WYLIE JONATHAN Zniszczona ziemia #1 Sny kamienia JONATHAN WYLIE Zniszczona ziemia Księga I Przełożył JACEK KOZERSKI Tytuł oryginału DREAMS OF STONE Am...
12 downloads
15 Views
1MB Size
WYLIE JONATHAN Zniszczona ziemia #1 Sny kamienia
JONATHAN WYLIE Zniszczona ziemia Księga I Przełożył JACEK KOZERSKI Tytuł oryginału DREAMS OF STONE Amber 1994
Dla Annis i Jimmy’ego, Heleny, Iris i Briana z wyrazami miłości
ROZDZIAŁ PIERWSZY Szła, choć ruch nie miał już znaczenia. Krajobraz wokół niej rozciągał się aż po sam horyzont, płaski, niezmienny. Nic się w nim nie poruszało z wyjątkiem wiatru. Nawet jej własna wędrówka wydawała się złudzeniem. Przed trzema dniami skończyła się jej woda. Paski suszonego mięsa i twardy jak kamień chleb, które wciąż miała w torbie, stanowiły teraz bezsensowne obciążenie. Nie mogła już przełykać. W ciągu dnia słońce lśniło na bezlitosnym błękitno-białym niebie, zmieniając równinę w gigantyczny piec. Nocą krystaliczne powietrze stawało się tak zimne jak światło gwiazd i drogocenny płyn wypocony za dnia zmieniał się w lód na udręczonych bezsennością członkach, dopóki nie wzeszło znowu słońce i cały cykl nie rozpoczął się od nowa. W całej okolicy nie było niczego, co mogłoby dać jej jakąś nadzieję. Grunt był mieszaniną nagich, popękanych skał i piasku. Jedyną roślinność stanowiły niskie, brunatne krzewy rosnące w każdej szczelinie. Nie rodziły żadnych owoców ani liści, a z ich poskręcanych, niełamliwych gałęzi sterczały jedynie ostre jak igły kolce. Krzewy nie dawały ani cienia, ani niczego, co można by zjeść, i jakakolwiek próba ich wykorzystania wywoływała tylko ból i przygnębienie. Doskonale pasowały do swego otoczenia. Raz – przed iloma dniami? – zobaczyła w oddali gęsty kłąb mgły, który poruszał się z dużą prędkością w poprzek jej szlaku, ale szybko uświadomiła sobie, że to
złudzenie, miraż. Nie próbowała nawet podążyć za nim, po prostu wlokła się dalej tylko, dlatego, że alternatywą było położyć się i umrzeć. Sterczący pionowo kamień zwrócił jej uwagę, ponieważ stanowił wyraźny wyłom w monotonii skał i cierni. Przyciągał ją jak magnes. Będzie tak dobrym kamieniem nagrobnym jak każdy inny. Ów punkt orientacyjny, ku któremu zmierzała, uświadomił jej, jak wolno się porusza. Potykając się, szła ku niemu krok po kroku. Szary monolit szydził z niej swym niezmiennym oddaleniem, a ona zastanawiała się, czy on również nie jest mirażem, na zawsze poza jej zasięgiem. Wciąż była w pewnej odległości od swego celu, gdy zapadła noc; spędziła ją skulona, drżąc w piaszczystym zagłębieniu. Dopiero, gdy znalazła się bliżej, w pełni oceniła prawdziwe rozmiary kamienia. Sterczał na wysokość chyba pięciokrotnie przekraczającą wzrost wysokiego mężczyzny, a jednak miał tylko dwa łokcie średnicy. Wskazywał w niebo jak jakiś monstrualny palec. Jego nierówna, szara powierzchnia nie nosiła śladów obróbki, jednak z pewnością nie mogły go tam ustawić same siły natury. To nie miało sensu. Nawet jego barwa była obca w tym żółtobrunatnym świecie. Tajemnica. Dotarła do kamienia w południe, kiedy nie rzucał cienia, i stwierdziła, że jego podstawa znajduje się we wgłębieniu. Zajrzała tam bez nadziei; oczywiście, ani śladu wody. Wyciągnęła rękę, oparła dłoń na powierzchni skały i… zatoczyła się. Odruchowo wygięła plecy w łuk, wymachując ramionami, by nie runąć w rozwierającą się wyrwę u swych stóp. Kiedy znowu stanęła pewnie, spojrzenie na kamień potwierdziło jej przypuszczenia. Potężny gaz odchylił się pod najzwyklejszym dotknięciem. Tkwił teraz w dziurze pod zupełnie innym kątem, choć wciąż wskazywał w niebo. Znowu wydawał się nieruchomy, lecz ją ogarnął nagły strach. Była zbyt zaskoczona, by zauważyć coś więcej, kiedy kamień się odchylał, lecz teraz uświadomiła sobie, że słyszała głośny trzask i czuła pod stopami drganie gruntu, jak gdyby jej działanie wywołało pod ziemią jakąś tajemniczą reakcję. Kołyszący się kamień? Równie zaintrygowana, jak przestraszona, zastanawiała się, czy taki ogrom może być jednocześnie tak chwiejny. Obserwacja kamienia niczego nie wyjaśniła. Pozostawał nieruchomy i milczący, władca własnych tajemnic. Lecz potem coś się poruszyło na obojętnej szarej powierzchni; maleńkie błękitne światełka, jak duchy płomieni, zaczęły rozbłyskiwać wzdłuż bruzd i chropowatości. Powiększyły się szybko, pojaśniały i zdumiona poczuła nagły chłód pomimo palącego słońca.
Cofnęła się instynktownie przed nieznaną mocą, lecz osłabione nogi zawiodły ją i potknęła się na nierównym terenie. Upadła i mogła już tylko przyglądać się bezradnie, jak błękitny płomień osnuwa monolit pulsującą kopułą. Potem, jak gdyby pod wpływem jakiejś siły z wnętrza samej ziemi, kamień zaczął się poruszać. Gdy opadał w jej kierunku, swym przerażającym ogromem zasłaniając słońce, nie czuła już żadnej ciekawości, żadnego strachu. Ogarnęła ją najczarniejsza z nocy. Ból sączył się w otaczającą ją ciemność. Wzdragała się przed nim, bojąc się życia, które z sobą niósł. Spękane wargi rozchyliły się nieco i krew, chłodna i rzadka, spłynęła jej kroplami do gardła. Zakaszlała słabo, krztusząc się, a całym ciałem wstrząsnęły nowe fale spazmów. –Nie – szepnęła ochryple, przywierając do niknącej, bezbolesnej pustki. –Pij to, głupia! Słowa zabrzmiały chrapliwie i odbiły się echem w głowie Gemmy, bezsensowne. Więcej płynu wypełniło jej usta i przełknęła odruchowo, krzywiąc się, gdy spieczone gardło wchłonęło wilgoć. To nie krew. To woda. Wytężyła siły, by otworzyć oczy, nie oczekując niczego, lecz znowu zaciekawiona. Jedno oko pozostało zamknięte, z rzęsami zlepionymi piaskiem i solą. Drugie zobaczyło rozmytą plamę koloru, nieokreśloną, nic niemówiącą. Z wolna obraz wyostrzył się nieco. Z góry wpatrywały się w nią uważnie głębokie zielone oczy. Zimny metal, kubek, znowu dotknął ust i tym razem piła z wdzięcznością, gdyż jej gardło płonęło ogniem. –Teraz lepiej. Wiedziałem, że nie będziesz w stanie opierać się zbyt długo mojemu urokowi. – W jego głosie krył się uśmiech. Błysnęły białe zęby. –Kai? – zapytała. Jej oszołomiony umysł wybrał na chybił trafił z pamięci jakieś imię. –Co? Mniejsza o to – odparł obcy. – Nie próbuj mówić. – Znowu podał jej kubek, a ona wypiła. – Dość. Teraz się połóż. Ręka, która, o czym nie miała pojęcia, podtrzymywała jej głowę, delikatnie złożyła ją z powrotem na ziemi. Zamknęła oczy, czując, jak w jej wnętrzu zmagają się ze sobą mdłości i znużenie. Dłonie, o szorstkiej skórze, a jednak delikatne, przesuwały się po jej twarzy i ramionach, wcierając w podrażnioną i łuszczącą się skórę chłodną, dziwnie pachnącą maść. Stwierdziła, że pogrąża się znowu w ciemność, lecz tym razem były to ciepłe objęcia snu. Zaskoczyła ją myśl, że z niecierpliwością oczekuje przebudzenia. Błękitno-zielone łuski migotały w popołudniowym słońcu. Łeb węża był większy od jej głowy. Gad miał cztery czerwone ślepia, lecz tylko dwa spoglądały na nią.
Odbierała to jak coś osobliwie pocieszającego. Jego paszcza rozwarła się, wysunął się z niej długi, czarny, wężowy język i połaskotał jej twarz. Zachichotała, a potem obserwowała zafascynowana, jak kilka pająków wyłania się z pyska węża, uciekając przed ścigającymi je płomieniami, które wydobywały się z gardzieli. Nie czuła żadnego strachu. –Słodycz – szepnęła wspominając. Wąż nagle znieruchomiał. Wszystkie cztery ślepia zogniskowały się teraz na niej. –To nie potrwa długo – odezwał się tajemniczy głos. – Nie martw się. Uśmiechnęła się, czując dodającą otuchy świeżość swej twarzy i sen jeszcze raz wziął ją w swe władanie. Kiedy obudziła się ponownie, kamień znajdował się w pierwotnej pozycji, a słońce zwisało nisko nad horyzontem. Usiłowała dźwignąć się na łokciach, lecz poczuła taki zawrót głowy, że położyła się znowu. Gdy sobie uświadomiła, że jej głowa spoczywa na miękkiej poduszce, w jej polu widzenia pojawiła się głowa mężczyzny i dopiero teraz tak naprawdę zobaczyła swego wybawiciela. Wypłowiałe od słońca włosy otaczały ciemną, kanciastą twarz, zielone oczy utkwione były w jej własnych. –Czy jesteś wężem? – zapytała, krzywiąc się na piskliwe brzmienie swego głosu. –Wolałem Słodycz – odparł z uśmiechem. Potem, widząc jej zmieszanie, dodał: – Miałaś halucynacje. Słoneczny balsam daje takie skutki, kiedy używa się go dużo. Teraz pij. Uniósł jej głowę i przytknął kubek do ust. Popłynęła orzeźwiająca woda, cudowna i dręcząca. Nowe doznania przebudziły się w jej ciele, ból i sztywność, ale przecież żyła, a skóra nie wydawała się już jak podrapana tępymi nożami. Kubek odsunięto, próbowała po niego sięgnąć, dręczona niezaspokojonym pragnieniem. Kawałek soczystego owocu dotknął jej warg i omal nie zemdlała od odurzającego zapachu. Wzięła kęs i usta natychmiast wypełnił ostry smak owocu. Przełknęła szybko, uświadamiając sobie, że umiera z głodu. –Jedz powoli. Twój żołądek nie poradzi sobie z większą ilością. Otrzymała jeszcze kilka kawałków i próbowała, przeważnie bez powodzenia, jeść je powoli. –O wiele za szybko – powiedział – tyle wystarczy. – Ton jego głosu wykluczał wszelkie sprzeciwy. – Teraz połknij to – podał jej małą białą pigułkę. –Co to jest? Słoneczny balsam? – jej głos brzmiał niemal normalnie.
–Sól – odparł i podał jej kubek, by znowu się napiła. –Co to jest słoneczny balsam? –Maść. Jednym z jej składników są nasiona smoczego kwiecia i to one sprawiły, że miałaś widzenia. Posmarowałem ci nią całe ciało. – Tam gdzie było wystawione na słońce – dodał widząc błysk zaskoczenia w jej oczach. – Nie ma nic lepszego nad balsam na leczenie oparzeń słonecznych albo jeszcze gorszych rzeczy. –Dlaczego wywołuje halucynacje? –Nic nie wiesz o nasionach smoczego kwiecia? Ostrożnie potrząsnęła głową. –Zawierają lek, który oprócz swych właściwości regeneracyjnych ma zdolność wywoływania również żywych snów i halucynacji. Niektórzy ludzie wykorzystują go właśnie po to. – W jego głosie brzmiała wyraźna pogarda. – By uciec przed bezsensem swego życia, jak przypuszczam. –Ale t y go używasz. –Kiedy muszę. Już zrobił z tobą cuda. Zastanawiała się nad tym przez parę chwil. –To prawda. Czuję się… – urwała, zastanawiając się. – Jak człowiek. Jak gdybym znowu mogła się ruszać. – W każdej cząstce ciała czuła niezwykłą prężność. – Spokojnie – powiedziała ze zdumieniem. –Mmm – odparł. – Spokój jest dobry. W głowie. Skąd się wzięłaś w tym zapomnianym przez Boga miejscu? –Boga? Kim on jest? Wyszczerzył zęby. –Ludzie usiłują odpowiedzieć na to od stuleci. Dlaczego nie zaczniesz od czegoś prostszego, na przykład – jak ci na imię?
ROZDZIAŁ DRUGI –Jak ci na imię? – zapytała posłusznie. –Arden. A tobie? Wahała się przez chwilę, a potem odpowiedziała: –Gemma. –To twoje prawdziwe imię. –Tak. –Dlaczego zastanawiałaś się, czy nie podać mi fałszywego? – Arden przyglądał się jej z zaciekawieniem. –Przyzwyczajenie. –Coś mi mówi, że masz całkiem sporo do opowiedzenia – powiedział – lecz teraz nie czas na to. Potrzebujesz więcej snu. Leż spokojnie. Gemma zrobiła to, co jej kazano, ciesząc się z dotyku jego rąk, poruszających się delikatnie, lecz zdecydowanie po jej skórze, gdy wcierał w nią więcej słonecznego balsamu. Wkrótce znowu znalazła się w krainie snów. Kiedy obudziła się ponownie, wokół panowała ciemność, lecz na niebie nie było gwiazd. Zdziwiło ją to, lecz po chwili zrozumiała, że znajduje się w namiocie. Skąd się tam wziął, było dla niej tajemnicą. Poczuła się niewiarygodnie dobrze i przeciągnęła rozkosznie. Natrafiła ręką na leżący obok miękki, ciepły kształt owinięty w koc. Kształt chrząknął i Gemma szybko cofnęła rękę. W jej umyśle rozbłyskiwały obrazy, lecz była na tyle przytomna, by rozpoznać oddziaływanie nasion smoczego kwiecia. Miała wrażenie, jak gdyby nic nie mogło w tej chwili osłabić jej szczęścia, i nagle rozbudziła się zupełnie, czując potrzebę rozmowy. –Arden? – szepnęła nieśmiało. –Co? – mruknął. –Śpisz? –Tak. –Chce mi się pić. Poruszył się i wkrótce Gemma usłyszała urzekający odgłos przelewanego płynu. Arden pochylił się nad nią w ciemności.
–Zdołasz utrzymać kubek? –Sądzę, że tak. Ich palce zetknęły się i dotykały przez chwilę, gdy podawał jej kubek. W tej chwili Gemma uświadomiła sobie, że jest zupełnie naga pod kocem. Przełknęła szybko wodę i usiłowała odzyskać opanowanie. Co się zdarzyło, kiedy leżała pogrążona w narkotycznym śnie? –Pij powoli – poradził Arden. – Jeśli będziesz piła zbyt szybko, możesz dostać skurczów. – Po chwili dodał: – Jesteś głodna? Poczekaj chwilę. Gemma słyszała, jak gmera opodal po swojej stronie namiotu. Rozległ się suchy trzask, błysnęła iskra i po chwili zapłonęła lampa. Arden zawiesił ją na żerdzi namiotu, a potem spojrzał na swoją towarzyszkę. Gemma, która usiadła, by się napić, szybko naciągnęła koc na siebie. –Fałszywa skromność nie ma sensu – zauważył Arden. –Skąd wiesz, że jest fałszywa? –Ponieważ ludzie, których znajduje się wędrujących samotnie po pustyni i bliskich śmierci, zwykle nie zawracają sobie głowy takimi sprawami. Przyjrzeli się sobie; oczy Ardena migotały rozbawieniem. Pomyślał o jej rudych włosach i gołębio-szarych oczach i uznał, że jest kimś szczególnym, kimś wartym uratowania – chyba, że się bardzo mylił. Jej skóra była jasna i pokryta piegami; nawet po spustoszeniach, jakie poczyniły słońce i głód, Arden widział, że była śliczna – i znowu będzie. –Gdzie są moje rzeczy? – jej ton był dziwną mieszaniną bojaźni i wyniosłości. –Dostaniesz je, kiedy będą ci potrzebne. Wietrzenie z pewnością zrobi im bardzo dobrze. – Przerwał, zastanawiając się nad czymś, a potem dodał: – Poza tym nie masz powodów, by się wstydzić swego ciała. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie, choć ostatnio nie traktowałaś go najlepiej. Gemma wiedziała, że czerwieni się gwałtownie, i miała nadzieję, że Arden nie może jej widzieć zbyt wyraźnie w przyćmionym świetle lampy. Jego uśmiech sugerował coś innego. Gemma była już i tak całkowicie oszołomiona skutkami snu i leczenia jej na nowo budzącego się ciała. Uśmiech Ardena zmieszał ją ostatecznie i musiało się to odbić na jej twarzy, ponieważ kiedy młody mężczyzna odezwał się znowu, było jasne, że jest rozbawiony. –Niepotrzebnie się martwisz. Dotykałem cię tylko wtedy, kiedy było to konieczne – w celach leczniczych.
Odprężyła się, gdy to powiedział, lecz unikała jego wzroku. Jego zaczęło ogarniać rozdrażnienie. –Nawet nie byłabyś w stanie się sprzeciwiać, gdybym miał złe zamiary – powiedział z odcieniem złośliwości w głosie. – Ostatecznie, jesteś mi coś winna za uratowanie życia. Gemma spojrzała na niego szybko. Wstrząs w jej oczach zaskoczył go. –Czy naprawdę jesteś taka niewinna? – zapytał niemal tak, jakby pytał samego siebie. –Nie – odparła cicho. – Po prostu nie przywykłam do ludzi rozmawiających za mną w taki sposób. –Bogowie, kim ty jesteś? Księżniczką czy co? Oczy Gemmy błysnęły gniewnie. –Nie będę tak rozmawiać! – warknęła. Znów zaskoczyło to Ardena i podwójnie go zaintrygowało, lecz postanowił te słowa zignorować. Po paru chwilach milczenia Gemma znowu spuściła wzrok, najwyraźniej ujarzmiona. –Cóż, nie musisz się martwić – powtórzył Arden. – Nikomu nie narzucam się siłą. Bez względu na okoliczności. Czekał na reakcję, walcząc z chęcią ziewania. –Dziękuję ci – szepnęła w końcu Gemma, wciąż nie podnosząc wzroku. –Poza tym – ciągnął – biorąc pod uwagę to, jak bardzo jesteś osłabiona, prawdopodobnie nie przeżyłabyś tego. Na te słowa Gemma podniosła oczy i uśmiechnęła się. –Taki jesteś dobry? – zapytała złośliwie. Ta zmiana nastroju dziewczyny zaskoczyła i zmieszała Ardena, lecz zdołał zareagować w miarę szybko. –Tak mówią, księżniczko – powiedział, mając nadzieję pobudzić ją w ten sposób do dalszych zwierzeń. Jednak tym razem Gemma tylko się roześmiała, co z jakiegoś powodu mocno zirytowało Ardena.
–Z pewnością masz wysokie mniemanie o sobie – zauważyła. –Czuję tylko zdrowy szacunek dla samego siebie – odciął się. – Mnie nie znalazłabyś włóczącego się po pustyni i czekającego na śmierć z pragnienia. Na te słowa Gemma tak spoważniała, że Arden poczuł ukłucie winy. Gdyby tylko nadążał za zmianami jej nastrojów! Oczywiście, maść wyjaśniała część z tego, ale… –Jak się czujesz? – zapytał z taką troską, na jaką mógł się zdobyć. –O wiele lepiej, dzięki tobie – odparła cicho. – Chociaż jestem głodna – dodała pokornie. Arden wydobył więcej owoców, które przed podaniem dziewczynie pociął nożem na małe kawałki. Gemma jadła w milczeniu, obserwując jego ręce, gdy obierały z woskowatej skórki zielone, gwiaździsto-kształtne owoce, obnażając soczysty miąższ. Potem przyszła kolej na małe kostki twardego jak kamień chleba. Wedle wskazówek Ardena zmiękczyła chleb w wodzie. Ziewnął, podając jej ostatni kawałek. –Czyżbym nie dawała ci spać? – zapytała z niewinną miną. –Nie. Zawsze lubiłem spędzać najgłębsze godziny nocy karmiąc chorych. –Przykro mi – odparła, lecz jej ton sugerował wszystko, tylko nie to, że jest jej przykro. – Proszę, połóż się znowu i prześpij, jeśli chcesz. Czy mam ci zaśpiewać kołysankę? –Kilka godzin temu nie mogłaś nawet mówić. Miej odrobinę szacunku dla swego gardła… i moich uszu. Uśmiechnęli się do siebie. –Ten słoneczny balsam to naprawdę coś dobrego – zauważyła Gemma. – Chyba mnie nawet nie boli. .– Ale będzie. Teraz dobry nastrój unosi cię tak wysoko jak smocze kwiecie, ale kiedyś będziesz musiała opaść. Chcesz jeszcze? Twój kark wyglądał szczególnie źle. Gemma ostrożnie zbadała skórę palcami, a potem skinęła głową. –Tylko odrobinkę – powiedziała. – Nie chcę wpaść w nałóg. –Wezmę to pod uwagę. –Choć łatwo zrozumieć, dlaczego ludzie wpadają w nałóg. Niektóre z moich snów… – Jej głos zamarł. Arden uśmiechnął się, wcierając maść w jej kark.
–Ponieważ najwyraźniej nie zmrużymy oka przez całą noc – powiedział – czemu nie miałabyś mi powiedzieć, skąd się tu wzięłaś? Gemma zastanawiała się przez chwilę. –To wszystko ma swój początek w Zniszczeniu – powiedziała w końcu. –W Zniszczeniu? Masz na myśli Zrównanie? –Więc ty tak to nazywasz? –Ale to działo się przed laty – Arden nie mógł się połapać, dokąd zmierza ta rozmowa. –Tak, ale to wszystko bierze się z tego – upierała się Gemma. – Wtedy wszystko się zmieniło. –To z pewnością prawda – zgodził się Arden. –Wiesz, że świat, jaki postrzegamy, jest snem Duszy Ziemi, prawda? – ciągnęła wolno, jak gdyby powtarzając dobrze zapamiętaną lekcję. –Słyszałem tę teorię – odparł – chociaż wyrażoną inaczej. Nie jestem pewien, czy w nią wierzę. –To prawda! – zawołała Gemma. – Sny Duszy Ziemi są tak żywe, że stają się dla nas rzeczywistością. Żyjemy w nich. Jesteśmy ich częścią. –Zatem Dusza Ziemi śpi? – zapytał Arden z pobłażliwym uśmiechem. – Musi, jeśli śni. –Tak właśnie jest! – Gemma była najwyraźniej przejęta tematem. – Z wyjątkiem chwili Zniszczenia. –Co się wtedy zdarzyło? –Przebudziliśmy ją. –My? Nie włączaj mnie do tego. – Arden coraz mniej rozumiał. –Nie włączam – odparła zakłopotana Gemma. – Miałam na myśli Ferragama i innych, którzy znajdowali się w jaskini. Oczywiście, byłam wtedy maleńką dziewczynką. Arden przyglądał się jej z niedowierzaniem. –Usiłujesz mi powiedzieć – rzekł wolno – że o s o b i ś c i e jesteś odpowiedzialna za Zrównanie? –Tak. Razem z innymi.
Arden miał odezwać się znowu, lecz pewność brzmiąca w jej głosie powstrzymała go. –Nie wierzysz mi? – zapytała, odwracając się, by na niego spojrzeć. Długie chwile mijały w milczeniu. – Przestań tak na mnie patrzeć. Wreszcie odezwał się: –Albo jesteś zupełnie szalona, albo masz jeszcze więcej do opowiedzenia, niż przypuszczałem. A ponieważ nie uśmiecha mi się obozowanie w pustce pośrodku niczego z wariatką, lepiej tego wysłucham.
ROZDZIAŁ TRZECI Trzy godziny później, gdy świt zajaśniał nad posępnym krajobrazem, Gemma i Arden przestali wreszcie mówić, każde zmuszone pod koniec do milczenia przez upór drugiego. Zgodzili się jedynie, co do czasu i skali Zniszczenia lub Zrównania, jak je nazywał Arden. Ogromny, wstrząsający podstawami świata spazm zaczął się przed czternastoma laty, jego następstwa zaś trwały całe miesiące, gdzieniegdzie lata. Klęska niewiarygodnych rozmiarów dotknęła oba ich światy, łącząc niszczycielskie działanie trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, huraganów i fal pływowych. Tysiące ludzi zginęło, jeszcze więcej utraciło swe domy, a pozostali przy życiu drżeli przez wiele dni pod stale okrytym ciemnością niebem, gdy popiół wulkaniczny, dym i chmury zaćmiły słońce. Poza tym dwoje młodych raczej nie znajdowało wspólnego języka. Gemma w i e d z i a ł a, że jej historia jest prawdziwa. Arden w i e d z i a ł,. że nie jest. I o b o j e mieli na to dowody. Gemma utrzymywała, że przybyła z jednej z wysp, leżących daleko na północy, których istnienie Arden uważał w najlepszym wypadku za nieprawdopodobne. To właśnie tam, zgodnie z jej opowieścią, wzięła udział w dziwacznym magicznym rytuale, który wywołał Zniszczenie. Jak gdyby to nie było dość absurdalne, posunęła się do stwierdzenia, że wielki Południowy Kontynent – jak go nazywała – w ogóle nie istniał przed Zniszczeniem! W tym momencie Arden stracił cierpliwość. Słuchał dość spokojnie, jak mówiła o czarodziejach i magii, dobrych rycerzach i złych czarnoksiężnikach – choć nie wierzył w ani jedno słowo – ponieważ Gemma była znakomitą gawędziarką, podejrzewał, że przynajmniej połowa jej słów była wynikiem działania nasion smoczego kwiecia, ale w każdym razie miło spędzali czas. Jednak teraz usiłowała podać w wątpliwość jego własne wspomnienia, samo jego istnienie. –Czekaj! – powiedział. – Mówisz mi, że do Zrównania ziemia, na której żyję, nie istniała? Że ten wasz nonsensowny rytuał s t w o r z y ł ją? –Tak – odparła Gemma, nieporuszona jego oburzeniem i niedowierzaniem. – Mieszkańcy tych wysp byli wielkimi żeglarzami i badaczami. Gdyby ten ląd istniał przedtem, odkrylibyśmy go. Arden na chwilę zaniemówił. Ona naprawdę w to wierzy, pomyślał z niedowierzaniem. Gdy Gemma przerwała, by łyknąć wody, którą często koiła swe wyschłe gardło, on usiłował zebrać myśli.
–Ile mam lat, Gemmo? – zapytał. Spojrzała na niego znad krawędzi kubka. –Trzydzieści? – rzuciła. –Tak naprawdę dwadzieścia siedem – odparł. Odsuwając od siebie rozdrażnienie wywołane tym pomniejszym ciosem zadanym jego miłości własnej, ciągnął dalej: – Żyłem tutaj przez całe moje życie, Gemmo. Całe moje życie. Czy wyglądam, jak gdybym spędził dzieciństwo pod wodą? Nie odpowiedziała. –I jest tutaj mnóstwo ludzi daleko starszych ode mnie, którzy powiedzą ci to samo. Czy to nie wydaje się odrobinę dziwne? Są tutaj miasta, które liczą stulecia. Góry, które wznoszą się od wieków. –Góry mogą runąć lub się wypiętrzyć. Widziałam, jak to się działo. –Czy mam ci powiedzieć, co myślę? – mówił dalej, nie zważając na jej słowa. – W twojej opowieści występują elementy, z którymi m o g ę się pogodzić. Prawdopodobnie przybyłaś z jakiejś odległej wyspy. Najwyraźniej moi rodacy nie są takimi awanturniczymi badaczami jak twoi – dodał z nutą sarkazmu. – A w czasie podróży doświadczyłaś najwidoczniej paru dość dziwnych zdarzeń. Bogowie niech poświadczą, że nawet tutaj spotykamy się z różnymi dziwnymi kultami religijnymi… – Uniósł rękę, by powstrzymać Gemmę, która chciała mu przerwać. – Ale jeśli o mnie chodzi, to uważam, że nie ma takich rzeczy jak magia. –Mówisz dokładnie tak jak Kai – powiedziała Gemma ponuro. –Kto to jest? Ach, tak. Czarodziej. – Oczywisty bezsens faktu, że miałby być na temat istnienia magii tego samego zdania, co czarodziej, nie od razu uderzył Ardena, toteż ciągnął dalej, zdecydowany wykazać swoją rację. – Ten rytuał, o którym mówiłaś, nie miał nic wspólnego ze Zrównaniem. To była naturalna katastrofa. Niektórzy ludzie nie chcieli pogodzić się z nieprzyjemną prawdą, więc wymyślili inne wyjaśnienia. –Ja nie! – zawołała gniewnie Gemma. –Nie powiedziałem, że ty – odparł z irytującym spokojem. – Ale ktoś to zrobił. –Mylisz się – rzekła ze łzami wściekłości w oczach. – Nawet, jeśli jestem tak naiwna, za jaką najwyraźniej mnie uważasz, jak mogłabym wymyślić wszystkie te szczegóły? –Przyznaję, że to robi wrażenie – powiedział. W rzeczywistości we wszystkich stwierdzeniach Gemmy czuło się prawdę, lecz niektóre były po prostu zbyt mocno naciągane, by w nie uwierzyć, a to znaczyło…
–Wiele przeszłaś – powiedział łagodnie. – Pomijając wszystko inne, przez kilka dni smażyłaś się na słońcu, a potem borykałaś się ze skutkami słonecznego balsamu. Lepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym później – kiedy przyjdziesz do siebie. Jego pojednawczy ton nie wywołał pożądanego skutku. –Innymi słowy – warknęła Gemma – uważasz, że jestem szalona. Ale nie jestem! Może nie jestem zbyt silna akurat w tej chwili, ale myślę jasno… – Potok słów urwał się nagle, gdy jej przeciążona krtań nie wytrzymała i Gemmę pochwycił gwałtowny atak kaszlu. Arden szybko przysunął się do niej i pomógł się jej napić. Gdy w końcu atak ustał, Gemma położyła się wyczerpana. –Rozejm? – zasugerował Arden. Skinęła głową. –Czy wszystko w porządku? –Gardło mnie boli – szepnęła ochryple. –Śpij. Nie będę ci przeszkadzał. Zostaniemy tu przez parę dni, więc muszę zatroszczyć się o parę rzeczy. – A jeszcze więcej muszę spróbować ułożyć sobie w głowie, dodał w duchu. Gemma zamknęła oczy z wdzięcznością, gdy Arden wychodził z namiotu, opuszczając za sobą płachtę wejściową. Stała naga pod pustynnym słońcem, a stworzenia tańczyły kręgiem wokół niej. Ich czyste, wysokie głowy łączyły się w hipnotyczną pieśń pochwalną. Podobne do wiewiórek, lecz o wydłużonych ciałach i chwytnych ogonach małp, stworzenia kołysały się na tylnych łapach, wyciągając szyje, jak gdyby chciały stać się wyższe. Ich intensywny wzrok w równym stopniu schlebiał, jak odbierał odwagę. Potem, nagle, była już na zewnątrz kręgu, spoglądając na stworzenia tańczące wokół sterczącego kamienia. Ze skały zaczęła płynąć woda, rozlewając się strumieniami oślepiającego błękitu. Płacze, pomyślała i poczuła, że jej serce robi się ciężkie od smutku. Potem pojawił się Arden i ogarnęła ją fala podniecenia, jednak, kiedy się odezwał, usłyszała głos Kaia. –Nie ma magii. –Tylko miłość – odparła i zaczęła płakać.
Zwierzęta i Arden zniknęli. Kamień pozostał, wyprostowany wyzywająco. Gemma przebudziła się z uczuciem gorąca i oszołomienia i leżała przez kilka chwil bez ruchu, usiłując zlokalizować źródło swego niepokoju. Tkanina namiotu żarzyła się nad nią. Słońce najwyraźniej wzeszło od czasu, kiedy Arden ją opuścił. Opadły ją niechciane obawy. A jeśli nie wróci? –Arden! – zawołała słabym głosem. Płachta namiotu uniosła się i Arden pochylił się w wejściu, otoczony falującym blaskiem słońca. –Jesteś – szepnęła Gemma, czując się bardzo głupio. –Czy naprawdę myślałaś, że porzucę taki cenny namiot? – odezwał się z uśmiechem. – Jak się czujesz? Gemma zastanowiła się chwilę. –Lepiej. –Ale założę się, że znowu jesteś głodna. Skinęła głową i Arden zakrzątnął się koło posiłku, a potem przyglądał się jej uważnie, gdy jadła. W końcu ten nieustanny badawczy wzrok stał się dla niej nie do wytrzymania. –W co się tak wpatrujesz? – zapytała, by rozwiać urok. –W moją pacjentkę. Jako lekarz czuję się upoważniony do okazywania pewnej troski. –Nie jesteś lekarzem! –Jestem, twoim. –Cóż, nie musisz się o mnie martwić. –Nie? Gemma przestała jeść i spojrzała na niego. –Czy wciąż masz dziwne sny? – zapytał poważnie. –Tak. Skąd wiesz? – zapytała. –Mówisz przez sen.
O nieba, pomyślała. –Co mówiłam? Zachowanie Ardena zmieniło się. Podniósł wzrok i powiedział beztrosko: –Och, tylko, że jestem najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałaś, i że być uratowanym przeze mnie to prawdziwy zaszczyt. I temu podobne rzeczy. Gemma, która obawiała się najgorszego, zrozumiała, że się z nią drażni. –To t y to powiedziałeś. Jestem pewna, że j a nigdy tego nie zrobiłam. –Jestem zmiażdżony – powiedział Arden z pokorą przepełnioną szyderstwem i Gemma rzuciła w niego kawałkiem owocu. Złapał go zręcznie, włożył do ust i mruknął: – Dziękuję ci. Gemma roześmiała się, krzywiąc się nieco z bólu wywołanego nagłym poruszeniem. Każdy mięsień jej ciała wydawał się sztywny. –Doprawdy – ciągnął dalej Arden – to, co powiedziałaś, miało tyle samo sensu, co te głupstwa, które mówiłaś ostatniej nocy, kiedy nie spałaś. Innymi słowy, w ogóle żadnego. –Cóż na to mogę poradzić, jeśli mężczyzna o tak ograniczonej inteligencji jak ty nie jest w stanie tego zrozumieć? – odparowała. –Rzeczywiście czujesz się lepiej. Uśmiechnęli się do siebie, wiedząc, że wciąż jeszcze muszą przerzucać most przez dzielącą ich szeroką przepaść, ale byli zadowoleni mogąc odłożyć następną próbę. –Czy mogę wyjść na zewnątrz? – zapytała Gemma. – Muszę się rozruszać. –Słońce jest teraz zbyt gorące. Musisz pozostać w cieniu przez jakiś czas albo cała moja robota pójdzie na marne. Ale uniosę boki namiotu. Nie będzie wtedy tak duszno. –Mogłabym dostać swoje rzeczy? – zapytała Gemma. –Przyniosę je; powinny już być suche. Kilka chwil później Arden powrócił i rzucił jej rzeczy na koc. –Wyprałeś je? – zawołała ze zdumieniem Gemma. – Ile wody wozisz ze sobą? –Niewiele – odparł tajemniczo. Wyszedł i klapa namiotu znowu opadła. – Jest wszędzie wokół nas. Powiedz mi, kiedy będziesz gotowa stawić czoło światu. Gemma wbiła się z wysiłkiem w bieliznę, lecz potem machnęła ręką na resztę,
czując, że jest zbyt rozpalona i zmęczona, by zawracać sobie tym głowę. Kto tu mnie będzie oglądać? Rzeczywiście, fałszywa skromność! –Podnoś! – zawołała i odpokutowała to następnym atakiem kaszlu. Zanim znalazła wodę i uśmierzyła nią ból gardła, Arden zrobił kilka poprawek w konstrukcji namiotu. Gemmę wciąż ocieniał baldachim, lecz ściany zniknęły, pozostawiając pomiędzy nią a pustynią tylko cztery cienkie żerdzie i kilka sznurów. Dwadzieścia kroków od niej stał na straży zagadkowy monolit. Bliżej znajdowało się porządnie otoczone kamieniami obozowe ognisko z ułożonymi wokół różnymi sprzętami kucharskimi, a z drugiej strony wznosił się jeszcze jeden, wyższy baldachim. W jego cieniu stały bez ruchu dwa konie. Lekki wiatr rozwiał włosy Gemmy, gdy rozglądała się wokół siebie, i pomimo upału poczuła się lepiej. Arden schronił się przy niej w cieniu. –Jesteś nieźle zorganizowany – zauważyła z podziwem. – Ten namiot jest niezwykle pomysłowy. –Prawda? Sam go zaprojektowałem – rzekł z zadowoleniem. –Nie masz takich problemów jak ja, prawda? Arden odgadł, co chciała przez to powiedzieć. –Fałszywa skromność nie jest jedną z moich cech – powiedział. – Ale z drugiej strony jest wiele rzeczy, które każą mi być skromnym. – Widząc wyraz twarzy Gemmy uprzedził to, co chciała powiedzieć: – Skoro o tym mowa, bardzo podoba mi się twój strój. Niezwykle stosowny. Nie zaczerwienię się, rozkazała sobie Gemma. Nie zaczerwienię. Nie bardzo jej się to udało. –Och, czy nigdy nie przestaniesz? – roześmiała się. –Przestać, co? – zapytał, udając niewiniątko. – Twoja spodnia tunika zrobiona jest z delikatnego materiału, bardzo miękkiego. Musi być w dotyku prawie jak twoja… skóra. –Jesteś beznadziejny… – zaczęła Gemma, lecz zaraz uderzyła ją pewna myśl. Rzeczywiście jest miły, stwierdziła. – Naprawdę wyprałeś moje rzeczy! –Wszystko do usług. –Ale woda… – powiedziała Gemma rozglądając się wokół. –Cóż, normalnie nie chciałoby mi się. Oznaczało to odrobinę dodatkowej pracy, ale nie sądziłem, by cokolwiek z moich rzeczy pasowało na ciebie. A przynajmniej nie
byłoby ci w nich tak wygodnie – nie powstrzymał się, by tego nie dodać. – Jest tutaj mnóstwo wody, jeśli się wie, jak się do niej dostać. –Gdzie? Zamiast odpowiedzi Arden wyszedł z cienia i podniósł dziwne narzędzie. Metalowe ostrze wyglądało jak skrzyżowanie łopaty i miecza, z haczykowatą poprzeczką w miejscu, gdzie łączyło się z długim drewnianym styliskiem. Arden wcisnął ostrze w szczelinę ziemi w miejscu, skąd wyrastał ciernisty krzew, a potem kilkoma wprawnymi ruchami spulchnił glebę i podważył roślinę, pociągając mocno w górę. Korzeń, który się pojawił, rozszerzał się na jednym z rozwidleń w bulwiastą narośl o średnicy równej połowie długości przedramienia Ardena. Odciął tę część i zaniósł ją do Gemmy, zabierając po drodze jeszcze jedno narzędzie. Kucnąwszy, włożył korzeń do przyrządu z twardego drewna, który z kolei wyglądał jak skrzyżowanie miechów kowalskich z olbrzymim dziadkiem do orzechów, i ścisnął razem rączki. –Podsuń tam dłonie – poinstruował, wskazując mały otwór u podstawy przyrządu. Gemma posłuchała, składając dłonie w miseczkę, gdy Arden przekręcił rączki w przeciwnych kierunkach. Ku jej zdumieniu z otworu popłynęła woda wypełniając jej dłonie i przelewając się z nich na suchą ziemię. –To niewiarygodne – westchnęła. –Zwykle nie jestem taki rozrzutny – powiedział Arden. Usunął wytłoki korzenia i pokazał je Gemmie na otwartej dłoni. – Konie to lubią. Ludzie też mogą to jeść, jeśli muszą, ale smakuje to jak… raczej nieprzyjemnie. –Skąd się to bierze? –Nie pada tutaj zbyt często – odparł Arden – lecz kiedy już do tego dojdzie, te cierniste krzewy magazynują całą wodę, jaką uda im się zdobyć. Inaczej nie przeżyłyby. –I my też nie. –Wszystko, co potrzebne, to wiedza i narzędzia – powiedział Arden z uśmiechem. –Nic nie mów – odparła Gemma. – Sam je zaprojektowałeś.
ROZDZIAŁ CZWARTY Później tego dnia Gemma opowiedziała Ardenowi, skąd wzięła się samotna na pustyni. Czyniła to niechętnie, ponieważ z perspektywy czasu cały ten przerażający łańcuch wydarzeń – i jej udział w nim – wydawał się jej zupełnie bezsensowny. Wiedziała jednak, że prędzej czy później będzie to musiała wyjaśnić Ardenowi. Z ulgą stwierdziła, że Arden okazał się uważnym i życzliwym słuchaczem, że odrzucił postawę nonszalanckiego cynika. W jakiś sposób jej wspomnienia stały się łatwiejsze do zniesienia w opowiadaniu. Największą ironią losu było to, że jej podróż zaczęła się w takim pogodnym, optymistycznym nastroju… Pokład i kabiny “Zarzewia” rozbrzmiewały śmiechem i pełnymi animuszu okrzykami. Załoga nie mogła zrozumieć, skąd się bierze ta hałaśliwa wesołość pasażerów, lecz gdy położyli statek na południowym kursie, szybko dali się porwać świątecznej atmosferze. Na pokładzie znajdowało się dwunastu pasażerów, ośmiu mężczyzn i cztery kobiety, którzy przybyli z najróżniejszych stron wyspy i reprezentowali wszelkie możliwe profesje. Ich dotychczasowe drogi życia nie mogły bardziej różnić się od siebie, lecz tego dnia związani byli ze sobą mocniej niż jakakolwiek rodzina, dzieląc wspólnie zrozumienie, które wykraczało poza zwykłe słowa. Niektórzy z nich wiedzieli, kim jest Gemma, lecz nie wspomnieli o tym słowem. Przeszłość nie była ważna; jedyną rzeczą, która się liczyła, była przyszłość. W tej przygodzie wszyscy byli równi. Nazywali siebie “Jaskółkami” na cześć ptaków, które wyruszały na południe każdej jesieni. Nazwa była podwójnie trafna, gdyż oni również zmierzali na południe z równie niezgłębionego powodu. Szli na zew. Żadne z nich nie potrafiło wyjaśnić, co pcha ich do podróży, jednak każde wiedziało, że c o ś oczekuje ich na dalekim południu, być może na legendarnym południowym kontynencie, który narodził się z górą dziesięć lat wcześniej. Każde z nich od jakiegoś czasu czuło jego przyciąganie i każde musiało stoczyć swoją własną bitwę z rodziną i przyjaciółmi oraz z własnym sumieniem, nim przyznało, że nie może wyprzeć się swych snów. Ich radość ze stwierdzenia, że istnieją inni im podobni, którzy dzielą to irracjonalne i przemożne pragnienie, była naprawdę wielka. Grupa tworzyła się powoli, lecz gdy tylko się skompletowała, plan został natychmiast wprowadzony w życie. Połączywszy swe zasoby – finansowe, umysłowe i fizyczne – byli w stanie ruszyć w drogę. Gemma była jedynym członkiem grupy, który już przedtem opuszczał brzegi ojczystej wyspy i miała dość rozsądku, by nie wspominać o swych podróżach – pozostali jednak nie okazali żadnego zdenerwowania, gdy “Zarzewie” wypływało z portu. Wszystkich przepełniało poczucie przeznaczenia i niemal obłędne radosne oczekiwanie. W dniach, które potem nastąpiły, uczucia te wcale nie osłabły; nawet ci skłonni do
choroby morskiej pozostali uparcie szczęśliwi. Jaskółki uczyły się od marynarzy wszystkiego, czego mogły. Interesowali się technicznymi szczegółami funkcjonowania statku, co było wspólną fascynacją wszystkich pasażerów, ale zadawali też wiele pytań dotyczących południowych krain. Celem “Zarzewia” była leżąca daleko na południu duża wyspa Haele. Nazwa ta wywoływała w umyśle Gemmy nieokreślone obrazy, lecz odepchnęła je od siebie, wiedząc, że od czasu, gdy słyszała opis wyspy, świat narodził się na nowo i że wiele się zmieniło. Wchłaniała natomiast mnóstwo informacji udzielanych przez bardziej rozmownych marynarzy i w ten sposób dowiedziała się, że potężny wulkan wznoszący się pośrodku wyspy wciąż jest aktywny i co kilka dni wyrzuca na setki łokci w górę płomienie i popiół. Jednak potoki lawy przestały płynąć, wyspiarze radzili sobie jakoś z mniejszymi erupcjami. Marynarze opisywali szybko rozwijające się miasta, niekiedy tak szczegółowo, że wydawały się one Jaskółkom znajome jak własne domy. Samą wyspę, ku ich zdumieniu, również opisano. Pokrywały ją zarówno zielone dżungle i moczary, jak i czarne, nagie połacie zastygłej lawy, ale były tam też żyzne ziemie uprawne. Chociaż Jaskółki wiedziały, że Haele nie jest ich ostatecznym celem, z niecierpliwością oczekiwały przybycia na wyspę. To właśnie stamtąd miały rozpocząć ostatni etap podróży na południe. A przynajmniej żywiły takie przekonanie. W przeciwieństwie do Haele, informacje, jakie podróżnicy zdołali zdobyć o południowym kontynencie, były w najlepszym wypadku fragmentaryczne. Wkrótce stało się jasne, że żaden z marynarzy w rzeczywistości nie odwiedził tego odległego wybrzeża. W rezultacie ich opowieści były mieszaniną mitów, wątpliwego pochodzenia relacji z drugiej ręki, ich własnych wyobrażeń i prawdopodobnie zwykłych kłamstw. Raczyli słuchaczy historiami o straszliwych potworach i dwugłowych olbrzymach, o rzekach, które podczas pewnych faz księżyca płyną pod górę, o diamentowych miastach unoszących się w powietrzu i o śpiewających piaskach, które zwabiają nieostrożnych podróżników na pustynię. Jednak wśród wszystkich tych i innych fantastycznych opowieści – które Jaskółki odrzucały jako absurdalne – pojawiało się kilka stałych szczegółów. Było oczywiste, że południowy kontynent jest ogromny. Dziesięć razy większy od wszystkich wysp razem wziętych – jak to określił pewien stary wilk morski. Z Haele najszybciej można się tam było dostać żeglując wprost na południe, lecz ponieważ szlak ten prowadził przez zdradzieckie wody dotknięte plagą podwodnych fal i niemożliwych do przewidzenia prądów, lepszą drogą był kurs na południowy wschód, którym należało płynąć przez pierwsze trzy lub cztery dni, a dopiero potem skierować się ponownie na południe. Wybrzeże kontynentu było rzekomo gęsto zaludnione, z wieloma miastami i wioskami, więc podróżnicy mieli nadzieję, że zostaną powitani, gdziekolwiek wylądują. Jeszcze nim Haele znalazła się w zasięgu wzroku, jej obecność od dłuższego czasu zapowiadał słup czarnego wulkanicznego dymu. Na pokładzie “Zarzewia”
podniecenie wzrosło jeszcze bardziej, aż wreszcie, po dwudziestu dniach na morzu, wpłynęli do głównego portu wyspy, Bayardu. Gdy większość załogi rozproszyła się po otrzymaniu pozwolenia zejścia na ląd, Jaskółki postanowiły rozdzielić się na grupy, by wyszukać odpowiednie tymczasowe kwatery. Gnani niezmiennym postanowieniem chcieli jak najszybciej znaleźć jakiś statek, który zabrałby ich dalej na południe. Ciągle odczuwali nieokreśloną tęsknotę i choć z radością powitali stały ląd pod stopami, wiedzieli, że jakieś dłuższe opóźnienie byłoby nie do zniesienia. Gemma poszła z Danilem, tęgim mężczyzną o cierpkim poczuciu humoru, który był kowalem i w swej rodzinnej wiosce cieszył się wielkim szacunkiem. Idąc przyległymi do portu uliczkami, chłonęli chciwie hałaśliwą krzątaninę miasta. –Ta może się nadać – powiedział Danii, wskazując tawernę, która sprawiała wrażenie, że cieszy się większym powodzeniem niż większość innych. Drewniane ściany były świeżo pomalowane, a okna lśniły czystością. Nad drzwiami wisiał szyld z nazwą “Gwiazda Adary” wypisaną pod godłem. –Spróbujmy – zgodziła się Gemma. W środku tawerna była jeszcze schludniejsza. –Czym możemy służyć? – powitał ich uśmiechnięty młody mężczyzna. –Czy macie dość pokoi dla dwunastu podróżnych? – zapytała Gemma, wiedząc już, że chce tu pozostać. –Będę musiał porozmawiać z właścicielką. Tymczasem usiądźcie, a ja przyniosę coś do picia. – Powiedziawszy to zniknął w pokoju w głębi. Gemma i Danii usiedli, potem spojrzeli na siebie i skinęli głowami. Po chwili mężczyzna pojawił się znowu z trzema szklankami wina, które postawił na ich stole. – Oberżystka już idzie – oznajmił. –Już tu jest – odezwał się jakiś głos za nim. – Dziękuję ci, Rob. Pociągająca kobieta niewiele po trzydziestce usiadła przy stole. –Jestem Zana – powiedziała, unosząc swoją szklankę. – Witajcie pod “Gwiazdą”. – Jej uśmiech był ciepły i budził zaufanie; Gemma natychmiast ją polubiła. Sprawa została szybko załatwiona. Pokoje były czyste i wygodne – zgodnie z oczekiwaniem Gemmy – a ceny umiarkowane. Zana i jej personel byli przyjacielscy, fachowi i pragnęli zadowolić gości. A co ważniejsze, czuło się, że jest to autentyczne. Gemma i jej przyjaciele nauczyli się ufać takim rzeczom. Szybko wprowadzili się do wynajętych pokoi, lecz większość podróżnych niemal natychmiast znowu wyszła, by rozpocząć poszukiwania statku, którym mogliby
popłynąć dalej na południe. Gemma nie poszła z nimi, lecz postanowiła odszukać Zanę. Zastała ją w barze, obsługującą kilku spóźnionych popołudniowych klientów. Wkrótce zasiadły razem przy odosobnionym narożnym stole. –Co was sprowadza na Haele? – zapytała Zana. –Ciekawość. –Przebyliście długą drogę tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość? Czy wszyscy mieszkańcy północy są tak samo żądni poznania nowych krain? –Nie – odparła Gemma, ważąc słowa. – Tylko niewielu. Zana skinęła głową. –Wybaczysz, ale wydajecie się dość dziwną grupą. Co was łączy? –Wspólne pragnienie. Zdążamy na południowy kontynent. –Tego właśnie się bałam – odparła Zana. –Dlaczego się bałaś? – zapytała Gemma, czując, że jej serce przestaje bić. Zana uśmiechnęła się, lecz w jej oczach widać było smutek. –Powiem ci, co czujecie – odezwała się cichym głosem. – To tak, jak gdyby coś stamtąd wciąż was wzywało. Nie wiecie, co to jest, tylko, że jest ważne, ważniejsze niż cokolwiek innego w waszym życiu. Jesteście szczęśliwi tylko wtedy, kiedy zbliżacie się do tego czegoś lub planujecie, jak to zrobić. Żadne sprzeciwy, bez względu na to jak silne, ze strony rodziny, przyjaciół czy ukochanych, nie odnoszą skutku. Po prostu musicie ruszyć w drogę, lecz tak naprawdę nie wiecie, dlaczego. Gemma wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczyma. –Skąd wiesz? – zapytała w końcu. –Wszystko to słyszałam już przedtem – odparła Zana i tym razem w jej głosie był cień goryczy. –Od innych podróżników? – zapytała Gemma. –Nie. –T y to czujesz? –Nie. –Więc dlaczego się boisz?
–Ponieważ tak czy inaczej idę z wami – oświadczyła Zana.
ROZDZIAŁ PIĄTY Podróżnikom nie udało się znaleźć żadnego statku i powrócili do tawerny przygnębieni. Podczas wieczornego posiłku relacjonowali sobie wzajemnie to, czego się dowiedzieli, i ich przygnębienie pogłębiło się jeszcze, gdy stało się jasne, że zadanie wcale nie będzie łatwe. Odnaleziono kilku kapitanów dalekomorskich statków, lecz wszyscy oni pod różnymi pretekstami odmawiali wyprawy na południowy kontynent. Niektóre z tych tłumaczeń wykluczały się wzajemnie. Jeden z żeglarzy powiedział, że na południowych morzach lada dzień rozpoczną się późno letnie sztormy, inny oświadczył, że nie może sobie pozwolić na wypłynięcie poza południowe ławice perłopławów, mając w zanadrzu tylko dwa miesiące, nim okres burz uniemożliwi nurkowanie. Inni zgodzili się już na rejsy, które wiodły na północ, wschód lub zachód, lecz nigdy na południe, choć nic nie świadczyło, by ich statki przyjmowały ładunek, a nawet by były przygotowane do dłuższego rejsu. Obietnice zapłaty, choćby najhojniejszej, nie przydawały się na nic. Było oczywiste, że coś więcej niż tylko same interesy i pogoda powstrzymywała kapitanów przed żeglugą na południe. Podczas tej rozmowy Gemma siedziała cicho, zastanawiając się, kiedy i w jaki sposób powiedzieć im to, czego się dowiedziała. Zdawała sobie sprawę, że niełatwo będzie przedstawić to w korzystnym świetle, lecz ufała swym zdolnościom przekonywania. Potrzebowała tylko czasu do namysłu. Wspomniała wcześniejszą rozmowę z Zaną. Po zaskakującym oświadczeniu oberżystki Gemma wyciągnęła wniosek z tego, co dotychczas usłyszała. –Ktoś stąd – powiedziała. Zana skinęła głową. –Twój mąż? –Byłby nim. Gdybym mu pozwoliła. Lepiej nazywaj go moim kochankiem. –Kiedy wyjechał? –W zeszłym miesiącu minął rok. –Żadnych wieści? –Nigdy nie ma żadnych wieści – odparła Zana. – Żaden statek nigdy nie wrócił z południowego kontynentu. To wyjaśniało wiele z tego, co Gemma usłyszała później tego wieczora, ale wówczas trudno było jej w to uwierzyć. –Może odpłynęli na inne wyspy?
–Nie – odparła stanowczo Zana. – Coś się z nimi dzieje i ja m u s z ę się dowiedzieć, co. Gryzło mnie to przez cały ten czas i w zeszłym miesiącu podjęłam decyzję, że odpłynę stąd z następną grupą. Wiedziałam, że wcześniej czy później przybędzie tu jakaś. – Przerwała. – Mogę zrobić albo to, albo pozostać tutaj i spokojnie zwariować. –A co z twoją rodziną? – zapytała cicho Gemma. –Moi rodzice i siostry nie żyją. –Dzieci? –Nie mogę mieć dzieci – odparła po prostu Zana, bez śladu rozczulania się nad sobą. –A “Gwiazda”? –Rob i pozostali poradzą sobie z tym bez większych problemów. Ostatecznie wyszkoliłam ich – odparła z uśmiechem Zana. – Poza tym nie spodziewam się jej już zobaczyć. Mam aż nadto odłożonych pieniędzy, by zapłacić za przejazd i jestem gotowa. Nie będę dla was ciężarem. –Zatem jesteś zdecydowana? –Och, tak. Nawet pomogę wam znaleźć statek – powiedziała oberżystka. – Choć co prawda nie będzie to łatwe – dodała ponuro. Rzeczywiście miała rację, pomyślała teraz Gemma, przysłuchując się opowieściom towarzyszy o doznanych niepowodzeniach. Poczekała na odpowiednią chwilę, i rzekła: –Mam pewne wieści. Wokół stołu zapadła pełna oczekiwania cisza, oczy wszystkich zwróciły się ku niej. Zrelacjonowała im to, co usłyszała od Zany; wyraz trwogi na ich twarzach pokazał jasno, jak bardzo są przejęci. –Zatem to beznadziejne – zauważył jeden z podróżników. – Żaden kapitan nie zgodzi się na taką podróż ani nie znajdzie na nią załogi. Rozległ się potwierdzający pomruk. –Nie wszystko wygląda tak źle – powiedziała szybko Gemma. – Czy nie rozumiecie, co to znaczy? – Przerwała, przesuwając wzrokiem po twarzach. – Nie jesteśmy sami! Wielu innych było przed nami i będą tam, na południu, oczekiwać, by nas poprowadzić. Tak jak my poprowadzimy tych, którzy przybędą po nas. –Jeśli się tam dostaniemy – wtrącił ktoś.
–Nie zniechęcajmy się – ciągnęła dalej Gemma. – Zana powiedziała, że każdy, kto czuł, że jest wzywany – podróżnicy tacy jak my z innych wysp lub mieszkańcy Haele – każdy z nich znalazł sposób, by popłynąć na południe. Nawet, jeśli wszystko było przeciwko nim. My chcemy się tam dostać, wszyscy to wiecie. I dostaniemy się! Pozostali wydawali się wahać i Gemma naciskała dalej. –Zana pomoże nam znaleźć statek. Ma kontakty na całej wyspie. Poza tym – dodała, wyciągając swoją atutową kartę – jeśli do tego dojdzie, nie będziemy potrzebowali załogi. Nauczyliście się dość na pokładzie “Zarzewia”, by poradzić sobie z obsługą małego statku. Potrafimy to zrobić! Wierzyła w to. I ci, którzy jej słuchali, też uwierzyli. Nasiona otuchy zostały posiane i rosły szybko. Jaskółki ponownie odkryły swój cel. Były gotowe do lotu. Cztery dni po wypłynięciu z portu sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Jedynym statkiem, jaki udało im się zdobyć, był stary jednomasztowiec, który swoje najlepsze dni z pewnością miał już dawno za sobą. O jego zdolności do żeglugi zapewniali jednak zarówno kapitan – jasnooki, siwobrody żeglarz imieniem Barris – jak i inni, którym Zana ufała. Znalezienie załogi okazało się niemożliwe, chyba, że chcieliby ryzykować życiem i zdrowiem zatrudniając przestępców. Nawet gdyby Barris na to pozwolił, podróżnicy nie zgodziliby się. Podniesieni na duchu poczuciem, że odzyskali sens istnienia, sami postanowili zostać załogą i po długich rozmowach i paru praktycznych demonstracjach przekonali Barrisa, że są dostatecznie biegli w żeglarstwie. Początkowo wszystko szło dobrze. Południowo-wschodniemu kursowi sprzyjały wiejące w tę stronę wiatry i spokojne morze, a załoga nabierała pewności pod doświadczonym okiem Barrisa. Czwartego dnia ich podróży, krótko po zapadnięciu nocy, kapitan położył statek na kursie południowym i wrócił do swej kajuty poleciwszy, aby go zbudzono, gdyby pojawiły się jakiekolwiek trudności. Była to ostatnia zrozumiała rzecz, jaką podróżnicy od niego usłyszeli. O świcie wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni i osłabł do cichego szeptu. Danii, zastępujący kapitana, robił, co mógł, ale na skomplikowane manewry miał zbyt małe umiejętności i statek został niemal unieruchomiony przez ciszę. Kiedy poszli sprowadzić Barrisa, zastali go nieprzytomnego na koi, z dwiema pustymi butelkami u boku. Nie można go było dobudzić. Od tej chwili podróż stała się koszmarem. Ze swoimi ograniczonymi umiejętnościami w zakresie nawigacji Jaskółki nie mogły być nawet pewne, czy posuwają się naprzód. Doprawdy, przeznaczenie zaczynało wydawać się czymś w rodzaju ponurego żartu. Kiedy dwa dni później Barris się ocknął, bełkotał jak szaleniec i wściekł się, kiedy
odmówili mu alkoholu, a potem znowu popadł w odrętwienie. Gdy przebudził się ponownie, pomimo czujności załogi w jakiś sposób udało mu się zdobyć jeszcze jedną butelkę i upił się tak, że zapadł w śpiączkę. Zmarł następnego dnia. Niepokojący był stan zapasów, przede wszystkim zaś ilość słodkiej wody. Podróżnicy wprowadzili racjonowanie żywności, lecz to w niewielkim stopniu uspokoiło ich obawy i gdy kłopoty się pogłębiły, wśród Jaskółek zaczęły wybuchać kłótnie i stawały się coraz bardziej zawzięte. Zarówno statek, jak i jego pasażerowie byli w nie najlepszym stanie, kiedy w końcu dostrzeżono ląd. Gdy po raz pierwszy zmierzyli wzrokiem obiecaną ziemię, nie dostrzegli żadnych rzucających się w oczy oznak życia i nie pocieszała ich myśl, iż powinno tam istnieć. Lądowanie miało wszelkie znamiona katastrofy. Nikt nie zginął, lecz ci, którzy zeszli na brzeg z odrobiną uratowanego dobytku, byli nieszczęśliwi i przygnębieni. Południowy kontynent – jeśli to miejsce, w którym się znaleźli, rzeczywiście nim było – wyglądał na niezamieszkany. Mieli bardzo mało żywności, a z ubrań tylko to, co na sobie. Nastrój przygody rozwiał się. –Dlaczego on to zrobił? – zapytała później Gemma, gdy zasiedli kręgiem wokół smętnego ogniska. –Nie mam pojęcia – odparła Zana. –To tyle, jeśli chodzi o twoje rekomendacje – mruknął ktoś. Gemma miała już wystąpić w obronie swej nowej przyjaciółki, lecz Zana powstrzymała ją ruchem ręki. –Daj spokój – powiedziała ze znużeniem. Na szczęście noc była ciepła i sucha, a ranek przyniósł ze sobą nieco nadziei i energii. Okazało się, że kilkoro podróżników miało dziwne sny. –To j e s t to miejsce – powiedział jeden. – Czuję to. Jeszcze się tam dostaniemy. –Jeśli pożyjemy wystarczająco długo – skwitował ktoś cierpko. Bez większych kłopotów wdrapali się na niskie urwisko, które otaczało kamienistą plażę, i ruszyli w głąb lądu. Poruszali się wolno, lecz nastrój szybko się poprawił, kiedy doszli do traktu biegnącego równolegle do linii brzegu. –W którą stronę? – zapytał Danii, wyrażając głośno pytanie dręczące wszystkie umysły. – Na wschód czy na zachód? Wybrali wschód i znaleźli się w pułapce.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Pierwszym ostrzeżeniem były błękitne płomyki. Przez większość ranka Jaskółki z mozołem szły przed siebie; każdym członkiem grupy szarpały sprzeczne uczucia. Piaszczyste wydmy lub skały po jednej stronie szlaku i łagodne, faliste wzgórza jałowej krainy po drugiej odchodziły wstecz wciąż takie same, nietknięte ludzką ręką. Jedynie sama droga dawała im jakąś nadzieję. Po pierwszej godzinie opanowało ich takie przygnębienie z powodu braku jakiegokolwiek śladu ludzkiej bytności, że wszyscy zamilkli. Potem Danii zauważył jakąś zmianę w krajobrazie przed nimi. –Patrzcie! – zawołał wskazując ręką. – Za tymi płomieniami. Pola uprawne! Spojrzeli tam, gdzie wskazywał. W oddali ciągnęły się pola, zielone i złote, ale nie były to jedyne oznaki życia. Tam, gdzie droga wnikała w tę okolicę, w powietrzu unosiła się błękitna mgiełka; obdarzeni bystrzejszym wzrokiem wędrowcy zobaczyli, że składa się ona z falujących, roztańczonych, podobnych do płomieni istot. –Czy one żyją? – zapytała Zana, wyrażając głośno myśl, która nagle pojawiła się w głowach kilku jej towarzyszy. –Co to jest? – wyszeptał ktoś inny. –Cóż, nie dowiemy się tego stojąc tutaj – stwierdził Danii i ruszył przed siebie. Pozostali ociągając się podążyli za nim. Gdy wędrowcy się zbliżyli, płomienie zniknęły, rozpływając się po okolicy i nagle, gdy przekroczyli niewidzialną granicę pomiędzy pustkowiem a polami, płomienie powróciły, spadając z oszałamiającą szybkością pomiędzy Jaskółki, by zaraz znowu zniknąć. Po początkowym zamieszaniu grupa pospieszyła dalej, pragnąc oddalić się jak najszybciej od tego nawiedzonego miejsca. Okolica wyglądała teraz inaczej i zastanawiali się, jak mogli kiedykolwiek wziąć to za pola uprawne. Dopiero po chwili uświadomili sobie, że jest ich więcej. Szli jakiś czas w milczeniu, gdy nagle Gemma usłyszała, jak Zana mówi: –To wygląda na dobre miejsce na odpoczynek. A inny głos – który wydał jej się dziwnie znajomy – odpowiedział: –Tak, masz rację. Jest się gdzie schronić. Gemma odwróciła się, by zaoponować, i stwierdziła, że wpatruje się w swoją własną twarz. Tuż obok, na taki sam ścinający krew w żyłach widok, wrzasnęła Zana. Wokół nich zabrzmiał śmiech i kilka osób – a między innymi sobowtóry Gemmy i Zany –
zniknęło im z oczu, a potem umknęło w dal w postaci błękitnych płomieni, pozostawiając wędrowców oszołomionych i przestraszonych. Gdy minęło pierwsze wzburzenie, jeszcze przez jakiś czas nikt się nie odzywał, każdy zajęty liczeniem swych towarzyszy, by się upewnić, że wszyscy są prawdziwi. –O nieba! – westchnął w końcu Danii. – Co to wszystko ma znaczyć? Zanim ktokolwiek zdołał odpowiedzieć, świsnęła wypuszczona znikąd strzała i wbiła się w plecy jednego z mężczyzn. Gdy upadł, pozostali w panice rozbiegli się we wszystkich kierunkach, rzucając się w pierwsze lepsze kryjówki. Jeszcze dwóch mężczyzn powaliły śmiercionośne pociski. Gemma i Zana skuliły się pod osłoną niskiego głazu. –Tam – szepnęła Gemma, wskazując usłany skałami teren, o którym wcześniej mówiła płomienista Zana. –Widzę ich – odparła jej przyjaciółka. – Co robimy? Kryjąc się wśród skał, zbliżało się do nich kilku ubranych na szaro mężczyzn. –Poddajemy się? – zaproponowała z wisielczym humorem Gemma. Jedna kobieta z ich grupy porzuciła kryjówkę i pobiegła w stronę morza. Nie zdążyła zrobić więcej niż tuzin kroków, gdy strzała trafiła ją między łopatki i kobieta upadła na piasek. –Śmierć pomiotom demona! – zawołał tryumfalnie jakiś obcy głos. –Nie sądzę, żeby byli zainteresowani braniem jeńców – zauważyła kwaśno Zana. –Nie możemy bez końca tutaj leżeć. –Ale… Przerwało im narastające wycie o straszliwej sile. Zasłoniły uszy. Napastnicy poderwali się na nogi rozglądając się wokół, a potem w wielkim pośpiechu umknęli na południe. W chwilę później nad ich głowami z oszałamiającą prędkością rozdzierając powietrze przeleciał ogromny metalowy ptak z odgłosem podobnym do ryku wybuchającego wulkanu. Znikł równie szybko, jak się pojawił. Minęło wiele czasu, nim pozostali przy życiu podróżnicy odzyskali na tyle odwagę, by odszukać się nawzajem czy nawet, żeby przerwać zapadłą po przelocie metalowego ptaka pełną grozy ciszę. W końcu, oszołomieni i pogrążeni w smutku, zebrali się ponownie. Przy życiu pozostało tylko ośmioro. –To wszystko nie tak – powiedziała Gemma, dziwiąc się własnym słowom. – Musimy
iść na południe. Teraz! –Tak – zgodził się jeden z pozostałych. –I zboczyć z drogi? – zapytał z niedowierzaniem Danii. –To szaleństwo! – wtrąciła Zana. – Spójrzcie na ten teren – nic prócz nagich skał. Dalej w głębi lądu z pewnością będzie pustynia. –To jest szaleństwem – odparła Gemma, wskazując na szlak. – Pamiętajcie, co się nam tutaj przydarzyło. Wywiązała się gorąca dyskusja, Gemma i jeszcze dwie osoby obstawały przy tym, że wędrówka prosto na południe jest ich jedyną nadzieją. W końcu jednak pogląd większości – że powinni trzymać się swego obecnego szlaku, lecz postępować ostrożniej – przeważył. Zatrzymali się milę dalej na wschód i przygotowali obóz. –Wkrótce powinniśmy dotrzeć do jakiejś wioski – powiedziała Zana, gdy wraz z Gemmą układały się do snu. –Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek dotarli, jeśli dalej pójdziemy tą drogą. –Musimy trzymać się razem. –Może już jesteśmy martwi – powiedziała ponuro Gemma – tylko nikt nam jeszcze o tym nie powiedział. –Nie mów tak. –Iść tędy to szaleństwo. N i c nie rozumiem. Zana nie odpowiedziała. W środku nocy jeden z mężczyzn, którzy również chcieli iść na południe, szarpaniem wyrwał Gemmę z uroczego snu o muzyce i szczęściu. Nawet, gdy się przebudziła, muzykę słychać było dalej. –Słyszysz to? – zapytał natarczywie mężczyzna. Gemma skinęła głową. Trzeci zwolennik wędrówki na południe dołączył do nich, a z jego oczu wyzierał zachwyt. –Śpiewające piaski – szepnął, ubierając w słowa obrazy z ich wspólnego snu. Muzyka trwała dalej; radosna melodia i boleśnie piękna harmonia łączyły się w niedościgniony syreni śpiew.
Zjednoczeni niewypowiedzianym zamiarem podnieśli się, w milczeniu zabrali trochę swych rzeczy i zanurzyli się w noc. Dopiero po jakimś czasie Gemmie przyszło do głowy, by zapytać, co stało się z mężczyzną, który trzymał wartę – ale wówczas było już za późno.
ROZDZIAŁ SIÓDMY –Co stało się z tymi mężczyznami? – zapytał Arden ze znieruchomiałą twarzą. –Jeden nie przeżył nocy – odparła Gemma. – Po prostu zapadła się pod nim ziemia i runął w głęboką dziurę. Podobną do górniczego szybu. Słyszeliśmy jego krzyki, gdy spadał, ale nic nie mogliśmy zrobić… – Przełknęła ślinę, drżąc na samo wspomnienie, a potem zebrała siły, by mówić dalej. – W końcu Malin i ja musieliśmy się przespać. Muzyka ucichła i byliśmy zupełnie zagubieni. Kiedy przebudziłam się rano, on nie żył. Na kostce nogi miał dwa małe ukłucia. Jad zadziałał tak szybko, że nie miał nawet czasu, by krzyknąć. Nie wiem, dlaczego to coś nie ukąsiło mnie również. –Miałaś szczęście – powiedział Arden. –Można to i tak nazwać. –Przepraszam. Nie chciałem… – Arden sprawiał wrażenie wyjątkowo zbitego z tropu. –Nie przepraszaj – powiedziała szybko Gemma. – Miałam szczęście. Następną rzeczą, którą pamiętam wyraźnie, jest kamień. A potem ty. – Uśmiechnęła się ze znużeniem. – Jesteś pierwszą dobrą rzeczą, jaką ten kraj miał do zaoferowania. –Najlepszą – odparł, odzyskując swoją zwykłą pewność siebie. – Ale jest tutaj wiele innych dobrych rzeczy. Dotychczas widziałaś tylko złą stronę. –I to głównie dzięki własnej głupocie – stwierdziła z rozgoryczeniem Gemma. – Czy możesz mi cokolwiek z tego wyjaśnić? Arden, który milczał, kiedy Gemma opowiadała swoją historię, powoli pokręcił głową. –Tylko część – odparł. Gemma czekała z nadzieją, ale wydawało się, że Ardenowi wcale się nie spieszy. Wygląda, jak gdyby zastanawiał się, ile mi powiedzieć, pomyślała Gemma. –Nie wiem dokładnie, gdzie zeszliście na brzeg – powiedział w końcu – ale mogę się domyślać. Jest wiele niezamieszkanych odcinków wybrzeża – wbrew opowieściom, które słyszałaś – ale niewiele, gdzie tańczą żywioły. –Żywioły? –Te błękitne płomienie. –Czym one są? –Nikt tego nie wie. Mają skłonność do pojawiania się w miejscach, które Zrównanie
zmieniło najbardziej, szczególnie zaś tam, gdzie zmianie uległa linia brzegowa. Zdają się mieć wiele energii i mogą przybierać dowolne kształty. Poza tym nic więcej o nich nie wiadomo – oprócz tego, że mają dziwne poczucie humoru. –Poczucie humoru? Wciągnęły nas w pułapkę! –Nie wydaje mi się. Ludzie, którzy was zaatakowali, wykorzystali tylko żywioły, żeby odwrócić waszą uwagę. –Nie – stwierdziła stanowczo Gemma. – To było coś więcej. –Żywioły są powszechnie znane z tego, że płatają figle podróżnym – odrzekł Arden. – Ale jak dotychczas nigdy nie zrobiły nikomu prawdziwej krzywdy. –Zgoda. Ale tym razem mężczyźni, którzy nas atakowali, kierowali nimi. –To niemożliwe! – zawołał Arden. – Nikt nie potrafi tego robić. –Jesteś pewien? Czy też raczej jest coś, o czym nie pomyślałeś? – Gemma wpatrywała się w niego gniewnym wzrokiem, lecz nie zmieszał się. –To niemożliwe – powtórzył stanowczo. –Kim byli ci mężczyźni? –Złodziejami – odparł natychmiast. –Więc dlaczego zabili kilkoro z nas? – ciągnęła dalej Gemma. – Nie byliśmy uzbrojeni. I dlaczego tak do nas wołali? –Życie, jakie prowadzą, zmusza ich niekiedy do tego, by postępować gwałtownie. Trudno oczekiwać od nich grzeczności. – Wyszczerzył zęby, ale jego uśmiech jak i słowa były mało przekonujące. –Co ty przede mną ukrywasz? –Nic! – W jego głosie pojawił się cień gniewu. – Nie muszę mówić ci wszystkiego. – Poruszył się, jak gdyby chciał wstać, i zamruczał: – Powinienem nakarmić konie. –Nie odchodź – powiedziała szybko Gemma, wyciągając rękę, by go zatrzymać. – Przepraszam. Po prostu tak wiele jest rzeczy, których nie rozumiem. –Ja również – odparł ponuro Arden. Siedział dalej, wpatrując się w swoje stopy. Po kilku chwilach Gemma zapytała ostrożnie: –A co powiesz o metalowym ptaku?
–Nazywamy je pożeraczami nieba. Mogą cię zabić samym spojrzeniem – odparł spokojnie. – Przybywają z Południowych Krain, spoza gór. Jego głos znów zdradził, że wie więcej, niż chce powiedzieć, lecz tym razem Gemma nie naciskała go. Uderzyła ją inna myśl. –Czy żywioły są tutaj? – zapytała. – Błękitne płomienie pokrywały cały kamień. Na twarzy Ardena odmalowało się zaskoczenie. –Widziałaś ogień pielgrzymów? –Tak, jeśli mówimy o tym samym – odparła, zastanawiając się, dlaczego tak go to zdziwiło. – Pojawiły się, jak go pchnęłam – dodała, lecz Arden nie usłyszał. Odwrócił się, by spojrzeć na kamień. –Za mojego życia nikt tego nie widział – szepnął. – Nikt. –Z wyjątkiem zwierząt – powiedziała bez zastanowienia Gemma. –Co? – Arden był teraz całkowicie wytrącony z równowagi i spoglądał na Gemmę tak, jak gdyby nagle wyrosła jej druga głowa. –Nie… nie wiem, dlaczego to powiedziałam – wyjąkała. – To był jakiś sen, tak myślę – dodała cicho, a potem, gdy Arden wciąż milczał, opisała mu stworzenie, które widziała. –Myrkety – powiedział. – Aż nie mogę uwierzyć. – Po jeszcze chwili milczenia znów zapytał: – Jak dokładnie wyglądał ogień pielgrzymów? –Niektóre płomienie tworzyły dziwne wzory – odparła Gemma. – Jeden był… narysuję ci go. Arden pomógł jej przesunąć się na skraj namiotu. Podniosła patyk i zaczęła kreślić na piasku. Nim zdołała skończył, Arden wyrwał jej patyk z ręki i pospiesznie zamazał rysunek, rozglądając się wokół siebie. Wyglądało to, jakby się bał, że są obserwowani. Gemma spoglądała na niego z niedowierzaniem, a jej zdumienie wzrosło jeszcze, gdy się odezwał. –Gemma, zrób coś dla mnie. Nigdy już nie rysuj tego znaku. – Skinęła głową bez słowa, stłumiona gwałtowność jego słów pokonała, bowiem jej ciekawość. – Później – kiedy poznasz ten kraj lepiej – wyjaśnię ci to – ciągnął dalej Arden. – Lecz na razie im m n i e j wiesz, tym lepiej. – Powstał. – Teraz już muszę nakarmić konie – dodał i odszedł.
Gemma niespodziewanie poczuła się bardzo zmęczona i odpełzła z powrotem w cień. Obserwowała Ardena, gdy zmierzał ku koniom, i zauważyła, że często spoglądał na kamień, jak gdyby oczekując, że znowu wybuchnie płomieniami. Jej ostatnią myślą, zanim zapadła w niespokojny sen, było: Może gdybym pchnęła go znowu… Gdy Gemma przebudziła się o wczesnym zmierzchu, stwierdziła, że Arden ją obserwuje. Wyraz jego twarzy stanowił dziwną mieszaninę czułości i zakłopotania, lecz kiedy zobaczył, że uniosła powieki, uśmiechnął się szybko. –Teraz jest chłodniej i nie zaszkodziłoby ci, gdybyś rozruszała mięśnie. Chodź i poznaj się z końmi. – Pomógł jej wstać i wspierał przez kilka pierwszych kroków. Ukośne promienie słońca ogrzewały jej twarz i ręce i przyjemnie łaskotały skórę. –Brawo – powiedział Arden, gdy dotarli do drugiego schronienia. Czując nagłe osłabienie, Gemma schwyciła jedną z żerdzi i stwierdziła, że Arden podtrzymuje jej drugie ramię. –Jak mogłam doprowadzić się do takiego stanu? – jęknęła. –Przeżyjesz – odpowiedział pogodnie Arden. – Jesteś twarda. Niewielu ludzi dotarłoby tak daleko. Spojrzała na niego zaskoczona, zadowolona z tego, co powiedział. –Za dzień lub dwa powinnaś być już gotowa do jazdy wierzchem – ciągnął dalej – więc lepiej przedstaw się Mischy. Pojedziesz na niej, więc powinnaś być z nią w dobrych stosunkach. –Witaj, Mischa – powiedziała Gemma, delikatnie pocierając chrapy klaczy. Koń pochylił łeb, przesunął się, a potem podniósł i opuścił przednią nogę. –Zostałaś zaakceptowana – powiedział Arden, odrobinę zaskoczony. – To jest Skowronek – dodał, wskazując na drugiego konia. –Są śliczne. I bardzo cierpliwe – zauważyła Gemma. –Przystosowały się do środowiska – powiedział z zadowoleniem. – Pod tym względem są inteligentniejsze od większości ludzi. –Punkt dla ciebie. –Nie myślałem o tobie – powiedział niezmieszany. –Co za pociecha. –Poza tym geniuszowi wybacza się brak zdrowego rozsądku.
–Więc teraz jestem geniuszem, tak? – zapytała Gemma, unosząc brwi. –Każdy, kto zdołał przejść przez to wszystko, przez co ty przeszłaś, dotrzeć do środka Diamentowej Pustyni i wciąż wyglądać tak pięknie jak ty, musi być geniuszem. – Arden uśmiechnął się i zanim Gemma zdołała wymyślić odpowiednią odpowiedź, dodał: – Tak przy okazji, wciąż podoba mi się twój strój. –Więc tak można mnie podsumować – odparła Gemma. – Śliczny, głupi geniusz. –Istnieją gorsze połączenia. –Przystojny i arogancki? – podsunęła. –Moja pani, z pewnością nie stosujesz tego do mnie – odparł z szyderczą uniżonością. –Być może przystojny było odrobinę naciągane. –Przejdź się – polecił Arden. – To ci dobrze zrobi, pozbędziesz się sztywności. – Jego twarz przybrała tak surowy wyraz, że Gemma mogła się jedynie roześmiać i Arden również się zaśmiał, nie mogąc dłużej utrzymywać pozorów gniewu. Ruszyli wolno wokół kamienia. Stopniowo chodzenie stało się dla Gemmy mniej bolesne, co pozwoliło zachować im beztroski nastrój. –Opowiedz mi o myrketach – poprosiła. – Czy naprawdę istnieją? –Och, tak, istnieją, ale nigdy ich nie zobaczysz – odparł Arden. – Ja nigdy ich nie widziałem. –Dlaczego? –Żyją w grupach i zawsze działają zespołowo. Podczas gdy niektóre polują lub kopią wodne korzenie, a inne opiekują się młodymi, jeden lub dwa zawsze stoją na czatach. Zobaczyłyby nas, zanim zbliżylibyśmy się na czterysta kroków. –Skąd wiesz to wszystko, jeśli nigdy ich nie widziałeś? –Ze starych opowieści. Widziałem też ich ślady i nory Przerwał. – Naprawdę chciałbym widzieć to, skąd t y o nich wiesz? –Sny to naprawdę coś dziwnego – odparła z namysłem Gemma. –Szczególnie twoje – zauważył. –Czy one śpiewają? –Nic o tym nie wiem. – Spojrzał na nią z zaciekawieniem, ale ona była zbyt zajęta swym niepewnym stąpaniem, by to zauważyć.
Kiedy wrócili do namiotu, Gemma powiedziała: –Nie powiedziałeś mi, skąd t y się tu wziąłeś – w samym środku niczego. –To proste. Jestem w drodze z jednej strony na drugą – powiedział swobodnie. –Nie można było jechać naokoło? – zapytała takim samym tonem. –Tak, ale zajęłoby to o wiele więcej czasu, a poza tym pustynia mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Lubię samotność. –Przykro mi, że ci ją zepsułam. – Odczekała chwilę. – Teraz twoja kolej, by powiedzieć coś szarmanckiego – wytknęła mu. Gdy Arden wciąż nie odpowiadał, zapytała: – O czym myślisz? –O niczym ważnym – odparł, podnosząc wzrok. Jego oczy miały niezwykły dla niego wyraz powagi. Widząc pytanie na twarzy Gemmy, dodał: – Jadę do Wielkiego Nowego Portu, by wstawić się za doliną. – Przerwał, lecz widząc, że trudno byłoby to uznać za wystarczające wyjaśnienie, ciągnął dalej. – Port jest regionalną stolicą, gdzie znajdują się wszystkie pieniądze i władza. Politycy. – W jego głosie dźwięczała pogarda. – Dolina nie ma wody już od czterech lat. Jeśli mieszkańcy szybko nie dostaną wody, będą musieli albo ją opuścić, albo pozostać tam i umrzeć. Jadę, żeby coś zrobić w tej sprawie. –Czy dolina jest twoim domem? –Nie. Nie mam domu. Gemma pominęła to milczeniem. –Więc dlaczego jesteś ich ambasadorem? –Ponieważ sami nie mogą jechać i ponieważ mi ufają. Ja podróżuję z przyjemnością, oni zaś tego nienawidzą, a ktoś musiał pojechać. Poza tym płacą mi. –Pozwalasz im, by ci płacili? –Oczywiście. Muszę żyć. –To tyle, jeśli chodzi o ludzkie motywy twojego postępowania. Arden nie dał się speszyć. –Jeśli mi się uda, będzie to dla nich warte więcej niż jakiekolwiek pieniądze, a jeśli nie, pieniądze nie przydadzą im się na nic – rzekł stanowczo. –Ale ty będziesz mógł je wydać!
–Jasne – roześmiał się. – Czy to takie straszne? Gemma musiała niechętnie przyznać, że to, co powiedział, brzmi rozsądnie. –Na co je wydasz? – zapytała. –Na tancerki, wino z Belavasian i nowe kolczyki – odparł natychmiast. –Nowe kolczyki?! Dla siebie? –Nie. Dla ciebie. Te wyglądają okropnie.
ROZDZIAŁ ÓSMY Dwa dni później, o świcie, Arden i Gemma zwinęli obóz i ruszyli do Wielkiego Nowego Portu, by korzystać, jak długo się da, ze względnego chłodu wczesnego poranka. Gemma była spięta, obawiała się, że spadnie na twardą ziemię, która wydawała się tak daleko w dole, lecz Skowronek i Mischa poruszały się odmierzonym krokiem doświadczonych podróżników i wkrótce dziewczyna przyzwyczaiła się do jednostajnego ruchu. Pomimo osłabienia wkrótce jakoś się odprężyła. Arden jechał obok, najwyraźniej czując się w siodle jak w domu. –Opowiedz mi o dolinie – poprosiła Gemma, gdy już przebyli w milczeniu około mili. –Nie potrafię – odparł Arden. – Musisz zobaczyć ją na własne oczy. –Jest aż tak wyjątkowa? –Tak. Nie doczekawszy się niczego więcej, Gemma spróbowała, znowu. –Tak wyjątkowa, że nawet t y nie jesteś w stanie jej opisać? –Nie żartuj sobie z tego! – warknął Arden, wpatrując się w rozciągający się przed nimi horyzont. Jego ton i wyraz twarzy były tak ponure, że Gemma zamilkła wstrząśnięta i przez jakiś czas jedynym dźwiękiem był stukot końskich kopyt na wyschłej ziemi. –Przepraszam… – zaczęli równocześnie, a potem odwrócili się, by spojrzeć na siebie. Po pełnej niepewności chwili Arden uśmiechnął się i Gemma odpowiedziała mu uśmiechem, wzdychając z ulgą. –Nie chciałam być wścibska – powiedziała cicho. – Bardzo kochasz dolinę, prawda? –Przypuszczam, że tak – odparł z namysłem jej przewodnik, a potem dodał: – Nie chciałem być opryskliwy. – Po jakimś czasie rzekł: – Naprawdę trudno ją opisać. Nie tylko, dlatego, że jest piękna – choć jest – lub raczej była. To tamtejsza atmosfera, uczucie, jakiego się doznaje widząc to miejsce. – Potrząsnął głową, jak gdyby odpędzał jakieś myśli. – Zwykle nie plotę takich głupstw. Słysząc przygnębienie w głosie Ardena, Gemma nie mogła się powstrzymać, by nie podroczyć się z nim odrobinę. –Nawet po butelce lub dwóch wina z Belavasian? –Może po trzech – odparł z uśmiechem. – Ale wówczas mój umysł byłby zajęty istotniejszymi sprawami.
–Tancerkami? –Całkiem możliwe. Czyżbym usłyszał nutę dezaprobaty? – zapytał, unosząc brwi. –Nigdy nie spotkałam nikogo godnego mojej dezaprobaty – odcięła się Gemma. – Czy taniec to wszystko, co one robią? –Nie – odparł znacząco. – Jak wszystkie kobiety zadają zbyt wiele pytań. Gemma w odpowiedzi uderzyła się przesadnym gestem ręką w usta. Straciła równowagę i musiała chwycić się końskiej grzywy, by nie spaść. Gwałtownie przywarła do szyi Mischy. –Przepraszam, Mischa – szepnęła do ucha klaczy – ale jestem pewna, że to rozumiesz, sama będąc kobietą. – Mischa parsknęła cicho. – Wiedziałam, że zrozumiesz – powoli wyprostowała się w siodle. Arden roześmiał się. –To wspaniałe, że j e d n a z was wie, co robi druga – zauważył. – Czy jesteś pewna, że nie piłaś wina? –Sama twoja obecność wystarczy, by mnie upoić – odparła potulnie, ze skromnie spuszczonymi oczyma. – Jestem pewna, że działasz tak na wszystkie dziewczęta. Zazwyczaj – zgodził się Arden z poważną miną. Jakiś czas później Gemma spróbowała znowu. –Wciąż nie opowiedziałeś mi o dolinie – stwierdziła. Arden rzucił jej pełne namysłu, szacujące spojrzenie. –Opowiem ci pewną historię – powiedział wolno. – O tym, jak po raz pierwszy zobaczyłem dolinę. Może wówczas zrozumiesz… Zszedł z gór, tak naprawdę nie wiedząc, dokąd idzie, i wcale o to nie dbając. Miał uczucie, jak gdyby całe jego życie było jedną długą, niemającą celu podróżą. Zawiniątko, które niósł, zawierało cały jego doczesny dobytek, ale były to zwykłe manatki wędrowca, anonimowe. Nic nie zdradzało jego przeszłości ani nie wskazywało na jego zawód, nie niósł pamiątek z domu, który pozostawił za sobą. Wspomnienia, które ukrył głęboko za twardymi, zielonymi oczyma, były o wiele starsze niż jego szesnastoletnie życie. Zapadała ciemność, gdy wkroczył między drzewa na dnie doliny. Noc z pewnością będzie ciepła i jeśli zajdzie potrzeba, może spać na otwartym powietrzu, ale z oddali widać było światła i wygodna stodoła byłaby mile widzianym luksusem. Dolina
pojawiła się, zapraszając do siebie swą soczystą zielenią, gdy Arden był jeszcze wysoko w górze, i widok ten dodał mu otuchy. Nie dowierzał jednak przeczuciom i gdy zbliżając się do jednej z odosobnionych zagród, poruszał się ukradkiem, ostrożnie. Główny budynek miał dwa piętra, rzecz niezwykła w czasach po Zrównaniu, kiedy niewielu ryzykowało mieszkanie wyżej niż na poziomie ziemi. Był zbudowany z drewna i nawet w zmierzchającym świetle Arden był w stanie docenić mistrzostwo jego konstrukcji. Z niższych okien sączyło się złote światło lampy i dobiegał śmiech i brzęk talerzy. Lekki wiatr przyniósł dalsze informacje. Węch Ardena wyostrzył się przez lata życia w dziczy i wspaniałe zapachy dochodzące z kuchni niemal sprawiały mu ból. Miał zamiar znaleźć gdzieś miejsce do spania, a potem, rano, ukraść lub wyprosić trochę jedzenia, ale głośne protesty pustego żołądka i gwałtowny napływ śliny do ust okazały się nie do zniesienia. Minął stodołę i pozostałe zabudowania i popełzł w kierunku źródła nęcących zapachów. Nie bardzo wiedział, co chce zrobić, ale posuwał się dalej i wkrótce nie miał już, za czym się ukryć. By zbliżyć się jeszcze bardziej, musiałby wkroczyć na otwartą przestrzeń przed domem i jego włóczęgowski instynkt mówił mu, że byłaby to głupota. Teraz mógł już niemal smakować jedzenie znajdujące się wewnątrz. Rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy w pobliżu nie ma psów, i skulony przemknął przez podwórze. Gdy ukląkł pod oknem, usiłując uciszyć oddech, zaszurało odsuwane krzesło i w parę chwil później, kilka kroków od Ardena, rozwarły się drzwi, rzucając na podwórze wachlarz ciepłego światła. Arden skamieniał. W wejściu pojawił się duży, brodaty mężczyzna i spojrzał wprost na wędrowca. –Wejdź, przyjacielu – rzekł powolnym, niskim głosem. – Kris mówił, byśmy cię oczekiwali. Arden stwierdził, że nie może się poruszyć. Słowa mężczyzny zaskoczyły go. Rolnik jednak potwierdził zaproszenie szerokim uśmiechem. –Tam jest jedzenie – dodał. – Chodź – skinął na Ardena. Chłopiec podniósł się wolno, oszołomiony tą niespodziewaną dobrocią w świecie, który zwykle obdarzał go bólem albo niechętną lub okrutną obojętnością. Ruszył naprzód, wciąż obawiając się podstępu, i skierował do drzwi. Tam się zawahał, napotkawszy utkwione w sobie spojrzenie ośmiu par oczu. Lekkie pchnięcie skłoniło go do wejścia. Przy ogromnym drewnianym stole były trzy wolne miejsca. Mężczyzna zaprowadził Ardena do jednego z nich i zaraz postawiono przed nim parującą miskę jarzyn przyprawionych ziołami. –Jedz – polecił gospodarz, wskazując łyżką miskę.
Arden podniósł swoją łyżkę, czując, że niemal omdlewa z głodu, a potem spojrzał na mężczyznę, który zasiadł już przy drugim końcu stołu. –Ja… – zaczął niepewnie, nieco tylko głośniej niż szeptem. – Nie mam pieniędzy… by ci zapłacić. Na te słowa na twarzach obecnych pojawił się wyraz rozbawienia i wokół stołu rozległ się cichy śmiech. –Jedz – powtórzył wielki mężczyzna. Arden nie potrzebował dalszych zachęt; wsunął pełną łyżkę do ust, gdy rozkoszował się smakiem, pozostali powrócili do swego posiłku i kuchnia znowu napełniła się głosami. Pomiędzy kolejnymi kęsami Arden przyglądał się siedzącym wokół ludziom. Wszyscy oni czuli się chyba w jego obecności zupełnie swobodnie. W jego misce szybko pokazało się dno i zanim powiedział, choć słowo, siedząca obok niego dziewczyna napełniła ją ponownie. –Dziękuję ci – mruknął nieśmiało. –Jesteś tu mile widziany – odparła z uśmiechem. – Jestem Mallory. – Spojrzała na niego wyczekująco, a on pospiesznie przełknął. –Arden – powiedział cicho. –Piękne imię – zauważyła. – Odpowiednie. Zanim zdołał zapytać, co miała na myśli, Mallory ciągnęła dalej: –To jest mój ojciec, Elway – skinęła głową w kierunku brodatego mężczyzny, który wprowadził Ardena do środka i który teraz śmiał się z jakiegoś własnego żartu do siedzącej obok niego kobiety. – I moja matka, Teri. Ten stary to Fletcher, mój pradziadek. Arden, który nie znał własnych dziadków, nie mówiąc już o wcześniejszych pokoleniach, spojrzał na Fletchera ze zdumieniem. Nie wyglądał na bardzo starego; w jego włosach widać było siwe pasma, lecz oczy miał jasne, a jego ręce poruszały się zwinnie. –W następne swoje imieniny skończy sto dziesięć lat – powiedziała Mallory. Arden niemal się udławił. –I wciąż jest tak samo dobrym drzewiarzem jak każdy inny w dolinie – dodała z odcieniem dumy. Arden był tak zaskoczony, że na parę chwil zapomniał o jedzeniu, lecz Mallory nie
zauważyła tego i dalej po kolei przedstawiała mu innych. –To jest mój najstarszy brat Hunley i jego żona Dorcas. Mniej więcej za dwa miesiące oczekuje dziecka. Hunley był niemal dokładną repliką swego ojca; ciemnowłosy, o szerokich barach i silnych, opalonych ramionach. W porównaniu z nim siedząca obok niego Dorcas wydawała się mała pomimo wypukłego brzucha. Nie była pięknością, lecz promieniowała zdrowiem i zadowoleniem. –Po drugiej stronie siedzą Annys, moja siostra, i Lang, który pomaga w gospodarstwie. Spodziewam się, że wkrótce się pobiorą. –Przestań plotkować, Mallory – wtrącił młody mężczyzna siedzący po drugiej stronie Ardena. – Annys i Lang sami doskonale potrafią zatroszczyć się o swoje sprawy. Nie potrzebują od ciebie żadnej pomocy. –A to jest Horan – ciągnęła dalej dziewczyna, nie tracąc kontenansu. – Mój drugi brat. Jest człowiekiem, który nie wie, co to dobre wychowanie. Horan wyszczerzył zęby. On i Mallory odziedziczyli po matce jasne włosy i ciemnoniebieskie oczy. –Musisz wybaczyć mojej siostrze. Jest bardzo młoda. Mallory pokazała mu język. –Widzisz? – powiedział Horan wciąż z uśmiechem. – Nie uwierzyłbyś, że ma szesnaście lat, prawda? Arden, który rzeczywiście przypuszczał, że jest od niego młodsza, potrząsnął głową. Później miał się dowiedzieć, że wszyscy w dolinie są o wiele starsi, niż początkowo przypuszczał. –Skąd przybywasz? – zapytał Horan. –Z Manesty – odparł Arden, wymieniając nazwę ostatniej wioski, w której się zatrzymał. –Tam jest twój dom? –Nie. Teri uratowała go od konieczności bliższego wyjaśniania, przerywając rozmowę stanowczym, choć pełnym dobroci głosem. –Dzieci, pozwólcie Ardenowi jeść. Nie dostaniemy jagodowego ciasta, póki wszyscy nie skończymy. Arden uświadomił sobie wówczas, jak pyszne jest jedzenie, które mu podano – i
myśl o następnych smakołykach wzmogła jego apetyt. Dopiero o wiele później zaczął się zastanawiać, skąd Teri znała jego imię. Jego ciche przedstawienie się Mallory nie mogło być słyszane po drugiej stronie stołu. Po posiłku, czując przyjemną sytość, Arden zwrócił uwagę na pozostałe puste krzesło. –Czy jest ktoś, kogo nie poznałem? – odważył się spytać, nie bardzo wiedząc, czemu go to interesuje. –Och, to dla Krisa – odpowiedziała Mallory. – Zawsze pozostawiamy miejsce dla niego, na wypadek, gdyby nas wybrał. –Kris? Człowiek, który powiedział wam, że przybędę? Mallory skinęła głową. –Kris w i e wszystko – powiedziała. –Niebawem go poznasz – dodał Horan. Teri stanęła za krzesłem Ardena. –Chodź, pokażę ci twój pokój – powiedziała. – Gdzie są twoje rzeczy? –Mój tobołek! – zawołał. – Jest wciąż na zewnątrz. –Więc idź i przynieś go – odparła ze śmiechem. Zrobił to, a potem podążył za nią po schodach na górę i korytarzem do małego, schludnego pokoju, który mieścił łóżko, parę półek i komodę. Prześcieradła były śnieżnobiałe, odrzucono je, by się przewietrzyły. –Wstajemy wcześnie – powiedziała Teri. – Śpij dobrze. Arden usiadł na łóżku, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. Był tak oszołomiony dobrocią tych obcych ludzi, że nie mógł zrobić nic innego, jak tylko zaakceptować niezwykły luksus materaca i prześcieradeł. Spał dobrze.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Arden przebywał u Elwaya i jego rodziny przez trzy miesiące. Chociaż nikt go o to nie prosił, odpłacał im się za ich gościnność pracą przy gospodarstwie. Ostatnie wędrówki uczyniły zeń silnego mężczyznę, lecz i tak nie mógł się mierzyć siłą z gospodarzem lub jego synami. Jednak pod okiem Mallory, która stała się jego nieodstępną towarzyszką, i Horana już wkrótce mimo braku doświadczenia mógł wykazać swą użyteczność. Dowiedział się, że pomimo swego rozproszenia społeczność doliny była bardzo zżyta, związana czymś więcej niż miejscem zamieszkania czy wspólnym interesem. Coś, czego Arden początkowo nie potrafił określić, dawało tym ludziom poczucie wspólnoty, czegoś, z czym nigdy przedtem się nie spotkał. W dolinie znajdowały się tylko dwie wioski, zwane po prostu Wyższą i Niższą, a także sporo oddzielnych gospodarstw w okolicy, i to właśnie w wioskach odbywały się okresowe spotkania całej społeczności. Arden odwiedził raz Wyższą wioskę, leżącą dwie mile od gospodarstwa Elwaya. Spotkanie zostało zwołane pozornie po to, by omówić nowy system płodozmianu, wycięcie pewnych drzew na budowę nowego budynku gospodarskiego oraz nadania imion trzem noworodkom. W rzeczywistości, jak Arden szybko odkrył, sprawy te zostały już załatwione z wyjątkiem drobnych szczegółów i kiedy spotkanie zaczęło się wśród ożywionych i pełnych rumoru rozmów, stało się jasne, że jest to przede wszystkim zebranie towarzyskie. Dzień zakończył się muzyką i tańcami na powietrzu, piciem znacznych ilości miejscowego wina w kolorze bursztynu i ogólną zabawą. Ardena przedstawiono oszałamiającej liczbie osób ze wszystkich części doliny; wszyscy znali już jego imię. Ku swemu wstydowi niemal natychmiast zapomniał imion większości z nich i Mallory niejednokrotnie musiała ratować sytuację. Oczywiście tańczył z nią, co było równie kłopotliwe dla niego, jak bolesne dla niej. Mallory początkowo znosiła cierpliwie jego brak doświadczenia i niezgrabność, lecz potem rozdrażnienie wzięło górę. W końcu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem i zagroziła, że pożyczy buty od swego brata, jeśli Arden nie pozostawi w spokoju jej palców. W drodze powrotnej Arden stał się obiektem kpin, ale reszta dnia napełniła go taką radością, że nie zwrócił na to uwagi. –Może po prostu potrzebuje lepszego nauczyciela – zasugerował Horan, gdy wóz toczył się z turkotem, ciągniony przez dwa rosłe siwki. –A skąd ty możesz wiedzieć? – odcięła się Mallory. – Wszyscy wiedzą, że masz dwie lewe nogi. Rzecz w tym, że Arden ma trzy! Dowodem są moje sińce! – I znów zaniosła się śmiechem. Elway odezwał się z kozła, gdzie siedział razem z żoną:
–Może nie miałabyś obolałych stóp, gdybyś tak zupełnie nie zawłaszczyła sobie chłopca. Było tam mnóstwo ludzi, którzy chcieli go poznać. –Dlaczego? – zapytał Arden. –Nie mamy tu wielu obcych – odparła Teri. – Społeczność doliny ma skłonność do zamykania się w sobie. –Bez obawy, chłopcze – powiedział Elway – ale tak właśnie lubimy żyć. –Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje, dopóki tu nie przybyłem – rzekł Arden. – Dolina jest taka piękna. –Tak – powiedziała Teri odwracając się, by się do niego uśmiechnąć. – Choć niewielu ludzi z zewnątrz ją widziało. Arden miał właśnie zaprotestować, kiedy coś go przed tym powstrzymało. Dlaczego nigdy nie słyszał o tym miejscu? Z pewnością wieści o nim musiały dotrzeć do przyległych okolic. –Niewielu do nas przybywa – ciągnął dalej Elway – a my nie wyjeżdżamy. –Nigdy? –Tak to już jest, chłopcze. –Dlaczego? –Ponieważ umieramy, jeśli to zrobimy – stwierdziła kategorycznie Mallory. –Ależ jesteście najzdrowszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek znałem! – zawołał Arden. I była to prawda. Nawet najstarsi mężczyźni i kobiety wciąż byli pełni życia, a o chorobach niemal się nie słyszało. –Tak, jeśli pozostajemy w dolinie – oparł poważnie Elway. – Ale zewnętrzny świat nam nie służy. –Zrozumiesz to, kiedy pobędziesz z nami jakiś czas – dodała Mallory, spoglądając na niego z dziwnym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. –Jesteś pewna, że twoje stopy będą w stanie wytrzymać mój pobyt? – zapytał, temat rozmowy sprawiał mu dziwną przykrość i pragnął powrócić do wcześniejszej, beztroskiej atmosfery. –Och, tak – odparła. – Następnym razem nałożę drewniaki.
Uśmiechnęli się do siebie, nieświadomi tego, że Horan obserwuje ich z namysłem. Podczas swego trzymiesięcznego pobytu w dolinie Arden dowiedział się o niej wielu rzeczy. Spostrzegł, że ludzie nie jedzą mięsa, chociaż w każdym gospodarstwie były zwierzęta – kozy, konie, parę krów, a na wyżej położonych terenach owce. Zamiast tego jedli płody żyznej ziemi, rosnące w niezwykłej obfitości najróżniejsze jarzyny, owoce, orzechy, zboża i zioła. Początkowo Arden nie rozumiał, jak może to zapewniać tak zróżnicowane i apetyczne pożywienie, lecz wkrótce, przy cierpliwej pomocy Teri, zaczął doceniać subtelności zestawień różnych produktów i ich przyrządzania. Fakt, że dolina produkowała również swoje własne wino z winnic leżących na południowych zboczach oraz najlepsze piwo, jakiego Arden kiedykolwiek kosztował, sprawiał, że jedzenie było jeszcze bardziej smakowite. Kiedy z ciekawości zapytał Mallory o mięso, jej pierwszą reakcją był wstrząs i odraza. Potem zamyśliła się na chwilę. –Jadali mięso – powiedziała w końcu. – To znaczy przed moim urodzeniem. Ale to nie było właściwe. Dolina, należy do królików i ptaków, i całej reszty dokładnie w takim samym stopniu jak do nas. Dlaczego mamy je zabijać, jeśli nie musimy tego robić? Arden nigdy nie widział, by była tak poważna. Przyjął jej wyjaśnienie, tak jak przyjmował wszystkie fakty dotyczące jej domu i doliny. Rolnictwo doliny zależało w dużym stopniu od skomplikowanego systemu nawadniania. Klimat był upalny latem i łagodny zimą, a góry wznoszące się po obu stronach doliny sprawiały, że przez cały rok spadało tam niewiele deszczu. Stąd też tak niezwykle ważna była rzeka płynąca przez dolinę. Kiedy Horan powiedział to Ardenowi, jego natychmiastową reakcją było pytanie: “Jaka rzeka?” – i wówczas opowiedziano mu o najdziwniejszym aspekcie życia doliny, którego jeszcze nie odkrył. –Musiałeś widzieć łożysko rzeki – powiedział Horan z porozumiewawczym uśmiechem. Arden zastanowił się nad tym. –Tak – odparł w końcu, przypominając sobie zasłany skałami wąwóz, który biegł przez całą długość doliny, spięty w niektórych miejscach solidnymi drewnianymi mostami. Obie wioski leżały nad nim. – Ależ ono jest suche jak popiół! –Pełne pyłu – przytaknął Horan. –Czy tak jest każdego lata? – Arden nie rozumiał, jak taka rzeka, która wyglądała, jak gdyby była sucha od lat, mogła napełnić imponujący system zbiorników, kanałów i śluz, które widział. –Nie – odparł Horan. – Wypełnia się tylko od deszczów i stopionych śniegów z południowych gór, od połowy zimy do późnego lata. –Ale… – Arden był jeszcze bardziej zdezorientowany.
–I płynie tylko, co drugi rok – wyjaśnił Horan. – Od czasu Zrównania. Arden milczał, starając się to rozważyć. –Płynęła tamtego roku – ciągnął Horan – była sucha następnego, płynęła zeszłego roku i jest sucha teraz. W przyszłym roku popłynie znowu. – Mówił z taką pewnością, że Ardenowi nie przyszło do głowy zapytać, skąd to wie. –Chcesz powiedzieć, że ten system nawadniający został zbudowany w ciągu ostatnich trzech lat? – Szacunek Ardena dla mieszkańców doliny wzrósł jeszcze bardziej. –Był już tu przedtem – odparł Horan. – My go tylko rozbudowaliśmy. –To niewiarygodne – powiedział Arden, spoglądając na otaczającą ich soczystą zieleń. –Rzeczywiście, udało nam się, co nieco – odparł Horan. –Ale dlaczego co drugi rok? To nie ma sensu. –Zrównanie przyniosło ze sobą wiele zmian i minie dużo czasu, nim zdołamy je wszystkie wyjaśnić. Arden podniósł wzrok na ogromne góry daleko na południu. Źródło musi być gdzieś tam, pomyślał, czując dziwne poruszenie w sercu. To tam należy szukać rozwiązania zagadki. Horan zauważył jego spojrzenie, ale nic nie powiedział. Podczas tej pierwszej wizyty w dolinie Arden dowiedział się wielu rzeczy, które go zdumiały, i jeszcze więcej takich, które sprawiły mu radość. Widział, jak Fletcher wspinał się na starą jabłoń, i musiał przypomnieć sobie o jego wieku. Był obecny przy nadawaniu imienia pierwszemu dziecku Dorcas i brał udział we wspólnej uroczystości, która odbyła się tego dnia. Zapoznał się nieźle z wiedzą rolniczą i umiejętnościami mieszkańców doliny i z częścią związanej z tym wyczerpującej pracy. Nauczył się nawet jako tako tańczyć. Jednak najdonioślejsze przeżycie w ciągu całego tego czasu spotkało go zaraz pierwszego dnia po przybyciu w dolinę. Wstał zaraz po wschodzie słońca; dom był już pełen porannej krzątaniny. Przy śniadaniu natychmiast wciągnięto go w rozmowę, jak gdyby mieszkał tam całe swoje życie. Chociaż odzywał się jedynie odpowiadając na pytania i musiał jeść wmuszane w niego potrawy, mimo wszystko czuł się zaakceptowany. Właśnie kończył trzeci kawałek chleba z miodem, kiedy do kuchni wpadła z podwórza Mallory.
–Kris jest tutaj! – zawołała bez tchu, spoglądając wprost na Ardena, jak gdyby oczekując jego reakcji. Skrępowany wstał i niepewnie rozejrzał się wokół. –Chodź! – ponagliła Mallory, machając do niego, by podszedł do drzwi. – To c i e b i e przyszedł zobaczyć. –Nie popędzaj chłopca, Mallory – powiedział spokojnie Elway. – Nie zna jeszcze naszych zwyczajów. Arden wyszedł na podwórze, ukradkiem wycierając ręce w spodnie. Nie wiedząc, czego oczekiwać, rozejrzał się i zobaczył wchodzące na podwórze dziecko. Wyglądało jakoś dziwnie. Gdy po zamknięciu wrót Kris się odwrócił, Arden stłumił jęk grozy. To nie był wcale chłopiec, tylko mężczyzna, którego członki i kręgosłup były tak potwornie zdeformowane, że wzrostem nie przewyższał dziesięciolatka. Gdy szedł ku nim, jego nogi zdawały się poruszać niezależnie od siebie, a wykrzywione ramiona wzlatywały na wszystkie strony, jednak posuwał się pewnie naprzód. Nie sposób było stwierdzić, na co patrzy, gdyż głowę miał spuszczoną, jakby wpatrywał się w ziemię. Był boso, a jego ubranie, czarne i bezkształtne, sprawiało, że przypominał ogromną, ranną wronę. Arden odruchowo cofnął się o krok i zderzył z Mallory, która pchnęła go znów naprzód. Rozejrzawszy się wokół, zobaczył całą rodzinę stojącą w szeregu za nim. To spotkanie najwyraźniej było dla nich ważne. Co mam robić?, pomyślał w panice. Zimny strach przed niepowodzeniem ścisnął mu żołądek, lecz to uczucie było mu znane, więc zapanował nad nim. Odwrócił się, by stawić czoło obcemu, i zapatrzył się w nieforemną głowę Krisa. Włosy były rzadkie i wątłe, krótkie, lecz rozczochrane, a pośrodku ciemienia widniał osobliwy, łysy guz. Arden poczuł się rozdarty między fascynacją a odrazą. Nowo przybyły posuwał się dalej szurając nogami, aż znalazł się o krok – normalny krok – przed Ardenem. Stanął i powoli, z wysiłkiem, odchylił się w tył, by móc spojrzeć w twarz Ardena. Tym razem Arden nie mógł się powstrzymać i gwałtownie wciągnął powietrze. Nic nie mogłoby przygotować go na ten szok – ani jakiekolwiek ostrzeżenia, ani obojętnie, jaka ilość zimnej krwi. Oczy Krisa były żółte, pstre jak niedoskonały kryształ, ze źrenicami w kształcie pionowych szczelin. Jak u kozy? Arden zaczął się trząść. Kris przez parę chwil nie spuszczał z niego wzroku, a potem wyciągnął prawą rękę. Szponiasta dłoń drżała lekko, jak umierające liście na jesiennym wietrze. Pod wpływem impulsu Arden ukląkł, tak by Kris mógł mu się przyjrzeć, i wyciągnął lewą rękę, aby uchwycić dłoń, którą podał mu przybysz. I wtedy poczuł, że cała jego
istota przenosi się na nowy poziom świadomości; nie usłyszał pomruku aprobaty, który rozległ się za nim. Przestał dygotać. W jego umyśle pojawiły się nieproszone myśli. Odrażające wspomnienia przedostały się na powierzchnię jego świadomości, lecz nie uczyniły mu krzywdy. On mnie ochrania. Zaszedł w nim inny proces, tajemniczy i subtelny. Idee przekraczające możliwości jego zrozumienia rozkwitały i zamierały. To jest sprawdzian. Powrócił strach, ale został wypędzony łagodnie, zdecydowanie. Później Arden nie potrafił powiedzieć, jak długo klęczał w pyle. Zdawało mu się, że minęły godziny, choć wszystko trwało przez mgnienie oka. Kiedy Kris cofnął rękę, Arden odebrał to jak wstrząs, wpychający go z powrotem w normalny świat dźwięków, zapachów i porannego chłodu. Całą jego istotę ogarnęło nieokreślone uczucie utraty, tak dojmujące, że niezdarnie spróbował znów ująć rękę obcego. Oszołomiony, klęczał dalej, a jego oczy zaczynały na powrót widzieć. Kris obejmował swoją prawą rękę, a potem zlizał odrobinę miodu z palców i uśmiechnął się krzywo. Arden odwzajemnił uśmiech, lecz wewnątrz coś w nim płakało. Dlaczego ta niezwykła istota została uwięziona w takim strasznym, poskręcanym ciele? Później, kiedy dowiedział się, jak zdrowi są mieszkańcy doliny, los Krisa wydał mu się jeszcze bardziej niesprawiedliwy. Lecz wówczas wiedział już też, że Kris nie uważa się za nieszczęśliwego – z wielu istotnych powodów. Część z nich stała się oczywista już tego pierwszego ranka. Do świadomości Ardena powoli zaczęły docierać głosy, pełne radości i wdzięczności. Kris wciąż się nie odzywał. Po prostu, jak niemal natychmiast zrozumiał Arden, nie mógł, lecz odpowiadał uśmiechami i szybkimi, trzepotliwymi ruchami palców. Było jasne, że Elway i jego rodzina kochają go i szanują. Arden przyglądał się, wciąż klęcząc, jak wychodzą na spotkanie starego przyjaciela, klaszcząc w ręce, co oznaczało coś więcej niż zwyczajowe powitanie, i wprowadzają go do środka. Wzdrygnął się, gdy poczuł na swym ramieniu czyjąś rękę. –Chodź – ponagliła go Mallory. – Możesz już wstać. – Podniecenie niemal ją rozsadzało. Arden podniósł się wolno. Dziewczyna zaskoczyła go ponownie, zarzucając mu ramiona na szyję i darząc krótkim, lecz gorącym uściskiem. Gdy się cofnęła, spojrzał na nią z wyrzutem. –Dlaczego mi nie powiedziałaś? – szepnął ochryple. –Czego ci nie powiedziałam? – odparła radośnie Mallory i w podskokach pobiegła do domu, by dołączyć do reszty rodziny. Arden podążył za nią.
Kris siedział już na swym miejscu przy stole, pożerając z widocznym apetytem chleb z miodem. Wszyscy wokół zajęci byli opowiadaniem, wypytywaniem i śmiechem, aż Arden zaczął się zastanawiać, jak Kris może cokolwiek z tego zrozumieć. Jednak wrzawa zdawała się zupełnie mu nie przeszkadzać i odpowiadał swym ptasim językiem migowym, wypełniając ciepłem całe pomieszczenie. Arden stał w wejściu, przyglądając się, a łzy szczypały go w oczy. –Kris mówi, że jesteś tym, który był oczekiwany – krzyknęła przez zgiełk Mallory. – To znaczy, że możesz z nami zostać! Arden nic nie rozumiał, lecz ta informacja była dlań jakoś niezwykle ważna. Wolno wkroczył do pokoju.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Arden z rzadka tylko widywał Krisa po tym pierwszym dramatycznym spotkaniu, lecz wszędzie dostrzegał jego wpływ i było dlań oczywiste, że społeczność doliny traktowała kalekiego mężczyznę z wielkim szacunkiem. Każda rodzina miała przygotowane dla niego miejsce przy stole i łóżko i uważała za wyróżnienie, kiedy podczas swych wędrówek Kris korzystał z jej gościnności. Jego rady we wszelkiego rodzaju sprawach były bardzo cenione. Niemal wszyscy znali, choć trochę jego tajemniczy język migowy, mogli się, więc z nim porozumiewać, a wielu starszych mieszkańców doliny władało nim naprawdę biegle i niekiedy wykorzystywało do porozumiewania się między sobą. Rozmawiając o nim, często zaczynali zdanie od słów “Kris mówi…”, nieświadomi ironii w cytowaniu kogoś, kto nigdy nie powiedział słowa. Lecz tym, co zapewniało Krisowi taką popularność, była przede wszystkim serdeczność, jaką promieniował. Arden doświadczył tego przez chwilę, kiedy tamci klaskali, na krótko został wciągnięty w dziwny, pokojowy świat, lecz u mieszkańców doliny było to uczucie trwalsze, które ujawniało się zawsze w bliskości Krisa. Miłość i oddanie, jakie wzbudzał Kris, rażąco kontrastowały z tym, jak traktowano kaleki w zewnętrznym świecie. Arden widział ich lżonych, przepełnionych strachem, skazywanych na wygnanie i wiedział, że często nieprawidłowo ukształtowane noworodki pozostawiano, by zginęły z zimna, nie chcąc, aby urosły i stały się ciężarem. Co do Krisa, to już jego dziwne oczy wystarczyłyby, by skazać go na śmierć. Tego pierwszego dnia Ardena przepełniały pytania, lecz musiał czekać aż do późnego popołudnia, nim ktokolwiek mu na nie odpowiedział. Wtedy, bowiem Kris, pomimo protestów swych przyjaciół, opuścił ich i rodzina Elwaya mogła poświęcić czas Ardenowi i wyjawić mu prawdę o niezwykłych zdolnościach Krisa. Arden przyglądał się Krisowi idącemu do Wyższej wioski, jego niezgrabnym ruchom, które podkreślało trzepotanie ubrania i zdumiewał się lekkomyślnością tego człowieka. –Czy nic mu się nie stanie? – zapytał, nie kierując tego do nikogo w szczególności. –Oczywiście, że nie! – zawołała Mallory. –Nim zapadnie noc, dotrze do pierwszych domów – uspokoił Ardena Elway. – Nie zabraknie mu zaproszeń. –Nawet gdyby ich nie przyjął, zatroszczyłyby się o niego zwierzęta – dodała z przekonaniem Mallory. Elway roześmiał się.
–Tak – powiedział. – Widziałem lisy jedzące mu z ręki i borsuki biegnące, by go powitać. Arden głęboko wciągnął powietrze. –Co… co się tam wtedy… wydarzyło? Gospodarz odwrócił się i spojrzał na niego. –Chodź ze mną, chłopcze. Ruszyli jedną z biegnących wśród żywopłotów ścieżek, które przecinały gospodarstwo. Pyłek kwiatowy wzbijał się chmurami spod ich stóp, a pokasływanie z tyłu zdradzało obecność Mallory. Elway skinął na nią, by do nich dołączyła i objąwszy młodych swymi potężnymi ramionami, ruszył dalej. –Czy to był sprawdzian? – wyrzucił z siebie Arden, nie będąc w stanie znieść już dłużej ciszy. –Oczywiście, że to był sprawdzian – powiedziała szybko Mallory. – Przewidział twoje przybycie, lecz zawsze sprawdza przybyszów. On… –Powoli, córko – przerwał jej Elway. – Daj chłopcu szansę. Od czasu do czasu powinnaś się zastanowić, zanim coś powiesz. Na pewno by ci to nie zaszkodziło. Mallory umilkła, lecz niczym nie okazała, że jest rozdrażniona. –Chyba nie muszę ci mówić, że Kris jest naprawdę wyjątkowym człowiekiem? – zaczął Elway. Wiem, pomyślał Arden. –Bez niego ta dolina nie byłaby tym, czym jest. Ma pewien dar… –Widzi… – zaczęła Mallory, lecz umilkła pod spojrzeniem ojca. –Wszyscy tutaj posiadamy do pewnego stopnia te zdolności – ciągnął dalej Elway – ale on jest wyjątkowy. Wierzę, że w ten sposób natura wyrównuje mu to, czego został pozbawiony. Rozumiesz? Arden skinął głową. –Tak sądzę, ale c o t o za dary? Co on mi właściwie zrobił? –Nic ci nie zrobił, chłopcze. To po prostu jego sposób mówienia “witaj”, poznania cię. Nie może zadawać pytań jak większość z nas… – Elway spojrzał na córkę i uśmiechnął się. – Więc używa własnego sposobu, by się dowiedzieć tego, czego chce.
–Chcesz powiedzieć… że czytał moje myśli? – Arden był przerażony. Zatem wie! –Poniekąd. – Elway zdawał się nie widzieć w tym nic dziwnego. –Nie miej takiej zmartwionej miny – wtrąciła Mallory, nie mogąc dłużej zachować milczenia. – Lubi cię. Czy tego nie widzisz? Arden wciąż usiłował zrozumieć to wszystko. –Więc zdałem egzamin? –Tak, jeśli chcesz tak na to patrzeć – odparł spokojnie Elway. – Kris zaakceptował cię i tak też zrobi cała dolina. Możesz pozostać tutaj tak długo, jak zechcesz. –Kris wierzy, że pewnego dnia pomożesz dolinie – powiedziała z ożywieniem Mallory. – Wiedział, że przybędziesz. –Co chcesz przez to powiedzieć? Skąd mógł wiedzieć? –Kris potrafi zobaczyć pewne zdarzenia, zanim nastąpią – powiedział Elway z takim spokojem, jak gdyby komentował urodzaj ziemniaków. – Kilka dni temu powiedział, że przybędzie… chłopiec, który będzie nam przyjacielem w potrzebie. Arden spojrzał na niego z niedowierzaniem. –Powiedział: chłopiec cier… – zaczęła Mallory. –Cicho, dziecko – rzekł szybko Elway. –Co? Co on powiedział? Po chwili zastanowienia Elway skapitulował. –Powiedział: “chłopiec cierpiący, którego rany są ukryte i który może uzdrowić innych, lecz nie siebie”. Sprzeczne uczucia wypełniły serce i umysł Ardena. Co to znaczy? Czyżby Kris wiedział wszystko? –Nie wierzę w to – oświadczył, lecz jego oczy mówiły coś innego. – Nikt nie może zobaczyć przyszłości. –Istnieje wiele sposobów poznawania rzeczy, Ardenie. –Nikt ci nie mówi o naturalnych potrzebach – powiedziała Mallory. – Ale kiedy natura się odezwie, wiesz, że musisz zrobić siusiu. Jej ojciec ryknął zdrowym, szczerym śmiechem.
–Przykład Mallory nie jest może zbyt elegancki – rzekł – ale dość trafny. –Mówi, że istnieje coś, czego można się nauczyć przez doświadczenie – odparł Arden, z całych sił starając się nie zaczerwienić. –I wiemy też, że słońce zajdzie dziś wieczorem i wzejdzie znowu jutrzejszego ranka. Widzisz, więc, że również mogę być prorokiem. –To, co innego – zaprotestował Arden. –Może Kris ma do czynienia z innymi doświadczeniami – powiedział Elway już poważnie. – Jego świat z pewnością jest odmienny od naszego. Tego wieczora Arden mówił niewiele, a nowi przyjaciele postanowili pozostawić go sam na sam z jego myślami. Poszedł spać, ale słowa Elwaya bez końca rozbrzmiewały mu w głowie. Szczególnie jedno zdanie powtarzało się wciąż i wciąż. Wszyscy tutaj posiadamy do pewnego stopnia te zdolności. Ta rozmowa była jedną z pierwszych lekcji Ardena dotyczących życia doliny i jej mieszkańców, ale bynajmniej nie ostatnią. Jego ciekawość nie miała granic i pracował ciężko, sprawdzając na własnej skórze to, co mu powiedziano. Znalazł również czas – głównie za sprawą nalegań Mallory – by opowiedzieć im coś niecoś z własnego życia. Rozmyślnie przemilczał wiele ze swej historii, ale był szczęśliwy opisując niektóre zdarzenia ze swej wędrówki, widoki, krajobrazy, miasta i zwierzęta, które widział. Całkowicie unikał wspomnień o własnej rodzinie, kwitując to jedynie uwagą, że zginęli podczas Zrównania. Jego przyjaźń z Mallory rozkwitała, choć właściwie nie zdawał sobie z tego sprawy, a Teri i Horan również stali mu się szczególnie drodzy. To pierwsze lato w dolinie było najszczęśliwszym okresem, jaki Arden kiedykolwiek przeżył, wiedział jednak, że w końcu będzie musiał ją opuścić.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Horan znalazł Ardena siedzącego samotnie, wpatrzonego w przestrzeń nad polami. Lato miało się ku końcowi i pierwsze liście zaczynały już żółknąć. Arden siedział nieruchomy jak kamień, z brodą wspartą na dłoni. Podskoczył, kiedy Horan usiadł obok i przez chwilę patrzył nań tak, jakby go nie poznawał. –Odchodzisz, prawda? Arden przyjrzał mu się bez zdziwienia. –Czy wy wszyscy wiecie wszystko? – W jego głosie brzmiało znużenie i rezygnacja. –Oczekiwałem tego od jakiegoś czasu. Arden odwrócił się znów w stronę pól i wznoszących się za nimi majestatycznych gór. –Nie należę do tego miejsca – powiedział w końcu. – Nie poznaję rzeczy w t a k i sposób, w jaki wy je poznajecie. Nigdy nie będę mógł stać się częścią doliny, zawsze będę tylko kimś z zewnątrz, obserwatorem. – Przerwał, jak gdyby ważąc w myślach jakąś gorzką prawdę. – Nie potrafię pomóc dolinie tak, jak mówi o tym Kris. Umiem tylko niszczyć… – Odwrócił się, by spojrzeć na Horana, a w jego oczach malował się żal i cierpienie. – Nie chcę odchodzić. Ale muszę. –Będzie nam ciebie brakowało – powiedział Horan, godząc się z nieuniknionym. – A najbardziej Mallory – dodał. Arden wydawał się zaskoczony, lecz po chwili na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. W jakiś sposób ta wiedza jedynie wzmocniła jego decyzję. Jego odejście zostało przyjęte bez urazy czy uwag. Mallory bardzo to bolało, lecz nie dawała tego po sobie poznać i za milczącym porozumieniem unikali przebywania razem pod nieobecność innych. Oboje bali się, że gdy zostaną sami, Mallory może próbować odwieść go od jego postanowienia – i że może jej się to udać. Czasami Arden czuł, że wolałby, by błagała i wściekała się – w ten sposób mógłby próbować wyjaśnić. Jej smutna rezygnacja była o wiele trudniejsza do zniesienia. Na ogół jednak cała rodzina na wieść o jego decyzji bardziej zainteresowała się sprawami praktycznymi. Ich postawę najlepiej wyraził Fletcher, mówiąc, że chłopcu potrzeby jest nowy komplet nieprzemakalnej odzieży – bo jesienne mgły zaczynały już zasnuwać wyżyny. Odzież przygotowano na czas, tak jak i wiele innych darów. W końcu Arden musiał zaprotestować przeciw tej hojności – jego tobołek zrobił się zbyt ciężki. Podświadomie oczekiwał, że tego ranka, kiedy będzie odchodzić, zobaczy Krisa, lecz
nie było po nim śladu. Nie wiedział, czy czuć ulgę, czy zawód. Cała rodzina zebrała się na podwórzu, by go odprowadzić, ale ich pożegnania były krótkie. –Zawsze będziesz tu mile widziany – przypomniała mu Teri. –Tak, pamiętaj o tym, młodzieńcze – dodał Elway. – Każdy dom w dolinie przyjmie cię do siebie. –Przy odrobinie praktyki mógłby z ciebie wyrosnąć całkiem niezły rolnik – rzucił z uśmiechem Horan. Mallory była blada i smutna, i nie odzywała się. Arden chciał powiedzieć tak wiele, lecz, od czego miał zacząć? Ostatecznie jego słowa zabrzmiały najprościej i najszczerzej ze wszystkich, które mógł powiedzieć. –Dziękuję wam – powiedział. – Do zobaczenia. – Po czym odwrócił się i odszedł. W chórze pożegnań zabrakło tego jednego słowa, którego nasłuchiwał i musiał zebrać wszystkie siły, by nie obejrzeć się za siebie. Początkowo szedł na północ, w dół doliny, odkładając aż do końca podjęcie ostatecznej decyzji. Potem zmusił się, by skręcić na zachód i z determinacją ruszył ku górom. Kiedy Arden skończył swoją opowieść, Gemma milczała przez jakiś czas. Miała wrażenie, że pominął wiele – szczególnie fragmenty odnoszące się do jego wcześniejszego życia – lecz teraz rozumiała już, dlaczego darzył dolinę tak silnym uczuciem. Intuicja mówiła jej, że to, co tam przeżył, pomogło mu zmienić się z nieszczęśliwego młodego włóczęgi w pewnego siebie, niezależnego mężczyznę, jakim był teraz. Arden również milczał z oczyma pełnymi wspomnień. Po jakimś czasie spojrzał na swoją towarzyszkę. –To było jedenaście lat temu. Gemma skorzystała ze sposobności. –Byłeś tam od tego czasu? –Kilka razy. –A Mallory? Arden uśmiechnął się szeroko. Tego ducha nie trzeba już wypędzać, pomyślała Gemma. –Wyszła za mąż – odparł – za rolnika z niższej części doliny. Mają dwóch synów, którzy za każdym razem, kiedy ich odwiedzam, traktują mnie jak kogoś w rodzaju
dawno straconego wujka. –Więc jej stopy są już całkiem bezpieczne? –Och, tak. Jest o wiele za rozsądna, by tańczyć ze mną teraz – roześmiał się Arden. – Poza tym jej mąż jest dużo większy ode mnie. –A inni? –Fletcher nie żyje – powiedział Arden, a twarz mu się zachmurzyła. – Miał sto dziewiętnaście lat, kiedy zmarł. –Myślałam, że tylko czarownicy dożywają takiego wieku – powiedziała z zadumą Gemma. – Ferragamo miał dwieście pięćdziesiąt. Arden rzucił jej pobłażliwe spojrzenie. –To prawda! – zaprotestowała. – Ale nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek inny żył tak długo. –Fletcher prawdopodobnie wciąż jeszcze by żył, gdyby nie rzeka – odparł Arden. – Nie chodziło tylko o nieurodzaj. Nie mógł po prostu uwierzyć, że rzeka ich zawiodła. Wstrząs był dla niego zbyt wielki. –Czy rzeczywiście płynęła, co drugi rok? –Tak. –Co mogło być tego przyczyną? – Gemma była zaintrygowana. –Nikt tego nie wie. Tak po prostu było – odparł Arden tonem, który sugerował, że dokładne tego przyczyny nie mają znaczenia. –I teraz zawiodła? –Dwukrotnie – rzekł ponuro. – Pierwszy raz dwa lata temu. To właśnie wtedy Fletcher zmarł. Naprawdę nie mogli w to uwierzyć, wciąż czekali i czekali na pierwsze strugi. Ale one nie pojawiły się i kiedy w końcu zrozumieli, że rzeka nie popłynie w ogóle, było już za późno, by zmagazynować więcej wody. – Arden przerwał i przełknął, tak jakby mu zaschło w gardle. – Mieli nadzieję, że popłynie w zeszłym roku, ale on miał być suchy. Ta wiosna miała decydujące znaczenie. –I rzeka zawiodła znowu? Arden kiwnął słowa. –Dawno już minął czas na wodę z topniejących śniegów – powiedział. – Rzeka powinna być teraz pełna po brzegi, a jest sucha jak pieprz. – Zachmurzył się,
wspominając twarze swych przyjaciół, na których wyraz rozpaczliwej nadziei zastąpiła prawdziwa rozpacz. Jego ostatnia wizyta w dolinie nie należała do szczęśliwych. –Cztery lata bez wody – szepnęła przerażona Gemma. –Zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby zgromadzić wodę z tej odrobiny deszczów, które tam padają – ciągnął dalej Arden. – Wybrali się nawet w góry, by zobaczyć, czy nie ma tam jakichś potoków, które mogliby skierować w dolinę, ale wszystko to dało bardzo niewiele. Roślinność ginie, zasiewy nie dały plonów, nawet część drzew jest w kiepskim stanie. Gleba wyschła i miejscami wywiewa ją wiatr. Nawet gdyby teraz uzyskali wodę, przywrócenie równowagi zajęłoby im wiele, wiele czasu. – Smutek w jego głosie zabarwiony był gniewem. – Dlaczego jest tak, że ten świat niszczy wszystko, co jest naprawdę piękne? – zapytał niespodziewanie. – Dlaczego? Gemma nie mogła znaleźć słów, by go pocieszyć. Wiedziała, że ma na myśli coś więcej niż tylko dolinę. Kiedy Arden odezwał się znowu, jego głos był cichy, świadomie wyprany z wszelkich uczuć. –Jeszcze nie głodują, choć i to wkrótce ich czeka, lecz wszystko inne już się rozpadło. Wiele starszych osób zmarło, a odporność na choroby zanika. Jedzenia jest tak mało, że niektórzy nawet opuścili dolinę. Nie przetrwają długo. – W jego słowach pobrzmiewało dziwne, ukryte znaczenie. Też nie przetrwałby długo, gdyby pozostał, domyśliła się Gemma. Schwytany w potrzask. Niezdolny do opuszczenia doliny. –Musieli zabić część zwierząt – mówił dalej Arden. – Nie byli w stanie ich wyżywić. Niektórzy ludzie próbowali nawet jeść mięso, lecz sprawiło to tylko, że zachorowali. Próbowali również jeść mięso dzikich zwierząt, ale było tak samo, więc porzucili tę myśl. – Potrząsnął smutno głową. – Nawet ich szczególne dary zanikają. –Jakie dary? – zapytała Gemma, choć domyślała się już, o co chodzi. –Wiedzieli pewne rzeczy – odparł Arden. – Jeżeli któryś z nich coś zobaczył, wkrótce wszyscy w dolinie mogli to opisać, chociażby nawet ten, który to widział, nikomu o tym nie mówił. –Myślomowa? – zapytała Gemma. Arden spojrzał na nią zaintrygowany. –W głowie rozbrzmiewają bezgłośne słowa – wyjaśniła Gemma. – W taki sposób czarownicy porozumiewają się ze swoimi towarzyszami. –Nie – odparł gniewnie. – Nic takiego. – Jego twarz wykrzywiła się w grymasie, który wyraźniej niż słowa mówił: Co za bzdury pleciesz!
Gemma była zaskoczona. Oczekuje, bym uznała za fakt to, co mówi o Krisie i jego szczególnych zdolnościach, ale nie chce pogodzić się z myślą o magii istniejącej w moim świecie, pomyślała. Potem coś innego przyszło jej do głowy. –Czy Kris to przewidział? – zapytała. –Nie. Jest oszołomiony jak wszyscy oni – odpowiedział Arden. – Niektórzy ludzie zwrócili się nawet przeciwko niemu, ponieważ ich nie ostrzegł. – W jego słowach słychać było gorycz. –Chociaż miał rację, co do jednej rzeczy – powiedziała Gemma. Arden spojrzał na nią. –Co masz na myśli? –Powiedział, że któregoś dnia zostaniesz przyjacielem doliny. Pomożesz im, kiedy będą tego potrzebowali. Ponury wyraz nie zniknął z twarzy Ardena. –Będę próbował – powiedział.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Po dwóch dniach powolnej, lecz wytrwałej podróży bezlitosna Diamentowa Pustynia ustąpiła miejsca łagodnie sfalowanemu stepowi, który w miarę jak posuwali się naprzód, stawał się coraz bardziej zielony. Mimo to Arden dalej nalegał, by odpoczywali podczas najupalniejszych godzin i jechali tylko rankami i wieczorami. Pod koniec trzeciego dnia przejechali przez kępę drzew, która rosła na najwyższym wzniesieniu łańcucha wzgórz i przed ich oczyma pojawił się najdziwniejszy i najpiękniejszy budynek, jaki Gemma kiedykolwiek widziała. Wielki gmach wznosił się na ogromną wysokość, a wdzięcznie wygięte przypory otaczały ostrołukowe bramy. Z jednej strony strzelała ku słońcu masywna wieża; kamienne zwieńczenie wydawało się częścią chmur i nieba. Wokół gmachu stały inne budynki, wszystkie zbudowane z tego samego jasnoszarego kamienia i wszystkie doskonale proporcjonalne. Gemmę tak oczarowała uroda gmachu, że minęło parę chwil, nim dostrzegła zapadnięte dachy i puste okna i zrozumiała, że jedynymi mieszkańcami są tu gawrony, które krążyły wokół wieży kracząc ochryple. Pełen wdzięku budynek był najwyraźniej bardzo stary; poczuła, jak tężeje w niej niepokój. Jak to mogło być? Te budynki zostały wzniesione całe stulecia temu i nie potrafiła powiedzieć, od ilu już lat leżały w ruinie. A jednak ziemia, na której się znajdowały, przed piętnastu laty jeszcze nawet nie istniała. Gemma oderwała oczy od budynków i odwróciła się do Ardena, napotykając jego wzrok. –Jest piękne, czyż nie? – powiedział. –Tak. –Ludzie nazywają to miejsce opactwem. Możemy zostać tu na noc. Bracia utrzymują małe schronisko dla podróżnych w zabudowaniach starej łaźni. –Bracia? –Ludzie, którzy poświęcili się bogom. Żyją tutaj, ponieważ pozwala im to czuć się bliższymi wiecznej prawdy. Gemma nie wiedziała, czy jego słowa brzmią sarkastycznie, czy serio. –Czy oni to zbudowali? – zapytała cicho. –Ich starożytni poprzednicy – odparł z naciskiem. – Te budynki liczą setki lat, Gemmo. –Sama to widzę. –Zatem przyznasz…
–Ten cały kraj musiał istnieć gdzieś indziej – przerwała mu Gemma – i Zniszczenie sprowadziło go tutaj. Arden wytrzeszczył na nią oczy. –Rzeczywiście jesteś z innego świata – powiedział. Gemma wybuchnęła śmiechem. –Byłam – stwierdziła. – Ale już nie jestem. Nie widzisz? –Widzę, że znowu byłaś zbyt długo na słońcu. –Mówię poważnie! – zawołała, lecz jej szeroki uśmiech temu przeczył. – Gdzie jest powiedziane, że dusza Ziemi może mieć tylko jeden sen? Ty byłeś w jednym, a ja w drugim. Zniszczenie tylko je połączyło. Była tak podniecona, że Arden roześmiał się. –To brzmi tak, jak gdyby dusza Ziemi była tak samo szalona jak ty – powiedział. – Stanowicie dobrą parę. –Nie mów tak – rzekła wstrząśnięta. –Nie wierzę w bogów ani w twoją duszę Ziemi – stwierdził. – Żadna istota tak potężna nie zepsułaby tak świata. – Mówił teraz poważnie. –To nie dusza Ziemi zepsuła wszystko – sprzeciwiła się Gemma. – Zrobił to c z ł o w i e k. –Nie wyłączaj z tego kobiet – odrzekł cierpko Arden. –Och, my pomagamy, kiedy nam pozwalacie – odparła Gemma z uśmiechem. –Czy kiedykolwiek byliśmy w stanie was powstrzymać? – Arden odwzajemnił jej uśmiech. – Nie odpowiadaj! – dodał szybko. – Chodźmy. Obojgu nam przydałby się spokojny nocny spoczynek i dach nad głową. Tak szybko zmienia nastroje, zadumała się Gemma. W jednej chwili jest zły, w drugiej się śmieje, a potem ogarnia go smutek. Nic dziwnego, że nigdzie nie może zagrzać miejsca. Trąciła Mischę, by ta ruszyła za Skowronkiem, a potem zaśmiała się cicho do siebie. Patrzcie, kto to mówi! Kiedy byli w połowie trawiastego zbocza, zabrzmiała muzyka śpiewających piasków. Zadźwięczała w uszach Gemmy melancholijnym pięknem i dziewczyna obróciła się w siodle, by rzucić okiem na drogę, którą przybyli. Mischa zatrzymała się, nie wiedząc, czego się od niej chce. Gwałtowne pragnienie przebudziło się w sercu Gemmy. Powinnam iść na południe. Dlaczego pozwalam temu mężczyźnie wlec się na północ?
Po raz pierwszy zwątpiła w swą decyzję. Kiedy Arden ją uratował, oboje uważali za rzecz naturalną, że pojedzie razem z nim. Lecz teraz, gdy kusząca melodia wypełniała pulsującym brzmieniem jej umysł, wiedziała, że jej przeznaczenie leżało na dalekim południu – i że im prędzej się tam dostanie, tym lepiej. Odwróciła się, ściągnęła cugle i poczuła na dłoni powstrzymującą ją rękę Ardena. –To tylko wiatr – powiedział. Gemma nie usłyszała błagalnej nuty w jego głosie. –Muszę iść – powiedziała, spoglądając znowu na południe. –To pochodzi z pieczar pod pustynią – ciągnął dalej z rozpaczą w głosie. – Wiatr dostaje się do nich i wywołuje różne drgania. Słyszałem to często, a niekiedy czułem. –To mnie wzywa. –To podstęp, Gemmo. –Nie! – Strzeliła oczyma wokół i spojrzała na niego wyzywająco. –Jeśli podążysz za tym dźwiękiem, umrzesz – powiedział spokojnie, choć w środku aż kipiał ze złości. – Nie czujesz się na tyle dobrze… –Nie rozumiesz – jęknęła. –Nie, nie rozumiem! – wrzasnął z błyszczącymi oczyma. – Jesteś głupia, dlaczego chcesz się zabić? –To nie są tylko śpiewające piaski – próbowała wyjaśnić. – To południe. Wszystko mnie tam prowadzi. Cała ta podróż… –…niemal już się dla ciebie skończyła – dokończył za nią Arden. – I nie pozwolę, by zdarzyło się to znowu. Pójdziesz ze mną, nawet gdybym musiał przywiązać cię do konia i poprowadzić. Patrzyli na siebie gniewnie, bez słowa, podczas gdy muzyka omywała ich falami, wznosząc się i opadając, przywołując i odtrącając. Gemma pierwsza opuściła oczy, wyczerpana kłótnią. –Pójdę z tobą – szepnęła. – Na razie. Arden skinął głową, a jego twarz złagodniała trochę. –Lecz któregoś dnia będę musiała pójść na południe – dodała. –Jeśli będziesz musiała – ustąpił, a z jego tonu wynikało, że przyszłość sama to
załatwi. Kiedy ruszyli dalej w dół zbocza, muzyka nagle umilkła, lecz tęsknota, jaką obudziła w sercu Gemmy, nie zniknęła. Nawet majestatyczne piękno opactwa nie mogło poprawić nastroju Gemmy. Zeskoczyli z siodeł i weszli między budynki, prowadząc za sobą konie. Główny gmach, widziany z bliska, wydawał się jeszcze bardziej niezwykły i Gemmie przyszło do głowy, że przy jego budowie wykorzystano magię. Największe budowle na jej ojczystej wyspie – miejskie mury, wieże – zostały zbudowane przed wiekami przez czarowników, wykorzystujących dawno utracone dla świata umiejętności, i wydawało się nieprawdopodobne, że ta ogromna budowla mogła być wzniesiona wysiłkiem samych ludzi. Umieszczone wysoko okna, ze smutnymi resztkami kolorowych szyb wciąż przylegającymi do ich wewnętrznych krawędzi, wskazywały swymi łukami w niebiosa. W czasach świetności musiało to być podobne do zaczarowanego pałacu, pomyślała z zachwytem Gemma. Szli dalej w milczeniu, a odgłos końskich kopyt tłumiła krótko przycięta, dobrze utrzymana trawa porastająca wewnętrzne dziedzińce. Minęli inne, mniejsze budynki, z których część stanowiły jedynie potrzaskane ściany, wszystkie jednak stwarzały wrażenie niezmienności i ciszy, jak gdyby spokój Opactwa pozostał nietknięty przez wstrząsy, których było świadkiem. Pomimo dręczącego ją niepokoju Gemma odczuła urok tego miejsca. Uspokoiło ją to trochę i zrozumiała, dlaczego bracia wciąż mieszkają wśród ruin. Dostrzegła sklepione piwnice, magazyny o grubych ścianach, wybrzuszony dach suszarni chmielu, długie budynki o prostej konstrukcji i wreszcie prostokątny gmach, którego dach był nieuszkodzony, a w oknach tkwiły szyby. Z wnętrza dochodził śpiew; słowa śpiewane uroczystym tonem do prostej, powtarzającej się melodii. Ten śpiew nie był pozbawiony mocy, ale nie miał w sobie nic z tajemniczości czy magii śpiewających piasków. Był zbyt ludzki, zbyt związany z ziemią, mimo że ze wszystkich sił starał się od niej oderwać. Arden zatrzymał się przed wejściem. –Co to jest? – szepnęła Gemma, wskazując do wnętrza budynku. –Śpiewają ku chwale bogów – odpowiedział. – Poczekamy, aż skończą. –Czy przyjmują wszystkich? Nawet… niewierzących? –Oni nie osądzają – odparł Arden. Uśmiechnął się. – I destylują naprawdę wspaniały likier. Kiedy pieśń dobiegła końca, Arden zapukał do drzwi. Otworzył je mężczyzna ubrany
w długą szatę takiego samego szarego koloru jak mury opactwa. –Chcielibyśmy przenocować – poprosił Arden. – Jeśli to możliwe. Mężczyzna skinął głową i gestem zaprosił ich do środka. Weszli do małej sali zastawionej stołami na kozłach i drewnianymi ławkami. Pojawili się inni mężczyźni, podobnie ubrani, i dwaj z nich wyszli, by zająć się końmi. Dwaj inni, młody i stary, poprowadzili gości korytarzami w przeciwnych kierunkach. Wszystko to szaro odziani mężczyźni zrobili bez jednego słowa. –Kiedy usłyszysz dzwon, wróć do sali – powiedział Arden Gemmie, gdy się rozdzielali. – Podadzą jedzenie. Gemma podążyła za starszym bratem, który wkrótce wprowadził ją do małej celi. Ściany nie były niczym przyozdobione, a okno znajdowało się zbyt wysoko, by mogła coś przez nie zobaczyć. Na drewnianym łóżku leżały równo rozesłane koce, a stół i proste krzesło stanowiły jedyne poza łóżkiem umeblowanie. –Dziękuję – powiedziała Gemma, odkładając swój mały tobołek. Mężczyzna skinął głową i uczynił ruch, jak gdyby chciał wyjść. – Czy jest tu gdzieś miejsce, gdzie mogłabym się umyć? – zapytała szybko, czując, że surowe otoczenie odbiera jej odwagę, i pragnąc przedłużyć kontakt z innym człowiekiem. Była pewna, że gdy ją pozostawi, zostanie zupełnie sama w tym skrzydle budynku. Zamiast odpowiedzi brat pokazał jej inne pomieszczenie, dalej w głębi korytarza. Wewnątrz znajdowała się ogromna kamienna wanna napełniona wodą, znad której unosiły się smugi pary. Potem mężczyzna odwrócił się, by wyjść, i tym razem Gemma nie zatrzymywała go. Umyła się szybko w letniej wodzie, a potem wróciła do swego pokoju, wsunęła się pod koce i leżała, patrząc w sufit. Co mam teraz robić?, zastanawiała się. Czy wolno jej wyjść i oglądać wszystko, co zechce, czy nie? Czy żaden z braci nic nie mówi? Nie chciała odpoczywać, bojąc się, że zaśnie i nie usłyszy dzwonu. Dlaczego rozdzielono ją z Ardenem? Sądziła, że zna odpowiedź na to pytanie, lecz tęskniła za jego obecnością… I przez cały czas coś innego, pogrzebanego głęboko w jej wnętrzu, protestowało przeciwko uwięzieniu. Dzwon wybawił ją od dalszych rozmyślań. Jego ociężały dźwięk był o wiele głośniejszy niż trzeba. Gemma pospieszyła do sali i nie zastawszy w niej nikogo, usiadła na jednej z ławek. Wkrótce pojawił się Arden, a za nim kilku braci. Przed gośćmi postawiono chleb, ser, coś w rodzaju owsianki i surowe, pocięte jarzyny, a potem bracia zajęli swe miejsca. Gemma zauważyła, że obok niej usiedli sami starsi mężczyźni. –Wszystko w porządku? – zapytał Arden.
Gemma, zrażona milczeniem braci, nie mając ochoty się odzywać, skinęła tylko głową. –Więc jedzmy. Po posiłku Arden przeprosił i podszedł do brata, który otworzył im drzwi. Pogrążyli się w krótkiej, prowadzonej szeptem rozmowie, podczas której obaj spoglądali na Gemmę. W jej umyśle zakiełkowało podejrzenie. Omawia pilnowanie mnie!, pomyślała. Więc nie będę mogła odejść. Wezbrało w niej oburzenie, ale równocześnie jakaś mała jej cząsteczka myślała inaczej. Ta mała cząstka pochłonęła całkowicie inne uczucie, to, które wprawiało ją w drżenie. Poczuła ulgę.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY O dziwo, Gemma spokojnie przespała tę noc, poddając się spokojowi otoczenia. Po raz pierwszy, odkąd opuściła swą ojczystą wyspę, śniła o niej, ale był to sen pocieszający, wolny od niepokoju i przeczucia nieszczęścia, które wypełniały ostatnie miesiące pobytu w domu. Kai coś do niej mówił, a jego chłopięca twarz była tak przystojna jak zawsze, jednak po przebudzeniu Gemma nie mogła sobie przypomnieć, co jej powiedział. Miała uczucie, jak gdyby czuwał nad nią z oddali, i gdy upewnił się, że wszystko z nią w porządku, wycofał się znowu. Przebudziła się uśmiechnięta. Słońce było już wysoko na niebie, kiedy ubrała się pospiesznie i wyjrzała z celi na korytarz. Czy muszę czekać na dzwon?, zastanawiała się. Problem ten rozwiązało pojawienie się Ardena, który stanął na progu sali i skinął na nią. Skromne śniadanie zjedli sami – bracia byli już od jakiegoś czasu na nogach – po czym przygotowali wierzchowce i ruszyli w dalszą drogę. Gdy pozostawili za sobą kokon milczenia, który spowijał opactwo, Gemma zapytała: –Czy oni nigdy nie rozmawiają? –Tylko z bogami – odparł Arden – i z odwiedzającymi ich, co jakiś czas kupcami i gośćmi, takimi jak ja. Przypuszczam, że bracia, którzy udają się do miasta, by, wymienić towary, otrzymują specjalne zezwolenie. –To było niesamowite – powiedziała Gemma i zadrżała. –Pasuje do nich – zauważył sucho Arden. Poszperał w jednej z toreb przy siodle Skowronka i wyłowił stamtąd małą zakorkowaną butelkę z wypalanej gliny. – I nie ma w tym nic niesamowitego. Spróbuj. – Wyjął zatyczkę i podał jej butelkę. Gemma powąchała ostrożnie, marszcząc nos pod wpływem zapachu, a potem przechyliła głowę, by łyknąć napitku. Niemal się zakrztusiła. Ognisty płyn zdawał się eksplodować w gardle i oczy Gemmy zaszkliły się. Szybko zwróciła butelkę Ardenowi, który również z niej pociągnął. –Dobre, prawda? –Powiem ci, kiedy odzyskam czucie w gardle – odparła ochryple Gemma. –Wypij jeszcze trochę. Twoje gardło wciąż będzie zdrętwiałe, ale wtedy nie będziesz już zwracała na to uwagi. – Arden wyszczerzył zęby, przewracając dziko oczyma. –Nie, dzięki ci – roześmiała się Gemma. – To zbyt wcześnie jak dla mnie. –Być może będziesz tego potrzebować. –Dlaczego?
–O zmierzchu dotrzemy do Wielkiego Nowego Portu. Trzeba trochę się napić, żeby przywyknąć – Arden łyknął ponownie. –Czy to mądre? – zapytała Gemma. –Och, tak – odparł Arden. – Nie zmusiłbym się chyba, by tam wjechać na trzeźwo. –To miejsce jest a ż t a k złe? –Wystarczy powiedzieć, że jest zupełnie inne niż opactwo – odparł Arden, znowu podnosząc butelkę do ust. Potem zawahał się, potrząsnął głową, zakorkował butelkę i wsunął ją do torby. – Bogowie – powiedział cicho. – Jesteś ze mną tylko parę dni i już potrafisz sprawić, że czuję się winny. Miasto Wielki Nowy Port rzeczywiście było inne niż wszystko, z czym Gemma spotkała się dotychczas na Południowym Kontynencie. Miało status stolicy regionu Kleve bardziej ze względów historycznych niż ekonomicznych czy geograficznych. Przed Zrównaniem było to ważne centrum handlowe, otoczone z trzech stron żyznymi ziemiami. Głęboka rzeka płynęła przez miasto, wpadając od północnej strony do oceanu. Teraz wszystko to uległo zmianie. Rzeka nie była już niczym więcej jak potokiem i tylko niewielki obszar na południe od miejskich murów mógł być uważany za dobre tereny rolnicze. Żywność musiano sprowadzać z większych, lepiej dających sobie radę miast, leżących na wschód i zachód wzdłuż nadbrzeżnej drogi. W głębi lądu po obu stronach rozciągała się pustynia. Arden utrzymywał, że nazwa miasta jest zupełnie niewłaściwa: tylko najbardziej zakłamani obywatele mogli nazywać je wielkim, chyba, że chodziło o obszary nędzy; z pewnością nie było nowe, chyba, że chodziło o najrozmaitsze nowe rodzaje rozpusty i nałogów i – od czasu Zrównania – nie było już nawet portem, leżało, bowiem o dwie mile od brzegu. Wiele lat panowania przyzwyczaiło miasto do władzy, lecz od czasu Zrównania niewiele można było znaleźć na poparcie jego przywódczych pretensji. W rezultacie, jak utrzymywał Arden, ludzie, którzy dzierżyli w swych rękach tę władzę, stali się przebiegli i złośliwi. Na szczycie hierarchii władzy Wielkiego Nowego Portu stał Zwierzchnik Miasta, który był również, zgodnie ze swymi oficjalnymi tytułami, Władcą Prowincji Kleve, Pierwszym Ministrem Handlu oraz Najwyższym Dowódcą Armii i Floty. –Nie byłbym zaskoczony, gdyby teraz utrzymywał też, że jest bezpośrednim potomkiem bogów – powiedział pogardliwie Arden. –Jak się nazywa? – zapytała Gemma, zastanawiając się, co też jej towarzysz pomyślałby o królewskich rodach jej ojczystych wysp. –Ostatni raz, kiedy o nim słyszałem, był to Hilger – odparł Arden. – Ale to było rok temu. Do tego czasu lorda Hilgera mógł już ktoś zastąpić.
–Zastąpić? W jaki sposób? –Teoretycznie Zwierzchnik jest wybierany, co trzy lata przez Gildię Kupiecką. W praktyce ta procedura jest często zbyt niewygodna, tak, więc skłonni są wybierać prostsze rozwiązania. – Arden przerwał. – Od czasu, kiedy rzeka wyschła, wciąż są w kłopotach – dodał radośnie. –Dlaczego? – zapytała Gemma, chociaż domyślała się już odpowiedzi. –Nie ma gdzie pozbywać się ciał – odparł. – Trudno przekonać ludzi, że jakiś zwierzchnik utopił się w potoku nie głębszym od kałuży. –Żartujesz, prawda? –Nie. Zwierzchnicy przychodzą i odchodzą. Tym, co pozostaje niezmienne, jest władza Gildii. Wkrótce zobaczysz to na własne oczy. Przepowiednia Ardena sprawdziła się, co do joty. Późnym popołudniem zobaczyli mury Wielkiego Nowego Portu. Zbudowane były z takiego samego szarego kamienia jak opactwo, ale Gemmie nigdy by to nie przyszło do głowy. Mury i wieże oblepione były zielonymi, czarnymi i brunatnymi plamami. Częściowo przesłaniało je również otaczające stolicę miasteczko walących się ruder, z którego nieustannie unosiły się dym i para. Arden i Gemma spotkali na drodze czterech konnych żołnierzy, których zbroje i ekwipunek lśniły w słońcu. Dowódca przyjrzał im się uważnie. –Jedziecie do miasta? – zapytał zimnym głosem. Gemma spodziewała się, że Arden odpowie tak swobodnie jak zwykle, lecz jego odpowiedź była spokojna i pełna szacunku. –Tak, kapitanie. Za twoim pozwoleniem. –Życzysz sobie eskorty? –Dzięki. Tak. Żołnierz skinął na swoich ludzi i ci ustawili się po obu stronach przybyszy, po czym ruszyli dalej dumnym krokiem. –Czy to naprawdę konieczne? – szepnęła Gemma. Arden skinął głową i przyłożył palec do ust. Ostatnia część drogi nie napawała otuchą. Nędzne drewniane chaty przy drodze cuchnęły skrajnym ubóstwem i beznadzieją. Kilku mieszkańców obserwowało przejeżdżających podróżnych płonącymi niechęcią oczyma. Nagie dzieci wybiegały na drogę z podniesionymi
błagalnie rękami, lecz matki natychmiast je odciągały. Żołnierze jechali w wyniosłym milczeniu, a ich nieskazitelne mundury i wypielęgnowane, lśniące wierzchowce kontrastowały ostro z odzianymi w łachmany ludźmi. Gemma rozglądała się wokół, przerażona nędzą, w jakiej żyli ci ludzie, i ponurą wrogością ich spojrzeń. Oczywista nierówność społeczna i szpetota tego miejsca wzbudzały w niej gniew i odrazę, lecz nie mogła powstrzymać westchnienia ulgi, kiedy w końcu dotarli do bram miasta. Kiedy się zatrzymali, kapitan zwrócił się do Ardena i wyciągnął dłoń. Towarzysz Gemmy bez słowa wyjął z torby cztery monety i podał je kapitanowi. Kapitan nie poruszył się, tylko strzelił oczyma ku Gemmie, a jego usta wykrzywił nikły, okrutny uśmiech. Arden dał mu jeszcze cztery monety, po czym dowódca zawrócił konia i odjechał bez słowa, a żołnierze podążyli za swym przywódcą. –Ceny poszły w górę – mruknął Arden. Gemma usłyszała w jego słowach ledwo powstrzymywaną furię i pomyślała: Nienawidzi tego. Był to kolejny dowód – jeśli w ogóle takiego potrzebowała – jak wiele znaczy dla niego dolina. –Nie zsiadaj z konia – polecił Arden. – Pozwól mi porozmawiać. – Zeskoczył z kulbaki i zastukał w drewniane wrota. Ktoś odsunął wąską klapkę i z wewnątrz przyjrzała im się anonimowa para oczu. Po chwili brama została otwarta i Arden wprowadził do środka konie, a potem pomógł Gemmie zsiąść z siodła. Gdy wrota zamknęły się za nimi, pojawił się następny żołnierz. Jego mundur nie był tak ozdobny jak mundury kawalerzystów, lecz odznaka przedstawiała takie samo godło: zrównoważoną wagę. Gemmie cisnęły się na usta pytania, lecz nie odezwała się. –Tędy. – To był rozkaz. Gemma podążyła za Ardenem przez półmrok korytarza i wkroczyła do nagiego, oświetlonego lampą pokoju wewnątrz miejskich murów. Żołnierz usiadł przy stole i skinął na nich, by stanęli przed nim. Biorąc kawałek papieru i pióro w swe grube palce odezwał się nie podnosząc wzroku: –Imię? –Arden. –Twoje rodzinne miasto? –Manesty. –Cel twojej wizyty? –Prośba do Zwierzchnika.
Żołnierz chrząknął. Kiedy podniósł wzrok, z jego twarzy można było łatwo odczytać, co myśli. Lepiej daj sobie spokój, bo za wiele żądasz. –Lord Lunkett jest człowiekiem bardzo zajętym. Lepiej, żeby twoja… prośba była ważna. Głupotą z twojej strony byłoby zawracać mu głowę drobnostkami. –Życie i śmierć to nie drobnostki – odparł spokojnie Arden. – Słyszałem, że Lord jest prawym człowiekiem. Proszę tylko o sprawiedliwość. –Zwierzchnik rzeczywiście jest ojcem sprawiedliwości – powiedział złowieszczym tonem żołnierz. – W jaki sposób zamierzasz się utrzymywać podczas pobytu w mieście? – ciągnął dalej, spoglądając na Gemmę. –Mam pieniądze – powiedział pewnym tonem Arden. –Manesty musi prosperować lepiej, niż mi się wydawało – zauważył żołnierz. – Zatem nie zamierzasz handlować ani pracować? –Nie. Żołnierz znowu spojrzał na Gemmę, tym razem obrzucając całą jej postać długim, taksującym spojrzeniem. –A to, kto? –Moja żona – odparł natychmiast Arden. – Gemma. –Nie wygląda zbyt dobrze. –Jest w ciąży. Podróż ją zmęczyła. Gemmę ogarnęło zakłopotanie i wściekłość, ale opanowała się z wysiłkiem i nic nie powiedziała. –Jasne – żołnierz przestał interesować się Gemmą i spojrzał znowu na papiery leżące na stole. Napisał jeszcze kilka słów, a potem powiedział: – Muszę mieć dowód, że masz dość pieniędzy, by opłacić swoją wizytę tutaj. – Stuknął w blat stołu. – Kwatery i żywność w mieście nie są tanie, szczególnie, jeśli je się za troje – wyszczerzył zęby. Arden wytrząsnął zawartość torby na stół. Krótkie, grube palce odsunęły na bok kilka monet. –To chyba wystarczy. Gdy Arden wkładał do torby resztę pieniędzy, żołnierz podstemplował wypełnione formularze i jeden z nich podał Ardenowi. –Zezwolenie na trzydniowy pobyt. Jeśli chciałbyś zostać dłużej, musisz tu wrócić. – Machnął ręką, by wyszli.
Arden ujął Gemmę za ramię i pospiesznie wyprowadził na zewnątrz. Następna moneta zmieniła właściciela, gdy odbierali konie od strażnika. Prowadząc wierzchowce weszli do Wielkiego Nowego Portu i znaleźli się w świecie pogrążonej w półmroku krzątaniny, egzotycznych zapachów i oszałamiającej rozmaitości dźwięków. Kręty labirynt uliczek wkrótce całkowicie zdezorientował Gemmę, lecz Arden prowadził pewnie, dając jej znaki, by się nie odzywała. Gdy znaleźli się już dobrze poza zasięgiem głosu z wartowni, Arden niespodziewanie odrzucił głowę do tyłu, podniósł w górę zaciśnięte pięści i ryknął w niebo. –Aaarrrgh! – Jego twarz wykrzywiła się straszliwie, a potem, równie szybko, przybrała normalny wyraz, po czym Arden uśmiechnął się do Gemmy, która przyglądała mu się szeroko otwartymi oczyma. –Potrzebowałem tego – zauważył z zadowoleniem w głosie. –Nic dziwnego, że nienawidzisz tego miejsca – powiedziała. – Czy wszyscy tutaj są tak zepsuci? –Och, nie – odpowiedział. – Większość jeszcze bardziej. –Czy pokazałeś mu wszystkie pieniądze? – zapytała z niepokojem Gemma. – Wydaje mi się, że niewiele zostało. –Oczywiście, że nie – odparł Arden. – On również był tego całkowicie świadom, ale spełnialiśmy pewien rytuał. –Czy przedstawienie mnie jako swojej żony również było częścią rytuału? –Gdybym tego nie zrobił, prawdopodobnie zaproponowałby mi kupno ciebie. Gemma oniemiała. –Nie byłbym pierwszym mężczyzną, który sprzedałby tutaj swoją żonę – ciągnął Arden. – Ciąża obniża twoją wartość i zapewnia ci większe bezpieczeństwo. –Dziękuję ci – powiedziała niewyraźnie. –Nie zawracaj sobie tym głowy – odparł, po czym dodał poważnie: – Na razie bardzo ułatwiłoby to naszą sprawę, gdybyś rzeczywiście grała rolę mojej żony. Dasz sobie radę? Tam poradziłaś sobie doskonale. –Mogłeś mnie ostrzec – powiedziała z wymówką Gemma. – Dobrze, że mam niejakie doświadczenie w ukrywaniu swych uczuć. –Myślałem, że mi ufasz – powiedział szczerze, rozrzucając szeroko ramiona. Gemma nie dała się udobruchać.
–Musiałam – stwierdziła. – Ty znasz to miasto, ja nie. Wiele razy tutaj bywałeś? –Tylko tyle, ile to było konieczne. Może cztery albo pięć. –Kim są ci ludzie zza murów? –Tymi, którzy mają zbyt mało pieniędzy, by dostać się do miasta albo przeżyć, gdy już znajdą się wewnątrz. Ofiary systemu, można powiedzieć. –Nic dziwnego, że przyglądali nam się w ten sposób – Gemma zadrżała na samo wspomnienie. – Zaczynam podzielać twoje zdanie, co do tego miejsca. –Miałem rację również, co do Hilgera – powiedział Arden. – Nie przetrwał długo. –Czy znasz tego Lorda Lunketta? –Tylko ze słyszenia. –I? –Określmy to tak… gdyby znalazł się bezbronny w bagnie pełnym krokodyli, to współczułbym krokodylom. Gemma nie miała pojęcia, co to są krokodyle, ale dobrze zrozumiała sens wypowiedzi Ardena. –Czy trzy dni wystarczą, by go przekonać? Arden roześmiał się. –Nie ma na to żadnych szans! Mało prawdopodobne, abyśmy w ogóle zobaczyli potężnego Zwierzchnika. Gdybyśmy jakimś cudem przedostali się w końcu przez labirynt chroniących go urzędników i żołnierzy, zajęłoby to przynajmniej miesiąc. –Zatem jak…? –Zezwolenie na trzydniowy pobyt to tylko formalność. Jeśli złapie nas patrol, to oczywiście nas wyrzucą, ale to mało prawdopodobne. I nikt nie oczekuje, byśmy wrócili do wartowni. –Ale… –Jeśli, przed czym niech nas bogowie strzegą, zechcemy pozostać, miasto będzie tolerować nas tak długo, jak długo będziemy użyteczni. Potem… –Jak sobie z tym wszystkim radzisz? – zapytała Gemma, zupełnie otumaniona i przybita.
–Myślę o tym, że j e ś l i nam się uda, wówczas cel aż nadto uświęci środki – powiedział otwarcie. – Zwrócimy się do Gildii Dworskiej o posłuchanie. Przy odrobinie szczęścia może uda nam się coś zdziałać. – Oczy Ardena nie odbijały nadziei brzmiącej w jego słowach, ale wciąż jeszcze się uśmiechał. – W drogę. Chodźmy i poszukajmy jakiejś kwatery, na którą przez pierwsze dwie noce nie będziemy musieli wydać wszystkiego, co posiadamy. –Jeśli zabraknie ci pieniędzy, zawsze możesz sprzedać swoją żonę – zauważyła Gemma. Arden zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. –Najpierw musiałbym cię trochę utuczyć – powiedział.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Początkowo Gemma była zadowolona grając wyznaczoną jej przez Ardena rolę i spędzając większość czasu w wynajętym pokoju zajazdu. Jako chora i ciężarna żona spotkała się z sympatią i troską ze strony kobiet służebnych; w rezultacie jadła dobrze, mnóstwo spała – w jednym z dwóch pojedynczych łóżek, małżeńskie obowiązki, bowiem nie obejmowały dzielenia łoża z “mężem” – i zaczęła odzyskiwać swe poprzednie wyśmienite zdrowie. Tymczasem Arden podejmował tajemnicze przedsięwzięcia mające na celu uzyskanie poparcia w sprawie doliny. Było oczywiste, że to, co musi robić, jest mu wstrętne; nie chciał rozmawiać o poczynionych krokach nawet z Gemmą. Udało jej się z niego wyciągnąć tylko tyle, że nawiązał kontakty z pewnymi ludźmi, nakłaniając ich, by skontaktowali go z następnymi, ci zaś z kolejnymi w hierarchii i tak dalej. Była to powolna, żmudna robota i szacunek Gemmy dla towarzysza wzrósł jeszcze, gdy przekonała się, jak jest wytrwały. Przeważnie jednak czas, który im pozostał, spędzali razem na beztroskich zajęciach – rozmowie, czytaniu, grach, a niekiedy ośmielali się wyjść na krótki spacer lub wychylić szklankę wina w pokoju bawialnym zajazdu. Gemma wiedziała, że Arden, który śmiał się i żartował z nią przy takich okazjach, jest prawdziwym człowiekiem, i rozumiała, że te chwile są mu konieczne, by zachować rozsądek i móc nadal zajmować się swą sprawą. I czuła niejasno, że jej obecność mu pomaga. Jednak po kilku dniach stwierdziła, że takie bierne wsparcie zaczyna ją nużyć; wraz ze zdrowiem powrócił znany jej niepokój. Pragnienie, by znowu być w ruchu, oraz przedłużające się uwięzienie wkrótce zaczęły ją nużyć. Naciskała Ardena, by zabierał ją ze sobą, chciała mu pomagać, lecz on wzbraniał się twierdząc, że już wkrótce jego starania popchną sprawę naprzód. Wówczas, jak twierdził, wszystko będzie mogła zobaczyć na własne oczy. Nie zadowalało to Gemmy, lecz rozbrojona widocznymi staraniami Ardena, by utrzymać ją w dobrym humorze, nie robiła nic więcej w tym kierunku. Bezczynność w końcu stała się nie do zniesienia, więc w ciągu dnia Gemma zaczęła wymykać się sama, by zwiedzać miasto. Zajazd znajdował się w samym sercu zatłoczonej dzielnicy handlowej, gdzie zawsze było mnóstwo rzeczy do zobaczenia. Wozy i karety płynęły nieustanną strugą wzdłuż brukowanych ulic, w sklepach i na straganach leżały wszelkiego rodzaju towary, a gorące powietrze wczesnej jesieni było gęste od okrzyków sprzedawców i niezwykłej różnorodności zapachów. Wonne korzenie, jarzyny i owoce, świeży chleb, ludzki pot, koński nawóz, perfumy, gnijące odpadki i jakieś inne, niedające się zidentyfikować substancje nasycały powietrze swymi zapachami. Gemma mogła się jedynie domyślać ciemnych interesów, które najwyraźniej kwitły w bocznych uliczkach. Choć jedna rzecz nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Najwyższą władzą były tutaj pieniądze. Mając je można było domagać się niemal wszystkiego, zaspokajać niemal wszystkie pragnienia i żądze. Bez nich człowiek znaczył mniej niż szczur z rynsztoków i Gemma zaczęła się martwić o stan funduszy Ardena. Jej obecność musiała być ciężarem i była pewna, że wiele pieniędzy
poszło na łapówki. Co się stanie, jeśli zabraknie mu pieniędzy, nim o sprawie doliny usłyszą tam gdzie trzeba? Gemma stopniowo poznała okolice wokół zajazdu i nabrała odwagi. Każdego dnia zapuszczała się coraz dalej i w ten sposób poznała część z mnóstwa różnorodnych twarzy, które Wielki Nowy Port prezentował światu. Rzeczywiście było to miasto skrajności. Część domów była tak brudna i zniszczona, że w porównaniu z nimi rudery za murami wydawały się niemal pociągające. Małe nagie dzieci bawiły się wśród tej nędzy i spoglądały na Gemmę dużymi oczyma, które potem nawiedzały ją w snach. W jednej z takich dzielnic nędzy natknęła się na coś, co początkowo wzięła za niezwykłą w takim miejscu otwartą przestrzeń, lecz zbliżywszy się, stanęła bez ruchu, nie wierząc własnym oczom. Miała przed sobą ogromny dół, szeroki na setki kroków, pełen zwalonych na kupę wszelkiego rodzaju odpadków – pozornie nieskończona perspektywa miejskiego wysypiska. Było to jak koszmarna wizja innego świata. Odór, który wraz z kłębami dymu i pary unosił się znad dołu, wywracał żołądek. Lecz tym, co sprawiło, że Gemma wytrzeszczyła z przerażeniem oczy, był widok ludzi poruszających się wolno w jamie, gramolących się w dół i w górę po jej zboczach, przebierających resztki. Gdzieniegdzie tlił się ogień i, gdy się tak przyglądała, w oddali eksplodowała mała hałda, strzelając płomieniami i rozrzucając wokół odpadki. Kilku łachmaniarzy odbiegło od miejsca wybuchu, lecz po paru chwilach powoli zawróciło. –Lepiej nie stawać zbyt blisko, panienko – odezwał się przy niej jakiś głos. Obejrzała się i zobaczyła starego mężczyznę, ubranego w brudne szmaty, z jednym okiem przesłoniętym bielmem. Uśmiechnął się do niej bezzębnymi ustami i dodał: – Latem i jesienią wybucha dość często. –Co oni robią? – szepnęła Gemma. –Szukają czegoś dobrego. Wszystkiego, co mogą sprzedać. Metalu. Jedzenia. –Jedzenia? – wykrzyknęła. – Tam? –To lepsze niż śmierć z głodu – odparł starzec, lecz Gemma nie usłyszała, co powiedział. Odwróciła się i uciekła, usiłując nie zwymiotować. –Dobrze robisz! – zawołał starzec, śledząc ją zdrowym okiem. – Nie chciałabyś przecież pobrudzić sobie swych ślicznych szatek! – Splunął za nią i rozkaszlał się. Jak gdyby dla kontrastu, kolejna wycieczka zawiodła ją do dzielnicy, w której szerokie aleje biegły wśród parków, a wspaniałe rezydencje otaczały barwne ogrody. Powietrze tutaj było świeże, lecz wciąż pozostawał Gemmie w ustach nieprzyjemny posmak. Bogactwo zdawało się aż nieprzyzwoite po tym, co widziała gdzie indziej, i najwyraźniej chroniono je zazdrośnie. Ze stróżówek przyglądali się jej podejrzliwie uzbrojeni strażnicy, a z jednej zawołano: –Ruszaj stąd! Nie chcemy tutaj takich jak ty!
Uciekła stamtąd, wzburzona i zawstydzona. Pragnęła porozmawiać o swych doświadczeniach z Ardenem, lecz on był przekonany, że Gemma pozostaje w zajeździe, i byłby zły, gdyby się dowiedział, że jest inaczej. Właśnie, kiedy doszła do wniosku, że Nowy Port niczym już nie potrafi jej zaskoczyć ani oburzyć, zetknęła się z jeszcze jedną charakterystyczną cechą miasta. Odkrycia tego o mało nie przypłaciła życiem. Przebywali w mieście już od dziesięciu dni i Arden był coraz bardziej i bardziej znużony, lecz kiedy wychodził tego ranka, Gemma widziała, że cały aż kipiał podnieceniem. Może dzisiaj, pomyślała, kiedy zamknęły się za nim drzwi. A potem: Mogę pójść za nim. Przez parę chwil chęć przygody rywalizowała ze zdrowym rozsądkiem, lecz gdy już myśl ta się pojawiła, Gemma nie była w stanie się jej pozbyć. Zbiegła po schodach i wypadła na ulicę, wspominając dziecięce zabawy w zamkach, które były jej domem całe życie temu. Arden skręcał właśnie w jakąś uliczkę i Gemma podążyła żwawo za nim, zadowolona, że mimo wczesnej pory wokół kłębią się już tłumy. Zerknąwszy zza rogu, zobaczyła go kroczącego zdecydowanie zaułkiem. Starając się zanadto nie zbliżać, ruszyła za nim. Tak była skoncentrowana na śledzeniu swej ofiary, że wpadła na kilka osób, przepraszając z roztargnieniem i ściągając na siebie wiele zaintrygowanych i zdumionych spojrzeń. Wszystko szło dobrze do czasu, gdy Arden trzymał się głównych arterii, lecz wkrótce dotarł do nieznanej Gemmie dzielnicy, prawdziwego labiryntu wąskich uliczek i alejek. Nie mogła mieć go cały czas na oku, gdyż skręcał i zawracał, musiała, więc się zbliżyć i wyglądać ostrożnie zza każdego rogu. Arden prowadził ją coraz głębiej i głębiej w ten labirynt; kilka razy myślała, że już go zgubiła. W końcu stało się to, co musiało się stać. Gemma zerknęła w aleję, w którą, jak się jej zdawało, skręcił Arden i okazało się, że jest to pusta, ślepa uliczka. Gorączkowe przeszukanie okolicznych zaułków nic nie dało i dopiero wówczas Gemma uświadomiła sobie, w jak kłopotliwym znalazła się położeniu. Po prostu zabłądziła. Już samo to wystarczyłoby, by ją przestraszyć, lecz oprócz tego jej wyostrzona zniknięciem Ardena świadomość zaczęła odnotowywać inne niepokojące fakty. Wokół nie było ludzi; prawdę powiedziawszy, od czasu, kiedy straciła Ardena z oczu, nie dostrzegła nikogo. Ten niezwykły spokój krył w sobie groźbę. Alejki były niewiarygodnie wąskie, a niektóre tak ciasne, że chcąc się minąć dwoje ludzi musiałoby zwrócić się do siebie bokiem. Dwupiętrowe budynki napierały na nią, zdając się łączyć w górze i niemal całkowicie przesłaniając niebo. Niektóre nie miały okien na parterze, co nadawało im pusty i nieludzki wygląd. A uliczki były zdumiewająco czyste, w przeciwieństwie do tego, co widziała gdzie indziej. Nawet najbogatsze dzielnice nie mogły poszczycić się taką nieskazitelną czystością. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy mieszkańcy zniknęli z tej części miasta,
pozostawiając ją czystą, lecz martwą. Serce Gemmy zaczęło walić. Nie bądź głupia!, rozkazała sobie. Myśl rozsądnie! Próbowała wrócić po własnych śladach, idąc wolno i odnotowując w pamięci charakterystyczne cechy każdego zakrętu, na wypadek gdyby musiała zawrócić. Wkrótce jednak wszystkie te bezosobowe uliczki i przejścia zaczęły wyglądać tak samo i Gemma straciła nadzieję, że kiedykolwiek się stąd wydostanie. Kolejna uliczka skończyła się ślepą ścianą i kiedy Gemma zawróciła, ogarnął ją strach na widok trzech milczących mężczyzn, którzy zagrodzili jej drogę. Najniższy, stojący pośrodku grupy, cały ubrany był na biało i Gemma spostrzegła od razu, że materiał jego szat jest kosztowny i delikatny. Ręce i twarz miał niezwykle blade, lecz najbardziej uderzały jego oczy. Okrywały je ujęte w metalową ramkę dwa szklane krążki, które sprawiały, że jego bladoniebieskie oczy zdawały się dwukrotnie większe od oczu innych ludzi. Spoglądał niczym sowa na Gemmę z wyraźnym zainteresowaniem. Dwaj wyżsi mężczyźni w porównaniu z nim sprawiali wrażenie pospolitych i pstrokatych. Stali z założonymi ramionami, na lekko rozstawionych nogach, jak gdyby oczekując poleceń. Blady mężczyzna odezwał się obleśnym głosem: –To teren prywatny. Czy mogę się dowiedzieć, co cię tu sprowadza? –Przepraszam… – wyjąkała Gemma. – Zabłądziłam. Jeden z wysokich mężczyzn szepnął kącikiem ust: –Rudowłosa, szefie. –Widzę. Dziękuję ci, Ziv. – Cichy głos ociekał pogardą. Najwyraźniej podjąwszy decyzję, powiedział: – Bierzcie ją – i odwrócił się, gdy jego strażnicy wystąpili naprzód. –Dokąd mnie zabieracie? – zapytała szybko Gemma ostrym z nagłego strachu głosem. – Nie możecie tego zrobić. Mały mężczyzna odwrócił się do niej. –Przeciwnie – powiedział z zimnym uśmiechem. – To tutaj nic nie mogę zrobić. Powiedziawszy to odwrócił się na pięcie i odszedł. Gemma poniechała jakiejkolwiek myśli o oporze, kiedy dwaj krzepcy mężczyźni pochwycili i unieruchomili jej ramiona. Mogli złamać ją na pół jak gałązkę. Zabrano ją do jednego z anonimowych domów i zaprowadzono do pokoju na górze. Był bogato przystrojony jedwabnymi draperiami rozwieszonymi na drewnianych boazeriach, a na podłodze leżał ciemnoczerwony dywan. Stało tu wielkie łoże z
baldachimem i koronkowymi zasłonami, stół z zydlem oraz dwa duże, wygodne krzesła. W oknie tkwiły kraty. Porywacze Gemmy odwrócili się, by wyjść. –Czekajcie! – krzyknęła. – Czego ode mnie chcecie? – Lecz blady mężczyzna już odszedł, a jego słudzy tylko wyszczerzyli zęby. Drzwi zamknęły się i Gemma słysząc szczęk zasuwanych rygli, zapragnęła, by ten dzień nigdy nie był zaświtał.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Po jakiejś godzinie pobytu w cichym domu Gemma przestała spodziewać się w każdej chwili powrotu porywaczy. Wiedziała, że walenie w drzwi lub wołanie przez okno nie przyda się na nic w tej wyludnionej dzielnicy i zamiast tego zbadała pomieszczenie. Nie widziała tak wspaniałego wyposażenia od czasów swego dzieciństwa, lecz ten wystrój, w którym dominowała czerwień, miał w sobie coś chorobliwego. Nie ulegało wątpliwości, że obecnie nikt tutaj nie mieszka, a jednak miejsce to zaprojektowano w specyficznym guście. Znajdowało się tam wiele przedmiotów, które w razie potrzeby można było wykorzystać jako broń – waza, zydel – ale dla Gemmy stanowiło to tylko potwierdzenie tego, jak bardzo pewni siebie czuli się jej strażnicy. Zakończywszy badania zrobiła jedyną rzecz, która jej pozostała. Usiadła i czekała. Późnym popołudniem tego dnia Arden wrócił do zajazdu w nastroju zdecydowanym, lecz złagodzonym szczyptą radości. Jego wysiłki wreszcie zaczęły przynosić owoce. Wbiegł po schodach po dwa stopnie naraz i wpadł do pokoju, by podzielić się z Gemmą dobrymi wieściami. Widząc, że jej nie ma, pomyślał zrazu, że jest gdzieś w zajeździe i rozmawia ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Potem jednak ogarnął go niepokój i gniew, gdy się dowiedział, że Gemma często sama wychodzi na spacery. Dziewczęta służebne nie widziały w tym nic złego, lecz zwróciły uwagę, że nigdy przedtem nie była poza domem tak długo jak teraz. Żadna z nich nie miała pojęcia, dokąd Gemma mogła pójść. Arden pomyślał, że wie. –Nałóż to. – Komplet rzeczy z cienkiego materiału w różnych odcieniach czerwieni spadł na podołek Gemmy. Muskularny mężczyzna, który je przyniósł, był to Ziv. – Lepiej miej to na sobie, gdy przyjdzie tu Mendle – dodał. – Szef nie lubi nieposłuszeństwa. – Wycofał się, ponownie ryglując drzwi. Gemma spojrzała z niechęcią na szaty. Uszyte z czystego jedwabiu, były delikatniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek widziała w życiu, lecz krótka spódnica, skąpa bluzka i cieniutka bielizna ledwie by ją okryły. Zadrżała, wspominając to, co Arden opowiadał o mieście, a jej umysł wzbraniał się przed wyciągnięciem wniosków, jakie nasuwały ostatnie wydarzenia. Przebrała się niechętnie, z przyjemnością czując delikatną pieszczotę jedwabiu na skórze i równocześnie gardząc sobą za to. Czuła strach i zażenowanie. I co teraz?, pomyślała. Aż podskoczyła, kiedy znowu usłyszała szczęk odsuwanych rygli. Wstała, gromadząc siły, by stawić czoło temu, co miało nadejść, gotowa walczyć, jeśli zajdzie konieczność. Do pokoju wszedł Mendle, wciąż ubrany na biało; w ręku trzymał mały
czarny woreczek, który położył na zydlu. Ziv przekroczył próg i stanął na straży, tuż przy wejściu. –Cieszę się, że postanowiłaś współpracować – powiedział Mendle przymilnym tonem. Powiększone szkłami oczy spojrzały na nią z aprobatą. –Czego chcesz? – zapytała Gemma tak napastliwie, jak tylko potrafiła. Mendle uśmiechnął się, odsłaniając doskonale równe, białe zęby. –Widać, że nie tracisz ducha – powiedział. – To dobrze. Twój występ będzie tym lepszy. –Jaki występ? –Moja droga dziewczyno, jestem pewien, iż wiesz, że taka uroda jak twoja ma określoną wartość, szczególnie tutaj, gdzie większość kobiet ma ciemniejszą cerę. A rude włosy to również cenny rarytas. – Nie spuszczał z niej badawczego spojrzenia zimnych oczu, jak gdyby oceniał towar. Gemma uświadomiła sobie z drżeniem, że tak właśnie jest. – W tym mieście żyje wielu dobrze urodzonych mężczyzn, którzy cenią piękne kobiety – ciągnął dalej Mendle. – To mój zawodowy obowiązek – i przyjemność – móc zaspokoić ich najbardziej wygórowane żądania. Palce Gemmy wpiły się w materiał bluzki. Proszę, niech mnie to nie spotka!, pomyślała z rozpaczą. –Ci dobrze urodzeni mężczyźni dysponują oczywiście znacznymi środkami – mówił dalej – i mogą wybierać spośród wielu pięknych rzeczy, które im się oferuje. Stąd te śliczne szatki, które masz na sobie. Chcę, aby w pełni zdawali sobie sprawę z tego, ile warto za ciebie zapłacić. –Zapłacić za mnie? – Strach sprawił, że głos Gemmy zabrzmiał piskliwie. – Masz zamiar mnie sprzedać?! –Ależ oczywiście… –Nie możesz tego zrobić! Ty… – Zrobiła krok naprzód, z twarzą wykrzywioną furią. Ziv sprężył się i Gemma stanęła zrezygnowana. –Masz szczęście, moja droga – mówił dalej Mendle, zupełnie nie zwracając na to uwagi. – Dziś w nocy odbędzie się licytacja. Z twoją urodą wkrótce znajdziesz się w jednym z najbardziej luksusowych domostw w mieście, gdzie nie będzie ci brakowało niczego. –Z wyjątkiem wolności. Z wyjątkiem godności – splunęła.
–Drobnostki bez znaczenia – odparł spokojnie. – Czym jest wolność, jeśli nieustannie cierpisz? Czy godność warta jest głodowania? – W jego głosie brzmiała wyraźna groźba, lecz Gemma nie zauważyła tego, zanadto rozgniewana. –Ty bękarcie! – syknęła. Mendle roześmiał się. –Kocham takie pochlebstwa – zauważył. –Nie zapomniałeś o czymś? – zapytała już spokojniej. – Mówisz, że mój “występ” na tej zboczonej licytacji będzie ważny. Dobrze, po występie, jaki dam, będziesz szczęśliwy, jeśli uda ci się podarować mnie komuś. – Mówiła to z rozpaczą, bliska histerii, lecz wciąż starając się nad sobą panować. – Potrzebujesz mojej współpracy. Twoi dobrze urodzeni mężczyźni nie zapłacą za zepsuty towar – a ty będziesz musiał połamać wszystkie kości w moim ciele, zanim zgodzę się być niewolnicą. –No, no, moja droga. Niewolnica to takie brzydkie słowo. – Łagodnie strofujący ton Mendle’a doprowadzał Gemmę do szału. –Nie tak brzydkie jak handlarz niewolników! – krzyknęła. – Nie chcę mieć nic wspólnego z twoimi obrzydliwymi machinacjami! Uśmiech Mendle’a nadal był niezmącony. –Och, sądzę, że zechcesz – powiedział, rozwiązując woreczek i wydobywając z niego małą szklaną butelkę. Gemma spojrzała na nią podejrzliwie i nowe obawy zalęgły się w jej sercu. –Mam nadzieję, że nie będziesz robiła z tym trudności – powiedział z przekonaniem. – Zachowujmy się jak ludzie cywilizowani. –Cywilizowani?! – zawołała z niedowierzaniem Gemma. –Nie chciałbym widzieć, że jesteś traktowana źle w jakikolwiek sposób – dodał i tym razem groźba w jego głosie zmroziła Gemmie krew w żyłach. Odkorkował butelkę i podał jej. – Wypij to – powiedział. –Co to jest? –Coś, co pozwoli ci się odprężyć, poczuć bardziej swobodnie. Gemma powąchała ostrożnie. Zapach bezbarwnego płynu od razu wydał się jej znajomy i znowu usłyszała głos Ardena. Nasiona smoczego kwiecia wywołują żywe sny i halucynacje. Niektórzy ludzie wykorzystują je właśnie po to. Odruchowo trąciła butelkę, która rozbiła się o ścianę; ściekający po boazerii płyn
wypełnił pokój cierpkim zapachem. Na chwilę twarz Mendle’a utraciła swój cywilizowany spokój. –To było głupie – powiedział, ledwo utrzymując głos na wodzy. – I bardzo kosztowne. – Sięgnął do woreczka i wyjął z niego jeszcze jedną butelkę. – I było to również zupełnie bezcelowe. Dla Zima i jego znajomków to nic trudnego zmusić cię, żebyś to przełknęła. Nawet gdybyś tego nie zrobiła, istnieją inne, bardziej nieprzyjemne metody. Miałem nadzieję, że będziesz rozsądna. Gemma spojrzała na Ziva, który uśmiechnął się brzydko. –No i? – zapytał Mendle. Gemma wyciągnęła wolno rękę i wzięła od niego butelkę z narkotykiem. Poradzę sobie z tym, przekonywała sama siebie. Zrobiłam tak już przedtem. Potrafię znowu. Nie była pewna, czy wierzy w to czy nie, lecz odetchnąwszy głęboko, odchyliła głowę i przełknęła nieco płynu. –Do dna – polecił Mendle. Gemma spełniła rozkaz. Blady uśmiech mężczyzny nigdy nie ogarniał jego zimnych niebieskich oczu. –Uprzątnij ten bałagan – rozkazał Zivowi, a potem odwrócił się z powrotem do Gemmy. – Jeszcze jedna, ostatnia rzecz, moja droga. Proszę, nie próbuj uciekać. Ziv został wyznaczony do pilnowania ciebie i byłby to wielki pech dla was obojga, gdybyś nie pojawiła się na licytacji. Na razie, moja droga. Do wieczora. Gemma przyglądała mu się, gdy wychodził z pokoju. Czym trzyma w szachu Ziva i pozostałych?, zastanowiła się. Ten potwór w mgnieniu oka mógłby zrobić z niego miazgę. Znowu spojrzała na Ziva i odrzuciła myśl, by odwołać się do lepszych stron jego natury. Podniósł się, trzymając w jednej olbrzymiej dłoni pozbierane odłamki szkła. –Jeśli sprawisz mi jakiś kłopot, to połamię ci wszystkie kości – obiecał. – A to nie będzie nawet połowa tego, co ci zrobię. – Wyszedł z pokoju nie mówiąc już ani słowa więcej i Gemma znowu usłyszała szczęk zasuwanych rygli. Teraz jej najpilniejszą troską było zbadanie skutków, jakie narkotyk wywołał w jej organizmie. Odniosła wrażenie, że jak dotąd, nic się nie zmieniło. Ile mam czasu?, zastanowiła się. Arden nie mógł tego zrozumieć. Konie były na miejscu. Gemma nie miała pieniędzy, by kupić lub wynająć inne konie, a nie sprawiała na nim wrażenia typowego koniokrada. A nawet jej szalone pragnienie, by ruszyć na południe, nie potrwałoby chyba długo, gdyby musiała iść pieszo? Przeklęta kobieta!, klął w duchu Arden.
Dlaczego teraz? Właśnie, kiedy mam tak mało czasu? Wyruszył, by skontaktować się ze znajomymi, starymi i nowymi, i by się dowiedzieć, czy nie pomogliby mu raz jeszcze. Gemma spoglądała na pokój przez mgłę; czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Z jej ciała wysączyła się ostatnia kropla woli, a oczy nie chciały widzieć ostro. Przyszedł mężczyzna w bieli i wydał jej polecenia, powtarzając je wciąż i wciąż bez końca. Gemma niczego nie mogła zrozumieć, ale po jakimś czasie wyszedł, sprawiając wrażenie zadowolonego. Tuż przed opuszczeniem pokoju strzelił palcami przed jej twarzą. Znowu zrobiła się czujna, a jej wzrok odzyskał zwykłą ostrość, ale nie mogła przypomnieć sobie nic z tego, co jej powiedział. Powrócił Ziv, niosąc tacę z jedzeniem. Postawił ją na stole i spojrzał na Gemmę; z ulgą zobaczył, że teraz już jest spokojna. Narkotyk najwyraźniej zaczął działać. –Jedz, jeśli masz ochotę – powiedział, a z jego tonu wynikało, że jest mu obojętne, czy to zrobi czy nie. Wyszedł, jeszcze raz ryglując drzwi. Gemma nie miała apetytu, ale wzięła szklankę z czerwonym winem, która stała obok talerzy. Łyknęła trochę, a potem zastanowiła się, czy jest to mądre w chwili najintensywniejszego działania narkotyku ze smoczego kwiecia. Argumenty kłębiły jej się w głowie, lecz skupiła się na myśli, która wydawała się najprostsza i najbardziej praktyczna. Jedna szklanka wina z pewnością nie zrobi większej różnicy. Może nawet rozcieńczy narkotyk. Poza tym przez cały dzień nic nie piła. Spojrzała na ciemny płyn. Lubisz czerwień, prawda, Mendle?, pomyślała. A może jest to ulubiony kolor któregoś z twoich klientów? Rozbawiona, pomimo sytuacji, w jakiej się znalazła, wypiła wino. Te same praktyczne powody kazały jej również zjeść posiłek. Jadła machinalnie, nie czując żadnego smaku. Przez cały ten czas analizowała zachodzące w niej zmiany. Mózg funkcjonował teraz na kilku odmiennych poziomach, co powinno być dezorientujące, lecz nabrała wprawy w śledzeniu – bezpośrednio, wyraźnie i z osobna – każdego wątku swoich myśli. Miała świadomość, że jej gniew zniknął, a myśl o mającej nadejść nocy już nie napełniała jej przerażeniem; czuła niejasno, że nie powinno tak być. Jednak uczucie to było zbyt przyjemne, by je porzucić. Prawie, że z niecierpliwością oczekiwała swego “występu”; podczas gdy równocześnie jakiś cichy, odległy głos mówił jej rzeczy, których nie chciała wiedzieć. Zdolność ruchów mam niezakłóconą, pomyślała i udowodniła to odstawiając szklankę dokładnie na mokry krążek, jaki pozostawiła na tacy. Wstała i niemal fiknęła koziołka, zatrzymując się przy łóżku. Opadła na nie ze śmiechem; mogła dać prawdziwe przedstawienie! W tym ubraniu nie ma gdzie ukryć broni, nie dawał jej spokoju cichy głos. Broń? Dlaczego powinna mieć broń? Pamiętaj o drodze na licytację, poinstruowało surowo drugie ja.
Jednak inna część jej umysłu śniła na jawie o przeszłości, przyszłości, tworząc plątaninę czasów, która wydawała się całkiem logiczna. Migały przed nią uśmiechnięte twarze: Arden, Zana, Keran, jej dawno zmarły ojciec, jakiś żołnierz, stary mężczyzna z jednym zdrowym okiem, Mendle, inni, których nie rozpoznała, Kai. Kai. Kai nie uśmiechał się. Jego zielone oczy były szeroko otwarte; nie wiedziała, czy ze strachu, czy z gniewu. Dlaczego nie jesteś szczęśliwy?, zapytała błagalnym tonem, a lodowate palce zacisnęły się na jej sercu. Czuła się urażona jego deprymującą obecnością. A potem zniknął, zastąpiony przez innych, i na usta Gemmy powrócił uśmiech. Leżała na wznak spoglądając na baldachim nad łóżkiem, niespodziewanie urzeczona wyhaftowanym na nim wzorem przedstawiającym dwa oplatające się węże. Co one robią? Walczą? Dokazują? Kochają się? Gemma zachichotała i wężo-smoki zaczęły się poruszać. Błysnęły żółte ślepia, łuska zalśniła, z nozdrzy trysnęły płomienie. Zamknęła oczy, nagle czując zawrót głowy i mdłości. Zamieszanie w jej głowie z wolna ucichło i Gemma ostrożnie podniosła powieki; węże znieruchomiały, każdy z nich wyszyty był wyraźnie, lecz nie poruszał się. A gdzieś pod tym wszystkim poruszyły się nieznane myśli, zaczęły się łączyć w coś dziwnego i żywego, w coś, czego nie mogła uchwycić. Wyczuwała możliwości tego czegoś, lecz nie moc. Czekaj.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Gemma czekała, kiedy po nią przyszli; jakiś szósty zmysł powiedział jej, że zbliża się północ. Stała pośrodku pokoju skąpana w łagodnym świetle lampy, kiedy drzwi się otwarły. Mendle spojrzał na nią z aprobatą. –Jak róża – powiedział. – Czerwona róża. Gemma uśmiechnęła się. Bez swych szklanych oczu byłby całkowicie bezradny, zauważył cichy głos. –Pozwól, że cię odprowadzimy – powiedział Mendle. Gemma wystąpiła naprzód i ujęła oferowane jej ramię, doceniając jego uprzejmość. Inna, mała i bezsilna, cząstka jej umysłu gotowała się z wściekłości na zakłamanie człowieka, który zamknął ją, ubrał jak ulicznicę, a teraz traktuje jak członka rodziny królewskiej. Gdy dotarła do niej niezamierzona ironia tej myśli, wybuchnęła śmiechem. Mendle spojrzał na nią, kiedy szli korytarzem, mając Ziva o krok za sobą. –Cieszę się, widząc cię w dobrym nastroju – powiedział. Obok niego szło kilka Gemm i wszystkie one rozważyły to, co powiedział. Odpowiedź była zlepkiem wniosków, do jakich doszły. –Czy mam jakiś inny wybór? Cieszę się, że postanowiłeś odprowadzić mnie osobiście. –To czysta przyjemność – odparł. – Ostatecznie jesteś moją główną atrakcją. –Ja? – Gemma równocześnie czuła się pochlebiona, oszołomiona i oburzona, lecz tylko zaskoczenie ukazało się na jej twarzy. – Nie wiem, co mam robić. Musisz mi pokazać. –Nikt nie może cię tego nauczyć – powiedział. – A najmniej ja. Sam nie jestem piękny. To jest coś naturalnego. Ci, którzy to posiadają – tak jak ty – nie potrzebują żadnych nauk. Wystarczy być sobą. Wszyscy mężczyźni, którzy potrafią patrzeć, poznają i docenią twoją prawdziwą wartość. I zapłacą ci za nią, pomyślała cynicznie Gemma. Równocześnie zaś powiedziała: –Jakie miłe słowa. I tak też myślała. Nie potrafię nawet zgodzić się sama ze sobą. Roześmiała się i Mendle jej zawtórował, lecz gdzieś za parawanem wesołości Gemma dokonała ważnego odkrycia. Powrócił jej gniew. Co to oznacza? Skutki nalewki ze smoczego kwiecia nie mogły zniknąć tak szybko. Czy też jest w stanie przynajmniej je kontrolować? Albo zmieniło się w niej coś innego? Myśli wirowały w głowie,
wysyłając wieści, których nie potrafiła zrozumieć. To wszystko bzdury, uznała, odsuwając je od siebie. Niech pomyślę! Zmusiła się, by na zewnątrz pozostać szczęśliwą i spokojną, gdy szli dalej wzdłuż pozornie niekończących się korytarzy. Nie istniał nawet cień nadziei, by kiedykolwiek zapamiętała tę trasę, droga, bowiem kręciła i zawracała, biegła w górę i w dół, przez budynki i pod ziemią. To jego królestwo, pomyślała Gemma. Tutaj może robić wszystko. Powrócił strach. W końcu doszli do prostych, na biało pomalowanych drzwi. –Zaczekasz tutaj – powiedział Mendle takim tonem, że zabrzmiało to jak przywilej. – Ziv pokaże ci drogę, kiedy zostaniesz wezwana. Gemma pozwoliła, by doszło do głosu jej uległe ja. Skinęła głową i uśmiechnęła się, gdy Ziv wprowadzał ją do środka. Pięć innych branek siedziało na drewnianych krzesłach, każda ze strażnikiem za sobą. Kobiety odwróciły się by spojrzeć na nowo przybyłych; ich twarze wyrażały sympatię, lecz prawie żadnego zaciekawienia. Sprawiły, że Gemma poczuła się niedobrze. Mężczyźni, wszyscy rozmiarów Ziva, przyglądali jej się inaczej. W ich spojrzeniach zmieszane były w różnych proporcjach uraza, pogarda, żądza i zawiść. Nie spodziewaj się tu żadnej pomocy, szepnął cichy głos. Usiadła na ostatnim wolnym krześle, a Ziv stanął u jej boku. Nikt się nie odzywał. W oddali zabrzmiał gong i jedna z kobiet wstała i wyszła z pokoju, a za nią podążył jej opiekun. Uśmiech kobiety nie zdradzał żadnych uczuć. Czy one wszystkie są odurzone narkotykiem?, zastanowiła się Gemma. Jedną po drugiej wzywano pozostałe kobiety, aż wraz z Gemmą pozostała tylko jedna dziewczyna. Była drobna i ciemnoskóra, o wiele młodsza niż pozostałe. Miała śliczną twarz o czystej, nieskazitelnej skórze i wielkich, brązowych oczach, lecz jej uśmiech był sztuczny, a spojrzenie martwe. Gong zahuczał jeszcze raz i opiekun odprowadził dziewczynę. –Co się teraz dzieje? – zapytała Gemma. Przez chwilę Ziv wydawał się zaskoczony, a potem wyszczerzył zęby. –Chcesz zobaczyć? – zapytał. – Więc chodźmy. Możesz przyglądać się z boku. Gdy wstała, czarna chmura bezsensu zawirowała znowu w jej głowie. Ziv przyjrzał się jej uważnie. –Czujesz się dobrze? – zapytał. –Tak. – Nie. Nie wiem. – Mam wrażenie, że jestem daleko stąd.
Roześmiał się, a w jego oczach błysnęło okrucieństwo. –To nie potrwa długo – powiedział. – Kiedy nadejdzie ranek, będziesz wiedziała dokładnie, gdzie jesteś. – Otworzył drzwi. – Teraz chodź albo ominie cię cała zabawa. Poszli jeszcze jednym korytarzem w stronę szumu wielu głosów, okrzyków i brzęku szkła. Ziv zatrzymał się i Gemma spostrzegła, że znajduje się za kulisami jasno oświetlonej sceny, na której przy mównicy stał Mendle. Obok niego stała spokojnie ostatnia dziewczyna. Mendle nawoływał niewidoczną publiczność, by zwróciła uwagę na jej wspaniały wygląd, zdrowie i wdzięk, wymieniając jej uzdolnienia w sztuce kochania i umiejętności kucharskie. Te przedostatnie wzbudziły chyba największe zainteresowanie, sądząc po tym, jak wzmógł się gwar. Gemma spłonęła rumieńcem za nie obie, lecz dziewczyna wydawała się spokojna i Gemma uświadomiła sobie z przerażeniem, że to ona jest następna w kolejce. Mendle odwrócił się do dziewczyny. –Wspaniale, Elizo, co jeszcze możesz powiedzieć o sobie tym panom? Jestem pewien, że będziesz bardziej wymowna niż ja. – Uśmiechnął się zachęcająco, a jego powiększone szkłami oczy błysnęły w światłach sceny. Eliza mrugnęła, a potem zaczęła mówić. –Jestem młoda, ale nie bez doświadczenia. – Słowa wydobywały się z niej, jak gdyby były wyuczone na pamięć, co brzmiało jak powtarzany bez końca występ pozbawionej talentu aktorki. Z pewnością wiedzą, że to nieprawda, pomyślała Gemma, gdy Eliza mówiła dalej monotonnym głosem. Może nie chcą tego wiedzieć. Nowa myśl przyszła jej do głowy, jeszcze bardziej przyprawiająca o mdłości niż poprzednia. Może wcale nie jest to im potrzebne. Jeśli jest znarkotyzowana i współpracuje… Umysł Gemmy stronił od obrazów, które sam stworzył, od myśli, że ktoś mógł być utrzymywany w takim stanie ciągle. Zrobi wszystko, żeby uniknąć takiego losu. Wszystko? Odwróciła się, by spojrzeć na Ziva. To poruszenie wtrąciło chwiejne spirale czarnego wirowania z powrotem w jej świadomość i jęknęła, z całych sił starając się w nich nie pogrążyć. Jej strażnik zajęty był tym, co działo się na scenie i niczego nie zauważył. Oczy Ziva błyszczały podnieceniem, a po twarzy spływał pot. –Teraz właśnie zaczyna się prawdziwa zabawa – powiedział cicho. Gemma odwróciła się wolno, by spojrzeć na scenę. Eliza przestała mówić, wyczerpawszy intymne szczegóły swych talentów. –Panowie – oznajmił Mendle. – Nie będziemy dłużej marnować waszego cennego czasu. Zaczniemy teraz licytację.
Wśród publiczności rozległo się kilka okrzyków rozczarowania; lecz szybko zostały uciszone. –Czasami na początku licytuje części ich ubioru – wyjaśnił Ziv. Wydawał się zawiedziony. –Możemy zacząć od dwustu? – kontynuował Mendle. – Dziękuję panu. Początkowo licytacja toczyła się żwawo, a za każdym razem, gdy jej tempo słabło, Mendle rzucał kolejne, lubieżne uwagi o powabach Elizy. Był zręcznym i przekonującym sprzedawcą. Kiedy w końcu krzyknął “Sprzedana!” i uderzył dłonią o mównicę, cena osiągnęła sześćset pięćdziesiąt pięć marek, więcej niż większość mężczyzn w Nowym Porcie zarobiłaby w ciągu pięciu lat. Strażnik Elizy odprowadził ją na drugą stronę sceny, by przekazać ją nowemu właścicielowi. Kiedy nadejdzie ranek, będziesz wiedziała dokładnie, gdzie jesteś, pomyślała Gemma i zadrżała. Gong zahuczał znowu, teraz o wiele głośniej. Ogień zapłonął w głębi oczu Gemmy. –W końcu doszliśmy do chwili, na którą wszyscy czekaliście – Mendle promieniał zadowoleniem. – To naprawdę niezwykłe zdarzenie, tak jak wara obiecałem, ponieważ dziś w nocy macie jedyną w swoim rodzaju okazję, jaka nigdy przedtem nie zdarzyła się na tym kontynencie. – Przerwał dla efektu. – Okazję nabycia białej wiedźmy z północnych wysp. Zaległa chwila ciszy, a potem rozległ się cichy pomruk zdziwienia; Mendle skupiał teraz na sobie całą ich uwagę. Ogień zapłonął, kłębiąc się dymem i płomieniami w jej umyśle. Mówi o mnie? –Jest piękna – mówił dalej licytator. – Biała cera, włosy z płomienia, a ciało… –Więc gdzie ona jest?! – zakrzyknął ożywiony głos, ochrypły od alkoholu. –Cierpliwości, panowie. Jak zobaczycie już wkrótce, posiada wszystkie fizyczne cechy, jakich może pragnąć każdy mężczyzna, ale to zaledwie dziesiąta część jej prawdziwej wartości. Gdyż zna tajemnice i dysponuje mocami, które przekraczają nawet moje zdolności opisu. Mężczyzna, który je okiełzna, zaprawdę będzie błogosławiony. Aż do dziś był to tylko mit. Tajemnice dawno zaginionych północnych wysp przedstawiali nam podróżnicy, lecz większość z nich byli to ludzie niepewni, szaleńcy, którzy zmarli lub uciekli od nas, zanim zdołaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej niż półprawd. Wiemy jednak, że ich boginie zstępują na ziemię w postaci promiennych kobiet, płomiennowłosych czarownic, które swą erotyczną biegłością potrafią unieść mężczyznę poza granice znanych doznań. Mendle bawił się doskonale, jak gdyby słowa same w sobie sprawiały mu przyjemność. Jego blada twarz błyszczała od potu, a oczy lśniły jaśniej niż lampy, które oświetlały go z góry i z dołu.
Umysł Gemmy poddał się blaskowi. Jak on może oczekiwać, że zastosuję się do tych bzdur, które mówi?, zastanawiała się, a potem przestała myśleć. –Panowie, przedstawiam wam północną różę! – Mendle rozwarł ramiona jak gdyby w geście powitania. –Idź! – ponaglił Ziv. – Nie dziw się niczemu. Pchnął ją, ale nie potrzebowała tego. Jej ciało poruszyło się z własnej woli. Nie mogła zrobić nic, by je okiełznać. Szła lekko, kołysząc biodrami, z uśmiechem na ustach; w jej wnętrzu panował zupełny zamęt. Ciemność uchwyciła Gemmę drapieżnie, pochłaniając ogień i pogrążając ją w wirujących głębinach szaleństwa. Jednak jej ciało pozostało marionetką, której sznurki trzymał Mendle. Jednak tylko maleńka cząstka pozostała czujna, obserwująca wszystko, ale nie mogła brać czynnego udziału w tym, co się działo. Jej pojawienie się na scenie widownia powitała pomrukiem, westchnieniami i pochwalnymi gwizdami. Za lampami sceny zobaczyła pogrążoną w przyćmionym świetle salę, grupki mężczyzn siedzących przy okrągłych, zastawionych butelkami stołach, i innych, stojących dalej w cieniu. Dym powiększał półmrok. Gemma dotarła do białego krzyża namalowanego na deskach i zatrzymała się bez zastanowienia. Odwróciła się twarzą do widowni i ukłoniła oficjalnie. Dlaczego to robię? Prostując się, rozwarła szeroko ramiona w dramatycznym geście i odrzuciła głowę do tyłu. Gdy to uczyniła, ze sceny wokół niej buchnęły płomienie, błękitne i zielone. Nie dziw się niczemu. Rozległy się okrzyki zaskoczenia, wrzaski. Potem płomienie zniknęły i Gemma opuściła ramiona, spoglądając na widownię pogrążoną w nagłej ciszy i bezruchu. Mroczne spirale wciąż poruszały się w jej głowie, przeplatając, łącząc, rozdzielając. Ucząc się. Iskierki światła zapłonęły w ciemności. To wszystko szachrajstwo!, pomyślała ze wściekłością Gemma. Z pewnością nie dadzą się nabrać na to oszustwo. Usłyszała jakiś głos i ze zgrozą uświadomiła sobie, że to ona sama mówi. –Widzieliście! – zawołała. – Kto chciałby zawładnąć tą mocą? Mężczyzna, który to zrobi, nie zapragnie już niczego więcej. Nie mówię tego! Skąd to się bierze? –Czarownica błaga o pana – oznajmił dramatycznie Mendle. Gdy powiedział te słowa, Gemma uklęknęła i skłoniła głowę do podłogi. Nienawidziła się za to samoponiżanie, ale jej ciało tańczyło do zupełnie innej muzyki. Powstała i ten ruch sprawił, że czarne wiry zakotłowały się w jej głowie jeszcze gwałtowniej. Kolorowe błyski rozdarły ciemność.
–Mów, Różo – polecił Mendle. – Powiedz tym czcigodnym gościom o swych talentach. – Zawahała się. Wie, co będę mówiła! Jej usta zaczęły rozchylać się jak kierowane własną wolą, a w maleńkiej części umysłu, wciąż zdolnej do racjonalnego myślenia, zagnieździła się wściekłość. Skąd wie? Lecz jej zdradziecki język został uciszony przez okrzyki z widowni. –Nie ma potrzeby. Niech się zacznie licytacja! Rozległ się zgodny chór poparcia. Byli niecierpliwi. Mendle pstryknął palcami i Gemma przestała odczuwać potrzebę mówienia. Licytator zmierzył oczyma tłum, a zadowolony uśmiech na jego twarzy mówił sam za siebie. –Doskonale – powiedział wolno, delektując się słowami. – Zaczniemy od… –Tysiąca! – zawołał jakiś głos z ukrytych w tyle sali zakamarków. Przez chwilę nawet Mendle wydawał się wstrząśnięty. Szepty zdumienia i niechęci obiegły salę, gdy ci bliżej sceny wyciągali szyje, by zobaczyć, kto rzucił taką horrendalną cenę. Mendle, w każdym calu zawodowiec, pierwszy przyszedł do siebie. –Dziękuję, panie – zawołał – ale z pewnością na tak wyjątkowy artykuł jest to cena ledwie wystarczająca. Czy słyszę jedenaście setek? – Rozległo się kilka szeptów, ale nie było dalszych przebić. – Różo, może zademonstrowałabyś… – znów mu przerwano. –Tysiąc sto! – zawołał nieśmiało jakiś głos. –Tysiąc dwieście! – Drugi, tubalny. –Tysiąc dwieście i pięćdziesiąt! – krzyknął pierwszy, tym razem pewniej. Mendle, nieopisanie szczęśliwy, wskazywał po kolei każdego z licytujących. Miał się właśnie odezwać, kiedy przerwał mu ten, który rozpoczął licytację. –Dwa tysiące! W sali znowu zapanowała cisza. Chciwość Mendle’a walczyła z jego wrodzoną smykałką do interesów. Rozsądek mówił mu, że jest to oferta zbyt dobra, by ją odrzucić. Ale być może szaleństwo, które ogarnęło jego gości, zaowocuje jeszcze większymi sumami? Chciwość zwyciężyła. –Mów, Różo – powiedział i jeszcze raz Gemma odczuła przymus mówienia… lecz tym razem było inaczej. W czasie trwania licytacji Gemma toczyła swoją własną bitwę. Po długim oporze w
końcu uległa czarnym wirom, zanurzając się w nie z ulgą, nie dbając o nic, porzucając swój umysł tak jak porzuciło ją jej własne ciało. Zatraciła się. I zwyciężyła. Po drugiej stronie ciemności, głęboko w jej splątanym labiryncie, jarzyło się światło. Wiedza. Zrozumienie. Coś przebudziło się w Gemmie i teraz żyło, gotowe przedostać się do zewnętrznego świata. Gemma czuła się skończoną całością, bardziej prawdziwą niż kiedykolwiek. Nie bała się już. Była bardzo, ale to bardzo zła. –Mendle ma rację – powiedziała spokojnym pewnym głosem. – Dwa tysiące to zbyt niska cena za mnie. – Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, jak Mendle drgnął, a potem dał znak komuś za kulisami. To nie to miałam powiedzieć. – Nie ma na mnie ceny – powiedziała z naciskiem. Ziv i dwaj inni słudzy wkroczyli na scenę, zmierzając ku niej szybkim krokiem. Gdy odwróciła się ku nim, stanęli w miejscu, wpatrując się w nią szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. Czarownica, którą stworzyli, była prawdziwa. –To wstrętne przedstawienie jest skończone! – krzyknęła Gemma, czując w sobie nową siłę. Jakie to proste, pomyślała. Dlaczego sama na to nie wpadłam? Mendle skoczył ku niej z mównicy, lecz odepchnęła go jedną ręką. Jego szklane oczy spadły i roztrzaskały się. –Skończone! – krzyknęła i uderzyła. Wszystkie lampy na scenie i ponad nią eksplodowały. Szkło rozprysło się na kawałki, z trzepotem zapadła ciemność, a potem światło powróciło, gdy oliwa buchnęła płomieniem. Prawdziwym płomieniem. Wokół Gemmy rozpętało się piekło. Salę ogarnęła panika, wszyscy pędzili w stronę wyjść. Strażnicy uciekli ze sceny, pozostawiając potykającego się, na pół ślepego i wykrzykującego plugawe słowa Mendle’a. Gemma przyglądała mu się przez chwilę, a potem przeszła, nietknięta, przez płomienie i zeszła ze sceny. Wkrótce znalazła wyjście na czystą, wąską uliczkę i ruszyła przed siebie zdecydowanym krokiem. Kai się mylił!, myślała z radością. Magia wciąż istnieje. I teraz wiem, jak ją znaleźć! Godzinę później była już w swoim pokoju w zajeździe.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Daleko na północy, w zupełnie innej sypialni, śpiący mężczyzna poruszył się niespokojnie. W ostatnich latach Kaia często męczyły dziwne sny; prześladowała go przeszłość i niektóre tragiczne wydarzenia przeżywał wciąż na nowo. W ciągu dnia był tym samym, pozornie szczęśliwym mężczyzną, którego cały dwór znał i kochał. Lecz w nocy znowu był czarownikiem, bez względu na to, jak bardzo starał się tego wyprzeć. Jego sny stały się jeszcze bardziej dręczące po ucieczce Gemmy, choć jej zniknięcie zaskoczyło go mniej niż innych, nawet niż jej brata, Kerana, który władał ich ojczystą wyspą. Gemma odkryła przynajmniej przed Kaiem odrobinę ze swych nadziei i pragnień – i może właśnie, dlatego jej ucieczka bolała go tym bardziej. Chociaż niekiedy się kłócili, był jej przyjacielem, najlepszym przyjacielem. Pożegnalny list, który pozostawiła, zaadresowany był do Kerana, nie do niego, lecz Kai wciąż jeszcze miał wyryte w mózgu każde z tych nieszczęsnych słów. Gemma i Kai sporo czasu spędzali razem i wielu uważało ich – niesłusznie – za kochanków. Mimo iż był od niej ponad dwukrotnie starszy, Kai wciąż miał przystojną twarz i gibkie ciało dwudziestolatka. W ciągu ostatnich dwudziestu lat czarownik nie zestarzał się i tym bardziej gardził sobą za to. Kiedy Gemma wyjechała, potraktował to jako kolejny dowód swej nieudolności i coraz więcej czasu spędzał samotnie, nie znajdując pociechy w nieustannym zachwycie, jaki wzbudzał u pięknych młodych kobiet, co tak go cieszyło dawnymi laty. Nic już w jego życiu nie miało żadnego sensu. I wciąż nawiedzały go nocne koszmary. Ale ten sen był inny… Ktoś zapukał do drzwi. Kai usiadł na łóżku. –Ile mam czasu? – Usłyszał w oddali cichy głos. Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Gemma. Jej blade ręce i nogi kontrastowały mocno z czarną, krótką tuniką. –Lubisz czerń, prawda, Kai? – Jej dłonie poruszyły się zwinnie, jak dłonie magika. – Nie ma gdzie ukryć broni w tym ubraniu – powiedziała wyciągając rękę, w której trzymała różę. Czerwoną różę. Przez chwilę roztoczyła się przed nim wizja dwóch splecionych węży. Obraz ten wydawał się bluźnierczy po tym symbolu miłości, który właśnie mu pokazała. –Dlaczego nie jesteś szczęśliwy? – zapytała. Chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Gemma roześmiała się, lecz w jej oczach zalśnił obcy błysk okrucieństwa.
–Cieszę się, że cię widzę – powiedział po prostu. –Cieszę się, że zdecydowałeś się mnie zobaczyć – odparła. –Jesteś… bardzo ważna dla mnie – powiedział, przeklinając się za to, że nie jest w stanie powiedzieć “kocham cię”. –Ja? – oczy Gemmy rozwarły się szeroko. – Nie wiem, co mam robić. Musisz mnie nauczyć. – Jej prośba ujęła Kaia za serce, lecz nadal nie potrafił odpowiedzieć. –Nikt nie może cię tego nauczyć. A najmniej ja. Nie znam magii. – Czuł się znużony. Powtarzał to już tyle razy przedtem. – Bądź sobą. Gemma zdawała się zmieszana. –To twoje królestwo – powiedziała. – To ty możesz tutaj wszystko. Ciemne wiry nocy zaczęły wypełniać pokój. Gemma rozejrzała się. –Tutaj nikt mi nie pomoże – stwierdziła. Kai zaczął drżeć w środku. Nie mógł się poruszyć. –Czujesz się dobrze? – zapytał z niepokojem. –Tak. Nie. Nie wiem. Mam wrażenie, że jestem daleko stąd – twarz Gemmy odzwierciedlała rozpaczliwy brak zdecydowania. Senna wizja zmieniła się. Teraz Gemma szła wśród świateł, a jej członki drżały, poruszając się nienaturalnie. –Dlaczego to robię? – zapytała błagalnym tonem. Potem jej twarz zmieniła się, stała się pusta, bez wyrazu. – Kto chciałby zawładnąć tą mocą? – zapytała monotonnym głosem. – Mężczyzna, który to zrobi, nie zapragnie już niczego więcej. Gemma znikła w ciemności, która wypełniła pokój. A potem iskry gwiazd przeszyły pustkę. –Mów, Gemmo! – zawołał Kai. Światło zalało pokój, a on poczuł nagły, przeraźliwy strach. Usiłował ją ochronić, powiedzieć jej prawdę, ale teraz była zbyt potężna. I wolna. –Nie jesteś w stanie mi pomóc – powiedziała. – To koniec. Wówczas poczuł, jak uchwyciła wiedzę, wiedzę, której się wypierał i przed którą ukrywał się od tak dawna. Nie posiadał mocy, by ją powstrzymać; zamiast tego jego słabość stała się darem, jego darem dla niej, jedyną rzeczą, którą mógł jej jeszcze
ofiarować. –Jakie to proste! – zawołała radośnie. – Dlaczego sama na to nie wpadłam? Niespodziewanie pokój pogrążył się w całkowitej ciemności, lecz tym razem była ona tak nieruchoma i cicha jak ciemność w grobie. Kaia ogarnęła panika. Był ślepy, samotny, bezradny. Porzuciła go. Zamierający głos powiedział: –Myliłeś się. Magia wciąż istnieje. I teraz… – Reszta zamarła w ciszy. Kai obudził się ze łzami w oczach. Były to łzy ze snu. Te, które popłynęły potem, były z jego serca.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Arden dotarł do zajazdu tuż przed świtem, kiedy niebo zaczynało szarzeć, co Gemma nazywała “wilczą porą”. Kiedy wszedł do pokoju, spała, wciąż ubrana w swój przykrótki czerwony kostium. Nikt w zajeździe nie wiedział, dokąd poszedł Arden, więc pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli pozostanie tam, gdzie jest. Po dwóch godzinach oczekiwania, kiedy jej podniosły nastrój pokonało zmęczenie, zasnęła. Przebudziła się, kiedy wszedł do pokoju, i spojrzała na niego rozespana z uśmiechem tryumfu na twarzy. Arden stał z rękami na biodrach tuż za progiem. Po jego twarzy przemknęły szybko ulga, gniew i zaciekawienie. –Gdzie byłaś? – Potrząsnął głową. – I skąd wzięłaś ten strój? –Nie podoba ci się? – zapytała złośliwie. –Bogowie – odparł – wyglądasz jak… wyglądasz naprawdę cudownie. – Podszedł do łóżka, podniósł Gemmę i przytulił mocno. Oddała mu uścisk, wzruszona okazanym przez niego uczuciem. Odsunęli się od siebie zakłopotani, Arden odezwał się pierwszy, łamiąc czar. –Musisz mi wiele wyjaśnić – powiedział surowo. –Więcej niż mógłbyś się domyślić – odparła. I opowiedziała mu swoją historię. Arden powstrzymał się od uwag niemal do samego końca, kiedy Gemma opowiedziała, jak doprowadziła licytację do końca. –To było tak, jak gdyby przez cały czas ktoś usiłował mi coś powiedzieć, a ja tego nie słyszałam… nie, to nie tak – zamyśliła się. – W każdym razie nagle zrozumiałam, że potrafię czarować! Ja! Roztrzaskałam wszystkie te lampy siłą mojego umysłu. –Och, daj spokój! – zawołał Arden. – Tylko nie powtarzaj znowu tych starych żartów. –To prawda. Przysięgam. Wszystkie wybuchły. –Może rzeczywiście wybuchły – powiedział Arden. – Wszystkie plotki, jakie słyszałem, mówią, że rzeczywiście się tam paliło, ale nie możesz oczekiwać ode mnie, bym uwierzył… –To prawda – powtórzyła Gemma. – Skupiłam się na nich i sprawiłam, że tak się stało. Nie wiemy nic o tak wielu rzeczach w naszych umysłach, które powinniśmy umieć wykorzystać. – Mówiła z absolutnym przekonaniem, lecz Arden pozostał sceptyczny. – Och, tak bardzo chciałabym ci to pokazać – powiedziała z
rozdrażnieniem. –Przecież możesz – powiedział spokojnie. – Spraw, żeby ta lampa wybuchła – wskazał lampę wiszącą na ścianie. –Nie mogę – odparła. – Od tego zapaliłby się pokój. –Zrób to – zażądał. –Nie. –Więc nie próbuj mi mówić… –Dobrze! – warknęła. – Tylko żebyś nie miał pretensji. Skupiła się, usiłując z całych sił przywołać uczucie, jakie ogarnęło ją wówczas na scenie, lecz wymykało się jej; ciemność nie objawiła żadnych tajemnic. Łzy przygnębienia napłynęły jej do oczu. –Nie mogę – powiedziała w końcu, niemal niedosłyszalnie. Arden objął ją ramieniem i odezwał się łagodnie i uspokajająco. –Gemmo, przeszłaś straszne rzeczy i jestem z ciebie dumny. Można się tylko zdumiewać nad twoją zdolnością wychodzenia cało nawet z najbardziej szaleńczych eskapad. Porwał cię najbardziej niebezpieczny człowiek w mieście, odurzył narkotykiem, zahipnotyzował i niemal sprzedał bogatemu szaleńcowi, a ty odeszłaś sobie stamtąd nietknięta. Czy to ci nie wystarcza? Nawet jeden na tysiąc nie potrafiłby dokonać tego, co ty zrobiłaś. –Dlaczego mi nie wierzysz? – zapytała żałośnie. –Prawdopodobnie zawiodły fajerwerki, które przygotowali, by klienci wzięli cię za czarownicę – odparł Arden. – Biorąc pod uwagę całe to świństwo, które miałaś we krwi, nic dziwnego, że wyobraziłaś sobie takie szalone rzeczy. –Nie… – zaczęła. –Dość tego – warknął zdenerwowany. – Przez całą noc byłem na nogach szukając cię i teraz muszę trochę odpocząć. Gemma nie odezwała się. Pokażę ci, pomyślała. Któregoś dnia. Lecz teraz jej uwagę zwróciło coś, co Arden powiedział wcześniej. Najbardziej niebezpieczny człowiek w mieście? –Kim jest Mendle? – zapytała. –Miejmy nadzieję, że był – odparł. – Podobno został paskudnie poparzony – nie wiadomo, czy żyje. Mam szczerą nadzieję, że nie. – Mendle jest dostawcą wyszukanych rozrywek dla bogaczy Wielkiego Nowego Portu – powiedział zjadliwie. –
Narkotyki, kobiety, przemoc, wszystkie występne rozrywki – to, co jest niezbędne do życia zdegenerowanym wyższym sferom. Być może Gildia rządzi miastem, ale to Mendle rządzi Gildią i nie ma takiego jej członka, który nie byłby u niego zadłużony. –Och – powiedziała Gemma, gdy zrozumiała znaczenie tego, co powiedział. –Rzeczywiście masz powody, żeby mówić “och” – stwierdził Arden. – Jeśli żyje, masz potężnego wroga, Gemmo. Musisz pozostać w ukryciu, dopóki stąd nie wyjedziemy. Gemma rozważyła to i wówczas coś jeszcze przyszło jej do głowy. –Zahipnotyzował mnie? –Wszystko na to wskazuje. Niektóre z jego słów wywoływały u ciebie określone reakcje. To właśnie, dlatego nie byłaś w stanie kontrolować swojego zachowania. –Mógł mi kazać zrobić wszystko – była przerażona. –Teraz nie musisz się już o to martwić – powiedział Arden. – Jesteś tutaj bezpieczna i wkrótce opuścimy to przeklęte miasto. Gemma spojrzała na niego pytająco. –Odbędzie się wstępne przesłuchanie, na którym zostanie przedstawiona sprawa doliny – powiedział, szczęśliwy, że może zakomunikować własne wieści. –Kiedy? –Jutro – odparł, a potem spojrzał na jaśniejące okno. – Dzisiaj – poprawił. – Wkrótce muszę stawić się przed komisją. Przesłuchanie przed komisją nie odbyło się ani tego dnia, ani następnego. Pożar w Białej Dzielnicy, jak nazywano okręg miasta, którym władał Mendle, pociągnął za sobą kilka ofiar, w tym ludzi mających wpływ na sprawy miasta. Jako że członkowie Gildii pełnili również funkcje sędziów Nowego Portu, cały system prawny miasta znalazł się w stanie pewnego chaosu, który pogłębiły jeszcze wydarzenia następnego dnia. Przed południem, kiedy Arden wraz z mnóstwem innych przygnębionych petentów usiłował się dowiedzieć czegoś w swej sprawie, miasto zaatakowały pożeracze nieba. Doniesienia o ich liczbie wahały się od sześciu do stu i gdy potężne ptaki z rykiem przelatywały po niebie, budynki pod nimi eksplodowały, waląc się w stosy dymiącego gruzu. Wybuchła panika i minął jakiś czas, nim milicja Gildii zdołała zapanować nad sytuacją. Do tego czasu szeroko rozprzestrzeniły się plotki, które za pożary winiły wszystko – od czarów po wybuch wulkanu. Większość z tych opowieści była oczywistą bzdurą, lecz jedna, uporczywie powtarzana, mówiła, że kilka
metalowych pożeraczy nieba wylądowało na równinie na południe od miasta, gdzie wyszła im na spotkanie grupa z Nowego Portu. W tej grupie znajdowała się nieznana osoba lub osoby w powozie. Potem pożeracze nieba odleciały. Nikt z tych, którzy mieli spotkać się z pożeraczami, nie został zidentyfikowany – przypuszczano, że nie wrócili do miasta; niektórzy nawet uważali, że zostali zabrani przez metalowe ptaki. Pośród wszystkich tych dzikich spekulacji jeden fakt był prawdziwy. Martwy czy żywy, Mendle nie przebywał już w Nowym Porcie. Trzy dni później Gildia przystosowała się do nowej sytuacji. Co do Lunketta, wykorzystał on zamieszanie do wzmocnienia swej władzy i pragnął ją zademonstrować. Aby wypróbować swoją pozycję i przywrócić choćby pozory normalności, rozkazał, by natychmiast wznowiono obrady komisji. Po długim oczekiwaniu Arden wreszcie miał pewność, że zostanie wysłuchany. Posiedzenie przy drzwiach otwartych miało rozpocząć się następnego dnia rano. Przez cały ten czas Gemma pozostawała w swoim pokoju. Arden myślał o przeprowadzce, ale postanowił tego nie robić – było bardzo mało prawdopodobne, aby w pełnej zamieszania ciemności ktokolwiek zauważył jej powrót do zajazdu, toteż uznał, że najbezpieczniej będzie, jeśli pozostaną na miejscu. Przestraszona i mająca tak wiele do przemyślenia Gemma pogodziła się z tym, lecz teraz pragnęła zobaczyć rozprawę i starała się nakłonić Ardena, by pozwolił jej sobie towarzyszyć. –Gdzie się odbędzie? –Na Stadionie. –Na otwartym powietrzu? To, dlatego nazywa się posiedzeniem przy otwartych drzwiach? –Niezupełnie – odparł Arden. – Nazywa się tak, dlatego, że mogą tam przyjść wszyscy, którzy chcą, i przedstawić swój własny osąd. –Nie wydaje się to zbyt praktyczne. –Taka jest tutaj tradycja. Wszyscy rywale mają szansę przemówić nie tylko do sędziów, ale także do tłumu. Tym sposobem, kiedy ludzie Gildii przyznają swoją procesową nagrodę zwycięzcy, stanie się to za publiczną aprobatą. –Chwileczkę – powiedziała Gemma. – Dlaczego używasz nazwy rywale? I co to jest nagroda procesowa? Czy to nie jest rozprawa sądowa? Ardena rozbawiło malujące się na jej twarzy zdumienie. –Oczywiście, że tak – powiedział. – Ale jest to tylko wstępne przesłuchanie, mające
stwierdzić, która sprawa ma być przedłożona Sądowi Gildii. Tylko tam możemy cokolwiek uzyskać – ale najpierw musimy zwyciężyć w rozprawie. –Co za system! – zawołała. –Są gorsze – odparł poważnie. –Ilu rywali tam będzie? –Trzech. –A co się stanie, jeśli przegramy? – zapytała cicho, uważając, by używać liczby mnogiej. –Wrócimy do domu – stwierdził zdecydowanie Arden. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. –A gdzie on jest? – zapytała. –Wszędzie, byle nie tutaj – odparł ze śmiechem. – Ale nie przegramy. Nie wierzysz we mnie? –Wiesz, że tak. Czy mogę pójść z tobą i wesprzeć cię duchowo? – zapytała szybko, wykorzystując jego dobry humor. Potrząsnął głową, lecz zanim zdołał się odezwać, Gemma ciągnęła dalej z pośpiechem: – Mogłabym przebrać się w męskie rzeczy, przykryć włosy tak, że nikt nie zdołałby ich zobaczyć, a nawet przyczernić skórę. Nikt nie będzie mnie szukał teraz, kiedy Mendle zniknął. Arden widział pragnienie w jej oczach. Ta kobieta jest szalona, pomyślał. Był w tym niemal podziw. Nadal milczał. –Proszę – dodała. –Zobaczymy, jak będziesz wyglądała w przebraniu – powiedział w końcu. – Potem zdecydujemy. – Urwał, a jej nagła radość przygasła, kiedy znów się odezwał. – Lecz cokolwiek byśmy postanowili, Gemmo, nie uważaj się za bezpieczną. Mendle być może odszedł, lecz ktoś inny zajmie jego miejsce. To zbyt dobra sposobność, by ją zaprzepaścić – dodał cynicznie. – A zbyt wielu ludzi wie o tobie i zdaje sobie sprawę, jak bardzo jesteś cenna. Połowa z nich uważa, że jesteś czarownicą. Była to wciąż drażliwa sprawa. Gemma ciągle żywiła przekonanie, że to magia doprowadziła do jej oswobodzenia, lecz Arden bynajmniej tak nie uważał. –Ale wiem, że ty tak nie sądzisz – powiedziała. –Nie – odparł lekkim tonem. – Ale przeżyłaś. Jeśli przebierzesz się wystarczająco dobrze, będziesz mogła być świadkiem mojego występu.
Gemma skrzywiła się słysząc to słowo, lecz zdecydowanie odsunęła od siebie wspomnienia. –Daj mi godzinę – powiedziała. –Dobrze. Wypiję parę szklanek wina i wrócę. Wyszedł z pokoju. Gemma nadsłuchiwała odgłosu jego kroków, kiedy schodził po schodach, a potem zabrała się do pracy. Arden wziął mały kufel piwa i usiadł za narożnym stołem, myśląc o tym, co powie na przesłuchaniu. W pustawym barze panowała cisza i Arden tak głęboko zatopił się w myślach, że nie zauważył, jak do jego stołu zbliżył się jakiś obcy. –Wyglądasz na podróżnika, panie. Czy mogę się przysiąść i zasięgnąć twojej opinii o pewnych dziwnych rzeczach, jakie widziałem? Arden, wciąż zamyślony, kiwnął głową z nieobecnym wyrazem twarzy. –Dziękuję, panie. Nazywam się Jordan. – Obcy wyciągnął rękę i Arden potrząsnął nią, po raz pierwszy przyglądając się uważnie przybyszowi. Mężczyzna był wysoki, szeroki w barach i ubrany w typowy strój podróżnika. Skórę miał tak ciemną, że niemal czarną, i krótkie, mocno kręcone włosy. –Ja jestem Arden. –Miłe spotkanie, Ardenie. Czy nie miałbyś ochoty na jeszcze jeden kufel? – Nie czekając na odpowiedź Jordan przywołał barmana i zamówił piwo dla nich obu. Odwracając się z powrotem do Ardena, powiedział: – Czy widziałeś zmiany, jakie zaszły w świecie? Arden nie wiedział, co odpowiedzieć na to pytanie, i zaczął się zastanawiać, czy nie dotrzymuje towarzystwa szaleńcowi. Oczy Jordana patrzyły intensywnie, ale nie wyglądał on na jakiegoś fanatyka. Arden milczał, ale to bynajmniej nie zmieszało jego towarzysza. –Widzę je od czasu Zrównania – ciągnął dalej – ale niewielu zwraca na nie jakąkolwiek uwagę. Na niczym już nie można polegać – nawet na samej Ziemi! I robi się coraz gorzej! –Co masz na myśli? – zapytał niechętnie Arden. Zaczynał już żałować tego spotkania i zastanawiał się, jak szybko mógłby przeprosić i odejść. –Na przykład pogodę – odparł Jordan. – Pory roku prawie nic już nie znaczą. Zapytaj rolników, oni wiedzą. Ot, choćby w zeszłym miesiącu widziałem gęsty zwał mgły
pośrodku pustyni. Moje konie nie chciały się nawet do tego zbliżyć. A poza tym są jeszcze oczywiście granice. Dlaczego jest tak, że widzimy kraj odmiennie, w zależności od tego, po której stronie się znajdujemy? –Żywioły… – zaczął Arden. –Tak – przerwał mu z ożywieniem Jordan. – Ludzie mówią, że płatają nam figle. Ale dlaczego? Po co? Ich liczba również wzrasta – widziałem miejsca, gdzie wyglądają niemal jak solidna błękitna ściana. Jordan mówił dalej w tym stylu przez jakiś czas, wymieniając osobliwości krajobrazu, światła i atmosfery, i utrzymując, że wszystko to widział na własne oczy. Stawiał wiele pytań, ale nie dawał swemu pojmanemu słuchaczowi żadnej szansy na odpowiedź. Arden nudził się coraz bardziej, słuchając monologu tylko jednym uchem i starając się znowu skierować swe myśli ku jutrzejszemu dniowi. W końcu uświadomił sobie, że nie tylko on słucha Jordana. Podnosząc wzrok znad kufla zobaczył młodego, szczupłego mężczyznę, którego smagła cera i proste, zniszczone ubranie mówiły o życiu na świeżym powietrzu. Spod skórzanej mycki sterczały kosmyki ciemnych włosów. Przemówił z szorstkim akcentem właściwym mieszkańcom wysokogórskich wiosek. –Wasza opowieść poruszyła mnie, panie. Czy mogę się dosiąść, by usłyszeć więcej? Jordan spojrzał na niego. –Oczywiście, oczywiście. Barman! Młody mężczyzna, który przedstawił się jako Pazia, usiadł przy nich i Arden odetchnął z ulgą. Teraz będzie mógł się stąd wynieść. Pazia okazał się słuchaczem o wiele uważniejszym i wkrótce już Jordan kierował większość swych uwag do niego. Przybyszowi udało się przerwać potok słów kilkoma pytaniami; interesował się zwłaszcza żywiołami i wzrastającą aktywnością pożeraczy nieba. Jordan oświadczył, że pożeracze są jeszcze jedną oznaką postępującego rozpadu świata. –Latały nad miastem kilka dni temu – powiedział Pazia. – Domy wybuchały. –Widzicie! – zawołał Jordan. – Cały świat popada w obłęd. –Doszły mnie jeszcze bardziej szalone opowieści – wtrącił Pazia. –Tak – powiedział Jordan. – Słyszałem… Ardenowi pękała głowa i nie był w stanie znieść już więcej. Zmusił się, by wstać, i powiedział: –Muszę już iść. Dziękuję za piwo, Jordanie.
–Nie odchodź – zwrócił się do niego Pazia prosząco. – To takie interesujące. –Muszę. Mam… mam się z kimś spotkać – odparł Arden, uświadamiając sobie, że to prawda. Godzina, o którą prosiła Gemma, musiała już minąć. – Żegnajcie. Tamci dwaj przyglądali mu się, kiedy wchodził po schodach. Szedł po dwa stopnie i pędem wpadł do pokoju. Był pusty. –Och, nie – jęknął. – Tylko znowu nie to. Obróciwszy się na pięcie miał właśnie zbiec po schodach, kiedy jakiś mężczyzna zagrodził mu drogę. Pazia położył mu rękę na piersi i pchnął go z powrotem do pokoju; sam wszedł za nim i zamknął drzwi. Zanim Arden zdołał zareagować, Pazia sięgnął ręką do góry i ściągnął nakrycie głowy. Pod spodem płonęły ogniste loki Gemmy. –Chciałam zostać i posłuchać! – powiedziała.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Kiedy Gemma przybyła na miejsce, Stadion był już zapełniony, a jasne, poranne słońce oświetlało barwną arenę. Arden przyznał, aczkolwiek z pewną niechęcią, że przebranie za “Pazia” było skuteczne, i musiał wyrazić zgodę na jej uczestnictwo w rozprawie. Budynki, otaczające plac, zbudowane były z jasno brązowego kamienia i osnuwała je aura ważności – to właśnie tutaj finalizowano większość transakcji Gildii. Chociaż Arden powiedział jej, czego ma się spodziewać, to jednak zrobiła na niej wrażenie monumentalna Rezydencja Sędziów, która zajmowała centralne miejsce po północnej stronie placu; ją również zbudowano z tego samego jasnego kamienia. Wznosiła się dostojnie nad areną, a przed nią, pośrodku, znajdowała się pojedyncza, kamienna ława, na której było dość miejsca, by mogło zasiąść tam siedmiu sędziów. Przed ławą stał kamienny stół i, po obu jego stronach, podwyższenia, z których petenci mogli zwracać się zarówno do sędziów powyżej, jak i tłumu poniżej. Po całych dniach uwięzienia Gemma upajała się wolnością, przepychając się przez tłum, pijana obrazami i dźwiękami. Wszelkiego rodzaju handlarze uliczni tłoczyli się wokół niej, a atmosfera pełna była wyczekiwania, niemal świąteczna; najwyraźniej publiczne rozprawy traktowano w Nowym Porcie jak coś w rodzaju uroczystości. Wrażenie to wzmogło się, kiedy zobaczyła kilku zawodowych graczy stawiających na wynik przesłuchania i przyjmujących zakłady od ożywionych widzów. Ich zajęcie wzbudziło w Gemmie niechęć, szczególnie, gdy dowiedziała się, że wiele wyżej stawiano na dwóch z pozostałych współzawodników niż na Ardena. Przyglądając się graczom, stwierdziła, że jest celem kilku podejrzliwych spojrzeń, oddaliła się, więc pospiesznie, by znaleźć dogodny punkt obserwacyjny. Potem kupiła ciastko z owocami od przechodzącego sprzedawcy i czekała, chrupiąc je w zadumie. Chciała, żeby Arden pozwolił jej porozmawiać dłużej z Jordanem. Zanim zdołała wrócić do sali barowej, czarnoskóry mężczyzna już wyszedł, przypuszczalnie w poszukiwaniu wdzięczniejszych słuchaczy. Jego opowieści w równym stopniu zaintrygowały, jak przestraszyły Gemmę; czuła, że dziwne zdarzenia, jakie opisał, wiążą się w jakiś sposób z jej pragnieniem odkrycia, co znajduje się na dalekim południu. Arden jednak nie podzielał jej przypuszczeń i upierał się, że Jordan jest po prostu jednym z wielu wariatów przebywających w tym przeklętym mieście. –Na przesłuchaniu usłyszysz prawdopodobnie więcej tych bzdur – powiedział. – Zwykle na czterech ludzi przypada przynajmniej jeden obłąkany. – Mimo nalegań nie chciał wyjaśnić tego bliżej; powiedział tylko, że potrzebuje czasu, by w spokoju pomyśleć i odpocząć. Gemma niechętnie uszanowała jego życzenie; sama od paru dobrych godzin nie była w stanie zasnąć. Teraz się dowiem, pomyślała, gdy tłum ucichł.
Herold odziany w oficjalny strój Gildii wkroczył na podium, a za nim dwóch służących niosących dużą metalową wagę. Postawili ją na kamiennym stole i wycofali się. Herold odezwał się czystym i majestatycznym głosem, lecz jego zachowanie wskazywało, że im prędzej ten nieistotny obrzęd się skończy, tym lepiej. –Zbliżcie się wy wszyscy, którzy chcecie zobaczyć sprawiedliwość! Z łaski Lorda Lunketta i upoważnienia Gildii postanowiono, że przewodniczyć będą sędziowie Quillan, Medora, Warmond, Zared i Mayer. Zbliżcie się! Waga odmierzy sprawiedliwość. Powiedziawszy to, cofnął się i pięciu sędziów ubranych w obrzędowe szaty jeden po drugim weszło po schodach i zbliżyło się do swoich miejsc. W tłumie rozległy się oklaski i gwizdy; dwóch sędziów uśmiechnęło się i pomachało tłumowi, trzej zachowali powagę. Usiedli i każdy położył przed sobą na stole dziwnie ukształtowany kamień. Gemma nie zdołała zobaczyć dokładnie, co to jest, lecz wkrótce o tym zapomniała, gdy na skinienie jednego z sędziów na podwyższeniach ukazało się pierwszych dwóch współzawodników. Gwar na placu ucichł i pierwszemu z mówców dano znak, by zaczynał. Sądząc z ubioru, jaki miał na sobie, Gemma wzięła go za marynarza, a z wyraźnego lęku, jaki okazywał, za człowieka, któremu obyczaje miasta były raczej obce. Zaczął niepewnie, mamrocząc pod nosem, aż w końcu jeden z sędziów poprosił go, by mówił głośniej. Zwróciwszy się w stronę ławy sędziowskiej, zaczął znowu. –Panowie, jestem tylko prostym rybakiem. –Widzimy to! – krzyknął ktoś z tłumu, wywołując tym falę śmiechu. Gemma spodziewała się, że jeszcze bardziej zastraszy to rybaka, ale źle go oceniła. Gdy się przekonał, że wszyscy go słyszą, jego głos stał się bardziej stanowczy – wyraźnie nabrał odwagi. Spoglądając na przemian to na sędziów, to na tłum, mówił z prawdziwą pasją. –Tak, rybakiem, i nic w tym złego. Wszyscy w mojej wiosce są rybakami. –Nasze nosy zdążyły nam już to powiedzieć! – wrzasnął krzykacz z tłumu. Przemawiający ciągnął dalej niezmieszany, teraz niemal już krzycząc, by zapanować nad zgiełkiem. –Lecz spotkało nas nieszczęście. Nie możemy już wyżywić naszych dzieci. Ryby nas opuściły! To spowodowało kolejny wybuch śmiechu, lecz Gemma widziała, że rybak nie da się powstrzymać. –Dlaczego?! – zawołał. – Z powodu tej przeklętej wyspy, oto, dlaczego. Jednego dnia jest tam, drugiego znika! To nie jest naturalne i to trzeba powstrzymać! – ryknął, a potem z widocznym wysiłkiem postarał się uspokoić. Gdy zwrócił się do sędziów, w
tłumie rozległ się pomruk. To stawało się interesujące. Sporo osób zaczęło teraz stawiać pieniądze na rybaka. Panowie, o milę od brzegu, gdzie znajduje się moja wioska, leży wyspa. Przez wiele lat sporządzaliśmy mapy szlaków wodnych i prądów wokół niej i zawsze postępowaliśmy z wyspiarzami uczciwie. A teraz oni odpłacają nam zdradą. –Jak to? – zapytał siedzący najbliżej niego sędzia. –Tu knuje się coś złego. Biorę bogów na świadków – to są czary! – Na te słowa hałas wzmógł się jeszcze, a Gemma spojrzała na niego z rozbudzonym zainteresowaniem. – Co to może być i n n e g o? W niektóre dni wyspa znika, tak, że można przepłynąć przez nią po otwartej wodzie, a potem jest tam znowu, dokładnie w tym samym miejscu, co przedtem. –Jaki masz na to dowód? –Świadectwo moich własnych oczu i oczu wszystkich mieszkańców mojej wioski. Łodzie i żegluga to nasze życie. Nie możemy się mylić. Ale to jeszcze nie wszystko. Czasami wyspa nie znika całkowicie. Niekiedy z morza wystają w tym miejscu długie na całe mile plaże, pokryte ostrymi jak nóż kamieniami, tak, że nasze łodzie nie mogą płynąć tam, gdzie chcą. Niektóre się rozbiły, inne wypłynęły, by zatonąć daleko na otwartym morzu, odcięte od portu i domu. Część z naszych mężczyzn nie chce już wypływać. A ryby nas opuściły. –Doprawdy, nie można ich za to winić! – zawołał jakiś żartowniś. –Jesteśmy uczciwymi ludźmi – ciągnął dalej rybak. – Zawsze płaciliśmy należne podatki, choć tacy jesteśmy biedni. Ryby z naszych połowów ozdabiały wiele stołów w tym mieście. Prosimy tylko o sprawiedliwość! –Zatem jak brzmi twoja prośba? – zapytał inny sędzia. –Proszę, żeby Gildia wysłała wojsko, które zniszczy zagrażające nam ze strony wyspy niebezpieczeństwo i sprawi, że nasze życie i nasz świat staną się na powrót normalne – odparł skarżący. – Próbowaliśmy rozmawiać z wyspiarzami, ale nie chcą oprzytomnieć i tylko śmieją się z naszego nieszczęścia. Opętały ich czary i muszą zostać zniszczeni, nim zniszczą nas wszystkich. Przemówienie rybaka zostało nagrodzone okrzykami i gwizdami, tupaniem i oklaskami. Tłum wyraził swoją aprobatę. Było jasne, że ludziom opłacił się ten dzień. Gemma zastanawiała się, czy tylko ona odczuwa chłód w żołądku wywołany słowami rybaka. Dla nich to tylko zabawa, pomyślała. Czy nie widzą tragedii kryjącej się za tą maskaradą? Nie była pewna, czy wierzyć w opowieść rybaka, ale jego rozpacz bez wątpienia była prawdziwa. Uwaga tłumu zwróciła się teraz ku drugiemu współzawodnikowi, ubranemu w strój
piekarza i już zlanemu potem w coraz gorętszych promieniach słońca. Patrzył błędnym wzrokiem. Zaczął nie najgorzej; przedstawił się, tak jak wymagał tego zwyczaj, a potem wyjaśnił, na czym polega jego sprawa. Atak pożeraczy nieba zniszczył mu piekarnię, pozostawiając go bez środków do życia. W miarę jak mówił, jego głos stawał się coraz mniej pewny, chwilami brakowało mu słów. Tłum zaczął szemrać, naigrawając się z niego, aż zrozpaczony piekarz popełnił błąd i przedstawił własną teorię dotyczącą ataku. –Pożeracze nieba i szarzy najeźdźcy to jeden i ten sam wróg! – zawołał. Stwierdzenie to zostało powitane drwiącym wyciem. Wszyscy wiedzieli, że pożeracze nieba często odstraszały szarych banitów. –To prawda! – wrzasnął. – Początkowo atakowani byli tylko cudzoziemcy… – Posypały się jeszcze głośniejsze szyderstwa. – To było w porządku… Dzięki, pomyślała Gemma, zaczynając odczuwać pewną sympatię do prześladowców piekarza. –…ale teraz wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie, czego dowodzi mój los. –Zatem jak brzmi twoja prośba? – zapytał oficjalnie sędzia. –Musimy zbudować wielki schron – odparł z ożywieniem piekarz. – Ogromną kopułę, która przykryje całe miasto, tak, że pożeracze nieba nie będą mogły nas zobaczyć. nie zniszczyć naszych domów. Spójrzcie tutaj, mam już narysowane plany… Gmerał w kieszeniach, niepomny na huragany śmiechu i oczywistą pogardę, jaką wywołała jego propozycja. Siedzący najbliżej niego sędzia machnięciem ręki kazał mu zabrać plany. –Z tym zapozna się Sąd Gildii – powiedział – gdybyś dotarł tak daleko. – Uśmiechnął się, gdy tłum wrzaskiem zareagował na jego słowa. Decyzja była najwyraźniej przesądzona, lecz Gemmę wciąż fascynował ten proces. Jeden po drugim sędziowie występowali naprzód, podnosili rzeźbione, kamienne przedmioty ze stołu i kładli na jednej z szal wagi. Cztery znalazły się na szali rybaka i waga zdecydowanie przechyliła się na jego stronę. Uśmiechnął się i pomachał ręką, schodząc po stopniach. Gemma nie miała czasu na dalsze rozmyślania, ponieważ następni rywale wspinali się już po stopniach na swe podwyższenia. Poczuła, jak żołądek kurczy się jej na widok Ardena – wydawał się taki mały stojąc przed tym tłumem. Czy wyśmieją go tak jak piekarza? Spojrzała na przeciwnika Ardena i drgnęła z zaskoczenia widząc, że jest odziany w fałdziste błękitne szaty. Potem Arden zaczął mówić i zwróciła się ku niemu.
–Na imię mi Arden. Nie mam domu. – Mówił głębokim i dźwięcznym głosem, i w tłumie rozległ się pomruk uznania. – Panowie, przyjaciele, staję przed wami, by bronić doliny, która leży daleko stąd na południowym wschodzie. Nie, nie odwracajcie się! Choć jest tak odległa, ma znaczenie dla nas wszystkich. To miejsce, gdzie dzieje się magia. Oczy Gemmy rozwarły się szeroko. Ogarnęło ją takie osłupienie, że nie potrafiła logicznie myśleć. Mogła tylko patrzeć i słuchać. Arden mówił dalej, a głębokie przekonanie zawarte w jego słowach docierało do wszystkich obecnych na placu. –Jest to miejsce tak cudowne, że czuję się niewart życia tam i odwiedzam je tylko wtedy, kiedy sama dolina pozwala mi na to. Przez tłum przebiegł pomruk. To było niepodobne do niczego, co słyszeli przedtem. Nikt nie odważył się nękać Ardena kłopotliwymi pytaniami. –A jednak ta dolina potrzebuje teraz waszej pomocy. Gdyż umiera i jeśli umrze, nasz świat stanie się biedniejszy. Powiem wam, dlaczego. Jest mistrzem, pomyślała Gemma z pełnym szacunku podziwem. Jedzą mu z ręki. Czy ten człowiek nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać? Potem ją również porwały słowa Ardena. Mówił o pięknie doliny, o zdrowiu i długowieczności jej mieszkańców, o ich wypełnionym ciężką pracą, lecz spokojnym życiu, najwięcej zaś o ich dobroci i serdeczności, o sposobie, w jaki dzielą wszelką wiedzę, o ich niezwykłym darze porozumiewania się bez słów. Odmalował obraz tak żywy, że Gemmie zdawało się, iż widziała dolinę na własne oczy, i zapragnęła powrócić do tego cudownego miejsca. Najwyraźniej nie była osamotniona w swych uczuciach, gdyż na widowni zaległa niezwykła cisza i tylko westchnienie lub zduszony szept witały każdy nowy wątek opowieści Ardena. Zaczął opisywać właściwości płynącej, co drugi rok rzeki, mówił o tym, jak brak wody doprowadził do nieszczęścia mieszkańców doliny. Opisał ich ból i strapienie w tak chwytających za serce słowach, że Gemma widziała, jak wiele osób ociera łzy. Kiedy jego opowieść wreszcie dobiegła końca, na placu zaległa pełna oczekiwania cisza, toteż, gdy sędzia zadał oficjalne pytanie, wszyscy usłyszeli wyraźnie jego słowa. Arden, który pochylił się nieco, jak gdyby wyczerpany przemową, poderwał się, by odpowiedzieć. –Proszę, aby zasoby Wielkiego Nowego Portu zostały wykorzystane na ponowne doprowadzenie wody do doliny. Można to zrobić na wiele sposobów. A mieszkańcy doliny potrafią nam wiele zaoferować w zamian. – Przerwał. – Magia ginie. Uratujcie ją dla nich. Dla mnie. Dla nas wszystkich. Na końcu w jego słowach zabrzmiało znużenie, jak gdyby zupełnie wyczerpał siły. Cisza opadła na Stadion.
Gemma czuła, jak ściska się jej gardło. Niedobrze, pomyślała widząc, że zgromadzeni na placu ludzie wahają się na skraju głośnego aplauzu, którego Arden tak bardzo potrzebował. Co ich powstrzymuje? Zrób coś!, poleciła sobie. Może gdybym zaczęła krzyczeć… Lecz nie mogła. Usta zamykał jej ten sam przytłaczający urok, który spętał obywateli Nowego Portu. Zobaczyła, że sędziowie naradzają się niepewnie. Tak samo jak i ja nie wiedzą, co się stało. Potem ciszę przerwało odległe, żałobne gęganie. Gemma, tak jak wiele osób z tłumu, uniosła głowę i zobaczyła stado gęsi lecące wysoko w górze. Leciały tworząc doskonały klucz w kształcie grotu strzały, skierowany na północ. Z daleka wyczuła ich jedność i cel. I wówczas pewna myśl przyszła jej do głowy. Jeśli tylko… Ochrypły krzyk gęsi zabrzmiał głośniej i gdy jeszcze więcej ludzi uniosło oczy ku górze, klucz załamał się i przez kilka chwil ptaki w zamieszaniu zataczały koła. Potem znowu uformowały klucz w kształcie grotu strzały i poleciały dalej. Na południowy wschód. Dokładnie w kierunku doliny. W tłumie rozległy się pomruki i kilka palców wskazało na ptaki. Ktoś krzyknął “To znak!”, i okrzyk ten podjęli inni. W ciągu paru chwil plac zagrzmiał gromkimi okrzykami i pełnym ulgi śmiechem. Gemma, wstrząśnięta do głębi tym, czego była świadkiem, spojrzała na Ardena i zobaczyła, że spogląda w niebo i uśmiecha się. Po tym zdarzeniu kolejne przesłuchanie nie mogło być niczym więcej jak formalnością. Mężczyzna w błękitnej szacie wystąpił z płomiennym przemówieniem potępiającym złodziei słońca na zachodzie, za ścianą błękitnych płomieni. –Za każdym razem, kiedy wschodzi, nasze słońce jest mniejsze, słabsze. Wkrótce lód pokryje świat. Przyjęto to drwiącym wyciem i gwizdami, tak jak jego kolejne stwierdzenie, że za ścianą żywiołów istnieje inny świat. W Nowym Porcie dobrze znano szalone doktryny sekty błękitnego płomienia i tłum wszystko to słyszał już przedtem. Umysł Gemmy wciąż jeszcze wirował chaotycznie i niewiele słyszała z przemówienia fanatyka, lecz ostatnie słowa zwróciły jej uwagę. –Cały świat popada w obłęd. Musimy to uzdrowić. Musimy zniszczyć uzurpatorów, zanim oni zniszczą nas. Kolejna porcja niewybrednych pytań powitała to stwierdzenie i tłum zaczął wołać, by zwycięstwo przyznano Ardenowi. Wynik głosowania sędziów był z góry przesądzony – jednomyślnie zwyciężył Arden. Błękitno odziany mężczyzna zszedł z podwyższenia, a powrócił na nie rybak, by wraz z Ardenem oczekiwać ostatecznej
decyzji. Siedzący pośrodku sędzia wstał i krótko streścił obie prośby. Oczywiste było, że sympatia tłumu nie jest już teraz tak jednoznacznie ukierunkowana. Być może niektórzy przypomnieli sobie, że idzie tu o zainwestowane przez nich pieniądze. Sprzeczne okrzyki podniosły się z różnych miejsc tłumu, podczas gdy pięciu sędziów naradzało się. Wreszcie skończyli i zapanowała na placu pełna wyczekiwania cisza. Pierwszy sędzia powstał. Podniósł swój kamienny odważnik i spojrzał na tłum. –Osąd Mayera jest taki – to powiedziawszy położył odważnik na wadze po stronie rybaka. Jęki zawodu i okrzyki radości wypełniły Stadion. Następny sędzia poczekał, aż wrzawa ucichnie, a potem przedstawił się i oddał swój głos na Ardena. Szale wagi, kołysząc się łagodnie, znowu zawisły w równowadze. Wśród wzrastającego zgiełku następny również opowiedział się za Ardenem, lecz czwarty oddał głos na rybaka, pozostawiając ostateczną decyzję siedzącemu pośrodku sędziemu. Ciekawa jestem, na kogo jego przyjaciele postawili swoje pieniądze, pomyślała Gemma, lecz zapomniała o swych myślach, gdy sędzia wstał. Nic nie miało znaczenia oprócz tego, by Arden wygrał. Proszę! Ostatni sędzia zmierzył oczyma tłum, który zasypywał go hałaśliwą mieszaniną rad, zachęt i gróźb. Jego twarz pozostała niewzruszona. W końcu hałas ucichł na tyle, by mógł usłyszeć własne słowa. –Osąd Quillana jest taki – głęboki głos przetoczył się po placu, gdy kładł swój odważnik po stronie Ardena. Gemma z ulgą zamknęła oczy, gdy znowu wokół wybuchnęła kakofonia dźwięków, a ludzie popędzili ku stołom przyjmujących zakłady. Kiedy kilka chwil później otworzyła oczy, jej serce wciąż jeszcze biło szybko. Arden zniknął jej z oczu, lecz uchwyciła wzrokiem mężczyznę w fałdzistej błękitnej szacie, gdy opuszczał plac. Pod wpływem jakiegoś odruchu podążyła za nim biegnąc, kiedy tylko mogła, i po chwili go dogoniła. Kiedy klepnęła go w ramię, odwrócił się szybko, unosząc ręce w obronnym geście i mierząc Gemmę płonącym szaloną intensywnością wzrokiem. Gemma cofnęła się, nieco zdyszana. –Czy… czy możemy porozmawiać? – zapytała. Mężczyzna odprężył się trochę i skinął głową, wciąż nie spuszczając z Gemmy świdrującego spojrzenia. –Gdzie jest błękitna ściana? –Daleko na zachodzie. Tam gdzie kilku moich braci odważyło się pójść. –A za nią?
–Inny świat. Świat, który nas zniszczy! – Fanatyczny ton jego głosu powrócił. – Musimy ruszyć na nich. Zaatakować! –Jak… – zaczęła Gemma, lecz przerwał jej. –Świat się rozpada. Bogowie ukazali się nam, a teraz żądają, abyśmy zaatakowali. Świat się rozpada! – powtórzył dramatycznie. –Tak jak Zni… jak Zrównanie? – podsunęła Gemma. –Nie! To będzie koniec. Ziemia wpada w obłęd. –Czy jest tam magia? – zapytała cicho. Mężczyzna roześmiał się. –Magia jest martwa. Nie potrafi nas uratować. Tylko bogowie mogą to zrobić. – Przerwał i przyjrzał się bacznie Gemmie. – Wstąp do naszej sekty – zażądał. – Pomóż nam. Módl się. Potrzebujemy młodych, inteligentnych ludzi, takich jak ty. Przyłącz się do nas! – Wyciągnął ręce, jak gdyby chcąc uchwycić jej dłonie i Gemma cofnęła się odruchowo. –Nie! – krzyknęła, a potem odwróciła się i pobiegła z powrotem na plac. Przez jakiś czas dała się unosić tłumowi, pozwalając, by porwały ją dźwięki i kolory, i równocześnie próbując uporządkować myśli. W końcu oprzytomniała i pospieszyła do zajazdu. Arden czekał na nią w pokoju; podskoczył, gdy weszła, i zakrzyknął z wybuchem entuzjazmu: –Czy to nie cudowne? Te gęsi! Nie mogę w to uwierzyć. Gdzie byłaś? Gemma padła w jego rozwarte ramiona. Uścisnęli się gorąco. –Wciąż mnie o to pytasz – odparła. – Zgubiłam się w tłumie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Już rozplatali ramiona, gdy nagle Arden przyciągnął Gemmę do siebie i mocno pocałował w usta. Zaskoczyła ją żywiołowość tego pocałunku i kiedy się w końcu rozdzielili, nie mogła złapać tchu. –Zwyciężyłem! – powiedział. – Ledwo mogę w to uwierzyć! Gemma uśmiechnęła się z chłopięcej radości bijącej mu z twarzy. Potem roześmiała się głośno. –Co w tym jest takiego zabawnego? – zapytał, choć śmiał się razem z nią. –Całe usta masz w paście do butów – odparła. Arden przesunął językiem po wargach, a potem otarł usta rękawem. –A ja sądziłem, że tak dziwnie smakujesz – zauważył. Znowu się roześmiali, lecz spojrzawszy na siebie, nagle spoważnieli. Oboje mieli świadomość coraz silniejszego, wzajemnego pociągu i czuli, że oczekują od siebie czegoś więcej. Żadne jednak nie potrafiło znaleźć słów, by to wyrazić, i oboje byli pochłonięci innymi sprawami. Tak, więc tylko oczami złożyli sobie obietnicę na przyszłość i w końcu Gemma odezwała się, rozwiewając urok: –I co teraz? –Świętujemy! – zawołał Arden, wyrzucając ręce w górę. –Nie. Miałam na myśli rozprawę. –Już została wyznaczona – odparł radośnie. – Za dwa dni. To niewiarygodne! Takie sprawy wymagają zwykle miesiąca, żeby znaleźć się w sądzie. Bogowie musieli uśmiechnąć się do nas, Gemmo! –Myślałam, że nie wierzysz w bogów – przycięła mu. –Jeśli bogowie pomogą uratować dolinę, uwierzę w nich – odparł niespeszony. I spoglądając na sufit dodał: – Wy, tam na górze, słyszycie? Gemma roześmiała się i powiedziała: –Patrzysz w złym kierunku. Przez chwilę Arden zdawał się nie wiedzieć, o co chodzi, a potem zrozumiał, co miała na myśli.
–Oczywiście, Dusza Ziemi – powiedział i spojrzał na swe stopy. – Ty również – zwrócił się do podłogi, wskazując na nią z surową miną. Gemma nie skrytykowała jego nonszalanckiego zachowania, ale przecież była pewna sprawa, którą musiała z nim omówić. –Ardenie – zaczęła z wahaniem. – Co do gęsi… –To było niewiarygodne – powiedział z ożywieniem. – Nie mogły wybrać lepszej chwili. I to, że wskazały drogę prosto do doliny! Co za szczęście! –Może to nie tak całkiem zależało od szczęścia – powiedziała cicho Gemma. Arden zmarszczył brwi. –Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał, a potem, nim zdołała odpowiedzieć, wyciągnął ręce obronnym gestem. – I nie mów mi, że to była magia. Najpierw zobaczysz, jak znikają wyspy! – Uśmiechnął się i kolejne słowa uwięzły Gemmie w gardle. – No? – zapytał. –To był najprawdopodobniej ich normalny szlak przelotowy – powiedziała po chwili. – Miasto służy im pewnie za punkt orientacyjny. –Cóż, bez względu na to, co to było – odparł Arden – jestem im za to niezmiernie wdzięczny. – Wciąż promieniowało z niego podniecenie. – Choć wolałbym, żebyś nie pakowała się w tę całą kabałę. Moglibyśmy wyjść i uczcić to w odpowiedni sposób. –Mogę wyjść tak jak jestem – odparła Gemma. Przyjął jej nieprzekonywające wyjaśnienie w sprawie gęsi i to sprawiło, że straciła wszelką nadzieję na poważną dyskusję. –Poza tym jeszcze nie zwyciężyłeś. Czeka cię jeszcze ostateczna rozprawa. –Wiem – odrzekł, puszczając jej słowa mimo uszu. – Ale w rzeczywistości nigdy nie oczekiwałem, że dotrę aż tak daleko. Czy nie mogę się cieszyć swoim małym sukcesem? – Powiedział to tak żałosnym tonem, że Gemma mogła się jedynie uśmiechnąć. –Czy zostały ci jakieś pieniądze – zapytała – po tym, jak utrzymywałeś mnie przez ten cały czas? –W tym cała rzecz – odparł. – Może jednak powinienem był cię sprzedać. Gemma skrzywiła się, słysząc te słowa, lecz Arden był zbyt podniecony, by to zauważyć. Spojrzała na niego wyzywająco i powiedziała: –Ktoś inny już próbował to zrobić. I zobacz, co mu się przydarzyło!
Poruszony jej tonem, Arden jeszcze raz wziął ją w ramiona. –Przepraszam, Gemmo – szepnął. – Przepraszam. Po paru chwilach powiedziała: –Nic się nie stało. Chodźmy i zabawmy się. Właściwie nie musieli chodzić daleko, by uczcić zwycięstwo Ardena. Nie potrzebowali też wielu pieniędzy. Wieści o występie Ardena i o tym, w jaki sposób odniósł zwycięstwo, rozeszły się po mieście, i kiedy zeszli do baru, czekało już tam parę osób, by złożyć mu gratulacje. Alkohol popłynął obficie i Ardena wciąż i wciąż proszono, by opisywał cuda doliny. Kiedy Gemma przyszła, do nich po poprawieniu swego przebrania, świętowano już na całego. Przyłączyła się radośnie, choć piła niewiele. Była zaabsorbowana odtwarzaniem porannych wydarzeń i chciała mieć jasną głowę, by uporządkować wszystkie możliwe implikacje. Czy rzeczywiście wpłynęła na lot gęsi? Wówczas była o tym przekonana, lecz teraz wydawało się to coraz bardziej nieprawdopodobne. A jednak… Usiłowała odtworzyć dokładny przebieg wydarzeń. W grobowej ciszy, która zapadła po przemówieniu Ardena, spojrzała w górę, zaalarmowana ptasim krzykiem. W chwili, kiedy zobaczyła na niebie klucz ptaków, wypełniła ją obca wiedza, zrozumienie celu tego lotu. Potem przyszło jej do głowy, że gdyby tylko udało się jej zmienić jego kierunek i sprawić, by ptaki poleciały w stronę doliny, wówczas przesądni obywatele Nowego Portu uznaliby to prawdopodobnie za omen. Ledwie to pomyślała, gdy doskonały szyk klucza załamał się. Gemma wyczuła dezorientację i sprzeczne dążenia. Potem, w wyniku procesu, którego nie była w stanie objąć myślami, wykraczającego poza jej świadomość, stwierdziła, że k i e r u j e nimi, przywracając im ich cel. Tylko, że teraz był to cel jej, Gemmy. Gdy klucz się przegrupował, poczuła, że umysły gęsi ogarnia spokój; ptaki poleciały dalej, wskazując drogę przez niebo. Tak jak Gemma przewidziała, tłum uznał to za omen. To, co nastąpiło potem, nie wymagało już jej dalszych ingerencji. Czy naprawdę zrobiłam to wszystko?, zastanowiła się kolejny raz. Czy też moja pamięć płata mi figle? Może był to tylko przypadkowy zbieg okoliczności, na który nałożyło się moje pragnienie? A jednak… Kontakt z ptakami wydawał się tak prawdziwy, a absolutna obcość ich ptasich umysłów w jakiś sposób dowodziła, że n i e wyobraziła sobie tego wszystkiego. Tak jak gdyby wszystkie one myślały wspólnie. Ta myśl nie była jej obca, ale nie mogła jej umiejscowić. Ciekawa jestem, gdzie teraz są te gęsi, pomyślała i w poczuciu winy zmarszczyła brwi. Mogą zginąć przelatując nad pustynią. Gemma miała gorącą nadzieję, że naturalne instynkty ptaków zdążą ponownie dojść do głosu, nim stanie im się jakaś
krzywda. Potem pomyślała, że jej poczucie winy świadczy o tym, że w głębi duszy jednak wierzy, że spowodowała zmianę kierunku ich lotu. Ta świadomość wyzwoliła w niej kolejny potok wspomnień. Nagle znowu była siedmioletnią dziewczynką, z powrotem na swej ojczystej wyspie, w szczęśliwych czasach, zanim jeszcze Zniszczenie wszystko zmieniło. Pszczoły Kaia zawsze fascynowały Gemmę. Wiedziała, że każdy czarodziej ma przyjaciela, jakieś zwierzę, z którym wiąże go miłość i zdolność milczącego porozumiewania się za pomocą myślomowy. Nie wiedziała, na jakiej zasadzie to działa, lecz uważała to za rzecz całkowicie naturalną, tak jak wszyscy, którzy mieli bliski kontakt z czarodziejami. Jednak nawet wśród tak osobliwego towarzystwa rój uważano za coś niezwykłego. Był, bowiem jedynym przyjacielem w postaci nie jednego, lecz całej grupy zwierząt; to właśnie z rojem jako skończoną całością, a nie z poszczególnymi owadami porozumiewał się Kai. Kai był wielkim ulubieńcem młodej księżniczki; taki śmieszny i zawsze chętny, by wymyślać nowe zabawy. Gemma nie bała się pszczół, tak jak niektórzy głupi ludzie, i często obserwowała je z uważnym zaciekawieniem. Niekiedy wyobrażała sobie nawet, że wie, co mówią Kaiowi. Kiedy powiedziała o tym swoim rodzicom, roześmiali się i zrobili uwagę na temat jej żywej wyobraźni. W końcu jednak udowodniła im, że się mylili. Kai przebywał z wizytą na dworze Healdu, by pomóc Moroskiemu, swemu przyjacielowi i towarzyszowi w czarodziejskim fachu, pozbyć się jego magicznej mocy. Gemma nie rozumiała wówczas powodów, dla których to robili, lecz wszyscy dorośli traktowali to niezwykle poważnie. Potem, kiedy tajemna procedura była już w toku, coś poszło źle i pszczoły oszalały, terroryzując cały pałac, po którym latały z dzikim i wściekłym bzyczeniem. Gemmie wydawało się to niezwykle podniecające i nie mogła ukryć zawodu, kiedy jej rodzice uparli się, aby pozostała bezpiecznie w swej sypialni, dopóki niebezpieczeństwo nie przeminie. Jednak za pomocą prostej sztuczki – dorosłych można tak łatwo oszukać! – wymknęła się ze swego zamknięcia i znalazła rój. Gemma wiedziałaby, że pszczoły są złe i zdezorientowane nawet bez świadectwa swych oczu i uszu. Próbowały od niej odlecieć, ale ona nie miała zamiaru na to pozwolić. –Niegrzeczne pszczoły! – krzyknęła. – Wracajcie! – Pobiegła za nimi i stanęła bez lęku pośrodku wirującej masy. Przez cały czas przemawiała do pszczół, mówiąc im, jak bardzo są niemądre, i usiłując je przekonać, by powróciły do swego pana. Ku zdumieniu wszystkich, którzy byli świadkami tego niezwykłego wydarzenia, pszczoły zareagowały na jej prośby i Gemma odprowadziła je do wieży, gdzie znajdowali się dwaj nieprzytomni czarownicy. W ten sposób umożliwiła im doprowadzenie sprawy do pomyślnego końca. Wówczas nie rozumiała, jak bardzo okazała się pomocna. Nie zauważyła też magicznej tarczy, przez którą przeszła, by dotrzeć do Kaia.
–Czy chcesz się jeszcze napić, Ge… Pazia? – zapytał Arden, z twarzą zarumienioną alkoholem i podnieceniem. Gemma rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie; w otaczającej ich, hałaśliwej grupie mogli znajdować się jacyś współpracownicy Mendle’a. –Nie, dziękuję – odparła chłodno. – Czy nie sądzisz, że sam masz już dosyć? Arden zrobił oko. –Czuję się dobrze. Będę uważał – zapewnił ją i odwrócił się, by odpowiedzieć na wołanie jednego ze swych nowych przyjaciół. Gemma niespodziewanie poczuła się samotna i obca w tym miejscu i znowu powróciła myślami do swego dawnego życia. Dopiero, kiedy była o wiele starsza, zrozumiała znaczenie tego, co zrobiła. Wówczas działała odruchowo. Uśmiechnęła się na wspomnienie swej rozmowy z Kaiem, która miała miejsce następnego dnia. –Gemmo! – krzyknął Kai. – Chcę z tobą porozmawiać. Dziewczynka odłączyła się od grupy przyjaciół i podbiegła do czarownika. Razem poszli do apartamentów Kaia. –Twoja babka powiedziała mi, co wczoraj zrobiłaś – zaczął. – Chciałbym ci podziękować. –Wszystko w porządku – powiedziała pogodnie. – To było zabawne. –Zawsze wiedziałem, że jesteś w dobrych stosunkach z rojem, ale jak udało ci się sprowadzić je z powrotem do wieży? –Po prostu kazałam im – odparła Gemma. –Jak? –Nie były szczęśliwe – powiedziała po namyśle, najwyraźniej nieco zmieszana. –Czy sprawiłaś, że były szczęśliwe? Skinęła wolno głową. –Potem zaprowadziłam je z powrotem do ciebie. Czy to źle? –Och nie – odparł zdecydowanie Kai. – Gdybyś tego nie zrobiła… – urwał. – Ale jak przedostałaś się przez osłonę? –Jaką osłonę? Kai przyjrzał się jej z namysłem.
–Wiesz, Gemmo, w ogóle nie będę zdziwiony, jeśli któregoś dnia zostaniesz czarodziejką. Gemma gwałtownie powróciła do teraźniejszości; jeden z biesiadników potrącił ją, gdy spacerowała po ścieżkach przeszłości. Łzy zakręciły się jej w oczach, gdy wspomniała swoją odpowiedź na to zaskakujące oświadczenie Kaia. –Czy wtedy ożenisz się ze mną? – zapytała natychmiast. Nie pierwszy raz jako dziecko zadawała to pytanie czarodziejowi, ale tym razem było to po raz ostatni. Jak wiele się od tego czasu zmieniło, pomyślała ze smutkiem. I w jak różny sposób. Świat się zmienił – dosłownie przekształcony przez Zniszczenie. Wielu członków rodziny i przyjaciół z czasów jej dzieciństwa już nie żyło. Zmienił się i Kai; nie wierzył już w czary, wypierał się swego własnego daru, nie mówiąc już o ukrytych zdolnościach, które być może posiadała Gemma. Była to jedyna przyczyna tarć pomiędzy nimi, gdy już stała się kobietą. Ja również się zmieniłam, pomyślała z zadumą i zastanowiła się nad losem, który zaprowadził ją tak daleko, do tego hałaśliwego zajazdu w zepsutym mieście obcych, setki mil od jedynego miejsca, które mogła nazywać domem. –Czy nie wypiliśmy odrobinę za dużo? – odezwał się jeden z biesiadników, zauważywszy załzawione oczy Gemmy i jej smutek. Uśmiechnął się protekcjonalnie. –Nie – odparła wyzywająco. – Wcale nie za dużo. I wyciągnęła szklankę, by ją znowu napełniono.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Gemma leżała tej nocy w łóżku, nasłuchując regularnego oddechu Ardena i marząc o tym, by mogła zasnąć równie łatwo, jak on. Nawet ogromna ilość piwa, którą w końcu pochłonęła, nie zdołała zahamować pracy jej rozbudzonego umysłu. Wspomnienia, tak stare, jak i niedawne, tłoczyły się jedno przez drugie. Wierciła się niespokojnie pod kołdrą, chyba po raz dwudziesty przewracając się z boku na bok, lecz wciąż nie mogła ułożyć się wygodnie. Powrót do pokoju przyniósł jej pewną ulgę, gdyż mogła zrzucić z siebie przebranie. Rzeczy potrzebne do przebrania pożyczyła od pokojówek, które dopuściła do tajemnicy; po jakimś czasie przebranie to stało się niemiłosiernie uciążliwe – było w nim gorąco i nieznośnie swędziała ją skóra. Czuła, że ludzie spoglądają na nią dziwnie, i zrozumiała, że nadszedł czas, by opuścić towarzystwo. Wymknęła się sama i zanim dołączył do niej Arden, była już we własnej skórze. –To miejsce nie jest takie złe – zauważył rzucając się na łóżko i roześmiał się. – Miejmy nadzieję, że nikt nie widział, jak tu wchodzisz. Mogłoby to wywołać różne zabawne przypuszczenia. – Znowu zachichotał, spoglądając na sufit. – Nigdy by nie uwierzyli, że byłaś księżniczką. Gemma przyglądała mu się z pobłażaniem; widziała, że w tym stanie nie nadaje się do rozmowy – co było przykre, gdyż chciała zadać tak wiele pytań – lecz nie potrafiła go zbesztać, że tak hucznie świętował swoje zwycięstwo. Pomogła mu się rozebrać i położyła go do łóżka. –Wykonałaś dobrą robotę – oświadczył i zasnął głęboko. Teraz, gdy ostatnie dźwięki późno nocnych zajęć w zajeździe ucichły, Gemma wciąż leżała z szeroko otwartymi oczyma. Gdy je zamykała, wspomnienia stawały się jeszcze bardziej wyraziste, więc wpatrywała się w ściany pogrążonego w ciemności pokoju i próbowała zrozumieć, co jej się przydarzyło. Na próżno usiłowała uwolnić się od uczucia, że w końcu coś zakiełkowało w jej wnętrzu, coś, co leżało ukryte i powstrzymywane od tak dawna. Coś, co mogła nazwać jedynie magią. Wiesz, Gemmo, w ogóle nie będę zdziwiony, jeśli któregoś dnia zostaniesz czarodziejką. Słyszała głos Kaia tak wyraźnie, jak gdyby stał obok jej łóżka. Lecz słyszała też, jak mówi wiele innych rzeczy; tak często w jej wspomnieniach mówił z gniewem lub goryczą. –Masz osiemnaście lat, Gemmo. Czas, byś dała spokój tym niedorzecznym pomysłom.
–Kiedyś nie uważałeś ich za niedorzeczne – odparła. – Dlaczego nie mielibyśmy spróbować wykorzystać całego naszego potencjału? –Nie mówisz o potencjale. Mówisz o magii. –To, to samo. –Nie, to nie to samo. –Postaraj się uwierzyć, że jednak mam jakiś rozum – powiedziała gniewnie Gemma. – Pamiętam świat z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką. Potrafię czytać. Nie wiemy zbyt wiele o działaniu naszych umysłów. Magia kiedyś tam była. Jak mogło zmienić się to tak zupełnie? Kai spojrzał na nią ze smutkiem. –Odpowiedź na to znasz tak samo dobrze jak ja – powiedział spokojnie. – Zniszczenie było końcem, spełnieniem magii. Kiedy świat nie potrzebuje już czegoś, wyzbywa się tego. Magia nie miałaby obecnie celu, do którego mogłaby dążyć. Potencjału, jak to nazywasz, już nie ma. –Jak możesz być tego taki pewien. Tylko, dlatego, że postanowiłeś się jej wyprzeć… –Nie postanowiłem… ona nie istnieje! – Kaia znowu ogarnął gniew. – A nawet gdyby istniała, nie chciałbym jej. Magia zabiła miliony ludzi. Gemma była wstrząśnięta sposobem, w jaki Kai przekręcał fakty. Zniszczenie rzeczywiście było przyczyną śmierci mnóstwa ludzi, ale jedyną jego alternatywą był ucieleśniony koszmar, rządy występnej siły niewyobrażalnego zła. Nikt, kto rozważył taką możliwość, nie mógł wybrać inaczej. –Zniszczenie było konieczne – zaoponowała. – Dobrze wiesz. Uratowaliśmy miliony. –Przed czym? – z zielonych oczu Kaia wyzierała gorycz i Gemma nie odpowiedziała. Nie mogła. – Przed czym? – zapytał znowu. – Powiem ci. Przed zepsuciem magii. Gemma odwróciła wzrok, nie mogąc spojrzeć mu w oczy. Kiedy odezwał się znowu, jego głos był cichy, lecz twardy jak stal. –Ten wiek się skończył, Gemmo. Na zawsze. Księżycowe jagody zniknęły. Brogar zniknął – wraz ze swym panem. Wszystko odeszło. Żaden czarodziej nie pozostał przy życiu. –Ty żyjesz – szepnęła z wyzwaniem. –Nie jestem czarodziejem – odparł zirytowany. –Więc dlaczego się nie starzejesz? – zapytała spoglądając na niego.
–Moje ciało wciąż jest do tego dostosowane. – W jego głosie zabrzmiała obronna nuta. Gemma wiedziała, że młodzieńczy wygląd był dla Kaia ciężarem, który z trudem znosił. –Po z górą dziesięciu latach? – zapytała łagodnie. –Zestarzeję się – odparł stanowczo. – To po prostu kwestia czasu. – Uśmiechnął się słabo, uświadamiając sobie, co powiedział. – Poza tym, nie chciałabyś chyba, by cię widywano w towarzystwie szpetnego starca, prawda? Gemma odwzajemniła uśmiech, ale nie dała odwieść się od tematu. –Rój wciąż jest z tobą – stwierdziła. –Przywykliśmy do siebie – odparł swobodnie. – Są jak każde inne domowe zwierzę. –Nie rozmawiasz już z nimi? –Nie. –Wydaje mi się, że niekiedy je słyszę – powiedziała Gemma do siebie. –Zawsze to sobie wyobrażałaś, kiedy byłaś mała – odrzekł Kai, uśmiechając się do wspomnień. –To było coś więcej niż wyobrażenie. Doprawdy, tak mnie traktujesz, że ktoś mógłby pomyśleć, iż wciąż jestem małym dzieckiem. Czasami czuję się tutaj jak w pułapce. Kai usiłował wymyślić coś, co mógłby jej powiedzieć, zadowolony ze zmiany tematu rozmowy, ale i nieszczęśliwy z powodu myśli, jakie przyszły Gemmie do głowy. Wciąż głowił się nad tym, gdy Gemma powróciła do pierwotnego tematu i spróbowała raz jeszcze. –Wciąż leczysz ludzi – rzuciła oskarżycielsko. Kai westchnął. Ile razy będzie się to powtarzało?, pomyślał. Głośno zaś powiedział: –Wykorzystuję tylko moją wiedzę z czasów, kiedy byłem… z dawnych czasów. Nie ma w tym nic złego. –O to mi właśnie chodzi – ciągnęła z ożywieniem Gemma. – Dlaczego dobro ma zniknąć tylko, dlatego, że zło musiało zostać zniszczone? –Bo to dwie strony tego samego medalu, Gemmo – wyjaśnił niecierpliwie Kai. – Magia się skończyła. Jest martwa. Powiedziawszy to odwrócił się i odszedł szybkim krokiem; nie był w stanie dalej dyskutować. Przez kilka następnych dni nie widziano go na dworze i przypuszczano, że udał się do swego odległego sanktuarium wysoko w górach.
Pomimo ich gwałtownej sprzeczki i rozstania w niezgodzie, Gemma była przygnębiona podczas jego nieobecności i dopiero po jakimś czasie jej uparty umysł powrócił znowu do tej sprawy. Lecz nim się to stało, zaczęły jej przychodzić do głowy inne myśli. Kiedy Gemma się zbudziła, była w pokoju sama. Potwornie bolała ją głową, a gardło miała zupełnie suche. Czując w ustach smak zwietrzałego piwa, leżała na łóżku przeklinając własną głupotę. Potem wstała, nalała do miski zimnej wody z dzbanka, umyła się i przepłukała usta. Położyła się znowu, pragnąc, aby Arden już wrócił. Wrócił po godzinie, z szerokim uśmiechem na opalonej twarzy. –Ciągle w łóżku? – zganił ją. – I to w taki piękny dzień? –Twoja wesołość jest absolutnie przerażająca – odparła. – Po takiej ilości piwa, jaką wypiłeś ostatniej nocy, powinieneś cierpieć tak samo jak ja. –Nie mam czasu, żeby chorować z przepicia – odparł radośnie. – Kupiłem ci prezent. Gemma usiadła z wysiłkiem, uśmiechając się pomimo bólu głowy. Udzielił się jej dobry humor towarzysza i ożywienie bijące z całej jego postaci. Arden usiadł obok Gemmy i podał jej małe pudełko. Wewnątrz znajdowała się para pięknie wykonanych złotych kolczyków w kształcie dwóch lecących gęsi z wyciągniętymi szyjami i opuszczonymi skrzydłami. –Piękne! – zawołała, śmiejąc się na wspomnienie uwagi, którą kiedyś zrobił, i z aluzyjnego wzoru kolczyków. Uniosła ręce, by usunąć tkwiące w uszach proste ćwieczki, lecz Arden ją powstrzymał. –Nie teraz – powiedział. – Rozumiem, że chcesz się pozbyć tamtych, ale te nowe mogą wywołać tutaj w mieście niepotrzebne uwagi. – Uśmiechnął się. Gemma zrozumiała, co miał na myśli. –Nie pasują za bardzo do stylu Pazi – powiedziała. – Dziękuję ci.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Gemma zmusiła się, by przez resztę dnia nie myśleć o dręczących ją sprawach, i zamiast tego postanowiła należycie przygotować Ardena do wystąpienia przed sądem. Przyniosła mu jedzenie i picie, sprawdziła, czy jego odzież prezentuje się przyzwoicie, i rozmawiała z nim, kiedy miał na to ochotę. Omówili najlepsze sposoby przedstawienia sprawy i Arden opowiedział jej o czekającej ich procedurze. –Pozwolą ci mówić samemu, prawda? – zapytała w pewnej chwili z niepokojem. – Byłeś taki cudowny na placu. –Tak cudowny, że nikt nie chciał się odezwać – odparł ponuro. –To był nie byle jaki wyczyn – powiedziała z oburzeniem Gemma. – Milczeli, ponieważ ich wzruszyłeś. –To było rzeczywiście wzruszające – przyznał – ale pod względem prawnym była to niemal klęska. –Nie życzę sobie tego! – odparła gwałtownie. – Masz być olśniewający. To rozkaz! –Tak, pani! – skłonił się teatralnie. –Więc musisz mówić. –Tak. Problem w tym, że prawdopodobnie otrzymam zbyt wiele pomocy – powiedział zrezygnowanym tonem Arden. –Co chcesz przez to powiedzieć? Arden wyjaśnił jej i Gemma znów poczuła się zdezorientowana i oburzona systemem prawnym miasta. Arden nie wydawał się tym jednak przesadnie zatroskany i zaczęli omawiać szczegóły jego końcowej petycji. Tego wieczoru kolację zjedli w pokoju i postanowili pójść wcześnie do łóżek. Potrzebny im był długi, pokrzepiający sen. –Czy Lord Lunkett będzie osobiście przewodniczył? – zapytała Gemma. –Wątpię – odparł Arden. – Prawdopodobnie pozostawi to jednemu ze swych podwładnych. Chociaż nigdy nie wiadomo… tak czy inaczej, jednego można być pewnym. –Czego? –Jeśli będzie przewodniczył, uczyni to z własnych, ukrytych powodów.
Coś w głosie Ardena pozwoliło Gemmie mieć nadzieję, że takie subtelności zostaną im zaoszczędzone. Sąd Gildii Wielkiego Nowego Portu mieścił się w jednym z okazałych budynków opodal placu Stadionu. Tutaj przynajmniej odczuć można było nieco z powagi, jakiej Gemma oczekiwała od procesów sądowych i której raczej brakowało wstępnym przesłuchaniom. Wnętrze budynku było mroczne i ciche; imponująca poczekalnia miała wiele solidnych, drewnianych drzwi. Na gładkich kamiennych ścianach wisiały chorągwie i tablice z listami nazwisk. Gemma, ponownie w przebraniu, dzięki pewnym ulepszeniom, nieco wygodniejszym niż przedtem, podążyła za grupą ludzi, którzy najwidoczniej wiedzieli, dokąd idą, na galerię dla publiczności. Podejrzewała, że niektórzy z nich są gońcami pozostałych na zewnątrz hazardzistów, dla których cała sprawa była zwyczajnym interesem. Cieszyła się, że weszła do środka z tłumem i nie ściągnęła na siebie uwagi pytaniem o drogę. Każdemu, kto wchodził do sądu, przyglądali się podejrzliwie umundurowani strażnicy. Niektórych zatrzymywali i przeszukiwali, przypuszczalnie szukając broni, i Gemma zaczęła się martwić, że mogą odkryć jej przebranie. Ostatecznie, istniały aspekty kobiecości, które można było ukryć tylko do pewnego stopnia. W rzeczywistości jednak poddano ją tylko uważnym oględzinom, a potem pozwolono przejść. Znalazła wolne miejsce w drugim rzędzie długich ław wypełniających balkon. Poniżej była scena, którą Arden opisał jej poprzedniego wieczora. W drugim końcu sali, pod barwnymi flagami przedstawiającymi emblemat Gildii, wagę, stała ława, podobna do tej na placu. Ta wykonana była z wypolerowanego do połysku drewna, tak jak znajdujący się przed nią stół, na którym stała mosiężna waga. Po obu stronach sali, przez całą jej długość, biegły cztery rzędy długich drewnianych ław, wyścielonych poduszkami. Rzędy ław rozdzielała otwarta przestrzeń, gdzie – w centralnym punkcie całego pomieszczenia – znajdowało się podium otoczone drewnianymi barierkami. To tam stanie Arden, pomyślała Gemma, a jej serce zadrżało lekko. Balkon dla publiczności wypełniała teraz hałaśliwa paplanina, lecz Gemma była zbyt spięta, by zwrócić uwagę na to, co mówiono. Wreszcie w sali zapadła cisza, gdy członkowie Gildii weszli do środka i zajęli oznaczone miejsca za długimi ławami. Ci z prawej strony Gemmy mieli na sobie jaskrawopomarańczowe szaty. Oni będą przemawiać za Ardenem, pomyślała Gemma, wspominając to, co jej powiedział. Siedzący z lewej nosili podobne szaty, tyle, że ciemnoniebieskie. A ci są przeciwko nam. Przyglądała się uważnie ich twarzom, zastanawiając się, którzy okażą się zręczni w debacie, a którzy nieudolni, lecz nie było sposobu, by się tego dowiedzieć. Wszyscy mieli po trzydzieści lat lub więcej; niektórzy wyglądali zdecydowanie staro, a kilku musiano nawet pomóc w drodze do miejsc.
Kiedy wszyscy już zasiedli, spod balkonu wyłonił się Arden i pewnym krokiem przeszedł ku centralnemu podwyższeniu. Skłonił się obu stronom sądu i wspiął się na podium, lecz nie spojrzał na balkon. Wywołało to u Gemmy mieszane uczucia. Chociaż nie chciała, by jej obecność przeszkadzała mu w wypełnieniu czekającego go zadania, pragnęła przynajmniej posłać mu zachęcający uśmiech i równocześnie upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Z trudem się powstrzymała, by go nie zawołać. Trzej urzędnicy niepostrzeżenie zajęli miejsca za stołami poniżej sędziowskiej ławy. Zajęli się papierami, przypuszczalnie przygotowując się, jak pomyślała Gemma, do zanotowania szczegółów petycji i wyroku. Jeden powstał i ogłosił otwarcie przewodu sądowego. Kiedy wymienił również nazwiska pięciu sędziów, którzy mieli przewodniczyć, wokół Gemmy rozległ się szmer zaskoczenia. Więc Lunkett postanowił wmieszać się w to osobiście. Gemma poczuła dreszcz lęku. Pojawili się sędziowie i zajęli oznaczone miejsca. Gemma przyjrzała się uważnie temu pośrodku. Lunkett był wielkim mężczyzną, ubranym w zieloną, fałdzistą szatę. Z płaskiej twarzy o kwadratowej szczęce spoglądały przebiegłe oczy. Tak jak czterej pozostali, położył swój kamienny odważnik na stole przed sobą. Tym razem Gemma mogła zobaczyć, że każdy wyrzeźbiony był w kształcie zwierzęcia, ptaka lub znaku heraldycznego; przypuszczalnie było to godło symbolizujące stanowisko lub zajęcie właściciela. Największe trudności sprawiło Gemmie zidentyfikowanie odważnika Lunketta, lecz w końcu pojęła, że przedstawia samo miasto, od zewnętrznych murów po główne ulice i budynki. Był też znacznie większy i z pewnością cięższy od pozostałych. Zatem wszystko zależy od niego, pomyślała. Herold odczytał teraz krótkie streszczenie wystąpienia Ardena w sprawie doliny i argumentów, jakich użył, by przekonać o słuszności swego apelu. Streszczenie to zostało odczytane apatycznym tonem, słowa zabrzmiały pusto i nieprzekonywająco. Miejscami streszczenie mijało się z prawdą i Gemma widziała, że Arden z trudem się powstrzymuje, by nie przerywać. Urzędnik zakończył powtórzeniem oficjalnej prośby Ardena. –Prośba brzmi następująco: aby zasoby Wielkiego Nowego Portu zostały wykorzystane w celu dostarczenia wody dolinie. – Teraz Lunkett odezwał się po raz pierwszy. – Prośba została wysłuchana – powiedział majestatycznym i tubalnym głosem. – Teraz musimy zdecydować – czy prośba ta ma być spełniona? A jeśli tak, to, w jaki sposób? Słyszałam już ten głos przedtem, pomyślała Gemma. Ale gdzie? –Czy wnoszący prośbę chce coś dodać do odczytanego sprawozdania, nim sąd rozpocznie obrady? –Tak, panie. – Gemma odetchnęła z ulgą, słysząc, że Arden mówi wyraźnie i pewnie.
–Zatem podaj swe imię do protokołu i mów. – Lunkett usiadł i złożył swe wielkie ręce na podołku. Arden uczynił, o co go proszono, i jeszcze raz opisał cuda doliny, kładąc delikatny nacisk na miejsca, które wcześniej źle zinterpretował herold. Gdy mówił, spoglądając kolejno na obie ławy, w jego głosie wyraźnie słychać było miłość i pasję, i Gemma słyszała, jak ludzie wokół niej pomrukują z uznaniem. Jednak członkowie Gildii pozostali niewzruszeni. Niektórzy nawet marszczyli brwi i szeptali coś, czego Gemma nie mogła zrozumieć, lecz potem jeden z ubranych na niebiesko mężczyzn przerwał Ardenowi. –Zbyt długo już tego słuchamy – powiedział głośno, wywołując szmer aprobaty po obu stronach sali. – Argumenty przemawiające za potraktowaniem tej doliny jako miejsca godnego ochrony zostały przedstawione już wystarczająco szczegółowo na samym początku. Zadaniem tego sądu jest rozstrzygnięcie, czy takie działanie rzeczywiście będzie pożądane, i co o wiele ważniejsze, możliwe do spełnienia. – Słowa te skierował do ławy sędziowskiej i Arden również się odwrócił, by spojrzeć w tę stronę. Lunkett naradził się pospiesznie z towarzyszącymi mu sędziami, choć Gemma wątpiła, by było to robione po coś więcej niż na pokaz. –Zgoda – powiedział. – Chyba, że powód pragnie zaproponować sposób, w jaki jego prośba mogłaby być spełniona, gdyby sąd zdecydował na jego korzyść… – Przerwał. –Tak, panie – powiedział szybko Arden. –Zatem kontynuuj – odparł Lunkett, a słaby uśmiech wykrzywił mu usta. – Lecz pamiętaj, byś ograniczał się do tego, o co prosisz, i mówił tak krótko, jak to tylko możliwe. Retoryką nic tutaj nie wskórasz. Kiedy skończysz, rozpocznie się narada. Licytacja, uświadomiła sobie nagle Gemma. Ten człowiek niemal mnie kupił! Zadrżała i usiłowała zrobić się mniejsza, kuląc się za siedzącymi w pierwszym rzędzie ludźmi. Arden zaczął znowu mówić i Gemma starała się skupić na jego słowach, aby odgrodzić się od wszystkich innych myśli. –Wielki Nowy Port ma również wielkie możliwości – zaczął Arden. – To, że kwitnie, jest tego dowodem. Mimo iż brakuje wody, ponieważ mieszkańców jest tak dużo, a rzeka może zaspokoić tylko część waszych potrzeb. Jeśli Wielki Nowy Port potrafi zdobyć się na tak wielki wyczyn, z pewnością będzie leżało w waszej mocy dostarczenie wody kilku setkom mieszkańców tej wyjątkowej doliny, w imieniu, których mówię. Już dysponujecie potrzebnymi do tego środkami. Transporty wody kursujące drogą przybrzeżną, parowniki, gdzie wytrąca się sól z wody morskiej, by uczynić ją zdatną do picia, ekspertyzy techniczne dotyczące budowy kanałów… –Tak, tak – przerwał mu ubrany w niebieską szatę mężczyzna. – Chyba nie
potrzebujesz informacji członków Gildii o zasobach miasta. Nasze rejestry mówią same za siebie – dodał napuszonym tonem. – Nie to jednak tutaj omawiamy. –Z całym szacunkiem – wtrącił się pomarańczowy – ale petent jedynie robi to, co mu polecono, i proponuje sposób, w jaki jego prośba może być spełniona. Grzeczność – i prawo – wymagają, abyśmy go wysłuchali. –Może masz dość czasu, aby go marnować, Merril – odparł pierwszy mówca. – Inni nie są w tak szczęśliwym położeniu. – Jego sarkastyczny ton wywołał falę śmiechu. –Panowie – powiedział zdecydowanie Arden i Gemma westchnęła z ulgą, słysząc, że się wtrącił. – Chcę przedstawić jeszcze tylko jedną myśl, zanim przekażę sprawę pod wasz osąd. Za pozwoleniem… – Spojrzał na Lunketta, który skinął głową. Arden kontynuował. – Powiedziałem, że – od czasów Zrównania – rzeka płynęła, co drugi rok. Nikt nie zna tego przyczyny, ale jest oczywiste, że odpowiedź na to musi znajdować się w południowych górach. Mieszkańcy doliny nie mają ani ludzi, ani umiejętności, by wysłać ekspedycję do tego wrogiego regionu. Ale miasto ma. Jestem pewien, że proste prace inżynieryjne są wszystkim, co będzie potrzebne, by skierować rzekę z powrotem do jej łożyska i w ten sposób przywrócić wodę i życie dolinie. Proszę, rozważcie to, panowie. Gemma zaklaskała mu w duchu. Arden był stanowczy i przekonywający – uciszył pierwsze oznaki sprzeczki i zaproponował praktyczne rozwiązanie. Zwycięży lub przegra, pomyślała, ale nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie próbował. Powstał mężczyzna w niebieskiej szacie. –Jak słusznie wskazał petent, nasze miasto samo potrzebuje wody. Zatem dlaczego mamy wydawać ogromne sumy pieniędzy, marnować czas i energię na odległą i niemającą dla nas znaczenia dolinę? Nie jesteśmy skąpi, panowie, lecz z pewnością istnieją lepsze sposoby wykorzystania naszych zasobów. –Na to już odpowiedziano – odparł spokojnie jeden z jego adwersarzy. Poprawił swoją pomarańczową szatę i powstał. – Dolina Ardena jest miejscem wyjątkowym. Nawet gdyby jej ocalenie nie było naszym moralnym obowiązkiem, pomyśl o korzyściach, jakie przyniosą bliższe więzi. Jeśli tylko część doniesień petenta jest prawdziwa – a nie mamy powodów, by mu nie wierzyć, jego prośba, bowiem nie daje mu żadnych osobistych korzyści – wówczas możemy nauczyć się wielu rzeczy od mieszkańców doliny. Wyobraźmy sobie tylko miasto bez chorób, miasto, gdzie długość życia przekraczająca sto lat byłaby rzeczą powszechną. Taka właśnie perspektywa leży przed nami – czy mamy się jej wyrzec tylko z powodu niewielkiego wysiłku? – Usiadł na swoim miejscu, bardzo pewny swego. Czy naprawdę jest o tym przekonany?, zastanowiła się Gemma. Czy może jest to tylko kolejna gra?
–Niewielki wysiłek?! – zawołał niebieski, nie zadając sobie trudu, aby wstać. – Nawet, jeśli dać wiarę tym opowieściom o zdrowiu i długim życiu – a co do mnie, będę żądał dalszych dowodów – jak można mówić, że wiąże się z tym tylko niewielki wysiłek? Droga do doliny liczy setki mil przez pustynię, zauważcie, a potem są jeszcze góry. Ile trzeba zabrać ze sobą wody, żeby odbyć taką podróż? To niemożliwe. –A w najlepszym wypadku transport wody zapewni jedynie chwilową ulgę, nawet, jeśli zdoła tam dotrzeć – dodał jeden z jego towarzyszy. –Nie ma tam morza, więc parowniki nie przydadzą się na nic – wtrącił inny. –To jasne – powiedział pomarańczowy – że takie doraźne środki nie na wiele się przydadzą. Z tym wszyscy się zgadzamy. Potrzebne jest jakieś trwałe rozwiązanie. Sugestie Ardena, żeby grupa rozpoznawcza odszukała i, jeśli to możliwe, zmieniła bieg wody wypływającej ze źródeł tej dziwnej rzeki, to właśnie linia postępowania, jaką powinniśmy obrać. –Być może zdołamy przesunąć górę lub dwie – odparł niebieski, wywołując ogólny śmiech. – To powinno rozwiązać problem. Jak możesz tak bezczelnie sobie z tego żartować?, pomyślała gniewnie Gemma. –Może wyszkolimy czarowników, żeby zaklęciami sprowadzili parę deszczowych chmur w odpowiednie miejsca? – zasugerował inny żartowniś. – Biorąc pod uwagę wszystkie ich magiczne uzdolnienia, dziwię się, że mieszkańcy doliny nie zrobili tego sami! Gemmę zaskoczyły te słowa. Czy to możliwe?, zastanowiła się. Czy potrafiłbyś to zrobić, Kai? Spór przenosił się z jednej strony sali na drugą, a Arden zwracał się do każdego mówcy po kolei, aż Gemma pomyślała, że musiało mu się zakręcić w głowie. Kilka razy zadano mu proste pytania, a on odpowiadał na niewyważonym tonem, tak zwięźle, jak to tylko było możliwe. Kontrastowało to wyraźnie z rozwlekłą gadaniną, która coraz bardziej przybierała na sile. Gemma wiele razy widziała, jak Arden przygryza język, by nie przerwać sędziom. Jak on może to wytrzymać? Tę świadomość, że los doliny spoczywa w rękach tych napuszonych głupców? Sama z trudem utrzymywała nerwy na wodzy. W końcu ustalono, że jeśli prośba zostanie uwzględniona, pomoc miasta przybierze formę wyprawy badawczej grupy inżynierów i robotników, która uda się wysoko w góry, by zbadać, czy da się przywrócić naturalny bieg rzeki. Wszystkie inne metody dostarczenia wody do doliny omówiono i odrzucono jako niepraktyczne. Rozstrzygnięcie, czy w ogóle pożądane jest jakiekolwiek działanie w tym kierunku, zajęło o wiele więcej czasu. Debata toczyła się w dwóch kierunkach. Czy rzeczywiście dolina zasługuje na takie
specjalne traktowanie? I jakie będą przypuszczalne korzyści dla Wielkiego Nowego Portu? To pierwsze wywołało ożywioną sprzeczkę, sprowadzającą się w rezultacie do przeciwstawienia moralności interesom. Ci w pomarańczowych szatach utrzymywali, że takie miejsce warte jest czegoś więcej niż tylko wsparcia finansowego, gdy ich przeciwnicy podkreślali fakt, że dolina nie płaciła podatków, nie eksportowała żadnych towarów i nie przyczyniała się rozpowszechnianiem wiedzy i umiejętności do ogólnego dobra, ponieważ jej mieszkańcy prawie w ogóle nie opuszczali swego odizolowanego domu. Jednak było to niczym w porównaniu z burzą, jaką wywołało drugie zagadnienie. Arden przyznał niechętnie, że mieszkańcy doliny cieszyli się znakomitym zdrowiem, póki w niej pozostawali, lecz kilka osób, które ją opuściły, po powrocie zaczęło zapadać na zdrowiu i wcześniej umierały. Niebiescy postawili nieuniknione pytanie, czy ta wychwalana tak bardzo długowieczność ma jakąkolwiek wartość, skoro nie można podróżować. Inne zalety – piękno, harmonia, pomyślność – były zbyt mgliste, by je brać pod uwagę. Nikt nie cenił sobie wysoko filozofii. Najbardziej kontrowersyjnym tematem była oczywiście wspólna świadomość mieszkańców doliny. Tutaj niebiescy mieli wspaniałą okazję wykazania się dowcipem, ich adwersarze zaś podkreślali wprawdzie ogromne możliwości, wynikające z takiego daru, widać było jednak, że robią to bez przekonania. Arden, który nie miał daru myślomowy czy też telepatii, jak określił to jeden z biorących udział w dyskusji, nie potrafił przekonywająco wyjaśnić tego fenomenu. Zdenerwował się widząc, że ta okoliczność może zaszkodzić całej sprawie. Nie trać spokoju, błagała go w duchu Gemma. Wciąż masz szansę. Rzeczywiście, kilku sędziów w pomarańczowych szatach zrobiło wiele na korzyść Ardena. Chociaż brakowało im jego pasji, wspierali go logicznymi argumentami, przeciwstawiając je urąganiom i kpinom drugiej strony. Po z górą godzinnej wyczerpującej i nieprzerwanej wymianie zdań uwagę Gemmy przyciągnęła ława sędziowska. Lunkett całkowicie ignorował toczącą się niżej hałaśliwą debatę i naradzał się ze swymi kolegami sędziami. Nudzi się, pomyślała z bijącym sercem. Nadszedł czas na podjęcie decyzji. Okazało się, że miała rację; wykorzystując najbliższą okazję, Zwierzchnik zabrał głos. –Narada skończona – zahuczał. – Herold, streszczenie, proszę. Umundurowany urzędnik wstał i podsumował debatę. –A więc – mówił – pomarańczowi utrzymują, że względy humanitarne oraz korzyści, jakie mogą dać kontakty z tak wybitną społecznością, czynią wyprawę przedsięwzięciem nie tylko sprawiedliwym, ale mądrym i korzystnym. Niebiescy zaś twierdzą, że będzie to przedsięwzięcie szalone, z niewielką szansą na powodzenie i bez żadnej nadziei na powrót któregokolwiek z uczestników wyprawy, toteż
propozycję należy odrzucić. Czy nie tak, panowie? – Usiadł na swoim miejscu, równie znudzony jak przedtem. To powinno ich natchnąć, pomyślała gorzko Gemma, przerażona sposobem, w jaki los tak wielu ludzi sprowadzono do kilku bezosobowych słów. Zdziwiła się, kiedy Lunkett wstał ze swego miejsca; spodziewała się, że zachowa swój głos na koniec. Sądząc z nagłego poruszenia wokół niej, innych zaskoczyło to również. –Jako Zwierzchnik Wielkiego Nowego Portu korzystam z prawa do położenia kamienia jako pierwszy. – Jego głos przetoczył się po ucichłej sali sądu. – Troszczę się o wszystkich moich poddanych, nawet tych, którzy znajdują się tak daleko. – Nadzieja Gemmy wzrosła. – Lecz współczucie musi być mierzone rozsądkiem. – Nadzieja opadła. Jak zdecyduje? Lunkett ciągnął dalej: – To, co możemy zyskać na wzajemnych kontaktach, jest również istotną okolicznością. Ale to tylko spekulacja. Mój obowiązek wobec sprawiedliwości jest następujący. W martwej ciszy pochylił się naprzód, podniósł swoje kamienne godło i położył je na pomarańczowej szali wagi. Szali Ardena. Gdy waga przechyliła się zdecydowanie na stronę Ardena, serce Gemmy zabiło gwałtownie z radości, a wokół rozległy się okrzyki zdziwienia. Parę osób wyszło pospiesznie. Musiało to mocno zmienić szansę na wygraną w zakładach, pomyślała radośnie. Domyślała się, że wszyscy czterej sędziowie musieliby zgodnie głosować przeciwko prośbie – przeciwko swemu Zwierzchnikowi – by udaremnić zamiary Ardena. Dokonaliśmy tego!, Gemma tryumfowała. Zwyciężyliśmy! Cały sąd rozbrzmiewał teraz rozmowami i z trudem można było usłyszeć, co powiedział drugi sędzia. Ku zaskoczeniu Gemmy głosował przeciwko prośbie, lecz euforia dziewczyny nie zmniejszyła się przez to. Kiedy następny sędzia również położył swój odważnik po niekorzystnej dla Ardena stronie, poczuła drobny niepokój. Z pewnością… Kiedy czwarty mężczyzna ubrany w zieloną szatę wstał, w sali nieco ucichło i można było usłyszeć to, co powiedział. Ograniczył się do zwyczajowej formułki: –Osąd Holda jest taki. Jego kamienne godło znalazło się na niebieskiej szalce wagi, która teraz tylko nieznacznie przechylała się na stronę Ardena. Gemma nie mogła w to uwierzyć. To nie może się stać! Po tym wszystkim przegrana byłaby zbyt straszna. Jeszcze raz los doliny zawisł od decyzji ostatniego sędziego. Nie skazałby ich teraz. Z pewnością nie… W sądzie zaległa cisza; przyczyny i możliwe skutki tego buntu przeciwko
Zwierzchnikowi Gildii stały się przedmiotem zainteresowania w równym stopniu, co wynik samej rozprawy. Oczy wszystkich spoczęły na ostatnim z sędziów; ten powstał ze swego miejsca. –Trudna decyzja wymaga twardej logiki – powiedział wolno. – Z tego to powodu osąd Parle’a jest taki. Gemma z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma wpatrywała się, jak ostatni odważnik złożony zostaje na wadze po stronie głosującej przeciwko prośbie. Powoli, bez wahań, szale przechyliły się. Po raz pierwszy, i ostatecznie, waga wskazała na niebieskich. Na sali zawrzało. Wśród nagłego poruszenia wstał herold, by oznajmić, że niebiescy zwyciężyli, przeto prośba została odrzucona. Potem powoli powstał Lunkett i spojrzał na salę. –Ta decyzja napawa mnie smutkiem – powiedział – ale muszę zastosować się do wyroku sądu. Niech wszem i wobec będzie wiadome, że Zwierzchnik Wielkiego Nowego Portu nie staje na drodze sprawiedliwości. Prośba została odrzucona. Sąd zakończył obrady. Ledwo skończył mówić, gdy rozległ się inny głos. –Nie! – krzyknęła Gemma, podrywając się na nogi. – Nie! – Ogarnął ją szalony gniew, dodając sił i potęgując rozpacz. Chciała wyciągnąć ręce, zgruchotać tę zdradziecką wagę, zniszczyć tych zadowolonych z siebie ludzi, którzy odmówili dolinie prawa do życia. Jej twarz wykrzywiła się w maskę furii. Mogła to zrobić. Moc czekała na nią; wystarczyło tylko wiedzieć, jak po nią sięgnąć. Jej pełen jadu wzrok spoczął przez ułamek chwili na Ardenie, który jak wszyscy na dole, spoglądał na nią z szeroko otwartymi ustami. Twarz, pobladła od wstrząsu i uczucia bezradności, stężała mu na kamień, jednak z oczu wyzierał strach przed czymś innym; wyraźnie sprzeciwiał się jej chęci użycia siły. Nie rób tego, mówiły jego oczy. Idź stąd! Gemma oprzytomniała. Wreszcie świadoma niebezpieczeństwa, w jakim się znalazła, rzuciła się do ucieczki, przedzierając się w pośpiechu przez tłum. Dotarła do przejścia i pognała ku drzwiom, jak przez mgłę słysząc rozbrzmiewające wszędzie wokół niej okrzyki. Kiedy wypadała przez otwarte drzwi, dwóch strażników próbowało ją zatrzymać i chociaż im się to nie udało, zerwali jej kapelusz i perukę. Wywinęła się strażnikom i pomknęła naprzód, zostawiając pogoń daleko w tyle. Gdy wypadła na rozsłoneczniony Stadion, zatrzymała się na chwilę, z włosami jak ognisty drogowskaz, a potem pobiegła dalej. Przedzierając się wśród stłoczonych ludzi,
przerażona dziewczyna usiłowała nie zwracać uwagi na krzyki ścigających. –Czarownica! – krzyczał jeden z nich. – Zatrzymajcie czarownicę!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Tak naprawdę okrzyki strażników “czarownica!” pomogły Gemmie umknąć, gdyż większość ludzi wolała odsunąć się od niej, zamiast ryzykować rozgniewanie wiedźmy z północy. Wszyscy słyszeli o tym, w jaki widowiskowy sposób zniszczyła salę Mendle’a, gdzie odbywały się licytacje, i nie mieli ochoty ucierpieć w podobny sposób. Poza tym niewielu obywateli Nowego Portu porzuciłoby swe zajęcia, by zatrzymać zbiega, bez względu na to, kim był; woleli pozostawić to ryzykowne zajęcie strażnikom. Wielu miało wystarczające własne powody, by trzymać się z dala od strażników Gildii. To właśnie, dlatego Gemma na początku dzikiej ucieczki, pędząc, co sił przez plac, miała przed sobą drogę w jakiś cudowny sposób pustą. Musiała tylko unikać obiektów nieruchomych – straganów, wózków handlarzy, posągu, pełnych lekceważącej pogardy kotów – i nie zwalniać tempa. Przez jakiś czas prześladowcy mieli ją w zasięgu wzroku, lecz pościg zahamowany został przez kłębiących się na placu ludzi. Po paru minutach, które zdawały się wiecznością, Gemma dotarła na drugą stronę placu, zanurkowała w najbliższy zaułek i dalej biegła na oślep, skręcając na chybił trafił i gubiąc się w labiryncie bocznych uliczek i alejek. Wreszcie obolałe nogi i brak tchu zmusiły ją do zwolnienia tempa i wówczas zaczęła zwracać uwagę na otoczenie. Niczego nie rozpoznawała. Stan budynków powiedział jej, że znalazła się w jednej z biedniejszych dzielnic miasta, lecz poza tym nie miała absolutnie żadnego pojęcia, gdzie jest. Wciąż starała się posuwać naprzód, chwilami biegnąc, chwilami idąc i ciągle nasłuchując odgłosów pogoni. Paru przechodniów obrzuciło ją zaciekawionymi spojrzeniami i dopiero wówczas pomyślała o ukryciu swych włosów, by mniej rzucały się w oczy. Wślizgnęła się w jakąś bramę i zadowolona z chwili wytchnienia pospiesznie sporządziła kaptur z oderwanej dolnej części koszuli. Rozpacz dodawała jej sił. Kiedy wyjrzała za róg, usłyszała jakieś krzyki; nie wiedziała, czy są one związane z pościgiem, ale to pobudziło ją do działania. Ruszyła przed siebie, w przeciwnym kierunku niż głosy, biegnąc jednostajnym truchtem, skręcając i zmieniając kierunek przy każdej okazji. W końcu, całkowicie wyczerpana, skręciła w zaułek, który był długi i wąski, lecz zapowiadał otwartą przestrzeń u wylotu. Jednak nie było tak, jak sobie wyobraziła; uliczka skończyła się nagle, tak jak i domy po obu jej stronach. Grunt opadał stromo i Gemma ujrzała gigantyczne wysypisko śmieci, które przyprawiło ją o takie mdłości kilka dni wcześniej. Nie było tam żadnego murka ani barierki; gdyby biegła tak szybko jak na początku, runęłaby w dół i dotkliwie się potłukła, a może nawet zabiła. Na oko, wykop miał dobre dwadzieścia łokci; gdy wyjrzała za jego krawędź, zauważyła małe metalowe stopnie umocowane w ścianie urwiska. Spoglądając za siebie w zaułek, usiłowała złapać oddech i zastanawiała się, czy jej prześladowcy zbliżyli się. Choć nie słyszała żadnych odgłosów, nie ośmieliła się wrócić zaułkiem. Jednak alternatywa była przerażająca; już sam odór wystarczał, by ją stamtąd przepędzić.
Na dół!, rozkazała sobie. To nie jest odpowiednia chwila, by wybrzydzać na zapachy! Ostrożnie zeszła po schodach, sprawdzając każdy stopień stopą. Jeden czy dwa były obluzowane, a w pewnym miejscu dwóch brakowało. Przeraziło ją to na chwilę, lecz zaraz ruszyła znowu, aż w końcu wylądowała bezpiecznie na śmieciach zalegających dno jamy. Była zadowolona, że obszarpane przebranie chroni ją przynajmniej w pewnym stopniu przed niebezpieczeństwem, jakie mogło jej grozić w tej okolicy. Odwróciła się, by się rozejrzeć, i stwierdziła, że spogląda w gniewne i zaciekawione oczy dwóch obszarpanych chłopców i równie zaniedbanej dziewczynki. –Czego tu chcesz? – zapytał większy chłopiec. – To jest nasza działka. –Pewnie! – dodał wyzywająco mniejszy. –Nie chcę niczego – powiedziała Gemma. – Ja tylko próbuję… wymknąć się pewnym ludziom. –Klucze? – zapytał przywódca. –Co? –Klucznicy. Strażnicy – wyjaśnił protekcjonalnie. Dziewczynka splunęła na ziemię. –Dranie! Gemma nie musiała, więc kłamać. –Tak – przyznała. – Uciekam przed strażnikami. –Dlaczego nie powiedziałeś? – zapytał większy chłopiec, jak gdyby jej przyznanie się było biletem wejściowym do tej dziwnej krainy. –Cóż, nie znam tego miejsca – odparła nieprzekonywająco. –To jasne – zadrwił. Dziewczynka przyjrzała się jej uważnie. –Zdobyłeś jakiś towar? – zapytała ochryple. –Towar? –Strażnicy nie ścigaliby cię za nic. Co wziąłeś? –N…nic – wyjąkała Gemma. – Musiałem pozbyć się towaru – dodała, improwizując na poczekaniu.
–Szkoda. –Zabawnie mówisz – wtrącił się mały chłopiec. – Jak dziewczyna. –Głupi! Dziewczęta tak się nie ubierają. – Dziewczynka szturchnęła malca, lecz Gemma nie zamierzała wyprowadzać ich z błędu. –Gdzie chcesz iść? – zapytał starszy chłopiec. – Do Carmen? Kłótników? Mina Gemmy mówiła sama za siebie. –Nie wiem – powiedziała, spoglądając tam, skąd przyszła. Dzieci również podniosły wzrok. –Zabierzemy go do tuneli – postanowił ich przywódca. – Tam może zdecydować, dokąd chce iść. – Powiedziawszy to ruszył przez hałdy śmieci, ostrożnie krocząc ścieżką, którą Gemma ledwie mogła dostrzec. Podążyła za nim, z dwójką młodszych depczących jej niemal po piętach, zadowolona z takiej eskorty. Chłopiec prowadził, unikając o włos pułapek w postaci sadzawek mulistej cieczy, kłębów kolczastych zarośli i gnijących roślin oraz zdradzieckich, wydrążonych skarp. Gdyby Gemma szła sama, z pewnością nie uniknęłaby wypadku. Dziwna grupka minęła kilku obdartusów grzebiących samotnie wśród śmieci. Paru mężczyzn, mimo letniego upału, siedziało wokół ogniska, pociągając z jednej butelki. Przyjrzeli się Gemmie i dzieciom, gdy ci przechodzili obok nich, lecz nic nie powiedzieli. Coraz głębiej i głębiej mała grupka zapuszczała się w ten dziwny świat, aż w końcu nawet powonienie Gemmy przywykło o nie reagowała już tak gwałtownie na wstrętny zapach. Strażnicy nic mi tu nie mogą zrobić!, pomyślała, a potem zastanowiła się, jakie jeszcze niebezpieczeństwa spotka wśród śmieci i ich mieszkańców. W końcu zbliżyli się do mężczyzny siedzącego na kupie potrzaskanych kamieni i gruzu. Dłubał w zębach nożem, którego koniec był cienki jak igła. –Ten tutaj musi do tuneli – powiedział przywódca bandy, wskazując Gemmę brudnym palcem. – Ucieka przed kluczami. Mężczyzna, ubrany całkowicie na czarno, powoli podniósł wzrok. Pokryta bliznami twarz nadawała mu złowrogi wygląd. –Zdejmij tę chustkę z głowy – rozkazał głosem, który zabrzmiał jak głuche warknięcie. Gemma niechętnie zdjęła swój prowizoryczny kaptur i usłyszała westchnienie dzieci. –Widzicie! Mówiłem wam! – zawołał najmłodszy. – On jest dziewczyną. –Ona jest dziewczyną, głupi – odparło jedno z pozostałych.
Mężczyzna spojrzał na Gemmę i ponury uśmiech wypełzł mu na twarz. –Ktoś tutaj chce się z tobą spotkać – powiedział wolno, podnosząc się. – Zmykajcie, wy tam – powiedział do uliczników. – I trzymajcie język za zębami. Dzieci odbiegły natychmiast; ich buzie wyraźnie zdradzały, że mają jakąś tajemnicę. –Wkrótce wszyscy będą wiedzieli – powiedział z rezygnacją w głosie mężczyzna. – Więc lepiej będzie, jeśli szybko wejdziesz do środka. –Do środka? Przesunął kilka kamieni, a potem, uchwycił metalowy pierścień osadzony w kamiennej płycie. Gdy pociągnął, zapadnia otworzyła się i Gemma zobaczyła stopnie prowadzące w ciemność. –Witamy w tunelach, domu szczurów i takich jak ja. – Wszedł do środka i skinął na Gemmę, by podążyła za nim. Zawahała się. –Boimy się ciemności, co? – uśmiechnął się znowu. – Więc może spróbujesz znaleźć stąd wyjście sama? – Zniknął w mroku i po chwili Gemma poddała się nieuniknionemu i weszła do środka. Stopnie były wąskie i strome; ostrożnie schodziła na dół, uważnie stawiając stopy i wspierając się na dłoniach. – Zamknij za sobą klapę – dobiegł z dołu głos mężczyzny. – I postaraj się nie przytrzasnąć sobie palców. – Jego tubalny chichot odbił się echem dokoła, gdy Gemma zasuwała kamienną płytę. Kiedy jej się to udało, ogarnęła ją absolutna ciemność. – Schodź na dół – rzekł nieznajomy. – Złapię cię, jeśli spadniesz. – Znowu się roześmiał. Jego poczucie humoru działa mi na nerwy, pomyślała Gemma, lecz nic nie powiedziała. Dalej schodziła i w końcu znalazła się na dole. –Nie ruszaj się, dopóki nie zapalę pochodni. – Rozległ się trzask, błysnęła iskra i oleiste płomienie rozjaśniły ciemność. Minęło kilka chwil, nim oczy Gemmy przywykły do światła, a wtedy zobaczyła, że stoją w tunelu, którego strop znajduje się tuż nad ich głowami. Było tu bardzo zimno, a na ścianach i podłodze błyszczała wilgoć. W oddali coś umknęło pospiesznie przed światłem. Jej towarzysz spojrzał na nią z uznaniem. –Masz charakter, nie ma, co – zauważył i ruszył w dół ociekającym wilgocią korytarzem. Gemma pospieszyła za nim, by nie stracić z oczu światła. Podłoga ścieliła się równo pod stopami, a tunel biegł prosto. Minęli odnogi odchodzące w bok, lecz jej przewodnik ciągle szedł prosto przed siebie, dopóki Gemma w oddali nie dostrzegła innego światła. Była to lampka oliwna, zawieszona nad jakimiś drzwiami. Mężczyzna zastukał w umówiony sposób i zaraz ktoś odsunął klapkę judasza. Potem drzwi otworzyły się i weszli do niezwykle przytulnego, jasno oświetlonego pokoju, w którym stały stoły, krzesła, a nawet półki z książkami. W palenisku płonął ogień, a
podłoga była równa i sucha. W całym pokoju brakowało tylko okien. Gdy ktoś zamknął za nią drzwi, Gemma wytrzeszczyła oczy na mężczyznę, który wstał z krzesła i zbliżył się, by na nią spojrzeć. Był to Jordan. Czarnoskóry mężczyzna uśmiechnął się do niej. –Więc tak wyglądasz naprawdę – powiedział. – Pazia, jeśli się nie mylę. Choć podejrzewam, że to nie jest twoje prawdziwe imię. Gemma stała oniemiała. –Widzę, że już poznałaś się z Hewem – ciągnął dalej Jordan. – Naszym odźwiernym jest Paule, a moje imię już znasz. Czy pozwolisz, byśmy poznali twoje? –Gemma. –Czekałem na spotkanie z tobą, Gemmo. Wywołałaś prawdziwe poruszenie w naszym wspaniałym mieście. –Kim jesteś? – wyszeptała Gemma, całkowicie zdezorientowana. –Powiedzmy, że jestem… kimś, kto podziela twoją niechęć do tego, czym jest to miasto. Rozumiem, że po dzisiejszym poranku ta niechęć znalazła uzasadnienie? –Wiesz już o tym? – zapytała zdumiona. Uśmiech Jordana stał się jeszcze szerszy. –I co teraz? – zapytała Gemma. – Czego chcesz ode mnie?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY –Chcę z tobą po prostu porozmawiać – rzeki Jordan. – Wymienić informacje. –A potem? –A potem zrobisz, co będziesz chciała. Czy myślałaś, że zatrzymamy cię wbrew twojej woli? –Wasze frontowe drzwi z trudem można nazwać normalnymi – odparła Gemma, powoli wracając do równowagi. – Nie wiedziałam, czego oczekiwać. Mężczyźni roześmiali się. –To nie oznacza, że nie jesteśmy cywilizowanymi ludźmi – powiedział Jordan. – Czy nie miałabyś ochoty na odrobinę wina? –Wolałabym wodę. Zaschło mi w gardle – odpowiedziała. Jordan nalał jej coś do picia z dzbana stojącego na jednym ze stołów. Gemma wzięła szklankę i ostrożnie skosztowała napoju; lecz wydawał się nieszkodliwy. Wypiła zimny, czysty płyn i ogromnie ją orzeźwił. –Siadaj, proszę – zaproponował Jordan i Gemma usiadła wygodnie na jednym z krzeseł. Jordan usiadł obok, lecz pozostali mężczyźni wciąż stali, najwyraźniej zaintrygowani całą tą sytuacją. –Dobrze – zaczął Jordan. – Opowiedz mi o sobie, o tym, skąd wzięłaś się w mieście i w jaki sposób udało ci się spalić połowę Nowego Portu. –Nie – odparła stanowczo Gemma. – Najpierw t y mi powiedz, dlaczego chcesz to wiedzieć. –Rzeczywiście czujesz się lepiej – stwierdził ze śmiechem. –Możesz mi też powiedzieć, co stało się z Ardenem – ciągnęła dalej Gemma. – Wydaje mi się, że wiesz wszystko, co się stało dzisiejszego ranka – dodała wyzywająco. –Przyjmę to jako komplement – odparł Jordan. – Z Ardenem wszystko w porządku. Władze nie żywią do niego urazy; jest po prostu jeszcze jednym pechowym pionkiem, który został wykorzystany w toczącej się w Nowym Porcie grze o władzę, a następnie wyrzucony. Nie ma dla Gildii żadnego istotnego znaczenia, więc pozwolono mu odejść. W tej chwili tylko trochę niepokoi się o ciebie, lecz szybko możemy to naprawić. Paule, zajmij się tym, dobrze? Mężczyzna wyszedł bez słowa.
–Tak po prostu? – zapytała Gemma. –Dlaczego nie? –Ponieważ w tym mieście nikt nie robi niczego bez pewnych ukrytych motywów. –Zauważyłaś to, prawda? – warknął Hewe, lecz w jego głosie słychać było śmiech. –Masz prawo być podejrzliwa – rzekł Jordan. – Chciałbym cię przekonać, że zasługujemy na twoje zaufanie, lecz jeśli chcesz, możesz już iść. Hewe odprowadzi cię do każdego miejsca w tym mieście, do którego zechcesz się udać. Gemma, zaintrygowana, przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Nawet, jeśli można było wierzyć Jordanowi, perspektywa powrotnej wędrówki przez mroczne tunele w towarzystwie niedźwiedziowatego Hewe’a nie wyglądała zachęcająco. Spotkała się ze zbyt wieloma tajemnicami, by tak po prostu wyjść. Poza tym, jeśli powiedzą Ardenowi, gdzie jest, większą szansę spotkania z nim ma pozostając tutaj. –Spróbuj, więc mnie przekonać, pozwalam – powiedziała tak zuchwale, jak potrafiła. –Doskonale! – odparł radośnie Jordan. – Sądzisz, że powinniśmy powiedzieć jej odrobinę o sobie, Hewe? –Wątpię, by popędziła do Gildii z naszymi tajemnicami – odparł wielki mężczyzna. – Nie po tych groźbach, jakie skierowali pod jej adresem. –Jakich groźbach? – zapytała szybko Gemma. –Zdaje się, że nasz przyjaciel Mendle nie jest jedyną osobą, której zaszkodziły twoje wyczyny pirotechniczne – rzekł Jordan. – Są inni – członkowie Gildii, ni mniej, ni więcej – którzy szykują ci wybitnie nieprzyjemne doświadczenia, gdybyś się dostała w ich ręce. Miałaś szczęście, że udało ci się uciec tego ranka. –Nic dobrego nie wynika z podpaleń – zauważył Hewe. – Mówię to na podstawie własnych doświadczeń. – Mężczyźni roześmiali się z tego zrozumiałego jedynie dla nich żartu. –Cieszę się, że uważacie to za zabawne – warknęła Gemma. Irytowała ją ich lekceważąca postawa – i wciąż nie powiedzieli jej niczego o sobie. –Przepraszam – powiedział Jordan. – Życie, jakie prowadzimy, skłania do raczej wisielczego humoru. Gemma zaczęła uświadamiać sobie znaczenie tego, co powiedział. –Jesteście wyjęci spod prawa. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. –Lepiej powiedzieć, że żyjemy poza nim – zaproponował łagodnie Hewe.
–Lubimy wykorzystywać wszystkie nasze talenty – powiedział Jordan. – Również te, które nasi władcy uważają za nielegalne. –Wciąż mówisz “my” – zauważyła Gemma. – Czy jesteście częścią jakiejś organizacji? –Przypuszczam, że można to tak nazwać. Chociaż to słowo zakłada istnienie struktury, której w rzeczywistości prawie nie ma. –Kim jesteście? – zapytała Gemma, rozczarowana ich wymijającymi odpowiedziami. – Czego usiłujecie dokonać? Co jest celem waszej organizacji? Jaka jest jej struktura? Zapadła chwila ciszy. –Czas spoważnieć, Jordanie – powiedział Hewe. Czarnoskóry mężczyzna skinął głową, lecz minęło kilka chwil, nim się odezwał. –Możesz nazywać nas podziemiem – zaczął. – To chyba właściwa nazwa. Jesteśmy zgromadzeniem różnych ludzi, zjednoczonych niechęcią do drogi, jaką zmierza miasto i cała prowincja. Zobaczyłaś dość w ciągu tych paru dni pobytu tutaj, by wiedzieć, że Wielki Nowy Port z trudem można nazwać przystanią słodyczy i światła. Albo sprawiedliwości. Połowa jego mieszkańców z trudem może się wyżywić, podczas gdy inni pozwalają sobie na niewiarygodną żarłoczność. Niektórzy mieszkają w pałacach, inni w norach – jeśli mają szczęście. –Niektórzy mieszkają pod ziemią – wtrącił Hewe. – Niektórzy na tej górze śmieci nad naszymi głowami. – Wskazał kciukiem strop. –Jak już zdążyłaś zobaczyć, system prawny jest skorumpowany i podatny na wszelkiego rodzaju naciski – ciągnął dalej Jordan. – Handel kontroluje kilku szczęśliwców. A bogowie pomagają każdemu, kto postępuje nieuczciwie. Gildia sprzedałaby własne dzieci w zamian za przyjemności nocy. Nie potrafią dostrzec, że ich świat wkrótce rozpadnie im się pod stopami. Gdy to się stanie, będzie za późno dla nas wszystkich. –Musimy pozbyć się Gildii. To tylko pierwszy krok, ale od czegoś musimy zacząć. –A potem? – zapytała Gemma. –Mamy swoje marzenia – rzekł poważnie Jordan. – Ten kraj potrafi dostarczyć dość, by wszyscy wiedli godne życie. Nie próżniacze czy zbytkowne, ale z pewnością warte zachodu. Ludzie na to zasługują. –W jaki sposób zamierzacie pozbawić Gildię władzy? – zapytała cicho Gemma. – Przemocą i rozlewem krwi?
–Występując przeciwko nim nie mamy innej możliwości – odpowiedział Jordan. – Rdzeń jest zbyt przegniły, by można było go uleczyć. Musimy go wyciąć. –Jeśli znajdzie się nas wystarczająco dużo – dodał Hewe – nie będzie trzeba wiele walczyć. Nawet najbardziej zdeprawowanych można przekonać, by zobaczyli rzeczy oczywiste. –To, dlatego działamy tak wolno – mówił dalej Jordan. – Nie chcemy zabijać, choć jesteśmy na to przygotowani. Druga szansa nie będzie nam dana, więc kiedy ruszymy, musi nam się udać. – Przerwał. – I choć działamy wolno, nastąpi to już wkrótce. Sądzę, że zaczynasz to sobie uświadamiać. – Przyjrzał jej się spokojnie. Jak bardzo różni się od tego maniakalnego gaduły, który przyczepił się do Ardena w zajeździe, pomyślała Gemma. –Masz na myśli to, co dzieje się poza miastem? – zapytała. – Rzeczy, i których opowiadałeś Ardenowi? –Tak, choć obawiam się, że uznał moje opowieści za raczej nudne – odparł z uśmiechem. –Miał dużo na głowie. –Ty natomiast… – Jordan umilkł zobaczywszy wyraz twarzy Gemmy. Nagle pochyliła się naprzód, zamoczyła palec w szklance z wodą i na blacie stołu narysowała wagę, przechyloną przez coś, co przypominało rybę. Hewe chrząknął drwiąco. –Czy to wasz znak? – zapytała Gemma. –Nie! – odparł Jordan z zaskakującą gwałtownością. – Chociaż wiele osób podziela to błędne przekonanie. Gemma usiadła znowu, czując niewytłumaczalny zawód. –Ten znak sprawił nam w przeszłości wiele kłopotów – powiedział Hewe. –Dlaczego? –Pojawia się na miejscu wielu przestępstw – wyjaśnił Jordan. – Przypuszczam, że jesteśmy kozłem ofiarnym, którego można obwiniać i w przekonaniu wielu ludzi ten znak wskazuje na nas jako na sprawców przestępstw. –Kto za tym stoi? –Sam chciałbym wiedzieć. Istnieje wiele teorii – dodał z rozbawieniem w głosie – ale żadna nie ma za wiele sensu.
–Na przykład? –Że to sama Gildia, która robi to, żeby nas zdyskredytować. Konkurencyjne gildie z innych miast, żeby zdyskredytować Gildię. Pożeracze Nieba, z jakichś własnych powodów. Szarzy rabusie, ponieważ oni tak czy inaczej są szaleni. Ludzie spoza południowych gór, ponieważ przygotowują się, by najechać Kleve. Ludzie z innego świata, z bóg wie, jakich powodów. – Jordan przerwał. – Wystarczy? – zapytał po chwili. –Wystarczy – zgodziła się Gemma, bardziej zdezorientowana niż kiedykolwiek. – Przepraszam, że o to pytałam. – Uśmiechnęła się i Jordan odwzajemnił jej uśmiech. –Czy odpowiedziałem na wszystkie twoje pytania, dotyczące nas? – zapytał. Gdybyś tylko potrafił odpowiedzieć na wszystkie moje pytania, nie tylko dotyczące was, pomyślała Gemma ponuro. Głośno zaś powiedziała: –Nie całkiem. Gdzie znajdują się inni członkowie podziemia? –Chodzi ci o to, skąd otrzymujemy wsparcie dające nam nadzieję na obalenie ustanowionego porządku? –Tak. To właśnie mam na myśli. –W tej błogosławionej metropolii mieszkają ludzie, przedstawiciele różnych zawodów, którzy nie znajdują uzasadnienia dla tego porządku – rzekł czarnoskóry mężczyzna ważąc słowa. – Obywatele ci zwykle kontaktują się z nami, nie na odwrót. Wierz lub nie, ale mamy nawet kilku przyjaciół w samej Gildii. Wybacz mi, że nie powiem, kim oni są. – Jordan przerwał. – Kupcy, rzemieślnicy, wielu biedniejszych ludzi wewnątrz i poza murami miasta, kilku strażników. Gorliwcy, idealiści, podróżnicy i awanturnicy – doprawdy, absolutna mieszanina. –A do której kategorii ty należysz? –Ja? – Jordan wydawał się zaskoczony, lecz szybko się opanował. – Jestem zawodowym idiotą – powiedział z uśmiechem – próbującym osiągnąć niemożliwe w imię dumy. –Twojej? –Nie. Ludzkości. Gemma wpatrywała się w jego uśmiechniętą twarz. Zaczynała go lubić, i to bardzo; pod tą fasadą lekkoducha krył się człowiek, który budził jej głęboki szacunek.
–Ryzykujecie swoim życiem, prawda? – powiedziała cicho. –Śmiejemy się ze śmierci – oznajmił Jordan z teatralnym patosem. –Musimy – dodał Hewe. – Jego żarty są straszne, ale to jedyne żarty, jakie znamy. – Obaj roześmiali się wesoło. –Czy nigdy nie potraficie być poważni dłużej niż przez kilka chwil? – zapytała zdziwiona Gemma. –Mam nadzieję, że nie – odpowiedział Jordan. –Jestem pewien, że pani nie zakończyła swych dociekań – odezwał się Hewe z drwiącą powagą. – Następne pytanie, proszę. Spojrzeli wyczekująco na Gemmę, a ona wybuchnęła śmiechem. Przybrali tak służalcze miny, że nie mogła utrzymać powagi. –Wy dwaj powinniście występować na scenie! – zawołała. – Co za para! Jordan i Hewe spojrzeli po sobie. –Wiedziałem, że w końcu pozyskamy ją sobie – powiedział wielki mężczyzna. –To nasz urok i wdzięk – odparł drugi. – Proste, doprawdy. –Idioci! – roześmiała się Gemma. –Zawodowi idioci – sprostował Jordan. Przez jakiś czas nikt się nie odzywał, a potem Gemma spoważniała i spróbowała ponownie. –Czy działalność podziemia rozciąga się również poza miasto? – zapytała. –Tak. –I również obejmuje przedstawicieli wszystkich zawodów? –Tak. –A szarzy najeźdźcy? Pytanie to zabrzmiało ostro i oczy Jordana stały się chłodne. –Część najeźdźców należała kiedyś do naszych przyjaciół – powiedział. – Oni przynajmniej potrafią dostrzec, że coś jest nie tak, ale obwiniają za to niewłaściwych ludzi.
–Większość z nich jest zupełnie szalona – dodał Hewe. – Nie moglibyśmy skorzystać z ich pomocy, nawet gdybyśmy jej potrzebowali. Tu chodzi o coś więcej, pomyślała Gemma, obserwując obcy ich twarzom wyraz ostrożności. Lepiej jednak nie ryzykować, bo szczęście może się odwrócić. Istniało mnóstwo innych pytań, które chciała zadać. –Jesteś przywódcą podziemia? – zapytała, spoglądając na Jordana. –Nie – odparł. –Tak – sprzeciwił się Hewe. Jordan wzruszył ramionami. –Jeśli już, to w takim samym stopniu jak wszyscy inni – stwierdził. – Czy to ważne? –Jestem po prostu ciekawa – powiedziała. –Zdążyliśmy to już zauważyć. –Czy jest w tym coś złego? –Nie. Wręcz przeciwnie – odparł Jordan. – To cecha właściwa wszystkim inteligentnym ludziom. Nie wyłączając nas. –Nadszedł czas… – zaczął Hewe. –…byś powiedziała nam o sobie – zakończył Jordan. –Czy jesteś czarownicą? – zapytał Hewe.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY –Jeśli jestem, lepiej uważaj – powiedziała Gemma. – Możesz spędzić resztę swego życia jako żaba. Hewe skulił się w udawanym przerażeniu. –Więc to w taki sposób odpłacasz mi się za to, że cię uratowałem – poskarżył się. –Chcecie usłyszeć moją historię, czy nie? – zapytała Gemma z uśmiechem. –Oczywiście, że chcemy – odparł Jordan. Więc Gemma opowiedziała im o sobie. W paru słowach wspomniała o impulsie, który kazał jej udać się na południe, o nieszczęsnej podróży i ocaleniu przez Ardena, i skoncentrowała się na ich przybyciu do Nowego Portu. Jej słuchacze znali już powód wizyty Ardena, byli, bowiem na wstępnym przesłuchaniu. –Interesuję się takimi sprawami – rzucił zdawkowo Jordan. –Arden jest dobrym mówcą – zauważył Hewe – lecz wówczas bliski był przegranej. Te gęsi bardzo mu pomogły. –Nie sądzę, byś miała z tym coś wspólnego? – zapytał Jordan z oczyma utkwionymi w twarzy Gemmy. Zawahała się. –Dlaczego pytasz? – powiedziała w końcu. –Po prostu przyszło mi to do głowy. –Nie jestem pewna – odparła. – Sądzę, że to zrobiłam, ale chwilami wydaje mi się to absurdalne. – Najlepiej jak umiała, opisała swe uczucia w owej chwili i zauważyła, że mężczyźni wymieniają spojrzenia. –Ale wyprzedzam tym swoją opowieść – dodała. – Wiele wydarzyło się przed tym. Opowiedziała o tym, jak nudziła się w zajeździe, o swoich wyprawach i późniejszym pojmaniu jej przez Mendle’a. Jordan i Hewe zadawali jej wiele pytań, chcąc znać wszystkie szczegóły, lecz Gemma wyjaśniła, że jej wspomnienia dotyczące tego okresu są raczej pogmatwane. I powiedziała im, dlaczego. –Smocze kwiecie! – zawołał Hewe. – Doprawdy, Mendle niczym nie ryzykował. –Jak się okazało, jednak ryzykował – odparła Gemma i opowiedziała im o licytacji i o dramatycznych wydarzeniach, jakie doprowadziły do jej zakończenia. –Bogowie! – Hewe głośno wypuścił powietrze. – A ty uważasz, że to my powinniśmy
występować na scenie! –Zrobiłaś to wszystko? – zapytał Jordan. – Sama? –Zrobiłam coś – odparła Gemma. Nie potrafiła zmusić się do wypowiedzenia słowa “magia”, pamiętając niechętną reakcję Ardena. – Wciąż nie jestem pewna, co to było ani w jaki sposób do tego doszło, ale zrobiłam to ja. Jestem o tym przekonana. –Chciałbym tam być, żeby to zobaczyć – powiedział Jordan. –Cieszę się, że cię tam nie było – odparła. – Nie wyglądasz mi na właściciela niewolników. –Dziękuję – powiedział z ukłonem. –Po tym wszystkim – mówiła dalej – było jasne, że muszę się przebrać. –Potrafię to zrozumieć – zauważył Hewe, krzywiąc się. –I to właśnie wtedy spotkałam cię w barze w zajeździe. – Gdy Jordan skinął głową, Gemma przerwała. – Jak sądzisz, co mogą oznaczać zjawiska, o których opowiadałeś tamtego wieczora? –Później o tym porozmawiamy – odpowiedział. – Na razie opowiadaj dalej. –Nie ma już wiele do powiedzenia – stwierdziła. – Wiecie o wstępnych przesłuchaniach i o gęsiach. –I o uroczystości, która potem nastąpiła – powiedział z uśmiechem Hewe. – Przypuszczam, że wówczas znowu byłaś Pazia. Gemma skinęła głową. –Byliście tam? –Podziemie ma oczy wszędzie – stwierdził patetycznie Jordan. Gemma spojrzała na niego. – No, niemal wszędzie – poprawił się. –A przynajmniej w większości zajazdów – dodał Hewe. –To mnie nie dziwi – zaśmiała się Gemma. – Cóż, potem pozostało jedynie czekać na ostateczną rozprawę. Po wyroku chyba na krótko oszalałam. Przez parę chwil po prostu nie wiedziałam, co robię. –Dziwię się, że nie spaliłaś sądu – zauważył Hewe. –Mogłam to zrobić! Ale w porę odzyskałam zmysły i tylko uciekłam. Wciąż biegłam i dotarłam tutaj – zakończyła.
–Spratt i dzieciaki znaleźli ją, jak schodziła ze Szczurzego Zaułka – powiedział Hewe Jordanowi – i przyprowadzili do mnie. –Upewnij się, czy wiedzą, że jesteśmy z nich zadowoleni – odparł czarnoskóry mężczyzna. –Czy te dzieciaki rzeczywiście żyją w tych śmieciach? – zapytała Gemma. –Tu i tam. Nie martw się o nie – przeżyją. Podobnie jak ty. –Tak właśnie powiedział Arden – stwierdziła z zakłopotaniem Gemma. – Ale za każdym razem zawdzięczam przeżycie innym. –To część techniki przetrwania – wtrącił Jordan. – Wiedzieć, do kogo się zwrócić i komu zaufać. –Na przykład mnie – powiedział Hewe. Rozpostarł ramiona i z niewinną miną zwrócił się do wyimaginowanych słuchaczy: – Czy podążycie za tym oto człowiekiem do dziury w ziemi? –Nie miałam wielkiego wyboru – powiedziała Gemma z uśmiechem. –Prawda, ale dlaczego ma to psuć moje wysokie mniemanie o sobie? Z tunelu dobiegły odgłosy kroków i Hewe zastygł nasłuchując. Rozległo się pukanie w takim samym rytmie jak przedtem: Hewe wyjrzał przez judasza, a potem odryglował drzwi. W wejściu stał Paule. Hewe coś do niego powiedział i Paule odszedł, pozostawiając Ardena, który przekroczył próg i wszedł do środka. Rozejrzał się podejrzliwie wokół siebie i zmrużył oczy w świetle lamp. Gemma wstała, spodziewając się, że ją uściska, lecz Arden tylko spojrzał na nią i nie przywitał się. Potem popatrzył na Jordana. –Kim jesteś? – zapytał ochryple. –To przyjaciele – powiedziała szybko Gemma. – Ukryli mnie przed strażnikami. Arden spojrzał na nią znowu, lecz wyraz jego twarzy nie złagodniał. –Gdybyś nie była tak głupia, nie musieliby tego robić – warknął. –Jesteś niesprawiedliwy dla swej przyjaciółki – stanął w jej obronie Jordan. –A co t y możesz o tym wiedzieć? – zapytał Arden, odwracając się do niego. Jordan ze spokojem odwzajemnił jego spojrzenie. –Gemmę napełniło wstrętem to, co wydarzyło się w sądzie – powiedział – i zareagowała zgodnie ze swą naturą. Tylko nieszczęśliwemu zbiegowi okoliczności
należy zawdzięczać, że ją zdemaskowano. Nie możesz jej za to winić. –Och, prawdziwy znawca, co? – odezwał się sarkastycznym tonem Arden. Pozwól, bym ci coś powiedział, przyjacielu – ta kobieta to tylko kłopot – wskazywał na Gemmę, lecz wciąż spoglądał na Jordana. – Od czasu, kiedy się tu znalazła, moje życie stało się chaosem. Taka jest jej n a t u r a. Przypadek nie ma z tym nic wspólnego. – Wypluł z siebie te słowa, jak gdyby były trucizną, i dla Gemmy rzeczywiście były. Czuła, jak coś w niej usycha. Rozsądek podpowiadał jej, że Arden nie może pogodzić się z wyrokiem sądu i na oślep atakuje innych, usiłując ich cierpieniem uleczyć własny ból. Jednak jego słowa rzeczywiście raniły, bez względu na podświadome motywy, jakie nim kierowały, i bolały tym bardziej, że wiedziała, iż zawierają przynajmniej szczyptę prawdy. –Uspokój się – warknął Hewe. Arden okręcił się na pięcie i przez chwilę Gemma myślała, że uderzy olbrzyma, ale rozsądnie powstrzymał się przed tym. Ramiona mu opadły i Gemma zobaczyła, że jego gniew powoli się ulatnia. Odwrócił się i spojrzał na nią. –Dlaczego to zrobiłaś? – W jego cichym głosie słychać było ból. –Nic na to nie mogłam poradzić – odparła. – Przykro mi. W ciągu całej tej kłótni Jordan siedział spokojnie na swoim miejscu; teraz wstał i zaproponował swoje krzesło Ardenowi. –Wina? – zapytał. Arden skinął głową i Hewe napełnił cztery szklanki. Kiedy znowu wszyscy usiedli, Jordan powiedział: – Wyrok ustalono z góry. –Myślisz, że o tym nie wiem? – odparł gorzko Arden, z oczyma wbitymi w podłogę. – Sądzę, że wiem nawet, dlaczego. –Polityczne matactwa – ciągnął Jordan. – Twoja sprawa zrobiła na obywatelach prawdziwe wrażenie, lecz Gildia nie miała zamiaru godzić się na wydatki związane ze spełnieniem twojej prośby. Więc wyrok został przygotowany tak, by Lunkett wyszedł na litościwego człowieka, który musi jednak ustąpić przed prawem. Arden skinął ze znużeniem głową, lecz Gemma zawołała z niedowierzaniem: –Więc cały ten sąd był tylko na pokaz? – Nie potrafiła zaakceptować tak perfidnego okrucieństwa. –Kiedy pomieszkasz tu tak długo jak ja – odpowiedział Jordan – takie rzeczy nie będą cię już dziwiły. Przez chwilę panowała cisza.
–Co chcesz teraz zrobić? – zapytał w końcu Hewe i Arden podniósł wzrok znad swojej szklanki. –Jeśli miasto nie chce pomóc, muszę zrobić to ja – odparł bez wielkiego przekonania. – Odszukam źródło rzeki i znajdę sposób, by odwrócić jej bieg. – Mówił tak, jak gdyby recytował z pamięci. –Życzę ci szczęścia – powiedział Jordan. –Będzie mi potrzebne. – Potem jakaś nowa myśl przyszła mu do głowy. – Czy wasi ludzie nie mogliby mi pomóc? –Obawiam się, że mamy dość własnych problemów – odparł ze współczuciem Jordan. – Zawracanie biegu rzeki nie jest czymś, do czego zostaliśmy powołani i nawet nie mamy nikogo, kto wiedziałby, jak się do tego zabrać. Arden skinął głową i znowu popadł w przygnębienie. Po chwili milczenia Jordan powiedział: –Choć istnieje alternatywa. –Jaka? –Mógłbyś wstąpić do nas, pomóc obalić Gildię. Potem… –To może zająć wiele lat – przerwał mu Arden. – Do tego czasu dolina i wszyscy, którzy tam żyją, będą martwi. –A co ty zamierzasz, Gemmo? – zapytał Jordan. – Z pewnością potrafilibyśmy wykorzystać twoje zdolności. –Ja? – Gemmę zaskoczyło to pytanie i spojrzała na Ardena szukając u niego porady, lecz on tylko wpatrywał się w przestrzeń ponad krawędzią swojej szklanki. – Sądzę, że bardziej byłabym ciężarem. –Z początku być może – odparł szczerze Jordan. – Lecz musimy sięgnąć myślą do chwili, kiedy doprowadzimy to miasto do porządku. – Uśmiechnął się do Hewe’a. – Widziałeś to, wiem, że widziałeś. O wiele gorsze rzeczy dzieją się we świecie i aby rozwiązać te problemy, potrzebne nam będą wszystkie niezwykłe zdolności, jakie tylko potrafimy zdobyć. –Jeśli przebywasz tu od tak dawna – odezwała się z namysłem Gemma – skąd wiesz o wszystkich tych rzeczach? –Ponieważ jestem podróżnikiem; w pewnym sensie. – Jordan uśmiechnął się. – Wszędzie mamy oczy.
–A co to wszystko znaczy? – zapytała. –W tym właśnie problem – nie wiemy. A jak ty sądzisz? Słowa i obrazy zawirowały w umyśle Gemmy. Rybak na wstępnym przesłuchaniu: Biorę bogów na świadków – to są czary. Co to może być innego? Fanatyk w błękitnej szacie: Świat się rozpada. Sam Jordan w zajeździe: Cały świat popada w obłęd. Zakręciło się jej w głowie pod wpływem kolejnych wizji: pożeracze nieba ryczące nad głowami; szarzy rabusie krzyczący “Śmierć pomiotom demona!”; szary monolit migoczący błękitnym płomieniem; tańczące żywioły; scena wybuchająca płomieniami; coś przyzywające ją z dalekiego południa; znikające wyspy; wysychające rzeki. Magia zanika. –To tak, jak gdyby… – zaczęła z wahaniem – jak gdyby wszystko to było częścią czegoś zbyt wielkiego, byśmy mogli to pojąć. – Zamilkła na chwilę. – Nic z tego nie ma sensu. Jak możemy mieć nadzieję, że to naprawimy, skoro nie wiemy nawet, co jest źle? –Musimy próbować – powiedział Jordan. – Zbierać informacje. To właśnie, dlatego ludzie tacy jak Arden mogą być nam tak bardzo przydatni. Arden podniósł wzrok na dźwięk swojego imienia. –O czym mówicie? – zapytał. –Jeszcze więcej o bzdurach, przed którymi tak bardzo chciałeś umknąć onegdaj – odparł Jordan. Arden ożywił się nieco. –Proszę, nie zaczynajcie tego wszystkiego znowu! Ściany płomieni i inne światy, umierające słońca i szaleństwo. Zaraz zaczniecie wynosić pod niebiosa zalety magii – dodał sarkastycznym tonem. –Sam powiedziałeś, że dolina jest magicznym miejscem – wtrąciła Gemma. –To, co innego! –Dlaczego? W milczeniu mierzyli się wzrokiem. –Sądzę, że dolina jest ważna – powiedział uspokajająco Jordan. – Być może właśnie tam istnieją wskazówki dla nas wszystkich. Bardzo chciałbym ją odwiedzić. – Gemma przytaknęła z ożywieniem. –Lepiej się pospiesz. – W głosie Ardena znowu słychać było gorycz.
–Lecz świat kryje w sobie tak wiele innych tajemnic, Ardenie – ciągnął dalej Jordan. –Nie dla mnie – odparł z uporem Arden. –Więc wracaj do doliny. Zrób dla nich, co w twojej mocy – powiedział czarnoskóry mężczyzna. – Lecz równocześnie pomóż nam. Możesz wysłać nam informacje o wszystkim. O osobliwościach, jakich będziesz świadkiem. W końcu to wszystko stanie się jasne. Arden namyślał się przez chwilę. –Dobrze – powiedział w końcu. – Zasługujecie na pomoc, skoro próbujecie pozbyć się tych cuchnących bękartów, które władają miastem. –Dzięki. Masz zamiar wyjechać wkrótce? –Im szybciej, tym lepiej – odparł Arden. –W ciągu godziny możemy przyprowadzić wasze konie za wschodnią bramę – powiedział Jordan. – Ze spakowanymi rzeczami i gotowe do drogi. –Dobrze – zgodził się Arden. – Tak będzie najlepiej. – Był chyba pod wrażeniem tego, co powiedział Jordan. Czarnoskóry mężczyzna zwrócił się do Gemmy. –A co t y chcesz zrobić? – zapytał. – Wciąż pragnę, byś została i pomogła nam. –Co? – Arden spoglądał to na Jordana, to na Gemmę, a w jego oczach widać było zaskoczenie i konsternację. –Gemma posiada pewne… zdolności – powiedział spokojnie Jordan – czy chcesz w to wierzyć, czy nie. –Nie róbcie tego! – odezwał się z rozpaczą Arden. – To wyrządzi jej krzywdę. –Gemma może być nam przydatna. – Czarna twarz nie wyrażała niczego. – Jestem tego pewien. Arden odwrócił się do Gemmy: –Przypuszczam, że to jest właśnie to, czego pragniesz – powiedział. Czy tak?, zastanowiła się Gemma. Ci ludzie traktują mnie przynajmniej poważnie. Ale tak bardzo chcę zobaczyć dolinę – i wciąż wola mnie południe. Ale może powinnam pomóc tutaj… Ponieważ wciąż się nie odzywała, Arden wstał i podszedł do drzwi.
–Cóż, ja wracam do doliny – powiedział. – Idziesz ze mną czy nie? Gemma zawahała się, a potem spojrzała przepraszająco na Jordana. –Idę – powiedziała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Tak jak Jordan obiecał, konie czekały na nich za murami miasta. Arden szybko sprawdził uprząż i bagaże i podziękował chłopakowi, który pilnował koni. Chłopiec zniknął bez słowa i podróżnicy ruszyli w drogę. Jechali wolno wśród rozrzuconych bezładnie, prowizorycznych bud, lecz tym razem nie spotykali się z podejrzliwymi ani zawistnymi spojrzeniami. Ku ich zdumieniu, powitało ich nawet kilka uśmiechów; pomocna dłoń Jordana sięgała najwyraźniej poza mury Nowego Portu. Unikając głównych szlaków wyjazdowych z miasta, dotarli do skraju skupiska chat i jechali dalej przez porośniętą krzakami równinę kierując się na południowy wschód. “Postarajcie się odbić o dobrą milę od przybrzeżnej drogi – poradził im Hewe. – Tam szansa napotkania patroli jest niewielka – nie lubią oddalać się za bardzo od miejsca, gdzie czeka na nich kolacja”. Gdy tylko wydostali się z wąskich uliczek, ogarnęła ich wielka pokusa, by puścić się galopem i jak najszybciej zostawić daleko za sobą to nikczemne i groźne miasto. Powstrzymywali się jednak przed tym, wiedząc, że byłoby głupio i niebezpiecznie ściągać teraz na siebie uwagę. Udało im się uniknąć zbyt wielu pułapek, by narażać się bez konieczności na kolejne niebezpieczeństwo, a poza tym z pewnością nie należało zmuszać Skowronka i Mischy do tak wielkiego wysiłku już na początku długiej i ciężkiej podróży. Niemniej jednak każdy krok, który oddalał ich od Nowego Portu, poprawiał im nastrój. Byli wolni! Zawdzięczali to w dużej mierze Jordanowi i jego przyjaciołom. Przeprowadzono ich przez część rozciągającej się pod miastem rozległej sieci kanałów i wynurzyli się w końcu w jednej z chat za wschodnią bramą. Fakt, że kilka tuneli przebiega pod murami miasta, był najściślej strzeżoną tajemnicą, miałoby to, bowiem ogromne znaczenie, gdyby plany Jordana miały się kiedyś urzeczywistnić. Opuszczając miasto w ten sposób, unikali, rzecz jasna, ewentualnych utrudnień ze strony wartowników przy bramach. Wyjaśnianie ich nielegalnego pobytu w mieście oraz ukrycie tożsamości Gemmy byłoby przedsięwzięciem wyjątkowo ryzykownym. Jordan powiedział im, że m o ż n a by tego dokonać, lecz nie w tak krótkim czasie. “Ostatecznie istnieją granice moich możliwości!” Teraz jechali pogrążeni w milczeniu, chcąc przebyć jak najwięcej drogi w czasie, jaki pozostał im do końca dnia. Oboje zajęci byli własnymi myślami, lecz po jakimś czasie Gemma odwróciła się, by spojrzeć na miasto. –Ciekawa jestem, co się tam zdarzy? – powiedziała cicho, w zadumie. Arden również obejrzał się za siebie. –Mam nadzieję, że spali się do fundamentów – powiedział z goryczą. Po chwili uświadomił sobie, z czym kojarzą się jego słowa, i roześmiał się, co wywołało
uśmiech ulgi na twarzy Gemmy. – Być może powinienem cię tam mimo wszystko zostawić – powiedział. – Zrobiłaś dobry początek. –Niemal zostałam – powiedziała cicho Gemma. –Wiem. – Po chwili dodał: – Żałujesz, że wyjechałaś? –W pewnym sensie tak. Znowu jechali w milczeniu; Arden ukrywał, jaki ból sprawiły mu jej słowa. Gdy słońce się zniżyło, Gemmie wydało się, że dostrzega wokół niego słabą błękitną poświatę, ale uznała, że musiało jej się to przywidzieć. Odwróciła wzrok, przed oczami miała roztańczone plamki. –To nie jest tak, że chcę wątpić w to, co mówisz, Gemmo – odezwał się niespodziewanie Arden z błagalną nutą w głosie. – Po prostu na tym świecie jest aż nadto prawdziwych rzeczy, które mnie martwią. Nigdy nie będę w stanie uwierzyć w tę twoją magię, dopóki nie zobaczę jakiegoś dowodu. Potrafisz to zrozumieć, prawda? – Spojrzał na nią z niemą prośbą w swych zielonych oczach. Zaskoczona jego słowami, Gemma nie odpowiadała przez parę chwil. –Rozumiem – powiedziała wreszcie. – Ale to niczego nie ułatwia. –Chcesz… chcesz wrócić? – zapytał niepewnie. –Nie. Chcę zobaczyć dolinę. Ona jest ważna – nawet Jordan to zrozumiał – odparła Gemma. – I wciąż ciągnie mnie na południe. To pragnienie nie zniknęło. – W duchu zaś dodała: I chcę być z tobą. –Jesteś pewna? –Tak. Nie chcesz, bym była z tobą? – Roześmiała się ostro i nerwowo, lecz Arden uśmiechał się radośnie. –Oczywiście, że chcę. Nie traktuj poważnie tego, co ci wówczas powiedziałem. Po prostu byłem zły z powodu tej śmiesznej rozprawy. –W porządku. Nie mam ci tego za złe – odpowiedziała. – Jak dotąd sprawiałam ci tylko kłopoty i prawdopodobnie znowu będę sprawiać. Jesteś na to przygotowany? –Byłbym zawiedziony, gdyby miało być inaczej – powiedział radośnie. Uśmiechnęli się do siebie. Kwiat w sercu Gemmy, który usechł w podziemnym pokoju, znowu zakwitł. Tej nocy obozowali nad małym stawem.
–Chciałbym go zapakować i zabrać ze sobą – powiedział z zadumą Arden, spoglądając na nieruchomą taflę wody. Następnego dnia dotarli do Opactwa i chociaż pozostało im jeszcze kilka godzin do zmierzchu, postanowili się tam zatrzymać. Arden nabrał przekonania, że nikt ich nie ściga, i zdecydowali, że dobrze będzie wykorzystać w pełni gościnność braci przed oczekującą ich ciężką drogą przez Diamentową Pustynię. Niesamowita cisza spowijająca stare budynki ponownie odebrała Gemmie odwagę, lecz tym razem wyczuwała kryjący się za nią spokój i nocleg w Opactwie nie był już dla niej tak ciężkim przeżyciem. Wyjechali następnego dnia wczesnym rankiem, lecz posuwali się wolno, często odpoczywając, szczególnie w najgorętszej porze dnia. Arden znów dostał od braci ich ognisty likwor, lecz tym razem nie wypił ani odrobiny. –Zostawimy go sobie na drugą stronę pustyni – wyjaśnił. – To nie jest dobre miejsce, by się upić. Jak gdyby po to, by podkreślić jego słowa, tego wieczoru pustynia objawiła przed Gemmą nową niespodziankę. Obozowali na skraju nagiej równiny, graniczącej z ostatnimi śladami zieleni i siedzieli właśnie spokojnie przy ognisku, kiedy konie zaczęły parskać i przebierać nerwowo nogami. –Co im się stało? – zapytała Gemma. Arden wzruszył ramionami i poszedł sprawdzić. Gemma słyszała, jak przemawia cicho, uspokajając konie, a potem podskoczyła, gdy zaklął głośno i zawołał: –Zbieraj wszystko! Szybko! Wynosimy się stąd. –Co się dzieje?! – krzyknęła, upychając rzeczy w jukach. Nadszedł Arden z końmi i pomógł jej w pakowaniu, pospiesznie siodłając toczące dziko oczami wierzchowce. –Co się stało? – zapytała ponownie, przestraszona jego gwałtownym pośpiechem. Zamiast odpowiedzieć, Arden podniósł gałąź z ogniska i gdy rozrzucił płonące węgielki, na ziemi pojawiło się mnóstwo maleńkich ogieńków. Ziemia ruszała się. W pełgającym świetle szybko gasnącego ogniska Gemma zobaczyła, że grunt pokryty jest masą jakichś stworzeń. Były mniej więcej wielkości dłoni i wyglądały jak skrzyżowanie pająka z krabem. Ich odwłoki, wygięte w łuk nad tułowiem, kończyły się jadowitym kolcem. Wyglądały obrzydliwie i Gemma wzdrygnęła się ze wstrętu. –Co – to jest? – szepnęła, zahipnotyzowana zbliżającą się, falującą masą stworzeń. Niewyraźne, piskliwe dźwięki rozbrzmiewały boleśnie w jej głowie.
–Później – rzucił krótko Arden. Podsadził ją na siodło, a potem dosiadł Skowronka. Konie nie potrzebowały żadnych ponagleń, by ruszyć z kopyta, i po chwili cały ten koszmar pozostał z tyłu. –Musimy teraz zatoczyć koło – powiedział Arden. – Zejdziemy im z drogi. –Co to za stworzenia? – powtórzyła swoje pytanie Gemma. –Skorpiony. Zwykle pojawiają się w grupach po dwa lub trzy i wówczas łatwo można sobie z nimi poradzić. Ale niekiedy zbierają się i wędrują setkami jak te. Nikt nie wie, dlaczego. Wówczas można jedynie zejść im z drogi. –Czy są jadowite? – zapytała Gemma. –Tak – odparł Arden, potwierdzając jej domysły. – Ukłucie jest bardzo bolesne, choć nie śmiertelne. Więcej niż jedno… To dobrze, że nie spaliśmy. –Czy zawsze wydają z siebie takie odgłosy? Arden wydawał się zaskoczony. –Jakie odgłosy? – zapytał. –Piski – odparła Gemma. – Nie słyszałeś ich? –Nie. – Był zaintrygowany, ale powiedział tylko: – Możemy teraz znowu zawrócić. Wkrótce znajdziemy się za nimi i będziemy mogli odpocząć. Gemma pochyliła się i zmierzwiła grzywę Mischy. –Dzięki za ostrzeżenie – szepnęła. Klacz zarżała cicho. –To znaczy “Proszę bardzo” – powiedział Arden ze śmiechem. – Też nie miały ochoty wałęsać się po nocy. Ponownie rozbili obóz, ale przez jakiś czas nie mogli zasnąć, pomimo zapewnień Ardena, że teraz, kiedy skorpiony przeszły, są absolutnie bezpieczni. Podrywali się za każdym poruszeniem czy parsknięciem konia. Jednak nic złego nie przydarzyło im się tej nocy i rano wyruszyli dalej w drogę przez pustynię. Pod wieczór następnego dnia Arden spostrzegł sterczący kamień. Wskazując go Gemmie powiedział: –To oznacza, że jesteśmy w połowie drogi, i to dokładnie na szlaku. –W jaki sposób potrafisz tak dokładnie trzymać się szlaku? – zapytała, spoglądając na otaczający ich, pozbawiony punktów orientacyjnych krajobraz. –Kieruję się słońcem; również gwiazdami, jeśli są widoczne – odparł. – Lecz głównie
talentem. –Widzę, że znowu do głosu dochodzi twoja wrodzona skromność – zauważyła z uśmiechem. –Czuję się tutaj u siebie tak samo jak gdziekolwiek indziej – powiedział Arden poważniejąc. – Tutaj rozumiem życie, wiem, co jest ważne, a co nie. –Podczas gdy w mieście jesteś tylko biednym, ciemnym wiejskim chłopakiem – zakończyła za niego Gemma. –Nie posuwałbym się aż tak daleko – powiedział z uśmiechem. – Czy tej nocy będziemy obozować przy kamieniu przez wzgląd na stare czasy? –Tak – odpowiedziała ochoczo, zadowolona, że zaproponował to pierwszy. Arden zbyt był zajęty wspomnieniami ich pierwszego spotkania, by zauważyć jej entuzjazm. Coś w jego nastroju wzruszyło Gemmę i po paru chwilach ciszy powiedziała: – To nie było tak dawno temu, prawda? –Nie, chyba nie – odparł, a potem spojrzał na nią. – Choć wydaje się, że minęło o wiele więcej czasu. Gemma postanowiła nie przejmować się jego uwagą. –Czyżby czas wlókł ci się aż tak boleśnie, kiedy jesteś w moim towarzystwie? – zapytała z rozdrażnieniem. –Tak naprawdę wydaje mi się, jakby to było wczoraj – powiedział Arden z potulnością równie nieprzekonywającą jak jej gniew. –Zapomniałeś aż tyle? – odcięła się. –Tyle, ile możliwe! –Och, niewiarygodna jest bezczelność tego człowieka! – zawołała do Mischy. –Poddaję się – powiedział Arden do Skowronka. – Kobiety. Nigdy nie można ich zadowolić. Oba konie zarżały, jakby potakując, i jeźdźcy wybuchnęli śmiechem. Jednak pod tym rozbawieniem i słowną utarczką kryło się niewypowiedziane przesłanie, które dotarło do nich obojga. Przez cały ten czas miarowy krok koni zbliżał ich do monolitu i kiedy tam dotarli, Gemmę przeszedł dreszcz oczekiwania zmieszany z odrobiną strachu. Ostatnim razem to miejsce wyznaczyło jej początek czegoś nowego – niemal ponowne narodziny. Co przyniesie jej teraz?
Rozbili obóz o zachodzie słońca i Gemma jeszcze raz zobaczyła słabe błękitne migotanie na skraju złotego dysku. Wskazała je Ardenowi, pytając, czy również to widzi, a on skinął głową zaintrygowany. –Jak sądzisz, co to jest? – zapytała. Arden wzruszył ramionami. –Kto to wie? – powiedział, odwracając się od zachodzącego słońca. – Teraz o wiele bardziej zainteresowany jestem kolacją. To stanowi koniec tej rozmowy, pomyślała Gemma. Po kolacji usiedli przy ognisku, podsycając je gałązkami ciernistego krzewu. Arden wyjął likier z Opactwa i nalał szczodrze do kubków. –Sądziłam, że pustynia nie jest odpowiednim miejscem, żeby się upić – powiedziała Gemma. –Tylko, jeśli ma się ruszać w drogę albo już się ją zgubiło – odparł. – Nie grozi nam ani jedno, ani drugie. I masz całą noc, by to przespać. –Ja? A co z tobą? T y jesteś tu dowódcą. –Silne trunki w ogóle na mnie nie działają – odparł beztrosko. – To naprawdę smutne. Jestem pewien, że omija mnie wielka przyjemność. – Jego twarz przybrała komicznie żałobny wyraz, lecz oczy mu błyszczały. –Nie powiedziałabym tego – roześmiała się Gemma. – Pamiętam, jak pewnej nocy w Nowym Porcie kładłam cię do łóżka. –Co? Stanowczo temu zaprzeczam! – zawołał. Gemma nie wiedziała, czy wciąż żartuje, czy też naprawdę nie pamięta, jak zakończyło się świętowanie w zajeździe, i postanowiła go sprawdzić. –To prawda. Wiesz przecież, że masz znamię w kształcie gruszki na… –Dość! – przerwał jej Arden. – Pij! – rozkazał, unosząc własny kubek. Uśmiechnęła się znad kubka, pociągając łyk ognistego napitku. Przez jakiś czas popijali w przyjaznym milczeniu, a potem Arden dorzucił do ogniska jeszcze kilka gałązek. Przez parę chwil trzaskały i dymiły, nim zajęły się ogniem. –Masz to zajęcie zapewnione, kiedy tylko będziesz chciała – powiedział cicho. –Będę o tym pamiętać – odpowiedziała, próbując zachować beztroski ton, i spostrzegła, że nie panuje nad swoim głosem. Na co czekasz?, zapytała samą siebie.
Nie możesz wyprzeć się tego, co czujesz, i to oczywiste, że on jest w takim samym stanie. Powiedz coś! Lecz nie mogła wydobyć z siebie słowa. –Chcesz jeszcze? – zapytał Arden, podając jej butelkę. Gemma skinęła głową, nienawidząc się za to, że nie jest w stanie nic powiedzieć. Przez jakiś czas słychać było tylko trzaskanie ognia. –Ja… nie jestem zbyt doświadczona… – zaczęła w końcu. – Nie wiem, jak zachować się w takiej sytuacji jak ta. – Mówiła cicho, lecz Arden zdawał się rozumieć. –To nie ma znaczenia – powiedział i Gemma nie wyczuła bólu w jego głosie. – Prawdę mówiąc, sam nie jestem biegły w tych sprawach. –Ale… –Tylko nie wspominaj o tancerkach – ubiegł ją. – Jeśli chcesz wiedzieć, nigdy przedtem nie byłem w takiej sytuacji. – Przerwał. – Czy ktoś powiedział ci kiedyś, jak bardzo jesteś piękna? –Ja? – zdumiała się Gemma. Ponieważ nie odpowiedziała, Arden ciągnął dalej: –Jesteśmy tutaj sami pod pustynnym niebem, na którym jest dość gwiazd, by wypełnić tuzin pieśni miłosnych, i z wystarczającą ilością trunku w tej butelce, by pozbyć się wszelkich hamulców, i żadne z nas nie wie, co z tym wszystkim zrobić! Po prostu odpręż się, Gemmo, i ciesz się chwilą. J a się cieszę. Wydaje mi się, że umarłem i znalazłem się w niebie. –Gdzie? Arden roześmiał się. –Oto jestem cudownie romantyczny, a ciebie interesują tylko fakty – powiedział. – Zgodnie z nauką braci niebo jest miejscem, gdzie człowiek idzie po śmierci – pod warunkiem, że żył cnotliwie i nie obrażał bogów. –Och… –Nie martw się tak – mówił dalej. – Nie planuję tej podróży już teraz. –Nie o to… –Wiem – przerwał jej. Tak czy inaczej, nie martw się. – Wstał, a potem kucnął przed nią, kładąc delikatnie opalone ręce na jej ramionach. – Mamy mnóstwo czasu. – Pocałował ją lekko w czoło, a potem wstał. – Muszę zajrzeć do koni, zanim pójdziemy spać – powiedział, odwrócił się i odszedł. Gemma przypatrywała mu się, czując zamęt
w głowie. Odchylając głowę do tyłu, przełknęła resztkę likworu. Jej gardło i żołądek płonęły, lecz prawie tego nie zauważała. Mamy mnóstwo czasu. Spojrzała na głębszą niż noc czerń sterczącego kamienia. Czy naprawdę?, zastanowiła się.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Gemma wkrótce pożałowała, że piła tak szybko. Tej nocy chciała pozostać czujna i z jasną głową, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było zasnąć przed Ardenem. Jak bracia godzą ten straszliwy trunek z cnotliwym życiem?, pomyślała złośliwie. Leżała zawinięta w koc i by nie zasnąć, rozpamiętywała przerażający przemarsz skorpionów, lecz morzyła ją wywołana alkoholem senność. W końcu usłyszała zmianę w rytmie oddechu Ardena i wtedy wiedziała już, że mocno śpi. Otrząsnęła się z senności, wypełzła wolno ze swego legowiska i wyślizgnęła się z namiotu. Arden nie poruszył się. Nocne powietrze było chłodne i Gemma zadrżała w samej bieliźnie, lecz nawet nie przyszło jej do głowy, by wrócić po cieplejsze rzeczy. Sierp księżyca i bezlik gwiazd rzucały jasne światło na nagą równinę; ostatnie przebłyski wieczornej zorzy jarzyły się ciemną czerwienią. Konie stały spokojnie pod swoim zadaszeniem i nie czuło się najlżejszego podmuchu wiatru. Bezruch i cisza zalegały wszędzie wokół. Gemma odetchnęła głęboko kilka razy, by rozjaśnić sobie w głowie, a potem ruszyła boso w stronę kamienia. Poruszała się ostrożnie, unikając kolców pustynnych krzewów i stawiając stopy jedynie tam, gdzie skała i piasek wydawały się gładkie. Zatrzymała się przed wielkim kamiennym słupem w tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Spojrzawszy najpierw na kamień, a potem na czarną jamę, w której stał, poczuła, że zaczyna się wahać w swym postanowieniu. Opanowały ją wątpliwości i obawy przede wszystkim, dlatego, że nie powiedziała o swoim zamiarze Ardenowi. Sprzeciwiałby się temu, a to było coś, co musiała zrobić. Kiedy wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła kamienia, zaskoczyło ją, jak bardzo jest zimny. Był gładki i lodowaty. Z pewnością powinien zatrzymać w sobie, choć odrobinę słonecznego ciepła? Jeszcze jedna tajemnica. Stanąwszy tak, by tym razem nie stracić równowagi, Gemma pchnęła mocno kamień. Ogromny głaz poruszył się natychmiast, odchylając się i przesuwając do nowej pozycji, gdzie zamarł, wydając ciche “klik”. Gemma odruchowo cofnęła się o krok, równocześnie przyglądając się uważnie. Czuła pod stopami – i słyszała – dudnienie, które stopniowo zamierało, aż znowu wszystko pogrążyło się w ciszy. Co oznaczają te dźwięki? Wyglądało to tak, jak gdyby kołyszący się kamień połączony był w jakiś sposób z podziemnymi skałami, które zmieniały położenie w odpowiedzi na poruszenie na powierzchni. Gemma wciąż przyglądała się kamieniowi jak jastrząb swej ofierze. A co, jeśli wyobraziłam sobie to wszystko? I nie ma tu żadnych błękitnych płomieni? Ogień pielgrzymów, tak nazwał to Arden. Co to znaczy? Zadała sobie pytanie, czy będzie tu stała przez całą noc, i uśmiechnęła się pomimo dręczących ją obaw. Nie ma śpiewającego. Odezwał się nieznajomy głos. Z bijącym sercem Gemma
odwróciła się na pięcie, by spojrzeć na namiot, lecz nie dochodził z niego żaden odgłos i nie było widać śladu Ardena. Opanowana nagłym strachem, rozejrzała się wokół siebie, starając się przebić wzrokiem ciemność nocy. To źle. Klan nie może się zebrać. Od, odpowiedział inny głos. Zrozpaczona, rozejrzała się znowu, lecz nic nie mogła dostrzec. Czyżbym wpadała w obłęd?, pomyślała, lecz wówczas coś przykuło jej uwagę – błękitne płomienie powróciły. Została zahipnotyzowana w chwili, gdy jej oczy uchwyciły pierwszy błysk. W miarę jak patrzyła, płomienie stawały się coraz wyraźniejsze, rozprzestrzeniając się po wyżłobieniach i rowkach pokrywających kamień, rozbłyskując zaś w miejscach, gdzie powierzchnia była gładka. Wzory – w nieustannym ruchu – tworzyły się i zmieniały przed jej oczyma. Gdy nabrały mocy, kamień stał się latarnią jaśniejącą na pustyni, oświetlając krąg piasku i ciernistych krzewów swym niesamowitym błękitnym pałaniem. Przebudzone konie drobiły nogami i parskały, a maleńka cząstka umysłu Gemmy zastanawiała się, jak długo to potrwa, nim Arden się przebudzi. Jednak przede wszystkim pochłaniało ją rozgrywające się przed nią widowisko i uczucia, jakie wzbudzało. Kiedy ostatnim razem widziała ogień pielgrzymów, majaczyła, bliska śmierci na skutek odwodnienia i porażenia słonecznego. Teraz była zdrowa i zdecydowana zrozumieć, co tu się dzieje. Stwierdziła, że jej wspomnienie dotyczące błękitnych płomieni jest niezwykle dokładne; mogła niemal przewidzieć ich rozprzestrzenianie się i w pewnej chwili wydało jej się nawet, że dostrzega wśród migoczących wzorów symbol przechylonej wagi. Tym, czego nie pamiętała, było uczucie lęku, jakie towarzyszyło coraz jaśniejszemu pałaniu ogników. Głęboko w jej wnętrzu rozbudziło się coś zimnego, coś, co stanowiło zarówno uznanie mocy, jak i odrzucenie jej. Własne doświadczenia z magią dały jej możność wejrzenia w głąb tego, co się działo, lecz moc, z jaką miała tutaj do czynienia, była inna. To było ogromne, odległe, nieubłagane. Gemma rozpoznawała naturę tej mocy, lecz nie miała pojęcia, jakie są jej źródła. Wiedziała również, a wypływało to z samych głębin jej istoty, że moc ta jest też okrutna, zimna i nieludzka. Jednak to była magia i stanowiła kolejny dowód na to, że miała rację. Magia mogła się zmienić – w rzeczywistości była pewna, że się zmieniła – lecz wciąż istniała! Dlaczego taka moc strzeże tego kamienia? Płomienie pokrywały teraz całą powierzchnię kamienia, tak, że od patrzenia na nie bolały Gemmę oczy. Jednak nie mogła odwrócić wzroku. Przeszedł ją dreszcz, lecz tej mocy nie można było odrzucić, przyciągała ją do siebie wbrew jej woli. Powietrze zgęstniało pod naporem tajemnych sił, utrudniając Gemmie oddychanie.
Zahipnotyzowana, nie mogła się poruszyć ani zawołać o pomoc. Co ja zrobiłam? Arden, pomóż mi!, krzyczała w duchu. Odpowiedział jej obcy głos. Wysoka-zrzucająca-skórę śpiewa w potrzebie. Ox. Nieświadoma. Nie dla klanu, Ed, odezwał się inny obcy głos. Umysł Gemmy zawirował. Pojmanie przez wzbudzającą grozę moc kamienia było wystarczająco straszne. Przerażenie spotęgowane przez niewidzialnych obserwatorów, którzy mówili zagadkami, to było dla niej już za wiele i poczuła, jak jej głowa wypełnia się znajomym czarnym wirowaniem. Gdy padała, czyjeś silne ręce ją pochwyciły i wsparły słabnące ciało. Jakiś głos odezwał się tuż przy jej uchu, silny, znajomy głos, teraz zabarwiony strachem. Nie wiedziała, co powiedział, lecz sama obecność Ardena sprawiła, że wezbrało w niej ciepłe poczucie bezpieczeństwa i z wdzięcznością osunęła się w jego ramiona. Kamień poruszył się. Powoli, obojętnie, przechylił się z powrotem ku nim, aż spoczął ponownie w swej pierwotnej pozycji. Arden odciągnął ją od niego, lecz Gemma nie bała się już. Moc, która ją unieruchomiła, cofnęła się, zrobiwszy swoje. Płomienie stopniowo zamierały, pozostawiając tylko kilka jarzących się jak świetliki plamek. Pod ich stopami ziemia jeszcze raz zadrżała i zahuczała. Potem wszędzie wokół zaległa cisza. Trzymając ją czule, lecz mocno, Arden spojrzał jej prosto w twarz. Oczy miała szkliste, lecz zdobyła się na słaby uśmiech. –Nic ci nie jest? – zapytał z wyraźną troską w głosie. Wolno skinęła głową. – Co tu robisz? Nie, nie odpowiadaj teraz. Chodźmy do namiotu, a porozmawiamy o tym rano. Gemma pozwoliła, by wspierał ją w drodze do namiotu. Idąc cokolwiek niepewnie, rozglądała się wokół, ale na próżno. –Gdzie są inni? – wyszeptała. –Jacy inni? –Ci, którzy mówili od mnie. –Nie ma tu nikogo więcej – odpowiedział jej łagodnie. – Musisz się przespać. Połóż się już.
–Nie słyszałeś ich? – wypytywała go z uporem. –Oczywiście, że nie. W promieniu wielu mil od tego miejsca nie ma nikogo. – Arden uniósł klapę namiotu, lecz Gemma dalej stała, rozglądając się wokół siebie. – Nie ma tu nikogo innego – powtórzył. – Wchodź. Gemma usłuchała, zbyt zmęczona, by się sprzeciwiać. Sen stanowił dla niej miłą perspektywę. Lecz wiedziała, że Arden się myli i że nie są sami na pustyni. W końcu je zobaczyła. Kilka par oczu, błękitnych punkcików, jak gdyby odbijających wspomnienia ognia pielgrzymów. Lecz nie spoglądały na kamień. Patrzyły na nią.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY –Nie rób tego już nigdy więcej – powiedział gwałtownie Arden. – Cokolwiek to było, mogło cię zabić. Co chcesz tym udowodnić? Chociaż Gemma, ku swemu niemałemu zdziwieniu, obudziła się następnego ranka wcześnie – to jednak Arden już nie spał. Kiedy zobaczył, że otworzyła oczy, pospiesznie zapytał, czy czuje się dobrze. Potem, najwyraźniej zadowolony, udzielił jej surowej nagany. –Musiałam zobaczyć, czy znowu się to wydarzy – odparła, starając się usprawiedliwić swoje postępowanie. – I stało się! –Co? –Kiedy pchnęłam kamień, pojawiły się błękitne płomienie. –Kiedy c o zrobiłaś?! – zawołał. Gemma powiedziała swemu zdumionemu towarzyszowi, że ogień pojawia się najwyraźniej w odpowiedzi na poruszenie kamienia, jak gdyby był niezbędny dla przywrócenia jakiejś nie wiadomo, od czego zależnej równowagi. –Widziałeś przecież, jak kamień wraca na swoje miejsce – powiedziała. –Kołyszący się kamień – powiedział Arden. – Kto by pomyślał? – Potem jego zdumienie zmieniło się w gniew. – Dlaczego wymknęłaś się sama? – zapytał. – Dlaczego nie powiedziałaś mi, co chcesz zrobić? –Ponieważ nie lubisz, kiedy wygłupiam się z magią – odparła z lekka szyderczym tonem. –Kto tu mówi o magii? – wybuchnął Arden. –Ja! – powiedziała gwałtownie. – Jak sądzisz, co wywołało te płomienie? Zaskoczyła go pewność brzmiąca w jej głosie. –Można to wyjaśnić na wiele innych sposobów – powiedział. –Wymień, choć jeden – zażądała. –Cóż, często widzi się migoczące światełka na górskich szczytach podczas burzy – odparł. –Chyba nie nazwałabym tego kamienia górą, a na niebie nie było chmur. – W głosie Gemmy brzmiał teraz sarkazm. – O nieba, czego trzeba, żeby cię przekonać?
Arden milczał. –Dobrze, myślę, że jednak jest coś, co może cię przekonać – powiedziała Gemma, odrzucając koce. – Pchnę go znowu i tym razem będziesz się przyglądał temu wszystkiemu. –Nie! – sprzeciwił się stanowczo Arden. – Nie zbliżysz się do tego kamienia. –Jak mnie powstrzymasz? –Poradzę sobie. –Ale Ardenie, dlaczego? –Głupia kobieta! – powiedział Arden zgrzytając zębami. – Co za pytanie. – Westchnął. – Ponieważ dość przeszłaś zeszłej nocy. Niemal zemdlałaś i gdyby konie mnie nie przebudziły… – przerwał dla nabrania oddechu. – Potem zaczęłaś gadać bzdury, mówiłaś, że ktoś się do ciebie odzywa. – Uśmiechnął się. – A tym razem nawet się nie zetknęłaś ze słonecznym balsamem. Kiepska próba żartu nie dotarła do Gemmy; falą powróciły wspomnienia, wspomnienia dziwnych głosów – co one mówiły? – i oczu. Obserwujących. –Co się stało? – zapytał z niepokojem Arden. Gemma siedziała zupełnie bez ruchu, z pobladłą twarzą i niewidzącymi oczyma. Jego głos wyrwał ją z zadumy. –Jednak ktoś do mnie mówił – powiedziała. – Przyglądali mi się również. Musimy ich znaleźć! – Wygramoliła się z koców i wybiegła z namiotu. Arden pobiegł za nią, wymyślając jej od wariatek. Gemma obrzuciła wzrokiem okolicę, lecz nawet w jasnym świetle dnia nie mogła dostrzec żadnych żywych stworzeń oprócz koni. W chwili, gdy Arden zbliżył się do niej, jej wzrok skierował się ku kamieniowi. –Wystarczy już – powiedział, lecz Gemma, zamyślona, nie odpowiedziała. – Chodź i pomóż zwinąć mi obóz. Chcę być w drodze, zanim zrobi się zbyt gorąco. –Nie. – Gemma odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. – Nie odejdę stąd, dopóki się nie dowiemy, co to wszystko znaczy. –Bogowie – powiedział znużonym głosem Arden, spoglądając z rozdrażnieniem w niebo. – Czy nigdy niczego się nie nauczysz? – Przerwał. – Pozwól, że przedstawię ci to inaczej. – Ja wyjeżdżam i tak samo konie oraz cały mój dobytek. – Podniósł ręce, by uprzedzić jej sprzeciwy. – I nie mam zamiaru pozwolić ci pozostać tutaj samej i popełnić samobójstwo. Czy wyraziłem się dość jasno? – Przez chwilę wpatrywali się w siebie, mierząc swe siły.
–Nie rozumiem cię – powiedziała w końcu Gemma. –Ty nie rozumiesz mnie?! – zawołał Arden. –W mieście prosiłeś mnie, bym udowodniła istnienie magii rozbijając lampę – ciągnęła dalej spokojnie. – Nie potrafiłam tego zrobić. Teraz mam szansę ostatecznie ci to udowodnić, ale ty nie chcesz się na to zgodzić. Po prostu nie chcesz tego zobaczyć, ot, co. –Chcę wrócić do doliny – odparł stanowczo. – Moją główną troską jest uratowanie tego miejsca i mieszkających tam ludzi, a nie trudzenie się na darmo w poszukiwaniu jakiegoś mitycznego zjawiska zwanego magią. –Ale to to samo! – krzyknęła Gemma, z podniecenia niemal unosząc się nad ziemią. –O czym mówisz? – Arden był wyraźnie oszołomiony. –Sam to powiedziałeś – odparła szybko Gemma. – Magia ginie. –Nie to miałem na myśli. –To, co miałeś na myśli, nie ma znaczenia. Bo to prawda! – mówiła dalej z ożywieniem, błagając go oczyma, by słuchał. – To wszystko jest ze sobą powiązane – wiem, że tak jest. Świat utracił coś ważnego i jeśli mu tego nie przywrócimy, wszystko może ulec zniszczeniu, nie tylko dolina! Po tym wybuchu Gemma ujęła dłonie Ardena w swoje, w milczeniu błagając go o zrozumienie. Przez długą chwilę nie odzywał się. –Jesteś najdziwniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałem – powiedział w końcu. Gemma odetchnęła z ulgą. – Nie rozumiem połowy z tego, co powiedziałaś, ale… nawet zakładając, że masz rację, jaki może być pożytek z magii, jeśli przewrócenie kamienia jest wszystkim, co potrafi zrobić? –To nie m oj a magia! – zawołała Gemma, zaskoczona, że tak opacznie ją zrozumiał. –Więc co… – Zmarszczone brwi Ardena wskazywały, jak bardzo jest zdezorientowany. –Ta magia bierze się z czegoś innego – powiedziała Gemma, usiłując wyjaśnić to, czego doświadczyła. – I jest potężniejsza od wszystkiego, o czym mogłam marzyć. –I wszystko to po to, by poruszyć kamień, który można przewrócić jedną ręką. – Arden mówił z oczywistym niedowierzaniem, lecz Gemma odczuwała wdzięczność, że przynajmniej jest gotowy o tym dyskutować. Był to krok we właściwym kierunku. –Ja też tego nie rozumiem – powiedziała. – To, dlatego muszę dowiedzieć się
więcej. – Pozwoliła, by te słowa zawisły w powietrzu; Arden spojrzał przez jej ramię na kamień. Nie może zaprzeczyć, że zeszłej nocy widział płomienie, pomyślała. – Pozwolisz zrobić mi to znowu? – zapytała. Arden potrząsnął głową. –Nie. – Potem, zanim zdołała się sprzeciwić, dodał: – Ja to zrobię. Ty się nie zbliżaj. Uwolnił ręce z jej dłoni i odszedł, nie pozostawiając jej czasu na odpowiedź. Gemma odwróciła się, więc i obserwowała, jak Arden zbliża się do monolitu. Chciała się skoncentrować, zobaczyć w szarym świetle poranka wszystko, co się da, lecz przeszkadzał jej niepokój o Ardena. Już za późno, pomyślała, gdy wyciągnął rękę i pchnął kamień. Arden cofnął się o krok, zdumiony łatwością, z jaką go poruszył. Jeszcze raz ogromny kamień bezdźwięcznie i pewnie zmienił swoją pozycję. Po chwili znieruchomiał i usłyszeli dochodzące spod ziemi dudnienie; Arden ze zdziwieniem spojrzał pod nogi. Potem znowu skierował uwagę na kamień. Gemma odczuła różnicę już w chwili, gdy pojawiły się pierwsze błękitne iskry, i próbowała zawołać Ardena, ale oboje zostali unieruchomieni przez tajemniczą siłę. W miarę, jak płomienie rozjaśniały się i mnożyły, potęgowało się jej przerażenie. Zanim błękitny ogień zdołał osiągnąć swą największą jasność, Gemma z całych sił zawołała w duchu do Ardena: Odejdź! Odejdź! Ale w dalszym ciągu żadne z nich nie mogło się poruszyć. W chwilę później Gemma zrozumiała, co stanowiło różnicę. Przedtem ta moc była bezosobowa, pozbawiona uczuć i zimna jak lód. Teraz zawierała w sobie gniew i mściwość. Brzydki szkarłatny kolor pojawił się pośrodku błękitu, przypominał stary siniak. Rozszerzał się powoli, tworząc nierówny krąg pulsującej barwy. Stawał się coraz jaśniejszy; początkowo szkarłatny, potem czerwony, aż wreszcie gniewnie pomarańczowy. Grzmot rozdarł powietrze i postrzępione smugi światła wystrzeliwały łukiem z pomarańczowego zarzewia trafiając w Ardena. Arden runął jak uderzony toporem, a Gemma opadła na kolana, powalona hukiem, nagłym wybuchem energii i niedającą się opanować falą strachu, który podciął jej nogi. Równocześnie monolit przesunął się do swej pierwotnej pozycji i płomienie zniknęły o wiele szybciej niż przedtem. Ziemia dygotała przez parę chwil, a potem wszystko uspokoiło się. Konie zarżały w panice i to wyrwało Gemmę z oszołomienia. Patrzyła się na nie, jak szarpią postronki, widziała ich oszalałe oczy i pokryte pianą pyski, lecz na razie nic nie mogła dla nich zrobić. Pół idąc, pół pełznąc, dotarła do znieruchomiałego Ardena. Oczy miał zamknięte i nie wiedziała, czy oddycha, czy nie. Poszukała pulsu pod zimną skórą na jego szyi i wyczuła słabe, nierówne tętno. Wiedząc, że trudno jej
będzie go udźwignąć, spojrzała na kamień. Uznała, że teraz, zrobiwszy już najgorsze – jest bezpieczny, i potykając się poszła po koce, by przykryć swego towarzysza. Arden odzyskał przytomność trzy godziny później. Gemma nie była jedyna, która się odwróciła, by spojrzeć nań z niepokojem, i pod bacznym spojrzeniem tak wielu ciekawych oczu zemdlał znowu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Gemma ułożyła Ardena jak mogła najwygodniej, usiadła obok niego z plecami wspartymi o kamień i zaczęła rozcierać jego zimne dłonie, starając się wetrzeć w nie z powrotem odrobinę życia. Często sprawdzała mu tętno, przerażona jego płytkim oddechem. Wyczuwała je za każdym razem, ale wciąż było bardzo słabe. Po jakimś czasie, czując się całkowicie bezradna, zostawiła go i poszła zobaczyć, co z końmi; wiedziała, że Arden chciałby, aby to zrobiła, a poza tym ich życie mogło zależeć od Skowronka i Mischy. Konie były teraz spokojniejsze, choć ciągle patrzyły dziko szeroko otwartymi oczyma i Gemma poświęciła im dłuższą chwilę, przemawiając do nich i głaszcząc je delikatnie. Bez przerwy spoglądała na Ardena i kiedy powróciła doń uspokoiwszy konie, spostrzegła z nadzieją, że jego twarz nie jest już taka blada. Wciąż był nieprzytomny, lecz – o ile nie było to tylko jej gorącym pragnieniem – jego puls zdawał się nieco silniejszy. Przemawiała do niego cicho, obiecując, że jeśli poczuje się lepiej, nigdy już nie będzie wtrącała się do magii. –No, w każdym razie nie w ten sposób – poprawiła się. – Dlaczego ten kamień zranił ciebie, a nie mnie? – Uśmiechnęła się, a potem zmarszczyła brwi. Śmieszna myśl! – W każdym razie nie sądzę, abyśmy próbowali tego znowu. Wyjedziemy stąd, gdy tylko poczujesz się wystarczająco dobrze, i udamy się prosto do doliny. – Co było dla ciebie najważniejsze. – Och, Ardenie, tak mi przykro. Gdybyś tylko mógł mnie usłyszeć. – Wpatrywała się w jego nieruchomą twarz, a w jej oczach wzbierały łzy. Kocham cię, Ardenie, pomyślała, nie mając odwagi powiedzieć tego głośno, choć wiedziała, że on nie może jej usłyszeć. Arden?, odezwał się jakiś zakłopotany głos. Czy to jedno imię, czy dwa. Av. Gemma poderwała się gwałtownie, rozglądając się wokół siebie, lecz nie zobaczyła nikogo. Potem stopniowo uświadomiła sobie, że żaden dźwięk nie zakłócił ciszy pustyni – dziwne głosy rozbrzmiewały w jej głowie. Znowu ogarnięta strachem, zaczęła powątpiewać we własne zmysły. Inny obcy głos odezwał się w jej głowie. Wysoki-zrzucający-skórę nie należy do klanu. Ed. W tym głosie słychać było smutek. –Kim jesteście?! – krzyknęła doprowadzona do rozpaczy Gemma. – Kim jesteście?!
Odpowiedzią było jedynie uczucie konsternacji, które tylko spotęgowało jej oszołomienie. Zamknęła mocno oczy. Czy ona może być bezimienna? Ox. Bezimienny nie mówi. Jednak my słyszymy. Ed. Przedtem powiedziała Arden. Być może to jeden z nich. Od. Gemma przycisnęła dłonie do uszu, chociaż wiedziała, że nic to nie zmieni. Przestańcie! Przestańcie! – błagała w milczeniu. Głosy zamilkły. Gemma opuściła ręce i ostrożnie otworzyła oczy, bojąc się tego, co może zobaczyć. Konie stały cierpliwie pod swym daszkiem, dalej milcząco wznosił się kamień i nie było tam nic oprócz piasku, kamieni i ciernistych krzewów. Jakieś nagłe poruszenie na ziemi zwróciło jej uwagę i skamieniała ze strachu wywołanego przez nowe i o wiele bardziej bezpośrednie zagrożenie. Skorpion z błyszczącym w świetle słońca żółtym odwłokiem maszerował prosto na Ardena. Gemma rozejrzała się rozpaczliwie za jakąś bronią, ale nie znalazła żadnej. Arden, który był tak osłabiony, mógłby nie przeżyć ukąszenia jadowitego stworzenia. Gemma stanęła pomiędzy nim a skorpionem, kopiąc piaskiem w zbliżające się zwierzę. Zawahało się, lecz po chwili ruszyło dalej. Właśnie, gdy Gemma zbierała wszystkie siły, by je zaatakować, otrzymała pomoc, i to z zupełnie nieoczekiwanej strony. Jedno ze stworzeń z jej snu wybiegło w podskokach zza krzaka, poruszając się szybko na czterech łapach, z ogonem wyprostowanym i zagiętym na końcu jak rączka laski. Jak strzała pomknęło prosto do skorpiona i rzuciło się na niego, jednym szybkim ruchem odgryzając jego jadowity oręż. Rozbroiwszy w ten sposób swoją zdobycz, pokryte futrem stworzenie schrupało ją z widocznym zadowoleniem. Gemma przyglądała się temu z mieszaniną ulgi, fascynacji i obrzydzenia. Myrket! Skończywszy posiłek, zwierzę stanęło na tylnych łapkach i spojrzało na Gemmę, jak gdyby oceniając, czy stanowi jakieś niebezpieczeństwo. Spoglądając w jego oczy, Gemma zrozumiała, kto obserwował ją poprzedniej nocy. Stojąc na tylnych łapach myrket nie sięgał jej wyżej niż do kolan; pokryty był matowo-brązową sierścią, krótszą na głowie niż na reszcie ciała. Oczy miał czarne, a krąg ciemnego futra wokół nich sprawiał wrażenie, że są większe niż w rzeczywistości. Spiczasty nos węszył ciekawie. Przednie łapy, zakończone długimi pazurkami, zwisały luźno, kiedy stał słupka. Gdy tak przyglądali się sobie, oddaleni jedynie o kilka stóp, Gemma zobaczyła, jak doskonale myrket zlewa się z otoczeniem. Nic dziwnego, że nikł nigdy ich nie widzi,
pomyślała. Klan słyszy cię, bezimienna. Ox. Te słowa pojawiły się nagle w umyśle Gemmy. Nastąpiła przerwa, jak gdyby oczekiwanie na odpowiedź, a potem głos ciągnął dalej: Zburzyłaś spokój naszej nory. Młode nie rozumieją bezimienności. Jesteś Ard? Czy En? Ox… Ani jedno, ani drugie, pomyślała Gemma. Jestem Gemma. Ox… Myrket zaskomlał cicho. Gemma wiedziała, że porozumiewa się właśnie z nim, ale nie rozumiała, o czym rozmawiają. Ox jest imieniem klanowym. Ja je noszę. Ox. Teraz głos był zarówno oburzony, jak i zmieszany. Gemma zaczynała rozumieć. Zwą cię Ox? Ja mam na imię Gemma, pomyślała, chcąc, by myrket usłyszał ją i równocześnie zdumiewając się tym, co robi. Czy to naprawdę jest myślomowa, tak jak pomiędzy czarodziejem a jego przyjacielem? Myrket zdawał się rozważać jej ostatnie zdanie. Gem-ma, powiedział w końcu. To dwa imiona. Ox. W moim klanie to jest jedno imię. Gemma, odparła, pamiętając, by dodać własne imię na końcu zdania. To zakłada brak wiedzy. O sobie. Ox, odpowiedział myrket. Dlaczego? Nie rozumiem. Gemma. Zaczęła się w tym orientować i nie wątpiła już w realność tej rozmowy ani w to, z kim rozmawia. Umieszczanie własnego imienia na końcu każdego zdania było najwyraźniej czymś spodziewanym, przypuszczalnie po to, by zidentyfikować mówiącego, i kiedy przedtem tego nie zrobiła, wywołało to konsternację. Ponadto zaczęła również uświadamiać sobie, że myrket nie słyszy wszystkich jej myśli. Można było wysyłać tylko niektóre, a inne uciszać, gdy chciało się je trzymać dla siebie albo, gdy były niestosowne. Gemma pomyślała, że jest to niezwykle pocieszające. Długie imiona, mała wiedza. Ox. W głosie myrketa słychać było teraz wyrozumiałość, jak gdyby wyjaśniał coś małemu dziecku. Gemma pomyślała, że wie, o co mu chodzi. To jedyne imię, jakie mam. Gemma. Nie Ard? Ox.
Nie. To jest Arden. Gemma. Wskazała na leżącego wciąż bez ruchu mężczyznę i zobaczyła, że oczy myrketa podążyły za jej ręką. To mogło być niejasne, pomyślała do siebie. Arden. Czy on jest bez ciepła? Ox. Nie. Wciąż żyje. Gemma, odparła, mając nadzieję, że o to chodziło Oxowi. Uklękła i odszukała puls Ardena. Był nieco silniejszy. Ognisty-kamień-niebiańskiego-boga zły. Ugryzł go. Ox, zauważył myrket. Gemma skinęła głową. Czy możesz mu pomóc, Ox? Gemma. Zapytam klanu. Razem klan jest mądry. Ox. To powiedziawszy odwrócił się i odbiegł, znikając wkrótce w plątaninie kolczastych krzewów. Gemma poczuła ból wywołany tym rozstaniem; coś bliskiego i podnoszącego na duchu było w tym ich intymnym kontakcie, coś, co wykraczało poza zwykłe porozumiewanie się. Po raz pierwszy w swym życiu zaczęła rozumieć, dlaczego czarodzieje przywiązywali się tak bardzo do swoich przyjaciół. Miała nadzieję, że Ox wkrótce powróci. Kiedy Arden otworzył oczy, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był rząd myrketów, stojących ledwie trzy kroki od miejsca, gdzie leżał. Patrzyły we wszystkich kierunkach, tak, że widział profile, karki, sterczące małe okrągłe uszy i wyciągnięte ku niemu spiczaste nosy. Jednak w chwili, gdy odzyskał przytomność, wszystkie głowy zgodnie odwróciły się ku niemu i spojrzały na niego dwa tuziny lśniących czarnych oczu. Ten zsynchronizowany ruch był tak dziwny, że Arden pomyślał, iż wciąż jeszcze jest nieprzytomny, a zwierzęta to senna złuda. Potem w jego polu widzenia znalazła się twarz Gemmy z oczyma pełnymi nadziei i troski. –Czujesz się dobrze? – zapytała z niepokojem. Kiedy nie odpowiedział, dodała: – Słyszysz mnie? Usiłował przemówić, lecz ledwo mógł poruszyć językiem. Z jego ust wydobył się tylko cichy świszczący dźwięk, lecz Gemma zdawała się rozumieć, co chciał powiedzieć, i uśmiechnęła się. –Możesz się poruszyć? – zapytała. Arden spróbował, lecz ciało wydawało się odległe i nieme, a członki nie reagowały.
Przeraziło go to i jakaś cząstka tego strachu musiała się odbić w jego oczach, gdyż na twarzy Gemmy pojawiło się zatroskanie. –Wkrótce poczujesz się dobrze – powiedziała uspokajająco. – Nie próbuj tego przyspieszać. Wówczas Arden uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co się stało. Dlaczego leży bezradnie na ziemi? Czy został ukąszony przez węża albo skorpiona? I czemu niczego nie może sobie przypomnieć? –Teraz ja mam okazję opiekować się tobą – powiedziała pogodnie Gemma, lecz Arden wyczuł w jej głosie fałszywą wesołość. Odwróciła głowę, by spojrzeć na myrkety, i wówczas Arden zobaczył sterczący za nią kamień. Jego szara obecność napełniła go nieokreślonym przerażeniem. Powróciły drobne okruchy wspomnień i spróbował się odezwać, ale nie zdołał. Gemma zauważyła jego wysiłek. –Chcesz wody? –Sss. Zanurzyła palec w kubku z wodą i zwilżyła mu wargi, a potem wlała odrobinę do ust. Poczuł bolesne mrowienie w koniuszkach palców rąk i nóg i przyjął je z wdzięcznością; chciał, by się rozprzestrzeniło, dowodząc, że w jego ciele jest jeszcze życie. Jego życzenie zostało spełnione. Wkrótce wszystkie mięśnie, włókna i nerwy w jego ciele przebudziły się, protestując przeszywającym bólem. Przy pomocy Gemmy zdołał usiąść, poruszeniami całego ciała przyspieszając bolesny powrót do rzeczywistości. Wypił jeszcze odrobinę wody i w końcu był w stanie mówić. –Co się stało? – szepnął. Co o n e tu robią? –Nie pamiętasz? – zapytała. Kiedy potrząsnął głową, opowiedziała mu o nieszczęsnym doświadczeniu z kołyszącym się kamieniem. Nie przypominał sobie z tego nic, lecz gdzieś w głębi siebie wiedział, że jest to prawda. Ogarnął go strach przed nieznanym. –Byłeś nieprzytomny przez cały ranek – zakończyła Gemma. –Czuję się tak, jakbym był nieprzytomny przez kilka dni – odparł ochrypłym głosem. – A one? Myrkety? –Klan mi pomógł – odpowiedziała Gemma z uśmiechem ożywienia na twarzy. – Ox uratował cię przed skorpionem i wszystkie śpiewały, abyś powrócił do zdrowia. –Ox? – powiedział oszołomiony Arden. –Ten najważniejszy. Pośrodku.
Myrket, którego wskazała Gemma, pochylił szybko łebek i wydał cichy, świergotliwy dźwięk. Arden zamrugał, zastanawiając się, czy wciąż jeszcze śni. –Potrafię z nimi rozmawiać, Ardenie. Czy to nie cudowne? – powiedziała z entuzjazmem Gemma. Wówczas Arden niemal się poddał. Nagle poczuł, że chce mu się płakać, i ogarnęło go nieprzezwyciężone znużenie. –Nie teraz, Gemmo. Proszę. Muszę się przespać. Choć wyraźnie zawiedziona, Gemma przychyliła się do jego prośby i poprawiła mu posłanie. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył Arden, zanim pogrążył się w objęciach snu, był jeden z myrketów wspinający się na ciernisty krzew. Z niewiarygodną zręcznością i poczuciem równowagi niewielkie stworzenie stanęło wyprostowane na kruchej gałązce i niczym wartownik zaczęło przebiegać wzrokiem okolicę. Kiedy Arden obudził się następnym razem, już niemal zmierzchało, a on czuł się o wiele lepiej. Był spragniony i potwornie głodny. Gemma natychmiast się tym zajęła, uradowana jego powrotem do zdrowia. Myrketów nigdzie nie było widać, lecz Arden wiedział, że Gemma z trudem powstrzymuje się przed zasypaniem go wiadomościami. Zgodził się, by Gemma pomogła mu przejść do namiotu. Czuł się bardzo słaby; cokolwiek kamień z nim zrobił, ograbił go z czegoś więcej niż tylko z części pamięci. Gemma rozpaliła ognisko, choć dzień jeszcze był ciepły, i Arden odprężył się, rozkoszując się jego żarem, choć ciągle było mu zimno. Gemma zauważyła to i poszła po koc. Kiedy powróciła, Arden zapytał ją o myrkety i ulga, która pojawiła się na twarzy Gemmy, była niemal komiczna. –Ale mów wolno! – dodał tak energicznie, jak tylko mógł, i uśmiechnął się słabo, gdy Gemma porządkowała myśli. –Pamiętasz, jak powiedziałam zeszłej nocy, że ktoś do mnie mówi? – zaczęła. – A ty niczego nie słyszałeś? Arden skinął głową. T o przypominał sobie, ale w jego pamięci znajdowały się inne niewytłumaczalne łuki. Odłożył tę zagadkę na bok, a Gemma mówiła dalej: –Więc nie miałam pojęcia, co to może być. A to były myrkety! – Jej oczy jaśniały zadowoleniem. – W swoim klanie porozumiewają się za pomocą myślomowy i z jakiegoś powodu ja również mogę je słyszeć i mówić do nich. Wszystko bierze się stąd. – Klepnęła się w głowę. –Nie zmyślasz tego, prawda? – zapytał, znając już odpowiedź.
–Nie, oczywiście, że nie – a co więcej, jest coś, co mogę ci udowodnić – odparła z ożywieniem. – Chodź i zobacz je. Nora klanu znajduje się całkiem blisko. –Nie teraz, Gemmo. Już ci wierzę – powiedział ze znużeniem. – Zobaczę je później. Na razie po prostu opowiedz mi o nich. –Dowiedziałam się mnóstwa rzeczy – stwierdziła z dumą. – Niekiedy trudno zrozumieć, co mówią, ponieważ ich słowa i pojęcia różnią się od naszych. –To zrozumiałe – mruknął kwaśno. –Ale poradziłam sobie z tym. Kiedy spałeś, rozmawiałam z nimi niemal przez cały czas. – Zawahała się. –I? – ponaglił ją. –Kazałeś mi mówić wolno – odparła z uśmiechem. – Usiłuję opowiedzieć ci wszystko po kolei. –Uznaję swój błąd – powiedział, potulnie spuszczając oczy. –Przestań! – roześmiała się Gemma. – Dobrze – ciągnęła poważniejąc. – Po pierwsze, wszystko robią zespołowo i klan jest najważniejszy. Nie wiedziałam, że zwierzęta mogą być takie. Te, które są sprawniejsze w pewnych dziedzinach, wykorzystują swe umiejętności dla dobra innych. Kiedy szukają pożywienia, jeden lub dwa przez cały czas stoją na czatach, wypatrując drapieżników. Niektóre potrafią wspiąć się wyżej, na przykład na krzaki. Posiadają niewiarygodny zmysł równowagi. –Widziałem jednego, jak to robił – wtrącił Arden, zdumiewając się tym, jak spokojnie przyjmował dziwną opowieść Gemmy. –To była Av – powiedziała Gemma. – Zawsze znajduje najlepsze miejsca do obserwacji. Kiedy nie widać zagrożenia, wydaje cichy, ćwierkający odgłos, lecz kiedy dostrzeże orła lub coś podobnego, wyszczekuje ostrzeżenie i w ciągu paru chwil wszystkie mogą schronić się bezpiecznie w norze. –Dlaczego nie używają do tego myślomowy? –Nie bardzo wiem – odparła z namysłem Gemma. – Przypuszczam, że myślomowa używana jest do rozmowy, podczas gdy sygnały dźwiękowe oddziałują bezpośrednio na ich instynkt. –Widzę, że j u ż stałaś się biegła w tych sprawach – zauważył Arden. – Szkoda, że nie mogą wdrapać się na czubek tego kamienia. Widziałyby stamtąd na wiele mil dookoła. –Nie wykorzystałyby go do tego, nawet gdyby mogły. Lękają się go – odpowiedziała.
–Zatem to nas łączy! – rzekł ponuro Arden. –Zwą go “ognistym-kamieniem-niebiańskiego-boga” – dodała Gemma – co wskazuje, że tego nie rozumieją. To interesujące, zważywszy, że żyją tak blisko niego. –Dlaczego ma to wskazywać, że tego nie rozumieją? –Ponieważ im mniej coś rozumieją, tym dłuższe nadają temu nazwy – powiedziała. – Na przykład ludzie są dla nich najwyraźniej pewną tajemnicą, ponieważ nazywają nas “wysokimi-którzy-zrzucają-skóry”. Myślę, że wiąże się to z faktem, że nosimy odzież. Natomiast wszystkie ich imiona są bardzo krótkie – Ox, Av, Ul i tak dalej. –To musi być miłe rozumieć się tak dobrze – zauważył Arden. Gemma nie była pewna, czy ma to traktować poważnie. –Gem-ma i Ard-en sprawiły im trochę kłopotu – powiedziała. – Sądziły, że każde z nas ma po dwa imiona i nie rozumiały, dlaczego. – Przesunęła się nieco, przyjmując wygodniejszą pozycję, a potem ciągnęła dalej: – O ile wiem, jedzą wszystko, co się porusza. Wspólnie stawiają czoło wszystkiemu. Wiem, że jedzą skorpiony. Nazywają je “kłującym jedzeniem”. Ox zjadł jednego, który ci zagrażał. – Uff. – Zachmurzyła się na samo wspomnienie. – Istnieje również “krzywe jedzenie”, czymkolwiek to jest. –Węże? –Prawdopodobnie. – Gemma wzdrygnęła się. – Pytałam je, czy piją wodę z korzeni ciernistych krzewów, ale nie zrozumiały pytania. Wydaje mi się, że nie wiedzą, co to jest woda. Arden przez chwilę zastanawiał się nad czymś, a potem potrząsnął głową i zapytał: –Ile ich tutaj jest? –Około trzydziestu. Są niezmiernie dumne ze swojej nory, którą same wykopały. – Gemma przerwała. – Ox powiedział coś o jeszcze jednej ogromnej norze ze śpiewającym powietrzem, ale nie wiem, co miał na myśli. – Teraz ona z kolei wyglądała na zakłopotaną. – Chociaż wydaje się, że łączył to z kamieniem. –Śpiewanie jest dla nich ważne, prawda? – zapytał Arden, przypominając sobie to, co usłyszał wcześniej. –Tak – odparła ze śmiechem Gemma. – Chociaż gwiazdy wiedzą, dlaczego. Dźwięki, które wydają, są okropne. –Zatem nic dziwnego, że się obudziłem – powiedział z uśmiechem. – Czy mają przywódcę?
–Tak. Jest nim Ox. Jest największym, najsilniejszym samcem – odpowiedziała. – Pod pewnymi względami są tak bardzo ludzkie. Arden puścił to mimo uszu. Ściemniło się już, a on był bardzo zmęczony. –Lepiej zaprowadzę cię do namiotu – powiedziała Gemma z troską w głosie. – Norę możesz zobaczyć rano. – Arden nie poruszył się, tylko siedział dalej wpatrzony w ogień. – Mają powiedzenie – ciągnęła Gemma – “razem klan jest mądry”. Możemy nauczyć się od nich tak wiele! A myślomowa – czy rozumiesz? To tak jak u mieszkańców doliny. Arden podniósł wzrok, spoglądając na nią bez szczególnego zainteresowania. –Jakiej doliny? – zapytał.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Początkowo Gemma pomyślała, że Arden żartuje, ale szybko zrozumiała, że wcale tak nie było. Pamiętał swoją podróż do miasta i część z tego, co się tam wydarzyło, lecz szczegóły rozprawy i cała wiedza o dolinie zniknęły z jego pamięci. Gemma próbowała mu to przypomnieć, cierpliwie powtarzając wszystko, co opowiedział jej o dolinie. Wciąż oczekiwała, że zareaguje na coś, co powiedziała, lecz on tylko słuchał uważnie. Wydawało się to niewiarygodne, ale przedmiot jego niedawnej obsesji był dlań teraz całkowitą niewiadomą. Wyczerpawszy uzyskane od niego informacje, Gemma zapytała: –Nic ci to nie przypomina? Arden potrząsnął głową. –Przecież kochałeś ją tak bardzo! –Nie wiem nawet, gdzie leży – odparł poważnie. – Pamiętam mnóstwo o górach – ostatecznie tam dorastałem – ale dolina… – Jego głos zamarł. –Więc dokąd teraz pójdziemy? – zapytała cicho. –Musi leżeć gdzieś na południowy wschód stąd – powiedział. – Inaczej nie wybralibyśmy tej drogi. –Znajdziemy ją – powiedziała stanowczo, pragnąc, by jej przekonanie dorównywało tonowi. – Wówczas wszystko sobie przypomnisz. Powieki Ardena opadły. –A na razie prześpimy się – dodała. Sny wypełniały namiot. Gemma spojrzała na swój cień, muskający daleko w dole pustynie. Widziała kamień, szary palec wskazujący niebo, otoczony przez maleńkie postacie. Ich śpiew docierał do niej, rozpoznawalny wśród pędu wiatru i miarowego rytmu uderzających skrzydeł. Jej cień przemknął po kamieniu jak mignięcie ciemności i na jego powierzchni rozjarzyły się błękitne płomienie. Gemma leciała dalej, czując przy sobie znajome istoty. Potem poczuła, że jej towarzysze przesuwają się i zmieniają, aż w końcu z każdej strony pozostał tylko jeden. Więź, jaka ją z nimi łączyła, zabarwiona była teraz smutkiem i żalem. Natura jej lotu również uległa zmianie; z płynnym szybowaniem nie
wiązał się żaden wysiłek, ale też w mniejszym stopniu mogła na nie wpływać. Kształt rzucanego przez nią cienia zmienił się; przybrał teraz postać ostrego trójkąta, który sunął coraz niżej nad zielonymi polami i przestraszonymi owcami. Nie było tu pustyni. Wylądowali, koziołkując w trawie i śmiejąc się z radości i ulgi po nerwowym napięciu. Gemma spojrzała na masywne miejskie mury, skąd wystartowali, i oceniła przebytą odległość. –Pół mili? – zapytała swego towarzysza. –Pół tysiąca – odparł. – Nie możesz tam już wrócić. – W jego głosie brzmiał taki smutek, że Gemma odwróciła się, by spojrzeć na niego, opanowana nagłym strachem. Zobaczyła jedynie po drugiej stronie pola oddalający się szybko rój. Pośrodku dostrzegła odległą i rozpływającą się w cieniach postać. –Potrzebuję cię! – krzyknęła, lecz jej krzyk zagłuszył słowa. – Pomóż mi, Kai! Sny wypełniały namiot. Arden zgubił się w metalowym labiryncie. Szedł bez końca długimi korytarzami, przekraczał żelazne mosty przerzucone nad otchłaniami ze stali, wspinał się i schodził po błyszczących schodach. Hałas i gorąco atakowały go ze wszystkich stron. Woda pędziła kanałami, napełniając jego serce przerażeniem; para tryskała z ukrytych gejzerów. Wciąż szedł i szedł, lecz nie posuwał się naprzód. Był w kieracie, skazany na wieczne powtarzanie swej podróży i zapominanie jej za każdym razem, kiedy zakończył koło; nieskończone odkrywanie tego, co już widział. Most był wąski i przerzucony nad wąwozem. Daleko w dole spieniona woda mknęła w galopadzie fal. Arden był już w połowie mostu, kiedy zobaczył grupę mężczyzn i kobiet czekających w milczeniu po drugiej stronie; z założonymi rękami i beznamiętnymi metalowymi twarzami przyglądali mu się, jak szedł przez most. Są w maskach, pomyślał. Wówczas cała grupa zaczęła krzyczeć, wskazując na niego. Arden próbował uśmiechnąć się do nich, lecz nie mógł. Uniósł rękę, by dotknąć policzka, lecz zamiast skóry wyczuł chłodny metal. Szarpnął rozpaczliwie za maskę, lecz ani drgnęła – choć bardzo starał się, nie mógł zdjąć tej strasznej rzeczy, która więziła jego twarz. Krzyknął, stracił równowagę i runął z mostu. W tej samej chwili dostrzegł w przelocie Gemmę stojącą wśród żelaznolicej grupy. Krzyczała, lecz zdołał usłyszeć tylko ostatnie słowa. –Pomóż mi, Kai! Arden zanurkował w metalowe głębie.
Stwierdzili, że siedzą sztywno na posłaniach, spoglądając na siebie, podczas gdy brzask nowego dnia sączył się przez otwartą klapę namiotu. Chociaż oczy mieli szeroko otwarte, oboje widzieli odmienne światy, a na ich twarzach malował się wstrząs. Powoli ich wzrok nabierał ostrości i wreszcie zaczęli widzieć się naprawdę. –Śniłeś – powiedziała Gemma, sprawdzając swój głos. Przyjrzała mu się uważnie, marszcząc brwi. – Co to za ślady na twojej twarzy? Arden ostrożnie dotknął policzka. Wydał mu się uspokajająco ciepły i miękki, lecz wyczuł bolesne miejsca, gdzie skóra była wrażliwa i spękana. –To był zły sen – powiedział wolno. – Tak sądzę. – Szczegóły umknęły mu już z pamięci. – Dlaczego potrzebujesz pomocy Kaia? Pytanie to zaskoczyło Gemmę. –Nie wiem. Śni mi się czasami – powiedziała w końcu. –Najwyraźniej dużo o nim myślisz. – W głosie Ardena był cień urazy. –Tak, rzeczywiście. Był jedyną osobą, która kiedykolwiek starała się mnie zrozumieć. Potem milczeli przez długi czas, nie mając ochoty na dalszą rozmowę. Dzień wokół nich stawał się coraz bardziej realny i sny stopniowo traciły swą moc. –Jak się czujesz? – zapytała w końcu Gemma. –O wiele lepiej – uśmiechnął się niespodziewanie. – W rzeczywistości prawie jak człowiek. I jestem głodny. –To dobrze. Zjemy, a potem pójdziemy odwiedzić myrkety. Chcę się dowiedzieć od nich tyle, ile zdołam, dopóki tu jeszcze jesteśmy. Po śniadaniu Gemma zaprowadziła Ardena do nory klanu, gdzie widać już było ożywioną działalność. Zdobycie wystarczającej ilości pożywienia w tej niegościnnej krainie wymagało od niewielkich stworzeń niemal nieprzerwanego wysiłku. Niemniej jednak, gdy tylko czatownik dostrzegł zbliżających się ludzi, Gemma wyczuła informacje przekazywane pomiędzy członkami klanu i część myrketów zaczęła zbierać się w jednym miejscu. Gemma stała się już ich ulubienicą, równie dziwną i interesującą dla nich, jak one dla niej. Jednak, kiedy wyprowadziła Ardena na otwartą przestrzeń przed jednym z wejść do nory, usłyszała ostre słowa ostrzeżenia. Nie rozmawiaj, polecił dorosły myrket. To rozproszy uwagę małego. Gemma usłuchała i przykładając palec do ust, nakazała Ardenowi, by stanął nieruchomo. Przed nimi, pod czujnym okiem Oda i wciąż powiększającej się grupy
zainteresowanych widzów, młodziutki myrket zataczał koła wokół skorpiona. Dla tak młodego osobnika ukąszenie prawdopodobnie byłoby śmiertelne i Gemma wyczuwała napięcie widzów. Dlaczego mu nie pomogą?, pomyślała. Maleńkie zwierzątko przypadło w błyskawicznych skokach do skorpiona, usiłując odgryźć jadowity odwłok. Zdobycz wymykała mu się przez pewien czas, lecz w końcu atak się powiódł i myrket szczęśliwie zjadł swoją nagrodę. Dobrze, Em. Uczysz się. Od. Gratulacje starszego odzwierciedlały nastrój całej grupy. Dziękuję, nauczycielu. Em, odparł młody; pyszczek miał pełen jedzenia, a głos pełen dumy. –Co to wszystko znaczy? – zapytał cicho Arden. –Każdego młodego myrketa ktoś z dorosłych uczy, jak zdobywać pożywienie. Lekcja ze skorpionem jest jedną z najważniejszych – odparła. Potem do Gemmy zbliżyły się wszystkie myrkety i zasypały ją pytaniami. Wkrótce zakręciło się jej w głowie i musiała prosić Oxa, by w jakiś sposób uporządkowano ich pytania. Zastosował się do tego i wówczas Gemma mogła przekonać Ardena o swojej zdolności porozumiewania się z klanem. Nie żeby potrzebował wielu dowodów – sam fakt, że nieuchwytne zwierzęta pozwalały im przebywać tak blisko siebie, stanowiło świadectwo szczególnego związku. Mimo to Gemma upierała się przy jakiejś demonstracji, powiedziawszy uprzednio Ardenowi, że myrkety zrobią to, o co je poprosi. I zwierzęta słuchały jej poleceń, wykonując je z wielką radością. Dla nich była to zabawa i kiedy Gemma oświadczyła w końcu, że zrobiły dość, rozległ się chór protestów. W rezultacie zabawa trwała dalej i wkrótce Gemma i Arden przyłączyli się do niej ze śmiechem. Pierwotnie Gemma poprosiła o kilka prostych rzeczy – by wymienione zwierzę wystąpiło naprzód, inne, aby wydało okrzyk czatownika i tak dalej. Teraz na jej prośbę myrkety fikały koziołki, zakopywały się nawzajem po szyje w piasku, a trzy młode skakały przez wyciągniętą nogę Ardena. Beztroska atmosfera panowała również podczas debaty, która potem nastąpiła. Gemma chciała zadać kilka pytań i grupa starszych myrketów zgodziła się odpowiedzieć na nie najlepiej jak potrafiła. Część innych pozostała, by posłuchać, ale nie przerywała. Po pewnym czasie Arden przeprosił, gdyż chciał zająć się końmi; był przygnębiony, że nie może uczestniczyć w rozmowie, czuł jednak, że nie powinien przerywać Gemmie prośbami o wyjaśnienie. –Życzą ci wszystkiego dobrego! – zawołała do niego, gdy odchodził. Najwyraźniej usiłowała powstrzymać się od śmiechu – w rzeczywistości Ox powiedział:
Oby twoje terytorium zawsze było potężne, a twoje towarzyszki rodziły wspaniałe dzieci. –Powiedz im, że dziękuję – odparł Arden z uśmiechem. – Ja również życzę im wszystkiego dobrego. Są zabawnymi, małymi hultajami. Gamma przekazała jego pozdrowienia myrketom, poprawiając je nieco w tłumaczeniu. Potem z ożywieniem zaczęła je wypytywać. Orientowała się już w drobnych różnicach ubarwienia i postawy i nawet rozróżniała ich głosy. Po jakimś czasie umieszczanie ich imion na końcu każdej kwestii stało się niemal niepotrzebne i Gemma mogła zwracać się po kolei do każdego rozmówcy. Od jak dawna tu żyjecie? Gemma. Nie pamiętamy. Od. Klan odradza się. Av. Nowa nora po Wstrząsie. Ale to samo terytorium. Ox. Wstrząs był najwyraźniej własnym terminem myrketów określającym Zrównanie. Z wcześniejszych rozmów Gemma wiedziała, że klan przywiązuje ogromne znaczenie do terytorium, broniąc go przed wszystkimi przybyszami, lecz z trudem przychodziło jej uwierzyć, iż myrkety nie potrafią znaleźć bardziej gościnnego miejsca na dom niż sam środek Diamentowej Pustyni. Zapytała, czy kiedykolwiek myślały o podróżach; pierwszej odpowiedzi udzieliła samiczka, która dotychczas się nie odzywała. Kiedyś byli wędrowcy. Dawno temu. Ul. W jej głosie słychać było tęsknotę. Nasze możliwości poznania są teraz lepsze. Av, powiedziała łagodnie starsza samica, lecz Od przerwał jej stanowczo. Nie możemy opuścić tego miejsca. Bóg żąda naszego śpiewu i nie chcemy narażać się na jego gniew. Od. Jakiego śpiewu? Gemma. Do boga. Kiedy wiatr się zmienia. Od. Gemma nie była pewna, jak to rozumieć, lecz postanowiła zgadywać. Czy kamień jest bogiem? Gemma. Jej pytanie wywołało wśród myrketów poruszenie: głowy zaczęły obracać się szybko na wszystkie strony, jak gdyby zwierzątka obserwowały nawzajem swoje reakcje.
Ognisty-kamień-niebiańskiego-boga jest darem boga dla nas. Stanął tu kiedyś i zmienił powietrze w kamień. Ed. Wciąż go strzeżemy. Ul. Niektóre opowieści mówią, że bóg jest w kamieniu. Ed. Zatem śpiewacie do kamienia? Gemma. Kiedy zmienia się wiatr. Od. Kiedy to się dzieje? Gemma. Myrkety nie zrozumiały tego pytania i Gemma musiała czekać na odpowiedź. Wtedy, kiedy się dzieje. Ox. Przywódca klanu milczał od jakiegoś czasu i teraz w jego głosie pobrzmiewała dziwna mieszanina autorytetu i niepewności. Gemma zrezygnowała z wyjaśnienia tej kwestii i zamiast tego zapytała, co się dzieje, kiedy śpiewają do kamienia. Nasz śpiew zmienia się w ogień i ziemia się porusza. Ul. Jej słowa zostały przekazane w romantycznej tonacji, którą Gemma nauczyła się wiązać z Ul, jednak tym razem brzmiało to tak, jak gdyby samiczka recytowała jakąś ważną i dobrze zapamiętaną lekcję. Błękitny ogień? Taki jak zeszłej nocy? Gemma, zapytała z ożywieniem. Nie. Nie było śpiewu i wiatr przecież nie zmienił się jeszcze. Od. Ale płomienie są błękitne. Av. Nie są takie same. Od. Mówił tonem nieznoszącym sprzeciwu, nawet gniewnie i po tym stwierdzeniu zapadła chwila niezręcznej mentalnej ciszy. Potem Ox podjął rozmowę. Śpiewamy. Tak jest dobrze. Ard-en pchnął. Tak jest źle. Ognisty-kamieńniebiańskiego-boga zły. Ox. Rozległ się zgodny pomruk poparcia. Gemma nie mogła sprzeciwić się jego logice i sposobowi, w jaki odradzał jej kontynuowanie tego tematu. Zapytała, więc o ogromną śpiewającą norę, o której wspomniano poprzedniego dnia. Z ich odpowiedzi wywnioskowała, że myrkety mają na myśli systemy pieczar rozciągające się pod pustynią, lecz nie mogła zrozumieć, dlaczego traktują je z taką czcią i lękiem.
Huczący ryk powraca. Ed. Skrzepły wiatr, biały od zimna. Ul. Czy to wiatr sprawia, że piaski śpiewają? Gemma. Z jakiegoś powodu pytanie to bardzo je rozbawiło. Gem-ma, mówisz dziwnie. Ox. Roześmiała się. Myrkety uradował ten dźwięk i młode, które przysłuchiwały się rozmowie, zaczęły się tarzać po ziemi, świergocząc radośnie. Teraz Gemma ograniczyła swe pytania do bardziej praktycznych spraw i została nagrodzona informacjami o organizacji klanu i jego zwyczajach. Pokazano jej punkty obserwacyjne, specjalne miejsca do wylegiwania się na słońcu oraz kilka wejść do nory. W końcu głód położył kres rozmowie i Gemma wróciła do Ardena. Po posiłku opowiedziała mu to, czego dowiedziała się; szczególnie zainteresowały go opisy jaskiń. –Nie mogę się oprzeć uczuciu, że wszystko to powiązane jest z tą doliną, którą miałem uratować – zauważył. – Być może system jaskiń sięga aż pod góry. –Wszystko w jakiś sposób jest ze sobą powiązane – odparła Gemma. Nauczyła się ufać swym odczuciom. Cokolwiek spowodowało, że przybyła do tej krainy, utwierdziło to w niej niewzruszoną wiarę w irracjonalną prawdę. –Ich opowieści o kamieniu są interesujące – powiedział Arden. –Opowieści! – odparła. – Niemal cię to zabiło. –Potrzeba czegoś więcej, by się mnie pozbyć. Jestem twardszy, niż się wydaje! – Wyszczerzył zęby. –Gdybym tylko potrafiła do końca zrozumieć to, co mi powiedziały – zadumała się Gemma, udając, że nie usłyszała jego ostatniej uwagi. –Cóż, nie masz na to zbyt wiele czasu – odparł Arden poważniejąc. – Nasze zapasy są na wyczerpaniu. Jeśli nie wyjedziemy następnego ranka, możemy nigdy nie wydostać się z tej pustyni. M y nie możemy jeść skorpionów. Gemma spędziła resztę tego dnia, podejmując dalsze próby rozwikłania, choć części tajemnic związanych z nowymi dziwnymi przyjaciółmi. Jednak niewiele udało jej się osiągnąć, ponieważ zwierzęta, które straciły znaczną część poranka na rozmowę, zajęte teraz były szukaniem pożywienia. O tej porze roku żywności było niewiele i
napełnienie trzydziestu żołądków zajmowało mnóstwo czasu. Poznała jeszcze parę szczegółów życia klanu, które ją zafascynowały, lecz miały niewielkie praktyczne znaczenie. Tej nocy zarówno Gemma, jak i Arden spali dobrze. Rankiem zwinęli obóz i przygotowali się do wyjazdu. Po długich pożegnaniach, które wskazywały, jak bardzo zasmuca myrkety ich wyjazd, Gemma i Arden zostali uraczeni pieśnią. Hałas rozdzierał im uszy i nie potrafili tego ukryć. Pieśń rozstania skończyła się nagle, gdy jeden z myrketów oświadczył: Dość śpiewania. Ed. Wówczas ludzie dosiedli koni i wśród chóru pożegnań, machnąwszy po raz ostatni ręką, ruszyli w drogę. Gemma z bólem pozostawiała za sobą nowych przyjaciół; w głowie czuła teraz niezwykłą ciszę. –Chciałabym, aby mogły pojechać z nami – powiedziała tęsknie. –Ja też – odparł Arden. – Może miałyby jakieś pojęcie, dokąd idą.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY W ciągu ośmiu dni od opuszczenia pustyni Gemma i Arden odnaleźli w górach kilka małych dolin zamieszkanych przez wieśniaków, ale żadna z nich nie miała w sobie nic niezwykłego ani nie wywołała żadnego oddźwięku u Ardena. Pamiętał niektóre miejsca ze swych wcześniejszych wędrówek, lecz nie potrafił powiązać ich z zagubioną doliną i powoli zaczął wątpić w istnienie celu ich podróży. Gemma, pewna, że g d z i e ś był, usiłowała go pocieszyć. –Powiedziałeś mi, że nigdy nie słyszałeś o dolinie, póki tam nie przybyłeś – stwierdziła. – Zatem nic dziwnego, że nikt inny o niej nie słyszał. –Możemy być w całkiem innym regionie – odparł ze zniechęceniem. – Jeśli nie przypomnę sobie czegoś, możemy tak wędrować przez całe miesiące. A najwyraźniej nie pozostało nam wiele czasu. Arden wciąż miał odrobinę pieniędzy i zużył je na uzupełnienie zapasów w wioskach, przez które przejeżdżali, lecz oboje wiedzieli, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy będą musieli stać się samowystarczalni. To zaś nieuchronnie opóźniłoby ich poszukiwania. –Pamiętam dokładnie miejsca, w których już byliśmy – powiedziała Gemma – więc przynajmniej nie grozi nam, że będziemy jeździli w kółko. W końcu m u s i m y ją znaleźć. Jej przepowiednia sprawdziła się w południe ósmego dnia, choć początkowo dotarło to tylko do niej. Gdy wspięli się na przełęcz pomiędzy dwiema dolinami, odgrodzonymi z obu stron przez poszarpane górskie szczyty, roztoczył się przed nimi widok na zrudziałe połacie pól i lasów. Powietrze stało ciche i nieruchome. Gemmę przeszedł dreszcz nadziei i spojrzała na Ardena, lecz jego twarz była obojętna, zamknięta. Spoglądał na dolinę z taką samą miną jak na poprzednie mijane wioski. –Rozpoznajesz coś? – zapytała cicho. –Nie. Ruszyli w dół zbocza. Roztaczający się w dole widok zgadzał się z opisem Ardena; wyschłe łożysko rzeki, puste zbiorniki, z rzadka rozrzucone domy, a daleko na południu jakaś wioska. Lecz Arden wciąż niczym nie dawał poznać, że coś tutaj rozpoznaje. Uczucie, że przybyli do celu ich podróży, wciąż narastało w Gemmie, choć na jego poparcie nie mogła znaleźć nic konkretnego. Jakaś moc przesycała powietrze, nieokreślona energia, coś, czego nie odczuła nigdy przedtem. Przyciągało ją to; chociaż nie była to owa piękna i bogata dolina, którą Arden zobaczył za pierwszym razem, to jednak w tym miejscu było coś szczególnego.
Nadzieja Gemmy zmieniła się w pewność, gdy nieco dalej w dole zbocza na otwartą przestrzeń przed końmi w podskokach wbiegł królik. Małe stworzenie zatrzymało się i spokojnie obserwowało, jak się zbliżają, po czym spokojnie kicając ruszyło w swoją drogę. Arden obserwował królika bez zaciekawienia. –Powinienem był go schwytać – powiedział. – Przydałoby nam się świeże mięso. Nie tutaj, pomyślała Gemma, lecz nic nie powiedziała. Wkrótce potem zobaczyli lisa, który również nie okazywał przestrachu, obserwując ich przejazd spod usychającego drzewa. Suchość gleby wkrótce stała się bardziej oczywista – kurz unosił się spod końskich kopyt osiadając na pożółkłej trawie. Na płaskowyżu tuż nad polami stanęli, by przyjrzeć się rozciągającemu się przed nimi widokowi. Wszędzie było tak samo; suche i więdnące uprawy z kilkoma plamami bladej zieleni, drzewa, których liście opadły o wiele za wcześnie. Część drzew była zupełnie pozbawiona liści. Dostrzegli tylko kilka zwierząt domowych. Gemma miała się właśnie odezwać, by zadać nieuniknione pytanie, kiedy usłyszeli kobiecy głos. Wyłoniła się z gąszczu jeżyn ciągnącego się na lewo od nich; pomachała ręką i znowu zawołała. Potem zaczęła ku nim biec, unosząc długą spódnicę. Arden zeskoczył z siodła i stanął twarzą do kobiety, która zatrzymała się kilka kroków przed nim. Miała piękną twarz, pobrużdżoną jednak zmarszczkami troski, i szczupłe ramiona. –Arden, to naprawdę ty! – powiedziała zdyszanym głosem. – Myśleliśmy, że nigdy już się nie zjawisz. Gemma zobaczyła, że Arden wzdrygnął się na jej słowa. Nadzieja na twarzy kobiety zgasła, gdy przyjrzała mu się uważnie, i zastąpił ją ból, a potem współczucie. Zbliżyła się o krok. –Arden? – jej głos był łagodny, kojący. –Zawiodłem was. – Słowa zabrzmiały szorstko, lecz wyrzekł je zdławionym głosem. –Nie… – zaczęła, a potem spojrzała na Gemmę, jak gdyby dopiero teraz ją zobaczyła. Kiedy Arden się odwrócił, Gemma spostrzegła, że powróciła mu pamięć, a wraz z nią ból spowodowany niepowodzeniem. –To jest Mallory – powiedział.
Kiedy wraz z Mallory dotarli do domu, jej mąż i dwóch synów już na nich czekali, wezwani tajemniczą wspólną wiedzą, która wciąż kwitła – przynajmniej wśród członków ich rodziny. Po głośnych powitaniach, przerwanych przez wyraźnie zniecierpliwionych rodziców, chłopcy zajęli się końmi, pozostawiając przybyszów z Mallory i Kragenem. Arden przedstawił im Gemmę i razem przeszli do kuchni. Arden usiadł z kamienną twarzą, a potem nabrał głęboko powietrza i powiedział: –Zawiodłem cię, Kragen. Zawiodłem was wszystkich. –Zrobiłeś, co mogłeś – wtrąciła Mallory. Po drodze do zagrody usłyszała krótkie sprawozdanie z podróży do Nowego Portu. –Cóż, to nie wystarczyło! – rzucił gwałtownie Arden. –To była trudna sprawa – powiedział spokojnie Kragen. – Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Jeśli tobie się nie udało, nie udałoby się nikomu. Nie możesz się winić. –Ale się winie – odparł ponuro Arden. – Nie udałoby mi się nawet tyle bez pomocy Gemmy. Jego oświadczenie tak zaskoczyło Gemmę, że zapomniała, co chciała powiedzieć, i tylko wzruszyła ramionami, gdy gospodarz i jego żona na nią spojrzeli. –Widzę, że sama masz wiele do opowiedzenia – powiedziała Mallory. –To nic ważnego – odparła Gemma. – Ważna jest dolina. – Arden opowiedział mi tak wiele o was wszystkich… –Że czujesz się tutaj jak u siebie w domu? – zapytała niespodziewanie Mallory. –Tak – odpowiedziała bez wahania Gemma, nie wiedząc, że pytanie to miało głębsze znaczenie. Kragen i jego żona spojrzeli po sobie. –Większość ludzi z zewnątrz nie czuje się tu dobrze – powiedział gospodarz. – Ty i Arden macie ze sobą wiele wspólnego. Gemma i Arden przez kilka chwil patrzyli na siebie, a potem wybuchnęli śmiechem; gospodarze przyglądali im się z niepewnymi uśmiechami. –Nie zgadzaliśmy się chyba w niczym, odkąd się znamy – powiedział Arden. –Więc może dolina doprowadzi do tego, że się opamiętacie – odparła Mallory. –Zawsze miałaś dziwny sposób patrzenia na rzeczy – powiedział Arden, spoglądając na nią dziwnie. Zwrócił się do Kragena, znowu poważniejąc: – Jak tu wygląda?
–Bardzo źle. Niewiele zrobiono przy budowie studni, odkąd Kaley zginął podczas ostatniego obwału. Im głębiej drążymy, tym większe napotykamy trudności, a wszystkie studnie tak czy inaczej wysychają. –A co ze strumieniem na wschodzie? –Nic dobrego. Mieliśmy z niego trochę pożytku, ale to po prostu nie wystarczyło. – W głosie Kragena słychać było znużenie. – A kilka dni temu wysechł. –Czy ktoś jeszcze opuścił dolinę? –Trzy lub cztery rodziny – odpowiedziała Mallory. – Nie wiemy, dokąd się udali, i czy im się udało. I umiera coraz więcej starych ludzi. – Przerwała. – Przed paru dniami Alida urodziła martwe dziecko. Arden był wstrząśnięty, poprzednio takie zdarzenie ‘Było w dolinie czymś niesłychanym. –Część małych dzieci jest chora – ciągnęła dalej Mallory. – Po prostu nie mają dość jedzenia, by nabrać sił, i choroby atakują je bez przeszkód. –Jesteśmy teraz podatni na ciosy – dodał spokojnie Kragen. W ciszy, która zapadła, Gemma zadała dręczące ją pytanie. –Czy wciąż dzielicie wiedzę? – zapytała cicho. –Tak, lecz teraz idzie to wolniej – odparł Kragen. – I jest mniej pewne. Musimy przesyłać wiadomości, tak jak to robią ludzie z zewnątrz, by się upewnić. –Chłopcy są właśnie w drodze – dodała Mallory. – Na jutro zwołaliśmy naradę w Niższej Dolinie. Z okazji twojego powrotu. –Chciałbym przynieść lepsze wieści – powiedział Arden z nieszczęśliwą miną. –Czy Kris tam będzie? – zapytała Gemma. –Nie. Od kilku dni jest nieprzytomny – wyjaśniła smutno Mallory. Rzeczywiście bardzo niewiele dobrych wieści można było usłyszeć na naradzie, która odbyła się następnego dnia. Arden pamiętał takie zdarzenia jako radosne zebrania towarzyskie, lecz tym razem nastrój panujący na naradzie był, co zrozumiałe, ponury. Niemniej jednak Ardena powitano serdecznie, a Gemmę pozdrawiano uprzejmie jako jego towarzyszkę, lecz wieści, które przynieśli, pozbawiły ludzi ostatniej nadziei. Nie ukrywano swarów i złego humoru i było jasne, że większość zebranych rozważa, który z rodzajów powolnego i bolesnego wymierania mają wybrać.
Usiłowali być w porządku wobec Ardena i cierpliwie słuchali jego opowieści, lecz, podczas gdy większość rozumiała i doceniała trudności w załatwianiu spraw w skorumpowanym i obcym mieście, niektórzy nie potrafili ukryć swej goryczy i żalu. Mówili, że nie powinni ufać obcemu i powierzać mu tak istotnego dla ich egzystencji zadania. Było to podwójnie niesprawiedliwe, ponieważ żaden z nich nie wyruszyłby nawet w taką podróż, i wiele osób poparło Ardena. Niemniej jednak goście z bólem odbierali te złośliwości i Gemma ledwie się powstrzymywała, by nie powiedzieć paru słów prawdy niektórym z przeciwników Ardena. Nikt nie potrafiłby dokonać więcej!, wściekała się w duchu. Nie wiecie, ile go to kosztowało. Jednak rozsądnie zachowała spokój. W podsumowaniu dyskusji stwierdzono, że mieszkańcy doliny mogą jedynie dalej robić to, co pozostało im do zrobienia, a było tego niewiele, w nadziei, że rzeka w końcu powróci. Wykopią więcej studni tam, gdzie jest to możliwe, zawrócą bieg potoków, i tak dalej. Pomysł dotyczący sadzenia pustynnych krzewów na rubieżach doliny został odrzucony, gdyż ich korzenie mogły jedynie magazynować wodę, nie potrafiły zaś jej wytwarzać. Wezwania o zwiększenie emigracji również spotkały się z nieprzychylnym przyjęciem, choć było jasne, że niektórzy tak czy inaczej opuszczą dolinę. Najtwardsi spośród nich mieli nadal podejmować próby handlu z sąsiednimi dolinami w celu uzyskania żywności. Jedynie Arden zaproponował coś nowego, lecz jego pomysły wywołały niewielki oddźwięk wśród słuchaczy. –Mieszkańcy miasta nie przyślą inżynierów, lecz myśl, by szukać źródeł rzeki, wciąż jest godna rozważenia. W górach mieszkają inni ludzie, którzy mogą nam pomóc, i mam zamiar wybrać się do wyżej położonych regionów. Nie proszę, by ktokolwiek z was poszedł ze mną, gdyż wiem, że wasze zdrowie ucierpi, moje zaś nie, lecz jeśli tylko uda nam się odnaleźć źródło i jeszcze raz odwrócić rzeki, czyż to ryzyko nie będzie warte wysiłku? – Przerwał, spoglądając na otaczające go poważne twarze. – Jaki inny wybór macie? Wyruszę pojutrze z każdym, kto ośmieli się pójść ze mną. Albo sam, jeśli będzie to konieczne. Rozważcie to. Po tym narada skończyła się szybko i Gemmę przedstawiono Elwayowi i jego rodzinie, którzy przybyli ze swej zagrody leżącej na południowym krańcu doliny. Czuła się tak, jak gdyby znała ich już przedtem. Arden, który nie miał okazji porozmawiać z nimi przed spotkaniem, został powitany serdecznie przez krzepkiego gospodarza, jego żonę, Teri, która uściskała go gorąco, i Horana, swego przyjaciela z dawnych lat. Mallory i Kragen uzupełniali grupę. Kiedy zakończyło się wzajemne przedstawianie, Gemma spojrzała na ich poważne twarze, żałując, że nie znała ich w szczęśliwszych czasach.
–Czy naprawdę udasz się w wysokie góry sam? – zapytała Ardena Mallory. –Oczywiście, że nie – odpowiedziała za niego Teri. – To absolutnie jasne, że Gemma pójdzie z nim. –Nie możesz zakładać, że… – zaczął Elway. –Teri ma rację – przerwała mu Gemma. – Nie mogę się teraz wycofać. – Jestem w to wplątana za bardzo, i to z wielu powodów, dodała w duchu. Arden uśmiechnął się do niej; od wielu już dni nie wydawał się tak szczęśliwy. –Ja też idę – odezwał się niespodziewanie Horan. Wszyscy odwrócili się do niego, a miny mieli tak różne, że się roześmiał. – Nie dziwcie się tak – powiedział. – To ma sens. Nie jestem żonaty, a wciąż względnie silny. Ojciec łatwo da sobie radę z tą odrobiną pracy, którą wciąż jeszcze trzeba wykonać w gospodarstwie. Kto ma lepsze warunki niż ja, aby pójść z Ardenem? Mallory odezwała się pierwsza, wyrażając głośno myśli kilku innych osób. –Ale zachorowałeś, kiedy zeszłego roku poszedłeś do zachodniej doliny – powiedziała z nieszczęśliwą miną. –W górach może być inaczej – odparł. –Ale… – zaczęła Teri z macierzyńską troską w oczach. –Chłopiec już postanowił – stwierdził Elway. – Jeśli Arden się zgadza, powinien iść. Chłopiec, który miał blisko czterdzieści lat, spojrzał z wdzięcznością na ojca, a potem z nadzieją na Ardena. –Czy naprawdę muszę na to odpowiadać? Nikogo innego nie widziałbym chętniej. Decyzja została podjęta i Gemma wiedziała, że teraz wszyscy z całego serca będą wspomagać to przedsięwzięcie. –Czy jest ktoś jeszcze, kto mógłby pójść? – zapytał Arden. –Nie ma wielu takich bez żon i dzieci, którzy mogliby ci się przydać – odparł z namysłem Horan. – Ale popytam. Od planów na przyszłość powrócili do obecnych warunków, zwłaszcza do sytuacji w zagrodzie Elwaya. Nie można powiedzieć, by słuchało się tego z przyjemnością. Wszyscy w rodzinie wciąż żyli – oprócz Fletchera – lecz niepokój budziło zdrowie małych dzieci. –I oczywiście Kris – powiedziała Teri. – Nikt nie może zrozumieć, co się z nim stało.
–Gdzie on jest? – zapytał Arden. –U Dugana i Klary – odpowiedział Elway. – Niedaleko stąd na południe. –Klara posiada większe zdolności lekarskie niż ktokolwiek z nas – dodała Teri – lecz nawet ona zawiodła. –Od jak dawna jest w takim stanie? Elway policzył szybko w myślach. –Dwanaście albo trzynaście dni – powiedział. – Którejś nocy po prostu zasnął i już się nie przebudził. –Możemy go zobaczyć? – zapytała Gemma. –Dlaczego nie? Wdrapali się na wóz Elwaya – wszyscy z wyjątkiem Ardena i Horana, którzy szli z tyłu, pogrążeni w rozmowie – i gospodarz powiózł ich zakurzonym traktem. Rozmawiano niewiele, lecz Gemma nie czuła się niezręcznie z powodu ciszy. Być może magia umiera, lecz jeszcze nie zniknęła, pomyślała. Klara powitała ich w drzwiach i wprowadziła wszystkich do środka. Po krótkiej rozmowie zaprowadziła Ardena i Gemmę na górę, do sypialni, gdzie leżał Kris. Przykryty był białym prześcieradłem, lecz Gemma dostrzegła pod nim zarysy małego, zdeformowanego ciała. Jedynie głowa i jedno wykrzywione ramię wystawały spod prześcieradła; oczy miał zamknięte. Leżał zupełnie nieruchomo. Gemma uklękła przy łóżku i dopiero wtedy dostrzegła, że jego piersi porusza lekki oddech. Jakie tajemnice kryją się w twojej głowie?, pomyślała, ujmując dłoń Krisa i ściskając mocno. Usłyszała westchnienie Ardena i przez chwilę wydawało się jej, że ręka chorego odpowiada na uścisk. Potem pokój zniknął. Czekam na ciebie, odezwał się głos. Dlaczego zajęło ci to tak wiele czasu?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Gemma pochyliła się, a powieki jej opadły. Arden podszedł szybko, by jej pomóc, lecz Klara położyła mu dłoń na ramieniu. –Zostaw ją – powiedziała cicho. – Nic jej nie grozi. Arden spojrzał na nią. –Skąd wiesz? –Ciepło wciąż tam jest – czułam je często. Kris jej nie skrzywdzi – rzekła z przekonaniem. – Kto wie? Może wyniknie z tego coś dobrego. Arden był jednak niespokojny i odwrócił się z powrotem do Gemmy. Wydawała się całkowicie odprężona; wsparta na łóżku, wciąż trzymała dłoń Krisa. Gdzie teraz jesteś?, zapytał w duchu. Gemma była wciąż w dolinie – lecz nie w tym suchym i zakurzonym miejscu, do którego wkroczyła poprzedniego dnia. Jej życzenie, by zobaczyć ją taką, jaka była kiedyś, w całym pięknie i szczęściu, zostało spełnione. Gemma, niewidzialna, przyglądała się tylko – nie mogła brać udziału w rozgrywającej się przed nią scenie – a jednak tam była. Było to prawdziwsze niż wszystko, z czym spotkała się przedtem, natychmiast też zaakceptowała zarówno ów cud, jak i swoją rolę widza. –Czekałem na ciebie – powiedział Horan. – Dlaczego zajęło ci to tak wiele czasu? –Coś mnie zatrzymało – odparł nieśmiało Arden. Dwaj młodzi mężczyźni stali nad brzegiem małego stawu. Otaczały ich drzewa, a powierzchnia wody upstrzona była zielonymi i żółtymi plamami. Zza drzew wyłoniła się Mallory i obaj odwrócili się w jej stronę. –Rozumiem – powiedział Horan, gdy Arden poczerwieniał. – Mam nadzieję, że Kragen nie przyłapie was razem! –Kragen nie poprosił mnie jeszcze o rękę – odcięła się Mallory, podczas gdy Arden robił, co mógł, by rumieńce na jego policzkach nie pociemniały jeszcze bardziej. –Poza tym – ciągnęła Mallory – kiedy jest się tak piękną jak ja, trudno oczekiwać, że będzie się miało tylko jednego konkurenta. –Ja… – zaczął Arden. –Cóż takiego zrobiliśmy, by zasłużyć na taką dziewczynę w naszej niewinnej
rodzinie? – zapytał złośliwie Horan, rozkładając ręce. Oczy mu się śmiały. – Arden, przyjacielu, strzeż się kusicielki. –Możesz sobie mówić! – zawołała Mallory. – Trzydzieści lat i wciąż ani odrobiny dobrych manier! –Nie zwracaj na nią uwagi – poradził Horan Ardenowi. – Mamy coś do zrobienia. –Co za bezczelność! Czyj pomysł zwyciężył? – zapytała. –Zapomniałem – odparł, lecz jego uśmiech mówił coś innego. –Och, jesteś niemożliwy – powiedziała; widać było, że chce go wepchnąć do wody. – Wiesz doskonale, że to był mój pomysł – dobrze, że w tej rodzinie jest ktoś, kto ma dość rozumu, by pokierować wszystkimi tymi mięśniami! Rzuciła się na niego, lecz Horan zrobił szybki unik i Mallory sama o mało nie wpadła do stawu. Uratował ją refleks Ardena. –Cieszę się, że jest tutaj przynajmniej jeden dobrze wychowany mężczyzna – powiedziała wyniośle. – Dziękuje ci, dobry panie. –Strzeż się kusicieli – szepnął Horan, zakrywając dłonią usta. –Dostanę cię któregoś dnia – obiecała, wyzwalając się z objęć Ardena i wskazując oskarżycielsko na swego brata. –Cóż to będzie za dzień – odparł ze śmiechem. Zza drzew rozległ się głos Hunleya. –Może byście już skończyli! – krzyknął. – Już wystarczająco długo sterczymy tutaj z Langiem po kolana w mule. Chcemy zobaczyć, czy to coś będzie działało! –Oczywiście, że będzie! – zawołała Mallory. – Jeśli wykonaliście to właściwie. –Otworzę śluzę – powiedział Horan. –Chodźmy, Arden. Pójdziemy w dół strumienia. Mallory zaczęła schodzić z grobli, tworzącej jeden brzeg stawu. Teraz pole widzenia Gemmy zmieniło się i mogła dostrzec Hunleya – najstarszego syna Elwaya – i Langa, pochylonych nad jakimś drewnianym urządzeniem. Przegradzało ono łożysko strumienia, którym płynęła jedynie strużka wody. –Przekładając tę rączkę na prawo – wyjaśniła Mallory, wskazując ręką – możemy regulować ilość wody, która spływa każdą z dwóch odnóg strumienia. –Jak to będzie działać? –Widzisz tę deskę pośrodku? – ciągnęła dalej Mallory. – Przesuwa się na jedną lub
drugą stronę. –Jak ster statku? – zasugerował Arden. –Może i tak – odparła nieco niepewnie. – Tak naprawdę to nigdy nie widziałam statku. –Woda! – krzyknął Horan z góry. –Patrz! – zawołała Mallory. Ściana wody zagotowała się w łożysku strumienia. Uderzyła w barierę bryzgając falą wodnego pyłu, który przemoczył Hunleya do suchej nitki. Mallory wybuchnęła śmiechem, a brat pogroził jej pięścią w udawanym gniewie. Langowi po drugiej stronie nie dostało się tak mocno i kiedy strumień wody uspokoił się, zaczął wolno przesuwać uchwyt. Potok, który dotychczas wpływał do prawego kanału, gładko rozdzielał się na dwa. –Przesuwa się zupełnie lekko – zauważył z zadowoleniem Lang. – Dziecko potrafiłoby to przełożyć. –Co? Nawet Mallory? – Horan pojawił się niezauważony za plecami swej siostry i Ardena. –Zlekceważę tę uwagę – powiedziała dumnie. Przyglądali się, jak Lang i Hunley przesuwają zastawę, regulując ilość wody wpływającą do każdego kanału. –Nie jest źle – osądził Hunley. –Teraz możemy założyć całą sieć takich urządzeń i mieć pewność, że woda będzie rozdzielana równo na całą ziemię – wyjaśniła Mallory Ardenowi – bez względu na to, jak daleko znajduje się od potoku zasilającego. Obecnie mamy nad nim kontrolę tylko w miejscu, gdzie się rozwidla. Arden głośno wyraził swój podziw. –Słyszeliście? – zapytała Mallory. – Przynajmniej ktoś docenia tutaj talent. –Nie zachęcaj jej, Ardenie – powiedział Horan. – Jesteś jedynym, który nie zna jej wystarczająco długo, by wiedzieć, jak jest nieznośna. –Z radością będę ją znosił – odparł szarmancko Arden. –Jestem zakochana! – oświadczyła Mallory, zarzucając mu ramiona na szyję. Widząc zaskoczoną minę Ardena, mężczyźni ryknęli śmiechem. –Już nie jest tą małą dziewczynką, którą zobaczyłeś po raz pierwszy, prawda? – zauważył Hunley.
–Proszę, zabierz mnie daleko od tego wszystkiego – powiedziała błagalnym tonem Mallory, spoglądając z uwielbieniem w oczy Ardena. Przez chwilę zastanawiał się, czy mówi poważnie. –Nie mogę… rozumiesz… – wyjąkał, a potem zobaczył błysk w jej oku i z wolna wypełzający na twarz uśmiech. Postanowił wziąć odwet. Przyciągnął ją do siebie i obdarzył długim namiętnym pocałunkiem, podczas gdy widzowie gwizdali i klaskali w dłonie. W końcu puścił ją i wybuchnęli śmiechem. –Czy nasza siostra jest bezpieczna z tym mężczyzną? – zapytał z udawaną powagą Hunley. –Cóż, bracie – odparł Horan – przypuszczam, że mógłbym odwrócić to pytanie. –Ale to szaleniec! –To prawda. Żaden mężczyzna o zdrowych zmysłach nie zechciałby pocałować ją w taki sposób. –Nie zwracaj uwagi na tych niedołęgów – wtrąciła Mallory. – Pokaż mi coś jeszcze ze swej zwierzęcej namiętności. Arden dostosował się do sytuacji powarkując cicho, lecz ta dość nieprzekonywająca próba wywołała tylko u innych szydercze ryki. Mallory, udając przerażenie, wyrzuciła ręce w górę, krzyknęła i rzuciła się do ucieczki. Po paru krokach zatrzymała się, odwróciła, by spojrzeć na wciąż stojącego bez ruchu Ardena, i zawołała: –No chodź. Łap mnie! – Potem odwróciła się na pięcie i zaczęła oddalać dumnym krokiem. Po chwili wahania Arden poszedł za nią, nie odpowiadając na szyderstwa przyjaciół – wyrażane w formie zwierzęcych wrzasków. Dogonił Mallory i dalej poszli razem ścieżką wychodzącą z lasku. Widok, jaki otwierał się przed nimi, był piękny i spokojny; pola, zielone i złote, rozpościerały się łaciatym wzorem na dnie doliny, pocętkowanej punkcikami domów, a niżej, na północy, mogli dostrzec grupę budynków Niższej Wioski. Góry, obramowane pasami lasu, wznosiły się po obu stronach doliny, a ich nagie szczyty wrzynały się w czyste błękitne niebo. –Chcesz zostać tu dłużej? – zapytała w końcu Mallory. –Nie. Lepiej będzie, jeśli odejdę już wkrótce. –Nie… nie musisz się mną przejmować – powiedziała ostrożnie Mallory. – Wiem, że musisz odejść.
–Całej mojej odwagi potrzeba, żeby wrócić – przyznał Arden. –Dlaczego? –Ponieważ tak bardzo tego chcę. –To nie ma sensu. Arden uśmiechnął się smętnie. –To nie jest mój dom. Tak naprawdę nie należę do tego miejsca i za każdym razem, kiedy wracam, muszę to sobie na nowo uświadamiać. I to boli, kiedy odchodzę. –Jest taka piękna – powiedziała, spoglądając na rozciągającą się przed nimi zieloną perspektywę. –To tylko jeden z powodów mego bólu – odparł. Obrazy zniknęły nagle z umysłu Gemmy i znalazła się znowu w pokoju Krisa. Jego ręka wyślizgnęła się z jej dłoni. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie ująć jej znowu, uznała jednak, że pokazano jej dosyć. Chciała się podnieść, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Natychmiast znalazł się u jej boku Arden, starszy teraz, lecz równie przystojny, i pomógł jej wstać. –Co się stało? – zapytał. – Czujesz się dobrze? Gemma skinęła głową, ignorując mrowienie w nogach. –Kris pokazał mi dolinę – powiedziała. – Przedtem… –Była taka piękna – rzekł ze smutnym i nieobecnym wyrazem w oczach. –I znowu będzie – odparła, ściskając mocno jego dłonie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI –Nie rozumiecie?! – zawołała Gemma. – Kris dał nam odpowiedź. – Długo zastanawiała się, dlaczego ta szczególna wizja została jej pokazana i teraz znała już odpowiedź. Spojrzała na otaczające ją twarze, na których malowała się cała gama uczuć – od nieśmiałej nadziei do zupełnego sceptycyzmu. Kuchnia w gospodarstwie Elwaya została zmieniona w tymczasową salę narad – oprócz rodziny znajdowało się tam czterech młodych mężczyzn, których Horan namówił do przyjścia w nadziei, że zechcą przyłączyć się do wyprawy. –Dlaczego Kris tobie przekazał ten znak? – zapytał jeden z nich. Komuś z zewnątrz, mówił jego ton. –Kto wie? – odparła Gemma. – Może, dlatego, że jestem z zewnątrz. –Wszyscy usiłowaliśmy porozumieć się z Krisem – powiedział Elway. – Ale nie udało nam się. Być może, gdy jeden kanał się zamyka, drugi staje otworem. –To naprawdę nie ma znaczenia – wtrąciła Gemma. – Widziałam to, co widziałam. Nie zmyśliłam tego. –Ale mamy na to tylko twoje słowo – zauważył inny z gości. –Ta uwaga nie przynosi ci zaszczytu, Bowen – odparła szybko Ten, lecz Gemma nie obraziła się. –Masz rację – powiedziała, spoglądając na Bowena. – Ja wiem, że ta wizja pochodziła od Krisa, ale tylko od ciebie zależy, czy w to uwierzysz, czy nie. –Dlaczego miałaby kłamać? – zapytał gniewnie Arden. – Co byśmy przez to zyskali? –Towarzystwo – odparł spokojnie Bowen. Zapadła niezręczna cisza. W końcu odezwał się Horan: –Wierzę Gemmie – powiedział cicho. – Lecz bez względu na to, skąd się wzięła ta wizja, nawiązuje ona do naszej sytuacji. A to zbyt wiele jak na zwykły przypadek. Rozpaczliwie potrzebujemy zmienić bieg rzeki przynajmniej na pewnym odcinku, a wrota wodne są miniaturową wersją tego, co musimy zrobić. Jeśli cokolwiek może uratować tę dolinę, to właśnie coś takiego, lecz tym razem wysoko w górach. To właśnie, dlatego idę z Ardenem. –Nawet, jeśli całkowicie odrzucić opowieść Gemmy – wtrąciła Mallory – odnalezienie źródeł rzeki jest naszą jedyną nadzieją. –Więc dlaczego ty nie idziesz? – zapytał jeden z towarzyszy Bowena.
Mallory żachnęła się. –Może pójdę! – odparła, co spotkało się z powszechnym niedowierzaniem. –Nikt nie pójdzie, jeśli nie będzie chciał i nie będzie do tego zdolny – wtrącił szybko Arden. Wówczas Bowen zachował się jak wytrawny mówca: w jego słowach nie było słychać wcześniejszego cynizmu, lecz ich wymowa pozostała negatywna. –Pozostawiając wizję na boku – powiedział – sama skala tego projektu czyni go niewykonalnym. Potrzebujecie wielu ludzi, by móc zbudować coś wystarczająco dużego do zawrócenia całej rzeki, zakładając, że najpierw zdołacie odnaleźć jej źródła. Gór nie zna nikt prócz Ardena, a wkrótce na wysoko położonych terenach zacznie być zimno. I wiadomo, że my wszyscy zaczniemy podupadać na zdrowiu zaraz po opuszczeniu doliny. – Przerwał. – Przykro mi, Horan. Będę bardziej użyteczny dla doliny i dla moich rodziców, jeśli pozostanę. Jeśli ty postanowiłeś iść, życzę ci wszystkiego dobrego, ale ja zostaję. – Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy mu przytaknęli, po czym on sam i dwaj inni wyszli. Najmłodszy, Ashlin, pozostał, z zakłopotaniem stwierdzając, iż stał się ośrodkiem uwagi. –Pójdę, jeśli mnie zechcecie – powiedział nerwowo. –Chcemy i serdecznie witamy – oświadczył Arden. –Ja idę również – powiedziała stanowczo Mallory, podjąwszy decyzję. Zapadła chwila ciszy, a potem jej rodzina zaprotestowała zgodnym chórem. Poczekała, aż znowu zapadnie cisza, i powiedziała: –Gemma idzie. Dlaczego ja nie mogę? –Gemma przywykła do podróżowania – odparła łagodnie Teri. – Ty zaś nigdy nie opuściłaś doliny. –Już niedługo wszyscy będziemy musieli ją opuścić – odparła Mallory. – Albo zostać i umrzeć. Poza tym mam pewne umiejętności, które mogą się okazać użyteczne. Wszyscy twierdziliście, że jestem pomysłowa i mam zmysł praktyczny. Nie będzie nas wielu, więc musimy to zrekompensować pomysłowością. –Ale co z twoimi dziećmi, z domem? – zapytała Teri, a potem zwróciła się do swego zięcia: – Kragen, nie możesz przywołać jej do opamiętania? Gospodarz rozmyślał nad tym przez chwilę, a potem powiedział: –Rozpaczliwe czasy wymagają rozpaczliwych środków. Chłopcom będzie dobrze tu u was, jeśli ich przyjmiecie, a nasze gospodarstwo jest tak bliskie ruiny, że nie robi to
żadnej różnicy. Potrzebujemy tej wody. Mallory ma więcej rozumu niż większość mieszkańców tej doliny, mężczyzn czy kobiet. – Spojrzał na swoją żonę i uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. – Poza tym będę tam, żeby mieć na nią oko. Weźmiesz nas oboje, Ardenie? Przez parę chwil Arden nie mógł wydobyć głosu, spoglądał tylko to na Mallory, to na Kragena. –Oczywiście, że weźmie! – zawołała Gemma, przerywając napięcie. Cieszyła ją perspektywa; ta odrobina, jakiej zdołała dowiedzieć się o Mallory – przeszłej i obecnej – zdołała ją przekonać, że będzie ona cennym nabytkiem dla ich małej grupy, a siła i spokój Kragena, jego charakter, na którym można było polegać, będą tak samo cenne. – Arden? – ponagliła go. Skinął głową. –Jeśli oboje jesteście pewni. Zastanawiał się przez chwilę, czym sobie na taką lojalność zasłużył, i jeszcze bardziej umocnił się w postanowieniu, by spłacić swój stary dług dolinie i jej mieszkańcom. Teraz dyskusja skierowała się ku sprawom praktycznym i wkrótce potem wszyscy się rozeszli. Mallory, Kragen i Ashlin wrócili do domów uporządkować swoje sprawy i przygotować zapasy, aby móc wyruszyć o świcie, a Gemma i Arden pozostali z Horanem w domu Elwaya, który z racji swego położenia był najdogodniejszym punktem zbornym. Przez cały wieczór planowali marszrutę tak daleko na południe, jak pozwalała na to znajomość terenu. –Dlaczego nie pójdziemy po prostu wzdłuż rzeki? – zadała logiczne pytanie Gemma. –Ponieważ w niektórych miejscach rzeka spływa z pionowych urwisk – odparł Arden. – Nawet gdyby udało się nam wspiąć na nie, to konie z pewnością nie zdołałyby tego zrobić. –A gdzieniegdzie płynie pod ziemią – dodał Horan. – Przynajmniej tak wszyscy mówią. –Po prostu tam, gdzie to możliwe, musimy ją odnajdywać – zakończył Arden. – A tam gdzie nie, zgadywać! –Każda rzeka będzie dobra – powiedział Horan, szczerząc zęby w uśmiechu. – Pod warunkiem, że zdołamy ją przekonać, by tu popłynęła. –Najlepiej taka, która płynie przez cały rok, i to, co roku – powiedział Arden. –Z czystą wodą i rybami na płyciznach – dodał marzycielsko Horan, spoglądając w
sufit. –Dlaczego nie dorzucić paru samorodków złota, jeśli już o tym mowa? – wtrąciła się Teri z sąsiedniego pokoju. –Nie bądźmy zachłanni – odparł Horan. – Ja pozostanę przy rybach. –Nie napijesz się rybami ani nie podlejesz nimi swoich upraw – wtrąciła Gemma, zarówno ucieszona, jak i przerażona ich zdolnością żartowania na tak ponury temat. –Cieszę się, że przynajmniej jedno z was wie, co jest ważne! – zawołała Teri stając w drzwiach. – Gemmo, spodziewam się, że ty i Mallory utrzymacie tych mężczyzn w ryzach. –Postaram się – obiecała z uśmiechem Gemma. –Wasz pokój jest gotowy i w każdej chwili możecie tam pójść – ciągnęła dalej gospodyni. – Wykorzystajcie dobrze tę ostatnią noc w wygodnych łóżkach. Teri przypuszczała oczywiście, że Gemma i Arden chcą spać w tym samym pokoju; teraz też nie powiedzieli nic, by wyprowadzić ją z błędu. Przewidując wczesną pobudkę następnego dnia, wszyscy wcześnie udali się na spoczynek. Gemma podążyła za Ardenem na górę do ich pokoju z mieszaniną strachu i nadziei w sercu i z głową pełną spekulacji wywołanych słowami Teri. Czuła się zmieszana i szczęśliwa, niezdolna do logicznego myślenia. Obrazy z dwóch ostatnich dni mieszały się ze wspomnieniami wcześniejszych wydarzeń, a perspektywa czekającej ich ryzykownej wyprawy i nadchodzącej nocy wprawiały ją w jeszcze większe oszołomienie. Co on myśli?, zastanawiała się. Czego oczekuje ode mnie? Czego ja oczekuję od siebie? Kiedy weszli do pokoju, Gemma zobaczyła nie podwójne łóżko, jakiego się spodziewała, lecz dwa, i to ustawione przesadnie daleko od siebie, i nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Spojrzała na Ardena, który też wpatrywał się w łóżka z miną równie niepewną jak ona. Podniósł wzrok, ich oczy się spotkały i wybuchnęli śmiechem. Gemma poczuła, jak spływa z niej napięcie. Cokolwiek się teraz wydarzy, wydarzy się, ponieważ będą tego chcieli. Mogą być przyjaciółmi lub kochankami – to bez znaczenia. Arden wziął ją w ramiona i na sekundę przytulili się mocno do siebie. –To spisek – powiedział Arden. Ich twarze znajdowały się zaledwie na szerokość dłoni od siebie i patrzyli sobie prosto w oczy. – Cały świat popycha nas ku sobie. – Uśmiechnął się. –Nie chcesz tego? – uśmiechnęła się w odpowiedzi. –Jesteś… jesteś dla mnie zbyt ważna, Gemmo. Nigdy przedtem nie było nikogo takiego jak ty.
–Mam nadzieję, że nie! –Mówię poważnie – zaprotestował, choć jego oczy wciąż spoglądały na nią z figlarnym błyskiem. –Tak jak i ja – odparła, uśmiechając się ze szczęścia. –Jeśli już to ustaliliśmy… – zaczął, a potem zabrakło mu słów. Gemma obserwowała jego twarz, widząc, jak stara się ubrać myśli w słowa, i kochała go tym bardziej za ten nieoczekiwany objaw słabości. –Nic nie musisz mówić – powiedziała cicho. Rozumiem. –Potrzebujemy wszystkich sił na jutrzejszą podróż – zauważył nieśmiało. –Nie wyglądałoby to dobrze, gdybyśmy zasnęli na koniach – zgodziła się. – Z pewnością nie wtedy, kiedy oczekują od ciebie, że ich poprowadzisz. –To prawda. – Arden odczuł ulgę, że rozumieją się tak zupełnie. Rozebrali się, każde w swoim kącie. Fałszywa skromność?, pomyślała Gemma, rozbawiona wspomnieniem, a potem wślizgnęła się do łóżka i spojrzała na Ardena. Leżał już otulony kołdrą, z rękami pod głową, i wpatrywał się w sufit. –Jest nas sześcioro – powiedział cicho. – To niezupełnie armia, prawda? –Liczy się jakość, nie liczba – odparła. –Mmm. –Jesteś szczęśliwy, że Mallory jedzie z nami? Musiała chwilę czekać na odpowiedź. –Dlaczego miałbym nie być? – powiedział w końcu z lekka obronnym tonem. –Wydawałeś się zaskoczony, kiedy powiedziała, że chce iść. –Tak jak wszyscy! Cieszę się, że idzie z nami. Ma zmysł praktyczny, a to się nam przyda. Przez jakąś godzinę rozmawiali jeszcze leniwie o innych aspektach wyprawy, potem postanowili zasnąć i Arden zgasił lampę, która wisiała między łóżkami. Gdzie będziemy jutrzejszej nocy?, pomyślała Gemma. I następnej. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie. Pod warunkiem, że wciąż tam będziesz. –Arden – szepnęła. Nie otrzymała odpowiedzi.
–Wiesz, że cię kocham, prawda? W jej wyobraźni rozmowa miała ciąg dalszy: Arden odpowiedział: – Nic w tym dziwnego. – Mówię poważnie – odparła i wówczas ich oczy spotkały się, a on powiedział: – Ja też cię kocham. Rzeczywistość była cokolwiek inna. Jedyną odpowiedzią Ardena było ciche pochrapywanie. Spał mocno. Uśmiechając się do siebie, Gemma wkrótce poszła za jego przykładem.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Sześciu członków wyprawy Ardena opuściło dolinę wczesnym rankiem następnego dnia na najsilniejszych wierzchowcach, jakich poszczególne gospodarstwa zdołały dostarczyć. Juki załadowano taką ilością wody i żywności, jaką udało się wygospodarować ze skąpych zapasów. Tworzyli dziwną grupę; Arden niemal się nie odzywał w czasie przygotowań do drogi, podczas gdy Horan i Mallory paplali i żartowali bez przerwy, najwyraźniej, aby dodać ducha wszystkim innym. Kragen był jak zwykle zrównoważony, choć niekiedy śmiał się, z co zabawniejszych uwag swojej żony. Natomiast Ashlin, najwyraźniej nerwowy, gmerał przy uprzęży swego konia, odpowiadając tylko, gdy się do niego zwracano. –O co chodzi, Ashlin? – zapytała Mallory. – Wyglądasz, jakbyś wypił wino, które okazało się oliwą. –Co? – zaskoczony podniósł wzrok i Mallory powtórzyła swe pytanie. –Bowen rozmawiał z moimi rodzicami. Nie chcieli, żebym wyjeżdżał. –Och… Teraz, gdy już zaczął, Ashlin nie mógł powstrzymać potoku słów. –Nigdy nigdzie nie byłem z wyjątkiem tej doliny – mówił dalej. – Nie znam nawet ścieżek prowadzących do południowego krańca wewnątrz doliny. –Nie martw się – wtrącił się Horan, posłyszawszy żale młodzieńca. – My znamy. A po kilku dniach wszyscy będziemy zagubieni, tak, że znajdziesz się w takiej samej sytuacji jak każdy inny. – Uśmiechnął się do niego zachęcająco. –Trochę się boję – przyznał się Ashlin niemal wyzywającym tonem. –A kto się nie boi? – odparł Horan. – Byłbyś głupi, gdybyś się nie bał. –Już okazałeś się odważniejszy niż my wszyscy – wtrąciła Mallory – przeciwstawiając się Bowenowi i swojej rodzinie. My nie musieliśmy walczyć o uczestnictwo w wyprawie. Wiesz, co należy robić, i trzymasz się tego. Twoje przekonanie i odwaga bardzo przydadzą się nam wszystkim. Po tych słowach młodzieniec wydawał się o wiele spokojniejszy. Gemma przysłuchiwała się tej wymianie zdań i poczuła się szczęśliwa, że ma takich towarzyszy. Miała wrażenie, że jest wystawiona na ciosy, ale nie, dlatego, że opuszczenie doliny napawało ją jakimś strachem, tylko, że tak wiele zależało od wyniku tej wyprawy. Odsunęła od siebie dręczące obawy, czy cokolwiek uda im się osiągnąć, i zamiast tego wspomniała obraz doliny, jaki pokazał jej Kris. W ciągu tych
paru chwil powzięła niezłomną decyzję, by uratować zarówno dolinę, jak i jej mieszkańców – bez względu na osobistą cenę. Kiedy nadszedł czas odjazdu, pomachała na pożegnanie Elwayowi, Teri i innym tak serdecznie, jak gdyby znała ich całe życie. Gdy cała grupa ruszyła, Mallory i Kragen pozostali nieco w tyle. Pożegnanie z dziećmi było trudne i teraz znajdowali pociechę we wzajemnej milczącej obecności i w świadomości, że chłopcy cieszyli się perspektywą pozostania w domu dziadków. Początkowo, gdy podążali wzdłuż suchego łożyska rzeki przecinającego względnie łagodne zbocza, wybór drogi był łatwy. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze i po trzech dniach powolnej, ale ciągłej jazdy zostawili daleko za sobą granice doliny. Spoglądając do tyłu nie dostrzegali już dna doliny; niekiedy trudno było powiedzieć, gdzie się kończyła i gdzie zaczynają się sąsiednie doliny. Ogarnęło ich podniecenie na widok kilku strumieni, ale okazały się zbyt ubogie w wodę, by mógł być z nich jakiś prawdziwy pożytek. Mogli jednak uzupełnić swoje własne zapasy. Czwartej nocy pod otwartym niebem postanowili rozpalić ognisko, by się ogrzać. Choć jesień dopiero, co ustąpiła zimie, wspięli się już dość wysoko w góry, by wyraźnie odczuć chłód nocnego powietrza. Ogień był dodającym otuchy widokiem w tej niezamieszkanej dzikiej okolicy. Postawiono trzy namioty, a potem wszyscy zgromadzili się wokół Kragena, który rozpalał ognisko. Próbował rozniecić ognisko, lecz hubka nie chciała się zająć od iskier krzesanych krzemieniem. –No, dalej – ponaglił go Horan. – I to ma być człowiek ze wsi? –Gemma mogłaby zrobić to za ciebie – zauważył Arden. – Jest dobra w rozpalaniu ognia. Gemma zareagowała z takim samym nieco złośliwym humorem. –Och, więc już mi ufasz? – zapytała. Kragen w końcu rozpalił ognisko, lecz ciekawość podróżników została już rozbudzona i poproszono Gemmę, by wyjaśniła to, co wydarzyło się w Nowym Porcie. Wszyscy słuchali zafascynowani, najwyraźniej traktując poważnie jej słowa, lecz Gemma nie mogła się powstrzymać od spoglądania na Ardena. Wyciągnął się na ziemi z nikłym uśmieszkiem na twarzy. –Z tym zastrzeżeniem, oczywiście, że Arden nie wierzy w ani jedno słowo mojej opowieści – zakończyła. – Czego dowodem jest ten wstrętny uśmieszek na jego twarzy. Arden siadł z oczyma błyszczącymi w świetle ognia.
–Daj spokój, Gemmo. Musisz przyznać, że w stanie, w jakim się wówczas znajdowałaś, nie można cię było traktować jako najbardziej wiarygodnego świadka – zaoponował. – Widziałem jednak, jak zrobiłaś parę interesujących rzeczy już potem. Nie wiem, czy magia istnieje ani jak działa, lecz jeśli posiadasz jakiś dziwny talent, możesz spróbować go wykorzystać w naszej sprawie, a ja nie zaniecham niczego, co mogłoby do tego doprowadzić. –Myślałem, że magia i czarodzieje to tylko mityczne opowieści – powiedział Ashlin. –Tutaj – odparł Arden. – Lecz tam, skąd pochodzi Gemma, najwyraźniej istnieli parę lat temu. –Aż do Zrównania – powiedziała Gemma. – Wówczas coś się stało. –To się w zupełności zgadza – stwierdził nonszalancko Arden. –Nie żartuj sobie ze mnie – odparła. – Wiesz, co mam na myśli. –Powiedz im o swoim przyjacielu Kaiu – powiedział. Gemma spojrzała na niego, usiłując zrozumieć jego nastawienie do Kaia. Co właściwie chce wiedzieć?, zastanowiła się. –Był czarodziejem – zaczęła – lecz po Zrównaniu znienawidził ten tytuł i zaprzeczył samemu istnieniu magii. Jednakże wciąż mógł ją wykorzystywać do leczenia ludzi, a pszczoły… – Uderzyła ją pewna myśl. Pszczoły. Ze wszystkich czarodziejów tylko Kai miał nieśmiertelnego przyjaciela. Ponieważ rój jest odnawialną całością, śmierć poszczególnego owada oznacza jedynie zmianę charakteru, a nie zagładę życia. Być może magia… Stopniowo zaczęła dostrzegać pięć par oczu wpatrzonych w nią z zaciekawieniem. –Mam nadzieję, że powiesz nam, co wymyśliłaś – odezwał się Horan – ponieważ sądząc z twojej miny jest to coś zdumiewającego. –To tylko pewna myśl – odparła, uśmiechając się z zakłopotaniem, lecz w głębi serca wiedziała, że ma rację. – Być może stara magia rzeczywiście przestała istnieć, lecz została zastąpiona przez coś innego, coś bardziej złożonego… –Nie! – wykrzyknął błagalnie Arden, unosząc ręce. –Uspokój się! – przerwała mu ostro Mallory i wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem. – Mów dalej, Gemmo. –Nie zależy już ani nie może być kontrolowana przez jeden umysł. Musi być ich kilka połączonych ze sobą w jakiś sposób. – Teraz kawałki łamigłówki zaczęły się do siebie dopasowywać. – W pewnym sensie Kai miał rację. Nie ma już czarodziejów, O n jest wyjątkiem z powodu pszczół, nie na odwrót – to właśnie rój jest tym, co
unieśmiertelniło jego talent. – Och, Kai, gdybyś tylko wiedział! –Pszczoły? – zapytał z niedowierzaniem Horan. Gemma opowiedziała o jedynym w swoim rodzaju przyjacielu Kaia, a potem wyjaśniła chętnym i oczarowanym słuchaczom dalsze aspekty swej teorii. –Klan myrketów stanowi jedność – powiedziała – połączoną w dodatku wspólnym porozumiewaniem się za pomocą myślomowy. Sam mi powiedziałeś, że zawsze działają jako zespół – dodała, spoglądając na Ardena. – A ja mogłam rozmawiać z nimi wszystkimi. Mieszkańcy doliny nie wiedzieli o tym darze Gemmy, musiała, więc opowiedzieć im wszystko o pustynnych stworzeniach. –I gęsi, oczywiście! – mówiła dalej. – Mogłam na nie wpłynąć tylko, dlatego, że leciały w grupie, połączone wspólnym celem. – Spojrzała na Ardena, prowokując go, by zaprzeczył, lecz nic nie powiedział. – Pamiętasz skorpiony? – zapytała. – W pojedynkę są obrzydliwe, ale nie stanowią żadnego problemu, lecz kiedy zbiorą się w wielką grupę, ich charakter się zmienia. Właśnie, nawet słyszałam, jak rozmawiają! –Założę się, że nie był to miły dźwięk – powiedział z kwaśną miną Kragen, lecz Gemma go nie usłyszała. Była zaprzątnięta swoim odkryciem. –Dolina to zamknięta społeczność – powiedziała – wyodrębniona i doskonała. To właśnie, dlatego dzielicie wspólną wiedzę i dlatego Kris mógł przepowiadać różne wydarzenia i robić wszystkie te cudowne rzeczy. Zużytkowywał magię was wszystkich – jako grupy. Potok jej słów urwał się nagle i przez parę chwil jedynym dźwiękiem było trzaskanie ognia, gdy wszyscy rozmyślali nad tym, co powiedziała. Niespodziewanie Ashlin, zwykle największy milczek z nich wszystkich, wskazał na najsłabszy punkt w wywodzie Gemmy. –A ty, Gemmo? – zapytał cicho. – Jakiej grupy ty jesteś częścią? Cisza, która zapadła po tym pytaniu, trwała długo. –Nie wiem – przyznała się w końcu. –Być może wcale nie musisz być częścią jakiejś grupy – odezwała się Mallory. – Może twój talent polega na rozpoznawaniu i wykorzystywaniu możliwości innych grup. –To z pewnością wyjaśniałoby twoją zdolność do porozumiewania się z Krisem i myrketami – wtrącił Ashlin, by zatuszować swe kłopotliwe pytanie. –Ale, w jakim położeniu to wszystko stawia nas? – zapytał Kragen, ściągając ich
gwałtownie na ziemię. – Przypuszczam, że nasza szóstka może się stać grupą magiczną? Chociaż zadał to pytanie poważnym tonem, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Skojarzenia, jakie wywołało jego niewinne pytanie, były zbyt niedorzeczne, by się nad nimi zastanawiać. Ogień przygasał już i przeniknął ich chłód nocy. Horan ziewnął i wstał. –Zmykamy do swojej nory – powiedział. – Idziesz, Ashlin? –Bardziej przypomina mi to ul – stwierdził Arden. – Przynajmniej pozostajemy na powierzchni. –Tylko nie porównuj mnie do skorpiona – odparł Horan z uśmiechem. Razem z Ashlinem odszedł do namiotu. Wkrótce potem Arden i Kragen poszli w ich ślady, pozostawiając dwie kobiety siedzące nad ostatnimi żarzącymi się węgielkami ogniska. –Tu chodzi o coś więcej niż tylko o dolinę, prawda? – zapytała Mallory po paru chwilach niekrępującego milczenia. – Co dzieje się z resztą świata? Złe przeczucia Gemmy, stłumione ostatnio potrzebą działania na rzecz cierpiącej na brak wody doliny, przebudziły się znowu na dźwięk tych słów. –Sama chciałabym wiedzieć – odpowiedziała poruszona. – Lecz dzieje się coś straszliwie złego i jeśli nie zrobimy z tym czegoś, zmieni się to tylko na gorsze. –Więc dlaczego pomagasz nam? –Ponieważ dolina jest symbolem wszystkiego, co dobre – odpowiedziała Gemma. – Jeśli tego nie zdołamy uratować, jaka może być nadzieja dla świata? – Zamyśliła się. – Wygląda tak, jak gdyby działała jakaś straszna siła, usiłująca zniszczyć wszystko, co jest nam drogie – miłość, szczęście, magię. –Więc magia jest ważna? –Wiem, że jest. – Znowu usłyszała słowa fanatyka z Nowego Portu. To będzie koniec. Ziemia wpada w obłęd. – Lecz teraz wszystko, co nosi znamiona magii, wydaje się albo szalone, albo niszczycielskie, albo jest jednym i drugim. Opowieści podróżników, jakie słyszałam, są straszne. Rozmawiały jeszcze przez jakiś czas i Gemma opowiedziała historie, które słyszała w Nowym Porcie, o ścianach błękitnych płomieni, żywiołach, znikających wyspach i temu podobne. W końcu Mallory powiedziała:
–To jest zbyt wielkie – i Gemma skinęła głową, wiedząc dokładnie, co miała na myśli. To było zbyt wielkie, by mógł to objąć jakikolwiek pojedynczy umysł. W jaki sposób mogliby się dowiedzieć, co to wszystko znaczy? Udały się do swoich namiotów przepełnione, nieokreślonym przeczuciem nadchodzącej zguby. Następnego dnia ich kłopoty zaczęły się już naprawdę.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Horan przebudził się kaszląc. Chociaż upierał się, że to nic poważnego i że powinni jechać dalej, wszyscy się zmartwili. Wczesnym przedpołudniem stało się jasne, że ma trudności w utrzymaniu się w siodle, i Arden zarządził postój. Odpoczywali przez jakiś czas i Horan odzyskał część swego zwykłego dobrego humoru, gdy ataki kaszlu osłabły. Jednak oddychał ciężko po niewielkim nawet wysiłku. –Lepiej szybko znajdźmy tę rzekę – powiedział do Mallory, która się nim opiekowała. – Mam wrażenie, jakby moje płuca były pełne pyłu. Dostrzegła ból kryjący się pod jego uśmiechem i nic nie powiedziała. Arden wyjechał nieco naprzód, by się rozejrzeć, i teraz powrócił z informacją, że chyba odnalazł przełęcz prowadzącą na zachód. –Jeśli mam rację, jest tam wioska i przy odrobinie szczęścia zostaniemy tam ugoszczeni. –Ale to oznacza oddalenie się od rzeki – sprzeciwił się Horan. –Tylko chwilowe – odparł Arden. – Schronienie i świeża żywność warte są tego niewielkiego opóźnienia. –Możesz dosiąść konia? – zapytała Mallory swego brata. –Oczywiście – odpowiedział Horan, lecz musiano mu pomóc usadowić się w siodle. To nagłe osłabienie rozgniewało go i sprawiło, że niepokój innych wzmógł się jeszcze. Gdy ruszali w drogę, zaczął kaszleć Kragen. Do wioski zwanej Braith dotarli wkrótce po południu. Była to stosunkowo biedna osada, utrzymująca się z polowań na górską zwierzynę i z płodów lichej ziemi. Niemniej jednak w osadzie podtrzymywano górską tradycję domu gościnnego; była to wygodna drewniana chata z prostym umeblowaniem – składane łóżka, stół na kozłach i ławy. Gdy podróżnicy przybyli do wioski, zostali najpierw powitani przez gromadę hałaśliwych dzieciaków, które biegły przy koniach. Goście byli najwyraźniej rzadkim wydarzeniem w tych stronach. Gdy wjechali między zabudowania, pojawili się starsi mieszkańcy, obserwując podejrzliwie przybyszów. Podczas ponad dwudniowego pobytu w Braith Arden dowiedział się o powodach tej początkowej wrogości. W ciągu ostatnich miesięcy dolinę odwiedziło kilku gości, lecz jedna grupa nadużyła gościnności górali, kradnąc żywność i broń i wymykając się w środku nocy. Starsi wioski określili tych złodziei jako szaleńców. Przy innej okazji widziano więcej tych szaleńców, jak walczyli z ubranymi na szaro wojownikami w
wyższej części doliny. Chociaż wieśniacy nie zostali bezpośrednio wplątani w walkę, a ci spośród obcych, którzy przeżyli, zniknęli bez śladu, to pozostawione okaleczone ciała stanowiły aż nadto wystarczający powód, by każdą grupę wędrowców traktować ze skrajną ostrożnością. Liczba przelatujących ostatnio nad górami pożeraczy nieba również wzrosła i chociaż wieśniacy nie ucierpieli od nich inaczej jak tylko z powodu hałasu, metalowe ptaki napełniały ich strachem i grozą. Arden opowiedział swoim towarzyszom, czego się dowiedział. –Szarzy rabusie! Tutaj! – zawołała Gemma. Arden skinął głową. –Musimy być ostrożni – powiedział. – Nie chcemy przecież zrezygnować z wyprawy. – Obserwował, jak Gemma odpycha od siebie nieprzyjemne wspomnienia. Podczas gdy Arden zbliżył się wyraźnie ze starszymi wioski, wiedząc o zwyczajach górali daleko więcej niż jego towarzysze, Gemma i Mallory zdobyły sobie przyjaciół wśród dzieci, które chętnie pomagały im przy koniach i w przygotowywaniu posiłków. To ostatnie szczególnie zainteresowało dzieciaki, kiedy się dowiedziały, że ich goście nie jedzą mięsa – taka myśl była im zupełnie obca. Mieszkańcy wioski dostarczyli tyle jedzenia, ile zdołali zaoszczędzić ze swoich zapasów i ile wymagało niepisane prawo gościnności, lecz Arden upierał się, aby przyjęli zapłatę. Parę monet, które przywieźli ze sobą, przyjęto z wdzięcznością, Braith, bowiem utrzymywało dość regularny kontakt ze światem zewnętrznym. Żaden z mieszkańców wioski nie potrafił im wskazać źródeł rzeki. Słyszeli, co prawda, że przepływa na krańcu ich doliny, ale nic nie wiedzieli o jej biegu wyżej w górach. Jednak bardziej bezpośrednią troską napawał podróżników stan Horana i Kragena. Obaj gorączkowali i byli bardzo słabi i żaden z leków wypróbowywanych przez ich towarzyszy lub wioskowe znachorki nie przyniósł poprawy. Koszmary zakłócały im sen, a ból godziny czuwania; po dwóch dniach pobytu w Braith stało się oczywiste, że żaden z nich nie może jechać dalej. Dolina karała ich za to, że ją porzucili. Nawet Ashlin, który do tej pory czuł się względnie dobrze, zaczął teraz narzekać na bóle w piersiach i przyznał się, że niemal bezustannie myśli o powrocie do domu. Postawiło to pozostałą trójkę w kłopotliwej sytuacji. Arden upierał się, że pojedzie dalej sam, jeśli zajdzie taka konieczność, chociaż nie mógł patrzeć na cierpienia towarzyszy i dałby wiele, by móc odprowadzić ich bezpiecznie do domu. Gemma również była w rozterce, lecz w głębi serca wiedziała, że pójdzie z Ardenem. Mallory czekał najtrudniejszy wybór. Nienawidziła myśli o poddaniu się, jednak jej mąż i brat byli chorzy i była im potrzebna. Pogodziła się z tym, że muszą wrócić do doliny, lecz nie chciała powierzyć ich opiece Ashlina, który sam niedomagał. Spędziła kilka godzin siedząc przy nich, pogrążona w myślach, lecz decyzję, którą w końcu podjęła, podsunęły jej siły dla niej samej niepojęte.
Zaczynało zmierzchać. Gemma pierwsza usłyszała pożeracze nieba, lecz wkrótce do wszystkich dotarło huczenie monstrualnych metalowych ptaków przelatujących nad doliną. Gdy hałas ucichł, wszyscy odetchnęli. –Odleciały – powiedział cicho Arden. Lecz teraz Gemma słyszała inny dźwięk, który rozbudził w niej uczucia od dawna tłumione, a ostatnio zapomniane. Południe znowu ją przyzywało swym syrenim śpiewem, niesłyszalnym dla większości ludzi. Wstała, poruszając się jak w transie. –Dokąd idziesz? – zapytał Arden, nie podnosząc wzroku. –Odetchnąć świeżym powietrzem. Wyszła z domu gościnnego i spojrzała na ciemniejące niebo. Pożeracze nieba dawno zniknęły, lecz pieśń pozostała, przyciągając ją i uniemożliwiając racjonalne myślenie. Dlaczego marnuję tutaj czas?, zapytała w męce samą siebie. Powinnam iść na południe. Ku mojemu przeznaczeniu. Odwróciła się, by spojrzeć na majaczące w półmroku góry, które zagradzały jej drogę, lecz wiedziała, że jest w stanie pokonać wszystkie przeszkody; źródło pieśni z pewnością odpowie na wszystkie jej pragnienia i będzie warte każdego wysiłku. Słowo “źródło” rozdzwoniło się echem w jej głowie. Może źródło pieśni jest również źródłem rzeki – oba znajdują się na południu – a przecież wszystko jest ze sobą powiązane. Była w transie i teoria ta wydawała się jej zbyt kusząca, by ją odrzucić. Potem usłyszała, jak ktoś do niej podchodzi, i zobaczyła Mallory, która lśniącymi oczyma wpatrywała się w południowe góry. –Ty też to słyszysz? – szepnęła ze zdumieniem Gemma. –Tak – odparła Mallory. – Musimy tam iść. Gemmę uradowało odnalezienie pokrewnej duszy, lecz nie powiedziała nic więcej. Słowa nie były potrzebne, kiedy spływała na nią pieśń. Tylko instynkt samozachowawczy powstrzymywał je przed natychmiastowym wyruszeniem w drogę. Potem pieśń się nagle urwała. –Nie! – krzyknęła Mallory z bólem w głowie. Gemmę przeszedł dreszcz. Głos Ardena był w tej chwili nieproszonym zgrzytem. –Co wy tam robicie?! – zawołał od drzwi. Kobiety spojrzały na siebie niemal tak, jak gdyby popełniły jakieś przestępstwo. –Po prostu rozmawiamy! – odkrzyknęła Gemma. –Więc nie sterczcie tam zbyt długo – odpowiedział Arden. – Wkrótce zrobi się zimno. – Wrócił do środka, pozwalając im spojrzeć jeszcze raz na ciche teraz południe.
–Słyszałaś to już przedtem? – zapytała cicho Mallory. –Wiele razy – odparła Gemma. – Przybiera różne formy, ale to wołanie było głównym powodem, dla którego opuściłam swój stary dom. Tutaj jest silniejsze niż gdziekolwiek indziej. –Słyszałaś to z tak daleka? – Mallory trudno było w to uwierzyć. – Co to może znaczyć? –Sama chciałabym wiedzieć. –W jaki sposób udało ci się przeciwstawić temu przez cały ten czas? – Mallory odwróciła się, by spojrzeć na swoją towarzyszkę. – Ja chciałam iść w góry natychmiast. –Ale nie poszłaś – odparła Gemma. – M o ż n a to przezwyciężyć. –Lecz w końcu nie będzie można się temu oprzeć. – W stwierdzeniu tym brzmiała pewność, lecz kryło ono w sobie również jakąś obawę. –Nie czułaś tego nigdy przedtem? – zapytała Gemma. Mallory potrząsnęła głową. –Nigdy. Nie pamiętam czegoś takiego. Jak często to się zdarza? –Nie sądzę, by była w tym jakaś prawidłowość – odparła Gemma. –Czy Arden to słyszy? –Nie. Lecz to pytanie kazało Gemmie zastanowić się nad tym. A może słyszy?, pomyślała i przypomniała sobie wcześniejszy przypadek. “To podstęp, Gemmo – powiedział wówczas Arden. – Jeśli podążysz za tym dźwiękiem, umrzesz”. Czyżby słyszał, lecz przypuszczał, że jest to coś innego? Jak ktoś może to słyszeć i nie zwrócić uwagi na wezwanie? Zupełne tego odrzucenie przekracza chyba ludzką moc. –O czym myślisz? – zapytała Mallory. –Kiedy pierwszy raz o tym wspomniałam, powiedział mi, że oszalałam – odparła Gemma. – Ale może… Przerwał jej głos Ardena, tym razem głośniejszy i dość gniewny. –Wrócicie do środka, czy mam po was pójść?! – zawołał. –Lepiej wróćmy – szepnęła Gemma i tak też zrobiły. Arden czekał na nie, przyglądając im się podejrzliwie, a potem zamknął za nimi drzwi. Mallory podeszła prosto do łóżka Kragena, by usprawiedliwić swoją decyzję pozostania z Ardenem i
Gemmą.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Wyjechali z Braith następnego ranka i rozdzielili się, kiedy dotarli do pierwotnego szlaku. Ashlin, który czuł się najlepiej z trójki, powracającej do doliny, trzymał linki przywiązane do cugli dwóch pozostałych wierzchowców. Sama myśl o powrocie do domu poprawiła samopoczucie Horana i Kragena. Mieli teraz lepszy humor, lecz nie myśleli o zmianie swego zamiaru, a decyzję Mallory przyjęli z zaskakującym spokojem. Kragen widział, że jest zdrowa i zdecydowana; pożegnał się z nią czule, a potem z zadowoleniem zawrócił na północ. Pozostali ruszyli na południe, podążając wzdłuż wymykającej się im rzeki, i chociaż Mallory oglądała się często, dopóki Kragen pozostawał w polu widzenia, nie miała żadnych wątpliwości, co do swej decyzji. Teren stawał się coraz bardziej nierówny, lecz była tam przynajmniej woda, a w związku z tym i roślinność, a nawet trafiały się duże połacie lasu. Na niebie wisiało parę chmur, lecz na południu było ich o wiele więcej. W oddali wznosiły się ogromne góry ze szczytami pokrytymi śniegiem – coś, czego Mallory nigdy przedtem nie widziała. –Są takie piękne – szepnęła do Gemmy. Obie myślały o tym samym: Czy to stamtąd rozlega się ta pieśń? Po raz pierwszy od czasu, kiedy przybyła na południowy kontynent, Gemma poczuła w ciągu dnia uszczypnięcie zimna. Nocą spali w jednym namiocie, tuląc się do siebie dla ciepła. Posuwali się naprzód wolno, gdyż droga była ciężka. Nie mogli dłużej posuwać się łożyskiem rzeki, gdzie trafiały się potrzaskane głazy – pewne nieszczęście dla koni. Niekiedy musieli robić długie objazdy, by uniknąć wspinaczki na urwiska, a czasami wracać po własnych śladach, kiedy zabłądzili. Nieraz zdarzało im się zgubić rzekę na całe godziny, ale zawsze ją odnajdywali i znów mozolnie podążali ku jej źródłom. Była to żmudna wędrówka, a stała się jeszcze trudniejsza, gdy w końcu musieli zacząć polować, by uzupełnić zapasy żywności. Woda nie stanowiła problemu. Mallory nie mogła się zmusić, by jeść zwierzęta, które Arden zabijał, i w rezultacie żyła na skąpej diecie z korzeni, jagód i liści. Twarz jej wychudła i często wstrząsały nią dreszcze. Nocą leżała pomiędzy Gemmą i Ardenem, czerpiąc energię z ich ciepła. Jednak pomimo swej słabości nie zachorowała tak jak jej ziomkowie. Dwunastego dnia po opuszczeniu Braith zobaczyli to, czego się obawiali. Łożysko rzeki wybiegało z wąskiej, niewielkiej doliny, do której wjechali od jej niższego krańca. W oddali teren wznosił się stromym, pokrytym piargami zboczem, które stawało się górskim szczytem; nie było widać, którędy rzeka wpływa do doliny. Jadąc dalej, mieli już straszliwą pewność, co znajdą.
Od paru mil łożyskiem rzeki sączył się wątły strumyk i gdy jeźdźcy dotarli do podnóża kamienistego zbocza, potwierdziły się ich najgorsze obawy. Woda wydobywała się ze strzaskanych skał, jak gdyby ze źródła u podstawy góry. Dalej rzeka płynęła pod ziemią, czyli tam, gdzie nie mogli pójść. Bliższe badania doprowadziły do odkrycia kilku małych jaskiń, w które Arden wpełzł na kilka kroków, lecz nie było sensu zapuszczać się dalej. Przygnębieni rozbili obóz, choć minęło dopiero południe, i Gemma rozpaliła ognisko, a Arden i Mallory zajęli się uzupełnianiem zapasów. Później tego popołudnia siedząc wokół ogniska, myśleli niechętnie o rozpoczęciu nieuniknionej dyskusji. W końcu Arden powiedział: –Wiedzieliśmy, że musi się to kiedyś zdarzyć i prawdopodobnie zdarzy się znowu. Nie widzieliśmy ludzi od czasu opuszczenia Braith, więc tylko od nas zależy, co zrobimy dalej. –Nie ma sensu wracać. By iść dalej, musielibyśmy tylko przedostać się na drugą stronę tych gór – powiedziała Mallory, wskazując wzgórza na wschodzie i zachodzie. –A nie możemy wejść tam – Gemma skinęła ku górze, która zagradzała im drogę. – Nawet, jeśli byłby w tym jakiś sens. Rzeka płynie pod górą. –Więc koniec z domysłami – stwierdził Arden. – Którą stronę wybierzemy? –Żadna nie będzie łatwa dla koni – zauważyła Gemma, spoglądając na strome zbocza doliny. –A jeśli wybierzemy złą drogę – ciągnął dalej Arden – mogą minąć dni, zanim się tego dowiemy. Wówczas musielibyśmy wracać. – Mówił ochrypłym z gniewu i przygnębienia głosem. –Czy mamy jakiś inny wybór? – zapytała Gemma. –Możemy się rozdzielić – zaproponowała Mallory. – Widzielibyśmy się na odległość całych mil i moglibyśmy dać sobie jakiś sygnał, gdyby ktoś pierwszy odnalazł rzekę. Arden potrząsnął głową. –To zbyt ryzykowne – powiedział. – Poza tym może będziemy musieli obejść połowę tego – wskazał ręką w stronę góry, jak gdyby została postawiona w tym miejscu tylko po to, by mu dokuczyć – zanim dotrzemy do rzeki, a wówczas nie będziemy się widzieć. –Trzymajmy się razem – powiedziała zdecydowanym tonem Gemma. –Więc co? – zapytała Mallory. – Wschód czy zachód?
–Zachód – rozstrzygnęła Gemma. – Tym sposobem skorzystamy z dobrodziejstwa słońca już od wczesnego ranka. Powziąwszy decyzję zajęli się końmi, zgromadzili więcej chrustu na ognisko i spróbowali ustalić najlepszą marszrutę. Tej nocy Mallory zaczęła kaszleć przez sen i kręcić się niespokojnie. Gemma wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła policzka przyjaciółki. Kaszel Mallory umilkł, lecz nie ucichły rozbudzone obawy Gemmy. Ruszyli w drogę następnego dnia wcześnie rano. Było zimno i wkrótce stwierdzili z zadowoleniem, że słusznie wybrali kierunek zachodni. Początkowo mogli jechać wierzchem zygzakiem w górę porośniętego trawą zbocza, pomiędzy głazami i skalistymi odkrywkami, lecz później musieli zeskoczyć z siodeł i prowadzić konie. Teren stawał się coraz bardziej nierówny i coraz częściej zmuszeni byli posuwać się prosto pod górę, by uniknąć dużych połaci osypisk. Stan Mallory pogarszał się; przystawała często, oddychając z trudem. Wtedy Gemma siadała obok niej i trzymała jej dłonie. Ten kontakt dodawał Mallory otuchy. Arden przyglądał im się z niepokojem. Zawrócenie z drogi oznaczałoby teraz niedopuszczalne opóźnienie, lecz Mallory pomimo swej słabości nie poddawała się. To nie choroba spowodowana opuszczeniem doliny, powiedziała, lecz absolutnie zwykłe przeziębienie. –Przeżyję – powiedziała uśmiechając się słabo. – Po prostu nie jestem przyzwyczajona do górskiego powietrza. –Potrzebuje ciepła, odpoczynku i dobrego jedzenia – powiedziała Gemma do Ardena. Może poszukamy jakiejś wioski? –Wydaje mi się to mało prawdopodobne; nie tutaj – odparł. – Lecz gdy tylko znajdziemy odpowiednie miejsce, rozbijemy obóz na kilka dni, dopóki nie poczuje się lepiej. Z resztą damy sobie radę. Dalej wspinali się z mozołem, a góra z lewej zdawała się szydzić z ich śmiesznych wysiłków. W końcu, późnym popołudniem, przekroczyli grzbiet i ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdzili, że nie opada on w kolejną dolinę. Okazało się, że stoją na skraju rozległego płaskowyżu, który rozciągał się na zachód od góry i biegł daleko na południe. Nawet w zmierzchającym świetle było jasne, że żadna rzeka nie przecina tej równiny. Arden zaklął głośno, lecz bystre oczy Gemmy wypatrzyły coś dającego nadzieję. –Czy to nie dym? – zapytała wskazując ręką. Arden zmrużył oczy. –Tak sądzę – powiedział – lecz dzieli nas od niego parę dobrych mil. Nie dotrzemy
tak daleko przed nocą. –Więc rozbijmy obóz teraz i wyruszmy o świcie – odpowiedziała Gemma. – Czy sądzisz, że to jakaś wioska? –Miejmy nadzieję, że tak – odparł Arden z przygnębieniem. –Daj spokój, nie jest tak źle – powiedziała Mallory. – Może nie znaleźliśmy rzeki, ale przynajmniej ten płaskowyż powinien ułatwić nam wędrówkę. W ciągu dnia możemy się znaleźć po południowej stronie góry. Twarz Ardena rozjaśniła się nieco, lecz Gemma powiedziała stanowczo: –Jeśli to j e s t wioska, zostaniemy tam. Przynajmniej na jakiś czas. –Cóż, Arden zawsze może pójść na zwiady – ciągnęła dalej Mallory. – Nie mogłabym patrzeć, jak siedzi bezczynnie. –Nie ma w nim ani odrobiny cierpliwości, prawda? – dodała Gemma. Arden spojrzał na dwie kobiety, które stały obok siebie i uśmiechały się do niego. –Jeśli już skończyłyście… – powiedział, a potem uśmiechnął się nagle. – Jak ja się w to wpakowałem? – zapytał niebios. – W tarapatach, w dziczy, z dwiema nieznośnymi kobietami. –Większość mężczyzn uważałaby się za szczęśliwych, mogąc przebywać z takimi pięknościami – odparła Mallory. Arden zrobił gapiowatą minę. –Jezdem tylko prostym wiejskim chłopakiem, pani – powiedział rozwlekle wiejską gwarą. – Mogem sobie pozwolić tylko na jednom naraz. – Gdy wybuchnęły śmiechem, dodał już zwyczajnie: – Poza tym jesteś kobietą zamężną. –Czy to oznacza, że już mnie nie kochasz? – zapytała żałośnie, a potem roześmiała się znowu. Wesoły nastrój prysnął w chwilę później, gdy śmiech Mallory zmienił się w gwałtowny kaszel, który rzucił ją na kolana i pozbawił tchu. Gemma pozostała przy niej, otuliwszy ją kocami, podczas gdy Arden zakrzątnął się wokół ogniska i rozbił namiot. W nocy leżeli mocno przytuleni do siebie i Gemma czuła drżące ciało Mallory, gdy wywołane gorączką koszmary zawładnęły jej snem. O świcie znów nabrali nadziei. Mallory nie kaszlała, choć była słaba, a na południowym zachodzie wznosił się wyraźnie widoczny nad równiną wąski pióropusz dymu. Wyruszyli w drogę tak szybko, jak to było możliwe, przeciskając się pomiędzy rozrzuconymi bezładnie głazami, które zalegały płaskowyż.
Kiedy dotarli do wioski, okazało się, że składa się jedynie z dwunastu chat. Mieszkańcy wioski najpierw wypytywali ich ostrożnie, a stwierdziwszy, że podróżnicy nie stanowią żadnego zagrożenia, powitali ich ciepło i zaprowadzili do domu gościnnego. Był to budynek mniejszy niż w Braith, lecz czysty i suchy, a w jednej z kamiennych ścian znajdował się kominek. Gdy tylko dowiedziano się o stanie zdrowia Mallory, przywódca mieszkańców wioski, imieniem Ehren, wysłał swoje dzieci, by przyniosły drzazgi i drewno na opał. –Sprowadzę Mousel – powiedział. – Jest naszą znachorką i akuszerką. Mousel okazała się drobną, ciemnoskórą kobietą, której błyszczące i bystre oczy przeczyły powolnym ruchom i jeszcze wolniejszemu sposobowi mówienia. Zajęła się Mallory, wyganiając wszystkich oprócz Gemmy z chaty. Wkrótce Mallory leżała już pod kilkoma kocami, w palenisku wesoło płonął ogień, ona zaś czuła, że już od wielu dni nie było jej tak ciepło i wygodnie. Mousel zbadała jej język i gardło, zręcznymi palcami pomacała szyję i posłuchała oddechu. Najwyraźniej zadowolona, znachorką wyjęła kamienną flaszkę i kazała swej pacjentce łyknąć z niej dwa razy. –Smakuje? – zapytała. Mallory uśmiechnęła się. –Jeśli to lekarstwo, nie mam nic przeciwko chorowaniu – powiedziała. –Jest dobre – zgodziła się Mousel. – Później wypijesz jeszcze trochę. – Mallory skinęła sennie głową. – Niech łyknie trzy, cztery razy, tylko odrobinę, przed nocą – powiedziała Gemmie znachorka. – Ty też, jeśli chcesz być silna. –Co to jest? –Coś specjalnego. Bardzo. Sama to robię. Mousel ujęła jedną dłoń Mallory, a Gemma, która siedziała po przeciwnej stronie łóżka, drugą. Natychmiast dotarło do niej nowe doznanie, mieszanina ciepła i czegoś złego. Odruchowo umknęła przed złem, starając się je odepchnąć i objąć jedynie ciepło. Gdy Mallory zamruczała sennie, Gemma spostrzegła utkwione w siebie jasne oczy Mousel. –Masz leczące ręce – powiedziała znachorka. – To dobrze. Ja?, pomyślała Gemma, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Ale z pewnością pochodzi to od ciebie. Była oszołomiona. –Odpręż się – poradziła Mousel. – Pomóż jej. –Nie rozumiem. –Zrozumiesz. – Ton Mousel wskazywał, że nie będzie się wdawała w dalsze wyjaśnienia i Gemma znów zagłębiła się we własnych myślach, wciąż trzymając dłoń
Mallory. Pozostały tak, dopóki Mallory nie odpłynęła w sen. Tymczasem Arden wypytywał Ehrena i starszyznę wioski. Wioskę zwano Keld, a równina, na której leżała, znana była jako Dziewicze Wrzosowisko. Na przestrzeni wielu mil płaskowyż ciągnął się na południe, a potem łukiem na wschód, tak, że z jednej strony sięgał góry Blenkathry. Wieść ta ucieszyła Ardena, oznaczało to, bowiem, że ich dalsza podróż będzie o wiele szybsza i łatwiejsza. Niestety, mieszkańcy wioski nie wiedzieli, czy za płaskowyżem płynie jakaś rzeka. Na zachodzie Dziewicze Wrzosowisko kończyło się ogromnym urwiskiem, które pionową, liczącą setki łokci ścianą opadało ku leżącej w dole, porośniętej lasami dolinie. –Miejsce niezbyt godne polecenia na wieczorną przechadzkę – zauważył Arden. –Pewnie. Wrzeszczałbyś dobrą chwilę, zanimbyś walnął w dno – odparł Ehren z ponurym uśmiechem. Kiedy Arden powrócił do domu gościnnego, Mousel już tam nie było. –Co z Mallory? – zapytał. –O wiele lepiej – odparła Gemma i opowiedziała mu, że jego przyjaciółka z doliny została napojona tajemniczą miksturą, a potem zapadała w sen i budziła się. –Ciepło tutaj – powiedział. – Sam bym się chętnie napił. Gemma podała mu flaszkę. Odkorkował ją, powąchał, a potem uniósł brwi. –Nie myślałem, że ktokolwiek jeszcze to robi – zauważył i pociągnął z butelki. –Co to jest? –Górski miód. Nie pytaj mnie, z czego się składa, wiem tylko, że z miodu dzikich pszczół, alkoholu i – jeśli się nie mylę – z odrobiny smoczego kwiecia. –Więc ja tego nie tknę! – zawołała Gemma. –Nie martw się – uspokoił ją Arden. – To nie jest takie jak to świństwo, którym ci dranie napoili cię w Nowym Porcie. Tutaj jest tego odrobina i jeśli zostanie zużyte właściwie, skutek może być dobroczynny. – Uśmiechnął się i pociągnął kolejny łyk. – I cudownie smakuje. –Zostaw trochę dla Mallory – powiedziała Gemma. – To właściwie dla niej. –Wszystkim nam się przyda trochę dodatkowej energii – odparł niezmieszany, lecz zakorkował butelkę. – Możesz wypić trochę później. Wkrótce przyniosą nam jedzenie. –Mieliśmy szczęście natrafiając na takich życzliwych ludzi.
Arden skinął głową. –Chyba zrobiłaś na nich naprawdę duże wrażenie. –Ja? –Od czasu jak Mousel stąd wyszła, kobiety nie robią nic innego, tylko gadają – mówił dalej Arden – i jestem przekonany, że o tobie. –Powiedziała, że mara leczące ręce – oznajmiła Gemma w zamyśleniu. – Cokolwiek miałoby to znaczyć. –Wiem tyle, co ty – odparł. – Nie zostałem dopuszczony do rozmowy. Ale dowiedziałem się czegoś o tym miejscu. – Przekazał Gemmie, czego się dowiedział. – Jutro przejadę się na Skowronku na południową stronę Blenkathry – powiedział z zapałem. – Zobaczyć, co tam jest. Zapukano do drzwi i Arden wstał, żeby wpuścić ludzi, którzy przynieśli jedzenie. Do środka – weszła Eda, żona Ehrena, wraz z mężem. Oboje nieśli duże drewniane parujące misy, z których rozchodził się apetyczny zapach. Za nimi weszła Mousel z małymi miskami, drewnianymi łyżkami i jeszcze jedną butelką miodu. Wszystko to postawiono na stole przy łóżku Mallory, która obudziła się jak na jakiś sygnał i z rozkoszą pociągnęła nosem. –Umieram z głodu – szepnęła. –Jedz – powiedziała radośnie Eda. – Nie ma w tym mięsa. –I pij też – poleciła Mousel. – Wy wszyscy. – Spojrzała ze szczególnym wyrazem na Gemmę, która powiedziała: –Dziękuję wam. Jesteście bardzo dobrzy. –Wy też – odparła Eda. –Przyjdziemy później – dodała Mousel. – Z demonami. Wyszli jedno po drugim, a Gemma i Arden spoglądali na siebie oszołomieni. –A co t o miało znaczyć? – zapytała Gemma. –Nie mam pojęcia – odparł. –Wkrótce się dowiemy – wtrąciła Mallory. – Dajcie mi jeść! Jakąś godzinę później wszystkie miski były już puste i tak samo pierwsza butelka miodu. Mallory znowu drzemała z błogim uśmiechem na twarzy, podczas gdy Gemma, która dała się namówić na skosztowanie trunku, czuła oszołomienie i niezwykłe
ciepło. Ogień rzucał czerwoną poświatę na jej policzki, które już i tak były różowe. Arden również był w doskonałym nastroju, snuł plany na następny dzień i zapewniał, że ostatecznie odniosą sukces. Gemma wiedziała, że była to gadanina pod wpływem alkoholu, ale tak się cieszyła widząc go znowu nastrojonego optymistycznie, że nic nie powiedziała. Miał właśnie otworzyć drugą butelkę, kiedy powrócili ich gospodarze. Tym razem prowadziła Mousel, a za nią szły dwie kobiety, które widzieli po raz pierwszy. Każda z nich niosła małe dziecko i Gemma natychmiast dostrzegła, że dzieciom, które leżały spokojnie w ramionach swych matek, coś dolega. Wezbrało w niej współczucie. –Dzieci są chore – stwierdziła Mousel. – Są w mocy demonów. Mojej siły nie wystarcza, by je uwolnić. – Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała do Gemmy: – Masz leczące ręce. Musisz je uratować.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Gemma odwróciła się od Mousel ku matkom i zobaczyła na ich twarzach nową nadzieję; potem spojrzała w obojętne, niewidzące oczy dzieci. O nieba!, pomyślała z rozpaczą. Co mam robić? Spoglądając na pełne oczekiwania kobiety wstała wolno, czując zawroty głowy wywołane wypitym miodem. Mousel skinęła na jedną z matek. –Połóż go na łóżku – poleciła. – Chodź, Gemmo. Poprowadzę cię. Obie uklękły przy łóżku. –Demony są tutaj – powiedziała Mousel, puknąwszy delikatnie palcem w odkrytą pierś chłopca. – Patrz. Poczuj. – Ujęła rękę Gemmy i położyła ją na pokrytej zimnym potem skórze. – Czujesz? Nie! Gemma była przerażona. Niczego nie czuję. Pomóż mi! Tunel światła otworzył się w wirujących mrocznych mgłach, którymi były jej myśli, i ujrzała nagle, że to Kai klęczy obok niej, a nie Mousel. –Wiesz, co robić – powiedział spokojnie. – Nie mogę być ciągle tutaj, by pokazywać ci to wszystko. – Jego głos otworzył inne tunele i spłynęła w nią wiedza. –Zostań ze mną – powiedziała szybko Gemma, bojąc się, że ją opuści. –Oczywiście. Odprężyła się, a jej świadomość rozciągnęła się poza jej ciało, sięgając ciała leżącego cicho dziecka. Gemma podążyła ścieżkami zdrowia we krwi, kościach i mięśniach, aż… Zło uderzyło ją jak obuchem i szarpnęła się, ogarnięta mdłościami, pragnąc tylko wycofać się i ukryć. –Tam! – powiedział Kai. – Widzisz to teraz. –To okropne. –Więc wylecz to! – zażądał Kai. – Jak sądzisz, po co ja cię uczę? –T y to zrób – powiedziała bojaźliwie. –Nie mogę. To twoje zadanie. Wnętrze chaty zniknęło. Świadomość Gemmy ograniczyła się do straszliwej rzeczy gnieżdżącej się w piersiach dziecka. Widziała chorą zastawkę i spowodowane tym nagromadzenie płynu w piersiach chłopca, i wiedziała, że wkrótce go to udusi. Widziała sposoby, jakimi mogłaby odsączyć wodę i zrobiła to, a potem skierowała uwagę na samą zastawkę. Był to zimny, stwardniały, nienormalny twór i skierowała
na niego swą wściekłość, napełniając go żarem swojego gniewu, aż zrobił się ciepły i miękki. Szybko nadała mu odpowiedni kształt, wypełniając na nowo prądami zdrowia, a potem cofnęła się w duchu, by ocenić swoją pracę. –Dobrze – powiedział Kai. – Uczysz się. Gemma uniosła rękę i stopniowo zaczęła widzieć wnętrze chaty. Pierś chłopca uniosła się i bladozielona ciecz wypłynęła gwałtownie z jego ust i nosa. –Demony! – zawołała Mousel, a matka chłopca krzyknęła przerażona. Chłopiec kaszlał i pryskał śliną, jego oczy nie były już zasnute mgłą, lecz żywe i przestraszone. Zaczął płakać i matka szybko wzięła go w ramiona, sama z oczyma pełnymi łez, i przytuliła mocno. –Dziękuję ci – powiedziała łamiącym się głosem. – Dziękuję ci. Gemma spojrzała na nią z niedowierzaniem. Co ja zrobiłam? Udało mi się? –Udało ci się – odpowiedział Kai przez usta Mousel. Gemma osłabła nagle i zaczęła osuwać się na podłogę. Poczuła obejmujące ją ramiona i odprężyła się w ciepłym uścisku Ardena. –Czujesz się dobrze? – zapytał przestraszonym głosem. Skinęła głową, nie mając sił przemówić. –Zabierz go do domu. Pilnuj, żeby mu było ciepło – powiedziała Mousel do matki chłopca. – Demony odeszły. Teraz będzie zdrowy. – Odwróciła się do Gemmy. – Czy masz dość sił, żeby zająć się drugim? –Nie, ona… – zaczął Arden, lecz Gemma zobaczyła wyraz oczu drugiej matki i przerwała mu. –Tak. Dajcie mi się napić. Za parę chwil będę gotowa. Arden pomógł jej wstać i usiąść na skraju łóżka Małlory, podczas gdy Mousel doprowadzała do porządku drugie. Wyjął drugą butelkę i Gemma napiła się z wdzięcznością, czując, jak moc trunku napełnia jej zmęczone ciało. Mallory wyciągnęła rękę, ujęła wolną dłoń Gemmy i uścisnęła ją mocno. –Sądziłam, że śpisz – zdziwiła się Gemma. –Za nic nie przepuściłabym czegoś takiego – odpowiedziała Mallory. – Jest w tobie więcej, niż myślałam.
–Jest we mnie więcej, niż sama mogłabym przypuszczać – zabrzmiała cicha odpowiedź. –Dobrze powiedziałaś tym demonom – oznajmiła Mousel. Jedynymi demonami są te w mojej głowie, pomyślała Gemma i znowu łyknęła miodu. Ten trunek z pewnością coś ze mną robi. Zabrudzona pościel została już zmieniona i drugie dziecko, dziewczynkę mniej więcej czteroletnią, położono na łóżku. Patrzyła pustymi oczami i nie ruszała się. –Jesteś pewna tego, co robisz? – zapytał Arden. Gemma skinęła głową i zajęła swoje miejsce, klękając przy łóżku. Nagle wstrząśnięta, uprzytomniła sobie podobieństwo tej sytuacji z chwilą spędzoną u boku Krisa. Gdybym wówczas wiedziała tyle, co dzisiaj, mogłabym mu pomóc, pomyślała, lecz otrząsnęła się ze smutnych myśli i skupiła na chorym dziecku i swej więzi z Kaiem. –Jesteś tam wciąż? – zapytała w chwili paniki. –Jestem – odparł. – Chociaż nie potrzebujesz mnie już. –Potrzebuję. Proszę, zostań. Odpowiedzi nie było, lecz Gemma wciąż czuła u swego boku jego dodającą otuchy obecność i to pozwoliło jej zająć się tym, co miała zrobić. Spełniając życzenie Mousel, położyła dłoń na czole dziewczynki i natychmiast poczuła palący ból, tak silny, że niemal nie do zniesienia. To jest cały jej świat, pomyślała, przerażona myślą o kimś, szczególnie tak młodym i niewinnym, zmuszonym do życia w takiej męczarni. Nic dziwnego, że zamknęła się przed światem zewnętrznym. Źródło cierpień dziewczynki nie wymagało długich poszukiwań. Nieprzeparcie przyciągało uwagę Gemmy, gniewnie wzywając ją do przeciwstawienia mu się. Narośl znajdowała się wewnątrz czaszki, za prawym okiem dziecka; jej ostateczne zwycięstwo było tuż-tuż. Gemma widziała to jako przerażająco zimny guz promieniujący złośliwością, zainteresowany jedynie panowaniem nad istotą, która dała mu schronienie. Tym razem nie istniały żadne łatwe rozwiązania. Ścierała się tu wola z wolą i Gemma rzuciła się głową naprzód do walki. Wkrótce poczuła wyczerpanie, zapytała samą siebie, czy nie porywa się z motyką na słońce. Pomóż mi, Kai. –Nie ustawaj, próbuj – nalegał. – Nic nie przekracza twoich możliwości tak długo, jak długo wierzysz w siebie. Gdzieś w innym świecie przytknięto kubek do jej ust. Przełknęła odruchowo i poczuła, że gromadzą się w niej nowe zapasy sił.
–Odejdź! – krzyknęła do ohydnego guza. – Nie będę cię dłużej tolerować! Poczuła, że wewnętrzna struktura nowotworu osłabła nieco i, przeczuwając zwycięstwo, wykorzystała do końca swoją przewagę. Guz zaczął się strzępić, powoli powracając do swej pierwotnej postaci, lecz ona nieubłaganie ścigała każde włókienko, dopadając jedno po drugim i całkowicie niszcząc ich zjadliwość. Instynktownie wiedziała, że inne postępowanie groziłoby powtórzeniem się choroby. Wreszcie uznała, że wystarczy, i wycofała się, unosząc rękę. Kaia nie było już u jej boku i ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, nim straciła przytomność, było zdumienie, gdzie też on sobie poszedł. –Myślałem, że już się nigdy nie obudzisz – powiedział Arden. Słowa te zostały wypowiedziane beztroskim tonem, lecz każdy dostrzegłby bez trudu ulgę malującą się na jego twarzy. –Która godzina? – zapytała Gemma. –Zbliża się południe. Spałaś piętnaście godzin. Minęła chwila, zanim to do niej dotarło. –Dziewczynka – powiedziała. – Czuje się dobrze? –Biega na dworze od wschodu słońca, bawiąc się i robiąc tyle hałasu, co inne dzieciaki – odparł Arden, uśmiechając się. – W Keld jesteś w pełni uznaną cudotwórczynią. Gemma uśmiechnęła się. –Jestem słaba jak niemowlę – powiedziała. –Wcale mnie to nie dziwi. Trzy godziny starałaś się wyleczyć to dziecko i nie wyglądało to na lekką pracę. –Trzy godziny? – Gemmę ogarnęło zdumienie. Gdzie podział się ten czas? –Kilka razy o mało ci nie przerwałem – ciągnął dalej Arden. –Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. –I ja też. Pochylił się i pocałował ją delikatnie. –Ktoś tu ma szczególne przywileje – zauważyła Mallory ze swego łóżka. – Ta inwalidka również chce całusa. –Wyglądasz lepiej – powiedział Arden, całując ją w czoło.
–Czuję się lepiej. Zresztą, kto by się nie czuł pod opieką tak znakomitej uzdrowicielki. Gemmo, to było zdumiewające. Jak ty to zrobiłaś? –Nawet nie próbuję tego wyjaśniać. Choć mogę powiedzieć, że nie byłam sama. –Rozmawiałaś z k i m ś, to pewne. I powiedziałaś parę bardzo dziwnych rzeczy. – Arden uśmiechnął się. – Ale to chyba u ciebie normalne. –Wydaje mi się, że niewiele zdołam sobie z tego przypomnieć – powiedziała Gemma. –Jesteś głodna? Gemma była głodna jak wilk i szczerze się do tego przyznała. –Dobrze, pójdę i przygotuję ucztę – powiedział Arden, zmierzając ku drzwiom. – Od tej chwili mieszkańcy Keld będą nas traktować jak członków rodziny królewskiej – oznajmił. –Z c z e g o się śmiejesz? – zapytała Mallory po jego wyjściu. Wszyscy mieszkańcy Keld zgromadzili się tego wieczora na uroczystości pod gołym niebem, zorganizowanej, by uczcić podróżników i powrót dzieci do zdrowia. Śpiewali i tańczyli wokół ogromnego ogniska roznieconego na skraju wioski, spożywając więcej jedzenia i trunków, niż mogłoby to im wyjść na dobre. Prawdopodobnie w najbliższych miesiącach odczują uszczuplenie zapasów, ale bez uroczystości nie mogło się obejść. Dawno już Keld nie obchodziło takiego święta. Oczywiście Ehren i jego ludzie domagali się, by goście wzięli udział w uroczystości, lecz Arden nie chciał nawet słyszeć, by jego podopieczne opuściły łóżka, nie mówiąc już o wyjściu na chłodne nocne powietrze. Mieszkańcy Keld musieli, więc zadowolić się częstymi odwiedzinami domu gościnnego i składaniem podarunków w postaci najlepszych dań i trunków. Gemmę i Mallory cieszyły okazywane względy i powszechna wesołość, lecz obie ogarniało coraz większe zmęczenie. Arden zaczął chronić je, przed co hałaśliwszymi gośćmi i w końcu, z właściwym sobie taktem i wdziękiem, które Gemma tak podziwiała, zabronił przychodzenia komukolwiek. Pogodzono się z tym, kobiety, bowiem potrzebowały wypoczynku, lecz Arden został zaproszony do udziału w uroczystości. Wykręcał się, lecz mieszkańcy wioski dobrodusznie nalegali i w końcu się poddał. Zapewnił Gemmę i Mallory, że wróci szybko, i pożegnawszy je wzruszeniem ramion mającym oznaczać “i co ja na to poradzę?”, wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Dwie zmęczone kobiety pozostawiono we względnym spokoju; siedziały na łóżkach, każda z kubkiem miodu w rękach. Mousel zapewniła je, że nie ma nic lepszego dla przywrócenia zarówno dobrego samopoczucia, jak i sił, a one nie miały zamiaru się spierać – szczególnie, gdy powiedziała również, że nic innego w Keld nie smakuje nawet w połowie tak dobrze. Z przyjemnie pełnymi żołądkami pociągały z wolna
miód, delektując się spokojem. –Mam nadzieję, że Arden dobrze się bawi – powiedziała Mallory. –Zasługuje na odrobinę radości, a ostatnio był taki ponury. Nigdy przedtem tak się nie zachowywał. Gemma wspomniała scenę, którą pokazał jej Kris. –Kochałaś go, prawda? –Wciąż kocham – odparła Mallory. – Jak brata – dodała szybko, gdy zobaczyła, że Gemma sztywnieje. –Opowiedział mi wiele o dolinie, szczególnie o swej pierwszej wizycie – wyznała Gemma. – Nic dziwnego, że tak bardzo chce uratować to miejsce. –Nie sądzę, by jego życie było zbyt szczęśliwe, nim przybył do nas – powiedziała cicho Mallory. –Czy kiedykolwiek o tym opowiadał? –Nie. Nigdy. Ale zastanawiałam się często… – Mallory zamilkła i łyknęła miodu. – Czy mogę cię o coś zapytać? – odezwała się po chwili. –Oczywiście. – Gemma oczekiwała kolejnego pytania dotyczącego jej związku z Ardenem, lecz Mallory zaskoczyła ją całkowicie zmieniając temat. –Czy przyszło ci do głowy, że najbardziej widowiskowe przypadki wykorzystania przez ciebie magii zdarzały się po zażyciu wyciągu ze smoczego kwiecia? – Gemma spojrzała na nią zaskoczona, a Mallory ciągnęła dalej. – Szczególnie chodzi mi o takie przypadki, kiedy działałaś sama i nie byłaś członkiem żadnej z grup, o których mówiłaś tamtej nocy. – Czekała niecierpliwie na odpowiedź Gemmy, lecz milczenie trwało tak długo, że Mallory zaczęła się zastanawiać, czy jej nie dotknęła. – Nie musisz o tym mówić, jeśli nie masz ochoty – dodała. –W porządku – odpowiedziała Gemma, słysząc skruchę w głosie Mallory. – Tak, p r z y s z ł o mi to do głowy, lecz mam nadzieję, że był to zwykły zbieg okoliczności. Nienawidzę myśli, że coś takiego jest potrzebne, by umożliwić działanie magii. –Czy to takie złe? – zapytała Mallory. –Magia winna być naturalnym składnikiem świata – odparła Gemma, wpatrując się w płyn w swoim kubku. – I wszystko, co powinno być potrzebne, to wiedza, jak wykorzystać ją mądrze i w dobrym celu. –A ty nie mogłaś znaleźć nikogo, kto by cię tego nauczył?
–Właśnie. Wszystkie wątpliwości i niepokoje Gemmy doszły do głosu, gdy uświadomiła sobie ponownie, że przecież igrała z siłami, których nie rozumiała. Co mnie upoważnia, by zajmować się zdrowiem dzieci? Mogłam je zabić! Oblał ją zimny pot na myśl o możliwych skutkach swej nieuświadomionej interwencji. Lecz Kai nigdy by mi nie pomógł, gdybym nie miała racji. A potem wróciła myślami w przeszłość. Kai nie pomógł jej aktywnie w Nowym Porcie. Wykorzystała tylko jego wiedzę. Jednak czarodziej chętnie przyszedł jej z pomocą w Keld. Leczenie, pomyślała. Pozwolił na wykorzystanie jego mocy, ponieważ została użyta do leczenia. To musi być to. Mallory odezwała się znowu. –Co? – zapytała Gemma i łańcuch jej myśli pękł. –Może wyciąg ze smoczego kwiecia umożliwia ci szukanie tej wiedzy – powtórzyła Mallory. – Odnajdywanie nauczyciela – na przykład Kaia. Gemma spojrzała na nią zdumiona. –Skąd wiesz o Kaiu? –Nie jestem taka głupia, na jaką wyglądam – odparła Mallory z uśmiechem. W ogóle nie jesteś głupia, pomyślała Gemma. –Poza tym ostatniej nocy, kiedy leczyłaś dziewczynkę, kilka razy wymieniałaś jego imię – mówiła dalej Mallory. – I Arden opowiedział mi o nim. –Uszy mnie pieką – oświadczył Arden, wchodząc do izby. – Musiałyście o mnie rozmawiać. – Miał zarumienioną twarz od tańca lub alkoholu, a prawdopodobnie od obu tych rzeczy naraz. – Oczywiście, to całkiem naturalne – dodał, szczerząc zęby w uśmiechu. –Tak naprawdę to rozmawiałyśmy o Kaiu – powiedziała Mallory. –Och, o nim! – zawołał lekceważąco Arden. – Cudowny czarodziej północy. – Zamachał rękoma i potknął się, niemal przewracając. – Dlaczego zaprzątacie sobie nim głowę? Dzielą go od was całe mile, podczas gdy ja… – Usiadł niespodziewanie w nogach łóżka Gemmy i położył dłoń na sercu. – Ja jestem tutaj. We własnej osobie. –I pijany – dodała Mallory. Arden przeniósł wzrok z Gemmy na nią. –Dlaczego odmawiasz człowiekowi prostych przyjemności życia? – zapytał. –Och, Ardenie, nic, co jest związane z tobą, nie jest proste – powiedziała Gemma.
–Jakaż ty jesteś przenikliwa – rzekł na półszyderczo. – Doprawdy, cała wina spoczywa na mojej matce. Od czasu, kiedy byłem dzieckiem… Przerwał nagle i całe jego ożywienie znikło, a rumieniec odpłynął z policzków. W nagłej ciszy dalekie odgłosy hulanki przechodziły niezauważone. Arden wpatrywał się w przestrzeń, lecz w końcu zaczął spostrzegać dwie kobiety, które przyglądały mu się uważnie. Wówczas odezwała się Gemma: –Ardenie, dlaczego nam o tym nie powiesz? To może pomóc. Przez parę chwil spoglądał na nią niewidzącymi oczyma, a potem zaczął cicho mówić. –Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego jestem ich jedynym dzieckiem, lecz gdy już się o tym dowiedziałem, było za późno, by jej pomóc. – Przerwał, spoglądając przed siebie niewidzącymi oczyma. Gemma i Mallory czekały w milczeniu, aż znów się odezwie. –Była taka piękna – powiedział. – Mogłaby mieć każdego mężczyznę, jakiego by zapragnęła, a jednak pozostała z nim… moim ojcem. – Wypluł to słowo ze wstrętem. – Był brutalnym człowiekiem, lecz jaki był naprawdę, dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy moja matka została wezwana. Gemma i Mallory spojrzały po sobie, lecz Arden tego nie zauważył. –Wówczas oszalała i po prostu wyszła. Złapał ją szybko i zbił do nieprzytomności. Tak bardzo go wówczas znienawidziłem… – Arden zacisnął pięści. – Nic to nie dało. Następnym razem, kiedy się to zdarzyło, znowu sobie poszła, nie myśląc nawet, co może jej zrobić. Przeszłaby przez skraj urwiska, gdyby to była najprostsza droga. Nie miało to żadnego sensu – nie wzięła nawet konia ani żadnego prowiantu. – Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania jak u zagubionego dziecka. – Oczywiście znowu ją złapał i zawlókł do domu. Tym razem był tak zły, że wpadł w szał – i zabił ją. Potem upił się do nieprzytomności i zaczął mówić do niej, przeklinając i krzycząc, a potem płacząc i przepraszając. Widziałem, jak tam leżała, bez ruchu, pobita, lecz wciąż piękna. – Przełknął z trudem, lecz jego oczy pozostały suche. – Zrozumiałem, że nigdy już nie wstanie. Potem on położył się na łóżku, odrętwiały, niezdolny do niczego. Wzrok Ardena znowu nabrał ostrości. Spojrzał po kolei na Gemmę i Mallory i zauważył grozę malującą się na ich twarzach. –Spaliłem dom – powiedział. – Razem z nim. Nie potrafiły znaleźć słów, które można by powiedzieć. Arden umilkł, lecz wiedziały, że cokolwiek powiedzą, nic nie jest w stanie uwolnić go od bólu.
–Moja matka otrzymała wezwanie z południa – powiedział niespodziewanie Arden. – I spójrzcie, co się z nią stało! A teraz wy dwie chcecie tam iść! O tak – dodał, widząc ich miny – nie sądźcie, że nie wiem, co się stało tej nocy. Usłyszałem tylko trochę, ale zrozumiałem więcej, niż gdybym usłyszał wszystko. Kiedy odezwał się ponownie, w jego głosie nie było śladu gniewu. –Nie chcę, żebyście tam szły. Boję się, że stanę się taki jak on. –Nigdy nie byłbyś taki – powiedziała stanowczym tonem Gemma, zdumiona, że w końcu udało się jej odezwać. –Dlaczego? – We wpatrujących się w nią oczach widać było cień szaleństwa i przez chwilę Gemma się zawahała. Potem zebrała siły, by stawić czoło temu spojrzeniu. –Nigdy – powtórzyła. Spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, a potem ramiona mu opadły. –Więc teraz znacie mój najmroczniejszy sekret – silił się, by zabrzmiało to swobodnie, lecz zupełnie mu się to nie udało. – Tak jak przed wielu laty poznał go Kris. Dziwi mnie, że nie powiedział wam tego. –Kris zobaczył to, co jest w tobie ważne – odparła Mallory. – Pokazał nam to i nie byliśmy zawiedzeni. –Uwierzę w to, kiedy odzyskamy rzekę – szepnął ponuro, patrząc w podłogę. –Ile miałeś lat, kiedy to się stało? – zapytała cicho Gemma. –Czternaście. – Podniósł wzrok, uśmiechając się posępnie. – My w górach szybko dorastamy. –Arden, pozwól temu odejść – powiedziała Mallory. – Nie możesz niczego zmienić, a to stało się naprawdę dawno temu. –Dawno temu – powtórzył wolno, podkreślając każde słowo. – Muszę się napić – dodał po chwili. –I ja też – odezwały się równocześnie Gemma i Mallory. Oczy Ardena rozbłysły znowu odrobiną życia i Gemma zobaczyła, jak walczy ze sobą, starając się otrząsnąć z melancholii. Jesteś odważniejszy, niż ci się zdaje, pomyślała. Żyć z tym samotnie tyle czasu… –Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem – powiedział. Wstał i wyciągnął butelkę miodu. Napełnił ich kubki oraz jeden dla siebie. Chwiał się nieco, lecz nalewał pewną ręką.
–Robiłeś to już przedtem – zauważyła Gemma. –To prawda – odparł. – Minąłem się z moim prawdziwym powołaniem. Powinienem był zostać zawodowym pijakiem. Mam doskonałe kwalifikacje. – Nagle twarz wykrzywiła mu się furią. – Niech będzie przeklęte! – wrzasnął. – Dlaczego muszę to wszystko nosić w sobie? – Cisnął butelką o drzwi. Nie potłukła się, lecz odbiła od drzwi i upadła na podłogę, plamiąc deski resztkami trunku. Arden przyglądał się temu zaskoczony. Gemma i Mallory wstrzymały oddech. –Bogowie – powiedział w końcu. – Czy nic nie może się stać tak jak ja chcę? – Nadal wpatrywał się w butelkę, jak gdyby chciał ją siłą woli rozbić. –To była resztka naszego miodu – powiedziała nieśmiało Mallory. – Wiesz, że my, dziewczyny, musimy podtrzymywać siły. Czekały, jak zareaguje na to zawoalowane pochlebstwo. –To prawda! – zawołał dramatycznie. – Zdobędę następną butelkę. Nie! Baryłkę. Będziemy jej potrzebowali, nim noc się skończy. – Wyszedł, zataczając się lekko; przechodząc obok butelki, kopnął ją z całej siły. Drzwi zamknął za sobą z przesadną ostrożnością. Gemma i Mallory spojrzały na siebie i odetchnęły z ulgą.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Pozostali w Keld jeszcze trzy dni i przez ten czas Gemma i Mallory zupełnie wróciły do zdrowia, Arden zaś pozbył się resztek gigantycznego kociokwiku. Mimo narzuconej sobie postawy cierpiętnika, odbył kilka zwiadów i teraz gotów był wyruszyć dalej, przekonany, że wie, gdzie na nowo podejmą wędrówkę biegiem rzeki. Tak, więc w jasny zimny ranek pożegnali się z mieszkańcami wioski i gdy zamilkły ostatnie pożegnalne okrzyki, ruszyli na południowy wschód, zamierzając objechać piarżyste zbocza południowych podnóży Blenkathry. Przez większość ranka jechało im się łatwo, lecz potem, gdy teren zaczął się wznosić, droga zrobiła się niebezpieczna i niekiedy musieli zsiadać z koni. Znajdowali się teraz tak wysoko, że oddychanie sprawiało im pewną trudność, a konie nie mogły poruszać się szybko. Na grzbiecie głównego pasma, dokładnie na południe od górskiego szczytu, Arden zatrzymał się i wskazał na wschód. –Widzicie tę małą zamkniętą dolinę, trzecią z kolei licząc od tego miejsca, z linią drzew po drugiej stronie? – Jego towarzyszki skinęły głowami. – To tam, jak sądzę, rzeka znika pod ziemią – mówił dalej. – Powinniśmy dotrzeć tam przed zapadnięciem zmroku. Gemma wytężyła wzrok, osłaniając oczy przed jasnym górskim słońcem. –Wydaje mi się, że wyżej widzę łożysko rzeki – powiedziała. –Cieszę się, że również to dostrzegłaś – odparł Arden. –To ma sens – wtrąciła Mallory, rozejrzawszy się po okolicy. – Jest to najprostsza droga z tamtej przełęczy pomiędzy dwoma wielkimi szczytami. Jeśli rzeka płynie stamtąd, musiałaby spływać do tej doliny. –Zatem wszyscy się zgadzamy – zakończył Arden z zadowoleniem. – W drogę. Poprowadził je krętą ścieżką wiodącą w dół zbocza i dalej przez pierwszą dolinę. Teraz musieli polegać tylko na wyczuciu i pamięci, gdyż stracili z oczu cel wędrówki. Odetchnęli z ulgą, gdy znaleźli się na porośniętym dużymi paprociami szczycie wzgórza i spojrzeli w dolinę, której szukali. Wyraźnie widzieli suche łożysko rzeki wyżej na zboczach doliny, lecz w dole, poniżej miejsca, gdzie teraz stali, nie dostrzegali żadnego jego śladu. Ruszyli dalej w zmierzchającym świetle późnego popołudnia, wypatrując miejsca, w którym ziemia pochłaniała rzekę. Szczeliny i jamy wyżłobione przez wodę pokrywały środek doliny, uniemożliwiając jazdę, a i marsz czyniąc ryzykownym przedsięwzięciem. Żadne z nich nie potrafiło powiedzieć, dlaczego zalegające dno doliny skały były tak potrzaskane i porowate, lecz Arden nie zawracał sobie tym głowy.
–To z pewnością to miejsce – powiedział tryumfalnie. – Jutro ruszamy w górę rzeki. Teraz musimy być już blisko. –Blisko czego? – pomyślały Gemma i Mallory, ale nie chciały gasić jego entuzjazmu. Nazbierały chrustu i pomogły mu rozbić obóz na równym, porośniętym trawą spłachetku ziemi. Wkrótce już siedzieli wokół palącego się wesoło ogniska, nad którym Mallory robiła napar z kilku znalezionych przypadkiem ziół. W pobliżu konie okryte kocami skubały z zadowoleniem trawę. Gemma uśmiechnęła się, gdy Skowronek trącił chrapami kark Mischy. Jabłuszko, klacz Mallory, pochyliła łeb, by skubnąć kolejną garść trawy. Woda w kociołku zaczęła się gotować i Arden wyciągnął rękę, by zdjąć go z ognia. Nagle w jednej chwili kociołek, ognisko i wszystko wokół nich zniknęło i znaleźli się w gęstej, zimnej mgle, która każde z nich zamknęła we własnym świecie. Podobne do błękitnych płomieni istoty przemykały z zawrotną szybkością tam i z powrotem, pojawiając się i znikając im sprzed oczu. Usiłowali zawołać, lecz ich słowa pochłaniała spowijająca wszystko mgła. A potem, niespodziewanie, mgła zniknęła. I wszystko było zupełnie inne. Wędrowcy stwierdzili, że siedzą na podłodze pośrodku dużego, słabo oświetlonego pokoju. –Co? – zaczął Arden, rozglądając się wokół z otwartymi ustami. –G d z i e my jesteśmy? – szepnęła Mallory. –Wygląda jak czyjaś biblioteka – odparła Gemma, walcząc z atakiem histerycznego śmiechu. Wstali wolno i zbadali otoczenie. Znajdowali się w prostokątnym pokoju, liczącym około trzydziestu kroków wzdłuż i dziesięciu wszerz, i bez żadnego umeblowania. Trzy ściany pokrywały półki z książkami, wszelkich kształtów i rozmiarów, sięgające aż po belki wysokiego sufitu. Czwarta ściana była naga z wyjątkiem drewnianych drzwi pod sklepionym łukiem. Ciepłe, lecz stęchłe powietrze sprawiało wrażenie, jak gdyby nikt tutaj od stuleci nie wchodził, choć na podłodze i na półkach nie widać było kurzu. Kilka kulistych lamp wiszących u sufitu oświetlało pokój miękkim, stałym światłem. –Z pewnością biblioteka – przytaknął Arden. – Pytanie brzmi: czyja? – Ostatni raz omiótł wzrokiem cały pokój i ruszył w stronę drzwi. W połowie drogi zatrzymał się i spojrzał na Gemmę i Mallory, które wciąż stały na środku pokoju. – Cóż, nie dowiemy się tego zostając tutaj – upomniał je i ruszył do drzwi. Przekręcił gałkę, pchnął, potem pociągnął, lecz drzwi ani drgnęły. Spróbował pchnąć
ramieniem, ale na próżno. –Jesteśmy zamknięci – powiedział z oburzeniem, jak gdyby była to dla niego większa zniewaga niż to nieoczekiwane przeniesienie w to miejsce. Kopnął w drzwi, które zahuczały głucho, lecz tylko zabolała go noga. Gemma i Mallory podeszły i stanęły obok. Mallory położyła dłoń na solidnych, nabijanych żelaznymi ćwiekami, płytach drzwi. –Sądzę, że musimy poczekać, aż nas wypuszczą – powiedziała. – Ktokolwiek zrobił te drzwi, znał się na rzeczy. –Ale to szaleństwo! – zawołał Arden, którego oszołomienie szybko zmieniało się w gniew. –Możesz to sobie powtarzać! – zauważyła Mallory. Arden kilka razy walnął w drzwi. –Jeśli będziemy robili wystarczająco dużo hałasu, może ktoś przyjdzie i nas wypuści – powiedział. –Jesteś pewien, że c h c e s z, żeby tu ktoś przyszedł? – zapytała Gemma. – Ktokolwiek tu mieszka, może nie lubić intruzów. –Nie jesteśmy intruzami! – odparł gwałtownie Arden. – Zostaliśmy porwani. –Przez bibliotekę? – spytała ze śmiechem Gemma. –Więc co według ciebie mamy robić? – warknął, nie chcąc dostrzec w tej sytuacji nic śmiesznego. – Po prostu siedzieć tutaj? –Cóż, przynajmniej nie będziemy się nudzić – odparła. – Wygląda na to, że jest tu mnóstwo do czytania. Arden chrząknął lekceważąco. –Może książki powiedzą nam, gdzie jesteśmy? – podsunęła Mallory. –I jak się tutaj dostaliśmy, przypuszczam – powiedział sarkastycznie Arden. – Nie mów bzdur, Mallory. –Czy masz jakiś lepszy pomysł? – zapytała go Gemma. –Moglibyśmy spróbować spalić drzwi. –Uważam, że robienie hałasu to lepszy pomysł – odparła. –Prawdopodobnie udusilibyśmy się, zanimby te drzwi ustąpiły – powiedziała Mallory. –Nie mam nawet noża – stwierdził żałośnie Arden. – Wszystko pozostało w obozie.
– Potrząsnął głową. – To przekracza moje możliwości pojmowania – przyznał i znowu zaczął walić w drzwi. –Chodź i pomóż nam czytać! – krzyknęła Mallory przekrzykując hałas. – Możesz wracać i walić w drzwi, co jakiś czas. Jeśli dalej będziesz tak walił, tylko zrobisz sobie krzywdę. Arden przestał uderzać pięściami i na chwilę wsparł czoło o drzwi. –Dobrze – powiedział, przyznając się do chwilowej porażki. – Które z tych kilku tysięcy tomów moje panie mają zamiar przeczytać najpierw? Jakąś godzinę później cała podłoga zasłana była książkami. Arden odkrył, w jaki sposób mogą używać trzech ruchomych drabin. Miały metalowe kółka i były przymocowane do wodzików biegnących nad półkami, co umożliwiało dotarcie ze względną łatwością do nawet najwyżej ustawionych książek. Arden zbadał konstrukcję drabin w nadziei, że może będzie mógł je wykorzystać do sforsowania drzwi, ale były tak solidne, że wszelkie próby oderwania ich okazały się bezowocne. Wspiął się na wszystkie trzy, ale nie odkrył żadnych dróg ucieczki. Ponad nieskończonymi rzędami książek ciągnęła się kamienna ściana. Drabiny umożliwiły również Ardenowi bliższe przyjrzenie się kulom światła. Nie przypominały niczego, co widział przedtem, i dlatego go zaintrygowały. Ich równomierne, stałe światło było niemal białe i każda kula zwisała z belki na cienkim drucie czy sznurku. To, że żadna nie znajdowała się w zasięgu ręki, było przygnębiające, lecz kiedy przyglądał im się stojąc na najwyższym szczeblu, odkrył jeszcze coś ukrytego w drewnianych belkach – długie cienkie tuby wykonane z matowego, białego materiału, które były przymocowane do stropu. One również znajdowały się poza zasięgiem ręki. Tymczasem Gemma i Mallory usiłowały dowiedzieć się czegoś z mnóstwa wybieranych na chybił trafił książek. Niektóre tomy miały na grzbietach tytuły – żaden z nich nic im nie mówił – lecz większość nie była niczym oznaczona. Doszły do wniosku, że właściciel biblioteki albo ma fenomenalną pamięć, albo też dysponuje cudownym i tajemniczym systemem katalogowania. Albo postanowił nigdy nie wracać do już przeczytanych książek. Większość książek, które wyjęły, zawierała niejasne historie miejsc, o których nigdy nie słyszały; nie mogły również znaleźć żadnego związku pomiędzy sąsiadującymi ze sobą tomami. –Posłuchaj tego – powiedziała Mallory, trzymając jedno ze swych odkryć blisko oczu, by odczytać drobny druk. –“W ciągu następnych pięciu lat podpisano siedemdziesiąt sześć traktatów pokojowych między Olcondorią a Sled. Żaden, z wyjątkiem ostatniego, nie trwał
dłużej niż dwa miesiące; najkrótszego przestrzegano niecałą godzinę. Za każdym razem obie strony utrzymywały, że to druga była agresorem, i domagały się prawa odwetu. W rezultacie podstawą ekonomiki obu krajów stała się wojna. Kiedy w końcu osiągnięto pokój, społeczny chaos, będący skutkiem działań wojennych, doprowadził w obu państwach do ogromnego wzrostu przestępstw kryminalnych, samobójstw i epidemii”. – Mallory spojrzała na Gemmę. – Czy naprawdę mogli być tak głupi? – spytała z niedowierzaniem. –To jeszcze nic – odparła Gemma. – Posłuchaj tego. – Zaczęła czytać z trzymanej w ręku książki. – “Fanatyzm wywołany przez tę religię doprowadził do tego, że torturowano i zabijano niewinnych ludzi oskarżonych o herezję. Większość z nich byli to niepiśmienni chłopi, którzy nie potrafiliby nawet przeczytać rzekomo demoralizujących dzieł. Ironią losu okazał się fakt, że najżarliwszy i najbardziej bezlitosny tępiciel tych herezji, który przyjął święty ślub czystości, został przyłapany na tym, że trzymał harem złożony z ponad dwudziestu kobiet i dziewcząt, które pozabijał na krótko przed swoją śmiercią, spowodowaną chorobą weneryczną”. –Co to jest? – zapytała Mallory. – Biblioteka ludzkiego szaleństwa? Ich domysły przerwał straszliwy błysk światła. Mallory krzyknęła cicho i obie kobiety odruchowo osłoniły rękami głowy. Jasny błysk trwał przez kilka chwil, lecz nie nastąpił po nim żaden grzmot. Jedynym dźwiękiem był łoskot, gdy Arden, którego zaskoczyło oślepiające światło, runął z góry na drewnianą podłogę. Błyskawica zgasła, lecz teraz cały pokój skąpany był w ostrym, białym świetle, które wydobywało się z białych tub. Jarzyły się jasnym, silnym promieniowaniem, w porównaniu światło kul wydawało się zamglone. Drzwi rozwarły się na oścież i troje “intruzów” wytrzeszczyło oczy na niezwykłą postać, która szurając nogami pojawiła się w progu. Mężczyzna ubrany był w bezkształtną szatę z ciemnobrązowego materiału, a wzrostem sięgał Ardenowi zaledwie do pasa. Całkowicie zakrywający głowę i opadający na ramiona wielki skórzany kapelusz miał taką samą ciemną barwę. W półmroku pod jego rondem dwoje małych oczu błyszczało jasno nad długim, spiczastym nosem. Dolną połowę jego twarzy zakrywała rozwichrzona, brudnobiała broda i wąsy, co rozwiało jakiekolwiek przypuszczenia, że może on być dzieckiem. Przybysz obrzucił ich wszystkich krótkim, lecz uważnym, spojrzeniem i mruknął tajemniczo: –Przeklęte magiczne mapy nigdy nie są dokładne. Te rejony miały być niezamieszkane. – Powiedziawszy to odwrócił się na pięcie i wyszedł. Obawa, że może zniknąć im z oczu, pobudziła wędrowców do działania. –Czekaj! – ryknął Arden, gramoląc się na nogi.
–Nie odchodź, proszę! – zawołała Mallory; ona i Gemma również wstały, odkładając książki. Maleńki obcy nie zwrócił na nich żadnej uwagi. Zaskakująco szybko wyszedł z pokoju szurając nogami i zamknął za sobą drzwi. Przeklinając wściekle, Arden podbiegł do drzwi. Szarpnął za gałkę i o mało nie upadł, gdy drzwi otworzyły się zupełnie łatwo. Gemma i Mallory podbiegły szybko i razem wyszli na szeroki, wyłożony płytami korytarz. Zobaczyli wiele innych drzwi i spiralne schody, prowadzące na drugie piętro. Nigdzie nie było widać brodatego obcego.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY –Coraz gorzej – zauważył Arden. – Szalona biblioteka, a teraz znikające karły! – Och, przestań narzekać – nie wytrzymała Mallory. – Wypuścił nas, czyż nie? Teraz przynajmniej możemy się czegoś dowiedzieć. Powiedziała to niemal z entuzjazmem i Arden spojrzał na nią niedowierzająco, a potem potrząsnął głową. –Wyjdźmy na zewnątrz – powiedział. – Może znajdziemy konie i… –Arden – zwróciła się do niego Mallory tonem cierpliwej nauczycielki. – Nie bądź głupi. –Gdziekolwiek są nasze konie – dodała Gemma – nie dotrzemy do nich po prostu wychodząc na zewnątrz. –Dobrze, już dobrze – ustąpił Arden, podnosząc ręce, by uprzedzić dalsze uwagi. – Ale wciąż chcę stąd wyjść. Ten dom działa mi na nerwy. Słaby przeciąg przeleciał korytarzem: wiało najwyraźniej z dużych drzwi po drugiej stronie schodów; przez uchylone podwójne skrzydła sączyło się dzienne światło. –Wygląda na to, że można wyjść – powiedział zdecydowanie Arden i ruszył do drzwi nie pytając swych towarzyszek o zdanie. Gemma i Mallory wymieniły zrezygnowane spojrzenia. Obie wolałyby zaryzykować i spróbować odkryć tajemnice tego domu i jego niezwykłego mieszkańca, lecz odłożyły swe plany w obliczu nieprzejednanej postawy Ardena. –Lepiej trzymajmy się razem – orzekła Mallory. Gemma zgodziła się z tym. –Zawsze możemy wrócić tu później – powiedziała, gdy ruszyły za Ardenem. Wychodząc zauważyły na niektórych drzwiach wycięte głęboko w drewnie symbole. Trudno je było rozpoznać na pierwszy rzut oka, lecz przypomniały Gemmie rzeźbione odważniki sędziów z Nowego Portu. Arden dotarł już do dużych drzwi i otworzył je bez trudu. Jasne słoneczne światło wpłynęło do środka, podkreślając różnicę między tym światem a miejscem ich obozowiska, tamto, bowiem pogrążone byłoby w tej chwili w niemal zupełnej ciemności. Tutaj słońce stało w zenicie. Mrugając i osłaniając oczy, wędrowcy wkroczyli na ulicę miasta. Gdy Arden zamknął za nimi drzwi, drzwi do biblioteki zamknęły się same z cichym trzaskiem. Na opustoszałej i cichej ulicy nie poruszało się nic z wyjątkiem wiatru, a nawet i on wydawał się ospały. Nigdy przedtem nie widzieli takich budynków – prostokątne
niemal jednakowe budynki o gładkich ścianach jednolitej barwy i ostrych narożnikach. Jedyny wyjątek stanowił dom, z którego właśnie wyszli, ten zbudowany był z szarego kamienia, miał łukowate okna o ujętych w ołowiane ramki szybach i pokryty dachówkami dach. Żelazne ogrodzenie oddzielało go od ulicy; wydawał się całkowicie nie na miejscu wśród otaczających go gładkich i lśniących budowli. Stali na drodze wykonanej z czarnej, twardej substancji, która nic im nie przypominała. –Wygląda jak inny świat – westchnęła Gemma. –Niewielu widać ludzi jak na tę porę dnia – zauważył Arden. –Nie sądzę, by tu żyli jacykolwiek ludzie – odezwała się Mallory. – Jest zbyt czysto. Nigdzie nie widać śladu brudu. Gemma i Arden rozejrzeli się szukając potwierdzenia słów Mallory; otaczająca ich cisza stała się jeszcze bardziej niesamowita. –No cóż, spróbujemy kogoś znaleźć – zaproponował w końcu Arden. –Dobrze – poparła go Gemma. – Nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów z trafieniem na powrót do tego miejsca. Sterczy tu jak bolący kciuk. Ku jej zdumieniu Arden i Mallory wybuchnęli śmiechem. –Robi, co? – parsknął śmiechem Arden. –Co w tym takiego zabawnego? – zapytała Gemma. –Powiedzmy tylko – wyjaśniła Mallory, gdy zdołała złapać oddech – że to wyrażenie… jak by to określić? – nie jest używane w towarzyskiej rozmowie. – Znowu zachichotała. Chociaż wciąż zmieszana, Gemma musiała w końcu również się roześmiać. Incydent ten uprzytomnił jej, że Kleve wciąż jest dla niej obcą krainą, mimo że przebywa tu już niemal trzy miesiące. –Macie zamiar stać tutaj przez cały dzień? – zapytała z udawanym gniewem. – Czy też spróbujemy się czegoś dowiedzieć? –Naprzód! – odparł na to pytanie Arden. Ruszyli w dół ulicy. Kończyła się skrzyżowaniem w kształcie litery T, z którego oba odgałęzienia biegły prosto. Jednak po mniej więcej stu krokach one również kończyły się biegnącymi pod kątem prostym przecznicami. Budynki były wszędzie takie same, anonimowe i nieludzkie. Wszystko w nich – drzwi, okna, kominy – było jednakowe. Bezduszne prostokąty różniły się jedynie rozmiarami i barwą.
–Którędy teraz? – zapytała Mallory. Arden wzruszył ramionami. –To nie ma znaczenia. Każda droga jest tak samo dobra. Doszli do następnego skrzyżowania i nowa ulica skończyła się tak samo jak poprzednie. –To wygląda jak labirynt – stwierdziła Mallory. –Zbudowany z klocków przez jakieś dziecko – dodała Gemma. –Dziecko gigantów – uściślił Arden. – Miejmy nadzieję, że tatuś się nie pojawi. Wyobrazili sobie gigantyczną parę butów opadającą na nich z nieba i wydawało im się to tak zabawne, że znowu wybuchnęli śmiechem. –Cóż, nie jest to bardziej niemożliwe niż nasze pojawienie się w tamtym domu – zauważył Arden. –I tak mamy dość problemów bez wymyślania nowych – powiedziała Gemma. – A jeśli dalej będziemy szli w ten sposób, zgubimy się zupełnie. –Lepiej oznaczmy drogę – stwierdził Arden. –Czym? –Macie coś ostrego? – zapytał, lecz obie kobiety potrząsnęły przecząco głowami. –Więc zrobimy to tym – oświadczył Arden, rozpinając pas i oglądając bolec sprzączki. – Mam nadzieję, że odwrócicie oczy, gdyby opadły mi spodnie. Spróbował wydrapać strzałkę na ścianie narożnego budynku, lecz nie zdołał zarysować powierzchni. –Co to za materiał? – zapytał, przesuwając dłonią po srebrzystoszarej powierzchni. –Spróbuj na drodze – zaproponowała Mallory. Arden poszedł za jej radą i chrząknął z zadowoleniem, kiedy się okazało, że może bez większego wysiłku robić na drodze znaki. Narysował dwie strzałki; jedną wskazującą w stronę, skąd przybyli, i drugą, pokazującą kierunek, w którym zamierzali pójść. Znowu ruszyli przed siebie, znacząc każde kolejne skrzyżowanie. Gemma stopniowo nabierała przekonania, że to dziwaczne miasto nie ujawni żadnych tajemnic; nie widzieli ludzi, nie słyszeli żadnych dźwięków i nie znaleźli jakichkolwiek śladów życia. Żadna z krótkich, prostych ulic nie wyróżniała się niczym, lecz wydawało się, że Arden ma zamiar iść dalej, wciąż skręcając najpierw w lewo, potem w prawo, tak, że wędrowali zygzakiem. Wreszcie Mallory wyraziła głośno opinię Gemmy.
–Powinniśmy wrócić do tego domu – powiedziała. – Tam przynajmniej ktoś jest. –Nie – odparł Arden. – Chcę się stąd wydostać. – Spojrzał na słońce. – Przez cały czas idziemy kolejno na wschód i na południe, tak, że prędzej czy później musimy dojść do skraju tego miasta. –Ale wkrótce będzie ciemno – sprzeciwiła się Gemma. – Nie mamy żywności ani schronienia i nie sądzę, by istniała jakakolwiek droga, którą można byłoby dostać się do wnętrza tych budowli – wskazała na otaczające ich budynki. – Powinniśmy wracać. –Nie! Żadna z kobiet nie potrafiła zrozumieć gwałtownej niechęci Ardena do tego domu. –Ale robię się głodna! – sprzeciwiła się Mallory. –Ja również – dodała Gemma. –Tak jak i ja, co tym bardziej wskazuje, że powinniśmy się stąd wydostać – odparł z irytacją Arden. – Jesteśmy teraz chyba blisko skraju miasta. – Odszedł długim krokiem i na następnym skrzyżowaniu pochylił się, by narysować strzałkę. Wyszedł za róg i zatrzymał się nagle, wytrzeszczając oczy na coś, co znajdowało się na przecznicy. Gemma i Mallory podbiegły do niego. Zobaczyły wnętrze jednego z budynków – jasno oświetlone pomieszczenie ze stołem i trzema krzesłami, otwierające się na ulicę. Kiedy się zbliżyli, dotarły do nich ponętne wonie i zobaczyli, że stół zastawiony jest do posiłku. Tace z parującym, gorącym mięsem, rybami i warzywami stały obok półmisków z kruchą sałatą, owocami i orzechami. Na stole przed każdym nakryciem ustawiono szklanki i ułożono sztućce, pośrodku zaś stał dzban z wodą i trzy butelki bursztynowego płynu. Patrzyli na zastawiony do uczty stół, nie wierząc własnym oczom, lecz smakowite zapachy sprawiały, że ślina napłynęła im do ust. Ponownie doświadczyli wspólnej wizji, tym razem wyczarowanej przez wspomnienia starej bajki z dzieciństwa. –Zaczarowana chatka – powiedziała Mallory, cytując wersję tej opowieści znaną w dolinie. –Jedzenie, które nie jest prawdziwe – dodał Arden, choć to wyglądało na zupełnie realne. –Albo zatrute – zakończyła Gemma i dwoje pozostałych spojrzało na nią z nowo rozbudzoną ostrożnością w oczach. –Dlaczego ktoś miałby… – zaczęła Mallory. –Chcieć nas otruć? Albo wydać dla nas ucztę? – przerwała jej Gemma. – Uważam,
że nie powinniśmy przyjmować tego za dobrą monetę. Czy nie uderzyło was, że gdy tylko wspomnieliśmy o tym, że jesteśmy głodni, zaraz, nie wiadomo skąd, pojawiło się jedzenie? Rozważali to przez chwilę. –Dobrze – powiedział Arden. – Najpierw ja spróbuję, a potem, jeśli nic mi się nie stanie, wy będziecie mogły zjeść to również. –Dlaczego ja nie mogę tego zrobić? – zaofiarowała się Mallory. –Nie, pozwólcie mnie – wtrąciła Gemma. – Ty byłaś chora, a poza tym nie możesz jeść mięsa. –Będziemy potrzebowali cię do leczenia, jeśli zajdzie taka konieczność. – Ja spróbuję. Powiedziawszy to Arden usiadł za stołem i zaczął kosztować z każdego półmiska po kolei. Początkowo brał z każdego tylko odrobinę, lecz po chwili nabrał zaufania, zaczął sobie nakładać duże porcje. Kobiety przyglądały mu się uważnie. –No i? – chciała wiedzieć Mallory. –Wygląda na prawdziwe – stwierdził Arden. – Trochę za słabo przyprawione, lecz jak dotąd, jest to jedyne, co mogę mu zarzucić. – Nałożył sobie kolejną porcję. –Hej, zostaw trochę dla nas – powiedziała z uśmiechem Mallory, lecz Gemma wciąż nie była przekonana. –Poczekam jeszcze trochę – orzekła, ignorując skargi swego żołądka. – Na wszelki wypadek. – Zadowoliła się podziwianiem kunsztownie wykonanej zastawy. Nie potrafimy wyrabiać nic podobnego, pomyślała. Godzinę później, kiedy Arden i Mallory wciąż nie zdradzali żadnych niepokojących objawów, Gemma poddała się i zabrała do jedzenia. Było już zimne, lecz wciąż doskonale smakowało. Wkrótce zniknęło wszystko, z wyjątkiem resztek bursztynowego wina. Na zewnątrz gęstniała ciemność i teraz, gdy zaspokoili głód, znowu zaczęli myśleć o schronieniu. Powrót do domu nie wydawał się tej nocy możliwy. –Moglibyśmy zostać tutaj – zaproponował Arden. – Pomieszczenie jest otwarte, ale przynajmniej mamy dach nad głową. –To, czego bym naprawdę chciała – powiedziała z rozmarzeniem Mallory – to łóżka takiego jak w domu. Po takim posiłku mogłabym spać całe godziny.
Arden strzelił palcami. –Kelner! Łóżka dla wszystkich! – krzyknął przez ramię. –Idiota – zaśmiała się Gemma. –A dlaczego nie! – odparł. – Jeśli miasto potrafi dostarczyć nam posiłek… Mallory, która siedziała zwrócona do ulicy, zesztywniała nagle, a potem wstała i podeszła szybko do drogi. –Widziałam, jak coś się rusza – powiedziała. Gemma i Arden spojrzeli na nią czując, jak nagle ogarnia ich nadzieja i obawa. Mallory zatrzymała się na skraju pokoju, a potem ponagliła ich skinieniem. –Tam – powiedziała, wskazując ręką. – Nie uwierzycie w to. Przeszła na drugą stronę ulicy, a oni pospieszyli za nią. Front jednego z budynków po przeciwnej stronie zrobił się przezroczysty jak nieprawdopodobnie wielka tafla szkła. Bijący ze środka blask oświetlał trzy stojące tam łóżka. Ich zdumienie nie miało granic. Zbliżyli się i spostrzegli, że w ścianie znajdują się szklane drzwi; Arden otworzył je i weszli do środka. Łóżka okazały się równie prawdziwe jak jedzenie. Pomiędzy dwoma z nich stał mały stolik, a nad wezgłowiem każdego znajdował się mały przycisk. Arden nacisnął jeden na próbę i jedno z trzech świateł na górze zgasło. Nacisnął jeszcze raz i, ze znajomym błyskiem, biała tuba zapłonęła znowu jasnym blaskiem. Po chwili Gemma odkryła jeszcze jedne drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia; otworzyła je i weszła do środka. Parę chwil później wyłoniła się z nich z wyrazem zdumienia na twarzy. –To łazienka! – zawołała. – Woda leci z rur w ścianach i jest tam nawet coś w rodzaju nocnika… –Dzięki za to – powiedział szybko Arden. – Umieram z… – Zniknął, zatrzaskując za sobą drzwi. Kilka chwil później Mallory zastukała. –Wychodź! – zawołała. – Nie tylko ty jesteś w potrzebie. Arden wyłonił się ze środka z uśmiechem. –Zdumiewające – stwierdził, gdy Mallory z wdzięcznością zajęła jego miejsce. Szybko uznali cudowne urządzenie w łazience za rzecz całkowicie naturalną i przygotowali się do snu.
–Nie śpijcie zbyt długo – ostrzegł Arden. – Musimy być na nogach o brzasku, jeśli w ogóle kiedykolwiek chcemy się stąd wydostać. –Racja – zgodziła się Gemma. –W porządku, wy sadyści – ustąpiła Mallory. – Wstajemy o świcie. –Upewnijmy się, czy można mieć zaufanie do tych łóżek – powiedział Arden. – Nie chciałbym, żeby zniknęły w środku nocy. O świcie zbudził ich urywany, cichy szczebiot, który brzmiał jak uporczywe gruchanie gołębia. Otworzywszy oczy, Arden uświadomił sobie, że dźwięk wydobywa się z dziwnego urządzenia stojącego na stoliku przy jego łóżku. Był pewien, że nie widział go tam poprzedniego wieczora. Przyjrzał się uważnie przedmiotowi, z którego wciąż wydobywał się ów szczebiot; z przodu było kilka przycisków, lecz naciskanie ich nie przyniosło żadnego skutku. Na wierzchu leżała dziwnie ukształtowana rączka, z wybiegającym z jednej strony, układającym się w ciasne zwoje sznurem. Podniósł ją i dźwięk ucichł; zamiast niego dał się słyszeć cichy odległy głos: “Zamawiał pan budzenie. Dziękuję”. Arden upuścił rączkę, która zadyndała na sznurze, podczas gdy cała trójka przyglądała się jej ze strachem i podejrzliwością. Gemma wyciągnęła rękę i uniosła ją ostrożnie do twarzy. –Zamawiał pan budzenie. Dziękuję – powtórzył nieznany kobiecy głos. –Wydobywa się z końca tego – powiedziała Gemma. –Odpowiedz! – ponagliła ją Mallory. – Może cię usłyszy. –Co!? – Gemma była całkowicie zdezorientowana. Potem rączka zaczęła wydawać głuchy, brzęczący dźwięk. –Nie odchodź! – zawołała Mallory chwytając rączkę. – Słyszysz mnie? – Lecz brzęczenie trwało nadal i żadne przekonywanie ani dalsze badania urządzenia nie zdołały wydobyć z niego innego dźwięku. Wstrząsnęło to i oszołomiło wędrowców bardziej niż cokolwiek innego. –Cóż, przynajmniej wyciągnęło nas to z łóżek – powiedział Arden. – Ruszajmy w drogę. Kobiety chciały wracać prosto do domu z biblioteką, jednak Arden przekonał je, by kontynuowali wędrówkę po mieście, przynajmniej przez jakiś czas. –Musimy być już blisko skraju. – Nocne doświadczenia wzmogły jego pragnienie powrotu do świata, który rozumiał.
I tak, aczkolwiek niechętnie, ruszyli jak przedtem, skręcając na lewo, a potem na prawo i oznaczając każde skrzyżowanie. –Powinienem był zatrzymać jeden z tych noży z zastawy do kolacji – stwierdził Arden, ponuro sprawdzając uszkodzenia sprzączki po narysowaniu kolejnej strzałki na powierzchni drogi. –Spójrzcie na to! – przywołała ich naglącym głosem Gemma. Stała po drugiej stronie skrzyżowania, spoglądając pod nogi. Spojrzeli z niedowierzaniem na dwie wydrapane tam strzałki. –To niemożliwe! – wybuchnął Arden. – Nie mogliśmy być tutaj przedtem. –Chodzimy w kółko – szepnęła Mallory. – Nic dziwnego, że wszystkie ulice wydają się znajome. –Nie, nie, nie – upierał się Arden. – Ani razu nie skręciliśmy w złym kierunku. Wiem, że nie skręciliśmy. Jednak dowód mieli przed oczyma. Wierzyli, że podążają wytyczonym przez niego szlakiem, lecz teraz było jasne, że kręcili się w kółko. Pod wpływem nalegań Ardena jeszcze przez jakiś czas szli dalej tak jak przedtem, sprawdzając teraz za każdym razem obie strony skrzyżowania. W paru miejscach odkryli znajdujące się tam już strzałki i Arden stawał się coraz bardziej zły i przygnębiony. –To jest labirynt nad labiryntami – stwierdziła Gemma. – Zmienia się w czasie, kiedy się przez niego idzie! Arden nie miał już ochoty się spierać – kolejny drogocenny dzień minął już niemal, a oni nie dotarli dosłownie nigdzie. Chociaż wciąż rozpaczliwie pragnął wydostać się z tego miasta, zgodził się niechętnie, by spróbowali wrócić po swoich śladach do domu, który napawał go takim przerażeniem. Coś związanego z tym miejscem sprawiało, że krew ścinała mu się w żyłach i z powodów, których nie mógł pojąć, nienawidził samej myśli o tym, że Gemma ma tam wrócić. A jednak było to jedyne miejsce, w którym widzieli inną żywą istotę. Gdy drugi dzień zbliżał się ku końcowi, odkryli kolejny posiłek, identyczny jak poprzedni, i podobną sypialnię. Nie wiedzieli, czy znajdują się w tych samych miejscach, co przedtem, niemniej jednak byli z tego zadowoleni. Następnego ranka obudziło ich światło słoneczne. Mówiące urządzenie nie pojawiło się powtórnie. Wciąż niechętnie, Arden ruszył w drogę z zamiarem podążania wstecz szlakiem strzałek, lecz ten plan zawalił się, kiedy dotarli do skrzyżowania, na którym znajdowały się dwie pary strzałek, wskazujące przeciwne kierunki. Po krótkiej i pełnej
paniki dyskusji Arden powziął decyzję. –Po prostu wybierzemy na chybił trafił – powiedział. – Tak czy owak niedługo trafimy znowu w to miejsce. – Miał serdecznie dość miasta i teraz pragnął powrócić do dziwnego domu tak samo jak jego towarzyszki. Uważał, że jeśli tamtędy właśnie trafili do tego przeklętego miasta, to być może również tamtędy będą mogli je opuścić. Zresztą wszystko było lepsze od monotonnego widoku bezsensownych bloków i nieskończonych skrzyżowań. –Dobrze – powiedziała zdecydowanym tonem Gemma. – Tędy. Poprowadziła ich do następnego skrzyżowania i wyjrzała za róg. –Jest tam! – zawołała radośnie. Nawet Arden odetchnął z ulgą.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY –Co to jest? – zapytała Mallory, wskazując małą metalową płytkę przymocowaną do ogrodzenia. – “Budynek Chroniony. Decyzja Konserwacyjna RN42” – przeczytała Gemma. –Chroniony, przez co? – zapytał podejrzliwie Arden, badając wzrokiem otoczenie domu w poszukiwaniu ukrytej broni. – Niczego nie widzę. –Nie przejmuj się – odpowiedziała Gemma. – Kiedy byliśmy tu przedtem, ten człowieczek niczym nie dał poznać, że chce nam zrobić krzywdę. Sądzę, że nie oznacza to takiego rodzaju ochrony. Chodźmy. – I poprowadziła ich po trzech stopniach do dużych drzwi. –Czy powinniśmy zapukać, czy też po prostu wejść do środka? –Zobacz najpierw, czy drzwi dadzą się otworzyć – poradziła Mallory. Kiedy Gemma nacisnęła klamkę, została wciągnięta do wnętrza przez drzwi, które same rozwarły się do środka. Arden i Mallory dogonili ją i cała trójka stanęła blisko siebie, widząc po drugiej stronie holu dwie dziwnie wyglądające postacie. Jedną był ów karzeł, którego spotkali wcześniej, natomiast druga była jego niemal dokładną repliką. Jednak ten mężczyzna przewyższał Ardena o głowę, górując nad swym drobnym towarzyszem. Poza tym byli identyczni – i gdyby nie różnica we wzroście, można by ich wziąć za bliźniaków. Na odgłos nagłego wejścia “intruzów” obaj odwrócili się gwałtownie i wytrzeszczyli na nich oczy, błyszczące pod ogromnymi, niedorzecznymi kapeluszami. Tyczkowaty obcy zareagował pierwszy, cofając się o krok i z hukiem zatrzaskując wielką księgę, którą trzymał w kościstych palcach. Drugi nie wydawał się zaniepokojony najściem. –Tak sądziłem, że wrócicie prędzej czy później – odezwał się bezceremonialnie. – Nie próbujcie przeszkadzać. –Ówm fszymre – warknął wysoki mężczyzna. –A dlaczego? Nie stanowią dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Nie są nawet biegłymi. – W głosie karła brzmiała rezygnacja. –Eiwsz czoglade. Szaan oobatr eni omżo ćby azdelśno repzz hybocc. –Och, bzdury! Tak czy inaczej wkrótce już nas tu nie będzie. – Maleńki obcy zwrócił się ku wędrowcom. – Jestem Wynut – powiedział, a wysoki chrząknął z dezaprobatą. –Ja jestem… – zaczęła Gemma, wdzięczna za okazję do odezwania się, lecz przerwano jej.
–Wasza tożsamość nie ma dla nas żadnego znaczenia – rzekł Wynut. – Przykro mi, że nasze podróże sprawiły wam kłopot, ale wrócicie na własne miejsce. Do tego czasu okażcie cierpliwość i proszę – nie szukajcie nas. Za wszelką cenę trzymajcie się z dala od Shantiego. – Wskazał kciukiem na swego wielkiego towarzysza. –Cdźei, oiseb maazebir ięs od ayrcp! – odezwał się wysoki. –Idiota! Nie zrozumieją cię, jeśli mówisz w ten sposób – powiedział z gniewem Wynut. –Cęwi ymt izejrbad mma cęraj. Eins ąs gozesna adzojur. –Oczywiście, że nie są. Nie mają być. Gemma z oszołomieniem przysłuchiwała się tej wymianie zdań. Choć mowa Shantiego brzmiała jak niezrozumiały bełkot, czuła, że zdołałaby ją zrozumieć, gdyby tylko odkryła ich tajemnicę. Miała właśnie znowu odezwać się do Wynuta, kiedy, bez żadnego ostrzeżenia, obaj obcy zniknęli. Dopiero, co tu stali, a teraz wędrowcy byli już w holu sami. Sami, z wyjątkiem kota o barwie szylkretu, który leniwie schodził schodami, przyglądając im się z zaciekawieniem. Był to największy, najtłustszy kot, jakiego Gemma kiedykolwiek widziała, ale wciąż poruszał się z kocim wdziękiem. Dotarł do najniższego stopnia, usiadł, zwinąwszy schludnie ogon wokół łap, i wbił ślepia w Gemmę, jak gdyby chciał z niej wydobyć jakąś tajemnicę. –Dokąd oni poszli? – zapytał Arden, bliski paniki. –Zróbmy po prostu to, co zaproponował – odezwała się cicho Mallory, również przestraszona – i trzymajmy się od nich z dala. Kot miauknął głośno, jak gdyby przytakując. Ku ich zdumieniu, dźwięk nie zamarł, lecz zaczął rozbrzmiewać echem i odbijać się w holu, coraz bogatszy, pełniejszy, modulowany. Przekształcał się stopniowo, nie był już głosem zwierzęcia, lecz mową, o dziwnej tonacji, ale absolutnie logiczną. Kiedy ta przyprawiająca o zawrót głowy transformacja się skończyła, usłyszeli, jak kot mówi: Mądry wybór. A z drugiej strony głupi. Ten ostatni wstrząs niemal pozbawił ich zmysłów i stali wpatrując się w zwierzę z otwartymi ustami i oczyma jak spodki. Kot z zadowoleniem odwzajemnił ich spojrzenia i miauknął znowu. Tym razem byli przygotowani i zrozumieli słowa, zanim osiągnęły ostateczną czystość i natężenie. Nie możecie ich rozgniewać. A z drugiej strony, naprawdę potrzebujecie ich pomocy. Arden zamknął oczy i jęknął.
–Nie zniosę tego więcej – poskarżył się. Mallory i Gemma wciąż stały zahipnotyzowane rozbrzmiewającymi echem słowami kota. Jak gdyby wyczuwając ich bezradność, zwierzę po raz ostatni miauknęło głośno, a potem zawróciło i z zaskakującą szybkością pomknęło w górę schodami. Kot zniknął, zanim jego słowa stały się zrozumiałe, lecz rozbawienia brzmiącego w jego głosie nie można było pomylić z czymś innym. –Proponuję pokój żołędzi na posiłek. A z drugiej strony, głód jest jedynie czymś względnym. –Wyjdźmy stąd – powiedział ponaglająco Arden, odwracając się w stronę drzwi. –Nie – sprzeciwiła się szybko Gemma. –Tak czy inaczej, ja nie zrobię już kroku, nogi mnie bolą – dodała Mallory, siadając gwałtownie na podłodze i obejmując głowę rękoma. Gemma położyła dłoń na karku przyjaciółki, by dodać jej otuchy, a potem zwróciła się do Ardena. –Słyszałeś, co powiedzieli, prawda? – zapytała. –Aż za dobrze – odparł. –Jeśli zostaniemy tutaj, powrócimy do siebie. Czy to nie tego chcesz? –Lecz jak możemy wrócić, jeśli się nie poruszamy? – Logiczny umysł Ardena miał kłopoty ze zrozumieniem tej sprawy. –Wynut powiedział: “Wkrótce nas już tu nie będzie”, a nie “Ich wkrótce nie będzie”. Nie rozumiesz? To całe miasto musi się poruszać – i kiedy opuści miejsce naszego obozowiska, znajdziemy się tam na powrót. – Była przekonana, że prawidłowo zinterpretowała słowa Wynuta, lecz Ardenowi wydało się to zbyt niewiarygodne. Obronnym gestem podniósł ręce. –Poddaję się – powiedział. – Po prostu mów mi, co mam robić. –Po pierwsze, odnajdźmy pokój żołędzi – odparła. – Wówczas przynajmniej będziemy wiedzieli, czy można ufać kotu. – Uśmiechnęła się do swych własnych słów. – Chodźmy, Mallory. Czujesz się już lepiej? Przyjaciółka skinęła głową, przyjmując pomocną dłoń, i powoli podniosła się na nogi. Rozejrzała się po holu. –To jest biblioteka. Tam, gdzie się pojawiliśmy – powiedziała Gemma, wskazując ręką.
–Jaki ma znak na drzwiach? – zapytała Mallory. –Liść koniczyny? – zasugerował Arden. –Czymkolwiek to jest, z pewnością nie jest żołędziem – orzekła Gemma. –To tam. – Mallory wskazała na drzwi po drugiej stronie holu. –Jesteście głodni? – zapytała Gemma. Spojrzeli na nią bez słowa. – Cóż, w każdym razie chodźmy zobaczyć, czy jest tam jedzenie – powiedziała i przeszła na drugą stronę holu. Rozejrzeli się wokół nerwowo, jak gdyby w każdej chwili oczekiwali pojawienia się nowych dziwów. Gemma upewniła się, że symbol na drzwiach rzeczywiście przedstawia żołądź, i nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się dość łatwo, jednak zawiasy skrzypnęły tak przeraźliwie, że aż ścierpła im skóra. –To jeszcze jedna biblioteka! – zawołała Mallory, gdy weszli do środka. Książki pokrywały dwie boczne ściany; po drugiej stronie pokoju stał nagi stół i kilka krzeseł. –Nie ma tu jedzenia – zauważył Arden. –Być może, dlatego, że jeszcze go nie zechcieliśmy – odparła Gemma. –Co chcesz powiedzieć? –Miasto zaspokaja potrzeby – powiedziała wolno. – Kiedy się czegoś chce, to coś się pojawia. –W takim razie – odpowiedział Arden – chcę trzech koni i jakiejś mapy, żebyśmy wiedzieli, jak się stąd wydostać. –W rozsądnych granicach – dokończyła Gemma. –To, czego nie chcę, to wszystkich tych książek – dodał Arden, spoglądając na zastawione półki. – Gdzie tu sens? Trzeba by całych stuleci, żeby przeczytać to wszystko. –Nic lepszego nie mamy do roboty – odparła Gemma. –Od którego miejsca zaczniemy? – zapytała Mallory. Arden osunął się na krzesło. –Jak to się stało, że ugrzęzłem tutaj z wami dwiema? – zapytał z rozpaczą. – Jesteśmy zagubieni w niemożliwym labiryncie-mieście zamieszkanym jedynie przez
brodatych szaleńców, którzy rozpływają się w powietrzu, i kota, który zdaje się czerpać rozkosz z dręczenia nas zagadkami – a wy potraficie myśleć jedynie oczytaniu. Kobiety zignorowały go i zbadały niższe półki. –Niektóre wyglądają znajomo – powiedziała z namysłem Mallory. –Właśnie to samo przyszło mi do głowy. –Czy to są te same książki, co w pokoju z koniczyną? –Sprawdźmy. Zabrały się do pracy, poprosiwszy Ardena o pomoc przy ruchomych drabinach, z których można było sięgnąć na wyższe półki, i wkrótce podłogę pokryły stosy książek. Niekiedy dla zabawy, a niekiedy ze zdumieniem czytały sobie fragmenty, lecz już wkrótce znalazły to, czego szukały. –Tutaj! – zawołała Mallory i zaczęła czytać głośno: – “W ciągu następnych pięciu lat podpisano sześćdziesiąt cztery traktaty pokojowe pomiędzy Olcondorią a Sled. Żaden, z wyjątkiem ostatniego, nie trwał dłużej niż dwa miesiące…” –Ile traktatów? – przerwała Gemma. –Sześćdziesiąt cztery. –To się nie zgadza. Tam było więcej. –Nie pamiętam – powiedziała Mallory. – Sprawdzamy dalej? Gemma skinęła głową. –“Najkrótszego przestrzegano niecałą godzinę. Za każdym razem obie strony utrzymywały, że to druga była agresorem, i domagały się prawa odwetu. W rezultacie podstawą ekonomiki obu krajów stała się wojna. Kiedy w końcu osiągnięto pokój, społeczny chaos, będący skutkiem działań wojennych, doprowadził w obu państwach do ogromnego wzrostu przestępstw kryminalnych, samobójstw, a w przypadku Sled do epidemii, które spustoszyły całe prowincje”. –Ten ostatni kawałek również jest inny – powiedziała wolno Gemma. –Masz rację – przypomniała sobie Mallory. – Ale reszta jest dokładnie taka sama. –Słowo w słowo – zgodziła się Gemma. –Dwie odmienne wersje tej samej historii? –Przyniosę drugą książkę – powiedziała Gemma. – I obie porównamy.
–To intrygujące – zauważyła Mallory, smakując tajemnicę. –Nie tak interesujące jak myśl o jedzeniu – odezwał się Arden z drugiego końca pokoju. – Jestem głodny, ale nic się nie pojawia. Jak widać – nie można ufać kotom. –“Głód jest jedynie czymś względnym” – zacytowała Gemma. –Bardzo śmieszne – odparł. – Powiedz to mojemu żołądkowi. –Ja również jestem głodna – poparła go Mallory. –Wszyscy jesteśmy – zgodziła się Gemma. – Lecz najpierw sprawdźmy tę książkę. – Wstała. – Jaki ma tytuł? –“Wojny Olcondorii” Brata lncantasiusa Septimusa. Gemma otworzyła drzwi do holu, chcąc wrócić do pokoju z koniczyną. –Dziękuję ci – powiedziała tęga dama, wkraczając do pokoju. Niosła przed sobą tacę. Postawiła ją na stole, a potem spojrzała na stosy książek na podłodze i westchnęła. –Jeszcze jeden bałagan do uprzątnięcia – zauważyła z rezygnacją w głosie, a potem wskazała na tacę. – Mam nadzieję, że jedzenie będzie wam smakowało – powiedziała do swych oniemiałych gości. – Nie dopuszczajcie do niego kota. – Odwróciła się i podeszła do jednej z półek. Pociągnęła ukrytą dźwignię; część ściany wraz z półkami otworzyła się jak drzwi i kobieta wyszła, rzuciwszy na pożegnanie: – Smacznego, kochani. Gotowałam nie po to, żeby się zmarnowało. –Czekaj! – zawołała Mallory. –Nie odchodź – poprosiła Gemma. Lecz część ściany wróciła na swoje miejsce i biblioteka znowu wyglądała jak przedtem. Mallory podbiegła do tego miejsca i próbowała odszukać dźwignię. –Nic tutaj nie ma – powiedziała, gdy podeszła do niej Gemma. –Ten pasztet jest znakomity – wymamrotał Arden z pełnymi ustami. – Spróbujcie. Spojrzały na niego, a on uśmiechnął się przepraszająco. –Mam dość tajemnic. Przynajmniej jedzenie jest prawdziwe. Okazało się również naprawdę wyborne, o wiele smaczniejsze niż posiłki w milczącym mieście – nawet Gemma dała się przekonać, że warto się posilić przed dalszymi badaniami. Potem udała się na poszukiwanie “Wojen Olcondorii” w pokoju z koniczyną. Przemierzała hol na palcach, co rozbawiło i ją samą, i Ardena z Mallory, którzy obserwowali ją od progu. Bez trudu otworzyła drzwi z listkiem koniczyny i
wślizgnęła się do środka. Wszystkie książki ułożono z powrotem na półkach, lecz niewiele czasu zajęło jej odnalezienie tego, czego szukała. Wsunęła książkę pod pachę, znów przemierzyła hol, lecz gdy przechodziła przez próg, coś stało się z jej wzrokiem; wszystko się zamazało, po chwili zaś stwierdziła, że idzie dalej, ale już w pokoju z koniczyną. Jednocześnie z drugiej strony holu usłyszała krzyk Mallory. Oszołomiona, potrząsnęła głową i wróciła do holu, wciąż ściskając książkę. Mallory i Arden byli bladzi z przestrachu. –Czujesz się dobrze? – zapytał Arden, podbiegając do niej wraz z Mallory. –Tak. Co się stało? –Zniknęłaś – odpowiedziała Mallory. – Tak jak Wynut i Shanti. Rozległo się coś w rodzaju cichego trzasku… –I wówczas znalazłam się znowu w pokoju z koniczyną – powiedziała w zamyśleniu Gemma. –Stali razem pośrodku holu, patrząc kolejno to na jedną, to na drugą bibliotekę. –Spróbuję jeszcze raz – powiedziała Gemma. – Wy zostańcie tutaj. Podeszła do drzwi z żołędziem, zawahała się, a potem przekroczyła próg. Znowu odczuła przez chwilę dziwną dezorientację i stwierdziła, że jest w pokoju z koniczyną i oddala się od drzwi. Obejrzała się szybko. Arden i Mallory odwrócili się szukając jej wzrokiem i patrzyli teraz na nią rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Podeszła do nich. –Czy przyszło wam do głowy to, co mnie? – zapytał Arden. Gemma skinęła głową. –Potrzymaj mi to – powiedziała i dała mu książkę. Potem podeszła do drzwi z żołędziem i bez żadnych trudności przekroczyła próg. Odwróciła się do przyjaciół. –Nie chcą, byś przekładała im książki, prawda? – zauważył Arden.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Przeprowadzali serię eksperymentów i ustalili, że żadna książka z jednej biblioteki nie może być zabrana do drugiej. Na prośbę Gemmy Arden i Mallory również spróbowali przenieść książki i wyszli z tego doświadczenia wstrząśnięci, lecz bez szwanku. –Tak, więc możemy porównać książki jedynie tutaj, w holu – stwierdziła Mallory. – Zastanawiam się, dlaczego? Na zewnątrz znowu zapadł zmrok, lecz łagodny wietrzyk wciąż powiewał przez otwarte duże drzwi, gdy Mallory i Gemma zasiadły obok siebie na wyłożonej płytami podłodze holu, porównując książki. Arden siedział w pobliżu, nie spuszczając oka z mnóstwa otaczających ich drzwi i ze schodów. Nie był całkiem pewien, czego wypatruje, ale czuł się lepiej zachowując czujność. –To jest ta strona – powiedziała Gemma. – Miałam rację. Siedemdziesiąt sześć traktatów. –Sześćdziesiąt cztery – odczytała Mallory ze swojej książki. –…doprowadził w obu państwach do ogromnego wzrostu przestępstw kryminalnych, samobójstw i epidemii. –…a w przypadku Sled do epidemii, które spustoszyły całe prowincje – uzupełniła Mallory. –Ale cała reszta jest dokładnie taka sama? –Tak. –Taki sam tytuł, ten sam autor, treść w przeważającej mierze identyczna… ale niektóre szczegóły odmienne. To nie ma sensu. – Gemma nie miała pojęcia, co o tym sądzić. Przekartkowały te dwa tomy, odkrywając jeszcze kilka drobnych, lecz znaczących sprzeczności. Styl jednak w obu książkach pozostał od początku do końca taki sam i prawie nie było większych niezgodności. –Ciekawa jestem, czy któraś z pozostałych książek też ma swój odpowiednik – zastanowiła się Mallory.
–Chodźmy i sprawdźmy. Gdy wstały, Arden odezwał się po raz pierwszy od godziny. –Niechętnie to mówię – powiedział – ale mamy towarzystwo. – Skinął głową w kierunku schodów. Na ich szczycie stał Wynut, przyglądając im się przez słupki balustrady. –Natychmiast odłóżcie te książki! – rozkazał surowym tonem. – Psujecie mi wszystkie obliczenia i nie chciałbym być w waszej skórze, jeśli Shanti się o tym dowie. – Po czym odwrócił się i szurając nogami zniknął z pola widzenia. Gemma i Mallory spojrzały na siebie, unosząc brwi. –Lepiej, zróbmy, jak mówi – stwierdziła Gemma i pospiesznie rozeszły się w przeciwnych kierunkach. Arden pozostał na swoim miejscu, spoglądając na pusty teraz podest. –Obliczenia? – mruknął posępnie. – O co tu chodzi? Jego życie wydawało się cudownie proste aż do niedawna, lecz teraz otaczało go zbyt wiele rzeczy nie wytłumaczalnych – wciąż unikał nazywania tego “magią” – aby mógł dać sobie z tym radę. Przez chwilę miał trudności z przypomnieniem sobie głównego celu wyprawy, który przesłoniły mu ostatnie wydarzenia; dolina wydawała się oddalona o całe światy, a on ku swemu niezadowoleniu znalazł się w sytuacji, na którą nie miał żadnego wpływu. Już trzy dni zostały zmarnowane i Arden czuł, jak kiełkuje w nim rozpacz. Tej nocy spali w pokoju z żołędziem, gdyż mimo twardej podłogi woleli pozostać na znajomym terenie. Nie mieli ochoty na prowadzenie dalszych badań, szczególnie, że hol i schody okrywała teraz ciemność. Nadszedł poranek, a wraz z nim kolejne spotkanie z Wynutem. Paląca potrzeba wyciągnęła ich z biblioteki i tuż za progiem natknęli się na dużą, zażywną kobietę, która wysunęła głowę zza drzwi. –To jest tam, kochani – powiedziała z uśmiechem i wskazała małe nieoznaczone drzwi pod schodami. – Śniadanie w drodze. – Zniknęła, zanim zdołali ją o cokolwiek zapytać; Arden próbował pójść za nią, ale drzwi, za którymi zniknęła, nie chciały się otworzyć. Gdy wrócili do pokoju z żołędziem, owoce i chleb leżały już na stole. –Czy nie odnosicie wrażenia, że nie chcą nam powiedzieć zbyt wiele? – zauważył Arden. Po chwili milczenia odezwała się Mallory: –A jednak mamy swobodny dostęp do obu bibliotek.
–Być może uważają, że te książki nie mają żadnego znaczenia – skomentowała to Gemma. –Albo sądzą, że jesteśmy nieszkodliwi – wtrącił Arden. – Ostatecznie, nie jesteśmy nawet biegłymi – dodał sarkastycznie. – Cokolwiek to znaczy. Po posiłku Gemma i Mallory postanowiły dalej przeglądać znajdujące się w tym pokoju książki w nadziei odnalezienia czegoś, co ma związek z ich własnym światem. Nie chciały się narazić na gniew niechętnych gospodarzy dogłębniejszym badaniem, lecz Arden uparł się, że chce wyjść na zewnątrz. –Powietrze może nie jest tak świeże jak na wsi – wyjaśnił – ale przynajmniej lepsze niż tutaj. I lubię widzieć słońce. –Nie odchodź daleko – przestrzegła go Gemma. – Nie wiem, kiedy opuścimy to miejsce, ale powinniśmy być razem, gdy to się stanie. –Usiądę na schodach przed wejściem – uspokoił ją i odszedł. Kobiety odprowadziły go wzrokiem. –Jeśli nie wydostaniemy się stąd szybko, on oszaleje – powiedziała Mallory. – To opóźnienie naprawdę go boli. –Ale co możemy zrobić? – odparła bezradnie Gemma. Jakąś godzinę później, gdy kartkowała kolejny stary tom, jej wzrok przykuły dwa słowa w przypisie u dołu strony. Były to “Kleve” i “Jordan”. Przeczytała szybko notatkę z mocno bijącym sercem, a potem przebiegła oczyma rozdział, który ją poprzedzał. Opisywał zamorski handel dzielnicy zwanej Quaid i wypełniała go masa nudnych szczegółów. Jednak przypis wcale nie był nudny i zaraz przeczytała go głośno Mallory. –“Uwaga: W siedemnastym roku panowania króla Tul handel z Kleve został przerwany na skutek wewnętrznych zamieszek, do jakich doszło w tej odległej prowincji. Jednak już w dziewiętnastym roku nowy reżim, na którego czele stanął dawny renegat Jordan, ustanowił trwały rząd i stosunki handlowe zostały przywrócone”. –To ten człowiek, którego spotkałaś w Nowym Porcie! – zawołała Mallory, lecz Gemma ledwie ją słyszała. Ta książka jest niewiarygodnie stara, pomyślała zdumiona, ale zdarzenia, które opisuje, jeszcze nie nastąpiły! Przerzuciła pozostałe rozdziały książki, lecz nie zdołała odnaleźć innych wzmianek nawiązujących do tych wydarzeń. Zaświtała jej nowa myśl; podała książkę Mallory, która przyglądała się jej uważnie z wyraźnym niepokojem. –Przejrzyj to – powiedziała z pośpiechem Gemma. – I zobacz, czy Jordana albo Kleve nie wymienia się gdzieś indziej. – Podniosła się i podbiegła do drzwi.
–Dokąd idziesz? –Do pokoju z koniczyną. – Po czym zniknęła, pozostawiając przyjaciółkę w zupełnej konsternacji. W pośpiechu Gemma nie zauważyła kota, który przyglądał się jej, gdy pędziła do drugiej biblioteki i gwałtownie otwierała drzwi. Obserwował ją beznamiętnie, a potem bez pośpiechu przeszedł przez hol i wślizgnął się za nią do pokoju z koniczyną. Gemma niemal natychmiast odszukała wzrokiem ciemnozieloną oprawę historii Quaidi, wyjęła książkę i przekartkowawszy otworzyła na ostatniej stronie rozdziału mówiącego o zamorskim handlu. Jęknęła. W tej wersji książki nie było przypisu. To znaczy, że nic się nie wydarzyło, pomyślała. Czy podziemie zwyciężyło, czy nie? Albo raczej: czy zwyciężą? –Jeśli to są alternatywne przyszłości – szepnęła – to, która z nich jest prawdziwa? Odpowiedziało jej przeciągłe miauknięcie. Odwróciła się z przestrachem w samą porę, by zobaczyć znikający w holu wyprostowany ogon kota. Dźwięk rozbrzmiewał echem wszędzie wokół niej, a potem wykrystalizował się, tak, że z przerażającą wyrazistością usłyszała słowa. –Wszystkie są prawdziwe – informował ją kot. – A z drugiej strony, rzeczywistość jest sprawą postrzegania. Wybierz swoją rzeczywistość, zanim ona wybierze ciebie. –Co to znaczy?! – zawołała Gemma, lecz wiedziała, że nie otrzyma odpowiedzi. Z holu dobiegł ją szmer głosów. Cały dom zdawał się skrzypieć i jęczeć, lecz ona stała przykuta do miejsca. –Gemma! Mallory! – Natarczywy krzyk Ardena zabarwiony był strachem. – Chodźcie szybko! Zgodnie ze swoją obietnicą, Arden nie odszedł daleko. Usiadł na schodach przed wejściem, obserwując rozciągający się przed nim niezmienny widok; w tym wszystkim jedynie pełzanie cieni dawało złudzenie ruchu. Po jakiejś godzinie znudził się. Wstał powoli i wkroczył do ciemnawego holu. Przeciąg, który zawsze zdawał się wciskać przez drzwi, towarzyszył jego krokom. Wynut i Shanti, który trzymał w rękach otwartą, wielką księgę, stali w głębi holu i spojrzeli na niego spod swych kapeluszy, gdy się zbliżył. Shanti krzyknął gniewnie: –Cojeddźei, maazebir ięs od ayrcp! Wynut wyglądał na zakłopotanego i wzruszył ramionami. –Jeszcze nie odeszliśmy? – mruknął. – To musi być jakiś magiczny zator. Co go
wywołuje? – Przyjrzał się z zaciekawieniem Ardenowi, jak gdyby chciał odczytać odpowiedź z jego twarzy. Potem jakieś dźwięki rozległy się w pokoju z koniczyną. –len tasęjoz attju! – warknął Shanti, odwrócił się gwałtownie i wszedł do innego pokoju, popychając przed sobą Wynuta. Zatrzasnął drzwi, lecz nim to zrobił, Ardenowi udało się rzucić okiem do wnętrza. To, co zobaczył, tak bardzo go podnieciło, że nie zauważył kota, który wymknął się z biblioteki z koniczyną i popędził dalej w jakichś własnych sprawach. –Gemma! Mallory! Chodźcie szybko! W jednej chwili znalazły się przy nim zaniepokojone tonem jego głosu. –Tam! – powiedział, wskazując ręką. – Właśnie tam weszli, a ja spojrzałem przez okno za dom. I zobaczyłem górę! Blenkathrę! Kobiety spojrzały na drzwi, lecz nic nie powiedziały. –Na co czekamy? – zapytał niecierpliwie. –Kazali nam trzymać się od nich z daleka – odparła Gemma. –A nie są ludźmi, którym należy się naprzykrzać – dodała Mallory. –Ale tam jest nasz świat: świat gór i zamieszkanych miast, miejsce, gdzie jest wasz dom; gdzie umiera dolina. – Z rozdrażnieniem podniósł ręce. – Dobrze, ja tam wchodzę – oświadczył z determinacją. –Czekaj! – powiedziała szybko Gemma, kładąc mu rękę na ramieniu. – Trzymajmy się razem. Chodźmy, ale ostrożnie. Przeszli cicho przez hol. Kiedy Gemma zobaczyła godło wycięte w drzwiach, musiała stłumić głośne westchnienie. Była to przechylona waga ze znakiem ryby nad niższą szalką. –Dlaczego nie zobaczyliśmy tego wcześniej? –Ponieważ nie szukaliśmy – odparł Arden. Gemma przyłożyła ucho do drzwi, starając się podsłuchać prowadzoną wewnątrz przytłumioną rozmowę. –Zatem zawiodło – powiedział Wynut. –Oczywiście, że zawiodło – odparł Shanti. – Każdy idiota to widzi. Pytanie brzmi, dlaczego? To zaklęcie winno działać przynajmniej przez połowę stulecia. – Mówił z wielką irytacją, lecz gdy odezwał się po chwili, w jego głosie słychać było smutek. – A teraz nie mogę nawet wrócić, by je odnowić. Do czego doszliśmy? –Do kłopotów – powiedział bez ogródek Wynut. – Straciliśmy je.
–To wielka strata – jęknął jego towarzysz. –Co słyszysz? – szepnął Arden do Gemmy. –Ciii! Z pokoju nie dochodził teraz żaden dźwięk. –Może ich już tam nie ma – powiedziała cicho Gemma. –Więc wejdźmy. Ostrożnie przekręciła gałkę, lecz obie połówki drzwi rozwarły się natychmiast i stanęli oko w oko z dwoma rozgniewanymi mieszkańcami domu. –Kto otworzył te drzwi? – zapytał Shanti, tak zaskoczony, że zaczął mówić zrozumiale. – Były zapieczętowane. –Ja je otworzyłam – przyznała się Gemma tak zuchwale, jak tylko potrafiła. –Ot ięs boir rzadbo eebizneepnicz – powiedział Shanti do Wynuta. Ten skinął głową. –Może ich nie doceniliśmy – powiedział. –Dąbźozmyp ięs hic. –Nie, muszą zostać tutaj. Właśnie t o nas opóźnia. – Wynut uradował się swoim odkryciem, lecz Shanti wcale nie wyglądał na szczęśliwego. –Tzyb eebizneepnicz! – warknął. –Czy mamy jakiś inny wybór? – zapytał karzeł. –Potrzebujemy pomocy! – Nie wytrzymała Gemma. – My… –To zakazane! – krzyknął Shanti i chwyciwszy Wynuta zniknął wraz z nim. –Co to wszystko ma znaczyć? – zapytała Mallory, gdy Arden podbiegł do okna w głębi pokoju. Gemma wzruszyła ramionami. –Zniknęła! – zawołał zawiedziony Arden i zaklął. Na zewnątrz wznosiły się równe, prostokątne pudełka milczącego miasta; nic innego nie było widać. Drzwi zatrzasnęły się za nimi i gdy Mallory spróbowała je otworzyć, nie ustąpiły pod naciskiem. –Wynut miał rację – powiedziała krzywiąc się. – Musimy tu zostać.
–Pochwyceni w pułapkę. – Arden był teraz zupełnie załamany. –Nie bardziej niż od czasu, gdy się tutaj dostaliśmy – odparła Gemma i rozejrzała się po pokoju. Dwie boczne ściany pokrywały półki, lecz tu było bardzo niewiele książek. Na wyższych półkach nie stało nic. – Niewiele mamy tutaj historii – powiedziała do siebie, zastanawiając się nad wynikającymi z tego implikacjami. Pod oknem stało biurko z przyborami do pisania i rozrzuconymi na blacie książkami. Gemma usiadła na stojącym przed nią krześle; Arden osunął się na podłogę, całkowicie zniechęcony; Mallory uklękła przy nim, próbując go pocieszyć. Gemma zdawała się ich nie dostrzegać – wiedziała, że ich pozorne uwięzienie w tym pokoju miało jakiś cel i od niej zależało, czy go odkryje. Przeglądając biurko wysunęła jedną z szuflad i wyjęła z niej prosty, oprawny w skórę dziennik. Zaintrygowana otworzyła go na chybił trafił. Był pisany ręcznie, precyzyjnymi, pająkowatymi symbolami lub niezrozumiałą bazgraniną. Zauważyła nawet kilka maleńkich rysunków i diagramów; pismo ujęte było w krótkie akapity, przedzielone niezrozumiałą numeracją. Większość z tego była całkowicie niezrozumiała. To notatnik, uświadomiła sobie Gemma. Notatnik Shantiego! Przekartkowała go od pierwszej strony, mając zamiar odczytać tyle, ile zdoła, ale już pierwsze słowa sprawiły, że niemal zapragnęła, by nigdy nie trafił w jej ręce. “Czuję, że miasto wyrywa się na wolność. Jeśli mam być wędrowcem, to nie jest to sposób podróżowania, jaki bym wybrał, jednak zrobię, co w mojej mocy, zanim ciemność opadnie na nas wszystkich. Jest to raczej niewiele w porównaniu z wydarzeniami, które doprowadziły do Zrównania, lecz choć nie mogę pozostawić moich przyjaciół samym sobie, obawiam się, że w końcu nic nie zdoła ich uratować”. Potem następowało kilka akapitów, które miały tyle sensu, co mowa Shantiego, a część z tego zapisana była symbolami i znakami, których Gemma nie rozpoznawała. Kolejny ustęp przyciągnął jej wzrok i gdy tylko zaczęła go czytać, odniosła wrażenie, że litery zaczynają promieniować wewnętrznym życiem. Teraz mogła czytać płynnie i jej nastrój nagle się poprawił, gdy dotarła do niej doniosłość czytanych słów. “Już chyba czas. Muszę zdecydować. A jednak być może jest jakiś sposób. Trzeba się spieszyć. Spieszyć!” Poniżej widniał ciąg dziwnych zakrętasów i strzałek, a potem: “Zrobiłem to! Moi maleńcy przyjaciele są teraz strażnikami dwóch klanów, których nigdy nie poznają. Kiedy wiatr się zmieni, podczas najkrótszego dnia, będą śpiewać ku mojej chwale do kamienia. Gdy się przesunie, tak samo przesunie się inny, a tym samym zmieni się bieg wody. Zarówno Dolina Poznania, jak i Mroczne Królestwo otrzymają należną im część, co drugi rok i w ten sposób przetrwają. Wielki ciężar spadł
mi z serca i mogę odejść z odrobiną szczęścia w mej pieśni”. Czy to naprawdę jest tak proste?, zdumiała się Gemma. Opis płynącej, co drugi rok rzeki nie mógł być przypadkowy, a “Dolina Poznania” mogła być tylko jednym miejscem. “Mroczne Królestwo” stanowiło tajemnicę, ale “maleńcy przyjaciele” to z pewnością myrkety. Shanti musi być bogiem, który postawił kołyszący się kamień i pozostawił je, by strzegły go, śpiewając, “kiedy wiatr się zmieni”, co w jakiś sposób działało jako zapadka zmieniająca bieg źródeł rzeki. Gemma miała pewność, że jest to prawda – wszystko pasowało do siebie tak dokładnie. Więc, co poszło źle? Przypomniała sobie rozmowę, którą podsłuchała nieco wcześniej. Shanti powiedział: “A teraz nie mogę nawet wrócić, by je odnowić”. Cóż, może on nie, pomyślała z podnieceniem Gemma, ale ja mogę! Miała właśnie podzielić się swym odkryciem z towarzyszami, kiedy jej wzrok przykuła pierwsza linijka następnego akapitu. “Jesteśmy zgubieni. Żegnajcie, przyjaciele. Nie porzucam nadziei, że któregoś dnia spotkamy się znowu, cóż, bowiem za pożytek z nieśmiertelności, jeśli wszystko, co się kocha, pozostaje nieosiągalne. Nie chcę porzucać nadziei. Jednak ciemność się zbliża – zobaczę ją, nim wy ją dostrzeżecie. Żegnajcie”. Gemma przewróciła stronę, czując łzy spływające po policzkach, lecz następne kartki były puste. Patrzyła teraz na Shantiego zupełnie inaczej. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Arden i Mallory przyglądają się jej z niepokojem, wstała i podeszła do nich z notatnikiem. –Znalazłam odpowiedź na problem rzeki – powiedziała kucając przy nich. Tutaj, przeczytajcie to – podała dziennik Ardenowi. Wyciągnął rękę, by go wziąć, lecz zaraz cofnął ją szybko, gdy para z kociołka, w którym gotowała się woda, oparzyła mu palce.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Przed ich zdumionymi oczyma nad obozowym ogniskiem wesoło bulgotała w kociołku woda. Znowu byli w swoim własnym świecie. Konie spokojnie pasły się w pobliżu; Skowronek wciąż szturchał chrapami kark Mischy, a Jabłuszko spojrzała na nich, chrupiąc trawę. Nagłe pojawienie się ludzi najwyraźniej nie zaniepokoiło wierzchowców. Chociaż zapadł już zmierzch, Gemma wciąż mogła dostrzec po drugiej stronie doliny odpływający od nich zwał mgły. –Tam – powiedziała, wskazując ręką. – Miasto nas opuszcza. Przyglądali się mgle, która znikała w ciemności. –Dzięki bogom! – powiedział Arden. – Teraz możemy jechać dalej. – Przerwał i spojrzał na Gemmę z nagłym napięciem w oczach. –Co miałaś na myśli mówiąc, że znalazłaś odpowiedź? Książka oczywiście zniknęła wraz z miastem Shantiego i teraz Gemma usiłowała przypomnieć sobie dokładnie słowa, które przeczytała. Wówczas wydawały się zupełnie jasne, a ich przesłanie oczywiste, lecz teraz wnioski, jakie z nich wyciągnęła, nawet w jej oczach wyglądały na naciągane. Arden uznałby je za absurdalne. –Książka, którą czytałam – zaczęła z wahaniem – była dziennikiem Shantiego. – Opowiedziała, czego dowiedziała się o myrketach i kołyszącym się kamieniu, przytaczając tyle zdań, ile zdołała zapamiętać. –“Kiedy wiatr się zmieni, podczas najkrótszego dnia, będą śpiewać ku mojej chwale do kamienia”. To pasuje dokładnie do tego, co powiedziały mi myrkety! – rzekła podniecona. – “Gdy się przesunie, tak samo przesunie się inny, a tym samym zmieni się bieg wody”. Lecz z zaklęciem stało się coś złego i to właśnie, dlatego rzeka przestała płynąć. Wszystko, co musimy zrobić, to wrócić do kamienia i odnowić je – zakończyła tryumfalnie. –Wszystko?! – zawołał Arden. Początkowo przyjął słowa Gemmy sceptycznie, ale jej entuzjazm i przekonanie wzbudziły w nim odrobinę nadziei. Teraz znowu zaczął wątpić, gdy zdał sobie sprawę z rozmiarów stojącego przed nimi zadania. Po paru chwilach obliczeń zupełnie upadł na duchu. –Co się stało? – zapytała Gemma, widząc jego przygnębioną minę. –To beznadziejne – odparł. – Od najkrótszego dnia dzielą nas tylko trzy doby – w
żaden sposób nie zdołamy dotrzeć tam na czas. –Trzy dni? Tylko? – Gemma była zupełnie przybita. Dotrzeć tak daleko i odnaleźć to, co w jej przekonaniu stanowiło rozwiązanie kłopotów, tylko po to, by odrzucić to rozwiązanie z powodu zwykłego braku czasu! To było wręcz okrutne. –Ze świeżymi końmi i dobrą drogą powrót do doliny i tak zająłby nam przynajmniej dziesięć dni – mówił dalej Arden. – I przynajmniej kolejne cztery dni forsownej jazdy stamtąd. Nie ma sensu próbować. Nawet gdybyśmy nie zmarnowali czterech dni w tym przeklętym mieście… –Ale nie zmarnowaliśmy! – przerwała mu Mallory i pozostała dwójka spojrzała na nią. – Nie byliśmy tam nawet przez chwilę. –Nie bądź śmieszna – powiedział z oburzeniem Arden. –To prawda – upierała się. – Rozejrzyj się wokół siebie – wszystko jest dokładnie takie samo jak w chwili, kiedy zostaliśmy zabrani do miasta. Konie się nie oddaliły ani nie są zaniepokojone. Gdyby nas nie było przez te cztery dni, ogień wypaliłby się już dawno temu, a woda by się wygotowała. A te zioła są wciąż świeże. – Roztarła parę liści w palcach. – Powąchaj. –Mallory ma rację – poparła ją Gemma, przypominając sobie zachowanie koni tuż przed pojawieniem się miasta. – W mieście mogły minąć cztery dni, lecz w naszym świecie była to tylko chwila. – W jej umyśle zakiełkowały nowe myśli; myśli, które wprawiły ją w podniecenie, ale i przestraszyły. –W porządku! – odparł gniewnie Arden. – Niech wam będzie, ale to wciąż pozostawia nam tylko siedem dni i wciąż czyni całą sprawę beznadziejną. –Może nie – powiedziała cicho Gemma. –Więc co proponujesz, żeby dostać się tam w ciągu siedmiu dni? – zapytał sarkastycznie. –Mogę polecieć – odparła z całą powagą. –Oszczędź mi tego! – zawołał Arden. – Mam dość magii. –Nie, to nie magia – powiedziała spokojnie. – Urządzenie. – Przerwała, przypominając sobie. – Często latałam na latawcu wystarczająco dużym, by utrzymał dwoje ludzi, i jestem pewna, że potrafimy zbudować taki dla mnie samej. –Jesteś szalona – stwierdził stanowczo. – To absolutne, kompletne, obłąkańcze szaleństwo. –Przynajmniej pozwól mi wyjaśnić – poprosiła. – Wiem, jak się buduje takie latawce.
Kai mi pokazał. –Dostaję mdłości na dźwięk tego imienia – powiedział cicho Arden, lecz Gemma nie zwróciła na to uwagi. –Z drewna, tkaniny i lin można zbudować urządzenie, które będzie szybowało i którym można sterować. Jesteśmy tutaj na takiej wysokości, że jeżeli odpowiednio wystartuję, będę mogła dolecieć, gdzie zechcę. –Odpowiedni start! – prychnął Arden. – Przypuszczam…-Nie! – Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia. – Och, nie. –Te urwiska są naprawdę wielkie – powiedziała Gemma – i z pewnością będą tam również silne prądy wznoszące. –Ty naprawdę jesteś szalona – orzekł Arden. –Masz jakieś lepsze pomysły? – zapytała. –Tak. Możemy dalej iść do źródeł rzeki. Jeśli nam się nie uda, to przynajmniej nie zginiemy! – Niemal wykrzyczał ostatnie słowa i zapadła pełna skrępowania cisza. Nie patrzyli na siebie. Mallory również milczała, rozdarta pomiędzy obojgiem przyjaciół. –Muszę spróbować – powiedziała w końcu Gemma. – Pomożesz mi? Arden nie odpowiedział, tylko wstał i odszedł od ogniska. Szybko zniknął w ciemności. –Naprawdę masz zamiar lecieć? – zapytała szeptem Mallory. –Oczywiście – odparła Gemma z wisielczym humorem. – Jak daleko dotrę, nim wyląduję, to już inna sprawa. –Z urwisk Dziewiczego Wrzosowiska? –Tak, to najlepsze miejsce. Poza tym jestem pewna, że mieszkańcy Keld nam pomogą; będziemy potrzebowali materiału i chętnych rąk. – Spojrzała w ciemność, która pochłonęła Ardena. –Jesteś odważniejsza ode mnie – stwierdziła Mallory. – Sama myśl o tym przyprawiła mnie o mdłości. –Prawdopodobnie będę sparaliżowana ze strachu – odparła Gemma, wzruszając ramionami. – Ale to nasza jedyna nadzieja. –Dlaczego to robisz? – zapytała cicho Mallory. –Powiedziałam ci już – powiedziała ze znużeniem. – Dolina jest ważna. Tak jak i wy,
wy wszyscy. – Zrobię, co w mojej mocy, zanim ciemność opadnie na nas wszystkich. Jest to niewiele w porównaniu z wydarzeniami, które doprowadziły do Zrównania. – Poza tym czuję się odpowiedzialna. –Dlaczego? –Nie mogę teraz tego wyjaśnić. – Słowa Shantiego wciąż ją prześladowały. Nie mogę pozostawić moich przyjaciół samym sobie. Siedziały pogrążone w milczeniu, aż wreszcie wrócił Arden. Gemma spojrzała mu w twarz. W blasku ogniska była posępna i spokojna, i kiedy się odezwał, pomimo niechętnego tonu, wiedziała, że pogodził się z jej decyzją. –Więc ile masz zamiar przelecieć na tym swoim latawcu? – zapytał. – Pół mili? –Nie – odparła. – Pół tysiąca.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Następnego dnia po południu przybyli ponownie do Keld. Mieszkańców wioski zaniepokoił w pewnej chwili ich niespodziewanie wczesny powrót, lecz Gemma wyjaśniła, co było tego powodem; upewniła się też, że czas spędzony w mieście nie minął tutaj; jeśli chodzi o mieszkańców Keld, to podróżnicy opuścili wioskę zaledwie poprzedniego dnia. –Tak, więc mamy sześć dni – stwierdziła Gemma. –Pięć – poprawiła Mallory. – Nawet lecąc, stracisz jeden dzień na dotarcie tam. –Pomożecie nam? – zapytała Gemma Ehrena, a ten odpowiedział za całą wioskę. –Zrobimy, co w naszej mocy – rzekł stanowczo. – Jesteśmy ci winni o wiele więcej. Przez cały wieczór do późnej nocy troje podróżników omawiało z Ehrenem, Edą i mężczyzną imieniem Bullin konstrukcję latawca. Gemma opowiedziała im wszystko, co zdołała sobie przypomnieć ze swych dawnych doświadczeń, i za pomocą schematów wydrapywanych na drewnie lub rysowanych na płótnie wyjaśniała im ideę swego pomysłu. Ehrena oszołomiła cała ta sprawa, lecz czuł, że jako przywódca wioski powinien wziąć udział w pracach. Jednak jego żona szybko pojęła, że trójkątny żagiel będzie działał jak skrzydła ptaka, i zaczęła się zastanawiać, jaki materiał nada się do tego najlepiej. –Musi być lekki, ale jednocześnie mocny i nieprzewiewny – powiedziała z namysłem. – Mamy trochę takiego, który by się nadawał, ale na coś tych rozmiarów… – Potem jej twarz pojaśniała. – Nie martw się – powiedziała z ożywieniem. – Mam dość odpowiedniego materiału. Możemy zacząć pracę rano, kiedy ustalicie już wszystkie wymiary. – Wyszła, zapewne na poszukiwania oraz by przygotować jedzenie. Tymczasem pozostali opracowali projekt szkieletu latawca i uprzęży Gemmy. Bullin, ojciec chłopczyka, z którego Gemma “wypędziła demony”, miał opinię najlepszego w Keld cieśli; słuchał z uwagą i wkrótce zaproponował własne rozwiązania. –Świeże drewno będzie najlepsze – oświadczył. – Takie niezupełnie wysuszone. Gdyby było zbyt suche, mogłoby się złamać pod wpływem obciążenia. –Wolałabym, żeby do tego nie doszło – odparła Gemma z krzywym uśmiechem. Bullin przyjrzał się jej uważnie, jak gdyby oceniając jej prawdziwą naturę. –Jesteś odważniejsza niż większość ludzi – powiedział z podziwem. – Ale dlaczego właśnie t y musisz to zrobić? Gemma nigdy nie rozważała innej możliwości i to pytanie ją zaskoczyło. Dla niej samej jednak powody były oczywiste.
–Latałam już wcześniej na latawcu. Jestem lekka. I jestem jedyną osobą, która potrafi porozumiewać się z myrketami… – Przerwała. – Poza tym to mój pomysł. I ja powinnam go zrealizować. –Sprzeczanie się z nią to strata czasu – wtrącił Arden. – Odkryłem to już dawno. Lecz w tej sprawie ma rację, choć przyznaję to z wielką niechęcią. Przeraża mnie ryzyko, jakie bierze na siebie, lecz jeżeli ktoś ma to zrobić, to musi być to ona. – Wiele spraw pozostało niedopowiedzianych, lecz Bullin nie zdawał sobie z tego sprawy. –Słusznie – powiedział. – Wracając do drewna – zabiorę paru młodzieńców do Zagajnika Wędrowca zaraz o świcie. Będziemy tam mogli wyciąć tyle ile trzeba. A teraz, co do uprzęży… Zaczęto omawiać szczegóły techniczne; w dyskusji brali również udział Arden i Mallory, którzy sugerowali, jak rozwiązać je w praktyce. Kiedy zmęczenie zagnało ich wreszcie do łóżek, wszyscy zdawali sobie sprawę, że wiele zostało jeszcze do zrobienia i wiele problemów trzeba będzie rozwiązać, lecz zgadzali się również, iż są w stanie dopiąć swego. –Mamy następnych gości – powiedział Bullin do Ehrena następnego ranka, wskazując na północny wschód. Przywódca wioski i Arden odwrócili się i zobaczyli grupę około ośmiu jeźdźców, zbliżającą się do nich równym krokiem przez Dziewicze Wrzosowisko. Wszyscy mieli na sobie znajome szare szaty i Arden na ich widok poczuł skurcz w żołądku. Odwrócił się i pobiegł do chaty Ehrena, gdzie Gemma pracowała z Edą. Gdy wpadł do środka, kobiety uniosły wzrok znad żółtego materiału, który właśnie oglądały. –Szarzy jeźdźcy! – zawołał, z trudem łapiąc oddech. – Musisz się ukryć. –Ale pewnie… – zaczęła Gemma, zaskoczona i bezradna. –Wystarczy, że tylko spojrzą na ciebie! – warknął ze złością wywołaną paniką. – Sam kolor twoich włosów wystarczy, by cię pochwycili. Wciąż siedziała bez ruchu i Ardena zaczęło ogarniać coraz większe rozdrażnienie. –Rób, co mówię! Proszę. Eda, czy znajdziesz dla niej jakieś bezpieczne miejsce, gdzie mogłaby się ukryć? Kobieta skinęła głową. –Idź i powiedz Ehrenowi, żeby ich zagadał. Ja się nią zaopiekuję. –Dziękuję ci. – Arden zawrócił na pięcie i popędził z powrotem do Ehrena. W ciągu paru chwil wszyscy w Keld wiedzieli, że Gemma przestała istnieć. Mallory dołączyła do Ardena i mężczyzn z wioski, którzy obserwowali szaro odzianych wojowników. Każdy z żołnierzy miał na plecach łuk, a u pasa miecz. Gruby szary materiał ich
mundurów harmonizował z ołowianą barwą zimowych chmur, a wyraz ich oczu jeszcze bardziej potęgował wrażenie chłodu. Zatrzymali się i Ehren wystąpił naprzód. –Witajcie w naszej wiosce – powiedział. – Przewodzę jej mieszkańcom. W czym możemy wam pomóc? Dowódca przybyszy przyjrzał mu się pogardliwie. –Nie potrzebujemy pomocy – odparł. – Tylko informacji. – Jego zimne niebieskie oczy zmierzyły mężczyzn z piłami i siekierami. – Z pewnością jesteście pracowitymi ludźmi – zauważył. –Idziemy właśnie na wyrąb – odparł Ehren. –Potrzebne jest drewno na budowę domu – wyjaśnił Bullin. –Czy macie ochotę coś zjeść? – zapytał Ehren, lecz szary jeździec zignorował jego propozycję. –Czy przebywają tu jacyś podróżnicy? – zapytał, spoglądając w stronę domu gościnnego. –Tak – odparł Ehren. – Obawiam się, więc, czy wystarczy miejsca dla was wszystkich… –Źle mnie zrozumiałeś. Nie zostaniemy tutaj, ale chciałbym porozmawiać z waszymi gośćmi. – W jego głosie zabrzmiało nagłe ożywienie. –Porozmawiaj, więc – odezwał się Arden, wraz z Mallory występując naprzód. Jeździec spojrzał na nich badawczo i skinął na swych łudzi, którzy zeskoczyli z kulbak. –Chciałbym, aby moi ludzie rozejrzeli się tutaj – powiedział do Ehrena nieco łagodniejszym tonem. –Niech idą. Nie mamy nic do ukrycia – odparł Ehren. –Zapraszam do mojego domu. Możemy tam porozmawiać. –Dzięki. – Skierowali się ku chacie Ehrena, a pozostali ubrani na szaro jeźdźcy rozeszli się i zaczęli przeszukiwać wioskę; zaciekawieni mieszkańcy deptali im po piętach. Eda szyła, kiedy weszli. Powitała ich i zajęła się zaparzaniem herbaty z ziół. Wszyscy usiedli; wojownik oparł łuk o ścianę.
–Czy mógłbym się dowiedzieć, jak ci na imię? – zapytał Ehren. –Starak. A wy? – Spojrzał na podróżników. –Arden. –I Mallory. –Skąd jesteście? –Ja z Manesty – odparł Arden – chociaż nie byłem tam od pewnego czasu. Moja towarzyszka pochodzi z doliny leżącej na północy, dwa dni drogi od Diamentowej Pustyni. –Zatem oboje jesteście daleko od swych domów. Co was tutaj sprowadza? Arden i Mallory nie widzieli powodu, by ukrywać swój prawdziwy cel, i uraczyli Staraka długą opowieścią o poszukiwaniu źródeł rzeki. Słuchał uważnie, nie okazując zdziwienia ani nie czyniąc żadnych uwag. Oceniał prawdziwość słów. –Zatem nie musicie szukać daleko – odezwał się w końcu. – Kaskada znajduje się zaledwie o trzy dni jazdy stąd. –Kaskada? – zapytał Arden. –Nie widziałem jej, co prawda na własne oczy – odparł Starak. – Niezbyt często zapuszczamy się tak daleko na południe. Podobno ma być naprawdę wyjątkowa. Arden jęknął w duchu na myśl o tym, jak blisko byli celu, tylko po to, by zawrócić z powodu tego zwariowanego planu Gemmy. Zastanowił się, gdzie też ona może być. –Nie macie zamiaru jechać na południe dalej jak tylko do Kaskady? – zapytał Starak. –Nie – odparł Arden. – Jeśli jest tak, jak powiedziałeś, nie będzie potrzeby. Poza tym, nadchodzi zima i wkrótce w wysokich górach będzie zbyt zimno. –Mądra decyzja – zauważył żołnierz. – Lepiej przy niej wytrwajcie. – Prawie nie starał się ukryć groźby brzmiącej w tych słowach. – Życzę wam powodzenia, choć z tego, co słyszałem, rozmiary Kaskady są takie, że wiele trzeba będzie poświęcić sił, by ją zawrócić. Gdy Eda podawała kubki z herbatą, Staraka wywołano na zewnątrz. Po krótkiej rozmowie z jednym ze swoich ludzi wrócił i przyjął poczęstunek. –Wkrótce wyjedziemy – powiedział im – choć być może wrócimy za parę dni. – Zwracając się do Ehrena, dodał: – Byłbym wdzięczny, gdybyście zwrócili uwagę na wszystkich, którzy tędy podróżują.
–Czy szukacie kogoś konkretnego? – zapytał przywódca wioski. –Nie. Tylko tych, którzy okazują nienaturalne pragnienie udania się na południe. – Starak uśmiechnął się, lecz w tym uśmiechu nie było ciepła. Spojrzał na Mallory i jego następne pytanie niemal wytrąciło ją z równowagi. – Dlaczego prowadzicie ze sobą trzy konie? –Zmieniamy konie, by nie przemęczać ich za bardzo – odpowiedziała, szybko przychodząc do siebie. – Podróżując po tak nierównym terenie, zawsze trzeba liczyć się z tym, że jeden z nich okuleje. W tych górach trzeba być przezornym, by nie żałować potem swej lekkomyślności. –Podziwiam waszą przezorność – odparł Starak, a potem wstał i rzucił ostatnie spojrzenie na chatę. – Wspaniała tkanina – powiedział do Edy, skinąwszy w stronę zasłony z żółtego materiału, która oddzielała pokój od małej alkowy w głębi. –To część mojego posagu – odparła. – Miałam nadzieję, że podzielę go między moje córki, ale mamy tylko synów. –Mogę go dotknąć? Eda zawahała się i Ardena ogarnął niepokój. –Nie chcielibyście nakarmić lub napoić swoich koni, zanim odjedziecie? – zapytał Staraka, starając się odwrócić jego uwagę. –Nie. Jesteśmy dobrze zaopatrzeni. Czy mogę? – znowu zwrócił się do Edy. –Oczywiście – odparła i Starak podszedł do zasłony. Arden sprężył się, gotując do walki, gdy szary jeździec dotykał z uznaniem zasłony. –Nasz szary materiał jest praktyczny – zauważył niemal tęsknie – ale czasami brakuje mi odrobiny luksusu. Odsunął zasłonę. Alkowa za nią była pusta i Arden poczuł, jak jego serce znowu zaczyna bić. –Musimy już jechać – powiedział Starak. Jeśli był zawiedziony, nie pokazał tego po sobie. Podziękował za gościnność i wyszedł, zwołując swoich ludzi. Wkrótce wszyscy odjechali. Mieszkańcy wioski patrzyli w milczeniu, jak jadą na południe, nie śmiąc się odezwać, dopóki jeźdźcy nie znaleźli się dobrze poza zasięgiem głosu. Potem Arden zwrócił się do Edy. –Gdzie ona jest? – zapytał.
–Siedzieliście na niej – odparła i roześmiała się. Zaprowadziła ich z powrotem do chaty i uniosła wieko ławy, na której przedtem siedzieli Arden i Mallory. W środku zobaczyli skuloną Gemmę. Powiedzieli jej, że szarzy jeźdźcy odjechali, i Gemma wyszła ze skrzyni, z ulgą prostując ścierpnięte ręce i nogi. –Czy to nie było ryzykowne? – zapytał Arden. –Nie bardzo. Wiedziałam, że Ehren przyprowadzi ich tutaj – odparła Eda. – A jakież miejsce byłoby lepsze, by rozproszyć podejrzenia? –Słyszałaś wszystko? – zapytała Mallory Gemmę, która potrząsnęła przecząco głową. Opowiedzieli jej, co się wydarzyło. –Więc byliśmy bliżej, niż sądziliśmy – powiedział Arden. – Wciąż chcesz realizować ten szalony pomysł? –Oczywiście – stwierdziła stanowczo Gemma i Arden odwrócił się, nie mogąc ukryć zawodu. Mieszkańcy wioski wystawili czujki, które miały ostrzegać przed zbliżaniem się kolejnych gości, i przygotowania do budowy latawca podjęto na nowo. Kolejne cztery dni minęły wypełnione gorączkową pracą, w tym większym pośpiechu, że zbliżał się nieprzekraczalny termin, a w dodatku szarzy jeźdźcy obiecali, że powrócą “za parę dni”. Drzewa ścięto i obrobiono, złącza zaś przykrojono w odpowiedni kształt i sprawdzono. Przy konstrukcji szkieletu wykorzystali częściowo suche drewno, dla nadania mu mocy, a częściowo świeże, dla zapewnienia elastyczności; jednocześnie projekt szkieletu nieustannie modyfikowano. Materiał z wiana Edy został skrojony i zszyty, i dodano też niewielkie kawałki innej tkaniny, i wreszcie skrzydło latawca przybrało zaprojektowany kształt. Skórzana uprząż i pasy, które miały zapewnić pasażerce bezpieczeństwo, zostały przerobione z siodeł i cugli. Zmontowano też i sprawdzono układ lin, umożliwiający Gemmie otwieranie i zamykanie klapek po obu stronach skrzydła. Jeśli wszystko, co zapamiętała z projektów Kaia, zda egzamin, będzie mogła regulować kierunek i, do pewnego stopnia, wysokość lotu latawca. Pozostałe części były gotowe przed końcem czwartego dnia i teraz pozostało tylko złożyć je razem. Gemma postanowiła, że jeśli uda się tego dokonać do następnego rana, to wyruszy właśnie wówczas. Wiedziała już, jaki kierunek musi obrać, i ze szczytu urwisk zapoznała się z leżącym niżej terenem. Rozciągający się stamtąd widok napawał grozą i Gemma usiłowała nie myśleć o chwili, kiedy będzie musiała rzucić się w tę przerażającą pustkę. Zamiast tego skoncentrowała się na obserwacji ptaków, które gnieździły się na urwisku, notując w pamięci, gdzie wiatry pozwalają im szybować bez wysiłku. Postanowiła, że wystartuje z płaskiej płyty, która sterczała nad krawędzią. W tym miejscu wiatry wznosiły się w górę i to zapewni jej maksymalną pomoc. Będę potrzebowała wszelkiej pomocy, jaką zdołam uzyskać, pomyślała, po raz
pierwszy zastanawiając się, czy rzeczywiście poradzi sobie z tak niebezpiecznym zadaniem. Chciałabym, żeby pomógł mi w tym Kai.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Tego wieczora powiedziała Ardenowi o swojej decyzji. –Dużo o tym myślałem – powiedział. Siedzieli sami w domu gościnnym; Mallory wyczuła, co ma się zdarzyć, i wyszła pod jakimś pretekstem. Arden był zdenerwowany od czasu ich powrotu do Keld, trochę, dlatego, że wciąż chciał dotrzeć do źródeł rzeki, głównie zaś, dlatego, że decyzja Gemmy napawała go przerażeniem. Zrobił, co w jego mocy, by pomóc przy budowie latawca, uważając, że jeśli Gemma uparła się przy realizacji swego szalonego zamiaru, on ze swej strony musi zrobić wszystko, by się upewnić, że dziewczyna ma szansę przeżycia. Teraz, gdy ta chwila nadeszła, nie potrafił ukryć swych obaw i wątpliwości. –Czy nic się nie da zrobić, byś zmieniła swój zamiar i zamiast tego pojechała ze mną? –Nie. – Spojrzała na niego ze smutkiem. – Muszę to zrobić. Dobrze o tym wiesz. –Wszystko z powodu jakiejś starej książki, która być może tak naprawdę wcale nie istnieje? –Oczywiście, że istnieje. Latającego miasta może nie być w naszym świecie, ale ono istnieje rzeczywiście. Byłeś tam. – Spierali się o to już wcześniej. – I to nie przypadek nas tam sprowadził. Ja miałam znaleźć tę książkę. I gdy tylko ją znalazłam, miasto mogło opuścić to miejsce. –Przeznaczenie, rozumie się – zadrwił. – Co za stek nonsensów. –Nie wszyscy tak sądzą – odparła Gemma. – Pomyśl o tym, w jaki sposób się spotkaliśmy. –Myślę. Przez parę chwil siedzieli w milczeniu, wpatrując się w siebie przez przestrzeń dzielącą ich łóżka. –Kiedy już tam dotrzesz – powiedział w końcu Arden – skąd będziesz wiedziała, że możesz odnowić ten czar? Nie jesteś czarodziejką. –Być może jestem – odparła z uśmiechem. – Przydarzają mi się dziwne rzeczy. To w s z y s t k o nie może być zbiegiem okoliczności.
–Zgoda – powiedział z powagą. – Ale to jest, co innego. Książka Shantiego nie powiedziała ci przecież, co tu wchodzi w grę, prawda? –Nie. Ale myrkety powiedzą – odpowiedziała Gemma z nadzieją, że ma rację. – Rozwiązanie musi znajdować się w ich legendach. –Ryzykujesz własne życie na podstawie tak kruchych przesłanek – powiedział Arden, potrząsając głową w oszołomieniu. –Ryzykuję je dla doliny – odpowiedziała, dodając w duchu: I dla ciebie. – Tak jak ty byś zaryzykował, gdyby sytuacja była odwrotna. –Nie miałaś nawet możliwości wypróbowania tego urządzenia – zarzucił jej Arden. –Wiesz, że nie ma na to czasu – odparła cierpliwie. – Poza tym, co by się stało, gdyby leciał doskonale, a ja roztrzaskałabym go przy lądowaniu? Jeśli ma się to zdarzyć, to chcę, by tak się stało przy kamieniu, gdzie nie będzie to miało znaczenia. Nie mamy czasu na naprawy. –I jest jeszcze coś – mówił dalej. – Jeśli dotrzesz do kamienia i uda ci się osiągnąć to, co zamierzasz, co zrobisz potem? Będziesz sama pośrodku pustyni, bez konia i odrobiny prowiantu. Ku jego niemałemu zdziwieniu Gemma wybuchnęła śmiechem. –Muszę przelecieć wiele mil nad górami i pustynią i w jakiś sposób odnowić magię, która zawiodła – powiedziała. – Potem będę martwić się tym, że jestem pośrodku niczego. –Nie żartuj sobie z tego – warknął, z twarzą wykrzywioną gniewem i cierpieniem. –Och, Ardenie. – Przeszła przez izbę i uklękła przed nim. Wzięła go za ręce i spojrzała w jego przygnębioną twarz. – Nie martw się tak. Nikt nie potrafiłby zbudować lepszego latawca. Najgorsze, co może się zdarzyć, to to, że popełnię błąd w nawigacji i wyląduję zbyt daleko od kamienia, by dotrzeć tam na czas. –Najgorsze? – zapytał z niedowierzaniem. – A nie pomyślałaś, że materiał może się rozedrzeć albo, że szkielet się rozpadnie? –Nic takiego się nie stanie. Wierzę całkowicie ludziom, którzy pomagali mi go zrobić. Nie wyłączając ciebie. Arden mówił dalej, jak gdyby nie słyszał. –Albo burza? Deszcz może sprawić, że latawiec stanie się zbyt ciężki. Mogą cię pochwycić silne wiatry i całkowicie zwiać z kursu.
–Nie ma sensu martwić się czymś, czego nie jesteśmy w stanie kontrolować – odparła. – Arden, nie jestem głupia. Myślałam o wszystkich tych rzeczach i mimo to wciąż chcę spróbować. –Wiem – przyznał w końcu. – Ale nie chcę… nie mogę znieść tego, że mam stać i przyglądać się, jak ryzykujesz życie. – Gemma widziała cierpienie w jego oczach. – Przepraszam – powiedział, błagając w milczeniu o wybaczenie i zrozumienie. Gemma poczuła, że coś ściska ją za gardło i że nie jest w stanie się odezwać. Nie doceniła siły uczuć, jakimi darzył ją Arden, i teraz było już za późno. –Wyruszam o świcie – powiedział cicho. – Chcę dotrzeć do Kaskady przed upływem najkrótszego dnia. –Co z Mallory? –Może poczekać tutaj, dopóki nie wrócę. Tak czy owak nie będzie chciała wyjechać przed tobą. Minęła długa chwila, nim któreś z nich odezwało się znowu. Gemma, nie puszczając jego dłoni, złożyła mu głowę na kolanach. –Wrócisz do mnie? – szepnął w końcu. –A chcesz? – zapytała, podnosząc wzrok. –Bogowie! Co za głupie pytanie, kobieto! – rzekł gwałtownie. – Chcę tego bardziej niż czegokolwiek innego. – Zsunął się z łóżka, tak, że teraz oboje klęczeli, wziął ją w ramiona i pocałował z zaskakującą szorstkością. –Ja też – szepnęła, gdy odsunęli się od siebie. –To nie może się tak skończyć – powiedział. – Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, byłoby to zbyt śmieszne. Uśmiechnęła się i odparła: –Najwyraźniej naszym przeznaczeniem jest być razem. –Z takim przeznaczeniem nie będę się sprzeczał – dodał i pocałował ją jeszcze raz, tym razem o wiele delikatniej. Ktoś zapukał do drzwi. –Czy mogę wejść?! – zawołała Mallory. –Tak! – odkrzyknęła Gemma, pozostając w objęciach Ardena.
–Może przeszkadzam? – zapytała Mallory, spoglądając na nich od wejścia. – Mogę spać u Edy, jeśli… –Wchodź – powiedział Arden. – I nie miej takiej zakłopotanej miny. – Odwrócił się do Gemmy. –Potrzebujemy sił na jutrzejszą podróż – powiedzieli zgodnie i wybuchnęli śmiechem. Panował jeszcze mrok, kiedy następnego dnia rano Arden wyjechał z Keld. Gemma spała zaskakująco dobrze, pokrzepiona wypitym przed pójściem do łóżka kubkiem miodu, i ledwo zdawała sobie sprawę z jego porannej krzątaniny, dopóki nie pochylił się nad nią i nie pocałował delikatnie w policzek. –Powodzenia – szepnął. – Pamiętaj o naszym przeznaczeniu. –Yhym – wymamrotała. – Ty również pamiętaj. Słyszała, jak drzwi otwierają się i zamykają. Trudno jej było uwierzyć, że naprawdę odszedł. Zanim wstała, Arden i Skowronek byli już daleko na szlaku, a ją wkrótce zaprzątnęły inne sprawy. Poranek ten okazał się sprawdzianem wytrzymałości jej nerwów. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze, po czym w ostatniej chwili okazywało się, że coś jest nie w porządku. Kilka razy Gemma sądziła, że wszystko jest już zapięte na ostatni guzik, lecz drobne poprawki wywoływały całe serie problemów i dopiero w południe latawiec został wreszcie zmontowany. Wielki trójkątny żagiel, jasnożółty, lecz przetykany pasami bieli i szarości, opinał krzyżakowy szkielet z giętkiego drewna, który spoczywał na niższej obudowie, mieszczącej uprząż i liny sterujące. –Od chwili, gdy zaniesiemy to na urwisko, nie pozostanie ci wiele godzin dziennego światła – stwierdził Bullin. – Czy wciąż chcesz lecieć dzisiaj? Gemma była w rozterce. Nocny lot potęgował ryzyko i trudności w nawigacji, lecz następny dzień był najkrótszym dniem roku i jeśli nie dotrze do kamienia o zmierzchu, spóźni się. –Zanieśmy latawiec na urwisko – zaproponowała Mallory. – Wtedy zdecydujesz. Postąpili zgodnie z tą radą; cała wioska ruszyła w procesji za niosącymi latawiec. Szli wolno, ponieważ nikt nie chciał ryzykować uszkodzenia latawca. W górze gromadziły się szare chmury i niejeden mieszkaniec wioski spoglądał na nie z niepokojem. Szkielet chroniła żywica, starannie wtarta w drewno, lecz nikt nie wiedział, jak materiał żagla zareaguje na rzęsisty deszcz. Zanim latawiec znalazł się na miejscu startu, zrobiło się zbyt późno i stało się jasne, że lot trzeba odłożyć do następnego ranka. Latawiec odwrócono, tak, że żagiel spoczywał na ziemi, zmniejszając w ten sposób do minimum ryzyko zdmuchnięcia.
Zabezpieczyli go również przywiązując do kołków wbitych w ziemię. Pozostał problem osłonięcia go przed deszczem. Oprócz zdemontowania żagla – co nikomu się nie uśmiechało – niewiele mogli zrobić. Przykryli latawiec, czym się dało tworząc prowizoryczną osłonę. Z trudem można by nazwać ją wodoszczelną, ale było to wszystko, na co w tej chwili mogli się zdobyć. Wyznaczono dwuosobowe warty do pilnowania latawca w ciągu nocy i wszyscy pozostali wrócili do wioski. Wieczorem zaczęło padać; wsłuchując się w werbel deszczu na dachu domu gościnnego, Mallory zastanawiała się głośno, czy do rana przestanie padać. –Ruszam o brzasku – odparła Gemma. – Bez względu na pogodę. Jak się okazało, kolejny dzień wstał chłodny, lecz bezchmurny. Gemma, tak jak i wszyscy mieszkańcy Keld, wstała wcześnie, by zobaczyć, jak świta najkrótszy dzień roku. Mokra trawa i paprocie sprawiły, że droga na miejsce startu nie była przyjemna; dowiedzieli się od strażników, że chociaż nie padało przez ostatnie trzy godziny, to jednak trochę wody przeciekło na żagiel. Kiedy ostrożnie ustawili latawiec we właściwej pozycji, na żaglu rzeczywiście ukazało się kilka wilgotnych plam, lecz trzeba by było czegoś znacznie gorszego, by odwieść Gemmę od jej zamiaru. Poprzedniego wieczora znowu wypiła miodu na sen, a tego ranka Mousel przyniosła ze sobą jeszcze jedną butelkę. –Masz. Wypij wszystko – poleciła znachorka. – Musisz być silna. –Nie chcę się upić! – zażartowała Gemma, lecz uszczęśliwiona, spełniła polecenie. – Smocze kwiecie? – zapytała. Mousel wzruszyła ramionami. –Odrobinka. Gemma odetchnęła głęboko. –No, w drogę – powiedziała i zaczęła nakładać uprząż. Upewniła się, że jest zupełnie bezpieczna, i sprawdziła liny sterujące. Działały, więc przy pomocy kilku osób przeniosła latawiec na krawędź urwiska. Mogła go tylko podnieść o własnych siłach, wspierając ciężar na barkach, lecz przejście kilku kroków okazało się zbyt trudne. Odczekała jakiś czas, starając się uspokoić nerwy i bijące szaleńczo serce oraz usiłując nie patrzeć na las rozciągający się setki łokci poniżej. Wiatr szarpał delikatnie żaglem, lecz Mallory i Bullin trzymali go mocno z tyłu. Teraz albo nigdy, pomyślała Gemma. Jeśli mam być wędrowcem, to nie jest to sposób podróżowania, jaki bym wybrał. Roześmiała się głośno na wspomnienie słów Shantiego.
–Życzcie mi szczęścia! – zawołała. –Powodzenia! – zawołała Mallory, ciesząc się, że Gemma nie może zobaczyć łez w jej oczach. – Wróć do doliny, kiedy zrobisz swoje. Chcemy cię tam zobaczyć. – Potrzebowała całej siły woli, by te słowa zabrzmiały tak optymistycznie. –To jesteśmy umówione – odparła Gemma, a potem podniosła głos, tak żeby mogli ją usłyszeć mieszkańcy wioski. – Dziękuję wam wszystkim. Mam nadzieję, że okażę się godna waszych wysiłków. Rozległ się chór głosów życzących jej powodzenia. –Tego się nie obawiamy – powiedział Bullin. – Powodzenia i żegnaj. –Żegnajcie! – krzyknęła Gemma, a potem zrobiła krok naprzód i osunęła się w budzące grozę objęcia przemiatanej wiatrem pustki. Arden wyjeżdżał z Keld szarpany sprzecznymi uczuciami. Chociaż bezsprzecznie cieszył się z tego, że jest znowu w drodze i zbliża się coraz bardziej do celu, to jednak głęboko odczuwał brak swych dwóch towarzyszek. Nie mógł się pozbyć rozpaczliwych obaw o Gemmę. Nienawidził się za to, że nie potrafił pozostać i obserwować jej lotu, lecz wiedział, że nie mógł jej odwieść od tego zamiaru ani pomóc teraz. Gdyby musiał przyglądać się jej śmierci, serce by mu pękło; miłość czyniła go słabym i choć pogardzał tą słabością, nie potrafił się od niej uwolnić. Tego ranka jechał wolno, często oglądając się za siebie i wypatrując jakiegokolwiek ruchu w wiosce. Wkrótce po południu zobaczył, jak wynoszą latawiec, i przyglądał mu się, gdy pełzł przez Dziewicze Wrzosowisko jak jakaś monstrualna żółta ćma. Po pewnym czasie ruszył dalej, bezwiednie kierując się ku wzniesieniom na południe od góry, by mieć lepszy widok. Zmierzch zastał go na szczycie wzgórza leżącego dokładnie na południe od Blenkathry. Miejsce to nie nadawało się na obóz i dobrze sobie z tego zdawał sprawę, jednak roztaczał się z niego widok na cały południowy kraniec płaskowyżu, więc pozostał tam. Dawno już było jasne, że Gemma nie wystartuje tego dnia, i Arden słusznie przypuszczał, że spróbuje znowu następnego ranka. Pomimo dręczących go złych przeczuć, wiedział, że nie będzie mógł ruszyć dalej, dopóki nie zobaczy tej próby. Niewiele spał tej nocy, wsłuchując się w bębnienie deszczu o namiot i przeklinając go. Pocieszał się słabą nadzieją, że deszcz uniemożliwi lot, choć w głębi serca wiedział, że Gemma i tak nie da za wygraną. Wstał o świcie, zziębnięty i zdrętwiały, i stając plecami do słońca wpatrzył się w Dziewicze Wrzosowisko. Dostrzegł ludzi idących z wioski na miejsce startu i wkrótce zobaczył, jak odwracają latawiec. Wówczas zaczął się modlić do wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek słyszał, błagając ich o to, by nic się jej nie stało. Latawiec zdawał się przez całą wieczność
spoczywać bez ruchu, przysiadłszy wdzięcznie na skraju świata. Serce Ardena waliło tak mocno, że słyszał krew płynącą żyłami. Nie odrywał oczu od odległych żółtych skrzydeł. –Leć, ty draniu – mruknął zduszonym szeptem. – Leć! I nagle latawiec zniknął. Arden wstrzymał oddech. Przez kilka straszliwych chwil nie widział nic i poczuł mdłości, gdy jego najgorsze obawy zaczęły się sprawdzać. Lecz potem, tak samo nagle jak zniknął, latawiec pojawił się znowu, szybując poza urwiskiem, wysoko nad przepaścią. –Leć, ty draniu! – krzyknął Arden, młócąc pięściami powietrze z radości i ulgi, nieświadom łez spływających mu po twarzy. – Tylko wróć mi na pewno, ty szalona kobieto! – ryknął w pustą przestrzeń, która była Gemmą. – Kocham cię!
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Gemma pamiętała skręcające wnętrzności uczucie pierwszych chwil lotu, ale nigdy nie była tak przerażona jak teraz. Skok z miejskich murów, skąd ona i Kai po raz pierwszy wzbili się w powietrze, był straszny, lecz nie dało się go porównać z otchłaniami, jakim teraz rzuciła wyzwanie. Latawiec sprawiał wrażenie niewiarygodnie ciężkiego i wydawało się absolutnie niemożliwe, by mógł latać. Przez jedną przyprawiającą o mdłości chwilę myślała, że nie poleci, i gdy runęła w dół jak kamień, serce podeszło jej do gardła. Zamknęła oczy i zaczęła przeklinać swoją głupotę. Potem, gdy latawiec nabrał prędkości, poczuła, że skrzydła zaczynają unosić się o własnych siłach i dziób się podniósł. Otworzyła oczy i ogarnęła ją niezmierna fala uniesienia: latawiec znalazł się pod jej kontrolą, szybował w niebo na bijących od urwiska prądach wznoszących. W oddali, gdzieś za ryczącą ścianą wiatru, słyszała radosne okrzyki Mallory i mieszkańców wioski. Poczuła wdzięczność i to kazało jej z jeszcze większą determinacją dążyć do celu. Przez jakiś czas tańczyła na powietrznych prądach, wznosząc się i wyczuwając napięcie lin sterujących. Była zachwycona sprawnością latawca i pomimo kłującego zimna i rzadkiego powietrza, czuła się absolutnie cudownie. Ardenie, pomyślała, chcąc, by ją usłyszał. Wszystko w porządku! Potem uśmiechnęła się. Gdyby tylko Kai mógł mnie teraz zobaczyć. Przecież mogę, odparł jej nieobecny przyjaciel i mentor. Napędziłaś mi porządnego stracha. Gemma roześmiała się głośno z radości wywołanej nieoczekiwanym towarzystwem, czując, jak wypity miód kipi siłą w jej żyłach. Nic ci nie grozi, odparła. Pomóż mi pokierować tą rzeczą! Radzisz sobie wyśmienicie, odpowiedział. Tylko nie wznoś się za wysoko. Możesz mieć trudności z oddychaniem. Gemma spojrzała w dół. Oprócz przyprawiającej o zawrót głowy otchłani dzielącej ją od lasu mogła również zobaczyć niemal całe Dziewicze Wrzosowisko, na którym dostrzegła wioskę i ludzi na skraju urwiska. Znalazłam się wyżej niż sądziłam. Czas zawrócić na północ. Nie zapominaj, że musisz też kierować się nieco na zachód, przypomniał jej Kai. Skąd wiesz?, zapytała Gemma, lecz nie usłyszała odpowiedzi, w tej chwili właśnie zabrzmiała w całym swym przerażającym pięknie syrenia pieśń i Gemma poczuła, że
jest rozdarta na dwoje. Południe wzywało ją znowu i teraz, mając do dyspozycji latawiec, mogła odbyć daleką drogę w tym kierunku. Pokusa była ogromna, lecz cały jej instynkt domagał się, by skręciła na północ i wypełniła zadanie, dla którego ona i Arden trudzili się od tak dawna. Głos Kaia – a może był to głos Ardena – zabrzmiał ponownie w jej głowie. Jeśli podążysz za tym dźwiękiem, zginiesz. Gemma zacisnęła zęby i skierowała latawiec na północ, czując w głowie bolesny zamęt, wywołany odrzuceniem nęcącego zaproszenia. Pomóż mi!, zwróciła się błagalnie do Kaia i w tej chwili odczuła jego aprobatę i przyjaźń. Nie sterował – nie mógł sterować – latawcem za nią, lecz jego bezcielesna obecność nie pozwalała, by tocząca się w jej umyśle walka doprowadziła ją do szaleństwa. Nagle poczuła samotność swej podniebnej podróży i nienawiść do paraliżującego zimna; jej ciepła odzież zdawała się cienka jak papier. Latawiec szybował, klucząc pomiędzy najwyższymi szczytami, które wyznaczały jej szlak, lecz zawsze zmierzając na północ – i odrobinę na zachód. Krótko przed południem syrenia pieśń skończyła się nagle i Gemma poczuła taką ulgę, że niemal zemdlała. Westchnęła głęboko w podzięce i w przypływie energii spojrzała na rozciągającą się w dole ziemię. Żaden szczegół nie wydawał się znajomy, lecz sięgała wzrokiem daleko na północ, gdzie góry stawały się mniejsze, i wyobraziła sobie nawet, że dostrzega początki przybrzeżnej równiny. Coraz bardziej nieurodzajne tereny w dole świadczyły o bliskości pustyni i Gemma po raz pierwszy pomyślała o zadaniu, jakie ją czeka, jeżeli uda się jej dotrzeć do kamienia. Dotychczas całą energię kierowała wyłącznie na dostanie się tam; teraz jej pewność siebie wzrosła tak dalece, że poczuła się gotowa do następnego etapu. Czy dotrę tam na czas?, zastanowiła się. Czy pieśń rzucająca czar musi być zaśpiewana przed zmierzchem, zachodem słońca, czy przed północą? Przed zachodem słońca, odparł nieoczekiwanie Kai. Skąd wiesz? Jestem czarodziejem, powiedział i usłyszała jego gorzki, ironiczny śmiech. Co muszę zrobić?, zapytała szybko, zbyt ożywiona, by zauważyć nagłą zmianę nastroju Kaia. Coraz bardziej obłąkany śmiech stanowił jedyną odpowiedź i nowy strach ścisnął serce Gemmy. Kai!, krzyknęła. Co się stało? Przez kilka uderzeń serca panowała cisza i kiedy Kai się w końcu odezwał, mówił tak cicho, że ledwo słyszała jego znużony głos.
Dlaczego nie możesz zostawić mnie w spokoju? Przerażona, zwróciła się z błaganiem do swojego dalekiego przyjaciela. Nie opuszczaj mnie, Kai. Potrzebuję twojej pomocy. Nie, teraz już nie jestem w stanie ci pomóc, powiedział z przygnębieniem. Próbowałem, ale moja moc wyczerpuje się. Prześcignęłaś mnie, Gemmo – zwyciężysz o własnych siłach. Czując ból i poczucie winy w jego głosie, Gemma zapragnęła go objąć i pocieszyć, ale stwierdziła, że jest podwójnie bezradna. Nie mogła się nawet odezwać. Spraw, aby oni wszyscy byli z ciebie dumni, mówił dalej Kai. Tak jak ja jestem. Zawsze cię kochałem, Gemmo. Nie wspominaj mnie źle. Odszedł i teraz Gemma sama już przemierzała niebiosa. Lodowatymi łzami opłakała jego utratę, ale też i coś jeszcze. Jak mógł przypuszczać, że myślę o nim źle? Było to prawie nie do zniesienia. Potem, jak gdyby również reagując na odejście Kaia, latawiec przechylił się i wpadł w nagłą turbulencję. Gemma skoncentrowała się z wysiłkiem i wyrównała lot, pamiętając, żeby nie walczyć z nagłymi porywami, lecz wykorzystać je najlepiej jak potrafi, gdyż inaczej prądy powietrzne mogłyby rozerwać jej kruchy statek. Chociaż utraciła wysokość, udało jej się nie zboczyć z kursu, tak, że teraz wszystkie swe wysiłki poświęcała na sterowanie i próby wzniesienia się wyżej. Nim minęło popołudnie, była już na skraju całkowitego wyczerpania, z odrętwiałym ciałem i umysłem, działającym bez udziału świadomości. W dole góry zastąpiło faliste podgórze, brunatne i spieczone – zapowiedź pustyni. Dostrzegała ją w oddali, bezkresną, pozornie pozbawioną granic. Z rozpaczą myślała, że musi tu odnaleźć kamień. Ile czasu mi zostało?, zastanowiła się, lecz pytanie to nie miało większego znaczenia. Sądząc po długości jej cienia przemykającego w dole na ziemi, słońce wciąż stało dość wysoko, co oznaczało przynajmniej dwie godziny do zachodu. Lecz to również wydawało się teraz mało istotne. Krajobraz stał się wkrótce aż nadto znajomą mieszaniną piasku, skał i ciernistych krzewów i Gemma przeszukiwała wzrokiem widnokrąg przed sobą, szukając swego kamienia-drogowskazu. Lecz pustynia wciąż pozostawała płaska i monotonna, szydząc z niej swym ogromem. Bardziej na zachód. Wskazówka pojawiła się w jej umyśle nieproszona.
Kai?, pomyślała bezwiednie, lecz natychmiast uświadomiła sobie, że głos, który słyszała, należał do Ardena. Arden, słyszysz mnie?, zapytała zdumiona. Choć nie usłyszała odpowiedzi i nie poczuła jego obecności, tak jak przedtem, gdy towarzyszył jej Kai, to jednak te słowa były prawdziwe i usłuchała, stopniowo zmieniając kierunek lotu przez odpowiednie ustawienie klap. Jej zgrabiałe palce poruszały się niezgrabnie i nagle żagiel zadygotał, gdy jedna z lin wyślizgnęła się jej z rąk. W górze rozległ się straszliwy odgłos darcia i lot latawca zmienił się całkowicie. Gemma nie mogła się odwrócić na tyle, by ocenić rozmiary uszkodzenia, lecz wytężyła resztki sił, aby utrzymać latawiec na kursie. Pozostawiony samemu sobie, wciąż skręcał w prawo; tracił również wysokość. Jakiś ruch w oddali zwrócił jej uwagę i spojrzawszy przed siebie zobaczyła ogromną, brunatną trąbę powietrzną toczącą się przez pustynię. Przyglądała się, zahipnotyzowana, jak burza piaskowa zbliża się coraz bardziej, i z każdą chwilą ogarniało ją coraz większe przerażenie. Wiedziała, że jej uszkodzony statek nie przetrwa tego spotkania, i wiedziała również, że w żaden sposób nie uda się jej go uniknąć. Skraj wiru pochwycił żagiel i latawiec podskoczył, ześlizgując się na bok. Gemma zrezygnowała z jakichkolwiek prób pokierowania nim i poddała się swemu losowi. Odgłosy darcia na górze spotęgowały się, burza z wolna rwała żagiel na strzępy i Gemma zamknęła oczy, chroniąc je przed piaskiem. Świat wokół niej wypełniła rycząca przeraźliwie ciemność. Nie miała pojęcia, jak długo burza trzymała ją w swych szponach; zdawało się jej, że całe życie, choć mogło to trwać zaledwie kilka chwil. Lądowanie przebiegło zaskakująco łagodnie, gdyż zamortyzowała je kępa ciernistych krzewów. Przez jakiś czas Gemma leżała nieruchomo, z ramionami i nogami zesztywniałymi w pozycji, w jakiej leciała, nie mogąc uwierzyć, że znowu jest na stałym gruncie. Wszędzie wokół niej poniewierały się zmiażdżone szczątki latawca. Czucie w rękach i nogach powracało stopniowo i boleśnie, a wraz z nim palący ból kilku skaleczeń i zadraśnięć, spowodowanych zderzeniem z ziemią i okrutnymi kolcami. W ciągle trwającej ciemności tumany piasku wirowały w oszałamiających falach nad jej głową. Kiedy wiatr się zmienia, pomyślała i zapłakała nad zawiedzionymi nadziejami, usiłując uwolnić się z uprzęży. Potem położyła się twarzą do piasku, by ochronić poranioną twarz. W miarę jak upływała ostatnia godzina najkrótszego dnia roku, gwałtowność piaskowej burzy stopniowo słabła. Wtedy to, przesączając się przez wypełniające ją cierpienie, dotarł do Gemmy jakiś inny odgłos. Początkowo sądziła, że uszy płatają jej figla, lecz gdy nadeszła chwila względnej ciszy, z łatwością rozpoznała ów dźwięk.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Gdy Gemma leciała na północ, Arden jechał początkowo na wschód, a potem na południe. Przyglądał się latawcowi, gdy ten wznosił się spiralą w górę, lecz kiedy w końcu odleciał, niknąc szybko w oddali, Arden natychmiast ruszył w drogę. Popędzał Skowronka tam, gdzie teren na to pozwalał, i w ten sposób, nim minął ranek, dotarł do miejsca, gdzie ich obóz został porwany przez latające miasto Shantiego. Jechał dalej, wypatrując ruchomych tumanów mgły i trzymając się z dala od potrzaskanych skał, gdzie rzeka schodziła pod ziemię. Przez następne dwie mile jazda łożyskiem rzeki nie sprawiała mu żadnych trudności. W szczęśliwszych czasach tą stromą doliną spływały najwyraźniej wielkie ilości wody, żłobiąc głęboki kanał w nagiej skale, lecz teraz wszystko było zupełnie suche. Nawet najmniejsza strużka wody nie płynęła zakurzonym łożyskiem. Po obu stronach doliny bliźniacze szczyty, które wcześniej zauważyła Mallory, nabierały coraz większego majestatu, a czarne skały w pobliżu ich wierzchołków lśniły lodowatym blaskiem. Za nimi, od południa, w miarę jak Skowronek z wysiłkiem posuwał się dalej, zaczęły pojawiać się jeszcze potężniejsze góry. Dokładnie pomiędzy dwiema górami wszelkie ślady rzeki zniknęły i po kilku krokach koryto zmieniło się z zarzuconego głazami parowu w nic. Dno przełęczy stało się względnie gładkie, składało się teraz z wielkich skalnych płyt i spłachetków ziemi, porośniętych gdziekolwiek suchą trawą. Arden jęknął przerażony i zeskoczył z konia. Było to ostatnie miejsce, gdzie spodziewał się zgubić ślad rzeki. Tymczasem nic nie wskazywało na to, by miała się właśnie tutaj wyłonić spod ziemi. Zsunął się do koryta, by zbadać je bliżej, i ogarnęło go jeszcze większe zakłopotanie. Łożysko rzeki po prostu się kończyło. Nie było tu żadnych źródeł, żadnych szczelin czy jaskiń, skąd mogłaby wypływać woda – jedynie ślepa, pozornie nieprzenikliwa skalna ściana. Wspiął się z powrotem do swojego cierpliwie czekającego konia i ruszył dalej wolno, nieustannie śledząc grunt pod stopami. Było jasne, że żadna rzeka nigdy nie płynęła w tym miejscu, i to nie miało sensu. Arden wiedział, że rzeki nie tryskają tak po prostu znikąd, lecz wszystkie dowody świadczyły, że ta właśnie tak robi. Nie widział żadnych źródeł, dopływów, niczego. Zamyślił się głęboko, tak, więc nie usłyszał dźwięku, który sprawił, że Skowronek zarżał cicho. Tak był zajęty badaniem gruntu, że już od pewnego czasu nie spoglądał przed siebie, i teraz, gdy wierzchowiec ponownie skierował jego uwagę na szlak, aż westchnął oczarowany widokiem, jaki się przed nim roztaczał. Dalej za dwoma szczytami teren podnosił się znowu, lecz jego uwagę przykuła doskonała, miniaturowa tęcza spinająca przełęcz. Wyglądała jak widmowy most
łączący dwie góry, most, który rozciąga się pośród łudzącego oczy wiru z mgły i pyłu wodnego, wypełniającego drugi koniec doliny. Równocześnie do uszu Ardena doszedł ryczący dźwięk, wciąż odległy, lecz pełen straszliwej mocy. Ponaglił Skowronka, całkowicie nieświadom nerwowości konia, zapomniawszy w obliczu nowego cudu o tajemnicy rzeki. Zbliżywszy się, Arden dostrzegł to, co znajdowało się za tęczową mgłą, i sam rozmiar wodospadu pozbawił go tchu. –Kaskada – szepnął. Poczuł się maleńki wobec jego ogromu i jechał dalej jak gdyby w transie. Ryk stawał się coraz głośniejszy, wypełniając jego umysł i tłumiąc wszystkie inne dźwięki. Skowronek stał się jeszcze bardziej nerwowy i Arden, zauważywszy to teraz, zeskoczył z kulbaki. Pozwolił wierzchowcowi cofnąć się nieco i dalej ruszył sam. Płaskie skalne zbocze skończyło się nagle pionowym uskokiem i Arden stanął na jego skraju, spoglądając w dół na kipiel białej wody, która pieniła się w niecce trzydzieści łokci niżej. Skalną misę wypełniały mgła i pył wodny wznoszące się od katarakty po drugiej stronie. Kaskada spadała z wysokości stu łokci z lśniącego, czarnego urwiska; wściekły potok zahipnotyzował Ardena; nie zwracał uwagi na kropelki wody, które perliły jego ubranie i włosy. Ruszył wzdłuż krawędzi skalnej misy, poruszając się ostrożnie po wilgotnej skale. Teraz otworzył się przed nim widok z lewej strony i zobaczył, w jaki sposób woda opuszcza nieckę. Spływała nieprzerwaną masą bieli w szczelinę o pionowych ścianach, otwierającą się po drugiej stronie góry. Arden mrugnął i wytrzeszczył oczy – woda sunęła szczeliną przez jakieś sto łokci, a potem zaczynało się dziać coś dziwnego. Początkowo Arden pomyślał, że zawodzą go oczy, lecz potem, po jeszcze kilku mrugnięciach, upewnił się, co widzi. Spadek wody blokowała ściana, przegradzająca parów. Zdawała się zrobiona z metalu, a jej ostry, prosty kontur najwyraźniej nie powstał na skutek działania sił natury. Błękitne błyski światła iskrzyły się na jej powierzchni i Arden zadrżał ze strachu. Za tamą szczelina była pusta – ciemna, naga skała. Gdzie znika woda?, zastanowił się. Co to jest? Poprzez nieustanny ryk wody wyczuł raczej niż usłyszał inny dźwięk i jego przerażenie wzmogło się. W głębi, pod jego stopami, rozlegał się stłumiony, regularny łoskot, wstrząsający najgłębszymi pokładami samej ziemi. Myrkety śpiewały wśród burzy, wznosząc swe cienkie głosy w skomplikowanej, pełnej dysonansów pajęczynie dźwięku. Każde zwierzę znało swoją partię, lecz w ich
śpiew wkradała się dziwna nuta niepokoju, jak gdyby zaczynały wątpić we własne możliwości. Niektóre głosy pozostały silne, i podtrzymywały inne, lecz zbyt wiele słabło lub zaczynało drżeć. Gemma słyszała je teraz o wiele wyraźniej i zrozumiała, że burza piaskowa mija. Choć wciąż panował mrok, mogła już otworzyć oczy bez obawy oślepienia przez lecący piasek. Podniósłszy się na kolana, próbowała ustalić kierunek, z którego dochodziła pieśń. Jej potłuczone i zmaltretowane ciało odpowiadało protestem na każde poruszenie, lecz teraz znów miała cień nadziei, że nie wszystko jeszcze stracone, i postanowiła pokonać ból. Poruszała się wolno, pełznąc po piasku na czworakach. Czy słońce już zaszło?, zastanowiła się, osłaniając dłońmi oczy i rozglądając się wokół z natężeniem. Nie miała pojęcia, gdzie jest zachód, a tumany piasku wciąż przesłaniały niebo. Pieśń myrketów stała się głośniejsza. Gdy Gemma zagryzła wargi, usiłując poruszać się szybciej, wraz z pieśnią dotarła do niej myślomowa. To znowu zawodzi. Ir. Bóg nas nie słyszy. Ul. Musimy próbować! Pamiętajcie o naszej obietnicy. Od. Śpiewajmy. Ox. Ponaglenie Oda odniosło skutek i, choć niektóre głosy wciąż drżały, pieśń klanu zabrzmiała z nową energią. W chwilę później ostatnie unoszone wiatrem ziarenka piasku opadły i Gemma zobaczyła kamień. Znajdował się nie dalej jak o sto kroków od niej – zły lub dobry los doprowadził ją do celu bliżej niż kiedykolwiek śmiała mieć nadzieję. Mrugając w świetle słońca, Gemma ociężale podniosła się na nogi. Światło słońca! Otępiały umysł Gemmy borykał się z wynikającymi z tego implikacjami. Choć słońce stało nisko nad zachodnim horyzontem, wciąż świeciło. Był jeszcze czas! Fala mentalnego oszołomienia spłynęła na nią w tej samej chwili, kiedy pieśń myrketów załamała się i ucichła. Gem-ma. Wróciłaś! Ul. Zwierzęta stały kręgiem wokół kamienia i wszystkie odwróciły się, by na nią spojrzeć – tuziny lśniących, czarnych oczu utkwionych w jednym celu, w Gemmie. Potem, w jednej chwili, opadły na cztery łapy i w podskokach ruszyły ku niej, wykrzykując pozdrowienia.
Gemma zmobilizowała ostatnie rezerwy sił i gdy myrkety zgromadziły się wokół niej, poprosiła o ciszę i powiedziała im, dlaczego i po co przybyła. Wasza pieśń jest bardzo ważna. Musicie zacząć znowu. Ale najpierw muszę zapytać o parę rzeczy. Gemma. Przerwała, porządkując rozproszone myśli, podczas gdy myrkety czekały w pełnej szacunku ciszy. Przybyłam, żeby sprawić, by bóg usłyszał was znowu, ciągnęła dalej. Musicie nauczyć mnie pieśni. Ale szybko, gdyż słońce niemal już zaszło. Gemma. Tak jak oczekiwała, Od odpowiedział w imieniu klanu. Pieśń jest prosta. W cyklu pazura. Wszyscy po kolei powtarzamy słowa boga. Od. Pięć razy?, zapytała Gemma, unosząc jedną rękę z palcami rozwartymi jak pazury. Tak. Słowa boga brzmią tak. Od. Pieśń wybuchnęła w głowie Gemmy kilkoma głosami, mieszającymi się i zlewającymi. Nie miała pojęcia, jak się jej udało rozróżnić poszczególne słowa, lecz po paru chwilach były już dla niej jasne. Proś mego brata, by się przesunął, Gdyż rok już cały minął. Dołączę mój glos do waszych. Gemma, powiedziała, spoglądając na słońce, którego dolna krawędź dotykała teraz horyzontu. Zastanawiała się w duchu, co też mogą znaczyć te słowa. Jak to było napisane w dzienniku Shantiego? Gdy się przesunie, tak samo przesunie się inny. Zastanowiła się nad dziwnie podobnymi słowami. Mój brat. Inny. I rozpaliła się w niej iskierka nadziei. Kiedy bóg dał wam kamień, co zrobił? Gemma, zapytała pospiesznie. Odszedł do kamienia. Ox. Gemma spojrzała na milczący monolit. W jaki sposób zamknął w tobie swoje tajemnice?, spytała. Wstąp do naszego kręgu. Od. Ruszyła naprzód, przy każdym kroku odczuwając ból i nagłą bezradność. Co mam robić? Myrkety podskakiwały wokół niej, świergocząc z zatroskaniem na widok jej
skaleczeń. Dobroczynne skutki miodu minęły już dawno temu i pomimo towarzystwa zwierząt Gemma czuła się bardzo samotna. Kai ją porzucił, Arden znajdował się o wiele mil stąd i nie było tu ani Mallory, ani Mousel, by ją wspomogły w tej ciężkiej próbie. Była zdana na własne siły. Myrkety stanęły kręgiem zwrócone do kamienia, wszystkie na tylnych łapach, i Gemma dołączyła do nich. Gdy tylko pieśń zabrzmiała znowu, poczuła się zupełnie nie na miejscu. Z trudem wymawiała zagadkowe sylaby, lecz zdawało się, że jej przybycie natchnęło klan nową nadzieją. Myrkety śpiewały głośniej niż przedtem ów niekończący się ciąg zachodzących na siebie, powtarzających się fraz. Nie znając ich wcześniej, Gemma nigdy nie rozpoznałaby tych słów. Zdolności wokalne zwierząt ograniczały ich wymowę, wytwarzając dziwne akcenty i tonacje. Głos ludzki mógł być tylko dysonansem w tym wzorze. Moje miejsce jest wewnątrz pieśni. Pod wpływem nagłego odruchu Gemma wystąpiła naprzód i ruszyła wolno do kamienia. Nie przerywając pieśni, myrkety przesunęły się za nią, by zamknąć przerwany krąg, i strumień dźwięku stał się częścią Gemmy. Odszedł do kamienia. Czarne chmury zaczęły majaczyć w jej umyśle. Najpierw pomyślała, że są to skutki wyczerpania, lecz szybko uświadomiła sobie, że w rzeczywistości to ukryte zakamarki wiedzy, które może odnaleźć jedynie w chwilach najwyższej potrzeby. Tak, więc z radością powitała wirującą ciemność, odnajdując w niej błyski złotego i srebrnego światła. Nie myśląc, wyciągnęła rękę, by dotknąć powierzchni monolitu. Nie miała zamiaru go przewrócić i wyczuwając nerwową reakcję myrketów szybko je uspokoiła. Nie odczuwała strachu, gdy jej dłoń spoczęła na twardym i zimnym kamieniu. Pędy świadomości wyrosły z koniuszków jej palców, wnikając w kamień, tak samo jak była w stanie wniknąć w ciała chorych dzieci. Odszedł do kamienia. Świadomość otaczającego ją świata zgasła. Znajdowała się sama w całkowicie obcym świecie – w świecie twardej niezmienności i krystalicznego uporu, w świecie prastarego wzrostu i niewyobrażalnie wolnych ruchów – w świecie kamienia. Początkowo wydało jej się, że świat ten jest zimny i pozbawiony życia, lecz sięgając świadomością jeszcze dalej, poza granice swego ciepłego, kruchego ciała, stwierdziła, że wcale taki nie jest. Wewnątrz skały c o ś się poruszyło. Walczyła o zrozumienie i chociaż boleśnie jej go brakowało, jej wysiłki zostały nagrodzone. Tego, czego doświadczyła, słowa ludzkie nie mogłyby opisać, lecz tutaj, w samym sercu monolitu, odnalazła ucieleśnienie czasu i magii – zwierciadło, które
odbijało wszystkie formy życia – sny kamienia. Odrzucenie tego przekraczało jej możliwości; mogła się wycofać. Sen ogarnął ją i wciągnął w swój rdzeń. Wewnątrz buzował ogień, wypalając litery, które płonęły w jej umyśle. Wyczuła obecność Shantiego i jeszcze inne; uchyliła się przed ich przeciwstawnymi mocami, lecz w końcu nie mogła już ignorować wieści, która tworzyła najgłębszą istotę snu. Mój brat się nie przesunie, Gdyż rok wcale nie minął. Krzyknęła porażona, wyczuwając chorobę daleko bardziej wstrętną i nikczemną niż jakiekolwiek ludzkie schorzenie. Tajemnica monolitu została zaprzedana, tak po prostu, że niemal niedostrzegalnie, jednak teraz całe jego istnienie było nikczemnym pozorem, szydzącym ze swego twórcy. To boli!, krzyknęła znowu Gemma. Są w mocy demonów, usłyszała głos Mousel. Musisz je uratować. Nie!, zaprotestowała, czując, że nie jest w stanie wykonać tego zadania. Jak sądzisz, po co ja cię uczę?, zapytał Kai. Nie potrafię. Potem usłyszała swój własny głos. Magia wciąż istnieje. I wiem, gdzie ją znaleźć! Pieśń myrketów wciąż przebiegała przez całą jej istotę i uchwyciła się jej, tworząc z niej stałą podstawę, na której się wsparła, by stawić czoło wyzwaniu. Z wolna wykorzystała jej nieubłaganą moc, by zasilić nią sen, dodając teraz do niej swój głos i manipulując własną mocą, pochodzącą z odległych, nieznanych zakamarków umysłu. Zimne, chore zło zaczęło się rozpadać i Gemma wykorzystała do końca swoją przewagę, czując, że prawdziwy sen odnajduje się, odzyskuje zdrowie i siły, aż w końcu jej słaba pomoc przestała być potrzebna. Leczenia nic już nie mogło powstrzymać. Proś mego brata, by się przesunął, Gdyż rok cały już minął. Tamte inne słowa zniknęły, a wraz z nimi zła wola. Gemma zdjęła rękę z kamienia i natychmiast zachwiała się i upadła na ziemię. Nogi całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa i usiadła na piasku, spoglądając w oszołomieniu na monolit. Wszędzie
wokół niej rozbrzmiewała pieśń, teraz rześka i pełna radości, gdyż myrkety zobaczyły to, czego ona nie widziała. Kamień zaczynał się przechylać. Ostatnie promienie zachodzącego słońca zmieniły górną część kamienia w czerwono-złotą latarnię. Monolit przechylał się łagodnie do nowej pozycji. Rozległ się cichy trzask, a potem znajome, dochodzące spod ziemi dudnienie. Gemma stężała, oczekując bezwiednie błękitnych płomieni i gniewnego, powrotnego ruchu. Nie wiedziała, jak długo tak siedzi, obserwując kamień, lecz nic się nie wydarzyło, i wreszcie, stopniowo, zaczęła zdawać sobie sprawę z panującej dokoła ciszy. Pieśń dobiegła końca, jej przeznaczenie wypełniło się. Myrkety zgromadziły się nieśmiało wokół, wpatrując się uważnie swymi małymi, błyszczącymi oczyma w swoją zbawczynię, a słońce gasło, kończąc najkrótszy dzień roku.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY Arden wpatrywał się w spadający potok Kaskady, zahipnotyzowany jego nieustannym ruchem i zagadką znikającej wody. Kiedy w końcu oprzytomniał, po tęczy dawno już nie było śladu, a jego ubranie ociekało wodą. Drżąc, spojrzał na lewo, gdzie – za zachodnią górą – właśnie zachodziło słońce. Odnalazł źródło rzeki, lecz wcale nie zbliżył się do rozwiązania kłopotów doliny, a teraz stanął w obliczu kolejnej tajemnicy. Spojrzał znowu na parów i tamę – teraz ledwie widoczne w zmierzchającym świetle – a potem skierował wzrok z powrotem na dolinę, którą tak niedawno przemierzył. Skowronek czekał cierpliwie w oddali i Arden miał właśnie powrócić do konia i rozbić obóz na noc, gdy nowy błysk światła zwrócił jego uwagę. Natężenie i częstotliwość błękitnych błysków na tamie wzrosły gwałtownie i Arden zastanawiał się, co też zapowiadają. Metal zdawał się płonąć, płomienie i iskry rozjaśniały ciemności potężną pożogą, która przypomniała Ardenowi jego konfrontację z monolitem. Zastanowił się, jak też Gemmie udał się jej szaleńczy lot. Gdzie teraz jesteś?, zapytał poprzez niezliczone mile. Lecz nie miał czasu na dalsze rozmyślania – zaabsorbowało go nowe zjawisko. Gdy błękitny ogień osiągnął największe natężenie, szczyt tamy wygiął się w nieprawdopodobny łuk, który zadygotał pod wpływem niewyobrażalnych sił. Z hukiem, tak straszliwym, jak gdyby samo niebo zostało rozdarte, tama eksplodowała i ogromne kawały metalu wystrzeliły we wszystkich kierunkach. Część uderzyła w pobliskie skały, inne zniknęły w pochłaniającej wszystko spienionej wodzie, a kilka wystrzeliło prosto w górę, kręcąc leniwe młynki w powietrzu, po czym runęły na ziemię. Kilka mniejszych odłamków spadło w pobliżu Ardena, lecz on nie szukał schronienia i stał jak przymurowany w miejscu. Rzeka objęła w posiadanie całą szczelinę, spływając w dół z dziką radością świeżo zdobytej wolności i unosząc ostatnie szczątki metalu, który niegdyś osaczał ją tak okrutnie. Głęboko pod powierzchnią ziemi uporczywy, mechaniczny warkot stracił rytm, a potem ucichł. Teraz rozległ się dźwięk jeszcze bardziej złowieszczy. Skała pod stopami Ardena zaczęła dygotać; miał tyle przytomności umysłu, by odsunąć się szybko od krawędzi urwiska. Wibracja stawała się coraz bardziej gwałtowna i musiał wytężyć siły, by utrzymać się na nogach. Nastąpiło zjawisko tak nieprawdopodobne, że Arden nie mógł uwierzyć własnym oczom. Góra przed nim poruszyła się. Cały wschodni szczyt przechylał się wolno i nieubłaganie, parów, którym spływała rzeka, zwęził się tak, że woda pędziła przezeń z rykiem pod jeszcze większym ciśnieniem. Równocześnie otworzyło się drugie łożysko – wciąż poszerzająca się
szczelina po drugiej stronie góry. Ten parów wkrótce zrobił się tak szeroki jak pierwszy i woda spływała teraz jednym i drugim, a wystająca podstawa góry niby dziób statku rozcinała rzekę na dwoje. Z ogłuszającym zgrzytem góra przechylała się, aż w końcu znieruchomiała z łoskotem, który wstrząsnął ziemią na wiele mil dokoła. Dawny parów zniknął i rzeka płynęła teraz na zachód od góry, pomiędzy dwoma szczytami. Ziemia wciąż drżała, lecz Arden nie myślał o własnym bezpieczeństwie, przepełniony ogromną radością. Jego oszołomiony umysł uchwycił całe znaczenie zjawiska, którego właśnie był świadkiem. Rzeka spływała doliną, przez którą niedawno jechał, doliną, przez którą biegło łożysko rzeki. Woda płynęła właśnie do doliny; był obecny przy wydarzeniu, które przekraczało wszelkie wyobrażenia, najdziksze nadzieje. Mógł jedynie patrzeć w zdumieniu, z sercem wypełnionym tryumfującym szczęściem. Kołyszący się kamień wielkości góry. Zupełnie niewiarygodne, a jednak prawdziwe. I Arden wiedział również, co – i kto – sprawił, że góra się poruszyła. –Gemma! – ryknął w otwarte niebo. – Zrobiłaś to! Kiedy Gemma się ocknęła, niebo było pełne gwiazd; stanowiły jedyne źródło światła i sądząc po ich położeniu stwierdziła, że musi być blisko północy. Wciąż leżała w pobliżu imponującej, czarnej bryły monolitu, lecz teraz nie budził on już w niej żadnego przerażenia. Przesunęła się nieco, usiłując ułożyć wygodniej swe obolałe ciało, i stwierdziła, że jest przykryta kilkoma warstwami delikatnego materiału. Umysł miała zaskakująco jasny; nawet rany mniej jej dokuczały. Podpierając się na łokciach, rozejrzała się wokół i w tej samej chwili jakiś głos zabrzmiał w jej głowie. Daliśmy ci skóry krzewów, ale możemy znaleźć więcej, jeśli chcesz. Av. Głos samiczki myrketów był łagodny i zatroskany. Gemma dostrzegła ją, gdy się poruszyła; ciemniejszy cień wśród ciemnej nocy. Jest mi dość ciepło, odparła, lecz coś pod spód byłoby mile widziane. Gemma. Av zbliżyła się tyłem, ciągnąc za sobą skrawek materiału, dwa inne myrkety zrobiły tak samo. Wkrótce Gemma mogła wymościć swoje leże. Przynieśliśmy je z krzewu-bez-korzeni. Ed. Gemma postanowiła nie wyjaśniać im, że “krzew-bez-korzeni” to w rzeczywistości latawiec, i jeszcze raz podziękowała w duchu Edzie za dar z jej wiana. Lizaliśmy twoje skaleczenia, żeby przestały krwawić i żeby je oczyścić. Av.
W głosie samiczki brzmiała niepewność i przez chwilę Gemma zastanowiła się nad możliwymi skutkami takiego leczenia, lecz jej rany były w o wiele lepszym stanie, tak, więc postanowiła zaufać instynktowi zwierząt. Dziękuję wam. Czuję się teraz o wiele lepiej. Gemma. Myrkety zaćwierkały z zadowoleniem, a potem przemówił ostatni z trójki. Chcielibyśmy, żebyś mogła wejść do naszej nory, aby odpocząć, Gemma, ale jesteś wysoką-za-bardzo. Ox. Gemma przyjęła to zaproszenie jako komplement i poczuła się zaszczycona. Powiedziała im to i przywódca klanu skinął łebkiem w niemal ludzkim geście odwzajemnionej grzeczności, ćwierknąwszy cicho z zadowoleniem. Jesteś głodna? Ed. Chociaż poprzedniego dnia pokrzepiła się tylko miodem, stwierdziła, że nie ma ochoty na jedzenie. Wkrótce będzie zielony czas. Wówczas będziesz miała mnóstwo jedzenia. Ox. Gemma czuła się zbyt znużona, by zapytać, co to znaczy. Ułożyła się wygodnie. Zamknęła oczy i pozwoliła, by nieoczekiwane uczucie błogości i wygody ukołysało ją do snu. Porozmawiamy znowu, kiedy słońce wzejdzie, ale teraz muszę odpocząć. Gemma. Będziemy nad tobą czuwać. Av. Śpij dobrze, przyjaciółko klanu. Ox. Kiedy Arden uświadomił sobie, że znalazł się w pułapce, nie poddał się przygnębieniu – dotarł tak daleko nie po to, by w ostatniej chwili stracić wiarę. Góra nie była jedyną częścią terenu, która się przesunęła; drugi kanał rozdzielił skałę w pobliżu Kaskady i teraz Arden stał na małej kamiennej wysepce, otoczonej spienioną białą wodą. Spędził noc skulony na swej samotnej grzędzie. Choć zziębnięty i przemoczony, nie czuł chłodu; rozgrzewała go radość z powodu doliny i niezłomny optymizm. Teraz, kiedy rzeka wróciła, wydawało się nieprawdopodobne, by on sam nie mógł również powrócić do swoich przyjaciół. Czekając na wschód słońca, planował walkę o wolność. Kiedy nadszedł dzień, wybrał odpowiednie miejsce, a potem z szaleńczą brawurą skoczył w spienioną wodę. Grzmot wodospadu, który stanowił nieodłączną część
jego świata w ciągu nocy, natychmiast ucichł. Uszy Ardena wypełniły nowe dźwięki. Walczył, by przedrzeć się na powierzchnię, młócąc rękoma wodną kipiel, i w końcu udało mu się zaczerpnąć powietrza. A potem znowu został porwany przez prąd jak bezwładna kukiełka. Walczył o życie, przepływając niebezpiecznie blisko niosących śmierć głazów, niezdolny zobaczyć, gdzie jest. Po chwili znalazł się w spokojniejszej wodzie i nabrał tchu. W chwili, gdy prąd już miał powlec go dalej, dostrzegł jaskinię, tuż nad linią wody i nieco w dół parowu. Rozpaczliwym zrywem uchwycił krawędź ciemnej groty i już jej nie puścił. Woda waliła straszliwie w jego bok i nogi, gdy powoli, boleśnie wciągał się przez próg. Legł tam, oddychając ciężko. Właśnie, gdy miał wstać i zbadać swoje nowe otoczenie, wielka fala uderzyła go w bok i zaczął się zsuwać w głąb jaskini. Dno pieczary było niezwykle gładkie i opadało w dół coraz bardziej stromo; zanim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, zjeżdżał już szybko w głąb pieczary. Ręce, szukające rozpaczliwie czegoś, czego mógłby się uchwycić, napotykały jedynie gładką powierzchnię, a wejście do pieczary stawało się coraz mniejsze i mniejsze. Potem światło zniknęło zupełnie, a on spadł w ciemność ziemi. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była wizja ukochanej, z przerażeniem wykrzykującej jego imię. Gemma obudziła się o świcie wypoczęta, lecz bardzo spragniona. Myrkety były już na miejscu, by ją powitać. Przynieśliśmy ci jedzenie. Ir. Pomiędzy nimi na ziemi leżał martwy wąż i Gemma spojrzała na niego z powątpiewaniem. Nie miała, czym rozpalić ognia, a musiałaby być o wiele bardziej głodna niż w tej chwili, by zmusić się do zjedzenia surowego węża. Myrkety wyczuły jej odrazę. Krzywe jedzenie niedobre? Ul. Potrzebuję wody. Gemma. Myrkety zdawały się tego nie rozumieć, więc poprosiła, aby wykopały korzenie jednego z ciernistych krzewów. Natychmiast spełniły jej prośbę, a potem przyglądały się z wielkim zainteresowaniem, jak Gemma żuła obrzydliwą w smaku, włóknistą bulwę, by wydobyć z niej trochę wody. Nie było tego wiele, ale zaspokoiło nieco pragnienie. Potem wstała i przeciągnęła się. Przy tym ruchu musnęła prawą ręką monolit i poczuła dziwne mrowienie. Zaintrygowana, położyła obie dłonie na kamieniu. Zaraz krew ścięła jej się w żyłach; wewnątrz skały zobaczyła twarz Ardena, obramowaną czernią i niknącą w ciemności. –Arden! – krzyknęła ogarnięta grozą. – Arden!
Mój brat go zabrał. Wiadomość została przekazana w niepojęty sposób z odległego źródła, które nawet w przybliżeniu nie przypominało człowieka – a jednak słyszała to tak wyraźnie, jak słyszała myrkety. I przyjęła tę wiadomość. Zdjęła dłonie z kamienia, wiedząc, że niczego więcej się nie dowie. Mój brat go zabrał. Co to może znaczyć? Przyszło jej do głowy kilka możliwości, wszystkie nieprzyjemne, i odrzuciła je, nie mogąc uwierzyć w najgorsze. “Naszym przeznaczeniem jest być razem” – powiedziała mu kiedyś. I to wciąż jest prawda! – rzuciła stanowczo w stronę kamienia, starając się, by w jej głosie nie było słychać łez. Odwróciła się i zobaczyła myrkety. Czekały w pełnej poszanowania ciszy, lecz były najwyraźniej poruszone jej zmartwieniem. Pomożecie mi? Gemma. Oczywiście. Od. Gemma uśmiechnęła się i spojrzała w niebo. Chmury gromadziły się na zachodzie i przesuwały w ich stronę. Będzie padało, pomyślała. Zielony czas. W umyśle Gemmy powstał obraz pustyni wybuchającej przelotnym kwitnieniem i nagle sytuacja wydała się jej mniej beznadziejna. Wiedziała, że w jakiś sposób wróci do doliny. Jeśli Arden żyje – a była pewna, że tak – również tam dotrze. Prędzej czy później. Mam jeszcze drogę przed sobą. Gemma. Część z nas pójdzie z tobą. Ul. Pochyliła się ku myrketom w geście podzięki i poczuła na wyciągniętej ręce pierwsze krople deszczu.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY Kragen rozpoznał Mallory, gdy zjeżdżała ścieżką w dolinę, i wydało mu się, że serce rozsadzi mu piersi ze szczęścia. Nawet, kiedy uświadomił sobie, że jej towarzysze to nie ci, których miał nadzieję zobaczyć, nie zdołało to pomniejszyć jego radości. Spiął konia i popędził galopem na spotkanie żony. Rzeka powróciła do doliny przed dziewiętnastoma dniami. Stało się to powodem do wielu uroczystości, lecz Kragen myślami wciąż był w górach i w ciągu ostatnich kilku dni nabrał zwyczaju wyjeżdżania na szlak wiodący z doliny w nadziei, że spotka powracających podróżników. Kilka razy pojechał nawet dalej, rozbijając obóz na noc, ale po takich eskapadach zaczynał czuć się źle. Irytowała go ta słabość, marzył, by nic nie przeszkadzało mu udać się dalej w góry w poszukiwaniu ukochanej. Rozsądek i mądra rada powstrzymywały go przed tym, lecz nic nie mogło zapobiec jego codziennym wypadom na południe. I teraz jego wytrwałość została nagrodzona. Machając ręką i wykrzykując imię żony pędził ku wolno poruszającej się grupie. Ściągając cugle zeskoczył z siodła i podszedł szybko, by pomóc Mallory zsiąść z Jabłuszka. Uśmiechała się zsiadając z konia, ale twarz miała bladą i wymizerowaną. Kragen aż się przestraszył, tak bardzo była lekka. Wydawała się tak krucha, że niemal bał się ją objąć, lecz gdy z dawnym zapałem odwzajemniła jego uścisk, zrozumiał, że wszystko będzie dobrze. Popatrzyli na siebie z oczyma pełnymi łez i potem pocałowali się. Nie musieli nic mówić, by wyrazić przepełniające ich uczucia; być razem wystarczało za wszystko. Bullin i Hurst towarzyszyli Mallory z Keld i teraz siedzieli cicho na swych koniach. Powitanie tych dwojga wzruszyło ich i uradowało. Wybrali się w długą i uciążliwą podróż w nieznane, lecz bez wątpienia okazała się ona warta zachodu. W końcu Kragen i Mallory odsunęli się od siebie i Mallory przedstawiła mężowi swoich towarzyszy. –Bez nich nigdy nie dotarłabym do domu – powiedziała. – To najlepsi z przyjaciół. –Już są moimi – odparł Kragen. – Witajcie. Mam u was dług, którego nie można spłacić. –Dobre jedzenie i łóżko na noc będą wystarczającą nagrodą – odpowiedział Bullin z uśmiechem. –Cóż, dzieli was od nich tylko pół dnia jazdy – powiedział Kragen, a potem odwrócił się do żony. – Ale gdzie Gemma i Arden? Dlaczego nie są z tobą? Mallory spuściła oczy. –Miałam nadzieję, że Gemma wróciła tu przede mną – odparła smutno. – I… och,
Kragen – dodała powstrzymując płacz – myślę, że Arden nie żyje. –To smutne słowa. Ale tak czy inaczej udało się wam – powiedział Kragen. Mimo nieszczęśliwej miny Mallory nie mógł ukryć dumy, która brzmiała w jego głosie. – Rzeka wróciła! –Im się udało. Nie mnie. Widząc, że jest kompletnie wyczerpana, wszelką dyskusję postanowił odłożyć na później. –Wiele masz do opowiedzenia – rzekł – ale to może poczekać, dopóki nie znajdziemy się bezpiecznie w domu. – Pocałował ją jeszcze raz, a potem pomógł jej dosiąść własnego konia. Sam usadowił się za nią, a ona oparła się o niego z wdzięcznością. Niewiele rozmawiali po drodze do doliny; podróżnicy byli zmęczeni, a Kragen za bardzo zajęty stanem zdrowia swojej żony. Nim dotarli do domu Elwaya, zapadł już zmrok i wszyscy z radością powitali gościnne światła gospodarstwa. Rżenie koni uprzedziło rodzinę Mallory o ich przybyciu i dwaj mali chłopcy wypadli z kuchennych drzwi. Synowie Mallory podbiegli do matki i radośnie porwali ją w objęcia. Roześmiana i szczęśliwa, pozwoliła się zaciągnąć do domu. Po chwili Elway, Teri i Horan wyszli, by powitać przybyszów i zająć się końmi. Wkrótce wszyscy zgromadzili się w kuchni, jedząc pospiesznie przygotowaną kolację. Rodziną Mallory wstrząsnął jej wygląd i widoczny na pierwszy rzut oka fatalny stan zdrowia, lecz nie domagali się, by natychmiast im wszystko opowiedziała. Jeżeli chodzi o nią samą, to już od wielu dni nie czuła się tak dobrze jak teraz. Powiedziała im tylko to, co konieczne. Wyjaśniając, że jest zbyt zmęczona, by opowiadać teraz ze szczegółami tę skomplikowaną historię. Nikt się nie sprzeciwiał, kiedy wkrótce po posiłku postanowiła pójść do łóżka. Zdołano nawet przekonać chłopców, by zachowywali się mniej hałaśliwie niż zwykle i pozwolili matce zażyć tak potrzebnego wypoczynku. W rezultacie to od Bullina i Hursta mieszkańcy doliny dowiedzieli się o leczniczych talentach Gemmy i o jej zdumiewającym locie. –Co ona chciała zrobić? – zapytał Horan. –Nigdy nie zrozumiałem tego do końca – odparł Bullin. – Chodziło o coś w związku z kołyszącym się kamieniem na pustyni. Wiedzieliśmy tylko, że jest to dla Gemmy ważne, więc pomogliśmy jej. Będziecie musieli poczekać na Mallory, by dowiedzieć się reszty. –Czymkolwiek to było, najwyraźniej zadziałało – wtrąciła Teri. –Ale za jaką cenę – rzekł ponuro Horan.
–Co z Ardenem? – zapytał Kragen. –Właśnie. – Hurst skinął głową. – Wygląda na to, że wdepnął prosto w trzęsienie ziemi. –Lepiej opowiemy wam wszystko od początku – powiedział Bullin. – Trudno było mi to pojąć, a ja przecież tam byłem. Po chwilowym ożywieniu wywołanym szczęśliwym startem Gemmy, kiedy żółty latawiec stał się maleńką plamką na horyzoncie, Mallory powlokła się do wioski, przybita i pozbawiona celu. –Co teraz zrobisz? – zapytał ją Ehren. –Nie wiem. Tak naprawdę, to jeszcze o tym nie myślałam – odparła. – Przygotowania do szaleńczego przedsięwzięcia Gemmy pozostawiły jej niewiele czasu na zastanowienie się nad własną sytuacją. – Chcę ruszyć za Ardenem – postanowiła. –To trudny teren na samotną podróż – powiedział Bullin. – Moglibyśmy pojechać z tobą. –Dobra myśl – przytaknął Ehren. – Nie jestem tak stary, bym nie mógł jeszcze raz dosiąść konia. – Przywódca wioski odwrócił się i zawołał do idącego mężczyzny: – Hurst, chodź no tutaj! Kiedy Hurst podszedł, Ehren zapytał go: –Znasz góry lepiej niż większość z nas. Pójdziesz z nami za Ardenem? Mężczyzna wzruszył ramionami. –Dlaczego nie? –Hurst to nasz włóczykij – wyjaśnił dobrodusznie Ehren. – Nie potrafi usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Wyjechali późnym rankiem tego samego dnia. Bullin jechał na Mischy, a dwaj pozostali mieli własne wierzchowce – górskie kuce o krępej budowie i kudłatej sierści. Mallory powiodła ich szlakiem, który obrali z Ardenem i Gemmą, aż do wzgórza nad doliną, gdzie rzeka znikała w ziemi. Gdy tam dotarli, zapadał już zmrok i nigdzie nie było widać śladu Ardena. –Rozbijemy tutaj obóz? – zapytał z nadzieją w głosie Ehren; znikła cała jego poprzednia zuchowatość, długi dzień w siodle sprawił, że czuł się zmęczony i obolały. Lecz nikt mu nie odpowiedział; w tej samej chwili ziemia pod nimi zadygotała, oni
szybko zeskoczyli z kulbak, starając się uspokoić zdenerwowane wierzchowce. Jednak wstrząsy nasilały się i teraz towarzyszył im przerażająco głośny ryk. –Zupełnie jak lawina! – zawołał Bullin przekrzykując łoskot. –Za głośno! – odkrzyknął Hurst. –Cała dolina się rusza – powiedział drżącym głosem Ehren. – To trzęsienie ziemi! Stopniowo hałas i drgania ucichły. Czekali z niepokojem, czy się nie powtórzą. –Patrzcie! – krzyknęła nagle Mallory, wskazując na drugi koniec doliny. Biała ściana pędziła w dół zbocza pod bliźniaczymi szczytami. Choć z tej odległości była dziwnie cicha, wywoływała nieprzeparte wrażenie mocy. –Lawina? – podsunął znowu Bullin. –Nie – odparł Hurst. – Nie wystarczyłoby śniegu. –Woda! – krzyknęła nagle Mallory z pałającymi oczyma.– Stało się! Rzeka wraca! Cała czwórka przyglądała się temu, zahipnotyzowana nacierającą ścianą. Wkrótce mogli ją również usłyszeć; huczący, pędzący dźwięk, który przybierał na sile, gdy fala porywała głazy i toczyła je korytem rzeki. Forpoczty pędzącej wody dotarły do dziur w ziemi, lecz mknęły zbyt szybko, by owe jamy mogły je pochłonąć. Niższy kraniec doliny stał się wzbierającym wirem, gdy woda zderzyła się z zamykającymi dolinę zboczami, a potem cofnęła falami, wyrzucając wysoko w górę pióropusze wodnego pyłu. Woda w końcu uspokoiła się, gdy pędzący z góry potok zaczął płynąć w miarę równo. Ogromne pęcherze powietrza, wypychanego przez odnajdującą swe podziemne koryto rzekę, pękały w pianie, a wiry kręciły się w oszałamiających spiralach. –Cieszę się, że tam nie zjechaliśmy – zauważył Hurst. – Nigdy byśmy tego nie przeżyli. –Zastanawiam się, gdzie jest Arden – powiedział Bullin, wyrażając myśl, która nurtowała również Mallory. –Jeśli znajdował się dość wysoko, nic mu nie będzie – rzekł Hurst. – Chyba, że trzęsienie ziemi tam w górze było silniejsze. –W każdym razie i tak nie znajdziemy go po ciemku – dodał Bullin. – Rozbijemy tu obóz i rano o pierwszym brzasku zaczniemy poszukiwania. Choć woda opadła w ciągu nocy, jechali wyższymi zboczami doliny, trzymając się w
bezpiecznej odległości od rwącej rzeki. Nie minęło wiele czasu, gdy znaleźli Skowronka. Był sam, lecz wciąż miał na grzbiecie siodło i bagaże swego pana. Ogier toczył dziko oczyma i był nerwowy, lecz Mallory udało się uspokoić go smakołykami i czułymi słówkami i w końcu dołączył do nich, nawet dość chętnie, najwyraźniej znajdując pocieszenie w towarzystwie Mischy i innych koni. –Jego namiot jest tutaj – powiedziała Mallory, sprawdziwszy torby przy siodle. – I cały prowiant. –Gdziekolwiek jest, lepiej znajdźmy go prędko – dodał Hurst. – Teraz pod gołym niebem noce są zimne, a bez jedzenia i schronienia nie przetrwa długo. Po krótkiej dyskusji Hurst stwierdził, że potrzebna będzie im pomoc w poszukiwaniach i Ehren zgodził się wrócić do Keld, podczas gdy inni ruszyli dalej. Mallory dręczyły wizje leżącego samotnie, rannego Ardena. Trwające trzy dni poszukiwania nie doprowadziły do odnalezienia jakiegokolwiek śladu po nim, a tymczasem Mallory zaczęła zapadać na zdrowiu. Kiedy poczuła bóle w piersiach i zaczęła kaszleć, zrozumiała, że niewiele już zdoła zdziałać. Zrozpaczona, musiała wrócić do Keld, a poszukiwań Ardena zaniechano. Większość ludzi przypuszczała, że zginął, zabity albo przez trzęsienie ziemi, albo też przez szaleńczy napór wody. Pogrążona w rozpaczy Mallory uświadomiła sobie, że byłaby to straszliwa ironia losu. –A następnego dnia uparła się, żeby ruszyć w drogę z powrotem prosto do doliny – powiedział Hurst. – Mousel bardzo się to nie podobało, ale Mallory nie chciała marnować czasu na odpoczynek. –Wciąż powtarzała, że tarcza chroniąca jej zdrowie odleciała razem z Gemmą i że teraz jedynie dolina może ją wyleczyć – ciągnął Bullin. – Nie bardzo wiedzieliśmy, co ma na myśli, lecz uważaliśmy, że musimy przynajmniej odprowadzić ją do domu. O własnych siłach nie zdołałaby tego dokonać. –Cała dolina wam dziękuje – rzekł Elway. – Niewielu ludzi zostawiłoby swoje domy na tak długo dla obcego. –Cóż, nie wszyscy mieszkańcy gór są tak całkowicie niecywilizowani – odparł z uśmiechem Hurst. –Tak czy inaczej, mieliśmy do spłacenia dług wdzięczności – powiedział Bullin. – Keld jest teraz szczęśliwym miejscem. –Oby długo takim pozostało – rzekła Teri. Wieść o powrocie Mallory rozeszła się szybko po całej dolinie. Powrót rzeki wskrzesił wiele aspektów życia wspólnoty – a jednym z nich było wspólne poznanie. Co do Mallory, to zaskoczył ją fakt, że gdy weszła do kuchni z rozpromienionym
Kragenem u boku, powitała ją nie tylko rodzina i mężczyźni z Keld, ale również Ashlin i czterech innych sąsiadów. Czekali uprzejmie, by zjadła śniadanie, lecz było oczywiste, że chcą jak najszybciej usłyszeć jej opowieść. I nie tylko oni. Starszy syn Mallory, który wyglądał przez okno, zawołał: –Kris idzie! Kris idzie! Wkrótce kaleki mężczyzna wszedł do środka i wypełnił kuchnię swym własnym, szczególnym ciepłem. Powitał Mallory bardzo serdecznie. –Masz się lepiej! – zawołała z radością. Palce Krisa zatrzepotały. Rzeka przywróciła zdrowie wielu rzeczom. Czuję się lepiej powróciwszy do świata. Jego zniekształcona twarz zmarszczyła się w uśmiechu, a nieziemskie oczy zabłysły szczęściem. Dziwny przybysz zdumiał i odrobinę przestraszył Bullina i Hursta, ale szybko zrozumieli, że jest zupełnie nieszkodliwy. Przybycie Krisa było jakby sygnałem do rozpoczęcia opowieści. Mallory zaczęła relacjonować szczegóły długiej i przygnębiającej wędrówki w poszukiwaniu rzeki, powitania w Keld i uleczenia dzieci przez Gemmę oraz uprowadzenia przez latające miasto. Ta część opowieści wywołała największe zdumienie, dopóki Mallory nie dotarła do odkrycia przez Gemmę tajemnicy kołyszącego się kamienia. Bullin wspomógł ją w relacji z budowy latawca i z udanego początku lotu Gemmy. –Musiała dotrzeć do kamienia na czas – stwierdziła Mallory – ponieważ rzeka powróciła tej właśnie nocy. –Przeleciała całą drogę do Diamentowej Pustyni? – Horan wyraził głośno podziw i szacunek odczuwany przez wszystkich obecnych. –Tak. A teraz jest zupełnie sama pośrodku pustyni, bez jedzenia i wody! – powiedziała Mallory. – Musimy znaleźć sposób, by jej pomóc. Zapadła niezręczna cisza. –Zbyt późno – odezwał się w końcu Elway. – Nawet gdybyśmy mogli opuścić dolinę, wiele dni zajęłoby nam dotarcie na pustynię. Kochanie, los Gemmy już się rozstrzygnął. –Minęło już z górą dwadzieścia dni od czasu, kiedy odleciała z Keld – dodał Horan. – Jeśli przeżyła tak długo, może da sobie radę bez naszej pomocy. Jeśli nie… –Ale nie możemy po prostu siedzieć tutaj i nic nie robić! – zawołała Mallory. – Uratowała nas, uratowała dolinę!
–Wiesz, jak bardzo jesteśmy za to wdzięczni – rzekł Elway – ale nic nie możemy zrobić. Pragnąłbym z całego serca, by było inaczej. Mallory chciała dyskutować, ale zrozumiała, że byłoby to daremne. Nie mogę stracić ich obu, pomyślała przygnębiona. –Poślemy wieści do zachodnich dolin – powiedziała Teri. – I poprosimy o informacje. Przynajmniej nie będziemy siedzieć bezczynnie. –Ja pójdę – zgłosił się na ochotnika Ashlin i Mallory uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Młodzieniec był zdenerwowany, lecz gotowy do działania; spojrzał na Elwaya, a potem na Krisa, jak gdyby oceniając ich reakcje. Elway skinął z aprobatą głową, lecz Kris siedział zupełnie bez ruchu, nie zdradzając niczego spojrzeniem swoich kocich oczu. –Ja również pójdę – powiedział Horan ku uldze Ashlina. – We dwóch będzie łatwiej. –Nie mogę znieść myśli o tym, że Gemma jest zupełnie sama w tym strasznym miejscu – westchnęła Mallory. Kris zamrugał i poruszył się na krześle; na pozostałych zrobiło to wrażenie, jak gdyby dołączył do nich po paru chwilach nieobecności. Zatrzepotał ptasimi rękoma: Gemma nie jest sama. –A więc żyje! – zawołała uradowana Mallory, lecz Kris nie udzielił żadnych wyjaśnień. Niemniej jego informacja dała im nową nadzieję. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać, skąd wie o sytuacji Gemmy. Rozmowa ciągnęła się dalej; Mallory odpowiadała na niezliczone pytania, a potem sama zadała kilka. Rozpoczęto przygotowania do wyprawy na zachód i przygotowano prowiant dla Bullina i Hursta, którzy już wkrótce mieli wyruszyć w drogę do domu. Mallory była motorem tych działań, lecz chociaż cieszyła się z połączenia z rodziną i przyjaciółmi, uczucie niespełnienia ciążyło jej jak kamień. Jej zadowolenie nie mogło być całkowite bez Gemmy i Ardena. Następny dzień zastał dolinę pogrążoną w gorączkowej krzątaninie. Mężczyźni z Keld wyruszyli w drogę na południe, Ashlin i Horan wyjechali na zachód, a Kragen, Mallory i ich synowie udali się w najkrótszą podróż do swego zaniedbanego gospodarstwa. Spoglądając na dolinę ze swego miejsca na wozie Elwaya, Mallory zdumiewała się zmianami, jakie zaszły dookoła, po zaledwie kilku dniach dostatku wody. Wszędzie widać było świeżą zieleń; nawet zwierzęta zdawały się podzielać szczęście doliny. Tu i tam smucił oczy widok porzuconych domostw, lecz na ogół wszystko, co widziała, napawało optymizmem.
Zrobili to dla nas, pomyślała. I prawdopodobnie sami nigdy tego nie zobaczą. Po przybyciu do domu z całą świadomością otrząsnęła się z melancholii; doprowadzenie wszystkiego do porządku wymagało takiego wysiłku, że początkowo nie miała nawet czasu na rozmyślania. Sąsiedzi udzielili im jednak znacznej pomocy, tak, że wkrótce dom i gospodarstwo powróciły do życia. To dało Mallory czas na myślenie i coraz dłużej i dłużej rozmyślała o dramatycznych wydarzeniach, których była świadkiem, oraz o tych dwojgu, którzy je wywołali. W głębi serca przeczuwała, że Arden nie żyje, a w miarę upływu czasu coraz mniej wierzyła w szczęśliwy powrót Gemmy. Fakt, że nic nie mogła zrobić dla swych przyjaciół, był jeszcze trudniejszy do zniesienia. Ashlin i Horan powrócili do doliny, nie dowiedziawszy się niczego, lecz Mallory wyglądała każdego dnia, mając nadzieję na wieści z zachodu. Mimo zapewnienia Krisa, że Gemma nie jest sama, Mallory w głębi serca pragnęła wyruszyć na poszukiwanie swej przyjaciółki i przymusowa bezczynność przygnębiała ją bardzo. Nigdy przedtem nie miała takiej przyjaciółki jak Gemma i spędzała mnóstwo czasu wspominając ich uciążliwą podróż i wszystkie jej niewygody. W czasie codziennych zajęć rozpamiętywała, jak często się śmiały, i wciąż zdumiewała się tym, co w końcu udało im się osiągnąć. Doszła również do przekonania, że to Gemma chroniła ją w jakiś sposób przed chorobą, gdy znajdowała się poza doliną – choć innym nie była w stanie zapewnić zdrowia – i ta dodatkowa więź czyniła ich przyjaźń jeszcze bardziej wyjątkową. Kragen zdawał sobie sprawę z nastroju żony i pozostawił ją w spokoju, by sama doszła do siebie, wiedząc, że z czasem odzyska radość życia. Chłopcy byli tak rozradowani powrotem matki do domu, że nie zauważyli jej rozterek. Pewnego chłodnego popołudnia, blisko miesiąc po powrocie do doliny, Mallory zbierała zioła na skraju zagrody. W pewnej chwili wzrok jej padł na miejsce, w którym dostrzegła Ardena i Gemmę powracających z wyprawy do Nowego Portu. Usiadła na jakimś głazie i długo wpatrywała się w przestrzeń niewidzącym i nieszczęśliwym wzrokiem. Gdzie są teraz moi przyjaciele? W końcu, coraz bardziej zziębnięta, zbeształa się w duchu i wstała, by znów wziąć się do roboty. Gdy rozglądała się wokół siebie po raz ostatni, jej uwagę zwróciła samotna postać. Znajdowała się jeszcze daleko, lecz można ją było rozpoznać po ognistych włosach. –Gemma? – szepnęła, nie śmiąc uwierzyć świadectwu własnych oczu. A potem, najgłośniej jak potrafiła, krzyknęła: – Gemma! Gemma! I dwie kobiety pobiegły ku sobie. Jedna z nich zataczała się nieco, druga zaś rzuciła swój koszyk, pragnąc jak najszybciej objąć przyjaciółkę, której jak sądziła, nigdy już nie zobaczy.
KONIEC KSIĘGI I T his file was creat ed wit h BookDesigner program bookdesigner@t he-ebook.org 2011-03-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/