczalnie unikalnych talentów. Wśród powracających przeważali najemni żołnierze, wróżbici i uzdrowiciele, kupcy handlujący rozmaitymi towarami, które jak sami zapewniali należały do podstawowych w tych czasach kryzysu. Do Xantium wędrowała też spora liczba łowców szczęścia i szaleńców. Większość jednak odważyła się przebyć Martwe Ziemie, ponieważ nie potrafiła uwierzyć w to, co się stało. Chciano zobaczyć te dziwy na własne oczy. Wielu wytrwało w nieprzyjaznym środowisku, lecz ujrzany widok był rzeczywiście zarówno zaskakujący jak i posępny. Im bardziej zbliżali się do Xantium, tym silniejszy stawał się wiatr, a wszędobylski piasek wdzierał się pod każdą fałdę ubrania i atakował nie osłoniętą skórę ich wierzchowców, sprawiając, że zwierzęta stawały się coraz bardziej narowiste i nieokiełznane. Miasto znikało często w tumanach pyłu i wędrowcy musieli przesłaniać i silnie mrużyć oczy, aby dostrzec zarysy ogromnych murów, lecz nawet te rzadkie spojrzenia wystarczały, by większość ze śmiałków, zrezygnowawszy z dalszej wędrówki, zawracała w popłochu. Masywne mury Xantium, leżące w pętli rzeki Brązowej, wydawały się tak solidne i niewzruszone jak zawsze, lecz obecnie stolica Imperium znajdowała się za olbrzymim, nieruchomym całunem, który wydawał się stworzony częściowo z dymu, częściowo z chmur. Ta przerażająca swoim ogromem substancja tworzyła szkarłatną łunę, wybuchając od czasu do czasu oślepiającymi błyskami światła. Na niebie co chwila pojawiały się pioruny, lecz na wyschniętą ziemię nie spadła ani jedna kropla deszczu. Wewnątrz potężnych murów miasto układało się w ciąg tarasów wybudowanych dookoła dużego wzgórza. Najwyżej położone poziomy nie były widoczne. Cały Dwór cesarski i szalona plątanina ekscentrycznej architektury, znana jako Iglice, znalazły się w środku olbrzymiej świątyni z płynnego ognia. Z daleka zjawisko przypominało jakiś fałszywy zachód słońca, lecz dokładniejsza obserwacja pozwalała ujrzeć ciekawe, widmowo wystające wieżyce Iglic okryte tajemniczym całunem. Co więcej, odważniejsi podróżnicy, którzy podeszli bliżej, mogli dostrzec, że kopuła nie jest obecnie jednolita, lecz migotliwa i pofałdowana niczym wzory na gigantycznej bańce mydlanej. W rzeczywistości migotania powstawały w wyniku okresowych koncentracji energii, gdy czerwone światło stawało się tak intensywne, że wydawało się wychodzić poza wszelkie granice kontrolowanego wpływu sfery. Małe kawałki kopuły odrywały się od całości jak iskry z petardy i wystrzeliwały w kierunku zewnętrznych zabudowań. Ogniste pioruny wywołały wiele pożarów i rzeczywiście część Xantium wciąż płonęła, lecz zdawało się, że to nie one stanowiły przyczynę zrujnowania największego miasta w znanym świecie. Uciekinierzy roznosili niesamowite wieści o przerażających wypadkach i strachu panującym w stolicy. Wszyscy zgadzali się, że cesarz Southan III uciekł i zostawił stolicę Imperium na
pastwę sił znajdujących się poza jego kontrolą, lecz co do innych wydarzeń zdania były podzielone. Niektórzy wierzyli, że Southan wraz z rodziną i resztkami olbrzymiej armii odszedł na południowy zachód w kierunku Nadal, inni utrzymywali, że ukrywa się na dalekim wschodzie w Idiron, ojczyźnie cesarzowej Ifryn. Ludzie o większej wyobraźni umieszczali cesarza w wielu miejscach, od barbarzyńskich lądów północy do pokładu okrętu Floty Południowej. Sądzono również, że Southan nie żyje zabity przez magię, zjedzony przez smoka, lub zamordowany przez zdrajcę — generała Kerrella — lecz tylko nieliczni byli bliscy prawdy. Nadszedł okres niepewności, czas, kiedy pogłoski i strach rodzą różne spekulacje myślowe. Z pomieszanych i sprzecznych relacji mieszkańców Xantium niewiele wynikało. Religijni fanatycy twierdzili, że bogowie starego panteonu powrócili do ludzkiej rzeczywistości, by ukarać świat za zaniedbanie obowiązków, wybierając Xantium ze względu na tyranię panującą w rozległym, bezbożnym cesarstwie. Osoby o bardziej praktycznym umyśle mniemały, że ognista kopuła i jej destrukcyjna moc są rezultatem szczególnie potężnej magii, być może dziełem okrutnego kanclerza Verkho, lub czarowników z szeregów wrogów Southana. Sceptycy wierzyli, że osobliwe zjawiska wyniknęły z bardziej naturalnych powodów: olbrzymiego pożaru, trzęsienia ziemi bądź innych podobnych katastrof, w połączeniu ze skutkami masowej histerii. Cynicy szydzili także z nieprawdopodobnych opowieści o gigantycznych robakach, szczurach tak dużych jak psy, szerszeniach wielkości ludzkiej pięści, które zagnieździły się w Xantium, gdzie nawet zwierzęta domowe zmieniły się w krwiożercze bestie. Bardziej naiwni chłonęli chciwie wszelkie wieści i drżeli ze strachu, słuchając niewiarygodnych historii o przerażających morskich smokach i gigantycznych, pełnych okrucieństwa gadach uzbrojonych w straszliwe zęby i kły nasączone śmiertelnym jadem. Monstra owe miały żerować na zadymionych ulicach, obserwowane jedynie przez niezwykle liczne rzesze duchów. W rzeczywistości, pomimo wszystkich przedziwnych pogłosek, bezspornym był fakt, że Xantium przestało istnieć. Zdziwienie przerodziło się w falę strachu docierającą do wszystkich zakątków Imperium. Wiele krain i ludzi cierpiących pod okrutnymi rządami cesarstwa doświadczyło krótkotrwałej euforii spowodowanej nieoczekiwaną wolnością. Radość szybko jednak ustąpiła miejsca przerażeniu. Mieszkańcy Imperium nagle zostali rzuceni w wir nienaturalnych zdarzeń, czemu towarzyszyło zwątpienie. Świat pogrążył się w niepewności. Xantium sprawowało rządy przez tak długi czas, kontrolując olbrzymie terytorium z pozycji potęgi militarnej, że tylko niewielu miało odwagę kwestionować prawa Imperium. Teraz jednak wszyscy zostali zmuszeni do zastanowienia się nad przyszłością. W każdym kraju, każdej prowincji, we wszystkich społecznościach, wioskach, gospodach i tawernach zadawano sobie to samo pytanie: co nastąpi wraz z odejściem Xantium?
ROZDZIAŁ PIERWSZY Z wysoka rzucam kośćmi wróżby. Ręce jednak nie są moje. Wytrzymały wiele i nauczyły się, by dotykać nie tylko tego, co na powierzchni. Siedem kości; cztery czerwone, trzy białe. Białe ustawiają się pierwsze. Wszystkie czaszki — zwiastują śmierć i niebezpieczeństwo. Z czerwonych jedna nosi znak wody, będący symbolem podróży, druga wskazuję gwiazdę nieznanego, co może również oznaczać miłość, a pozostałe prezentują czaszki niebezpieczeństwa. Widać przepowiednie w pustych naczyniach, lecz kości nie posiadają wrażliwości krwi. Sen dobiega końca. Przebudziłem się. Kości są poza zasięgiem mej dłoni śmiertelnika. Moje ręce są niczym ręce ducha.
Wysoko ponad głównym pokładem „Tygrysicy" bocianie gniazdo zakołysało się groźnie, potęgując odczuwanie przechyłów statku. Nikt z załogi nie przepadał za obserwacją morza z tego miejsca, gdy płynięto pod wiatr, więc żaden żeglarz nie protestował, kiedy dwóch pasażerów zgłosiło się na ochotnika do wykonania tego zadania. Yeori Alektora spokojnie siedział na wysoko położonym stanowisku. Jego muskularne ciało świadczyło o zaskakującej sile i zwinności. Atuty te czyniły zeń nieocenionego wojownika. Aad, młodszy towarzysz Yeoriego, spędził całe życie, pełne prześladowań i szykan, w Nadal i nigdy przedtem nie był na morzu. Wyspiarze, z którymi teraz podróżował, oswobodzili go z rąk zdeprawowanych żołnierzy Imperium, wykorzystujących spektakularne reakcje alergiczne chłopca dla własnej rozrywki i korzyści materialnych. Od czasu opuszczenia Nadal zdrowie Aada uległo dużej poprawie, chociaż w początkowej fazie podróży statkiem miał problemy, daleko wykraczające poza zwykłą chorobę morską, które odebrały mu humor. Jednak obecnie, kiedy znajdowali się prawie u celu wędrówki, podekscytowanie wzięło górę nad wszelkimi dolegliwościami. Radował się wiatrem, chyżym pomykaniem w błyskach niebieskich fal i wizją nowego domu. Cieszyły go również własne postępy we wspinaczce po rozkołysanym takielunku. — Tam! – wskazał Yeori. Aad dostrzegł maleńką, purpurowoszarą plamkę na zachodnim horyzoncie. — Zalys - wyjaśnił jego towarzysz. - Powinniśmy dopłynąć do wyspy przed zapadnięciem zmroku. Obaj przyglądali się w ciszy przez kilka chwil; Yeori przeżywał szczęśliwy powrót w rodzinne strony, a Aad zastanawiał się nad dziwnym zrządzeniem losu, które zaprowadziło go do tego odległego miejsca. — Trzeba przekazać wiadomość kapitanowi – powiedział Yeori.
W takich chwilach nawet szczur lądowy wiedział, co należy robić. Aad złapał się mocniej poręczy i wychylił z bocianiego gniazda. — Ląd na horyzoncie, ahoj! - krzyknął co sił w piersiach. Sagar i Nason Folegandros zadarli głowy i uśmiechnęli się, słysząc radosną nowinę. — Prawie w domu - powiedział Nason. — Swego czasu wyraz „dom" nic dla mnie nie oznaczał. — A teraz? Sagar wzruszył ramionami. — Nie wiem - odparł z namysłem. - Nadal wszystko wydaje mi się snem. Dwaj bracia spędzili ostatni miesiąc próbując odzyskać stracony czas po przymusowej dziewięcioletniej separacji. Starszy, dwudziestodwuletni Sagar został wywieziony z wyspy wraz z jedenastoma innymi mieszkańcami Zalys. W Imperium istniał zwyczaj brania zakładników spośród członków ujarzmionych narodów, by w ten sposób zapewnić sobie lojalność wszystkich poddanych. Sagar spędził blisko dziesięć lat w małej enklawie wewnątrz stolicy Xantium. Nie ograniczano mu dostępu do pożywienia czy książek, zapewniono mu różnego rodzaju wygody, lecz nawet pośród współtowarzyszy niedoli żył raczej w odosobnieniu, pozostając spokojnym młodzieńcem. Jego ostatnie przygody, zakończone ucieczką, wprawiły go w oszołomienie i podekscytowanie. Nason był jeszcze dzieckiem, gdy wywieziono Sagara; obecnie miał szesnaście lat i ta wyprawa stała się jego drogą do dorosłości. Wbrew rodzicom, wraz z pozostałymi podróżnikami wyruszył do Xantium na poszukiwanie swoich dwóch braci. Odnalezienie jednego okazało się źródłem ogromnej satysfakcji, a przeświadczenie, że drugi wyrwał się ze szponów Imperium i znajdował się teraz w ramionach ukochanej, dawało równie wiele radości — mimo, iż nikt nie wiedział gdzie Gaye i Bowen przebywają. Nason zdawał sobie sprawę, że przez własną nadpobudliwość mógł narobić sobie kłopotów, lecz nie żałował niczego i czuł, że przed ojcem stanąłby z wysoko podniesioną głową. — To jest rzeczywistość - powiedział, zwracając się do brata. - Ostatnie dziewięć lat było snem. — Koszmarem - poprawił go Sagar. - I naprawdę nie mogę uwierzyć, że się skończył. Stojąca na dziobie żaglowca para zakochanych młodych ludzi powracających na Zalys również usłyszała wołanie Aada. Fen Amari zamknęła szmaragdowozielone oczy i westchnęła głęboko. Mężczyzna wpatrywał się w dziewczynę z miłością i troską. Czasami wydawała się bardzo krucha. Delikatny wygląd tej jasnowłosej istoty o mlecznobiałej skórze, tak kontrastującej z jego ciemną karnacją, maskował pasję, temperament i czasami przerażającą determinację. Dsordas był inteligentnym, opanowanym oraz niezwykle trzeźwo myślącym człowiekiem. Jedynie bezwzględna konieczność mogła wpłynąć na podjęcie przez niego jakichkolwiek drastycznych decyzji. Kochankowie różnili się między sobą pod wieloma względami, lecz ich związek umacniały pewne skryte podobieństwa, jak również wzajemny szacunek oraz trwałe zauroczenie. Fen uniosła powieki i spojrzała na zachodni horyzont. Z utęsknieniem zaczęła wypatrywać
pierwszego znaku dobrze znanego lądu. — Był taki czas - powiedziała spokojnie - kiedy myślałam, że już nigdy więcej nie ujrzę Zalys, które wciąż wydaje się bardzo odległe. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy spędzonych daleko od domu wydarzyło się tak wiele, że aż trudno było uwierzyć w bliskość ukochanej wyspy. A jeszcze trudniej przewidzieć, co ich tam czekało. — Nie martw się - rzekł Dsordas spokojnym tonem, mimo że w pewnym stopniu podzielał przeczucia Fen. - Przeżyliśmy powstanie, wpływ złych mocy i upadek Imperium. Teraz musimy mieć nadzieję, że nie napotkamy zbyt wiele skrzeczących bestii i wrócimy do domu cali i zdrowi. Dziewczyna wzdrygnęła się. — Jak możesz żartować sobie z takich rzeczy! - krzyknęła. - Wiesz, że potwory zniszczyły ogromną flotę. Ta stara krypa nie miałaby cienia szansy w walce z diabelskimi bestiami. — Lepiej, żeby kapitan Tyler nie usłyszał twoich słów - odparł Dsordas. - „Tygrysica" to jego duma. — Nie wygłupiaj się! - syknęła. — Mówię całkiem poważnie. Nie ma sensu martwić się o rzeczy, których nie jestem w stanie kontrolować. Wkrótce dotrzemy do domu, zobaczysz. — Dsordas Nyun igra z losem! - odparowała Fen. – Nie sądziłam, że kiedykolwiek doczekam takiego dnia! — Szybko byś się mną znudziła, gdybym nie zadziwiał cię od czasu do czasu - powiedział na wpół żartobliwie. Teraz Fen w końcu rozjaśniła się nieco. — Myślę, że trochę przesadzasz. — No, już dobrze. Dsordas chwycił ją w ramiona i pocałował z takim zapałem, że kilku marynarzy zagwizdało z podziwem. Gdy się rozłączyli, trudno było stwierdzić, kto jest bardziej zakłopotany. Oboje roześmiali się głośno. Wkrótce jednak znowu stali się czujni. Ponownie ogarnął ich ponury nastrój, a wraz z nim wróciły znajome obawy. Przeczuwali, że powrót do domu przyniesie nie tylko miłe spotkanie z rodziną i przyjaciółmi, lecz także pociągnie za sobą nowe niebezpieczeństwa. Minął już miesiąc od czasu, gdy opuścili spustoszone Xantium. Cieszyli się z dopisującego im wówczas szczęścia. Na całym kontynencie panował chaos i nigdy nie znaleźliby statku, który popłynąłby na Zalys, gdyby nie pomoc nowych i niespodziewanych sprzymierzeńców w postaci cesarza Southana i jego żony Ifryn. Od pierwszego spotkania Fen odczuwała wielką i niewytłumaczalną sympatię do Ifryn, a kolejne wydarzenia konsekwentnie umacniały ich przyjaźń.
Ostatnie, niepokojące i zarazem niezbyt pewne wieści z Zalys dotarły do nich ponad cztery tygodnie temu za pomocą telepatycznego kontaktu pomiędzy starszą siostrą Fen, Gaye, towarzyszącą im w podróży do Xantium, a ich młodszym bratem Natalim — przedwcześnie dojrzałym czterolatkiem pozostającym na wyspie. Malec pytany o skrzeczące bestie odparł złowróżbnie, że jest ich teraz więcej. Dodał, że wszyscy są bardzo nieszczęśliwi i zacytował swego dziesięcioletniego brata, Tarina, który stwierdził: Jeśli nie wrócą szybko, nic nie zostanie z Zalys. Od tej pory podróżnicy mogli jedynie domyślać się losu swoich najbliższych, a widok, jaki rozciągał się przed ich oczyma, jedynie spotęgował wszelkie troski. W miarę zbliżania się do wyspy dostrzegali coraz więcej osobliwości. Zarówno prądy morskie, jak i warunki pogodowe występujące na morzu Larenian charakteryzowały się o tej porze roku sporą niestabilnością, lecz nawet kapitan Tyler przyznał, że obecnie były nienaturalnie zmienne. Jeszcze bardziej niepokoiły dochodzące z głębi oceanu odgłosy przetaczających się grzmotów oraz dziwne srebrzyste plamy na wodzie, których nadzwyczajna poświata budziła złe przeczucia. Wyobraźnię śmiertelników podsycały niezliczone ilości pogłosek. Niejeden żeglarz twierdził, że widział pod falami niezwykłe stworzenia przypominające świecące rekiny, olbrzymie, zielone ośmiornice i wiele tym podobnych bestii. Każda taka relacja uaktywniała skrywane lęki, choć do tej pory oczom wyspiarzy nie ukazał się żaden z opisywanych stworów. Z upływem dnia, w miarę jak zarys wyspy stawał się wyraźniejszy, w podróżnych wzrastało uczucie niemego strachu. Z coraz większym niepokojem oczekiwali dotarcia do celu. Nie dostrzegli ani jednej łodzi płynącej po przybrzeżnych wodach, co uznali za zły znak, ponieważ egzystencja mieszkańców wyspy opierała się przede wszystkim na pracy rybaków. Kiedy zbliżyli się na tyle, by móc rozróżnić Nkosa - stolicę wyspy - wiedzieli już, że zostali zauważeni przez obserwatorów. Płomienie pochodni rozbłysły w gasnącym świetle późnego popołudnia. — Spodziewają się nas - skomentował chłodno Tyler. Gdy znaleźli się już całkiem niedaleko od brzegu, od razu zrozumieli, jak bardzo cierpiało Nkosa. Wejście do laguny okolone było srebrnymi plamami i wprost zapchane potężnymi wodorostami. Jeszcze gorzej sytuacja przedstawiała się w obrębie piaszczystych umocnień. Woda w porcie zdawała się niemal całkowicie srebrna. Tylko gdzieniegdzie widniały przejrzyste małe płaszczyzny. Zniknęła charakterystyczna woń będąca mieszaniną zapachu słonej wody, wodorostów, szlamu, ryb i śmieci. Laguna sprawiała wrażenie martwej, płynnej pustyni. Miasto wyglądało równie rozpaczliwie. Powodzie, które w ciągu ostatnich lat nękały poprzecinany kanałami port, musiały przybrać ostatnio na sile. Wszędzie widoczne były ślady przypływu, osady świeżego szlamu, zawalone mury i rozsypujące się falochrony. Podróżnicy w milczeniu patrzyli na spustoszoną stolicę. Długa wędrówka dobiegła końca, lecz w miejsce ulgi, jaką wcześniej odczuwali na myśl o powrocie do domu, pojawiła się konsternacja i przerażenie. Na domiar złego zdali sobie sprawę, że będą musieli wyjaśnić cierpiącym, lecz pełnym nadziei wyspiarzom, iż misja do Xantium nie powiodła się i to prawie pod każdym względem. Dsordasa najbardziej przytłaczał ciężar odpowiedzialności, spoczywający na ich barkach, ale podobnie jak pozostali stał, nie odzywając się ani słowem. Jedynie Tyler wykrzykiwał rozkazy załodze przygotowującej „Tygrysicę" do manewru cumowania.
ROZDZIAŁ DRUGI Od niepamiętnych czasów wypełniam swoje obowiązki. Moja instancja nie jest jednak jedyną i ostateczną. Być może, kiedy dzwony wszystkich światów odezwą się jednocześnie, uda nam się wyrwać bogów z oków odwiecznego snu. Na razie dźwięk dzwonu - samotne echo nadziei - stanowi tylko ostrzeżenie.
Dsordas z zadowoleniem dostrzegł obserwatorów i strażników rozstawionych na piaszczystych brzegach i w dokach. Jego zastępcy najwidoczniej solidnie wywiązywali się z powierzonych im zadań. Kiedy poprowadził powstanie, które oswobodziło Zalys spod długoletniej dominacji Imperium xantyjskiego, nie zastanawiał się, co będzie robił potem i szczerze się zdziwił, kiedy wyspiarze ogłosili go wkrótce swoim przywódcą. Teraz w pełni uświadomił sobie wagę problemów, z jakimi borykała się wyspa. Kiedy „Tygrysica" wpłynęła do zanieczyszczonej laguny, niewielu mieszkańców wyspy wyszło na powitanie, lecz gdy statek sunął wzdłuż jednego ze zniszczonych falochronów, na nabrzeżu zaczął gromadzić się coraz większy tłum. W ostatnich czasach niewiele żaglowców zawijało do portów Zalys, więc wiadomość o powrocie Dsordasa, Fen i innych rozniosła się lotem błyskawicy. Radość z ich przybycia i nadzieja na dobre wieści sprawiły, że pomimo niebezpieczeństwa grożącego ze strony skrzeczących bestii, rzesze mieszkańców wyległy na zewnątrz. Gwar narastał z każdą chwilą. Liczba oczekujących powiększyła się znacznie, zanim rzucono wszystkie cumy i trap dotknął lądu. Dsordas stanął na szczycie pomostu. Zachowując na twarzy wyraz spokoju i powagi podniósł ręce, chcąc w ten sposób uciszyć wiwaty wykrzykiwane na jego cześć. Radował się z powrotu do domu, a jednak jego serce przepełniał smutek, ponieważ wieści, jakie miał do przekazania, nie były wcale krzepiące. — Przyjaciele, przybywam z wieloma dobrymi i złymi nowinami, lecz teraz nie czas i miejsce na ich przekazywanie. - Zaczekał chwilę, aż znów zapanuje cisza. — Muszę porozmawiać z rodzinami zakładników, a także posłuchać waszych relacji. Dlatego trzeba jak najszybciej zwołać radę wyspy, ażeby omówić naglące sprawy. Fen dostrzegła rozczarowanie malujące się na twarzach zgromadzonych na brzegu ludzi i zastanawiała się, czy Dsordas postępuje słusznie. Nagle uwaga wszystkich została rozproszona. Tłum rozstąpił się, robiąc miejsce dla Costy Folegandrosa oraz jego żony Galisci, którzy wystąpili na czoło. Ich oczy wyrażały nadzieję, a jednocześnie strach. Na widok rodziców Nason nie mógł dłużej powstrzymać emocji. Prześlizgnąwszy się obok Dsordasa, zbiegł po trapie. Costa, bacząc na swoje dostojeństwo, próbował zachować srogi wyraz twarzy, lecz nieposłuszny uciekinier nie zawahał się ani chwili. Obaj padli sobie w objęcia, a wtedy złość ojca ustąpiła natychmiast. Podczas gdy Nason tonął w uściskach płaczącej ze wzruszenia Galisci, Sagar opuszczał chwiejący się pomost, krocząc wolno w kierunku utraconej przed laty rodziny. Zebrani zamilkli. Promieniejący z radości Nason odsunął się nieco, robiąc miejsce bratu. Rodzice wpatrywali się w swego najstarszego syna, który stanął przed nimi jako dorosły mężczyzna. Jego oblicze wydawało się boleśnie znajome, a jednak paradoksalnie obce.
— Sagar? - wyszeptała Galisca. - Czy to naprawdę ty? Jedynie ona z całej trójki potrafiła powiedzieć cokolwiek, choć nie mogła opanować drżenia głosu. Nie ukrywając łez, rzucili się sobie w ramiona, co wywołało uśmiechy na twarzach obserwatorów, mimo iż wielu z nich było również bliskich płaczu. Wreszcie Costa spytał szorstko: - A Bowen? — Jemu także udało się uciec - odparł Nason, po czym dodał niechętnie: - Jest z Gaye, lecz nikt nie wie, gdzie przebywają obecnie. — Nie ośmielałem się nawet mieć nadziei. Nie zasłużyłem na takie szczęście - rzekł cicho Costa. - Myślałem, że straciłem wszystkich synów. Tymczasem odzyskałem dwóch i dowiedziałem się, że trzeci przebywa na wolności... - Przerwał. Silne emocje nie pozwoliły mu mówić dalej. Pozostali podróżnicy zdążyli już zejść na brzeg i stali otoczeni tłumem spragnionych wieści mieszkańców wyspy, lecz nagle w kilku miejscach, prawie jednocześnie, rozległy się alarmujące dźwięki dzwonów. Zebrani zareagowali natychmiast na ostrzeżenie przed nadlatującymi skrzeczącymi potworami. Kiedyś te pochodzące z głębin olbrzymy, nazwane przez wyspiarzy morskimi nietoperzami, uchodziły za łagodne, przyjazne stworzenia. Nadal zachowywały one swoje dawne kształty, lecz pozostałe charakterystyczne cechy zostały wypaczone przez moce zła. Rozmiarami i siłą przerastały ludzkie wyobrażenie i co najgorsze potrafiły latać. Falujące ruchy ogromnych, trójkątnych skrzydeł pozwalały im sunąć ponad falami z niewiarygodnie dużą prędkością. Ogony przypominające bicze zawierały śmiertelny jad, a jedno dotknięcie długim spiczastym kolcem tkwiącym w cielsku odrzucało człowieka na kilka metrów, pozbawiając go przytomności. Ostre niczym u rekina zęby sterczały z szerokich pysków, zaś rogi będące niegdyś przedłużeniem płetw zmieniły się w broń, która rozszarpywała ofiarę na strzępy. W trakcie lotu potwory wydawały z siebie skrzeczące, wysokie dźwięki, a szalony skowyt strachem ogarniał nawet najodważniejszych mężów. Atakowały bez powodu, rzucając się w dół na nie zabudowane miejsca: kanały, uliczki i skwery Nkosa, i w jednej chwili roznosząc swych przeciwników. Źródło ich złości było niezrozumiałe dla wyspiarzy, którzy nie potrafili skutecznie walczyć z tą krwiożerczą siłą i mogli jedynie kryć się w bezpiecznych schronieniach. Skrzeczące bestie czasami urządzały nalot na drewniane konstrukcje w porcie, lecz solidniejsze zabudowania stanowiły ratunek dla przerażonych wyspiarzy. Z czasem bezlitosne napaści stawały się coraz częstsze i wkrótce należały już do codzienności. Przywódcy wyspy zorganizowali punkty obserwacyjne, system ostrzegawczy, schrony oraz drogi ucieczki, wykorzystując do tego każdy tunel, piwnicę i łatwo dostępne budynki. Użycie przeciwko potworom strzał, włóczni, a nawet ognia nie przynosiło żadnych rezultatów, zatem broniono się, ułatwiając każdemu pozostającemu na zewnątrz człowiekowi dotarcie do bezpiecznej kryjówki. Świadectwem dobrej organizacji mieszkańców stolicy był fakt, iż mimo dość rozległych otwartych przestrzeni wokół portu, każdy z zebranych zdołał znaleźć schronienie przed przybyciem bestii. Strach głęboko przenikał serca wyspiarzy, lecz nie powodował paniki. Specjalnie wyznaczeni przewodnicy, dobrze znający swoje zadania, pomagali teraz nowo przybyłym. Załoga statku schroniła się pod pokładem, ale na ich szczęście wynaturzone morskie nietoperze zignorowały „Tygrysicę". W podziemnej, wilgotnej pieczarze, przytuleni do siebie Fen i Dsordas słuchali z trwogą skrzeków rozlegających się ponad ich głowami. Innego powitania oczekiwali.
Tego samego wieczoru, gdy niebezpieczeństwo minęło na jakiś czas, Fen spotkała się z najbliższymi. Wszyscy znajdowali się w domu Amarich: matka, która dzięki swemu zdrowemu rozsądkowi i szczodrobliwemu sercu umiała scalić rodzinę; siedemnastoletni Anto - najstarszy syn, po śmierci ojca starający się z całych sił dorosnąć do roli głowy rodziny; Tarin - ciemnowłosy poważny dziesięciolatek; la - najmłodsza i jedyna córka dziedzicząca po ojcu ciemną karnację; a wreszcie Natali - czterolatek o anielskim wyglądzie i radosnym usposobieniu zmieniającym się czasem w powagę zbyt wielką jak na jego wiek, lecz budzącą ogólne poważanie. Pomimo radości ze spotkania, myśli Fen krążyły wokół nieobecnych członków rodziny; Antorkas - przystojny, impulsywny, kochający ojciec poległ podczas pierwszego ataku na garnizon sił Imperium. Nikt nie wiedział, gdzie w tej chwili przebywała Gaye. Przez długi czas Fen miała nadzieję, że spotkają się po drodze do Brighthaven w prowincji Nadal. Jednak po Gaye wszelki ślad i słuch zaginął. Fen pocieszała się myślą, że siostra wraz z Bowenem znaleźli miejsce na innym statku, który dowiózł ich na Zalys, lecz intuicja podpowiadała jej, że jest to mało prawdopodobne. Radowała się jednak faktem, iż kochankowie, tak okrutnie rozdzieleni w dzień swego ślubu, są w końcu razem - gdziekolwiek by się podziewali. Fen, obserwując zebranych, zdała sobie sprawę, że wśród nich znajduje się nowy członek rodziny. Nikt nie znał dokładnego wieku Icemana, który wzrostem dorównywał Anto, lecz był przeraźliwie chudy i zachowywał się jak dziecko. Do niedawna pozostawał niewolnikiem działającym na rzecz Imperium xantyjskiego. Jego umiejętność telepatycznego komunikowania się z innymi osobami kontrolowano za pomocą substancji zwanej nektarem. Wszystkich telepatów od najmłodszych lat zmuszano do zażywania tej trucizny. Narkotyk uzyskiwano z trującej wydzieliny specjalnie w tym celu hodowanych ropuch. Na pracy talentów bazował cały mechanizm sprawnego funkcjonowania Imperium i myśl, że jeden z telepatów mógł stać się użyteczny dla Zalys, skłaniała Dsordasa do pozostawienia go przy życiu. Przyjaźń z Natalim, a także bezgraniczne współczucie Ethy spowodowały zaskakującą przemianę młodzieńca. Iceman wyraźnie odżywał, prawie uwolniony od nałogu, dobrze karmiony i otoczony atmosferą miłości. Ogarniające go wcześniej częste napady szału ustąpiły. Iceman stał się teraz chłopcem nieśmiałym i życzliwym. Niegdyś tępe oczy bez wyrazu promieniowały obecnie radością. Fen przeniosła wzrok na swoją matkę i dostrzegła w jej oczach błysk dumy. Kolejne pisklę znalazło się pod skrzydłami Ethy. A ja przywożę jeszcze jedno, pomyślała. Aad nie odstępował na krok Dsordasa, który stał się dla niego autorytetem. Fen, wiedząc jednak, że jej ukochany pragnął spotkać się z rodzinami zakładników sam, przyprowadziła Aada do swego domu. Siedział cicho, niepewny na obcym gruncie, podczas gdy Fen starała się jak najwierniej odtworzyć wspólne przygody spragnionej wieści rodzinie. Nie wiedziała od czego zacząć, lecz udało jej się pokrótce opisać podróż morską, spotkanie z Aadem, przybycie do Xantium oraz poszukiwania w olbrzymim mieście. Opisała dokładnie atmosferę karnawału towarzyszącego Wielkiemu Turniejowi oraz okoliczności, które skłoniły Dsordasa do wzięcia udziału w skomplikowanej grze w kości. Zmierzył się on z ogólnie znanym kanclerzem Verkho, stawiając na szalę życie ukochanej. Zwycięstwo Dsordasa w konsekwencji okazało się prawie bez znaczenia, ponieważ Verkho osiągnął swój nikczemny cel i wygrał życie innej kobiety w kolejnej grze. Następnie, gdy wybuchła wojna pomiędzy cesarzem i kanclerzem, podróżnicy - poznali się i zaprzyjaźnili z cesarzową Ifryn, a potem zostali zmuszeni do odwrotu w obliczu zadziwiających czarów Verkho. Opowiedziała, jak cały Dwór cesarski oraz najwyżej położoną część Xantium pokryła ognista, purpurowa kopuła. Fen przedstawiła jedynie zarys tych niesamowitych przygód. Słuchacze czasem gubili się w
nawale informacji i z tego powodu nie mogli w pełni docenić wagi pewnych zdarzeń. Dopiero szczegółowa relacja dotycząca ucieczki Gaye i Bowena przyniosła pełne zrozumienie. Padało wiele pytań, lecz Fen jedynie zdawkowo odpowiadała, gdyż ogarniało ją coraz większe znużenie, a poza tym sama pragnęła wysłuchać wieści z Zalys. Etha nie potrafiła wykrztusić słowa, pochłonięta niezwykłymi opowieściami swojej córki, lecz w końcu Fen udało się namówić matkę, by powróciła myślami na wyspę. — Działy się tutaj straszne rzeczy - powiedziała, potrząsając głową. - Nie takie, jakich wy byliście świadkami, ale... Przybywacie w samą porę. Skoulli i Mysz starają się ze wszystkich sił, ale wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli.
ROZDZIAŁ TRZECI Ludzkie umysły są ukształtowane przez symbole i strategie wojenne, tworzące labirynt polityki. Człowiek może wyzwolić się z tych ograniczeń jedynie poprzez naukę latania.
— Cesarz Southan wraz z rodziną zdołał uciec – powiedział Dsordas. - Podróżowaliśmy razem do Nadal. Miał on jednak dużo ważniejsze sprawy na głowie niż los Zalys. Dsordas i Yeori siedzieli przy stole na drugim piętrze budynku, który przed powstaniem był kwaterą główną garnizonu Imperium. Teraz mieściła się tu siedziba nowej administracji wyspy. Zasłony w pomieszczeniu zostały odsłonięte i jasne światło jesiennego poranka ogrzewało wypełnione kurzem powietrze. Z placu Fournoi dochodziły odgłosy krzątaniny. W pokoju znajdowali się jeszcze dwaj inni mężczyźni: Skoulli Visakia i Yani Paphos nazywany przez wszystkich Myszą. Na czas swojej nieobecności Dsordas powierzył ich opiece sprawy wyspy. Przyjaźń czterech mężczyzn zrodziła się kilkanaście lat wcześniej, kiedy to wspólnie, razem z nie żyjącym już Phylo Zevgari, stworzyli podziemną organizację znaną jako Dzieci Zalys. Od tego czasu Southan oraz Mysz byli zastępcami Dsordasa i jego wiernymi kompanami. — A zatem na razie nie grozi nam inwazja? - zapytał Skoulli, który uchodził za filozofa, a także za człowieka posiadającego niezwykłe zdolności planowania. — W każdym razie nie ze strony Xantium – zauważył Dsordas. - Jeśli armia xantyjska zdoła się zreorganizować pod dowództwem Kerrella, przeciwko czemu nic bym nie miał, sądzę, że skieruje się z powrotem do stolicy Imperium. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Fen zaprzyjaźniła się z cesarzową i stwierdziła, że Southan nie zamierza nas atakować. - Wyraz twarzy i sceptyczny ton Dsordasa wskazywały, że nie do końca ufał słowom nowych sprzymierzeńców. — Imperium przez dłuższy czas pozostanie pogrążone w chaosie - wtrącił Yeori. - Nie wiadomo jednak, czy inne ugrupowania nie pojawią się na horyzoncie? Wcześniej czy później ktoś nas zauważy. Zalys zawsze wydawała się łakomym kąskiem. Wszyscy wiedzieli, że ostatnimi czasy wyspa znajdowała się pod rządami Xantium. Ten odosobniony skrawek lądu leżący prawie na środku Morza Larenian był ważnym miejscem o strategicznym znaczeniu, ponieważ właśnie tutaj krzyżowało się wiele szlaków handlowych. Duże znaczenie miał fakt, iż wybrzeża wyspy stanowiły główne źródło bursztynu - krystalicznych klejnotów używanych przez telepatów. — Jeśli Xantium nie interesuje się już nami, to dlaczego wciąż przetrzymują zakładników? zapytał najwyraźniej zaintrygowany Yani Mysz. Uchodził on za najlepszego praktyka spośród czwórki mężczyzn. Znał się na budownictwie, umiał kontrolować bieg rzeki i przypływy morza. Potrafił posługiwać się wszelkiego rodzaju bronią, lecz
zwykle gubił się we wszelkich politycznych machinacjach. Na twarzy Dsordasa pojawił się cień bólu i wyczerpania. Ostatniej nocy dużo rozmawiał z rodzinami zakładników, którzy pozostali w Xantium. Ich los był trudny do wyjaśnienia, a połowa prawdy, jaką Dsordas mógł przekazać zrozpaczonym rodzicom, nikogo nie satysfakcjonowała. Z całej dwunastki udało mu się sprowadzić na wyspę jedynie Sagara. Świadomość niezrealizowania jednego z głównych celów wyprawy była bardzo bolesna. — Po prostu zabrakło szczęścia - odparł w końcu z rezygnacją w głosie. - Kiedy pokonałem Verkho w grze w kości, wymusiliśmy na nim, żeby wypuścił wszystkich zakładników z enklawy, lecz nasi zostali wcześniej przeniesieni w inne miejsce. Być może dlatego, że nie przedstawiali już żadnej wartości, od czasu gdy powstanie na Zalys zakończyło się sukcesem, a może miała to być kara za nieposłuszeństwo ich ziomków. W każdym razie wciąż znajdują się w mieście. Ci, którzy pozostali przy życiu, są teraz więźniami kanclerza. — To Verkho w rzeczywistości rządził Imperium? - zapytał Skoulli. Dsordas skinął głową. — Na pewno. — Nie sądzisz jednak, że mógłby umocnić swoją władzę. — Nie w konwencjonalnym pojęciu. Nie ma już ludzi ani środków, lecz jest czarownikiem i tylko bogowie wiedzą, co jeszcze złego wyczaruje. — Gaye sądziła, że jego moc spowodowała powstanie skrzeczących bestii - odezwał się Yeori. Mnie jednak wydaje się to bez sensu. — Wydawało się, że Gaye mówi od rzeczy, odkąd straciła wzrok - dodał poważnie Dsordas - ale przeważnie miała rację. — W takim razie - wtrącił wyraźnie przerażony Mysz - jedyna nadzieja w tym, że Southan ponownie przejmie panowanie nad Xantium i pokona Verkho. — Być może - stwierdził ponuro Dsordas - lecz nie wiem, jak tego dokona. Ognista kopuła stanowi barierę nie do przebycia. Tymczasem nie wolno nam siedzieć bezczynnie i czekać, aż inni zadecydują o losie wyspy. Zaszliśmy już zbyt daleko - a Gaye mogła się mylić. Z pewnością mieliście pełne ręce roboty podczas mojej nieobecności. Opowiedzcie, co się wydarzyło. Mysz i Skoulli najpierw spojrzeli po sobie, potem ten ostatni przemówił. — Nauczyliśmy się lepiej unikać skrzeczących bestii - zaczął. - Od czasu gdy skończyliśmy budowę ostatniego schronu, niewielu odniosło rany. Zawsze jednak znajdą się nierozważnie postępujący ludzie, lub tacy, którym po prostu zabraknie szczęścia. Nie możemy uniknąć całego ryzyka. Gdybyśmy poprzestali na ciągłym ukrywaniu się, Zalys przestałoby funkcjonować. — Sposób, w jaki wczoraj zgromadzeni mieszkańcy opuszczali port, wywarł na mnie duże wrażenie - skomentował Dsordas.
— Dobra organizacja ucieczki nie przynosi jednak ostatecznego rozwiązania problemu - oświadczył Mysz. - Musimy znaleźć sposób odpierania ataków. — Co zatem proponujesz? - spytał Yeori. Mysz wzruszył ramionami. — Nie wymyśliliśmy niczego, co dałoby zadowalające rezultaty - przyznał posępnie. - Poza skonstruowaniem kilku pułapek i próbami sprowokowania potworów do wzajemnych ataków na siebie nie znaleźliśmy żadnych praktycznych rozwiązań. Jedyne „sukcesy" wyspiarzy w konfrontacji z bestiami polegały na tym, że potwory rozbijały się o budynki lub o ziemię i ze względu na odniesione rany nie były w stanie unieść się w powietrze czy ześlizgnąć do wody, choć nawet wtedy zachowywały się agresywnie, zaciekle walcząc o życie. — Zauważyliśmy, że stanowią łatwiejszy cel w momencie, gdy opuszczają wodę - kontynuował Mysz. - Siły potrzebne do ataku pożytkują wówczas na uniesienie się w powietrze. Doszliśmy do tego wniosku przypadkiem. Jakaś łódka rybacka znajdowała się na pełnym morzu, kiedy nagle dwa potwory wystrzeliły spośród fal i z głuchym odgłosem spadły z powrotem na powierzchnię. Rybaków ogarnęło przerażenie, lecz znajdujący się na pokładzie Mało dostrzegł szansę pokonania wroga. Mieli ze sobą jedynie harpun, kilka włóczni i strzał, a mimo to zabili jednego potwora oraz okaleczyli drugiego tak, że nie mógł latać. — Problem w tym, że nigdy nie wiemy, kiedy i gdzie się pojawią - dodał Skoulli. - W obecnych warunkach niewiele osób decyduje się na wypłynięcie w morze. — Kiedy skrzeczące bestie znajdą się już w powietrzu — ciągnął Mysz — są niezwyciężone, a każdy człowiek w łódce staje się bezbronną ofiarą. — Pracowaliśmy nad paroma innymi sposobami — oznajmił Skoulli — lecz okazywały się one bezskuteczne. Myśleliśmy, że mają słaby wzrok, ponieważ atakowały jedynie w ciągu dnia. Widzieliśmy je w nocy na morzu, ale nigdy ponad lądem. Posłaliśmy więc do portu kilku ludzi, przebrawszy ich w maskujące ubrania koloru kamieni, tak żeby zlewali się z otoczeniem. Nasze przypuszczenia okazały się jednak błędne. Skrzeczące bestie ruszyły prosto na wystawionych mężczyzn. — Paru ochotników cudem uniknęło nieszczęścia. - Grymas na twarzy Myszy świadczył, że był jednym ze śmiałków. - Nie pomogło również pozostawanie bez ruchu, a więc ich wzrok nie może być taki zły. — Niektórzy uważali, że monstra reagują na hałas - powiedział Skoulli. - Sugerowali, iż bestie znajdują ofiarę, wsłuchując się we wszelkie odgłosy. Chociaż wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby mogły wyłowić jakikolwiek inny dźwięk poza własnym skrzekiem. - Wzruszył ramionami. — Zatem zachowanie ciszy również na nic się nie zdało - podsumował Mysz. — Dysponujemy teraz jedynie kilkoma interesującymi, lecz bezużytecznymi obserwacjami stwierdził Skoulli. - Po pierwsze, skrzeczące potwory unikają nietoperzy, które czasami latają nawet w ciągu dnia, a ich olbrzymie kolonie w jaskiniach górskich czynią nieopisany zgiełk. Przyczyny tych zjawisk nikomu nie są znane.
— Na razie możemy wykorzystać tę nieoczekiwaną pomoc, starając się jedynie zatrzymać nietoperze w Nkosa i innych osadach na wyspie - powiedział Mysz. — A więc nastąpiły ataki poza stolicą? - spytał Yeori. — Tak - odparł Mysz. - Praktycznie wszędzie, wyłączając tylko najwyżej położone w górach wioski. Nkosa wydaje się ulubionym celem potworów, może dlatego iż występuje tu większe niż gdziekolwiek indziej skupisko ludzi. — Ma to również swoje dobre strony - dodał Skoulli. - Wiejskie domy nie dają tak dobrego schronienia jak tutejsze budynki. — Co jeszcze zaobserwowaliście? - spytał Dsordas. — Duchy są najwyraźniej przerażone skrzeczącymi bestiami - odparł Skoulli. - Nie wiadomo jednak dlaczego. — Czy w dalszym ciągu jest ich więcej niż zwykle? Skoulli skinął potakująco głową. Duchy zawsze pojawiały się na Zalys. Mieszkańcy akceptowali je i traktowali jako nieszkodliwych obserwatorów. Dźwięk nie przenikał granicy pomiędzy dwoma odmiennymi światami, lecz niektórzy ludzie potrafili telepatycznie nawiązywać kontakt z widmami. Gaye umiała z nimi rozmawiać, lecz nie było jej teraz na wyspie. Reakcja duchów na skrzeczące bestie wywodzące się z ludzkiej, a więc całkowicie obcej dla zjaw rzeczywistości była co najmniej nielogiczna. Mężczyźni milczeli przez chwilę, po czym Skoulli podsumował: - Nie zdobyliśmy zbyt wielu użytecznych informacji. Mysz pracuje nad ulepszeniem łuków i innych typów broni, lecz póki co zdołaliśmy jedynie usprawnić ewakuację z zagrożonych miejsc i zapewnić mieszkańcom bezpieczne schronienie. — Mieliśmy okazję sami się przekonać, że pod tym względem spisaliście się znakomicie skomentował Yeori. — To zasługa Skoullego - przyznał Mysz. - On wszystko obmyślił. — Ale ty wprowadziłeś w czyn - dodał jego przyjaciel. — Chwała wam obu - powiedział stanowczo Dsordas. — Jednak niezbyt długo będziemy mogli cieszyć się tym sukcesem - przepowiedział rozsądnie Mysz. – Skrzeczące bestie nie są zbyt inteligentne, lecz w sumie stale się uczą. Jeśli kiedykolwiek zaczną działać w grupach, czy nawet w parach, znajdziemy się w jeszcze gorszych opałach. Ponadto nękające nas przypływy ciągle podnoszą poziom wody. Wkrótce połowa piwnic stanie się bezużyteczna. Niedługo będziemy musieli poszukać innych schronień. Od kilku lat Nkosa nieprzerwanie pogrążało się w oceanie i powodzie stanowiły coraz poważniejszy problem. — Każdy wysoki przypływ niesie ze sobą niebezpieczeństwo - potwierdził Skoulli. - Widzieliście sytuację w porcie. Niektóre budynki zdążyły się już zawalić, a pozostałe wkrótce czeka podobny
los. Ludność z dotkniętych klęską obszarów przenieśliśmy do położonych wyżej wiosek. Przesiedlenie zapewniło im bezpieczeństwo, lecz wywołało zatargi z miejscowymi. — Szczególnie, że znaczna część rolników nie wychodzi teraz zbyt często w pole - wtrącił Mysz. — Latające bestie zaatakowały kilka stad kóz i owiec, rozszarpując zwierzęta na strzępy kontynuował Skoulli - Chociaż pogoda dopisywała tego roku i zbiory powinny być doskonałe, to nie sądzę, żeby zebrano więcej niż połowę. Jeżeli weźmiecie pod uwagę, że na dodatek niewielu rybaków wypływa w morze, łatwo stwierdzicie, że niebawem skończą się zapasy żywności. — W pewnych rejonach już wystąpiły problemy spowodowane brakiem pożywienia — dodał Mysz — a transport w tych warunkach jest bardzo kłopotliwy i ryzykowny. — Prawdopodobnie nie możemy liczyć na dostawy spoza wyspy — odezwał się Dsordas. — Reszta świata jest zbyt zajęta własnymi problemami, żeby zechciała podjąć trud handlowania z Zalys. — Poczuł ogarniające go zmęczenie i narastającą falę smutku. Rozbolała go głowa. Samo myślenie o przyszłości sprawiało ból. — Obawiam się, że nie koniec na tym — odezwał się niechętnie Skoulli. Co więcej?, pomyślał ze smutkiem Dsordas, starając się jednak nie uzewnętrznić swego zgorzknienia. — Pamiętacie Latchiego IrinTego? Dsordas skinął głową. — Mówisz o starym rybaku, który przemawiał na ostatnim zgromadzeniu? — Tak. Zmienił się w religijnego maniaka - wyjaśnił Skoulli. - Twierdzi, iż widział ogromne niczym góra stworzenie wyłaniające się z morza i uważa to za jakiś znak. Niesłychane, jak wielu daje wiarę jego słowom. Głosi nadejście wysłannika bogów, a mnóstwo ludzi słucha jego przepowiedni, oczekując kolejnych objawień. Wskrzeszono starożytne rytuały. Latchi najwyraźniej nie obawia się skrzeczących bestii, ponieważ za dnia prowadzi swoich zwolenników do Areny i w inne miejsca, które uważa za święte. — Prędzej czy później jedna z takich pielgrzymek zostanie zaatakowana, gdy znajdzie się na otwartej przestrzeni - przepowiedział Mysz. - Nastąpi masakra. — Nie potrafimy zapanować nad zabobonnym postępowaniem Latchiego i jego wiernych kontynuował Skoulli. - Wkrótce zaczną składać w ofierze ludzi, a nie tylko kozy czy kurczaki. Dsordas czuł się jak zawsze zmieszany, biorąc udział w dyskusji o takich sprawach. Ostatnie wydarzenia oznaczały, że związków z duchami nie można uznawać za nonsens. Widział zbyt wiele zjawisk nie dających się racjonalnie wytłumaczyć, lecz wciąż pragnął znaleźć realne, praktyczne rozwiązania. — Co Nikolas o tym sądzi? - spytał w końcu. - Co on robił przez ten czas? Nikolas Vavara był nowym Patriarchą, duchowym przywódcą wyspy. Mysz i Skoulli spojrzeli
po sobie. — Jeśli skończyliśmy omawiać nas dotyczące kwestie - stwierdził Skoulli - możecie pójść ze mną. Nikolas sam wszystko opowie.
ROZDZIAŁ CZWARTY Lato wiary ogarnęła susza i martwe liście wiary są suche niczym hubka. Pośród takiego żaru jedna iskra może wzniecić pożar w lesie. Ciemny płomień znów płonie. Kto wie, jakiego poświęcenia będzie wymagał lub co zacznie krążyć w obrębie zimowego dymu?
Nikolas Vavara leżał bez ruchu w łóżku. Z początku Dsordas pomyślał, że starzec śpi, lecz on poruszył się, kiedy Skoulli zamknął drzwi. Niegdyś jasne, dobrotliwe oczy Patriarchy teraz wydawały się zamglone i nawiedzone. Bladość twarzy dorównywała bieli jego długiej brody. Na widok Dsordasa uśmiechnął się słabo, po czym usiadł z wysiłkiem. — Jak się czujesz, Nikolasie? — Niezbyt dobrze, ale jestem stary i muszę liczyć się ze słabościami ciała. Serce jednak raduje się twoim przybyciem. Jakie wieści przynosisz? Dsordas zdał szczegółową relację z wyprawy i odpowiedział na pytania starego człowieka, lecz potem szybko zmienił bieg rozmowy. — Co ci dolega, Nikolasie? Kiedy opuszczałem wyspę, nie wydawałeś się na tyle pozbawiony sił, żeby przebywać w łóżku w taki ładny poranek. Patriarcha westchnął, spojrzał na Skoullego, a następnie zaczął wyjaśniać. Mówił cicho i niespiesznie. Opowiedział Dsordasowi, jak wszelkimi sposobami próbował nakłonić wyspiarzy do zachowania spokoju i rozsądku w obliczu niewytłumaczalnych niebezpieczeństw. Jego przywiązanie do starych tradycji przejawiało się w modlitwie, dobrych uczynkach i wierze w istnienie bogów. Wielu jednak taka postawa nie wystarczała, więc duchowe przywództwo Nikolasa stanęło pod znakiem zapytania. — Tradycyjne wierzenia, zabobony, starożytne rytuały nigdy naprawdę nie odeszły - kontynuował Patriarcha. - Istnieją nadal, tuż pod powierzchnią, a w krytycznych momentach wybuchają na zewnątrz. Jedna iskra roznieca płomienie. Latchi rozprószył cały snop takich iskier. Dsordas pokiwał głową ze smutkiem. Widział, że zaraz usłyszy kulminacyjną część opowieści, lecz wciąż nie był przygotowany na to, co Nikolas miał za chwilę powiedzieć. — Nazywa siebie świętym człowiekiem, mesjaszem i zachęca do szaleństwa. Poszedłem na jedno ze zgromadzeń w Arenie. - Stary człowiek przerwał na chwilę, jak gdyby wspomnienie tego wydarzenia wywoływało dławiący ból. - Ten pokaz robił wrażenie. Latchi wywoływał historię z kamieni, światła i dźwięku. Pojawiły się duchy, choć zdawało mi się, że niechętnie. Magia wiele znaczy dla zdesperowanych ludzi. Z pewnością nie jest bardzo szkodliwa. Pod pewnymi względami Arena stanowi serce Zalys. Przechowuje opowieści, które moglibyśmy
wykorzystać w potrzebie - tak jak to uczyniła Gaye. Nie podobają mi się jednak metody Latchiego. Na jego języku widnieją purpurowoczarne plamy. Pokazał nawet kilka skradzionych przez siebie ropuch. Dsordas poczuł mdłości. Wiedział o szkodliwym wpływie nektaru uzyskiwanego z jadu ropuch. Dziwił się, że komukolwiek mogło przyjść na myśl, aby używać tej trucizny z własnej woli. — Niektórzy z wiernych również piją zdradziecki nektar — kontynuował Nikolas. — Według wszelkich reguł powinni ulec śmiertelnemu zatruciu, lecz w dziwny sposób, podobnie jak telepaci, uodpornili się na jad. Co więcej, twierdzą, że dzięki jego działaniu zyskują wyjątkową moc. Wydaje się, że nie odczuwają strachu i spełnią każde życzenie Latchiego, które jest jakoby wolą bogów; gdyby im tylko kazał, posłusznie rzuciliby się ze skarpy, popłynęliby wpław do Nadal, walczyliby ze skrzeczącymi bestiami gołymi rękoma... — Zabiliby każdego, kto się sprzeciwia ich duchowemu przywódcy? — wtrącił zdumiony Skoulli. — Prawdopodobnie to również — przyznał smutno Nikolas. — Choć do tej pory uśmiercali jedynie zwierzęta. — Składali je w ofierze? - spytał Dsordas. — Tak. Kozy i kurczaki. Próbowałem ich powstrzymać. Mówiłem, że Arena powinna być miejscem prawdziwego spokoju z uwagi na to, czego już doświadczyła, więc nie wolno jej bezcześcić. - Wzburzenie odebrało mu na chwilę głos. Dsordas nigdy wcześniej nie widział takich emocji w łagodnym, starym wędrowcu. — Co się stało? — Zwolennicy Latchiego wygnali mnie stamtąd. Niektórzy obserwatorzy zdradzali zakłopotanie, lecz pozostali wiwatowali. Latchi przeklął mnie, gdy odchodziłem. Dsordas zastanowił się, czy Nikolas rzeczywiście wierzył w skuteczność klątw. — Od tego czasu jestem przykuty do łóżka - zakończył stary człowiek. — Czy uzdrowiciele nie potrafili ci pomóc? Foran, Habella? — Próbowali, lecz nadaremnie. Ból wciąż nie ustaje. Dsordas popatrzył pytająco na Skoullego, który przytaknął i rozłożył ręce pokazując, że rzeczywiście wszelkie starania i zabiegi spełzły na niczym. — Następna sprawa dotyczy olbrzyma z głębin - ciągnął uparcie Patriarcha. - Latchi twierdzi, że widział to stworzenie lub jego część. Uważa, że mieszkańcy Zalys narazili się tej bestii, dlatego wyspę pochłonie morze, a my jesteśmy nieustannie atakowani przez skrzeczące potwory. Kiedy zaspokoimy olbrzyma, domniemanego wysłannika bogów, wtedy wszystko się ułoży. — W jaki sposób możemy go zaspokoić? — Latchi czeka na kolejny znak. Gdy dostanie takowy, wtedy zdecyduje, co robić dalej - odparł
Nikolas zrezygnowanym głosem. — W obecnych warunkach nie jest trudno dostrzec znaki, jeśli wystarczająco mocno się tego chce - dodał Skoulli z nietypowym dla siebie cynizmem. Dsordas nie wiedział, jak zareagować. Przepełniał go gniew, lecz jego praktyczna natura toczyła walkę ze zdobytą ostatnio wiedzą na temat magii, bogów i przepowiedni. To wszystko musi mieć jakiś sens, pomyślał gorzko. Pamiętał, że Fen i Gaye wyczuwały ważność Areny. Jak jednak miał się ustosunkować do przesyconego złem, nierozważnego zachowania Latchiego? Co mógł w zamian zaoferować pozbawionym nadziei ludziom? — Na pewno moja opowieść przysporzyła wam trosk - rzekł zmęczonym głosem Nikolas. Przykro mi, że musiałem przekazać tak niedobre wieści, szczególnie, iż nie jestem w stanie pomóc. Dsordas ujął kruche dłonie starego człowieka. Niezawodny instynkt uzdrowiciela podpowiedział mu, że Patriarcha fizycznie był zupełnie zdrowy. Źródło bólu tkwiło w jego umyśle. — Nie pomniejszaj swojej wartości - odezwał się Dsordas. - Nadal masz ważną rolę do odegrania. Gdybym tylko mógł poczuć tę pewność, jaką próbuję okazać na zewnątrz, pomyślał. Rodzina Amarich wydawała się szczęśliwsza niż zazwyczaj. Ich posesja położona była całkiem wysoko i do tej pory woda zalała jedynie piwnice. Metody obrony, stosowane podczas ostatnich przypływów, okazały się skuteczne, lecz wszyscy zdawali sobie sprawę, że wkrótce piętra również zostaną dotknięte żywiołem. Podobnie jak całe miasto, dom wolno pochłaniało morze. Tymczasem jednak groźba powodzi oddaliła się, a woda w pobliskim kanale powróciła do bezpiecznego poziomu, więc życie toczyło się dalej. Obszerna kuchnia zawsze tętniła życiem, bowiem stanowiła centralne miejsce spotkań. Do tej pory problemy wyspy nie miały wpływu na jakość i ilość potraw przyrządzanych przez Ethę, lecz ostatnimi czasy pożywienie stało się trudne do zdobycia, a zapasy kurczyły się w zatrważającym tempie. Nie żałowała niczego członkom swej dużej rodziny ani żadnemu z częstych gości. Tuż przed południem Etha wyjęła świeży chleb z pieca i poukładała bochenki na stole, obok jednego z ostatnich kawałków sera, miski ciemnych, pomarszczonych oliwek i dzbanka wody. — Nie jedzcie, dopóki nie ostygnie - ostrzegła, spoglądając na nielicznych zebranych. Z jej własnych dzieci byli obecni jedynie Natali oraz Fen. Reszta pochłonięta była innymi zajęciami, lecz ku zadowoleniu Ethy Iceman i Aad powiększali nieliczne grono zebranych. Dwaj młodzieńcy doznali w przeszłości wielu cierpień i upokorzeń, lecz efekty niewolniczego życia wydawały się zupełnie odmienne. Etha poznała już historię Aada, a raczej te jej fragmenty, które sam chciał opowiedzieć, i zdumiewało ją okrucieństwo, jakiego doświadczył. Odniosła jednak wrażenie, że chłopak wyszedł z tego koszmaru bez żadnego uszczerbku. Etha nie wątpiła, iż w znacznej części stało się tak dzięki Dsordasowi, który jednak wzbraniał się przed przypisywaniem mu jakichkolwiek zasług. Aad wyglądał na zdrowego i silnego człowieka. Przystosowywał się szybko do nowych warunków życia, choć czasami zdradzał oznaki zniecierpliwienia. Skazy na jego psychice mogły okazać się trudniejsze do wyleczenia, lecz
przynajmniej na zewnątrz wydawał się szczęśliwym, rozumnym młodzieńcem spoglądającym na świat oczyma dorosłego mężczyzny. Iceman natomiast zdawał się powtórnie przeżywać dzieciństwo, jak gdyby pozbawiony jednego życia, rozpoczynał nowe. Miał więcej wspólnego z czteroletnim Natalim niż z którymkolwiek ze swoich rówieśników. Konsekwencje nałogu wciąż od czasu do czasu dawały o sobie znać, przejawiając się nagłymi zmianami nastroju i roztargnieniem. Chłopców łączyły jednak pewne podobieństwa. Ukryty talent telepatyczny Icemana, niegdyś bezwzględnie wykorzystywany, nadal w nim drzemał, a Etha zdążyła się już dowiedzieć, że Aad posiadał również bliżej nieokreślone powiązania z magią. W czasie podróży morskiej niekiedy nawiedzały go nie wyjaśnione stany lękowe, a wcześniejsze spotkanie z Gaye i innymi wywołało w nim pozytywną reakcję odczuwaną w formie przyjemnego mrowienia w dłoniach. Zarówno Iceman jak i Aad bardzo bali się skrzeczących potworów, lecz ich trwoga była znacznie głębsza niż większości ludzi; instynktownie kulili się, nawet kiedy bezpośrednio nie groziło im niebezpieczeństwo. Od czasu poznania się nie zamienili z sobą zbyt wielu słów, lecz często spoglądali jeden na drugiego z ciekawością. Etha zauważyła to i zaczęła podejrzewać, że powstawał między chłopcami jakiś rodzaj komunikacji na poziomie, którego chyba nikt, poza nimi oczywiście, nie potrafił zrozumieć.. Podczas wspólnego spożywania posiłku Etha zwróciła uwagę na Fen. Córka wydawała się bardzo zaabsorbowana, zmęczona i niezdrowo blada. Nie miała apetytu, a na wszystkie pytania odpowiadała obojętnym wzruszeniem ramion. Tylko Natali wykazywał typową dla siebie, niepohamowaną radość. W ciągu ostatnich miesięcy Etha wiele razy odczuwała ogromną wdzięczność dla chłopca za jego niezmienną pogodę ducha i nieodparty urok, mimo że niektóre postępki syna przerażały ją nie na żarty. Natali jako jedyny przyjął śmierć Antorkasa z całkowitym, wręcz nienaturalnym spokojem. Pewnego razu chłopiec dokładnie przewidział pojawienie się ducha swego ojca. Ethcie bardzo brakowało męża, choć starała się możliwie najlepiej skrywać swoje cierpienie. — Pikle! - zażądał niespodziewanie Natali, wyrywając matkę z melancholijnej zadumy. - Nie ma pikli! Ice lubi pikle. Te zielone. — Może pójdziesz po nie - zaproponowała. — Nie dosięgnę - zaprotestował oburzony Natali. Etha uśmiechnęła się łagodnie. — Poproś więc o pomoc Icemana. Były telepata skinął głową i wyszedł do spiżami. — Kiedyś niewolnik Imperium xantyjskiego, teraz wierny sługa Natalego - skomentowała Fen, krzywiąc pogardliwie usta. Chłopczyk popatrzył na siostrę z zaciekawieniem, po czym zrobił niewinną minę, szeroko otwierając oczy. — Przypuszczam, że to czysty przypadek, iż zielone pikle należą także do twojego ulubionego jadłospisu, Natali? - spytała Etha.
Malec nie odpowiedział, wiedząc, że matka mu dokucza, choć nie do końca rozumiał w jaki sposób. Zanim Iceman zdążył wrócić, rozległo się pukanie do drzwi. Przybyli goście. Foran Guist był starym przyjacielem rodziny oraz jednym z najlepszych medyków w Nkosa. Habella Merini również uchodziła za wspaniałą uzdrowicielkę. Zielarka, starannie opiekując się Icemanem, znacznie przyspieszyła jego powrót do zdrowia. Wkrótce wszyscy zasiedli za stołem. — Czy Icemanowi przypomniało się coś jeszcze? - spytała Habella. Po wydostaniu się z rąk ciemiężców młodzieniec stopniowo odtwarzał sobie dziwne urywki własnych dziejów, fragmentaryczne zdarzenia z czasów, kiedy nie zażywał nektaru. Nadal nie pamiętał swego prawdziwego imienia, a Etha instynktownie wyczuwała, że całkowite ozdrowienie nastąpi wtedy, gdy Iceman odnajdzie swoją pierwotną tożsamość. — Niewiele... - zaczęła Etha. W tym momencie Iceman wszedł do pokoju, wpatrując się bacznie w słój, który niósł przed sobą. — Mieliśmy takie - powiedział. - Moja babcia je przyrządzała. — Jak się nazywała? - spytała łagodnie Habella. — Nie pamiętam - odparł cicho ze smutkiem na twarzy. Podczas posiłku Foran zainteresował się Aadem. — Co sądzisz o Zalys, młody człowieku? — Do tej pory nie widziałem aż tak wiele, żebym mógł cokolwiek powiedzieć odparł Aad i na wypadek gdyby jego wypowiedź wydała się niegrzeczna dodał: - Lecz wszyscy są tu bardzo mili. — Pójdziesz ze mną na spacer? - zaproponował Foran. - Mógłbyś wtedy dokładniej przyjrzeć się otoczeniu. — Oj, wspaniale! - zareagował ochoczo młodzian, ale zawahał się i spytał: - Czy Dsordas nie miałby nic przeciwko temu? - Nie ukrywał, kogo darzy największym szacunkiem. — Na pewno będzie zachwycony - wtrąciła Fen. – Jest ostatnio tak zajęty, że dla kogokolwiek z nas nie starcza mu czasu. - Zmęczony, zrezygnowany ton dziewczyny sprawił, że uzdrowiciele spojrzeli na nią z troską. — Znajdziemy ci jakieś zajęcie - odezwał się Foran do Aada. - Może też uda się coś zrobić z twoimi zębami. - Wprawne oko medyka dostrzegło spustoszenie, jakie dokonało się w organizmie chłopca w czasach, gdy wpychano mu do ust jedzenie, na które miał alergię. Zauważył, że od czasu do czasu nieszczęśnik wykrzywia usta z bólu, przeżuwając pokarm. Aad spojrzał nieco przerażony, lecz skinął głową. — Jak się czujesz? - zwróciła się Habella do Fen.
— Jestem po prostu zmęczona - odpowiedziała. – Podróż nie była łatwa, a tutaj aż roi się od problemów. — Cóż, na pewno wszyscy poradzimy sobie bez ciebie przez to jedno popołudnie - odparła stanowczo zielarka. – Prześpij się. Mam tu coś, co pomoże ci zasnąć i doda energii, gdy się obudzisz. - Poszperawszy w przepastnej torbie, wręczyła dziewczynie niewielki słoiczek. — Tak, posłuchaj rady Habelli - zachęciła Etha. - Musisz odpocząć. Nagle myśl o ciepłym, wygodnym łóżku wywarła na Fen tak silne wrażenie, że poczuła olbrzymią ulgę i łzy napłynęły jej do oczu. Wejście po schodach stanowiło nie lada wysiłek, lecz było warte zachodu. Kiedy Etha dotarła na górę, niosąc lek, Fen zdążyła już ułożyć się wygodnie na przygotowanym posłaniu. — Nie masz nic przeciwko temu? - spytała szybko. — Chyba żartujesz - odparła matka. - Proszę, wypij miksturę. Fen wzięła kubek, lecz tylko powąchała jego zawartość. — Jeszcze nie - rzekła. - Najpierw muszę coś zrobić. Etha usiadła na skraju łóżka i czekała. — W Xantium, kiedy wraz z Ifryn ratowałam jej dziecko... zabiłam człowieka. — Żołnierza - wtrąciła Etha. - Wiem o tym. — Nie zastanawiałam się wówczas, co robię - kontynuowała Fen. - Nie miałam wyboru... — Na wojnie wszyscy postępujemy zgodnie z nakazem chwili, często wbrew własnemu sumieniu. — Ale ja nigdy przedtem... nie własnoręcznie... - Fen starała się uformować myśli w odpowiednie słowa. - Widziałam śmierć wielu osób... zbyt wielu... ale... nie potrafię rozmawiać na ten temat z Dsordasem. Nie słucha mnie i zachowuje się tak, jakby to nie miało znaczenia, a dla mnie jest bardzo istotne. — Niech zgadnę - powiedziała łagodnie Etha. – Jego reakcja nie zmieniła się do tej pory. Fen skinęła głową. — W natłoku kolejnych zdarzeń nie miałam czasu przemyśleć swego postępku, ale w nocy zaczęłam drżeć i nie mogłam przestać. — Miałaś uczciwy powód - stwierdziła stanowczo matka. - To, że odczuwasz wyrzuty sumienia, oznacza, że wciąż zachowałaś odrobinę niewinności. Nie potrafię osądzić tego w inny sposób. Jestem z ciebie bardziej dumna niż sobie możesz wyobrazić. Fen spojrzała na matkę zdziwiona. — Dsordas potrafi być tak twardy - powiedziała ponuro. - Nic go nie wzrusza.
— Mylisz się - odparła Etha z naciskiem. - On po prostu chowa wszystko głęboko w środku. Powinnaś ze wszystkich najlepiej znać jego prawdziwą naturę. Dsordas ma bardzo ciężkie życie i tylko ty utrzymujesz go przy zdrowych zmysłach. Z początku Fen nie wiedziała, czy ma wierzyć tym słowom, lecz Etha rzadko myliła się, osądzając ludzi. — Zrobiłabym to ponownie - przyznała w końcu. — Ponieważ w głębi serca wiesz, że postąpiłaś słusznie - odpowiedziała Etha. - A teraz wypij te zioła i odpocznij trochę. — Musiałyśmy wydostać Azariego – utrzymywała Fen. - Nikomu nie wolno żadnej matce odbierać dziecka w taki sposób. — Postąpiłabym identycznie dla ratowania którejkolwiek z moich pociech - dodała Etha. Uśmiechnęły się do siebie. Dziewczyna wzięła haust naparu i rozluźniła się, a Etha wyszła z pokoju, zostawiając córkę samą. Fen zasypiała już, kiedy wyobraźnia podsunęła jej wspomnienie rozmowy, jaką odbyła z cesarzową tuż przed opuszczeniem Xantium, a której świadkiem był jedynie Azari. W następstwie pospiesznego odwrotu z Xantium pozostało sporo niejasności, lecz mieszkankę Zalys i cesarzową Imperium połączyła szczególna więź. Pomoc Fen w ocaleniu Azariego scementowała ten związek, który z niezrozumiałych przyczyn wyszedł daleko poza granice zwykłej przyjaźni. Bez względu na to, co spowodowało dziwną zdolność wspólnych odczuć, obie kobiety charakteryzowały się ogromną siłą wewnętrzną. Cesarzowa wyznała Fen sprawy, o których nigdy wcześniej nie odważyłaby się powiedzieć na głos. — Bardzo ci zazdroszczę. Oddałabym niemal wszystko, żeby tylko móc zapomnieć o Imperium oraz jego problemach, pojechać z tobą na Zalys i zamieszkać tam w spokoju wraz z moimi dziećmi. — A generał Kerrell? — spytała Fen bez chwili namysłu. Dostrzegła wzajemną sympatię tych dwojga. Ich przesadnie poprawne stosunki zdradzały prawdziwe uczucia. Cesarzowa przez moment nie mogła opanować zaskoczenia. W końcu westchnęła ciężko i powiedziała: — Winnam była wiedzieć, że niczego nie uda mi się przed tobą ukryć. Southanowi winna jestem lojalność. Nie mogę jednak wyprzeć się swej miłości do Kerrella. On także mnie kocha. Musimy jednak próbować zapomnieć o naszych uczuciach. — Chociaż przychodzi wam to z trudem - niezbyt zręcznie określiła sytuację Fen, a Ifryn niemal wybuchnęła śmiechem. — Masz talent do niedopowiedzeń - zauważyła. - Tylko raz przeżyliśmy z Kerrellem moment prawdziwego zdziwienia, w miejscu znajdującym się poza czasem i rzeczywistością. Było wspaniale, lecz zachowaliśmy się niegodnie, za co nadal płacimy wysoką cenę. - Nie
potrzebowała wyjaśniać więcej ani przypominać o konieczności zachowania tajemnicy. Fen doskonale zrozumiała naturę jej wyznania, lecz przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. — Czemu nie schronisz się na Zalys? - spytała w końcu. - Ty i twoje dzieci. Przynajmniej do czasu zakończenia tego szaleństwa. - Mówiąc zdawała sobie sprawę z niestosowności własnych słów, więc odpowiedź Ifryn wcale jej nie zaskoczyła. — Nie mogę. Dla mnie to szaleństwo nigdy się nie skończy. - Cesarzowa przerwała, a następnie uśmiechnęła się lekko. - Tak czy inaczej dziękuję za wszystko. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak wielką ulgę odczułam, mogąc ci opowiedzieć o swych udrękach. Obdarzyłaś mnie bezcennym podarunkiem. Fen nie wyznała nikomu ze swych przyjaciół tej nieprawdopodobnie smutnej historii. Nie powiedziała nawet Dsordasowi i wiedziała, że nigdy tego nie uczyni. Bezcenny podarunek. Teraz, gdy zaczęła powoli zagłębiać się w świat snów, życzenie Ifryn zabrzmiało ironicznie w jej umyśle... zamieszkać tam w spokoju wraz z moimi dziećmi. Dopóki nie znajdą sposobu na pokonanie skrzeczących bestii, minie wiele czasu, zanim na Zalys będzie można żyć spokojnie.
ROZDZIAŁ PIĄTY Meyu włada słońcem, lecz wiatr i deszcz należą do Gara. Nawet pogoda rozdziela starożytny panteon bogów.
Fen przespała całe popołudnie. Obudziła się dopiero wieczorem, kiedy poczuła, że Dsordas cichutko wchodzi do jej łóżka. Przytulili się do siebie i Fen wyczuła z zadowoleniem, że ukochany jest nareszcie odprężony. — Cieszę się, że nie czekałaś na mnie - szepnął. - To był długi dzień. Zmęczenie w jego głosie sprawiło, że zapomniała o senności, a urazę zastąpiła fala namiętnego uczucia. Ze wszystkich ludzi Dsordas najbardziej zasługiwał na jej pełne miłości i oddania poparcie. — Opowiedz mi, co się dziś wydarzyło — zachęciła. — A może wolisz spać? — Chyba potrzebuję snu — odparł, lecz zaraz, jak się spodziewała, zaczął zdawać szczegółową relację. Najwyraźniej odczuwał silną potrzebę zrzucenia chociaż części ciężaru ze swych barków, a ponieważ nie widzieli się od ubiegłej nocy, zaczął od przedstawienia przebiegu spotkania z rodzinami zakładników. — To było straszne. Jedenaście żyjących nadzieją rodzin i jedenaście skupisk wielkiego rozczarowania. Fen nie potrafiła znaleźć słów, które ukoiłyby przygnębienie Dsordasa, więc tylko objęła go mocniej. — Wszystkim mówiłem to samo — kontynuował Dsordas. — Sześcioro zakładników nie żyje, a reszcie udało się przetrwać, lecz nie potrafię powiedzieć komu. — A naprawdę to wiesz? — Owszem, lecz nie zebrałem w sobie dość odwagi, by wymienić nazwiska. W ten sposób nadal mają choć cień nadziei. Czy postąpiłem słusznie? — Tak - stwierdziła stanowczo Fen, skrywając głęboko wszelkie wątpliwości. — Powiedziałem im, że umarli szybko i bezboleśnie w narkotycznym śnie - przyznał Dsordas. Skłamał z litości. Nie chciał, aby rodziny dowiedziały się o potwornych okolicznościach śmierci swoich najbliższych. Pragnął zaoszczędzić im cierpień. Sam jednak nie mógł wyrzucić z pamięci koszmarnego wspomnienia. Nawet teraz obrazy przedstawiały mu się nadzwyczaj wyraźnie. Niesłychany wysiłek, jaki włożył w próbę uleczenia na odległość, został nagrodzony powolnym polepszeniem zdrowia zniewolonych zakładników, lecz wtedy niespodziewanie pojawił się Swordsman. Jego przesycone przemocą metody skutecznie przerwały magiczny krąg, lecz dokonało się to kosztem życia sześciu wyspiarzy. Pozostali, uleczeni przez Dsordasa,
przebudzili się i ujrzeli przerażającą scenę rzezi. — Nie jestem pewien, czy tych martwych nie spotkał lepszy los wyznał smutno Dsordas. - Ocaleni nadal zostają więźniami wewnątrz kopuły Verkho i bogowie wiedzą, w jaki sposób kanclerz postanowił ich ukarać, jak tym razem wykorzysta tych nieszczęśników. Nie umiałem przekazać tej okrutnej prawdy ich rodzicom. — Zrobiłeś, co mogłeś - pocieszyła go Fen. - Wszyscy się staraliśmy. Nikt nie może mieć do nas pretensji. — Nie widziałaś wyrazu twarzy ojców i matek zakładników. — Poszłabym z tobą, gdybym... — Nie. I tak już dość się nacierpiałaś. — A ty? — Mam sporo spraw do załatwienia - odparł uparcie. - Muszę skończyć to, co zacząłem. — A zatem pozwól mi sobie pomóc, idioto! Jestem wystarczająco mądra i silna = zaprotestowała Fen, odsuwając od siebie wspomnienie o swej wcześniejszej słabości. - Nie możesz wszystkiego robić sam. Powiedz, czego dowiedziałeś się od Skoullego i Myszy. — Wieści nie są zbyt pomyślne - uprzedził. — Tym bardziej musimy działać razem - odezwała się z determinacją w głosie, mimo że serce ścisnęło się jej z obawy. Dsordas opowiedział jej szybko o skrzeczących bestiach, o powodzi, kurczących się zapasach żywności oraz zagrożeniu płynącym z rosnącej popularności Latchiego. Sytuacja wydawała się rzeczywiście rozpaczliwa, lecz Fen starała się zachować resztki optymizmu. — Ważne są nietoperze - zauważyła rozsądnie. - Jestem o tym przekonana. Gaye mówiła kiedyś, że latała z nimi w snach, a Natali czasem nazywa je swymi przyjaciółmi. — Pomogły nam również, gdy byliśmy uwięzieni w głównej kwaterze garnizonu - przypomniał Dsordas. — Tak! - Powstanie przeciwko marszałkowi Farragowi i siłom Imperium zakończyło się zaledwie trzy miesiące temu, lecz Fen odniosła wrażenie, że wieki minęły od dnia zwycięstwa. Skoro skrzeczące bestie boją się nietoperzy... — To szaleństwo - sprzeciwił się Dsordas. - One są przecież maleńkie. Jak mogłyby...? — Co o nich wiemy? - przerwała mu. — Widzą w ciemności. Mieszkają w jaskiniach, szczególnie wysoko w górach i... — Wydają z siebie cienkie piski — wtrąciła podekscytowana Fen — dźwięki, które ledwie
słyszymy. — No i co? — Pamiętasz jak przed podróżą do Xantium Gaye krzyczała i potwory odleciały? Niewykluczone, że właśnie ten dźwięk je odstraszył. Może nietoperze robią to samo! Dsordas wybuchnął śmiechem. — Sugerujesz zatem, że wszyscy powinniśmy chodzić i piszczeć? — zapytał. Fen popatrzyła na niego przez chwilę, a następnie sama się roześmiała, uświadamiając sobie absurdalność pomysłu. — Tak mi przyszło do głowy - zamruczała. — Powinniśmy skłonić duchy, aby stawiły czoło bestiom - zaproponował, wciąż żartując. - Zdaje się, że podobnie jak my nie przepadają za latającymi monstrami. — No cóż, porozmawiaj ze swoją matką - odparła Fen, rewanżując się za uszczypliwe słowa. Duch matki ukazał mu się już dwukrotnie, za każdym razem nakazując mu wykorzystać zaniedbywany i niedostatecznie rozumiany talent uzdrawiania. — Chyba tak zrobię - odparł ku jej zdumieniu. - W końcu nie ma Gaye, która potrafi nawiązać kontakt z duchami. Ale jeszcze poczekam. Powinienem się przespać. Na jutrzejszej wieczornej radzie będzie jeszcze okazja do dyskusji. - Ziewnął. - Nawet dla duchów, jeśli tylko będą miały ochotę. Fen uśmiechnęła się w ciemności. — Śpij dobrze, kochanie - powiedziała na dobranoc. Daleko na morzu samotny statek żeglował w swym własnym świecie. Otulała go cicha, spokojna noc i lekko wzburzone morze, lecz wiatr bezustannie dął w czarne żagle, co sprawiało, że dziób ciał wodę z niewiarygodną prędkością. Ciemną jednostką kierowała szczególna siła, samoistnie zrodzony sztorm, który zdawał się powstać tylko po to, by popychać okręt do przodu, pozostawiając ocean nie poruszony. Pośród połyskujących w świetle księżyca fal olbrzymie, szare kształty migotały przy burtach, eskortując statek w kierunku zachodnim. Od czasu do czasu ciszę mąciły krótkotrwałe, wypełnione nienawiścią skrzeki. Ciemność zapadła nad placem Fournoi, lecz miejsce zostało ożywione pochodniami oraz lampami. Dsordas cieszył się na widok przelatujących wysoko dużych stad nietoperzy, ciemnych punktów na tle nocnego nieba. Przypomniał sobie rozmowę z Fen i spojrzał na balkon znajdujący się na wschodnim krańcu placu. Wieloletnia tradycja nakazywała, żeby pozostał on pusty podczas takich okazji. To tam pojawiały się duchy, niemi obserwatorzy z innego wymiaru czasu, z pozaziemskiego świata, odziani w staromodne szaty, prowadzący między sobą niesłyszalne dla śmiertelników rozmowy. Widma gromadziły się właśnie, szczelnie zapełniając przestrzeń balkonu oraz przylegającego
pomieszczenia. Poświata, jaką tworzyły, była doskonale widoczna w półmroku. Z nieznanej przyczyny Dsordasa uradował ich widok. Wcześniej obawiał się, że Latchi i jego zwolennicy przeszkodzą w obradach zgromadzenia, wywołają zamieszki. Okazało się jednak, że Latchi wysłał obelżywą wiadomość, w której określił proponowaną radę jako nieważną i pozbawioną sensu. Zaznaczył, że prawdziwie reprezentacyjne zgromadzenie ludzi Zalys może odbywać się jedynie w Arenie, z nim samym w roli przewodniczącego obrad. Odmówił zatem swego uczestnictwa w spotkaniu na placu Fournoi. Dsordasa zaskoczył chełpliwy ton samozwańczego mesjasza, lecz taka decyzja sprawiła mu ulgę, mimo że zdawał sobie sprawę z nieuchronnej konfrontacji z Latchim. Wreszcie nadeszła wyznaczona pora i Dsordas ukazał się na balkonie dawnej kwatery głównej wojsk Imperium. Plac poniżej wypełniali tłumnie przybyli mieszkańcy. W kanale tuż za podwyższonym wałem ochronnym zacumowało wiele łodzi. Nawet w tak słabym świetle widoczne były ślady powodzi w samym centrum miasta. Ustalono, że rada zbierze się po zapadnięciu zmierzchu w czasie niskiego przypływu, co pozwalało uniknąć głównych niebezpieczeństw. Kiedy gwar przycichł, Dsordas zabrał głos i opowiedział o wszystkim, co zdarzyło się podczas wyprawy do Xantium, a następnie krótko przedstawił sytuację na Zalys. Chciał właśnie powiedzieć o przyszłości i nakreślić plany, które poczynił przy współpracy swych zastępców, gdy nagłe zamieszanie w północnym krańcu placu przy kanale zwróciło uwagę jego i wielu słuchających. Patrzył, przepełniony nagłym uczuciem grozy, jak rozbłyskują ostrzegawcze pochodnie, oświetlając drogę wysłannikowi z portu. Mężczyzna wspiął się po schodach na mur obronny i skierował swe słowa do Dsordasa. — Obserwatorzy dostrzegli jakiś statek na wschodzie! zawołał bez tchu. - Porusza się z niesamowitą szybkością. Wpłynął już na wody laguny, pchany wiatrem, który towarzyszy tylko jemu. - Po tej wypowiedzi szepty przybrały na sile, jednak człowiek podniósł głos i kontynuował: - Na pewno zdążył już zakotwiczyć i załoga niewątpliwie przygotowuje teraz łódkę, żeby przysłać kogoś na ląd. Nim przebrzmiały ostatnie słowa wysłannika, oczom zebranych ukazała się czarna, ledwie widoczna na tle ciemnej wody łódź ze zręcznie wiosłującym, odzianym w białe szaty mężczyzną. — Niech przypłynie i przemówi! - zawołał Dsordas, zastanawiając się gorączkowo, co oznacza ta nie przewidziana wizyta. Nieznajomy zszedł na ląd i zastąpił wysłannika na wysokim murze. Tajemniczy przybysz był niewielkiej, szczupłej postury. Miał kościstą twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Kiedy jednak odezwał się, głęboki, donośny głos dotarł do wszystkich zebranych. — Jestem posłańcem - ogłosił, przebiegając wzrokiem gromadę mieszkańców, by w końcu zatrzymać spojrzenie na Dsordasie. - Przysyła mnie cesarz Verkho, Władca Imperium xantyjskiego. Natychmiast rozległy się okrzyki wyrażające niedowierzanie, wzburzenie i strach. Tłum zafalował; niektórzy cofnęli się przed nieznajomym, inni zaś przybliżyli, mocniej zaciskając palce na broni. Nie uzbrojony posłaniec nie zwrócił na nich uwagi. Sięgnąwszy w fałdy szaty, wyciągnął
niewielki szary kamień, taki jakich wiele na każdej plaży. Uniósł go delikatnie w dłoniach. — Spójrzcie na swego nowego władcę i wsłuchajcie się w jego słowa! - zawołał. W tym samym momencie z kamienia wytrysnął snop światła, który po chwili uformował się w połyskujący obraz mężczyzny. Imponująca postać przedstawiała wysokiego, barczystego człowieka z brodą, długimi lśniącymi włosami i obandażowaną lewą ręką. Jednak całą uwagę zaskoczonych obserwatorów przykuły jego oczy. Srebrne i tak jasne poprzez niezwykłą intensywność barwy, że wydawały się dwiema latarniami przyświecającymi światu. Tylko niewielu ze zgromadzonych widziało wcześniej bezwzględnego kanclerza Verkho, który, jak wynikało ze słów posłannika, ogłosił się cesarzem, lecz nikt nie miał cienia wątpliwości, kim jest owa magiczna postać. Zjawa przemówiła, a jej głos przetoczył się niczym przeciągły grzmot ponad głowami zdumionych ludzi. — Niektórzy głupcy mogli starać się omamić was mówiąc, że Imperium xantyjskie przestało istnieć. To absurdalne kłamstwo. Xantium jest teraz silniejsze niż kiedykolwiek, a do mnie należy władza nad tą niezmierzoną potęgą. Zaszczycam Zalys swą obecnością, żeby zażądać lojalności wobec Imperium. Konsekwencje odmowy będą niewypowiedzianie przykre. Jutro o tej porze doręczycie mojemu wysłannikowi akt kapitulacji. Wkrótce przybędzie nowy gubernator i oddział wojska, aby kontrolować sytuację na wyspie. Postąpicie słusznie, jeśli wykażecie ochotę do współpracy pod każdym względem. Verkho skończył przemowę i zaśmiał się złowieszczo, przerywając głuchą ciszę, jaka nastała po jego obwieszczeniu. — Posłaniec dostarczy wam teraz niewielką próbkę mojej wszechpotężnej mocy. W tym samym momencie kilka budynków z tarasami eksplodowało i stanęło w ogniu, a pobliskie gospody oraz rezydencje zajęły się natychmiast płomieniami. Wszyscy znajdujący się wewnątrz lub w pobliżu zginęli. Agonalne, rozdzierające wrzaski rannych zmieszały się z krzykami buntu i trwogi wszystkich pozostałych. W ogólnej panice kilku śmiałków próbowało zaatakować wysłannika Verkho i zemścić się za bezsensowny, potworny akt przemocy, jednak ten powstrzymał napastników niedbałym ruchem ręki, a następnie rzucił na ziemię. Strzała wymierzona w posłańca w połowie lotu spłonęła, błyskawicznie zamieniając się w popiół, a on sam spokojnie powrócił do swej łodzi i odpłynął. Dsordas obserwował zajście w niemym osłupieniu. Teraz, kiedy inni zajęli się gaszeniem pożaru, zbiegł, by im pomóc. Każde wiadro wody mogło okazać się zbawienne w walce z rozprzestrzeniającymi się płomieniami. Konieczność działania sprawiła, że nie miał czasu myśleć o tym, co się stało.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Prawda jest ulotnym tworem. Niektórzy uważają, że czasem wygodnie jest skryć się w spiralnej skorupie kłamstw. Wina to ludzki wynalazek o pustych, głęboko osadzonych oczach. Charakteryzuje się przebiegłością wilków i ostrym językiem. Mimo to znam jej wartość. Znam miarę pokuty. Pustka w poczuciu winy wróbli.
Zrobiłem tak wiele głupich, niewybaczalnych błędów. - Cesarz odstawił kielich z winem i spojrzał ponad stołem pełnym map, raportów i mnóstwa papierów, które nagromadziły się tu podczas ostatnich kilku dni. Southan czuł się zmęczony po wytężonej pracy, lecz w miarę upływu nocy jego ospały umysł nabierał większego wigoru. Pod imponującą powierzchownością - Southan był wysokim mężczyzną o ciemnych włosach, gładkich wąsach i krystalicznie niebieskich oczach - krył się słaby charakter. Cesarz właśnie zaczynał zdawać sobie z tego sprawę. - Czemu pozostajesz mi wierny? - spytał swego towarzysza. Generał Kerrell Adjeman milczał przez chwilę, zanim odpowiedział: — Mojej wierności nie da się odrzucić z błahego powodu. Nawet gdybym chciał to zrobić... Ale nie chcę. - Kerrell stanowił ostatnie ogniwo starożytnego rodu, którego członkowie zaprzysięgli na zawsze służyć cesarzowi Xantium; całe pokolenia wychowane były w wojskowej tradycji, gotowe wykonywać niemal świętą wolę władcy cesarstwa. — Imperium już przecież nie istnieje - utrzymywał Southan. - Chyba się z tym zgodzisz? — W pewnym sensie to prawda. - Wieści z odległych krain bezsprzecznie nasuwały taki wniosek. Mimo poświęcenia i trudu włożonego w ratowanie Imperium, dezintegracja dawnej potęgi stała się nieunikniona. — A więc? — Nadal jesteś moim panem — odparł prosto Kerrell. Generał nie dorównywał wzrostem swemu władcy, lecz był również potężnie zbudowany. Na pozór łagodne oczy połyskiwały na śniadej twarzy. Długie, brązowe włosy generał nosił związane z tyłu, co chętnie naśladowali młodsi oficerowie. Kerrell uchodził za doskonałego wojownika, jednak niedawne wydarzenia bardzo skomplikowały jego życie i coraz częściej popadał w zadumę nad swym losem. Zawsze nie cierpiał Verkho. Nie ufał podstępnemu kanclerzowi, lecz nigdy nie potrafił przeciwstawić się jego intrygom i politycznym machinacjom. Generał nie mógł pogodzić się z faktem, że konsekwentne dążenie Verkho do władzy zakończyło się wojną domową oraz niewyobrażalnych rozmiarów katastrofą dla Imperium xantyjskiego. Ciężar wstydu i hańby wydawał mu się nie do zniesienia. Co więcej, Ifryn... — Jestem wdzięczny - odpowiedział Southan - lecz martwi mnie przyszłość moich dzieci. Azariemu trzeba zapewnić odpowiednią edukację.
— Bez względu na to, jaki spotka go los, czy zostanie cesarzem czy nie, zawsze będzie mógł liczyć na moją lojalność - odparł Kerrell. — Ma dopiero kilka miesięcy - zauważył Southan. - Jak potoczy się jego życie, gdy nas zabraknie? Kerrell milczał, a myśli burzyły mu się w głowie. Przyszłość była bardzo niepewna. — Syn to największy dar, jaki człowiek może dać światu — kontynuował cesarz. — Przyjście na świat męskiego potomka daje szczęście, lecz także nakłada na rodziców ogromną odpowiedzialność. Dlaczego się jeszcze nie ożeniłeś? Czy ród Adjemanów przeminie wraz z tobą? Generał spuścił głowę, próbując ukryć zażenowanie. Zastanawiał się, czy słowa Southana zawierały jakiś podtekst. — Jestem jeszcze młody — wymamrotał. — Mam czas. — W tak niepewnym świecie? — Przyjmę cokolwiek, co mi przeznaczone. Człowiek nie może od tego uciec. Nie spotkałem jeszcze niewiasty... — zająknął się. Jak mógł wytłumaczyć, że jedyna kobieta, która kiedykolwiek wzbudziła w nim gorące uczucia to żona Southana? Pokochał Ifryn od momentu, gdy przed dziesięciu laty eskortował ją w drodze do Xantium — ku jej cesarskiemu przeznaczeniu — lecz dopiero niedawno zdobył się na odwagę, odwzajemniała jego uczucia. Po dziesięciu latach doskonale zachowywanych pozorów, ich miłość wybuchła niepowstrzymanym płomieniem żądz jedynie raz, w magicznej pustce znajdującej się poza rzeczywistym światem. Jednak tamto cudowne zdarzenie dostarczało potem jedynie bolesnych wspomnień o zagubionej w przeszłości rozkoszy oraz spowodowało dręczące wyrzuty sumienia. Wtedy to właśnie Verkho fałszywie oskarżył Kerrella o zdradę. Generał rzeczywiście czuł się winnym, ale nie tego, o co posądził go kanclerz. Wiedział, że minione dni musi pochłonąć przeszłość, a jednak nie potrafił zapomnieć. Paląca pamięć wspaniałych chwil uniesienia nie opuszczała Kerrella dniem i nocą. — Jak ci wiadomo, nie ożeniłem się z miłości kontynuował Southan - lecz mimo to w końcu ją odnalazłem. - Uśmiechnął się miło, nieświadomie zwiększając cierpienie generała. - Mógłbyś uczynić podobnie. — Na razie mamy na głowie dużo ważniejsze sprawy - oświadczył niezręcznie młody mężczyzna, wskazując ręką na stos papierów leżących na stole. — Zatem weźmy się do pracy - skwitował cesarz. - Czy nadal życzysz sobie wiązać swój los z moim? — Tak. — Nawet jeśli zamierzam uczynić najgłupszą z możliwych rzeczy? — Szczególnie wtedy! - Twarz Kerrella rozjaśniła się po raz pierwszy. Southan przez chwilę
patrzył na niego niepewnie, lecz po chwili zaśmiał się ponuro. — Będzie to największy hazard w moim życiu - powiedział spokojnie. Poczucie winy wywołane błędnym osądzeniem Kerrella, Verkho, a nawet Ifryn ciążyło na sumieniu cesarza i za wszelką cenę pragnął naprawić wszelkie pomyłki. — Mój również - odparł generał. - Nigdy jednak nie pojawi się powód bardziej wart tego ryzyka. Mężczyźni zaczęli planować powrót do Xantium, jak tylko przybyli do spokojnego Nadal. Tymczasowy dwór stworzono w Brighthaven, portowej stolicy południowej prowincji. Od momentu odwrotu minął już prawie miesiąc i większość czasu spędzili próbując dowiedzieć się, co dzieje się na ziemiach należących uprzednio do Imperium. Chaos oraz niezwykłe zdarzenia w mieście sprawiały, że ustalenie wiarygodnych informacji przysparzało nie lada trudności. Stopniowo jednak obraz sytuacji coraz bardziej się krystalizował. Większość dawnego Imperium rozpadła się na mniejsze części, a podbite ziemie, odzyskawszy niezależność, tworzyły nowe przymierza i na każdym kroku okazywały swoją wrogość wobec upadającego cesarstwa. Patrząc z perspektywy, łatwo się dostrzegało, jak bardzo zgniła była struktura władzy Imperium — głównie z powodu drastycznych, niecnych metod Verkho. Southan i Kerrell odczuwali wstyd oraz żal. Obecnie połączył ich wspólny cel, więc obaj z zapałem gromadzili ludzi, broń, zapasy, a także niezbędne informacje. Olbrzymia armia xantyjska była rozproszona po całym obszarze Imperium, lecz zadziwiająco dużo oddziałów zachowało lojalność w stosunku do Kerrella. Kilka mniejszych krain, szczególnie na południu, połączyło swój los z Southanem, poszukując stabilizacji i oczekując jego pomocy w walce z zachłannymi sąsiadami. Wieści dochodzące z bardziej odległych lądów wydawały się niejednolite. Posłańcy przybywali codziennie, donosząc o pożodze wojennej obejmującej swym zasięgiem coraz to nowe obszary. Często też pojawiały się pogłoski o wielkiej wojnie rozgorzałej daleko na wschodzie, lecz bez sieci telepatów trudno było uzyskać rzetelne informacje. Wiele talentów wciąż tkwiło w środku ognistej kopuły otaczającej Xantium, a ci nieliczni pozostający na zewnątrz nie mogli skontaktować się z miastem. Próbowali jednak porozumieć się z innymi telepatami przebywającymi w różnych stronach Imperium, lecz wielu z tych szczególnych niewolników nie odpowiadało na wezwania. Mimo całego zamieszania powoli zaprowadzano porządek i ustalono plany odbicia stolicy cesarstwa. Nieustannie zwiększająca się armia miała wkrótce ruszyć do ataku. — Jeśli okaże się, że potrafię uwolnić świat od Verkho, wtedy będę szczęśliwy - stwierdził Southan. - Zło, jakie przyniósł światu - jakąkolwiek formę przyjmuje – stanowi dla nas największe niebezpieczeństwo. — Dopóki nie pokonamy kanclerza - podjął generał – nie zaznamy spokoju. — Powinnaś iść spać, pani. — Jest jeszcze wcześnie. Dopiero co położyłyśmy dziewczynki do łóżka — zaprotestowała słabo Ifryn, chociaż zmęczenie malowało się w jej podkrążonych brązowych oczach i na niezwykle bladej twarzy. W rzeczywistości perspektywa ciepłego łoża wydawała się niezwykle ponętna.
— Mężczyźni wytrzymają jeden wieczór bez twojej pomocy — stwierdziła Doneta. — Potrzebujesz wypoczynku, to pewne. Ostatnimi czasy nie odżywiałaś się należycie — dodała z naganą w głosie. Czarnowłosa służąca przybyła wraz z Ifryn z dalekiej wschodniej ojczyzny. Nie odstępowała swej pani niemal na krok, zostając najbliższą powierniczką cesarzowej. Była jedyną, obok Fen, która wiedziała coś więcej o związku Ifryn z Kerrellem, lecz nawet ona nie uświadamiała sobie prawdziwej głębi ich uczuć. — Ułóż Azariego w kołysce, a potem pomogę ci przygotować się do snu — perswadowała służąca. Ifryn z trudem powstrzymała napływające do oczu łzy. Jeszcze kilka miesięcy temu zadowalało ją pozostawanie na uboczu wielkiej polityki dworu cesarskiego i odgrywanie roli uległej żony. W końcu wypełniła też swoje zadanie, dając Southanowi następcę. Długo oczekiwano narodzin męskiego potomka, ponieważ dotychczas przyszły na świat dwie dziewczynki: Vrilla, obecnie dziewięcioletnia, i półtora roku młodsza Delmege. Przyjście na świat syna zapoczątkowało wszystkie okropne wydarzenia zakończone ucieczką z Xantium. W czasie swego pobytu w stolicy straciła oboje rodziców: króla Fylesa — jego duch odwiedził córkę na krótko, aby się pożegnać — oraz Zephię, która nieświadomie wypiła zatrute wino przeznaczone dla Ifryn. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, cesarzowa skupiła uwagę na dzieciach, swojej najbliższej rodzinie stanowiącej dla niej sens istnienia, lecz niesamowite przeżycie z Kerrellem przyćmiło wszystko. Podczas okresu próby Ifryn nabrała pewności siebie. W przeszłości zawsze unikała polityki, ale nagle okazało się, że została w nią samoistnie wmieszana. Zdecydowała się walczyć. Uchodziła za kobietę niezwykle inteligentną i delikatną, co odzwierciedlało się w jej naturalnym pięknie. Jednak obecnie odnalazła w sobie nieugiętą determinację i macierzyński zapał, które to cechy zadziwiły przyjaciół, a w szczególności Southana. Od pewnego czasu nie potrafiła znieść bezczynności, więc bierne oczekiwanie w Brighthaven działało jej na nerwy. Gdyby tylko mogła wykorzystać swoją pozycję do zrealizowania wytyczonych celów, wówczas pokonałaby wszelkie przeciwności. Nie potrafiła jednak tego uczynić i dlatego odczuwała wdzięczność dla Donety za przyjaźń i poparcie. Ifryn zaniosła synka do kołyski znajdującej się w komnacie sypialnej i ułożyła go troskliwie. Błękitne, niewinne oczy, tak podobne do oczu ojca, patrzyły na nią ufnie. Musiała odwrócić wzrok, ponieważ łzy popłynęły jej z oczu. Senny Azari westchnął lekko, lecz leżał nieruchomo, a jedynie maleńkie paluszki zaciskały się i prostowały bez widocznej przyczyny. Na jaki świat cię sprowadziłam?, zastanawiała się Ifryn. Co przyniesie ci przyszłość? Nagle przypomniały jej się słowa Alasii, dotyczące następcy Southana. Przeszłość i przyszłość są dla niego jednym i tym samym. Alasia zawsze wypowiadała się niejasno i Ifryn w dalszym ciągu nie wiedziała, co miała na myśli jej osobliwa, uduchowiona przyjaciółka. Nagle Ifryn zdała sobie sprawę, że dotyka palcami jednego z kolczyków. Klejnot był podarunkiem, który dostała od matki dziesięć lat wcześniej, w przełomowym okresie swego życia, gdy z księżnej małego królestwa stała się cesarzową potężnego Imperium. — Teraz nastąpił kolejny przełom — wyszeptała. — Ciekawe, co tym razem przyniesie los.
Do pokoju weszła Doneta, niosąc tacę z owocami, słodyczami i butelką wina. Ifryn mimowolnie uśmiechnęła się, widząc stanowczy wyraz twarzy służącej. — Jedz, a ja w tym czasie uczeszę ci włosy — rzekła Doneta. Cesarzowa posłusznie usiadła przy stole i niemrawo zabrała się do spożywania rarytasów, podczas gdy jej przyjaciółka, rozplótłszy długi warkocz, zatopiła szczotkę w gęstych, brązowych włosach. Wyćwiczony, zdecydowany ruch ręki Donety niósł ukojenie i Ifryn cieszyła się myślą o wcześniejszym odpoczynku. Przez jakiś czas żadna z kobiet nie odzywała się ani słowem. Ifryn wspominała swoją rozmowę z Fen i zastanawiała się, gdzie teraz może być jej przyjaciółka. Głos Donety wyrwał cesarzową z zamyślenia. — Czy pójdziemy z nimi, gdy armia wyruszy do Xantium? — Nie wiem — odparła z wahaniem Ifryn. — Southan nie powie mi o terminie wymarszu. Nie rozmawia ze mną na takie tematy. — To Kerrell zadecyduje o gotowości do opuszczenia Nadal — wtrąciła służąca. — Czemu jego nie spytasz? — Jest zbyt zajęty, aby poświęcić mi trochę czasu. Doneta usłyszała bolesną nutę w głosie swej pani. — Praca go pochłania — kontynuowała Ifryn. — Tłumi więc wszelkie uczucia, co zresztą czynił przez całe życie. — Jednak to człowiek — powiedziała ostrożnie Doneta. Ifryn milczała. — Powinnaś z nim porozmawiać. — Zrobiłabym to, gdybym mogła — odparła smutno cesarzowa. — Przypilnuję, żeby zjawił się tu jutro — stwierdziła stanowczo służąca. — Sprawa załatwiona. — Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, gdy Ifryn spojrzała na nią z wyrazem nadziei i niedowierzania na delikatnej twarzy. — Teraz proszę iść spać i zostawić wszystko Donecie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Większość gier to pozorowanie bitwy, gdzie jedynie duma zostaje okaleczona i próżność zabita. Strategia, taktyka, podstąp, kłamstwo; fałszywe zmagania intelektu z intuicją. Nigdy nie będzie dość.
Wąskie usta Cortona Magny zmarszczyły się w bezwiednym grymasie niezadowolenia, a rozszerzone oczy dały wyraz ogromnemu zdziwieniu. — Ktoś dolał wody do tego wina! — krzyknął, patrząc oskarżycielskim wzrokiem na kielich. — Po pierwsze nie zdążyło się jeszcze wyklarować — ciągnął, nieświadomy rosnącej w karczmie ciszy. — To... — Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Do tego czasu Corton bawił się doskonale, prowadząc zaciętą rozgrywkę w „Labirynt" ze swym przyjacielem i stałym kompanem, Grongarem. Obydwaj mężczyźni traktowali niezwykle poważnie zmagania w tej skomplikowanej grze wojennej, lecz stylem gry — jak zresztą wszystkim innym — różnili się od siebie diametralnie. Taktyka Grongara zdawała się tak nieporządna jak wygląd barbarzyńcy. Grał szybko, kierując się instynktem i nie kontrolowaną agresją. Corton zaś wykazywał cierpliwość i rozsądek, nie przejmując się szyderstwami przeciwnika. Jednak ta najdziwniejsza z możliwych para była dobrze dobrana pod względem umiejętności i obaj mężczyźni zdążyli już udowodnić swoją przewagę nad miejscowymi entuzjastami „Labiryntu". Grali więc między sobą, mając publiczność złożoną z biesiadników, którzy stawiali zakłady o wynik gry. Teraz po oświadczeniu Cortona wszyscy umilkli. Cisza pogłębiła się, gdy karczmarz — wysoki, szczupły mężczyzna imieniem Quince — wyszedł zza kontuaru i powolnym krokiem ruszył w kierunku stołu. W tym momencie nawet Corton zdał sobie sprawę z konsternacji, jaką wywołały jego słowa. Łypnął na Grongara i niema prośba o przebaczenie pomieszana z przerażeniem odmalowała się na jego subtelnej twarzy. — Mam nadzieję, że się przesłyszałem — powiedział spokojnie Quince. Nie padła żadna odpowiedź. — To najlepsze wino w całym Brighthaven — kontynuował karczmarz. — Każdy, kto twierdzi inaczej, będzie miał ze mną do czynienia. Jakiś pijany obserwator nie odczuł powagi przemowy. — Chciałeś powiedzieć: z Rime'em i Resonem — wtrącił, śmiejąc się z własnego dowcipu, lecz umilkł szybko pod spojrzeniem mężczyzn, o których mówił. Quince zatrudnił bliźniaków, żeby dbali o porządek i strzegli jego własności przed złośliwą lub zbytnio opieszałą klientelą. Obydwa osiłki znacznie przewyższali wzrostem swego pana, a na ich kończynach i plecach wyraźnie zarysowywały się potężnie mięśnie. Identyczne twarze wyglądały jak wyrzeźbione w granicie i
zdawało się, że mężczyźni ci należą do potomków dawno wymarłej rasy górskich olbrzymów. Nikt nie wiedział, skąd pochodzą. Żaden z nich nie wypowiedział więcej niż kilka słów, a intelekt z pewnością nie dorównywał tężyźnie fizycznej. Niewiele myśli rodziło się w dużych głowach, lecz co ujrzeli, zapamiętywali. Uwagi wymieniali między sobą w niezrozumiałym dla innych języku. Ich imiona stanowiły trudną do wymówienia kombinację chrząknięć i mlasków, więc ktoś z większym poczuciem humoru niż umiejętnością literowania nazwał ich Rime i Reson. Quince od kilku lat korzystał z błyskawicznych usług swych lojalnych pomocników. — Spróbuj tego wina raz jeszcze — Quince poinstruował Cortona. — Jestem pewien, że przekonasz się, jak błędnie osądziłeś jego wartość. Corton nie zdążył jeszcze unieść kielicha do ust, kiedy Grongar westchnął głęboko i podniósł się ze stołka. Człowiek północy nie grzeszył wzrostem, lecz za to był prawie tak szeroki jak wysoki, dlatego tylko prawdziwi głupcy decydowali się na walkę z Grongarem. Ubranie barbarzyńcy przypominało zbieraninę łachmanów trzymających się razem dzięki sznurkowi i zaskorupiałemu brudowi. Oczy i uszy tonęły w plątaninie tłustych, matowych włosów. W gęstej brodzie gdzieniegdzie widniały plamki piany. Kiedy zaczął przemawiać, głos wydobywał się, niczym głębokie warczenie, z otworu usytuowanego poniżej wydatnego, szerokiego nosa, który bezsprzecznie nadawał mężczyźnie najwięcej barwy. — Mój przyjaciel zwykle się nie myli — zauważył uprzejmie. — To kłamca — odparował Quince. — Nikt nie będzie mnie fałszywie oskarżał. Jestem mistrzem w tej dziedzinie! — A więc, mój panie mistrzu, twoje piekielne wino jest rozwodnione — powiedział ze złością Grongar. — Nieprawda! Kilku obserwatorów odsunęło się dyskretnie, a inni pozostali na miejscach, bawiąc się dobrze niespodziewanym widowiskiem. Większość uważała, że Quince folgował sobie trochę z rozcieńczaniem trunków, lecz nikt nie wyznałby mu tego prosto w twarz. Byli też tacy, którym nie spodobało się, że cudzoziemcy obrażają ich ziomka. — Czy wiesz, kto to jest? — wykrzyknął Grongar, wskazując sękatym paluchem na swego kompana. — Oto cesarski mistrz win! Quince spojrzał na Cortona siedzącego bez ruchu, wyraźnie podenerwowanego całym zajściem. Mistrz win był szczupłym człowiekiem o cienkich, szarych włosach. Schludny ubiór i całkiem zwyczajny wygląd sprawiał, iż Corton wtapiał się w tłum w równym stopniu, co Grongar się z niego wyróżniał. — Jasne! — odparł karczmarz z sarkazmem. — A ty niewątpliwie jesteś służącą cesarzowej Ifryn. Grongar przyjął groźną postawę, a był w tym wyjątkowo dobry. — Mówisz do mistrza ogarów na Dworze cesarskim — wysapał.
Quince roześmiał się gromko. — Mam już dość tych bzdur — stwierdził, po czym zwrócił się do Rime'a i Resona. — Wyrzućcie awanturników. Grongar nie drgnął nawet, kiedy osiłki postąpiły parę kroków do przodu. — Nie skończyliśmy naszej rozgrywki — zauważył spokojnie. — I co z tego? — Przepłynie tu jeszcze sporo pieniędzy. Kilku obserwatorów przytaknęło. Pewien przystojny mężczyzna o czarnych włosach i wąsach przystrzyżonych z iście wojskową precyzją odezwał się nagle: — Ma rację. Sporo pieniędzy. — Nie wtrącaj się, Zmura — syknął Quince, lecz powstrzymał bliźniaków ruchem ręki. Hazard był ogólną obsesją, a rozgrywki przybyszów bez wątpienia przynosiły karczmarzowi niemałe zyski. Nie chciał zadzierać ze swymi stałymi klientami, ale duma nie pozwalała mu puścić obelgi płazem. — Jeśli przeprosi — zdecydował w końcu — będą mogli dokończyć grę. — Nie widzę powodu, żeby kogokolwiek przepraszał — odparował szybko Grongar. — To wino jest rozwodnione, prawda? — Tak — potwierdził niechętnie Corton. — Dość tego! — wrzasnął Quince i gwałtownym ruchem ręki rozrzucił wszystko, co znajdowało się na planszy, wzbudzając tym okrzyk grozy wśród obserwatorów. Rime i Reson ruszyli naprzód, pomni swych obowiązków. Grongar okazał się jednak szybszy. Stół zawirował w powietrzu, odrzucając na bok Quince'a, który zatoczywszy się, runął na Rime'a. W chwilę później Grongar chwycił ciężki stołek i rozbił go o „stalowy" brzuch Resona, opóźniając tym samym atak osiłka. Barbarzyńca chwycił rękę przerażonego Cortona, chcąc odciągnąć go w bezpieczne miejsce. Po paru minutach wrzało już w całej karczmie. Kilka osób, nie przepadających za podobnymi przygodami, uciekło czym prędzej przez otwarte drzwi i okna, lub skryło się za kontuarem. Reszta z wyraźną uciechą obserwowała darmowe widowisko. Leżący na podłodze Quince spoglądał zaskoczony i bezradny, jak meble roztrzaskują się dookoła niego, a do bijatyki przystępuje coraz więcej biesiadników. Wątły i z natury spokojny Corton, nie mający żadnych szans w pojedynku na pięści, zdał się na łaskę Grongara, który walczył dziko i zapalczywie, co umożliwiało stopniowe opuszczenie centrum pola walki. Mimo to znajdowali się jeszcze w sporej odległości od drzwi, a Reson nadal stał na ich drodze. Nagle, zupełnie niespodziewanie, przyszło ocalenie. Właśnie pełzli pod stołem, gdy uchyliła się w podłodze klapa, a w otworze pojawiła się głowa i gestem zaprosiła ich do środka. Nie zwlekali ani
sekundy i już wkrótce, częściowo schodząc, częściowo spadając, zanurzali się w ciemnej otchłani. Klapa zamknęła się za nimi, tłumiąc dźwięki bitwy. Nieprzenikniony mrok rozproszyło światło lampy, w którym uciekinierzy dojrzeli wybawcę — równo przystrzyżonego hazardzistę. — Zmura Bithray, do waszych usług, panowie — powiedział z uśmiechem i ukłonił się lekko. — Jesteśmy twoimi dłużnikami — odparł Grongar uszczęśliwiony. — Dobrze wiedzieć, jak możecie się zachować w takich chwilach — zauważył ich rozmówca. — My, ludzie północy, powinniśmy trzymać się razem, nie sądzicie? — A jednak rozpoznałem ten akcent — wykrzyknął zachwycony Grongar, wyciągając ręce, by uścisnąć sprzymierzeńca. — Cześć ci, kompanie na wygnaniu. — Żołnierz? — spytał Zmura. — Kim innym jak nie wojownikiem mógłby być człowiek północy. — A zatem jedziemy na tym samym wózku. — Prawdę mówiąc — dodał Grongar — straciłem moją główną broń. — Ogary? Grongar skinął głową. — Z tego co wiem, nadal są w Xantium. Zmura odwrócił się do Cortona. — Znam imię twego towarzysza — powiedział. — Wymówił je wyraźnie jak przystało na żołnierza, lecz ty nadal pozostajesz bezimienny. — W przeciwieństwie do Cortona, barbarzyńca zawsze znajdował ogromną radość w nawiązywaniu nowych znajomości. Mistrz win przedstawił się uprzejmie. Powoli odzyskiwał oddech i równowagę wewnętrzną, lecz wciąż z niecierpliwością oczekiwał chwili, gdy opuszczą to miejsce. Zmura, mimo iż okazał się ich wybawcą, wprawiał go w niepokój. — Powinniśmy się zbierać — stwierdził Bithray, wypowiadając na głos myśli Cortona. — Quince zlezie tu, jak tylko dojdzie do siebie. Tędy. Prowadząc ich przez piwnicę, zatrzymał się po drodze, zdjął z półki pokrytą kurzem butelkę i podał ją Cortonowi. — Myślę, że to będzie ci bardziej smakowało. Wspiąwszy się po schodach, stanęli pod inną, dużo masywniejszą klapą, którą Zmura zaraz po odblokowaniu żelaznej zasuwy popchnął ku górze. Chwilę później trzej mężczyźni znaleźli się na ulicy. Nie zwlekając, odeszli szybkim krokiem od karczmy. — Czy pamiętacie rozstawienie na planszy? — spytał niespodziewanie Zmura. Po krótkim zastanowieniu Grongar i Corton przytaknęli równocześnie.
— To dobrze. Znam bardziej... odpowiednie... miejsce, gdzie możecie dokończyć swoją rozgrywkę. O ile się nie mylę, Grongar miał zwyciężyć w trzech ruchach. — Nonsens! — wykrzyknął ze złością Corton. — A jednak tli się w tobie iskierka życia! — zawołał radośnie Zmura. Gdy Corton zauważył, że mężczyzna wpatruje się w niego z nie skrywanym rozbawieniem, wbrew sobie wybuchnął śmiechem. — Jakby nie wystarczyło jednego szalonego człowieka północy... — poskarżył się głośno. — Ty przynajmniej wyglądasz jak istota ludzka. Grongar zachichotał wesoło.
ROZDZIAŁ ÓSMY Widziałem je wszystkie. Rzut kośćmi i rozdanie kart; spróchniałe ludzkie szkielety; listy pisane krwią, piasek i muł po przypływie; postrzępione chmury oraz stada ptaków; choroby słońca i zmieniające się kolory księżyca. Jest dość znaków w tych dniach. Pojawi się ciemny ogień wystarczająco potężny, by pochłonąć cały świat.
— Jesteś pewien? — dociekał Kerrell. — Tak jak mogę być, nie widząc tego na własne oczy — odparł Baylin. — Bogowie! — westchnął Southan. — Czy wszystko może obrócić się w nicość tak szybko? — Dokąd dotarłeś? — zapytał Kerrell. — Do Yermasoyi — powiedział Baylin. — Drogi na wschód są niebezpieczne o tej porze roku, nawet podczas pokoju. A poza tym pomyślałem, że powinienem możliwie najszybciej dostarczyć wieści. Baylin Parr był podróżnikiem kierującym się własnymi zasadami. Formalnie nikomu nie ślubował posłuszeństwa, lecz jako stary przyjaciel Kerrella często wyświadczał generałowi wielkie przysługi. Obecnie, porzuciwszy swój dom w Xantium, oddał się ratowaniu upadającego Imperium. Powrócił właśnie ze swej ostatniej wyprawy na daleki wschód, a to, co zaobserwował w trakcie podróży, nie napawało optymizmem. Według niego trzy kraje tworzące niegdyś najdalej wysuniętą linię zaporową Imperium xantyjskiego znalazły się w obliczu niebezpieczeństwa najazdu barbarzyńskich hord Hareshal Ketha. Southan nie mógł w żaden sposób pomóc tym odległym królestwom, chociaż ich upadek byłby wstrząsem dla całego kontynentu. — Haresh nie traci czasu — skomentował cesarz. — Od lat czekał na podobną okazję — zauważył Kerrell. — Jedynie posunięcia Verkho trzymały go w ryzach. — W głosie generała pojawiła się nuta goryczy. — Teraz... — Wzruszył ramionami. Czwarty członek niewielkiego zgromadzenia przemówił po raz pierwszy od czasu, gdy Baylin rozpoczął swoje sprawozdanie. Serchall Noy był gubernatorem Nadal, a ostatnie wydarzenia spowodowały, że jego dotychczas uporządkowane życie zmieniło się w istne piekło. Dawniej uchodził za inteligentnego, choć niezbyt operatywnego gubernatora, lecz lata zadowolenia i dostatku sprawiły, że umysł i ciało uległy osłabieniu. Mimo to jego współpraca z uciekinierami była nie tylko mile widziana, ale również konieczna. — Jeśli Idiron upadnie, jak długo przyjdzie nam żyć w zagrożeniu? — zapytał nerwowo.
— Idiron jeszcze nie upadło i niewątpliwie nie dojdzie do tego przez jakiś czas — powiedział Baylin i zaczął wyjaśniać, że Haresh zignorował ogólnie znaną mądrość, według której Idiron stanie się oczywistym celem ataku ze wschodu. Podzielił wojsko, powierzając dowództwo nad prawie połową swemu najstarszemu generałowi. Resztę poprowadził osobiście. Obydwie armie, pokonawszy górzysty teren, natarły na północne oraz południowe ziemie: Tilesię i Agreę. Równoczesny atak niósł w sobie ważny element zaskoczenia, więc gdyby plan się powiódł, Idiron znalazłoby się w olbrzymich kleszczach, w których byłoby miażdżone wedle życzenia Haresha. — Agrea nie zdołała się obronić — kontynuował Baylin. — Niektóre wieści mówią, że Besistral nie żyje lub wzięto go do niewoli, ale nie dałbym temu wiary. Raamon walczy zaciekle w Tilesii, lecz póki co nie stanął twarzą w twarz z Hareshem. Przywódcy napadniętych terytoriów zostali kompletnie zaskoczeni. Latif nie wie zatem, w którą stronę się zwrócić. Niedawno koronowany król Idironu, kuzyn cesarzowej Ifryn, Latif, zasiadł na tronie po śmierci jej ojca. Zarówno Southan jak i Kerrell szczególnie przejmowali się losem ojczyzny Ifryn, lecz w tym momencie nie mogli pomóc w żaden sposób. — Po opanowaniu tych ziem nic nie powstrzyma Haresha, aż nie dotrze do zachodnich krańców Wielkiej Równiny — powiedział Kerrell. — Czy to, co już zdobędzie, mu nie wystarczy? — spytał Serchall. — Człowiek pokroju Haresha nie zna słowa „wystarczy" — odparł Baylin. — Prędzej czy później będziemy musieli stawić czoło jego wojskom — potwierdził ponuro Kerrell. — Teraz jednak mamy inne problemy na głowie. — Może spróbujmy ułożyć się z Hareshem? — spytał niespodziewanie Southan. — Jeśli przedstawimy dostatecznie kuszącą propozycję, moglibyśmy namówić go na przymierze przeciwko Verkho. Pomysł wydawał się na wskroś szalony, lecz pozostali zastanowili się poważnie nad słowami cesarza, zanim odpowiedzieli. — Nie wiem, co możemy mu zaoferować w tej sytuacji — odparł powątpiewająco Kerrell. — To oczywiście niezwykła myśl — zauważył Baylin, szczerząc zęby. — Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy układać się z Hareshem. Przerażenie zawsze dyktowało jedynie dwa rozwiązania: walkę lub ucieczkę. — Twój pomysł ma pewną zaletę, panie — odezwał się Serchall do Southana. — Układ wydaje się dużo lepszym wyjściem niż nieustanna rzeź. Lecz czy jest możliwy? Kto dotrze do Haresha? Niewielu kiedykolwiek widziało jego oblicze. — Na pewno są jakieś sposoby — stwierdził Baylin. — Nawet wielki Hareshal Keth musi czasem wyjść, żeby wziąć udział w grze. — Czy zgłaszasz się na ochotnika? — zapytał cicho Southan.
— Czemu nie — odparł radośnie podróżnik. — Szybko się nudzę, gdy zbyt długo pozostaję w jednym miejscu. Poza tym nigdy nie rozmawiałem z nikim, kto był odpowiedzialny za śmierć co najmniej dwudziestu tysięcy ludzi. Gdy Baylin i Serchall wyszli już z komnaty, Southan wraz z Kerrellem zaczęli przeglądać najnowsze mapy oraz raporty, popijając wino z płaskiej flaszki. W końcu generał odsunął od siebie papiery i przetarł zaczerwienione oczy. Wiedział, że przed każdą operacją wojenną należy poczynić staranne przygotowania, lecz dotarli do takiego etapu, kiedy zbyt wiele przypuszczeń prowadzi do niepowodzenia. Southan, spojrzawszy znad stołu, zobaczył zmęczenie malujące się na twarzy Kerrella, jednak rozpoznał także, iż przyjaciel podzielał jego zapał niezbędny do działania. — Jak długo, według ciebie, będziemy maszerowali? — zapytał cicho. — Dwa miesiące — odparł z namysłem Kerrell. — Mniej, jeśli otrzymamy zaopatrzenie z południa. Nie można winić ludzi, że gromadzą zapasy na zimę, lecz nie ułatwia to pracy mojemu kwatermistrzowi. — Szczególnie teraz, gdy połowy są mizerne. Kerrell popatrzył zdziwiony na Southana. Nie sądził, że cesarz zdaje sobie sprawę z tak doczesnych problemów. Myśli musiały odzwierciedlić się na twarzy generała, bo jego przyjaciel uśmiechnął się znacząco. — Czasami docierają do mnie niektóre pogłoski — wyjaśnił Southan. — Nie żyję przecież w całkowitej izolacji. Oblicze Kerrella pojaśniało. Ucieszył się, że w tym całym nieszczęściu wyszło na jaw człowieczeństwo jego pana. W podobnych chwilach rozumiał, choć odczuwał przy tym odrobinę zazdrości, dlaczego Ifryn pokochała swego męża. — Ostatnie powodzie nie pomogły — odezwał się w końcu, odpychając na bok osobiste przemyślenia. — Ludzie morza nie wiedzą, co się stało, lecz połowy rzeczywiście są obecnie słabe. — Znaki — powiedział Southan. — Nie rozumiem. — Szukają znaków. — Wielu tak czyni w tych trudnych czasach — odparł niezręcznie Kerrell. — Żeglarze i rybacy zawsze uchodzili za przesądnych. — Nie tylko oni — oświadczył cesarz. — Coraz mniejsze rzesze odwiedzają stare świątynie i codziennie słyszy się o nowych prorokach. Nazywają ich mesjaszami. — Ludzie zwracają się do bogów, kiedy...
— Zawodzą ich świeccy władcy — dokończył Southan. — Ja ich też zawiodłem, czyż nie? — Do nas wszystkich mieli prawo stracić zaufanie — przyznał Kerrell. — Lecz jeśli pokonamy Verkho... — Niektórzy mówią, że będziemy potrzebowali czegoś więcej niż armii, żeby tego dokonać — wtrącił Southan. — Nasz kanclerz renegat używa czarów. Musimy zatem odnaleźć własną magię. W głowie Kerrella natychmiast powstało wiele pytań. Jaką magię? Skąd i kto może ją kontrować? Do czego to doprowadzi? — Mało wiem o tajemnych mocach — powiedział w końcu. — W istocie — westchnął Southan. — Mnie również są one obce. Verkho miał mnóstwo ekspertów, a teraz tkwią zamknięci wewnątrz tej piekielnej kopuły. Trzeba jednak znaleźć kogoś, z kim będziemy mogli porozmawiać na ten temat. Nawet jeśli nic nie uda nam się osiągnąć, przynajmniej damy świadectwo, że nie siedzieliśmy z założonymi rękoma. — Dopilnuję, aby odszukano odpowiedniego człowieka, panie. — Nie patrz z taką dezaprobatą, Kerrellu. Ty najlepiej ze wszystkich powinieneś znać siłę czarów. — Niech je diabli wezmą! — krzyknął generał. — Magia nie ma nic wspólnego z honorem, męstwem i moralnym postępowaniem. — Na to wszystko przyjdzie czas, gdy wygramy walkę — powiedział Southan. Kerrell poczuł się nieswojo, gdy zdał sobie sprawę ze swego niekontrolowanego wybuchu, więc teraz schylił jedynie głowę na znak zgody. — Gdybym tylko mógł zebrać wszystkie duchy, które, według tego co mówią ludzie, są wszędzie — kontynuował Southan — i stworzyć z nich olbrzymią armię. — Roześmiał się na samą myśl. — Armia duchów. Jak ci się to podoba, generale? Kerrell nie odpowiedział, ukrywając prawdziwe odczucia za uprzejmym uśmiechem. On również wiedział o niezwykłej liczbie widmowych istot. Do jego uszu dotarła nawet opowieść o szczególnej zjawie próbującej wpłynąć na świat żywych. Chodziło o Coulsona Adjemana. Dlaczego ukazał się innym, a nie własnemu synowi? Kiedy Kerrell wyszedł z komnaty cesarza, zauważył oczekującą na niego Donetę. Służąca wypełniła obietnicę, przyprowadzając generała do swej pani. Następnie zajęła się dziećmi, pozostawiając Ifryn i Kerrella samych. Wciąż nie czuli się swobodnie, będąc tylko we dwoje, lecz widoczna ulga i radość na twarzy Ifryn wzbudziła ciepło w Kerrellu, poprawiając mu humor. Nie ośmielili się dotknąć wzajemnie, intymność kontaktu fizycznego byłaby zbyt ciężka do zniesienia, lecz przynajmniej mogli rozmawiać.
— Wyglądasz na zmęczonego — zaczęła Ifryn. — Miałem ciężki dzień — przyznał. — Jest wiele rzeczy do zrobienia, zbyt wiele, aby Southan sam podołał wszystkiemu. Ja... — A zatem pozwól mi pomóc, ty głupcze! — wyrzuciła z siebie. — Nie powinieneś trzymać mnie z dala od wszystkiego. Jestem wystarczająco mądra i silna — kontynuowała, starając się zapomnieć o kompletnym wyczerpaniu poprzedniej nocy. — Uważasz, że sam dasz sobie radę? Prawie nie rozmawiałeś ze mną od czasu, jak tu dotarliśmy — zakończyła z wyrzutem. Kerrell nie potrafił spojrzeć jej prosto w oczy. — Mów, co się dzieje! — zażądała. — Wieści nie są zbyt dobre. — Tym bardziej powinieneś zrzucić część brzemienia — odparła rozsądnie Ifryn. Powiedział o przygotowaniach, o stanie wojska, przekazał informacje dotyczące innych części rozpadającego się Imperium, zwracając przy tym uwagę na tragiczne położenie Idironu. Zrelacjonował nawet dyskusję na temat misji Baylina do Haresha. Wspomniał także o wyraźnej potrzebie użycia magii w walce z Verkho. Sytuacja wyglądała naprawdę źle i Ifryn przysłuchiwała się z ciężkim sercem, próbując ukryć ogarniające ją przerażenie. Niektóre wieści i pogłoski dotarły do niej już wcześniej, lecz o większości nie miała pojęcia. Wysunęła kilka własnych propozycji, lecz zdawała sobie sprawę, że najlepiej mogła pomóc Kerrellowi, biorąc na swe barki chociaż część jego obowiązków. — Magia jest niezmiernie ważna — rzekła. — Fen powiedziała, że jej siostra... Urwała w pół słowa, słysząc zdławiony krzyk, a następnie odgłos dziecięcego śmiechu, dochodzący z sąsiedniej komnaty. Oboje zerwali się na nogi. Ifryn pobiegła do drzwi, a za nią natychmiast ruszył generał. Kiedy zajrzeli do środka, przyczyna gwałtownej konsternacji stała się oczywista. W pokoju, obserwowana przez wnuczki i przestraszoną Donetę, która tuliła opiekuńczo Azariego, stała widmowa postać Zephii, zmarłej matki Ifryn. — Babcia tu jest! — wrzasnęła Vrilla, chichocząc. — Wygląda na zdenerwowaną. Usta ducha poruszały się ciągle, ale ani jedno słowo nie dotarło do świata żywych. Zjawa odwróciła się twarzą w stronę Ifryn i Kerrella. Żadne z nich nie wiedziało, jak zareagować. — Musisz mówić głośniej, babciu — odezwała się niespodziewanie Delmege. — Ledwo cię słyszę. — Słyszysz ją? — zapytała szeptem Ifryn. Delmege popatrzyła na matkę swymi pięknymi, brązowymi oczami. — Tak — odpowiedziała. — Ona utyskuje. — Na co?
Teraz Zephia zwróciła się ku Delmege, poruszając z wściekłością ustami. — Nie trzeba krzyczeć! — zawołała dziewczynka, zakrywając uszy. Duch wykonał niecierpliwy gest i kontynuował przemowę. — Babcia mówi, że ma wiadomość od tej głupiej kobiety, która mieszka w gnieździe nietoperzy — przekazała Delmege. — Od Alasii? — Ifryn poczuła przypływ nadziei i strachu zarazem. Blada przyjaciółka została w Xantium. Cesarzowa martwiła się jej losem. — Mówi, że ogień jest tylko początkiem — ciągnęła córka. — Zostało ci niewiele czasu, jeśli chcesz powstrzymać skrzek. Co to oznacza? — Młoda twarzyczka wykrzywiła się w zdumieniu. Zjawa zniknęła nagle i Ifryn pobiegła, by przytulić córeczkę. — Dobrze się czujesz, kochanie? Delmege skinęła głową, a następnie ziewnęła. — Chce mi się spać — rzekła, po czym dodała: — A Alasia wcale nie jest głupia. — Oczywiście, mój skarbie — odparła Ifryn. — Czy to wszystko, co powiedziała babcia? — Tak. Nie wydawała się zbyt szczęśliwa. Ifryn spojrzała przez ramię córki na Kerrella. My też nie jesteśmy szczęśliwi, pomyślała ze smutkiem. My też nie jesteśmy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Dźwięk przechodzi przez żelazo, kamień i wodę, nawet przez ziemię i powietrze. Dla tych, którzy słyszą, musi być wolny. Żadne lochy nie mogą uwięzić ciszy, nie ma azylu od krzyku. Chyba że w obłąkaniu.
Gdy ochłonął z pierwszego wrażenia spowodowanego przybyciem cesarza Southana i jego świty, Serchall Noy dojrzał pewne zalety swojego położenia. W czasie gwałtownych zmian zachodzących na świecie zaczęto cenić siłę i stabilność. Wielu ludzi i sporo krain zachowało lojalność w stosunku do Southana i Kerrella. Resztki cesarskiej armii wraz z wojownikami stacjonującymi w Nadal stanowiły potężną siłę, z którą każdy musiał się liczyć, Serchall więc z radością usunął się na bok, czyniąc odpowiedzialnym za los Nadal bardziej kompetentne osoby. Najważniejszym zadaniem prowincji było utrzymywanie olbrzymiej Floty Południowej, lecz od czasu gdy admirał Barvick wraz z połową swych okrętów przepadł bez wieści, gubernator już całkowicie stracił wiarę w jej potęgę. Serchall przyjął przybyszów z Xantium w zamian za ich protekcję. Taki układ ogromnie go cieszył. Oddał Southanowi nawet swą główną kwaterę, pozostawiając mu do dyspozycji nie tylko własne mieszkanie, lecz również całą administrację prowincji. Pomagał jak mógł najlepiej, ale prawdę mówiąc zrzucenie trosk na cudze barki sprawiło mu ogromną ulgę. Serchall przeniósł swą rezydencję do pałacu letniego, dużo mniejszego od gubernatorskiej kwatery głównej, lecz całkiem okazałego budynku położonego na peryferiach miasta. Został on zbudowany przed ośmioma laty wedle osobistych zaleceń Serchalla. Początkowo letnią rezydencją gubernatora Nadal był wzniesiony bez jednolitego planu zamek w górzystym rejonie na południowym wschodzie prowincji. Mimo że chronił przed doskwierającym gorącem nadbrzeżnej równiny, sama jego konstrukcja — w mniemaniu Serchalla — pozostawiała wiele do życzenia. W miarę upływu lat podróż do zamku stawała się dla rządcy coraz bardziej uciążliwa. Nowy letni pałac z chłodnymi, marmurowymi korytarzami, luksusową armaturą i dbałą służbą dostarczył wiele radości. Gubernator mógł tutaj rozkoszować się towarzystwem którejkolwiek ze swych trzech żon albo jednej z wielu oficjalnych kochanek. Kiedy miał ochotę, z dumą zajmował się licznym potomstwem. Raczył się najlepszym jadłem i winem, słuchał muzyki, oddawał się innym rozrywkom lub zażywał kąpieli w gorącej, perfumowanej wodzie. Kilka komnat zostało przeznaczonych do różnego rodzaju gier, więc często również sprawdzał swe umiejętności w rozgrywkach z przyjaciółmi lub gośćmi. Tego wieczoru żadna z tych atrakcji nie potrafiła dorównać powabem myśli o odpoczynku we własnej komnacie, stanowiącej osobiste sanktuarium Serchalla. Była miejscem absolutnego spokoju i ciszy. Tylko słudzy mieli prawo wchodzić tam na chwilę w ciągu dnia w celu wypełnienia obowiązków. Męczące spotkanie sprawiło, że gubernator czuł się niesamowicie znużony i nie pragnął niczego więcej niż ucieczki do swej sypialni. Odprawiwszy ostatniego służącego, Serchall zdjął klucz z wiszącego na szyi łańcuszka i otworzył solidne drzwi — jedyne wyjście, do którego tylko on miał dostęp. Przestąpiwszy próg, znowu zamknął
drzwi na klucz, po czym skierował się ku komnacie sypialnej. Kiedy kroczył po drewnianej podłodze, deski poruszały się minimalnie, skrzypiąc przeraźliwie. Dźwięk ten mógł wyprowadzić z równowagi najbardziej opanowanych, lecz Serchall jedynie się uśmiechnął. Tajemnicę „gadającej podłogi" zdradził mu pewien kupiec — podróżnik. Opowiedział on, jak książęta z dalekiego południowego kraju używali tego „wynalazku" do zabezpieczania się przed zamachem na swoje życie. Minęły dwa lata i wiele wykonano eksperymentów, zanim wreszcie ukończono układanie osobliwej podłogi. Teraz nawet najzręczniejszy akrobata ani najmniejsze dziecko nie zdołałoby przejść przez deski, nie czyniąc przy tym hałasu. Gubernator kazał nawet przeprowadzać próby z wężami i skorpionami, lecz także te zwinne, jadowite stworzenia nie były w stanie poruszać się bezgłośnie. Przemierzywszy niewielki odcinek drogi, Serchall usłyszał głębokie warczenie, które po chwili zmieniło się w radosne szczekanie. Strange, wyjątkowo brzydki pies mieszanej rasy, wiedział, że nie wolno wchodzić na „gadającą podłogę", więc czekał niecierpliwie na swego ukochanego pana w wejściu do głównej komnaty. Strange sypiał tutaj w nocy i z pewnością usłyszałby przybycie intruza, gdyby przypadkiem Serchalla zmorzył głębszy sen. Każdy nieproszony gość miałby poważne powody, by pożałować spotkania z kudłatą bestią. Serchall wytarmosił uszy Strange'a, a następnie pozostawił psa, by ten dalej pełnił obowiązki stróża. Grube, bielone ściany centralnej komnaty w kształcie koła obwieszono jedwabiem i dziełami sztuki. Niewielkie świetliki w dachu opatrzone stalowymi prętami były jedynymi oknami w pomieszczeniu. Ktoś, kto chciałby się przez nie dostać do środka, musiałby najpierw pokonać strome mury otaczające pałac. Za dnia otwory przepuszczały sporo światła, lecz teraz, gdy zapadał zmrok, tylko pojedyncza lampa oliwna rozjaśniała mroczne wnętrze. Serchall zapalił kilka innych za pomocą cienkiej świeczki, nalał sobie szklanicę słodkiego wina, a następnie ze swego bogatego księgozbioru wybrał tom poezji. Jakiś czas później alkohol i barwne wyobrażenia zmąciły nieco jego umysł. Zdjął ubranie, zgasił wszystkie lampy oprócz jednej i wślizgnął się do łóżka, rzucając krótką komendę w kierunku warującego brytana. Wkrótce zasnął, a pies po chwili poszedł w ślady swego pana, ułożywszy pysk pomiędzy przednimi łapami, tuż przed deskami podłogi. Gubernatorowi jednak nie dane było odpocząć. Obrazy rzezi, obcych wojowników, krwi, dymu i wrzasków wypełniły jego sny. Mokry od potu zbudził się w środku nocy. Świadomość bezpiecznego schronienia uciszyła łomocące serce i uspokoiła myśli, lecz gubernator nie odważył się powrócić w ciemną otchłań snu. Wstał, narzucił na siebie chroniącą przed nocnym chłodem tunikę i udał się w kierunku komody, w której przechowywał wino. Poruszał się bezszelestnie, stąpając bosymi nogami po gładkiej marmurowej posadzce. Wino błyszczało niczym rubin, a bogaty, głęboki zapach trunku wypełnił nozdrza mężczyzny. Pił, z radością myśląc, że kolejny kielich pozwoli mu uwolnić się z sennych koszmarów i dostać się do przyjemnej krainy zapomnienia. Powtórnie napełniwszy pucharek, zrobił w tył zwrot, zamierzając wrócić do ciepłego łoża, i... zamarł w bezruchu. Na środku pokoju stał człowiek odziany w długie białe szaty i patrzył na Serchalla. Drzwi znajdujące się za nim były zamknięte, a Strange spał spokojnie na swoim posterunku. Żaden dźwięk nie zakłócił psu jego snu, lecz to wydawało się niemożliwe! Gubernator z trudem panował nad ogarniającym go przerażeniem. Jego wzrok przeskakiwał pospiesznie z drzwi na psa, na „gadającą podłogę" i z powrotem na intruza. — Jak... jak się tu dostałeś? — wyjąkał. — Kim jesteś?
— Posłańcem — oświadczył spokojnie nieproszony gość. — Przybywam od cesarza Verkho, władcy Imperium xantyjskiego. Serchall zaniemówił ponownie. Myśli kłębiły mu się w głowie nieprawdopodobnie, aż w końcu zaczął wątpić w trzeźwość swojego umysłu. Wzdrygnął się mimochodem, gdy posłaniec sięgnął pod obszerne szaty. Nieznajomy nie wyjął jednak broni, lecz jedynie mały, biały kamień, który ułożył ostrożnie na rozpostartej dłoni. — Ujrzyj swego nowego pana i usłysz jego słowa — powiedział wzgardliwie. W tym samym momencie przed zahipnotyzowanym gubernatorem pojawił się połyskujący, półprzezroczysty obraz Verkho. Widmo przemówiło. — Pozdrawiam cię, Serchallu. Zabawiasz się w niebezpieczną grę, mój przyjacielu. Przyjmowanie renegatów może zostać odebrane jako zdrada. — Mimo że były kanclerz uśmiechnął się, jego srebrne oczy promieniowały złośliwym blaskiem, a spokojnie wypowiadane słowa cięły niczym bicze. — Z pewnością nie dajesz wiary słowom zdrajców — kontynuował Verkho. — Xantium nadal istnieje, a ja jestem obecnie władcą jeszcze potężniejszej cesarskiej mocy. Wymagam od ciebie lojalności. Sądzę, że wiesz, iż konsekwencje odmowy będą wyjątkowo nieprzyjemne. Jutro o tej porze mój posłaniec odwiedzi cię ponownie, a ty złożysz mu hołd lenny. Oddasz całą swoją armię do mojej dyspozycji i podejmiesz odpowiednie kroki, by pojmano Southana, Kerrella i ich podwładnych. Myślę, że wyrażam się jasno. — Po krótkim milczeniu Verkho dodał: — Mój sługa ukaże ci cząstkę mocy, jaką posiada twój nowy pan. Po tych słowach zjawa zniknęła. Wysłannik schował kamień i dramatycznym gestem wskazał łoże gubernatora, które w tym samym momencie wybuchnęło płomieniem. Serchall skulił się przerażony i zdziwiony zarazem, gdy dym wystrzelił w kierunku sufitu, unosząc skrawki pociemniałego płótna. Posłaniec obrócił się na pięcie, minął wciąż nieruchomo leżącego psa — strażnika, po czym przeszedł po drewnianej podłodze, nie wywołując najmniejszego dźwięku. Otworzył drzwi i zniknął. Dopiero wtedy Serchall zareagował. Dusząc się od dymu, wybiegł z sypialni. Trzeszczenie podłogi natychmiast zbudziło Strange'a, który zaczął ujadać szaleńczo. Gubernator chwycił za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Gdy w końcu wydostał się z tajemniczego przejścia, zawołał na pomoc służbę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Szara chmura ma teraz formą i nazwę. Zaćmiewa każdy cień. Panuje wielki chaos.
Mimo że wielkie miasto Xantium przestało już płonąć, gigantyczny całun dymu pozostał, rzucając przygnębiający mrok na opuszczone ulice. W niektórych miejscach płomienie dopełniły swego dzieła, zamieniając szerokie połacie ziemi w szary popiół. Gdzie indziej pożary już wymarły, nie znajdując dla siebie pożywki, lub zostały stłamszone przez mieszkańców. Niektóre rejony miasta, szczególnie położone w wyższych partiach — Krąg i Dziedzina, gdzie przeważały kamienne konstrukcje — uniknęły poważniejszych zniszczeń. Purpurowa kopuła nadal skrywała przed światem zewnętrznym wszystko, co niegdyś było Dworem cesarskim. Ciepły wiatr wiał od magicznej zapory. Ludzie, którzy postanowili zostać w mieście wraz z żądnymi przygód awanturnikami, mieszkali w mrocznym niepewnym świecie, stwarzającym jednak wiele okazji do szybkiego zaspokojenia własnej chciwości. Poszukiwali wartościowych przedmiotów, broniąc ze wszystkich sił swoich trofeów. W obrębie murów miasta znajdowało się kilka dużych magazynów i pomniejsi dygnitarze wojskowi, sprawujący nad nimi kontrolę, w jednej chwili stali się potężni w obrębie swych własnych dzielnic. W dotychczas bezprawnie funkcjonującym społeczeństwie pojawiły się zaczątki prymitywnej hierarchii. Nie koronowanym królem Poziomów został Bravin Flude, gdyż zajmował się szerokimi podziemnymi zbiornikami na wodę, a od nich ściśle zależały miejskie zapasy wody. Bravina i jego kompanów nazwano Dziećmi Wody. Podczas pospiesznej ewakuacji Xantyjczycy pozostawili ogromne ilości wartościowych przedmiotów, które teraz rozdrapywano i gromadzono w przeróżnych warowniach, aby w odpowiednim momencie przenieść je na Martwe Ziemie, gdzie nimi handlowano. Stolica stała się miejscem przemocy zamieszkanym przez szaleńców i morderców. Oszalałe zwierzęta czyniły ten koszmar jeszcze straszniejszym. W przeciwieństwie do tego, co uważali sceptycy, bestie rzeczywiście osiągnęły olbrzymie rozmiary. Niegdyś oswojone psy zdziczały, gigantyczne szczury plądrowały sklepy i nawet ptaki czasem atakowały ludzi. Jednak najbardziej przerażającymi ze wszystkich stworzeń były morskie smoki. Te monstrualne, jadowite jaszczury miały opancerzoną skórę i krótkie, niesłychanie silne łapy. Jeden z takich potworów został zabity tuż przed masowym exodusem — niektórzy twierdzili, że przez samego cesarza Southana — lecz pięć pozostałych grasowało wśród ruin, rosnąc w błyskawicznym tempie, zabijając i pożerając swoje ofiary. Obiecywano niezwykle cenne nagrody za schwytanie żywej lub martwej bestii. Po jakimś czasie dwa smoki morskie zostały zabite przez zorganizowane grupy łowców, lecz reszta pozostawała wciąż na wolności. W opuszczonym mieście tętniło życie pełne gwałtu i przemocy, rządzone prawem silniejszego. Oczywiście do momentu przybycia żołnierzy. Twierdzenie, że wyglądali oni osobliwie, wydawało się niedomówieniem. Kilka oddziałów wyszło z różnych bram murów Dworu. Kiedy wojownicy znaleźli się na zewnątrz, każdego z nich otaczała błyszcząca, migotliwa aura czerwonego światła. Wyglądało to tak, jakby zostali zanurzeni w
substancji tworzącej ognistą kopułę. Nie wydawano na głos żadnych rozkazów, a mimo to poszczególne oddziały maszerowały w określonym kierunku, ignorując zaciekawionych obserwatorów i wzgardliwe okrzyki. Wkrótce stało się jasne, że podążali do magazynów z żywnością. Wojskowi dygnitarze szybko zorganizowali obronę. Walka skończyła się tuż po jej rozpoczęciu. Czerwone poświaty skutecznie chroniły wojowników. Potężne uderzenie topora lub miecza mogło powalić ich na ziemię, nie wyrządzając jednak żadnej krzywdy. Żołnierz wkrótce stawał na nogi z obojętnym wyrazem twarzy, gotowy do dalszej walki. Nawet strzały nie mogły przebić magicznej zbroi. Z drugiej strony zaś broń przybyszów spod kopuły cięła z ogromną skutecznością, a każdy nieszczęśnik, który otarł się o czerwoną poświatę, odskakiwał oparzony. W obliczu niezwykłego przeciwnika, widząc jak wielu kompanów zostało zaszlachtowanych, obrońcy wkrótce dali za wygraną, porzucając swoje warownie. Głowy Bravina i kilku innych dygnitarzy żołnierze zatknęli na palach wzniesionych w widocznych miejscach na zewnętrznym murze Koła. Po tym wydarzeniu wielu z pozostałych mieszkańców miasta postanowiło wyjechać jedynie z podręcznym dobytkiem. Okazało się jednak, że Wielkie Bramy zostały zaryglowane i pilnowane przez nieubłaganych strażników. W Xantium zapanował stan wojenny. Verkho powoli odzyskiwał pewność siebie. Przez kilka dni od momentu uwolnienia talizmanu z wiekowych oków, trapiły go wątpliwości i obawy. Na stole leżało oko boga — chłodna, sucha kula żywego kamienia, która zdawała się szydzić z jego niedoskonałości. Verkho wiedział, że w końcu uzyskał dostęp do prawie nieograniczonej mocy, lecz teraz, gdy mógł zrealizować wszystkie swoje marzenia, zaczął obawiać się pułapek. Opuściła go odwaga i zdał sobie sprawę, jak żałośnie skromną dysponuje wiedzą. Jednak mimo rosnącego szaleństwa, w kanclerzu odrodziła się pewna część dawnej przebiegłości. Testował, próbował, eksperymentował i uczył się coraz więcej. Cieszyły go niewielkie sukcesy, które nie przynosiły jakichś niepokojących reperkusji. Zapanował nad chaosem i odzyskał władzę nad dworzanami oraz sługami przebywającymi w obrębie kopuły. Talenty trzymane w kompleksie ministerium, mieszczącym się w podziemiach Dworu, znowu stały się uległe — w dużej mierze ku uldze Hariosa Kedhara, urzędnika odpowiedzialnego za ten projekt. Garnizon został zreorganizowany, a żołnierze otrzymali nowe zadania i świetną broń. Verkho przeanalizował dokładnie sytuację zarówno w obrębie kopuły jak też całego miasta i dopiero wtedy pomyślał o przyszłości. Wszechobecna czerwona łuna unosiła się nad światem. Gwiazdy nie rozświetlały już nieba nad Xantium. Verkho odizolował się od świata w swojej pracowni, gdzie chodząc w kółko, myślał i mówił do siebie na głos. — Dziś w nocy! — wykrzyknął. — Dziś w nocy moi posłańcy zaniosą ultimatum do najdalszych krańców Imperium. Wkrótce wszyscy poznają prawdę, że j a jestem cesarzem, że posiadam moc i wolę boga! Błyszczące srebrne oczy zwróciły się ku niewzruszonemu talizmanowi. — Słyszysz mnie, co, Gar? Jestem twoim władcą, twoim zbawcą. Musisz wypełniać me żądania. — Cień zwątpienia przemknął po jego ciemnej twarzy. — Takie są warunki układu. Dla ciebie zrezygnowałem z wielu rzeczy, dlatego mam prawo ci rozkazywać — powiedział dobitnie, jakby
próbował przekonać samego siebie o prawdziwości wypowiedzianych słów, lecz w jego głosie znów zabrzmiała nuta niepewności. — Oddałem czternaście lat życia. Poświęciłem talent. Znosiłem ból. — Uniósł lewą rękę owiniętą w brudne, poplamione bandaże. Oko zamrugało, a Verkho umilkł. Ten powolny ruch wciąż odbierał mu odwagę. Do tej pory Gar wykazywał całkowite posłuszeństwo. A jednak... Verkho wiedział, że musi zachować czujność. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że talizman nie był jego niewolnikiem i czekał, aż Yerkho popełni jakiś błąd. Gara rzeczywiście cieszyło oczekiwanie. Zdawał sobie sprawę, że powinien odczuwać wdzięczność dla swego wybawcy, śmiertelnika, który zakończył wielowiekowe trwanie w oślepieniu. Jednak miejsce wdzięczności zajęły złość i rozbawienie. Całą wieczność Gar spędził w otchłaniach zimnego oceanu, więc czas, jaki dzielił go od powrotu do świata, wydawał się niczym. Do tej pory błazeństwa tego zarozumiałego, pewnego siebie stworzenia dostarczały bogu rozrywki. Wkrótce jednak wszystko miało się zmienić, jako że Gar posiadał własne plany na przyszłość. Blady cień przesuwał się w obrębie najwyższych partii miasta. Pod czerwonym niebem Iglice wydawały się budową z jakiegoś zupełnie nieprawdopodobnego koszmaru. Nawet w normalnych warunkach przemieszkiwane przez nietoperze wieżyczki armatnie, skarpy, labirynty, rzeźby sprawiały przerażające wrażenie, lecz teraz, kiedy starożytny kamień nabrał koloru krwi, a cienie pogłębiły się jeszcze bardziej, Iglice przypominały monstrualny wrzód na szczycie miasta. Alasia jednak czuła się tutaj jak w domu. Powróciła do swego ulubionego miejsca, by poruszyć dzwony w dzień wielkiego exodusu. Od tej pory przebywała pośród chmur, rozmawiając ze swymi przyjaciółmi nietoperzami, które dzieliły z nią schronienie i latały niespokojnie, zataczając koła w szkarłatnym półmroku. Alasia była szczupła niczym dziecko. Miała jasnoblond włosy i białą, prawie przezroczystą skórę. Wydawało się, że nawet lekki podmuch wiatru mógłby porwać tak kruchą istotę. Rzadko poruszała się w obrębie Dworu. Większość ludzi uznawała tę kobietę za obłąkaną, lecz ci, którzy poznali i pokochali ją — między innymi Ifiryn, Vrilla i Delmege — docenili wartość, ciepło oraz uzdrawiające zdolności Alasii, umiejącej także porozumiewać się z duchami i przepowiadać przyszłość. Żywi musieli odejść i Alasia pozostała jedynie z duchami. Teraz już tylko za ich pomocą mogła ostrzec świat przed skrzekiem. Światła przewodnie znajdowały się poza jej zasięgiem.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Nie ma nic trudnego w przepowiedniach. Czy jest ktoś, kto nie potrafi dostrzec dębu w żołędziu? Jakie opowieści można odczytać z pierścieni starego pnia? Tylko mędrzec w swoim obłąkaniu ujrzy tańczące kształty historii.
Wieśniacy podchodzili ostrożnie do nieoczekiwanych przybyszów, gdyż ich pradawnych, niezmiennych praw gościnności zbyt często nadużywano ostatnimi czasy. Opowiadano nawet o uzbrojonych bandach tworzących się po rozpadzie Imperium, które zabijały, aby zdobyć jedzenie lub tylko tak dla przyjemności. Niegdyś Xantium istniało w świadomości wieśniaków jako oddalone i niemalże mityczne miejsce. Teraz Imperium sięgnęło i tutaj. Pewnego mglistego poranka pojawiło się dwoje nieznajomych. Jednak ich przybycie wzbudziło więcej ciekawości niż strachu. Jeden z obserwatorów, powróciwszy do wioski, opisał gości członkom starszyzny, siedzącym jak zwykle o tej porze w ciepłej wędzarni. — Mężczyzna i kobieta. Jadą na jednym koniu — obwieścił Vai. — On sprawia wrażenie wysokiego i silnego. Nie dostrzegliśmy przy nim żadnej broni. Włosy i skórę ma ciemną, koloru zimowych liści. — Na te słowa słuchacze poruszyli się niespokojnie. Człowiek o takiej cerze musiał pochodzić z południa, być może z miasta leżącego dalej niż osławione Xantium. — Białowłosa kobieta siedząca z tyłu — kontynuował Vai — trzyma go mocno i wcale się nie rozgląda, tak jakby nie zwracała uwagi na nic, co dzieje się dookoła. — Starsi nie znajdują przyjemności w podróżowaniu — skomentował Byard opierając się na własnych doświadczeniach. — Mimo siwych włosów kobieta jest młoda — poinformował obserwator. — Oboje nie są starsi ode mnie. Vai miał dwadzieścia jeden lat i wzrok sokoła, więc nikt nie ważyłby się z nim spierać, lecz jego słowa wywołały jeszcze większą ciekawość. — Jest niewidoma? — odezwała się zaintrygowana Ellise. Żona Byarda dorównywała prawie wiekiem i czcigodnością najstarszemu mieszkańcowi wioski. Pytanie, które zadała, nurtowało większość zgromadzonych. W legendach ludzi gór znajdowało się sporo wzmianek o białowłosej, mądrej kobiecie postrzegającej świat jasno i wyraźnie swymi niewidzącymi oczyma. — Możliwe — odparł Vai. — Gdzie teraz się znajdują? — zagadnął kolejny ze starszych, Yager. — Byli na szlaku, w miejscu gdzie przechodzi on w wąwóz — odpowiedział Vai. — Koń porusza
się wolno, obarczony podwójnym ciężarem. Minie jeszcze trochę czasu, zanim dotrą do wioski, chyba że my ich poprowadzimy — powiedział młodzieniec niepewnym głosem i popatrzył po zebranych, jakby szukał wsparcia. Wszyscy byli jednomyślni. — Zgotujemy im odpowiednie powitanie — zdecydował Byard, a po jego słowach rozległ się ogólny pomruk wyrażający zgodę. — Vai, pojedź i przywitaj nieznajomych na szlaku. Kości mówią mi, że ich obecność stanowi dla nas zaszczyt. Być może wędrowcy powiedzą nam, co się dzieje na świecie. Młody mężczyzna wybiegł, zadowolony, że starsi potwierdzili jego instynktowną reakcję. Niewątpliwie ta dziwna para nie mogła wyrządzić im żadnej krzywdy, a on już dostał się pod zaklęcie owej pięknej czarodziejki, której włosy miały kolor świeżo spadłego śniegu. Ostatki mgły uniosły się powoli, a w jesiennym słońcu polana zaczęła rozbłyskiwać brązowozłotymi i zielonymi barwami. Prawie wszyscy wieśniacy zgromadzili się na skraju wioski, by oglądać przybycie nieznajomych eskortowanych przez Vaiego. Nieznajomy wstrzymał konia i gładkim, dobrze wyćwiczonym ruchem zeskoczył na ziemię, a następnie zsadził swą towarzyszkę. Pod szarą, wypłowiałą od słońca tuniką prężyły się potężne mięśnie, więc zrobił to bez najmniejszego wysiłku. Byard i inni starsi postąpili w przód, lecz zanim padły pierwsze słowa powitania, kobieta przemówiła: — Koło jest tutaj. — Jej błękitne oczy błyszczały z podekscytowania, lecz patrzyły gdzieś w nieokreśloną dal. Rzeczywiście była niewidoma. Byard zawahał się, nie wiedząc jak zareagować na tę tajemniczą wypowiedź. — Witajcie. Nasze ognisko i stół są waszymi — odezwał się w uniwersalnym języku handlowym. — Nazywam się Byard. — Dziękujemy ci — odparł mężczyzna. — Z wdzięcznością przyjmiemy gościnę. Odpłacimy wam najlepszymi słowami i uczynkami. Wieśniacy z uznaniem pokiwali głowami, szepcząc słowa aprobaty. Nieznajomy mówił z osobliwym akcentem, lecz słowa jego były ogólnie zrozumiałe. — Nazywam się Bowen Folegandros — kontynuował. — A to jest Gaye Amari. Po wstępnych powitaniach goście zostali zaprowadzeni do rozstawionych nie opodal stołów. Usiedli wraz ze starszymi, a pozostali mieszkańcy wioski skupili się dookoła, aby nie uronić ani jednego słowa. Napełniono drewniane kielichy. — Chyba znajdujecie się daleko od domu — zaczęła Ellise. — W istocie — odparł Bowen. — Nie — sprzeciwiła się Gaye i mocno ścisnęła dłoń Bowena. — Tu jest mój dom. — Tam gdzie jesteście razem — powiedziała ze zrozumieniem Ellise.
Gaye uśmiechnęła się i skinęła głową. — Mimo to podróżujecie? — spytał Yager, który nie dorównywał Ellise bystrości umysłu. — Pozostajemy w jednym miejscu — stwierdziła dziewczyna. — To świat porusza się dokoła nas. Słuchający nie rozumieli tych słów. Nie niosły w sobie arogancji, a były jedynie stwierdzeniem faktu. Wieśniacy zaczęli zastanawiać się, czy kobieta nie jest osobą szaloną — obłąkanym mędrcem, jak mówiło stare powiedzenie. — Czego szukacie? — spytał Byard. — Niczego poza powietrzem wolności, byśmy mogli je wdychać — odparł Bowen. — No cóż, tego mamy pod dostatkiem — ktoś zawołał. — Ale poza tym niewiele więcej! — dodał inny głos, wywołując szczery śmiech wśród zebranych. — Jakie przynosicie wieści ze świata za lasem? — spytał Byard. — Podobno dziwne rzeczy dzieją się na południu, my jednak niewiele o tym wiemy. — Jak nazywacie to miejsce? — spytała Gaye, ignorując pytanie gospodarza. — Dębowy Pierścień. — Trafnie dobrana nazwa — wyszeptała, uśmiechając się tajemniczo. — Gdzie jest sam pierścień? — spytał Bowen. — Nie ma go od dawna — odparł Yager. — Zanim powstały pierwsze wioski na tych terenach, znajdowało się tu koło z dębów. Pod ich konarami ludzie zbierali się na modlitwę. Jednak wielkie drzewa umarły i obróciły się w proch, wzorem wszystkiego co żyje na ziemi. — Czy teraz są jeszcze dęby? — dopytywał się Bowen. Yager wskazał olbrzymie i całkiem małe drzewa tworzące las po jednej stronie polany. — Nie zaznaczamy grobów naszych przodków kamieniami czy ogniem, tak jak czynią to inne plemiona — ciągnął starzec. — Za życia sadzimy młode drzewa i w odpowiednim czasie wybieramy sobie miejsce pomiędzy korzeniami, które wiążą nas z ziemią, i gałęziami, które prowadzą do nieba. Bowen spojrzał na osobliwy cmentarz, wiedząc, że Gaye również ujrzała go oczyma wyobraźni. Obydwoje wyczuwali wkoło spokój i życzliwość. Nagle Gaye zwróciła swe niewidome oczy na Ellise. Starą kobietę zaskoczył wyraz twarzy nowo przybyłej. — Nosisz niebieski wisiorek. Mogę go zobaczyć? — Gaye wyciągnęła ręce, a wieśniacy zaszemrali zdumieni. Czyżby nieznajoma odzyskała wzrok? A nawet jeśli widziała, to jak mogła
dojrzeć wisiorek ukryty pod szatami Ellise? Poza tym dlaczego nazwała go niebieskim? Naszyjnik wykonano z ciemnozłotego metalu, który wyblaknął z biegiem czasu. Stara kobieta zawahała się, lecz pokonawszy swe wątpliwości, rozpięła łańcuszek. Położyła go delikatnie na rozłożonej dłoni dziewczyny. — Jest bardzo stary — stwierdziła Gaye. — Tak. Należy do mojej rodziny od wielu pokoleń. — Są w nim wspomnienia. — Gaye obróciła wisiorek w swych delikatnych palcach i uśmiechnęła się lekko. Tajemniczy medalionik otworzył się nagle, wydając przy tym delikatny dźwięk. Rozległy się odgłosy zdziwienia. W środku znajdował się pięknie tkany maleńki skrawek sukna o intensywnie błękitnym kolorze. Żaden z oglądających nigdy nie widział podobnego materiału. Rzadkie, farbowane na niebiesko płótna były zbyt drogie dla ubogich ludzi z wioski. Każdy z zebranych inaczej wspominał to, co zaszło chwilę później, lecz wszyscy jednomyślnie określili wydarzenie jako niezwykłe. Niektórzy twierdzili, że ujrzeli postać pięknej kobiety w długiej, błękitnej szacie; inni poczuli, że odpoczywają w chłodnym cieniu starodawnego koła drzew; kilkoro słyszało odgłosy modlitw i śpiewu — a może to po prostu wiatr świstał pośród gałęzi. Ellise widziała wiele dziecięcych twarzy. Każda z tych wizji wydawała się zarówno odległa jak i realna, ożywiająca prochy historii. — Tworzymy swoje własne koła — powiedziała Gaye, a jej głos wypełniał tę nierzeczywistą przestrzeń. — Przechowujemy w nich nasze wspomnienia, tak jak świat przechowuje wspomnienia bogów. Mówiłaby dalej, gdyby Bowen jej nie przerwał. — Czujesz je? — spytał ze złością. — Tak — odparła Gaye z niezmąconym spokojem. — Posłannicy również są kołem. Ta moc może zostać użyta w dobrych i złych celach. Zamknęła z trzaskiem medalionik, przerywając tym samym przedziwny sen. Zdumieni i nieco zalęknieni wieśniacy powrócili do rzeczywistości rozpromienionego słońcem dnia. Coś się jednak zmieniło. Przy drzewach, korzeniach, gałęziach i liściach swoich pomników unosiły się teraz duchy przodków. Przywołane wizjami z przeszłości powróciły, by obserwować żyjących.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Ogień trawi pergamin. Pergamin owija kamień. W wodzie tonie kamień. Woda gasi ogień. Przerwane kola pojawiają się nawet w dziecięcych zabawach, lecz najprostsze z możliwych pozostaje ukryte. Tylko dorosłemu przyszłoby do głowy, żeby ogień zwalczać ogniem.
Dopiero późną nocą Dsordas i jego zastępcy mogli wreszcie spotkać się i podyskutować o ostatnich wydarzeniach. Wszyscy czterej byli obolali z wysiłku, a ich skórę, przemoczone ubrania i włosy pokrywała gruba warstwa kurzu, błota i krwi. Yeori cierpiał szczególnie z powodu poparzeń na dłoniach i przedramionach, lecz podobnie jak reszta wiedział, że trzeba stłumić ból i zmęczenie, a całą uwagę skoncentrować na ultimatum posłańca. Mimo że ogień na placu Fournoi został ostatecznie ugaszony, przerażenie nie opuściło mieszkańców. — Trzeba jak najszybciej zdecydować, jaką damy odpowiedź — zaczął Skoulli. Dsordas skinął głową. — Przypuszczalnie do jutra rana możemy nie obawiać się kolejnych „przykładów" — powiedział. — Musimy dobrze wykorzystać ten czas. Czy macie jakieś pomysły? — Może spróbujemy nie odpowiadać — stwierdził Mysz. — W jaki sposób? — skontrował Skoulli. — Widziałeś, co się stało z mężczyznami, którzy próbowali zaatakować posłańca. Był sam przeciwko setkom, ale nie obawiał się niczego nawet w najmniejszym stopniu. — Moglibyśmy zatopić jego statek — zaproponował Yeori. — Czy sądzicie, że potrafi chodzić po wodzie? — Wcale bym się nie zdziwił — odparł starszy mężczyzna. — W każdym razie, jak możemy tego dokonać? Jedna z ognistych strzał wystrzelonych w jego kierunku zniknęła w locie! — Zmieniła się w proch — poprawił Yeori, który znajdował się bliżej miejsca tego incydentu. — Ogniste strzały posłużyłyby do odwrócenia uwagi — stwierdził Mysz. — Człowiek Verkho zająłby się ich zamienianiem w proch, a wtedy nasi nurkowie podpłynęliby i wybili dziury w kadłubie, i tym samym zatopili mu statek. — Niezbyt to pewne rozwiązanie — skomentował Skoulli. — A niepowodzenie przyniesie prawdopodobnie bardzo nieprzyjemne konsekwencje — wtrącił
Dsordas. — Pożar został niewątpliwie zaplanowany wcześniej jako środek perswazji. Trudno jednak przewidzieć jego zachowanie, gdy zostanie zaatakowany. Umilkli, przypominając sobie tragiczną śmierć ponad czterdziestu wyspiarzy. — Mówię to z ciężkim sercem — odezwał się w końcu Skoulli — ale nie sądzę, żebyśmy mieli jakieś inne wyjście. Lepiej żebyśmy nie używali siły wobec takiego przeciwnika, dopóki nie dowiemy się o nim czegoś więcej. — To prawda — potwierdził Dsordas. — W każdym razie nic nie możemy zrobić przed wyznaczonym terminem ultimatum. — Mamy więc siedzieć bezczynnie? — wykrzyknął rozgoryczony Mysz. — Czasem to najmądrzejsze posunięcie — odparł spokojnie Dsordas. — Nie będziemy jednak próżnowali. W tym czasie postaramy się dobrze przygotować. Czy nasi ludzie obserwują statek? — Oczywiście — odpowiedział Mysz. — Mamy go na oku od momentu, gdy spuścił kotwicę. — I co? — Nic. Nie palą się żadne światła. Na pokładzie panuje całkowity bezruch. Albo załoga jest niewidzialna, albo żagle same się zwinęły, a kotwica opadła samoczynnie. — Twierdzisz, że posłaniec przybył na Zalys w pojedynkę? — spytał Yeori. — Na to wygląda. — Nie zapominaj, że statek przypłynął gnany wiatrem, który dął tylko w jego żagle — rzucił oschle Skoulli. — To oczywiste, że nie mamy do czynienia z normalnym przeciwnikiem. — Skoro jest bez marynarzy, wiadomo, że nie zdoła bronić się ze wszystkich stron jednocześnie — utrzymywał Yeori. — Kilku nurkom powinno się udać podejść bliżej. — Czy można polegać na waszych obserwatorach? — spytał Dsordas. — Ręczę za nich — odparł Mysz z wyrzutem w głosie. — Poza tym twierdzą zgodnie, że nie widać nikogo na pokładzie, a przecież wszyscy naraz nie wymyśliliby tak niestworzonej historii. — Wróciliśmy zatem do początkowej kwestii — stwierdził Dsordas. — Jaką damy odpowiedź? — I jaka będzie reakcja? — dodał Skoulli. — Wszelkie znaki na niebie i ziemi świadczą o tym, że ten Verkho nie należy do słabych i pokornych — odparł Mysz. Z pewnością zakłada, iż uczynimy, co każe. — To bardzo zadufany w sobie człowiek — stwierdził Dsordas, przywołując w pamięci spotkanie z kanclerzem w Xantium. — Jednak nie jest głupi. Musi wiedzieć, że nie zrezygnujemy z wolności ot, tak po prostu, tuż po jej odzyskaniu. — Trzeba wziąć pod uwagę, że posłaniec otrzymał określone instrukcje odnośnie następnych
posunięć, gdy już się poddamy lub gdy nie przyjmiemy ultimatum — rzekł Skoulli. — Co się stanie, jeśli w ogóle nie udzielimy odpowiedzi? Kiedy wysuniemy nasze warunki lub pytania? — Zastanawiasz się, czy Verkho dał mu prawo do podejmowania własnych decyzji? — spytał Yeori. — Chociaż w części musi je mieć — zauważył Mysz. — Nikt nie powierzyłby posłańcowi tak dużej mocy, gdyby mu nie ufał. — Skąd ona pochodzi? — zastanowił się Skoulli, lecz zignorowano to pytanie, ponieważ w tej samej chwili Dsordasowi przyszła do głowy pewna myśl. — Może na pokładzie znajduje się telepata. — Oczywiście — podchwycił Skoulli. — To rozwiązywałoby wszystkie problemy wysłannika — w razie potrzeby prosi o pomoc z Xantium. — A jeden talent z łatwością mógłby pozostać nie postrzeżony na statku — dodał Mysz. — Niewykluczone, że sam posłaniec jest telepatą — zasugerował Yeori. — W jaki sposób to sprawdzić? Pytanie Dsordasa sprawiło, że umilkli. Po chwili Skoulli przemówił ponownie. — Myślimy o tylu rzeczach, że zapomnieliśmy o głównym pytaniu. Co Verkho chce osiągnąć? Jakakolwiek odpowiedź okaże się mało znacząca w obliczu przyszłych wydarzeń. Verkho niewątpliwie zdaje sobie sprawę, że możemy skłamać — powiedzieć, iż akceptujemy jego władzę, a potem walczyć zaciekle, gdy tylko xantyjscy wojownicy pojawią się na wyspie. — Okłamanie takiego mordercy nie przysporzyłoby nikomu ujmy — skomentował Dsordas. — Co zatem Verkho chce osiągnąć? — powtórzył Skoulli. — Wygląda na to, że przede wszystkim pragnie samemu sobie udowodnić, jak bardzo jest potężny — odezwał się po namyśle Mysz. — Sądzisz, że jego groźby są bez pokrycia? — spytał Yeori. — Skoro w Imperium zapanował całkowity chaos, to skąd weźmie nowe oddziały wojska? — Czy ktoś dokładnie pamięta jego słowa? — spytał Skoulli. Dsordas zacytował wypowiedź kanclerza, która zapadła mu głęboko w pamięć: — „Niektórzy głupcy mogli starać się omamić was, mówiąc, że Imperium xantyjskie przestało istnieć. To absurdalne kłamstwo. Xantium jest teraz silniejsze niż kiedykolwiek, a do mnie należy władza nad tą niezmierzoną potęgą". Chciał kontynuować, lecz Skoulli przerwał stanowczo. — Ależ to kłóci się z wieściami, jakie ty i Yeori przywieźliście z wyprawy — stwierdził. —
Przynajmniej w odniesieniu do armii. Verkho próbuje nas przekonać, a co więcej — ciągnął podekscytowany — założę się, że nie jesteśmy jedynymi, którym stara się wmówić, iż panuje nad sytuacją. Na pewno wrze we wszystkich zakątkach Imperium. — Sądzisz, że inni posłańcy zostali wysłani z taką samą misją? — zainteresował się Dsordas. — Tak! Yerkho coś knuje i do realizacji tego z pewnością ma dość mocy, jeśli chodzi o czary, lecz nie wystarcza mu ludzi i środków. — A zyska to, czego mu brakuje, jeśli jego popisy przyniosą pożądany efekt — podsumował Yeori. — Wtedy rzeczywiście grozi nam inwazja — dodał Skoulli. — Więc nasz los leży w rękach innych? — stwierdził rozgoryczony Mysz. — Być może — przyznał Skoulli. — Ale to są tylko przypuszczenia. — Jeśli masz rację i udamy, że przyjmujemy żądania — powiedział Dsordas — to co wtedy uczyni posłaniec? Po prostu odpłynie? — Kto wie? Nie wyobrażam sobie, żeby sam zdołał wymusić na nas kapitulację. Nawet posługując się przerażającymi mocami destrukcji, nie będzie w stanie zmienić sposobu myślenia wszystkich mieszkańców! — Poczeka na posiłki — skontrował Yeori. — Nie wiem, czy wtedy udałoby się nam odeprzeć taki atak. — Pozostaje nadzieja, że skrzeczące bestie zatopią ich flotę, podobnie jak to uczyniły poprzednim razem — wtrącił Mysz. — I ty na to liczysz? — spytał zdumiony Skoulli. — Jakoś nie zauważyłem, żeby ostatnimi czasy robiły cokolwiek dla naszego dobra. — A może byśmy znęcili latające potwory, aby zaatakowały statek posłańca? — zaproponował na wpół żartobliwie Yeori. — Bez względu na zwycięzcę, my będziemy górą! — Interesujący pomysł — zgodził się Mysz, wyraźnie zaintrygowany słowami przyjaciela. — Muszę to dobrze przemyśleć. — Jest jeszcze coś innego, nad czym powinniśmy się zastanowić — przypomniał Skoulli. — Co, jeśli Latchi i jego zwolennicy mają rację? — Nie! — wykrzyknął natychmiast Dsordas z wyrazem przerażenia na twarzy. — Czy wiecie, co oni robią?! To wszystko jest złe! Widziałem... — Nie staję w obronie jego metod — wyjaśnił pospiesznie Skoulli. — Nektar to zły środek i możliwe, że Latchi postradał zmysły, lecz chodzi mi o samą koncepcję radzenia sobie w pewnych sytuacjach.
— Magia — odezwał się Yeori. — Nazwijmy to tak z braku lepszego sformułowania. Wydaje mi się, że moglibyśmy użyć trochę własnej magii. — Nie zgadzam się, jeśli będzie to oznaczało konieczność przyjmowania tej trucizny — upierał się Dsordas. — Nie przystąpię do Latchiego i jego zwolenników. — Nawet, żeby nauczyć się czegoś na ich błędach? — nalegał Skoulli. — Gdyby Gaye wróciła na Zalys, moglibyśmy skorzystać z jej talentu, prawda? A skoro jej tu nie ma, muszą znaleźć się inni, którzy przynajmniej spróbują. — Zwalczać ogień ogniem — uzupełnił Yeori. — Chyba warto zaryzykować, co? Wszyscy spoglądali na Dsordasa w takim skupieniu, że nikt nie usłyszał odgłosu kroków na korytarzu. — Nie przystąpię do Latchiego — powtórzył w końcu przywódca. — Jeśli mamy posłużyć się magią, sami ją znajdziemy. Kiedy to mówił, drzwi za nim otworzyły się cicho. — W twoich ustach te słowa brzmią nadzwyczaj rozsądnie. Dsordas spojrzał do tyłu i zobaczył smukłą młodą kobietę. Była brudna i wyczerpana jak oni wszyscy, lecz jej niespodziewane przybycie sprawiło, że serce zabiło mu szybciej. Nawet w tym stanie wydawała się Dsordasowi niezwykle piękna, a uśmiech dziewczyny rozpalił ogień w jego żyłach. Była uosobieniem wszystkiego, czego pragnął, o co warto było walczyć; wszystkiego, co warto było kochać. — Tak się dobrze składa — kontynuowała tajemniczo — że jest tu ze mną człowiek, który powie wam, jak postąpić. Otworzyła szerzej drzwi i do komnaty wszedł Sagar. Dsordas mógł jednak myśleć tylko o Fen. Wstał i wziąwszy ją w ramiona, przycisnął bardzo mocno. — Zgnieciesz mnie, ty niezdaro! — wysapała, śmiejąc się głośno. — Puść mnie i pozwól, żeby Sagar cię czegoś nauczył. Dsordas, nieco zażenowany, z trudem skupił myśli na naglących sprawach. — Usiądź, proszę — wybełkotał, zajmując miejsce tuż przy Fen. Mimo że wszyscy czekali niecierpliwie, Sagar milczał, patrząc na swe ręce. W końcu Fen zdecydowała się przemówić pierwsza. — Sagar przyszedł do mnie, ponieważ nie potrafił was znaleźć po ugaszeniu pożaru wyjaśniła. - Zdaje się, że może powiedzieć coś więcej o naszym przeciwniku. Zrozumienie tego, z kim
mamy się zmierzyć, stanowi pierwszy krok do zwycięstwa. Kto wie, gdyby Gaye tu była, na pewno ona poratowałaby nas — ciągnęła, nieświadomie powtarzając słowa Skoullego. — Na szczęście jest Sagar, gotowy nam pomóc. Młody człowiek uśmiechnął się na znak wdzięczności, lecz wciąż milczał uparcie. Prawda przedstawiała się nieco inaczej. Odwiedził Fen, ponieważ uznawał ją za swego przyjaciela. Miałby spore trudności z przystosowaniem się do nowego życia na Zalys, nawet gdyby wszystko było tu w porządku. W obecnym stanie chaosu czuł się całkowicie zagubiony, przepełniony niewytłumaczalnym poczuciem winy jak również strachem i szczęściem, w które wciąż nie mógł uwierzyć. Rozmawiali ze sobą dość długo, zanim dziewczyna zorientowała się, jak wielką wiedzę posiada ten młody mężczyzna. Teraz jednak, stojąc przed obliczem tych obdarzonych silną wolą ludzi czynu, Sagar poczuł się niezmiernie mały. — A więc ty również jesteś czarownikiem, tak? — łagodnie zachęcił go do mówienia Mysz. — Nie! — odparł szybko. — Znam magię jedynie z teorii. Dużo czytałem o niej, przebywając w Xantium. Prawie nie zajmowałem się niczym innym, ale sam nie posiadam talentu. — Czemu nie powiedziałeś nam o tym wcześniej? — Gdy Dsordas zobaczył wyraz twarzy Sagara, natychmiast pożałował nieświadomie ostro wypowiedzianych słów. — Ja... Przepraszam. Sądziłem, że skończyłem z tym, lecz to przyszło za mną tu na Zalys. Wszystko jest zbyt skomplikowane. Moi rodzice starają się bardzo, i kochają mnie, ale jednocześnie uważają, że powinno być tak jak dawniej. Jakbym... jakbym pozostawał poza domem przez dziewięć dni, a nie przez dziewięć lat! — W jego głosie brzmiała nuta złości i żalu. O mało się nie rozpłakał, więc znów utkwił spojrzenie w swoich dłoniach. Zapadła kłopotliwa cisza. Fen wstała i objęła Sagara ramieniem. — Już dobrze — wyszeptała łagodnie. — Wiemy, że to trudne, lecz potrzebujemy twojej pomocy. Musimy poznać jak najdokładniej świat magii. — Przepraszam — powtórzył i zebrał się w sobie z widocznym wysiłkiem. Podniósł wzrok. — Powiem wam wszystko, co wiem. Wspomnienie lektury powróciło do mnie, gdy ujrzałem, jak posłaniec tworzy obraz Verkho. — Zdawało się, że obraz powstaje z kamienia, który trzymał w dłoni — odezwał się Skoulli. — Tak. Przedmioty często przechowują pamięć o tym, co zaszło w ich otoczeniu — wytłumaczył Sagar. — Podobnie jak Arena. Zdarzenia jakby wnikają głęboko w strukturę materii. — Przerwał, by pozbierać myśli. — Zwykle jest to proces zupełnie niezależny od czyjejś woli. Szczególnie dzieje się tak z przedmiotami, które są komuś drogie, bądź zawsze znajdują się w pobliżu danej osoby. Na przykład — pierścień. Verkho jednak musiał znaleźć sposób, by działało to na jego żądanie i w określonym przez niego celu. — Wiadomość od niego została więc jak gdyby wytłoczona w kamieniu? — spytał Dsordas. Sagar pokiwał głową. — Verkho to urodzony mistrz pokazu — skomentował Mysz. — Mógł po prostu kazać
posłańcowi odczytać wieści, ale sposób w jaki przekazał swoje postanowienia z pewnością wzbudzał większe emocje. — Zatem Verkho, którego ujrzeliśmy, stanowił jedynie wyobrażenie, zapis pamięciowy — stwierdził Skoulli. — Ale posłaniec był z krwi i kości. Czy on również jest czarownikiem? — Na pewno posiada jakiś talent — odparł Sagar. — W przeciwnym razie nie potrafiłby wydostać pamięci z kamienia. Musi mieć dostęp do określonej mocy. Wyraźnie na to wskazuje sposób „walki" i wzniecenia pożaru. — Dostęp do mocy? — odezwał się Dsordas. — Chcesz powiedzieć, że nie korzysta z własnych umiejętności? Sagar wzruszył ramionami. — Pamiętasz słowa Verkho? — wtrącił Yeori. — Posłaniec dostarczy wam teraz niewielkiej próbki mojej wszechpotężnej mocy." „Mojej" nie „swojej". — Verkho znajduje się setki kilometrów stąd — rzekł sceptycznie Mysz. — No właśnie. Sagarze, czy potrafisz wytłumaczyć nam, ignorantom, ten fenomen? — spytał Skoulli. — Spróbuję — odparł niedawno wyzwolony zakładnik, ponownie czując ogarniający go niepokój. — Będę jednak musiał zacząć od podstaw. Na pewno słyszeliście już sporo na ten temat, ale postarajcie się podążać za moim tokiem rozumowania, a wyjaśnię tę zadziwiającą sprawę. — Przerwał, ale pozostali nie ponaglali go tym razem. — Prawie wszyscy starzy filozofowie — rozpoczął wreszcie — zgadzają się co do tego, że magia jest w istocie funkcją ludzkiego umysłu. Wielu zjawisk zachodzących w naszych głowach nie rozumiemy, lecz energia musi skądś pochodzić — stwierdził. — Starożytne teksty podają, że dawniej wszyscy ludzie umieli korzystać z tych tajemniczych zapasów energii. Niektórzy twierdzą, że nadal to potrafimy robić, lecz liczni są zdania, że z jakiejś przyczyny zatraciliśmy niezbędną ku temu wiedzę. — Umilkł na chwilę. — Jeśli nie została ona kompletnie zaprzepaszczona, talent zawęził się znacznie i jedynie garstka ludzi jest w stanie go używać, tak jak telepaci, którzy obecnie stali się talentami. W rzeczywistości znaczna część posiadanych przez człowieka talentów jest tak słaba, że prawie niedostrzegalna, lub tak nie kontrolowana, że nie potrafi on spożytkować ich w danym celu. — Talenty posłańca nietrudno było zauważyć — skomentował sucho Yeori. — O to właśnie chodzi — podchwycił z zapałem Sagar. — Magia znajduje się dookoła nas, ale w niewielkich ilościach, dlatego jej nie postrzegamy. Sztuczka czarownika polega na tym, że zbiera wystarczająco dużo takiej energii, ażeby odpowiednio skupiona wpływała na „świat zewnętrzny" i aby każdy z nas mógł ją zobaczyć. — Przypomina mi to działanie promieni słonecznych, które padając przez kawałek szkła, wytwarzają dość ciepła, żeby rozpalić ogień — zasugerował Mysz. — Celne porównanie.
— Przekonująca teoria — stwierdził Dsordas — ale w sumie bardzo wątpliwa. — Wiem — przyznał Sagar, wzruszając ze skruchą ramionami. — Próbuję streścić tysiące słów napisanych przez ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie, ale zaraz przejdę do spraw, które mogą być związane bezpośrednio z Zalys. — Trudno uwierzyć, żeby jeden umysł wytworzył wystarczającą energię do wzniecenia takiego ognia — odezwał się Skoulli, patrząc w okno z widokiem na plac Fournoi. — Tym bardziej do skonstruowania kopuły okrywającej Xantium — dodał Yeori. — Zgadzam się — odparł Sagar — lecz tak zwani dawni magowie widocznie znaleźli sposoby na ćwiczenie swych umysłów, rozwijając je do tego stopnia, że ich naturalne talenty zostały wielokrotnie pomnożone. Wydaje się również, że zdołali przechować energię w przedmiotach, aby mogli jej używać w każdej chwili. — Tak jak pamięć? — spytał sceptycznie Dsordas. — Owszem. Stąd opowieści o włóczniach czy mieczach posiadających magiczne właściwości. — Moglibyśmy sami spróbować przeprowadzić podobny eksperyment — powiedział Mysz, szczerząc zęby. — W jaki sposób czarownicy ćwiczyli swe umysły? — spytał Skoulli, ignorując żart kompana. — Nikt dokładnie nie wie — odparł Sagar — ale istnieje mnóstwo teorii, z których jedna jest bardziej absurdalna od kolejnej. Robili przeróżne rzeczy — poczynając od kontrolowania swych snów, wchodzenia w trans, poszczenia, ascezy i medytacji na szczytach gór, a skończywszy na poświęceniu się religii, studiowaniu symboli i zakazanych słów oraz wykorzystywaniu różnych roślin i zwierząt. — Nektar z ropuch? — spytał Yeori. — Tak. To prawie najsilniejszy i najskuteczniejszy środek powodujący uwolnienie skrytych talentów. Oczywiście... Dsordas nagle przerwał wypowiedź Sagara. Aż do momentu wzmianki o nektarze słuchał z zainteresowaniem, lecz Sagar, łącząc magię z tą trucizną, nieświadomie zrujnował dużą część zaufania, jakie zaczął zdobywać u przywódcy wyspiarzy. — Skuteczny? — wykrzyknął gorączkowo Dsordas. — Widziałem jego działanie! Jeśli magia wymaga czegoś takiego; to nie chcę nawet o niej słyszeć. — Zażywanie nektaru nie jest jedynym sposobem pobudzania mocy umysłowych — wyjaśniła pospiesznie Fen, widząc niepewność ponownie pojawiającą się w oczach Sagara. — To tylko pośrednia metoda stosowana przez zdeprawowanych ludzi w celu osiągnięcia swoich zamierzeń. Sagar po prostu przytoczył przykład. My przecież nie będziemy tego używali. — Latchi już użył — zauważył Skoulli.
— Nie jest żadnym magiem! — odparł porywczo Mysz. — Zobaczył kilka potworów — oto czego dokonał. — Czym są skrzeczące bestie, jak nie potworami? — odparował starszy mężczyzna. — Jest różnica i dobrze wiesz jaka. — Zmęczenie i wysiłek włożony w zrozumienie wykładu Sagara sprawiły, że Mysz zaczął tracić nad sobą panowanie. — Jego potwór był w i e l k o ś c i - góry! — Oddalamy się od sedna sprawy — oświadczyła spokojnie, lecz stanowczo Fen, oczekując, że przyjmie na siebie część ich rozdrażnienia. Ku jej zdumieniu mężczyźni umilkli. Uważała, że bardzo wrogie nastawienie Dsordasa do nektaru wynikało z jego własnego talentu do uzdrawiania, instynktownej reakcji będącej pewną formą magii — nie wymagającej zażywania trucizny. Fen nie wypowiedziała na głos swoich myśli, ale cieszyła się, że zażegnała niebezpieczeństwo ostrego konfliktu i sytuacja powróciła do normy. — Powiedziałeś, że doszedłeś do czegoś bardziej związanego z naszą sytuacją — zachęcił Yeori Sagara. — Tak... ale przedtem przedstawię jeszcze jeden, ostatni fragment ogólnej teorii. Sami się przekonacie, dlaczego uznałem to za konieczne — dodał ze skruchą Sagar. — Jeśli wierzyć starym księgom, istnieje pewien poziom energii, który można nazwać czystą magią. W świecie funkcjonuje bowiem umysł dużo większy niż ludzki, „umysł wszechrzeczy" — jak ktoś go określił. Nie potrafimy go dojrzeć ani dotknąć, lecz takowy wśród nas egzystuje. Jeśli znajdzie się sposób, by do niego dotrzeć, wtedy będzie się miało dostęp do mocy i wiedzy, normalnie znajdującej się poza naszym zasięgiem. — Czy przypadkiem nie mówiła o czymś takim Gaye? — spytała Dsordasa Fen z nadzieją w głosie. Pokiwał głową, starając się zachować jak najbardziej naturalny wyraz twarzy. — W wielu starych księgach opisano poruszanie się po innym świecie — ciągnął Sagar. — Nawet miał on swoją nazwę. — Jaką? — Świat bogów.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Kto potrafi wyobrazić sobie tamten las? Czyje oczy widziały pozłacane krople łez, wypływające z pradawnej kory? W ciągu niezliczonych wieków zmieniły się, napełniając aromatem cząstki powietrza i nasiona życia, echa dochodzące z otchłani niezmierzonych tuneli. Nawet teraz ich historia nie dobiegła końca. W mroku czy świetle — nadal lśnią. Kamienie te rzucają swe własne cienie.
— Twierdzisz, że Verkho znalazł połączenie ze światem bogów? — spytał spokojnie Skoulli. — Tak — odparł z przekonaniem Sagar, lecz jego wzrok błądził nerwowo po pokoju. — Zaraz, zaraz — zaprotestował Dsordas. — To wciąż tylko teoria — Pasuje jednak do faktów — skontrowała Fen. — Czy znajdziesz inne źródło niewiarygodnej mocy, jaką Verkho obecnie włada? Sam widziałeś! Jeśli zawsze był takim potężnym magiem, to dlaczego dopiero teraz spróbował zawładnąć Imperium? — Bogowie! — wykrzyknął z niedowierzaniem. — Ty naprawdę w to wierzysz? — Wysłuchaj Sagara — rzekła błagalnym tonem. Sagar skorzystał z okazji. — Kiedy siedziałem w lochach, przyszła do mnie Alasia i powiedziała, że mój brat przybywa do Xantium. Stwierdziła, że dźwiga on dwa ciężary, a jeden z nich zawiera w sobie los całego świata. Martyn, to znaczy Swordsman, odkrył, że kapitan, który eskortował Bowena, wiózł przesyłkę dla Verkho. — A Gaye wyjawiła nam, że Gar się budzi — wtrąciła Fen. — Pamiętasz? — Jak możemy oczekiwać pomocy ze strony pradawnych legend? — sprzeciwiał się Dsordas. — Z natury są dziwaczne — dodał, starając się nieco ukryć sceptycyzm. — Verkho otrzymał coś z wyspy — odparła Fen. — Niedługo potem pokazał swą siłę. A jeśli tą tajemniczą rzeczą było ogniwo łączące właściciela z innym światem? Coś związanego z Garem — czymkolwiek naprawdę on jest? — „Olbrzymia moc wyłania się z długowiecznego snu" — zacytował Dsordas szeptem. — Tak! — podchwyciła nagle Fen. — Duch powiedział, że ta moc wciąż jest uśpiona, lecz niedługo ma się zbudzić. — Sądzisz, że już nastąpiło przebudzenie?
— Tak. — Ta sama piekielna siła ponosi odpowiedzialność za narodziny skrzeczących bestii — dodał Yeori, który również pamiętał relację Gaye z jej rozmowy z duchem. — Wszystko łączy się ze sobą — stwierdziła Fen. — Obecny stan morza prawdopodobnie jest skutkiem działania nie znanej mocy. Nikt nie odzywał się przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Mysz przerwał ciszę. — Jak zatem mamy walczyć z bogiem? — spytał. — Nie musimy — oświadczył Dsordas stanowczym głosem. — Powinniśmy zmierzyć się z posłańcem. Nawet jeśli posiada część przypuszczalnej boskiej mocy, to jest tylko jednym z wielu. Nie przedstawiamy tak wielkiego znaczenia dla Imperium, żeby Verkho wyłącznie na nas koncentrował swe wysiłki. Niewykluczone, że ma dostęp do siły, której rozmiary trudno objąć umysłem, ale być może potrafimy wyjść cało z opresji. — W jaki sposób? — spytał Yeori. — Powinniśmy przekonać „cesarza", że nie jesteśmy na tyle wartościowi, by zawracać sobie nami głowę — odpowiedział Dsordas — Albo musimy odciąć posłańca od źródła mocy, lezącego daleko stąd, bo aż w Xantium. Skoulli zwrócił się do Sagara: — Czy to, co czytałeś, obejmowało również tajemnice telepatów? — Tak, ale niewiele z tych rzeczy jest tajemnicą — odparł były zakładnik. — W ostatnich czasach poświęcono im więcej badań niż pozostałym talentom i powstało na ten temat sporo tekstów. Oczywiście nie wszystko pojąłem, ale podstawy są całkiem proste do zrozumienia. — Oświeć nas zatem, młodzieńcze — poprosił Skoulli. — Telepaci mają zdolność przekazywania drogą myślową wiadomości innym umysłom posiadającym podobną umiejętność — rozpoczął Sagar. — W dobrych warunkach, gdy skoncentrują się w pełni, najlepsi potrafią słać wieści na bardzo znaczne odległości. Na początku nie można było polegać na tej metodzie dostarczania i odbierania informacji, ponieważ talenty łatwo się rozpraszały. Jak jednak wiecie, Xantium w dużej mierze wzmocniło te umiejętności przez zastosowanie nektaru. — Rzucił nerwowe spojrzenie w kierunku Dsordasa, lecz przywódca zachował spokojny wyraz twarzy. — Największego zaś przełomu dokonano dzięki wykorzystaniu bursztynu. Wydaje się, że każdy kryształ ma unikatową własność, która umożliwia odnalezienie go i przesłanie w jego kierunku wiadomości telepatycznej. W jednej z ksiąg opisano to jako swoisty rezonans, podobny do nieskończenie różnych tonów wydawanych przez dzwony. Co więcej, nawet same talenty nie potrafią wyjaśnić, jak to się dzieje, że potrafią natychmiast przekazać wiadomości w bardzo odległe miejsca, nie przeszkadzając przy tym żadnemu innemu telepacie. — Sagar przerwał i rozejrzał się niepewnie, nie wiedząc, czy powiedział już wszystko. — No cóż, bursztynu akurat nam nie brakuje — zauważył Skoulli. — Z powodzeniem możemy go
użyć. — Jak? — spytał krótko Dsordas. — Możliwe, że posłaniec jest talentem... — zaczęła Fen. •
tym już mówiliśmy — przerwał szybko. — Zakładając, że to prawda, moc Verkho niewątpliwie dociera do niego w identyczny sposób jak telepatyczne wieści. Jeśli uda się nam zablokować myśli niepożądanego przybysza — kontynuował, odpowiadając sobie na własne pytanie — może okazać się on bezsilny. — A przynajmniej nie tak potężny. Co o tym myślicie?
— Może Iceman byłby w stanie pomóc — zaproponował Mysz. — Wiemy, że posiada zdolności telepatyczne. Powrócił już prawie do zdrowia po uzależnieniu od nektaru, więc nie zaszkodziłoby, gdyby spróbował coś zrobić. — Czy możemy mu zaufać? — Dsordas pomyślał o ewentualnym sprzeciwie Ethy, jednak był przygotowany na wszelkie interwencje, jeśli zaszłaby konieczność. — Dlaczego nie? — odparła Fen. — Jest bardzo oddany Ethcie. Nie uczyni niczego, co wyrządziłoby mojej matce krzywdę. Gdyby tylko udało się przekonać ją do tego pomysłu, dodała w duchu. Fen i Dsordas spojrzeli na siebie, rozumiejąc się bez słów. — Iceman prawdopodobnie będzie w stanie wykryć, czy następuje przekazywanie mocy — stwierdził Skoulli — ale czy zdoła powstrzymać ten magiczny strumień? Myślałem o bardziej bezpośredniej metodzie, a mianowicie powinniśmy pozbierać bursztynowe kryształy i poukładać je dookoła portu. Gdybyśmy umieścili je wzdłuż piaszczystego nadbrzeża, prawie całkowicie otoczylibyśmy statek, co wytworzyłoby tak wiele „rezonansów", że kontakt z Xantium osłabłby lub nawet został przerwany. — Warto spróbować. Jeśli odniesiemy sukces, wtedy dowiemy się o rzeczywistej sile wroga — podchwycił Dsordas ochoczo, jakby nie mógł się doczekać chwili, gdy poszatkuje posłańca swym własnym mieczem. — Musimy dokonać tego niepostrzeżenie — powiedział Mysz — bez wcześniejszego wzbudzania podejrzeń posłańca. — No, nie wiem — odezwał się niepewnie Dsordas. — Może jednak lepiej nie ryzykować i zaczekać, aż minie ostateczny termin. Wtedy przynajmniej przekonamy się, czy mamy inne wyjście. — Wtedy nie będzie już czasu — zaproponowała Fen. — To jest nasze „inne wyjście". Wykorzystajmy szansę... Zanim zdążyła dokończyć swą myśl, drzwi uchyliły się cicho i do pokoju weszły trzy osoby, chętne do wzięcia udziału w naradzie. Najbardziej niespodziewanym z przybyszów okazał się Nikolas. Stąpał wsparty na ramionach Forana i Aada, wykrzywiając się z bólu przy każdym kroku, lecz twarz jego wyrażała stanowczość i determinację. Mimo swego stanu Patriarcha wzbudzał ogromny szacunek i natychmiast przerwano dyskusję do czasu, aż zajął miejsce.
— Ci dwaj przekonali mnie, żebym wziął udział w waszej dyskusji — powiedział cichym, chrapliwym głosem, w którym słyszało się agonię. — Ten chłopiec — ciągnął, wskazując drżącą dłonią na Aada — dokonał kilku ciekawych obserwacji. Myślę, że powinniście go wysłuchać. Aad spojrzał na Dsordasa i zaczął mówić, nie spuszczając z niego wzroku. — Kiedy coś magicznego dzieje się w pobliżu, poznaję to po swoich rękach — rozpoczął z wahaniem. — Nie potrafię używać czarów, lecz odczuwam ich obecność. Czasem pojawia się mrowienie w dłoniach, czasem ból rąk, za każdym razem jest inaczej... mm... nie umiem tego dokładnie opisać. — Przełknął ślinę zakłopotany, że nie potrafi określić własnych doznań. — Posłaniec palił budynki, a wtedy moje dłonie wprost oszalały. To było okropne odczucie. Potem przypomniałem sobie, że w przeszłości przydarzyło mi się coś podobnego. — Kiedy? — spytał szybko Dsordas. — W Xantium — odparł chłopiec — gdy stałem blisko purpurowej kopuły. — Zdaje się, że nasz prawdziwy wróg może być daleko stąd — skomentował Nikolas. — Doszliśmy właśnie do tego samego wniosku — stwierdziła Fen ze zniecierpliwieniem, a zarazem zadowoleniem w głosie. Intuicja jej nie zawiodła. — A zatem wiemy, na czym stoimy — skwitował Dsordas. Jakiś czas później, kiedy Patriarcha i jego pomocnicy zaznajomili się ze wszystkim, co zostało powiedziane wcześniej, Dsordas podsumował plany. — Po pierwsze zrobimy tak, jak zaproponował Skoulli: otoczymy statek posłańca bursztynem — zaczął. — Myszo, zajmiesz się szukaniem i rozkładaniem kryształów. Tylko żeby posłaniec niczego nie zauważył. — Oczywiście — odparł z przekonaniem zastępca. — Następnie postaramy się nakłonić Icemana do pomocy. — Moja w tym głowa — odezwała się Fen. — I moja — wtrącił nieoczekiwanie Aad. Dsordas pokiwał z aprobatą. — Będziemy was informowali o postępach — powiedział. — Yeori, ty przygotuj atak na statek. Wykorzystaj wszelkie dostępne środki. Jeśli nie uda nam się z czarami, zatopimy statek przy użyciu starych, sprawdzonych metod. — Chcesz, żeby zrobić to niepostrzeżenie? — spytał Yeori. — Zgadza się. Nawet jeśli zdołamy zmniejszyć moc posłańca, i tak może dojść do walki. Musimy być gotowi. — Będziemy. — Trzeba też wziąć pod uwagę, że w razie całkowitego niepowodzenia przyjdzie nam walczyć
z ogniem — kontynuował Dsordas. Yeori skinął głową i czekał wraz z pozostałymi na dalsze słowa przywódcy. Minęło jednak trochę czasu, zanim Dsordas ponownie przemówił. — Ciężko mi to przyznać — wymamrotał wreszcie — ale widzę konieczność skontaktowania się z Latchim. Bez względu na to jak on zamierza działać, musimy stanąć razem po tej samej strome, nie możemy występować przeciw naszym rodakom. — Pomysł ten najwyraźniej nie podobał mu się, lecz ostateczny cel przedłożył nad własne uczucia. — Czy weźmiesz na siebie to zadanie, Skoulli? — Jeśli ktokolwiek potrafi dogadać się z tym szaleńcem — stwierdził Mysz, szczerząc zęby do Skoullego — to tylko on. — Dziękuję za zaufanie — odparł Skoulli, uśmiechając się do swego przyjaciela. — Uczynię co w mojej mocy. — Równocześnie chcę zbadać wszystko, co może wzbogacić naszą wiedzę na temat magii i dawnych legend — ciągnął Dsordas. — Powinniśmy odnaleźć każdego, kto posiada nawet najmniejszy talent. Fen spojrzała zdziwiona na Dsordasa. Cieszyła się, widząc u niego stanowczość i charakterystyczny błysk w oczach, lecz zastanawiała się mocno, czy myślał również o własnych zdolnościach uzdrawiających. — Aad, Sagar, co o tym sądzicie? — spytał Nikolas. — Czy pomożecie staremu człowiekowi w takich poszukiwaniach? — Z przyjemnością — odparł poważnie Aad. — Ale po spotkaniu z Icemanem. Sagar skinął głową. — W takim razie to prawie wszystko — powiedział Dsordas. — Pozostaje mi tylko napisać uległy, choć całkowicie nieprawdziwy akt kapitulacji i jutro dostarczyć dokument posłańcowi. — Przebiegł wzrokiem po zebranych, by w końcu zatrzymać spojrzenie na Fen. Dziewczyna wpatrywała się w ukochanego, z niepokojem myśląc o niebezpieczeństwach tak ryzykownej misji. Dsordas uśmiechnął się lekko. Zarówno on jak i Fen zdawali sobie sprawę, że nigdy nie przyszłoby mu do głowy, aby zrzucić odpowiedzialność za to zadanie na inną osobę. — A potem — zakończył — usiądziemy i zobaczymy, co się wydarzy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Widziałem jak Imperium ciska wieloma żelaznymi ciężarami. Niewinność wydaje się przy nich krucha niczym piórko, które z łatwością można zdmuchnąć. Jeśli jednak wszystko inne pozostaje w równowadze, również ono potrafi przeważyć szalę. Dzieciństwo pochodzi z wnętrza.
Słabe światło poprzedzające brzask zdążyło już zabarwić wschodnie niebo delikatnym pomarańczowym blaskiem, kiedy spotkanie dobiegło końca, a ludzie rozeszli się w swoich kierunkach. Z pozoru nic się nie zmieniło, lecz obecnie wszyscy mieli przed sobą określone zadanie do wykonania. Przyszłość nadal mogła przynieść nieszczęście, ale przynajmniej nie będą czekali bezczynnie. Myśl o realizacji obranego celu zwyciężyła potrzebę snu. Fen i Dsordas szli w milczeniu, trzymając się za ręce i dopiero gdy usiedli w łódce, a wiosła zaczęły poruszać się miarowo, mężczyzna przemówił. — Chyba nigdy nie przypuszczałaś, iż doczekasz dnia, w którym zacznę stosować magię — powiedział łagodnie. — Zawsze żywiłam odrobinę nadziei, że się nawrócisz — odparła Fen, uśmiechając się lekko. — Nawet teraz nie bardzo wiem, jak do tego doszło — ciągnął. — Przez całe życie starałem się wybierać jedynie praktyczne rozwiązania, realne, zrozumiałe sposoby. — Widziałeś już wystarczająco dużo magii, żeby uwierzyć w jej istnienie — rzekła. — Nie pozostało nam nic innego do wyboru. — Przypuszczam, że masz rację, lecz co zdołamy osiągnąć w tak krótkim czasie? — Teraz, kiedy Dsordas znalazł się z dala od swych zastępców, zaczęły narastać w nim wątpliwości, jak zresztą zawsze, gdy przebywał sam na sam z ukochaną. Czuł się przygnieciony ciężarem spoczywającej na nim odpowiedzialności i tylko Fen mógł to okazać. W oczach pozostałych musiał uchodzić za niezłomnego i stanowczego. — Nie dowiemy się, póki nie spróbujemy — stwierdziła najweselej, jak mogła. — Nie jesteś sam. Masz do pomocy wielu dobrych ludzi. — A ty jesteś z nich najlepsza — wyznał szczerze. — Borykasz się z większą ilością problemów niż ktokolwiek inny. — To, co powiedział, nie było czymś nadzwyczajnym. Wiedzieli o tym oboje. Zdziwiła się jednak, że mówi o tym tak otwarcie. — Czemu więc zaprzątasz sobie głowę również moimi troskami? — Doskonale znasz odpowiedź — odparła prosto. — Nie zmieniłabym ciebie i nie przeszkadza mi, że zajmuję się twoimi kłopotami. — Nawet bez tego wiedział, że Fen bardzo na nim zależy.
Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się znacząco. — Gdybyśmy nie znajdowali się pośrodku kanału — odezwała się dziewczyna — przestałabym wiosłować, zdarłabym z ciebie ubranie i pokazałabym, jak mocno cię kocham. — Bezwstydna kobieto! — zawołał Dsordas z udawaną pogardą w głosie. — Łódź przewróci się do góry dnem! Pióro wiosła musnęło tylko powierzchnię wody, wysyłając w górę potok srebrnych kropel, i o mało co Dsordas nie wypadł, kiedy łódka zakołysała się niebezpiecznie. — Myśl o wiosłowaniu! — krzyknęła, śmiejąc się głośno. — Mamy sporo pracy przed sobą. Słowa te zakończyły krótką, wesołą wymianę zdań. — I wykonamy ją solidnie — odparł poważnie. Mimo że budynki na obu brzegach pogrążone były nadal w mroku, niebo rozjaśniało się z minuty na minutę, a Fen z radością dostrzegła kształty kilku nietoperzy zataczających szaleńcze koła nad ich głowami. W nocy zapomniała o niebezpieczeństwie ataku skrzeczących bestii, lecz z nastaniem dnia pragnęła jak najszybciej usunąć się z otwartej przestrzeni. Widok niewielkich stworzeń obudził wspomnienie ubiegłego wieczoru. — Widziałeś nietoperze na placu Foumoi zeszłej nocy? — Tak — odpowiedział obojętnie Dsordas. — Całe chmary. — Później nie było żadnego. — Z pewnością wystraszyły się ognia — Nie. Odleciały wcześniej — stwierdziła Fen, przypominając sobie głośne trzepotanie skrzydeł i przenikliwe piski niewielkich stworzeń. — Zniknęły zanim pojawił się posłaniec. To jego się wystraszyły. — A zatem mają więcej rozumu niż my — podsumował gorzko Dsordas. Być może wiedzą więcej niż my, pomyślała. Jej przyjaciel wyglądał jednak na mało zainteresowanego latającymi sprzymierzeńcami, a wiele innych spraw wymagało omówienia przed powrotem do domu. — Czy ktokolwiek zauważył, jak na przybycie wysłannika Verkho zareagowały duchy? — zagadnęła dziewczyna. — Nikt nic nie mówił — odparł. — Dlaczego pytasz? — To również ich walka. — Tak sądzisz? — Owszem, ponieważ starały się nam pomóc — odpowiedziała. — Tutaj i w Xantium.
— Jak do tej pory nie bardzo im się udawało — skomentował kwaśno. — Skoro nie ma Gaye i Bowena — zauważyła rozsądnie Fen, ignorując uwagę Dsordasa — potrzebujemy kogoś innego, by z nimi nawiązał kontakt. — Przerwała na chwilę, spoglądając ciekawie w jego stronę. — A ty... •
nie! — wykrzyknął. — Tylko nie ja! Rozmawiałem wyłącznie z matką i to jedynie wtedy, gdy zaistniała wyjątkowa konieczność. Jeśli uważasz, że wystawię cię ponownie na ryzyko, to...
— Nie ma takiej potrzeby — wtrąciła. — A zresztą wszyscy wiele ryzykujemy. Poza tym duchy są tu wzywane przez niezrozumiałą dla nas siłę — przynajmniej tak twierdziła Gaye. Nie jest to ich czy nasz wybór, lecz powinniśmy być przygotowani, jeśli rzeczywiście okaże się, że mają nam coś do powiedzenia — dodała, świadomie używając wypowiedzianych wcześniej przez Dsordasa słów. Wzdrygnął się, lecz najwyraźniej uspokoił. — Nie sądzę, żeby duchy z placu Fournoi były kiedykolwiek zmuszane do przybycia — zauważył. — Pojawiają się tam zawsze w ważniejszych momentach i nikt, nawet Gaye, nigdy ich nie słyszał. — To prawda — przyznała Fen — ale gdybyśmy znaleźli kogoś, kto posiada odpowiedni talent, nie zaszkodziłoby sprawdzić, czy kontakt z widmami jest możliwy. — Mnie absolutnie nie bierz pod uwagę — rzekł z naciskiem Dsordas. — Oczywiście — zgodziła się sprytnie. — Jesteś obdarzony talentem innego rodzaju. Dsordas milczał i dopieru po kilku zanurzeniach wioseł westchnął ciężko. — Moje uzdrawianie nie ma związku z magią — powiedział. — To coś... to po prostu coś... co czasami udaje mi się zrobić. — Między tym wszystkim istnieje silny związek — stwierdziła Fen. — Gdybyś nie był tak uparty, na pewno przyznałbyś mi rację. Wszelkie nadprzyrodzone zdolności są częścią pewnej ogólnej wyższej mocy, a twój talent nie jest mniejszy niż Icemana, Gaye czy Aada. — Każdy z nas to potencjalny czarownik? — zapytał z niedowierzaniem. — Tyle że o tym nie wie? — Być może. — Jaki ty posiadasz talent? — Nie mam żadnego. — Tak podpowiadała Fen jej niezawodna intuicja. Jedyną rzeczą związaną z magią, której była zupełnie pewna, to całkowity brak magicznych zdolności. — Całą swą moc poświęcam na nakłonienie was do zrobienia czegoś pożytecznego — dodała, uśmiechając się szeroko.
— Jeśli to uczynisz, dorównasz okrucieństwem samemu Farragowi — oświadczyła rozgorączkowana Etha. — Rzucasz niesprawiedliwe oskarżenia! — krzyknęła Fen. — Jestem twoją matką! Przestań mnie pouczać! Dsordas zachowywał spokój tak charakterystyczny dla niego w momentach, gdy miał przed sobą do zrealizowania określony cel. — Nie prosimy, żeby użył nektaru — powiedział. — Wiesz, co o tym sądzę. W rzeczywistości nie możemy go zmusić do czegokolwiek. — Nawet prośba to zbyt wiele — stwierdziła Etha. — On się was obawia i musicie być tego świadomi. Dsordasa ogarnęło chwilowe zakłopotanie, a Etha, która zdecydowała się bronić Icemana, mówiła dalej: — Fizycznie czuje się z każdym dniem lepiej, a Habella dokonała prawdziwych cudów przy pomocy ziół i naparów, lecz jego umysł nadal potrzebuje uzdrowienia. To jeszcze dziecko. Propozycja, żeby ponownie stał się telepatą, prawdopodobnie kompletnie by go zdruzgotała. Nie mam zamiaru ryzykować! — Jego pomoc jest niezwykle istotna — sprzeczała się Fen. — Może uratować nas wszystkich. Czy nie uważasz, że warto spróbować? Etha milczała przez chwilę, spoglądając smutno na swoją najstarszą córkę. — I tak pójdziesz rozmawiać z Icemanem, bez względu na to co powiem, prawda? — spytała w końcu. — Wolelibyśmy uzyskać twoją zgodę — odezwał się Dsordas, nie próbując zaprzeczać temu oskarżeniu. — Będziecie musieli przekonać również Natalego — powiedziała Etha głosem pokonanego. — Zaprzyjaźnili się bardzo. — Gdzie oni teraz są? — zapytał Dsordas. — Na górze. Niedawno się obudzili. Dsordas ruszył w stronę drzwi, lecz zawahał się, gdy Fen pozostała na swoim miejscu. — Idź, za chwilę do ciebie dołączę — rzekła. Po jego wyjściu podeszła do Ethy i objęła ją czule. — To naprawdę jedyne wyjście. — Och, Fen. Jestem za stara na takie rzeczy. — Wcale nie, mamo.
— Czuję to od... Kiedy Antorkas odszedł... — To przecież t y zawsze stawiałaś czoło wszystkim problemom — powiedziała Fen. — Musisz być teraz silna. Etha westchnęła, i nagle zesztywniała, gdy dotarły do nich jakieś gwałtowne odgłosy z góry. Rozluźniła się, rozpoznając rozbawiony śmiech Natalego, po czym stanowczo odsunęła od siebie córkę. — No, dalej — rzekła. — Niewątpliwie Dsordas zrobił dobry początek, ale teraz będzie potrzebował twojej pomocy. — Dziękuję — wyszeptała Fen. Pobiegła, pokonując po dwa stopnie naraz. Na górze zastała Dsordasa, Icemana i Natalego siedzących ze skrzyżowanymi nogami na podłodze sypialni. Kiedy weszła, Dsordas i Iceman trzymali właśnie zaciśnięte pięści, gotowi do wspólnego odliczania. — Raz, dwa, trzy! Za trzecim okrzykiem Dsordas rozłożył płasko dłoń, co symbolizowało papier, a palce Icemana wystrzeliły ku górze na znak ognia. — Ogień spala papier! — wykrzyknął Natali. — Ice znowu wygrał. Teraz twoja kolej — powiedział, patrząc na Fen. — Chciałabym — odparła — ale musimy porozmawiać z Icemanem. Chcemy poprosić go o pewną przysługę. — Ciebie również — dodał Dsordas, przypominając sobie malca w roli telepatycznego przekaźnika. Doświadczenie to wprawdzie mocno rozstroiło Natalego, ale do tej pory pewnie już o nim zapomniał. — W jaki sposób? — zapytał ochoczo czterolatek. Iceman milczał, zachowując powagę. Fen usiadła wraz z nimi na podłodze i spojrzała na Dsordasa, zastanawiając się, co zamierza powiedzieć. — Pamiętacie człowieka, który przybył wczoraj statkiem... — zaczął. — Nie spodobał mi się — oświadczył z naciskiem Natali. — Wystraszył moich przyjaciół. — Twoich przyjaciół? — spytała szybko Fen. — Nietoperze. Wszystkie odleciały — wyjaśnił brat. — Dlaczego? — nalegała. Natali wzruszył ramionami, a jego drobne ręce rozwarły się w wymownym geście. — Nie mam pojęcia. — Sądzimy, że ten człowiek może być telepatą — kontynuował Dsordas, powracając do głównego celu rozmowy. — Tak jak ty, Icemanie.
Młody człowiek nadal milczał, a wyraz jego twarzy pozostał nie zmieniony. — Ice nadal czasem słyszy głosy — odezwał się nieoczekiwanie Natali. — Naprawdę? — spytała z nadzieją Fen. Iceman skinął powoli głową. — Mógłbyś rozpoznać, czy posłaniec jest telepatą? Potrafiłbyś usłyszeć przekazywane przez niego wiadomości? Iceman zaczął się trząść. Delikatne drżenie rąk i ramion objęło natychmiast całe ciało. Natali patrzył na swego przyjaciela i po chwili ciekawość ustąpiła miejsca trwodze. — Ja... ja... ja... nie chcę... wracać... — wyjąkał Iceman, szczękając przeraźliwie zębami. — Rozumiem — odparł Dsordas. — Nikt cię nie skrzywdzi, nikt nie każe ci wypić nektaru. Możemy dać ci kryształ, jeśli go potrzebujesz, lecz... — Starał się nadać swemu głosowi możliwie najłagodniejszy ton, ale zdawało się, jakby do Icemana w ogóle nie docierały słowa. — Oni... robią wszystko, żebym zapomniał... a ja muszę pamiętać. — W oczach chłopaka pojawiły się łzy. — On nie chce! — powiedział Natali zmartwiony. — Nie chce! — Potrzebujemy jego pomocy, Natali — wtrąciła Fen. — To niezwykle ważne. Posłaniec... — Ma w sobie ciemne płomienie — wyszeptał Iceman. — One bolą. Ich rozmowę przerwał ostry głos dobiegający od strony drzwi. — Dość tego! — oświadczyła stanowczo Etha. — Dajcie mu spokój. W kłopotliwej ciszy, jaka wówczas zapanowała, dało się słyszeć czyjeś stąpanie, a w chwilę później oczom wszystkich ukazał się Aad. — Ja porozmawiam z Icemanem — powiedział, z trudem łapiąc oddech. — Myślę, że mogę ten problem rozwiązać. Dorośli popatrzyli na niego z powątpiewaniem, lecz zauważyli, iż miał szczere i dobre intencje. Iceman nie protestował, gdy zebrani wychodzili, zabierając z sobą Natalego... Niebawem Aad zszedł do kuchni, gdzie oczekiwano go z niecierpliwością. — Macie tu jakiś bursztyn? — spytał. — Chętnie spróbowałbym teraz. — Jesteś pewny? — rzuciła podejrzliwie Etha. — Tak. Nie pozwolę, żeby stała mu się jakakolwiek krzywda. — Jak go przekonałeś? — dopytywała się Fen.
— Iceman rozumie reakcję moich rąk — odparł niejasno Aad. — Ufa, że wiem, czy to, co się z nim zdarzy, jest dobre czy złe. — Możesz wniknąć w myśli posłańca? — spytała Etha. — O ile będę razem z Icemanem — tak. Bursztyn sam w sobie kryje dobrą moc. Przekona się o tym, ale dopiero jak go użyje — powiedział pewnie. Macie tu jakiś? — Tak — odparła Fen. Zachowała na wszelki wypadek dwa wisiorki, które teraz wyjęła z kieszeni. — Ładne kamienie! — wykrzyknął Natali. — Mogę je wziąć? — spytał Aad. Zawsze lubił dotykać gładkiej powierzchni bursztynów, a tajemnicze błyski w ich przezroczystozłotej głębi działały na niego hipnotyzujące Wszyscy udali się na górę do Icemana. Siedział teraz na łóżku opanowany, z pogodną twarzą. Aad podszedł do niego, mocno zaciskając palce na kryształach. — Poczuj moją dłoń. Iceman dotknął go ostrożnie, po czym uśmiechnął się na znak, że wszystko w porządku. Aad wziął jeden z wisiorków i założył go na szyję Icemana. — Mnie też dajcie! — zażądał Natali. Aad zerknął na Ethę, która skinęła przyzwalająco głową i bursztyn zawisł na piersi Natalego. Tymczasem Iceman uniósł dłoń w kierunku kamienia. — Czy coś słyszysz? — spytała Fen po chwili milczenia. — Tylko blask płomienia — odparł tajemniczo. — Tylko blask. — Głos młodego człowieka nabrał osobliwego tonu, lecz nie wyrażał zaniepokojenia. Na obliczu Ethy odmalowała się wyraźna ulga. — Jest dużo więcej blasków — powiedział Iceman. — Poi koła. Blisko. Poruszają się. Dsordas i Fen spojrzeli na siebie. — Czy docierają do ciebie jakieś głosy? — nalegał Aad. — Nie. Nikt teraz nie mówi. — Szumią fale — krzyknął radośnie Natali. — Jakie fale, maleńki? — odezwała się matka. — Morskie — odparł, jakby to było oczywiste. — Pół koła — powtórzył spokojnie Iceman.
— Ciekawe czy usłyszą cokolwiek, kiedy Mysz dopełni swoje koło — szepnęła Fen Dsordasowi. Kiedy zapadła ciemność Dsordas i Fen dołączyli do Myszy i Yeoriego, którzy czekali w jednym z punktów obserwacyjnych położonych w porcie. — Widzieliście jakieś oznaki życia? — spytał Dsordas. — Nie — odpowiedział Mysz. — Na statku cicho jak w grobowcu. — Czy wszyscy twoi ludzie czekają w pogotowiu? — Tak — odrzekł Yeori. — Łucznicy i łodzie są na stanowiskach. Mamy też kilka niespodzianek w zanadrzu. — W porządku. Co z bursztynem? — Rozłożony — zameldował Mysz. — Dość duże przerwy pozostawiliśmy przy wejściach do portu, lecz poza nimi nigdzie nie ma większej odległości między kamieniami niż na kilka kroków. Nie jest to oczywiście idealne koło — dodał, wskazując na nieregularny kształt portu. — Jeśli bursztynowy krąg wywarł już jakiś wpływ na posłańca, to nie zauważyliśmy żadnych tego skutków. — Poczekamy, zobaczymy — odparł Dsordas. — Na pewno nic nie zdarzyło się na statku? Zastępcy zgodnie potwierdzili swoją wcześniejszą wypowiedź. — Czy Iceman jest tutaj? — spytał Yeori. — Tak — powiedziała Fen. — On, Aad i kilka innych osób skryli się w starym magazynie. O tam — rzekła, wskazując palcem. — Jak na razie Iceman nie wyczuł niczego godnego uwagi. — Macie wieści od Skoullego? — odezwał się Dsordas. — Nie — odparł Mysz. — Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, wyruszył na południe w nadziei, że spotka zwolenników Latchiego, lecz od tej pory nie przesłał nam żadnej informacji. — Poszedł sam? — spytała Fen. — Znając go, poradzi sobie — odparł Yeori. — A co u Nikolasa? — Spędzili wraz z Sagarem cały dzień na przeszukiwaniu starego garnizonu — a raczej tego, co po nim zostało — próbując dowiedzieć się, czy Farrag zostawił jakieś zapiski związane ze swymi czarami. Ten łotr nie zapisał zbyt wiele, więc poszukiwania idą powoli. — Już prawie czas — przypomniał Mysz. — Lepiej mieć to za sobą — powiedział Dsordas. — Nadal chcesz iść bez obstawy? — spytał Yeori.
— Tak. — Powodzenia. — Fen pocałowała ukochanego i uśmiechnęła się, lecz Dsordas ujrzał strach w oczach dziewczyny. — Nie martw się — powiedział, poklepując zrolowany dokument. — To nie daje mu powodu do wyrządzenia mi jakiejkolwiek krzywdy. Dsordas opuścił kryjówkę i zbiegł po schodkach do zacumowanej w pobliżu łodzi. Usadowiwszy się wygodnie, powiosłował w kierunku portu. Noc wydawała się spokojna, księżyc świecił jasno, dodając własnego blasku nienaturalnie srebrzystej wodzie. Fen odniosła wrażenie, jakby niewielka łódź ślizgała się po delikatnie pomarszczonej, połyskującej krze lodowej, pośrodku której znajdował się czarny kształt — statek posłańca. Wielu mieszkańców Nkosa obserwowało z brzegu wyprawę Dsordasa. Wiózł ze sobą nadzieję dla całego Zalys. Yeori wyszedł, mówiąc, że chce popatrzeć z innego miejsca, lecz Fen wiedziała, że poszedł przyłączyć się do tych, którzy mieli zaatakować statek, jeśli zdarzy się coś nieoczekiwanego. — Dsordas będzie wkrótce z powrotem — zapewnił ją Mysz. Fen spojrzała na niego wdzięczna za pociechę, jednak zdawała sobie sprawę, że słowa te nie niosą w sobie pewności. Dsordas mógł liczyć tylko na własne siły. Kiedy odłożył wiosła, pozwalając, by łódka siłą rozpędu dopłynęła do czarnej burty, skąd zwieszała się sznurowa drabina, na statku posłańca nie rozbłysło żadne światło. Starał się wyłowić z mroku i zapamiętać jak najwięcej szczegółów, ponieważ wszelkie informacje byłyby potrzebne, gdyby zostali zmuszeni do walki. Wsadziwszy dokument za koszulę, wspiął się ostrożnie, a następnie wskoczył na pokład. W tym samym momencie drzwi kabiny otwarły się bezgłośnie i posłaniec z lampką w ręku, wciąż odziany w białe szaty, postąpił ku Dsordowi kilka kroków. — Jesteś punktualny. To dobrze. Przynosisz akt kapitulacji? Dsordas podał dokument, nie wypowiadając przy tym ani słowa. Wysłannik Verkho rozwinął rulon i pospiesznie przeczytał treść oświadczenia. — Dość satysfakcjonujące — stwierdził. — Jedyne co pozostaje mi teraz do zrobienia, to dać ci pewien dokument. — Wyjął zwinięty papier z fałd odzienia i podał go Dsordasowi. — Co to jest? — Lista zakładników, którzy mają być dostarczeni na statek jutro do południa — odparł posłaniec z uprzejmym uśmiechem. — Potrzebujemy gwarancji waszych szczerych zamiarów. Dsordas z przerażeniem spojrzał na długi spis, jednak trzecie nazwisko od góry sprawiło, że na moment serce zamarło mu w piersi. Natali Amari.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Rozpoznaję jego kłopot, lecz nie jego zapożyczoną siłę woli. Prorok płomieni zwrócony jest w obie strony, rozdarty pomiędzy lojalnością chwili. Który z rozdzielonych bliźniaków zwróci jego uwagę? Który zakrzyknie najgłośniej w jego snach? Głosy bogów brzmią w uszach ludzi.
W nocy Arena wydawała się kolejnym czarnym wycięciem w nierównej powierzchni wyspy — naturalny amfiteatr, wielce zdradliwy dla nieostrożnych przez swoje strome zbocza i głazy porozrzucane na wierzchu. Istniało jednak coś jeszcze. W przeszłości wyspiarze rozpoznawali tę szczególną dolinę dzięki jej atmosferze. W Arenie drzemały zagrzebane głęboko w skale opowieści. Była ona miejscem historii, doświadczenia, nadziei i snów. Wszyscy z wyjątkiem najmniej wrażliwych odczuwali kłębiące się tu przeciwstawne emocje — pokój i gniew, pasję i stałość, ogień i lód. Arena to niemy świadek wielu wydarzeń, przechowujący pamięć. Jednak ostatnimi czasy owa specyfika doliny, cała jej istota wsiąkła w nieporuszone kamienie oraz ziemię, więc obecnie niewielu uważało ją za duchowe serce wyspy. Zniknęły nawet duchy, które niegdyś odwiedzały ten teren, i teraz otaczała go aura opuszczenia i smutku. Osobliwie ukształtowana, znajdująca się na obrzeżu skała wciąż patrzyła w dół, a pochyły tunel biegnący jej środkiem nadal łączył dolinę z niebem, lecz Kamienne Oko było ślepe. Jeśli Arena stanowiła duszę Zalys, w co wielu kiedyś wierzyło, należało obawiać się przerażających proroctw zwiastujących nadchodzący mrok. Arena umierała. Mimo że zwykle panowały tu nieprzeniknione ciemności, tej nocy Arenę rozświetliły płomienie setek pochodni. Ich linie widniały z każdej strony. Spiralnie wznosiły się pomiędzy większymi głazami i małymi przepaściami. Rzesze sunęły w milczeniu, a jedyny dźwięk rozbrzmiewający w powietrzu pochodził od kroków pokonujących nierówny trakt i trawiaste zbocza. Wkrótce Arena zapełniła się ludźmi. Płonęło kilka ognisk, dodając swoje czerwone światło do blasku przesuwających się pochodni. Do tej pory nikt nie przemówił. Arena była pełna oczekiwania. Latchi Mni wybrał chwilę swego przybycia idealnie, pojawiając się w miejscu na obrzeżu, gdzie wielu wiernych poniżej mogło dostrzec jego sylwetkę na de księżyca. Stał nieruchomo przez kilka chwil z ramionami rozpostartymi na boki w geście błogosławieństwa, zanim zszedł ku najbliżej stojącym szeregom. Wraz z nadejściem Latchiego odezwały się pierwsze głosy. — Witaj. — Prowadź nas. — Wskaż nam drogę. Ze swego odosobnionego, wysokiego stanowiska w pobliżu Kamiennego Oka, Skoulli obserwował uważnie samozwańczego mesjasza. Latchi wciąż miał na sobie proste rybackie ubranie, lecz w jego postaci nastąpiła jakaś zmiana. Obecnie otaczała go aura pewności siebie, pełnej akceptacji okazywanego przez tłum uwielbienia. Nawet z tak odległego miejsca można było zobaczyć płomienne,
dumne błyski w oczach Latchiego. Ludzie z pochodniami w końcu dotarli na dno doliny. Latchi wspiął się na najwyższy głaz stanowiący rodzaj naturalnego podium, po czym uniósł ręce. Gdy ostatnie okrzyki umilkły w oddali, przemówił głębokim, dostojnym głosem, a akustyka amfiteatru umożliwiała mu dotarcie do wszystkich obecnych — włączając Skoullego. — Przyjaciele, pojawił się drugi znak! Obwieszczenie zostało powitane oklaskami i krzykami. — Meyu Słońce przyszedł do mnie we śnie na jawie — kontynuował Latchi. — Ukazał mi wizję: statek żeglujący bez załogi, z wiatrem stworzonym przez siebie. Czarny zwiastun zła niesie naszego wroga, który pociągnie Zalys w dół, w zimne otchłanie oceanu. Przerwał, gdy pomruki przeszły przez tłum niczym wiatr przez pole pszenicy. — Ten statek — krzyknął, wybierając odpowiedni moment — jest teraz w porcie Nkosa! Dno doliny eksplodowało wrzaskami wściekłości, i zwolennicy Latchiego gniewnie potrząsali swoją bronią. Mesjasz uniósł ręce, uciszając wszelkie odgłosy. — Nasz wróg wyjawił swoje żądania, a ci, którzy uważają się za przywódców Zalys, są wobec niego bezbronni. Poddadzą się jak ostatni zdrajcy. My jednak nie jesteśmy bezsilni i my się nie poddamy! Tłum zawrzał ponownie. Mimo że słowa nawiedzonego rybaka przerażały Skoullego, aż do tego momentu stał on spokojnie, obserwując i czekając. Nie mógł jednak ścierpieć niesprawiedliwych oskarżeń skierowanych przeciwko Dsordasowi i przyjaciołom. Zaczaj schodzić po zboczu Areny, gdy Latchi odezwał się ponownie. — Bogowie przysłali nam pomoc. Nie odrzucimy jej, tak jak robią to inni, jak czynią tchórze. Przynieście ropuchy. Kilku pomocników wystąpiło naprzód, niosąc klatki z nie ociosanego drewna. Wewnątrz każdej znajdowała się duża, brzydka ropucha. Nakrapiana zielonobrązowa skóra płazów błyszczała wilgocią w świetle płomieni. Ludzie obserwowali niemal zahipnotyzowani. Mesjasz po kolei otwierał klatki, wyjmował stworzenia i unosił je do góry. — Przemawiają dawne tradycje! — zawołał, a tłum z namaszczeniem powtórzył jego słowa. Ropuchy wyrywały się z uścisku Latchiego, a następnie próbowały ostatniego gestu obrony — gęsta czarna trucizna sączyła się z guzków na ich plecach i szczycie głowy. Mężczyzna asystujący Latchiemu szybko zbierał lepką substancję w czarę, po czym mesjasz brał następne zwierzę. Kiedy procedura została zakończona, Latchi ujął w ręce czarę i miał właśnie zejść ze skały, kiedy jego uwagę rozproszył donośny krzyk. Wszyscy odwrócili się w kierunku intruza. Skoulli stał na głazie przy końcu Areny. Chociaż znajdujące się za nim Kamienne Oko było oświetlone blaskiem gwiazd, twarz Skoullego pozostawała w ciemności.
— Wyrządzasz Dsordasowi i jego sojusznikom wielką niesprawiedliwość — powiedział. — Walczą o Zalys podobnie jak ty to czynisz. — Nie należysz do nas — odkrzyknął Latchi. — Wypowiedz swe imię przed strażnikami starych rytuałów. — Nazywam się Skoulli Visakia. Ja... — Znam cię! — zawołał prorok. — Jesteś jego sługusem. — Dsordas użyje wszelkich sposobów, żeby pokonać naszego wspólnego wroga — kontynuował Skoulli, ignorując gniewny pomruk zgromadzonych. — On potrzebuje twojej pomocy, a nie twojej wrogości. — Jednak poddał się, prawda? — zarzucił mu Latchi. — Uległ bez walki. — Chcemy posłużyć się wszelkimi znanymi fortelami — ostrożnie odparł rozmówca. — Posłaniec posiada osobliwą moc. Jednym machnięciem ręki sprawił, że cały budynek stanął w płomieniach. Zabił czterdziestu wyspiarzy naraz! Tłum zafalował niespokojnie, lecz Latchi pozostał niewzruszony. — Bogowie pokazali nam drogę — powiedział. — Mamy środki, żeby zwalczyć tak proste czary. — Połączmy się zatem, aby położyć kres zagrożeniu — błagał Skoulli, zastanawiając się, jakie środki Latchi miał na myśli. — Nie potrzebujemy jednoczyć się z niedowiarkami i zdrajcami — prychnął mężczyzna. — Magia nam wystarczy! Latchi wykonał energiczny ruch ręką. Jak gdyby z wnętrza ziemi pojawiła się jasna mgiełka przeróżnych obrazów. Zebrani zobaczyli sceny namiętności, przemocy, narodzin i śmierci, zabawy i lamentu, upału i deszczu. Fantom zamigotał nad ich głowami, wyświetlając wspomnienia szczęku mieczy i sny kochanków. Z jednej strony białowłosa dziewczyna siedziała kołysząc małego chłopca. A potem wszystko zniknęło. Pozostał tylko dym jakichś wewnętrznych płomieni. Gromada zaryczała na znak aprobaty spektaklu, a Latchi z twarzą lśniącą od potu uśmiechnął się w kierunku swoich wiernych. — Z magią możemy dokonać wszystkiego! — krzyknął. — A z tym... — uniósł w górę drewnianą czarę —jesteśmy w stanie tworzyć magię! — Przemawiają dawne tradycje! — odpowiedział tłum chórem. — Przyprowadźcie do mnie tego człowieka — rozkazał Latchi, wskazując palcem. Kilku mężczyzn ruszyło w pogoń za Skoullim, który zaczaj wdrapywać się na zbocze, chcąc uciec i jak najszybciej zameldować o wszystkim Dsordasowi. Pokaz szalonego proroka sprawił imponujące wrażenie, a talent, dzięki któremu rybak potrafił ukazywać historię, był niezaprzeczalny. Jednak nawet taka siła wydawała się niczym w porównaniu z mocą posłańca. Gdyby spróbowali zaatakować, przyniosłoby to nieszczęście im i całej wyspie.
Skoulli zwymyślał siebie samego za głupie zachowanie i skoncentrował się na ucieczce. Co popchnęło go do tego czynu? Nagle jeden ze ścigających rzucił w niego kamieniem. Lata praktyki w posługiwaniu się harpunem dały mężczyźnie siłę i dobre oko. Mimo że kamień uderzył Skoullego w plecy, szok sprawił, że upadł. To wystarczyło goniącym. Chwilę później ciągnęli go bezceremonialnie przed „mesjasza" o obłąkanym spojrzeniu. — Siedź tu i patrz — rozkazał Latchi. — Może się czegoś nauczysz. Skoulli został przygnieciony do ziemi. Nie pozostało mu nic innego jak słuchać poleceń. Latchi zaniósł czarę do ogniska, nad którym wisiał ogromny garniec z brązu. Z głębi naczynia unosiła się para. Ostrożnie wlał truciznę do wody, potem dodał garść jakiegoś specyfiku, wydobytego z kieszeni. Drażniący zapach wydzieliny ropuchy, zmieszany ze słodkowonnymi ziołami, wypełnił nocne powietrze i gorączka podekscytowania zaczęła rosnąć wśród widzów. Skoulli zauważył chciwe błyski w ich oczach, gdy ich przywódca wymieszał ohydny napar, a następnie poinstruował swoich pomocników, by przenieśli kocioł znad ogniska. Po chwili Latchi zanurzył czarkę w wywarze, uniósł ją do nosa i powąchał z zadowoleniem. — Gotowe. Kiedy pił, jego oczy wywróciły się do tyłu, a każdy mięsień ciała mężczyzny falował. Skończywszy uśmiechnął się i rozejrzał dookoła. — Przemawiają dawne tradycje — zanucił łagodnie. — — Chodźcie. Jeden po drugim, wszyscy — kobiety, mężczyźni, nawet młodzież — szli do przodu po łyk trującego nektaru. Przychodzili pełni entuzjazmu i odchodzili z ekstazą na twarzach. Skoulli obserwował, czując mdłości. Rozpoznał niektóre osoby, lecz nikt nie obdarzył go więcej niż jednym spojrzeniem. Po długim czasie procesja dobiegła końca. Kocioł był prawie pusty i Latchi musiał przechylić go, żeby po raz ostatni napełnić czarę. Odwrócił się do Skoullego. — A teraz — powiedział z błyskiem w oku — kolej na naszego gościa.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Co jest czynem bardziej odważnym — stawić czoło temu, co nieznane, czy zmierzyć się z mocniejszym od siebie przeciwnikiem? Czy przyszłość można osądzać, mając na uwadze wydarzenia, które nie mogą być przewidziane wcześniej? Byłbym ostatnią osobą, skłonną odpowiedzieć na takie pytania. We mnie, tak jak w każdym innym człowieku, niewiedza płodzi nadzieję.
— Bogowie! To było tak oczywiste! Czemu o tym nie pomyśleliśmy? — złościł się Dsordas. Powróciwszy do punktu obserwacyjnego w porcie, pokazał Fen, Myszy i Yeoriemu listę posłańca. Widniały na niej imiona czterdzieściorga dzieci — mieszkańców Nkosa. Większość z nich pochodziła z zamożnych rodzin. Kiedy Fen ochłonęła z szoku, zdała sobie sprawę, że spis zawierał imiona wyłącznie tych malców, którym bezlitosny marszałek Farrag podarował niegdyś bursztynowe wisiorki, mając nadzieję na wykorzystanie chłopców i dziewczynek jako nieświadomych telepatycznych szpiegów. Zakładnicy prawdopodobnie zostali więc wybrani z uwagi na ich potencjalny talent. Skąd posłaniec posiadał dostęp do takich informacji, pozostawało tajemnicą. — Nie ma czasu zastanawiać się nad takimi sprawami — zdecydował Yeori. — Co robimy? — Nie możemy zgodzić się na te warunki! — wykrzyknęła Fen. — To nie podlega dyskusji — oświadczył Dsordas. — Nikomu na Zalys nie przyszłoby coś takiego do głowy. — Wróciliśmy więc do punktu wyjścia — skomentował Mysz. — Jak zareaguje posłaniec, jeśli nie spełnimy żądania? — Nie będziemy czekali, żeby się o tym przekonać — powiedział Dsordas. — Najwyższy czas, byśmy przejęli inicjatywę. Nastał świt i oczekiwanie dobiegało końca. Mysz, Yeori i Dsordas, ostatecznie opracowawszy już plany ataku, potwierdzili określone ustalenia: czas działania, sygnały, możliwości powstrzymywania akcji, umiejętny dobór ludzi. Tymczasem Fen poszła dowiedzieć się, czy Nikolas i Sagar poczynili jakieś postępy, i czy Iceman usłyszał coś interesującego. Powróciwszy, zastała Myszę próbującego przekonać Dsordasa do swego nowego pomysłu. — To nie wpłynie na nasze wcześniejsze postanowienia — sprzeczał się zawzięcie — a może przynieść ocalenie. W najgorszym razie powinno dostarczyć nam pewnych wartościowych informacji. — Dobrze — zdecydował Dsordas. — Masz czas do pełnego wschodu słońca. Jeśli do tej pory nie pojawią się, zaczynamy działać.
— Zgoda — odparł radośnie Mysz. — Kto ma się pojawić? — spytała Fen. — Skrzeczące bestie — odpowiedział Mysz, szczerząc zęby. — Przygotowaliśmy dla nich parę zabójczych niespodzianek. — Czy są jakieś wieści? — spytał Dsordas z nadzieją w głosie. — Nikolas i Sagar znaleźli bardzo ciekawe notatki — odparła — ale niewiele okazało się pomocnych. Farrag najwyraźniej znalazł sposób wysysania zapasowej energii z telepatów, lecz nie zapisał tej metody. Wzmianki o bursztynie albo dotyczą spraw nam już znanych, albo są tak niejasno sformułowane, że na razie bezużyteczne. Pierścienie i koła niewątpliwie muszą odgrywać dużą rolę w magii. — Miejmy nadzieję. A co u Icemana? — Niczego nie usłyszał — stwierdziła. — Nadal siedzą z Natalim, lecz żaden nic nie wyczuł. Natali spał prawie przez całą noc — dodała. — A więc nasz wypad nie zakłócił ich spokoju — skomentował Yeori. — Jaki wypad? — spytała Fen. — W nocy udaliśmy się kilkoma łódkami w pobliże statku — odpowiedział Mysz. — Chcieliśmy zobaczyć, czy nastąpi jakaś reakcja. Wzięliśmy do pomocy kilku nurków, którzy podpłynęli bardzo blisko, ale nie dotknęli oczywiście kadłuba statku. Albo jest zupełnie nieświadomy, co się dookoła dzieje, albo bezgranicznie ufa swej mocy, wierząc, że nikt go nie pokona. — Czy nurkowie w ogóle widzieli cokolwiek w tym bagnie? — spytała Fen, wzdragając się na samą myśl o pływaniu w zimnym, srebrnym szlamie. — Oni zazwyczaj tak niewiele widzą w nocy — odparł Mysz, a jego szeroki uśmiech sprawił, że poczuła się głupio. — Srebrna poświata nie sięga zbyt głęboko, a pod spodem jest względnie przejrzyście, a nawet nieco jaśniej dzięki lśniącym mieliznom. — Obecnie często używano tego określenia do opisania osobliwych, świecących kształtów, które w ostatnich miesiącach pojawiły się w wodach portu i w kanałach przecinających miasto. — Słońce wschodzi — zauważył Yeori, wyglądając przez okno. — Lepiej już pójdę — odpowiedział Mysz. — Do zobaczenia, chyba ze szczęście nam nie dopisze. — Udanych łowów — rzucił Yeori. Mysz uśmiechnął się wychodząc. — Co zamierza zrobić? — spytała Fen. — Myślę, że wolałabyś nie wiedzieć — odparł posępnie Dsordas. Pierwszą grupę skrzeczących potworów zauważono tuż przed upływem wyznaczonego przez
Dsordasa terminu natarcia. Sześć bestii leciało grupą, lecz rozdzieliły się przy brzegu, ponieważ zwykły polować pojedynczo. Dzwony i pochodnie ostrzegły mieszkańców, a wszyscy oczekujący wstrzymali oddech, wiedząc, że nie mogą teraz atakować statku posłańca. Nadeszła szansa dla Myszy i jego ludzi. Wyglądali z różnych schronów, patrząc na olbrzymie, szare cielska. Zakrywali uszy, żeby wytrzymać wysokie tony pisków nieustannie wydobywających się z gardzieli potworów. Ochotnicy zebrani przez Mysz obserwowali wnikliwie, a ich serca biły coraz szybciej. Biegacze kulili się na swoich pozycjach, rzucając niespokojne spojrzenia na niebo i punkty sygnalizacyjne. Inni, odgrywający rolę wabików, modlili się, aby nie zaszła potrzeba ich interwencji polegającej na odwracaniu uwagi wroga, gdy przyjaciele znajdą się w opałach. Zadania ustalono pospiesznie bez zwyczajowego omawiania szczegółów, więc istniała możliwość niepowodzenia. Wystarczyło małe potknięcie, jeden mylny osąd, a wszystkie ustalenia mogły pójść na marne. W ciągu ostatnich tygodni poznali metody wabienia skrzeczących bestii w pułapki, lecz teraz musieli dokonać czegoś więcej. Trzeba było odizolować jednego z potworów i pokierować nim tak, by uderzył w ściśle określony cel. Obecnie, gdy mieszkańcy Nkosa doskonale znali sposoby ucieczki i zasady bezpieczeństwa obowiązujące w czasie ataku, ściągnięcie na siebie uwagi zwyrodniałych morskich nietoperzy wydawało się nietrudne. Sztuczka polegała na tym, że jeden człowiek prowokował bestię do ataku, po czym w ostatnim momencie skrywał się w przygotowanym schronie, a wtedy następny śmiałek przejmował zadanie, ukazując się nieco dalej. Jeśli wszystko szło według planu, zwabiano latającego przeciwnika na ścieżki wyżłobione w skalistym krajobrazie Nkosa, w alejki o wysokich brzegach bądź kanały zbyt wąskie dla ogromnych stworzeń. Niektórzy wyspiarze radzili sobie całkiem nieźle, lecz kilku nie zdołało ujść z życiem. Te wyścigi, jak nazywali je wyspiarze, prowadziły zwykle do ślepej uliczki, na której końcu znajdowały się kamienne budynki ze specjalnie wzmocnionymi okiennicami i z żelaznymi prętami przymocowanymi do okapów. Oszalałe bestie roztrzaskiwały się o mury oślepione szaloną żądzą krwi. Czasem wpadały w pułapkę, przez co doznawały obrażeń i stawały się niezdolne do lotu, czy nawet wślizgnięcia się do morza. W końcu najdalej wysunięty mężczyzna z drużyny Myszy, zauważywszy dogodną sytuację, dał sygnał do rozpoczęcia. Uniósł się, machając rękoma w kierunku skrzeczącej bestii, która przelatywała ponad nim, leniwie poruszając skrzydłami. Stworzenie zareagowało prawie natychmiast. Skrzek wzmógł się, gdy runęło w dół na człowieka stojącego na szczycie niskiego budynku i głośno szydzącego z przeciwnika. Wtedy, na chwilę przed śmiertelnym ciosem, śmiałek wskoczył w otwór w dachu, znikając w bezpiecznym schronieniu. W tym samym momencie, lecz dużo dalej, dokładnie na linii lotu skrzeczącej bestii ukazał się drugi, tym razem biegnący mężczyzna. Okrutne stworzenie kontynuowało pościg z jeszcze większym zapałem. Pierwszy w „sztafecie" człowiek obserwował przez otwór w dachu, jak nad jego głową przelatuje wrzeszczące cielsko i odetchnął z ulgą, mamrocząc słowa modlitwy w intencji przyjaciół zajmujących dalsze pozycje. Wszystko działało jak należy. Potwór gonił kolejne ofiary wzdłuż linii prowadzącej w kierunku portu. Wszyscy wykonali swoje zadania perfekcyjnie i nie zaszła potrzeba wykorzystania pozostających w odwodzie wabików. Mysz, najlepszy biegacz, oczekiwał na swoją kolej, nie mogąc ustać z podniecenia. Najpierw usłyszał nieziemskie odgłosy odbijające się echem w mieście, potem dopiero zobaczył bestię, a po chwili
sygnał. Instynkt zawładnął ciałem Myszy. Wyskoczywszy z kryjówki, ujrzał jak potwór zwraca ku niemu wypełnione nienawiścią oczy. Ruszył pędem w biegu o życie. Fen i Dsordas znajdujący się w punkcie obserwacyjnym słyszeli dziki skrzek, ale nie mogli niczego dojrzeć aż do ostatniej chwili. — Zbliżają się — zawołał Dsordas, starając się, by jego głos pokonał narastającą falę oszalałych dźwięków. Fen jeszcze mocniej ścisnęła jego rękę. — Tam! Pierwszy pojawił się Mysz. Pędził wzdłuż jednego z portowych falochronów, którego koniec jakby wskazywał zakotwiczony na morzu statek posłańca. Przy burcie żaglowca zacumowano wcześniej niewielką łódkę z żywą kozą, beczącą teraz przeraźliwie i szarpiącą się na uwięzi. Ostatni punkt planu był następujący: Mysz dociera do końca pomostu i nurkuje w niewielki otwór kamiennej jamy znajdującej się tuż pod wodą, a wtedy skrzecząca bestia przypuszcza atak na kozę. Potwór porusza się już ze zbyt dużą prędkością, by móc zmienić kierunek lub wzbić się wyżej w powietrze, więc ostatecznie uderza w statek. Nikt nie miał pojęcia, co nastąpi później, lecz taka konfrontacja przynajmniej mogła się okazać użyteczną dywersją Obecnie Myszę dzieliło jedynie trzydzieści kroków od kryjówki, a ścigająca bestia nie pojawiła się do tej pory w zasięgu wzroku. — Na pewno mu się uda! — zawołała Fen zduszonym głosem. W tym samym momencie nadciągnął monstrualny łowca poruszający się z niesamowitą prędkością, najwyraźniej prąc prosto na statek. Odległość między Myszą a potworem wydawała się wystarczająca. — Biegnij Myszo, biegnij! — wrzeszczał Dsordas coraz głośniej, w miarę jak jego przyjaciel zbliżał się do celu. Chwilę później Fen zaczęła również krzyczeć. Mysz rzeczywiście uciekłby przed śmiertelnym wrogiem, ale drugie stworzenie wychynęło nagle, jakby znikąd, lecąc wprost na uciekającego człowieka. Mysz próbował skręcić, lecz nie miał żadnych szans. Dsordas i Fen dostrzegli jak siła ataku drugiej skrzeczącej bestii poderwała Mysz z ziemi, rozrywając jego ciało na strzępy. Wystające rogi, rekinie kły oraz potężne trójkątne skrzydła dokonały reszty zniszczenia. Ich przyjaciel stał się bezkształtną masą czerwonego mięsa, która rozbłysła szkarłatem w porannym świetle, by po chwili runąć w mętną portową wodę. — Nie, nie, nie — jęczał Dsordas. Fen łkała, przywołując w pamięci ponuro brzmiące, złowróżbne słowa Myszy. Jeśli kiedykolwiek zaczną działać w grupach, czy nawet w parach... Byli tak załamani, że nawet nie zauważyli, co stało się z pierwszym potworem. Później dopiero zobaczyli, że pozbawiona swojej ofiary bestia zniżyła lot nad srebrną wodą, porwała kozę, po
czym wzleciała tuż przed burtą statku. W końcu na pokładzie powstał jakiś ruch i ukazał się niczym nie wzruszony posłaniec. Gdy oszalały morski nietoperz pędził w jego kierunku, nie wezwał na pomoc żadnego magicznego ognia, lecz po prostu uniósł rękę do ust. To, co uczynił, zginęło w kakofonii dźwięków, lecz reakcja obu rozjuszonych bestii była zaskakująca. Potwory doznały nagłych konwulsji i runęły w otchłań, tworząc olbrzymie fale. Posłaniec uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby właśnie wziął udział w dziecinnej zabawie.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Z daleka kreślą ogniste ścieżki na niebie, pozostawiając zakrzywione wspomnienia z dymu. Czy miecze i strzały wystarczą? Nie wszystkie tarcze wykonane są ze stali. Nie zawsze dzwonienie dobywa się z dzwonów.
W Dsordasie dokonała się całkowita przemiana. Miał skłonność do raptownych zmian nastroju; w jednej chwili opłakiwał śmierć swego przyjaciela; za moment opanowany, z oczami chłodnymi jak lód, wydawał rozkazy. Kierowała nim teraz konieczność, więc nie pozwalał, by emocje zakłócały koncentrację. Nikt nie mógł zmienić faktu, iż na nim spoczywa największa odpowiedzialność, jaka przypisana jest dowódcy. Nikt — z wyjątkiem może jednej osoby. Obróciwszy się do Fen, chwycił ją gwałtownie za ramiona. — Idź i dołącz do innych w magazynie — poinstruował. — Tam będziesz bezpieczna. Nie wychodź nigdzie, rozumiesz? — rzekł tonem nie cierpiącym sprzeciwu. Dziewczyna skinęła głową. Chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Kiedyś już widziała Dsordasa wiedzionego obsesją. Rozumiała to zachowanie, lecz raptowność wewnętrznej odmiany ukochanego spowodowała pewien szok. Zanim zdążyła opuścić pomieszczenie, Dsordas wydawał już następne rozkazy. Fen biegła najszybciej jak mogła, obawiając się nagłego wybuchu bitwy, a jednocześnie nie chcąc przeoczyć żadnej jej fazy. Dotarła do magazynu z trudem łapiąc oddech, ale nie zwolniła, pokonując drewniane schody prowadzące na balkon. Etha, Iceman, Aad i Natali przyglądali się rozwojowi wydarzeń przez wąskie okienka wychodzące na port. Byli wyraźnie wstrząśnięci hałasem oraz okrucieństwem skrzeczących bestii. Fen z radością zauważyła, że Foran i Habella również dołączyli do obserwujących. Ekspertyza uzdrowicieli mogła okazać się bardzo istotna. — Co się dzieje? — spytała Fen. — Mysz... — zaczęła Habella zdławionym głosem. — Wiem — przerwała dziewczyna, wciąż zasapana, lecz pełna stanowczości. — Łucznicy zaczęli słać ogniste strzały ze wszystkich stron — zrelacjonowała zielarka. Kiedy mówiła, kolejna seria pomarańczowych pochodni przeszyła niebo, ciągnąc za sobą smugi oleistego dymu. — Strzały wycelowano dokładnie, lecz większość z nich zniknęła w połowie drogi do celu. — Wydawało się, że nawet te, które trafiły, odbiły się natychmiast rykoszetem. Dzięki spostrzeżeniom Dsordasa wyspiarze dowiedzieli się, że statek został skonstruowany z dziwnych materiałów. Istniała możliwość, że w ogóle nie można go było spalić. — Wyruszyło już parę łodzi — kontynuowała Habella spokojniejszym głosem — lecz żadna nie wpłynęła jeszcze na otwarte morze.
Fen skinęła głową, po czym zwróciła się do Icemana: — Jak się czujesz? Były telepata stał sztywno, a jego twarz wydawała się bledsza niż zwykle. Milczał. Aad odpowiedział za niego. — Coś się tam dzieje — rzekł, patrząc na swe ręce — ale nie potrafimy stwierdzić co. Wyczuwam jedynie bursztyn, a to bardzo mąci doznania. — Nie ma żadnych telepatycznych przekazów? Żadnego kontaktu z Xantium? — upierała się Fen. — Nic, co udałoby mu się wyczuć. — Fale nadal tu są — dodał tajemniczo Natali. Jako jedyny nie patrzył przez okno. Trzymał się matczynej spódnicy i wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. Fen zatrwożyła się, widząc młodszego brata w takim stanie. Spojrzawszy ku portowi, natychmiast zauważyła posłańca stojącego na pokładzie. Najwyraźniej nie okazywał najmniejszej obawy o swe bezpieczeństwo. Od czasu do czasu wykonywał jakieś osobliwe ruchy, które w tajemniczy sposób niweczyły nadlatujące strzały. Fen odniosła wrażenie, że człowiek ten bawi się całym zajściem i czekała tylko, kiedy skarci zuchwalstwo maluczkich. — Oto i łodzie — powiedział Foran. Wiele małych, ale najszybszych łódek nagle wypłynęło na otwartą przestrzeń, zmierzając prosto na statek z różnych stron portu. Mężczyźni wiosłowali z trudem, lecz z dyscypliną charakterystyczną dla wyćwiczonych wioślarzy. — Dobrze wystartowali — wyszeptała nerwowo Etha. — Z pewnością nie może widzieć wszystkiego dookoła. — Nie chciałabym znajdować się w łodzi, na którą akurat skieruje wzrok — skomentowała ponuro Habella. — Miejmy nadzieję, że skrzeczące bestie nie powrócą — dodał Foran. Patrzyli, wstrzymując oddech. Ci o bystrzejszym wzroku zauważyli, że na wodach portu pojawiły się jakieś inne łodzie. Na pierwszy rzut oka nie wydawały się niczym większym od pływających odpadków, lecz poruszały się szybciej niż prąd i zmierzały uparcie w stronę statku posłańca. — Pod pokładami znajdują się nurkowie — poinformował Foran stojącą obok Fen. — Jeśli wystarczy powietrza w pojemnikach, może uda im się niepostrzeżenie dotrzeć do żaglowca. — Odważni ludzie — skomentowała Etha. — Wioślarze są jeszcze odważniejsi — stwierdziła Habella. — Zdają sobie sprawę, że przebywając na powierzchni prędzej czy później staną się łatwym celem.
Jej słowa natychmiast znalazły potwierdzenie. Posłaniec w końcu poruszył się i leniwie wskazał na jedną z prowadzących łodzi. Pomarańczowa błyskawica ognia wystrzeliła z jego palców i ugodziła w małą pływającą jednostkę, roztrzaskując ją na kawałki. Deski i wiosła rozprysły we wszystkich kierunkach, a potężna siła wyrzuciła czterech mężczyzn w powietrze. Nawet dla patrzących z oddali było oczywiste, że dwaj z nich nie żyli, zanim odmęty pochłonęły zwęglone i poskręcane ciała. Pozostali dwaj z trudem próbowali utrzymać się na powierzchni. Iceman chwycił się za głowę, wypuszczając z raje wisiorek, a Aad zawył z bólu, gdy palce wykrzywiły mu się nienaturalnie. Natali padł na kolana, skrył się w fałdach spódnicy Ethy i zaczął płakać. Nawet Foran i Habella jęknęli głucho, dotknięci czymś więcej niż zwykłym przerażeniem. — Co to jest? Co się dzieje? — krzyczała z trwogą Fen. — Koło dzwoni — powiedział szorstko Iceman. — Nie słyszycie? — Bogowie — wyszeptał Aad. — Nigdy wcześniej nie czułem czegoś podobnego. Wtem wszyscy stali się świadkami makabrycznej sceny. Posłaniec przemówił i potężny ryk rozniósł się echem po całym porcie. — Zaprzestańcie tych głupstw! Pożałujecie, jeśli tego nie uczynicie. Widzicie, że nie jesteście dla mnie godnymi przeciwnikami! Wioślarze nie zawahali się nawet przez moment. Przeciwnie, wzmożyli swoje wysiłki. — Głupcy! — zagrzmiał wysłannik Verkho. Spadł następny cios, tym razem siejący większe spustoszenie niż poprzedni. Kolejna łódź wyleciała w powietrze. Spalone kawałki drewna i ludzkich ciał poszybowały daleko pod wpływem eksplozji dziwnej energii, płomienia oraz pary. Fen aż krzyknęła z przerażenia. Porażona strasznym widokiem, nie mogła wykonać najmniejszego nawet ruchu. Kilka łodzi podpłynęło w pobliże statku. Stało się jasne, że posłaniec zniszczy je lada moment. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. — Czy on czerpie moc z zewnątrz? — spytała Fen zdesperowanym głosem. — Nie. Należy do niego — odparł Aad przez zaciśnięte zęby. Zatem myliliśmy się, pomyślała bezradnie. Wtedy nadciągnęły inne łodzie; cała flotylla sunęła z otwartego morza ku południowemu wejściu do portu. Żagle załopotały, gdy zmieniano kurs. Nieoczekiwane przybycie odwróciło uwagę posłańca niemalże w ostatniej chwili. — Kto to? — spytała Etha, wykrzywiając twarz w grymasie bólu. — Latchi — rzucił Foran. — Tam, w największej łodzi na przodzie. — Tak! — zawołała Fen. — Skąd się tu wziął?
— Czy to nie Skoulli tuż obok niego? — spytała zdumiona Habella. — Może udało mu się przekonać mesjasza, by nam pomógł. — Wszyscy żywili teraz nadzieję, że zielarka się nie myli. Posłaniec utkwił wzrok w nowo przybyłych. Gdy podpłynęli bliżej, wyciągnął rękę w ich kierunku. Zgromadzeni patrzyli, jak kolejny ognisty grzmot wystrzelił w stronę floty Latchiego, ale magiczny ogień, zamiast eksplodować, po prostu zniknął. Potężny śmiech przetoczył się po lagunie. Następna błyskawica, ku niezmiernej konsternacji posłańca, również została natychmiast pochłonięta przez przeciwnika. Ogniste błyskawice przyczyniły się jedynie do zwiększenia prędkości, z jaką łodzie Latchiego pruły wodę. Wtem, jakby pod wpływem opóźnionej reakcji, łódź ogarnęły białe płomienie. Mimo to mesjasz i wierni stali w ogniu cali i zdrowi, z oczyma utkwionymi w posłańca. — On wzywa! — odezwał się nagle Iceman, a po chwili wrzasnął: — To zbyt wiele! — Posłaniec przyciąga siłę z daleka — wyszeptał Aad, cierpiąc nie mniej niż Iceman. — Martwi się teraz. Fen jako jedyna nie odczuwała bólu wynikającego z zawziętych zmagań, dzięki czemu była w stanie myśleć rozsądnie. — Przeszkadzajcie — rozkazała. — Przerwijcie strumień! — Nie zdołamy — wyjęczał Aad — ale możemy go... podzielić. Koło... poślij je dookoła pierścienia, Icemanie. — Wysiłek, jaki wkładał w wypowiedzenie każdego słowa, jeszcze bardziej zdeterminował Fen. — Zrób to! — krzyczała. — Zrób to teraz! — W porywie szału chciała potrząsnąć Icemanem, by pobudzić go do działania, lecz coś powstrzymywało ją od dotknięcia młodego telepaty. — Blaski! — wrzasnął Iceman. — Zbyt wiele. — Użyj koła — błagała Fen. — Natali, pomóż mu. Proszę! — Spojrzała na swego brata, który teraz leżał zwinięty na podłodze, nadal płacząc. Podniósłszy wzrok, popatrzył na nią oczyma wypełnionymi nienawiścią. Przez chwilę Fen zastanowiła się, dlaczego ona jedna nie ulega mocy magii. Czemu jestem inna? Wtedy dźwięk dzwonów, o którym wspomniał Iceman, stał się odmienny. Jeśli nawet Fen nie potrafiła tego odczuć, to ujrzała na własne oczy efekty zmiany brzmienia. Najpierw pojawiły się w porcie pojedyncze brązowopomarańczowe błyski, lecz niebawem całą lagunę otaczała błyszcząca, półprzezroczysta ściana koloru oświetlonego bursztynu. W obrębie tego płynnego kształtu zapalały się i gasły ogniki, powstawały wiry, a obraz rzeczywistości załamywał się, falował i drgał. Nieoczekiwane zjawisko umożliwiło Yeoriemu i jego ludziom podpłynięcie do statku. Kilku z nich znalazło się teraz tuż przy burcie. Posłaniec jednak nie zwracał na nich uwagi. Pojawienie się bursztynowej ściany wyraźnie wyprowadziło go z równowagi. Wysyłał ogniste pociski jeden za drugim, celując we flotę Latchiego. Bezskutecznie. Wszelkie wysiłki intruza dodawały jedynie prędkości zbliżającym się łodziom. Niezwykły, biały ogień płonął nadal, niczemu ani nikomu nie czyniąc krzywdy. Desperacja posłańca rosła i nie tylko Fen zauważyła, że jego ataki stają się coraz słabsze.
— Dokonałeś tego! — krzyknęła do Icemana, który w tym momencie upadł na podłogę. Aad nadal utrzymywał się na nogach, lecz drżał na całym ciele i Foran, również źle wyglądający, podtrzymywał młodzieńca z jednej strony. Etha siedziała oparta plecami o ścianę, tuląc w objęciach Natalego. Oboje mieli zamknięte oczy. — Próbuje ponownie — jęknął Aad. — Nie pozwólcie mu! — wrzasnęła Fen. — Już prawie zwyciężyliśmy. Postarajcie się raz jeszcze! — Patrzyła to na przyjaciół, to na port. Błyszcząca ściana wzmocniła się i zmieniła swój kształt, tworząc teraz prawie jednolitą kopułę, która — poza kolorem — do złudzenia przypominała czerwony całun w Xantium. Mężczyźni obiegli burty statku i zaczęli rozlewać dookoła olej. Jeśli nie pomogły miecze, może ogień dopełni dzieła. Nurkowie próbowali wybić dziury w kadłubie poniżej linii wody. Wtem posłaniec wykonał ostatni obronny gest. Machając zaciekle rękoma, wytworzył potężny wicher, nieoczekiwany huragan, który ciskał ludźmi do wody. Uczynił to jednak zbyt późno. Ognista łódź Latchiego uderzyła w dziób statku i nagle jakby cały port eksplodował. Ogień zwalcza ogień, pomyślała Fen, przysłaniając oczy. Białe płomienie pochłaniały żaglowiec w mgnieniu oka. Gdzieniegdzie oliwę i drewno trawiły pomarańczowoczerwone jęzory prawdziwych płomieni. Takielunek statku runął z trzaskiem. Nawet srebrzyste morze zdawało się płonąć. Zanim cała scena zniknęła w kłębowisku ognia, dymu i pary, Fen zdążyła jeszcze ujrzeć bezbronnego posłańca czołgającego się strachliwie przed człowiekiem, którego miecz w chwilę później rozpołowił mu czaszkę.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Czy ci dwoje mogą znajdować się na zewnątrz? Nie widziałem ich od tak dawna. Byli ukryci za jaśniejszymi płomieniami świateł przewodnich. Gdyby nie sposób, w jaki zmieniają światła innych, w dalszym ciągu bym ich nie widział. Te części wiary należą do rzadkości. Są poza wróżbą.
Do południa świat powrócił prawie do normalności. Biały ogień zniknął, pozostały jedynie dogasające naturalne płomienie. Zniknęła bursztynowa kopuła, chociaż kryształy znajdowały się nadal w tym samym miejscu. Posłaniec nie żył, ugodzony mściwym ostrzem Yeoriego. Statek wrogiego przybysza pogrążył się w głębinach, a ponad wodę wystawały jedynie szczyty masztów. Dsordas wraz ze swymi ludźmi przez cały ranek ratowali tych, którzy przeżyli szalejący żywioł. Opatrywali rannych i liczyli zwłoki. Yeori podobnie jak wielu innych doznał rozległych poparzeń, lecz jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Radował się swym posępnym sukcesem. Minęło trochę czasu, zanim zrozumieli, w jaki sposób pokonali posłańca, a tymczasem mieli przynajmniej pewność, że nie zagraża im niebezpieczeństwo. Zwycięstwo zostało drogo okupione. Co najmniej dwudziestu ludzi poległo w walce lub utonęło, kilku zaginęło, a wielu odniosło obrażenia. Uzdrawiacze z Nkosa mieli pełne ręce roboty. Nie wszystkie rany okazały się jednak widoczne. Latchi i jego wierni wyszli z bitwy bez zewnętrznych obrażeń, mimo że znajdowali się w samym sercu ognia, lecz teraz leżeli nieprzytomni, nie reagując na próby przywrócenia im świadomości. Pośród nich, ku zmartwieniu przyjaciół, znajdował się Skoulli. Tak jak u innych, także i na jego języku widniała wymowna purpurowoczarna plama, co przeraziło Dsordasa. Skoulli żył nadal i istniała nadzieja, że powróci do zdrowia. Niektórzy ze zwolenników Latchiego odpłynęli niepostrzeżenie i nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Każdy, z jedynym niewytłumaczalnym wyjątkiem Fen, kto znajdował się w środku lub pobliżu bursztynowego koła ucierpiał, kiedy ożyło ono pod wpływem magii. Wyspiarzy napadły nagłe bóle głowy, od łagodnych do niemal miażdżących czaszkę, a wielu ogarnęły dreszcze wywołane gorączką. Ludzie czuli wzrastające osłabienie, tracili orientację, a nawet kontakt z rzeczywistością. Wszyscy jednak powoli dochodzili do zdrowia dzięki pomocy mieszkańców, którzy ze względu na odległość nie dostali się pod bezpośredni wpływ magii. Na psychice i kondycji Icemana, Aada i Natalego czary wycisnęły szczególne piętno. Gdy Foran wraz z Habellą zajmowali się leczeniem cielesnych obrażeń, obowiązek opieki nad trzema chłopcami spadł na barki Ethy. Iceman trząsł się z zimna, targany silnymi drgawkami, nie był w stanie wymówić ani słowa. Aad miał się nieco lepiej, chociaż zaczął nabierać kolorów dopiero, gdy ułożono go w łóżku i przykryto kocami. Wyczerpany płaczem Natali zasnął natychmiast. Zmęczone długotrwałym wysiłkiem Fen i jej matka usiadły w kuchni, ciężko opierając ręce na
stole. Po bitwie Fen widziała Dsordasa tylko przez chwilę. Bardzo pragnęła znaleźć się obok niego, ale wiedziała, że istniały ważniejsze sprawy. Etha milcząc roznieciła ogień w palenisku, po czym postawiła kolejny garniec wody do zagotowania. Przestała odczuwać już potworny ból głowy, lecz wspomnienia porannych wydarzeń nadal dręczyły kobietę. — Śmiało — ponagliła Fen, przygotowując się do wysłuchania oskarżeń i wyrzutów. — Powiedz, co leży ci na sercu. Etha z łagodnym wyrazem twarzy spojrzała na córkę, czym całkowicie już onieśmieliła dziewczynę. W oczach matki kryła się jednak wściekłość. — Czy wiesz, czy naprawdę wiesz, na co ich naraziłaś — spytała i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej: — Nie mogłam cię powstrzymać. Ty nic nie czułaś, prawda? W przeciwnym razie nigdy nie zmusiłabyś ich do takiego cierpienia. — Czułam to — odparowała delikatnie Fen. — Wydaje się, że nie w taki sposób jak wszyscy inni, lecz czułam. — Co się z tobą dzieje, Fen? — spytała smutno Etha. — Nie było innego wyjścia — zatkała zraniona bardziej cierpieniem niż złością matki. — Iceman, Aad i Natali posiadali klucz do naszego ocalenia. Do ocalenia nas wszystkich! Widziałaś, czego dokonali. Bez nich prawdopodobnie posłaniec otrzymałby niezbędną moc, lecz chłopcy sprawili, że bursztynowa zasłona stała się tarczą. Czy wyobrażasz sobie ogrom klęski, gdyby posłaniec zwyciężył? — Trzeba więc poświęcić dzieci, tak? — parsknęła Etha. — Tak! Jeśli nie ma innego sposobu — odparowała Fen. — Zła nie można tylko odsunąć, a walka z nim wymaga poświęcenia od każdego mieszkańca wyspy. Etha patrzyła na nią przez kilka chwil. — A szczególnie od ciebie — powiedziała w końcu. — Musiałaś wyrzec się współczucia. — To nieprawda! — oburzyła się Fen, mimo że gdzieś w głębi czuła falę ogarniającego ją zwątpienia. — Żal mi wszystkich cierpiących, ale nie zamierzam ulec słabościom. Kobiety spoglądały na siebie w milczeniu przez długą chwilę. Następnie Etha odwróciwszy się, zaczęła napełniać przygotowane czarki gorącą mieszanką ziół i miodu. — Zabierz je na górę do Icemana i Aada, dobrze? — powiedziała łagodnie. — Moje nogi są już za słabe na wspinaczkę po schodach. Fen posłuchała natychmiast i z ochotą spełniła prośbę, chociaż rana na sercu piekła boleśnie. Nikolas i Sagar nie widzieli wypadków w porcie, doszły ich jedynie pogłoski, więc kiedy Dsordas odwiedził ich, uważnie słuchali relacji naocznego świadka. Przywódca wyspiarzy starał się jak najlepiej opisać minione wydarzenia, dodając szczegóły, których dowiedział się z późniejszych rozmów z Foranem. Żaden z dwóch uczonych nie znalazł powodu, by nie zgodzić się z interpretacją roli, jaką
Iceman i Aad odegrali w zmaganiach magii. — Wciąż jeszcze nie rozumiemy wielu rzeczy — kontynuował Dsordas. — Po pierwsze, dlaczego posłańcowi nie udało się zniszczyć Latchiego i jego załogi? Dlaczego wszyscy są teraz nieprzytomni? To nie ma sensu. — Musieli posiadać jakąś własną moc, która w jakiś sposób zneutralizowała wrogą siłę — zasugerował Nikolas. — Jedynym oczywistym źródłem takiej mocy, z tego co nam mówiłeś, jest nektar — dodał Sagar. — Bez względu na twoje nastawienie wydaje się rzeczywiście skuteczny. — Chyba że Latchi to naprawdę przyjaciel bogów — stwierdził Patriarcha z krzywym uśmiechem na twarzy. — A więc... magia Latchiego wchłonęła ogień — powiedział Dsordas, próbując poukładać fakty. — Albo zniknął... albo... albo został zamieniony w biały płomień, który niczego nie spalił? — Czysta energia, która nie wywiera wpływu na nasz świat — wtrącił Sagar. — Wiedziałem, że teoretycznie mogłoby coś takiego istnieć, lecz nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek... — urwał, oddychając ciężko. — W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć w te nieprawdopodobne wydarzenia w porcie, mimo że widziałem je na własne oczy — odparł Dsordas, wyraźnie nadal pozostając pod silnym wrażeniem minionych wypadków. — Nektar stanowił jeden z elementów — potwierdził Nikolas. — Cóż innego mogłoby sprawić, że zwolennicy Latchiego różnili się od pozostałych walczących? — To prawda — powiedział Dsordas. — Chociaż trudno mi ją zaakceptować. Pragnę jedynie, żeby Skoulli obudził się szybko, abyśmy razem o tym porozmawiali. — Albo z samym Latchim — dodał Sagar. — Nie jestem pewien, czy dowiedzielibyśmy się czegoś sensownego — odparł Dsordas. — Mimo dzisiejszej pomocy, nie mogę przestać myśleć o nim jako o wrogu. Dopiero po południu Dsordas powrócił do domu, gdzie spotkał rodzinę i przyjaciół. Nawet ci, którzy wyszli bez większych obrażeń, wydawali się wyczerpani. Siedzieli w ciszy, doglądając rannych. Uśmiechnął się i przytulił Fen mocno. Trafnie ocenił nastroje i z trudem powstrzymał się od wyrażenia radości z powodu odniesionego zwycięstwa. Poszedł na górę do Ethy, objął ją z tyłu rękoma i przycisnął. — Dziękuję. — Za co? — Słowa zabrzmiały szorstko, lecz kobieta nie odepchnęła młodzieńca. — Bez ciebie nie dokonalibyśmy tak wiele — odparł Dsordas. — Teraz znów jesteśmy bezpieczni.
— Tylko na jak długo? — spytała posępnie. — Czy to ma znaczenie? — odrzekł i dodał po chwili: — Musieliśmy walczyć, używając wszelkiej dostępnej nam broni. Czy w ogóle istniał inny wybór? — Nie wiem — odpowiedziała smutno. Uwolniwszy ją z objęcia, wyjął zrolowany papier. — To lista zakładników, których żądał posłaniec. Etha powoli rozwinęła pożółkły rulon i zaczęła czytać znajome imiona. Nagle utkwiła wzrok w jednym z nich, a jej oczy wypełniły się łzami. — Przykro mi — wyszeptała do Fen. — Jestem po prostu starą, głupią kobietą. — Bzdura! — wykrzyknął Dsordas z uśmiechem. — Kocham Natalego tak bardzo jak ty, mamo — powiedziała łagodnie córka. — Nigdy nie chciałam go skrzywdzić... ani innych. — Pomogli nam dzisiaj ponad wszelkie wyobrażenie — odezwał się Dsordas. — Nadal liczymy na ich współpracę. Porozmawiamy z chłopcami, kiedy odzyskają siły. Rozumiesz, prawda? Musimy dowiedzieć się, co takiego zaszło. — Tylko nie dzisiaj — poprosiła cicho Euia. — Nie. Dzięki wspólnym wysiłkom zyskaliśmy trochę czasu. — Niestety, wielu osobom go zabrakło... nawet Myszy — powiedziała miękko. — Tak — przyznał smutno. — Teraz musimy udowodnić, że nie umarli na próżno. Tej nocy Fen i Dsordas leżeli razem w łóżku i mimo że krańcowe wyczerpanie zmuszało do odpoczynku, nie mogli znaleźć ukojenia w spokojnym śnie. — Czy naprawdę sądzisz, że zyskaliśmy trochę czasu? — spytała. — Trochę — zgodził się Dsordas. — Wiemy, a przynajmniej tak nam się wydaje, że powstrzymaliśmy moc, która docierała do posłańca aż z Xantium. Bursztynowa kopuła uniemożliwiła mu także nawiązanie kontaktu z Verkho. W Xantium już niedługo zaczną podejrzewać, że coś się zdarzyło. Jak szybko przybędą na wyspę, by się tego dowiedzieć, zależy od ich zaangażowania w innych miejscach. — Miejmy nadzieję, że pozostali wysłannicy zostali podobnie potraktowani — powiedziała. — Dobrze by było — odparł, śmiejąc się głośno — ale osobiście w to wątpię. — Jak myślisz, co stało się dzisiaj ze skrzeczącymi bestiami? — spytała Fen, zmieniając nagle temat. — Nie wiem, ale mam przeczucie, że ty mi powiesz.
— Czy widziałeś, jak posłaniec włożył coś do ust — ciągnęła, ignorując przytyki ukochanego — tuż przed upadkiem potworów do wody? — Owszem. — Czyżby używał gwizdka? — Niczego nie słyszałem. — Panował okropny hałas... a może ów przedmiot wydawał tak wysoki ton, że żaden człowiek by go nie wychwycił. — Fen podekscytowała się wyraźnie. — Podobnie piszczą nietoperze! A zatem niewykluczone, że to dźwięk pokonuje bestie? Dsordas myślał intensywnie. — Niektórzy uważają, że nietoperze widzą w ciemności, ponieważ nie kierują się zmysłem wzroku — powiedział. — Wiedzą, gdzie lecieć, słuchając echa odgłosów. — Dlatego mają takie duże uszy! — dodała. — Zawsze wydawało mi się to zwariowanym wymysłem, ale... — Dsordas wzruszył ramionami. — Skrzeczące bestie zachowują się niemal identycznie! — wykrzyknęła Fen. — Wiesz, że oczy potworów zawsze wyglądają jak chore. Być może latające monstra są ślepe. Poruszają się, nasłuchując własnego skrzeku, więc dlatego przeszkadza im hałas czyniony przez nietoperze! Wszystko wspaniale się zgadza! Czy my potrafilibyśmy tak gwizdać? — Zdawało się, że miała ochotę wstać i spróbować natychmiast. — Nie wiem — odpowiedział łagodnie. — Mimo to rano warto zająć się tą sprawą. Śpijmy już, dobrze? — Coś innego przyszło mi do głowy. — Co? — Dsordas zaśmiał się z ogromnego entuzjazmu ukochanej. — Jeśli można przesyłać moc z Xantium na Zalys, co przeszkodzi nam w wysłaniu jej w odwrotnym kierunku? — stwierdziła z zapałem. — Zaatakujemy Verkho stąd, z wyspy. — Teraz już wiem, że oszalałaś — powiedział czule. — Nawet jeśli to, co mówisz, jest teoretycznie prawdopodobne, to i tak praktycznie dla nas niewykonalne. Poza tym nie posiadamy wystarczającej mocy, żeby ją gdziekolwiek przesyłać! Fen milczała przez chwilę. — Zawsze uważasz moje najlepsze pomysły za głupie — odezwała się głosem urażonego dziecka. — Jesteś bestią. — Nie przejmuj się, kochanie — odparł. — Będę cię lepiej traktował, jak dorośniesz. Teraz śpij, maleńka.
— Ostatnia rzecz — powiedziała już poważnym głosem. — Naprawdę ostatnia, obiecuję. — Śmiało — odrzekł ziewając. — Czy próbowałeś uleczyć Skoullego? — Tak. — I co? — ponagliła, przez moment zirytowana, że każe jej wydobywać z siebie każdy okruch informacji. — W ogóle mi się nie udawało. Wszystkie moje zmysły cofały się przed nektarem, który się w nim znajdował. Zanim cokolwiek odpowiesz — dodał szybko — przypomnę tylko, że przedtem robiłem to jedynie wtedy, gdy stawką było życie, między innymi twoje. Skoulli nie umiera, choć nie rozumiem dlaczego. Nie potrafimy przewidzieć, kiedy się przebudzi. — Mam nadzieję, że wkrótce — powiedziała Fen. — Bardzo bym tego chciał — odrzekł Dsordas. — Dobranoc, najdroższa. Skoullego, Latchiego i innych, którzy padli ofiarą ścierania się magicznych sił, umieszczono w salach jednego z pospiesznie przygotowanych budynków. Nikt nie potrafił im pomóc. Tajemnicze dolegliwości leżały poza wpływem uzdrawiaczy. Kilkoro mniej zmęczonych medyków pozostało przy poszkodowanych, lecz nic niepokojącego nie zaistniało, aż do następnego ranka. Foran wrócił, by zorientować się, czy kilkugodzinny sen podreperował zdrowie Skoullego i pozostałych. Akurat kiedy przybył na miejsce, w jednym z pomieszczeń powstało zamieszanie. Latchi usiadł nagle na łóżku, otworzył oczy i uśmiechnął się szaleńczo. Foran podbiegł do samozwańczego proroka, a ten przemówił. — Nadchodzi — powiedział strachliwie i zarazem z zachwytem. — Nadchodzi prawdziwy władca posłańca, nasz prawdziwy władca. Nadchodzi! Na zewnątrz zapanowała ciemność. Nad całym Nkosa zawisł gigantyczny cień.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Słowa kontrolują wiele; nimi opisujemy świat. Mogą być jednak fałszowane. Czym są zagadki, jeśli nie językiem obłudy? Czym są szyfry, jeśli nie innymi słowami? Czasami używamy ich, żeby zamaskować prawdziwe znaczenie. Prawda leży w słowach.
Serchall Noy siedział samotnie w ruinach swego prześwietnego niegdyś sanktuarium. Mimo że pożar został ugaszony, poczerniałe szczątki łóżka, osmalone białe ściany i drażniący zapach pozostały, żeby sobie z niego drwić. Nie chodziło tu jednak o zrujnowaną komnatę. W rzeczywistości cały świat gubernatora został zdewastowany. Serchall nie miał jednak czasu ani na odpoczynek, ani na odzyskanie stanu psychicznej równowagi. Odprawił służbę — przegnał nawet Strange'a — aby móc w końcu zastanowić się, co robić dalej. W pierwszym odruchu chciał posłuchać żądań posłańca. Prosty instynkt samozachowawczy kazał mu podporządkować się Verkho, lecz coś powstrzymywało go przed taką tchórzliwą kapitulacją. Serchall wciąż miał swoją dumę. Zdrada na taką skalę nie była zgodna z jego naturą. Dotychczasowa lojalność wobec cesarza wynikała z wygody i utartego już zwyczaju, ale teraz, kiedy została poddana próbie, odczuwał ją bardzo dotkliwie. Pamiętał jak wiele zawdzięcza Southanowi oraz władzy, która od tak dawna dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Nie wyobrażał sobie jednak odrzucenia ultimatum. Pójście do Southana i wyjawienie wszystkiego — nawet jeśli uczyniłby to w tajemnicy — wydawało się równie beznadziejnym rozwiązaniem. Wcześniej czy później Nadal zostałoby z pewnością wplątane w wojnę, a restrykcje posłańca byłyby na pewno błyskawiczne i straszne. Gubernator pomyślał nawet o ucieczce jako sposobie uniknięcia odpowiedzialności. Dokąd jednak mógł pójść? Jakie miejsce na ziemi znajdowało się poza zasięgiem magii Verkho? Przez chwilę koncepcja udania się na inny świat przemknęła przez jego umysł, lecz Serchall wiedział, że jest zbyt wielkim tchórzem z aż nadto silną wolą życia, aby popełnić samobójstwo. Czy zatem lepiej spleść swój los z Verkho? Ta myśl zaciążyła mu kamieniem na sercu. Cóż innego mógł uczynić? Zbierając w sobie resztki odwagi, gubernator dumał długo i intensywnie, by w końcu ułożyć plan. Istniała niewielka szansa, że zachowa zarówno pozycję jak i poczucie własnej godności, lecz była to jedyna nadzieja. Do świtu brakowało jeszcze kilku godzin, kiedy starsi rangą oficerowie Nadal zebrali się w pokoju narad w letnim pałacu. Serchall patrzył na ich zmartwione twarze i zastanowił się, czy stanie w obliczu buntu. Wielu oficerów armii oraz dowódców floty wyglądało, jakby zostali pospiesznie wyciągnięci z łóżek. Wydawali się wyraźnie zdezorientowani nagłym wezwaniem. To, co miał do powiedzenia gubernator, raczej nie mogło poprawić mężczyznom humorów. Kiedy wszyscy przybyli, zamknięto drzwi — chociaż Serchall zdawał sobie sprawę, że nie zdołałby powstrzymać posłańca, gdyby ten chciał wziąć udział w spotkaniu. Gospodarz podniósł się z krzesła stojącego przy końcu długiego stołu.
— Panowie, znaleźliśmy się w niezwykłej sytuacji — zaczaj. — Xantium ma nowego cesarza. Zebrani wymienili pełne konsternacji spojrzenia, lecz wiedzieli, że lepiej nie przerywać. — Kanclerz Verkho ogłosił się władcą Imperium. Tej nocy przybył do mnie jego posłaniec. Wszedł do głównej komnaty bez problemu. — Słowa gubernatora wywołały szepty zdziwienia. — Obecny tutaj Loran może potwierdzić szczegóły i zaświadczyć o szkodach powstałych w wyniku tej wizyty. Kapitan odkaszlnął niezręcznie, świadom, że nie wywiązał się dobrze z zadania ochrony Serchalla. — Dwaj moi ludzie próbowali przeszkodzić intruzowi w dostaniu się do środka, lecz zostali spaleni na popiół w jednej chwili — powiedział spokojnie. — Nie zostało z nich nic prócz popiołu i zwęglonych kości. Kilku innych zaatakowała jakaś nieznana choroba. Leżą teraz nieprzytomni. Nie byliśmy w stanie powstrzymać nieproszonego gościa. Miecze okazały się bezużyteczne, mimo że ów człowiek był odziany jedynie w białe szaty i nie posiadał żadnej broni. — Posłaniec potrafił również przejść przez zamknięte drzwi i stąpać bezszelestnie po gadającej podłodze — kontynuował Serchall. — Wzniecił ogień w mojej komnacie, a ja przeżyłem jedynie dlatego, że zlecono mi realizację pewnego zadania. Nadal musi uznać zwierzchnictwo cesarza Verkho. Jeśli nawet któremuś z zebranych nie spodobała się ta idea, żaden nie wypowiedział na głos swoich wątpliwości. Zostali wyćwiczeni w posłuszeństwie, lecz potwornie wstrząsnęła nimi ta wiadomość. Próbka potęgi nowego cesarza wydawała się rzeczywiście przerażająca. — Ukazała mi się postać Verkho i wyjaśniła, czego oczekuje — ciągnął gubernator, rozglądając się po pokoju. — Oto jego i moje instrukcje: natychmiast zaaresztować oficerów z oddziałów xantyjskich i pozostałych, opowiadających się po stronie generała Kerrella. Mają być trzymani w odosobnieniu. Cała operacja musi być skoordynowana; życie nas wszystkich w dużym stopniu zależy od jej powodzenia. Oddziały, które według waszej opinii mogą wszcząć bunt, trzeba otoczyć w ich kwaterach lub obozach, a magazynów pilnie strzec. Nie chcę walki, lecz musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Wojownicy są zbyt cenni w tych trudnych czasach, a Nadal będzie potrzebowało ich bez względu na to, pod czyim się znajduje władaniem. Generale Yandel, proszę ustalić i kontrolować przebieg akcji. Czy wszystko jasne? — Tak, panie. — Kiedy już wykonacie to polecenie, przejdziemy do realizacji reszty naszego zadania — powiedział Serchall, pragnąc, by spotkanie jak najszybciej dobiegło końca. — Tuż przed świtem chcę dostać meldunek o pojmaniu Southana, Kerrella, Ifryn i ich najbliższych. Oskarżeni są o zdradę. We właściwym czasie zostaną zabrani do Xantium, by tam stanąć przed sądem. Admirale Schoru, zajmiesz się tą delikatną sprawą. Dowódca floty skinął głową, wykrzywiając twarz. — Jakieś pytania? — zakończył gubernator. Nie było żadnych. Scrchall odprawił swoich ludzi, lecz kiedy odchodzili, by wypełnić rozkazy,
jednego z nich przywołał z powrotem. — Kapitanie Zmura, proszę na słowo. Zmura posłusznie zawrócił od drzwi, zastanawiając się, dlaczego zatrzymano tylko jego. Był nieszczęśliwy z powodu obrotu wydarzeń. Nie po raz pierwszy ani też ostatni mierził go fakt, że żołnierz musi wykonywać niemiłe rozkazy w imię politycznych korzyści. — Gubernatorze? — zapytał z lekkim ukłonem. — Czym mogę służyć? — Zawarłeś znajomość z dwoma mężczyznami ze świty cesarza, byłego cesarza, czyż nie? — zapytał Serchall łagodnie. — Zgadza się, panie — odparł kapitan, zdziwiony, że wywiad jego dowódcy działał tak sprawnie. — To Grongar i Corton. Wydają się ludźmi honoru — dodał ostrożnie. — Niewątpliwie — powiedział gubernator obojętnym tonem. — Jednak miej na nich oko. Gdyby udało im się dowiedzieć o naszych planach, mogliby ostrzec Southana i w ten sposób umożliwić mu ucieczkę. Zmura skinął głową. — Wiesz, gdzie oni mieszkają? — Tak, panie. — A zatem znasz swoją powinność. — We wzroku Serchalla pojawił się dziwny błysk. Czy to tylko zmartwienie?, zastanawiał się Zmura. Czy może nadzieja? Gubernator zadbał o to, żeby nikt inny nie słyszał ich rozmowy i zasugerował sposób uratowania cesarza. A zatem znasz swoją powinność. Czy to był rozkaz, czy usprawiedliwienie? Dlaczego zdecydował się na tak długą przerwę pomiędzy czasem pojmania żołnierzy i cesarza? — Znam, panie. Zmura odszedł, mając nadzieję, że dobrze zrozumiał rozmowę. Jeśli się mylił, prawdopodobnie umrze w ciągu kilku godzin. Grongar wysłuchał wieści ze zwykłą sobie obojętnością. — A już zaczęło mi się tu podobać — wymruczał, przebierając sękatymi paluchami po zarośniętej twarzy. Corton nie potrafił ukryć swego osłupienia. Nigdy nie tolerował budzenia w środku nocy, a myśl, że potęga Verkho dosięgła ich nawet w Brighthaven, wydawała mu się trudna do zniesienia. Siedział w milczeniu z pobladłą twarzą, podczas gdy dwaj ludzie północy dyskutowali zawzięcie. — Serchall nie miał wyboru. Musiał być posłusznym — wyjaśnił Zmura — lecz, o ile się nie mylę, dawał do zrozumienia, że chciałby dopomóc w ucieczce Southanowi i jego rodzinie. — A więc nie jest pozbawiony ludzkich uczuć — skomentował Grongar. — Niedługo będzie świtało. Im wcześniej wyruszymy, tym lepiej.
— My? — zapytał barbarzyńca. — Jadę z wami — odparł Zmura. — Bez trudu zorganizuję konie i oprowiantowanie, z czym sami mielibyście kłopoty. Poza tym, wyjawiając plany gubernatora, zostałem zdrajcą. M u s z ę z wami jechać. — Gdzie kwaterują oddziały armii xantyjskiej? — zapytał otwarcie Grongar. — Nawet nie myśl o obronie — doradził kapitan. — W całym mieście zapanuje chaos, a ja nie chcę stać się przyczyną rozlewu krwi. Poza tym Yandel już zaczaj. Módlmy się, aby chociaż kilkoro z nas umknęło niepostrzeżenie przed zaciśnięciem pętli. Grongar myślał przez kilka chwil, po czym zgodził się ze słowami prowincjusza. — Trzeba tylko namówić do tego Kerrella — powiedział w końcu. — On nie opuści swojego wojska tak łatwo. — Pozwól mi z nim porozmawiać — zaoferował szybko Zmura. — Powinienem potrafić go przekonać. — Potem, przechodząc do bardziej praktycznych spraw, zapytał: — Ile osób będzie liczyła nasza grupa? — Southan, Ifryn i troje dzieci — wymienił Grongar, licząc na palcach. — Lecz Azari jest jeszcze niemowlęciem, a dziewczynki są zbyt małe, by same jechały konno. Następnie my i Kerrell. — A także służąca — dodał Corton, odzywając się po raz pierwszy. — Bez niej nie pojadą. — Siedmioro dorosłych i trójka dzieci. Zgadza się — Zmura wydawał się prawie podekscytowany. — Czy możesz wejść do kwatery Southana, aby z nim natychmiast porozmawiać? — Tak — odpowiedział pewnie Grongar. — To dobrze. Wszyscy spotkamy się w jego gabinecie. Zadbaj o to, aby każdy był już gotowy do drogi. Niech zabiorą jak najmniejsze bagaże. — Rozkaz, kapitanie — odparł żartobliwie Grongar. Corton miał nadzieję, że pewność siebie jego przyjaciela jest usprawiedliwona. — A zatem do zobaczenia niebawem — rzekł Zmura z błyskiem w oczach. — Udanych łowów — powiedział Grongar na pożegnanie. Kapitan oddalił się, stąpając cicho w mrokach nocy. — Ufasz mu? — Ogólnie mówiąc, tak. — A może gubernator ułożył taki podstępny plan, żeby pozbyć się Southana i Kerrella, a potem przejąć armię? — Przyszło mi to na myśl — odpowiedział Grongar. — Jednak uważam, że Serchall nie jest aż
tak ambitny. Lepiej jednak trochę powęszyć, zanim w cokolwiek się wpakujemy. — Powęszyć? — zapytał nerwowo Corton. — Zostaw to mnie — odparł szybko jego kompan. — Udaj się prosto do Southana i przekaż mu słowa Zmury. — Ale... — Wkrótce dołączę do ciebie — dodał Grongar, ignorując niepokój mistrza win. — Najpierw udaj się do Donety — doradził. — Ona wprowadzi cię do środka. — A co ze strażnikami? — zapytał Corton. — Kerrell nie zostawiłby cesarza bez ochrony. — Postaraj się coś wymyślić — odparł pogodnie barbarzyńca. — Jeśli nie uda ci się tego dokonać, po prostu zaczekaj, aż wrócę. Powodzenia. Gdy drzwi zamknęły się cicho po raz drugi, Corton wziął kilka głębokich oddechów, próbując zapanować nad wzrastającym przypływem paniki. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy?, pomyślał. Poczuł gniew zarówno na Grongara jak i na Zmurę za to, że postawili go w tym kłopotliwym położeniu, lecz jeden z nich był jego wieloletnim, bliskim przyjacielem, a drugi wyjątkowo szybko zyskał sympatię Cortona. Wierzył obu mężczyznom, nie wiedząc dokładnie dlaczego, i zdawał sobie sprawę, że nie może zawieść ich zaufania. Jeśli nie uda ci się tego dokonać... Cortona rozzłościła ta uwaga. Odegrałem swoją rolę w Xantium, powiedział do siebie, uczynię to również tutaj. Rozejrzał się po słabo oświetlonym pomieszczeniu. Niewiele mógł stąd zabrać. Zarówno on jak i Grongar wzięli jedynie znikomą część własnego dobytku z Xantium. Corton ubrał się, spakował trochę zapasowej odzieży, po czym podniósł jedyny przedmiot, który przedstawiał dla niego prawdziwą wartość. Grongar ofiarował niegdyś mistrzowi win na jego czterdzieste urodziny drewnianą rzeźbę winogron i winnych liści. Barbarzyńca włożył w pracę nad podarunkiem całe serce. Dla Cortona przedmiot ten stanowił dowód, że pod srogą powierzchownością jego przyjaciela kryje się dusza artysty. Corton zawsze był samotnikiem, prawie od dzieciństwa, więc otrzymanie takiego prezentu znaczyło dla niego więcej niż potrafił to wyrazić słowami. Owinął rzeźbę w jakąś koszulę i spakował ostrożnie do sakwy. Zawiesiwszy niewielki ciężar na ramieniu, Corton wyruszył w niezbyt daleką drogę. Wciąż nie wiedział, jak osiągnąć zamierzony cel. Potem przypomniał sobie, że w nocy częściej następowała zmiana warty. Zarysy planu zaczęły przybierać określone kształty. Po chwili pokonał pierwszą przeszkodę, nie stosując żadnego podstępu. Stanął u zewnętrznych wrót kompleksu budynków i zaczekał na nadarzającą się sposobność. Kiedy strażnicy rozpoznali go, otworzyli wrota i przepuścili, nie okazując zdziwienia. Corton ruszył ku cesarskim komnatom. Siląc się na śmiałość, podszedł do strażników pilnujących wejścia. — Mam tutaj wino — zadeklarował. Dwaj żołnierze spojrzeli po sobie głupio, nic nie rozumiejąc. — Corton? — zapytał jeden z nich, który najwyraźniej był starszy rangą. — Co cię sprowadza o tej porze?
— Proszono, bym przyniósł wino — odpowiedział Corton, klepiąc swoją torbę. — No dalej, trzeba się spieszyć. — Wino? — powtórzył strażnik z niedowierzaniem. — Kto chciał wina w środku nocy? — Jedna z córek cesarza ma atak kolki — odparował Corton, udając zniecierpliwienie, podczas gdy jego serce waliło jak młotem. — Doneta poleciła, żebym przyniósł trochę wina altaragia, które zbawiennie wpływa na rozstrój żołądka. — Ale... — Minęło niestety trochę czasu, zanim je znalazłem — kontynuował ostrym tonem mistrz. — Czy chcesz powiedzieć, że nic o tej przesyłce nie wiesz? — Stoimy na warcie od niedawna — usprawiedliwił się starszy rangą, po czym spojrzał na swego kompana. — Gair nie przekazał nam żadnych informacji na ten temat, co? Drugi mężczyzna potrząsnął przecząco głową. — To niedopuszczalne! — wysapał gniewnie Corton. — Powiadomię o tym waszego dowódcę, lecz teraz nie mogę dłużej zwlekać. Vrilla cierpi! Ruszył do przodu, a dwaj żołnierze nawet nie próbowali go powstrzymać. — Czy iść z tobą? — zapytał starszy rangą. — Nie — odparł Corton trochę za szybko. — Lepiej nie robić zamieszania. Widzisz, że nikt inny nie wchodzi. — Tak... panie — odpowiedział strażnik niepewnie, gdy drzwi się zamknęły. — Dziwny jakiś — zauważył z krzywym grymasem na twarzy jego kompan. — Tak, ale nieszkodliwy — rzekł drugi wartownik, po czym zmarszczył brwi. — Czekaj tu, dopóki nie porozmawiam z Gairem. Nauczę go, że nie można zaniedbywać swoich obowiązków. Znalazłszy się po drugiej stronie podwójnych drzwi, Corton poczuł olbrzymią ulgę. Zbudzenie Donety okazało się dosyć łatwe. Pokojówka miała lekki sen, przez lata przyzwyczajona do reagowania na nocne krzyki dzieci cesarzowej. Ochłonąwszy nieco po początkowym zdumieniu, nie traciła czasu na pytania i wyjaśnienia, zdając sobie sprawę, że mistrz win jest śmiertelnie poważny. Już po chwili Southan, Ifryn i Kerrell dołączyli do nich, podczas gdy dzieci smacznie spały, nieświadome nowych niespodzianek szykowanych im przez los.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Krzyk jest teraz stłumiony, lecz są inne głosy, wewnątrz, odpowiadające echem. Czasami ich słucham, ale nie mają większego sensu. Dawno temu nauczyłam się latać, lecz teraz nie ma się dokąd udać. Wkrótce cały świat będzie tym zmęczony. A ja będę śniła o śnie.
Corton opowiadał zebranym wszystko, co wiedział. Najpierw słuchali go z niedowierzaniem, potem z przerażeniem, i nikt nie odezwał się słowem, dopóki nie skończył. — Ufasz temu Zmurze? — zapytał Kerrell, wypowiadając wcześniejsze pytanie Cortona. — Tak, lecz Grongar zjawi się tutaj wkrótce. On będzie mógł potwierdzić prawdę słów kapitana. — Stawimy opór oddziałom Serchalla. — W głosie Kerrella pojawiła się ponura determinacja. — Generale, błagam, nie działaj pochopnie — prosił Corton — Gdyby oni dowiedzieli się, że znasz ich plany, stracilibyśmy szansę na ucieczkę. — Jeśli o mnie chodzi — wtrącił Southan — zostałbym i walczył w razie konieczności, lecz nie wolno mi narażać Ifryn i dzieci. Przynajmniej oni muszą się stąd wydostać. Cesarzowa chciała zaprotestować, lecz Kerrell nie dopuścił jej do głosu. — Nie uczynię niczego, co wystawiłoby nas na niebezpieczeństwo — stwierdził stanowczo. — Przygotujcie rzeczy niezbędne do podróży. Ja postaram się zrobić mały wywiad. Wrócę wkrótce. Cesarz i jego żona spojrzeli na siebie po wyjściu Kerrella. Corton i Doneta świadomi swej obecnie drugoplanowej roli milczeli. — Ty i dzieci jesteście dla mnie wszystkim — powiedział Southan do Ifryn. — Z zadowoleniem żyłbym jako biedak, gdybym tylko wiedział, że wam nie dzieje się krzywda i pozostaniecie w bezpiecznym miejscu. Ktoś inny może dbać o Imperium. — Nawet jeśli tym kimś jest Verkho? — zapytała cicho Ifryn. Była przerażona dowiedziawszy się, że magia kanclerza podążała ich śladem. Southan spoważniał, lecz nie odpowiedział. — Niech przeznaczenie zadecyduje o losie Verkho — rzekł. — Zrzeknę się wszystkiego, aby zapewnić wam spokojne życie. Będąc świadkiem intymnej rozmowy, Corton stał zażenowany. Podobnie jak Donetę wzruszyła go szczerość Southana. W Ifryn wezbrała fala uczuć do męża, chociaż nawet teraz jej myśli wędrowały
ku Kerrellowi. Targana wyrzutami sumienia pragnęła, żeby generał szybko powrócił. Koszmarem wydawało jej się, że będzie nalegał, aby zostać i wypełnić swój obowiązek, wciągając do walki oddziały, które gromadzili wcześniej tak wytrwale. Nie wiedziała, co powiedzieć. — Chodź. Musisz przygotować się do ewentualnej podróży — odezwał się delikatnie Southan. — A dziewczynki? — spytała Ifryn. — Niech jeszcze śpią. Obudzimy je w odpowiednim momencie. Cortonie, czy będziesz mi towarzyszył? — Z przyjemnością — odparł mistrz win. Dwaj mężczyźni wyszli pospiesznie, dając cesarzowej i jej służącej czas na przygotowanie. Kerrell powrócił wkrótce. Wszyscy zebrali się szybko, żeby usłyszeć jego rzeczowe wieści. — Główne siły nadalijskiej armii zajmują pozycję w pobliżu koszar — poinformował generał. — Widziałem niewiele, co wskazywało, że właśnie aresztowano kogoś albo walczono. Panował duży zamęt. Można to różnie interpretować, lecz... — Wzruszył ramionami, po czym dodał: — Odprawiłem na ten czas wewnętrzne straże, więc Grongar i kapitan Zmura nie powinni mieć kłopotów z dostaniem się do środka. Teraz możemy jedynie czekać. Chwilę potem pojawił się Grongar, ciężko dysząc. — Panowie — wysapał. — Przykro mi. Gdybym wiedział, że nie napotkam na swojej drodze straży, zjawiłbym się wcześniej. Musiałem znaleźć inny sposób, by tu dotrzeć — przerwał i nikt nie żądał dalszych wyjaśnień, ponieważ trzeba było omówić dużo ważniejsze sprawy. — Corton powiadomił nas o ostrzeżeniu kapitana Zmury — powiedział Southan. — Czy to, co ty odkryłeś, potwierdza jego opowieść? — Tak, panie. Widziałem rezultaty magii na własne oczy, a po ulicach szwenda się wojsko. Generał Yandel sumiennie wypełnia swoje obowiązki. Southan przyjął wieści spokojnie z kamienną twarzą. — Niech zatem tak będzie — zdecydował. — Wyruszamy, jak tylko przybędzie Zmura. — Obudźcie, proszę, dziewczynki. Doneta odeszła wykonać polecenie, podczas gdy Ifryn wyjęła Azariego z kołyski i otuliła go ciepło, ochraniając przed chłodem nocy. Kiedy już wszystko zostało przygotowane, podążyli do gabinetu i czekali. Delmege i Vrilla, wciąż w półśnie, nie były świadome na tyle, żeby się zacząć obawiać. Southan i Kerrell wykorzystali ten czas, aby przejrzeć przyszykowane bagaże, redukując ich liczbę do minimum. Corton i Grongar natomiast obserwowali czujnie dwa wejścia do komnaty. Mimo to niespodziewane przybycie Zmury zaskoczyło ich całkowicie. Usłyszeli zgrzyt dochodzący zza jednego z dużych arrasów zawieszonych na ścianie. Materiał uniósł się delikatnie. Kerrell, Southan i Grongar błyskawicznie sięgnęli po broń, lecz w tym samym momencie doszedł ich łagodny, uspokajający głos: — Kapitan Zmura Bithray do waszych usług, panowie. Czy mogę wejść?
Grongar błyskawicznie na swoich krótkich nogach przemierzył pokój i uniósł gobelin. — To on — potwierdził i odsunął się na bok, wpuszczając żołnierza do środka. — Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym przejściu — zauważył Southan z lekkim uśmiechem. — Bardziej byśmy zważali na słowa. — Nie zakłócono waszego spokoju, panie — zapewnił gorliwie Zmura. — Lojalność gubernatora względem ciebie jest szczera. Jedynie okoliczności sprawiają, że nie możecie tu pozostać. —Jednak wydaje się, że Serchall wolałby, żebyśmy uciekli. —Wierzę w to, panie. Jeśli będzie potrzeba więcej dowodów, z zadowoleniem przedstawię je tobie lab generałowi Kerrellowi... — Nie, dziękuję — uciął Southan. — Widzieliśmy już dość. Zmura rzucił krótkie spojrzenie na Grongara, który skinął lekko głową. — A zatem, czy wszystko przygotowane? — zapytał kapitan, rozglądając się dookoła. — Musimy się spieszyć. — Jesteśmy gotowi — odparł Southan. — W stajni przy wschodniej bramie stoją gotowe do drogi konie — zakomunikował Zmura. — Tym tunelem przemierzymy część drogi, ale będziemy musieli zachować ostrożność po wyjściu. — Tunel nie jest strzeżony? — zapytał Kerrcll podejrzliwie. — Nikt nie dostanie się nim do środka. Są jedynie dwa wejścia wewnątrz kompleksu — odparł Zmura. — Nigdy nie obawiano się intruzów, więc trzymanie tam straży nie było konieczne. W obecnych okolicznościach pozostaje nam mieć nadzieję, że nikomu nie wpadło do głowy postawić tam wartowników. A gdyby jednak, mój miecz jest do waszej dyspozycji. — Oby nic takiego się nie przydarzyło — powiedział cesarz. — Nie życzę sobie ujrzeć moich własnych ludzi pozabijanych. Kapitan skinął głową. — Kiedy znajdziemy się na zewnątrz, zakryjcie twarze jak potraficie najdokładniej — poinstruował. — Istnieje małe prawdopodobieństwo, że ktoś nas rozpozna w ciemnościach, lecz teraz na ulicach kręci się sporo ludzi. Będziemy unikać patroli, jednak trzeba zachować ostrożność. — Przerwał, po czym obrócił się w stronę tunelu. — Proszę za mną. Kerrell ruszył za Zmurą, dając znak Grongarowi, żeby zajął się osłanianiem tyłów. Southan, Ifryn i Doneta, każde trzymało jedno z dzieci. Pochodnie rozstawiono co pewien odcinek, lecz mimo to panował taki mrok, że nikt nie był pewien, gdzie stąpa. Z początku tunel prowadził ostro w dół krętymi schodami, potem poziomo już biegnący korytarz zwęził się znacznie, a sklepienie obniżyło. Teraz wyżsi mężczyźni musieli pochylić głowy.
— Czy zaplanowałeś, dokąd udamy się, opuściwszy miasto? — zapytał Kerrell przewodnika. — Wschód albo południe — odparł prosto Zmura. — Na zachodzie jest tylko morze, a przypuszczam, że nie pragniesz znaleźć się bliżej Xantium. W górach leży zapomniana wioska, jakieś pięć dni jazdy na wschód. Mam tam przyjaciół, którzy mogliby was przyjąć. — A zatem na wschód — zdecydował Kerrell, myśląc, że będą mieli dość czasu na zmianę planów, jeśli okazałoby się to konieczne. Tunel zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Nagle znaleźli się w komnacie o kamiennych ścianach. Zmura otworzył sekretne drzwi i wprowadził ich prosto w księżycową noc. Wkrótce dotarli do pozostawionych bez opieki stajni, gdzie czekało na nich siedem osiodłanych wierzchowców. Po chwili wszyscy byli gotowi do drogi. Dziewczynki oprzytomniały zupełnie. Z przerażeniem w oczach patrzyły niespokojnie dokoła, lecz nakazano im zachowywać się cicho. Jedynie Azari spał błogo w specjalnym temblaku umieszczonym pod peleryną Ifryn. — Pójdę sprawdzić, co się dzieje przy bramie — powiedział Zmura. — Teraz może być strzeżona, w każdym razie musimy zastosować dywersję. Pójdziesz ze mną, Grongarze? Nogi barbarzyńcy obejmowały najmniejszego lecz najsilniejszego z koni. Kosmaty mężczyzna wyszczerzył zęby i ruszył do przodu. — Dywersje są moją specjalnością. Zobaczmy, co się da zrobić. Pozostali czekali w napięciu. Kerrell stanął na czatach przy wejściu do stajni. Zwierzęta przestępowały z nogi na nogę i parskały niespokojnie, najwyraźniej równie zniecierpliwione co dosiadający je ludzie, lecz były dobrze wyszkolone i każdy z łatwością mógł utrzymać nad nimi kontrolę, nawet tak niedoświadczony jeździec jak Corton. Wkrótce usłyszeli dochodzące z oddali wrzaski podążające za zgrzytliwym dźwiękiem. Chwilę później pojawił się Grongar, dając znak, żeby szybko za nim ruszyli. Gdy tylko znaleźli się poza kamiennym dziedzińcem i stanęli na ubitej ziemi ulicy, kopyta końskie czyniły znacznie mniej hałasu. Pomknęli prosto w kierunku bramy. Pobliski budynek płonął, a wielu żołnierzy biegało w popłochu. Jedna połowa wrót stała już otworem, a wraz z pojawieniem się grupy cesarza, druga część rozwarła się powoli. Przejechali szybko i niezauważalnie, popędzając konie do szybszego biegu, gdy tylko znaleźli się na otwartej przestrzeni. Zmura dołączył do pozostałych, zanim zdążyli przebyć milę. — Czy są jakieś oznaki pogoni? — zapytał Kerrell, na chwilę zwalniając tempo jazdy. — Nie, generale — odpowiedział kapitan z zadowoleniem w głosie. — Podejrzanie łatwo nam poszło — zauważył spokojnie Kerrell. Ifryn spojrzała na niego, zastanawiając się, czy on wciąż żywi nadzieję na ich ocalenie. Ze swego punktu widzenia nie miała żadnych wątpliwości. Jeśli Zmura rzeczywiście ich oszukał, to znaczyło, że jest wspaniałym aktorem.
Serchall mógł jedynie przez kilka chwil patrzeć na nieubłaganą złośliwość w oczach posłańca, potem musiał odwrócić wzrok. Pocił się obficie. — Nieprawdopodobne — bełkotał w podnieceniu. — Uciekli i nikt nic nie zauważył. Nikt nie wie, jak oni to zrobili. Posłaniec wstał gwałtownie, marszcząc delikatnie brwi. — Próbowałem! — protestował gubernator. — Niezbyt dobrze. Dokąd się udali? — Nie mam pojęcia. Przy wschodniej bramie powstało nad ranem zamieszanie, lecz jeśli przejechali tą drogą, mogli podążyć we wszystkich kierunkach — dodał Serchall niechętnie. Posłaniec skinął głową. Przekazał już te wiadomości swemu panu. Z jakiejś przyczyny Verkho wydawał się raczej rozbawiony niż strapiony ucieczką, lecz posłaniec nie widział żadnego powodu, dla którego miałby poinformować o tym gubernatora. Rozmawiając z telepatką samozwańczego cesarza, zwaną Focus, brali pod uwagę możliwość wysłania pościgu, lecz ostatecznie odrzucili ten pomysł. Posłaniec nie został wtajemniczony we wszystkie plany Verkho, lecz zakładał, że główny cel jego misji stanowiło podporządkowanie nowemu władcy oddziałów gromadzących się w Nadal. Tę część zadania wypełnił. Southan był teraz osamotniony, bez zbrojnego poparcia, więc nie stanowił dla Verkho przeszkody w podbiciu Imperium. Niewykluczone, że ekskanclerz nie pragnął niczego więcej, lub też sam wysłał już pościg. Posłaniec żałował, że nie zdołał zebrać więcej informacji, lecz teraz, kiedy ochronna czerwona kopuła otaczała miasto, każdy kontakt z Xantium kosztował go wiele wysiłku. — Rozkaż swoim starszym rangą oficerom stawić się tutaj jak najszybciej — zakomenderował wysłannik Verkho. — Niebawem, jakiekolwiek miejsce wybierze generał Yandel, chcę rozmawiać ze wszystkimi oficerami z Xantium, którzy zostali aresztowani w ciągu nocy. Pokażę im, wobec kogo powinni być lojalni. — Oczywiście — odparł ulegle Serchall. — Jeśli chodzi o ciebie — zakończył posłaniec — to przesłałem informacje o twoim niepowodzeniu cesarzowi Verkho. Nie mam wątpliwości, że znajdzie sposób, byś zrekompensował swoje błędy. Odziany w białe szaty mężczyzna uśmiechnął się, a Serchall zaczął myśleć, że w tej sytuacji samobójstwo mogło okazać się najlepszym wyjściem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Istnieją inne lasy, inne śniegi. Moja ścieżka ostatecznie poprowadzi mnie do nich wszystkich, tak jak ciche skrzydła unoszą się na oświetlonych blaskiem księżyca wiatrach. Czy to ja mam złamać schemat? W swoim czasie biała sowa przyleci po każdego z nas.
Słońce wschodziło przed ich oczyma i mimo obawy, że ktoś może zauważyć uciekinierów, Ifiryn cieszyła się z nastającego światła i ciepła. Nadal nie zauważyli śladu pościgu, lecz raz, gdy spojrzeli za siebie, Ifryn zdało się, że widzi ciemne kształty kołujące na niebie ponad Brighthaven i słyszy odległe echo przenikliwego skrzeku. Jechali w milczeniu, więc cesarzowa postanowiła zachować dla siebie tę niepokojącą obserwację. Teraz jednak, kiedy już znacznie oddalili się od miasta i zmniejszyło się niebezpieczeństwo, Ifryn zaczęła doświadczać osobliwego uczucia wolności, jakby spadały krępujące ją więzy odpowiedzialności. Poczuła się silna i przygotowana na wszystko. Southan powierzył dowództwo niewielkiej grupy Kerrellowi. Zmura został jego zastępcą i służył radami dotyczącymi wędrówki w nie znanej im okolicy. Były cesarz podtrzymywał na duchu Delmege, która jechała wraz z nim na koniu. Ostatnie przeżycia okazały się zbyt silne dla małej dziewczynki. Wyglądała na bardzo nieszczęśliwą, choć wyraźnie znajdowała ukojenie w pocieszających słowach ojca. Za cel nadrzędny obrali sobie maksymalne zwiększenie dystansu dzielącego ich od Brighthaven. Kiedy jednak zorientowali się, że minęło bezpośrednie zagrożenie, zwolnili nieco tempo, by nie męczyć niepotrzebnie wierzchowców. Jechali za dnia, kierując się stale na wschód, lecz kilkoma różnymi szlakami, i w miarę możliwości unikając głównych dróg. Kerrell nadal nie był pewien, dokąd zdążali, ostateczna decyzja mogła jeszcze poczekać. Generał i Zmura uzgodnili między sobą, że przenocują z dala od jakichkolwiek zabudowań, co zapewniało większe bezpieczeństwo. Rozwiązanie to miało jednak jedną, poważną wadę: wyjeżdżając w pośpiechu, nie przygotowali się odpowiednio do spania na otwartym terenie. Zmura zadbał o jedzenie oraz kilka koców, lecz jesienne noce robiły się coraz wilgotniejsze i chłodniejsze. Uciekinierów czekał więc nieprzyjemny nocleg. Szczęście dopisywało im jednak, umacniając w Ifryn wiarę w przeznaczenie. O zmierzchu Zmura zauważył szopę jakiegoś drwala, stojącą na polanie niedaleko leśnego duktu. Po bliższym zbadaniu drewniany domek okazał się solidnej konstrukcji. Puste wnętrze bez okien nie mogło dostarczyć wygód, lecz chroniło przed zmoknięciem. Po zapadnięciu zmroku zjedli zimny i skąpy posiłek, nie chcąc ryzykować rozpalania ogniska, a następnie ułożyli się jak najwygodniej, chętni, by wcześniej udać się na spoczynek i wstać wraz ze wschodem słońca. Grongar i Corton zgłosili się na ochotnika na pierwszą wartę. Przed wyjściem na zewnątrz założyli grube płaszcze. Pozostali zaczekali, aż dziewczynki zasną, a wtedy, zdając sobie sprawę z potrzeby dyskusji, zaczęli cicho rozmawiać. — To dziwne — odezwał się cicho Southan. — W przeciągu kilku dni moje troski zmniejszyły się znacznie. Najpierw martwiłem się o bezpieczeństwo całego Imperium, teraz dbam jedynie o
bezpieczeństwo mojej rodziny. Siedząca obok niego Ifryn z zadowoleniem stwierdziła, że wypowiedział właśnie jej własne myśli. Kiedy się pobierali, Southan był dla niej obcym człowiekiem zachowującym przynależną stanowisku powściągliwość. Długie lata obowiązku i znajomości stopniowo zmieniły jej uczucia w spokojną miłość, niesłychanie umacnianą wzajemnym oddaniem się dzieciom. Teraz, kiedy Southan zachowywał się tak ludzko, uczucie Ifryn wzrosło. Gdyby tylko Kerrell nie okazał prawdziwej miłości płynącej z głębi serca, byłaby szczęśliwa z Southanem do końca swych dni. Zerknęła na Kerrella, zastanawiając się, czy i jemu przychodzą do głowy podobne myśli, lecz generał nie odwzajemnił spojrzenia. Zaczai mówić o zupełnie innych sprawach. — Nasza walka z Verkho nie dobiegła jeszcze końca — oświadczył. — Bez względu na to czy mamy armię, czy nie. — Może potajemnie zbierzemy ludzi, gdy znajdziemy się w górach? — zaproponował optymistycznie Southan. — I ty łudzisz się nadzieją na zwalczenie takich czarów za pomocą wojska? — wykrzyknęła Ifryn. — Potrzebujemy magii! — Niewykluczone — przyznał Kerrell — ale nikt spośród nas nie potrafi władać nadprzyrodzonymi siłami. Ifryn w milczeniu przyznała mu rację. W pewnym sensie nawet chciała, żeby znajdowali się w beznadziejnym położeniu. W ten sposób uniknęliby walki z Verkho. Z czystym sumieniem mogliby zostawić to innym, a wtedy sami zajęliby się układaniem sobie życia. Mimo to natrętna myśl, że uniknięcie konfrontacji z kanclerzem nie będzie takie proste, nie dawała jej spokoju. Nie odezwała się jednak, żałując swego wcześniejszego wybuchu. Ku jej zadowoleniu, Southan nie podtrzymywał tego tematu. — Czas pokaże — skomentował wymijająco. — To przyszłość. Teraz potrzeba nam snu. Ułożyli się wygodnie, lecz zanim na oczy spłynął sen, Southan odezwał się ponownie. — Kapitanie Zmura, okazaliśmy się opieszali. Wszyscy jesteśmy ci dłużni szczere podziękowania. Odwdzięczymy się, jak tylko będziemy potrafili najlepiej. — Honorowy uczynek to nagroda sama w sobie i nie wymaga żadnych podziękowań — odparł Zmura. — Mamy jeszcze szmat drogi do przebycia, zanim znajdziemy się w bezpiecznym miejscu, i zamierzam nadal służyć pomocą. — Mimo wszystko dziękujemy ci, kapitanie — powiedziała Ifryn, uśmiechając się w ciemności na proste słowa ich wybawcy. — Przyjmujemy z radością twoją ofertę — dodał Southan. — Pozostań zatem naszym przewodnikiem. Corton i Grongar odeszli kawałek w miejsce, z którego mogli w miarę wygodnie obserwować chatę, ukryte w zaroślach konie oraz dukt. Siedzieli oparci plecami o pień buku, otuleni ciepłymi
płaszczami. Mimo to chłód wkrótce przeniknął do zmęczonych długą wędrówką kończyn. Nieustanne odgłosy niewidzialnych mieszkańców lasu niepokoiły Cortona. Grongar wydawał się spokojny. Obydwaj poczuli potrzebę rozmowy. Chcąc zachować czujność, zaczęli opowiadać sobie szczegóły swoich przeżyć w Brighthaven, wyrażając podziw dla własnej odwagi. Po chwili, wciąż szepcząc, skierowali dyskusję na inne tory. — Jak to wszystko się skończy? — zastanowił się głośno Corton. — Zmęczony przygodami? — spytał przyjaciel. — Przygodami? — powtórzył cierpko mistrz win. — Niewiele ponad miesiąc temu posiadałem skromny ale własny dom we wspaniałej stolicy. Miałem pracę, którą kochałem oraz dość wygód. Cóż? Uciekłem do obcego miasta o podłej kulturze, a potem zostałem stamtąd wypędzony niczym ostatni nikczemnik! Teraz siedzę w dzikim lesie, trzęsąc się z zimna. — Mhmm — zamruczał z zadowoleniem Grongar. — Tu jest prawie jak w domu z wyjątkiem tego, że w Xantium zbiera się już na śnieg. Corton zadrżał na samą myśl. — Chrońcie mnie bogowie od takiego klimatu — wyszeptał. Dla niego, nawet na dalekim południu i kilka miesięcy przed prawdziwą zimą, noc była wystarczająco chłodna. — Dokąd my zmierzamy? — lamentował. — Co zrobimy? Ja nie mam wina, a ty straciłeś psy. — Ogary — poprawił Grongar bez obrazy. — To prawda, lecz nie oznacza to, że jesteśmy bezużyteczni. Mogę podjąć się wielu zajęć, a ty już się okazałeś bardzo wszechstronny. Nasza przygoda jeszcze nie dobiegła końca. Staliśmy się częścią historii, ty i ja! — Tylko dlatego, że nasze losy związane są z cesarską grupą — powiedział Corton, wskazując w kierunku chaty. — Historia zapomina o takich jak my. — A zatem skomponujmy pieśń dla potomnych, utrwali nasze czyny — zdecydował człowiek północy, chrząkając znacząco. — Pewnego dnia będą ją śpiewali w każdej karczmie w Imperium. Przy akompaniamencie butelek wina i szczekających ogarów. — „Ballada o Grongarze i Cortonie" — powiedział z uśmiechem mistrz win, wyobrażając sobie tę fantastyczną scenę. — Idących od psiarni i piwnicy aż na koniec świata! — dodał Grongar jako podtytuł. — I z powrotem? — spytał z nadzieją Corton. — Któż to wie? — odparł jego towarzysz. — Z taką kompanią, jaką teraz mamy, wszystko może się zdarzyć. — A gdybyśmy się tak odłączyli? — zasugerował niepewnie Corton. — Już nie jesteśmy użyteczni dla Southana. — Byłoby bezpieczniej — przyznał barbarzyńca — lecz mniej ciekawie. Niewykluczone, że w przyszłości odegramy jeszcze jakąś rolę. Do tej pory całkiem nieźle nam szło. Chciałbym też
poznać koniec tej historii. — Ja również wolę połączyć los z Southanem — odezwał się uspokojony Corton. Lojalna służba stanowiła jedyną stałą rzecz, oprócz przyjaźni z Grongarem, która została mu w życiu. Cóż innego miał do zrobienia. Jego jedyne prawdziwe umiejętności okazały się teraz zbyteczne. — Nie opuszczę ich — potwierdził Grongar. — Szczególnie Ifryn. — Ktoś by pomyślał, że darzysz ją miłością — dokuczył mu przyjaciel. — A co, jeśli tak jest? — rzucił Grongar. — Jest warta szacunku, podziwu, a nawet miłości. — Wydawał się raczej urażony niż przyparty do muru. Dookoła zapanowała cisza. Nagle tuż przed nimi przeleciał biały kształt i usłyszeli znany głos. Corton wzdrygnął się instynktownie, zastanawiając się, dlaczego widok białej sowy oznaczał dla wielu nadchodzącą śmierć. — W świetle księżyca nawet sowy płomykówki wyglądają jak białe — zapewnił kompana Grongar, wyczuwając jego niepokój. — Mimo wszystko sądziłem, że to my, barbarzyńcy z północy, uznawani jesteśmy za przesądnych. — Tak jest — odparł mistrz win. — Magia przybyła stamtąd. Wszyscy to wiedzą. — Dopiero kiedy wy, ludzie południa, poznaliście jej tajniki, stała się narzędziem zła — odparował Grongar pół żartem, pół serio. — Sądzę, że Southan będzie potrzebował czarów, jeśli myśli o pokonaniu Yerkho. Corton nie mógł zaprzeczyć, lecz w ogóle nie wiedział, skąd wziąć magiczną moc, więc poruszył temat, który tego dnia w dużej mierze zaprzątał jego myśli. — Jak sądzisz, dlaczego Zmura nam pomaga? — spytał. — Zostawił wszystko. Grongar wzruszył ramionami. — Może chce, żeby o nim również napisano balladę — zasugerował, szczerząc zęby. — Czy on nie ma rodziny? — ciągnął Corton. — Nie ma żony? — Prawdopodobnie jest dość mądry, tak jak my, żeby nie wpaść w sidła małżeństwa — stwierdził Grongar. — Może potrzebuje wielu kobiet, a może żadnej. — Tak przystojnemu człowiekowi niewątpliwie łatwo przychodzi pozyskiwanie względów płci pięknej. — Mówiłem ci wcześniej — oświadczył człowiek północy — że niewiasty nie osądzają mężczyzn jedynie po wyglądzie, co byłoby dla mnie klęską. Poza tym Zmura wyraźnie dokonał już wyboru. Jedynym człowiekiem, który mógłby wyjaśnić motywy takiego postępowania, jest sam kapitan. Czemu jego nie spytać? Corton ucichł zdezorientowany. Odczuwał dziwną niechęć do rozmowy ze Zmurą na temat
przyczyn jego działania. Czy kierował się obowiązkiem, poczuciem honoru? Lojalnością wobec cesarza? Z pewnością nie przyjaźnią, która zaczęła się zaledwie przed dwoma dniami. W końcu mistrz win porzucił niepokojące myśli i zadowolił się prostym komentarzem. — Jakiekolwiek by miał powody, dużo mu zawdzięczamy. Bez jego pomocy wszyscy zostalibyśmy pojmani albo gorzej! — To prawda — potwierdził Grongar. — Nie spisał się jednak z zaopatrzeniem. — Dlaczego? — Corton ze swej strony uważał, że powinni cieszyć się, iż Zmura w ogóle w tym pośpiechu zgromadził jakieś zapasy. — Nie zabrał piwa — poskarżył się przyjaciel. — Ani kropli! Oprócz Zmury, jedynie Kerrell podróżował po wschodnich terytoriach Nadal i to kilka lat temu, a więc kapitan naprawdę był ich przewodnikiem. Przez następne dwa dni jechali szybkim tempem, rzadko urządzając postoje, lecz czuli się na tyle bezpieczni, że spędzali noce w tawernach, ku wielkiemu zadowoleniu Grongara. Southan usunął wszelkie symbole władzy ze swojego ubrania. Uważano go wszędzie za zamożnego kupca podróżującego z rodziną i służbą. Wyprzedzali gońców z wieściami z Brighthaven, więc nie mogli osądzić, czy zagraża im pościg. Usłyszeli natomiast sporo zabawnych plotek o skutkach wydarzeń w Xantium. Podróżnicy nie zaprzeczali nawet najbardziej niesamowitym pogłoskom, chociaż czasami trudno było zachować milczenie, szczególnie kiedy relacje dotyczyły ich własnych czynów. Gdyby tylko wiedzieli, z kim rozmawiają, myślała wielokrotnie Ifryn. Prawda jest już i tak wystarczająco niesamowita. Dlaczego czują potrzebę ubarwiania opowieści? — Powiadają — poinformował ich stary pijak głosem znawcy — że Xantium jest teraz legowiskiem olbrzymiego, czerwonego robaka, tak wielkiego, że jego ogon zawija się dookoła wielkich murów, a z ryja bestii tryska kwas. — A co z cesarzem? — spytał Southan. — Nie żyje — odparł szybko człowiek. — Wszyscy z otoczenia władcy zginęli. Głowy pomordowanych zatknięto na palach, aby odstraszyć ich duchy. — Zatem na całym świecie podniesie się zgiełk — skomentował poważnie Southan. — Pewnie — zgodził się pijak z satysfakcją urodzonego pesymisty, którego nie zawiodły przypuszczenia. — Lepiej strzeż swojej pięknej żonki, dzieci i całego dobytku. Nie wiadomo jakie łajdaki czyhają na drogach w takich czasach. Podróżnych nie trzeba było ostrzegać. Wyruszyli o świcie, lecz właśnie jeden z takich łajdaków przekazał im zawierające sporo prawdy wieści z Xantium.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Kiedy dotarłem do niewidocznych granic, punktów zwrotnych w moim życiu? Czy mogę dokonać innego wyboru? Czy prorok może znać uczucie żalu, lub cierpieć z powodu wyrzutów sumienia? Decyzje zostały podjęte. Moje życie otaczają marzenia innych ludzi i nie zdołam już uciec. Nie chcę tego zrobić. Mój koniec jest pewny. Jestem spokojny. Żal mi jednak moich przyjaciół. Wszystkie marzenia są gorączkami.
Mężczyzna wlókł się z trudem wzdłuż traktu, z włócznią przewieszoną przez plecy i długim sztyletem tkwiącym za pasem. Kiedy jeźdźcy zbliżyli się, obrzucił ich podejrzliwym wzrokiem, lecz jego niepokój zmalał, gdy zauważył wśród podróżnych kobiety oraz dzieci. Mimo to pozostał czujny i zszedł na bok, przepuszczając wędrowców. Znajdujący się na czele grupy Zmura dał sygnał do zatrzymania koni. — Miłe spotkanie, przyjacielu — powiedział wesoło kapitan. W odpowiedzi mężczyzna wolno skinął głową. — Wyglądasz na człowieka, który idzie z daleka — ciągnął Zmura, spoglądając na zakurzone ubranie i przygarbioną sylwetkę. — Rzeczywiście tak jest — odparł ostrożnie nieznajomy. — Masz jakieś wieści ze świata? Mój pan wynagrodzi cię za uprzejmość. Skąd przybywasz? Myśl o ewentualnym zysku ożywiła obojętny dotąd wzrok i mężczyzna odpowiedział natychmiast. — Redlin Crake do usług, panie. Mam dużo wieści, gdyż właśnie powracam z Xantium, przez Martwe Ziemie. Co ze mnie za głupiec. Mój koń, do diabła, złamał nogę tuż przed krańcem pustyni i resztę drogi przebyłem na piechotę. — Na temat miasta krąży wiele pogłosek — zachęcił go Zmura. — W niektóre aż trudno uwierzyć. — Nie wątpię! — wykrzyknął Redlin. — To, co ujrzałem na własne oczy, jest i tak zbyt niewiarygodne. — Kiedy już zaczaj, słowa płynęły nieprzerwanym potokiem, jak gdyby czerwona kopuła, słyszeliście o niej, co nie, ogarnęła szczyt wzgórza i wznieciła pożary, wszędzie zapanował chaos. Cesarz uciekł. Nie żebym go za to potępiał, bo każdy, kto ma trochę oleju w głowie, uczyniłby podobnie. Byłem wtedy w mieście dopiero od kilku dni. Wydawało mi się to wszystko jakąś okazją. Namówiono mnie, żebym został. Niektórzy potrafią wyciągnąć dla siebie korzyści z zamieszania, rozumiecie? Przez jakiś czas wiodło mi się nie najgorzej. — Spojrzał na podróżników, jak gdyby oceniając ich reakcję, lecz w twarzach członków grupy ujrzał jedynie ciekawość. — Można było się nieźle obłowić — ciągnął — jeśli
nie zabrakło odwagi, aby stanąć oko w oko z dzikimi psami, ogromnymi jaszczurami, nie wspominając o ludziach, którzy zachowywali się gorzej od zwierząt. Sytuacja zmieniła się jednak wraz z nadejściem żołnierzy. — Jakich żołnierzy? — spytał Kerrell. Redlin łypnął badawczo na generała, lecz raczej nie rozpoznał jego twarzy. — To czyste szaleństwo — powiedział — ale wszystko widziałem na własne oczy, przysięgam. Wojowników otaczały płomienie, które nie wyrządzały im krzywdy. Nawet ostrza ani strzały nie potrafiły się przebić przez ogniowe pancerze. Te czerwone diabły wydawały się niepokonane i wkrótce zawładnęły całym miastem. Umknąłem jako jeden z ostatnich. Teraz bramy są pozamykane, a mury strzeżone bardziej niż... bardzo. Nikogo nie przepuszczą bez pozwolenia Verkho. — Ci żołnierze byli ludźmi Verkho? — spytał Kerrell. — A kogóż innego? — odparł Redlin. — Wyszli spod czerwonej kopuły. Kanclerz przywłaszczył sobie tytuł cesarza i niepodzielnie panuje w Xantium. Teraz wojsko nie wystarczyłoby, żeby go stamtąd wykurzyć. — A więc nikt nie opuścił miasta od czasu, gdy uciekłeś? — spytał Zmura. — Wyjechało jeszcze kilku — odparł poszukiwacz przygód — ale bez wątpienia byli to ludzie Verkho. Widziałem paru tych samotnych jeźdźców zmierzających w różnych kierunkach. — Jak wyglądali? Redlin obrzucił kapitana dziwnym spojrzeniem. — Mieli na sobie białe szaty — odparł. — Dlaczego pytasz? — Słyszeliśmy o posłańcu przybyłym do Nadal — powiedział Zmura. — Jeśli rzeczywiście był posłańcem, to jednym z wielu — podsumował Redlin. — Oto moja opowieść. Wspominaliście coś o nagrodzie... Kerrell sięgnął do kieszeni, po czym rzucił mężczyźnie mały złoty pieniążek. Ten złapał go i zważył w dłoni. — Wielkie dzięki — rzucił. — Oblicze Southana nadal ma wartość, przynajmniej na monetach. — Umiemy docenić uczciwe słowa — odparł Kerrell, modląc się w duchu, aby wykuta podobizna cesarza nie nasunęła Redlinowi żadnych skojarzeń. — Dokąd teraz zmierzasz? — Z powrotem do domu, gdzie powinienem był zostać. Scrapes Ridge. — Uważaj mijając Brighthaven, przyjacielu — doradził Zmura. — Podobno źle się tam dzieje. Do zobaczenia.
Redlin skinął głową, obserwując zazdrośnie jak odjeżdżali. Wkładając zdobycz do kieszeni, wyszczerzył nagle zęby; teraz przynajmniej miał zapewnione jedzenie na kilka dni. Stanowiło to niewielką rekompensatę trudów podróży i straty konia, lecz wystarczyło na otarcie łez. Ujechawszy spory kawałek drogi, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, żeby omówić zasłyszane wieści. — Ofiarowałeś temu zwykłemu złodziejowi więcej niż na to zasługiwał, generale — stwierdził Zmura. — Jak dotąd pieniądze są jedną z niewielu rzeczy, których mamy pod dostatkiem — odparł szybko Kerrell. — Myślisz, że mówił prawdę? — Tak — odrzekł zdecydowanie kapitan. — Jego opowiadanie zgadza się z tym, co wiemy, że jest prawdą — dodał Southan. — W przeciwieństwie do niektórych zasłyszanych wcześniej opowieści! — Z wyjątkiem żołnierzy Verkho — zauważył trzeźwo Kerrell. — Jeszcze więcej czarów — powiedziała Ifryn. — Z pewnością zgadzacie się teraz, że nie można walczyć z nim w normalny sposób. Nawet gdybyśmy mieli trzy armie! — Co proponujesz? — spytał spokojnie Southan. — Nie wiem! — westchnęła podenerwowana. — Ty, Kerrellu, nadal zamierzasz toczyć bitwę z Verkho, prawda? — Zabrzmiało to prawie jak oskarżenie. Generał milczał, zachowując kamienny wyraz twarzy. — No cóż, Kerrell? — ponaglił Southan. — Tak, jeśli tylko będę mógł — odparł. — Ale moim obowiązkiem jest słuchać twych rozkazów. Cokolwiek sobie zażyczysz... — Zwalniam cię ze wszystkich zobowiązań, oprócz tych, które wynikają z naszej wspólnej przyjaźni — oświadczył cesarz. Gdyby tylko to było tak proste, pomyślała Ifryn. Tutaj przynajmniej rozumiała Kerrella. — Moi państwo — odezwał się niespodziewanie Zmura — jeśli naprawdę pragniecie odkryć tajniki magii, polecę wam kogoś, z kim moglibyście porozmawiać. W wiosce, do której zmierzamy, mieszka pewna mądra kobieta. Uczyła się dużo. Umie czynić cuda uzdrawiania oraz potrafi dokonywać innych magicznych sztuk, o czym przekonałem się osobiście. Nikt nie wiedział, jak zareagować na niespodziewane słowa. Wydawało się absurdem, że jakaś wiejska kobieta może posiadać wiedzę potrzebną im do walki z Verkho. Czy mieli jednak inne wyjście? — Gdzie leży ta osada, kapitanie? — spytała wreszcie Ifryn. — Skąd o niej wiesz?
— Leży pośród Wzgórz Cabral. Po tej stronie granicy, między Nadal a TyAlgar — wyjaśnił. — Wioskę nazywają Furse Hollow. Znam ją, ponieważ mieszkał tam mój dobry przyjaciel, kompan z oddziału. Kiedy zginaj dwa lata temu, pojechałem powiadomić jego rodziców i zostałem miło przyjęty. Od tego czasu wracałem kilkakrotnie. — Przykro mi — powiedziała cicho Ifryn. — Był dobrym żołnierzem, najjaśniejsza pani. Wiedział, czym ryzykuje. — Zmura mówił prosto, ściśle kontrolowanym głosem, co wskazywało, że rana wciąż bardzo bolała. — Jeśli sobie życzycie, możemy dotrzeć w to miejsce w ciągu dwóch, najwyżej trzech dni. Mieszkańcy są prostymi, ale uczciwymi i gościnnymi ludźmi. — W jego głosie pojawiło się wyraźne uczucie. — Podoba mi się twój pomysł, kapitanie — przyznał szczerze Southan. — A zatem prowadź. Dalej ruszyli w nieco lepszych nastrojach. Ich ostateczny cel tonął w mrokach tajemnicy, ale przynajmniej uczynili pierwszy krok. Nie rozmawiali o tym więcej, aż do momentu gdy Delmege przypomniała sobie opowieść Redlina. — Mamusiu? — Słucham, maleńka? — Co się stało z koniem tego człowieka? — Złamał nogę — odparła Ifryn. — Ale co się stało potem? Dlaczego go zostawił — upierała się dziewczynka. — Ten człowiek musiał go zabić, żeby zwierzę przestało odczuwać ból — powiedziała Ifryn, nie wiedząc, jak wytłumaczyć to delikatniej. — Och. Delmege ucichła, lecz duże łzy płynęły po jej policzkach. Ifryn serce ścisnęło się z żalu. Jest jedyną z nas, którą wciąż wzrusza coś tak prostego jak nieszczęście konia, pomyślała. Gdybyśmy wszyscy mogli zachować niewinność. Przez następne dwa i pół dnia podążali kręto biegnącą ścieżką, która tylko od czasu do czasu zmieniała się w wiejskie dukty pokryte gęstym lasem, aż wreszcie dotarli do Furse Hollow. Osada leżała na polanie otoczonej trawiastymi zboczami. Zapadał zmierzch. Wędrowców powitał zapach dymu i światełka ognisk palących się w niskich, solidnie zbudowanych, drewnianych chałupach. Zanim zeszli do połowy zbocza, kilkoro dzieci wybiegło im na powitanie, wykrzykując imię Zmury. Istotnie przyjmowano tu gości z radością i podekscytowaniem. Było jasne, że Furse Hollow miało niewielki kontakt ze światem zewnętrznym, a tak liczna grupa jeźdźców stanowiła rzadkość, którą należało się w pełni nacieszyć. Mieszkańcy chętnie pomogli rozładować przytroczone do siodeł sakwy i zanieść je do chaty gościnnej, pokaźnych rozmiarów jednopiętrowej chałupy z wystarczającą ilością łóżek dla wszystkich dorosłych. Zmura przyjął gościnę uradowanych rodziców jego zmarłego przyjaciela, którzy najwyraźniej traktowali kapitana prawie jak własnego syna.
Starszyzna wioski wyległa na zewnątrz, gotowa do ceremonii wzajemnej prezentacji. Uciekinierzy ustalili wcześniej, co Zmura ma powiedzieć, więc nazywał Southana, Ifryn i Kerrella odpowiednio: Savell, Iseult i Kieran. Pozostali członkowie grupy zachowali własne, mniej rozpoznawalne imiona. W tym samym czasie Delmege i Vrillą szybko zajęły się wiejskie dziewczęta, które podziwiały ubrania dwóch sióstr, i wkrótce wciągnęły nowo przybyłe do wspólnej zabawy. Dziewczynki ostrzeżono wcześniej, żeby nikomu nie mówiły, kim są i skąd pochodzą, lecz mimo to z początku Doneta denerwowała się bardzo. Ifryn próbowała uspokoić opiekunkę, tłumacząc, iż córki zasługują na zabawę z rówieśniczkami. Uważała, że nawet gdyby pewne rzeczy zostały przypadkiem powiedziane, prawdopodobnie wzięto by je za dziecinne przechwałki. Wkrótce Vrilla rzeczywiście roztoczyła wokół siebie taką aurę tajemniczości, że goście wydawali się jeszcze bardziej interesujący. Podczas gdy przygotowywano jedzenie, przybysze przedstawiali gospodarzom własną wersję wydarzeń. Status Southana jako kupca został szybko zaakceptowany, natychmiast też pochłonięto plotki dotyczące zewnętrznego świata, lecz gdy posiłek dobiegł końca, podróżni od razu zostali zaproszeni do odpoczynku. Przy stole pozostał jedynie Zmura, snując przy blasku ognia przeróżne opowieści. Wkrótce Delmege, Vrilla i Azari spali smacznie w przenośnych hamakach, które tutejsi przygotowali błyskawicznie. Starsi podróżni, nie zwlekając, również ułożyli się do snu. Szczere powitanie i niespotykana gościnność sprawiły, że Ifryn czuła się winna z powodu kłamstwa, lecz wiedziała, iż jest to konieczne, przynajmniej przez jakiś czas. Ogarnęło ją uczucie ulgi i wdzięczności. Uczyniono pierwszy krok. Kolejne przedsięwzięcia mogły poczekać do następnego dnia. Kiedy wślizgnęła się pod szorstkie, pokryte futrem koce, odniosła wrażenie, że zaszła pewna zmiana: dobiegła końca jedna część jej życia, a następna miała rozpocząć się wraz z nadejściem poranka. — Dobrze, że tu jesteśmy — szepnęła do siebie, lecz blisko leżący Southan usłyszał ciche słowa. — Też tak myślę — powiedział z zadowoleniem. — Jutro usłyszymy, co ma do powiedzenia ta mądra kobieta. Ifryn znalazła się w obrębie nie kończącego się, osobliwie pustego labiryntu. Jedynie trzepoczące w powietrzu płomienie świec oświetlały ciemne korytarze. Przed nią znajdowała się blada postać Alasii, która bezgłośnie poruszała ustami. Ifryn wiedziała, że jej przyjaciółka stara się coś przekazać, więc zaczęła biec w jej kierunku, lecz tak szybko jak biegła, Alasia cofała się, nie wykonując jednak najmniejszego mchu. Dystans między kobietami pozostawał wciąż ten sam, a słowa Alasii były nadal niesłyszalne. Alasia zniknęła, po czym jej miejsce zajął Kerrell. Ifryn wykrzyknęła jego imię, przyspieszając kroku, lecz on również zdawał się nieosiągalny. W tym momencie Ifryn uświadomiła sobie, że jest naga. Rozejrzała się dookoła, szukając swego ubrania, zawstydzona i przestraszona zarazem. Dopiero wtedy wyszła z labiryntu tuneli. Usłyszała odgłos płaczu i ujrzała leżącego na ziemi martwego konia z poderżniętym gardłem. Nagle, odwróciwszy się za siebie, spostrzegła, że labirynt zniknął. Stała na zakurzonym trakcie, który rozwidlał się we wszystkich kierunkach. Kobieta zaczęła wzlatywać coraz wyżej, lecz wciąż widziała jedynie suchą, czerwoną ziemię. Zbudziła się na odgłos swego ostatniego krzyku, wciąż rozbrzmiewającego w jej głowie. Gdzie są moje dzieci?
Dopiero gdy zobaczyła zarysy znanej twarzy ponad swoją i usłyszała troskliwy głos Southana, zdała sobie sprawę, że mówiła na głos. — Są tutaj, kochanie. Zobacz, całe i zdrowe. — Pocałował ją delikatnie w czoło. — To tylko zły sen. Śpij spokojnie. Ifryn uczyniła, jak prosił, zastanawiając się, czy podczas snu wykrzykiwała również imię Kerrella?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Lustra rzucają ich odbicia przez kontynenty i echa rozbrzmiewają po całym świecie, lecz co z tym dwojgiem niewidzialnych, którzy nie mają żadnego odzwierciedlenia i nie czynią żadnego dźwięku? Może w końcu zaświecą jaśniej niż światła przewodnie i przemówią w imieniu nas wszystkich.
Niezwykłe poczucie bezpieczeństwa sprawiło, że podróżni przebudzili się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Wkrótce potem Zmura wszedł do izby, zapukawszy uprzejmie. Towarzyszyła mu nieznajoma kobieta. — Przedstawiam wam Tharasię — rzekł. — Właśnie o niej wam opowiadałem. Ifryn zupełnie inaczej wyobrażała sobie tę kobietę. Myślała, że ujrzy poczciwą starowinę o białych włosach, a Tharasia prawdopodobnie nie skończyła jeszcze czterdziestu lat. Miała gładką, nie pomarszczoną twarz, ciemnobrązowe włosy i ciemne oczy. Kryła się w niej przezorność dzikiego zwierzęcia, jak gdyby była gotowa umknąć w każdym momencie, lecz przyglądała się zebranym niezwykle stanowczym wzrokiem. Na końcu spojrzała na milczącą z zażenowania Ifryn. — Pomyślałem, że najlepiej będzie — wyjaśnił Zmura — jeśli porozmawiacie bez asysty wieśniaków. — Zza drzwi dochodziły odgłosy porannej krzątaniny. Tharasia nie spuszczała wzroku z Ifryn. — Płomienie świec, nawet te, które unoszą się w powietrzu, nigdy nie wystarczają, żeby oświetlić labirynt — powiedziała. Ifryn otworzyła usta ze zdziwienia. — Nie musisz żałować konia — dodała mądra kobieta. — Jest tylko wspomnieniem, symbolem. Niczym więcej. — Skąd wiesz...? — zaczęła Ifryn, mając nadzieję, że zapobiegnie dalszym wynurzeniom, lecz ogarnięta zdumieniem, nie potrafiła sformułować spójnego pytania. — Sny należą do umysłu — wyjaśniła Tharasia. — Podobnie jak znajomość rzeczy. Ja czasami posiadam znajomość rzeczy. Nie jest to wielkim talentem. — Widziałaś sen mojej żony? — zapytał szybko Southan. — Owszem — odparła wieśniaczka — lecz marzenia senne są osobistą własnością. Nie powiem więcej, lecz zadam jedno pytanie. Kim jest Kerrell? Ifryn instynktownie spojrzała na generała, a następnie odwróciła od niego wzrok, lecz zbyt późno.
— Jam jest Kerrell — odparł wstając. — A więc Kieran to nieprawdziwe imię. Tak przeczuwałam. — Nie widziałam cię tu ubiegłego wieczoru! — wykrzyknęła Ifryn, pewna, że zauważyłaby nieznajomą. — Nie byłam obecna ciałem — przyznała Tharasia — ale słucham całej doliny. — Wiesz zatem, że my dwoje również mamy zmienione imiona? — odezwał się posępnie Southan. — To nieważne. — Nie chcieliśmy nikogo urazić — wytłumaczył szybko Zmura. — Pragnęliśmy uniknąć sprowadzenia nieszczęścia na naszych gospodarzy. — Mówiłby dalej, gdyby Tharasia nie przerwała mu stanowczym ruchem ręki. — To nieważne — powtórzyła. — Poszukujecie magii. — Wiedzy na jej temat — uzupełnił Southan. — Do czego wam ona potrzebna? Podróżnicy spojrzeli po sobie, zastanawiając się, jak dużo mogą powiedzieć. Tharasia nie zareagowała na imię Kerrella, lecz niewątpliwie, gdyby ujawnili swą opozycję w stosunku do Verkho, domyśliłaby się, kim są w rzeczywistości. Ale czy miałoby to znaczenie? W końcu Southan postanowił wyznać prawdę. — Pochodzimy z Xantium — powiedział. — Używa się tam czarów w złych celach, więc chcemy zrównoważyć rozprzestrzeniającą się złą moc. Tharasia popatrzyła na niego roztropnie. — To zadanie dla wyższych umysłów — stwierdziła enigmatycznie. — Musimy od czegoś zacząć! — zaprotestowała Ifryn. — Wyższych umysłów? — spytał Corton, prawie nie zdając sobie sprawy, że przerywa rozmowę. — Co przez to rozumiesz? Tharasia najwidoczniej podjęła decyzję. — Moja wiedza nie jest zbyt wielka — zaczęła — ale przekażę wam wszystko, co wiem. W ten oto sposób w innym miejscu, przy udziale innych osób powtórzyła się niemal identyczna sytuacja, jaka miała miejsce na Zalys. Tym razem w roli nauczyciela nie wystąpił Sagar, którego na wskroś teoretyczna wiedza pochodziła z ksiąg, lecz mądra kobieta, a jej znajomość spraw wywodziła się z doświadczenia i obserwacji. Treść wywodu oraz uwaga słuchaczy wydawały się jednak bardzo podobne. Tym razem pytania prowokujące dalsze wyjaśnienia nie wyszły od Dsordasa, Skoullego i
reszty, lecz od Southana, Kerrella i ich towarzyszy. Z nie znanych sobie przyczyn Ifryn zaczęła myśleć o Fen. Cesarzowej przypomniały się snute przez dziewczynę opowieści, gdy po raz pierwszy spotkały się w Xantium. Tharasia mówiła o związku między umysłem a magią. Z relacji mądrej kobiety wynikało, że wszyscy ludzie posiadają uśpiony talent, mimo że rozpoznaje się tylko silniejsze, bardziej wyspecjalizowane zdolności. Wyjaśniła, jak dawni czarodzieje i magowie rozwinęli sposoby gromadzenia oraz zwiększania swych naturalnych mocy, a nawet przekazywania ich przedmiotom materialnym. Na koniec wytłumaczyła, że wyższe umysły są czymś ponad i poza ludzkością, a najwyższy z nich to umysł wszystkiego. — Świat bogów — powiedział cicho Zmura, zaskakując swych kompanów. — Niektórzy tak go nazywają — zgodziła się Tharasia. — Dziwaczna nazwa, lecz tak dobra jak każda inna. — Czy ktokolwiek jest w stanie nawiązać kontakt z wyższymi umysłami? — spytała Ifryn. — Tak, lecz wcześniej trzeba zrównać się z najśmielszym i najpotężniejszym ze starożytnych czarowników. A od niezliczonych wieków nie znalazł się śmiałek, który odważyłby się tego dokonać. — Czy kontakt możliwy jest dzięki jakiemuś starożytnemu przedmiotowi? — kontynuowała Ifryn, wyraźnie podekscytowana. — To już należy do legend — odparła mądra kobieta. — Moja wiedza nie sięga aż tak daleko. Cesarzowa odwróciła się do męża. — Pamiętasz, tuż przed tym jak wszystko się zaczęło — powiedziała z zapałem — Verkho otrzymał przesyłkę. Wtedy też przywieziono Bowena Folegandrosa. Wkrótce potem kanclerz zamknął się w swoim gabinecie na kilka dni. A jeśli przesyłka była właśnie takim przedmiotem, drogą do umysłów wyższych? To wiele by wyjaśniało. Przez jakiś czas milczeli i w końcu Grongar przerwał ciszę. — Jeśli masz rację — stwierdził — w jaki sposób mamy walczyć z mocą bogów? — Być może nie zajdzie taka konieczność — odparł Southan. — Jeśli siła Verkho rzeczywiście pochodzi od tajemniczego przedmiotu, musimy jedynie mu go odebrać. — Jak? — spytał z niedowierzaniem Kerrell. — Według zasłyszanych relacji, Xantium stało się nie do zdobycia. Czy istnieje zatem sposób wykradzenia stamtąd czegokolwiek? Nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie generała. — Musi istnieć — odezwała się w końcu Ifryn. — Przecież kiedy zaszła konieczność, przedarłyśmy się wraz z Fen przez czerwoną kopułę. — Dostrzegłszy nadzieję na pokonanie yerkho, trzymała się jej z determinacją. — Nadal jednak potrzebujemy pomocy magii — dodała niepewnie.
— Skąd? — spytał Kerrell. — Dsordasa nie ma już z nami, a my nie posiadamy nadprzyrodzonych mocy. — Jesteś pewien? — spytała Tharasia. Generał rzucił wieśniaczce krótkie spojrzenie. — Mogłabym to sprawdzić, jeśli chcecie. — Jak tego dokonasz? — zainteresował się Southan. Odnalazłam w sobie pewną zdolność — stwierdziła. — Będzie mi łatwiej, gdy każdego z was dotknę. — Zacznij ode mnie — odparł, wyciągając ręce. Tharasia ujęła jego dłonie, moment pozostała nieruchomo, a następnie rozluźniła uścisk. — No i co? — ponaglił Southan. — Zaczekaj — odparła szybko i ignorując chwilowe zirytowanie cesarza, zaczęła podchodzić do innych. Spróbowała z Kerrellem, Cortoncm i Grongarem, uśmiechając się tajemniczo przy dotknięciu sękatych palców barbarzyńcy. Powstrzymał się od komentarza, zachowując niezwykłą dla siebie cierpliwość, i wraz z pozostałymi czekał na werdykt. — Jesteście praktycznymi ludźmi — oświadczyła w końcu. — Zmura również, znam go dobrze. Ślady magii są w was wszystkich, lecz głęboko ukryte, poza zasięgiem. Mężczyźni spojrzeli po sobie, nie wiedząc czy wierzyć, czy nie, niepewni czy odczuwać ulgę, czy zawód. — Teraz ty — Tharasia powiedziała do Donety. Opiekunka nerwowo wyciągnęła ręce. — Z tobą to samo — orzekła mądra kobieta, uśmiechając się łagodnie. Doneta wyglądała na wyraźnie uspokojoną. Dobrze jej było w praktycznym świecie i wcale nie chciała wykraczać poza przeciętność. Delmege i Vrilla wysunęły się naprzód, chętne, żeby je również kobieta sprawdziła, a każda miała nadzieję, że okaże się wyjątkową. Vrilla prawem starszeństwa pierwsza poddała się badaniu. — Masz większe możliwości — poinformowała ją Tharasia — lecz one słabną. Często tak się dzieje w twoim wieku. Początkowa radość Vrilli ustąpiła szybko i dziewczynka zrobiła miejsce dla siostry. Po ujęciu małych rączek Delmege mądra kobieta zdradziła pierwsze oznaki zdziwienia, otwierając szerzej ciemne oczy. Delmege zachichotała na wpół nerwowo, na wpół wyczekująco. — No co, malutka, rozmawiałaś ze swoją babcią? — spytała delikatnie Tharasia. — To ona mówiła do mnie! — poprawiła dziewczynka. — Nie pozwoliła mi niczego powiedzieć. — Twoja córka jest bardzo utalentowana — rzekła mądra kobieta do Ifryn — lecz jej zdolności nie są jeszcze w pełni ukształtowane. Nie potrafi ich kontrolować. Wyraz twarzy Delmege zdradzał zarówno podniecenie jak i zwątpienie, podczas gdy Vrilla
sprawiała wrażenie strapionej. Ifryn pomyślała, że należałoby coś zrobić, żeby starsza córka nie czuła się mniej ważna od swojej siostry. — To jeszcze małe istotki — odezwał się opiekuńczo Southan. — Bez względu na to, jakie posiadają talenty, nie będę ryzykował, wykorzystując je w walce z Verkho. — Nawet nie powinieneś — powiedziała uprzejmie Tharasia. — Czy jest jeszcze jakieś dziecko? Ifryn podeszła do kołyski, w której smacznie spał jak zawsze spokojny Azari. Wieśniaczka podążyła za cesarzową. — Nie myślisz chyba...? Jak...? — sprzeciwił się Southan. — Nie dotknę chłopca, jeśli sobie tego nie życzysz — zapewniła wieśniaczka. — Talent leży uśpiony w każdym z nas, od najmłodszego do najstarszego, często najłatwiej wykryć go u dzieci. Southan nie odezwał się i Ifryn uniosła synka. — Powiedz nam, proszę. Tharasia wyciągnęła rękę. Azari, który otworzył oczy, lecz nie przebudził się w pełni, zawinął paluszki dookoła jej palca. Twarz mądrej kobiety wyrażała teraz wielkie zdumienie. — Co? O co chodzi? — wyszeptała nagle zaniepokojona Ifryn. — Nie dzieje mu się żadna krzywda — odparła pospiesznie Tharasia, uspokajając matkę, ale wyraz zaskoczenia pozostał. — Jest w tym coś cudownego i dziwnego, niemal wyjątkowego. Pozostali podeszli bliżej. Southan wyglądał na bardzo zatroskanego, lecz całą siłą woli starał się nie przeszkodzić. — Nie można tego przyrównać do żadnego talentu, jaki kiedykolwiek znałam, czy o jakim kiedykolwiek słyszałam — ciągnęła. — On widzi dalej niż my wszyscy. Jest młody i stary. Jego życie nie ma żadnych ograniczeń. On... — słowa zawiodły kobietę. — „Przeszłość i przyszłość są dla niego jednym i tym samym?" — zacytowała Ifryn. — Wiedziałaś? — Tharasia nie potrafiła ukryć całkowitego zaskoczenia. — Powiedziała mi to pewna przyjazna osoba w kilka dni po jego urodzeniu. Nie rozumiem jednak sensu tych słów. — Ja też nie. — Kiedy mądra kobieta cofnęła palec, Azari obserwował ją poważnymi błękitnymi oczyma. Wydawało się, że dziecku nie przeszkadzali zgromadzeni dookoła ludzie. Te tajemnicze sprawy odciągnęły ich uwagę od prawdziwego celu spotkania i dopiero po kilku minutach uświadomili sobie, że nie sprawdzono jeszcze jednej osoby.
Przez kilka chwil od momentu jak złączyły dłonie, Tharasia czekała spokojnie, lecz wkrótce podekscytowanie zaczęło ogarniać jej umysł. Ifryn obserwowała kobietę, nie czując obawy, lecz dezorientację. Southan i Kerrell właśnie chcieli interweniować, kiedy Tharasia przemówiła zalęknionym szeptem: — Nie myliłaś się wcale. — Nie rozumiem? — rzekła Ifryn. — W tobie nie ma nawet odrobiny magii. Ani trochę. — Nie spotkałaś się z tym wcześniej? — spytał Southan. — Nigdy — odparła mądra kobieta. — W każdym człowieku zawsze jest jakiś ślad. W każdym z
wyjątkiem tych, którzy już nie żyją.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Są mroczne ścieżki, prowadzące do zakazanych miejsc na świecie, lecz niewielu potrafi je dostrzec lub ma siłę, by się nimi wspinać. Gdzie są przewodnicy, których przewidziałam? Któż słyszy inne dzwony? Nawet blask światła przewodniego rozjaśnia drogę tylko do tego miejsca, a pozostałe zmysły zaciemniają mi widok. Ludzkie serce również posiada zakazane obszary.
Później Ifryn zastanawiała się, jak przetrwała tamten ranek. Nie pamiętała śmiechu, rozmów, entuzjastycznej gościnności mieszkańców wioski oraz pokazywanych jej rzeczy. W istocie, gospodarze mieli powody do dumy. Ich skromna osada mogła się poszczycić wieloma wędzarniami, olbrzymią chatą, gdzie wspólnie spożywano posiłki w razie złej pogody, wypielęgnowanymi ogrodami i pomieszczeniami, w których wyprawiano skóry i szyto futra, małymi magazynami z suszonymi ziołami i owocami. Kozie oraz kurze mięso urozmaicało ich dietę. Dzielili się wszystkim i nikomo nie brakowało jedzenia ani ciepłych ubrań. Dzieci wyglądały zdrowo, a większość starszych zachowywała sprawność ruchową. Wiedli prosty, ale szczęśliwy żywot, jak opowiadał wcześniej Zmura. W innych okolicznościach Ifryn cieszyłby spokojny zachwyt wieśniaków demonstrujących swoje osiągnięcia, lecz obecnie czuła zbyt duże oszołomienie. Jak miała żyć, gdy pewna nieokreślona cząstka jej samej była martwa? Tharasia wyszła, zanim Ifryn zdążyła zareagować na makabryczne słowa, a teraz cesarzowa nie mogła nigdzie dostrzec mądrej kobiety. Cała wioska została porwana radością uroczystej atmosfery, która zupełnie nie pasowała do nastroju Ifryn. Pozostali podróżnicy starali się ze wszystkich sił nieść jej słowa pocieszenia. Byli równie zdezorientowani i zdumieni. Ifryn próbowała udawać, że orzeczenie Tharasii nie miało żadnego znaczenia, lecz z upływem dnia wszyscy coraz bardziej odczuwali potrzebę kolejnej rozmowy z mądrą kobietą. Pragnęli uzyskać odpowiedzi na nękające ich pytania, zarówno na temat Azariego jak i Ifryn. Po dopełnieniu porannych uprzejmości cesarzowa udała się do Zmury i szczerze wyjawiła swe obawy. Kapitan wydawał się zakłopotany, więc podczas południowego posiłku, gdy przekazano gościom małe pucharki drogocennego miodu pitnego, Ifryn przejęła inicjatywę i odezwała się do jednego ze starszych, skurczonego mężczyzny o wyglądzie ptaka i przenikliwych jasnych oczach. Feavyer najbardziej kojarzył się z przywódcą wioski. — Gdzie jest teraz Tharasia? — spytała otwarcie. — Nie wiem — odparł starzec, lecz wyraz jego twarzy wskazywał, że nie wyznał całej prawdy. Zgromadzeni wieśniacy umilkli w jednej chwili, słuchając wymiany zdań. — Nie ma jej tutaj? — Nie. — Kiedy wróci?
— Tharasia przychodzi i odchodzi, kiedy chce — odparł Feavyer. — Nie odpowiada przed nikim. Ifryn spojrzała na Zmurę, który wyglądał na mocno zakłopotanego, lecz nie zamierzała poddać się tak łatwo. — Czy wiesz, co powiedziała nam tego ranka? — Nie. — Starzec nie rozwinął swojej wypowiedzi, lecz Ifryn zorientowała się, że zrobił to celowo. — Gdzie Tharasia nauczyła się magii? — spytała. — Sprawia wrażenie niezwykle zaznajomionej z tajnikami owej sztuki jak na kogoś, kto żyje w lesie. Jej rozważna prowokacja przyniosła zamierzony efekt. Dookoła zapanowała cisza. Nawet dzieci wyczuły zmianę atmosfery i przestały się bawić. Wszyscy czekali na reakcję Feavyera. — Jesteście tutaj obcy — powiedział w końcu. — Chętnie was gościmy, lecz są pewne sprawy, o których nie możemy rozmawiać. W Ifryn wzbierała złość. Jakim prawem ukrywali przed nią prawdę? Ponownie spojrzała na Zmurę. Kapitan lekko potrząsnął głową z przepraszającym wyrazem twarzy. Właśnie miała zacząć mówić, kiedy Southan położył dłoń na jej ręce. — Dziękujemy za wspaniałe przyjęcie — rzekł, kierując swe słowa do Feavyera i innych starszych ludzi. — Musieliśmy pewne rzeczy robić ukradkiem podczas naszej podróży i przyznaję, że nie zawsze mówiliśmy prawdę. Liczymy jednak na waszą szczerość, gdyż wymagają tego sprawy wielkiej wagi. Kerrell wyglądał na zaniepokojonego, lecz Ifryn stanowczym spojrzeniem zapobiegła ewentualnej interwencji, więc Southan kontynuował bez przeszkód. — Nie jestem kupcem, jak prawdopodobnie odgadła Tharasia. Nie wiem, co przyniesie mi przyszłość, lecz byłem niegdyś cesarzem Imperium. Nazywam się Southan. Wiadomość ta wywarła na wieśniakach piorunujące wrażenie. — To moja żona, Ifryn — przedstawił Southan. — A to nasze dzieci. Tu oto stojący generał Kerrell był do niedawna naczelnym dowódcą armii xantyjskiej. Pozostałe osoby, które są członkami obecnego dworu, nie zataiły swoich prawdziwych imion. Po przerwie spowodowanej zaskoczeniem Feavyer przemówił: — Czy potrafisz to udowodnić? — spytał lekko drżącym głosem. — Nie kłamie — oświadczył prosto Zmura, wywołując więcej zdumienia na twarzach. — Nie wiem, jak na Furse Hollow wpłynął fakt przynależności do Imperium — ciągnął Southan. Obecnie widzę, że Xantium źle rządziło światem. Wina leży także po mojej stronie. Nie mogę wymagać od was lojalności nawet w najmniejszym stopniu. Imperium przestało istnieć. Jesteśmy
zwykłymi ludźmi, zatem i postępujcie z nami wedle waszych praw. Człowiek, który sprawował niegdyś urząd kanclerza na mym dworze, obecnie obwołał się cesarzem. Włada on potężnymi a zarazem złymi mocami. Poszukujemy sposobów, aby mu się przeciwstawić; dziś rano Tharasia mówiła nam o magii, talentach i umysłach. Niektóre sprawy bardzo nas poruszyły. Szczególnie czujemy się zaniepokojeni tym, co powiedziała o Ifryn. — Uścisnął rękę żony, a ona spuściła wzrok. Jego odwaga i wyraźna troska bardzo ujęły Ifryn i miała nadzieję, że ryzyko, które podjął wyznając wszystko, zostanie wynagrodzone podobnym zaufaniem ze strony gospodarzy. — Jesteśmy nowicjuszami w dziedzinie magii — podsumował Southan — lecz teraz przynajmniej znacie prawdziwe motywy naszego postępowania. Pokornie prosimy więc o waszą pomoc. Minęło trochę czasu zanim Feavyer, uciszywszy szepty wieśniaków, zabrał głos. — Najjaśniejszy panie... — rozpoczął starzec. — Przestań mnie tytułować! — uciął Southan z uśmiechem. — Nazywam się Southan. — Twoja uczciwość wymaga równie otwartej postawy — stwierdził Feavyer. — Złożyłem jednak przysięgę... zresztą jak wszyscy... — Najwidoczniej słowa przychodziły mu z trudnością. — Mnie zawierzyliście swoje tajemnice — wtrącił Zmura. — Czyż nie możecie tego uczynić dla takich gości? Ich cel jest tego wart — powiedział, po czym dodał, zwracając się do Southana i Irryn: — Ja nie mogę niczego wyjawić, zawiódłbym ich zaufanie. — A ja straciłbym do ciebie szacunek, gdybyś to zrobił — odparł cesarz. — Jesteś teraz jednym z nas, Zmura — rzekł Feavyer. — Ci ludzie chcą przyspieszyć wydarzenia, które zmieniają cały świat. Czy wolno nam ryzykować i łamać przysięgę? — Nie musicie dokładnie określać, dokąd udała się Tharasia — odrzekł kapitan — ale z pewnością nie zaszkodzi, jak powiecie do kogo. Inny starzec zabrał teraz głos. — Pośpiech Tharasii oznacza, że ci przybysze są ważni i Zmura świadczy za nimi. Niewątpliwie powinniśmy odwdzięczyć się za ich szczerość. — Nie jesteśmy Xantium niczego winni — odezwał się zapalczywie jakiś młody człowiek. — Na wielu naszych rodakach ich rządy wycisnęły bolesne piętno. Mimo że niektórzy skinęli głowami na znak zgody, niewielu wieśniaków podzielało wrogość młodzieńca. — My sami jednak mało ucierpieliśmy, Falck — zauważył ktoś stojący dalej. — Ale też niczego nie zyskaliśmy! — wykrzyknął Falck. — Czyż nie dla naszej ochrony... — Przerwał, a rozmowa powtórnie potoczyła się między starszymi. — Tharasia wróci przed nocą — wyznała cicho starsza kobieta. — Wtedy ewentualnie powiemy wszystko, lecz teraz uchylmy choć rąbka tajemnicy. Nawet przez szacunek dla gości.
Dawnych zwyczajów gościnności nadal przestrzegano w wielu wiejskich rejonach, co zresztą uwidoczniło się w sposobie przyjęcia podróżnych. Feavyer sprawiał wrażenie, jakby podjął decyzję. — Dobrze — rzekł stanowczo. — Southanie, czy przyrzekasz zachować w tajemnicy, cokolwiek powie Tharasia? — Przyrzekam — odparł niezwłocznie Southan. — Zatem matka przełożona będzie ostatecznym arbitrem — odezwał się starzec. — Ja przedstawię jedynie tło do opowieści. — Matka przełożona? — spytała zaintrygowana Ifryn. — Niedaleko stąd — zaczął Feavyer — ukryte przed światem zewnętrznym, tak że nie znaleźlibyście go bez przewodnika, znajduje się opactwo. Jest to cudowne miejsce, mimo że sam nigdy nie widziałem go na własne oczy; miejsce nauki, kontemplacji, wiedzy i starożytnych mądrości. Niektórzy mieszkańcy spędzają tam swe życie, poznając różne kulty i tajniki magii. Obcują z zaświatami i z tym co boskie, tak jak my z tym co ludzkie. Ich pani, matka przełożona, jest uczoną, jasnowidzem oraz źródłem wszelkiej wiedzy. — To czarodziejka — dodała starsza kobieta. — Do niej właśnie udała się Tharasia — kontynuował Feavyer — żeby porozmawiać o waszych problemach. — I waszej ochronie? — spytała Ifryn, wracając do wcześniejszej rozmowy. — Opactwo sprawuje nad nami pieczę — odpowiedział. — Choroby tego świata rzadko gnębią Furse Hollow. Ze swej strony obiecaliśmy, że bez zgody matki przełożonej nie ujawnimy istnienia tego osobliwego miejsca żadnym osobom z zewnątrz. Już przekroczyłem surowe granice przysięgi, lecz zrobiłem to w duchu naszej umowy. — Nie nadużyjemy twego zaufania — zapewnił Southan. — Ja również przyrzekałem. — Według tego co powiedziałeś, Feavyerze — odezwał się Kerrell — czyż opactwo nie powstrzymałoby nas od przybycia tutaj, gdybyśmy naprawdę mieli złe zamiary? — Prawdopodobnie tak — przyznał posępnie starzec — lecz ludzie z natury są zawodni. Wielu nie zamierzało źle, aż do czasu, gdy pokusa stanęła na ich drodze. — Poddamy się postanowieniu matki przełożonej — oświadczył Southan — ale w głębi serca czuję, że opowie się za nami. Bardzo chciałbym ujrzeć to tajemnicze miejsce. — Nie możesz — poinformował z żalem Feavyer. — Wolno ci przebyć jedynie część drogi, a następnie twoja żona i córki będą musiały pójść same, jeśli się zdecydują. Tylko kobietom dozwolono oglądać opactwo, czy też wchodzić na jego teren. Popołudnie dłużyło się w nieskończoność, mimo że podróżnicy byli bardzo zajęci. Kiedy ujawnione zostały ich prawdziwe imiona, niektórzy mieszkańcy wioski zaczęli obawiać się gości, lecz mądrzejsi próbowali dowiedzieć się czegoś więcej. Wkrótce wieśniacy zebrali się, by słuchać opowieści o
Xantium. Stopniowo nabierali przekonania, że przybysze są takimi samymi istotami ludzkimi jak oni i nawet najbardziej nieśmiali z chęcią nastawiali uszu na relacje sławnych postaci. Dzieci nie odczuwały podobnych zahamowań. Zmieniły nieco charakter gier, aby w pełni wykorzystać status swoich nowych przyjaciół. Falck, młody mężczyzna, który jako jedyny wystąpił otwarcie przeciwko jakiemukolwiek ujawnianiu tajemnic, podszedł do Southana i Ifryn. — Nie chciałem was obrazić — powiedział. — Rozumiem twoją postawę — odparł Southan. — Nie jestem głupcem wierzącym, że Xantium było nieskazitelne. Obecne wydarzenia świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Masz prawo przemawiać na rzecz swego domu i swych bliskich. — Nie tylko Zmura stracił przyjaciół na wojnie — powiedział Falck, chcąc się usprawiedliwić. — Szczerze ci współczuję — odparła Ifryn. — My również straciliśmy przyjaciół w tym trudnym okresie. Młody mężczyzna popatrzył na nią tak, jakby coś podobnego nigdy nie przyszło mu do głowy. Być może, pomyślała Ifryn, nikt nie sądzi, ze cesarze mogą mieć jakichkolwiek przyjaciół. — Przykro mi z powodu wszelkich nieszczęść, które dotknęły ciebie i twoich rodaków — dodał Southan. — Teraz próbuję odpokutować winy. Jeśli zrodzone przez Verkho zło będzie mogło rozrastać się bez przeszkód, wszyscy poniesiemy niewyobrażalne szkody. — Chciałbym, żeby ci się powiodło — wyznał Falck. — Tharasia powiedziała nam, że jesteście szczególnymi gośćmi. Teraz rozumiem dlaczego. Dwaj mężczyźni patrzyli przez chwilę na siebie, po czym młodzieniec odszedł. Tharasia wróciła tuż po zachodzie słońca. Kiedy pojawiła się na jednej ze ścieżek wychodzących z lasu, wszyscy zebrali się szybko, by usłyszeć, co ma do powiedzenia. Po cichej wymianie zdań z Feavyerem nie traciła czasu i od razu przeszła do sprawy. — Matka przełożona zaprasza ciebie — powiedziała do Ifryn — i twoją żeńską część rodziny, na jutro. Jeśli się zgodzicie, będę wam służyła za przewodnika. — Wspaniale — odparła Ifryn — ale czy nie mogę zabrać mego synka? To również dotyczy jego... Tharasia pokręciła przecząco głową. — Prawo jest niezmienne — powiedziała. — Azari musi pozostać. — To przecież jeszcze dziecko! — zaprotestowała Ifryn. — Jaką krzywdę może on wyrządzić? — Decyzja została podjęta — stwierdziła mądra kobieta, bezradnie wzruszając ramionami. — Żadnemu człowiekowi płci męskiej, nawet maleńkiemu, nie wolno przekroczyć progów opactwa. Są tu w wiosce młode matki, które troskliwie zajmą się Azarim, a twój mąż...
— Miałem nadzieję, że pozwolisz mi przebyć choć część drogi — wtrącił Southan. — Nie zobaczysz niczego więcej oprócz lasu — powiedziała Tharasia — a my będziemy potrzebowały ochrony. — Wolałabym, żebyś został z Azarim, skoro nie mogę go zabrać — dodała Ifryn. — Zatem ja będę wam towarzyszył — zaproponował Kerrell. — I ja — dodał Falck. — Ktoś powinien poprowadzić generała z powrotem do wioski. — Młodzieniec najwyraźniej starał się zadośćuczynić za swoje wcześniejsze zachowanie. Tharasia skinęła głową na znak zgody. — Dobrze — zakończyła. — Nie potrzebujecie nic ze sobą zabierać. Wszystko zapewni wam opactwo. Wyruszamy o świcie. Powiedziawszy to, odeszła, wyraźnie zmęczona wędrówką, a Ifryn i pozostali musieli zaczekać do następnego dnia, by zaspokoić swą ciekawość. Tuż po wschodzie słońca mieszkańcy wioski zgromadzili się, by pożegnać miłych gości. Tharasia wraz z Ifryn szły na przedzie, za nimi podążały Doneta i mocno podekscytowane dziewczynki, pochód zamykali Kerrell i Falck. Ifryn odwróciła się tylko raz, zanim wraz z innymi zniknęła w gęstym lesie. Zobaczyła synka radosnego i spokojnego w ramionach ojca. To rozstanie było bolesne, lecz również konieczne. Szli wąską, krętą, mocno zarośniętą ścieżką, tak że miejscami jedynie dzieci mogły przejść, nie schylając się nisko. W takich warunkach konie zamiast pomóc, przeszkadzałyby jedynie. Większą część drogi pokonali idąc szeregiem. W lesie panował niezwykły spokój. Chłodne powietrze było nieruchome, jakby drzewa wstrzymywały oddech, umożliwiając podróżnym swobodną wędrówkę. Nie czuło się niebezpieczeństwa. Ciszę mąciły jedynie odgłosy ich własnych kroków i rzadkie rozmowy. Przez cały ranek podążali w górę, rzadko widząc niebo i cokolwiek innego poza leśną roślinnością. Przed południem dziewczynki poczuły ogarniające je osłabienie, chociaż Tharasia wcale nie narzucała szybkiego tempa. Mimo że nie narzekały, Ifryn właśnie miała sama zaproponować odpoczynek, kiedy przewodniczka zaprowadziła ich na stosunkowo otwartą prze strzeń porośniętą gęstym zagajnikiem i ciernistymi krzewami. Daleko przed sobą ujrzeli szarą, gołą skałę przeciętą niezwykle wąskim wąwozem. — Stąd wrócicie do wioski. Tam oczekujcie nas pojutrze o zmierzchu — powiedziała Tharasia do mężczyzn, po czym dodała, zwracając się do Donety i dziewczynek: — Odpoczniemy tu trochę. Jeśli chce wam się pić, za ciernistymi krzewami znajduje się czyste źródełko. Spragnione po wędrówce, opiekunka i jej dwie podopieczne pospieszyły z radością we wskazanym kierunku. — Falck, chodź ze mną — kontynuowała mądra kobieta. — Chcę sprawdzić kamień ostrzegawczy, a ty masz lepszy wzrok. Po chwili zniknęli za gęstymi krzakami.
Po raz pierwszy od wielu dni Kerrell i Ifryn znaleźli się nagle sam na sam. Stali blisko siebie, nie dotykając się wzajemnie. — Zrobiła to celowo — szepnęła Ifryn. — Czy jest aż tak dobrą czarodziejką? — spytał Kerrell, zdradzając niepokój. — Skąd mogłaby wiedzieć, że... Ich spojrzenia spotkały się i oboje dostrzegli odzwierciedlone w nich: miłość i żądzę, ale także poczucie winy oraz bezradność. — Tak bardzo chciałam... — zaczęła, lecz nie znalazła odpowiednich słów, by dokończyć zdanie. — To szaleństwo — powiedział bez tchu. — Pamiętaj, że cię kocham, zawsze! Najmniejsza cząstka ciała i umysłu Ifryn ciągnęła ku Kerrellowi. Wiedziała, że z nim jest podobnie. Było to jak ogień, stłumiony i ukryty, lecz w każdej chwili gotowy wybuchnąć żywiołem płomieni. Nieznana siła przyciągała ich do siebie. — Mamusiu, mamusiu, spójrz! — Delmege biegła, machając jasnożółtym kwiatem. — Popatrz, co znalazłam! Ifryn i Kerrell szybko odskoczyli w tył, czując jakby ich serca zostały nagle boleśnie rozerwane. Po chwili wszyscy byli już w komplecie i Tharasia poprowadziła żeńską grupkę ku zakazanemu przejściu. Kerrell patrzył w milczeniu, po czym odwrócił się i podążył za Falckiem, brnąc w głąb lasu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Nawet tutaj, w sztucznych jaskiniach, skala płynie — wieżyczki sięgają w górę i w dół tak wolno, że ludzkie oko nie potrafi dostrzec tej zmiany. Kropla za kroplą, przyrosty oznaczają mijające lata, są dziełem kamienia i wody. W wąskich przejściach, w których echa nie potrzebują żadnego dźwięku, trwają stalaktyty uczuć, świadectwa miłości i ognia.
Trochę strasznie, lecz ładnie — szepnęła Delmege, a głos jej odbił się głuchym echem o ściany wąwozu. Jej słowa oddały odczucia Ifryn. Przejście było tak wąskie, że w niektórych miejscach mogła nieomal dotknąć kamiennych ścian po obu stronach. Skały w pionie wznosiły się jednak na niebotyczną wysokość, ich szczyty znajdowały się poza zasięgiem wzroku. Niebo, odległe pasmo błękitu, czasem ginęło, gdy kobiety i dziewczynki przechodziły pod zwieszającymi się skałami. Stąpały po dużych i mniejszych kamieniach, między którymi utorował sobie drogę niewielki strumień. Dolna część skalistego muru była gładka, co wskazywało na to, że poziom wody niekiedy znacznie wzrastał. Kiedy nadchodziły wiosenne roztopy, wąwóz stawał się prawdopodobnie nie do przebycia, lecz teraz piechurki zamoczyły sobie jedynie podeszwy butów i żadna nie potrzebowała używać ciężkiej liny zwieszającej się z metalowych ostrzy wbitych w skały. W rześkim powietrzu głębokie cienie rzucane przez strome ściany wąwozu powodowały nieprzyjemny chłód, nawet gdy słońce stało wysoko na niebie. Grupka dotarła do miejsca, gdzie należało przejść pod szerokim kamieniem o jajowatym kształcie, usytuowanym między ścianami wąwozu. Tharasia spostrzegła, że jej towarzyszki nerwowo spoglądają w górę. — Nie martwcie się — powiedziała. — Leży tutaj od ostatniego trzęsienia ziemi, a miało ono miejsce na długo przed moimi narodzinami. — Trzęsienia ziemi? — powtórzyła szeptem Doneta, której wyobraźnia podsunęła makabryczne sceny. — Zdarzają się co jakieś sto lat — poinformowała z uśmiechem mądra kobieta. — Nie sądzę, żebyście miały takiego pecha! Jedynie obraza matki przełożonej może sprowadzić nieszczęście. — Matka przełożona jest w stanie wywołać trzęsienie ziemi? — spytała z niedowierzaniem Ifryn. — Nie, ale potrafi sprawić, że ten kamień spadnie i zablokuje drogę, gdyby opactwo znalazło się w niebezpieczeństwie — odparła Tharasia. — Potem oczywiście uniesie go, gdy minie zagrożenie. — Przypomnij mi, żebym zachowywała się w stosunku do niej wyjątkowo uprzejmie — powiedziała cicho Doneta.
Tuż za strażniczą skałą wąwóz rozszerzył się nieco i kobiety natychmiast zyskały lepszy humor. — Co to? — spytała zaciekawiona Vrilla, wskazując palcem. Po obu stronach przejścia znajdowały się setki albo nawet tysiące umocowanych na skale bądź wyrzeźbionych w niej płytek, które wykonano z przeróżnych materiałów: kamienia, metalu, drewna, gliny i postrzępionego sukna, a każda z nich miała wypisaną inskrypcję, choć na wielu już nie sposób było odczytać liter. Tharasia uśmiechnęła się delikatnie. — To świadectwa spełnionych życzeń — wytłumaczyła. — Wiele kobiet przybywało do opactwa w poszukiwaniu wiedzy, porady czy rozwiązania problemu i większość z nich dostała, czego chciała. Kiedyś, bardzo dawno temu jedna wróciła, by umieścić wiadomość z podziękowaniem i od tego czasu stało się to tradycją. Niektóre płytki są tu od wielu wieków. Ifryn, Doneta i dziewczynki dokładnie przyglądały się tabliczkom. Cesarzowa zauważyła, że Delmege śmieje się bez żadnej widocznej przyczyny, a potem zdała sobie sprawę, że na twarzach pozostałych towarzyszek również pojawiły się uśmiechy. Ifryn spodobał się pomysł upamiętniania wdzięczności, lecz nie widziała w tym nic wesołego. Po dokładniejszej obserwacji odkryła, że na wielu tabliczkach widniał uniwersalny język handlowy, lecz użyto również co najmniej tuzina innych języków, których Ifryn nie potrafiła nawet rozpoznać. Teksty, które udało jej się odczytać lub przetłumaczyć, wzruszyły ją niezmiernie. Starannie wyryte, wyraźne litery mieszały się z napisami wyglądającymi na dziecinne gryzmoły. „Matko przełożona, składamy ci podziękowanie. Klątwa została zdjęta, a Wielki Robak nie żyje". „Matko psełozone. Muj marz nie umorł". „Matko przełożona, mój mąż spoczywa w spokoju. Pierścień się odnalazł". Inne podziękowania brzmiały bardziej tajemniczo, lecz również ściskały serce. „Nasiona jabłoni! Zawsze byłaś skarbnicą wiedzy". „Cieszmy się. Skorupa powraca". Ifryn mogłaby czytać długo i wiele pytań cisnęło jej się na usta. Pragnęłaby zgłębić tajemnice kryjące się za każdą płytką, lecz Tharasia nie pozwalała im zwlekać. Mimo to, nie oparły się pokusie ponownego spojrzenia na tabliczki, gdy je mijały. — Słyszysz, mamusiu? — spytała Delmege. — Co, kochanie? — Głosy. W tym miejscu jest tak radośnie. Podoba mi się bardzo. Ifryn spojrzała bezradnie na Tharasię. — Naprawdę tego nie czujesz? — spytała przewodniczka. Ifryn potrząsnęła przecząco głową. — Wypisano tu tyle szczęścia i miłości — wytłumaczyła mądra kobieta. — Tabliczki
przechowują część tych uczuć. Przez wieki zebrało się dużo pozytywnych emocji i teraz one sączą się ze skały. Niektórzy odbierają to wyraźniej niż inni, lecz jesteś pierwszą osobą, jaką znam, która absolutnie nic nie czuje. Zatem nie myliłam się co do ciebie. Chodź — dodała przyjaźnie. — Widzę po twoich oczach, że masz wiele pytań, a matka przełożona jest tą, która może udzielić ci na nie odpowiedzi. Słowa Tharasii przypomniały Ifryn o celu wyprawy i niepokojącym uczuciu osamotnienia. Nie chciała być w żaden sposób odizolowana od innych ludzi, a fakt, że nie potrafiła dzielić z bliskimi swych doznań, tylko wzmagał niepokój. W tym momencie wydawało się mało prawdopodobne, że w drodze powrotnej zamieści tabliczkę na skale. Żywiła jednak nadzieję, że matka przełożona okaże się tak mądra, jak wskazywały na to liczne zapiski. Wreszcie zbocza wąwozu zrobiły się mniej strome i kobiety wyszły na szeroką, otwartą równinę, którą okalały urwiste wzgórza. Dolina sprawiała wrażenie olbrzymiej misy. Powietrze wydawało się tu chłodniejsze, lecz marsz rozgrzewał zmęczone ciała, a widok roztaczający się dookoła zachęcał do dalszej wędrówki. W obrębie tej naturalnej enklawy znajdowały się jeziora, duże połacie pastwisk i pól z różnymi rodzajami upraw, ogrody i sady winorośli. Wszystko było schludne i uporządkowane, a soczysta zieleń i złociste barwy rokowały obfitość plonów. Wzrok kobiet przyciągała jednak budowla znajdująca się w samym centrum rajskiej kotliny. Nawet z tak dużej odległości, zbudowane głównie z bladoszarego kamienia opactwo sprawiało imponujące wrażenie. Kiedy zbliżyły się, Ifryn dostrzegła potężne kwadratowe wieżyce i pełne wdzięku, spiczaste łuki centralnego budynku otoczonego niższymi konstrukcjami wzniesionymi z drewna, łupków i ciemniejszych kamieni. Mimo chaotycznej, niespójnej konstrukcji budowla stanowiła obraz piękna i wspaniale harmonizowała z otoczeniem. Nagle powietrze wypełnił powitalny a zarazem ostrzegawczy dźwięk dzwonów. — Oczekują waszego przybycia — zauważyła Tharasia. Ifryn sięgnęła myślami dziesięć lat wstecz, kiedy po raz pierwszy zbliżała się do przedziwnego miasta zwanego Xantium. Kerrell, wówczas młody kapitan, przemówił do niej tymi samymi słowami, przy wtórze bicia dzwonów. — Lepiej nie kazać im na siebie czekać — odparła, powtarzając swą odpowiedź sprzed lat. Przechodząc przez trawnik biegnący wzdłuż zielonych pól uprawnych, ujrzały w oddali kilka odzianych w czarne szaty postaci pasących zwierzęta lub pielęgnujących rośliny. Żadna z tych osób nie okazała zainteresowania przybyciem gości. Kiedy kobiety znalazły się jakieś sto kroków od pierwszych budynków, zdały sobie sprawę z rzeczywistych rozmiarów opactwa. — Wygląda jak małe miasto znajdujące się w całości pod jednym dachem! — wykrzyknęła Ifryn. — W rzeczywistości nim jest — zgodziła się Tharasia. — Praktykuje się tu wszelkie rodzaje rzemiosła. Nie brakuje nawet kuźni. — Wszystko to zbudowały kobiety? — Nie. Parę budynków i jasnoszare wieżyczki wznieśli nieznani ludzie i porzucili je dawno temu. W niektórych miejscach nadal widać ruiny, lecz większość tych pozostałości odbudowano. Reszta
to dzieło kobiecych raje. Kiedy oczom ich ukazały się masywne, centralnie usytuowane budynki, zauważyły, że część z nich była nie dokończona, co dodawało tylko uroku. Przypominały Ifryn Iglice, lecz w tej strukturze wyczuwało się harmonię i spokój. Dawno zmarły projektant opactwa zdecydowanie lepiej znał się na swym rzemiośle niż cesarz, którego obłąkana wyobraźnia stworzyła architektoniczny plan Iglic. Tharasia poprowadziła niewiasty przez niewielki, spiczasty łuk zewnętrznych wrót do pierwszego z kilku klasztornych krużganków. W obrębie dziedzińców i wzdłuż ścian korytarzy znajdowały się liczne kamienne statuy, wiele kolorowych roślin oraz parę małych stawów i innych niezwykłych dzieł, z których najciekawsza wydawała się fontanna w kształcie ozdobnego drzewa. Ponownie dostrzegły kobiety w czerni wykonujące jakieś prace bądź rozmawiające w grupach, lecz żadna z nich nie zwróciła większej uwagi na przybyłe. Najwyraźniej matka przełożona nie poinformowała swoich towarzyszek o zaproszeniu do opactwa obcych osób. Miejsce otaczała atmosfera niezmąconego spokoju. W końcu dotarły do solidnie zbudowanej nawy blisko środka całego kompleksu i Tharasia zaprosiła je do wewnątrz. — Tutaj matka przełożona wita swych gości — wytłumaczyła. Jedynie nikłe światełko oświetlało wnętrze, ale gdy oczy przywykły do panującego półmroku, kobiety mogły z powodzeniem rozejrzeć się po otoczeniu. Podłoga wykonana była z politurowanych drewnianych płytek, a ściany z kamienia, rzeźbionego gdzieniegdzie na kształt gładkich, nie zdobionych filarów. Umieszczone wysoko okna składały się z wielu malutkich szybek z kolorowego szkła bajecznie błyszczącego pod wpływem ukośnie padających snopów światła. Pośrodku nawy stał długi stół zastawiony smakowicie wyglądającym jadłem, a po jego dwóch bokach znajdowały się ławy. Na stole ujrzały kilka rodzajów chleba, owoce, ser, surowe i konserwowe warzywa oraz naczynia z wodą, mlekiem i winem. — Usiądźcie i najedzcie się do syta — poinstruowała Tharasia. — Matka przełożona chce, żebyście odpoczęły po podróży, zanim was przyjmie. Ifryn nie miała apetytu, poza tym pragnęła jak najszybciej zobaczyć się z gospodynią, lecz usiadła posłusznie i spróbowała wiktuałów. Współtowarzyszki natomiast jadły i piły z ochotą, więc chociaż Ifryn martwiło wiele nie wyjaśnionych spraw, uśmiechała się, widząc entuzjazm oraz dobry nastrój swych córek. — Witajcie w opactwie. Słowa dobiegły z ciemnego końca nawy i zupełnie zaskoczyły. Głos matki przełożonej był cichy, lecz pobrzmiewała w nim nuta dostojeństwa i powagi. Ifryn, a następnie reszta grupy powstała, gdy matka przełożona ukazała się w świetle. Widząc zmieszanie swych gości, uprzejmym gestem ręki nakazała, by spoczęły. — Siadajcie, siadajcie. Wystarczająco długo byłyście na nogach. Ifryn milcząc spełniła polecenie. Głos uwiązł jej w krtani. W jaki sposób powinna przywitać tę
czcigodną kobietę? Twarz matki przełożonej zdawała się pasować do jej głosu. Skórę miała gładką i tylko delikatnie naznaczoną wiekiem, a ciepłe, brązowe oczy patrzyły na gości z niezwykłym spokojem. Szare, obcięte tuż ponad linią podbródka włosy tworzyły prostą fryzurę. Była średniego wzrostu i nosiła ciężką, czarną szatę. — Dziękujemy ci, matko przełożona — odezwała się Ifryn. — Cieszę się, że zechciałaś nas przyjąć. — Od czasu gdy Tharasia powiadomiła mnie o waszym przybyciu, z niepokojem, a zarazem z ochotą czekałam na to spotkanie — odparła starsza kobieta. Z niepokojem?, pomyślała zdumiona Ifryn. Nigdy nie widziała kogoś, kto wyglądał na mniej zdenerwowanego. Matka przełożona przemówiła ponownie: — Gdzie jest ta druga? Twoja siostra bliźniaczka? — Ja... nie mam siostry bliźniaczki. Jestem jedyną córką mych zmarłych już rodziców. — Niespodziewane pytanie wytrąciło Ifryn z równowagi. — Dlaczego...? Matka przełożona wyglądała na zdziwioną. — Nie masz siostry? — Nie — zapewniła ją Ifryn, zastanawiając się, dokąd zmierza rozmowa. — Później wyjaśnię, czemu o to pytam — rzekła kobieta. — Sądziłam, że dzięki tobie odkryję pewne tajemnice, ale wydaje się, że nadal wiele pytań pozostanie bez odpowiedzi. Chwyć mnie za rękę. Ifryn spełniła polecenie, wciąż zaskoczona, lecz pokrzepiona zapowiedzią wyjaśnień. Palce matki przełożonej były suche i ciepłe. Po chwili kobieta cofnęła rękę i spojrzała na Tharasię, lekko kiwając głową. Następnie kolejno dotykała dłoni Delmege, Vrilli i Donety, uśmiechając się do każdej. Rozpromienione twarze córek Ifryn świadczyły, że dziewczynki w pełni zaakceptowały nieznajomą. Nawet Donetę najwyraźniej opuściła niepewność i bojaźń. — Zatem żadna z tych — wyszeptała do siebie matka przełożona, powtórnie zerkając na Tharasię. Potem zwróciła się do Ifryn: — Powiedz mi o twoim synku. — Azari to niespełna czteromiesięczne niemowlę. Cóż miałabym o nim rzec? — On również może okazać się ważny. — Dlaczego więc nie pozwoliłaś mi wziąć go ze sobą? — Nasze starodawne prawo zakazuje mężczyznom wstępu do opactwa — odparła matka przełożona, a w jej głosie po raz pierwszy dała się słyszeć nuta znużenia. — Za czasów mojego panowania tylko jednemu człowiekowi płci męskiej, który dotarł tutaj od ostatnich siedmiu wieków, udało się przechytrzyć naszą czujność. Fatalne skutki tej przynoszącej mi hańbę
wizyty nadal są widoczne, chociaż zaistniało to jakieś piętnaście lat temu, a może i więcej. Podstępnie dostał się do środka, skradł sekrety, które nigdy nie powinny zostać ujawnione, i dokonał mordu — tutaj, w tym świętym miejscu. — Wspomnienie strasznego wydarzenia wywołało jawną rozpacz. — Dopóki żyję, nie przestąpi granic opactwa żaden mężczyzna. Raz moje zaufanie zostało zawiedzione. Ponownie nie popełnię tego samego błędu. — Jak się tu dostał? — spytała Ifryn po długim milczeniu. — Nikt nie wie — odparła matka przełożona — ale kiedy już dotarł do opactwa, zachowywał się sprytnie. Omamił niedoświadczone oczy swoim przebraniem. Wcześniej wdział kobiece szaty, wygładził twarz, a włosy splótł w warkocz. Odznaczał się również niezwykłym czarem, który doskonale go maskował. Kiedy wreszcie rozpoznano, kim jest, było już za późno. Stanęłyśmy bezbronne wobec nieoczekiwanego faktu przemocy. — Zaczęła tracić opanowanie i nie powiedziała już ani słowa więcej. — Jakie skradł sekrety? — spytała łagodnie Ifryn. — To również odkryjecie w swoim czasie, mam przynajmniej taką nadzieję. Przedtem jednak wiele musicie się nauczyć, a mnie czeka sporo przygotowań. Jeśli już się najadłyście, zaprowadzę was do komnat. Nagłe, straszne przeczucie opanowało Ifryn. — Czy wiesz, jak nazywał się ów człowiek? — spytała drżącym głosem. — Teraz tak — odparła matka przełożona. — Verkho Yulsare.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Mógłbym wynaleźć testy sprawdzające intelekt. Mógłbym wymagać poświęceń albo zażądać od kogokolwiek wyparcia się swego sumienia. Nikt jednak nie zdoła kierować łutem szczęścia — jest to poza naszym zasięgiem. Czysta szansa wydaje się abstrakcją. Czy bogowie grają w kości? Jeśli tak, to czy kamienie mogą spadać przypadkiem?
Ifryn nie wiedziała, czy stało się tak przypadkiem, czy celowo, lecz wczesnym popołudniem znalazła się sama w przydzielonych im komnatach. Kilka mieszkanek opactwa oprowadzało Donetę i dziewczynki po innych pomieszczeniach. Ifryn zrezygnowała ze zwiedzania, gdyż była w stanie myśleć jedynie o matce przełożonej i o tym, żeby wróciła jak najszybciej. Wkrótce życzeniu jej stało się zadość. Obie kobiety usiadły blisko siebie. W umyśle cesarzowej aż roiło się od pytań, z czego matka przełożona doskonale zdawała sobie sprawę. — Wiem, że wiele musisz się nauczyć i postaram się możliwie najlepiej przekazać ci posiadaną przeze mnie wiedzę. Trzeba jednak zacząć od początku. Czy zgadzasz się ze mną, córko? Ifryn skinęła głową. — Świat nigdy nie jest taki, na jaki wygląda — rzekła starsza kobieta. — W podobnych do tego zakątkach poszukujemy rozwiązania tajemnic, lecz udaje się nam przeniknąć jedynie powierzchnię. Wszyscy ludzie mają bogów, chociaż mogą ich nie rozumieć albo nie wiedzieć, kim lub czym są naprawdę. Istnieją, na dobre lub złe, tego przynajmniej jestem pewna. Przychodzą okresy w historii, kiedy ich życie splata się z naszym, kiedy otchłań dzieląca ludzki i boski świat zostaje dotknięta jakimś kataklizmem. — Czy teraz nadszedł taki czas? — spytała trwożliwie Ifryn. — Sądzę, że tak — odparła posępnie matka przełożona — ale żeby to zrozumieć, należy sięgnąć do starożytnych legend, ponieważ one właśnie przechowują świadectwa rozmów, jakie bogowie przeprowadzali z nami, posługując się swym niejasnym, proroczym językiem. — Panteon — wyszeptała Ifryn, przywołując w pamięci opowiadania Fen o niesamowitych, ujrzanych przez Gaye historiach. Chłodna fala lęku przemknęła przez umysł Ifryn. Jaki związek ze mną ma którakolwiek z tych opowieści? Jaką rolę mogę odegrać w Świecie bogów? — Tak, panteon — ciągnęła matka przełożona. — Jestem przekonana, że znasz niektóre legendy, lecz wysłuchaj cierpliwie jednej z najsławniejszych. Spośród Siedmiu najpotężniejszymi byli: Meyu — bóg słońca i Gar — strażnik istot żyjących. Ci dwaj to bracia bliźniacy. Pradawne siły rozerwały ich w momencie stworzenia w taki sposób, że każdemu zostało tylko jedno oko. Zawsze zapalczywie rywalizowali ze sobą i nadszedł czas, gdy bracia pokłócili się tak bardzo, że ich wściekłość groziła zniszczeniem całych światów. Odrzucając na bok status bogów,
dokonali zakładu. Niektórzy twierdzą, że rzut kośćmi miał wyłonić zwycięzcę i przegranego. Meyu wygrawszy skazał Gara na wieczne wygnanie, pozostawiając go oślepionego i bezsilnego na dnie morza. Bogowie jednak ze swej natury są nieśmiertelni. Zawsze więc istniała możliwość, że Elear, bóg nowego życia, pozwoli Garowi powrócić dzięki swym ożywiającym płomieniom. Jeśli by do tego doszło, jad zemsty Gara wystarczyłby na zatrucie wszystkiego, zarówno w ich jak i w naszym świecie. Po tak długotrwałym uwięzieniu złości nie dałoby się poskromić. Dalsza opowieść matki przełożonej nie była Ifryn znana, a przez to niosła ze sobą podwójną groźbę. — Język mitów jest niesłychanie dwuznaczny — kontynuowała — szczególnie jeśli mamy do czynienia z wypowiedziami Zidon — bogini wróżby i przeznaczenia. Co gorsza, w ciągu minionych wieków z pewnością został dodatkowo wzbogacony pewnymi upiększeniami. Uczonym udało się odkryć niektóre skrawki prawdy. Mity to nie tylko czysta fantazja, więc powiem ci coś więcej na temat tej legendy. Sama musisz osądzić wiarygodność poszczególnych fragmentów. — Stara kobieta przerwała na chwilę, zbierając myśli. — Jeden ze starożytnych przekazów mówi, że Meyu oślepił Gara, wydłubując mu oko, i przed wrzuceniem brata do morza umieścił je w skale. Na ziemi zaczęły wybuchać pożary, a erupcja wulkanu spowodowała olbrzymie przypływy, które zniszczyły wielkie cywilizacje. Para i dym sięgały aż do gwiazd, zaciemniając światło dnia, lecz kiedy nastała cisza, z głębin oceanu zrodziła się nowa wyspa. Obecnie znamy ją jako Zalys. Według mitu, gdy Gar odrodzi się, Zalys powróci w otchłań świata podwodnego, skąd się wynurzyła. Och, Fen! Słowa brzmiały zbyt nieprawdopodobnie, lecz Ifryn uświadomiła sobie, że wszystko pasuje jak części olbrzymiej, potwornej łamigłówki. Przepowiednie Gaye; nagła, niewiarygodna siła Verkho; fakt, że Zalys naprawdę pogrążało się w morzu... Lecz co to miało wspólnego z nią samą? Matka przełożona dostrzegła przerażenie na twarzy gościa, ale wiedziała, że musi kontynuować swą opowieść. — Meyu zrobił, co mógł, żeby upewnić się, iż jego brat nigdy nie powróci. Narzucił warunki, których nie można spełnić — przynajmniej tak się wydawało. Wieczność jednak to długi czas i tak naprawdę istnieje niewiele rzeczy niemożliwych. Prawdopodobnie kluczem do powrotu Gara jest jeden człowiek, śmiertelnik Wykona on wiele zadań, włączając próby intelektu, poświęcenie i łut szczęścia oraz nieczułość na zło. Ktoś o takich zdolnościach i ambicjach trafia się raz na kilka stuleci. Ifryn nie mogła się dłużej powstrzymać. — Verkho posiada to oko, prawda? Stąd właśnie czerpie siłę. — Obawiam się, że tak — odparła matka przełożona. Próby intelektu, poświęcenie i szczęście. Ifryn pamiętała relację Baylina z rozgrywki pomiędzy Verkho a Dsordasem, później zaś między Verkho a Swordsmanem, w których stawką było życie kobiety. Dsordas wygrał i to powinno wystarczyć, jak powiedziała Fen do Ifryn, cytując słowa swej siostry. Jeśli pokonasz Verkho, nigdy nie będzie on w stanie uwolnić swej siły, a Gar zostanie na wieki w oceanie. Skrzeczące bestie znajdą się w potrzasku, a Zalys ocaleje. Ifryn przypomniała sobie również, że Dsordas przyznał, iż w zwycięstwie pomogła mu pewna ponadnaturalna siła, widziana jedynie przez
niego widmowa ręka, która ustawiła rozstrzygającą kość. Nagle zrozumiała, co się zdarzyło. — Meyu oszukał! — wykrzyknęła. — Zatem Verkho otrzymał następną szansę i wygrał. Matka przełożona wyglądała na zdumioną i równocześnie zaintrygowaną wybuchem Ifryn. — Bogowie nie mogą mieszać się w sprawy ludzi bez ujawnienia swej obecności — powiedziała — ale czasami decydują się ukazać tylko niektórym. — Meyu wybrał Dsordasa jako tego, który najprawdopodobniej go nie wyda! — zakończyła Ifryn. — Nie są w stanie jednak zataić swych czynów przed innymi bogami — kontynuowała starsza kobieta, obserwując bacznie Ifryn. — Boskość rządzi się swoimi własnymi prawami. Myślę, córko, że nadszedł czas, abyś przekazała mi swą własną historię. Ifryn spełniła prośbę, chociaż wciąż przede wszystkim myślała o zasłyszanych legendach. Przedstawiła matce przełożonej niezwykłe wydarzenia ostatnich kilku miesięcy i odpowiedziała na wiele pytań. Na koniec obie kobiety wiedziały już, że mit stawał się rzeczywistością. Bogowie mieli wkrótce pojawić się na ziemi. Ifryn powróciła jeszcze do najistotniejszego problemu, przynajmniej z jej osobistego punktu widzenia. — Ale... — zaczęła niepewnie. — Ale jaka jest moja rola w tych zmaganiach? Dlaczego się tu znalazłam? — Opactwo posiada swe własne legendy — odparła kobieta, uśmiechając się współczująco. — Nie mam pojęcia, skąd one pochodzą, lecz są bardzo stare i godne szacunku. Jedna z nich mówi o czasie, gdy wszystkie światy znajdą się w niebezpieczeństwie, a jedynymi osobami, mogącymi zapobiec katastrofie, są dwie siostry pozbawione magii. — Pozbawiona magii? Ja? — Zabrakło jej słów. — Zwykle określa się je jako siostry bliźniaczki — ciągnęła matka przełożona. — Ja? — powtórzyła Ifryn, będąc u granic histerii. — Ocalić wszystkie światy? — Ani ja, ani Tharasia nie spotkałyśmy osoby, w której nie tkwi choć odrobina magii — powiedziała cicho matka przełożona. — To, że przybyłaś tutaj akurat w tym momencie historycznym, trudno nazwać zbiegiem okoliczności. — Co ja mogę zrobić? — W opactwie przechowujemy pewne relikty, starożytne pamiątki posiadające własną moc. Wierzę, że właśnie ty je ożywisz. — Brakuje mi potrzebnego talentu, sama to przyznałaś — zaprotestowała bezradnie Ifryn, teraz całkowicie już oszołomiona. — Są przecież inne osoby... ty sama... — My nie możemy — powiedziała stanowczo matka przełożona — ale jeśli mamy ocaleć, ktoś musi to zrobić. Właśnie brak talentu czyni z ciebie postać wyjątkową. — Gdy Ifryn nadal słabo przeciwstawiała się, starsza kobieta mówiła dalej: — Relikty osadzone są wewnątrz kuli
z przezroczystego materiału, podobnego do szkła, lecz twardszego i bardziej wytrzymałego. Chronią je również silne klątwy. To jeden z powodów wpływających na nasze surowe prawo zakazujące wstępu mężczyznom. Jako bardziej podatni na wpływ osłon, mogliby sprowadzić nieszczęście na siebie i nas wszystkich. Verkho złamał zewnętrzne pieczęcie, lecz uciekł i nie ucierpiał z tego powodu, gdyż przeniósł klątwę na innych. Nie wiemy, jakie zgłębił tajemnice, lecz analizując obecne wydarzenia, nietrudno się tego domyśleć. Żywię głęboką nadzieję, że ty dodasz nam pewności i wskażesz drogę, by przeciwstawić się Verkho. — Ponieważ nie mam talentu? — spytała Ifryn. — Tak. W ciągu trzystu lat nikt oprócz Verkho nie ośmielił się próbować odkryć tajemnic reliktów. — Dlaczego? — Ponieważ wszyscy ci głupi bądź próżni ludzie tracili zmysły i umierali, bełkocząc coś w obłąkaniu — odparła matka przełożona. — Czym większy był ich talent, tym szybciej doznawali porażki. Kiedy matka przełożona rozmawiała z Ifryn, Delmege, Vrilla i Doneta zwiedzały bardziej interesujące miejsca w opactwie. Ich przewodniczką została pełna entuzjazmu dziewczynka w wieku około jedenastu lat, imieniem Padina. Najwyraźniej sama zgłosiła się do tego zadania, a starsze kobiety wyraziły zgodę, wiedząc że była na tyle odpowiedzialna, żeby je dobrze wykonać. Padina miała na sobie zwykłe ubranie, nie czarne szaty, lecz dumnie oznajmiła gościom, że mieszka w opactwie i że wkrótce dostąpi zaszczytu złożenia ślubów zakonnych, które pozwolą jej nosić czarne odzienie i stać się stałą członkinią zamkniętej społeczności. Zapomniawszy o zmęczeniu długotrwałą wędrówką, nowo przybyłe obejrzały wiele cudownych miejsc. Następnie zaprowadzono je do kuchni, gdzie otrzymały orzeźwiające napoje. — Wasza mama musi być bardzo ważną osobą, skoro tak długo rozmawia z matką przełożoną — zauważyła Padina. — Oczywiście, że jest — stwierdziła z dumą Delmege. — Na pewno posiada duży talent — ponownie odezwała się przewodniczka. — Ja mam niewielki, ale uczę się pilnie. — Czy mogłabyś mnie czegoś nauczyć? — spytała z zapałem Vrilla. — Tharasia powiedziała, że mój zanika. — Ja potrafię rozmawiać z umarłymi! — pochwaliła się radośnie Delmege. Padina spojrzała na nią sceptycznie. — Naprawdę! — Przestań się przechwalać — skarciła ją Doneta. — Wiesz, że tylko raz ci się udało. — Uczyniłabym to ponownie, gdybym tylko chciała — broniła się Delmege.
— Nie, wcale nie — odparowała zazdrośnie Vrilla. Delmege zrobiła obraźliwą minę pod adresem swojej siostry, po czym odbiegła. W obawie, że mała dziewczynka może się zgubić, Doneta pospieszyła za nią, każąc Vrilli i Padinie zostać na miejscu. Delmege wykazała się dobrą orientacją w terenie, gdyż pokonując labirynt korytarzy i dziedzińców szybko i bezpiecznie dotarła do komnat gościnnych. Tuż za nią wbiegła Doneta. Nigdzie nie zauważyły Ifryn ani matki przełożonej. — Chcę kolczyki mamusi — wysapało niesforne dziecko. — Te, które dostała od babci. Zdjęła je wcześniej. — Delmege podążyła w kierunku komnaty Ifryn. — Są tutaj! Pokażę Vrilli! W końcu Donecie udało się namówić Delmege, by wróciły do kuchni dużo wolniejszym krokiem, lecz nie potrafiła przekonać małej podopiecznej, żeby powiedziała, po co wzięła kolczyki. Gdy w końcu dotarły na miejsce, pod bacznym spojrzeniem dwóch pozostałych dziewczynek Delmege na wpół wzgardliwie, na wpół oczekująco uniosła kolczyki. — Babciu, chcę z tobą porozmawiać — oświadczyła zdecydowanym głosem. — Maleńka... — zaczęła Doneta, lecz ucichła, gdy przestrzeń pomiędzy nimi zaczęła się rozjaśniać. Ku zdziwieniu wszystkich z wyjątkiem Delmege, duch Zephii pojawił się, migocząc i spoglądając niespokojnie. Kiedy widmowe usta babci poruszyły się nagle, z twarzy dziewczynki zniknął triumfujący uśmiech. Nikt nie słyszał, co mówi zjawa, lecz Delmege wyglądała na coraz bardziej nieszczęśliwą. Doneta podeszła bliżej i objęła ją, ale mała nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Bezgłośna tyrada zjawy trwała dalej. Po okresie, który wydawał się wiecznością, duch zniknął równie szybko, jak się pojawił. Delmege przymknęła oczy i osunęła się w ramiona opiekunki. Vrilla wraz z Padiną trwały w osłupieniu. — Co ci jest, kochanie? — szepnęła Doneta, w myślach obwiniając się za to, że nie zapobiegła temu wydarzeniu. — Chce mi się spać — odpowiedziała dziewczynka znużonym głosem. — Co ona mówiła? — Mnóstwo rzeczy. Nadal nie może znaleźć dziadka. Przekazała także wiadomość od Alasii. Trzeba być ostrożnym. Wie, że musimy dokonać pewnych... rzeczy... lecz istnieje wiele niebezpieczeństw jak również nagród. — Delmege powtarzała słowa z pamięci, nie zastanawiając się nad ich znaczeniem. — Na koniec babcia dodała, że wszystkie duchy są zatrwożone. Wcale jej się to nie podoba. — Co? — spytała Doneta. — Koniec ich świata — odparła Delmege, po czym zapadła w głęboki sen. Ifryn powróciła do komnaty w tym samym czasie, co współtowarzyszki. Niepokojące myśli zaprzątające jej głowę zniknęły, kiedy ujrzała swoją młodszą córkę w ramionach Donety.
— Co się stało? Czy z Delmege wszystko w porządku? — Tylko śpi — odparła służąca, a następnie wytłumaczyła, co zaszło. Vrilla i Padina stały cicho, czując się niezręcznie. Ifryn wstrząsnęły zacytowane przez służącą ostatnie słowa Zephii. Przypomniała sobie proroctwo matki przełożonej. Czas, w którym wszystkie światy znajdą się w niebezpieczeństwie... Czy to możliwe, że Verkho i Gar w jakiś sposób zagrozili nie tylko żyjącym, lecz również umarłym? Czym więcej dowiadywała się, tym bardziej przerażała ją cała sytuacja. Delmege spała teraz spokojnie, więc uwolniwszy się od najgorszych obaw, Ifryn zaczęła rozmawiać z nie znaną sobie dotąd dziewczynką. — Padina Uldara, pani — odparła grzecznie mała przewodniczka w odpowiedzi na pytanie cesarzowej. Imię zabrzmiało Ifryn dziwnie znajomo, więc popatrzyła badawczym wzrokiem na nową przyjaciółkę swoich córek. — Gdzie twoja rodzina? Twoi rodzice? — Nigdy nie znałam mego ojca — odrzekła. — Mama ani razu mi o nim nie wspominała. — A gdzie ona jest? Padina spuściła powieki. — Nie wiem — powiedziała. — Musiała odejść, więc zamieszkałam ze swoimi dziadkami. Przyszłam tutaj, kiedy zabrała ich śmierć. Ifryn zrozumiała wreszcie, dlaczego dziewczynka wydawała jej się znajoma, lecz zawahała się, zanim przemówiła ponownie. Padin Uldara, najprawdopodobniej dziadek Padiny, sprawował funkcję cesarskiego ministra skarbu, nim został wygnany z powodu oskarżeń Verkho, który w tym czasie był tylko starszym urzędnikiem. Wydarzyło się to przed przyjazdem Ifryn do Xantium, lecz ktoś przekazał jej tę historię. Krążyły pogłoski, że Verkho uknuł podstępny plan pozbycia się Padiny, chcąc bronić własnej skóry. Przypisywano mu bowiem zbrodnię uwiedzenia córki Padiny. Nikt jednak nie potrafił niczego udowodnić. — Jak nazywa się twoja matka, dziecko? — spytała delikatnie Ifryn. — Maissa. Odpowiedź ta potwierdziła podejrzenia cesarzowej i sprawiła, że cała reszta stała się jasna. Twarz Padiny nosiła ślad delikatnego piękna matczynych rysów, lecz jej czarne jak smoła włosy oraz szare oczy stanowiły dziedzictwo po ojcu, który żył i nazywał siebie cesarzem Yerkho. Padina oczywiście była nieświadoma swego pochodzenia i nigdy nie mogła dowiedzieć się prawdy. Koszmar jednak na tym się nie kończył. Maissa odeszła, według jej córki, a Ifryn wiedziała dokąd — z powrotem do Xantium w poszukiwaniu odwetu. Tam została z własnej woli wykorzystana jako stawka w hazardowej rozgrywce. Verkho wygrał i w ten sposób posiadł jej życie. Ifryn przypomniała sobie przedstawiony przez Baylina opis żałosnej postaci, która powstała z krzesła w Wielkiej Sali Gier, aby stawić czoło swemu wrogowi. Pamiętasz mnie, kanclerzu?, powiedziała wówczas pełnym nienawiści głosem. O tym również Padina nie powinna się nigdy
dowiedzieć. Ifryn poprzysięgła sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie miała taką możliwość, pomści nieszczęsną kobietę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Słyszałam jak krzyczała, choć słabo, gdyż głos dochodził z daleka. W zamkniętych miejscach myśli wpadają w pułapki własnego echa. Czy słyszysz ich głosy, Zidon? Czy dociera do ciebie mój głos?
Tego wieczoru po wyjściu Padiny, gdy Delmege oraz Vrilla zapadły w głęboki sen, Tharasia dołączyła do Ifryn i Donety, by wspólnie porozmawiać o wydarzeniach mijającego dnia. Na zewnątrz pomiędzy wieżycami a krużgankami przemykały nietoperze. Ich świdrujące piski wykraczały poza granicę słyszalności. — Czy matka przełożona pokazywała ci, gdzie znajdują się relikty? — spytała mądra kobieta. — Tak, lecz nie wchodziłyśmy do wnętrza komnaty — odparła Ifryn. — Powiedziała, że muszę zastanowić się, czy chcę podjąć to ryzyko. — Matka przełożona badała dawne zapiski — stwierdziła Tharasia. — Zresztą nie ona pierwsza zauważyła, że talent przeszkadza w dotarciu do jądra reliktów. Wierzy, że tylko ty możesz uwolnić sekrety. To olbrzymia odpowiedzialność. — Wiem — rzekła Ifryn — lecz podobno jest nas dwie! — Zatem skąd matka przełożona ma pewność, że złożyła propozycję właściwej osobie? — wtrąciła Doneta. Cała historia wydawała jej się niesamowita. Ifryn wzruszyła ramionami i dodała po długiej przerwie: — Nie widzę wyboru. Muszę to zrobić. Następnego ranka zbudziły Ifryn odwiedziny Yuille, którą widziała poprzedniego dnia. Kobieta piastowała stanowisko zastępczyni matki przełożonej. Wystarczyło jedno spojrzenie na pulchną nieszczęśliwą twarz, by zrozumieć, że zdarzyło się coś okropnego. — O co chodzi? — szepnęła Ifryn, nie chcąc budzić Donety i swych córek. Yuille dała znak, by wyszły, i kiedy znalazły się na dziedzińcu, opowiedziała cesarzowej całą historię. — W nocy matka przełożona próbowała wejrzeć w Xantium — jest telepatką wielkiego talentu — ale... coś się stało. Leży teraz w śpiączce i żadna z nas nie potrafi jej obudzić. Umysł naszej piastunki został gdzieś uwięziony. Robiła to dla ciebie. — Na szczęście Ifryn nie usłyszała nuty oskarżenia w głosie Yuille. — Czy spróbujesz pomóc matce przełożonej? Ifryn podążyła za przerażoną kobietą, chociaż wiedziała, że zadanie wykraczało poza jej możliwości. Na pierwszy rzut oka stara twarz wyglądała spokojnie, lecz w otwartych oczach nie było śladu życia, patrzyły na coś, co jedynie one same mogły dojrzeć.
— Przykro mi — powiedziała bezradnie Ifryn. — Wiem o wielu rzeczach, o których rozmawiałyście, lecz... — zaczęła Yuille. — Miałam nadzieję, że tego ranka skorzystam z jej rady ponownie — stwierdziła cesarzowa — ale przypuszczam, że teraz pozostaje mi liczyć jedynie na własne siły. — Relikty? — Tak. — Niechętnie pozwalam ci wejść do sanktuarium — przyznała ze strapioną miną Yuille. — Przyznam, że nie jestem w pełni przygotowana na podjęcie tak odpowiedzialnej decyzji, podczas gdy matka przełożona wciąż żyje... — Ale nie ma czasu! — wykrzyknęła Ifryn. — Niewątpliwie zdajesz sobie z tego sprawę? Matka przełożona uznała za bardzo ważne to, co chcemy zrobić, w przeciwnym razie dlaczego by ryzykowała. Czy pozwolisz, aby jej poświęcenie poszło na marne? — Była zdumiona własną gwałtownością. Sama myśl o wejściu do katakumb, gdzie trzymano relikty, wywoływała w niej dreszcze. — Czy naprawdę jesteś pozbawiona magii? — spytała cicho Yuille. — Tak twierdzą. Przekonaj się, proszę. — Ifryn wyciągnęła obie ręce. — Nie posiadam takiego talentu. — A zatem przyprowadź odpowiednią osobę. Matka przełożona może trwać w śpiączce jeszcze przez jakiś czas, a my musimy niezwłocznie przystąpić do działania. — Nasi uzdrowiciele są zbici z tropu — przyznała zastępczyni. — Wątpią, czy ona kiedykolwiek wyzdrowieje. — Tym bardziej powinnyśmy... Yuille ustąpiła, mimo że wyraźnie pozostała w niej niepewność. — Dobrze. Pójdę przyszykować się do drogi. Daj znać, kiedy będziesz gotowa. Kiedy decyzja zapadła, Ifryn poczuła zarówno przerażenie, jak i chęć natychmiastowego wkroczenia do akcji. Jeśli rzeczywiście pragnie podjąć to wyzwanie, lepiej żeby nie zwlekała, w przeciwnym razie mogłaby nie wytrzymać psychicznie i nigdy nie odzyskać swojej stanowczości. Porozmawiała przez chwilę z córkami, lecz dziewczynki były zbyt zaspane, by zrozumieć niekompletne wyjaśnienia matki. Następnie wydała kilka poleceń Donecie, próbując zataić oczekujące ją niebezpieczeństwo. — Jeśli cokolwiek... mi się stanie, zaopiekuj się Vrillą, Delmege i Azarim. Zostań z Southanem. Będzie cię potrzebował. Nie wierzę, że to mówię! — Powiedz mu, że go kocham. — Nic ci się nie stanie — zaprotestowała służąca, lecz jej oczy wyrażały zwątpienie.
— Na pewno — odparła Ifryn, zmuszając się do uśmiechu — ale na wszelki wypadek... — Tak, pani? — rzekła miękko Doneta, spuszczając powieki. Myśli Ifryn zwróciły się błyskawicznie, jakby w akcie rozpaczy, do Kerrella, lecz nie potrafiła wyrazić ich słowami. On by zrozumiał. — Już nic — odparła. — Muszę iść. Spojrzała raz jeszcze na dziewczynki, zastanawiając się, czy kiedykolwiek ujrzy córki ponownie lub czy rozpozna małe twarzyczki, jeśli je zobaczy. Odpędziwszy czarne myśli, wyszła pospiesznie. Tharasia czekała na dziedzińcu i kiedy ruszyły żwawym krokiem, Ifryn zaczęła rozmowę. — Matka przełożona powiedziała, że osoby, które zbliżały się do reliktów im więcej posiadały talentu, tym szybciej traciły zmysły. Skoro więc ja nie mam go wcale, nic złego mi się nie przytrafi. Nie zwariuję. To logiczne, prawda? — Ifryn próbowała przekonać samą siebie. — Istotnie — odparła pokrzepiająco mądra kobieta. — Matka przełożona nie zaproponowałaby tego, gdyby wiedziała, że grozi ci jakieś niebezpieczeństwo. Chyba że była tak zdesperowana, pomyślała Ifryn, lecz nie zwerbalizowała swych pesymistycznych przypuszczeń. Relikty trzymano w świętej, podziemnej komnacie — obszernej piwnicy znajdującej się pod najstarszymi budynkami, do której schodziło się krętymi schodami. W czasie poprzedniej wizyty Ifryn jedynie rzuciła okiem na przepastne wnętrze, lecz to wystarczyło, aby stwierdzić, że nigdy wcześniej nie widziała podobnego miejsca. Tym razem drzwi sanktuarium stały otworem i kilkanaście kobiet czekało na nią z niespokojnymi twarzami podświetlony mi blaskiem płomieni oliwnych lampek. Yuille wystąpiła naprzód. — Pieczęć została usunięta z drzwi. Czy nadal chcesz wejść do środka? — Tak. — Dobrze. Sabena i ja będziemy ci towarzyszyły — kontynuowała zastępczyni, wskazując na jedną ze swych towarzyszek — ale dotknąć kuli musisz sama. Ifryn skinęła głową. — Pójdziemy przodem i zapalimy lampy — dodała Yuille. — Dam znak, gdy wszystko będzie gotowe. Niech prowadzą cię twoje instynkty i zapamiętaj dobrze każdy szczegół tego. czego się dowiesz. Po tych słowach wraz z Sabeną przestąpiły próg, a pozostałe kobiety cofnęły się nieznacznie. Wewnątrz katakumb płonęły wieczne świece dające nikłe światło. Migocząc oświetlało ono tajemniczy przedmiot umieszczony pośrodku komnaty. Ifryn obserwowała bacznie. Jaśniejsza lampa niesiona przez Yuille ujawniała więcej sekretów pomieszczenia. Pomimo iż ostrzeżono Ifryn, czego może się spodziewać, poczuła jak włosy jeżą się jej na głowie. Wzdłuż ścian stały pionowo kamienne trumny,
jakby ci znajdujący się wewnątrz nadal utrzymywali wertykalną pozycję. Każda z nich posiadała specjalną przegrodę z okienkiem na wysokości głowy, skąd wystawały czaszki poprzednich matek przełożonych, spoglądając pustymi oczodołami na żywych i na relikty, których strzegły od niepamiętnych czasów. Święte przedmioty tkwiły w kuli wykonanej z materiału przypominającego szkło. Kula zaś stała na kamiennym piedestale. Na znak Yuille Ifryn postąpiła parę kroków naprzód, odnosząc wrażenie, jakby wykonywane przez nią ruchy były kilka razy wolniejsze niż w rzeczywistości. Zauważyła, że usta pozostałych kobiet poruszają się delikatnie. Za kogo one się modlą?, zastanawiała się cesarzowa. I do kogo? Kiedy podeszła blisko do reliktów, przyjrzała się dokładniej kryształowo czystej kuli wielkości głowy człowieka. Światło przedostawało się przez nieznaną materię, tworząc niewielkie tęcze dookoła podstawy. W samym środku widniało coś owiniętego jakimś kawałkiem błękitnego sukna ze złotymi i srebrnymi nitkami wyhaftowanymi we wzór. Całość była piękna i wyglądała doskonale niewinnie, a jednak ukryty starożytny skarb przyprawił wiele kobiet o stratę zmysłów, co wciąż wydawało się Iftyn absurdem. Cesarzowa wolno obeszła piedestał dookoła, analizując obecną sytuację. Następnie spojrzała na Yuille, która skinęła głową, potem na Tharasię stojącą teraz wśród kobiet zgromadzonych przy drzwiach. Mądra kobieta uśmiechała się zachęcająco. Ifryn ostrożnie wysunęła palec, a serce łomotało jej niczym kamienny młot. Teraz albo nigdy. Dotknęła gładkiej, chłodnej powierzchni i... nic nie odczuła. Po kilku chwilach, ignorując ciężkie westchnienia i tłumione okrzyki obserwujących, położyła dłonie po dwóch stronach kuli. Nadal nie doznała niczego nadzwyczajnego. Właśnie zamierzała podnieść przedmiot z piedestału, co wydawało się najbardziej logicznym posunięciem, kiedy znów z ust kobiet wydarły się odgłosy zaskoczenia i przerażenia. Ifryn usłyszała krzyk. Dopiero później zdała sobie sprawę, że wyrwał się on z jej własnej piersi. Przezroczysta materia zaczęła płonąć intensywnym, białym światłem, choć nadal Ifryn nie działa się żadna krzywda. Parę chwil potem kula po prostu zniknęła. Błękitne sukno leżało na kamiennym piedestale. Wszystkie kobiety przyglądające się zdarzeniu stały osłupiałe i milczące, jakby ujrzały cud. Ifryn najwidoczniej nie postradała zmysłów, lecz każda ze zgromadzonych wstrzymywała oddech, czekając na dalszy rozwój wypadków. Kilka kobiet modliło się żarliwie. Cesarzowa ponownie wyciągnęła ręce i dotknęła miękkiego materiału, którego strukturę naznaczył wiek, czyniąc go kruchym. Podniosła ostrożnie małe, nie cięższe niż piórko zawiniątko, lecz wciąż nie odbierała żadnych niepokojących bodźców. Czy wiedziałabym o swoim szaleństwie?, przyszło jej nagle na myśl. Czy obłąkani rozpoznają swoje własne szaleństwo? Spojrzenie na pozostałe kobiety dodało Ifryn pewności. Mimo że wyglądały na przerażone, ich twarze nie wyrażały niczego, co świadczyłoby o jej obłąkaniu. Ifryn zaczęła ostrożnie rozwijać sukno i wkrótce stało się jasne, że w środku nic nie było. Relikt stanowił po prostu kawałek materiału, przypominający niewielką chustę utkaną z ładnej, błękitnej nici, ze smugami drogocennych metali. Ifryn nigdy wcześniej nie widziała tak delikatnego dzieła, nawet wśród skarbów cesarskich, lecz z drugiej strony był to tylko kawałek sukna. Nie doznała żadnych objawień.
Co teraz? Popatrzyła kolejno na Yuille, Sabenę i Tharasię, szukając dalszych wskazówek, lecz napotkała puste spojrzenia. W jaki sposób wyciągnąć wspomnienia? W Ifryn narastało zniecierpliwienie. Nie mam talentu! Bez namysłu obrzuciła wzrokiem czaszki i zaczęła krzyczeć. — Czy to jakaś sztuczka? Żart? Jedyną osobą, która może tego dotknąć... — zamachała materiałem niczym proporcem — ...jest ta, która nie będzie potrafiła tego użyć? Tak? Teraz kątem oka zobaczyła jak kilka kobiet, zdumionych i skonsternowanych bluźnierstwem Ifryn, padło instynktownie na kolana. Cesarzowa jednak nie zwróciła na to większej uwagi. Zaszła już zbyt daleko, by dotychczasowe wysiłki i poświęcenia miały okazać się daremne. — Czy potrzebuję kogoś do pomocy? — zapytała donośnym głosem nadal milczące czaszki. — Siostry bliźniaczki? Nie mam takowej! Nie oczekujcie zatem niczego więcej'. — Potem odwróciła się do Yuille. — Co robić? Zastępczyni matki przełożonej' wycofała się, bezradna i przerażona, co tylko zwiększyło frustrację Ifryn. Nagle przy drzwiach powstało jakieś zamieszanie i do mrocznego sanktuarium wtargnęła Padina, wyrywając się z objęć powstrzymujących ją starszych kobiet. — Ja ci pomogę! — zawołała, z trudem łapiąc oddech, po czym podbiegła do cesarzowej. — Nie! — wrzasnęło równocześnie kilka głosów, a całkowicie zaskoczona Ifryn spróbowała unieść sukno na tyle wysoko, by dziewczynka nie mogła go dosięgnąć. Nie zdążyła. Rożek materiału otarł się o wyciągniętą dłoń Padiny. Dziewczynka wydała z siebie głośny jęk, a następnie padła na podłogę, jakby rażona druzgocącym uderzeniem. Wtedy rzeczywistość Ifryn runęła w gruzy. Świat oszalał.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Spójrz na zakopany ołtarz. Rozrzuć pestki czereśni i cofnij się, by pozwolić innym interpretować znaki — kapłanom, którzy śpią w drewnianych trumnach, kapłankom leżącym w kamieniach. Rytuał staje się oddechem życia. Krętym obszarem śmierci.
Witaj panienko! Chociaż głosy rozbrzmiewały w głowie Ifryn, nie wiedziała, czy powitanie skierowano do niej, czy do kogoś innego. Pomieszczenie wypełniały iskry oraz płomienie, światła i dym wirowały namiętnie. Kamień zadrżawszy zaczął spływać niczym szara woda. Dźwięk przemienił się w kakofonię; muzyka stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu wypełniła przestrzeń jak przypływ niewidzialnego morza; głosy krzyczały, wyły, śmiały się i śpiewały; powietrze pękało. Ifryn pozostała jednak nie tknięta. Znalazła się w centrum niewyobrażalnie gwałtownej burzy, jej zmysły szalały. W końcu nastała ciemność, pojawiły się zjawy. Nietoperze przemykały dookoła, wydając cieniutkie piski. Ifryn poczuła chłodny powiew. Zapamiętaj dobrze wszystko, co zobaczysz. Jej ciało straciło wymiar, ludzką wartość, stało się niematerialne. Zmieniła się po prostu w przyrząd do zapamiętywania doznań, medium, które obserwowało i słuchało. Dziwiło ją, że w tym zgiełku wciąż wyczuwała swoją obecność w tajemniczym sanktuarium i wiedziała, że stanowi część historii. — Czy słyszysz mnie, cichutka? — Wydawało się, że głos dochodzi zewsząd i pobrzmiewa w nim nuta nieokreślonego rozbawienia. — Czy twoje uszy wciąż słyszą, mimo że nie ma w tobie magii? — Słyszę — odpowiedziała Ifryn nieśmiało. — Uciszę swój głos — rzekł jej sędzia, śmiejąc się głośno. — Kim jesteś? — Nie poznajesz mnie? — Teraz ton zmienił się w drwiący. — To ja — Zidon. Pozwoliłabym zobaczyć ci swoją twarz, lecz wtedy mogłabyś oślepnąć. Ifryn ze wszystkich sił starała się zachować resztki zdrowych zmysłów. Zidon? Bogini wróżby, bogini przepowiedni? Niemożliwe! Bogini? Mówi do mnie? — Usuń na bok nic nie znaczące wątpliwości — zagrzmiał niecierpliwie głos. — Czego chcesz? — wyszeptała Ifryn.
— Chciałam tak wiele — odparła Zidon, poważniejąc nagle — ale ludzie są uparci. Nawet gdy stają się bogami! — dodała z wyraźnym rozgoryczeniem. — Pragnę odzyskać obu moich braci. Życzyłabym sobie porządku w panteonie — to jest słowo, którego używasz w stosunku do nas, prawda? Chciałam grać, bawić się, a nie oglądać chaos. Zawarłam więc układ z prawami. Wiedziałam, że Meyu nie może całkowicie zmienić losu Gara, ale rozmieściłam wskazówki, żeby przyspieszyć proces. — Nie rozumiem. — Trzymasz w ręku jeden z kawałków mej szaty; jest potężniejszy od innych; z powodu wieków przywiązania do tego miejsca. Jego wołanie było najgłośniejsze i zaczęło się wraz z przybyciem młodego człowieka. Och, był prześliczny, tak arogancki, tak nieczuły. Wspaniały! — Verkho. — Jakie znaczenie mają imiona? — zauważyła bogini. — Posiadł niezmiernie ważną wiedzę. Dowiedział się, jak odnaleźć talizman i jak go odczytać, a potem zyskać jego moc. Och, znał niektóre pułapki, zdawał sobie sprawę, że ryzykuje stratę wszystkiego, lecz pycha owego mężczyzny była ogromna. Sądziłam, że zdołam go powstrzymać. Niestety, zrozumiał, że zamiast używać boskiej mocy, skorzysta z szansy stania się bogiem. Jak śmiał się sprzeciwić? Biedny głupiec! Porwał talizman i uwolnił Gara. Mój brat może ponownie obserwować świat. Pierwszy etap dobiegł końca. Teraz ty zjawiłaś się tutaj. — Głos Zidon ponownie dał wyraz rozbawieniu. — Czy ty to ułożyłaś? — wysapała przerażona Ifryn. — Cierpienia, męczarnie, śmierci, wszystko? — Kwestionujesz moje prawo? — rzekła bogini, zdziwiona zuchwałością cesarzowej. Ifryn umilkła, zastanawiając się po raz pierwszy spokojnie, z kim rozmawiała. Strach powrócił wraz z rzeczywistością. Pomieszczenie wyglądało tak, jak zapamiętała je wcześniej, ale teraz znajdowała się tu sama. Padina, Yuille, Tharasia i inne kobiety zniknęły. Jedynymi widzami były szkielety dawno zmarłych kobiet. Ifryn stwierdziła, że jej własne ciało stało się także niewidoczne. Nie mogła się poruszyć, ponieważ nie miała żadnych mięśni. Krzyk narastał beznadziejnie w nie istniejącym gardle, lecz nie przerwał panującej dookoła ciszy. Pustkę ponownie wypełnił głos bogini. Sarkazm w tonie Zidon wznowił determinację Ifryn. — Wolałabyś, żebym przybrała bardziej realną formę? Dodałoby ci to pewności? Gdy padło ostatnie słowo, szczęka jednego ze szkieletów zadrgała w groteskowej mimice mowy. Ifryn zrozumiała zniewagę. Wyczuła, jak duchy spoczywających w trumnach pobożnych kobiet unoszą się w proteście. Widziała pokolenia matek przełożonych szukających ucieczki, wieki wypełnione zaufaniem i miłością; poznała ich poszukiwania prawdy i piękna. Nie zasłużyły na taki los. — Przestań! — krzyknęła Ifryn. — Nie masz prawa z nich szydzić! — Posiadam boskie prawa — odpowiedziała inna czaszka. — Boskie prawa — kłapnęła następna i jeszcze jedna, i jeszcze. — To samo zdanie powtarzane było bez końca. Szczęki poruszały się, wzniecając wiekowy kurz. Ifryn z całej siły starała się nie zwracać uwagi na ich
upokorzenie. Okropne odgłosy zaczęły zanikać w oddali. — Czego ode mnie chcesz? — zapytała cesarzowa. — Wysłuchaj przepowiedni — odparła Zidon zadowolona z siebie. — Jakiej przepowiedni? Śmiech bogini wypełnił jej głowę; to raczej zabawa niż okrucieństwo, a jednak poczuła się ponownie zlekceważona. — Czasami można spotkać kilku śmiertelników na tyle wartościowych, by potrafili wyczuć moje zamiary — powiedziała Zidon. — Mesjasze, prorocy. Używacie tak barwnych słów, by oddać tak prosty sens. Jedną z nich jest kobieta zwana przez wielu Alasią. Ona wie i dlatego przywołuje cię z powrotem. — Do Xantium? — Ifryn zdziwiła się, słysząc imię swojej przyjaciółki. Była to pierwsza naprawdę użyteczna informacja, lecz przy następnych słowach bogini wszelkie nadzieje zniknęły w ciemnym wirze przerażenia. — Gdzie jeszcze możesz oddać swego syna w ręce Verkho? — zapytała rzeczowo Zidon. — Co zrobić? — Ifryn nie wierzyła własnym uszom. Siostra Meyu i Gara roześmiała się, po czym z przesadną cierpliwością przemówiła, a Ifryn odniosła wrażenie, że słyszy Alasię: — Przeszłość i przyszłość są dla niego tym - samym. — Po krótkiej chwili dodała już swoim głosem: — Z magicznej pustki nadchodzi potencjał zdolny uleczyć lub zniszczyć wszystkie światy. — Nie! — krzyknęła Ifryn. — Wybór należy do ciebie — skomentowała groźnie Zidon. — Ale jestem pewna, że wiesz, jaką podjąć decyzję. — Nie oddam Azariego! — Musisz — gniewnie wysapała bogini z taką siłą, że Ifryn zadrżała w duchu. — Zatem wygraj go z powrotem, jeśli potrafisz — poradziła dręczycielka niespodziewanie. — Czy to możliwe? — zapytała słabo Ifryn. — Oczywiście — odpowiedziała pogardliwym tonem Zidon. — Jak? — Jedynie ty i twoja bliźniacza siostra staniecie do ostatecznej rozgrywki. — Kim jest moja siostra? Gdzie jej szukać? — Już ją odnalazłaś i zrozumiesz to, gdy światła przewodnie zaczną świecić.
— O czym ty mówisz? — błagała Ifiryn o wyjaśnienie tajemniczych słów. Zidon znów roześmiała się, a wtedy umysł cesarzowej eksplodował gniewem. — Nie! — Jak mogła nawet pomyśleć o zabraniu Azariego do Xantium. — Nie zrobię tego. — Tym gorzej dla ciebie i dla wszystkich światów — odparła spokojnie bogini. — Skąd wiesz? — Nie zapominaj, że rozmawiasz z boginią przepowiedni. Nie jestem całkowicie pozbawiona talentu pod tym względem. — A zatem zdradź zakończenie! — krzyknęła Ifryn. Podejrzewała, że ta śmiała wypowiedź wywoła jeszcze większy sarkazm, lecz ku jej zdziwieniu, Zidon odpowiedziała spokojnie: — Istnieją trzy prawdopodobne rozwiązania. Pierwsze to takie, że przegrasz pojedynek z Verkho. Gar zabierze jego oraz twego syna. Dzięki nim zawładnie zarówno czasem, jak i przestrzenią. Wszystkie światy znajdą się pod jego władaniem, nawet panteon. Widzę, że drżysz. Powinnaś. Wielowiekowa podróż mego brata w ciemności sprawiła, że stał sięzgorzkniały, przez co jego złośliwość rozpali się na miliony lat. Druga przepowiednia sugeruje, że nikt nie zwycięży. Jeśli pokonasz przeznaczenie i nie zabierzesz Azariego do Xantium — a widzę, że już rozważasz taką możliwość — wtedy dojdzie do wojny między bogami; nie kończącego się, daremnego konfliktu, który przyniesie totalne zniszczenie. Podczas toczonego boju ludzkość będzie żyła w strachu i ciemności. Verkho zawładnie światem śmiertelnym, gdy ujrzy taką możliwość. Myślę, że miałaś już próbkę jego tyranii. Zrozpaczona Ifryn starała się poskładać w całość wszystko, czego dowiedziała się od Zidon. — A ostatnia wróżba? — zapytała desperacko. — Ty zwyciężysz — odpowiedziała prosto bogini. — I co dalej? — nalegała cesarzowa. — Czy otrzymam z powrotem syna? Okrutny śmiech Zidon ponownie wypełnił przestrzeń. — Czy naprawdę cię to interesuje? Przyniesiesz pokój, odbudujesz nadzieję, zostaniesz dobroczyńcą bogów, doprowadzając do równości między Meyu i Garem, a wszystko o czym możesz myśleć to te nieistotne sprawy? Ifryn chciała krzyczeć, że Azari jest dla niej najważniejszy, lecz nie potrafiła. Drwina Zidon okazała się zbyt przytłaczająca. — Oto twoje trzy przeznaczenia — stwierdziła bogini. — Ale które mam wybrać? — zapytała Ifryn. — Powiedz! — Chcesz znać wynik rzutu przed zakładem? — rzekła ponownie rozbawiona. — Nawet dla bóstwa
dokładna przepowiednia stanowi tajemnicę. Zastanów się, dlaczego język wyroczni jest tak niejasny? — Jej głos znowu przybrał inne brzmienie, osiągając niewyobrażalną głębię, odbijając się pomrukiem wprawiającym w drżenie kamienne ściany. — Ogień jest początkiem, skrzek przeznaczeniem, lecz ty wybierzesz koniec. Ifryn w nagłym olśnieniu przypomniała sobie Zephię cytującą słowa Alasii. Ogień jest tylko początkiem. Zostało ci niewiele czasu, jeśli chcesz powstrzymać skrzek. — Męczy mnie ten zgiełk — stwierdziła niespodziewanie Zidon i płomienie rozbłysły znowu. Lawina głosów zaatakowała uszy Ifryn. Wszystko błyszczało i wirowało, przyprawiając cesarzową o zawrót głowy. — Jak dostać się do Verkho?! — wrzasnęła, przekrzykując tumult. — Xantium jest nie do zdobycia. Głos Zidon dotarł do niej jak zanikające echo odpowiadające z jakiejś niewyobrażalnej odległości. — Napotkasz wojowników, którzy utorują ci drogę. Tylko oni potrafią walczyć z takim wrogiem. Patrz na generałów. — Po krótkiej przerwie dodała: — I pamiętaj, że najwcześniejsze kwiaty wyrastają na wschodzie. Po tych słowach nastąpiła cisza i ciemność. Lampy, świeczki, pochodnie zgasły. Jedynie ciężki oddech Ifryn oraz grzmienie jej walącego serca zakłócały panującą ciszę. Nagle cała rozmowa z Zidon wydała się nierealna. Po chwili usłyszała odgłosy ostrożnych, pokonujących kręte schody kroków i dostrzegła przesuwające się w dół migoczące światła trzymanej w ręku lampy. Rzeczywistość powróciła. Padina leżała u stóp Ifryn. Yuille i Sabena, rozciągnięte nieco dalej na posadzce, oddychały z trudem. Wydawało się, że kobiety, które pozostały na zewnątrz sanktuarium, również straciły przytomność. Ifryn była naprawdę sama. Uniosła ręce na wysokość twarzy, przyglądając się niebieskiemu skrawkowi materiału poprzetykanego cienkimi liniami złota i srebra. Nagle tkanina zmieniła się w pył, który zaczął miękko opadać na podłogę. Ifryn stała z pustymi dłońmi, czując jedynie zapach kurzu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Jesteśmy zażenowani ograniczeniami, które ma znieść on — bóg. Żaden zacisk nie ogranicza ognia, znajdującego się poza miarą czasu i odległości. Nadal rozlega się skrzek.
Gdy sytuacja w opactwie wróciła do normalności, zrobiło się zbyt późno, by wyruszać do Furse Hollow, więc Ifryn wraz ze swymi towarzyszkami postanowiły spędzić kolejną noc w komnatach gościnnych. Cesarzową podtrzymywała na duchu jej miłość do córek i troskliwość zawsze lojalnej Donety. Matka przełożona w dalszym ciągu znajdowała się w stanie głębokiej śpiączki, więc Ifryn o poradę zwróciła się do Tharasii. Mądra kobieta niewiele ucierpiała z powodu porannych wydarzeń i kiedy całkowicie doszła do siebie, postawiła sobie za cel oczyścić umysł Ifryn oraz pomóc innym wyleczyć się ze skutków odwiedzin bogini. Rozmawiała z większością zamieszanych w wypadki, chcąc by Ifryn, która była oszołomiona, ale z pewnością nie obłąkana, uzyskała wszystkie potrzebne informacje. Tharasia przyniosła wiele złych wieści: Padina postradała zmysły, jej młody umysł mąciły tajemnicze siły. Porozumiewała się jedynie za pomocą chrząknięć i jęków, wykonując przy tym nieskoordynowane ruchy. Oscylowała między gwałtowną złością a godnym pożałowania przerażeniem, gdy ktokolwiek się do niej zbliżał. Uspokajała się jedynie podczas snu, choć nawet wtedy targały dzieckiem jakieś wewnętrzne niepokoje powodujące cierpienie. Ifryn zdawała sobie sprawę, że nie może obwiniać się całkowicie za nieszczęście Padiny, a mimo to czuła się fatalnie z powodu swego udziału w tragedii dziewczynki. Intelekt, poświęcenie i szczęście, myślała gorzko. Teraz wiedziała, o jakie poświęcenie chodzi, ale czy inteligencja albo zwykły łut szczęścia dokonają reszty? Przypomniała sobie słowa matki przełożonej. Verkho złamał zewnętrzne pieczęci, lecz uciekł i nie ucierpiał z tego powodu, gdyż przeniósł klątwę na innych. Zbieg okoliczności był zbyt oczywisty, by go zignorować. Czy jestem aż tak nieczuła jak on?, zastanawiała się Ifryn. Nie pocieszał ją wcale argument, że Verkho, w przeciwieństwie do niej, skrzywdził kogoś świadomie. Yuille, Sabena oraz pozostałe kobiety powracały do zdrowia, odzyskując rozsądek. Nadal były przerażone, ale z otchłani nieświadomości wyszły bez fizycznego uszczerbku. Nie pamiętały nic od momentu, kiedy Padina dotknęła sukna. Usłyszawszy jednak krótką relację Ifryn, zgodziły się co do jednego: bogini przybyła do opactwa. Yuille i jej współtowarzyszki wierzyły w to gorąco. Okoliczności utrudniały cesarzowej podjęcie decyzji, czy zaufać Zidon i wrócić do Xantium. Umysł Ifryn burzył się za każdym razem, gdy pomyślała o oddaniu synka. Zupełnie nie potrafiła sobie tego wyobrazić. W ogóle wydawało jej się to absurdalne, potworne, obrzydliwe... niemożliwe. Gdyby jednak bogini mówiła prawdę, była to jedyna szansa dla Ifryn, żeby zatrzymać Azariego i podarować mu życie nie przyćmione chaosem i okrucieństwem. Oczywiście mogła również utracić go całkowicie, sprawić, że stanie się częścią jakiejś złowieszczej monstrualnej boskości. — Musi istnieć inne wyjście — wybuchła, mając wrażenie, że jej zranione serce pęka na pół.
— Musi! Tharasia milczała. W tej chwili nie potrafiłaby pokrzepić zrozpaczonej kobiety. Teraz pozostało im jedynie przeczekać noc i o pierwszym brzasku ruszyć z powrotem do swych przyjaciół w Furse Hollow. Gdy wzeszło słońce, Yuille pojawiła się, by serdecznie pożegnać gości. Niestety nie umiała rozwiązać ich problemów; Ifryn podejrzewała, że nawet matka przełożona byłaby w tej i sytuacji bezradna. Ranek otulił wędrujące kobiety chłodnymi skrzydłami. Szare chmury z zachodu zwiastowały deszcz, więc Tharasia poprowadziła podopieczne raźnym krokiem, przez cały czas utrzymując szybkie tempo pomimo bardzo nieśmiałych protestów ze strony dziewczynek. Zdawały sobie sprawę z konieczności jak najszybszego powrotu do Furse Hollow. Ładne pola, skała z tabliczkami zawierającymi wyrazy wdzięczności, spokojny las nie stanowiły dla nich tym razem żadnej atrakcji. Minęły wszystko, nie poświęciwszy niczemu zbyt dużo uwagi. Tuż przed południem wyłoniły się z lasu. Gdy wyszły na wiejską polanę, natychmiast zostały zauważone, a wieść o ich przybyciu rozniosła się po osadzie lotem błyskawicy. Po kilku chwilach Southan podbiegł do swej wyczerpanej żony i porwał ją w objęcia. Kerrell nie pozostawał daleko za cesarzem i Ifryn patrzyła na generała przez ramię męża, a ich oczy mówiły to, czego nie mogły wypowiedzieć usta. Radość z powrotu kobiet zniknęła wkrótce, bowiem zauważono ich ponury nastrój. Domagano się wyjaśnień, a wrzawa sprawiła, że w oczach Ifryn pojawiły się łzy. Nie potrafiła opowiedzieć tej osobliwej historii przed całą wioską. Southan natychmiast zdał sobie z tego sprawę, więc poprosił przyjaciół, by zebrali się w chacie gościnnej. Ifryn wiedziała, że gospodarze zasługują na szacunek i nie chcąc też potem powtarzać czegokolwiek, nalegała, żeby niektórzy starsi dołączyli do nich, lecz jedynie Feavyer przyjął zaproszenie, tłumacząc, że jest oczyma i uszami całej wioski. Zapewnił, że Tharasia dostarczy wszelkich szczegółów, które on pominie. Doneta znała już opowieść, dlatego zaproponowała, że zostanie na zewnątrz z dziewczynkami, żeby w końcu miały okazję odpocząć. Ifryn otoczyli zaciekawieni słuchacze: pięciu mężczyzn z jej grupy, Tharasia i Starszy Wioski, lecz przez kilka chwil nie zwracała na nich uwagi. Siedziała w milczeniu, tuląc swego synka. Mogła myśleć jedynie o Azarim. Chłopczyk zaciskał drobniutkie paluszki na jej włosach i gulgotał radośnie, wyczuwając znajomy zapach matki. Kiedy odsunęła twarz, żeby spojrzeć w zadowolone, duże, błękitne oczy, wybuchnęła bezradnym płaczem. — Co się stało? — zapytał zaniepokojony Southan. — Nic mu nie jest, prawda? Miał naprawdę dobrą opiekę. — Wiem — wykrztusiła szlochając. — Nie o to chodzi. — A o co? Opowiedz nam wszystko. — Otarł jej łzy, a troska malowała mu się na twarzy. Ifryn relacjonowała wydarzenia, gwałtownie wyrzucając z siebie słowa. Większość z tego, co mówiła, brzmiało niewiarygodnie nawet dla jej uszu. Zdumionych słuchaczy ogarniały na przemian wątpliwości i przerażenie. Ifryn skończyła opowieść z wyraźną ulgą. Teraz ciężar decyzji nie spoczywał tylko na niej samej. Czuła wewnętrzną pustkę i kompletne nieprzygotowanie do zapalczywej dyskusji, którą wywołała. Pierwszym zaskoczeniem była reakcja Southana.
— Musimy powrócić do Xantium z Azarim. To może okazać się naszą jedyną szansą na zwalczenie zła... — powiedział. — Jeśli tego nie uczynimy, pozostanie nam w s z ys t kim życie w nie kończącym się, wszechogarniającym przerażeniu. — Oszalałeś! — wybuchnął ze złością Kerrell. — Chcesz położyć na szali życie swego syna. Wyraźnie dokładnie tego pragnie Verkho. Nawet jeśli rzeczywiście istnieje nadzieja na odebranie z powrotem Azariego, jest równie prawdopodobne, że dając chłopca, pomożemy złu, o którym mówisz, odnieść ostateczne zwycięstwo. — Rumieniec oblał opaloną twarz generała. Nie leżało w jego zwyczaju sprzeciwiać się cesarzowi tak zdecydowanie. — Dlaczego Azari jest tak ważny? — spytał stanowczym, lecz pełnym uczucia głosem. Southan milczał, zbyt zaszokowany wybuchem przyjaciela, więc odpowiedzi udzieliła Tharasia. — Umysł Azariego posiada osobliwy talent, który sprawia, że jego magia wychodzi poza granice znanego nam świata — powiedziała. — Dla niego czas jest czymś elastycznym, nie tak stałym jak dla nas. Czyni to z chłopca wartościową nagrodę. Bez Azariego możemy nigdy nie pokonać zła, lub nawet zmierzyć się z nim jak równy z równym. — Nonsens! — wykrzyknął Kerrell z niedowierzaniem. — To tylko niemowlę! Nie przeczę, że musimy pokonać Verkho — kontynuował, uspokajając się nieco — ale poświęcanie dziecka zakrawa na szaleństwo. Wolałbym dać sobie odciąć rękę niż oddać Azariego! — Czy również odciąłbyś serca całej ludzkości? — skontrował Southan. — Do tego właśnie doprowadziłaby nasza bierność. — O ile tak zwana przepowiednia jest prawdziwa — sprzeczał się Kerrell. — Trzeba po prostu znaleźć inne rozwiązania. — Nie ma takowych — odparł cesarz. — Już o tym rozmawialiśmy. Nie zniszczymy Verkho dostępnymi nam siłami. Wszystkie umiejętności wojowników wydają się bezużyteczne — dodał szorstko. — Magia to nasza jedyna nadzieja. — Jaka magia? — zażądał wyjaśnień Kerrell. — Ifiryn jej nie posiada, a my sami dysponujemy śladową ilością. Jedyny z nas, w którym prawdopodobnie tkwi dość talentu, to Azari, a my chcemy go stracić! — Na pewno istnieje jakiś sposób... — zaczął Southan z odrobiną niepewności. — Wróżba musi coś oznaczać. Kerrell potrząsał głową, przybierając ponury wyraz twarzy. Podczas sporu dwóch mężczyzn pozostali słuchali w milczeniu, ale teraz Ifryn ponownie zabrała głos: — Proszę, Kerrellu. Liczymy na twoją pomoc. Zidon powiedziała: „Patrz na generałów". — Generałów — powtórzył, zwracając uwagę na liczbę mnogą. — Nie chcę w tym brać udziału — dodał ze spuszczonym wzrokiem. — W jaki sposób zebrać taką wyimaginowaną, niepokonaną armię? To absurd.
— Jesteś jedynym generałem, jakiego mamy — odparła. — Tak jak ja jestem jedyną siostrą bliźniaczką. Nie znaczy to, że musimy się poddać. — Nie poddaję się! — wrzasnął zapalczywie, po czym zacisnął zęby, przełykając głośno ślinę, i odwrócił głowę. Ifryn zapragnęła objąć go, lecz nie znalazła w sobie dość siły, by się poruszyć. Niespodziewanie Grongar przerwał ciszę. — Co ty o tym sądzisz, Tharasio? — spytał spokojnie. — Po Ifryn jesteś najbardziej wtajemniczona. Czy wierzysz bogini? — Muszę — odpowiedziała mądra kobieta. — Zbyt wiele spraw pasuje do siebie. Brak magii u Ifryn, jej wyjątkowa zdolność dotykania reliktów, historia z Verkho oraz moja własna reakcja na Azariego. Mogłabym dalej przytaczać, lecz przecież znacie fakty. Siostry z opactwa nie wątpią w prawdziwość słów Zidon, co też ma duże znaczenie. Los matki przełożonej natomiast świadczy niezbicie, że w Xantium rzeczywiście jest zła moc, którą należy zwalczyć. Nigdy nie można całkowicie ufać wróżbie, ale widziałam już dość na własne oczy, aby traktować poważnie doświadczenie Ifryn. Podczas gdy Tharasia mówiła, cesarzowa nagle zdała sobie z czegoś sprawę. — Zidon chce, żebyśmy wygrali! — wykrzyknęła. — Oczekiwany przez nas rezultat jest taki, jakiego ona sobie życzy. Z pewnością bogini pomoże nam, jeśli będzie mogła, i pokaże, jak użyć magii. — Z twojej opowieści wynikało, że Zidon pozostaje obojętna na losy ludzkości — stwierdził Kerrell już całkiem spokojnym głosem. — Liczy się dla niej jedynie wynik. Nie dba o to, kto lub jak wielu zginie. Czy naprawdę spodziewasz się pomocy z takiego źródła? Jego chłodna, zdystansowana odpowiedź odniosła większy skutek niż wcześniejszy wybuch. Nagła nadzieja Ifryn uschła, zanim zdążyła się ukorzenić. Wtedy też zwykle wolno myślący Southan w końcu zrozumiał wszelkie konsekwencje postępowania, za jakim się opowiadał. — Mój syn — szepnął. — Bogowie, jak to możliwe? — Zniknęła cała jego wcześniejsza pewność i Ifryn zdała sobie sprawę, że tylko do niej będzie należała ostateczna decyzja. Myślała o pytaniach pozostawionych bez odpowiedzi. Gdzie żyła jej bliźniacza siostra? Gdzie znajdowały się światła przewodnie? Czy wojownicy, których zapowiedziała Zidon, naprawdę istnieli? Jakie kwiaty miały wyrosnąć na wschodzie? Cała wypowiedź bogini tonęła w mrokach tajemnicy, a Ifryn nie miała do kogo zwrócić się po radę. Chyba że... — Jest jedna osoba, której się jeszcze nie pytaliśmy — powiedziała cicho. — Kto taki? — spytał Southan. — Alasia. Wcześniej zapomniano o rozmowach Delmege z Zephią, lecz teraz pomysł skontaktowania się z kimś lepiej rozumiejącym coś tak ulotnego jak wróżba wydawał się niezwykle ciekawy. Delmege zgodziła się z radością, nie bacząc na to, jak bardzo wyczerpała ją ostatnia wizyta ducha babci. Iftyn,
nie chcąc wystawiać córki na jakiekolwiek zaniepokojenie, poprosiła wszystkich z wyjątkiem Southana, Kerrella i Tharasii o opuszczenie izby. — Maleńka, pragnę porozmawiać z Alasią. Czy zdołasz sprawić, żeby babcia stała się pośrednikiem? — Babcia nie lubi Alasii — odparła Delmege — ale spróbuję. — Dobrze, lecz nie przejmuj się, jeśli ci nie wyjdzie. To nie ma znaczenia — skłamała Iftyn, próbując okazać spokój. — Czy potrzebujesz kolczyków? Delmege skinęła głową i Iftyn wręczyła jej klejnoty. Ku zdziwieniu wszystkich duch Zephii pojawił się natychmiast na środku izby, wpatrując się intensywnie w Delmege. Jak zwykle zjawa wyglądała na poirytowaną, a jej usta poruszały się bezgłośnie. — Mówi o czasie! — zrelacjonowała dziewczynka, marszcząc brwi w skupieniu. Stojąca obok Iftyn szepnęła córce do ucha: — Powiedz, że musimy zadać Alasii kilka pytań. Spytaj, czy babcia może nam pomóc. Delmege przekazała wiadomość, a następnie powtórzyła słowa Zephii: — Pyta, co chcecie od tej szalonej kobiety? Uczyni to jednak — dodała szybko. — Dowiedz się, czy Alasia zna przepowiednię, która mówi, że trzeba zabrać Azariego z powrotem do Xantium. Wkrótce nadeszła odpowiedź. — Wróż... wróż... — Wróżba? — pomogła jej Iftyn. — Tak — przytaknęła Delmege. — Stanowi część umysłu wszystkiego. Alasia widziała twój powrót. Jest to jedyny sposób na ocalenie światów, lecz również jedyny sposób, żeby je zniszczyć. Wybór należy do ciebie. — Powieki dziewczynki opuszczały się powoli. Zaczęła niewyraźnie wymawiać słowa. Zanim Iftyn zdążyła sformułować następne pytanie, córka przemówiła ponownie, powtarzając wypowiedź zjawy. — Babcia mówi, abyś wróciła do miasta i pomogła jej odnaleźć dziadka. Wtedy duch zniknął, a Delmege osunęła się w ramiona matki. Ifryn delikatnie położyła dziewczynkę na łóżku, a następnie spojrzała na Kerrella. — Czy sądzisz, że Delmege, Zephia, Alasia sprzysięgły się, żeby nas oszukać? — spytała cicho. Kerrell milczał. — Wracamy — oświadczyła Ifryn. Nikt nie sprzeciwił się jej decyzji.
Tej nocy, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, w wiosce pojawiły się wilki, lecz ich napaść spowodowała więcej strachu niż rzeczywistej szkody. Nikt nie został ranny. Tylko kilka zwierząt domowych padło ofiarą drapieżników. Niespodziewana dzikość symbolizowała jednak zmiany, jakim podlegał świat. Ochrona ze strony opactwa zaczynała zawodzić. Dla mieszkańców kotliny nadchodziły mroczne czasy. Atak sprawił, że następnego ranka, gdy podróżnicy przygotowywali się do wyruszenia w dalszą drogę, atmosfera w wiosce wydawała się ponura i złowieszcza. Nastrój polepszył się nieco po rozmowie pomiędzy Grongarem a Tharasią. — Powiedz mi, proszę — rzekł barbarzyńca — dlaczego uśmiechnęłaś się, kiedy sprawdzałaś, czy posiadam magię? — Wyobrażałeś sobie mnie nagą — odparła mądra kobieta. — Niektóre umysły są bardziej przejrzyste niż inne. — Podobało mi się to, co ujrzałem! — rzucił Grongar, szczerząc zęby nie zmieszany. — Bądź zatem wdzięczny swojej wyobraźni — powiedziała uśmiechając się, świadoma, że kilka osób słuchało z rozbawieniem i zainteresowaniem. — Nie — odparł stanowczo. — Mam dobre oczy i potrafię wiele wywnioskować z dotyku kobiecej ręki. — Jestem o tym przekonana — zgodziła się uprzejmie. — Żywię tylko nadzieję, że posiadasz również inne talenty. Będziesz potrzebował ich wszystkich tam, dokąd zmierzasz. — Gra toczy się dalej — stwierdził, kiwając głową. — Cokolwiek się zdarzy, nikt przynajmniej nie powie, że Grongar nie uczestniczył w niej do samego końca. Wkrótce potem podróżnicy odjechali, żegnani szczerymi życzeniami powodzenia. Wieśniacy słyszeli opowiadania o wydarzeniach z opactwa i w pełni zdawali sobie sprawę ze znaczenia podróży. Jakiś czas później Ifryn, przypadkiem obróciwszy się w siodle, spojrzała w kierunku gór. Ciemne trójkątne kształty kołowały nad odległym horyzontem i chłód prawdy wypełnił serce cesarzowej. Będziemy potrzebowali wiele szczęścia, pomyślała ponuro.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Niektóre porosty są jadalne, niektóre owady mogą być spożywane, a poza tym wciąż jest woda. Są zimne jajka porzucone przez ptasich rodziców, którzy są mniej zwinni niż moi przyjaciele, lecz takiego jedzenia nie potrzebuję. Po co napychać żołądek, jeśli inne organy powoli głodnieją?
Teraz, kiedy czerwone oddziały stłamsiły beznadziejny opór i miasto znalazło się pod całkowitą kontrolą, Verkho zastanawiał się, czy usunąć kopułę. W końcu zdecydował pozostawić ją w tym samym miejscu. Olbrzymia kula niczym symbol jego triumfu wyrastała przed wszystkimi, którzy przebywali w Xantium i poza jego granicami. Widoczna z oddali, owiewana zrodzonym w jej otchłani ciepłym wiatrem przypominała o mocy emanującej z serca nowego Imperium. Utrudniała jednak pracę telepatom, lecz nie było to już takie istotne. Harios nadzorował wszystkie talenty, którym oczywiście udało się przeżyć szok związany z nadejściem Gara. Nie miało znaczenia, że kilka z nich wypaliło się, ponieważ dysponował mnóstwem innych. Od czasu, kiedy oddalone terytoria Imperium znów oddawały należny hołd, wymiana tych nieużytecznych nie stanowiła problemu. Verkho władał obecnie mocą, dzięki której każdy, nawet o niewielkim poziomie talentu, mógł zostać zmuszony do użytecznej służby. Przed samozwańczym cesarzem stały dwa zadania. Pierwsze polegało na odrestaurowaniu Xantium, a przynajmniej Dworu. Miejsce to spełniałoby funkcję centrum wszelkich zabaw. Sam Verkho nie nadużywał radości doczesnego życia, mimo nieśmiałych prób ze strony dawnych kochanek. Zdawał sobie jednak sprawę, że kuszące odaliski oraz inne uciechy stanowiłyby atrakcyjną nagrodę dla jego podwładnych, a tak zorganizowany Dwór powtórnie uczyniłby miasto obiektem zazdrości cywilizowanego świata. Aby zrealizować to zamierzenie, osobiście zarządzał dobrami pozostałymi w obrębie Xantium. Starał się też odnowić połączenia z dalekimi krainami. Wysyłał tam ogromne konwoje, które pokonywały Martwe Ziemie w celu ściągnięcia do stolicy przedmiotów zapewniających niewyobrażalny luksus. Chociaż pierwsze dostawy statkami jeszcze nie dotarły, to z niecierpliwością ich oczekiwano, a większość raportów przysyłanych od posłańców wydawała się zadowalająca. Jego emisariusze najwidoczniej zrobili duże wrażenie, które zawsze mogło być wzmacniane. Verkho uśmiechnął się zachłannie na samą myśl. Jedynie jego własna fantazja ograniczała różnorodność sposobów perswazji. Oczywiście nie obyło się bez pewnych uchybień. Wręcz zabawne wieści z prowincji Nadal dary początek poważnym wątpliwościom co do przymierza z Serchallem Noyem. Verkho przewidział ucieczkę Southana. Wywołała w nim dziwną mieszaninę odczuć: było to zadowolenie połączone z oczekiwaniem i strachem. W meldunkach napływających ze wschodu, a szczególnie z Agrei i Tilesii, donoszono o inwazji barbarzyńskich hord HareshalKetha, lecz Verkho nie zmartwił się zbytnio. Siła militarna nie stanowiła dla niego zagrożenia. Wkrótce nawet Haresh zda sobie z tego sprawę, lecz mimo wszystko przeszkody w odbudowywaniu Imperium wprawiały samozwańczego cesarza w zły nastrój. Prędzej czy później Haresh dostanie nauczkę, lecz póki co, ta przyjemność musiała zaczekać. Zalys zastanawiała Verkho i niepokoiła zarazem. Focus poinformowała o poważnym odpływie
mocy na tę przeklętą wyspę, lecz posłaniec najprawdopodobniej musiał dokonać kolejnych demonstracji potęgi nowego pana. Nie przesyłał wiadomości od kilku dni i to wzbudzało podejrzenia. Absurdalna zdawała się myśl, że mógł zostać pokonany przez wieśniaków. Przekupstwo nie wchodziło w rachubę. Więc co się z nim stało? Duża odległość sprawiała, że wyjaśnienie tej tajemnicy zajęłoby zbyt wiele czasu, ale nawet ze względu na dostęp do bursztynu należało wkrótce rozwiązać zagadkę. Wyjąwszy te stosunkowo niewielkie zmartwienia, wszystko przebiegało według planu. W obrębie Xantium sytuacja poprawiała się z dnia na dzień, w miarę jak do miasta powracała cywilizacja. Tutaj jednak również pojawiły się pewne małe przeszkody. Niektórzy dworzanie, nawet ci bez znaczącego talentu, postradali zmysły. Inni zaś podchodzili do czerwonej kopuły ze strachem, wykrzykując obelgi. Najwyraźniej traktowali ją jak mur więzienny, a nie tarczę ochronną. W zewnętrznych rejonach miasta nadal grasowały monstrualnych rozmiarów zwierzęta. Verkho wiedział, że ma to jakiś związek z Garem, ponieważ ów bóg był strażnikiem wszelkich istot żywych. Nowy cesarz zdecydował pozwolić mieszkańcom Xantium zająć się groteskowo powiększonymi szkodnikami, nagle oszalałymi stworzeniami domowymi i trzema pozostałymi morskimi smokami. Jego wojownicy z pewnością poradziliby sobie z takim zagrożeniem, jeśli zaistniałaby konieczność, ale póki co nie chciał zadzierać z uśpionym bogiem, od którego czerpał swą moc. Tak czy inaczej Xantium należało do Verkho i mógł władać nim wedle swojej woli. Drugie ważne zadanie kanclerza wiązało się z przygotowaniami na powrót Southana, a w szczególności Azariego, gdyby w ogóle ośmielili się przybyć! Jeśli Verkho odczytał przepowiednię poprawnie — a nic z rzeczy, o których dowiedział się w górskim opactwie piętnaście lat temu, nie okazało się jak do tej pory fałszem — to w momencie kiedy Azari zostanie oddany mu bez oporu, posiądzie w końcu niewyobrażalną szansę zostania bogiem. Ostateczna przeszkoda do jego boskości mogła zostać usunięta wraz z podarowaniem mu długo oczekiwanego dziecka o wyjątkowych talentach. Istniały jednak pewne pułapki. Chociaż chciwość nie zaślepiała całkowicie okrutnej inteligencji Verkho, to pragnienie absolutu okazało się silniejsze od niego. Nieśmiertelność była tylko jedną z nagród. Czyż nie znajdowała się w zasięgu ręki? Przypuszczalnie wystarczyło jedynie odpowiednio użyć swej boskiej mocy. Oczywiście istniała możliwość, aczkolwiek niewielka, że Southan nie pojawi się w Xantium, a wtedy — jeśli ufać przepowiedni — cały świat śmiertelników dostanie się we władanie Verkho na nieograniczony czas. Kilka wątpliwości czaiło się w szalonym umyśle samozwańczego imperatora, co skłaniało go do wyboru mniej ryzykownego rozwiązania. Nie dało się bowiem wykluczyć prawdopodobieństwa, że gdyby Azari rzeczywiście powrócił, Verkho mógłby stracić wszystko, co uzyskał przez długie lata wysiłku, planów i intryg. Wątpił, żeby Southan miał na tyle odwagi, aby zawitać do miasta niewrażliwego na ciosy i stanąć twarzą w twarz z jego oczywistym władcą, lecz jeśli by to uczynił, nic nie powinno stanąć na drodze do ostatecznego zwycięstwa Verkho. Kanclerz zastanawiał się niegdyś nad zredukowaniem cesarskiego syna do czegoś mniejszego niż zwierzę, do postaci bezmyślnej zabawki, przez podanie odpowiedniej trucizny. Wtedy jednak Verkho nie był świadom pełnego znaczenia Azariego i nie miał pojęcia, w jaki sposób trujący specyfik wpłynąłby na talent dziecka. Nieco później, gdy dzięki talizmanowi poszerzył swoją wiedzę, myślał po prostu o zabiciu chłopca i próbie osiągnięcia ostatecznego celu przez wykorzystanie własnych umiejętności, lecz wydarzenia potoczyły się w innym kierunku. Obecnie Verkho z zadowoleniem
pozostawił losowi ewentualną możliwość konfrontacji. Stąd brało się jego rozbawienie spowodowane ucieczką Southana z Nadal. Gra przedłużyła się odrobinę. Oczywiście poszukiwania prowadzone przez matkę przełożoną, chociaż niezdarne, oznaczały, że prawdopodobnie Southani jego przyjaciele byli już świadomi wyboru, przed którym stanęli. Rozgrywka z telepatycznym intruzem stanowiła łatwe i przyjemne zadanie, którym Verkho zajął się osobiście. Zastanawiał się, jaki wpływ miałaby na Southana wiedza zawarta w katakumbach opactwa, oczywiście zakładając, że uzyskałby do niej dostęp. Być może, myślał nowy cesarz, Southan jest teraz obłąkanym, czołgającym się wrakiem i wszystkie moje przygotowania są bezcelowe. Nie był pewien, czy myśl tę powinien uważać za radosną czy denerwującą. Wtedy spojrzał swymi błyszczącymi, srebrnymi oczyma na talizman — oko Gara i wyszczerzył zęby, wyczuwając jego moc. — Niech przybędzie! — wykrzyknął głośno. — Jak mógłbym przegrać? Gar usłyszał słowa, gdy rozbrzmiewały w przestrzeni pomiędzy światami, którą obecnie zamieszkiwał. Zaśmiał się cicho, lecz poczuł wzbierającą w nim złość z powodu zarozumiałości tego nieistotnego człowieka, tego robaka. Nadejdzie czas, i to wkrótce, kiedy Verkho zrozumie głupotę swego zuchwalstwa. Gar został uwięziony nie tylko w otchłani ciemnego morza, lecz również w obrębie pewnej fizycznej formy. Teraz, gdy jego oko, jego duch odzyskał wolność, pozostało mu jedynie zjednoczyć odnowioną duszę z ciałem, które musiał zajmować, a wtedy odzyska boską wolność. Zdarzyć się to miało w przeciągu kilku uderzeń serca, niesłychanie małej cząstki czasu nazywanej przez śmiertelników dniami. Czuł wyraźnie jak jego ciało należące do tej rzeczywistości rośnie w siłę, przygotowując się do ostatniej wyprawy. Wkrótce odleci i już nic nie powstrzyma go od dołączenia do panteonu. Stanie wtedy oko w oko z Meyu. Na tę konfrontację Gar czekał od wieków. Mógł jednak zagrać o dużo większą stawkę. Jeśli ten idiotyczny człowieczek wszystkiego kompletnie nie poplątał, istniała niemała szansa, że Gar nie tylko powróci na panteon, lecz ogłosi się jego wiecznym panem, niezniszczalnym przez czas, światy ani nawet prawa. Ta perspektywa wydawała się zbyt ponętna, by ją zlekceważyć i naprawdę warta cierpliwości. Zidon miała rację. Opłacało się czekać przez długie, zimne wieki. Czas zesłania dobiegł końca. Z dala od Xantium przepastna paszcza zaczęła się poruszać. Alasia wydawała się teraz bardziej ulotna niż duchy, jedyni jej kompani od czasu, gdy została uwolniona z lochów przez strażnika więziennego, który żywił próżną nadzieję, że kobieta pomoże mu wyjść spod czerwonej kopuły. Jej drobna postać zdawała się pozbawiona krwi — tylko kości i skóra; włosy zaś przypominały świetliste smugi. Delikatny powiew wiatru powinien ją zdmuchnąć i unieść niczym pierzaste nasionko, a jednak nic podobnego się nie stało. Alasia przechadzała się po Iglicach, podczas gdy nietoperze kołowały w czerwonawym powietrzu, a dzwony regularnie wzywały ją do spełnienia obowiązku. Tak wiele działo się poza magiczną kopułą, że jej motyli umysł rzadko odbierał wyraźnie sygnały pochodzące od przyjaciół. Czasami tylko rozmawiała z Zephią. Cieszyła się, że to, co mówi, znajduje chętne do słuchania uszy.
Alasia nie była w stanie nawet ostrzec swej siostry z opactwa i teraz bolała bardzo nad jej uwięzieniem. Nie wiedziała, jakie konsekwencje może przynieść ingerencja w boskie sprawy. Niekiedy marzyła, żeby płomienie świateł przewodnich mogły przeświecać przez bariery utworzone dookoła jej świata, lecz starała się odrzucić wszelkie egoistyczne pragnienia. Jakie miała prawo do spokoju, gdy ciemna chmura niepewności i zła rozciągnęła się całunem ponad wszystkimi światami? Alasii brakowało kontaktu, ich ciepła oraz głosów. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzy światełka przewodnie... w tym lub innym życiu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Świat porusza się, podczas gdy one zastygają nieruchome, lecz nie widzę juz we mgle ruchu, przyćmienia czasu. Nieznajomy przyjdzie do nich, tak jak kiedyś do mnie przybywał. Jego świątynia nie ma dzwonów ani płonących znaków. Jest daleko.
Duch Guylanda Braka, zgodnie z przewidywaniami Bowena, czekał na nich u podnóża skalistego szczytu. Nietypowo zdecydował się pozostawić ślady swych śmiertelnych ran i jego twarz, z silnie zarysowaną szczęką, przedstawiała obraz nieszczęścia. Niebieskie oczy, tak intensywnej barwy, że za życia młodzieńca wydawały się prawie ciemne, obecnie przybladły nieco, lecz nadal wyrażały obsesyjną stanowczość. Jego wzrok był iście hipnotyzujący zarówno przyjaciela jak i wroga. Duch stał z widmowymi rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Stopy mocno przywierały do twardej ziemi, jak gdyby znajdował się na straży. Obserwował powolne zbliżanie się wierzchowca niosącego Gaye i Bowena. — Czy to on? — szepnęła Gaye. Wyczuwała obecność ducha przepełnionego mściwością oraz szałem, lecz nie mogła dokładnie wyobrazić sobie postaci. — Tak, to ten, którego widziałem. — Coraz częściej podczas ich wędrówki Bowen zauważał, że umie przepowiadać wydarzenia. Nie zastanawiał się nad tym, traktując swój rosnący talent naturalnie, lecz wizja oczekującej zjawy wydała się podwójnie złowieszcza. Zniekształcona twarz była dziwnie znajoma, a jednak Bowen nie potrafił jej rozpoznać. Dlaczego znaleźli się w tym miejscu? Czego chciał strażnik ze szczytu góry? Tutaj z pewnością nie widzieli żadnych kół. Bowen zatrzymał konia przed niewzruszonym widmem. Powietrze stało nieruchome. W panującym chłodzie oddech zwierzęcia tworzył małe chmurki pary. Wysokie partie gór pokrywał śnieg, co zwiastowało, że wkrótce przełęcze tego surowego rejonu również okryją się białą szatą. Przez pewien czas nikt nie poruszył się ani nie przemówił. Bowen wiedział, że następny krok należy do Gaye. On przyprowadził ich tutaj, lecz ona oceni zarówno miejsce jak i strażnika. Jego niewidoma ukochana siedziała za nim w siodle. Gdy zaczęła drżeć, zdał sobie sprawę z jej zaniepokojenia. Przeklinając swoją bezmyślność Bowen zeskoczył z konia, po czym z łatwością zsadził dziewczynę. Ucałowawszy zalane łzami policzki, przytrzymał Gaye w ramionach, aż przestała płakać. Duch obserwował wzruszającą scenę, a wyraz jego twarzy stawał się coraz bardziej delikatny, w końcu zaś całkowicie zdumiony. Czujesz to? — Tak. Jak możesz wytrzymać? — odparła głośno Gaye. Słyszysz mnie? Widmo wydawało się teraz absolutnie zaskoczone. Więc jednak żyjesz! Czy to cud? — Twoja rodzina, przyjaciele... na twoich oczach... och... — Gaye zaczęła znowu płakać.
Ten skalisty szczyt stanowi świątynię, wyjaśnił ponuro. Jest zbudowana ze wspomnień, nie z kamienia. Wszystko inne minęło. — Minęło — powtórzyła Gaye. — Nawet ich duchy. Ze wszystkich światów. Unicestwione, zgodził się widmowy mężczyzna, z trudem kontrolując palącą złość. Przysięgałem wziąć odwet, lecz nie udało mi się pomścić bliskich. Jestem teraz bezsilny. Ogarnęła go wyraźna frustracja. Verkho nadal żyje. — Jeśli on wygra, taki los czeka każdego z nas — powiedziała, boleśnie świadoma własnych słów. Bowen bacznie obserwował Gaye. Łączyła go ogromna więź z ukochaną, więc z jej reakcji domyślał się treści niemej rozmowy, lecz wciąż chciał się dowiedzieć szczegółów. — Kim on jest? — szepnął. Nazywam się Guyland Brak. W Xantium przybierałem jednakróżne imiona. Większość ludzi znała mnie jako Martyna Waysingera, lecz mówiono o mnie Swordsman. W jego głosie wyczuwało się dumę. Gaye przekazała słowa ducha. Bowen skinął głową. Poznał Swordsmana podczas swego pobytu w Xantium, w czasie gdy uległ szaleństwu. Pojawił się tam również jego brat Sagar. Mimo to, minione dni wydawały się dziwnie nieuchwytne, jakby spotkał tych dwóch w innym życiu. Z przyczyn dla siebie niezrozumiałych Bowen odczuwał, że ma wobec Swordsmana pewnego rodzaju dług, lecz nie pamiętał jaki i dlaczego, a zjawa nie wykonała żadnego naprowadzającego gestu. Całą uwagę skupiała wyłącznie Gaye. • Musimy pomóc pokonać Verkho — odezwała się niespodziewanie Gaye. — Uciekaliśmy, myśląc wyłącznie o sobie. • Ale tylko ty się dla mnie liczysz — zaprotestował. • A dla mnie ty — odparła — lecz jeśli Verkho zwycięży, stracimy siebie nawzajem, wszystko przepadnie! Rozkazuj!, zakrzyknął cicho Swordsman. To również moja sprawa. Jeśli mogę okazać się użyteczny... — Istnieje tutaj koło — oświadczyła Gaye, sprzeciwiając się opinii Bowena — lecz jest ostatnim z tego rodzaju, poza normalnym wzorem. Będzie to punkt zborny wszystkich światów. Razem zadbamy, Martynie, by ich poświęcenie nie poszło na marne. — Koła jednak mogą być złe — rzekł Bowen. — Skąd pewność, że to... — Wiem — powiedziała stanowczo. — Nie mieszaj nienawiści ze złem. Nienawiść Martyna jest jego jedyną bronią. — Niech i tak będzie — powiedział, akceptując decyzję, lecz nie rozumiejąc jej w pełni. — Co
teraz mamy robić? — Czekać na odpowiedni czas. Kiedy przyjdzie wołanie, odpowiemy. Swordsman wzniósł ręce ku niebu. Słuchajcie, przodkowie!, zawołał i mimo że tylko Gaye sły szała krzyk ducha, jego pragnienie było tak silne, iż nawet do Bowena dotarło echo nierealnego głosu. Słuchajcie, bogowie bez wiary! Mogę być instrumentem losu niszczyciela. Zmiażdżę go lub sam zostanę zniszczony. Szczyt stał się na moment wzgórzem labiryntu, miejscem czci, modlitwy, tortur i śmierci. Ołtarze, wieżyce, lochy oraz korytarze wyrosły ze skały. Wspomnienia śpiewały w tunelach i grobowcach. Nagle obrazy zniknęły, Swordsman również. Jedynie przenikliwy odgłos chłodnego wiatru, który zrodził się podczas rozmowy, grał swą melodię w uszach dwojga kochanków. Gaye drżała, wyraźnie zmęczona. Bowen, zdjąwszy płaszcz, delikatnie otulił nim dziewczynę. — Chodź — odezwał się łagodnie. — Musimy znaleźć schronienie na noc. Gaye bez słowa pozwoliła, by wyprowadził ją ze świątyni zaginionego. Podczas gdy Gaye wraz z Bowenem szukali schronienia w górzystym chłodnym rejonie północy, inny podróżnik również przygotowywał się do godzin ciemności, lecz jego otoczenie wyglądało całkiem odmiennie. Wędrówka doprowadziła go w pobliże środka Wielkich Równin, nizinnego pofałdowanego terenu będącego sercem wschodniej części Imperium. Wciąż podążał na wschód, choć większość świata zdawała się zmierzać w przeciwnym kierunku. Równiny sprawiały wrażenie zbyt żyznych, by ich mieszkańcy opuścili te obszary bez powodu. Na drogach tłoczyli się uchodźcy ze wschodu. Uciekali przed barbarzyńskimi hordami HareshalKetha, który, jeśli wierzyć pogłoskom, zdążył już przekroczyć wschodnie granice Tilesii oraz Agrei, a obecnie oblegał Idiron z północy i południa. Według powszechnej opinii, Haresh zmierzał na zachód, by podbić wszystkie ziemie należące niegdyś do Imperium xantyjskiego. Na Wielkich Równinach strach przed wydarzeniami w Xantium i wpływem posłańców Verkho gasł wobec bezpośredniego niebezpieczeństwa ze strony napawającego grozą przywódcy barbarzyńców. Pozbawieni protekcji armii cesarskiej, ludzie nie zamierzali czekać na gwałtowny atak i uciekali na tereny położone dalej na zachód, zabierając ze sobą, co tylko mogli unieść. Dochodziło do rabunków i morderstw, jako że uciekinierzy stanowili łatwy łup dla pozbawionych skrupułów mieszkańców wschodu. W konsekwencji wielu podróżnych łączyło się w grupy, tworząc olbrzymie konwoje chronione przez najemnych wojowników, chętnych za odpowiednim wynagrodzeniem strzec ich mienia. Z tego powodu samotna wyprawa Baylina podróżującego w kierunku przeciwnym uchodziła za zjawisko podwójnie niezwykłe. Starał się jak najbardziej zmniejszyć ryzyko, nosząc wyświechtane ubranie, przez co sprawiał wrażenie człowieka nie wartego rabunku. W rzeczywistości posiadał dość znaczną sumę pieniędzy, które stanowiły jedyny argument w jakichkolwiek negocjacjach. Każdy wnikliwy obserwator dostrzegłby, że jego konie, mimo specjalnie zaniedbanego wyglądu, były w istocie wspaniałymi wierzchowcami, zbyt dobrymi jak na biednego wędrowca. Na to jednak Baylin nie mógł nic poradzić.
Jechał dość szybko i w konsekwencji wyprzedził wieści z Nadal, gdzie wciąż spodziewał się Southana wraz ze świtą, lecz gdyby nawet był świadom rzeczywistego stanu rzeczy, postąpiłby podobnie. Pomoc Haresha uznał za ostatnią nadzieję na pokonanie magii Verkho. Zdecydował się odnaleźć charyzmatycznego wojownika, którego do tej pory nie widział nikt w obrębie granic Imperium xantyjskiego. Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje życie, lecz traktował niebezpieczeństwo jako wyzwanie, jedno z wielu, jakie podejmował podczas swych licznych ekspedycji. Planował dotrzeć bezpośrednio do Idironu i zatrzymać się w Ochido — stolicy królestwa. Zamierzał tak uczynić, ponieważ wiedział, że prędzej czy później Haresh tam dotrze. Gdyby inwazja następowała szybciej, niż zapowiadały pogłoski, istniałaby szansa zagrodzenia Hareshowi drogi na następnym etapie podboju w kierunku zachodnim. Baylin uśmiechnął się na myśl o realizacji tego planu. Wysunąłby przywódcy barbarzyńców propozycję, która byłaby na wpół obietnicą, na wpół groźbą. Nie, nie groźbą, poprawił się, lecz ostrzeżeniem. Haresh prawdopodobnie nie zareaguje pozytywnie na groźbę. Mógł obiecać, że bez stawiania oporu czy jakichkolwiek warunków oddadzą obszary leżące na wschód od Martwych Ziem pod bezpośrednie władanie Haresha oraz że nie przeszkodzą barbarzyńcy w prowadzonym handlu z prowincjami położonymi na zachód. Ta ostatnia sprawa byłaby korzystna dla obu stron. Odciążyłaby Haresha od ponoszenia kosztów i niedogodności związanych z dostawami na oddalone placówki. Punkt sporny dotyczył kwestii, czy Southan zgodziłby się na warunki tej uniwersalnej współpracy, lecz Baylin nie widział powodu, żeby wspominać o swoich niepewnościach. Poza tym sama ugoda raczej nie stanowiłaby wystarczającej pokusy dla ich wroga. Jak zauważył Kerrell, oferowali Hareshowi coś, co z pewnością wierzył, że i tak znajdzie się w jego posiadaniu. Biorąc jednak pod uwagę wieści o czarach Verkho, należało mieć nadzieję, iż Haresh przynajmniej rozważy proponowany układ. Możliwe że zastanowi się, czy nie warto zawrzeć nawet krótkotrwałego sojuszu, aby pozbyć się nieoczekiwanego zagrożenia. Haresh uchodził za mistrza taktyki wojennej, zdolnego do niewyobrażalnej brutalności, ale także za człowieka bogobojnego i przesądnego. Baylin miał zatem nadzieję, że uda mu się swymi opowieściami przekonać okrutnego wodza do udzielenia Southanowi pomocy. Ostatecznie pragnął przynajmniej przeżyć, aby móc zrelacjonować swoje niepowodzenie. Podróżnik zdawał sobie sprawę z niełatwego położenia, w jakim się znajdował. Na duchu podtrzymywała go wiara w skuteczność zuchwałego, a zarazem dyplomatycznego postępowania. Tymczasem bacznie nastawiał ucha na pogłoski i prawdziwe wieści nadchodzące wraz z uciekinierami. Tej nocy trafił do brudnej, zniszczonej tawerny, której gości cechowała wzajemna nieufność wobec siebie. Miejsce to wypełniała atmosfera trwogi oraz podejrzliwości, więc minęło trochę czasu, zanim zdołał skłonić do rozmowy pewnego młodego człowieka o chytrych oczach. — Zatem przybywasz z Idironu? — zapytał spokojnie Baylin. — Tak, z Ochido. Z wielkim trudem tu dotarłem — odparł kwaśno młodzieniec. — Dlaczego? — Haresh maszeruje z południa, a jego generał z północy. Zamierzają zmiażdżyć miasto niczym orzech. Myślę, że do tej pory już to zrobili. Kiedy wyjeżdżałem, gadali, że Latif nie żyje. Zdążyłem umknąć tuż przed zatrzaśnięciem wrót. Żal mi tych, którzy się spóźnili.
— Kiedy przekroczyłeś granicę? — Dwanaście dni temu — odpowiedział. — Nie zatrzymam się, dopóki nie dotrę do zachodnich brzegów morza, a nawet dalej. Mówię ci, niektóre opowieści, jakie słyszałem o Hareshu, mroziły mi krew w żyłach. Wiesz, jak go teraz nazywają? Krwawy smok wschodu. Im więcej mil dzieli mnie od niego, tym lepiej! Baylin przytaknął, robiąc ponurą minę. Prawdopodobnie mężczyzna ma rację. Ucieczka przed smokiem wydawała się czymś rozsądniejszym, niż wtykanie głowy w paszczę, lecz determinacja podróżnika była zbyt silna.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Nigdy nie widziałam morza, lecz dryfowałam wraz z jego przypływami, płynęłam na falujących bałwanach, unoszona prądami wszystkich oceanów. Nigdy nie kwestionowałam jego siły. Księżyc również włada szaleństwem. Czy są czarownicy, którzy potrafiliby powstrzymać ostateczną falę?
Żywa, szara góra podniosła się z morza, zaciemniając wschodnie niebo i przyćmiewając wstające słońce. Tym razem całe Nkosa ujrzało olbrzymiego tytana i nikt, nawet Dsordas, nie mógł potraktować tego jako wywołaną nektarem iluzję Latchiego. Było to prawdziwie monstrualne stworzenie. Przez jakiś czas poruszało się wolno, jakby sprawdzając swoją siłę, a wyspiarze obserwowali ten widok z pełną trwogi fascynacją. Po chwili tajemnicza istota zmieniła położenie. Teraz obszerny trójkątny kształt zniknął, przekształcając się w stosunkowo cienką, wijącą się ku niebu linię widzianego z boku skrzydła bądź płetwy. W końcu to coś zaczęło się powoli pogrążać w głębinach, a następnie przyspieszyło, tym samym wysyłając w górę gigantyczną fontannę wody, która w migoczących promieniach słońca eksplodowała cicho tysiącami złotosrebnych kropel. Kilka chwil później do wyspy dotarł dźwięk jakby przewalającego się po falach grzmotu. Był dziesięć razy głośniejszy od huku najgwałtowniejszej burzy. Budynki zatrzęsły się w posadach, poluzowały się dachówki, zadrżała srebrna woda w porcie. Ludzie zakryli uszy bądź poupadali na ziemię, przerażeni i nieprzytomni. Dopiero kiedy ogłuszający wstrząs zaczął zamierać, wyspiarze zdali sobie sprawę z najgorszego z grożących im niebezpieczeństw. Yeori, który akurat znajdował się w porcie, zareagował jako jeden z pierwszych. — Uciekajcie od morza! — wrzasnął desperacko. — Wszyscy! Jak najdalej od wody! Natychmiast! W chaotycznym pędzie ludzie uciekali niczym szczury z tonącego okrętu. Większość z nich widziała zbliżającą się falę, więc nikt nie potrzebował zachęty do natychmiastowej ewakuacji. Olbrzymia, gruba ściana spiętrzonej, kotłującej się wody nieuchronnie nacierała na brzegi wyspy, połyskując w słońcu niczym w polerowanej stali. Nie trzeba było dużej wyobraźni, żeby przewidzieć siłę uderzenia i zniszczenia, jakie mogła spowodować. Przeżycie stało się teraz jedynym celem w tym okrutnym wyścigu ze śmiercią. Wyłącznie dzięki potężnym wydmom otaczającym lagunę Nkosa uniknęło całkowitej zagłady. Kiedy fala runęła, ziemia cofnęła się, przyjmując na siebie część przerażającego impetu i wysyłając ogromną kaskadę wody setki kroków w górę, ku niebu. Mimo to, przewalająca się dalej fala czyniła ogromne spustoszenie. Wiele budynków, już osłabionych latami podmywania, runęło i zostało zmiecionych, co spowodowało szkody w innych miejscach. Gdyby wydmy nie pochłonęły siły początkowego ataku, całe miasto przestałoby istnieć. Wiry tworzące się wewnątrz lądu i kilka mniejszych fal nadal pustoszyły teren. Setki ludzi zginęło zmiażdżonych impetem żywiołu, utonęło bądź zostało uwięzionych w schronieniach zbudowanych przeciwko skrzeczącym bestiom.
Ocean powrócił w końcu do poprzedniego stanu, lecz nie zmniejszyło to grozy sytuacji. Ci, którzy ostali się przy życiu, odszukiwali ofiary, zajmowali się rannymi, za wszelką cenę pragnąc przywrócić normalne warunki życia oraz nadzieję. W przeciwieństwie do wielu, rodzina Amarich ocalała. Nikt z nich nie odniósł cięższych obrażeń, a dom stał nadal, mimo że niższe piętra zostały częściowo zalane. Dla Dsordasa było to jedynym błogosławieństwem, lecz musiał zadbać o wszystkich mieszkańców. Wyspiarze mieli obecnie pełne ręce roboty, a on jako przywódca wyspy nie mógł się oszczędzać. Wiele akcji wymagało jego bezpośredniego udziału. Dopiero następnego dnia usiadł spokojnie z Fen i szczęśliwie ocalałym Yeorim, aby spróbować ułożyć plany na przyszłość. — Mieliśmy wielkie szczęście, że to coś obróciło się bokiem — zauważył blady z wyczerpania Yeori. — W przeciwnym razie główna nawałnica poleciałaby prosto na nas zamiast na północ i wtedy pozostalibyśmy bez szans. Fen wzdrygnęła się na myśl, że katastrofa mogła być jeszcze gorsza. Widziała już więcej cierpienia, niż sądziła, że zdołają znieść jej oczy. — Czy sądzisz, że powinniśmy ewakuować miasto? — spytał Dsordas znużonym głosem. — Dokąd? — zastanowił się jego zastępca. — Wioski są już przeludnione, a trzymanie ludzi na zewnątrz w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nie. Musimy po prostu żywić nadzieję, że najgorsze za nami. — Większość budynków na zachodniej stronie wciąż jest w niezłym stanie — dodała Fen. — Kiedy wyschną, uszykujemy tam mieszkania dla tych, którzy stracili swoje domy. — Miała łzy w oczach. — Tak wielu ludzi zginęło, powinno więc znaleźć się miejsce dla wszystkich ocalałych. — Żywność? — spytał hasłowo Dsordas. — Wkrótce stanie się problemem — przyznał Yeori. — Mnóstwo magazynów uległo zniszczeniu. Istnieje niewielka szansa, by zgromadzić nowe zapasy. Skrzeczące bestie dały nam na razie spokój, lecz nie sądzę, że na długo. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. — Co to było? — wyszeptała Fen, odtwarzając sobie w pamięci ogromny szary kształt. Gdyby powróciło ponownie, czy ktokolwiek by przeżył? — Przypominało płetwę skrzeczącej bestii — skomentował Dsordas rozsądnie. — I co z tego?! — wykrzyknął Yeori. — Zgadzam się, że miało podobny wygląd, lecz gdyby to była tylko jedna płetwa, całe stworzenie musiałoby mieć więcej niż trzy tysiące metrów szerokości! — Przychodzi ci do głowy lepsze wytłumaczenie? — spytał spokojnie Dsordas. Przybycie Forana wybawiło Yeoriego od odpowiedzi. Uzdrowiciel wyglądał na kompletnie wyczerpanego, lecz jego stan nikogo nie zdziwił.
— Cieszę się, że was w końcu znalazłem. W całym tym bałaganie... — Wzruszył bezradnie ramionami i kontynuował: — Latchi się zbudził. Wiedział, że to nadchodzi. Nazwał tę bestię „prawdziwym panem posłańca". — On jest obłąkany — powiedział zdecydowanie Dsordas. — Być może — zgodził się Foran. — Chce z tobą rozmawiać. Kiedy szli do budynku, w którym leżeli Latchi i jego wierni, nadal dochodząc do siebie po bitwie z posłańcem, Fen zastanawiała się nad przebiegiem konfrontacji. Negatywne nastawienie Dsordasa do nektaru mogło wpłynąć na wynik rozmowy z samozwańczym prorokiem. Wtedy właśnie pewna krótka dyskusja przynajmniej na chwilę odsunęła jej myśli od zbliżającego się spotkania. — Czy Skoulli również odzyskał przytomność? — Nie — odpowiedział Foran. — On i wielu innych nadal trwa w śpiączce. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tylko Latchi się przebudził, lecz od tego czasu ciągle majaczy. Trudno utrzymać nad nim kontrolę. Sami zresztą osądzicie — dodał zrezygnowany. — Jak sobie poradziliście z powodzią? — spytał Yeori. — Uciekliśmy przed najgorszym — odparł uzdrowiciel. — Kilkoro przemokło, ale nie straciliśmy żadnego człowieka. Mieliśmy dużo szczęścia. — Być może Latchi naprawdę jest przyjacielem bogów — skomentował ponuro Dsordas. Kiedy weszli do sypialni, ujrzeli siedzącego na łóżku Latchiego, którego obserwowali uważnie dwaj opiekunowie. Krzyczał i wymachiwał rękami. Gdy spostrzegł stojących w końcu pokoju nowo przybyłych, zmrużył oczy i ucichł, czekając, aż dojdą do jego łóżka. Dsordas odprawił straże. Latchi przyjrzał się przywódcy wyspy. Na pooranej bruzdami twarzy proroka pojawiło się kolejno kilka grymasów wyrażających wzgardę, złość, obojętność, strach, nienawiść i rozbawienie. Kiedy jednak przemówił, jego słowa brzmiały całkiem spokojnie. — Już prawie nadszedł czas. Mam wiele do zrobienia. Poinstruuję cię teraz, a ty musisz dopilnować, by natychmiast wykonano rozkazy. — Dlaczego myślisz, że zastosuję się do twoich poleceń? — spytał łagodnie Dsordas. — One pochodzą od bogów! — zagrzmiał nagle Latchi. — Czy sprzeciwisz się ich woli? — Jego oczy na krótko przybrały wyraz dziecinnej przebiegłości i po chwili mesjasz dodał opanowanym już głosem: — Być może myślisz, że jesteś zbyt ważny. Czy mam ci udowodnić, jak bardzo się mylisz? Dsordas nagle zasapał z bólu i złapał się za plecy; równocześnie Skoulli, który leżał do tej pory nieruchomo w łóżku obok, szarpnął się gwałtownie pod kocem. — Przestań! — wycedził Dsordas przez zaciśnięte zęby. Fen podbiegła, żeby mu pomóc, lecz zdawał się jej nie zauważać, badawczo wpatrując się w proroka. — Możesz się sam uleczyć — zadrwił Latchi. — W przeciwieństwie do twojego przyjaciela. Czyż
nie powinieneś znosić jego bólu? Głęboko pogrzebany instynkt uzdrowiciela powstał w Dsordasie i mężczyzna poruszył się konwulsyjnie, jak gdyby zrzucał z siebie ogromny ciężar. Następnie westchnął i rozluźnił się wyraźnie. Skoulli, którym zajmował się właśnie Foran, znów leżał nieruchomo. — Jestem pod wrażeniem — zauważył z sarkazmem Latchi — lecz może teraz zaczniesz traktować mnie poważniej. — Powinienem cię zabić — wysapał Dsordas. — Och, byłoby to bardzo rozsądne — odparł szyderczo starzec. — W ten sposób rozwiązałbyś wszystkie problemy Zarys. Teraz, kiedy jedynie ja mogę nas ocalić! — Jego głos powtórnie wzniósł się do zawadiackiego wrzasku. Wtem gniew zniknął i Latchi uśmiechnął się groteskowo, wytykając poplamiony język na Dsordasa. Przywódca wyspy rzucił się na rozmówcę, lecz Fen i Yeori w ostatniej chwili zdołali powstrzymać przyjaciela. Dał więc upust złości, zaciskając pięści i wyobrażając sobie swoje ręce zaciśnięte na gardle Latchiego. — Twoja moc pochodzi od ohydnej trucizny — stwierdził chłodno. — Jak zło może nas ocalić? — Głupcze! — wykrzyknął prorok. — Nektar jest bramą. Ci, którzy mają siłę przejść przez nią, wchodzą do świata bogów. Dobór słów zdumiał zgromadzonych. Nawet Dsordas nie zdobył się na zaprzeczenie. Latchi wierzył w te kłamstwa i nie dałoby się go przekonać. Czekali, aż zacznie kontynuować. — Wszyscy posiadamy pewien potencjał magii. Tak, nawet ty, Dsordasie. — Wymówił jego imię z sardonicznym sykiem. — Nektar wzmaga jej siłę, a my potrzebujemy czarów, jeśli kiedykolwiek mamy pokonać tego, który chce zatopić nas wszystkich w głębinach oceanu. Pokazałem sposób. Posłaniec jednym gestem obróciłby wniwecz wasze śmieszne wysiłki, gdybym nie interweniował. Dsordas musiał zgodzić się z tym ostatnim stwierdzeniem. — Czy są jakieś inne metody pozyskania magii? — zapytał łagodnie. — Oprócz nektaru? — Magia jest tutaj — odparł prorok, klepiąc się w czoło — i wszędzie na zewnątrz. Trzeba jedynie ją znaleźć. — Jak? — Spytaj własnego czarownika — odpowiedział Latchi z chytrym wyrazem twarzy. — Tego, który zbudował bursztynową osłonę dookoła portu. Iceman — czarownikiem? Fen poczuła się zdezorientowana. Nigdy nie myślała o nim w tych kategoriach. Zanim jednak padły następne pytania, Latchim wstrząsnęło coś na podobieństwo konwulsji. Na
usta wystąpiła piana, jego kończyny zaczęły drżeć, a oczy wywróciły się do góry. Po chwili prorok spojrzał na przybyłych przenikliwym, szaleńczym wzrokiem. — Nektar jest mój! — wykrzyknął. — Nie będziecie go mieli. Nikt z was nie dysponuje magicznymi siłami. Żaden z was nie może zmierzyć się ze mną lub z moim panem. — Kto jest twoim panem? — zapytał Yeori, podczas gdy inni milczeli, oniemiali z wrażenia. — Niebawem się dowiecie — wyrzucił z siebie Latchi. — Bowiem wkrótce zawładnie całym światem. Wszystkimi światami! Wtedy jego uczniowie zajmą należne miejsca. Sprawimy, że głupcy tacy jak wy będą się nam w pas kłaniali. — Roześmiał się maniakalnie. — Nawet duchy nam odpowiedzą. Zebrani wymienili spojrzenia, zdumieni przepowiednią. — Złóżcie mu hołd i módlcie się gorąco. Złóżcie hołd jego sługom — zaintonował Latchi. — Strzeżcie się go! Kiedy podniesie się skrzek, Zalys zniknie w odmętach i tylko ludzie prawdziwej wiary ocalą swoje życia. — Myślałem, że chciałeś pokonać tego, który sprawi, że Zalys utonie — powiedział Yeori. — Głupcze! Jak można pokonać boga? To nasze przeznaczenie. Czyż nie zauważyłeś znaków? — Jakich znaków? — spytał Dsordas. — Leżał w morzu, lecz teraz budzi się — odpowiedział prorok. — Wkrótce będzie wolny. — Szary potwór? — Bluźnierca! — wrzasnął Latchi, a następnie zadrżał. Zdawało się, że na kilka chwil stracił poczucie rzeczywistości. Po pewnym czasie spojrzał na swoich rozmówców, jak gdyby nigdy wcześniej ich nie widział. — Magia jest kluczem — szepnął. — Nie ma innego wyjścia, by ocalić Zalys. Musimy zacząć od Areny. Wszystkie linie biorą tam swój początek. — Ze zmęczenia mówił cicho, tak że ledwie słyszeli jego słowa. Obecny spokój Latchiego tworzył tak duży kontrast z wcześniejszym wybuchem, że nikt nie wiedział, co o tym myśleć. Samozwańczy mesjasz położył się i zamknął powieki, jakby zamierzał usnąć. Dsordas pochylił się nagle, chwycił za ramiona starego człowieka i potrząsnął nim delikatnie, lecz stanowczo. — Kto jest twoim panem? — zażądał odpowiedzi. Prorok otworzył oczy i skulił się ze strachu. — Meyu jest skazany — wysapał. — Słońce umrze.
Rozdział TRZYDZIESTY TRZECI
Jak to się rozpoczyna? Skąd pochodzi intencja, pragnienie? Czy wszystko, co można zrobić, musi być zrobione? Czy musimy wypełnić każdą pustą przestrzeń? Niejedne wrota prowadzą do labiryntu, z którego nie ma wyjścia.
Wygląda, jakby Latchi miał rozszczepioną osobowość — skomentował Foran. — Dwie osoby w jednym ciele. — I obie szalone — warknął Dsordas. — Nie. Szaleństwo rodzi się wewnątrz — stwierdzi ła Fen. — Tutaj kontrola pochodziła z zewnątrz, od dwóch walczących o niego sił. — Instynkt podpowiadał jej, że ma rację. Pozostawiwszy proroka w jego własnym świecie, udali się na poszukiwanie Nikolasa i Sagara, w nadziei, że uczeni będą potrafili wytłumaczyć dziwne zachowanie Latchiego. Odnaleźli ich łatwo, ponieważ dwaj mężczyźni wciąż przebywali w dawnej kwaterze wojsk Imperium. Na szczęście w momencie uderzenia fali znajdowali się na wyższym piętrze. Nikolas nie miał sił, by uciec w bezpieczniejsze miejsce, więc musieli czekać, ufając swemu szczęściu. Plac Fournoi był zalany od dłuższego czasu. Niższe partie budynków zostały całkowicie pogrążone w wodzie, lecz mimo to podstawowa konstrukcja wciąż spra wiała wrażenie solidnej. Sagar i Nikolas uszli z życiem, prze bywając w bardziej dogodnych warunkach niż mogli oczekiwać. — A więc Latchi ma dwóch panów? — rzekł zamyślony Patriarcha. — Tak — odpowiedziała Fen. — Wydaje się, że jeden z nich chce ocalić Zalys, drugi zaś zniszczyć. Obaj przemawiali ustami Latchiego. — Spojrzała na Forana i Dsordasa dla po twierdzenia swych słów, a oni przytaknęli niepewnie. — Który z nich wymaga, żebyśmy używali nektaru? — zapytał zaciekawiony Sagar. — Obaj — odparł Dsordas. — Tak przynajmniej myślę. — No cóż, jeśli masz rację, odgadnięcie imion tych dwóch bogów nie będzie trudne — zauważył Nikolas. — O jednym z nich Latchi powiedział osobiście. — Meyu — powtórzył Foran. — Drugim może być jedynie Gar — stwierdził Patriarcha. — Sadzisz, że umysł starca opanowali dwaj bogowie? — zapytał Dsordas. Twarz Nikolasa wykrzywiła się w bolesnym uśmiechu.
— To wystarczyłoby, żeby uczynić z większości ludzi szaleńców, prawda? — zauważył, po czym przedstawił mit o boskich braciach bliźniakach, ich nieporozumieniu i banicji Gara. Opowiedział o legendzie dotyczącej powstania Zalys, a także o przypuszczalnym przeznaczeniu wyspy w przypadku, gdyby wygnany bóg kiedykolwiek wydostał się z głębin. Nikt nie miał już żadnych wątpliwości co do Latchiego. Fen zapamiętała słowa ducha, który rozmawiał z Gaye. Olbrzymia moc wylania się z wielowiekowego snu. Wszystkie znaki wskazywały w jednym kierunku; przemawiały jednym głosem. Wiedzieliśmy o tym od początku, pomyślała, ale nie potrafiliśmy tego zaakceptować. Wydawało się, że w nowym świecie nie istnieją takie zjawiska. — A może — zaczął Dsordas, desperacko usiłując szukać racjonalnych wyjaśnień — Latchi w jakiś sposób dowiedział się o starożytnych legendach i teraz powtarza je w przekręconej formie, wyobrażając sobie, że naprawdę jest mesjaszem? W rzeczywistości zaś po prostu postradał zmysły? Sagar uprzedził Fen w odpowiedzi. — Zatem jak wytłumaczysz pojawienie się tego... tego czegoś, co spowodowało falę i prawie zatopiło nas wszystkich? — zapytał. — Gdyby bóg powracał do świata po wiekach uwięzienia, czy przybrałby kształt jakiegoś potwora? — To nie był bóg — odparł Dsordas. — To było prawdziwe, natura ludzka i... — zawahał się. — I co? — spytała cicho Fen. — Czy normalny świat stworzyłby coś podobnego? — Dobrze już, dobrze — przyznał, akceptując niepowodzenie. — Zatem, biorąc pod uwagę słowa naszego proroka, czy walka z bogiem rokuje jakieś nadzieje? — Ostatni triumf nad posłańcem Verkho wydawał się gasnąć w odległej przeszłości, a ich zapewnienia o bezpieczeństwie okazały się teraz śmiesz ne. Dla Dsordasa każde dramatyczne wydarzenie z kilku minionych miesięcy wyraźnie zapowiadało nadejście czegoś gorsze go. Obecnie najwidoczniej stanęli przed ostatecznym wyzwaniem. — Sądzę, że część z tego, co mówił Latchi, rzeczywiście ma sens — stwierdził Nikolas. — Gdy znajduje się pod wpływem Gara — zakładając słuszność naszej hipotezy — wtedy staje się niebezpieczny, jest naszym wrogiem; lecz kiedy przemawia w imieniu Meyu, możemy uważać go za sprzymierzeńca. — A potrzebujemy wszystkich sprzymierzeńców — wtrąciła Fen. — Nawet tych niebezpiecznych. — Oczywiście pomógł nam w walce z posłańcem — zauważył Dsordas. — Niektórzy z jego wyznawców wciąż znajdują się na wolności — przypomniał Foran. — Po czyjej stronie staną ci, którzy odpłynęli po bitwie? — Trudno to przewidzieć — rzekł Nikolas. — Jednak bez swego przywódcy prawdopodobnie będą całkiem nieefektywni. Nie musimy się o nich martwić. Najlepiej jak posłuchamy rady Meyu. Fen, przypomnij, co on powiedział. Dziewczyna powróciła myślami do przeszłości i wyrecytowała najistotniejsze zdania:
— „Wszyscy posiadamy pewien potencjał magii. Nektar wzmaga jej siłę, a my potrzebujemy czarów, jeśli kiedykolwiek mamy pokonać tego, który chce zatopić nas wszystkich w głębinach oceanu... Magia jest tutaj". — Dotknęła swojej skroni. — , J wszędzie na zewnątrz. Trzeba jedynie ją znaleźć". — A kiedy zapytaliśmy go, jak — dodał Foran — polecił nam zapytać naszego czarownika. — Icemana — uzupełnił Dsordas. — Kogóż innego mógł mieć na myśli? — Powiedział: „Magia jest kluczem" — kontynuowała Fen. — „Musimy zacząć od Areny. Wszystkie linie biorą tam swój początek". — To wiąże się z tym, co odkryliśmy — powiedział były zakładnik. — I ma sens — zgodził się Patriarcha. — Cieszę się, że ktoś tak uważa — zamruczał Dsordas. — Odkryłeś coś? — spytała zaciekawiona Fen. — Kiedy nie znaleźliśmy zbyt wiele w zapiskach Farraga — odpowiedział Nikolas — powróciliśmy do notatek moich poprzedników, wcześniejszych Patriarchów. Większość z ich słów była traktowana jako bełkot, nic nie znaczące zdania czy ekscentryczne wyobrażenia. Teraz jednak niektóre przekazy zaczynają nabierać znaczenia. — Usadowił się wygodniej na krześle. Chrypa i wyraźne cierpienie nie pozwoliły mu mówić dalej, więc kiwnął na Sagara, żeby kontynuował. — Starożytni Patriarchowie wierzyli, że Zalys jest pokryta siecią linii i kół krzyżujących się w magicznych punktach — wyjaśnił młodszy mężczyzna. — Opisali setki takich miejsc, niektóre okazały się ważniejsze od innych, lecz wszystkie tworzyły jeden niezmiernie istotny wzór, który dawał ochronę przed złymi siłami — włączając w to grabieże morza — i utrzymywał wyspę w duchowym zdrowiu, jeśli wam się po doba takie określenie. Przeczytane przez nas teksty przedstawia ły różną interpretację tego zjawiska, lecz były zgodne, że Arena jest centrum, ogniskiem całej struktury. — „Wszystkie linie biorą tam swój początek" — przytoczyła Fen, po czym przypomniała drugą część wypowiedzi ducha: Przeciwstawienie się tej sile zajęłoby obrót całego świata. Lecz koło zaczyna się i kończy na Zalys. — Właśnie — rzekł Sagar, potakując głową. — Arena nie leży dokładnie pośrodku wyspy — powiedział Dsordas. Fen westchnęła cichutko. Potrafił być czasem tak uparcie dosłowny. — Sieć nie jest symetryczna, czy nawet w jakiś sposób uformowana — wyjaśnił Sagar. — Ale każdy wiedział, że Arena znajduje się w jej sercu. — Nawet jeśli zapomnieliśmy o wielu prawdach, pozostały resztki tego wierzenia — dodał Nikolas. — Sami przekonaliście się, jak traktowano to miejsce ostatnimi czasy. — Teraz jednak jest martwe — rzucił rozpaczliwie Dsordas.
— Nieprawda. Ono jedynie powoli umiera — perswadowała Fen. — Od nas zależy, czy je wskrzesimy. I całą resztę. Latchi miał rację, mówiąc że potrzebujemy magii. — To nasza jedyna nadzieja w walce przeciwko... Garowi. — Zgoda — powiedział całkiem poważnie. — Cóż więc robimy? Nagła transformacja Dsordasa ze sceptyka w praktycznego przywódcę nie dziwiła już Fen. Zbyt często to widziała. Kiedy powziął decyzję i przeanalizował szczegóły przedsięwzięcia, odsuwał wszelkie wątpliwości i działał z wigorem, zwracając uwagę na najmniejszy drobiazg. — Sagarze, jesteś naszym ekspertem od teorii — rzekł stanowczym głosem. — Od czego zaczynamy? Młody mężczyzna spojrzał bystro, zaskoczony niespodziewanym narzuceniem odpowiedzialności. Usiłował poskładać chaotyczne myśli. — Najpierw trzeba wykorzystać te talenty, jakie mamy... — odezwał się niepewnie. — Włączając mój. Wiem — powiedział ponuro Dsordas. — Oczywiście zrobię wszystko, co chcecie, lecz nawet jeśli mam zdolność uzdrawiania ludzi, nie rozumiem, w czym to może pomóc. Nie potrafię przecież uzdrowić wyspy. — Może potrafisz! — wykrzyknęła Fen. — Wymaga to tylko zmiany punktu widzenia. — Nie bądź śmieszna. — Jego głos dał wyraz zdegustowaniu. — Dobrze — ustąpiła wiedząc, że lepiej nie kusić losu. — Obiecaj jedynie, że udasz się z nami do Areny. Dsordas przyglądał się uważnie ukochanej przez kilka chwil, po czym skinął głową. — Dobrze. Przyrzekam, jeśli cię to uszczęśliwi. Mamy jednak inne, bardziej rozwinięte talenty. Chociażby Iceman. — Tak — zgodził się entuzjastycznie Sagar. — Gdyby wykorzystać jego telepatyczne zdolności, osiągnęlibyśmy upragnione cele. — Dzięki niemu moglibyśmy nawet skontaktować się z innymi lądami — zasugerowała Fen. — Dowiedzieć się, jak zostali przyjęci pozostali posłańcy. — To Verkho jest odpowiedzialny za powtórne pojawienie się Gara? — zapytał niepewnie Foran. — Tak. Wszystko ma ze sobą związek. — Fen popatrzyła na zgromadzonych, którzy najwyraźniej zgadzali się z jej opinią. — Zdołalibyśmy nawet poinformować o sztuczce Verkho i sprawić, żeby inni przestali być mu posłuszni. — W czym to nam pomoże? — zapytał Dsordas. — Działania zakłócające postępy Verkho powstrzymują tak że Gara — powiedziała. — Obaj idą
razem. — Wierzyła, że Dsordas wie o tym, lecz chciała sprawić, żeby stało się to jasne dla niego i dla pozostałych. — Niewykluczone, że uda nam się też znaleźć sposób na przesłanie mocy stąd do Xantium. Przekazywanie siły na dużą odległość jest możliwe, czego dowód stanowiła walka posłańca. — Tak, tak. Sugerowałaś to wcześniej — wtrącił zwięźle Dsordas. — Przeceniamy samych siebie. Zrozum, nie mamy pojęcia, jak tego dokonać i co ważniejsze, nie dysponujemy nawet znikomą ilością odpowiedniej mocy. — Na razie — utrzymywała Fen. Ona również potrafiła być uparta. Spojrzeli na siebie pochmurnie. Sagar przerwał niezręczną ciszę. — Jest przecież Aad — powiedział. — Z pewnością będzie mógł spróbować odnaleźć sieć wyspy. — Oczywiście. Myśleliśmy już o nim! — wykrzyknęła Fen. — Jeśli jego ręce wskażą nam magiczne miejsca, wtedy postaramy się połączyć te punkty ponownie. — Mógłby również odnaleźć ludzi, którzy posiadają podobny talent — zasugerował Nikolas. — Istnieje potrzeba, żeby uruchomić wszystkie źródła. — Nie mieliśmy okazji porozmawiać z nim lub z Icemanem od czasu bitwy — powiedział rzeczowo Dsordas. — Obaj mocno przeżyli wypadki w porcie. Nie wiadomo, jak się ustosunkują do naszej prośby. — Uważam, że powinniśmy zaangażować w akcję dzieci, którym Farrag podarował bursztynowe wisiorki — zaproponowała Fen. — Marszałek wybrał je, ponieważ zauważył u nich ukryty talent. Pozostali nie podzielali jej entuzjazmu. Nie wyrazili słowami swego sprzeciwu, lecz ich twarze mówiły, że dzieciaki wycier piały się już wystarczająco. — Przypuśćmy, że znajdziemy te magiczne miejsca — za czął Dsordas — Jak połączymy je, tworząc na nowo sieć? Sagar wzruszył ramionami. — Nie wiem, ale razem z Nikolasem spróbujemy się dowiedzieć. — I ktoś musi porozmawiać ze zjawami — wtrąciła Fen. — Kiedy Gar przemawiał ustami Latchiego, powiedział, że będzie rządził wszystkimi światami. Być może miał na myśli również świat duchów. — I jeśli skrzeczące potwory są sługami Gara — dodał Dsordas — tłumaczyłoby to obawy widmowych mieszkańców wyspy. — Wymyśliliśmy kilka sposobów, jak rozprawić się ze skrzeczącymi potworami — powiedziała żywiołowo Fen. — Potrzebujemy tego, jeśli zamierzamy wędrować po Zarys w poszukiwaniu magii — zauważył Foran. — Trudno poruszać się w ciemności.
— Miałem nadzieję, że Mysz wprowadzi nasze plany w życie — rzekł poważnie Dsordas. — Jednak nie było mu to dane i ktoś inny będzie musiał je zrealizować. Ostatecznie Nikolasowi przypadło zadać pytanie, którego każdy unikał. — Co z nektarem? — O nie! Zrobię prawie wszystko oprócz tego — powiedział zupełnie spokojnie Dsordas, lecz ton jego głosu wyrażał determinację. — Cokolwiek mówi Latchi, ta trucizna jest zła. Używając nektaru, stracilibyśmy dużo więcej, niż moglibyśmy zyskać. Nawet nie myślcie o wykorzystywaniu ropuszego jadu. W obliczu tak stanowczego sprzeciwu nikt nie starał się czegokolwiek perswadować Dsordasowi. — Porozmawiajmy zatem z Icemanem i Aadem — zaproponowała Fen. Dsordas skinął głową, po czym odwrócił się do Forana. — Poinformuj mnie, gdyby Latchi powiedział coś jeszcze. Natychmiast też daj znać, gdy Skoulli się przebudzi. — Oczywiście — odparł medyk. — Przekażę innym uzdrowicielom, żeby powiadomili ludzi, co zamierzamy zrobić. Przywódca kiwnął głową na znak aprobaty. — A my powrócimy do lektury zapisków starożytnych Patriarchów — zakomunikował Nikolas. — Najpierw chciałbym zobaczyć się z kilkoma osobami — powiedział Sagar. — Dobrze — zgodził się Dsordas. — Spotkamy się tu ponownie jutro o tej samej porze. Wtedy ustalimy, kiedy udamy się do Areny. — I kto pójdzie — dodała Fen.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Czy starasz się rozwiązać tajemnicę płomiennego paleniska? Czy czujesz chłodny pęd ciemnego, skrzącego płomienia? Spójrz do wnętrza, nie na zewnątrz. Odbicia krwi, niepodobne do tych z umysłu, są różnorodne niczym płatki śniegu.
Fen i Dsordas obserwowali członków rodziny Amarich zgromadzonych w sypialni Ethy, największym z pokojów na piętrze. Powódź w kuchni przeraziła Etnę, lecz długie i żmudne zadanie posprzątania tego niemal symbolicznego miejsca musiało ustąpić pilniejszym potrzebom. Siedziała na łóżku, obok swego najmłodszego dziecka. Natali jak zwykle tryskał radością. Doszedł już do siebie po bitwie z posłańcem, a ogromna fala nie wyrządziła mu żadnej krzywdy. Nie po raz pierwszy Etha odprężała się, widząc uśmiech Natalego i słysząc jego radosny szczebiot, lecz tym razem otuchy dodawała jej również obecność wszystkich bliskich. Zastanowiła się przez chwilę, gdzie jest Gaye, i czy kiedykolwiek ujrzy ponownie swoją córkę. Anto siedział na podłodze u stóp matki, milczący i posępny. Wiedział, że pomimo należnej mu pozycji głowy rodziny, musiał słuchać przywódcy wyspy — Dsordasa. Pragnął, by wreszcie przestano traktować go jak dziecko. Na podekscytowanych twarzach Tarina oraz Ii wciąż malowały się różne uczucia, oczy spozierały we wszystkie strony. Od czasu powstania i śmierci ojca dręczyły ich gwałtownie zmieniające się nastroje. Wtedy chronili się w swoim własnym świecie. Wydawali się nienaturalnie samodzielni jak na swój wiek, przysparzając tym samym dodatkowych zmartwień mamie. Etha skrycie martwiła się o każdą swoją pociechę, nawet o Fen, najstarszą córkę, która już wielokrotnie udowodniła, że nie musi trzymać się matczynej spódnicy. Wśród zebranych znajdowali się także adoptowani członkowie rodziny, Iceman i Aad. Siedzieli spokojnie na skraju łóżka, obserwując uważnie Dsordasa. Mimo że dwaj młodzieńcy różnili się bardzo, Etha zaczęła o nich myśleć jak o braciach. Obaj powrócili do zdrowia po długim okresie cierpień spowodowanych wpływem magicznej bitwy. Iceman wciąż wydawał się bardzo blady, chociaż ustąpiły już wstrząsające nim nienaturalne dreszcze. Kiedy Aad przybył na Zarys,, sprawiał wrażenie wystarczająco silnego jak na swój wiek. Obecnie prawie całkowicie zniknęły plamy na skórze, a żmudna praca Forana nad jego zębami uratowała go przed niepotrzebnym bólem. Zmieniły się również jego uprzednio zaniedbane włosy, nabierając zdrowego połysku i tylko oczy stały się pochmurne, jakby chłopak ponownie odkrył okrucieństwo świata. Fen i Dsordas spędzili pierwszą część wieczoru, opowiadając rodzinie o wcześniejszych rozmowach. Przez wzgląd na młodszych zataili niektóre bardziej niewiarygodne aspekty i nie przedstawili jeszcze szczegółów swoich specyficznych planów co do Icemana i Aada. Nikt im nie przerywał. Aad najwyraźniej pragnął kilkakrotnie zabrać głos, lecz powstrzymał się, chcąc do końca wysłuchać relacji. — Wiem, że to brzmi dziwnie i trochę przerażająco — zauważyła Fen — lecz jeśli wszyscy weźmiemy udział w tej rozgrywce, zyskamy pewność, że Zalys będzie bezpieczna.
— Iw ten sposób doszliśmy do sedna sprawy. — Dsordas popatrzył na twarze zgromadzonych. Wyrażały one powagę i zapał. — Wszyscy? — zapytała la. Miała jedynie siedem lat i uważano ją za zbyt młodą, by obarczać jakimikolwiek obowiązkami. — Wszyscy — potwierdził Dsordas. — Chcę, żebyście ty i Tarin pomagali Anto. Czy mogę na was liczyć? — Tak — odpowiedziała. Tarin skinął głową, podczas gdy Anto rzucił groźne spojrzenie. — To jest bardzo ważne — zwrócił się do niego Dsordas — a ty najlepiej nadajesz się do tego zadania. — Co mamy robić? — zapytał sceptycznie Anto. — Czego od nas oczekujesz? — Odnajdźcie dzieci, którym Farrag podarował bursztynowe wisiorki. — Mnie dał! — wykrzyknął Natali uradowany, wskazując małym paluszkiem na swoją pierś. — Wiemy o tobie, skarbie — powiedziała Fen, uśmiechając się pogodnie. — Potrzebujemy jeszcze innych. Jeśli dobrze pamiętam, grupa liczyła jakieś dwadzieścia osób. — Pauli! — zawołał Natali. Pauli Galio miał pięć lat. Kiedy nosił swój bursztynowy wisiorek, Gaye potrafiła odczytywać jego myśli. — Pauli był jednym z nich — stwierdził Dsordas. — Tutaj jest lista wszystkich, których mogliśmy sobie przypomnieć. — Podał kartkę Anto. — Mam nadzieję, że pamiętasz pozostałych, lecz odszukanie ich może się okazać bardzo trudne. — Nie musiał wyjaśniać dlaczego. Tak wielu ludzi zginęło, rodziny zostały rozłączone, a domostwa zniszczone. — Potrzebujemy ich, ponieważ prawdopodobnie pomogą nam odnaleźć magię. — Działajcie ostrożnie, aby nie przestraszyć ani dzieci, ani ich rodziców — dodała Fen, spoglądając na Ethę. — Z pewnością la i Tarin łatwiej nawiążą kontakt z rówieśnikami. Anto skinął głową, zachowując powagę na twarzy. — Uważajcie na siebie — poinstruował Dsordas. — Wiele budynków jest w kiepskim stanie z powodu powodzi. Zawalają się przy każdym wyższym przypływie. — Czy mogę wziąć łódkę? — zapytał Anto. — Ocalała tylko jedna z rodzinnej floty. — Tak. My znajdziemy sobie inne — odparł Dsordas. — Wiesz, co czynić, gdy usłyszysz ostrzegawczy sygnał? — Oczywiście. — Dobrze. Ruszajcie o brzasku. — A co wy zamierzacie robić? — zapytał Anto. Pragnął znać plany reszty, teraz kiedy
przydzielono mu już zadanie do wykonania. — Musimy ustalić jeszcze parę spraw — odpowiedział Dsordas, spoglądając na Aada i Icemana — zanim zdecydujemy o następnym posunięciu. Wielu ludzi pracuje już z nami i mam nadzieję, że każdy chętnie udzieli nam pomocy. Etha nie bacząc na protesty Ii oraz Tarina stanowczo zażądała, by oboje poszli do łóżek. Anto uznał, że nie jest już potrzebny. Nie czując wcześniejszej urazy, udał się do swego pokoju, by ułożyć plan działania na następny dzień. Natali zasypiał w ramionach matki, więc nie mogli liczyć na rozmowę z nim jeszcze tej nocy. Aad natomiast nalegał, by niezwłocznie zaznajomiono go z przypisaną mu rolą. Iceman podążył za Aadem ufnie, kiedy Fen i Dsordas zaproponowali, żeby przenieść się do ich pokoju i tam kontynuować rozmowę. Gdy wychodzili, Etha rzuciła córce ostrzegawcze spojrzenie, mówiące: Me skrzywdźcie tych chłopców. Fen skinęła głową, posyłając jej uśmiech zrozumienia. Brała pod uwagę, że dyskusja może okazać się bolesna dla dwóch młodzieńców, lecz nie było na to rady. Gdy wszyscy zajęli miejsca w przytulnym pokoiku, Aad przemówił z entuzjazmem: — Ja mogę pomóc, prawda! Moje ręce wskażą wam magiczne miejsca. — Żywimy taką nadzieję — zgodził się Dsordas. — Czy potrafisz rozpoznawać w ludziach magię? — zapytała dziewczyna. — Nie jestem pewien. — Wydawało się, że wcześniej Aad nie rozważał tej możliwości. — Od pierwszego spotkania wiedziałem, że Dsordas to ktoś wyjątkowy... — Jego stosunek do przywódcy był zawsze bliski uwielbienia, co wprawiało Dsordasa w zażenowanie. — Podobnie jest z Icemanem, choć w inny sposób... i z Natalim. Nigdy jednak o tym nie myślałem.
—A co ze Aad zawahał się, po czym powiedział:
mną?
—
zapytała
Fen.
— Czy mogę cię dotknąć? Fen położyła ręce na jego dłoniach. — Nic nie czuję — stwierdził po kilku chwilach, wyraźnie przygnębiony. — Może jednak nie posiadam takich umiejętności. — A może ja nie mam talentu — odparła z lekkim uśmiechem. Zawsze uważała, że ma w sobie bardzo niewiele magii, jeśli w ogóle nie była jej pozbawiona. — Latchi przecież mówił, że w każdym tkwi pewien potencjał — przypomniał Aad. — Tak, lecz nie musimy brać wszystkiego, co powiedział, za prawdę — wtrącił się Dsordas. Iceman siedział nie wzruszony pomiędzy nimi, lecz teraz po raz pierwszy zabrał głos.
— On ma w sobie ciemny płomień — wyszeptał. — Płonie. — Nektar? — zapytała Fen. Iceman zadrżał, a jego wiotkie ciało trzęsło się, gdy kiwnął potakująco głową. Ostatnie ślady pragnienia narkotyku rozbłysły na chwilę w jego oczach, lecz zniknęły tak nagle, jak się pojawiły, a on umilkł zawstydzony. — Kiedy zaczynamy? — Aad domagał się żarliwie. — Co powinienem robić? — Zanim omówimy szczegóły naszego planu — przerwał Dsordas — porozmawiajmy najpierw o tym, co wydarzyło się podczas walki z posłańcem. Czy jesteś w stanie mówić na ten temat? — Myślę, że tak — odparł Aad, spuszczając wzrok. — Iceman? Były telepata skinął głową, lecz z wszelkimi oznakami niechęci. To zadanie wydaje się trudniejsze niż sobie wyobrażałam, pomyślała Fen, lecz wkrótce jej obawy okazały się bezpodstawne. Kiedy zaczęli, dwaj młodzi ludzie opowiadali szybko, najwyraźniej bez niepokoju. Wzajemnie uprzedzali swoje słowa. Fen wyczuwała dużo wcześniej, że istnieje między nimi jakaś więź, która nie wydawała się jednak na tyle silna, by nazwać ją telepatią. Dzielili swoje uczucia i doznania w niewytłumaczalny sposób. Głównie mówił Aad, lecz przerywał zawsze, by pozwolić przyjacielowi uzupełnić swoją chaotyczną wypowiedź. Fen poinformowała Dsordasa o wielu sprawach, lecz relacja z pierwszej ręki okazała się bardziej wyczerpująca. Na samym początku Fen spytała, co zrobił posłaniec ze skrzeczącymi potworami. — To przypominało gwizdanie — powiedział Aad niepewnie. — My tego nie słyszeliśmy, ale do nich te dźwięki docierały. — Zranił je — rzekł chłodno Iceman. — Przestały nagle widzieć. Fen spojrzała triumfalnie na Dsordasa. Miała rację! Następnie zaczęli rozmawiać o bitwie i pierwszym wybuchu mocy posłańca. Rozdzierający ból odczuli w tym samym stopniu wszyscy znajdujący się w pobliżu utworzonego z bursztynów pierścienia. Wyjaśnienia młodzieńców nie były zbyt jasne. Opisanie doznań sprawiało im wyraźną trudność. — To było złe — zauważył Iceman. — Zimne. — Odnosiłem wrażenie, że moje ręce zostały nagle zamknięte w lodzie — wspominał Aad, kiwając głową. — Z igłami wbitymi w przeguby. — Powiedziałeś, że „koło dzwoni" — zacytowała Fen. — Co miałeś na myśli? — Jak dzwony — wyszeptał Iceman. — Kryształy zaczęły wibrować — wyjaśnił Aad. — To przypominało wszystkie odgłosy świata, wszystkie naraz, bardzo głośne, tyle że była to magia, nie dźwięk. — Wyglądał na przygnębionego. — Czy to ma jakiś sens?
— Dostrzegam pewien związek z tym, co powiedział nam Sagar o rezonansach — odparł zamyślony Dsordas. — Potem rozległo się echo — kontynuował Aad pewniej. — Odbijało się wewnątrz koła, coraz głośniej, nie mogąc przebić bariery. — Zbyt głośno — powiedział cicho Iceman. — Dużo gorsze doznania pojawiły się wtedy, gdy posłaniec próbował ściągnąć moc z Xantium — ciągnął Aad. — Moje ręce ścierpły, a reszta ciała bolała straszliwie. — Zdołałeś jednak powstrzymać dopływ mocy — wtrąciła Fen. — Jak to uczyniłeś? — Używaliśmy... rezonansów... bursztynu, żeby rozproszyć strumień — odpowiedział — żeby siła stała się bezużyteczna. Następnie otoczyliśmy pierścień, dlatego nie zdołali dostać się do wewnątrz. — Zatem moc z Xantium pozostała na zewnątrz — stwierdził Dsordas. — Wewnątrz była jedynie moc posłańca, która w końcu się wyczerpała. — Z wyjątkiem białego ognia Latchiego. Płonął również wewnątrz — poprawił Aad. — Nikt z nas tego nie rozumiał. To nie było dobre lub złe, to po prostu tam było. — Płonąca nicość — dodał Iceman. — Nie pamiętam, co działo się potem — kontynuował Aad. — Obaj na długo zapadliśmy w letarg. — Następnego dnia pojawiła się kreatura — powiedział Dsordas. — Czy któryś z was wyczuł jej przybycie, tak jak Latchi? Iceman potrząsnął głową. — Zbyt duże, żeby widzieć — wyjaśnił. — Moje dłonie wciąż zachowywały się dziwnie — odparł Aad. — Nie jestem pewien, co czułem. Wiem, że ogarnęło mnie przerażenie, ale chyba podobnie jak wszystkich. — Dziękuję za to, co zrobiliście — rzekła Fen z niemałym poczuciem winy za ich cierpienie. — Obaj odgrywacie ogromnie ważną rolę w naszych planach i wiem, że możemy Uczyć na waszą pomoc. Gdyby nie wasza dzielna postawa, już dawno byśmy przegrali. Chłopcy skinęli głowami, spoglądając poważnie. — Posłaniec zniszczyłby każdego, kogo wysłalibyśmy przeciwko niemu — dodał Dsordas. — Bez bursztynowej kopuły izolującej jego moc, walka byłaby beznadziejna. — My nie stworzyliśmy kopuły — powiedział Aad. — Pomagaliśmy, kiedy zaczęła się kształtować, lecz nie uczyniliśmy nic poza rozproszeniem mocy posłańca. — Zatem kto ją stworzył? — zapytała Fen.
Iceman się jego usta.
spojrzał
— Natali — wyszeptał.
na
nią
i
znała
odpowiedź,
zanim
poruszyły
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Pomiędzy popiołami pojawiły się iskry. Dolina duchów opowiada nową historię. Śmieją się kamienne drzewa.
— Tak, ale co zrobiłeś, Natali? — nalegała Fen. — To co mi kazałaś — odparł brat, robiąc lekko zmartwioną minę. — Postąpiłeś bardzo dobrze — powiedział Dsordas, próbując przekonać go, że nie jest krytykowany. — Ale jak zbudowałeś kopułę? — Sama się zbudowała — odparł szybko malec. — Po tym jak poprosiłem kamienie. Bolało mnie — dodał, a jego uśmiech zaczął niknąć. Rozmowa ciągnęła się przez większą część poranka, lecz odpowiedzi Natalego nadal nic nie wyjaśniały. Etha miała już dosyć. — Powiedział wam wszystko, co mógł — odezwała się stanowczo, nie dając nikomu szansy na jakikolwiek sprzeciw. Gdy zabrała syna, Dsordas i Fen spojrzeli na siebie. — To beznadziejne — rzekł przygnębiony. — Nie mamy nawet właściwego tropu. Nawet ci, którzy korzystali z magii, nie potrafią niczego wytłumaczyć. — W końcu się dowiemy — odparła Fen z większą pewnością siebie niż rzeczywiście czuła. — Nie możesz się teraz poddać. — Wcale nie zamierzam — odpowiedział spokojnie — lecz tak wiele osób polega na mnie... a ja wciąż błądzę. — Dobrze, że nie jesteś sam — pocieszyła go z miłym uśmiechem. — Chodźmy zobaczyć, jak się miewają inni błędni rycerze. Anto, Tarin i la rozpoczęli poszukiwania wczesnym rankiem. Aad natomiast, za sugestią przywódcy, dołączył do Nikolasa, zabierając ze sobą Icemana. Były telepata nie opuszczał domu od kilku dni, więc Etha ostatecznie zdecydowała, iż wyzdrowiał na tyle, by pozwolić mu na odrobinę wolności. Aad, mimo że przebywał na wyspie od niedawna, nauczony przez Forana, jak się poruszać po mieście, okazał się idealnym przewodnikiem. — Co masz na myśli? — zapytał Dsordas. — Trochę wesołej muzyki — odparła Fen. Przyjrzał się jej, najwyraźniej zaintrygowany, lecz po chwili oświecony uspokoił się i uśmiechnął.
— Czemu nie? — powiedział. Kiedy spotkano się ponownie tego popołudnia, na każdej twarzy malowało się inne uczucie. Sagar i Nikolas sprawiali wrażenie, jakby pragnęli możliwie najszybciej podzielić się swymi najnowszymi odkryciami. Aad wyglądał na zmartwione go, a Iceman, najwyraźniej zalękniony, zachowywał się jak zwykle cicho. Fen uśmiechała się, chcąc w ten sposób ukryć zdenerwowanie, natomiast z Dsordasa emanował chłodny spokój. — Zanim zaczniemy — rzekł przywódca — pragnę poinformować was, że Latchi odzyskał już przytomność. Wiadomość tę otrzymałem od Forana, lecz jak dotąd mesjasz powiedział niewiele, a w każdym razie nic konkretnego. Pozostali wciąż trwają w letargu, również Skoulli, więc z tej strony nie możemy oczekiwać pomocy. — Zrobił krótką przerwę, po czym przeszedł do następnej sprawy. — Dzisiaj wczesnym rankiem Anto rozpoczął poszukiwania dzieci z bursztynowymi wisiorkami. Odnalazł prawie połowę z nich do tej pory. Dowiedział się także, iż przynajmniej troje nie żyje. — Ponure wieści zostały przyjęte w milczeniu. Wszyscy wiedzieli, że najmłodszym dzieciom groziło duże niebezpieczeństwo w tych bardzo niespokojnych czasach. — Wiele ludzi zaoferowało swoją pomoc — kontynuował Dsordas. — Powiadomili nas, kto może posiadać jakiś talent. Koordynacją działań zajmuje się ojciec Sagara — dodał, ukłoniwszy się z uznaniem. — Costa pracuje jak opętany. — Nason również — skomentował Sagar. Jego najmłodszy brat towarzyszył Dsordasowi i Fen podczas wyprawy do Xantium, ale nie mieli zbyt wiele okazji do spotkania od momentu powrotu. — Nie trzymajcie go z dala od akcji — poprosił czule. — A zatem, co masz nam do przekazania — zwrócił się do Sagara Dsordas. — Całkiem sporo — odparł były zakładnik — lecz wszystko wciąż wydaje się odrobinę nieprzekonywające. Pierwsza sprawa — wyczytaliśmy niemało informacji, mówiących o usytuowaniu magicznych miejsc. Oto lista. Dsordas, rozwinąwszy zwój papieru, gwizdnął z podziwem. — Wykonałeś kawał roboty! — Moje oczy nie są jeszcze najgorsze — zauważył Nikolas — i nie potrzebuję zbyt dużo snu — zapewnił, lecz oznaki zmęczenia wyraźnie widniały na jego twarzy. — Aad pomagał nam zaznaczać je na mapie — ciągnął Sagar. — Jak widać, nie powstał jeszcze żaden wzór, ale mamy nadzieję, że w końcu go ujrzymy. — Możliwe, że odnaleźliśmy sposób na połączenie ich liniami — powiedział Nikolas z rzadko widocznym podekscytowaniem błyszczącym w jego oczach. — Dla kogoś z odpowiednim talentem, to jest jak różdżkarstwo. Oczywiście wykluczamy magię znajdującą się w wodzie. Należy skonstruować z bursztynowych kryształów odpowiednie urządzenie. Dzięki niemu adept wyczuje, kiedy schodzi z właściwej drogi. Większość oczu zwróciło się na Aada, który przemówił: — Wciąż nie wiem, czy potrafię to zrobić, ale spróbuję.
— Tak jak każdy, kto chce pomóc — dodał Sagar. — Iceman już się zgodził. — Myślisz, że talent może mieć związek z telepatią? — zapytała Fen. — Dlaczego nie? — odparł Nikolas. — Telepatia to pewien rodzaj porozumiewania się na odległość, a bursztyn jest kluczem. — Powiedzmy, że zlokalizujemy wszystkie magiczne miejsca i linie — odezwał się Dsordas — lecz czy to coś da? — Powinniśmy je jakoś zaktywizować. Sama świadomość ich istnienia nie wystarczy. — Oczywiście — zgodził się Sagar. — Gdyby jednak talenty odnalazły magiczne miejsca, wtedy ukryte możliwości tych ludzi mogą ujawnić się nawet bezwiednie. — Świadomość jest podstawą — stwierdził Nikolas. — Któż wie, co później się okaże? — A więc im więcej z nas weźmie udział w poszukiwaniach, tym lepiej? — przerwała Fen. — Tak i to jak najszybciej — odpowiedział Sagar. Nie dziwię się, że Aad wygląda na mocno zaniepokojonego, pomyślała Fen. Na razie jest jedyną osobą z wiadomym talentem odnajdywania magii. — Czy sądzisz, że znajdą się inni z podobnymi zdolnościami? — zapytał Dsordas, odgadując myśli Fen. — Nie mamy powodów przypuszczać, że te umiejętności są unikatowe — odrzekł Nikolas, uśmiechając się do młodego mężczyzny. — Przez wzgląd na niego, żywię nadzieję, że nie. — Aad, czy byłbyś w stanie rozpoznać kogoś takiego jak ty? — zapytała Fen. — Nie wiem — odparł szczerze. — On już nas sprawdzał — odezwał się Sagar. — Ja mam bardzo mało talentów, zresztą tak jak podejrzewałem. Nikolas oczywiście posiada więcej, lecz są przyćmione. — Przez Latchiego? — zapytał Dsordas i ogarnął go nagły gniew, gdy nikt nie odpowiedział. — Dość tego! — Podszedł do Patriarchy, ujął jedną rękę starego człowieka, kładąc swoją drugą dłoń na szyi Nikolasa. Zamknął oczy. Wyraz jego twarzy świadczył o maksymalnej koncentracji. Pozostali patrzyli zaskoczeni, wstrzymując oddechy. Kilka chwil później Aad podskoczył. — Odeszło! — wykrzyknął. — Odeszło! Dsordas oddalił się powolnym krokiem i usiadł niepewnie. Aad ruszył przez pokój, lecz nie potrzebował używać swego talentu, żeby zauważyć zaskakującą poprawę zdrowia Nikolasa. Patriarcha szczerzył zęby jak obłąkany, a ze starych oczu zniknęło w końcu cierpienie. Fen objęła czule Dsordasa. — Widzisz, potrafisz to robić, jeśli tylko chcesz — wyszeptała.
— To było straszne — wyrzucił z siebie, dysząc ciężko. — Jak ktokolwiek może sprawiać drugiemu taki ból? — Mam ochotę tańczyć! — powiedział uszczęśliwiony Nikolas. — Dziękuję ci bardzo. — Sam tego dokonałeś — odezwał się Dsordas ochrypłym głosem. — Ja tylko wskazałem drogę. Twój umysł był zamknięty w niewłaściwym wzorze i to wszystko. W tym momencie drzwi otworzyły się z impetem i do pokoju wpadł zdyszany Yeori, wymachując małą rurką. — To działa! — wykrzyknął podekscytowany. — Wspaniale! Poleciłem Abaxowi i innym muzykom, żeby zrobili tego jak najwięcej. — O czym ty mówisz? — zapytał oszołomiony Nikolas, uśmiechając się szeroko. — Co się stało? — zawtórowała żarliwie Fen. — Czekaliśmy przy jamach, aż skrzeczące potwory podlecą blisko — odpowiedział Yeori. — Po czym użyliśmy tego wynalazku. — Włożył drewniany instrument w usta i dmuchnął. Nikt nie usłyszał żadnego dźwięku, lecz powietrze dookoła wydało się nagle nieprzyjemne. — Zareagowały identycznie jak wtedy, gdy nadleciały nad statek posłańca — kontynuował pospiesznie. — Straciły koordynację i runęły w dół jak kamienie. — Dzisiaj zabiliśmy już trzy. — Podskakiwał z radości. Wszyscy cieszyli się sukcesem. Yeori przyniósł cudowne nowiny. Teraz poszukiwacze magicznych miejsc mogli zapuszczać się na otwarte tereny, dysponując cudowną bronią przeciwko koszmarnym stworzeniom. — Widzisz, ty również potrafisz to robić — wyszeptał Dsordas z dumą do ucha Fen. Odradzała się w końcu nadzieja dla Zalys. W pokoju zapanowała atmosfera radości. Przyszedł czas na kolejne posunięcie. — Będziemy potrzebowali trochę więcej czasu, żeby odpowiednio zorganizować całe przedsięwzięcie — zakomunikował Dsordas — ale myślę, że niektórzy z nas powinni udać się jutro do Areny. Grupa złożona z pięciu osób podążała krętym, górzystym szlakiem na południe od Nkosa. Ani Iceman, ani Aad nie wychodzili nigdy wcześniej poza granice miasta. Sagar nie wędrował po tej okolicy lata całe, więc Fen i Dsordas odgrywali rolę przewodników. Rozważali zabranie ze sobą Natalego, lecz zdecydowali odłożyć to na później, dając malcowi, a przede wszystkim jego matce szansę dojrzenia do podjęcia decyzji. W ten chłodny, wczesny poranek podróż sprawiała im wiele przyjemności. Nawet Iceman podołał niezwykłemu dla niego wysiłkowi. Przez większą część drogi chłopiec w zamyśleniu przypatrywał się szeroko otwartymi oczyma rozciągającym się przed nim widokom. Fascynował go nawet najdrobniejszy szczegół, drzewo czy kwiat, i nie trzeba było dużej wyobraźni, żeby zrozumieć dlaczego. Istniało prawdopodobieństwo, że nie widział takich rzeczy od czasu, gdy jako mały chłopiec został uprowadzony przez ludzi Imperium. Na samą myśl o cierpieniu, jakiego zaznał w życiu, Fen
ogarniał gniew i z tym większą radością śledziła postępy chłopaka. Fen miała przy sobie kilka bursztynowych kryształów i za równo ona jak i Dsordas nie rozstawali się nawet na chwilę z gwizdkami, które Abax zaadaptował do wytwarzania niesłyszalnych dla ucha ludzkiego dźwięków. Ostrożność jednak wydawała się niekonieczna, ponieważ nie widzieli skrzeczących potworów. Kiedy dotarli na szczyt osobliwie uformowanej skały, zwanej Kamienne Oko, postanowili rozpocząć następny etap swych poszukiwań. Wyciągnąwszy bursztynowe kryształy, Fen kiwnęła na Icemana i Aada. — Weźcie po jednym lub po więcej, jeśli wolicie. Sięgnęli po bursztyny; Aad kołysał swój kryształ z wszelkimi oznakami przyjemności, Iceman dotykał wygładzonej powierz chni, wyraźnie ożywiony. — Czujecie coś? — zapytała Fen. Obaj zaprzeczyli ruchem głowy. Grupa podążyła dalej, omijając opiekuńczą skałę i schodząc ze zbocza niewielkiej doliny. Aad wciąż pieścił bursztyn w dłoniach, obracając go we wszystkie strony. Kiedy znajdowali się w połowie drogi, nagle wrzasnął: — Czuję mrowienie w rękach! Tutaj jest linia... od środka... idzie tą drogą. — Wskazał palcem. Fen spojrzała na Icemana, ale on jedynie wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Kilka kroków dalej Aad przemówił ponownie: — Jeszcze jedna. W tym kierunku. Teraz zbiegł ze wzgórza, wrzeszcząc co kilka chwil, aż do momentu, gdy zakręcił się dookoła, wskazując różne punkty tak szybko, że pozbawiło go to tchu. — Jest ich bardzo dużo! — wysapał z szeroko otwartymi oczyma. — Nie mogę wyczuć wszystkich. Przewidujący Sagar niósł kilka drewnianych tyczek do oznaczania spodziewanych miejsc, lecz z powodu ogromnej liczby linii musiał zacząć używać kamieni, patyków i wszystkiego, co udało się znaleźć. — Zabierze nam to cały dzień — zauważył ostatecznie Dsordas. — Sami nie podołamy. Potrzebujemy pomocy. — I więcej osób z podobnym talentem — zgodziła się Fen. Mieszkaniec kontynentu wydawał się dobrze bawić i nie okazywał żadnych oznak zmęczenia, lecz rozumiał, że mieli rację. — Zadziwiające — powiedział. — Nie uwierzylibyście, że to możliwe. Przychodzą ze wszystkich stron; niektóre proste, inne krzywe. — Jego twarz jaśniała z podekscytowania i wysiłku. — Pójdźmy przynajmniej za jedną z nich. — Zgoda. — Dsordasowi wyraźnie udzielił się entuzjazm młodzieńca. — Czy znalazłeś jakąś zdecydowanie silniejszą od reszty?
— Nie jestem pewien. — Czy każda zmierza prosto do Kamiennego Oka? — za pytała Fen, czując, że właśnie ta linia okaże się najważniejszą. — Natali mówi, że jedna prowadzi w tym kierunku, lecz my jesteśmy zbyt duzi, żeby iść za nią — powiedział Iceman. — Natali mówi? — powtórzył z niedowierzaniem Dsordas. — Rozmawia ze mną — wyjaśnił Iceman, podnosząc swój kamień. Jego słowa wprawiły członków wyprawy w zdumienie, lecz szybko doszli do siebie, a Fen pomyślała smutno, że już nie zdziwi się niczym, co zrobi jej mały braciszek. Teraz przynajmniej pozbyli się wszelkich wątpliwości co do talentu Icemana. Wciąż był telepatą. — Ma chyba na myśli linię prowadzącą do dziury — powiedziała, a wszyscy spojrzeli na ukośny tunel, wywiercony w skale przez jakąś prastarą siłę. Brzegi zostały wygładzone przez pokolenia dzieci, które wierzyły, że przejście przez otwór przynosi szczęście. Natali miał jednak rację; nikt z obecnych nie był wystarczająco mały, żeby odbyć taką podróż. — Moglibyśmy natrafić na linię, szukając z drugiej strony — zaproponował Dsordas. — Gdzie Natali proponuje, żebyśmy zaczęli? — zapytała Fen. Iceman czekał kilka chwil, po czym wskazał na południowy zachód. Kiedy Dsordas zawahał się, wiedząc że taka marszruta jeszcze bardziej oddaliłaby ich od Nkosa, dokąd chciał wkrótce powrócić, Iceman dorzucił ochoczo: — Natali mówi, że koło nie jest zbyt daleko. — W porządku — zgodził się przywódca. — Czy wiesz, o którą linię chodzi? — Myślę, że tak. — Zatem ruszajmy. Podążyli za swym przewodnikiem na pokryte porozrzuca nymi kamieniami zbocze, a potem przez kilka małych, trawiastych kopców, by dotrzeć do nierównego terenu porośniętego gęstymi zaroślami, które wyhamowały nieco ich impet. Aad przez cały czas trzymał ręce wyciągnięte przed siebie, ściskając bursztyn i od czasu do czasu poprawiając drobiazgowo kierunek marszu w odpowiedzi na doznania w swoich dłoniach. Po niedługim czasie przystanął nagle, rozglądając się niepewnie dookoła. — To chyba tutaj — powiedział bez przekonania. — Czuję kilka linii. Nie tak dużo jak w Arenie, ale... — Na jego twarzy stopniowo pojawiał się szeroki uśmiech. — Oddycha! — wyszeptał uradowany i spojrzał znacząco na Icemana, który najwyraźniej zrozumiał jego słowa. Nawet Dsordas i Sagar wyczuli odległe echo przebudzenia. Tymczasem Fen uważnie przeszukiwała miejsce, rozsuwając na boki zeschłe rośliny.
— Patrzcie! — Wskazała na starożytny pień, tak stary, że według wszelkich praw powinien obrócić się w nicość, lecz zamiast tego skamieniał z wciąż widoczną nieregularną korą, z sękami i pierścieniami. Chociaż trudno go było nazwać pięknym, posiadał pewną oznakę majestatu. Wkrótce odnaleźli parę podobnych pniaków ułożonych w kształcie koła. — Tutaj są wspomnienia — zawyrokował Sagar. — Nawet ja coś wyczuwam. — Muszę ci wierzyć — odparła Fen. — Ściągnijmy zatem więcej ludzi, którzy je odczytają, a wtedy magia sama nadejdzie. Tego dnia odkryli jeszcze sporo podobnych miejsc i przekazali wiadomość o tym, gdzie one się znajdują. Dzięki gwizdkom stanowiącym skuteczną broń w walce ze skrzeczącymi potworami, wielu wyspiarzy bez niepokoju odwiedziło Arenę. Ludzie próbowali wykorzystać własne talenty, chcąc nieść pomoc grupie Dsordasa. Nikt nie potrafił jednak dorównać Aadowi. Mimo to odniesiono kilka sukcesów i powoli powstawał ogólny obraz sieci. Wkrótce mapa Sagara pokryła się krzyżykami i plątaniną linii. Poszukiwania prowadzono także w innych rejonach. Ludzie z jakimikolwiek oznakami talentu zbierali się, by przedyskutować wyniki pracy. Costa wraz z Nasonem Folegandrosem werbowali ochotników do zbierania wieści i przekazywania ich Dsordasowi w streszczonej formie; zadanie okazało się ciężkie z powodu odległości dzielących wioski na całej wyspie. W akcji tej prym wiodły dzieci. Anto odnalazł piętnaścioro z pierwotnej grupy, i wszystkie namówił do pomocy. Niektóre z nich uważały to za nową, fascynującą zabawę; rozmawiały z ludźmi po drugiej stronie miasta, odgadywały ich myśli, i sprawiały, że przedmioty przemieszczały się bez niczyjej ingerencji. Kilkoro posunęło się nawet dalej, twierdząc, że są w stanie latać jak nietoperze lub widzieć, co dzieje się na dnie morza. Przechwałki traktowano z ostrożnością, lecz dzieci do starczały niezaprzeczalnych dowodów prawdziwości swych słów. Potencjał nie uformowanych sił dzieci był znacznie większy niż dorosłych. Nawet najbardziej zatwardziali sceptycy nie mogli zaprzeczyć pewnemu niecodziennemu wydarzeniu. Pauli Galio od dłuższego czasu czuł w swoich dłoniach rosnące gorąco, kiedy tylko pomyślał o ogniu. Jednak podobnie jak wszystkie inne talenty nie ujawniał zbytnio swych zdolności, lecz w końcu zdecydował się sprawdzić, czy zdoła wytworzyć płomienie. W wyniku udanej próby zaczęła palić się podłoga. Przerażeni rodzice z trudem uratowali Paulego i przebywających w pokoju jego rówieśników. Za namową Fen kilkoro utalentowanych dzieci i dorosłych zaprowadzono do budynku na placu Fournoi, a ściślej — na balkon, gdzie zwykle gromadziły się duchy. Niestety nie potrafili nawiązać kontaktu, mimo że niektóre zjawy najwyraźniej również tego pragnęły. Determinacja duchów tylko utwierdziła Fen w przekonaniu o konieczności porozumienia się ze światem zmarłych. Nie istniała jednak żadna nadzieja na powrót Gaye. Przypadkowe spotkania z innymi wędrującymi po Zalys duchami także nie przyniosły oczekiwanego rezultatu.
Gdy Iceman stwierdził, że znów ma telepatyczne zdolności, stał się rozdrażniony i nieszczęśliwy. Bał się, że ponownie będzie zmuszany do bolesnej pracy, lecz gdy mimo upływu czasu nic takiego się nie wydarzyło, odzyskał zaufanie do swych przyjaciół. Skontaktował się z paroma telepatami i udzielił im porad. Umiał komunikować się z każdym, kto miał dostęp do bursztynu. Wkrótce Fen zaproponowała, by objął swym umysłem odległe, zamorskie krainy. Z początku nie mógł niczego wyczuć, lecz podczas kolejnej próby stwierdził, że słyszy głos, którego choroba przyprawiła go o przerażenie, gdyż przypominała znienawidzoną przeszłość. Wiedział jednak, że musi do końca odebrać wypowiedź obcego telepaty, nie ignorując nawet jednego słowa. Nie starał się nawiązać kontaktu, lecz tylko słuchał uważnie. Wszystko w Nadal idzie według planu, cesarzu. Southana i jego rodzinę widziano po raz ostatni kilka dni temu, jak uciekali na wschód przez Dolinę Terrentu, lecz nie ma wieści o ich obecnym miejscu pobytu. Mogę stwierdzić, że nie towarzyszą im żadne zgrupowania wojowników. Cała armia i flota zostały zatrzymane tutaj i są na twoje rozkazy. Serchall wciąż utrzymuje, że jest niewinny, oskarżając o dopuszczenie do ucieczki Southana niejakiego kapitana Zmurę. Przekaz kończył się pochlebnym ślubowaniem lojalności. Cesarz, którym musiał być Verkho, nie udzielił odpowiedzi. Kiedy Fen usłyszała wieści, ogarnęło ją zadowolenie, że Ifryn i jej rodzinie udało się przechytrzyć kanclerza, lecz rozczarowała ją kapitulacja Nadal. Jeśli podobne sytuacje miały miejsce w innych częściach Imperium, opór na Zalys mógł okazać się jedynym niepowodzeniem Verkho, co nie wróżyło mczegodobrego na przyszłość. Jeśli przyjdzie im stawić czoło gniewowi władcy Imperium, tak jak przepowiedziała bogini, mieli niewielkie szanse na szczęśliwe zakończenie. Nie były to jedyne złe wieści. Podczas ogólnej euforii spowodowanej rosnącą na wyspie magią i pokonaniem strachu przed skrzeczącymi potworami, zauważono jednak, że Zalys borykało się z ogromnymi praktycznymi problemami, z których najgorszym okazał się brak pożywienia i wody pitnej. Czyniono starania, by zebrać jakieś plony, lecz cały cykl rolny został przerwany, a zbyt wiele magazynów uległo zniszczeniu. Żaden z właścicieli kilku ocalałych łodzi nie ośmielił się wypłynąć na wciąż budzące grozę morze. Minęły czasy, gdy zapraszano sąsiadów na posiłek. Nawet Etha musiała zazdrośnie strzec swoich zapasów, które ledwie wystarczały dla jej rodziny. Choroby zdarzały się często, powodowane złym odżywianiem, wilgocią i trudnymi warunkami życia, jakie zapanowały w wielu domach. Musieli przedsięwziąć odpowiednie działania jeszcze przed nadejściem zimy. Problemy te przestały zaprzątać myśli Dsordasa, kiedy otrzymał od Forana rozpaczliwą wiadomość, w której medyk prosił o spotkanie na placu Fournoi. Przybywszy tam, Dsordas ze zdumieniem ujrzał Skoullego wspierającego się na ramieniu Forana. Znaleźli wygodne miejsce, gdzie usadowili znajdującego się u kresu sił mężczyznę. Wkrótce początkowy entuzjazm Dsordasa przygasł. — Skoulli stał się niespokojny w nocy — wytłumaczył medyk. — Miałem wrażenie, że obawia się Latchiego, którego zaatakował, nadal trwając w letargu. Nie potrafiliśmy go obudzić, lecz kiedy przenieśliśmy nieszczęśnika do innego pomieszczenia, odzyskał przytomność i mógł mówić. Powiedz Dsordasowi, Skoulli. Chory otworzył oczy, próbując skupić wzrok na przywódcy Zalijczyków, co wyraźnie sprawiało mu ból. — Co ci jest, przyjacielu? — spytał niespokojnie Dsordas. Skoulli zdawał się nie słyszeć
pytania, lecz po kilku chwilach przemówił ochrypłym szeptem: — Latchi wykorzystał mnie, tak jak ich wszystkich. — Chodzi mu o ludzi, którzy zapadli w śpiączkę — wyjaśnił Foran. — W jaki s p o s ó b wykorzystał? — ponaglił Dsordas. — Nasze umysły — wysapał Skoulli. — Czerpał magię i wykorzystywał ją do własnych celów. — Podobnie robił Farrag z telepatami — z przerażeniem wywnioskował Dsordas, a Foran przytaknął. — Musimy go powstrzymać, bo w przeciwnym razie nie wiadomo, co jeszcze uczyni. Zabiję drania, jeśli to będzie konieczne. — Za późno — powiedział smutno medyk. — Latchi zniknął i nigdzie nie możemy go znaleźć. — Pozwoliliście mu odejść? — krzyknął Dsordas z wściekłością. — Nie — odrzekł Foran. — Zniknął, dosłownie. Na naszych oczach rozpłynął się w nicość.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Kwiaty mogą kwitnąć nawet na pustyni. Świątynia kotów jest taką oazą. Największe z przypływów zaczynają zmieniać prawa rządzące naturą. Delikatność stanowi inną formę siły.
Zapadał zmrok, gdy Southan i jego przyjaciele dotarli do opuszczonej placówki na skraju Martwych Ziem. Ich podróż trwała zaledwie kilka dni, lecz wydawała się niezwykle jednostajna po wydarzeniach w opactwie i Furse Hollow. Teraz jednak, gdy zbliżyli się do pokrytych kurzem budynków, gdzie zamierzali spędzić noc, oczekiwała ich niespodzianka. Jedna z chałup była zajęta. Zmura szybko odkrył obecność pustelnika, a żołnierski instynkt sprawił, że miecz znalazł się w rękach kapitana, zanim nieznajomy zdążył przemówić. Jednakże wkrótce stało się oczywiste, że nieoczekiwany mieszkaniec nie przedstawiał zagrożenia. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, mrużąc oczy niczym sowa w blasku światła. Parę oswojonych kotów wpatrywało się w Zmurę, miaucząc z nastroszoną sierścią Zwierzęta wydawały się bardziej niebezpieczne niż ich pan, a wszechobecny i przytłaczający koci zapach panował niepodzielnie w niewielkim pomieszczeniu, drażniąc wrażliwe nozdrza wojownika. — Witaj przybyszu — odezwał się pustelnik. — Nie potrzebujesz używać swego miecza. Wszystko w porządku, moje śliczne. — Ostatnie słowa skierował do kotów, które uspokoiły się, lecz pozostały wyraźnie nieufne. Jakiś czas później pustelnik, który nazywał się Nyl Harobed, siedział ze swymi gośćmi przed ogniskiem i z wdzięcznością przyjął oferowany poczęstunek. Dziewczynki były szczególnie zafascynowane samotnikiem. Jego powierzchowność wydawała się, mówiąc delikatnie, nawet bardziej niechlujna niż Grongara, lecz z oczu emanowała wrodzona delikatność kontrastująca z wojowniczą naturą barbarzyńcy. Jeśli nawet Nyla interesowa ły powody ich przybycia do tego miejsca, to wcale nie okazywał ciekawości. Opowiadał o swoim życiu w tym ustroniu i o kotach — jego jedynych towarzyszach. Nie wiedział o wydarzeniach w Xantium i na większość pytań reagował jedynie wzruszeniem ramion. Podczas ostatniego etapu wyprawy podróżnicy zauważyli niepokojące zmiany zachodzące w świecie przyrody. Trwożliwie spoglądali na niezwykle wojownicze psy, ptaki, lisy, nawet świnie, i nie tylko Ifryn widziała teraz unoszące się w oddali stworzenia. Koty Nyla, które obecnie zajęły się zabawą w polowanie na siebie, nie przejawiały żadnych oznak szerzącej się choroby. Darzyły swego pana wyraźnym przywiązaniem i kiedy on z radością zaakceptował przybyszów, koty wydawały się również zadowolone. Ifryn, zapytawszy pustelnika o te dziwne zjawiska, uzyskała odpowiedź równie szczerą, co złowieszczą. — Bogowie toczą wojnę — stwierdził. — Umysł wszystkiego ulega ciągłym zmianom. Magia odradza się na świecie — dla dobra i zła. Ja strzegę mego małego schronienia i pozostanę tutaj aż do śmierci, lecz poza tą niewielką przestrzenią... — Wzruszył ramionami.
— Chodzi ci o to, że cała magia przybiera na mocy? — dopytywała się Ifryn. — Oczywiście — odparł. — Prawa mówią, że powinna istnieć równowaga, a jej zachwianie spowoduje całkowite zniszczenie wszystkich światów. Wszędzie rozeszło się zło, a ja jestem w stanie chronić jedynie tę niewielką świętość tutaj. Nyl wyciągnął prawą dłoń w kierunku ubitej ziemi, zamknął oczy i czekał. Następnie podniósł rękę, żeby nakreślić małe koło, w którego środku pojawiły się białe, gwiezdne, w pełni rozwinięte kwiaty. Późnym wieczorem podróżni ułożyli się na prowizorycznie skleconych posłaniach, lecz mimo zmęczenia nie mogli zasnąć. Przeczucie czegoś złego ogarniało wszystkich, może z wyjątkiem Azariego, ale któż odgadłby nastrój niemowlęcia. W pewnej chwili Corton wyraził słowami stan tego ogólnego niepokoju i przygnębienia. — To nasza ostatnia szansa, prawda? — powiedział. — Mam na myśli powrót do Xantium. Grongar i Zmura, którzy dzielili z nim małe pomieszczenie, nic nie odrzekli. — Zostań, jeśli chcesz — odezwał się w końcu Grongar. — Nie — odparł fatalistycznie Corton. — Jak powiedziałeś, wytrwamy do końca. Zmura przerwał ciszę, jaka zapanowała po słowach Cortona. — Żaden z nas nie ma dzieci — zaczął. — Tego nie możemy być pewni — poprawił Grongar, lecz uśmiech na jego twarzy zniknął, gdy zobaczył, że pozostali dwaj nie są w nastroju do żartów. — Jak muszą się teraz czuć Ifryn i Southan? — podsumował Zmura. Cesarz i jego rodzina zajmowali pospiesznie wysprzątane pomieszczenie. Kerrell, który najmniej odczuwał trudy podróży, został na warcie. Od dnia wyjazdu z Furse Hollow niewiele rozmawiał z cesarską parą. Nie kwestionował więcej ich decyzji, lecz w jego oczach kryła się wymówka i jedynie poczucie obowiązku powstrzymywało generała od wysuwania dalszych argumentów przeciwko temu, co, jak wierzył, miało okazać się samobójczym krokiem. Ifryn w szczególności zdawała sobie sprawę z nieszczęścia Kerrella. Zasmucało ją cierpienie tego szlachetnego człowieka, lecz teraz w sercu niewiasty pozostało mało miejsca na inne uczucia poza strachem. Determinacja nie opuściła Ifryn, lecz cesarzowa odnosiła wrażenie, że w jej żyłach krąży lodowata woda zamiast krwi, i w końcu zaczęła wątpić w podjętą decyzję. — Southanie — wyszeptała. — Słucham, najdroższa. — Jutro wyruszamy, prawda?
— Tak — odpowiedział z ciężkim westchnieniem. — Myślę jednak, że powinniśmy zostawić Vrillę i Delmege tutaj pod opieką Donety. — Zamierzałam zaproponować to samo — rzekła zadowolona, iż zgadzali się w tej kwestii. Nie mogli pozwolić sobie na rozproszenie uwagi przez dziewczynki. — Będą bezpieczne z Nylem. — Tak jak nigdzie — dodał Southan. Kerrell wspiął się na dach jednej z pustych chat. Jego oczom ukazał się bezkres ciemnego lądu. Wydawało mu się, że na horyzoncie po północnozachodniej stronie dostrzega czerwoną kopułę, lecz wiedział, że ów widok prawdopodobnie jest wytworem jego wyobraźni. Na granatowoczarnym niebie pojawił się księżyc, rzucając srebrną poświatę, jeszcze bardziej wybielającą kolor pustynnych piasków. Kerrell pokręcił na palcu pierścieniem, myśląc o tych wszystkich, którzy nosili go przed nim; o latach służby i lojalności. A teraz doszło do takiej sytuacji, pomyślał gorzko. Gdzieś daleko na Martwych Ziemiach rozbłysło srebrne światło, nie mające jednak nic wspólnego z księżycem i gwiazdami. Generał ujrzawszy migoczący punkt zmrużył oczy, wytężając wzrok, lecz nie wychwycił żadnych szczegółów. Światło nie przybliżało się, więc i nie widział powodu, żeby powiadomić pozostałych, aż do czasu oczywistego niebezpieczeństwa. Luminescencja emanowała cierpliwością, osobliwym sensem oczekiwania. Tej samej nocy, oddalony o wiele mil na wschód, Baylin przekroczył granicę Idironu. Najnowsze wieści głosiły, że Ochidon znajdowała się już w rękach Haresha, i że przywódca barbarzyńców poruszał się teraz na zachód, ku następnemu celowi swej kampanii. Baylin sam się zdziwił faktem, że tak szybko dotarł do obozu. Zmierzch zastał go w otwartym terenie. Podróżnik zdecydował, że podąży dalej, mając nadzieję na znalezienie schronienia. Powiedziano mu, iż w okolicy, o jakąś milę od miejsca, w którym wtedy się znajdował, leży niewielka osada. Gdy ujrzał punkciki odległych ognisk obozowych, zrozumiał, że położenie osady przestało mieć znaczenie. Musiał jedynie zdecydować, w jaki sposób zbliżyć się do nieprzyjacielskiej armii. Nie wiedział, kiedy Southan i Kerrell zamierza ją ruszyć na Xantium, lecz domyślał się, że już niedługo. Trzeba było działać szybko, ale nie kosztem własnego życia, przynajmniej do czasu otrzymania szansy wyłożenia sprawy Hareshowi. Waśnie rozważał ten problem, kiedy głos za jego plecami nakazał mu spokojnie i bardzo ostrożnie podnieść ręce do góry. Mężczyzna, który go podszedł, uczynił to tak cicho, że Baylin poczuł prawdziwy podziw, uświadamiając sobie jednocześnie, iż sam dopuścił się karygodnego zaniedbania. Posłusznie wykonał rozkaz wydany w wojskowym dialekcie znanym jako Arie, którym posługiwano się we wszystkich armiach na wschodzie. Baylin poznał wystarczająco dobrze tę mowę podczas poprzednich wypraw. To, że wpadł w ręce wojowników, miało pewną zaletę. Co prawda raczej nie istniała szansa na ucieczkę, lecz za to w podróżniku zrodziła się nadzieja, że nie zostanie zarżnięty dla wierzchowców i innych posiadanych rzeczy, dopóki nie wyjaśni, co tutaj robi. Niewidoczny żołnierz kazał mu zsiąść z konia. Baylin posłuchał, powoli odwracając twarz w kierunku swego przeciwnika. Mężczyzna stał tylko kilka kroków za nim, jego oczy świeciły na tle czarnej skóry. Trzymał kuszę wymierzoną dokładnie w serce intruza. Ostrym gwizdem przywołał trzech kompanów, dotychczas pozostających w ukryciu. Jeden z nich zabrał Bay linowi miecz i nóż, podczas gdy pozostali zainteresowali się sakwami podróżnymi. Wkrótce odkryli w nich złoto, co
wywołało usatysfakcjonowane komentarze. Jednak drogocenny kruszec rzucili bezceremonialnie na ziemię, podobnie jak pozostałe przedmioty. Mężczyzna z kuszą nie przemówił ani nie poruszył się, obserwując twarz swego jeńca bez mrugnięcia okiem. — Twoje imię? — zażądał lapidarnie, kiedy przeszukanie dobiegło końca. — Baylin Parr. A twoje? Oczy wojownika zwęziły się, gdy usłyszał tak oczywistą impertynencję, lecz najwyraźniej śmiałość człowieka z zachodu wywarła na nim duże wrażenie, więc ignorując odzywkę, zapytał: — Co tutaj robisz? — Jestem posłańcem cesarza Southana Ul. Przynoszę wiadomość dla jego wysokości Hareshal Ketha. Mężczyzna zaśmiał się, a podwładni zawtórowali swemu przywódcy. — Czy wiesz — odezwał się z rozbawieniem w głosie — że mieliśmy już okazję spotkać posłańców fałszywych cesarzy? Baylin nie był pewien, co oznaczają słowa wojownika, więc milczał dalej. — Poza tym, Southan został zabity — kontynuował dowódca. — Inne pogłoski mówią, że uciekł na południe. — Prawdą jest, że opuścił Xantium — przyznał Baylin — lecz teraz gromadzi wielką armię w Nadal i wkrótce powróci do miasta, żeby odzyskać przynależną mu władzę. Jego oświadczenie zostało powitane gromkim śmiechem. — Albo ten człowiek jest szalony, albo rzeczywiście wierzy w te bzdury — powiedział przeciwnik do znajdujących się dalej kompanów. — Czy masz jakiś dowód potwierdzający twoje słowa, posłańcze? Powoli, żeby nie poruszyć ludzi, którzy go pojmali, Baylin sięgnął ręką pod koszulę i wyciągnął mały, pergaminowy zwój oraz pierścień wiszący na rzemieniu zawieszonym na szyi. Jeden z żołnierzy zbliżył się, wziął przedmioty, po czym wręczył je mężczyźnie z kuszą, zabierając jego broń. — Tym pierścieniem ze znakami Xantium Southan osobiście zapieczętował list — powiedział Baylin. — Wosk jest nie naruszony. W środku dokumentu znajdziesz wypisane moje imię. Dowódca włożył pierścień na palec, oceniając jego wartość i prawdziwość, potem złamał pieczęć i zaznajomił się z treścią listu. — No cóż, Baylinie Parr, wydaje się, że twoje listy uwierzytelniające są w porządku. Masz szczęście. Jestem książę Javagal, syn człowieka, którego szukasz. Podróżnik spostrzegł po reakcji pozostałych wojowników, że mężczyzna mówi prawdę, i skłonił się nisko.
— Cóż za zaszczyt, panie — powiedział. — Z jaką misją podążasz do Haresha? — To mogę powiedzieć tylko twemu ojcu, książę. Javagal roześmiał się ponownie, ukazując idealnie białe zęby. — Nie jesteś zbyt uprzejmy, posłańcze, choć to dziwne, gdyż w tej chwili znajdujesz się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Mógłbym cię przygwoździć do któregoś z tych drzew, gdybym zechciał, albo spalić cię żywcem. Jednakże zapomnę o tej niewątpliwej przyjemności. Czy w zamian nie udzielisz mi jednej konkretnej odpowiedzi? — Przysiągłem wypełnić misję lub umrzeć — odparł śmiało Baylin. — W żaden sposób nie złamię danego słowa. — Intryguje mnie takie uporczywe zuchwalstwo — zauważył Javagal niedbale, jakby sprawa, o której rozmawiali, nie była niczym więcej niż trywialną plotką. — Twoja postawa zasługuje na nagrodę — powiedział i rzucił do żołnierzy: — Zapakujcie bagaże. Poprowadzę naszego gościa do obozu. Gdy załadowano wszystkie rzeczy na jucznego konia, Baylin dosiadł wierzchowca i ruszył wolno wraz z księciem w kierunku migoczących w oddali ognisk. — Na pewno nie myślisz o ucieczce — rzekł z zadowoleniem Javagal — ale powinieneś wiedzieć, że jestem najlepszym strzelcem w całej armii. Nie chybiam nawet z grzbietu konia. Baylin milczał i jego strażnik zachichotał na znak aprobaty takiej reakcji. — Jak na człowieka z zachodu obdarzonyś wyjątkowo silnym charakterem — skomentował. — Lecz ufam, że powód, dla jakiego chcesz niepokoić mego ojca, jest naprawdę ważny. Hareshal Keth ma zachwycająco nieprzyjemny sposób rozprawiania się z tymi, którzy marnują jego czas.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Dlaczego prawda jest tak ciężka do zniesienia? Na naczyniach naszego życia widnieje wiele napisów. Jedna wiadomość zawsze mówi: „Nie ma tutaj żadnej wiadomości". Inna leży w zapomnianej szkatule. Mówi: „Nie ma nic wewnątrz szkatuły". Zagadki są zamknięte i chronione. Żadne ślady nie prowadzą do ich rozwiązania, nie istnieją klucze. Wspomnienia rządzą się własnymi prawami.
Od zniknięcia Latchiego minęło sześć dni, i od tego czasu nigdzie go nie widziano. Jego uśpieni wierni wciąż sprawiali wrażenie ledwie żywych, lecz ich zdrowie nie ulegało pogorszeniu. Snuto zatem domysły, że Latchiemu, lub komukolwiek kto go kontrolował, zależało na utrzymaniu ich przy życiu, gdyż stanowili źródło mocy. Nadal poszukiwano proroka i tych, którzy uciekli w dniu bitwy z posłańcem. Domyślano się, że przebywają gdzieś w południowej części wyspy, chociaż nie zauważono żadnych wyraźnych znaków. Skoulli powracał szybko do zdrowia, a jego umysł został najwyraźniej uwolniony od przewlekłej choroby. Doświadczenie Habelli, jakie zyskała podczas leczenia Icemana, przydało się ponownie; wkrótce zniknęły wszelkie ślady oddziaływa nia nektaru i Dsordas mógł wreszcie dowiedzieć się, co naprawdę się wydarzyło. Skoulli wyjaśnił, że Latchi spreparował mieszaninę ziół, do których dodał truciznę i dopiero taką miksturą napoił zgromadzonych. Skoulli nie pamiętał niczego po wypiciu narkotyku. Wspomnienie bitwy wydawało się bardzo mgliste i zamazane z wyjątkiem euforii, jaką przeżył pośród białego, chłodnego ognia. Teraz chciał jak najszybciej zapomnieć o całym epizodzie i pomóc w poszukiwaniach magii na Zalys. Dokonano wielkiego postępu. Liczba odnajdywanych kół i linii stale rosła. Do akcji dołączało coraz więcej ludzi. Wraz z ożywieniem wyspy, ożywiali się jej mieszkańcy. Wielu uświadomiło sobie zadziwiające i długo ignorowane talenty, inni niesłychanie szybko rozwijali swe zdolności. Większość z nich nie zdawała sobie jednak sprawy, w jakich celach zostaną użyte ich umiejętności, lecz mieli nadzieję, że wkrótce się tego dowiedzą. Duża część mieszkańców wyspy nie brała bezpośredniego udziału w gorączkowych poczynaniach, ponieważ ich magia okazała zbyt nikła, by mogła się liczyć. Niemniej jednak ludzie ci pracowali z wielkim wysiłkiem, wykonując wszystkie dodatkowe prace, zaznaczając magiczne miejsca i linie, przekazując wiadomości o najświeższych odkryciach i dbając o bardziej utalentowanych rodaków, by mogli skoncentrować się na swych wysiłkach. Jedna z najbardziej znaczących transformacji dokonała się w rodzinie Amarich. Pewnego dnia Aad zauważył, że organizm Tarina reaguje alergicznie na ryby, podobnie jak kiedyś jego na krewetki. To zainspirowało młodzieńca do zbadania, czy malec posiada talent wykrywania magii. Z początku nie mieli zbyt wielkich osiągnięć, lecz kiedy Tarin towarzyszył Aadowi podczas jednej z jego codziennych wypraw w głąb wyspy, nastąpił zupełnie niespodziewany przełom. Aad właśnie przeszedł przez strumień, jak zwykle idąc za przewodnictwem swoich rąk, lecz tym razem linia po prostu zniknęła. Coś takiego nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Chłopaka ogarnęło zdumienie. W tym miejscu nie czuł ani śladu magii, lecz dotychczas żadna z innych linii nie kończyła się w powietrzu. Tarin zatrzymał się pośrodku strumienia, na sporej wielkości kamieniu. — Linia biegnie z nurtem — powiedział podekscytowany.
— Co? — Nie czujesz? — Tarin dotknął własnego bursztynowego kryształu. — Płynie ze strumieniem. Jest śliska jak woda. Aad cofnął się, ignorując chłód, który otoczył jego bose nogi, i stopniowo wyczuwał, o co chodziło przyjacielowi. Ta linia miała zupełnie inny charakter. W rzeczywistości był to swego rodzaju wirujący prąd podobny do samego strumienia. Aad w przeciwieństwie do Tarina miał trudności w skupieniu się na niej. Chłopiec odczuwał ją wyraźniej niż linie na lądzie. W ten sposób odkryli nowe pole badań i dość szczególne uzdolnienia Tarina. Prawie każdy większy strumień posiadał magiczne linie biegnące wraz z nurtem i wkrótce te również zostały określone. Groźba ataku skrzeczących bestii zmniejszyła się na tyle, że problem stawał się mało absorbujący. Specjalnie przystosowane instrumenty okazały się tak skuteczne, że potwory nacierały coraz rzadziej. Oczywiście zdarzyło się kilka wypadków, gdy nie użyto gwizdków wystarczająco szybko lub kiedy zupełnie o nich zapomniano, lecz w sumie nowy system obrony odniósł ogromny sukces. Jedynym efektem ubocznym, oprócz pojawienia się kilku zdezorientowanych psów, był fakt wywoływania stad nietoperzy rozbudzanych za każdym razem, gdy gwizdano w pobliżu jaskiń. Etha nie brała udziału w poszukiwaniach, zajmując się troskliwie swoją powiększoną rodziną. Zdawała sobie sprawę, że jej magiczny talent jest stosunkowo niewielki, lecz nie uważała tego za powód do zmartwienia. Miała na głowie wystarczająco dużo obowiązków. Kolejny dzień dobiegał końca i pierwsi z jej podopiecznych zaczęli powracać do domu. Etha akurat krzątała się w kuchni, próbując doprowadzić pomieszczenie do porządku, gdy przyszedł Iceman. Powitała młodzieńca ciepło, dała coś do picia, po czym pozostawiwszy go samego przy stole, kontynuowała pracę. Podczas sprzątania przyszła jej do głowy stara melodia z dzieciństwa, którą zaczęła cichutko nucić. Była to kołysanka z jej północnej ojczyzny leżącej daleko od Zalys. Mimo że obce słowa brzmiały nieco dziwnie, to piękna w swojej prostocie melodia niosła ukojenie. Kiedy skończyła śpiewać, zauważyła, że Iceman siedzi nieruchomo, a łzy ciekną mu po policzkach. — O co chodzi? — spytała z troską. Iceman nie odpowiedział, lecz w jego oczach malowała się złość pomieszana ze smutkiem. — Tak mi przykro — odezwała się przejęta i zdezorientowana Etha. — Co ja zrobiłam? — Nie ty — odpowiedział zdławionym głosem, po czym wstał nagle, przewracając stołek na podłogę, i wydał z siebie rozdzierający serce krzyk.
Etna przeraziła się nie na żarty. Nikogo nie było w pobliżu. Spróbowała przytulić i ukoić Icemana, lecz najwidoczniej cierpiał z powodu dawnych ran, więc cofnęła się z obawą. Kiedy w końcu spojrzał na kobietę, jego oczy miały jeszcze bardziej nawiedzony wyraz. — Zabili ją — wyszeptał. — Zabili ją! — Kogo? — spytała bezradnie. — Moją matkę. Żołnierze, którzy przyszli mnie zabrać. Etha wiedziała, że powróciło ostatnie ze
wspomnień Icemana, a wraz z nim okropny ból. Zaczęła płakać ze współczucia. Z nadzieją, a jednocześnie z lękiem oczekiwała chwili, gdy młodzieniec uświadomi sobie swą rzeczywistą tożsamość. Dla Icemana najgorsze już minęło. Jego osobowość stanowiła teraz całość, lecz nikt nie miał pewności, czy kiedykolwiek naprawdę
wyzdrowieje. — Kiedyś śpiewała mi tę piosenkę — powiedział Iceman łamiącym się głosem. — Przed snem. Nazywała mnie Tamor. — Umilkł, gwałtownie chwytając powietrze. — To moje prawdziwe imię. Tej nocy Fen i Dsordas leżeli w łóżku, do głębi poruszeni przeżyciami dnia. Powrót Tamora do prawdziwego świata był świadectwem otwartości i pełnego poświęcenia Ethy, lecz nagroda niosła ze sobą okrutne wspomnienia. Zarówno Aad jak i Natali odczuwali podobny smutek jak Etha z powodu cierpienia przyjaciela i robili, co mogli, żeby go pocieszyć. Również Habella, która przyczyniła się bardzo do rehabilitacji telepaty, odwiedziła swego pacjenta i przepisała specjalną miksturę nasenną. Obecnie panował spokój, lecz dla Fen choroba chłopca zdawała się odzwierciedlać los Zalys. We wczesnym dzieciństwie stracił kontrolę nad swoim życiem. W barbarzyński sposób odebrano mu szczęście i niezależność. Potem, po latach uciemiężenia, uciekł jedynie po to, by poznać cenę wolności. — Czy sądzisz, że on kiedykolwiek sobie z tym poradzi? — spytała cicho. — Nie — odparł szczerze Dsordas — ale już okazał się silniejszym niż przypuszczaliśmy. Postaramy się mu pomóc ułożyć jakoś życie. — Drugie życie. — Tak. Przynajmniej otrzymał taką szansę. Wielu nawet tego nie miało. — To dobry przyjaciel, prawda? — Oczywiście — przyznał Dsordas. — Z początku mu nie ufałem, lecz potem udowodnił, że można pokładać w nim wiarę. Żywię nadzieję, że on i Etna znajdą jeszcze radość i zadowolenie. Fen wiedziała, że jej ukochany ma rację. Gdyby szok związany ze wspomnieniem dzieciństwa okazał się zbyt silny dla Icemana — T a m o r a, poprawiła się — wówczas jej matka obwiniałaby siebie za jego cierpienie. Proszę, pozwól mu się przystosować, błagała cicho. Proszę, zrób co w twej mocy. — W każdym razie potrzebujemy go bardzo — dodał Dsordas. Jego gruboskórność wynikała ze świadomości funkcji przywódcy Zalys. — Jest najlepszym telepatą, jakiego posiadamy, a prędzej czy później oni właśnie odegrają decydującą rolę. — Jak myślisz, co się stanie? — zapytała miękko Fen. — To znaczy, kiedy zbudzimy całą magię. — Nie wiem — odparł. — Choć bardzo chciałbym znać odpowiedź. Coś wskaże nam drogę lub będziemy musieli pozwolić zadecydować przeznaczeniu. Następnego ranka Iceman, a raczej Tamor, wyszedł wraz z innymi wykonywać swoje zadania. Etha radowała się, widząc jego lepsze samopoczucie i żałowała, że nie mogą porozmawiać o nowym wspomnieniu. Wkrótce pozostała w domu tylko z Natalim. Posprzątawszy po porannym posiłku, nagle zdała sobie sprawę, że jej najmłodszego synka nie ma już w pomieszczeniu. Wtedy zauważyła, że drzwi od kuchni stoją otworem i usłyszała głuchy grzmot, który zatrząsł całym Nkosa, aż po same podstawy. — Natali! — próbowała przekrzyczeć narastający huk. Wybiegła na zewnątrz, gdzie ujrzała malca stojącego nad kanałem i uważnie przypatrującego się wodzie. — Idę! — dobiegł ją głos, jakby w odpowiedzi na niecierpliwe wołanie. — Idę! Najpierw dostrzegli to obserwatorzy z portu. Zanim uciekli w popłochu, zdążyli jeszcze wysłać sygnały
ostrzegawcze. Szary potwór pojawił się ponownie. Tym razem wyspiarze ujrzeli dwie trójkątne góry, które unosiły się powoli, aż wkrótce zakryły całe wschodnie niebo. Wtedy oddzieliły się od siebie i runęły do oceanu. Pomiędzy dwiema symetrycznymi eksplozjami gigantyczne szare ciało poderwało się do góry, wyrzucając naokoło miliony ton wody. Skrzydła zafalowały gwałtownie i potwór wzniósł się ponownie. Podwójne rogi, każdy dłuższy niż cała flotylla statków, wystawały z olbrzymiego cielska, które mierzyło przynajmniej dziesięć tysięcy metrów. Ogon w kształcie bicza był tej samej długości. Od jednego do drugie go końca skrzydła olbrzymia płaszczka miała szesnaście tysięcy metrów szerokości, a powierzchnia płetw wystarczyłaby do przykrycia połowy Zalys. Wysiłek związany z poderwaniem się bestii w powietrze był tak ogromny, że cały ocean zdawał się wrzeć, a powietrze wypełniało się dzikim odgłosem wściekłości potwora. W końcu mu się udało. Niczym olbrzymia czarna plama na niebiosach monstrum wzniosło się, przyćmiewając słońce i rzucając cień na cały świat. Powstało kilka olbrzymich, rozchodzących się we wszystkich kierunkach fal. Niektóre wysokością dorównywały nawet trzy piętrowemu budynkowi, a te nieco mniejsze wydawały się nieść większą moc zniszczenia niż fala, która niedawno spustoszyła znaczną część Nkosa. — Natali! — wrzasnęła Etha. — Chodź do środka! Pobiegła w kierunku syna, lecz wtem zatrzymała się, przerażona. Rozdzierające uszy dudnienie rozbijających się o wschodnią część miasta fal zwiastowało nadchodzące nieszczęście. Jedynie minuty dzieliły ich od momentu, kiedy ogromny impet dosięgnie zarówno ją, jak i Natalego. Etha rzuciła się do przodu i natychmiast pomyślała, że ulega jakiejś halucynacji, sądziła, że popada w obłęd. Natali znikał na jej oczach, stając się coraz bardziej przezroczysty. Wkrótce zniknął nawet zarys jego postaci i Etna została zupełnie sama. Padła na kolana, nie mogąc oderwać wzroku od miejsca, gdzie przed chwilą znajdował się synek. Pierwsze ogromne masy wody przetoczyły się przez kanał. Siła uderzenia odrzuciła zrozpaczoną kobietę w tył, jakby jej ciało nie ważyło więcej niż piórko. Wkrótce woda poniosła ją w swych śmiertelnych objęciach. Wirowała bezradnie, aż została rzucona o kamienny mur i uszło z niej życie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
Dziwne kwiaty wyrosną na wschodzie. Widzę fragmenty jej snów, jej pracy i osłonę porwaną na tysiące kawałków i tysiące ziarenek. Trudno sobie wyobrazić taką cierpliwość, ale długie oczekiwanie dobiegło końca. Oni zabrali korzenie. Dziwne kwiaty wyrastają na wszystkich lądach.
Verkho czuł się oszukany. Coś się wydarzyło, coś poza jego kontrolą. I nie miał wątpliwości, kto za to ponosił odpowiedzialność. Talizman nie zmienił się na zewnątrz, lecz jego oczekiwanie zyskało nowy, wyczuwalny posmak. Wydawało się, jakby starożytny przedmiot był teraz zadowolony z siebie. — Wciąż jestem twoim panem — przypomniał Garowi, oczekując, że oko zamruga, lecz nie uczyniło tego. — Musisz odpowiadać na moje pytania. Southan wiezie Azariego z powrotem do Xantium, czyż nie? Odpowiedź znalazła się w jego umyśle, jeszcze zanim zabrzmiały pierwsze słowa. A zatem to była prawda; nadchodzi ostateczna rozgrywka. Verkho powinien odczuwać podniecenie, lecz nie pojawiły się żadne emocje. Nie wszystko układało się według planu. Pomyślał o odległych czasach, kiedy poznał sekrety reliktów opactwa. Pogrążone w proroczej niejasności odkryte przez niego tajemnice, teraz wydawały się dużo wyraźniejsze. — O to chodzi, prawda? — odezwał się głośno. — Kiedy wygram Azariego, wygram go dla ciebie, a nie dla siebie. — Tym razem nie usłyszał odpowiedzi, lecz idea zostania bogiem nagle wydała się absurdalna. Czyżby łudził się przez te wszystkie lata? Po chwili do głowy przyszedł mu inny pomysł. — Wciąż znajdujesz się w mojej mocy — powtórzył. — I tak pozostanie, ponieważ Azari nie dotrze do miasta. Dopilnuję tego, żeby nie wjechał do Xantium! To rozwiązanie uznał za jedyny sposób, w jaki mógłby zachować z trudem zyskaną władzę i zapewnić sobie, że ostateczna rozgrywka nigdy się nie odbędzie. Ironia losu sprawiła, iż moc dana mu wcześniej przez Gara miała teraz posłużyć jako instrument do udaremnienia boskich planów. Verkho uśmiechnął się chytrze. Jego ambicje nie sięgały już tak daleko, lecz nadal mógł być niepokonany w świecie śmiertelników. Przygotował się do wydania rozkazów, jeszcze nie świadom olbrzymiego cienia, który zbliżał się nieubłaganie. Baylina zaprowadzono do dużego namiotu, gdzie dano mu wszystko, czego potrzebował, by przygotować się do audiencji u Haresha, a potem pozostawiono samego. Tylko stojący na zewnątrz strażnicy o surowych twarzach świadczyli, że w rzeczywistości był więźniem, a nie gościem honorowym. Czas wlókł się niemiłosiernie i podróżnik właśnie zastanawiał się, czy każą mu czekać do
następnego dnia, gdy powrócił Javagal. Książę odsłonił kotarę i wszedł do środka, by ocenić wygląd wysłannika. Zmierzywszy Baylina wzrokiem, uśmiechnął się czarująco. — Mój ojciec życzy sobie cię widzieć, ambasadorze — oświadczył. — Ale najpierw... czy nie powiedziałbyś mi, dla czego tu przybyłeś? Baylin zdał sobie sprawę, że Javagal próbował chronić własną skórę. Gdyby rozmowa z posłańcem Southana okazała się stratą czasu, wówczas gniew Haresha skierowałby się również przeciwko synowi, ponieważ miałby on w tym swój udział. Książę najwyraźniej już obawiał się skutków gniewu swego ojca. Jeśli człowiek taki jak Javagal odczuwał strach, oznaczało to, że przywódca barbarzyńców naprawdę jest wyjątkowo groźny. — Żałuję bardzo, mój panie... — zaczaj. — A zatem chodź — rozkazał książę zniecierpliwiony. Przeszli przez obóz pomiędzy pozornie nie kończącymi się rzędami namiotów i licznymi ogniskami. Nozdrza Baylina wypełniły się przeróżnymi zapachami; niektóre z nich znał, a inne kojarzył z zapachem zmęczonych wędrówką wojowników. Kilku mężczyzn bacznie im się przypatrywało, nie odzywając się jednak ani słowem. Było jasne, że nikt nie ośmieliłby się wtrącać w sprawy Javagala, o ile nie miał dostatecznego powodu. Namiot Haresha wyróżniał się znacznie jako największy w całym obozie. Wprowadzono Baylina do jednego z wielu przedsionków. Kosze pełne rozżarzonych węgli stały na obrzeżach, a ziemię pokrywały maty i dywany. Dwaj muskularni strażnicy czekali nieruchomo u wejścia do wewnętrznego pomieszczenia, do którego wszedł Javagal, nakazując Baylinowi pozostanie na miejscu. Chwilę później dobiegło go wezwanie i jeden ze strażników, odsuwając ciężką kotarę, gestem zaprosił Baylina do środka. Podróżnik znalazł się w ośmiokątnej izbie oświetlonej oliwnymi lampami i węgielkami płonącymi w kilku koszach. Siedem ścian pokrywały niezwykle dekoracyjne, jedwabne sztandary ukazujące symbole siedmiu członków panteonu. Naprzeciwko ósmego boku, na finezyjnie rzeźbionym, drewnianym tronie siedział mężczyzna o imponującym wyglądzie. U jego boku stał książę. Baylin skłonił się nisko i czekał. Usłyszawszy pozwolenie, podróżnik wyprostował się i spojrzał na człowieka uważanego za boga na podległych mu terenach. Haresh był ogromnym, proporcjonalnie zbudowanym człowiekiem. Miał na sobie szaty podróżne wykonane z najlepszych skór. Jedyny ornament zdobiący jego strój stanowiła duża złota brosza w kształcie jastrzębia, umieszczona na lewym barku. Karnacja Haresha wydawała się trochę ciemniejsza niż syna. Na głowie nie miał ani jednego włosa. Obaj mężczyźni przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. — Przynosisz dla mnie wiadomość? — spytał łagodnie Haresh. Najwidoczniej wszelkie wprowadzenia uznał za zbędne. — W istocie, wasza wysokość. — Skoro dano mu taką możliwość, Baylin rozpoczął swoją długą, przygotowaną wcześniej przemowę o darowaniu lądów i umowach handlowych. Później, zauważywszy, że Haresh zaczął się nudzić, szybko przeszedł do spraw związanych z czarami Verkho. To zagadnienie wyraźnie bardziej interesowało przywódcę barbarzyńców.
— Napotkałem kilku posłańców od tego Verkho — wtrącił. — Zmierzali na spotkania z dawnymi władcami tych krajów. Jego żądania wydały mi się zabawne. Świadczyły o wielkiej desperacji. — Verkho jest niebezpieczny — odrzekł Baylin — ale jeszcze nie zdesperowany. — Następnie opisał czary samozwańcze go cesarza, przytaczając szczegóły powstania i zasady działania czerwonej kopuły. Dodał kilka zasłyszanych oraz przez samego siebie wymyślonych relacji o innych cudach. — Verkho pragnie zawładnąć całym światem — zakończył. Haresh słuchał uważnie, po czym jednym zdaniem zniweczył wszystkie nadzieje Baylina. — Człowiek o takiej ambicji może mi się przydać — skomentował — i przymierze z Southanem nie podlega kwestii. — Błagam, żebyś rozważył każdy aspekt, wasza wysokość — nalegał szczerze podróżnik. — Razem prawdopodobnie zdołamy pokonać zło Verkho, lecz gdy będziemy podzieleni, z łatwością stawi nam czoło. Haresh i Javagal uśmiechnęli się na te słowa. — Z taką garstką ludzi ośmieli się targnąć na tysiące moich wojowników? — spytał ironicznie przywódca barbarzyńców. — Nie straszna mi jego magia. — Nie powiedziałeś nam wszystkiego, jak sądzę — zachęcił książę. — Nie mam nic więcej do dodania — odparł prosto Baylin, zastanawiając się, czego jeszcze oczekiwali. — No dalej — ponaglił Haresh. — Moi czarownicy zapewniają, że wiele dzieje się na świecie. — Czyżby człowiek tak mądry jak ty o niczym nie słyszał? Jego lekko wzgardliwy ton sprawił, że Baylin poczuł się bardzo niezręcznie. Moi czarownicy? Po raz pierwszy w życiu uznał, że może polegać jedynie na prawdzie. — Przyznaję się do niewiedzy, wasza wysokość — rzekł Baylin. — Moi czarownicy mówią, że magia Verkho to tylko jeden symptom większej choroby — a może większego zdrowia? Zapomniałem — wyjaśnił Haresh. Javagal uśmiechnął się z lekką wzgardą. — Magia prawie dosłownie wyłania się z ziemi na każdym kroku — kontynuował Haresh. — Oczywiście jeśli wierzyć prorokom. Dla przykładu... — Pstryknął palcami i z dywanu tuż przed Baylinem wyrósł kłąb dymu, który po chwili zmienił kolor na zielony, by w końcu przekształcić się w trwałą materię. Z początku podróżnik pomyślał, że wygląda to jak kwitnąca roślina, lecz wkrótce tajemnicze zjawisko zakręciło się i przemieniło w jadowitego węża obnażającego groźnie kły. Gadzina utkwiła małe szalone oczy w wysłannika, którego kosztowało wiele nerwów, żeby nie umknąć. Wtedy Haresh klasnął w dłonie i wąż zniknął. — Czy to nie dziwne, że ja, prosty żołnierz, potrafię tego dokonać? — rzucił niedbale.
Baylin wziął głęboki oddech. — Wasza wysokość ma dużo talentów — odparł szybko. — Wie o tym cały świat. — Brawo! — wybuchnął Javagal. — Ojcze, spotkałeś swego odpowiednika w tym prostym wysłanniku. — Uważaj na to, co mówisz, chłopcze! — warknął Haresh, uśmiechając się szeroko. — Przygotowałem dla niego jeszcze więcej prób. Baylinowi nie spodobały się te słowa, lecz stało się oczywiste, że zyskał nieco szacunku. — Jeśli pozwolę ci wrócić do twego pana — kontynuował wschodni przywódca — możesz mu powiedzieć, że mnie i Verkho przeznaczone jest spotkać się na takim czy innym polu bitwy. Kiedy zakończymy tę sprawę, wtedy określimy podział, ale aż do tego czasu nie chcę mówić o handlu. — Słowa jego brzmiały prawie nieprzyzwoicie. — Czy wyrażam się jasno? — Oczywiście, panie. — Zachęcony tym, że Haresh stanie przeciwko kanclerzowi, Baylin posunął się dalej. — Kiedy zamierzasz stoczyć bitwę z Verkho? — To zależy ode mnie — odrzekł chłodno Haresh. — Teraz Javagal odprowadzi cię z powrotem do namiotu. Masz czas do jutra w południe, by podać mi dobry powód, dlaczego nie miałbym wysłać mej odpowiedzi Southanowi w twojej pustej czaszce. Kiedy powiedziano Donecie, że musi pozostać, była bardzo nieszczęśliwa, lecz zrozumiała sens takiego postępowania. Dziewczynkom nie pozostawiono wyboru, a ból ich łzawego pożegnania z rodzicami został jedynie złagodzony pocieszającą obecnością Nyla. Southan wraz z pozostałymi wyruszyli wczesnym rankiem, upewniwszy się wcześniej, że zapasy żywności i wody, jakimi dysponowali, są większe niż tego potrzebowali. Jechali przez cały dzień. Nieprzyjemnie znajomy ciepły wiatr wiał prosto w twarz. Przed zapadnięciem zmroku, kiedy Kerrell wybrał miejsce na obóz, wszystkie wierzchowce zaczęły okazywać niepokój i z coraz większym trudem utrzymywali je w ryzach. W nocy nastroje pogorszyły się jeszcze bardziej. Kiedy grupa próbowała wyruszyć o świcie, w nadziei dotarcia do celu przed zmierzchem, okazało się, że konie są całkowicie poza kontrolą. Stało się jasne, że szaleństwo ogarniające królestwo zwierząt w końcu opanowało również ich wierzchowce. Po paru niebezpiecznych i daremnych próbach osiodłania koni i załadowania bagaży podróżnicy doszli do wniosku, że dalszą drogę odbędą pieszo. Przejrzeli zapasy, ograniczając je do minimum, a następnie za ogólną zgodą puścili zwierzęta wolno, mając nadzieję, że wrócą do schronienia Nyla. Po kilku chwilach niepewności rzeczywiście zaczęły galopować w tamtą stronę. Wędrowcy obserwowali je do momentu, aż widać było tylko tuman kurzu. Corton pomyślał o swoich proroczych słowach. Istotnie nie mieli możliwości powrotu. Poruszali się żwawo i przed zmierzchem, kiedy rozbili obóz, Kerrell obliczył, że pokonali prawie połowę drogi. Kiedy zgasło światło dnia, wszyscy ujrzeli czerwoną łunę na północnozachodnim horyzoncie, lecz kiedy spoglądali w tym kierunku, wydawało im się, że otacza ją blade, pochodzące z innego źródła światło, które jakby nawet umacniało się w miarę patrzenia.
Wkrótce powstali z miejsc, zahipnotyzowani zbliżającym się blaskiem. Po niedługim czasie mężczyźni rozpoznali setki bladych cieni. Uzbrojone duchy wojowników maszerowały przez pustynię, obrawszy określony cel, i mimo że były tylko zjawami, ich potęga stała się oczywista. Kiedy żołnierze idący na czele widmowej armii znaleźli się nie dalej niż dwadzieścia kroków od zaskoczonych podróżników, zatrzymali się jak na komendę. Ifryn przypomniała sobie słowa Zidon: Napotkasz wojowników, którzy utorują ci drogę — jedynych potrafiących walczyć z takim wrogiem. Jeden z duchów postąpił krok naprzód i cesarzowa ze zdumieniem rozpoznała oblicze. Patrz na generałów. Kerrell wyszedł na powitanie swego ojca.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Życie toczy się dalej, lecz dlaczego rytuały zmiany tak źle obchodzą się z tymi, którzy zostali? Nawet znajomość ciągłości spraw nie oszczędza żalu rozłąki. Czym są właściwie duchy? Filozofowie twierdzą, że są wspomnieniami zachowującymi się z rezerwą, odczuwającymi. Jeśli to prawda, jaka jest zatem różnica między nimi a wcieleniami dusz? Duchów nie ogranicza ani czas, ani przestrzeń. Są więcej niż tylko samymi sobą. Należą do większej całości. Zniszcz wspomnienia tego świata, a zniszczysz następny.
Dopiero późnym wieczorem następnego dnia znaleziono zwłoki Ethy. Dawno już przypuszczano, że ona i Natali nie żyją, a rodzina prawie straciła nadzieję na ich odnalezienie. Anto napotkał jej przemoczone i zszargane ciało leżące między kamieniami w małej alejce niedaleko domu. Z wysiłkiem zaniósł matkę do domu, a ból ściskający mu gardło utrudniał oddychanie. Kiedy rozeszły się już wieści, rodzina zebrała się, by wspólnie dzielić smutek. Wszyscy pozostali mieli szczęście, że znajdowali się w głębi lądu, kiedy pierwsze fale uderzyły w wyspę. Ich dom nadal stał, chociaż ucierpiał znacznie i obecnie był w kiepskim stanie, ale przynajmniej mieli dach nadgłową. Większość wschodniej części miasta została zrównana z ziemią przez ścianę rozszalałej wody, a znaczna część innych budynków położonych dalej od morza zawaliła się, gdy nie wyobrażalny impet pędził kanałami w górę rzeki. Zginęło mnóstwo ludzi. Wielu mieszkańców przebywało wówczas poza miastem i tylko dlatego śmierć zebrała nieco niniejsze żniwo. Fen z bladą i wypełnioną boleścią twarzą patrzyła na ciało swej matki. Stojący przy niej Dsordas był gotów, nawet w swoim nieszczęściu, ofiarować ukochanej wsparcie. Śmierć zmieniła nieco kształty Ethy, sprawiając, że wydawała się większa niż za życia. Miała spokojny wyraz twarzy, lecz Fen nie mogła przestać myśleć o sposobie, w jaki matka zginęła i przerażającym końcu, na jaki nie zasłużyła. Tył głowy kobiety był częściowo zmiażdżony. Niewątpliwie straciła przytomność, za nim utonęła, lecz cóż to za pocieszenie? Dla Fen wszystkie tragedie stały się mniej ważne w obliczu tej największej — śmierci obojga rodziców. Czuła się zagubiona, rzucona w jakieś otchłanie koszmaru, którego końca nie było widać. Fakt, że Natali również utonął, że ten mały czarodziej nigdy już ich nie rozśmieszy, nie podniesie na duchu, sprawiał, iż sytuacja wydawała się jeszcze trudniejsza do zniesienia. Pozostałe dzieci Amarich zareagowały różnie. Anto milczał, a twarz jego wyrażała tłumioną rozpacz. Tarin i la także pogrążyli się w bezdennym smutku, próbując bez powodzenia zaakceptować okrutny wyrok losu. Aad okazał się prawdziwą ostoją. Ze wszystkich sił starał się pocieszyć przyjaciół. Jedynie Tamora całkowicie nie wzruszały starania Aada. Ogarnęła go rozpacz. Płakał, krzyczał, rzucał się w napadach dzikiego żalu, aż w końcu stał się niebezpieczny dla samego siebie i innych. Nawet Habella nie mogła go uspokoić. Strata drugiej matki, tak niedługo po odkryciu, w jaki sposób utracił swoją pierwszą, była niewyobrażalnym ciosem dla młodego człowieka. Fakt, że jego bliski przyjaciel, Natali, również odszedł, uczynił jego nieszczęście wprost nieporównywalnym do niczego. W końcu zdecydowali się na desperacki krok odosobnienia Tamora, w nadziei, że jego żałość wyczerpie się sama. Tymczasem należało się zająć żywymi. Nkosa prawie doszczętnie zamieniła się w ruiny i chociaż kilkanaście solidniej szych budynków stało nadal, to większość z nich nie nadawała się już do zamieszkania. Pomoc niesiona wyspiarzom mogła zająć miesiące, a problemy związane z osieroceniem, brakiem dachu nad głową i niedostatkiem pożywienia pogłębiały się z każdą chwilą. W obliczu tak potężnej katastrofy odnowienie magicznej struktury jakby straciło na znaczeniu. Wielu zaczęło uważać, że jeśli dotychczasowe osiągnięcia nie
ochroniły Zalys przed atakiem, to całe przedsięwzięcie wydawało się bez sensu. Fen i Dsordas wiedzieli, że to nieprawda i mimo swojej rozpaczy zachęcali do kontynuowania pracy. Mieszkańców wyspy pocieszał jedynie fakt, iż monstrualne stworzenie odleciało, kierując się na północny wschód, i od tej pory nikt nie zauważył jego śladu. Gdyby odeszło na dobre, skończyłyby się przynajmniej gwałtowne turbulencje morza. Co więcej, zdawało się, że potwór zabrał ze sobą skrzeczące bestie. Widziano, jak leciały pod jego olbrzymim cielskiem. W porównaniu z gigantem wyglądały niczym pchły. Wyspiarze nie mogli jednak uwierzyć, że problemy wyspy definitywnie się skończyły. Nie umknęło niczyjej uwagi, że olbrzym obrał kurs prosto na Xantium. Tego wieczoru nastąpił przełom w komunikacji z duchami wyspy, akurat wtedy gdy tak wielu mieszkańców Nkosa wyru szyło w podróż do ich świata. Duchy zaczęły gromadzić się na tym, co pozostało z placu Fournoi i w końcu rozpoczęły cichą debatę, co odciągnęło uwagę żyjących od praktycznych spraw zaprzątających ich głowy. Posłano po Yeoriego. Gdy przybył na miejsce, zauważył niewielką grupę duchów, jakby delegację, kroczącą w kierunku zaciekawionych wyspiarzy. Najwidoczniej ich przywódca zaczął mówić, lecz do Yeoriego nie docierały jego słowa. W końcu cienki głos z tyłu spytał: — Dlaczego nie odpowiadasz? Zastępca odwrócił się i ujrzał małą dziewczynkę z bursztynowym wisiorkiem na szyi. — Słyszysz ich? — Tak. — Co mówią? — Zalys może ocaleć jedynie wtedy, gdy dokończymy sieć. Ma na myśli magię — wyjaśniła na wypadek, gdyby Yeori nie okazał się zbyt bystry. — Nie wolno nam zaprzestać działań. Jest zaniepokojony. — Raczej przerażony — domyślił się Yeori. — Powiedz, że uczynimy co w naszej mocy. Spytaj także, czy nam pomogą. Czy potrafią pokazać więcej magicznych miejsc? Po chwili dziewczynka przekazała odpowiedź. — Z przyjemnością zaczną współpracować, ale nie pozostało już dużo czasu. Skrzek skończy się jutro. — O co mu chodzi? — pytał szybko Yeori. — To wszystko, co może teraz powiedzieć — odparła i osunęła się nagle na ziemię. Na szczęście Yeori zdążył zamortyzować upadek dziecka, które, co zauważył ze zdziwieniem, po prostu usnęło.
Tłum widm rozpłynął się w powietrzu. O pierwszym brzasku Fen zeszła do kuchni. Stojąc samotnie w zrujnowanym pomieszczeniu, zastanawiała się nad słowami ducha. Skrzek skończy się jutro, pomyślała. O jakiej porze? Nagle przestraszył ją hałas gwałtownie otwieranych drzwi i odgłos kroków kogoś pędem zbiegającego ze schodów. Ujrzała rozebranego do pasa Tamora. Jego chude ciało pokrywały siniaki, a twarz chłopaka wyrażała niezliczoną ilość uczuć. Poruszał ustami, lecz nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. — Co się dzieje? — spytała Fen. — Co jest? — Natali! — wysapał, klepiąc się w głowę. — Tutaj.
— Co? — Mówi do mnie. — Jak...? — Spójrz! — Tamor wskazał na stojący na środku poplamiony stół. Fen spojrzała i serce zamarło jej w piersi. W powietrzu ujrzała kształt swojego małego braciszka. Gdy przyszła do siebie po pierwszym szoku spowodowanym ujrzeniem ducha Natalego, zdała sobie sprawę, że wyglądał teraz bardziej materialnie niż jakakolwiek widziana przez nią zjawa. W istocie wydawał się rzeczywisty. Postąpiła krok ku niemu, ledwo ośmielając się oddychać i mieć jakąkolwiek nadzieję. — Dlaczego cię tam nie było? — spytał Natali z dezaprobatą w głosie. — Słyszę cię! — krzyknęła Fen. To jej wystarczyło. Nie odszedł do świata duchów. Podbiegłszy, złapała go w objęcia. Był prawdziwy i naprawdę żywy, co potwierdzały odgłosy niezadowolenia malca, który próbował uwolnić się z mocnego uścisku. — Och, Natali. — Fen płakała ze szczęścia. — Gdzie ty się podziewałeś? — Wszędzie na wyspie — odpowiedział swoim niezrównanie radosnym tonem. — Potem w Arenie. Wszyscy musimy tam iść. Tak mówi Latchi. — Latchi? — Fen poczuła, jak ziemia usuwa jej się spod nóg. — Tak — potwierdził pewny siebie malec. — On wie. Powinniście szybko podążyć do Areny. — Do Areny? — powtórzyła zdumiona. O co chodzi? — Zanim skrzek ustanie — wytłumaczył cierpliwie. — Musimy być gotowi. Do zobaczenia. Natali zaczął rozpływać się w jej ramionach. Było to najdziwniejsze i najokropniejsze odczucie, jakiego Fen kiedykolwiek doznała. — Nie! — Ścisnęła go mocniej. Chwilę później po prostu całkowicie zniknął, a Fen trzymała w objęciach jedynie powietrze. Nie, zaszlochała cicho. Nie! Natali odszedł już kiedyś od niej w ten sposób. Ale przynaj mniej tym razem, pomyślała walcząc z histerią, wiem, gdzie go szukać.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Półksiężyc to tylko jeden z siedmiu symboli widniejących na kości do gry, a czerpanie mocy z innych światów jest hazardem. Szanse wygranej i wróżba często się łączą, by zdruzgotać zbyt wybujałe ambicje.
Ifryn nie znała praw rządzących światem bogów, lecz zdawała sobie sprawę, że pojednanie między Kerrellem i Coulsonem, mimo iż przynależeli do odmiennych rzeczywistości, miało dla nich obydwóch ogromne znaczenie. Nie doszło do słyszalnej wymiany zdań, kontakt fizyczny był niemożliwy z wiadomych względów. Bezpośrednia komunikacja została ograniczona do uczuć wyrażanych mimiką i gestami rąk, lecz to wystarczyło. Obserwatorzy spotkania czuli się głęboko poruszeni. Armia widmowych wojowników rozproszyła się, a następnie uformowała koło, otaczając obóz ze wszystkich stron. Ich obecność dodawała otuchy, chociaż żywi nie wiedzieli, czy duchy istotnie zdołają zapewnić im realną ochronę. Nazajutrz grupa Southana wyruszyła w kierunku Xantium, odświeżona niezwykle spokojnym snem. Członkowie wyprawy zauważyli, że są w stanie poruszać się teraz dużo szybciej. Duchy towarzyszyły im niczym gwardia przyboczna, w pewien sposób ułatwiając marsz, a także odwracając ciepły wiatr dotychczas wiejący w twarze. Nikt nie czuł potrzeby postoju czy odpoczynku, mimo że upał coraz bardziej dawał się we znaki. Szli dalej, przekonani o słuszności swego działania stanowczą postawą duchów. Nikt jednak nie wiedział, jak ta szczególna armia miała „utorować drogę" w trudnych warunkach. Ku ogólnemu zdziwieniu, tuż przed południem dostrzegli mury miasta. — Przyznaję, iż pędziliśmy — powiedział radośnie Kerrell — ale to niemożliwe, że dotarliśmy aż tak szybko! A jednak, kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, całkiem już wyraźny widok ogromnych szarych murów wyrastających z pustyni świadczył, iż nie ulegli złudzeniu. Czerwona kopuła przykrywająca szczyt wzgórza wydawała się złowróżbna jak zawsze. Podróżni odczuwali naturalną niechęć do miejsca, które było sceną tak przerażających wypadków. Obecnie, o dziwo, całun dymu rozwiał się w większości. Xantium przestało płonąć. Zbliżali się z południowego wschodu bezpośrednim szlakiem prowadzącym wzdłuż brzegu Rzeki Brązowej. Potem mieli alternatywę: albo skręcić na północ i maszerować pomiędzy murami a zakolem rzeki ku Wschodniej Bramie, albo skierować się na lewo do wychodzącej na południe Wielkiej Bramy. Wybór drugiego rozwiązania oznaczał nieznaczne skrócenie sobie drogi i możliwość uniknięcia ewentualnego ataku od strony długich murów obronnych, a więc decyzja okazała się prosta. Mimo to w dalszym ciągu nie wiedzieli, jak przedostać się przez bramy, gdyby zostały przed nimi zamknięte. Podobny problem wkrótce przestał mieć znaczenie. Gdy znajdowali się jeszcze w sporej odległości, uchylono wrota Południowej Bramy, skąd wysypała się chmara wojowników. Każdego z
nich otaczała czerwona poświata i było ich tak wielu, że pięć ostrzy podróżników wkrótce bez trudu mogło zostać przejętych, nawet gdyby żołnierzy Verkho nie chronił magiczny pancerz. Ifryn pragnęła wziąć udział w walce, lecz musiała ochraniać Azariego, mimo iż nie sądziła, by cokolwiek zdołało zapobiec natychmiastowej zagładzie całej grupy. Decyzja o powrocie do Xantium wydała im się kompletnie szalona. Duchy miały jednak inne zdanie. Coulson spokojnie poprowadził swe oddziały na spotkanie czerwonym żołnierzom, pokazawszy Kerrellowi i innym, żeby pozostali. Posłuszni nakazowi Coulsona podróżnicy niebawem stali się świadkami najbardziej niezwykłej bitwy, jaką kiedykolwiek przedtem widzieli. Pewni swoich ochronnych tarcz, kierowani wściekłymi wrzaskami dowódców, żołnierze Verkho zwrócili się bezpośrednio ku grupie Southana, rzucając jedynie zaciekawione lub lekceważące spojrzenia w stronę duchów. Widma jednak najwyraźniej nie zamierzały odgrywać roli wyłącznie elementu rozpraszającego uwagę. Kiedy dotarli do nich pierwsi żołnierze, Coulson uniósł miecz, którego widmowe ostrze cięło powietrze, i gdy napotkało purpurową aurę najbliższego mężczyzny, zamigotało szybko, zmieniając się w prawdziwą stal i pozbawiając głowy przeciwnika generała. Żołnierz padł na ziemię, zalewany fontanną własnej krwi. Tarcza czerwonej poświaty zniknęła. Kerrell wraz z pozostałymi obserwowali ze strachem, nie wierząc własnym oczom, lecz nie mogąc zaprzeczyć rzeczywistości. Broń duchów w zetknięciu z czerwonymi poświatami przekształcała się w materialną stal, która wnikała głęboko w ciało ludzkie. Żołnierze stracili wcześniejszą pewność siebie, atak załamał się i siły Verkho zaczęły ustępować pod naporem widmowych wojowników. W ten sam sposób, w jaki broń duchów godziła przez ognistą zbroję, miecze żywych otoczone czerwonym światłem mogły ranić duchy. Rany zjaw wyglądały równie groźnie jak obrażenia żywych i sprawiały wrażenie nie mniej bolesnych, pomimo iż okrzyki bólu widmowych sprzymierzeń ców Southana były niesłyszalne. Coulson i jego wojownicy nie zawahali się nawet na moment, i jedynie ponowili wysiłki z iście wojskową determinacją. — Musimy pomóc! — wysapał Kerrell, niespokojnie przyglądając się zmaganiom. — Stój! To ich walka, nie nasza — rzucił szybko Grongar, przytrzymując generała. — Wejdziemy im tylko w drogę. — .Jedyni wojownicy potrafiący walczyć z takim wrogiem" — przypomniał im Zmura nawiedzonym szeptem. Mężczyźni wyciągnęli broń, lecz do tej pory nie mieli możliwości jej użycia. Ifryn stała wśród nich zdumiona, zastanawiając się, jak to możliwe, żeby duch umarł. Niematerialne kształty kilku zjaw istotnie leżały nieruchomo na zakurzonej ziemi, do złudzenia przypominając nieżywych. Armia Coulsona zdecydowanie wygrywała, mimo że szok spowodowany jej interwencją minął. Oddziały wroga zostały zdziesiątkowane, a niedobitki wycofywały się w stronę bramy. — Ruszajmy za nimi! — zawołał Kerrell. — Musimy przedostać się przez bramy, zanim je znowu zamkną. Grupka podążyła za walczącymi wojownikami, lecz nagle bitwa przybrała nieco inny obrót. Jeden z wrogów pod wpływem uderzenia widmowego miecza został pozbawiony czerwonej osłony, lecz nie życia. Z początku ogarnęło go widoczne przerażenie, ale kiedy następne ostrze przeszło przez
niego, nie wyrządzając krzywdy, zdał sobie sprawę ze swego szczęścia i możliwości wykonywania rozkazów Verkho. Ignorując bezradne obecnie widma, pobiegł prosto w kierunku Ifryn. — Ten należy do nas! — krzyknął Grongar, postępując krok naprzód, lecz Kerrell okazał się szybszy. Spragniony działania generał ugodził napastnika. Precyzja okrutnego uderzenia wywołała zarówno podziw, jak i przerażenie. Jeszcze kilku innych żołnierzy rozmyślnie straciło swoje osłony. Przeciwnik przygotowywał się do grupowego natarcia. Pięciu mężczyzn zajęło się ochroną Ifryn i Azariego, bowiem cesarzowa z synkiem stanowili cel wszystkich ataków. Nawet Corton, posturą i brakiem doświadczenia mniej przystosowany do takich walk, dzielnie stał u boku swoich przyjaciół, męstwem zaskakując nawet samego siebie. Sprzymierzeńcy Southana walczyli nadal jak nawiedzeni, którymi w rzeczywistości byli. Kiedy żołnierze Verkho zorientowali się, że ich nowa taktyka nie zapewniła powodzenia, opór ostatecznie został przełamany i zaczęli uciekać. —
Szybko! — ponaglił Kerrell. — Biegnijmy!
Duchy ścigające pokonanych zdystansowały żywych podopiecznych, którzy nie mogli pozostawić Ifryn bez ochrony, cesarzowa zaś, niosąc Azariego, nie była w stanie dotrzymać im kroku. Wrota zostały jednak już wcześniej zaryglowane. Dowódcy w mieście zdecydowali pozostawić swoich ludzi na zewnątrz i rozprawić się z intruzami z bezpiecznej wysokości murów obronnych. Kiedy duchy zabiły ostatniego z porzuconych i bezradnych żołnierzy, Kerrell zdał sobie sprawę z nie bezpieczeństwa. — Łucznicy! — zawołał. — Cofnijcie się natychmiast! Wypuszczono paręnaście strzał, lecz na szczęście podróżnicy zdążyli w porę odskoczyć. Ich sojusznicy z innego świata przewyższali na polu bitwy magię Verkho, lecz nadal nie mogli sforsować wejścia i nikt nie wiedział, w jaki sposób to uczynić. Coulson nie powiedział jednak ostatniego słowa. Strzały i inne pociski lecące z góry nie siały spustoszenia wśród jego oddziałów. Coulson, po wydaniu dalszych rozkazów, wraz z podkomendnym po prostu przeszedł przez masywną bramę. — Gdybyśmy my potrafili to zrobić... — skomentował Grongar. — Musiałbyś najpierw zginąć — przypomniał mu Corton. Patrzyli w milczeniu, zastanawiając się nad konsekwencjami przeniknięcia duchów na teren Xantium. Nie musieli długo czekać. Ze swego punktu obserwacyjnego nie mogli dokładnie stwierdzić, co się działo, lecz po chwili dostrzegli wyraźny ruch na murach ochronnych i wieżach po dwóch stronach bramy. Wyglądało to, jak gdyby otoczeni czerwoną poświatą żołnierze walczyli między sobą i przeciwko swoim kolegom bez tarcz. W rezultacie łucznicy zostali wyłączeni z walki. Następnie, ku ogólnemu zaskoczeniu, wrota zaczęły się otwierać. — Teraz albo nigdy — powiedziała Ifryn. — Ruszajmy — zgodził się Southan. Pobiegli co sił w nogach, tak że Ifryn musiała bardzo mocno trzymać Azariego. W trakcie wszystkich przygód dziecko zachowywało spokój i ani razu nie zapłakało. Opanowanie maleństwa pokrzepiało Ifryn w częstych chwilach zwątpienia. Oczywiście nie wiedział on, co zamierzała uczynić
jego matka. Czyż takie maleństwo mogło być świadome zachodzących zdarzeń? Dotarłszy do bramy, przebiegli przez uchylone wrota. Na czele znajdowali się Kerrell i Southan. Pozostali ochraniali Ifryn. Spostrzegli jedynie żołnierzy, którzy napierali na wrota, w ogóle nie zwracając uwagi na przybyszów. Przyczyna tak dziwnego zachowania wkrótce stała się jasna. Każdy z nich konał otoczony przynajmniej dwoma widmami. Ostrzami przebitymi przez czerwoną zbroję duchy zmuszały wojowników do jeszcze większego wysiłku. Miasto stało otworem. — Dalej — ponaglił Southan. — Przed nami jeszcze długa droga. — Trzymajcie się blisko po obu stronach cesarzowej — dodał Kerrell. — I uważajcie na łuczników. Magiczna kopuła nadal złowieszczo otaczała wierzchołek centralnego wzgórza, lecz gdy okazało się, że czerwone osłony żołnierzy można pokonać, odżyła nadzieja, że ta jeszcze straszniejsza bariera też była do przejścia. Kiedy pędzili opustoszały mi ulicami, nagle zauważyli, że duchy już im nie towarzyszą. — Teraz jesteśmy zdani na własne siły — zauważył Grongar, słowami wyrażając myśli przyjaciół. Verkho zbyt późno zdał sobie sprawę z własnej pomyłki. Użycie siły Gara było niewybaczalnym błędem. — Wiedziałeś, co? — wrzasnął w kierunku talizmanu. Odpowiedź pojawiła się jako myśl. Nie można przeciwstawić się wróżbie Zidon. — Zidon! Co ona ma z tym wspólnego? — Verkho szalał. Wtem nadeszło zrozumienie. Bogini przez cały czas kierowała jego poczynaniami. Od samego początku, kiedy to odkrycie ignoranckiego młodzieńca zamieniło go w niezwykle utalentowanego maga. Całe jego życie było szyderstwem losu! A on, głupi, chełpił się swą władzą, którą, jak myślał, posiadł dzięki własnemu intelektowi i przebiegłości! To wszystko fałsz. Verkho czuł się zdradzony i bezradny, lecz nagle złość samozwańczego cesarza uzewnętrzniła się jako ostatnia oznaka obrony. Wezwawszy Hariosa, wydał mu szybkie instrukcje. Urzędnik ministerium nie miał nawet szansy ustosunkować się do pole ceń. Mimo swych obaw pospieszył uczynić to, co mu kazano. W chwilę później w jednym momencie zniknęły czerwone osłony żołnierzy oraz podobnie szybko, lecz bardziej widowiskowo, kopuła. Ognista kula rozpłynęła się w powietrzu. Wydawało się, jakby ziemia odetchnęła nagle. Harios wykonał rozkaz i uwolnił talenty biorące udział w eksperymentach z krwią. Minęło trochę czasu zanim ludzie, dotychczas uwięzieni w magicznej kopule, zdali sobie sprawę, że odzyskali wolność. Wszyscy w dzikim pędzie zaczęli opuszczać Dwór. Verkho wiedział, że uciekają i gardził ich tchórzostwem, lecz on nie zamierzał poddać się jeszcze. Porwał talizman ze stołu, wrzucił go do satynowej torebki i wyruszył w swoją podróż. Nie miał złudzeń, że jego czyn powtórnie oślepi boga, lecz już nie wytrzymywał zadowolonego spojrzenia tego oka, poza tym musiał wziąć źródło siły ze sobą. Mogło to być niebezpieczne, lecz wydawało się jedyną szansą, od czasu gdy stracił żołnierzy. Verkho przygotowywał się do ostatniego posunięcia. Zdecydował, że jego ostatnia hazardowa rozgrywka z losem dokona się w miejscu, gdzie nikt prawdopodobnie nie będzie go szukał. Zmierzał do
samego serca Imperium, nawiedzonej kamiennej dzikości nazywanej Iglicami.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
Prawa rządzą równowagą. Gdy pradawna wrogość Gara zmieniła łagodne płaszczki w groźne mutanty o tym samym kształcie, musiało nastąpić pewne zrównoważenie sił. Nietoperze zostały wybrane jako odporne na niszczącą działalność bestii. Moi przyjaciele przyjaźnią się teraz ze wszystkimi światami.
Fen zdziwiła się, jak łatwo opanowała ogarniającą ją panikę. Zebrawszy resztki sił, powiedziała sobie stanowczo, że przede wszystkim powinna uspokoić Tamora. Podeszła, złapała chłopaka za ręce i spojrzała mu prosto w oszalałe oczy. — Już dobrze, Tamor. Natali żyje i wkrótce do nas powróci. — Czy Etha również żyje? — spytał z nadzieją w głosie. Ujrzawszy jedno „zmartwychwstanie", uważał, iż drugi cud powinien też być możliwy. — Wiesz, że nie — odparła delikatnie Fen — ale z pewnością chciałaby, żebyś uczynił co w twojej mocy, aby wesprzeć Natalego. Tamor smutno skinął głową. Wydawało się, że już bardziej panuje nad sobą. — Słyszałeś, co powiedział — ciągnęła Fen. — Musimy wszyscy pójść do Areny. Wszyscy. Rozumiesz? Młodzieniec ponownie przytaknął ruchem głowy, gotów od razu się tam udać, biec całą drogę, jeśli miałoby to pomóc przyjacielowi. Fen przyszło na myśl, że Tamor nigdy bardziej nie przypominał małego dziecka, przepełniony tym żarliwym zapałem. — Dobrze. Masz do odegrania niezwykle ważną rolę — rzekła dobitnie. — Ja zbudzę resztę, a ty musisz porozmawiać z pozostałymi telepatami na wyspie. Niech wszem i wobec głoszą tę wieść, a następnie niezwłocznie udadzą się do Areny. Im więcej ludzi ze sobą zabiorą, tym lepiej. Rozumiesz? — Tak. — Oczy Tamora błyszczały teraz promiennie. — A zatem idź — odezwała się z uśmiechem Fen, po czym pobiegła na górę, pokonując po trzy schodki naraz i wołając Dsordasa. W godzinę później Fen, Dsordas, Tamor i Aad podążali w kierunku Areny. Anto, Tarin i la udali się na poszukiwanie Yeoriego i Skoullego, by poprzez nich mieszkańcy dowiedzieli się o przedsięwzięciu. Anto buntował się, że Tamor i Aad poszli bezpośrednio do Areny, chociaż to jego bratem był Natali, lecz Dsordas wytłumaczył rozżalonemu młodzieńcowi, że Tamor wykonywał właśnie swoje zadanie, a Aad był potrzebny z uwagi na jego talent lokalizacji i oceny magii. Anto zgodził się po perswazjach Dsordasa, lecz z wyrzutem dodał, że zna wszystkie ścieżki w Nkosa znacznie lepiej niż osoby nie pochodzące z Zalys. Wyruszył wraz z młodszym rodzeństwem, myśląc jedynie o tym, żeby jak najszybciej spełnić obowiązki i dołączyć do innych w Arenie.
Fen i jej przyjaciele obwieszczali wieści każdemu napotkanemu po drodze człowiekowi. Widma wypełniły obietnicę złożoną Yeoriemu, ukazując żywym nowe linie i magiczne miejsca. Im również powiedziano o zgromadzeniu w duchowym centrum wyspy, chociaż trudno było stwierdzić, czy doszło to do ich świadomości. Fen radowała się myślą, że spełnia życzenie Natalego. — Ciekawe na co „musimy być gotowi"? — zapytała, gdy pospieszali ku Arenie. — Nie wiem — odparł Dsordas — lecz myślę, że wkrótce poznamy odpowiedź. Wskazał przed siebie, gdzie właśnie ukazało się Kamienne Oko. Nie opodal stało kilkoro ludzi trzymających prowizoryczną broń — kije, widły i tym podobne narzędzia. Dym z ogniska wił się ku niebu. Aad i Tamor zwolnili znacznie kroku, a na ich twarzach odmalował się niepokój. — Ciemny dym — szepnął trwożliwie Tamor. — Nie podoba mi się to wszystko — odezwał się jego kompan, patrząc na swe ręce. Kiedy podeszli bliżej, w dolinie ujrzeli mrowie ludzi oraz parę innych ognisk, nad którymi wisiały kotły. — Wierni Latchiego — skwitował Dsordas. — Jeśli te naczynia zawierają nektar, to znaleźliśmy się w sporych opałach — dodała Fen, przypominając sobie, jak Skoulli opisywał im masowe picie trucizny praktykowane przez zwolenników proroka. — Zobaczymy — odparł z odrazą przywódca. — Chodźmy. Wy dwaj zostańcie tutaj. Do tej pory zauważono nadejście grupy Dsordasa i strażnicy wskazywali w ich kierunku, wołając do innych, by zaalarmowali współtowarzyszy znajdujących się w Arenie. Najwyraźniej oczekiwano ich przybycia. Zanim dotarli do brzegu doliny, na ścieżce, którą podążali, zebrał się spory tłum, tarasując im drogę. — Nikt nie wstąpi na teren Areny, jeśli nie wypije napoju bogów — oświadczył mężczyzna stojący przy kotle. — Z czyjego rozkazu? — zapytał Dsordas, z trudem powstrzymując gniew. — Świętego mesjasza Latchiego. — Nie akceptuję jego władzy — oświadczył sucho Dsordas. — Dla żadnego człowieka nie wypiję trucizny. Po tych słowach zapanowała jeszcze bardziej złowroga atmosfera i paru mężczyzn przygotowało broń. — Zatem odejdź — powiedział ktoś ze stojących przy kotle. — Przyszliśmy, by porozmawiać z Latchim — nalegał Dsordas ze stoickim spokojem. — On chce się z nami widzieć.
— Prorok już przemówił. Musicie się napić. Kobieta trzymająca czarę ciemnego płynu postąpiła krok naprzód, aby wręczyć ją Dsordasowi. Skoczył z szybkością atakującego węża i wybił jej naczynie z rąk, aż wzleciało ku górze. Krople nektaru spadły na ziemię, co wywołało gniew i groźne pomruki obserwatorów. Fen stała przerażona, zastanawiając się, w jaki sposób załagodzić konflikt. Wtedy właśnie wróciły skrzeczące bestie. Przylot potworów poprzedziły rozrywające uszy wycia. Zgromadzeni patrzyli w górę przepełnieni trwogą. Potwory zakrywały niemal całe niebo. Złowrogi rój nadciągał ze wszystkich stron. Pierwsze z nich już nurkowały, polując na ludzi uciekających przed śmiercią. Bestie miały tyle ofiar do wyboru, że natychmiast zraniły wielu zwolenników Latchiego. — Zapomnieliśmy gwizdków — syknęła Fen, kuląc się instynktownie. — Bogowie, co z nas za głupcy! — zaklął Dsordas. Tymczasem skrzeczące potwory szalały w natarciu, szerząc panikę wśród bezradnych mieszkańców wyspy i dziesiątkując ich szeregi. Kotły zostały poprzewracane, a trująca zawartość natychmiast wsiąkała w ziemię. — Tamor! — wrzasnęła Fen z całych sił, starając się przekrzyczeć wrzawę. — Daj znać Natalemu, żeby sprowadził swych przyjaciół. Potrzebujemy ich teraz! — Zobaczyła, że telepata odpowiedział, jednak nie słyszała jego słów. Nie miała czasu do namysłu, ponieważ kolejna bestia przeleciała tuż obok. — Gdyby udało się nam dotrzeć do tamtych drzew — wskazał Dsordas — mielibyśmy jakieś schronienie. — Nie. Tędy. — Fen pobiegła w kierunku Kamiennego Oka, a on podążył za ukochaną, zasłaniając ją ciałem, gdy u podnóża góry przemknął koło nich potwór. Teraz mogli dostać się do Areny. Znajdowało się tam nie więcej niż tuzin ludzi. Nikt z zebranych nie zwracał uwagi na skrzeczące bestie. Wszyscy patrzyli na Latchiego. Samozwańczy mesjasz stał na platformie ze skały, trzymając Natalego w taki sposób, jakby chłopiec miał zostać złożony w ofierze. — Patrzcie! — krzyknęła przerażona Fen. W tym samym momencie jeden z potworów wtargnął do doliny i widownia Latchiego rozproszyła się natychmiast. Prorok natomiast nie wykonał żadnego uniku, najwyraźniej chętny do spojrzenia w twarz śmierci i do zamordowania Natalego. — Nie! — krzyknęła Fen. Wtem niebo pociemniało. Skowyt bestii ucichł, a potwór nurkujący wprost na Natalego zmienił kierunek lotu i poszybował ku niebu. Inne zareagowały podobnie, wiele uciekało w stronę morza, a pozostałe rozbijały się o ziemię, jakby straciły nagle wszelką koordynację. Przybyły nietoperze. Tysiące niewielkich stworzeń tworzyło kołującą czarną chmurę łopoczących skrzydeł i przeszywających dźwięków na granicy słyszalności. Fen i Dsordas odetchnęli z ulgą i zerknąwszy w górę ostatni raz, zbiegli pędem ze zbocza. Latchi opuścił Natalego, lecz nadal go trzymał, ze zdumieniem rozglądając się dookoła. Rozproszeni ludzie zaczęli się masowo gromadzić w Arenie, rzucając
niespokojne spojrzenia na niebo. Wierzyli jednak, że w obecności swego proroka mogą czuć się bezpiecznie. Opuścili swe pozycje na obrzeżach doliny. Tamor wraz z Aadem podeszli ostrożnie do Kamiennego Oka i tam się zatrzymali. Latchi, dostrzegłszy Dsordasa i Fen, zwrócił się ku nim, odrzucając propozycje wiernych, którzy chcieli odprawić niepożądanych gości. Kiedy Dsordas z ukochaną stanęli tuż przed naturalną sceną, Natali zamachał do nich rączką, uśmiechając się, najwyraźniej niczym nie przejęty, zdrowy i cały, lecz Fen była zbytnio wyprowadzona z równowagi, żeby zareagować spokojnie. — Puść mojego brata — zażądała. — Jeśli dałeś mu nektar, zabiję cię — wycedził Dsordas przez zaciśnięte zęby. Latchi obrzucił parę wzgardliwym spojrzeniem. — Nie ty wydajesz mi rozkazy — odparł. — Ani czarownikowi. — To tylko dziecko. Pozwól mu odejść — błagała Fen. — Pozostanie tu, aż wypełni zadanie. — Jakie? — spytał chłodno Dsordas. — Gar się odrodził — odpowiedział Latchi, a ogień płonął mu w oczach. — Jest panem całego panteonu i wszystkich światów. Musimy go powitać. — Gar cię opuścił! — wykrzyknęła Fen. — Odleciał... — Powróci! — zagrzmiał Latchi. — Słudzy twego pana zaatakowali cię — kontynuowała pełna desperacji. Latchi zaniemówił, lecz po chwili odezwał się znowu. — Jego dzieci są niesforne — zaintonował. — Moja prosta modlitwa przywróciła im zdrowe zmysły. Te absurdalne słowa odebrały Fen mowę. Chciała mu powiedzieć, że jeśli Zarys ma ocaleć, trzeba pokonać Gara, lecz bała się, że takim stwierdzeniem sprowokuje mesjasza. A czyż tylko ona i Dsordas poradziliby sobie z takim tłumem? Nie mogli liczyć na to, że Yeori i reszta przybędą z pomocą. Wydawało jej się, że Dsordas nie wie, co czynić, więc spróbowała innego sposobu. — Natali, przyjdziesz do mnie? — poprosiła. — Czuję się dobrze — odpowiedział radośnie. — Są tu moi przyjaciele. — Wskazał na niebo, które roiło się od turkoczących nietoperzy. — Musimy tu zostać. — Ale... — zaczęła Fen, lecz umilkła. Dsordas rzucił się nagle ku skalnej platformie i wskoczył na nią szybciej, niż mogli zareagować stojący koło niego ludzie, ale Latchi był przygotowany na taką ewentualność. Wskazał palcem w
kierunku Dsordasa. Młody mężczyzna upadł nagle, tak jakby odbił się od ściany. Jakaś niewidzialna siła rzuciła nim o ziemię. Stracił przytomność. Fen podbiegła do ukochanego, a wśród tłoczących się zebranych przebiegł pomruk zadowolenia. Dsordas oddychał z trudem. Oczy miał wywrócone tak, że widać było jedynie białka. — Co mu zrobiłeś?! — wrzasnęła Fen. — Musi nauczyć się szacunku — odparł obojętnie prorok, a jego sękate palce zacisnęły się na ramionach Natalego. Chłopiec spochmurniał, lecz nie próbował uciec. — Nie nadszedł jeszcze czas — oświadczył Latchi. Fen nadaremnie próbowała ocucić Dsordasa. Co się teraz stanie?, zastanawiała się zrozpaczona. — Czekajmy — zaintonował prorok jakby w odpowiedzi. Czas mijał wolno. Nad Areną zapanował spokój i zdawało się, że furkot oraz piski nietoperzy przycichły nieco. Dsordas powoli odzyskiwał kolory, poruszył nawet lekko powiekami, lecz nie odzyskał przytomności. Fen siedziała obok niego bezradna. Stojąc ponad doliną, Tamor i Aad również czekali zdezorientowani, podczas gdy dookoła nich zaczęli się gromadzić przybyli na wezwanie wyspiarze. Podchodzili pojedynczo lub dwójkami, lecz wkrótce pochód napływał szerokim strumieniem. Pozostali na skraju doliny, jak gdyby jakaś niewytłumaczalna siła powstrzymywała ich od dołączenia do tych na dole. Wśród zgromadzonych znajdowało się troje dzieci Amarich, Anto trzymający za rękę Ię oraz Tarin, który starał się nie okazywać po sobie strachu. Byli tam również Yeori i Skoulli. Mężczyźni rozważali możliwości uwolnienia Dsordasa, Fen i Natalego. Oni też zdecydowali się czekać. Przybył podtrzymywany przez Sagara Nikolas oraz Nason wraz z ojcem. Habella i Foran nie pozostawali daleko z tyłu. Wkrótce dołączyła do nich większość ocalałych mieszkańców Nkosa, a między innymi dzieci posiadające bursztynowe wisiorki. Nadciągali także ludzie z terenów położonych w głębi wyspy, podążając wzdłuż starodawnych linii prowadzących do Areny. Jedynie odległość przeszkodziła całej ludności Zalys w nadejściu z po mocą i ci, którzy nie mogli dotrzeć, udali się do innych magicznych miejsc. Nie tylko żywi stawili się tłumnie, lecz również duchy pojawiły się w wielkiej liczbie. Słońce wzeszło, ogrzewając chłodne powietrze, ale wszędzie nadal panowała cisza, aż do chwili gdy Kamienne Oko mrugnęło. Mała dziewczynka, znudzona bezczynnością i nie przejęta ogólnym nastrojem, weszła do ukośnego tunelu. Kiedy zdecydowała się już na powrót, skała zaczęła drżeć. Głębokie dudnienie przeraziło wszystkich zebranych, szczególnie tych znajdujących się najbliżej, lecz dziecko przeżywało prawdziwe chwile grozy. W końcu mała z piskiem zsunęła się z kamiennej świątyni, wypadając w wysoką trawę. Dokładnie w tym momencie Latchi spojrzał w górę i widząc jak Kamienne Oko robi się jasne, uniósł ręce ku niebu. — Zaczyna się — ogłosił. Dsordas drgnął, a Fen spojrzała na niego z wyrazem ulgi na twarzy, ciesząc się, że ukochany powraca do przytomności. Kiedy jednak podnieśli wzrok, zaalarmowani delikatnym odgłosem
wstrzymania tysiąca oddechów, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Pośrodku doliny wyrósł labirynt wieżyc, wieży czek, łuków. Pojawiła się szalona plątanina alejek, mostów, wąwozów, balustrad zbudowanych z kamienia, a mimo to przezroczystych. Duch tego przedziwnego wytworu architektury znajdował się teraz w obrębie Areny. — To wygląda jak... — wyszeptał Dsordas. — To są... — poprawiła go z niedowierzaniem Fen. Znajdowali się w Iglicach.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Rzucając kośćmi, można przepowiedzieć przyszłość. Każdy symbol kryje własne tajemnice, każda kombinacja niesie swą własną opowieść. W przypadku prawdziwej wróżby większe znaczenie niż znaki ma ręka, która wykonuje rzut. Patrzyłam spod gwiazd, kiedy jeszcze mogłam latać, i widziałam wszystkie formy wróżby. Zdaje się jednak, że wszystkie oprócz jednej. Ostatnia będzie najważniejsza, lecz również będzie ostatnią.
Ifryn spojrzała na wierzchołek wzgórza. Czerwona kopuła przestała istnieć w mgnieniu oka, odsłaniając oświetlone słoń cem Iglice. Jak gdyby na potwierdzenie zniknięcia magicznej bariery rozległ się pojedynczy dźwięk dzwonu, który natychmiast umilkł. Powietrze stało nieruchome. Kerrell i Southan prowadzili grupę przez opustoszałe ulice częściowo zrujnowanego miasta. Ku swojemu zdziwieniu nie napotkali żadnych przeciwników, a prawdę mówiąc nie ujrzeli ani jednego człowieka od momentu przekroczenia bramy. Przeszli najpierw przez Krąg, a następnie przez Dziedzinę. Kiedy znaleźli się w obrębie drugiego wewnętrznego muru, zatrzymali się w pustej strażnicy, żeby obmyślić następne posunięcie. Nadal nie mogli uwierzyć, że nie ma już przeszkody, którą uznawali za nie do pokonania, zwłaszcza bez koniecznych talentów. — Wygląda, jakby ktoś torował nam drogę — skomentował Southan. Ifryn przypomniała sobie słowa Zidon: Chcę z powrotem obu moich braci. Zastanawiała się, czy bogini rzeczywiście nie stała po ich stronie. Alternatywne wytłumaczenie wydawało się przerażające. Jeśli odpowiadał za to Gar, byli wciągani jak bezmyślne muchy w sam środek monstrualnej pajęczej sieci. — Być może Verkho traci kontrolę nad swoją magią — odezwał się Kerrell z nadzieją w głosie. — Albo nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa — zasugerował Corton. — Czyżby był człowiekiem aż tak pewnym własnych sił? — zapytał z niedowierzaniem Grongar. — Kiedyś taki był — odparła Ifryn — ale myślę, że spotkał teraz równego sobie. Którędy pójdziemy? — Przez enklawę zakładników, jak to uczyniliśmy poprzednio? — zaproponował barbarzyńca. Ifryn bardzo żałowała, że nie ma wśród nich Fen, która pomogła niegdyś uratować Azariego. Cesarzowa tęskniła za obecnością bliskiej kobiety. Myśl o tym, co ich oczekiwało, napełniała ją trwogą. Nie odezwała się ani słowem, więc decyzja należała do Kerrella. — Tak. Jeśli nie postawili tam straży, bez problemu wyjdzie my nie opodal kwatery Verkho.
Domyślam się, że znajdziemy kanclerza w jego pracowni. — Część drogi możemy pokonać, idąc przez piwnice winne — zaproponował Corton. — Nadal mam klucz. — Nigdy do końca nie straciłeś nadziei, co? — stwierdził Grongar, szczerząc zęby. — Ktoś musi się przecież zająć bezcennymi rocznikami — odparł mistrz win. — Cóż, nie czas teraz na takie sprawy — oświadczył Southan. — Chodźmy. — Czekajcie! — Zmura, jako jedyny nie znający Xantium, stał na czatach, podczas gdy reszta członków wyprawy ustalała plan działania. Nagle kapitan dostrzegł grupę ludzi zbiegającą ze wzgórza w ich kierunku. — Zostańcie w środku! Wszyscy cofnęli się w głąb pomieszczenia, a Grongar wbiegł po spiralnych schodach na mury obronne, żeby mieć lepszy widok. Kiedy pozostali zaczęli przygotowywać się do odparcia ewentualnego ataku, Zmura obserwował z góry. Jednak ludzie nadbiegający od strony Dworu wyraźnie zainteresowani byli wyłącznie ucieczką. Kiedy zniknęli w jednej ze stojących otworem bram, Grongar obrócił się, chcąc zejść na dół, i dostrzegł szczura wielkości małego psa. Czując odrazę, mocno kopnął zwierzę i już postawił nogę na stopniu, gdy usłyszał zdławiony krzyk Ifryn. — Co się dzieje? — syknął, przygotowując miecz. — Pająki — odparł Kerrell. — Niektóre z nich większe od dłoni. Tutaj aż roi się od robactwa. — Wynośmy się stąd — rzucił stanowczym głosem Southan. — Możemy teraz iść — potwierdził Grongar. Kerrell prowadził zaproponowanym przez Cortona szlakiem. Kiedy jednak dotarli do zewnętrznych drzwi piwnic, mistrz win z przerażeniem zauważył, że jego klucz jest już zbyteczny. Jakaś brutalna siła rozwaliła drzwi, które leżały teraz w splątanych żelazem kawałkach. — Łupieżcy — powiedział Kerrell zrezygnowanym głosem. Weszli do chłodnych, ciemnych pomieszczeń. Rzeczywiście brakowało wielu butelek, a setki innych po prostu porozbijano. Powietrze przesycał kwaśny, mocny aromat. Cortona przeraziło marnotrawstwo, lecz wiedział, że teraz były ważniejsze sprawy i powiódł współtowarzyszy do drzwi w drugim końcu swego królestwa. Wyszli na zewnątrz i rozglądając się niespokojnie, ruszyli prosto do enklawy. Przy wejściu nie ujrzeli żadne go strażnika. Ich nadzieje rosły z każdym krokiem, gdyż wokół panowała całkowita pustka. Minęły tylko dwa miesiące od uwolnienia zakładników, lecz enklawa sprawiała wraże nie miejsca bardzo dawno opuszczonego. Podróżnicy czuli się nieswojo i prawie z radością przeszli przez górną bramę, wkraczając na terytorium Dworu. Zbliżał się czas podjęcia decyzji. Ifryn mocniej ścisnęła Azariego, myśląc, że będzie musiała go oddać, lecz wątpiąc w głębi serca, czy zdoła to zrobić. Wkrótce dotarli do gabinetu Verkho. Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom opartym na doświadczeniach z okresu poprzedzającego ich ucieczkę, drzwi do pustej pracowni stały otworem. Kerrell i Southan uważnie przeszukali pomieszczenie. Po komnacie poniewierało się mnóstwo odpadków, lecz uwagę generała przykuła mała przezroczysta kula na stole.
Podniósł ją ostrożnie. Wewnątrz kryształowej materii tkwiła karta do gry, a twarz Czerwonego Kata wydawała się dziwnie znajoma. Generał wsadził kulę do kieszeni, zamierzając później pokazać przyjaciołom znalezisko. — Nie ma tutaj Verkho — stwierdził Southan. — Gdzie go teraz szukać? — spytał Kerrell. — Nie przypuszczacie chyba, że uciekł jak jego dworzanie? — zastanawiał się Grongar. — Nie — odparł Kerrell. — Dokąd mógł się udać? Jeśli utraci Xantium, całe jego życie zostanie zmarnowane. Ponad nimi rozległ się głęboki dźwięk dzwonu. — Alasia! — wykrzyknęła Ifryn. — Nadal tu jest, i tam będzie Verkho. W Iglicach. — W samym sercu pajęczej sieci, przypomniała sobie, wzdrygając się odruchowo. — Dlaczego miałby tam pójść? — zdziwił się Southan. — Nie wiem — odparła. — Być może myśli, że zdoła się ukryć w labiryncie. Bez względu na przyczynę, na pewno jest w Iglicach. — Ifryn intuicyjnie była przekonana, że się nie myli. — Dobrze — powiedział Southan. Spojrzał na bladą twarz żony i wezbrała w nim fala współczucia. — Czy wszystko w porządku? — Nie — odrzekła — i to się nie zmieni, dopóki Azari nie będzie bezpieczny. Stojący za plecami Southana generał patrzył na cesarzową, a jego twarz wyrażała uczucie nie ukrywanej miłości, strachu i zażenowania. Nie potrafił znieść cierpienia Ifryn, lecz też nie mógł jej pomóc. Ifryn posłała w kierunku Kerrella słaby uśmiech, a on odwrócił się bez słowa i poprowadził ich ku Iglicom. Verkho szalał, odczuwając na przemian strach, obłąkanie i żądzę zemsty. On również usłyszał charakterystyczny głęboki dźwięk i szukał osoby odpowiedzialnej za poruszenie dzwonu. Wiedział, że mogła nią być tylko Alasia. Przeklinał kobietę za ściągnięcie uwagi na jego kryjówkę. Miał ochotę własnymi rękoma rozszarpać tę wiedźmę na strzępy, co zresztą powinien był zrobić już wcześniej, kiedy po raz pierwszy sprzeciwiła się jego władzy. Talizman ciążył mu bardzo, lecz starał się o tym nie myśleć. Musiał istnieć sposób na przejęcie mocy bez mieszania się do rozgrywki bogów, lecz póki co, żaden pomysł nie przychodził Verkho do głowy. Nagle doznał olśnienia. Posiadał własną moc przed pojawieniem się talizmanu. Teraz owocowały żmudne badania i wytrzymałość w dążeniu do celu. Gdyby tylko potrafił umocnić wiarę w siebie, we własne pokłady magii, wtedy może udałoby mu się wykorzystać siłę Gara, używając jej jako broni. Był to szalony pomysł, lecz kanclerz nie uświadamiał sobie tego w pełni, ponieważ jego niegdyś praktyczny i błyskotliwy umysł przestał być racjonalny. Verkho wierzył, że dzięki własnej sile zdoła ukryć się i uniknąć ostatecznej rozgrywki. Potrzebował jednak niewielkiej pomocy. Istnieje pewien sposób.
Verkho rozejrzał się dookoła, by zobaczyć z czyich ust padły słowa, i ujrzał ducha Martyna Wąysingera. — Jaki? — zapytał szybko, nie wiedząc dlaczego. Nie zdziwiło go nawet, że słyszał swego rozmówcę. Nektar, odparł Swordsman. Masz go ze sobą? — Oczywiście — wymamrotał Verkho. Wyjął flakonik z wewnętrznej kieszeni, otworzył go i jednym szybkim ruchem odrzucił głowę do tyłu, wypijając zawartość. Nektar palił mu język i gardło, po czym wybuchnął płomieniem w środku. Gdy ciemny ogień trawił trzewia, kanclerz usłyszał odgłos szyderczego śmiechu. A więc jednak wybrałeś mój sposób. — Nie! — wrzasnął Verkho. Wiedział już, że popełnił ostatni, fatalny błąd. Bóg przemawiał ze środka jego głowy, a Swordsman radował się swoją zemstą. Będziesz teraz mówił w moim imieniu, rozkazał zadowolony z siebie Gar. Potrzebuję twego języka oraz twych dłoni, by rzucały kośćmi, ale wkrótce nawet ty zupełnie przestaniesz się liczyć. Kiedy moje ciało nadejdzie, wtedy proces powrotu zostanie zakończony, a do tego czasu wygram klucz — chłopca, któremu pozwoliłeś umknąć. Jeśli mi się nie uda, wezmę go siłą. Teraz zabierz mnie do kolistej wieży. Verkho zauważył, że nie kontroluje już swego ciała. Jakaś siła nakazywała mu szybko maszerować, czemu nie mógł się przeciwstawić. Po raz pierwszy od wielu miesięcy zraniona lewa ręka przestała go boleć, ale wcale się tym nie radował. Niewielka część jego dawnego umysłu krzyczała, uwięziona i bezradna. Kiedy znaleźli się w Iglicach, Ifryn wysunęła się na czoło grupy. Dzwon wzbudził w niej wspomnienia Alasii. Instynktownie wiedziała, gdzie szukać serca pajęczej sieci, centrum wszystkich kół. Dotarła do małego dziedzińca u podnóża kolistej wieży, w chwili gdy Verkho wszedł do wewnątrz z drugiej strony. Zatrzymali się nagle, a przyjaciele Ifryn poczuli powstrzymującą ich magiczną barierę, której w żaden sposób nie potrafili pokonać. Mogli jedynie patrzeć, podobnie jak z wysoka robiła to Alasia. Nie byli jednak jedynymi widzami. W momencie ich przybycia świat zadrżał i zmienił się otaczający ich krajobraz. Budowlę otaczały teraz niewiarygodnie zielone, sięgające nieba zbocza doliny. Ten dziwny, przezroczysty widok wydawał się rzeczywisty. W obrębie naturalnego amfiteatru znajdowało się kilka osób, których oczy zwróciły się ku dziedzińcowi. Ifryn natychmiast rozpoznała przyjaciółkę z Zalys. Cesarzowej serce podskoczyło z radości. Najwyraźniej los chciał, by Fen pojawiła się u jej boku. Dsordas stał koło swej ukochanej, a na obrzeżach Areny Ifryn ujrzała setki innych obserwatorów. Southana i jego towarzyszy ogarnęło zdumienie, lecz Ifryn i Verkho wydawali się zainteresowani jedynie własną konfrontacją. Kanclerz rozejrzał się podejrzliwie, a następnie uśmiechnął się, lecz w jego oczach nie było widać rozbawienia, a jedynie nieludzki strach. Wyciągnął przed siebie ręce.
— Przyniosłaś moją nagrodę — powiedział. — Daj mi chłopca. — Głos nie był całkowicie głosem Verkho. Było w nim dodatkowe brzmienie, gdy odbijał się echem od ścian Iglic, wstrząsając pradawnymi murami. Gdzieś w oddali waliły się kamienie. — On nie jest twoją nagrodą — odparła Ifryn ogarnięta szałem i jednocześnie strachem. — Jeszcze go nie wygrałeś. — Dobrze wiesz, że musisz go najpierw oddać z własnej woli. Przesycone słodyczą słowa wydały się złowieszcze. Ifryn uświadomiła sobie, że rozmawia z osobą stanowiącą jakąś obłąkaną kombinację Verkha i Gara. Spojrzała w pełne ufności, błękitne oczy swego dziecka, lecz wściekłość połączona z rozpaczą paraliżowała jej ruchy. — Chcesz zagrać? — zapytał łagodnie Verkho. Nastąpiła nie kończąca się cisza. — Tak, ale... Nie mogę tego zrobić, zaprotestowała cicho. Nie mogę! Wtem Azari zaczął rozpływać się Ifryn w ramionach. Nie miała już wyboru. — Nie! — krzyknęła, ale było za późno. Bez względu na to, jak mocno trzymała synka, dziwny proces transformacji nie ustawał. Postać Azariego przelewała się w ramiona Verkho. Ostatecznie dziecko spoczęło wygodnie w zagięciu lewej ręki kanclerza. Cesarzowa odczuwała już tylko cierpienie, a na jej bladej twarzy malowała się agonia. Nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu, a dochodzące z tyłu ciche odgłosy wskazywały na to, że bezradni przyjaciele znajdowali się w takim samym położeniu. Jedynie Azari zdawał się na nic nie zwracać uwagi. Pozostał spokojny, jak gdyby takie rzeczy przytrafiały mu się codziennie. Nie szamotał się ani nie płakał. Co więcej, sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego. Ifryn odebrała to jak zdradę. Była jego matką! Z magicznej pustki nadchodzi potencjał zdolny uleczyć lub zniszczyć wszystkie światy, pomyślała. Jak on może zachowywać spokój, gdy na jego barkach ciąży tak ogromna odpowiedzialność? Czy niczego nie czuje? Verkho wykonał lekki gest wolną ręką i na środku dziedzińca pojawił się kamienny stół pokryty suknem. Leżały na nim dwa zestawy po siedem kości każdy: jeden czerwony, drugi biały. — Teraz zagramy o nagrodę — oświadczył Verkho. — Los zadecyduje o jego przeznaczeniu. Wygraj go z powrotem, jeśli potrafisz. Ifryn przypomniała sobie słowa Zidon i zastanawiała się, czy był to naprawdę jedyny sposób. — Los? — zapytała. — Jak ci mogę zaufać? — To jest okazja — odparł. — Jeden rzut, na który wpływ ma tylko szczęście. W tym przypadku ja także muszę przestrzegać praw — dodał. — Rzucaj. Ifryn zauważyła, że odzyskała swobodę ruchów, i podeszła wolno do stołu. Sięgnęła po zestaw czerwonych kości. Verkho wziął pozostałe. Ifryn znajdowała się tak blisko swego dziecka, że niemożność dotknięcia go powodowała fizyczny ból. Jednak nie wolno jej było tego uczynić. Rzut był jedynym wy jściem.
Nie! Ten pełen przerażenia głos przyszedł znikąd, przetacza jąc się po dziedzińcu i odległej dolinie, odbijając się echem w światach. Ifryn usłyszała krzyk Fen i od razu rozpoznała obrzydliwość tego, co miała zrobić. Jak mogła kiedykolwiek brać pod uwagę takie rozwiązanie? — Nie zagram o życie mojego syna — oświadczyła. — Nigdy! — A zatem go stracisz — odparł mściwie Gar.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Panteon jest całością, a jego cząstki bohaterami sztuki. Każda rola ma swoje własne, szczególne cechy doprowadzone do ekstremum dzięki talentom aktorów. Kim jest jednak autor? Tym, czym duchy są dla ludzi, tym bogowie są dla światów. Kształtują talenty umysłu wszechrzeczy. Są wspomnieniami planet.
Fen patrzyła wraz z pozostałymi na złowieszczą grę toczącą się przed ich oczyma. Ogarnęło ją zdumienie, gdy ujrzała ludzi z Xantium, którzy w scenerii Iglic pojawili się ni czym duchy. Jej serce wyrwało się do Ifryn, chociaż z początku nie wiedziała, dlaczego cesarzowa się tam znalazła i co tam robi. Przybycie Verkho i związane z nim spotkanie wprawiło Fen w złość. Głosy dwojga przeciwników słyszeli wszyscy na Zalys, gdyż wzmacniała je naturalna akustyka Areny. Kiedy zdała sobie sprawę, że Ifryn ryzykuje życie Azariego, które miało zależeć od rzutu kośćmi, Fen nie potrafiła po wstrzymać cisnącego się na usta krzyku. Wrzasnęła rozpaczliwie i ku swemu zdziwieniu zauważyła, że Ifryn zareagowała. Nowa decyzja przyjaciółki stała się oczywista, gdy padły słowa: — Nie zagram o życie mojego syna. Nigdy! Odpowiedź Verkho zmroziła krew w żyłach. — A zatem go stracisz. — Bóg powstał z otchłani! — zawołał nagle Latchi. — Słuchajcie jego słów. Panowanie Gara jest absolutne. Nie!, pomyślała zdesperowana Fen. To niemożliwe. Musi istnieć jakieś wyjście. Jej wzrok spoczął na Natalim, który w dalszym ciągu spoglądał ze zdumieniem, lecz wydawał się niczym nie poruszony. Dlaczego zostaliśmy tu przywołani, skoro nie możemy oddać ciosu? Po co budziliśmy magię? Nagle zdała sobie z czegoś sprawę. — To nie takie proste jak się wydaje — szepnęła Dsordasowi do ucha. — Magia Zalys to dopiero początek. Wszystko jest bardziej skomplikowane, lecz my musimy rozpocząć łańcuch. To będzie wymagało koła całego świata. — Ale ta magia została zatruta przez Latchiego i jego nektar — odparł sucho Dsordas. — Dopóki on kieruje... — A zatem zmień to! — syknęła Fen. — Jesteś uzdrowicielem. Głęboko w środku wiesz, jak tego dokonać. Potrafisz zniszczyć chorobę. Ból, zmęczenie i wątpliwości w oczach ukochanego nic teraz nie znaczyły dla Fen. Od niego nauczyła się, że czasami bezwzględność jest konieczna. — No dalej! — nakazała stanowczo. — Spraw, żeby Tamor, Aad albo Natali pomogli. Ktokolwiek. Po prostu zrób to!
Dsordas rozejrzał się dokoła, spodziewając się, że ujrzy ducha swojej matki, lecz tym razem był sam i w dodatku pełen złych przeczuć. — Jeśli się nie ruszysz, wypiję nektar — zagroziła. — Wtedy będziesz musiał działać. Jego niedowierzanie zostało przytłoczone przerażeniem, gdy zdał sobie sprawę, że Fen mówi poważnie. — Oddajmy cześć! — zawołał uroczyście Latchi. — My, jego słudzy, jesteśmy zbawieni. Przynieście napój bogów. Czarownik Zalys wzniesie toast za nadejście nowej ery. Za poświęcenie naszej wyspy Garowi. Fen wiedziała, że niebawem Latchi złoży ofiarę z Natalego. Rzucając ostatnie wyzywające spojrzenie w kierunku Dsordasa, skoczyła na równe nogi. — Chwała niech będzie Garowi! — zawołała. Oczy zgromadzonych zwróciły się ku dziewczynie. — Ja pragnę pierwsza ogłosić nadejście boga. Pozwólcie mi być służebnicą czarownika i zanieść mu nektar. Latchi popatrzył na nią podejrzliwie, po czym skinął przyzwalająco głową. Fen podeszła szybko do najbliższego kotła i wzięła czarę w swe ręce. Jakaś kobieta wlała nieco ciemnego płynu do miseczki, po czym uśmiechnęła się do nawróconej. Fen z niechęcią odwzajemniła uśmiech, a następnie spojrzała na Natalego. Chłopak wpatrywał się w siostrę, a kiedy zaczęła wchodzić na skałę, na jego twarzy po raz pierwszy odmalowała się troska. Wezwanie Latchiego i ostatnie słowa Fen usłyszano w Xantium. Oblicze Verkho rozpromieniło się nagle. — Widzisz. Nawet wieśniacy z mojego byłego miejsca odpoczynku rozpoznają prawdę — powiedział Gar. — Wkrótce wypełni się wróżba. Jesteś pewna, że nie chcesz rzucać? Ifryn mogła jedynie przyglądać się nieoczekiwanej scenie, ufając, że była podstępem wymierzonym przeciwko Garowi i mając nadzieję, że coś zmieni ich przeznaczenie. Była sparaliżowana, podobnie jak jej przyjaciele, i nadal ściskała w dłoniach kości. On kłamie, powiedziała do siebie, pragnąc uwierzyć we własne słowa. Jeszcze nie straciłam Azariego. Daleko na południowym zachodzie przerażeni mieszkań cy wybrzeży Nadal spoglądali w górę z trwogą, próbując ukryć się przed ciemnością, która ogarnęła niebo. Olbrzymia bestia leciała, ignorując nic nie znaczące stworzenia. Potężne skrzydła biły wolno powietrze, lecz "ogromne ciało poruszało się niezwykle szybko. Echa niskiego, wstrząsającego ziemią ryku zamierały dużo wolniej, pozostając w tyle. Baylin zaczął podejrzewać, że najzwyczajniej o nim za pomniano. Minął cały dzień od ustalonego na południe terminu i wciąż nie otrzymał wezwania od Haresha. Podróżnikowi przynoszono jedzenie i zaspokajano wszelkie jego potrzeby, lecz uwięzienie zaczynało mu doskwierać i bardzo chciał wiedzieć, co to wszystko oznaczało. Nie zauważył żadnych znaków wymarszu wojowników w dalszą drogę. Wydawało się, że Haresh zamierzał pozwolić swoim ludziom odpocząć - przed następnym etapem - podboju i z pewnością miał czas na zastanowienie się nad sytuacją wysłannika.
Umysł Baylina zwracał się już ku niebezpiecznym myślom o ucieczce, kiedy powrócił Javagal. — Chodź ze mną — rozkazał krótko, najwyraźniej w pośpiechu. Baylin podążył za księciem na zewnątrz. Szybkim krokiem zmierzali do namiotu Haresha. Gdy weszli do środka, nie zwracając uwagi na strażników, Javagal poprowadził wprost do wewnętrznego pomieszczenia. Widok, jaki ukazał się ich oczom, zaskoczył Baylina. Haresh i siedmiu mężczyzn, wszyscy ubrani w niezwykle strojne szaty, klęczeli w kręgu, modląc się z zamkniętymi oczyma. Pośrodku koła widniała mglista kolumna światła, w której migotała oszałamiająca ilość obrazów, zmieniających się tak szybko, że trudno było domyślić się ich sensu. — Czy wiesz, co się dzieje? — zapytał oskarżycielskim tonem oszołomiony Javagal. — Trwają tak od ponad dnia i nikt nie może ich dobudzić. — Jestem wielce zdumiony — przyznał Baylin. — Nikt inny tylko ty przyniosłeś wieści o czarach Verkho — powiedział ze złością książę. — Czy to jego sprawka? — Nie sądzę. Kim są ci ludzie? — To nasi czarownicy — wysapał Javagal, jak gdyby Baylin zapytał o coś zupełnie oczywistego. Wstrzymał oddech, gdy centralna kolumna nagle zapłonęła jasno i okruch światła wystrzelił w górę przez otwór w dachu. — Bogowie! Nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Myślę, że twój ojciec już znajduje się na ścieżce wojennej z Verkho — wywnioskował pełen nadziei Baylin — lecz jest to wojna magii, a nie mieczów. — Czyli... — zaczął książę, lecz przeszkodziło mu wołanie z zewnątrz. Dwaj mężczyźni wybiegli z namiotu, gdzie kilku strażników z szeroko otwartymi oczyma i rozdziawionymi usta mi spoglądało w górę. Mimo że niebo było przejrzyste, słońce nie rzucało ciepłych promieni i zdawało się, jakby były one filtrowane przez pół przezroczystą substancję, co sprawiało, że nowe gwiazdy, które zabłysły ponad obozem, błyszczały jeszcze bardziej. Gdy tak patrzyli, następne oślepiające światło wyleciało z namiotu Haresha i zajęło miejsce pośród rodzącej się konstelacji. Krużganki i dziedzińce opactwa rozbrzmiewały echem rozgorączkowanych głosów. Yuille otoczona siostrami prowadziła modlitwę. Zaciemnienie słońca spowodowało jednak, że niektóre z nich zaczęły wątpić w swą wiarę. Wtem Sabena wrzasnęła zdumiona, wskazując na matkę przełożoną. Czcigodna niewiasta nadal leżała w głębokiej śpiączce, lecz na jej poprzednio kamiennej twarzy ukazał się teraz uśmiech. Kobiety zdwoiły wysiłki i usłyszały jak inne odpowiedziały na ich wezwanie. Mimo wszystko panowała dezorientacja. Nikt nie wiedział, co się naprawdę dzieje. Alasia odniosła wrażenie, że znajduje się w centrum olbrzymiej burzy. Nietoperze również to odczuwały i latały teraz dokoła niej, zataczając wirujące, fascynujące kręgi. Z uśmiechem obserwowała rozbłyskujące na wschodzie gwiazdy. Taka arogancja, taki przepych,
taka naturalna biegłość; nic dziwnego, że pojawiły się pierwsze. Usłyszała różne odgłosy, między innymi modlitwy, dołączające do wrzawy. Ujrzała mądrą kobietę na leśnej polanie, zielonopalcego pustelnika otoczonego kotami, mistyków dedykujących swoje kontemplacje narodzinom magii, która kwitła na całym świecie w sposób, w jaki Alasia nigdy nie widziała. Mimo to, wszystko zdawało się wciąż nie posiadać określonego celu. Tak wiele talentów, tak wiele energii! Czyżby wszelkie wysiłki miały być zaprzepaszczone? Alasia wiedziała, że skrzek wkrótce się skończy, a wtedy będzie za późno. Gdzie są światła przewodnie, które rozjaśniłyby drogę? Świeży śnieg pokrywał grubą warstwą ziemię, częściowo przywierając do boków skalistego szczytu, lecz wewnętrzny ogień Gaye sprawiał, że nie czuła chłodu. Spodziewała się spotkać ducha Swordsmana w świątyni, ale nie potrzebowała daru widzenia, żeby wiedzieć, że jest gdzie indziej, i że miał rację. Bowen poprowadził ukochaną do podnóża skały. — Już czas — powiedziała. — Pomóż mi, proszę. Wyciągnął ręce, popatrzył w niewidzące oczy dziewczyny i dla niej zrezygnował z samego siebie. Bowen uczynił się bezbronnym, ale zrobił to, nie mając żadnych wątpliwości. Bez oporu oddał jej swój umysł i talent. Była to ostateczna forma zaufania. — Zamknij oczy. Nie chcę, żebyś cierpiał, patrząc na mój ból — powiedziała delikatnie. — Bądź zadowolony i spokojny. Przymknął posłusznie powieki, lecz nadal widział twarz Gaye. Słyszał jej ciche, żałosne zawodzenia, kiedy sprawiła, że powstało i powitało ją koło wspomnień. Pozostał jednak na uboczu, rozumiejąc prośbę ukochanej. Gaye leciała w chaosie. Światy zostały pomieszane. Głosy dobywające się z kamienia służyły dziewczynie za przewodników, za punkt wyjścia. Wspomnienia, żałosne pozostałości rodziny Martyna, były czyste, bez życia czy zrozumienia, ale właśnie dzięki temu mogły swobodnie i niepostrzeżenie poruszać się między światami. Gaye musiała jednak kontynuować swoją podróż. Gdyby nie udało jej się przynieść ładu chaosowi, wszystko zostałoby zaprzepaszczone. Na chwilę zmieszała się, widząc Ethę w innym świecie. Świadomość, że matka nie żyje, niemal przerwała jej koncentrację. W świecie duchów wyglądała tak samo jak zawsze, pełna miłości i współczucia. Wiedziała, że córka ma pracę do wykonania, więc skinąwszy głową na pożegnanie, zabrała się do przygotowywania swej własnej roli. Oczyma Bowena Gaye patrzyła przed siebie i rozpoczęła wypełnianie jego wróżby. Magia wzmagała się we wszystkich światach, rozkwitając nagle jasno niczym kwiaty na pustyni, jak kruche rośliny, które miały zwiędnąć wtedy, kiedy wypełnią się ich dni. Do obowiązku Gaye należało zaplecenie delikatnego kwiecia tak, żeby jak najlepiej przysłużyło się podczas swego krótkiego, niespokojnego życia. Z początku przesłanie Gaye było ledwo słyszalne, lecz stopniowo odpowiedziały na nie linie i koła, łącząc się i przystosowując, powiększając małe sieci w większe i silniejsze struktury, aż wkrótce proces stał się samorodny. Magia zaczęła sama powodować własny wzrost i Gaye już nie musiała tego
robić. Nadal jednak pracowała, krzyczała wtłaczając swe talenty i światło w nie kończącą się próżnię, która wkrótce miała otrzymać własny głos, jeśli tylko znalazłaby odpowiednie usta, ognisko dla wszechmocnej energii. Wybierz i urzeczywistnij opowieść. Wypowiedź napłynęła wraz z wizją drobnej, bladej kobiety patrzącej z wysokiej wieży na obłąkany świat, a ze słowami z przeszłości przyszło zrozumienie. Kolo zaczyna się i kończy na Zalys. To było ognisko, klucz, który otworzy ostatnie drzwi. Zalys. Arena. Jej dom. Wszystko stawało się teraz proste. Musiała tylko pomyśleć, a inne światy odpowiadały. Uwaga wszechrzeczy zwróciła się ku wyspie i ku sercu jej magii. Urzeczywistniła się opowieść. Gaye drgnęła nagle i cofnęła się przerażona. Zalys było chore i powierzając magię takiemu miejscu bezcześciło się ją, skazywało na klęskę, lecz czy istniało inne wyjście? Zrobili, co mogli. Bowen otworzył oczy, kiedy Gaye ostatecznie przyznała, że skończyła swoją pracę. Wziąwszy ukochaną w objęcia, przytulał mocno, aż przestała drżeć. Słońce ponad nimi zdawało się teraz bardziej zamglone. Jednak światło przewodnie, zapalone przez tych dwoje w wymęczonej kamiennej świątyni w wysokich górach, nadal świeciło. Świat nigdy nie widział takiego blasku. Gdy Fen dotarła do szczytu kamiennej platformy, słońce pociemniało. Wszyscy ponownie spojrzeli w górę, zastanawia jąc się, czego zapowiedzią jest to zjawisko. Fen znała prawdę. Meyu słabnie, pomyślała. Gar uzyskał przewagę. Spojrzała na Dsordasa, oczekując, że zacznie działać, lecz on stał jak zahipnotyzowany, z oczami utkwionymi w ziemię. Natali szarpał się teraz w uścisku Latchiego, patrząc na Fen tym samym wypełnionym nienawiścią spojrzeniem, co podczas bitwy z posłańcem Verkho. Powoli i rozmyślnie Fen przechyliła czarę, pozwalając, aby trująca zawartość rozlała się na skałę. Zrobiło jej się niedobrze od samego zapachu, lecz odważnie stanęła przed Latchim. W oczach dziewczyny płonął ogień. Ujrzała pierwsze oznaki nadziei. — Powstaje! — krzyknęła, mając nadzieję, że Ifryn usłyszy. — To nasza magia, prawdziwa magia, a nie zepsuta złość martwego boga! Tłum wstrzymał oddech, słysząc bluźnierstwo, a Latchi warknął gniewnie, lecz Natali śmiał się teraz ponownie. — Kwiaty! — wykrzyknął. — Piękne kwiaty! Ponad nimi, pośród kołujących nietoperzy, rozkwitały gwiazdy. Dsordas nie wiedział, gdzie się znajduje. Jego ciało dawno temu przestało istnieć. Wiedział
jedynie, że panowała tam choroba i musi ją pokonać. Ciemny ogień był dla niego plamą, którą powinien zmyć, by oczyścić Zalys. Kiedy pozwolił swojej świadomości rozszerzyć się, zauważył, że nie jest sam. Ujrzał innych uzdrowicieli pochodzących zarówno ze świata żywych, jak i umarłych. Dostrzegł oczywiście Forana i Habellę, Aada, Tamora, poza tym wiele dzieci, a na końcu swoją matkę, wyraźnie aprobującą jego postępowanie. W ciągu kilku minut Dsordas poczuł się kompletnie wyczerpany. Ta praca okazała się bardziej męcząca niż uleczanie na odległość zakładników Xantium, dlatego cieszyła go każda najmniejsza pomoc. Wytrwał jednak, prowadzony przez ostatnie słowa Fen. A kiedy wykonał swoje zadanie, ogarnął go spokój — po raz pierwszy od wielu miesięcy. Chciało mu się spać, lecz zmuszał się do otwarcia oczu. Ujrzał milczące tłumy i zdezorientowanego Latchiego. Natali, bezpieczny teraz, stał otoczony troskliwym ramieniem radosnej Fen. Widmowe Iglice wydawały się tak prawdziwe jak zawsze, a ludzie spoglądali na siebie, nie wiedząc dokładnie, co się stało. — To woda! — krzyknęła kobieta, zaglądając do kotła. — Nie nektar. — Trucizna zniknęła z was wszystkich, z Zalys! — zawołała triumfująco Fen. — Nawet z ciebie, Latchi. Masz swoją odpowiedź. Ludzie zgromadzeni na Arenie krzyczeli, jakby zbudzeni z długiego snu. Opowieści pogrzebane na wieki głęboko w ziemi opowiadano powtórnie, duchy wracały do swego domu w dolinie. Arena niczym soczewka ściągała magię całego świata. Kamienne Oko przemówiło głosem bogów. Witajcie. Każda linia, każde magiczne miejsce zaczęło płonąć. W ludziach odżyła uniwersalna pamięć. Powstawały pytania, na które odpowiadano natychmiast. Umysł wszechrzeczy zbudził się i wszyscy wiedzieli o jego istnieniu, ponieważ sami go stanowili.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Leci po mnie biała sowa. Pośród głosów przyjaciół słyszę jak wzywa me imię: Alasia.
Ifryn ujrzała znaki i usłyszała głos Fen, lecz nie czuła niczego i mimo iż inni wiedzieli, że cała magia świata została jej udostępniona, stali nieruchomi i milczący. Słońce świeciło coraz słabiej. Alasia postanowiła działać. Poznała, że nadszedł odpowiedni moment i rzuciła się z okna wieży. Ifryn kątem oka widziała jak przyjaciółka spada w kierunku niewrażliwego kamienia. Wtem wiatr pochwycił Alasię, jak gdyby rzeczywiście nie ważyła więcej od piórka, i z delikatnością ptaka kobieta wylądowała obok cesarzowej. Jej bladobłękitne oczy świeciły białym blaskiem, odpowiadając barwie ognia w srebrnym spojrzeniu Verkho. Iglice były jej terytorium i pewnie wykonywała każdy ruch. Ifryn ogarnęło zdumienie, lecz gdy spojrzała na Alasię, licząc na ratunek, dostrzegła, że jej przyjaciółka czeka w milczeniu. Azari wciąż znajdował się w szponach wroga. Na twarzy Verkho zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki wysiłku, ale kiedy przemówił, w jego słowach nie zabrzmiała nawet nuta niepokoju. Gar nie próbował już ukryć swego prawdziwego głosu. Przemawiał przez Verkho. — Ufasz, że pomoże ci ta obłąkana kobieta? — Mogę cię tu zatrzymać — odparła szybko Alasia. — Tak samo jak ja znajdujesz się w pułapce. Wiesz, że posiadam moc. — Mówiła głosem nietoperzy, a ich wielobarwne tony przebijały przez jej szemrające słowa. — Jaki z tego pożytek? — zapytał Gar. — Za chwilę tu przybędę, a wtedy moje ciało i dusza połączą się i odzyskam wolność. Z jego talentem... — Verkho podniósł Azariego — ...odniosę pełne zwycięstwo. Prawa zostaną zniweczone i wasza śmieszna magia okaże się bezużyteczna — dodał wzgardliwie. — Nie możesz ot tak zatrzymać chłopca — odparła stanowczo Alasia. — Masz jego talent w zasięgu ręki, lecz jeśli nie wygrasz dziecka, twoja władza nad nim zostanie złamana. Widziałam wróżbę Zidon. Waleczność i duch przepełniający wątłe ciało przyjaciółki wystarczyły, żeby pobudzić serce Ifryn, lecz w dalszym ciągu nie rozumiała, w czym postawa Alasii może pomóc. Chociaż Gar próbował ukryć złe przeczucia, które ogarnęły go na wspomnienie jego boskiej siostry, śmiech jaki rozległ się w odpowiedzi nie brzmiał przekonywająco. — Ty i ja mamy równe prawa — ciągnął dalej. — Kto mnie powstrzyma? Muszę jedynie zatrzymać wszystkich tutaj, tak jak to teraz czynię. Wasza magia umacnia działanie przeznaczenia. — Powtórnie zwrócił się do Ifryn. — Może jednak rzucisz kośćmi? Załatw to raz a dobrze.
— Nie wolno ci! — krzyknęła Fen. — Właśnie tego on chce. — Zamilcz, śmiertelniczko! — wrzasnął Gar, a jego tubalny głos kruszył kamienie. — Nie możesz zmusić mnie do milczenia — odparła walecznie wyspiarka. — Nie mam magii. Znajduję się poza twoim wpływem. Ifryn przypomniała sobie, jak pytała Zidon, gdzie szukać swej siostry bliźniaczki, o której istnieniu nie miała nawet pojęcia. Bogini odparła wtedy: Już ją odnalazłaś i zrozumiesz to, gdy światła przewodnie zaczną świecić. — Fen jest moją bliźniaczą siostrą — powiedziała głośno. — Razem możemy złamać zaklęcie — odparła wyspiarka. — Porusz się, Ifryn. Jego władza nad tobą jest złudna. Nie posiadasz magii. Z magicznej pustki... Cesarzowa spojrzała ponownie na swego przeciwnika, widząc ostatnie ślady Verkho w skorupie jego ciała. W srebrzystych oczach ujrzała strach i bezradność. — Kiedyś byłeś uzdrowicielem — odezwała się delikatnie. — Możesz nim być znowu. Daj mi Azariego. Gar roześmiał się, lecz twarz kanclerza zadrżała. Cesarzowa dopiero teraz zauważyła jego siwe włosy, dostrzegła krew na zabandażowanej lewej dłoni. Poczuła dotyk współczucia. — Oddaj mi synka. — Wyciągnęła ręce, odkrywając, że bez trudu wykonuje ruchy. W spojrzeniu Verkho czaiło się oburzenie i przerażenie. Które z tych emocji należą do boga?, zastanawiała się Ifryn. Które są Verkho? — Dalej — ponagliła Fen. Zebrani w Arenie obserwatorzy w oniemieniu patrzyli na rodaczkę. — Weź Azariego, tak jak ja odebrałam Natalego. Gar nie może cię powstrzymać. Ifryn ożywiła nie tylko swą fizyczną formę, ale także umysł i duszę. Jej nieposłuszeństwo przerwało na chwilę koło i bóg stracił panowanie nad Verkho. Na kilka uderzeń serca marionetka Gara stała się jego panem i władcą. Verkho wykorzystał ten czas, by unurzać się w szaleństwie zemsty. Powoli, trzęsącymi się ramionami, kanclerz podniósł Azariego ponad stołem. Ifryn wzięła dziecko ostrożnie, z nieskończoną wdzięcznością. Wtedy miraż zniknął i sytuacja wróciła do normy. — Zawiodłeś mnie! — zagrzmiał Gar. — Dlatego wiesz, co cię teraz czeka. — Unicestwienie — szepnął Verkho. — Jesteś niczym, mniej niż niczym — parsknął złowieszczo bóg. — Przybiorę inną postać. — Odwrócił się do Ifryn i dodał jadowicie: — Nie umkniesz. — Ani ty — skontrowała Alasia pewnym głosem. — Będziesz czekał tutaj, aż do wyznaczonego końca.
— Prawa nie pozwalają na to! — wrzasnął Gar. — Jestem bogiem! — Ale nie twórcą praw? — uśmiechnęła się Alasia. Jej słowa wprawiły boga we wściekłość i ciałem Verkho wstrząsnął impet szału. — Wszyscy i tak umrzecie — wysapał bóg ze złością. — Kiedy przybędzie moje stworzenie, zostaniecie uśmierceni, a ja dołączę do panteonu. Wtedy dokończę proces waszego unicestwienia. Staniecie się częścią bezwartościowego brudu. — Potrząsnął ciałem kanclerza, jakby było gałgankową lalką. — Może rzeczywiście tak się stanie — potwierdziła Alasia ku przerażeniu słuchaczy — ale prawa nadal obowiązują. W panteonie zasiadają jeszcze inni bogowie. Kiedy mówiła, słońce odzyskało swoją jasność, a Gar warknął ze złością. — Musicie uciekać! — krzyknęła nagle Fen. Jej widmowa postać zbliżyła się, przybierając materialną formę. W przeciwieństwie do tych z Xantium wiedziała, czym jest stworzenie Gara i zdawała sobie sprawę z powagi groźby. Potwór z łatwością mógł zniszczyć całe miasto. — Ostatnia ze skrzeczących bestii nadchodzi! — wrzasnęła, lecz nie mogła opisać olbrzyma nikomu, kto nie widział go na własne oczy. — Uciekajcie stąd, zanim tu przybędzie — powtórzyła wyciągając ręce, jakby chciała pobudzić Ifryn do działania, i ku zdziwieniu obu kobiet kontakt okazał się prawdziwy. Poczuły dotknięcie, mimo że znajdowały się setki mil od siebie. — Uciekaj! Ifryn odwróciła się, trzymając mocno swego syna i dostrzegła, że jej pięciu przyjaciół nadal jest unieruchomionych. — Nie mogę odejść sama — zaprotestowała. — Co mam uczynić? Fen stanęła przed Ifryn. — Włącz ich w nasze koło — powiedziała. — Niech znikną posiadane przez nich talenty. Bez magii uwolnią się z więzów. — Podeszła do Kerrella i ujęła dłonie mężczyzny. Generał spojrzał na nią myśląc, że to jakaś zjawa złapała go za ręce, lecz wtem coś jakby zaczęło się roztapiać we wnętrzu jego umysłu i odzyskał swobodę ruchów. Rozejrzał się dookoła niepewnie, niczym człowiek po raz pierwszy widzący świat wyraźnie. Dolina wydawała mu się teraz bliższa, bardziej realna. — Dziękuję ci — powiedział, ledwo mogąc uwierzyć w to, co się działo. Ifryn, zachęcona sukcesem Fen, pobiegła do Southana i postąpiła podobnie jak jej siostra. Po chwili szybko odczarowały pozostałych i cesarzowa zwróciła się do Alasii. — A teraz ty — powiedziała. — Nie! — odparła szybko blada kobieta. — Uwalniając mnie, uwolnisz jego. Zidon to uknuła. Muszę zostać. To moje przeznaczenie. — Ale... — zaczęła Ifryn, a oczy wypełniły się jej łzami.
— Idź! — zażądała Alasia. — Zidon nie dba o to, czy uciekniecie, lecz ja tak. — Uciekajcie! — powtórzyła Fen. — Nie macie dużo czasu. Gar roześmiał się nagle. — Wcale nie macie czasu — szydził. — Nadchodzi moje stworzenie. — Prędko! — ponaglił Southan. Rzucając pełne rozpaczy spojrzenie na Alasię, Ifryn odwróciła się i pobiegła. Mężczyźni ochraniali ją i Azariego. Widmowa postać Fen podążała za nimi jakiś czas, a następnie zamachała na pożegnanie. — Nie mogę dalej iść — zawołała. — Do widzenia! — Spotkamy się jeszcze — obiecała Ifryn. — W tym, lub następnym życiu. — Mam taką nadzieję — odparła Fen. Opuścili labirynty Iglic i gdy znaleźli się na bardziej znanym terenie, zaczęli biec co tchu w piersiach, korzystając ze znanych przejść. Zanim zdołali opuścić Dwór, w jednej z bram enklawy pojawił się zniekształcony duch Martyna, dając im znaki, żeby się zatrzymali. Wskazał na drogę, którą przebyli. Na jego zniszczonej twarzy malowały się frustracja, wściekłość i strach. — Co? — spytała Ifryn, z trudem łapiąc oddech. — O co chodzi? Czy musimy wracać? Miecznik przytaknął szybkim ruchem głowy. — Dlaczego? Martyn przemówił, lecz nikt go nie słyszał, więc zaczaj naśladować ruchy zwierząt i wymachiwać widmowym mieczem. — Czy Alasia potrzebuje naszej pomocy? — spytała Ifryn. Martyn jeszcze gwałtowniej skinął ponownie i gestem ręki nakazał, żeby się spieszyli. — Ja się tym zajmę — stwierdził Kerrell. — Reszta niech ucieka. — Nie. — Głos Southana brzmiał stanowczo. — To moje zadanie. — Ale ty musisz... — zaczaj generał. — Cisza! — krzyknął cesarz! — Rozkazuję ci po raz ostatni, Kerrellu. Zabierz Ifryn i Azariego w bezpieczne miejsce. Jeśli coś mi się przytrafi, zostawiam ich wraz z moimi córkami pod twoją opieką. Obiecaj, że zaopiekujesz się nimi. — Przysięgam na swoje życie — rzekł Kerrell zdławionym głosem. Southan zwrócił się ku Ifryn, która patrzyła na niego, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. — To mój obowiązek, kochanie — powiedział czule. — Dołączę do was, jak tylko będę mógł, lecz błagam, idź teraz z Kerrellem.
Pocałował żonę, po czym razem z Martynem ruszył z powrotem ku przeznaczeniu. — Do widzenia — wyszeptała Ifryn, lecz nie usłyszał jej słów. — Chodźcie — mruknął Grongar. — Każdy mężczyzna sam dokonuje wyboru. Przed nami jeszcze długa droga. Odwrócili się i wbiegli do enklawy. Kiedy Southan dotarł na dziedziniec poniżej okrągłej wieży, zrozumiał przyczynę niepokoju Martyna. Alasia została zaatakowana, nie przez Verkho, który w dalszym ciągu nie mógł się poruszać, lecz przez przeróżne odrażające stworzenia. Ogromne pająki biegły po podłodze w kierunku widmowej niewiasty, olbrzymie szerszenie buczały dookoła jej głowy, a kiedy przy byli, kilka złowieszczo wyglądających szczurów wyskoczyło z dziur. Gar, opiekun wszystkich istot żywych, w akcie rozpaczy wyłożył swoją ostatnią kartę. Mieszkanka Iglic jednak nie była zupełnie sama. Nietoperze, jedyne stworzenia nie podlegające kontroli boga, wirowały wokół Alasii, tworząc ochronną tarczę. Dzięki nim istniała jeszcze szansa ocalenia kobiety. Gdyby zginęła, Gar z powodzeniem mógłby dokonać zemsty. Cesarz zareagował natychmiast. Ciężkimi butami deptał ogromne pająki, rozgniatając włochate ciała, z których sączył się na kamienne płyty obrzydliwy jad. Ostry miecz masakrował gigantyczne szczury. Szerszenie pozostawił nietoperzom, ponieważ dla niego były zbyt szybkie, natomiast z resztą radził sobie dobrze, działając stanowczo i mając na uwadze wyłącznie bezpieczeństwo Alasii. — Głupiec! — szydził z niego złośliwie Gar. — Sam podpisałeś na siebie wyrok śmierci. Southan znieruchomiał na chwilę i stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. — Zrobiłem to z własnej woli — powiedział. — Gdybyś był nadal Verkho, ten miecz odebrałby życie również tobie. Tak się jednak nie stanie. — Zrozumiał ostrzeżenie Alasii i wiedział, że kobieta potrzebuje ciała kanclerza, by zatrzymać boga w uwięzi. — Jestem zadowolony. Mówiąc to powrócił do swego zadania, ochraniając Alasię przed monstrualnymi stworzeniami, które Gar zesłał na świat. Ifryn i jej przyjaciele weszli do Dziedziny i skierowali się pospiesznie ku wejściu do piwnicy. Stanęli jak wryci, gdy drogę zagrodził im olbrzymi pies o sierści jak stal, wyszczerzonych kłach i okrutnych oczach. — Bogowie! — wykrzyknął Zmura. — Cóż to jest? — Jeden z moich ogarów — odparł Grongar, przeciskając się na początek. — Rekin, to ja, stary. Daj nam przejść. Zwierzę wydało z siebie głęboki pomruk. Najwyraźniej nie rozpoznawało nawet swego pana. — Cofnij się! — rozkazał Grongar, lecz Rekin zamiast posłuchać, rzucił się naprzód. Barbarzyńca nie zawahał się ani chwili. Jego miecz ciął szybciej niż myśl, godząc z boku w głowę psa i w połowie odcinając mu szyję. Rekin szarpnął się gwałtownie, pociągając ze sobą Grongara, lecz zanim zwalił się na ziemię, już nie żył. Pozostali pomogli Grongarowi wstać. Na jego ubraniu widniały
ślady krwi ogara. W oczach człowieka północy pojawiły się gniewne błyski, jakby już nie starczało mu sił na te okropności. — Był z niego kiedyś dobry kompan — powiedział głosem nie zdradzającym żadnych emocji, a następnie poprowadził ich dalej, nie odwracając się ani razu. Tylko Corton zdawał sobie sprawę, ile ten czyn kosztował jego przyjaciela. Mrok piwnic winnych otulał ich szczelnie, kiedy przebiegali przez nie co sił w nogach. W chwilę później Corton zatrzymał się raptownie. — Coś tu jest — zakomunikował cicho. — Ponad naszymi głowami. Teraz wszyscy usłyszeli dźwięki, ale zdołali ujrzeć jedynie trzy pary błyszczących ślepiów. — Smoki morskie! — wyszeptała Ifryn. — On się łatwo nie poddaje, co? — zauważył Grongar. — Zaciągnij je do tego bocznego korytarza — poinstruował Corton. — Popchniemy na nie półki, a to da nam trochę czasu na przejście. Mistrz win pokazywał innym, co robić, podczas gdy Grongar obserwował rozjuszone potwory. — Nadchodzą! — wrzasnął. Zmura podskoczył do barbarzyńcy i teraz, gdy ich oczy przyzwyczaiły się nieco do ciemności, mogli zadać pierwszemu stworzeniu kilka ciosów, które zresztą nie wyrządziły mu krzywdy, ale za to sprawiły, że zwierzę zatrzymało się na moment. — Są duże — mruknął Zmura. — I szybkie — zgodził się Grongar. — Jesteś gotowy? — Tak — odparł Corton. — Poprowadź je w tę stronę. Dwóch mieczników zaczęło się wycofywać. Olbrzymie jaszczury o jadowitych kłach podążyły za ofiarami do bocznego korytarza. Smoki co chwila rzucały się naprzód, lecz mężczyźni odpowiadali błyskawicznymi cięciami i pchnięciami mieczy, trzymając się z dala od śmiercionośnych zębów i pazurów. — W porządku? — wrzasnął Kerrell. — Tak! — Zmura i Grongar odskoczyli do tyłu, podczas gdy pozostali popchnęli drewniane półki, które zachwiały się, po czym runęły z ogromnym hukiem tłukącego się szkła i łamanego drewna. Potwory skowycząc rzuciły się w przód, lecz ciężar półek oraz odpadków o ostrych brzegach dwa z nich całkowicie uwięził. Trzeci wyplątał się z wysiłkiem. Pokiereszowane cielsko natarło na Grongara i Zmurę. Bronili się zaciekle, lecz kapitan nadepnął na duży kawałek szkła i upadł ciężko. Zanim ktokolwiek zdołał mu pomóc, szczęki potwora zacisnęły się, miażdżąc mu nogę. Pozostali mężczyźni natychmiast zaatakowali stworzenie, mierząc w jego ślepia. Grongar zadał celny cios, wprowadzając ostrze głęboko w mały mózg potwora. Było jednak zbyt późno dla Zmury, z czego wszyscy zdawali
sobie sprawę. Trucizna już rozprzestrzeniała się w jego ciele. Wojownik posłał im ostatni, smutny, przepraszający uśmiech, po czym skonał. — Chodźmy — powiedział ponuro Kerrell. — Pozostałe dwa wciąż żyją. — Kiedy to mówił, nadal dochodziły ich dźwięki szamotaniny. — Musimy natychmiast się stąd wydostać. Podążyli za nim, stąpając ostrożnie po podłodze pełnej szklanych odpadków. Wiedzieli, że generał miał rację, lecz niechętnie pozostawiali kolejnego przyjaciela. Nastąpił wyścig z czasem. Szybko przemierzywszy obszar Koła, znaleźli się w Poziomach. — Teraz do koni! — wysapał Grongar. — To również są stworzenia Gara — odparł Kerrell. — Lepiej jak będziemy się poruszali na własnych nogach. — Masz dłuższe niż ja — zauważył niechętnie barbarzyńca. — Przynajmniej biegniemy w dół — stwierdził Corton. Minęli Wielką Salę Gier, a następnie kilka ogromnych magazynów. — Już niedaleko — wysapał Kerrell. Właśnie wtedy słońce zgasło. Zaćmienie nadeszło nagle w przeciwieństwie do wcześniejszego powolnego gaśnięcia Meyu. Olbrzymi cień pokrył południowy kraniec Xantium. — Wielkie nieba! — rzekł Grongar i zagwizdał. Pozostali zaniemówili z przerażenia, obserwując jak nieprawdopodobnie ogromne stworzenie szybuje w przestworzach. — Biegnijcie! — krzyknęła Ifryn. Nie potrzebowali dalszych zachęt. Od Południowej Bramy dzieliło ich jedynie kilkaset kroków. Strach dodawał im sił do szybszej ucieczki, w miarę jak powietrze wypełniało się niskim skowytem zbliżającego się potwora. Brama nadal stała otworem, lecz była teraz opustoszała. Wybiegli na zewnątrz miasta, gdy zapadły ciemności. — Nie zatrzymujcie się — ponaglał ciągle Kerrell. W końcu przystanęli, z trudem łapiąc oddech, poobijani i z drżącymi ze zmęczenia nogami. Gdy odwrócili się, zobaczyli, jak potwór opada na Xantium. — Jest tak wielki jak całe miasto! — powiedział Corton przerażonym głosem. — Większy — poprawił go Grongar. Z początku lądowanie wielkiej bestii wydawało się wolne i kontrolowane, lecz później coś pękło. Dał się teraz słyszeć dochodzący zewsząd inny dźwięk, który rywalizował z dzikim skrzekiem potwora. Było to przesłanie zniszczenia Xantium. Malec kwilił radośnie w objęciach Ifryn. Na tym polegał jego mały wkład do odbudowy harmonii.
Stworzenie doznało drgawek i zdawało się składać w sobie, jak gdyby próbowało ścisnąć swoje ciało. Nawet ogon podkuliło, gdy zanurkowało w dół, kompletnie nie panując nad własnymi ruchami. Wtedy gigantyczne cielsko runęło na miasto, pokrywając je całkowicie, niszcząc wszystko i sprawiając, że Martwe Ziemie zadrżały jakby pod wpływem ogromnego trzęsienia ziemi. Czterech obserwatorów zostało zwalonych z nóg i rzuconych w kurz, lecz nikt, nawet Azari, nie odniósł poważniejszych obrażeń. Potem z wielkim rykiem, który odbił się echem w kierunku niebios, szary potwór wybuchł płomieniem, a wraz z nim sta nęło w ogniu całe miasto. Wkrótce żywioł pochłonął wszystko. Nikt nie mógłby przeżyć takiej pożogi, a niewyobrażalna gorączka zdumiała uciekinierów. Wpatrywali się zahipnotyzowani i przerażeni widokiem, wiedząc, że zaraz będą musieli uciekać dalej, lecz przez tę jedną chwilę nie zdołali się poruszyć. Skrzek ustał.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
Ifryn i jej przyjaciele odwrócili się plecami do groźnego, nawet kamienie pożerającego ognia i ogromnego słupa czarnego dymu. Po chwili wędrowali już przez Martwe Ziemie. Teraz, kiedy uspokoili się nieco, byli w stanie rozważyć swoją obecną sytuację. Nie mieli pożywienia ani wody; zamulona i zanieczyszczona woda w rzece nie nadawała się do picia, a przebycie rozległego terenu pieszo zajęłoby przynajmniej cztery dni, nawet gdyby nie byli na skraju wyczerpania. Wydawało się absurdem, że po wszystkim co przeszli, mieliby umrzeć na pustyni. Ich śmierć z pragnienia byłaby drwiną z poświęcenia Southana, Alasii i Zmury. Szczególnie Ifryn wspominała ostatni waleczny i męski czyn swego męża. Rozpamiętywała w żałości jego pożegnanie, bliska utraty zmysłów i zbyt zrozpaczona, żeby płakać. Szli dalej w ciszy, coraz mniej czując nienaturalne gorąco na swych plecach. Żywili nikłą nadzieję, że nagle ukaże się Coulson, a jego armia widm przyspieszy wędrówkę. Nigdzie jednak nie dostrzegli śladu wybawicieli. Kerrell wiedział, że powinien pocieszyć Ifryn, lecz nie miał pojęcia, jak to uczynić. Chociaż szła obok niego, była tak pogrążona w niemym bólu, że zdawała się przebywać w zupełnie innym świecie. Zdesperowany, chcąc wnieść trochę życia do oczu, które tak bardzo kochał, Kerrell wyjął zapomnianą szklaną kulę. Kiedy spojrzał na nią tym razem, karta znajdująca się wewnątrz ukazywała całkiem zwyczajny, tradycyjny wizerunek Czerwonego Kata. Generał wydał z siebie okrzyk zdumienia. — O co chodzi? — spytał Grongar. — Nie wiem — odparł Kerrell, po czym zwrócił się do Ifryn: — Znalazłem to w gabinecie Verkho. Mógłbym przysiąc, że na karcie widniała twarz znajomej mi osoby, lecz teraz... — Wtem doznał olśnienia. — To był twój ojciec, król Fyles. Widziałem go tylko kilka razy, ale jestem pewien. Ifryn rzuciła obojętne spojrzenie w kierunku kuli. —
Teraz już go tam nie ma — powiedziała. — Wyrzuć więc ten dodatkowy ciężar.
Kerrell bez wahania rzucił kulę w piasek i powędrowali dalej w milczeniu. Kilka godzin później sokole oczy Cortona dostrzegły w oddali zarys postaci. — Ktoś nadchodzi! — krzyknął z nutą podekscytowania w głosie. Pozostali byli tak zaprzątnięci własnymi myślami, że nie zauważyli odległego tumanu piasku, który świadczył o szybko poruszających się koniach. Patrzyli teraz, próbując przekonać się, że nie mają do czynienia z fatamorganą, lecz obraz nie tylko nie znikał, ale powiększał się z minuty na minutę. Poczuli pierwsze zarzewia prawdziwej nadziei i w chwilę później wymachiwali rękoma, przekrzykując się nawzajem. Kiedy jeźdźcy znajdowali się już całkiem blisko, uciekinierom trudno było uwierzyć w szczęście, jakie im dopisało. Ujrzeli Donetę i Nyla wiozących córki Ifryn. Na długich arkanach prowadzili pięć koni. Powitanie było czułe i pełne łez. Dziewczynki przytulały się do swojej mamy, a Doneta rozdzielała zapasy wody i jedzenia. Wyjaśniła, że widzieli innych ludzi, którzy próbowali przebyć Martwe Ziemie, i prawie stracili nadzieję na znalezienie Ifryn i jej przyjaciół.
Wkrótce z ust Delmege padło nieuniknione pytanie: — Gdzie jest tatuś? — Nie wraca z nami, maleńka — odparła Ifryn. — Czemu nie? — Musiał zostać w mieście, żeby pomóc Alasii. Zdecydował się na niezwykle chwalebny, lecz równocześnie bardzo niebezpieczny czyn. Nigdy już nie powróci. — Głos cesarzowej przepełniała boleść. — Nigdy? — spytała cicho dziewczynka z niedowierzaniem, otwierając szeroko duże brązowe oczy. — Nigdy. — Sądzisz, że nie żyje? — zapytała poważnie Vrilla. — Tak kochanie. Wykazał się wielkim męstwem. — Zatem będzie szczęśliwy, prawda? — powiedziała Delmege, wybuchając płaczem. Po chwili Ifryn, Vrilla i Doneta również zalały się łzami. Kerrell musiał się odwrócić. Corton wraz z Grongarem milczeli, wspominając cesarza i Zmurę, z którym oboje bardzo się zaprzyjaźnili. Kiedy minął pierwszy przypływ żalu, Nyl zebrał wszystkich i zorganizował wyjazd. — Skąd wiedzieliście, żeby po nas przyjść? — zapytała Ifryn. — Powiedz mamie — zwrócił się do Delmege Nyl. — Rozmawiałam z babcią — odparła mała dziewczynka. — Jej głos był bardzo słaby i ledwo co ją słyszałam, ale twierdziła, że potrzebujecie pomocy, więc wyruszyliśmy na poszukiwanie. Dwa dni później grupa dotarła do sanktuarium pustelnika. Wszyscy byli zmęczeni i odrętwiali od ciągłej jazdy oraz spania pod gołym niebem. Wkrótce jednak to miejsce zaczęło emanować szczególnym urokiem, więc już po jednej nocy spędzonej w surowych pomieszczeniach wędrowcy poczuli się wypoczęci. Koty przywitały Vrillę i Delmege niczym starych, dawno nie widzianych przyjaciół. Następnego dnia przybyłych odwiedziły duchy Zephii i Fylesa. Radośnie uśmiechnięte rozmawiały z ożywieniem. Ifryn poprosiła Delmege, żeby przekazała, co mówią. — W ogóle ich nie słyszę — stwierdziła córka z rozczarowaniem. — To nie ma znaczenia — powiedziała Ifryn. Magia wraca do normy, pomyślała. Wykonała swoje zadanie. — Znowu są razem i tylko to się liczy. — Widok szczęśliwych rodziców pomógł jej bardzo. Kiedy duchy zaczęły rozpływać się w powietrzu, Delmege zamachała drobniutką ręką na pożegnanie.
Po kolejnych dwóch dniach odpoczynku zdali sobie sprawę, że nadszedł czas dalszej wędrówki. — Dokąd zmierzamy? — spytał Kerrell. — Najpierw do opactwa — odparła Ifryn. — Mam tam coś do zrobienia. Potem... — Wzruszyła ramionami. Pośrodku olbrzymiej czerwonej równiny Martwych Ziem nie widziane przez żadne ludzkie oko siedem postaci zebrało się, by odbyć naradę. Każda z nich tworzyła wieżę ku niebu, wyższą niż pociemniałe wzgórze będące pozostałością po Xantium. Meyu świecił jasno jak słońce, nie rzucając cienia. Naprzeciwko niego stał Gar, patrząc jednym okiem na swojego bliźniaczego brata. Na głowie Gara widniały rogi tak wysokie jak drzewa, a jego stopy przypominały gigantyczne, rozszczepione kopyta. Trzecia męska postać miała na sobie kaptur z ciemnoczerwone go płomienia. Na obrzeżach koła znajdowali się trzej mniejsi członkowie rodziny. Dominującą jednostką w grupie była kobieta, której kształty nieustannie ulegały zmianie, a falujące i wirujące niebieskie szaty bogini co i raz zakrywały jej wygląd. Zidon przemówiła pierwsza, nie mogąc ukryć zadowolenia w głosie. — Nasza siódemka zjednoczyła się ponownie. — Mój ogień dokonał swego dzieła — przyznał Elear. — Gar się odrodził. — I powtórnie stał się równy swemu bratu bliźniakowi — potwierdziła bogini. — Niech ta rada oznacza koniec ich wrogości. Co wy na to, moi bracia? — Jestem zadowolony — odparł Gar, a inni nie zauważyli tonu urazy lub żalu. — Jestem zadowolony — potwierdził Meyu. Ulga boga słońca była jeszcze bardziej oczywista. — A zatem my również się radujemy — oświadczyła Zidon. — Teraz musimy zdecydować o losie tego miejsca. Nie może pozostać tym czym jest. Śmiertelnicy błędnie odczytają znaki, kiedy wspomnienia zaczną zanikać. — Zatem ich oślep — zaproponował Gar. — Dobrze wiesz, że nie wolno nam tego uczynić — odrzekła ostro. — Dni twoich ingerencji już minęły. — Gar potulnie zaakceptował naganę, co świadczyło, że Zidon jest przywódczy nią panteonu. — Ale możemy to przemilczeć — powiedział Elear. — Ta równina była niegdyś wielkim lasem. — I znowu takim będzie — rozstrzygnęła Zidon. Bogowie zjednoczyli swoje wole i odeszli do własnego świata, gdzie przynajmniej przez jakiś czas ich rozgrywki nikomu nie wyrządzą żadnej krzywdy. Pozostawili świat kruchemu pokojowi jego śmiertelnych mieszkańców.
Małe wzgórze stało pośrodku ogromnego lasu, a serpentyna wielkiej rzeki wiła się wśród listowia. Zniknął najmniejszy ślad dominacji człowieka, który przez swą arogancję doprowadził do destrukcji tego miejsca. Pozostały jedynie ciemne opustoszałe szczątki niegdyś wielkiego miasta, pomnika przerostu ambicji, który zniszczyła jakaś nieznana katastrofa. Kiedy po wielu latach został odkryty, wyobraźnia zawiodła żądnych przygód badaczy. Nie podejrzewali nawet, że oto znaleźli ruiny w okrutny sposób unicestwionej dawnej stolicy Imperium. Zamieszkiwały tutaj jedynie ogromne kolonie nietoperzy. Ifryn i jej przyjaciele podróżowali prawie miesiąc, zanim dotarli do opactwa. Jechali bez pośpiechu, powoli przyzwyczajając się do nowego świata i miejsca, jakie mieli w nim zająć. Spośród dorosłych Grongar jako pierwszy przeżył odnowienie duchowe i pomagał Cortonowi w odzyskaniu równowagi psychicznej, lecz wiedział, że Ifryn i Kerrell muszą sami sobie poradzić. Generał był bardzo opiekuńczy, starał się spełnić każdą prośbę i wkrótce dziewczęta przychodziły do niego równie często jak do matki. Ifryn wciąż jednak trwała we własnym, pełnym cierpienia świecie. Odczuwała szczery żal po stracie męża, który w ciągu ostatnich tygodni okazał się mężczyzną prawdziwie wartym jej szacunku i miłości. Kochała Kerrella, lecz świadomość, że jej wolność została okupiona tak strasznym kosztem, ciążyła niesłychanie. Kerrell w każdym przypadku zachowywał się jak uosobienie kurtuazji i roztropności. Jeśli Ifryn dostrzegała niemą tęsknotę płonącą w jego oczach, nie dawała tego po sobie poznać i wiedział, że nie wolno mu mówić o ich miłości, zanim Ifryn nie podejmie tego tematu. Oświadczenie, że chce wrócić do opactwa, przystani całkowicie żeńskiej populacji, dało mu powód do ogromnego niepokoju, że ukochana zamierza odciąć się od świata, od wspomnień, od niego. Wtedy przypomniał sobie, że nigdy nie zostawiłaby Azariego, a chłopczyk podobnie jak Kerrell nie miał wstępu do ukrytego w górach miejsca. Ufał, że istnieje jakiś sposób, żeby wyjawić Ifryn swoje uczucia i żeby dowiedzieć się, czy ona odwzajemnia jego miłość. Nie wiedział jednak, jak wtargnąć w jej samotność, nie raniąc przy tym ich obojga. Powrót wędrowców do Furse Hollow wieśniacy powitali z wielką radością. Prosta szczerość tych ludzi przenikała Ifryn do głębi. Podróżnicy zauważyli, że nie muszą relacjonować swoich przeżyć, których w pewien szczególny sposób Tharasia była świadkiem. Powiedziała innym o śmierci Zmury oraz Southana. Wielki smutek tłumiła świadomość, że ci dwaj mężczyźni oddali swe życie w najbardziej słusznej sprawie. W Furse Hollow i niezliczonych jemu podobnych miejscach ponownie zagościła atmosfera bezpieczeństwa. Od czasu zniszczenia Xantium ustały ataki wilków i z nieba zniknęły skrze czące bestie. Wieśniacy przekazali własne wieści, które sprawiły gościom radość. Matka przełożona wyzdrowiała całkowicie i, przekonana o powrocie Ifryn, wysłała zaproszenie dla niej i wszystkich towarzyszących przyjaciół, włączając mężczyzn. Teraz, kiedy nie było już Verkho, zelżała pradawna reguła. Starszyzna wioski nie pozwoliłaby im pójść na dzień lub dwa, lecz Ifryn musiała coś zrobić. Dowiedziała się o pewnej umiejętności Grongara i poleciła mu wykonać pracę. Tharasia poprowadziła grupę w głąb lasu, przez większą część drogi idąc u boku Grongara. Kiedy weszli do wąwozu, Kerrell, Corton i Grongar rozejrzeli się zdumieni, a Delmege i Vrilla nie prze stawały rozprawiać o
cudach wąskiego przesmyku. Zatrzymali się, dotarłszy do miejsca, gdzie wisiały wiadomo ści z podziękowaniami. Ifryn wyjęła z sakwy nowo rzeźbioną płytkę, której piękno zapierało dech w piersi. Drewno miało głębokie, równe słoje wygładzone i aż do połysku wypolerowane wodoodpornymi żywicami. Wykonanie takiej płytki wymagało dużo serca. Znaleźli niepozorną niszę w skale, jakby specjalnie przygotowaną na umieszczenie tej płytki. Grongar długim żelaznym gwoździem przytwierdził tabliczkę. Cała grupa stalą w milczeniu przez chwilę, spoglądając na najnowszy dodatek do osobliwego zbioru. Proste przesłanie podobnie jak wiele innych miało niejasne znaczenie, o ile nie wiedziało się od kogo pochodzi. Dokładnie wytłoczone słowa mówiły: „Ścieżka, na którą nas wprowadziłaś, naznaczona była wielkim smutkiem, lecz jeszcze większą radością. Dziękują tobie ci, którzy powrócili i ci, którzy kontynuują wędrówkę". Kiedy Ifryn odwróciła się, poczuła w sercu pierwszą, łagodną obietnicę spokoju i podniósłszy głowę, ujrzała wzrok Kerrella. Spojrzenie jego oczu było jednoznaczne i nagle zdała sobie sprawę, że jest w stanie myśleć o przyszłości. Matka przełożona czekała, by ich powitać na ścieżce wśród pól. U jej boku, uśmiechając się szeroko, stała zupełnie już normalna Padina. Dziewczynki pobiegły do przyjaciółki, całkowicie zapominając o jej wcześniejszej chorobie, i wkrótce wszystkie trzy szczebiotały uradowane. Ifryn i matka przełożona padły sobie w ramiona. Starsza kobieta spojrzała na rozpromienioną twarz Azariego. — Ma mądre oczy — powiedziała. — Kryje się w nich wiedza wszystkich światów. Ifryn nie do końca zrozumiała jej słowa. Zdawała sobie sprawę, że malec jest wyjątkowym dzieckiem i odegrał ważną rolę w wydarzeniach ostatnich dni, lecz nadal był tylko niemowlakiem. Zamiast dociekać sensu tajemniczej wypowiedzi, poruszyła prostszy temat. — Obydwie już wyzdrowiałyście w pełni? — Tak. Gdybym mogła, zapobiegłabym wtedy cierpieniu Padiny, ale wydaje się, że tak musiało być. Oczywiście znałam jej przodków. Niewykluczone, że czyn dziewczynki stanowił ostatni akt pokuty za zło wyrządzone przez jej ojca. — Mamy to już za sobą — stwierdziła Ifryn. — Wiem. Nie przedstawiłabyś mnie swoim przyjaciołom? Ifryn uśmiechnęła się, czując, że wzajemna prezentacja nie jest konieczna w przypadku tej wyjątkowej kobiety, lecz dokonała tego chętnie. Przebywali w zaciszu opactwa przez dłuższy czas i stopniowo spokój tego miejsca i jego wygody, nawet podczas zimy, sprawiły, że wcześniejsze wypadki wydawały się łatwiejsze do zniesienia. Jedynie Grongar utyskiwał na to uwięzienie, a kiedy niepokój barbarzyńcy stał się bardzo wyraźny, matka przełożona i Corton, którzy zaprzyjaźnili się bardzo, zdecydowali się porozmawiać z człowiekiem północy. — Czyżby nie smakowało ci nasze piwo? — rozpoczęła matka przełożona z uśmiechem. — Jest wyborne — przyznał Grongar. Trudno by miał inne zdanie, wypiwszy sporą ilość tego
trunku. — Są jednak inne sprawy w życiu. — Czy chcesz opuścić to miejsce? — zapytał Corton, jasno okazując swoją niechęć do wyjazdu. — Ifryn nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, więc wypełniliśmy nasz obowiązek. — Myślę, że muszę — odparł barbarzyńca. — Przebacz mi, matko przełożona, lecz nie nawykłem do przebywania w takim spokoju, wśród takich... świętych kobiet. — Aż dziw, lecz pod tą niesamowitą brodą Grongara zdawał się wypływać rumieniec. — Nie ma co wybaczać — powiedziała, śmiejąc się życzliwie. — Życie pełne kontemplacji nie wszystkim pasuje. — Dokąd się udamy? — zapytał cicho Corton. — Ty, mój przyjacielu, powinieneś tu zostać — powiedział Grongar. — To miejsce ci odpowiada. Nie zaprzeczysz chyba, że pragniesz ujrzeć zbiory winorośli w przyszłym lecie? — Nie — przyznał mistrz win. — Jest to moje największe życzenie, lecz nigdy bym cię nie opuścił. — Nie jadę daleko — odparł człowiek północy. — Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Obmyśliłem sobie osiedlić się w Furse Hollow. — Z Tharasią? — spytał Corton z coraz większym zrozumieniem. — Jeśli tylko ona mnie zechce — potwierdził Grongar. — Och, nie sądzę, żebyś potrzebował się martwić — powiedziała matka przełożona. Twarz Grongara rozjaśnił szeroki uśmiech. — Odwiedzaj nas często — dodała miła kobieta. — Oczywiście — oświadczył Grongar. — Macie tu wyśmienite piwo. Barbarzyńca wyruszył tego samego dnia w dobrym humorze i pewien, że potrafi znaleźć drogę do wioski. Corton obserwował z mieszanymi uczuciami oddalającą się barczystą postać. Nie podejrzewał, żeby wizyty Grongara były tak częste, jak zapewniał jego przyjaciel, lecz wiedział, że nie stracą ze sobą kontaktu. Poza tym posiadał stałą pamiątkę ich przyjaźni. Towarzysząca mu we wszystkich podróżach rzeźba winogron i winorośli, którą dostał od Grongara na czterdzieste urodziny, wisiała teraz na ścianie małego, skromnego pokoju mistrza win. Corton odwrócił się i poszedł szukać matki przełożonej. Rozumiała go lepiej niż ktokolwiek inny i kilka dni wcześniej poprosiła, żeby został. Corton zgodził się wtedy chętnie, nie wiedząc jeszcze o zamiarach Grongara. Piwnice w Xantium zostały zniszczone, lecz winnice położone na ziemiach opactwa stanowiły nowe pole do realizacji jego powołania. Perspektywa przepełniała mistrza zadowoleniem, gdy szukał starszej kobiety, która dostrzegłszy, jak jest zagubiony, zdecydowała się wskazać mu nową drogę i nowy dom. Ifryn była niezmiernie wdzięczna Kerrellowi za cierpliwość. On również cierpiał, a jej ból musiał
być dla niego ciężki do zniesienia. Wypełniał jednak swoje obowiązki z nienagannym taktem i uprzejmością. Zostawiał ukochaną samą, kiedy tego potrzebowała, lecz pojawiał się zawsze w pobliżu, gdy zapragnęła towarzystwa. Przyzwyczaili się do długich, wspólnych spacerów późnym popołudniem. Chodzili pośród pól w ciszy, a kiedy kolejny dzień zamienił się w wieczór, Ifryn popatrzyła na generała i spytała: — Czy jesteś szczęśliwy, Kerrellu? — Będę szczęśliwy, jeśli ty będziesz szczęśliwa, pani — odrzekł. — Czy nawet teraz nie możesz używać mojego imienia? — Nie śmiem. — Kerrell poczuł, że zaczyna drżeć. Stał ze spuszczonym wzrokiem. — Czy przypominasz sobie ostatnie słowa, jakie skierował do nas Southan? Skinął głową w milczeniu. — Wyglądało, jakby udzielił nam swego błogosławieństwa, nie sądzisz? — odezwała się Ifryn. Idź teraz z Kerrellem. Generał spojrzał Ifryn prosto w oczy, myśląc o tym samym. Obiecaj, że będziesz się nimi opiekował. Nie potrafił ułożyć w słowa swych nadziei. Mogło to jedynie wyjść od Ifryn, lecz teraz... — Sądzę, że tak — powiedział cicho. — Czy nadal mnie kochasz? — spytała. — Jak możesz w to wątpić? — zawołał namiętnie. — Kocham cię bardziej niż swoje życie! — Zatem wypowiedz moje imię, tak jak to zrobiłeś już wcześniej — rozkazała. Kiedy byliśmy razem w innym świecie. — Ifryn — wyszeptał z czcią, sprawiając, że to pojedyncze słowo zabrzmiało jak poezja. — Ifryn, Ifryn. — Dosyć! — powiedziała, śmiejąc się głośno. — Teraz mnie pocałuj!
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Minęła zima, wiosna i ponownie nastało lato. Chociaż cierpienia były długie i bolesne, ludzie z Zalys przetrwali i porządkowali własny świat. Wyspa przestała pogrążać się w morzu lub, jak wierzył Dsordas i inni, poziom morza już się nie podnosił. W rzeczywistości, kilka miesięcy po pojawieniu się olbrzymiego stworzenia, życie w zrujnowanym Nkosa powoli zaczęło powracać do normy. Odbudowa no większość domostw, naprawiono
port i wyspiarze znowu mogli prowadzić handel ze światem zewnętrznym. Jeden z pierwszych statków, który zawinął do portu, przywiózł na pokładzie pięciu bardzo mile widzianych pasażerów. Byli nimi pozostali zakładnicy z Xantium. Mieli oni więcej szczęścia niż pozostali, ponieważ uciekli z miasta i przetrwali wędrówkę przez Martwe Ziemie. Ich rodziny przepełniła nieoczekiwana radość, natomiast krewni sześciu zmarłych pogrążyli się w żałobie. Dziwna srebrna poświata na morzu znikała stopniowo, tak jak tajemnicze podwodne światła i odgłosy. Ocean wydawał się teraz chłodniejszy i naturalny. W oddali kilkakrotnie znów do strzeżono łagodne morskie nietoperze, normalnych kształtów i rozmiarów. Upłynie zapewne dużo czasu, zanim ktokolwiek, nawet Fen, która niegdyś uwielbiała z nimi pływać, zaufa im ponownie, ale mimo to zachowanie płaszczek odebrano jako kolejny, niosący nadzieję znak. Łódki rybackie, te które ocalały lub zostały odnowione, ponownie wypływały w morze, a połowy połączone z wysiłkiem rolników sprawiały, że obecnie nawet w najgorszych chwilach niewielu głodowało. Choroby i rany stanowiły poważniejszy problem, pogorszony przez brak wystarczającej liczby mieszkań, lecz Dsordas, wreszcie ufny we własny talent, stanął na czele uzdrowicieli Zalys i wkrótce sytuacja znacznie się poprawiła. Dsordasa uważano bezsprzecznie za przywódcę wyspy, lecz w najbliższej przyszłości planował on dać ludziom możliwość wyboru nowej władzy. Latchi umarł. Upadł, gdy zniknęła wizja Iglic. Niektórzy ludzie twierdzili, że serce samozwańczego mesjasza zostało rozerwane na dwie części, kiedy jego dwaj władcy stali się równi w prawach, i zauważył, że nie może służyć jednocześnie Meyu i Garowi. Wierni proroka znaleźli się teraz pośród najbardziej zapalonych popleczników Dsordasa, pracując z pełnym entuzjazmem, tak charakterystycznym dla nowo nawróconych. Magiczna sieć pobudzona wysiłkami wyspiarzy znalazła się pod opieką Nikolasa, przywódcy duchowego Zalys. On również miał wielu pomocników, a między innymi Aada i Tamora. Wiedzieli, że nie mogli podtrzymać olbrzymiego rozkwitu całego świata, a większość z odkrytych talentów odpływała w nicość. Nikolas jednak złożył przysięgę uczynić co tylko w jego mocy, żeby zachować magiczną strukturę, by mogła ponownie dostarczać Zalys najbardziej efektywnej formy obrony. Wyspa nigdy nie miała już być upokorzona i podporządkowana obcym siłom. Nawet u silniejszych talentów zdolności zaniknęły całkowicie, lecz wydawało się, że przynajmniej jedna osoba powiększyła moc swojej magii. Pogodny jak zawsze Natali w dalszym ciągu potrafił rozmawiać telepatycznie z Tamorem. Komunikował się również z duchami wyspy albo przynajmniej próbował, ponieważ nikt nie mógł być pewien, jak dużo z tego było wybujałą wyobraźnią Natalego. Obecnie zjawy nie pokazywały się zbyt często, ale w Arenie oraz na balkonie budynku na placu Fournoi zawsze widywano jakieś widma i nikt nie widział nic złego w tym, że Natali spędzał z nimi czas. Rodzina Amarich, włączając Aada i Tamora, pogodziła się ze stratą obojga rodziców i kiedy Dsordas wraz z Fen zajęli się energicznie sprawami wyspy, Anto doskonale pełnił rolę głowy domu, próbując nawet kontynuować pracę swego ojca. Ich dom rodzinny nadawał się do zamieszkania, mimo że kuchnia pozbawioną obecności Etny nigdy nie odzyskała swego dawnego ciepła. W sumie wiodło im się lepiej niż większości wyspiarzy i robili co mogli, by pomagać tym, którym nie poszczęściło się tak bardzo. Dsordas i Fen zajmowali się przede wszystkim sprawami Zalys, co oczywiście znajdowało
zrozumienie u pozostałych członków rodziny. Pewnego ciepłego wieczoru, kilka dni przed środkiem lata, do portu w Nkosa zawinął niezwykły statek. Dsordas i Fen wraz z gronem przyjaciół omawiali właśnie plany zabudowy terenów nad rzeką. Zdziwili się niezmiernie, gdy do pokoju wpadł zdyszany Tamor. — Natali mówi, że musimy wracać do domu. Natychmiast! — krzyknął. Fen wiedziała, że jej mały braciszek nigdy nie przeszkodziłbyim bez potrzeby, więc przeprosiła wszystkich i razem z Dsordasem wyszli pospiesznie. Ich troski zniknęły, jak tylko otworzyli kuchenne drzwi. Dookoła stołu siedzieli: Anto, Tarin, la, Natali i Aad, a na samym końcu ujrzeli uśmiechniętą Gaye! Fen podbiegła i rzuciła się w ramiona ukochanej siostry. Ze wzruszenia nie potrafiła wymówić słowa, lecz po chwili tyle pytań cisnęło jej się na usta, że nie wiedziała, od czego zacząć. Gaye była nadal niewidoma, lecz smutek tego nieszczęścia zbladł w obliczu radości z powrotu. — Jest tu również Bowen — rzekła z entuzjazmem. — Wita się teraz ze swoją rodziną, lecz wkrótce do nas dołączy. Źle znosimy zbyt długie rozstania. Wkrótce pojawił się Bowen. Cały wieczór opowiadali sobie przeróżne historie, a Fen i Gaye ze zdziwieniem przekonały się, jak wiele wiedzą o swoich przygodach. Fen odczuła ulgę, że nie musi przekazywać wieści o śmierci Ethy. Następnego dnia dwie rodziny zasiadły do uroczystego posiłku w domu Folegandrosów, gdzie trzej bracia i ich rodzice spotkali się razem po raz pierwszy od dziesięciu lat. Korzystając z okazji, Bowen i Gaye ogłosili, że pragną zawrzeć formalny związek na placu Fournoi w Środkowym Dniu Lata, dokładnie rok po poprzedniej uroczystości, którą przerwało zło marszałka Farraga. Pomysł ten spotkał się z ogólną aprobatą. Popłynęły łzy szczęścia. Zapytano Nikolasa, czy zgodzi się przewodniczyć ceremonii. Starszy mężczyzna z radością przystał na propozycję i jeszcze tego samego dnia rozpoczęto przygotowania. Patriarcha zdawał sobie sprawę, że nadarza się także okazja, by świętować odrodzenie Zarys, pomyślne zakończenie całego roku wysiłków i zmagań. Tymczasem ze wschodu, zupełnie niespodziewanie, przybyło więcej drogich gości. Przypadek bądź łut szczęścia sprawił, że Fen znajdowała się akurat przy nabrzeżu, kiedy wspaniały żaglowiec cumował w porcie. Dziewczyna obserwowała, jak pasażerowie opuszczają pokład i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Pobiegła pędem wzdłuż doków, a następnie przez molo. Dobiegła do trapu akurat w momencie, gdy Ifryn schodziła na ląd. Towarzyszący jej Kerrell trzymał w ramionach Azariego, a za nimi szły dziewczynki wraz z Donetą. Fen i Ifryn padły sobie w objęcia, odnawiając więź, która wydawała się teraz snem. Obydwie zaniemówiły z przejęcia, aż w końcu Ifryn odwróciła się i ująwszy Kerrella za rękę, powiedziała: — Myślę, że znasz mojego męża. — Twojego męża! — wykrzyknęła Fen. — Tak. Southan nie żyje — wyjaśniła szybko Ifryn, mylnie odbierając powód zdziwienia swojej przyjaciółki. — Został zabity... — Wiem — odparła Fen. — Widzieliśmy, jak powrócił do Iglic. Uratował Alasię przed zwierzętami Gara, lecz wtedy wszystko pociemniało, po czym nastąpił ogromny błysk i Iglice zniknęły.
Wiedziałam, że zginął — zakończyła smutno. Ifryn zdumiał opis sceny, której sama nie była świadkiem, i w oczach kobiety pojawił się ślad cierpienia. Smutek nie mógł jednak trwać długo. Przepełniało ją zbyt wiele szczęścia. Fen przytuliła onieśmielonego Kerrella, a następnie dziewczynki i służącą. — Gdzie się podziewaliście? Co robiliście przez ten czas? — spytała ochoczo. W ten sposób rozpoczęły się następne opowieści pełne cudów i melancholii. Jedna z najbardziej niezwykłych dotyczyła wschodnich terenów dawnego Imperium xantyjskiego. Kerrell i Ifryn przypadkiem napotkali w Nadal Baylina i podróżnik opowiedział im niewiarygodną historię o Hareshal Kethcie, jego magii i mistycznym doświadczeniu, które przekonało go, że mógłby więcej stracić niż zyskać, gdyby kontynuował podbój świata. Wciąż władał zdobytymi przez siebie krainami, włącza jąc dawną ojczyznę Ifryn — Idiron, lecz należało wierzyć, iż jego rządy staną się teraz mniej barbarzyńskie. Natomiast ludzie zamieszkujący zachodnie tereny, pozostawieni przez Haresha w spokoju, będą mogli sami zdecydować o własnym losie. — Gdzie jest teraz Baylin? — zapytała Fen. — Któż to wie? — odparł Kerrell. — Nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek przestał podróżować. Może pewnego dnia przybędzie na Zalys. Nadszedł Środkowy Dzień Lata i plac Fournoi zapełniał się ludźmi, w miarę jak zbliżał się czas rozpoczęcia ceremonii zaślubin. Rodziny młodej pary wraz z ich szczególnymi gośćmi i odmłodniałym Nikolasem oczekiwały w pobliżu centrum. Przybyli Gaye i Bowen, nie oddzielnie jak rok wcześniej lecz razem, trzymając się za ręce i promieniejąc radością tak wielką, że Dsordas stwierdził, iż nie zdziwiłby się, gdyby wybuchnęli płomieniem. Tuż przed rozpoczęciem ceremonii zauważono, że Natali zniknął gdzieś w tłumie. Nie mogli go nigdzie znaleźć, lecz nagle Anto wskazał na miejsce spotkań duchów. Mały chłopiec właśnie wychodził z pokoju na obszerny balkon, spoglądając przez ramię i szczebiocząc z kimś, kto znajdował się jeszcze w środku. Kiedy oczy zgromadzonych zwróciły się w tym kierunku, pojawiły się duchy Antorkasa i Ethy, zajmując miejsce po obu stronach najmłodszego syna. Wszystkie trzy twarze promieniały uśmiechami. — Gaye, to jest... — zaczął Bowen. — Wiem — powiedziała panna młoda, wzruszona do łez. I tak pod uważnym spojrzeniem rodziny ze świata żywych i umarłych Gaye poślubiła swego ukochanego. Podobnie jak cały świat, ich życia uległy zmianie. Stali się pełnym kołem.
EPILOG
Minęło kilka dni od wspaniałej ceremonii, gdy Dsordas zakomunikował Fen, że wybiera się na dłuższy spacer, czując potrzebę kilkugodzinnego odpoczynku. Pragnęła w spokoju omówić z ukochanym pewną sprawę, więc zgodziła się spotkać z nim na wzgórzach otaczających Arenę. Kiedy jednak dotarła na miejsce, nie mogła go znaleźć. W końcu spojrzawszy w dół, zauważyła, że siedzi na skalnej półce, na której niegdyś Latchi trzymał Natalego. Dsordas rozmawiał z Areną, sercem i duszą Zalys, gdzie wspomnienia wyspy gromadziły się w przygotowanych na ich przyjęcie kamieniach. Młody mężczyzna opowiadał Arenie o ostatnich wydarzeniach, uaktualniając zgromadzone informacje. Jeszcze rok wcześniej taka scena była niewyobrażalna, lecz teraz zdawała się czymś zupełnie naturalnym. Fen usiadła na trawie, patrząc z uczuciem na człowieka, którego darzyła szczerą miłością. Oboje nie zdawali sobie sprawy, że ktoś trzeci obserwuje ich z ukrycia za Kamiennym Okiem. Na bladej twarzy Alasii widniał promienny uśmiech.