WYLIE JONATHAN Zniszczona ziemia #2 Mroczne krolestwo JONATHAN WYLIE Zniszczona ziemia Księga II Przełożył JACEK KOZERSKI Tytuł oryginału THE LIGHTLES...
9 downloads
12 Views
996KB Size
WYLIE JONATHAN Zniszczona ziemia #2 Mroczne krolestwo
JONATHAN WYLIE Zniszczona ziemia Księga II Przełożył JACEK KOZERSKI Tytuł oryginału THE LIGHTLESS KINGDOM Amber 1994 GTW Książkę tę dedykuję, z wyrazami miłości, Czwórce… Christine i Clive'owi, Jonowi (ponownie) i na końcu (ale stanowczo nie jako ostatniej w rzeczywistości zwykle była pierwsza), Sue. * * * Ogromne dzięki za tę chwilę wytchnienia.
Wydarzenia opisane w tomie I… Czternaście lat minęło od Zniszczenia, które sprawiło, iż Kai przestał wierzyć w magię jako siłę naturalną. Jego ukochana uczennica, Gemma, stwierdziła, że świat Kaia i rodziny już jej nie wystarcza. Wyrzekłszy się swego królewskiego dziedzictwa odrzuciła przekonania tych, których kochała, i poddała się impulsowi nakazującemu jej popłynąć na niedawno odkryty Południowy Kontynent. Gemma, bowiem jest pewna, że magia wciąż żyje, lecz nie ma na to dowodu. Nikt nie chce traktować jej poważnie, nawet Arden, sceptyczny awanturnik, który choć jej pomaga, drwi też z jej wiary. W świecie, gdzie istnieją alternatywne rzeczywistości, gdzie latające miasta przemykają nocą przez obozowiska i gdzie pustynne piaski śpiewają podróżnym ku ich zgubie, Gemma i Arden wykorzystują swe talenty, by uratować dziwną i piękną Dolinę Poznania przed suszą i zniszczeniem. Odkrywają prawdziwe źródło swych snów, zdumiewające tajemnice pustynnego kamienia i odkrywają, że chociaż magii daleko jest do śmierci, to jej pozostałości i sposób, w jaki się je wykorzystuje, są przerażająco niebezpieczne. Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwa do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, są czysto przypadkowe.
Część pierwsza Wędrowcy
ROZDZIAŁ PIERWSZY (Dlaczego zawsze jest tak ciemno?) Widziała go kilka razy. Przeżywała wtedy nadzieję i jej utratę, w chwili, gdy uświadomiła sobie nierealność. Niekiedy oglądała jego oczyma zamazane i napawające strachem obrazy. Pewnego razu przyglądała się, jak pełznie, powoli i boleśnie, czarnym połyskującym tunelem. Słaba, mdła luminescencja sącząca się ze ścian stanowiła jedyne źródło światła. Potem pojawili się obcy. Nigdy nie widziała ich wyraźnie, lecz wiedziała, że wraz z nimi pojawiają się strach i nadzieja, podejrzliwość, i dominujące nad wszystkim, wręcz namacalne, poczucie odmienności. Nie mogła dostrzec ich twarzy, – jeśli w ogóle je mieli. Lecz tym razem było inaczej. Leżał na plecach, w miejscu rozleglejszym niż jakiekolwiek przedtem. Było tutaj sucho; żadnej pędzącej obok wody, żadnych kropel ściekających z otaczających go ścian. W przyćmionym, płynącym z góry złamanym
świetle nic nie połyskiwało i nic się nie poruszało. Jedynie niezmienna ciemność miała jakąś realną treść. Nieznośne poczucie osamotnienia wypełniające jej poprzednie wizje zniknęło. Nawet ból zelżał. Pozostała jednak niepewność. Gdzie jesteś? Nie miała jakichś zdecydowanych poglądów na temat życia po śmierci, lecz wiedziała, że inni je mają. Jednak z pewnością nie byłoby to nic w tym rodzaju. Wydawało się zbyt okrutne, zbyt nieprzekonywające. Nie! Umknęła przed konsekwencjami swoich myśli. On żyje! Wierzyła w to wbrew wszelkim świadectwom, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Ponownie skupiła się na postaci leżącej nieruchomo gdzieś w dole. Jego oczy były zamknięte, a ramiona złożone na piersi; nie wiedziała, czy jeszcze oddycha. Ciało przykryte miał od pasa w dół jakimś materiałem. Powietrze było chłodne, nieruchome i milczące, a ona unosiła się w nim jak księżyc na niebie, jak widmowa poświata, która niczego nie oświetla. Bez względu na to, czy miejsce to stanowiło część jej świata, czy też innego, jedno było pewne. Gdziekolwiek było, słońce nigdy nie docierało do tego posępnego królestwa. Niewyraźne, czarne kształty pojawiły się w jej polu widzenia i Gemma zastygła w napięciu, targana sprzecznymi uczuciami, jakie zawsze wywoływali w niej ci obcy. Przesunęli się ku odwróconej twarzą do ziemi postaci, zdając się nad nią pochylać, drażniąco nieuchwytni nieomal zasłonili leżącą postać. Nie krzywdźcie go! Krzyknęła to odruchowo. Nie miała powodów – z wyjątkiem swego strachu przed nieznanym – by nie ufać tajemniczym istotom. Nie wiedziała, czy są cielesne, czy też są przejawem innej formy życia. Nigdy jednak nie mogła dostrzec szczegółów ich powierzchowności. Przychodziły i odchodziły w milczeniu; cienie wśród cieni. Po chwili wycofały się, roztapiając w ciemności, taki samo niespiesznie, jak się pojawiły. Nie poruszył się, lecz jego twarz zdradzała odrobinę więcej siły, a uczucie bólu nie wykrzywiało już tak mocno jej rysów. Odetchnęła z ulgą. Nie zrobili mu krzywdy. Może nawet mu pomogli! Radość, jaką odczuła na tę myśl, szybko zgasła i Gemma uświadomiła sobie brak rzeczywistej wiedzy. Odebrało jej to nikłą nadzieję.
Nie możesz mi dać jakiegoś znaku? Męka była tak wielka, że nieomal uciekła wzrokiem, narażając się na zerwanie kontaktu. Lecz jej oczy niewoliły potężniejsze moce. Bez względu na to, jaka będzie cena, ona ją zapłaci. Choćby te mroczne wizje obdarzały ją najgłębszym smutkiem, warte były każdej chwili, jaką trwały. Powód był prosty. Kocham cię. Jego powieki zadrgały i uniosły się, a ją ogarnęła kolejna fala radości. Słyszysz mnie? I wówczas zobaczyła absolutne oszołomienie w jego zielonych oczach. Rozejrzał się nieprzytomnie, choć prawie nie mógł poruszać głową. Znowu zawładnął nimi ból i wizja zgasła. Kocham cię. Odszedł. Skończyło się i gdy zapłakała z ulgi wywołanej końcem męczarni, pragnęła już następnego razu, kolejnego kontaktu. To było wszystko, co jej pozostało.
ROZDZIAŁ DRUGI –Tej nocy znowu śnił mi się Arden – oznajmiła Gemma Mallory następnego dnia rankiem. –Wiem – odparła jej przyjaciółka. – Słyszałam cię. Wydawałaś się tak nieszczęśliwa, że już chciałam wstać i cię obudzić. –Nie! – rzuciła gwałtownie Gemma. – Nigdy tego nie rób. Mallory odwróciła się od swych wypieków i spojrzała na Gemmę z wyrazem troski i smutku na twarzy. –To tylko sny, Gemmo. –Nie. To coś więcej. Nie po raz pierwszy się o to sprzeczały. Mallory miał po swej stronie logikę i zdrowy rozsądek, lecz wiedziała, ż nigdy nie zdoła przekonać Gemmy o śmierci Ardena dopóki nie przedstawi jej oczywistego dowodu. I prawdę mówiąc nie było szansy, żeby taki dowód kiedykolwiek się pojawił. Arden zaginął w wysokich górach, położonych daleko na południe od doliny. Zniknął w tym samym czasie, kiedy| cała góra została przesunięta na skutek procesu, który Mallory przyjęła do wiadomości, lecz którego nie rozumiała. W grę wchodziła tu magia, a cały proces został wywołany przez Gemmę. Podczas gdy dla doliny, domu Mallory, skutek tego procesu był życiodajny i radosny – rzeka powróciła do ich wyschniętej i umierającej krainy – w górach równało się to trzęsieniu ziemi, z epicentrum dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się Arden. Chociaż Mallory i mieszkańcy pobliskiej wioski przeszukali cal po calu pobliskie okolice, odnaleźli jedynie konia i ekwipunek; sam mężczyzna zniknął bez śladu. Gemma pozostała osamotniona w swym przekonaniu, że przeżył zarówno trzęsienie ziemi oraz towarzyszącą mu skalną lawinę, jak i wzburzoną falę rzeki skierowanej w swe dawne koryto. Od tych wydarzeń minęły prawie cztery miesiące. Od więcej niż połowy tego czasu Gemma mieszkała w dolinie. Przybyła tam spodziewając się zastać Ardena i wpadła w przygnębienie, kiedy usłyszała opowieść Mallory o jego zaginięciu. Od tego czasu nic, nawet cudowne odrodzenie się doliny i jej niezwykłych mieszkańców, nie wystarczało, by wyrwać Gemmę, choć na chwilę z przygnębienia. Uchwyciła się kurczowo nadziei, że któregoś dnia Arden powróci. Jej sny, przynajmniej dla niej, stanowiły dostateczne świadectwo, że wciąż gdzieś tam żyje. Mallory wiedziała, że musi przekonać Gemmę, iż jest inaczej; innym wyjściem było pogodzenie się z udręczeniem przyjaciółki. Porzuciła, więc teraz swoje zajęcie i przysiadła się do Gemmy siedzącej przy kuchennym stole. Położyła ręce, wciąż
pokryte mącznym pyłem, na dłoniach Gemmy i przyjrzała jej się z troską w oczach. Życie na wolnym powietrzu przyciemniło naturalną, jasną cerę Gemmy i piegi były ledwo widoczne. Jej ognistoczerwone włosy, tak rzadkie w tych południowych krainach, spadały na ramiona. Łagodne szare oczy odzwierciedlały poczucie winy, żal i odrobinę przekory. Widząc to wszystko Mallory poczuła, jak żal ściska jej serce. Na swój sposób kochała Ardena, lecz ból, jakiego doświadczała po jego utracie, był niczym w porównaniu z cierpieniem Gemmy. –Sny rodzą się wewnątrz twojej głowy – powiedział wolno. –Zwykłe sny, tak – odparła natychmiast Gemma. – Ale te pochodzą od niego. –Tak ci się tylko wydaje, bo chcesz tego. Chcesz wierzyć, że Arden wciąż żyje, więc wyczarowujesz go sobie w ten sposób. –Jeżeli to prawda, to, dlaczego śni mi się w takim strasznym miejscu? – zapytała Gemma. – Dlaczego nie w jakimś przyjemnym, takim jak dolina? To tam chciałabym, aby był. –Ponieważ sny nie są zależne od naszych życzeń – powiedziała łagodnie Mallory. – Kto wie, skąd biorą się senne marzenia? –Zawsze jest tam tak ciemno – mówiła dalej Gemma wzdrygając się na samo wspomnienie. – Zawsze. –Znowu widziałaś go w tunelu? –Tym razem w jakiejś jaskini. Bardzo dużej. Po prostu leżał tam, nie poruszał się. – Gemma wpatrywała się w swoją przyjaciółkę. – W górach są jaskinie, prawda? –Tak, ale nie tam, gdzie zaginął – odpowiedziała stanowczo Mallory. – Przeszukaliśmy cały teren, wiesz przecież. Ale Gemma oddaliła się już myślami, zasłuchana w swoje wnętrze. –Powinnam sama go poszukać – powiedziała cicho. – Dowiedziałabym się, gdzie jest. –Och, przestań się zamęczać! – rzuciła ostro Mallory, mając nadzieję wyrwać Gemmę z narastającej depresji. – Rozważałyśmy to już wiele razy. Gdy tu przybyłaś, nie byłaś w stanie iść gdziekolwiek. Dopiero, co odzyskałaś zdrowie… –To nie ma znaczenia… –Nie skończyłam jeszcze. – Mallory nie miała zamiaru pozwolić, by jej przerywano. – Nie byłaś w stanie wędrować. Mieszkańcy doliny nie mogą jej opuszczać i jeśli ludzie z Keld nie zdołali odnaleźć go w okolicy, którą znają lepiej niż ktokolwiek inny, jaką
możemy mieć nadzieję? – Przerwała, by nabrać tchu, a potem ciągnęła bezlitośnie. – Poza tym było już za późno. Do czasu, gdy byłaś w stanie tam wrócić, on nie dawał znaku życia od ponad dwóch miesięcy. Jeśli pochłonęło go trzęsienie ziemi, w niczym nie byłaś w stanie mu pomóc. Gemma nic nie powiedziała, tylko patrzyła nieruchomo na przyjaciółkę. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Mallory spróbowała znowu, tym razem łagodnie. –Gemmo, masz przed sobą całe życie. Zostałaś obdarzona tak wieloma talentami, że nie możesz trwonić ich na nieustanne poczucie winy i opłakiwanie przeszłości. – Mallory przerwała, lecz Gemma milczała, nie próbując zaprzeczyć oczywistej prawdzie jej słów. – Pogódź się z tym, co się stało, i zwróć się ku przyszłości. – Nabrała powietrza. – Arden odszedł. Ostatnie słowa Mallory nie spotkały się, jak oczekiwała, z gniewnym sprzeciwem. Gemma, z bladym uśmiechem, potrząsnęła jedynie głową. –To na nic, Mallory. Jestem nieustępliwa jak granit. On żyje. Mallory westchnęła, lecz uśmiech Gemmy był tak upragnionym widokiem, że bez względu na to, co go wywołało, nie potrafiła dalej się z nią sprzeczać. –Jeśli żyje – powiedziała w końcu – wówczas wróci do doliny. Wiesz, że wróci. Gemma skinęła głową. –Więc nie ma sensu zadręczanie się tym, czego nie można zmienić. – Mallory uśmiechnęła się do niej zachęcająco. – Znajdziemy ci tutaj dość zajęcia – i przestań zawracać sobie głowę przewidzeniami! – Uczyniła ruch, jak gdyby chciała powstać, lecz następne słowa Gemmy zatrzymały ją na miejscu. –Te czarne rzeczy znowu były przy nim. Pomimo swych obaw Mallory była zaintrygowana. Sny Gemmy zdawały się mieć jakieś logiczne rozwinięcie. Początkowo Arden znajdował się w zupełnej ciemności sam, przerażony i cierpiący. Zewsząd otaczała go woda, choć można ją było tylko wyczuć, a nie zobaczyć lub usłyszeć. Później posuwał się tunelami i szybami, gdzie miejscami pojawiało się przyćmione światło. Potem pojawili się „obcy” i wówczas sny stały się daleko bardziej wyraźne, choć wciąż pogmatwane. Zaczęły wsączać się w nie barwy, a ból zastąpiły majaki. Mallory zaczęła się zastanawiać, jaki to odległy zakamarek umysłu Gemmy stworzył owe zagadkowe czarne widma. –Czy one robią mu krzywdę? – zapytała.
–Nie wydaje mi się. – Gemma zamyśliła się nad czymś, usiłując coś sobie przypomnieć, i po chwili wyraz jej twarzy stał się tak radosny, że Mallory, która nie mogła jej pomóc, rozjaśniła się cała w odpowiedzi. – Otworzył oczy, kiedy mu powiedziałam, że go kocham! – zawołała. – Usłyszał mnie! Och, Gemmo, pomyślała z rozpaczą Mallory. Im bardziej będziesz się łudziła, tym większy czeka cię upadek. – Nie wiedziała, co powiedzieć, lecz coś z tych myśli musiało uwidocznić się na jej twarzy. –Znowu biorę własne pragnienia za rzeczywistość, co? – zapytała Gemma z błyskiem w oku. – W porządku, nie musisz mi wierzyć. Nie obrażę się… –To nie tak… – zaczęła Mallory. –Przemówił do mnie raz, kiedy leciałam – przerwała jej Gemma. – Być może udało mu się to znowu. Mallory widziała początek niewiarygodnego lotu Gemmy z płaskowyżu wysoko w górach ku pustyni leżącej wiele lig stamtąd na północ i znała z opowieści późniejsze przygody swej przyjaciółki, lecz o tym zdarzeniu słyszała po raz pierwszy. Widząc jej zaskoczenie Gemma pospieszyła z wyjaśnieniami. –Wskazał mi kierunek, kiedy się zgubiłam – bez jego pomocy nigdy nie udałoby mi się odnaleźć kamienia. Cokolwiek się zdarzyło, oczywiste było, iż Gemma jest przekonana, że Arden do niej przemówił, i Mallory postanowiła się z nią nie sprzeczać. Ostatecznie Gemma dysponowała szczególnymi mocami; to, co uczyniła, po dotarciu do wznoszącego się pośrodku Diamentowej Pustyni kamienia, ostatecznie uratowało dolinę. To samo zdarzenie doprowadziło do prawdopodobnej śmierci Ardena i Gemmie trudno było się z tym pogodzić. –Zbliżamy się do siebie – powiedziała teraz do Mallory. – Może wkrótce będziemy w stanie rozmawiać ze sobą. To, dlatego nie możesz mnie budzić. Mogłabym go utracić. –Nie sądzisz, że możesz się oszukiwać? – zapytała Mallory tak łagodnie, jak tylko potrafiła. Szare oczy Gemmy odwzajemniły spokojnie jej spojrzenie. –On wróci. To, dlatego wciąż jestem tutaj. Dopóki nie wymyślę jakiegoś sposobu, by mu pomóc, będę czekała. – Było to tak dobre zakończenie tej rozmowy, jak jakiekolwiek inne. –Cóż, mam coś, co możesz zrobić teraz – odparła pogodnie Mallory. – Idź i powiedz Kragenowi i chłopcom, że potrzebujemy trochę ziemniaków na kolację.
Wstały i Mallory wróciła do swoich wypieków. Gemma ruszyła do drzwi i tam zawahała się. –Dzięki, że tak cierpliwie mnie znosisz – powiedziała cicho. –Nie bądź śmieszna. Chcę cię mieć tutaj. Wszyscy chcemy. Gemma podziękowała jej uśmiechem i wyszła. –Gemma! – zawołała za nią Mallory. – Nie marudź zbyt długo! Kiedy Arden po raz pierwszy zaprowadził Gemmę doliny, trudno było się w niej doszukać dawnego, przesyconego zielenią piękna. Rzeka, która dawała jej życie, płynęła zwykle od połowy zimy do późnego lata, lecz tylko, co drugi rok. Potem, dwukrotnie łożysko pozostało suche, Nawet stworzony przez mieszkańców doliny pomysłowy system irygacyjny nie zdołał poradzić sobie z czterema latami absolutnej suszy i ta jedyna w swoim rodzaju społeczność znalazła się na skraju upadku. Lecz teraz rzeka powróciła, sprowadzona na powrót do swego łożyska dzięki odnowieniu przez Gemmę magicznych mocy kołyszącego się kamienia, i wszystko się zmieniło. Gdy więc Gemma szła polami szukając męża Mallory, nie mogła nie widzieć rozkwitającej wszędzie bujnej, młodej zieleni. Wiosna tego roku była jednym radosnym świętem ku czci odnowienia życia, a lato ujrzało dolinę na powrót pełną swego dawnego uroku. Gdyby tylko… zaczęła, a potem zdecydowanie odepchnęła od siebie tę myśl i towarzyszący jej ból. Mallory ma rację; roztrząsanie tego do niczego jej nie doprowadzi. Znalazła Kragena i jego dwóch synów regulujących przepusty w śluzie, za pomocą, której kontrolowano poziom wody w kanałach po drugiej stronie gospodarstwa. Tak byli zajęci swym zadaniem, że nie zauważyli jej dopóki nie znalazła się kilka kroków od nich. Kragen uniósł swoją ogorzałą twarz i uśmiechnął się, tak samo przyjaźnie jak zawsze. –Witaj – powiedział. – To miło widzieć cię znowu na nogach. Jego spokojne usposobienie uzewnętrzniało się w powolnym głosie i pewnych ruchach. Choć nie mógł dorównać bystrej, wrodzonej inteligencji Mallory, posiadał niewyczerpane zasoby zdrowego rozsądku i tych dwoje nie znało problemów niedających się rozwiązać. Chłopcy powitali ją o wiele mniej powściągliwie. Ogromnie lubili Gemmę i cieszyli się teraz mogąc przebywać w towarzystwie bohaterki doliny. Przywykli do jej napadów melancholii i nauczyli się od swoich rodziców, że są chwile, kiedy lepiej zostawiać ją samą. Jednak tego ranka ich powitanie pełne było niczym nie powstrzymywanej radości. Wygramolili się ze strumienia i śmigając bosymi stopami powalanymi mułem,
popędzili prosto do niej. Jon, który ledwie skończył pięć lat, uniósł ręce i Gemma posłusznie podniosła go, by przytulić, nie dbając o to, co zabłocone stopy robią z jej tuniką. –Zrobiłeś się cięższy, kochanie – zauważyła. Nie była to prawda. Obaj chłopcy rośli w czasach niedostatku i to dawało się poznać. Jon był maleńkim dzieckiem, gdy zaczęła się susza, i teraz, jak na swój wiek, był drobny i lekki. Nawet Vance, siedmiolatek, miał zbyt chude ciało. Jednak już wkrótce zobaczą swój dom takim, jakim powinien być, a ich przyszłość malowała się teraz w daleko jaśniejszych barwach. Sprawiało to Gemmie ogromną przyjemność. Vance, który zadowolił się tym, iż stanął tuż przy niej, zapytał: –Pomożesz nam z przepustami? –Nie tym razem. Wasza matka chce, żeby wykopać trochę ziemniaków. Jeśli pokażecie mi, gdzie są, sama to zrobię – już czas, żebym zaczęła zarabiać na swoje utrzymanie. –Pomogę ci! – zaofiarował się ochoczo Jon. –Ja też – dodał Vance, a potem spojrzał na swojego ojca. –Więc zostawiacie swojego ojca w błocie, co? – stwierdził Kragen, lecz dostrzegłszy wyraz niepewności na twarzy syna roześmiał się i dodał: – Idźcie już. Sam sobie z tym poradzę. – Spojrzał na Gemmę, a ona wyczytała z jego oczu, że zastanawia się, czy wspomnieć o ostatniej nocy, –Wszystko w porządku – powiedziała po prostu. Kragen uśmiechnął się i skinął głową. –Nie wykopcie za wiele – poradził. – Za miesiąc będą o wiele większe. Ruszyli we trójkę z powrotem przez pola. Gemma szła trzymając w dłoniach małe rączki chłopców. Ci zaś paplali z ożywieniem, pokazując jej różne rzeczy i szczycąc się umiejętnością w nazywaniu roślin, drzew i zwierząt. –To gawron – powiedział Jon, wskazując ręką. –Nie, to nie gawron. To wrona – sprzeciwił się Vance. – Można to rozpoznać po locie. –To gawron, prawda, Gemmo? – zapytał Jon –Nie wiem – odparła dyplomatycznie. – Dla mnie wyglądają tak samo.
Nie doszło jednak do sprzeczki, bo w tej samej chwili z jednego z żywopłotów wyszły dwa króliki i popędziły do pobliskiego zagajnika. Chłopcy przyglądali im się z wyraźną radością. Ludzie doliny zamieszkiwali swój dom wspólnie z dzikimi zwierzętami, nigdy na nie nie polując. Był to tylko jeden z wielu powodów, które czyniły z doliny tak wyjątkowe miejsce. Tego dnia wieczorny posiłek przebiegał w świątecznej atmosferze. Jon uroczyście wniósł ziemniaki; jako pierwsze z nowych zbiorów symbolizowały powrót doliny do życia i obiecywały lepsze plony w przyszłości. Mieszkańcy nie jadali mięsa – było to coś, czemu Gemma już się nie dziwiła. – Żywili się plonami zbóż, jarzynami, orzechami, owocami i ziołami, których obfitość była niegdyś naturalnym zjawiskiem w dolinie. Świat ten miał wkrótce powrócić. Kiedy skończyli, chłopcy, choć wyraźnie zmęczeni, nie mieli ochoty pójść prosto do łóżek. –Czy moglibyśmy usłyszeć jakąś opowieść? – poprosił Vance. –Tak; proszę! – zawołał Jon, spoglądając na Gemmę. – Opowiedz nam o myrketach. –Znowu? – Gemmę rozbawiło ich pragnienie ponownego usłyszenia tej tak często opowiadanej historii. – Nie mamy dość czasu, by opowiedzieć ją całą. Którą część chcecie usłyszeć? –O tym, kiedy kładą się spać – odparł Vance, a potem, zrozumiawszy swój błąd, dodał szybko: – i to, co dzieje się potem, z Wędrowcami. – Przenosił wzrok z Gemmy na matkę. –Dobrze – ustąpiła Mallory. – Ale kiedy Gemma skończy, natychmiast idziecie na górę. Chłopcy skinęli głowami, a potem spojrzeli z wyczekiwaniem na Gemmę. –Pamiętacie, jak śpiew myrketów pomógł mi poruszyć kamień? – zaczęła. – No właśnie, gdy to zrobiłam, ogarnęło mnie straszliwe zmęczenie. –Byłaś też ranna – wtrącił Jon. –Lekko – przyznała Gemma. – Ale myrkety zajęły się tym. Wylizały moje skaleczenia, oczyściły je i sprawiły, że zaczęły się szybko goić. Potem przykryły mnie materiałem z latawca. Spałam pod gwiazdami, podczas gdy one doglądały mnie, a potem, rankiem… Przerwała, usiłując odepchnąć od siebie wspomnienie ostatniej wizji, jaką ujrzała w monolicie – widok Ardena spadającego, spadającego w absolutną ciemność – i tajemniczą wiadomość przekazaną przez kamień: Mój brat wziął go. Zamiast tego przypomniała sobie wydarzenia, które nastąpiły potem.
–Był to początek zielonej pory – powiedziała, i wtedy ogarnęła ją fala wspomnień.
ROZDZIAŁ TRZECI Ogromny kamień wznosił się nad Gemmą, gdy stała odwrócona do niego plecami, spoglądając na Diamentową Pustynię. Nic oprócz piasku, brunatnych skał i ciernistych krzewów nie znajdowało się na tym posępnym pustkowiu, które rozciągało się na wiele lig we wszystkich kierunkach. Spojrzała na trzy myrkety, które zamarły przed nią w pozie pełnej oczekiwania. Stworzenia sięgały jej nie wyżej niż do kolan, nawet, kiedy stały wyprostowane na tylnych łapach. Każde okrywało brunatne futerko. Miały małe, krągłe uszy i spiczaste pyszczki z ciemniejszymi obwódkami sierści wokół lśniących, czarnych oczu; wyglądały raczej jak przerośnięte wiewiórki, lecz pazury ich przednich łap przystosowane były do rycia nor, a ogony zaś miały długie i gładkie. W czasie swego pierwszego spotkania z myrketami, Gemma odkryła – ku swemu zdumieniu, – że może rozmawiać z nimi za pomocą myslomowy w taki sam sposób, w jaki czarodziej rozmawiał ze swym przyjacielem. Teraz uważała to ułatwienie za coś zupełnie naturalnego, i nawet ich dziwaczny zwyczaj dodawania swych imion na końcu każdego myślowego przekazu – coś, co początkowo wywołało u niej wcale niemałe zmieszanie – stał się rzeczą tak oczywistą, że przestała na to zwracać uwagę. Mam jeszcze drogę przed sobą, zwróciła się do nich Gemma. Część z nas pójdzie z tobą, odparła Ul. Gemma pochyliła się ku nim, z sercem wypełnionym radością wywołaną słowami myrketa i perspektywą ich towarzystwa. Gdy to uczyniła, poczuła pierwsze krople deszczu spadające na jej wyciągniętą rękę. Tych kilka dni deszczu, który każdej zimy spadał na pustynię – to, co myrkety nazywały zielonym czasem – właśnie się zaczęło. Ten pierwszy przelotny deszcz zwilżył tylko nieco powierzchnię pustyni, lecz to wystarczyło, by w powietrzu pojawiła się zdumiewająca różnorodność zapachów, samo zaś powietrze przynajmniej raz zdawało się być czyste i świeże. Myrkety wyrażały swoją radość i szczęście cichym pogwizdywaniem; w oddali Gemma widziała, jak coraz więcej wybiega ich z nory klanu, by swawolić w świetle dżdżystego poranka. Ponownie zwróciła się do czekającej na nią trójki. Czeka mnie długa droga. Daleko poza wasze terytorium, powiedziała. Wiemy. Kiedyś byli Wędrowcy. Teraz będą znowu. W słowach Ul pobrzmiewał tęskny, romantyczny ton, który Gemma kojarzyła sobie właśnie z nią, lecz tym razem słychać było jeszcze podniecenie.
Nawet Od się zgadza, dodała Ul. Gemma spojrzała na samca, o którym wspomniała Ul, i uśmiechnęła się do siebie. Zatem sprawa załatwiona, pomyślała na własny użytek. Od zawsze sprawiał na niej wrażenie tradycjonalisty, raczej surowego i dogmatycznego. Miała jednak powody, by być mu wdzięczną za nieugięte podtrzymywanie ich śpiewu minionej nocy, i darzyła go takim samym uczuciem jak wszystkie pozostałe myrkety. Bez wątpienia był on najwyższym biegłym klanu w zakresie wszystkich spraw związanych z kamieniem. Jego donośny „głos” zabrzmiał teraz w jej głowie. Ja zostanę, stwierdził złowróżbnym tonem Od. Klan musi dotrzymać obietnicy. Będziemy dalej śpiewać. Ale teraz jest nas dużo. Twój powrót, Gem-ma, był znakiem. Mamy inne obowiązki. Znów będą Wędrowcy. Klan stanie się dwoma, wyjaśnił trzeci myrket. Czy jesteście pewni, że podział wam nie zaszkodzi?, zapytała Gemma. Zdawała sobie sprawę, że ogromna moc myrketów wynikała z ich zdolności do zespołowego działania, gdzie każde stworzenie poświęcało swe szczególne zdolności dla dobra klanu. Podział bez wątpienia osłabi je i uczyni bardziej podatnymi na niekorzystne wpływy surowego środowiska, w jakim żyły. Martwiła się również, że w tym przypadku może utracić umiejętność porozumiewania się z nimi. Gemma była przekonana, że jej magiczne zdolności związane są z zespołem jednostek i w tej sytuacji to klan umożliwia jej porozumiewanie się ze składającymi się nań indywidualnościami, a nie na odwrót. Ale tym, myrkety zdawały się nie przejmować. Klan jest mądry, zacytowała Ul. Mamy dość pazurów. Jedna nora nie jest już wszystkim, co potrafimy wykopać, dodał Ir. Zielona pora ułatwi wędrówkę, powiedział Od. To właściwy czas na nowe początki. To nasze przeznaczenie, zakończyła Ul. Zdając sobie sprawę z tego, że jest jeszcze zbyt obolała i zmęczona, by odbyć dłuższą wędrówkę, Gemma resztę tego dnia spędziła zastanawiając się nad swoją sytuacją. Brakowało jej niemal wszystkiego; nie miała żywności, wody, narzędzi – nie miała nawet noża ani krzesiwa, by rozpalić ogień. Wszystko, czym dysponowała, to rzeczy, które miała na sobie, i szczątki latawca. Wyrzucała sobie, że jest tak nie przygotowana, lecz uzasadniała to tym, iż nic nie miało dla niej znaczenia z wyjątkiem próby dotarcia na czas do kamienia. Dopiero teraz, gdy jej się to udało, była w stanie pomyśleć o własnym bezpieczeństwie i o kolejnym etapie wędrówki. Zrobiła najlepszy użytek z tego, co posiadała, budując z resztek latawca prowizoryczne schronienie. Choć deszcz powitała z radością, wiedziała, że noce z
pewnością będą zimne, a nie miała ochoty spać w przemoczonych rzeczach. Mimo obciążenia krawędzi kamieniami i piaskiem, namiot nie sprawiał wrażenia zbyt stabilnej konstrukcji i nie ulegało wątpliwości, że silny wiatr – nie mówiąc już o burzach piaskowych, które często poprzedzały opady – rozniesie go na kawałki. Korzystając z pomocy myrketów Gemma wykopała płytką jamę i wyłożyła ją resztą materiału, mając nadzieję, że w ciągu nocy napełni się ona deszczówką. Ox, przywódca klanu, pokazał jej również, gdzie będzie gromadziła się woda w sadzawkach na skalnych powierzchniach. Myrkety pracowały ciężko, usuwając z nich piasek i pył skalny, choć najwyraźniej troskę Gemmy o wodę -,,czyste-pędzące” dla nich – uważały za zbędną. W końcu nawet Gemma została przekonana, że woda nie będzie stanowiła problemu. Wiedziała, że – w ostateczności – może żuć obrzydliwe w smaku, lecz obfitujące w wodę bulwiaste korzenie rosnących wszędzie ciernistych krzewów. Brak żywności stanowił o wiele poważniejszy problem. Włókniste korzenie mogły częściowo zaspokajać głód, jednak w zbyt małym stopniu, biorąc pod uwagę wiele dni czekającej ją wędrówki. Myrkety zabiły dla niej węża, lecz nie miała noża, by go oprawić, i żadnego sposobu, żeby rozpalić ognisko, na którym mogłaby upiec mięso. Mimo szarpiącego wnętrzności głodu, Gemma stwierdziła, że niechętnie nawet rozważa możliwość zjedzenia węża. W ciągu dnia myrkety zaoferowały jej różne inne rzeczy – pędraki, żuki, grubego wija i skorpiona, – lecz, ku ich wielkiemu rozczarowaniu, Gemma żadnego z tych smakołyków nie raczyła nawet powąchać. Mogłabym to zjeść, gdybym znalazła się w naprawdę rozpaczliwym położeniu, pomyślała w duchu, spoglądając na dary i odczuwając mdłości, ale tym, czego naprawdę potrzebuję, jest ogień. Zaprosiła myrkety do pomocy w poszukiwaniu krzemienia, lecz wkrótce okazało się, że żadna z pobliskich skał nawet w przybliżeniu nie jest podobna do tej, z której można by skrzesać iskrę. Zawsze mogę odłupać kawałek monolitu, zauważyła żartem Gemma i doznała wstrząsu, kiedy jej przyjaciele potraktowali to poważnie. Ognisty-krzemień-niebiańskiego-boga jest jeden!, zawołał Od. Nie może być rozbity. Nie pozwoli na to. Będzie zły, dodał Ox i Gemma wzdrygnęła się na wspomnienie gniewu kamienia. To był tylko żart!, wyjaśniła szybko. Wcale nie miałam tego na myśli. Kilka chwil minęło w pełnej zmieszania ciszy. Żart?, zapytał Od, z wyraźną niepewnością w „głosie”. Co to jest żart? Kilka myrketów zatrzymało się w pobliżu, by przysłuchać się rozmowie, i Gemma
poczuła, jak ogarnia ją fala bezradności. Żart jest czymś, co sprawia, że człowiek się śmieje, a myrkety z pewnością zdawały się być zdolne do zrozumienia śmiechu. Przypomniała sobie wcześniejsze zabawy z klanem, kiedy to demonstrowała Ardenowi swą więź z nimi, i stwierdziła, że radosna atmosfera, która się wówczas wytworzyła, stanowiła dla nich odpowiednik śmiechu. Żart to historyjka… zaczęła, opowiadana przez kogoś po to, żeby inni cieszyli się z niej i byli szczęśliwi. Myrkety rozważyły to. Ale ona nie jest prawdziwa?, zapytał w końcu Ox. Może nie być, odparła Gemma, wyczuwając ich oszołomienie. Lecz jeśli tak jest, wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jak?, zapytał z namysłem Od. Przyczyny jedna po drugiej przemknęły jej przez głowę, jednak już po chwili straciły sens, również dla niej. Próbowała wyjaśnić to najlepiej jak potrafiła; żart może być sposobem, w jaki coś zostało powiedziane; kiedy, gdzie i komu zostało to powiedziane; o żarcie może stanowić absurdalność lub odwrócony sens wypowiedzi. Jednak w końcu musiała się poddać – jej definicje nie zostały zrozumiane. Oto jestem tutaj, pośrodku pustyni, samotna i bezradna, rozmawiająca o filozofii poczucia humoru ze szczepem małych, futrzastych zwierzątek, pomyślała w duchu. Myrkety wyczuły jej rozbawienie, lecz Gemma rozsądnie postanowiła im tego nie wyjaśniać. Klan posiadł nieco większą wiedzę na temat ludzi, lecz był zakłopotany i zaintrygowany tym nowym aspektem życia. Między sobą postanowiły nazywać żart „znanym-wszystkim-szczęśliwym-kłamstwem”, zgodnie ze swoją zasadą nadawania długich nazw rzeczom, których nie rozumiały. Doszło do swoistego współzawodnictwa między nimi w wymyślaniu żartów, – choć Gemma zdała sobie z tego sprawę dopiero znacznie później. Pragnąc rozwiązać problem braku ognia, przygotowała całe naręcze drzazg i suchych kawałków drewna z ciernistych krzewów i złożyła to w namiocie, by uchronić przed zamoczeniem. Późnym popołudniem przypomniała sobie, że właśnie w tej okolicy obozowała z Ardenem w czasie dwóch poprzednich pobytów na Diamentowej Pustyni. Odczuła wzruszenie i ogarnął ją smutek na myśl o rozstaniu z mężczyzną, którego kochała. Użalanie się nad sobą nic ci nie pomoże, pouczyła surowo samą siebie i zaczęła, z pełnymi dobrej woli pomocnikami, szukać i wykopywać resztki zagrzebane w piasku w czasie postoju z Ardenem. Kopanie było specjalnością myrketów, więc przystąpiły do tego zadania z wielkim zapałem. Wkrótce Gemma zobaczyła fontanny piasku tryskające z nowych jam
kopanych przez grupy zwierząt. Zdumiała ją szybkość, z jaką pracowały i ucieszyła się, kiedy jeden z młodych samców, Em, oświadczył, że coś znaleźli. Okazało się jednak, że są to tylko pozostałości ze starego ogniska, kilka zwęglonych gałązek, pogrzebanych pod naniesionym przez wczorajszą burzę piaskiem. Em był tak zawiedziony, kiedy zrozumiał, że patyki nie są tym, czego potrzebuje Gerama, że zlitowała się nad nim i poleciła, by zaniósł je do namiotu. Wyjaśniła, że przydadzą się, gdy już rozpali ogień. Jeśli kiedykolwiek uda mi się to zrobić… dodała w duchu. Wkrótce potem nadeszły lepsze wieści. Jedna ze starszych samic klanu imieniem Av, którą Gemma zapamiętała jako doskonałą czatowniczkę o niewiarygodnym zmyśle równowagi, zawołała, że znalazła „twarde skały”. Gemma podbiegła i zajrzała do jamy. Rzeczywiście były to odpadki, które Arden zakopał pod koniec ich ostatniego tutaj pobytu, i wśród szczątków z radością ujrzała potrzaskane skorupy butelki z zielonego szkła. Pospiesznie oczyściła kawałki szkła z piasku, pamiętając, że butelka zawierała niegdyś ognisty trunek z opactwa. Ledwie uchwytny aromat wciąż unosił się ze szczątków butelki i Gemma uśmiechnęła się, wspominając noc, kiedy z Ardenem wypili jej zawartość. Teraz, więc miała coś, czym mogła oprawić węża i – przy odrobinie szczęścia – rozpalić ogień. Po południu z pewną trudnością udało się jej dokonać pierwszej z tych rzeczy, lecz przelotne deszcze padały aż do wczesnego zmierzchu i kiedy słońce wyjrzało w końcu zza chmur, było zbyt słabe, aby skupione szkłem promienie zdołały zapalić drzazgi. Gemma postanowiła podjąć następnego dnia kolejną próbę. Wróciła do namiotu i próbowała zasnąć. Bolesna pustka w żołądku – już od dwóch dni i nocy musiała obywać się bez solidnego posiłku – oraz fakt, że myrkety schroniły się na noc w swojej norze, sprawiły, że poczuła się osamotniona i wpadła w przygnębienie. Sen nie chciał nadejść i myśli Gemmy powędrowały ku Ardenowi i Mallory oraz ku dolinie. Czy udało się jej przywrócić tam bieg rzeki? Co oznaczała wizja, którą dane jej było ujrzeć w kamieniu? Nie znalazła jednak odpowiedzi i to wzmocniło w niej postanowienie o wydostaniu się z pustyni. Musi odnaleźć swych przyjaciół. Tej nocy spadły pierwsze obfite deszcze; gwałtowna ulewa bębniła o ziemię i spływała strumieniami po skałach i piasku. Szczęśliwie namiot Gemmy przetrwał nawałnicę bez większych uszkodzeń. Kiedy wyłoniła się zeń w szarym świetle świtu, odczuła zdumienie ujrzawszy wychodzące z ziemi pierwsze zielone pędy nowego życia. W takim otoczeniu rośliny nie mogły pozwolić sobie na marnowanie czasu. I ja też nie mogę sobie na to pozwolić, pomyślała, czując osłabienie wywołane głodem. Powietrze wczesnego poranka było wilgotne i chłodne, a słońce, gdy się już pojawiło, blade i zamglone. Gemma zaspokoiła pragnienie, a potem postanowiła sprawdzić, czy nora myrketów nie ucierpiała od potoków wody. Przyjrzała się kilku wejściom i stwierdziła, że choć niektóre strumienie rwącej wody przepłynęły w
pobliżu, to wejścia usytuowane były w taki sposób, że woda nie mogła dostać się do samej nory. Jej szacunek do myrketów wzrósł jeszcze bardziej. One same pojawiły się niebawem i zabrały do pracy. Zielona pora była ważnym dla klanu okresem, ponieważ wraz z rozwojem życia roślinnego wzrastała liczebność zwierzęcych mieszkańców pustyni, co zapewniało obfitość pożywienia. Ponieważ Gemma nie miała niczego szczególnego zrobienia, z wyjątkiem czekania na słońce, poproszono by popilnowała najmłodsze myrkety. Było to zadanie, którego w zwykłych okolicznościach podejmowało się jedno ze starszych zwierząt. Poczuła się zaszczycona ich zaufaniem i z radością podjęła się obowiązków opiekunki, zadowolona, że może im się odpłacić, do pewnego stopni za pomoc. Pod jej opieką znalazło się ośmioro młodych, z których najmniejsze było wielkości dłoni dorosłego człowieka Bawiły się radośnie, oddając się z zapałem walkom na niby i naśladując starszych podczas ich ulubionego zajęcia – wzajemnego iskania się. Gemmę tak oczarowały ich błazeństwa, że niemal zapomniała o szarpiącej jej wnętrzności pustce. Nieustannie wypatrywała drapieżnych ptaków wiedząc, że są one największymi naturalnymi wrogami myrketów, i równocześnie obserwowała wspinające coraz wyżej słońce i napływające od zachodu chmury. Kiedy jeden ze starszych myrketów przybył, by ją zwolnić, wypróbowała różne kawałki szkła, by sprawdzić, który z nich najlepiej skupia promienie słoneczne. Znalazła jeden, który wydawał się odpowiedni, lecz – ku jej zawodowi – dopiero tuż przed południem chmury rozstąpiły się na tyle, by umożliwić jej właściwą próbę. Kiedy wstała, wybrać najlepiej wysuszone z przygotowanych na podpałkę drzazg, zakręciło się jej w głowie i niemal zemdlała, gdy odzyskała równowagę i powróciła na miejsce, które wybrała na ognisko. Kilka zaintrygowanych jej poczynaniami myrketów zbliżyło się, by obserwować, co robi. Gemma zbudowała z kamieni mały krąg, a wewnątrz łożyła kawałki osmalonych patyków i drewno z latawca, kładąc w samym środku najmniejsze drzazgi. Potem ostrożnie ujęła szkło, ustawiając je tak, żeby maleńka plamka ciepła i światła padała prosto na podpałkę. Słońce było teraz najsilniejsze i wiedziała, że lepszej okazji tego dnia już nie znajdzie. Oszołomiona głodem i wyczerpana natężeniem woli, pragnęła tylko jednego – rozpalić ognisko. Ramiona zaczynały ją boleć od nieustannego wysiłku, by utrzymać szkło w bezruchu, lecz nie dostrzegała żadnych śladów dymu ani ognia. Czas mijał wolno, a jej zawód zaczynał zmieniać się w gniew. Dlaczego to nie działa? Może szkło jest zbyt ciemne. Albo zimowe słońce zbyt słabe? Proszę! Kręciło się jej w głowie, jakby była pijana. Myrkety wyczuły jej zdenerwowanie i poruszyły się niespokojnie, nie wiedząc, jak mogłyby pomóc. Potem Gemma zaryzykowała rzut oka na niebo i aż jęknęła, gdy zobaczyła zbliżającą się, ogromną czarną chmurę. Zakryje słońce i jeśli teraz spadnie deszcz, może nie starczyć jej czasu, by uchronić przed zamoczeniem drogocenny zapas suchego
drewna. Poczuła, jak narasta w niej furia, skierowana przeciwko samej sobie. W Nowym Porcie roznieciłaś ogień wystarczająco wielki, by spalić pół miasta. Zrób to znowu! Nieruchomymi oczyma wpatrywała się w szkło, z umysłem pełnym gorących, mrocznych obrazów. Sięgnąwszy w czarne głębie odnalazła złotą iskierkę mocy i pozwoliła jej przemknąć ku powierzchni. Pomóż mi! Nikła smuga dymu uniosła się w górę, a potem, ze słyszalnym szuuu, całe ognisko, drzazgi, patyki i zwęglone kawałki drewna równocześnie buchnęły płomieniem. Przez chwilę Gemma była zbyt wstrząśnięta, by się poruszyć; oprzytomniała dopiero wówczas, gdy poczuła swąd dymu i palący ból w dłoniach lizanych przez ogień. Szybko cofnęła ręce, upuszczając odłamek szkła i usiadła oszołomiona, wpatrując się w płomienie. Potem chmura zakryła słońce i równocześnie Gemma uświadomiła sobie, że docierają do niej dziwne odgłosy Był to śpiew myrketów; ich głosy przeplatały się w pełnym dysonansów, lecz osobliwie poruszającym lamencie. Gemma spojrzała na nie ze zdumieniem i pieśń stopniowo ucichła. Czy wy to zrobiłyście?, zapytała, spoglądając na Oda. Nie. Lecz wezwaliśmy duchy ognia, by przybyły na twój rozkaz, odparł. W jaki sposób? Wspomnienia ognia wciąż były w czarnych patykach odpowiedział Od. Śpiewaliśmy do nich, byś mogła je wykorzystać. Gemma zrozumiała, że ma na myśli zwęglone kawałki drewna ze starego ogniska. Zatem to wy roznieciłyście ogień, powiedziała. Nie. To uczyniła twoja moc, odparł Od. W tej właśnie chwili spadło kilka kropel deszczu i Gemma musiała skupić się na ochronie ognia. Gdyby teraz spadła ulewa, po wszystkich tych wysiłkach… Lepiej o tym nie myśleć. Spojrzała w niebo. Dziękuję wam za pomoc, odezwała się potem do myrketów. Proszę, przynieście mi szybko jeszcze trochę drewna. Pospieszyły, by spełnić jej prośbę, i wkrótce już płomienie buchały tak gwałtownie, że zwierzęta nie chciały podchodzić zbyt blisko. Po lekkiej mżawce deszcz ustał zupełnie i Gemma nie musiała rezygnować z pieczenia mięsa węża na drewnianych rożnach. Woń pieczonego mięsa, która bardzo nie podobała się myrketom, sprawiała,
że żołądek Gemmy skręcał się w oczekiwaniu; sparzyła sobie usta, gdy pośpiechu zaspokajała głód. Mimo iż mięso było twarde i niedopieczone, bardzo Gemmie smakowało. Wieczorem usiadła przed namiotem i z radością przysiadała się myrketom. Wciąż jeszcze nie była w stanie pojąć do końca wcześniejszych zdarzeń, lecz odczuwała głęboką wdzięczność i zadowolenie. Była najedzona, – choć pamiętała, aby nie zjeść zbyt wiele – i miała zapas pieczonego mięsa na następny dzień. Żywiła nadzieję, że nazajutrz myrkety będą w stanie dostarczyć jej więcej mięsa, i planowała pojutrze wyruszyć w stronę doliny. Zwierzyła się ze swoich planów Oxowi i klan zajęty był teraz przygotowaniami do drogi. Z jego podziałem wiązało się najwyraźniej sporo obrzędów, lecz Gemma mogła się im tylko przyglądać, wiedząc, że nie będzie w stanie zrozumieć większości znaczeń, jakie ze sobą one niosły. Ognisko zostało podzielone na dwa, z których pierwsze przykryto kamieniami i błotem. Gemma była przekonana, że rankiem węgle wciąż jeszcze będą gorące. Siedziała teraz w cieple drugiego ogniska mając przed sobą oświetlony czerwonym blaskiem obraz odbywających się obrzędów. W oddali majaczyła się bryła monolitu otoczona ciernistymi krzewami odbijającymi się w kałużach wody. Gemmę ogarnęła fala wspomnień dotyczących tego miejsca. Za pierwszym razem bliska była śmierci i została uratowana przez Ardena. Za drugim, tajemnicza moc kamienia omal nie pozbawiła Ardena życia. Byłby teraz ze mnie dumny, pomyślała. Nie poddaję się, choć kilka miesięcy temu pewnie opuściłabym ręce i umarła. Bardzo pragnęła znowu go zobaczyć.
ROZDZIAŁ CZWARTY Następnego ranka Gemma wyłoniła się z namiotu, by stwierdzić, że nastał rześki i jasny poranek. Po niebie płynęło kilka małych obłoków, wiał przenikliwy wiatr, lecz nowy dzień podniósł ją na duchu. Jej wycieńczone ciało już nie protestowało i czuła, że znów jest pełna życia. Przemknęło jej przez głowę, by ruszyć w drogę natychmiast, lecz odrzuciła tę myśl, wiedząc, że musi się dobrze przygotować. Przede wszystkim zatroszczyła się o ogień, lecz w ciągu nocy niewiele padało i nawet odkryte ognisko wciąż jeszcze się tliło, – co znacznie poprawiło jej nastrój i wpłynęło na zwiększenie pewności siebie. Myrkety krzątały się już i kiedy zobaczyły, że się zbudziła, zbliżyły się do niej całą grupą z Oxem na czele. Stanęły w odległości kilku kroków zachowując pełną powagę. Gemma pomyślała, że zaraz nastąpi oświadczenia o podziale klanu. Po pełnej napięcia chwili milczenia odezwał się Ox. Skorpiony są niebieskie, a niebo jest zielone, oświadczył uroczyście, wpatrując się jej intensywnie w oczy. Inne myrkety skupiły spojrzenia na Gemmie i pod naporem ich połączonej woli poczuła, że w głowie jej się kręci od widoku wpatrzonych w nią aksamitno-czarnych oczu. Potem zrozumiała, co się zdarzyło, i wybuchnęła śmiechem. Wywołało to natychmiastową reakcję wśród myrketów – spoglądały na siebie i popiskiwały z zadowoleniem. Zrobiłem żart, Gemma. Tak?, zapytał Ox. Nie całkiem, odparła, śmiejąc się coraz bardziej. Sądzę, że nie połapałeś się w tym jeszcze do końca. Zaskoczyło to i zmieszało myrkety, więc Gemma z trudem opanowała śmiech, mając nadzieję, że ich tym nie uraziła. Ale śmiałaś się, rzucił oskarżycielsko wyraźnie zmieszany Od. Tak, ale… Gemma rozpaczliwie szukała w pamięci żartu, który wyjaśniłby, co miała na myśli. Szybko doszła do wniosku, że jest to niemożliwe. Nie potrafię wyjaśnić, przyznała w końcu. Po chwili myrkety wciąż zaintrygowane tym problemem oddaliły się. Postanowiły rozwikłać go później, a teraz zająć się poszukiwaniem żywności. Gemma zjadła śniadanie, przechowane w ognisku, a potem poszła sprawdzić świeżo wyrosłą roślinność, by zobaczyć, czy nie uda jej się uzupełnić czymś skąpej diety. Ponownie zdumiała ją szybkość, z jaką wyrastały rośliny. Niektóre już zakwitły, jakby wiedziały, że muszą objąć swym rozkwitem w przeciągu tych kilku dni cały rok i wszystkie jego pory. Olśniewające czerwienie i purpury przetykały kobierce zieleni zdobiące pustynię. Nawet płowe cierniste krzewy pyszniły się drobnymi niebieskimi pączkami.
Znalazła kilka wyglądających obiecująco liści, ale nie miała pojęcia, jak dowiedzieć się, czy są jadalne, czy trujące. Myrkety niewiele mogły pomóc, ponieważ nie uważały roślin za pożywienie. Pokazały jej jedną, którą stosowały na ukąszenia skorpiona, lecz Gemma nie wiedziała, czy jest to wystarczający powód, aby po nią sięgnąć. Odważnie skosztowała odrobinę i stwierdziła, że roślina jest gorzka, lecz jadalna; nie doznała żadnych nieprzyjemnych sensacji. Inna wyglądała i smakowała zupełnie jak mała cebula i Gemma, nim wróciła do namiotu, zebrała ich tyle, ile zdołała odnaleźć. Kiedy się tam znalazła, stwierdziła, że myrkety dostarczyły jej kolejnego węża, o wiele większego niż poprzedni. Gemma nie mogła sobie wyobrazić, jak udało im się go zabić – wydawał się wystarczająco potężny, by je wszystkie zmiażdżyć. Zajęła się, więc pracochłonnym przygotowywaniem mięsa; część upiekła, jeszcze więcej uwędziła, a pokaźną surową porcję pozostawiła dla łowców. Zanim skończyła, zrobiło się późne popołudnie Zmęczona, napiła się wody i najlepiej jak potrafiła zmyła z siebie, używając piasku, krew i wnętrzności. Kiedy wróciła, okazało się, że myrkety sprawiły jej kolejną niespodziankę. –Jaja! – zawołała głośno, zaskoczona brzmieniem własnego głosu. Gemma nie miała pojęcia, jaki ptak lub, jakie zwierze wydało na świat te cztery duże jaja, i nie miała zamiaru się tym martwić. Obłożyła je mieszaniną mułu i wilgotnego piasku i upiekła w żarze ogniska. Zjadła jedno z wieczornym posiłkiem, stwierdzając, że jest ostre i wyśmienite w smaku. Jej zapasy były teraz kompletne, oczywiście na tyle, na ile mogły być w takiej sytuacji. Gdy zmierzch przeszedł w mrok nocy, duża grupa myrketów, stanowiąca, być może, połowę klanu, zgromadziła się w kręgu otaczającym monolit. Gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy, myrkety zaczęły śpiewać i choć nikt nie mógłby twierdzić, że dźwięk, jaki wydawały, jest piękny, to jednak jego donośny tembr niósł w sobie jakiś smutek, który chwycił Gemmę za serce. Pojęła intuicyjnie, że są to Wędrowcy i że żegnają swoje terytorium, swój dom i kamień, którego ich plemię strzegło od pokoleń. Uświadomienie sobie tego wywołało ucisk w gardle i jeszcze raz zadumała się nad tym, dlaczego myrketom wydaje się, że zasługuje na taką lojalność. Gdy umilkła smutna pieśń w ciszy, po policzkach Gemmy potoczyły się łzy. Potem zabrzmiała nowa pieśń, tym razem zupełnie inna. Była szybsza, śpiewana wysokimi głosami, dysonansowa, i wyraźnie słychać w niej było podniecenie. Ścierając łzy Gemma zadała sobie pytanie, co też oznacza ta pieśń. Od pojawił się u jej boku, jakby wiedział, o czym w głębi duszy myśli Gemma. O czym śpiewają?, zapytała. Żegnają niebiańskiego-boga-ognistego-kamienia i proszą go o zezwolenie na wędrówkę, odparł uroczyście. A teraz śpiewają o wędrówce i przyszłym życiu… i o tobie.
O mnie? Oczywiście. Teraz ty jesteś ich terytorium, odparł Od. –Co on miał na myśli, Gemmo? – zapytał Jon z jej kolan. Było to zwykłe pytanie w tym miejscu opowieści. –Wyjaśniłam ci to już przedtem – upomniała go łagodnie. – To oznacza, że ich dom będzie przy mnie, gdziekolwiek będę. –Więc dlaczego nie przyszły do doliny? – nie ustępował Jon. –Dość! – przerwała Mallory. – Wy dwaj, do łóżek! –Och… –Nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów. Jest już późno i biedna Gemma wkrótce straci głos. Opowiada wam już całe godziny. Gemma odchrząknęła i kaszlnęła słabo, a potem uśmiechnęła się na widok podejrzliwych spojrzeń chłopców. –Idźcie już. Zróbcie, co mówi wasza matka, bo inaczej będzie mnie winić, kiedy jutro zaśpicie. Będzie mnóstwo czasu na opowieści, kiedy indziej. –Ale prawie już doszłaś do najlepszej części, ze złymi ludźmi i walką – poskarżył się Jon. –Głupi! To będzie dopiero o wiele później – powiedział stanowczo Vance. –Do łóżek! – rozkazała Mallory, nie dając się zwieść tą mającą odwrócić jej uwagę wymianą zdań. Gemma uśmiechnęła się porozumiewawczo do chłopców, kierujących się niechętnie ku schodom, aby wypełnić polecenie matki. Gdy opuścili pokój, Jon zwrócił się do brata: –Chciałbym któregoś dnia spotkać myrkety. –Ja też. Troje dorosłych wymieniło spojrzenia. –Przepraszam. Zagalopowałam się – powiedziała przepraszającym tonem Gemma. –Świetnie opowiadasz – odparł Kragen.
–Kiedy będziesz miała już dość ratowania świata powinnaś zająć się tym na stałe – powiedziała z uśmiechem Mallory. –Sam chciałbym kiedyś spotkać te myrkety – rzekł wówczas Kragen. Opowieść Gemmy oczarowała go podobnie jak synów. –Chciałabym, abyś je spotkał – odparła Gemma. – Tak bardzo za nimi tęsknię. Ale one nie mogą przybyć tutaj tak samo, jak ty nie możesz udać się na pustynię. –Ale ty mogłabyś wrócić do nich – wtrąciła Mallory. –Nie. Nie opuszczę doliny, dopóki… – Gemma westchnęła i spojrzała na swoje ręce. – Poza tym, nie przypuszczam, bym zdołała je teraz odnaleźć. –Nie doceniasz siebie… i myrketów – odparła jej przyjaciółka. –Być może. Gemma zamilkła znowu, zatopiona we wspomnieniach. Choć nie ubierała ich już w słowa, obrazy wciąż przepływały przez jej umysł. Była to godna uwagi historia. Na chwilę powróciła myślami do własnego domu, leżącego daleko na północy wyspy. Po tym wszystkim, co się jej przydarzyło, wydawał się tak bardzo odległy. Nie uwierzyliby w jedną dziesiątą tego, co mi się przytrafiło, zadumała się. Ale z drugiej strony, parę miesięcy temu ja również bym w to nie uwierzyła. Roześmiała się cicho, potrząsając głową. –Co cię tak rozśmieszyło? – zapytała Mallory. –Myśl o mnie, ratującej świat! –Cóż, jak dotąd, nieźle dawałaś sobie z tym radę. –Wiesz doskonale, że na każdym kroku potrzebowałam pomocy – sprzeciwiła się Gemma. – Gdyby nie Arden, nie byłoby mnie już na świecie. Potem był Jordan i jego ludzie w Nowym Porcie, górale, myrkety… Sama jestem całkiem do niczego. – Przerwała. – Nie. Jeszcze gorzej. Jestem ciężarem! –Bzdury! – zawołała Mallory. – Powiedz to tym dzieciom, które wyleczyłaś w Keld. Gdyby nie ty, już by nie żyły. Gemma nie dała sprowokować się do odpowiedzi, lecz umilkła i zamknęła oczy. Mallory i Kragen zaczęli sprzątać ze stołu, pozostawiając Gemmę z jej myślami. Znowu była na pustyni, z myrketami, w chwili, gdy zaczynali swą podróż. Wciąż pełna nadziei, przypominała sobie każdy szczegół, starając się upewnić, że nie przeoczyła
żadnego śladu wiodącego ku jej przyszłości. Jedynym problemem było to, że najwyraźniejsze ślady napełniały ją przerażeniem. Ranek po pożegnalnej pieśni Wędrowców stał się światkiem gorączkowej krzątaniny. Myrkety znajdowały się w stanie wielkiego podniecenia, biegając tu i tam na wyprostowanych łapach, z ogonami wzniesionymi niczym bojowe sztandary. Gemma martwiła się, że może nie starczyć im energii na podróż, lecz potem przypomniała sobie, że będą musiały jedynie dotrzymać jej kroku, a ten z pewnością nie będzie zbyt szybki. Skleciła worek z materiału użytego do budowy namiotu, ładując weń żerdź i tyle jedzenia, ile miała. Nie miała jak zabrać ze sobą ognia, choć dorzuciła do bagażu szkło i trochę sczerniałych węgielków, mając nadzieję, że ich „wspomnienia” znowu okażą się użyteczne. Woda stanowiła kolejny problem, lecz nie miała, w czym jej nieść, tak, więc postanowiła, że napije się na zapas przed wyruszeniem w drogę. Na dźwięk jej głosu myrkety zbiegły się w podskokach. Z ogólnego zamieszania wyłoniły się dwie grupy. Gemma przyłapała się na tym, że przypatruje się tym Wędrowcom, którzy będą jej towarzyszyć. Uradowała się rozpoznając kilkoro znajomych zwierząt, a potem pomyślała, że pomyliła grupy, na czele Wędrowców, bowiem stał Ox, przywódca klanu. Wyczuł jej zaskoczenie i natychmiast rozproszył wątpliwości Gemmy. Od jest teraz przywódcą klanu kamienia. Ja będę wędrować. Gemma skinieniem głowy potwierdziła przyjęcie tego do wiadomości, nie wiedząc, co powiedzieć. Oxowi towarzyszył inny starszy samiec, Ed, i dwie starsze samice, Ul i Av. Jedynym innym zwierzęciem, które znała z imienia, był Em, młody samiec. W skład grupy wchodziło jeszcze siedem dorosłych i cztery młode zwierzęta, – choć nie tak małe, by wymagały opieki – i Gemma cieszyła się, że grupa złożona jest z przedstawicieli obu płci i z ich małych. Wędrowcy będą prawdziwym klanem. Myrkety umilkły teraz, a Gemma usiłowała znaleźć słowa, które wyraziłyby wdzięczność i pozwoliłyby podziękować za ich pomoc i zaufanie. Nagle, zupełnie niespodziewanie, cały klan zaintonował pieśń. Nie pojęła przyczyny ich milczenia; okazało się, że nie czekały na jej przemowę a jedynie nabierały tchu. Rozbrzmiewały dwie pieśni, konkurując ze sobą i zderzając się, gdy jeden klan stawał się dwoma. Raziłoby to uszy większości ludzi, lecz dla Gemmy dźwięk ten był piękny. Było w nim i pożegnanie, i bojowość, i radość, która nadawała tonację całej pieśni. Żadne jej słowa nie zdołałyby pełniej oddać owego porannego wybuchu uczuć. Co powoduje, że te maleńkie stworzenia potrafią mnie tak wzruszyć, zastanowiła się, a potem przypomniała sobie o istnieniu emocjonalnej więzi łączącej czarodziei ze zwierzętami, które są ich przyjaciółmi. Myśli jej powędrowały w przeszłość, Kai, jej przyjaciel i nauczyciel przez wiele lat, był czarodziejem, choć wyparł się tego tytułu i
stwierdził, że magia jest martwa. Gemma wiedziała, że to nieprawda, lecz może jej intuicja była głębsza, niż sobie to uświadamiała. Czyżbym mogła być czarodziejką? Jeszcze nie tak dawno odrzuciłaby tę myśl jako absurdalną, lecz teraz nie była już taka pewna. Choć nie miała władzy dawnych czarodziei, to jednak posiadała ukryte zdolności magiczne. Chciałabym, żeby Kai był teraz tutaj. Potrafiłby mi to wyjaśnić. Niejednokrotnie od czasu wylądowania na tym południowym kontynencie czuła obecność Kaia i potrafiła, pomimo dzielącej ich ogromnej odległości, z nim się porozumieć. Mimo że dręczyły go wątpliwości, był w stanie jej pomóc, lecz w końcu ją opuścił. Gemma nie wyczuwała teraz jego obecności, lecz miała nadzieję, że, być może któregoś dnia więź zostanie przywrócona. Ze wszystkich, których pozostawiła na odległej północnej wyspie, najbardziej brakowało jej jego. Myśli jej zostały gwałtownie przerwane przez kakofonię nawoływań i myślowych przekazów, w które rozpadła pieśń. Myrkety poruszyły się jak fala i trącając miękko stopy rozpoczęły wędrówkę. Do zobaczenia!, zawołała do tych, które pozostawały i w odpowiedzi została zasypana pożegnalnymi okrzykami i życzeniami pomyślności. Ze ściśniętym gardłem Gemma po raz ostatni machnęła ręką, a potem odwróciła się i ruszyła za Wędrowcami przez bezdroża pustyni. Pierwszego dnia przeszli spory kawałek drogi. Przelotne deszcze podtrzymywały ich na duchu; temperatura pozostała umiarkowana i całej grupy nie opuszczał radosny nastrój. W południowym postoju, który starsze myrkety wykorzystały na polowanie, pozostawiając młodsze, by odpoczęły wraz z Gemmą, ruszyli dalej szlakiem na południowy wschód. Zatrzymali się na krótko przed zmierzchem w miejscu, gdzie naturalne nawisy w skalistych żlebach zastąpiły myrketom norę; Gemma rozbiła namiot w pobliżu, zadowolona z codziennej wędrówki. Nie wiedziała, jaką przebyli odległość, lecz jej nogi nie domagały się jeszcze odpoczynku i cieszyła ją świadomość, że ma dość jedzenia na kilka następnych dni. Tej nocy po raz pierwszy śniła o Ardenie. Zamknięty w kamieniu, niezdolny się poruszyć, cierpiał samotny w przerażającej ciemności. Nawet wtedy, gdy już dławiący strach wyrwał ją ze snu, straszliwe obrazy dalej wypełniały jej umysł, a odpoczynek, którego tak bardzo potrzebował był nieosiągalny. Następnego dnia jej własna podróż miała stać się koszmarem
ROZDZIAŁ PIĄTY Gdy nastał świt, nic nie wskazywało na to, że coś się ma wydarzyć. Gemma była wdzięczna za czyste niebo i lekki wiatr, który rozwiał mroczne cienie jej snów. Nogi miała sztywne, ale uczucie to zniknęło po pierwszej godzinie marszu. Potem coś się zmieniło w atmosferze poranka. Jakiś bezruch opanował pustynię, powietrze stało się ciepłe i wilgotne, a daleko na zachodnim horyzoncie, zaczęły gromadzić się złowieszcze chmury. Gemma czuła kryjącą się gdzieś groźbę; przyłapała się na częstym spoglądaniu przez ramię. Czy będzie burza?, zwróciła się z pytaniem do myrketów. Nadciąga ziemio-mrok, w imieniu klanu odpowiedziała Ul. Niedobry do wędrówki, dodał Ox. Kiedy nadejdzie?, wypytywała dalej Gemma, ale myrkety nie miały pojęcia o jej mierze czasu, stąd ich odpowiedzi nie na wiele się przydały. Cóż, lepiej przejdźmy tyle, ile się da, zanim nadciągnie, powiedziała do nich i znowu ruszyli w drogę. Przeszli tylko kolejne pół ligi, kiedy Gemma wyczuła poruszenie wśród myrketów; Av, jak zawsze najbystrzejsza czatowniczka, pierwsza wypatrzyła nadciągającą burzę. Gem-ma, ziemio-mrok! zawołała, oglądając się na zachód Gorące powietrze wirowało wokół nich w gwałtownych podmuchach, wichrząc sierść myrketów i włosy Gemmy. Wytężywszy wzrok dostrzegła to, o czym mówiła Av. To nie miała być zwyczajna burza. Brunatna masa, wciąż odległa, ale zbliżająca się szybko, zawisła jak całun dymu nad pustynią. Na oczach przyglądającej się Gemmy tuman urósł sięgając ciemnymi spiralami w niebo i zamazując wszystko na swej drodze. To, co myrkety nazywały ziemio-mrokiem, ona znała jako piaskową burzę i uświadomienie sobie tego napełniło ją przerażeniem. Dobrze wiedziała, jak gwałtowny może być niesiony wiatrem piasek – jej lot zakończył się gwałtownie wśród takiego zamętu nie dalej jak przed kilkoma dniami. Niemożliwe było ustać na nogach, nie mówiąc już o marszu, wśród takiego szaleństwa żywiołów. Musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się schronić, postanowiła Gemma, lecz myrkety doszły już do tego wniosku wcześniej i rozbiegły się, przeszukując teren. W odległości jakichś stu kroków przed sobą, Gemma dostrzegła coś, co wyglądało jak żleb, i równocześnie usłyszała dobiegający stamtąd ostry, zawodzący okrzyk Eda. Wszystkie pozostałe myrkety w podskokach ku niemu pobiegły. Gem-ma, nora! Głos Eda zabrzmiał nagląco w jej głowie i, rzuciwszy ostatnie
spojrzenie na zbliżającą się przerażająco szybko burzę, pobiegła tam. Żleb był wystarczająco głęboki, by zapewnić skulonej Gemmie schronienie. Do tego wszystkiego z jednej strony jego ściany stawały się stopniowo coraz bardziej stromy kończąc się miniaturową pieczarą i cały klan tam właśnie pobiegł. Gemma podążyła za myrketami, wdzięczna za odrobinę szczęścia. Była o wiele za duża, by zmieścić się w środku, ale i tak żleb dawał jej wystarczające schronienie, a za jej ciałem zasłaniającym wejście, myrkety były całkowicie bezpieczne. Gdy wszystkie zwierzęta znalazły się już w środku, Gemma złożyła swoje drogocenne zapasy w wejściu do pieczary i usiadła na ziemi, z kolanami pod brodą, starając się zająć jak najmniej miejsca. Dobrze wam tam w środku?, zawołała. Oczywiście, odparł Ox. Nora jest bardzo głęboka. Potem w górze zaświtały pierwsze ziarnka piasku; w ciągu paru chwil szum wiatru stał się dzikim wyciem i Gemma pochyliła głowę, by ukryć twarz, gdy spadła na nich ciemność i huk powietrza. Wyczuła troskę myrketów o nią i je uspokoiła. Wkrótce jednak zaprzestali wszelkich prób porozumiewania się, gdyż obłąkańczo głośne wycie burzy uniemożliwiło nawet formułowanie myśli. Piasek i żwir pokryły ubranie i włosy Gemmy, a żleb zaczął się wypełniać, tarasując wejście do pieczary. Gemma nie martwiła się tym, wiedząc, że myrkety byłyby w stanie wydostać się na powierzchnię w przeciągu kilku chwil. Potem do jej świadomości dotarł nowy dźwięk; dudniący huk przetoczył się za ryczącą ścianą wiatru i piasku. Z trudem rozpoznała w nim grzmot, ale nie mogła spojrzeć w górę, by zobaczyć błyskawicę. Nie spadła kropla deszczu. Gemma zdawała się tkwić przy maleńkiej jaskini od wieków, a nic nie wskazywało, że nastąpi przesilenie burzy. W przygnębiającym mroku dominował ogłuszający hałas i Gemma miała wrażenie, że świat nigdy już się nie uspokoi. Nowe poczucie zagrożenia zaczęło stopniowo docierać do otępiałego umysłu Gemmy. Płynęło z niezrozumiałych, bo zbyt szybkich przekazów myrketów, które bez wątpliwości ogarnął nagły strach. Stawał się coraz silniejszy, aż w końcu osiągnął poziom paniki. Gemma ostrożnie otworzyła oczy, chroniąc je złożonymi rękoma w samą porę, by zobaczyć pazurki grzebiące wśród piasku wypełniającego wejście do pieczary. Odsunęła się, gdy pojawił się Ed. Przesunął się na bok, by pozwolić wyjść innym, lecz nie zaprzestał kopania, poszerzając otwór w szalonym pośpiechu. Co się dzieje?, zapytała ogarnięta strachem Gemma. Czysto-pęd, usłyszała pospieszną odpowiedź. Czysto-pęd nadchodzi. Gemma była oszołomiona i zdezorientowana. Coraz więcej myrketow opuszczało
pieczarę i wspinało się po zboczach żlebu, niemal natychmiast znikając jej z oczu. Dokąd idziecie?, zawołała za nimi z rozpaczą, lecz nie otrzymała żadnej jasnej odpowiedzi. Potem nagle zrozumiała. Gemma usłyszała ją na chwilę nim się pojawiła, lecz nie mogła uwierzyć własnym uszom. Woda trysnęła z pieczary gwałtowną falą, która zagarnęła wszystko, co napotkała na swej drodze. Myrkety, piasek i zapasy Gemmy zostały porwane w głąb żlebu, a ona sama miotała się bezradnie w spienionej wodzie. Krztusząc się i prychając, ostatkiem sił udało się jej wydostać z rwącego potoku i wspiąć po ścianie żlebu. Tam nic jej nie chroniło przed uderzającym z całą mocą wiatrem i piaskiem; w przeciągu paru chwil odsłonięty kark stał się źródłem piekącego bólu, gdy skuliła się w żałosny, dygoczący i przerażony kłębek. Nie mogła dostrzec żadnego z myrketow, a jej umysł znajdował się w stanie takiego udręczenia, że nie potrafiła nawet zawołać ich w myślach. Stopniowo uświadomiła sobie, co się wydarzyło. Grzmot, który słyszała, rzeczywiście był oznaką burzy, lecz ulewa spadła daleko na zachodzie, wypełniając podziemny system jaskiń, jaki rozciągał się pod pustynią. Ciśnienie ulewy wtłoczyło wodę w korytarz kończący się pieczarą, gdzie schroniły się myrkety. Woda chlusnęła z siłą gejzeru i azyl zmienił się w pułapkę. Było paradoksem, że to woda stanowiła zagrożenie na pustyni. Dodawało to jedynie grozy całej sytuacji. Po pewnym czasie, który wydawał się jej tak długi, jak całe dotychczasowe życie, Gemma odczuła nieznaczne osłabnięcie naporu wiatru dmącego w plecy. Równocześnie cichł stopniowo ryk wichury, lecz dzień pozostał tak ciemny, jak przedtem. Zaczęła wołać myrkety. Ox? Av? Ul? Czy któreś z was mnie słyszy? Nie otrzymała odpowiedzi i jej przerażenie spotęgowało się. Przecież nie mogły się wszystkie utopić! Potem, niespodziewanie, powietrze przejaśniało, a wiatr jeszcze bardziej zelżał. Gemma mogła już unieść głowę; przyglądała się, jak piaskowa burza zamiera, a w jej uszach dźwięczała świeżo narodzona cisza. W górze wisiały czarne chmury, przesłaniając słońce, lecz deszcz nie spadł. Poziom wody w żlebie opadał niezauważalnie i w przeciągu paru chwil prąd osłabł. Docierało to z wolna do Gemmy, lecz początkowo była zbyt oszołomiona, by zareagować. Potem w oddali zabrzmiał piskliwy krzyk i to sprawiło, że Gemma oprzytomniała. Gdzie są myrkety? Pokonawszy z trudem drętwotę mięśni, wstała i ruszyła wzdłuż żlebu. Wkrótce piskliwe dźwięki stały się głośniejsze i Gemma skierowała się w stronę ich źródła. Odnalazła klan stłoczony w małej jamie po wschodniej stronie parowu. Na szczęście
woda płynęła już tylko nikłą strugą, więc Gemmie udało się przedostać do nich bez żadnych trudności. Myrkety tworzyły zbity kłębek, napierając na siebie drobnymi ciałkami, których sierść ociekała wodą, i nie poruszyły się, gdy się zbliżyła. Gemma usiłowała je policzyć, lecz stwierdziła, że to zadanie przekracza jej możliwości. Gdy uklękła przy nich, kilka małych główek zwróciło się w jej stronę. Nic się wam nie stało?, zapytała. Il i Ot tracą ciepło, odparła Av. Klan pozostaje razem, by dzielić się swym ciepłem, dodał Ox. Może potrafisz im pomóc?, zapytała z nadzieją Ul. Ja?, Gemmę zaskoczyło to pytanie, lecz potem zaczęła się zastanawiać. Potrafiła wykorzystać swe zdolności lecznicze, by uratować życie dwojgu dzieci. Czyżby myrkety tak bardzo różniły się od nich? Chcę je zobaczyć, poleciła i myrkety rozdzieliły się pozwalając jej zajrzeć do środka. Znajdowały się tam dwa młode z sierścią posklejaną wodą i piaskiem. Podtrzymujące je zwierzęta odsunęły się i młode spoczęły delikatnie na ziemi. Gemma przyłożyła palec kolejno do jednego i drugiego maleńkiego czoła, z sercem pełnym złych przeczuć. Nie potrzebowała swej szczególnej świadomości, by wiedzieć, że oba myrkety są już martwe. Nie potrafię im pomóc, powiedziała przygnębiona, spoglądając na żałosne ciałka ze zmierzwionym futerkiem W ogóle nie ma w nich ciepła. Oświadczenie to zostało przyjęte w pełnym rozpaczy milczeniu i Gemma po raz pierwszy poczuła się jak intruz. Powstała i odeszła, pozostawiając myrkety z ich żalem. i zabierając ze sobą swój własny smutek. Idąc wzdłuż żlebu odnalazła nieco dalej resztki swego namiotu. Został porwany na strzępy przez kolce ciernistych krzewów. Odzyskała parę kawałków wędzonego mięsa z węża i oczyściła je na tyle, na ile potrafiła. Jeśli słonce wyjdzie zza chmur i uda jej się je osuszyć, mogą jeszcze okazać się jadalne. Reszta jedzenia, osmalone patyki i kawałek zielonego szkła zniknęły. Myśli Gemmy skierowały się ku jej własnym szansom na przeżycie; nie miała namiotu, ognia, tylko odrobinę jedzenia – i wciąż od skraju pustyni dzieliło ją kilka dni marszu. Być może ta pustynia w końcu mnie zabije. Właśnie, gdy ta ponura myśl przemknęła jej przez głowę, usłyszała głosy myrketów wznoszące się w żałobnej pieśni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Słońce wyjrzało zza chmur, w chwili, gdy pieśń myrketów dobiegła końca, lecz nie dodało to wiele otuchy Gemmie – wiedziała, bowiem, że burza uczyniła już swoje. Rozwiesiła uratowane paski mięsa na gałęziach ciernistych krzewów, by wyschły, i zaczęła się zastanawiać, co dalej robić. Niepowodzenie było tak nagłe i druzgocące, że sama myśl o tym, co się stało, niemal doprowadziła ją do płaczu. Nie była w stanie rozsądnie myśleć. Ox podbiegł do niej w podskokach. Ed prosi o ciebie, Gem-ma, powiedział. Czysto-pęd ugryzł go. Tłumacząc to jako „woda sprawiła, że zachorował”, Gemma pospieszyła z powrotem do klanu, prowadzona przez jego przywódcę. Wyczuwała sprzeczne nastroje plemienia – troskę, ulgę i akceptację, lecz zaskoczyło ją to, że zdawały się nie odczuwać żadnego smutku, żadnego żalu. Nigdzie nie mogła dostrzec ciał dwóch młodych. Ich pieśń skończyła się, stwierdził Ox, wyczuwając jej niewypowiedziane pytanie. Klan się odnawia. Choć Gemma nie była w stanie dzielić ich pragmatycznej postawy wobec śmierci, rozumiała ją i podziwiała. Martwi odeszli, żywi pozostali i tylko to miało teraz znaczenie – w surowych warunkach pustyni nie mogło być inaczej. Ed leżał pośrodku grupy; oczy miał zamknięte i z trudem oddychał. Bąbelki piany pokrywały jego pyszczek i nozdrza. Gdy mu się przyglądała, w jej głowie zabrzmiał jego głos. Zawsze uważała go za jednego z najbardziej śmiałych i pewnych siebie myrketów, – lecz teraz jego głos brzmiał słabo i niepewnie. Czy ziemio-mrok skończył się? Słyszałem jego nadejście. Czy Gem-ma jest tutaj? Jestem, odparła. Wkrótce będziesz czuł się dobrze. Ciało zwierzątka odprężyło się nieco pod wpływem słów, lecz oddech w gardle wciąż był ciężki i chrapliwy. Pełna obaw, mając poczucie własnej niezgrabności, Gemma uklękła i przyłożyła delikatnie dłoń do piersi Eda. Zamknąwszy oczy, rozszerzyła świadomość, by zbadać małe ciało. Początkowo nie dotarło do niej nic z wyjątkiem bólu i cierpienia oraz wyczerpania, potem jednak jej wewnętrzne zmysły zaczęły przesyłać jasne obrazy oraz sygnały świadomości i popełzły szlakami krwi, kości i ścięgien wewnątrz ciała jej niecodziennego pacjenta. Szlaki te nie były tak jasne i wyraźne jak tamte w ciałach dzieci, ale i tak odczuwała wdzięczność za ofiarowaną jej wiedzę. Nie ulegało wątpliwości, co dolega Edowi. Jego nabrzmiały żołądek wypełniała woda, a piasek blokował ujście do jelita. Płuca również w dwóch trzecich wypełniała woda, a niewiarygodnie obciążone serce traciło rytm. Wyciekało z niego życie.
Zrób coś!, rozkazała samej sobie Gemma. Już! W tym stanie żadne działanie nie mogło być zbyt drastyczne. Zastosowała masaż, napinając zwiotczałe mięśnie, raz zwiększając, raz zmniejszając na nie nacisk. Równocześnie ugniatała dłonią pierś Eda. Po paru chwilach Ed wydał śmieszny, bulgoczący dźwięk i nagle trysnęła z niego na wszystkie strony woda – z pyszczka, nozdrzy i spomiędzy tylnych łap. Gemmę trafiła spora jej część, lecz nie zważała na to, troszcząc się jedynie o Eda. Martwiła się, czy usuwając z niego wodę nie zaszkodzi mu w inny sposób. W udręce niepewności obserwowała, jak jego oddech się zatrzymuje. Potem zaczerpnął głęboki, wstrząsający całym ciałem haust powietrza i Gemma poczuła, jak ogarnia ją fala uniesienia. Powieki Eda zatrzepotały i uniosły się. Jestem głodny, powiedział i natychmiast zasnął. Gemma roześmiała się głośno, ku wielkiemu zakłopotaniu przyglądających się myrketów. Sprawdziła oddech Eda, który teraz był regularny i silny, a potem wstała, w o wiele pogodniejszym nastroju. Myrkety przyglądały jej się nerwowo. Nie stalą ci się żadna krzywda?, zapytała niepewnie Ul. W jej pytaniu brzmiał dziwny ton, jak gdyby sądziła, że Gemma może czuć się urażona. Oczywiście, że nie. Choć muszę przyznać, że moi pacjenci zwykle nie siusiają na mnie, odparła z uśmiechem Gemma. Zapadła pełna zakłopotania mentalna cisza. Och, pomyślała do siebie. Więc to o to się martwią. Myrkety były niezwykle wymagające, jeśli chodzi o toaletę; w ich mniemaniu Ed znieważył ją. Nie stalą mi się żadna krzywda, powiedziała stanowczo. Cieszę się niezmiernie, że Ed znowu czuje się dobrze. I wszystko jest dopuszczalne, by osiągnąć cel, jakim jest wyleczenie, dodała, z trudem opanowując się, by nie wybuchnąć śmiechem. Wydawało się, że gdy to powiedziała, myrkety odetchnęły z ulgą. Klan nabiera sił, powiedział Ox. Wiedziała, że w ten sposób jej dziękuje. Nie było mowy, by tego dnia ruszyć w dalszą podróż. Oprócz Eda ucierpiało również kilkoro innych myrketów, choć nie tak bardzo jak on, ale wszyscy byli niezwykle zmęczeni. Gemma czuła się tak, jakby każdy mięsień ciała został stłuczony na kwaśne jabłko. Grupa zwierząt, które znajdowały się w najlepszym stanie, wyruszyła na polowanie, a inne pomagały Gemmie w szukaniu jej zapasów. Znalazły trochę
drewna, lecz było ono przemoczone i Gemma pogodziła się z brakiem ognia. To właśnie od pomagającej jej dwójki dowiedziała się o tym, jak Ed wypychał inne myrkety z wypełnionego wodą żlebu, aż do stanu zupełnego wyczerpania. Odczuła jeszcze większą radość na myśl, że uratowała mu życie i kiedy powróciła do klanu, uważnie sprawdziła, jak przebiega jego rekonwalescencja. Łowy zakończyły się sukcesem i wszystkie myrkety najadły się tego wieczora do syta. Gemma spożyła jeden z ocalałych kawałków mięsa – piasek zgrzytał między zębami, ale jedzenie dodało jej sił. Tej nocy spała pod otwartym niebem, otoczona myrketami i wszyscy czerpali otuchę ze wzajemnej bliskości. Ku wielkiej uldze Gemmy następnego dnia wstał jasny świt. Porwane na strzępy ubranie wciąż miała wilgotne, a nocny chłód dał się jej we znaki. Perspektywa podjęcia na nowo wędrówki cieszyła ją, choćby, dlatego, że umożliwiałoby ogrzanie zziębniętych członków. Nocny odpoczynek najwyraźniej dodał myrketom werwy i Gemma obserwowała z rozbawieniem, jak sunęły w podskokach przed siebie, co jakiś czas śmigając naprzód, by zbadać coś nowego. Ich ciekawość nie miała granic. Ed odszukał Gemmę, gdy z uporem parła przed siebie, lecz wydawało się, że nie chce mówić, więc to Gemma rozpoczęła rozmowę. Okazałeś wczoraj wielką odwagę, ratując swoich bliskich z klanu z takiego czystopędu, zaczęła. Powiedzieli mi… przerwał jej Ed, a potem zaczął mówić pospiesznie. Czy nie zostałaś skrzywdzona moim… czynem. Nie chciałem… Przestań!, stanowczym głosem powiedziała Gemma. Nie możesz czuć się zakłopotany. Spowodowane to zostało tym, co robiłam. I cieszę się, że tak się stało, ponieważ uratowało ci to życie. Prawdę mówiąc, teraz, kiedy znowu czujesz się dobrze, wydaje mi się to bardzo śmieszne. Po chwili milczenia zapytał: Jak znane-wszystkim-szczęśliwe-kłamstwo? Tak. odparła, uśmiechając się na widok jego zdezorientowania. Opowieść o tym rzeczywiście brzmi jak żart. Słowa te ucieszyły niezmiernie Eda i zaraz pomknął radośnie ku swym towarzyszom. Zastanawiam się, jaki też będzie ich następny,,żart”?, pomyślała Gemma, śmiejąc się do siebie. Dla Gemmy i Wędrowców następne dwa dni minęły jak we mgle. Doskwierało zmęczenie i głód. Ostatni kawałek mięsa zepsuł się i mimo wszystkich wysiłków, myrketom nie udało się zdobyć niczego, co Gemma mogłaby zjeść.
Stały, męczący marsz na południowy wschód zdawał się nie mieć końca i zdarzały się chwile, kiedy wydawało się jej, że wcale nie posuwa się naprzód, a otaczający ją krajobraz się nie zmienia. Jednak drugiego dnia po ziemio-mroku, na godzinę przed zmierzchem, Gemma spostrzegła w oddali górskie szczyty i tej nocy ułożyła się do snu z nową nadzieją w sercu. Tak jak i przedtem, spała zwinięta w kłębek w jamie, którą myrkety wykopały dla niej z dala od wszelkich żlebów. Odpoczywała tam otoczona ze wszystkich stron zwierzętami. Cieszyły się z fizycznego z nią kontaktu, choć poruszała się we śnie, zakłócając ich spokój. W najczarniejszych godzinach tej nocy Gemma znowu śniła o Ardenie. Był to koszmar zabarwiony szaleństwem i przemożnym uczuciem samotności. Pełzł, w dół ciemności, boleśnie wolno, wilgotnym tunelem, którego ściany lśniły słabą, niezdrową w swej zieloności luminescencją. Pełznął wciąż dalej i dalej, lecz nic wokół niego się nie zmieniało. Tunel był nieskończony, czarny i zimny. Gemma przebudziła się w ponurym nastroju, cała drżąca i chociaż usiłowała zracjonalizować sobie ten sen, sądząc, że nakłada własne doświadczenia na wspomnienia Ardena, nie poczuła się przez to lepiej. W końcu udało się jej znowu zasnąć i odetchnęła z ulgą, kiedy obudziła się rano. Nie przeżyła, bowiem powtórnie tej przerażającej wizji. Dzień później Gemma poruszała się już tylko wyłącznie dzięki sile woli. Pewne znaki wskazywały jednak na zbliżanie się do mniej jałowych terenów. Z końcem deszczów pustynne kwiaty zwiędły tak samo szybko jak zakwitły i zieleń zmieniła się już w brąz, lecz tutaj życie roślinne wydawało się być trwalsze – ziemię porastały szorstka, bujna po deszczach trawa, która wydawała się nie podlegać upływowi czasu. Gemma i myrkety zbliżyli się do podgórza mając przed sobą wyraźnie kontury wyrastających na horyzoncie gór. Zwierzęta doszły już zupełnie do siebie po ciężkim przeżyciu i większość czasu spędzały na poszukiwaniu żywności i wody dla Gemmy. Najwyraźniej martwiły się jej stanem, ale nie wiedziały, jak mogłyby jej pomóc. Nocą tłoczyły się blisko Gemmy, dzieląc się z nią swym ciepłem, lecz ona wciąż źle spała, gorączkując, pełna obaw przed snami. W ciągu dnia maszerowały kolejno obok niej, dodając jej otuchy i ostrzegając przed pułapkami. Po jakimś czasie Gemma zaczęła przyjmować ich troskę jak coś naturalnego, zbyt wyczerpana, by wyrazić swą wdzięczność. Tej nocy spali w naturalnym zagłębieniu, na posłaniu z włóknistej trawy. Niezwykła wygoda i zmęczenie sprawiły, że Gemma niemal natychmiast zapadła w sen. Niektóre myrkety również ułożyły się do snu, lecz część pozostała na straży. Pojawił się księżyc, towarzysząc swym jasnym, srebrzystym blaskiem migotaniu gwiazd. Przez jakiś czas wszędzie panował spokój, lecz potem jeden z czatowników, znajdujący się na skraju grupy, usłyszał jakiś szelest i zaalarmował pozostałe myrkety krótkim szczeknięciem. W jednej chwili większość członków klanu była już na nogach,
rzucając na wszystkie strony szybkie spojrzenia czarnych oczu. Gemma spała dalej, niczym niezaniepokojona. Potem dźwięk ten rozległ się jeszcze bliżej i na skraju zagłębienia pojawiła się grupa dzikich psów. Blask okrutnych oczu, obnażone kły i poruszające się duże, okrągłe uszy, śledzące najmniejszy szelest, stanowiły przerażający widok. Myrkety trwały nieruchome i milczące, lecz wiedziały, że mają niewielką szansę na pozostanie niezauważonymi. Ich myśli przepełniały strach i odraza; był to wróg, z jakim nigdy przedtem się nie spotkały. Potem psy ruszyły naprzód, a członkowie klanu zajęli pozycje obronne, gdy ich grupowy instynkt walki przeważył nad strachem poszczególnych zwierząt. Równocześnie kilka myrketów zwróciło się do Gemmy z wezwaniem, by się obudziła, lecz jej umysł był zbyt głęboko pogrążony we śnie. Av poleciła szybko dwójce młodych, od chwili pojawienia się dzikich psów trzymanym stale z tyłu grupy, by obudziły Gemmę. Rzuciły się, by wykonać swe zadanie, drapiąc ją pazurkami po ramionach i dłoniach i w panice przeraźliwie piszcząc. Gemma mruknęła coś i usiłowała je odepchnąć, lecz one nie ustawały w swych wysiłkach. Gdy się ocknęła, umysł jej zaatakowały impulsy tak dzikiej złośliwości, że cofnęła się odruchowo, pragnąc ukryć się przed gwałtem, który ze sobą niosły. W tej samej chwili myrkety zaczęły szczekać i zawodzić wyzywając wroga, a niektóre wykonywały nawet szalony taniec wojenny, skacząc wysoko w powietrze na wyprostowany sztywnych łapach. Gemma spojrzała ponad nimi i na skraju zagłębienia dostrzegła przedmiot ich furii i źródło swego strachu. Czające się do ataku zwierzęta przypominały jej myśliwskie psy, lecz jedynym panem, jakiego te ziejące nienawiścią stworzenia uznawały, był ich własny przywódca. Całe były w plamach i w krostach, co świadczyło o toczącej je chorobie. Nie szczekały ani nie skowyczały, tylko posuwały się naprzód pewnie i w milczeniu, ukazując lśniące szaro w księżycowym świetle kły. Poruszały się jak jedna wataha i Gemma zadrżała pod wpływem bezlitosnego okrucieństwa ich myśli. Choć były zbyt brutalne i obce, by mogła zrozumieć je do końca, jeszcze raz potwierdziła się jej zdolność do „słyszenia” zwierząt, które żyją w grupach, – choć nie czuła żadnego pokrewieństwa z tymi barbarzyńcami. Przywódca sfory znajdował się teraz w odległości zaledwie kilku kroków i jego oczy badały klan, dokonując wyboru pierwszej ofiary. Kiedy Gemma uniosła się niepewnie, wyczuła wzrastające niezdecydowanie psów. Miała zamiar uzupełnić swym głosem bitewny zew myrketów, lecz jej spieczony język nie był w stanie wypchnąć z nich żadnego dźwięku. Zamiast tego poczuła ogarniającą falę furii. Zostawcie nas! W ten niewypowiedziany rozkaz włożyła cały autorytet i gniew, jaki zdołała zebrać, mając nadzieję, że odniesie to jakiś skutek. Odejdźcie stąd! Nowa fala nienawiści spłynęła na Gemmę, gdy sfora skierowała na nią swoją uwagę, jak gdyby oceniając w niej nowego i nieoczekiwanego przeciwnika. Z ich spojrzeń
wyzierał gniew i mściwe okrucieństwo, które sprawiły, że zadrżała. Psy zbliżały się. Zostawcie nas!, krzyknęła w myślach. Albo zniszczę Przywódca sfory sprężył się do skoku, powarkując wyzywająco. Zrozpaczona Gemma sięgnęła do zwierzęcego umysłu, chwyciła jego myśli i skręciła. Ból!, krzyknęła w mściwym uniesieniu. Ból! Pies zaskowyczał, potrząsając łbem i wymachując dziko łapami, jak gdyby usiłując odeprzeć niewidzialnego nieprzyjaciela. Pozostałe zaczęły dreptać w miejscu, powarkując z zakłopotaniem, podczas gdy zew myrketów stał się jeszcze głośniejszy. Gemma była nieugięta, owładnięta teraz bitewnym uniesieniem. Nagle sfora rozbiegła się w przerażeniu i bezładzie, a potem umknęła, skowycząc, w ciemność. Myrkety rzuciły się w pościg za psami, lecz po kilku krokach oprzytomniały i powróciły do zagłębienia. Niespodziewanie, Gemma poczuła się bardzo źle. Zgięła się w pół, a potem usiadła gwałtownie na ziemi z ciężkim jak kamień żołądkiem. Myrkety zachowywały się teraz bardzo cicho, przyglądając się jej z nabożną czcią. Z ich spojrzeń wyzierały miłość, szacunek i wdzięczność, lecz teraz ich postawę wobec Gemmy określało coś jeszcze. Strach.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Gemma nie była w stanie zasnąć ponownie tej nocy; czuła się fatalnie i nie potrafiła zareagować na wyraźną troskę myrketów. Rozgorzał w niej spór, grożąc zupełnym wytrąceniem z równowagi jej już i tak udręczonego umysłu. To, co zrobiłam, było złe. Magia nigdy nie powinna być wykorzystywana do zadawania bólu. Ale one były złe i mogły zabić nas wszystkich! One tylko postępowały zgodnie ze swoją naturą, tak, jak to robią wszystkie stworzenia. Magia jest siłą służącą uzdrawianiu, a ty nadużyłaś jej. Zawsze istnieje wybór. Strzeż się. Możesz stać się wcieleniem zła, tego zła, które kazało Kaiowi wyrzec się jej czarodziejstwa. Nie mogłam przecież zdecydować się na ryzyko zabicia albo okaleczenia moich przyjaciół. Co z ich cierpieniem? Dość już wycierpiały z mojego powodu. To było złe. Magia nigdy nie powinna być… W taki oto sposób ciągnął się ów gorzki, wewnętrzny spór. Świt przyniósł Gemmie odrobinę pociechy. Klan nie doznał krzywdy i, porównując doświadczenia ze swych poprzednich pobytów na pustyni, Gemma oceniła, że znajdują się dwa dni drogi od wioski, gdzie mogła spodziewać się gościny. Zbudziła myrkety i ruszyła na wschód, mając zamiar dotrzeć tam, zanim wyczerpią się jej skąpe rezerwy sił. Przeszli nie więcej niż ligę, gdy znaleźli się na drodze – prawdę mówiąc niewiele różniła się od zwykłej ścieżki, – która biegła równolegle do południowo-wschodniego skraju pustyni. Kiedy Gemma zatrzymała się, usiłując sobie przypomnieć, czy powinna iść dalej prosto w stronę wzgórz, czy też podążyć szlakiem w jedną lub drugą stronę, zdała sobie sprawę, że myrkety czują się niepewnie. Nigdy przedtem nie widziały drogi – jakiejkolwiek drogi – i ten prosty szlak stanowił dla nich jednocześnie źródło fascynacji i strachu. Gemma miała właśnie wyjaśnić im, co to jest, kiedy jej uwagę zwróciła grupa jeźdźców, zbliżająca się od południowego zachodu. Początkowo odczuła ulgę, lecz potem coś w odległej jeszcze grupie wywołało jej niepokój i przyjrzała się uważnie przybyszom, zdając sobie sprawę, że widziała ich już przedtem; nie miała szans na ucieczkę przed jeźdźcami na tym łagodnie pofałdowanym terenie. Szare skóry, zauważyła Av.
Nagle strach Gemmy skonkretyzował się. Ci mężczyźni byli Szarymi Jeźdźcami, fanatykami, którzy winą za całe zło świata obarczali ludzi przybyłych na ten południowy kontynent z północnych wysp. Gemma o włos uniknęła śmierci z ich rąk, kiedy po raz pierwszy wylądowała w Kleve. Kierowali się bezrozumną, ślepą nienawiścią i wiedziała, że jej rude włosy, tak rzadkie na południu, czynią z niej oczywisty cel. Trzech jeźdźców w szarych szatach oddzieliło się od grupy i ruszyło galopem w jej stronę. Gemma podjęła szybką decyzję – cokolwiek ją czeka, nie ma potrzeby, by klan dzielił z nią jej los. Rozproszcie się! Szybko, poleciła myrketom. Ukryjcie Nie jestem pewna, jak nas tutaj powitają. Zwierzęta zniknęły; one również obserwowały zbliżających się jeźdźców z wyraźnym drżeniem i były niezmiernie zadowolone mogąc usunąć się ze sceny. Gemma wyczuwała je w pobliżu, ukryte przed niepożądanym wzrokiem, obserwujące i nadsłuchujące niespokojnie tego, co się dzieje. Jeźdźcy zatrzymali konie w odległości kilku kroków i przez jakiś czas trzej mężczyźni przyglądali się jej zaciekawieni. Gemma uniosła wzrok i spojrzała na nich z całą śmiałością, na jaką mogła się zdobyć. Jeden z mężczyzn, najwyraźniej przywódca, szczupły i ciemnowłosy, o ostrych rysach twarzy spoglądał na Gemmę bystrymi, szarymi oczyma, których kolor współgrał z szorstkim materiałem jego stroju. –Jesteś daleko od domu – zauważył cichym głos, w którym pobrzmiewała ukryta groźba. –Rzeczywiście – przytaknęła tak szczerze, jak mogła. – I bardzo się cieszę, że was spotkałam. Ten drań właściciel menażerii porzucił mnie na pustyni bez jedzenia i picia. Jestem szczęśliwa… Szczupły mężczyzna uniósł rękę. –Nie tak szybko – rozkazał. Jego głos smagał jak bicz, lecz w oczach zalśniły iskierki rozbawienia. – Skąd właściwie jesteś? –Skąd pochodzę? Skinął głową. –Z Keld – to w górach – odparła, wymieniając nazwę wioski, skąd odleciała na latawcu. Jeden z pozostałych mężczyzn parsknął szyderczo, lecz przywódca uciszył go gestem ręki. –I właściciel menażerii porzucił cię, czy tak?
–Opowiem wam wszystko – odparła Gemma, intensywnie myśląc, – ale czy mogłabym najpierw dostać trochę wody? Jestem wysuszona na wiór. –Wray – przywódca strzelił palcami w stronę jednego ze swych towarzyszy. –Ależ Arik, ona jest… – zaprotestował jeździec, lecz zaraz umilkł pod groźnym spojrzeniem Arika. Odwiązał bukłak od siodła i rzucił go Gemmie. Jego mina mówiła wyraźnie, że udzielanie jej pomocy oburza go. Gemma podniosła bukłak z przydrożnego pyłu, odkorkowała i napiła się do syta, a potem zwróciła grzecznie ponuremu Wrayowi. Jeźdźcy obserwowali ją w milczeniu, nie dając niczym po sobie poznać, że mają zamiar zeskoczyć z kulbak. Przez ten czas reszta grupy znacznie się już zbliżyła. –Dziękuję wam, panowie – powiedziała Gemma. Woda rzeczywiście jej się przydała i przywróciła nieco pewności siebie. –Jak masz na imię? – zapytał Arik niemal łagodnym tonem, który jednak nikogo nie zdołałby oszukać. –Księżniczka Gemma! – oświadczyła teatralnie. – To oczywiście mój pseudonim artystyczny – nikt nie zapłaciłby za oglądanie kogoś, kto nazywa się Benetricia, prawda? – Uśmiechnęła się, lecz oni nie odwzajemnili się jej tym samym. –A co właściwie przedstawiasz na scenie? –Występuję ze zwierzętami – odparła. – Aktualnie z myrketami. –Z myrketami! – zawołał z niedowierzaniem trzeci mężczyzna. –Tak – odparła zdecydowanie Gemma. – Potrafię oswoić każde zwierzę. –Czy to były te stworzenia, które widzieliśmy uciekające? – zapytał Arik, a ona skinęła głową. –Boją się trochę koni – wyjaśniła. – Czy chcielibyście je zobaczyć? –Jeśli można. –Ed, Av, Em. Chodźcie do mnie! – zawołała, równocześnie uspokajając w myślach wezwaną trójkę i poleciła pozostałym pozostać w ukryciu. Po paru chwilach trójka wyłoniła się z kryjówki i podbiegła w podskokach ku swej pani. Gemma odnotowała z zadowoleniem westchnienie zdumienia, które wydobyły się z piersi dwóch towarzyszy Arika. Sam przywódca pozostał nieporuszony. –Nadzwyczajne – powiedział. – Dlaczego ten człowiek rozstał się z tobą tak niedelikatnie?
–Ta szumowina usiłowała okraść mnie z mojego udziału w zyskach. A ludzie przychodzili, żeby zobaczyć tylko mnie – odparła z oburzeniem Gemma. – A potem próbował ukraść moje zwierzęta, nieprawdaż, moje piękne? Ale uciekły od niego. Chciałabym zobaczyć jego minę, kiedy znalazł pustą klatkę. – Roześmiała się ochryple. –To naprawdę szczęście, że cię znaleźliśmy – odezwał się Arik. – Dzieli cię długa droga od najbliższej wioski. –Och, przeżyjemy – odparła beztrosko, mając nadzieję, że jej stan nie rzuca się za bardzo w oczy. –Jednak uważam, że lepiej będzie, jeśli pojedziesz z nami. –Ależ Arik, jej włosy! –Zamknij się, Wray! – warknął przywódca. –Co, to? – odezwała się Gemma i trzepnęła nonszalancko ręką po swych zakurzonych lokach, – Są farbowane, żeby pasowały do mojego scenicznego wizerunku – Królewskiej Wiedźmy z Północy. I rzeczywiście wyglądają zupełnie nieźle w odpowiednim oświetleniu. –Może zabawisz nas po drodze – podsunął Arik ku niezadowoleniu swych towarzyszy. –Z radością – odparła Gemma – tak długo, jak będziecie karmić mnie i moją trupę. –Więc sprawa załatwiona – powiedział z krzywym uśmiechem. –Możesz zostawić mnie w najbliższej wiosce. Tam już dam sobie radę – dodała, nie mając nadziei, by tak się –Zobaczymy – zabrzmiała złowieszcza odpowiedź. Jakaś godzinę później Gemma siedziała okrakiem na grzbiecie jednego z dwunastu jucznych zwierząt, zmierzających miarowym kłusem na północny wschód. Towarzyszyło jej siedmiu uzbrojonych jeźdźców. Trzy myrkety biegły w podskokach skrajem drogi, usiłując się trzymać tak blisko Gemmy, jak to było możliwe. Okazywały wyraźną nerwowość w towarzystwie tak wielu dużych zwierząt i ludzi, ale Gemma mogła rozmawiać z nimi i dodawać im otuchy. Reszta klanu podążała za nimi w pewnej odległości, wykorzystując swój talent do wtapiania się w otoczenie i pozostając niezauważona. Gemma nie miała pewności, czy Arik uwierzył w jej opowieść, ale wiedziała, że nie zdołała przekonać jego zastępców, Wraya i Yarata. Myrkety stanowiły najlepsze przebranie, jakie miała, i upewniła się, czy zdają sobie sprawę, jak ważną grają rolę.
Czy pobawicie się ze mną wieczorem?, zapytała. Tym mężczyznom się to spodoba. Wysocy-szaro-skórzy nie są przyjaciółmi klanu, zauważył Ed. Nie. Ale na razie potrzebujemy ich pomocy, odparła. Jedzenie w żołądku niemile o tym przypominało. Opuścimy ich, gdy tylko będzie to możliwe. Do siebie dodała, Jeśli zdołamy. Pobawimy się, stwierdziła stanowczo Av. Tak jak bawiliśmy się przedtem, z tobą i Ard-enem, poparł ją ochoczo Em. Myrkety najwyraźniej z radością wspominały te chwile, lecz dla Gemmy była to iskierka, która rozpaliła pragnienie, by znowu ujrzeć Ardena. Nic nie może stanąć na jej drodze do doliny. Tam z pewnością go zastanie. Myrkety milczały, wyczuwając jej rozterkę, co pozwoliło Gemmie zastanowić się nad najistotniejszym w tej chwili problemem. Jest gościem, czy też więźniem Szarych Jeźdźców? Wiedziała, że większość obywateli Kleve uważa noszących szare mundury jeźdźców za szalonych fanatyków, a sama przekonała się, że mogą być bezlitosnymi zabójcami. Jednak teraz traktowali ją dobrze, pomimo ich oczywistej podejrzliwości. Spojrzała na czoło kolumny, na Arika, i zastanowiła się, jakie też myśli kryją się za tymi chłodnymi, szarymi oczyma Yarat zrównał swego konia z mułem Gemmy i zmierzył ją z góry wzrokiem. Był wielkim mężczyzną, o mięsistej twarzy i małych ciemnych oczach. –Masz bladą cerę jak na podróżnika – zauważył. –To pozostałość z gór; wciąż jestem blada, mimo tych wszystkich dalekich podróży, które odbyłam w ciągu ostatnich kilku lat – odparła. –Nie zapytałaś się, dokąd zmierzamy. Czyżby nie interesowało cię to, gdzie się znajdujesz? Gemma zaczynała tracić pewność siebie pod wpływem natarczywego spojrzenia Yarata, lecz odpowiedziała w miarę pewnie. –Co za różnica? Wszystko jest lepsze od pustyni. I potrafimy zarobić na siebie, gdziekolwiek się znajdziemy. –Nie boisz się, że natkniemy się na tego twojego właściciela menażerii? – zapytał. –Mam nadzieję, że tak się stanie! – zawołała Gemma. – Ja… –Jak ma na imię? – przerwał jej Yarat. Gemma zawahała się, a potem splunęła, jakby z obrzydzeniem, maskując swe niezdecydowanie.
–Barris – odparła, rzucając jakieś imię z przeszłości. –Nigdy o nim nie słyszałem – oświadczył Yarat. –Wcale mnie to nie dziwi. Mój występ był jedynym przyzwoitym w jego repertuarze. –Skąd znaleźliście się na pustyni? Trudno tam o widownie. –Jeden z jego skrótów – powiedziała drwiąco. – Barris zrobiłby wszystko, żeby zaoszczędzić parę groszy. – Pytania Yarata stawały się coraz bardziej niewygodne. –Skrót? Skąd i dokąd? –Objeżdżaliśmy wioski na podgórzu, a potem zawróciliśmy na wybrzeże na początek nowego sezonu. –Do Nowego Portu? Gemma wzruszyła ramionami z taką obojętnością, na jaką było ją stać. –Dla nas, wędrownych artystów, wszystkie miasta są do siebie podobne – powiedziała ze znużeniem w głosie. – Dopóki są tam ludzie gotowi rozstać się ze swoimi pieniędzmi. Yarat spojrzał na nią taksująco. –Ładne kolczyki – zauważył. – Powiedział to obojętnym tonem, lecz ukryta w jego głosie chciwość nie uszła uwagi Gemmy i odruchowo uniosła rękę, by dotknąć jednego ze złotych kolczyków w kształcie lecącej gęsi. –To prezent od mężczyzny, który upodobał mnie sobie – odparła z uśmiechem. Była to prawda. Dostała je od Ardena. Gemma ucieszyła się, kiedy Arik ogłosił południowy popas; mogła zsiąść z muła i rozprostować nogi. Jej wycieńczone ciało musiało uporać się teraz z kolejną porcją dokuczliwego bólu wywołanego jazdą. Po krótkim spacerze usiadła z dala od innych, w towarzystwie myrketów. Jedynie Wray zwracał na nią szczególną uwagę; od czasu do czasu spoglądał nerwowo w jej stronę, jak gdyby, spodziewając się, że zaraz wyrosną jej skrzydła i odleci. Bardzo bym chciała, pomyślała ponuro Gemma. Odrzuciła myśl o próbie ucieczki na otwartym terenie i za dnia. Poza tym wciąż nie miała pewności, czy musi uciekać. Czy z pozostałymi wszystko w porządku?, zapytała swych towarzyszy. Są w pobliżu, ale głodni, odparł Ed. Nie ma tu żądlącego jedzenia.
Ale musi być coś innego, co mogliby zjeść, oświadczyła Gemma. Choć współczuła klanowi, w głębi serca ciesząc się, że wydostali się z krainy skorpionów. Muszą polować teraz, kiedy obozujemy. Polujemy, usłyszała odległy „głos” Oxa, ale jest tu zbyt wiele zieleni. Spróbuję podrzucić wam trochę surowego mięsa, obiecała Gemma. Nie spodziewała się, by Szarzy Jeźdźcy wieźli ze sobą świeże mięso, ale może uda jej się trochę go zdobyć, gdy dotrą do jakiejś wioski lub gospodarstwa. Jeden z mężczyzn ruszył w jej stronę, niosąc dwie miski z jedzeniem. Gdy się zbliżył, myrkety odsunęły się przezornie. Podał Gemmie jedną z misek, a ona przyjęła ją z wdzięcznością. –Czy macie surowe mięso? – zapytała. –Nie. –Więc lepiej upolujcie coś dla siebie – zwróciła się Gemma do myrketów, dodając w myślach, że zawoła je gdyby były potrzebne. Trzy myrkety odbiegły z wdzięcznością, a młody mężczyzna odprowadził je wzrokiem. –Niewiarygodne – westchnął. –Dziękuję – odparła. – Cała sztuczka polega na tym by sprawić, aby wróciły. – Przez chwilę tępo na nią patrzył a potem wyszczerzył zęby w odpowiedzi na jej śmiały uśmiech. Na oko miał jakieś dwadzieścia lat i wydawał się bardziej otwarty niż inni żołnierze, których Gemma miała okazję poznać; uświadomiła sobie, że może być to podstęp, by uśpić jej czujność, i postanowiła mieć się na baczności. –Mogę zjeść z tobą? Skinęła głową i wskazała miejsce obok siebie. –Jestem Dakey – powiedział, gdy już usiadł. – Ty zaś masz… –Nazywaj mnie Gemma – odpowiedziała. – Większość ludzi tak się do mnie zwraca. Skinął głową, sprawiając wrażenie nieśmiałego. Jeśli udaje, pomyślała Gemma, jest w tym bardzo dobry. –Od jak dawna pracujesz ze zwierzętami? – zapytał. –Całe życie, – ale dopiero teraz dostaję za to pieniądze. – Roześmiała się. – To znaczy dostałabym, gdyby ci wędrowni komedianci nie okazali się takimi oszustami. –Nigdy przedtem nie widziałem myrketów – ciągnął dalej Dakey.
–Wieczorem damy wam przedstawienie – obiecała Gemma, a potem sama postanowiła zadać kilka pytań. Tym sposobem przynajmniej nie będzie musiała przez cały czas tak pilnie baczyć na to, co mówi. – Dlaczego nosicie wszystkie te miecze? Nie wiedziałam, że w tej części kraju grasują bandyci. –Och, to tylko dla ochrony – powiedział niedbale. – Tak naprawdę to nie jesteśmy żołnierzami, tylko handlarzami. – Powiedział to dziwnym tonem, którego Gemma nie potrafiła zinterpretować. – Niewiele widzimy bitew. – Spojrzał na włosy Gemmy. – Sprowadzasz na siebie niebezpieczeństwo farbując sobie włosy na taki kolor – dodał. – Niektórzy ludzie myślą, że pochodzisz z dalekiej północy. –To część mojego wizerunku scenicznego – wyjaśniła. – A poza tym, dlaczego jest to takie niebezpieczne? – Ponieważ jeśli byłabyś z północy – odparł rzeczowym tonem – wówczas musielibyśmy cię zabić.
ROZDZIAŁ ÓSMY Gemma zrobiła wszystko, by sprawić wrażenie wstrząśniętej. –Może lepiej będzie nie występować jako Wiedźma z Północy! – zawołała. –Byłoby to rozsądne – odparł poważnie Dakey. –Dlaczego… – zaczęła, lecz właśnie w tej chwili jej towarzysz został odwołany. Gemma jadła posiłek i obserwowała, jak Arik rozmawia z młodym mężczyzną. Dakey już do niej nie wrócił. Fakt, że najmłodszy i z pozoru najniewinniejszy z Szarych Jeźdźców tak bezceremonialnie mówił o zabójstwie tym bardziej umocnił Gemmę w postanowieniu, by uciec, gdy tylko nadarzy się sposobność. Nie ulegało wątpliwości, że jej opowieść nie wytrzyma próby czasu – prędzej czy później przyłapią ją na czymś. Czas, jaki będzie z nimi przebywała, postanowiła wykorzystać, by jak najwięcej dowiedzieć się o tajemniczych jeźdźcach – Dakey wydawał się najodpowiedniejszym źródłem informacji. Rozglądała się za nim, gdy oddział ruszył w drogę, ale wyznaczono mu stanowisko na tyłach i dzielił go od niej długi sznur mułów. Żaden z pozostałych mężczyzn nie wydawał się skłonny do rozmowy, tak, więc pozostało jej tylko czekać. Przez większość popołudnia Wray jechał bezpośrednio za nią i Gemma czuła jego natarczywe spojrzenie, wwiercające się w tył głowy. W końcu nie była już w stanie wytrzymać dłużej milczenia i odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz. –Czym handlujecie? – zapytała, wskazując na bele przytroczone do boków innych mułów. –Nie twój interes! – warknął i wymruczał coś pod wąsem. Ich oczy spotkały się, lecz Wray szybko odwrócił wzrok, robiąc dziwny znak wolną ręką. Gemma uświadomiła sobie, że jest to gest mający odwrócić zło. Ten mężczyzna jest niebezpieczny, pomyślała, lecz rozkazy Arika zmuszają go do panowania nad sobą. Drzemiący w niej diablik postanowił dopiec mu tak, by się wygadał. –Przykro mi, doprawdy – powiedziała zjadliwie. – Łatwo się domyślić… – Odwróciła się, mamrocząc resztę zdania pod nosem, tak, aby nie mógł usłyszeć. –Co powiedziałaś? – zapytał gniewnie. Gemma nie odpowiedziała i dalej patrzyła prosto przed siebie. Wray powtórzył pytanie, lecz w jego głosie oprócz gniewu słychać było również odrobinę strachu. –Nie mogę wciąż kręcić się w kółko – odpowiedziała.
Po paru chwilach jego wierzchowiec kroczył już obok muła Gemmy. –Odpowiedz! – rozkazał. –Próbuję po prostu zabić jakoś czas – powiedziała. – Dlaczego jesteś taki drażliwy? –Nie oszukasz mnie, wiedźmo! – zawołał. – Ja wiem, nawet, jeśli inni są ślepi. – Fanatyczny błysk w jego oczach zmroził Gemmie krew w żyłach, lecz nie dała nic po sobie poznać, grając dalej narzuconą sobie rolę. –Jesteś szalony – powiedziała mu. – Te włosy są tylko dla widowni. Jestem czarownicą w takim samym stopniu jak ty. –Kłamiesz! – krzyknął. – Tobie podobni przybywają ją do naszego kraju, ponieważ słyszą muzykę, zew z Południa. – Aż chrypiał z nienawiści. – Wiemy o wszystkim. Niektórzy z twoich przyjaciół byli tak bardzo szczęśliwi, że powiedzieli nam to, zanim umarli. – Uśmiechnął się paskudnie; Gemma milczała, bojąc się, że zawiedzie ją głos. Z całych sił starała się zachować kamienną twarz; właśnie to, o czym mówił, sprawiło, że zawędrowała do tych południowych krain. –Słyszysz ją teraz? – ciągnął dalej, dając ujście tłumionej furii. – Pieśń twojego pana spoza gór? –Zupełnie straciłeś rozum – odpowiedziała, starając się zachować obojętną minę i ton. – Jestem tylko wędrowną artystką, niczym więcej. Wray nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. –Zmierzamy w złą stronę, prawda? – wściekał się dalej. – Na północ. Byle dalej od gniazda zła, które chcesz dzielić z pożeraczami nieba i wszystkimi pozostałymi zwiastunami zniszczenia. Pożeracze nieba?, zastanowiła się Gemma. Co one mają z tym wspólnego? Były to ogromne metalowe ptaki, które z rykiem przelatywały niekiedy nad tą dziwną krainą; uważano, że są w stanie zabić człowieka samym spojrzeniem. Gemma na własne oczy widziała, jak w Wielkim Nowym Porcie zniszczyły wiele budynków. Czyżbym była winna posłuszeństwo temu samemu panu, co pożeracze nieba? Była to absurdalna myśl, a jednak zmroziła ją. Przywołujący ją zew rzeczywiście miał swe źródło na dalekim południu – stamtąd też przybywały tajemnicze ptaki. Coś z dręczących ją rozterek musiało ukazać się na jej twarzy, ponieważ Wray zaczął pożerać ją wzrokiem w poczuciu zwycięstwa. –Przyznaj się! – zażądał. – Powiedz mi. Wówczas będziemy mogli położyć kres tej śmiesznej szaradzie. –Jedyną śmieszną rzeczą tutaj jesteś ty – powiedziała z oburzeniem, choć w środku
zadrżała na myśl o tym, jaki to „koniec” niewątpliwie wyobrażał sobie Wray. – Zostaw mnie. Wray roześmiał się, lecz zaraz musiał zająć się swym koniem, który nagle zaczął okazywać zdenerwowanie, tańczyć na tylnych nogach i rzucać się na boki. Spojrzawszy w dół zobaczyła trzy myrkety, które ryzykując życiem biegały tam i z powrotem pomiędzy końskimi kopytami. Zamieszanie, jakie wywoływały, doprowadziło w końcu do tego, że ogarnięty paniką wierzchowiec stanął dęba. Wray musiał skupić całą swoją uwagę na tym, by nie spaść na ziemię. –Nasienie demona! – wrzasnął, gdy zaczęła się od niego oddalać. Gemmie serce podeszło do gardła, widząc, jak troje jej małych przyjaciół dalej biega pomiędzy uderzającymi dziko o ziemię kopytami. Poruszenie zostało zauważone przez innych jeźdźców, którzy pomogli Wrayowi uspokoić konia. Myrkety wróciły w podskokach do Gemmy, nietknięte, popiskując z zadowoleniem. W oddali Arik i Wray wymieniali gniewne słowa. Wysoki-szaro-skóry nie jest przyjacielem klanu, zauważył z naciskiem Ed. Dziękuję wam, odparła Gemma, spokojna już, ale wciąż niemająca pojęcia, dlaczego to zrobiły. Skąd wiedziałyście… Chciałaś, aby odszedł, odparła prosto Av. Rozmowa skończyła się, gdy do Gemmy podjechał Arik. –Przepraszam za zachowanie Wraya – powiedział, spoglądając na nią taksująco. –To szaleniec! – rzuciła gniewnie Gemma. –Ten świat nosi w sobie wiele szaleństwa – oświadczył Arik. – Część z niego jest konieczna. – Spokój, z jakim to powiedział, wstrząsnął Gemmą bardziej, wszystko, co dotychczas usłyszała od Szarych Jeźdźców. Wray nie sprawi ci już więcej kłopotu – ciągnął dalej Arik Potem spojrzał na myrkety. – I proszę – już bez takich demonstracji. Popędził konia, nie powiedziawszy już słowa i przez resztę dnia Gemma nie odezwała się do nikogo. Karawana zatrzymała się o zmierzchu i mężczyźni rozbili trzy duże namioty pod osłoną skalistej kotliny; Niektórzy rozpalili ogniska i przygotowali jedzenie; inni zajęli się zwierzętami i poznosili bele ładunku do namiotu. Gemma przyglądała im się z zaciekawieniem, zastanawiając się, co też zawierają te pakunki. Gdy zakończono przygotowania, jeźdźcy usiedli, by zjeść wieczorny posiłek. Tak jak i przedtem nikt nie zwracał na nią uwagi i Gemma zaczęła podejrzewać, że Arik zakazał swym ludziom jakichkolwiek z nią kontaktów. Nie potrafiła zgłębić kierujących nim motywów. Jego stosunek do niej różnił się od postawy innych jeźdźców, a jego władza wydawała się
być niekwestionowana. Arik sam przyniósł Gemmie kolację, ona zaś mu podziękowała. –Obawiam się, że nie mamy nic dla twoich zwierząt – powiedział, – ale jutro zajedziemy do jakiejś wioski. Gemma, z pełnymi ustami, skinęła głową. –Może wystąpisz dla nas wieczorem? Czy świtało ognisk wystarczy? –Damy z siebie wszystko. –Cieszę się – uśmiechnął się Arik. – Podróżnicy, tacy jak my, niewiele mają rozrywek. – Odszedł, a Gemmie przemknęło przez głowę, by spróbować ucieczki zaraz, ale odrzuciła tę myśl. Z pewnością jest obserwowana i nie uda jej się uciec zbyt daleko. Trzy myrkety, które zniknęły wkrótce potem, jak oddział rozbił obóz, wyłoniły się z gęstniejących ciemności Klan miał dobre polowanie, odparł Em na pytanie. Pobawimy się teraz?, niemal ochoczo zapytał Ed. Wkrótce, odparła Gemma, a potem zastanowiła się nad tym, co mogą pokazać jeźdźcom. Omówiła swoje pomysły z myrketami, lecz wiedziała, że w znacznym stopniu polegać będą musieli na improwizacji. O wiele za wcześnie zjawił się Arik, by powiedzieć, że na nią czekają. Mężczyźni siedzieli w nierównym półkolu, obejmującym dwa ogniska i otwierającym się na otwartą przestrzeń, pod skalną ścianą. Ktoś zapalił parę pochodni i wbił je w ziemię po obu stronach „sceny”, aby ją lepiej oświetlić. Gemma stanęła przed mężczyznami i przebiegła wzrokiem po ich twarzach; odzwierciedlały uczucia oczekiwania, zadowolenia i jednocześnie podejrzliwości. Jedynie mina Wraya była jednoznacznie wroga, a z twarzy Arika, jak zwykle, nie dawało się nic odczytać. –Panowie! – zaczęła raźno. – Weźcie pod uwagę, że zwykle występujemy na scenie oświetlonej przez wiele lamp i z odpowiednimi rekwizytami. Niemniej jednak to, co zobaczycie, jest wyjątkowe. Przygotujcie się na zdumiewające rzeczy! Skłoniła się nisko, a potem wyprostowała i zaczęła klaskać w równym rytmie. Z ciemności za pochodniami wyłoniły się trzy myrkety. Zbliżały się podskakując, zgodnie z rytmem uderzeń Gemmy, na wszystkich czterech wyprostowanych i sztywnych łapach. Patrzyły prosto przed siebie, a zwinięte na końcu ogony trzymały wyprężone sztywno ku górze. Efekt był tak komiczny, że kilku mężczyzn wybuchnęło śmiechem. Wówczas cała trójka stanęła wyprostowana na tylnych łapach, spoglądając na
widownię. –Przedstawcie się! – krzyknęła Gemma i, po kolei, każdy z myrketów wyśpiewał bezznaczeniową frazę, co zostało zakończone wspólnym przeraźliwym Rozległ się jeszcze głośniejszy śmiech, gdy część z zasłoniła sobie dłońmi uszy. –Widzę, że nie jesteście koneserami muzyki – powiedziała Gemma; do myrketów zwróciła się scenicznym szeptem. – Nie przejmujcie się, moje piękne, wkrótce znajdziemy się znowu przed bardziej cywilizowaną widownią. – Klasnęła w dłonie i myrkety rzuciły się w wir szalonej, pozorowanej walki, przeskakując przez siebie w gorączkowym pośpiechu. Gemma pozwoliła im to robić, sprawiając wrażenie, że kieruje ich ruchami. Na jej znak myrkety znieruchomiały, zbierając rzęsiste brawa. –Do następnego pokazu potrzebny nam będzie miecz – oświadczyła Gemma i pomiędzy ogniskami przeszła do miejsca, gdzie siedział Dakey. – Mogę? – zapytała, wyciągając rękę. Młody mężczyzna zdawał się zaskoczony i spojrzał na swego przywódcę. Arik skinął głową i Dakey wolno wyciągnął miecz z pochwy. Podał go Gemmie z wyrazem niepokoju na twarzy, lecz ona nie dała mu czasu na zastanawianie się. Wróciwszy na scenę, kontynuowała przedstawienie. Każdy z myrketów przeskakiwał przez wyciągnięty poziomo miecz tam i z powrotem, w miarę jak podnosiła go coraz wyżej. Nawet Em wykonał kilka zupełnie fantastycznych skoków. Ośmielona ich sukcesem, Gemma przeszła do następnego punktu programu. Oparła koniec miecza na szczycie nieruchomej skały, tak, że mogła utrzymać go nieruchomo; wówczas Av skoczyła i wylądowała na ułożonym na płask ostrzu z zachwycającą równowagą, przyjmując należne jej oklaski z miną weterana sceny. Zakończona niepowodzeniem próba Eda – czy to przez przypadek, czy też celowo nieudana – zyskała jeszcze większy aplauz. Wylądował jedną nogą na scenie, potem wykonał coś w rodzaju młynka i przekoziołkował na ziemię. Kiedy Gemma zobaczyła, że nietknięty wskoczył znowu na miecz, roześmiała się wraz z innymi. Zwróciła miecz Dakeyowi i natychmiast odczuła, jak napięcie widzów opada. Spostrzegła leżący obok Yarata bukłak z winem i wydała w myślach polecenie myrketom. Śmignęły w grupę mężczyzn, wywołując kilka pełnych zaskoczenia okrzyków i pojawiły się kilka chwil później wlokąc bukłak ku Gemmie; długie pazurki przednich łap zacisnęły wokół jego krawędzi. –Hej! – poskarżył się Yarat. – To moje! –Jestem wdzięczna za twoją szczodrobliwość, panie – powiedziała Gemma, kłaniając się. – Te ogniska wywołują pragnienie przy pracy. – Podniosła bukłak, odkorkowała go i napiła się do syta, a potem, niemal pusty, odrzuciła. Po jeszcze jednym pokazie akrobacji i tańców Gemmie wyczerpały się pomysły i postanowiła zakończyć występ. Myrkety ustawiły się ponownie przed widownią i
powtórzyły swoją krótką pieśń „przedstawienia” się. –Ukłońcie się! – poleciła Gemma. Cała trójka pochyliła się naprzód, lecz ich ciała nie były przystosowane do tej pozycji i znakomici akrobaci przewrócili się. Po krótkiej chwili myrkety poderwały się z piasku i w podskokach zniknęły ze sceny, wśród gromkiego śmiechu i rzęsistych oklasków. –Brawo! – zawołał Arik. –To nie mogą być prawdziwe myrkety – odezwał się cierpko Yarat i pozostali umilkli, spoglądając na swego tłustego towarzysza. – Nigdy nie zmusiłabyś ich do czegoś takiego. Te twoje zwierzaki muszą być fałszywymi myrketami. Gemma wpadła we wściekłość i spojrzała z gniewem na Yarata; równocześnie podzieliła się z myrketami nowym pomysłem. Sądzicie, że zdołacie to zrobić?, zapytała. Oczywiście, odparł ochoczo Ed. Dobrze. Dajcie mi znać, kiedy będziecie gotowe. Od wróciła się z powrotem do Yarata. –Więc jesteś takim znawcą zwierząt, co? Rzeczywiście wyglądasz, jakbyś zjadł kilka. Twój koń z pewnością mógłby to poświadczyć. –Nie przeciągaj struny, kobieto – warknął Yarat. –To s ą prawdziwe myrkety – co może powiedzieć ci każdy, kto ma, choć połowę mózgu – odparła gniewnie. –Zatem jesteś… – zaczął Wray, lecz jego przyłączenie się do kłótni zostało ucięte przez Arika. –Spokój! – krzyknął. – Cieszcie się z rozrywki albo milczcie! Jesteśmy gotowi, głos Eda zabrzmiał w głowie Gemmy. –Co cię przekona? – zapytała Gemma Yarata. – Może powinnam je poprosić, żeby wysiusiały się na ciebie ze skały. –Proszę! – zawołał Arik z wyraźną odrazą. –Chciałbym zobaczyć, jak to robią – mruknął gniewnie Yarat.
Gdy to powiedział, Gemma klasnęła w dłonie i cienki strumień błyszczącej cieczy wystrzelił z ciemności zalegającej szczyt skał, rozbryzgując się na twarzy i piersi Yarata. Jeździec poderwał się na nogi, przeklinając i plując, i sięgając do miecza. Powstrzymali go jego towarzysze, którym z wielką trudnością przychodziło opanować wesołość. Z wolna oni oraz Yarat zaczęli zdawać sobie sprawę, że zapach płynu nie jest tak nieprzyjemny jak powinien być i wszyscy z wyjątkiem ofiary wybuchnęli śmiechem. –Naprawdę powinieneś okazać większą hojność – powiedziała z uśmiechem Gemma. – To wino wcale nie było takie nadzwyczajne. W ciemności na górze rozległy się ciche popiskiwania.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Choć bardzo zmęczona, Gemma nie mogła zasnąć tej nocy, zbyt podniecona, by zmrużyć oczy. Sukces przedstawienia wypełnił myrkety radością i początkowo ona również się cieszyła. Wciąż nie mogła pojąć, jak udało im się wciągnąć bukłak z winem na skały nie zwracając na siebie uwagi. I ta ich niezwykła celność! Byłyście wspaniale, powiedziała im i w odpowiedzi odczuła falę zadowolenia. Szczególnie podniecony był Ed, ponieważ występ pozwolił mu wejrzeć głębiej w naturę żartów. Rozumiał teraz, że sens żartu często zależy od nieporozumienia lub rozmyślnego wprowadzenia w błąd widzów lub słuchaczy. Wspominając swój własny niefortunny i kłopotliwy uczynek w czasie, kiedy Gemma go leczyła, natychmiast dostrzegł podobieństwa – i zasadnicze różnice. To był czysto-pęd, ale oni myśleli… Jego „głos” umilkł, a cała trójka zaczęła wydawać ciche, piskliwe dźwięki, które Gemma kojarzyła teraz ze śmiechem. Tak naprawdę, było to wino, powiedziała i zaraz pożałowała swych słów, jako że musiała wyjaśnić myrketom, co to jest wino. Po chwili zmieszania nazwały je smaczno-pędem-czyniącym-szczęście. Nagle cała jej wcześniejsza radość ulotniła się. Choć przedstawienie spotkało się z aplauzem, nie ulegało wątpliwości, że wciąż traktowana jest z podejrzliwością i wrogością. W efekcie była więźniem ludzi, którzy zabiliby ją bez skrupułów, gdyby odkryli jej prawdziwą tożsamość. Nie miała wątpliwości, że niektórzy z Jeźdźców już ją skazali a egzekucji nie wykonano jedynie, dlatego, że oszczędzał ją Arik, ze znanych jedynie sobie powodów. Nie była to pocieszająca myśl. Gemma ponownie zmierzyła wzrokiem otaczające ją płócienne ściany namiotu i rozważyła szanse ucieczki, Ściany i podłoga, uszyte z grubego i mocnego materiału, stanowiły jedną całość. Nie miała nic, czym mogłaby go przeciąć, a nawet gdyby miała, odgłos rozcinanego materiału z pewnością obudziłby jej strażnika – żołnierza, który zajmował drugą połowę namiotu, za prowizoryczną zasłoną. Na dodatek, choć co do tego nie miała pewności, strażników zapewne rozstawiono też na zewnątrz, gdzie jedno z ognisk wciąż jasno płonęło, rzucając czerwony blask na płócienne ściany. Tak, więc jedyna droga na wolność wiodła przez klapę w drugim końcu namiotu; musiałaby przekraść się obok współlokatora i przedrzeć przez znajdujących się na zewnątrz żołnierzy. Było to beznadziejne. Nie wiedziała też, w jaki sposób myrkety mogłoby przyjść jej z pomocą. Troje „aktorów” znajdowało się na zewnątrz, przypuszczalnie z resztą klanu. Myrkety zrobiłyby dla niej wszystko, ale były bez szans z mężczyznami uzbrojonymi w miecze. A jej własna „magia”, w którą zaczynała coraz bardziej wierzyć, wydawała się w równym stopniu nieprzydatna. Co mogłaby zrobić? Nie miała do czynienia ze zbiorową umysłowością, na którą mogłaby wpłynąć, tak jak to uczyniła z dzikimi psami. Nie mogła liczyć na pomoc Kaia ani też wykorzystać w jakikolwiek sposób
swego daru uzdrawiania. Czym jeszcze dysponowała? Cichy głos płynący z zakamarków duszy przypomniał jej, że jest atrakcyjną kobietą. Czy mogłaby to wykorzystać? Ostatecznie ci mężczyźni byli już od jakiegoś czasu w drodze i z pewnością nie narzekali na nadmiar „rozrywek”. Instynktownie odsunęła od siebie tę myśl, lecz zastanowiła się, czy zdoła pokonać odrazę, gdyby okazało się, że jest to jedyny sposób na uratowanie życia. Z zamyślenia wyrwał ją szelest odsuwanej klapy wejściowej i do namiotu wszedł jakiś mężczyzna. Serce załomotało jej w trwodze, lecz słysząc głos Dakeya nieco lżej odetchnęła. –Twoja kolej na wartę, Gerard – powiedział. –Już? – mruknął zaspany głos. Usłyszała, jak mężczyzna wstaje i ubiera się. –Sprawiła ci kłopot? – zapytał cicho Dakey. –Nawet się nie odezwała – odparł drugi mężczyzna. Wyszedł i Gemma usłyszała odgłos zaciąganej klapy. Przez jakiś czas wszystko trwało pogrążone w ciszy; odniosła wrażenie, że, tak jak i ona, Dakey uważnie nadsłuchuje. Kiedy w końcu się odezwał, podskoczyła nerwowo. –Gemma? Słyszysz mnie? – szepnął. Skinęła głową, a potem uprzytomniła sobie, że jej nie widzi, i odparła: –Tak. –Musisz uciekać – powiedział z taką natarczywością w głosie, że serce Gemmy przestało bić. Czyżby mimo wszystko miała tutaj jakiegoś sojusznika? –Dlaczego? – zapytała szeptem, z trudnością panując nad głosem. Zasłona poruszyła się i w szparze pojawiła się jego twarz; nawet w przyćmionym, czerwonawym świetle Gemma mogła zobaczyć, że jest przestraszony. –Ta sztuczka z winem była bardzo śmieszna – powiedział, – ale robiąc to popełniłaś błąd. Prędzej czy później dojdą do tego, że w żaden sposób nie mogłaś wytresować myrketów tak, by to zrobiły. Yarat i Wray będą chcieli twojej krwi – nie bardzo cię lubią… –Zauważyłam. –A Arik nie będzie mógł powstrzymywać ich bez końca. –Dlaczego on mnie ochrania?
–Nie wiem. –A dlaczego ty mówisz mi to wszystko? – zapytała. Zamilkł i w zapadłej ciszy usłyszeli zbliżające się kroki. Dakey przyłożył palec do ust, gdy czekali, aż wartownik odejdzie, a potem podjęli na nowo swoją szeptaną rozmowę. –Nie mogę ci tego powiedzieć – odparł. – Lepiej, żebyś nie wiedziała. – Zabrzmiało to złowieszczo, lecz Gemma była zbyt zdezorientowana, by się tym przejąć. Niebezpieczeństwo czaiło się na każdym kroku i nie pozostało jej nic innego, jak zaufać młodemu mężczyźnie. Ostatecznie, mógł już ją zdradzić, jeśli taki był jego zamiar, jeśli zaś nie, to najwyraźniej ryzykował rozmawiając z nią w taki sposób. –Spróbuję ci pomóc – ciągnął dalej, – ale moje możliwości są ograniczone. Gemma skinęła głową, czując, jak paraliżuje ją strach. –Dakey! – Skamienieli, gdy dobiegł do nich głos Gerarda. – Gdzie zostawiłeś wodę? –Przy namiocie z ładunkiem! – odkrzyknął; jego głos zabrzmiał nadmiernie głośno. Pozwolił, by zasłona opadła, oddzielając ich od siebie. Pojawił się chwilę później, lecz gestem dał jej znać, by milczała. –Siedzą tuż za ścianą – powiedział samymi ustami, unosząc dwa palce i wzruszając bezradnie ramionami. Na razie nic nie mogli zrobić, więc się wycofał. Gemma stwierdziła, że nie jest w stanie zasnąć, lecz próbowała się odprężyć, by przynajmniej, choć trochę odpocząć Przychodziły jej do głowy różne plany ucieczki, ale każdy wydawał się tak bardzo naciągany, że myślenie o tym wprawiło ją w stan rezygnacji i poczuła się skazana na śmierć. Zaczęła wpadać w rozpacz i aby nie ulec panice, ostro upomniała samą siebie. Przeżyję Arden tak mi powiedział, więc to musi być prawda. Myśl ta obudziła w niej znowu pragnienie ujrzenia go i jeszcze bardziej umocniła w postanowieniu, by uciec. Jeszcze raz przywołała w pamięci plany ucieczki, starając się wybrać najbardziej realne rozwiązanie. Od czasu do czasu dochodziły do niej strzępy rozmowy prowadzonej pomiędzy dwoma strażnikami. Większość nie wzbudzała jej zainteresowania; mówili o tym, ile czasu zajmie im powrotna droga do miasta i o gorzkim smaku piwa, które pili. Potem zaczęli mówić o niej, i Gemma usiadła, uważnie nadsłuchując. –Ona jest niesamowita – zauważył jeden.
–Nie przesadzaj, Kaley, to tylko parę sztuczek – odparł Gerard. –Czy sądzisz, że jest jedną z tych, którzy przybywają z północy? –Możliwe. Jeśli tak, nie będzie chciała podążać tą drogą i wkrótce ją zdemaskujemy. –Jak myślisz, czy te jej włosy są farbowane. Wray uważa, że nie. –Och, on tylko szuka pretekstu do zabijania – odpowiedział Gerard, chichocząc. – Ta podróż musi się mu wydawać naprawdę nudna. –Szef chce ją żywą. –Taak, podejrzewam, że bardzo się Arikowi spodobała – zakończył Gerard. Obaj roześmiali się i zaczęli mówić o czymś innym. Gemma zastanowiła się krótko, co też może się jej przydarzyć, jeśli usłyszy syreni śpiew, gdy będzie z Szarymi Jeźdźcami. Czy będzie w stanie ukryć to, co czuje? Teraz nie ma sensu martwić się o to, zganiła siebie za słabość. Trzy godziny później z trudem unosiła coraz cięższe powieki, jednak wciąż daleka była od rozwiązania dręczącego ją problemu. Jakiś ruch na zewnątrz kazał jej nastawić uszu; wyłowiła szeptaną rozmowę pomiędzy Dakeyem i Gerardem, który najwyraźniej powrócił po skończonej warcie, by się położyć. Dakey wyszedł i usłyszała, jak wita się z nowym wartownikiem, Yaratem. Gemma podjęła decyzję – czuła, że Yarat jest człowiekiem, którego potrafi zarówno okpić, jak i pozostawić daleko za sobą. Poczekała, aż Gerard się ułoży, a potem uniosła zasłonę i skierowała na palcach ku wyjściu. –Dokąd się wybierasz? – warknął Gerard. –Muszę wyjść. –Po co? –Nie zadawaj głupich pytań! – syknęła. –Bogowie – gderał Gerard. – Dlaczego na mojej warcie? Będę musiał pójść z tobą. – Gemma milczała. – Takie rozkazy – dodał, mając na tyle przyzwoitości, by w jego głosie zabrzmiało zażenowanie. Wyszli. Yarat siedział sam przy ognisku; uniósł wzrok i skrzywił twarz, ale się nie odezwał. Gemma zanurzyła się w ciemności, a kilka kroków za nią podążył Gerard Nigdzie nie mogła dostrzec drugiego wartownika. Czyżby uśmiechnęło się do niej szczęście? Po kilku jeszcze krokach zatrzymała się raptownie i cicho krzyknęła.
Odwróciwszy się pobiegła w kierunku ogniska, mijając zaskoczonego Gerarda. –Dzikie psy! – krzyknęła w biegu. – Cała sfora! Gerard spojrzał w noc i wydało mu się, że dostrzega kilka par oczu, odbijających czerwony blask ognia. Przerażony, zawrócił na pięcie i pognał za Gemmą. W czasie Gemma zdążyła dobiec do ogniska. –Dzikie psy! – krzyknęła do Yarata. – Idą tutaj. Gruby żołnierz poderwał się niezgrabnie na nogi, właśnie, gdy dobiegł do nich Gerard. –Jest ich mnóstwo – wydyszał. –Ogień! – wtrąciła Gemma. – Nie cierpią ognia. Szybko, zanim pożrą nas żywcem! Uklękła i pochwyciła dwie płonące gałęzie. Po chwili dwaj mężczyźni uczynili podobnie i zrobili kilka niepewnych kroków w stronę niewidzialnych wrogów. –Naprzód – ponagliła Gemma. – Uciekną, jeśli pokażemy, że się nie boimy. – Mężczyźni posłuchali, posuwając się ostrożnie naprzód, podczas gdy ona pozostała z tyłu, a potem, wybrawszy odpowiednią chwilę, odwróciła się i rzuciła płonące gałęzie na namiot, który mieścił drogocenny ładunek. Gałęzie trafiły w cel i w deszczu iskier gwałtownie rozbłysły płomienie. Gemma szybko porwała jeszcze dwie płonące gałęzie, podbiegła do namiotu-magazynu i dorzuciła je do ognia. Obaj mężczyźni zobaczyli, co robi, i pobiegli za nią, wzywając swych towarzyszy. Gemma przemknęła za namiot i nim odbiegła w ciemność, zobaczyła, że zaczyna się on palić. Echo niosło wrzaski wydawane przez budzących się mężczyzn, którzy podrywali się z krzykiem i pędzili gasić ogień. Rozpętało się takie piekło, że przez chwilę Gemma uwierzyła, iż zapomną o niej, i poczuła dreszcz nadziei. Dotarła do koni, które rżały nerwowo, wyrwane ze spoczynku hałasem i widokiem płomieni, i drżącymi palcami udało jej się jednego odwiązać. Potem usłyszała za sobą ciche kaszlnięcie i odwróciła się powoli, by zobaczyć tuż przy swoim gardle ostrze miecza. Jego rękojeść trzymał uśmiechnięty Wray. –Jaka ładna próba ucieczki – powiedział.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Ogień został ugaszony bardzo szybko, a ucierpiał od niego jedynie sam namiot. Arikowi, który spał w środku, nic się nie stało, ładunek również pozostał nietknięty. Pod ostrzem miecza Gemma została odprowadzona z powrotem do obozu i tam związana, Szarzy Jeźdźcy mieli zadecydować o jej losie. –To, co zrobiła, dowodzi, że jest nasieniem demona – stwierdził Wray z wyraźną odrazą w głosie. – Musi umrzeć. Kilku innych wyraziło pomrukiem swe poparcie, ale Arik przerwał im ostro. –To należy do mnie – powiedział nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Czyżbyś kwestionował moją władzę? –Jak dotąd, nie było powodów. Dlaczego wahasz się tym razem? –Nie sądź, że wiesz lub rozumiesz wszystko – odparł spokojnie przywódca. –Posiadam pewne możliwości… – ciągnął Wray. –Doceniam je – wtrącił Arik. – Twój… wzrok i wzrok twoich towarzyszy czynią was nieocenionymi dla naszej sprawy. Ale… nie, nie przerywać mi! – Uniósł rękę, by powstrzymać jakiekolwiek próby przerwania mu. – Wiele wskazuje na to, że rzeczywiście jest jedną z tych, których wzywa zło, lecz jeśli tak się sprawa przedstawia, to informuję was, że otrzymałem rozkazy od najwyższych władz, by wszystkich takich doprowadzić do nich. Żywych. – Przerwał i spojrzał na swoich ludzi, jak gdyby prowokując ich do kłótni. Jedyną odpowiedzią było ponure milczenie. – Biorąc na zdrowy rozum, dzisiejsze wydarzenia dowodzą jedynie, że jest złodziejką, mającą niewiele szacunku dla cudzej własności. To dość powszechne w tych czasach upadku. –To nie jest zwyczajna złodziejka! – wybuchnął Wray, wskazując na Gemmę obnażonym mieczem. –Nie będę już o tym dyskutował – rzekł zimno Arik i wszyscy zrozumieli, że jest to nieodwołalne. – Pojedzie z nami do jaskiń. – Czekał na jakieś sprzeciwy, ale nikt się nie odezwał. – Nic nam się nie stało – powiedział w końcu. – A ogień nie tknął towarów. –Pewnie, bo dopiero wówczas mielibyśmy tu prawdziwy fajerwerk – zauważył sucho Gerard. Gdy do wszystkich dotarło to, co powiedział, rozległy się dwa czy trzy ciche gwizdy pełne dezaprobaty. –Warty tak jak przedtem – rozkazał Arik. – A reszta niech się trochę prześpi. – Jutro
chcę ruszyć ostro naprzód. –A co z nią? – zapytał Yarat. –Zostawcie ją tak jak jest – odparł Arik. – Może odrobina niewygody nauczy ją dobrych manier. Gemma leżała na boku przy ognisku. Wraz z nadejściem świtu, uświadomiła sobie niejasno, że pomimo niewygody i przepełnionej gniewem rozpaczy przedrzemała ostatnie godziny nocy. Powrót do przytomności wywołał falę bólu – nadgarstki i kostki miała mocno związane, a mięśnie ramion boleśnie zdrętwiały. Próbowała zmienić pozycję, by złagodzić ból, ale to tylko pogorszyło sprawę. Zamknęła, więc oczy i nadal leżała bez ruchu. Kiedy otworzyła je znowu, zobaczyła trzy myrkety stojące tuż przy niej. Przeraziło ją to – kazała im czekać na siebie za obozem i nie pomyślała, by ostrzec je, gdy została pojmana. Przerażenie Gemmy powiększyło się, gdy dostrzegła łuk w ręku Kaleya ze strzałą nałożoną już na cięciwę. –Zabij je – usłyszała głos Yarata i krew zastygła jej w żyłach. –Nie! – krzyknęła ochryple. Kaley zawahał się, podczas gdy myrkety rozglądały się wokół, najwyraźniej zdezorientowane i przestraszone. –Nie chcę, żeby te małe bękarty kręciły się tutaj – nalegał Yarat. Potem do rozmowy włączył się jeszcze jeden głos. –Włóżcie je do tego – odezwał się Arik. – Zabierzemy je ze sobą. Jeśli będą próbowały uciec, zabijcie je. – Pusty worek, podobny do tych, w których mieściły się towary jeźdźców, spadł na ziemię u stóp Yarata. Mężczyzna pochylił się, aby go podnieść, a potem przesunął wolno ku trzem myrketom, które cofnęły się, świergocząc nerwowo. Kaley naciągnął cięciwę i wycelował. Nie uciekajcie, poleciła Gemma myrketom. Jeśli to zrobicie, ciągnęła żałośnie, zabiją was. Skóra przykryje nas?, zapytał niepewnie Ed. Tak, ale wszystko będzie dobrze. Wydostanę was stamtąd najszybciej jak będę mogła. Wciąż będziemy wędrować z tobą?, chciała wiedzieć Av. Tak, odparła Gemma z ciężkim sercem.
Zatem pozwolimy zabrać się skórze, zdecydował Ed. Zrobił krok w stronę Yarata, a ten rzucił się na niego niezdarnie, chwytając myrketa za kark i wpychając do worka. –Mam cię! – krzyknął radośnie Yarat. Av nie opierała się i wkrótce była już w środku, a potem Em zadziwił żołnierzy skacząc do worka z własnej woli. Yarat uniósł je wysoko i z zadowoleniem popatrzył na wijące się kształty. Związał worek sznurkiem i gdy to zrobił, Gemma poczuła rwący ból w karku. W miarę jak dzień jaśniał, ból rozprzestrzeniał się, stając się coraz bardziej dokuczliwy i niemal uniemożliwiając porozumienie z myrketami. Było im najwyraźniej bardzo niewygodnie, a ich myśli odzwierciedlały strach i zagubienie. Choć Gemma ze wszystkich sił starała się je uspokoić, czuła, że na niewiele się to zdaje. Szczerząc zęby, Yarat położył worek na ziemi, z dala od Gemmy. Leżała i obserwowała nieruchomy worek, podczas gdy mężczyźni zwijali obóz i ładowali juki na muły; potem rozwiązano jej nogi i pomaszerowała sztywno, potykając się niemal na każdym kroku, do swojego wierzchowca. Gdy tylko usadowiono ją na mule, ponownie związano jej nogi pod jego brzuchem. Przez chwilę myślała, że jeźdźcy zapomną o myrketach, lecz wówczas Yarat podniósł worek i potrząsnął nim, uśmiechając się złośliwie. Zwierzęta kręciły się niespokojnie, gdy przywiązywał worek do jednego z mułów, którego z kolei rozdrażnił jego ruchomy ładunek. –Spokój tam! – krzyknął gniewnie Yarat i walnął pięścią w worek. Gemma niemal krzyknęła i przez łomot rozsadzający jej głowę, przesłała myrketom rozpaczliwe posłanie. Nie ruszajcie się! Po paru chwilach zastosowały się do wezwania i Yarat odszedł, zostawiając je w spokoju. Bóg jest tutaj. Ogień płonie. Nie możemy śpiewać. Gemma z trudem rozpoznała ledwo słyszalny głos Eda. Co się stało?, zapytała. Wydawało się, że każde słowo wybucha jej w głowie. Ziemio-mrok, odpowiedziała słabo Av. Niebo jest zielone. Wydawała się rozbawiona, jak gdyby na krawędzi histerii. Dlaczego ta krótka niewola tak źle na nie wpłynęła? zastanowiła się Gemma. Przecież myrkety były przyzwyczajone do ciemnych, zamkniętych przestrzeni nor. Chciałabym móc jasno myśleć. Jej życzenie nie miało się spełnić. Przez cały ranek ból głowy potęgował się i w końcu poniechała prób porozumienia się z myrketami, pogrążając się we własnym cierpieniu. Ręce wciąż miała związane na plecach i nie odstępował jej strach przed upadkiem, lecz równy krok wierzchowca pozwalał jej zachować równowagę. Bolał ją
każdy mięsień; głowa była jednym kłębkiem bólu. Myślenie stało się niemożliwe. Tempo dostosowano do kroku najwolniejszych mułów. Na jakiś czas zjechali ze szlaku, by objechać wioskę, i Gemma zrozumiała, że Arik zmienił swój wcześniejszy plan. Nie będzie mogła poszukać pomocy u mieszkańców podgórza. Na jakąś godzinę przed południem znaleźli się u wejścia do małej doliny, zamkniętej od wschodu niskim, lecz wystającym urwiskiem. Przed wjazdem do doliny Arik zarządził postój. –Jest czysta? – zapytał Wraya. –Tak, ale tam się coś dzieje – odpowiedział jego zastępca, wpatrując się uważnie w urwisko. Gemma podążyła za jego wzrokiem, usiłując zrozumieć, o czym mówią. Nawisy skalne wyglądały jakoś nienaturalnie, ale były zbyt duże, by być dziełem człowieka. Ruszyli dalej. Mężczyźni milczeli i nieustannie rozglądali się dokoła, jak gdyby w obawie, że są śledzeni. Wkrótce Gemma odkryła przyczynę ich obaw. –Tam! – krzyknął Dakey, wskazując na szczyt urwiska. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę i zobaczyli mnóstwo zbierających się przeźroczystych błękitnych płomieni, wielkości człowieka. Żywioły!, uświadomiła sobie Gemma. Już raz spotkała się z tymi budzącymi grozę istotami i to, co robiły, napełniło ją wówczas strachem. Wiedziała z własnego doświadczenia, że mogą przybierać dowolne kształty i są zdolne poruszać się z niewiarygodną szybkością. Zwykle spotykało się je w miejscach najbardziej zniszczonych przez Zrównanie i tam, gdzie doszło do największych zmian krajobrazu. Żywioły śmignęły w dół ku jeźdźcom jak drapieżne ptaki. Gemma odwróciła się i zobaczyła, że Wray uniósł się w strzemionach. Jego oczy płonęły gniewem, a ręce unosiły się w geście, który miał wszystko powstrzymać. Głos jego przerwał ciszę. –Mam władzę nad wami. Nie przeszkadzajcie nam! – zawołał. Równocześnie Gemma usłyszała krzyk jednego z uwięzionych myrketów. Bogowie nadchodzą! Śpiewajmy! Bogowie nadchodzą! Gemmie zakręciło się w głowie, ból i oszołomienie porwały ją w otchłań czarnych zakamarków umysłu. Rozbłysły tam błyski światła i nagle zrozumiała, że ładunek jeźdźców, a tym samym przyczyna dziwnego zachowania myrketów, to nasiona smoczego kwiecia. Worek, w którym uwięziono zwierzęta, zawierał resztki tego potężnego narkotyku. Eksplodowała w niej furia, odpychając ból i otwierając dojście nowym strumieniom światła. Gemma poczuła, jak jej moc nagle wzrasta, zasilana mocą oszalałych umysłów myrketów. To była ich jedyna szansa i Gemma szybko podjęła decyzję.
Początkowo żywioły zbliżały się niezwykle szybko, lecz na rozkaz Wraya najpierw zwolniły, a potem się zatrzymały. Zawisły przed zdenerwowanymi końmi w postaci chwiejących się, błękitnych płomieni, które w żaden sposób nie dawały się ostro widzieć. –Przepuśćcie nas – zażądał Wray. – Nie możecie mi się sprzeciwiać. Płomienie cofnęły się wolno i Gemma wyczuła, że robią to niechętnie. Chciały jedynie okazać przyjaźń i nie zauważały przerażenia, jakie wywoływały ich widmowe postacie. Nie musicie odchodzić, zwróciła się do nich w myślach. Witam was z radością. Nie zastanawiała się nad słowami powitania, świadoma ich smutku i pragnienia towarzystwa. Nie miała pojęcia, czym były te dziwne istoty, ani też, co kierowało ich postępowaniem, lecz ich samotność ujęła ją za serce. Pomyślała to z pełnym przekonaniem i wiedziała, że jej przekaz został odebrany. Witam was z radością. Potem kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Żywioły ponownie śmignęły naprzód, skacząc i wirując w radosnym tańcu. Przerażone konie stanęły dęba, muły rozbiegły się we wszystkich kierunkach, rycząc głośno, a myrkety śpiewały pogłębiając swymi głosami kakofonię dźwięków. Do Gemmy doszły inne głosy i zrozumiała, że śpiewają nie tylko pojmane myrkety. Przybyła reszta klanu i zaintonowała swoją bitewną pieśń. Wówczas je zobaczyła. Przemykały pomiędzy końmi i jucznymi zwierzętami, potęgując chaos. Głos Wraya wzbił się ponad hałas, ale jego wściekłość nie wywołała żadnej reakcji. Gemma zniszczyła jego moc. Kilku jeźdźców znalazło się na ziemi i sama Gemma musiała wytężyć wszystkie siły, by nie rozstać się z ukochanym życiem. Wiedziała, że gdyby upadła, skrępowana sznurami zostałaby powleczona po ziemi przez muła. Jej wierzchowiec był wyraźnie rozdrażniony i Gemma odczuła niezmierną wdzięczność, kiedy pojawił się przy niej Dakey Był bez konia i choć krwawił z rozcięcia nad okiem, udało mu się utrzymać ją na mule, dopóki nie rozwiązał sznurów krępujących jej nogi i nie postawił na ziemi. –Dakey! Zostaw ją. Łap muły! – krzyknął gniewnie Arik i młody mężczyzna pobiegł, by wypełnić rozkaz. W jednej chwili Gemmę otoczyły myrkety. Poczuła, jak jeden z nich wgryzł się w sznury krępujące jej nadgarstki i wkrótce miała już wolne ręce. Rozcierała je, przywracając w nich krążenie i równocześnie przyglądała się otaczającemu ją chaosowi. Chodźmy, Gem-ma, powiedział Ox. Musimy wędrować szybko. Gdzie są pozostali?, zapytała, szukając wzrokiem muła, który niósł jej przyjaciół. Wkrótce dostrzegła go, lecz był już dość daleko. –Wracaj! – zawołała błagalnie. Czy możecie go złapać? zapytała myrkety, lecz nim
zdołały odpowiedzieć, trzy żywioły rzuciły się w dół, zagradzając drogę uciekającemu mułowi. Zatrzymał się, cofnął przed nimi, a potem zawrócił i pomknął ku Gemmie. Krzyknęła, gdy się zbliżył, i oszalałe zwierzę zaryło kopytami w ziemię, stając w miejscu. Gemma przemawiała do niego łagodnie, w czasie, gdy odwiązywała worek, potem zaś uklękła i otworzyła go. Pojawili się Av i Ed, rozdygotani, z szeroko otwartymi oczyma, ale na pierwszy rzut oka nietknięci. Nie było śladu Ema i Gemmie zamarło serce, gdy sięgnęła do środka i wyciągnęła jego małe ciało. Było sztywne i zimne; złamał sobie kark. Jego pieśń zostanie odśpiewana, zwrócił się do niej cicho Ox, gdy wzięła małe ciałko w ramiona i zaczęła je kołysać, nie chcąc pogodzić się z jego śmiercią. Teraz chodźmy! Słowa przywódcy klanu wyrwały ją z rozpaczy i rozejrzała się szybko wokół. Zwierzęta i ludzie rozbiegli się po całej dolinie, a żywioły wciąż wzniecały zamęt. Jednak trzy z nich dalej kręciły się w pobliżu, jak gdyby czuwając nad Gemmą. Nagle jeden płomień popędził ku urwisku, gdzie zniknął. Zaraz potem podążyły za nim dwa pozostałe. Jaskinia!, zrozumiała Gemma. Chodźcie, zwróciła się do Oxa. Zbierz klan i poprowadź go w stronę urwiska. Ale my nie wdrapiemy się na coś takiego, odparł nie pewnie. Nie będziecie musieli. Tam jest nora! Gemma ruszyła biegiem, mając nadzieję, że w całym tym zamieszaniu nie zostanie zauważona. Myrkety pobiegły za nią, nawołując się nawzajem. Wysokość wejścia do jaskini nie przekraczała połowy wzrostu Gemmy. Wgramoliła się do środka i wkrótce mogła stanąć wyprostowana. Znajdowała się w wysokiej pieczarze, oświetlonej błękitnym żarzeniem trzech żywiołów; chwiały się w głębi, jak gdyby zapraszając ją, by podążyła za nimi. Piski wskakujących do jaskini myrketów wypełniły ją głuchym echem. Gemma policzyła zwierzęta; dwóch brakowało. Gdzie jest reszta? zapytała. Ich ciepło odeszło, odparł Ox. Zostały zabite przez żołnierzy albo przez rozszalałe konie. Ja również zaśpiewam dla nich, powiedziała ze smutkiem do Oxa i ponownie odwróciła się do żywiołów. –Dziękuję wam – powiedziała głośno, a potem, z idącymi za nią myrketami, ruszyła w głąb pieczary żywiołów.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Błękitne płomienie wiodły ich wąskim tunelem w głąb skalnego masywu. Gemma musiała poruszać się powoli i ostrożnie po nierównym podłożu i pomiędzy poszarpanymi skałami, mając nadzieję, że obolałe członki jej nie zawiodą. Myrkety zdawały się czuć w mroku jak u siebie w domu, a niektóre wybiegały nawet przed nią, sprawdzając, czy nie czyhają na nich jakieś pułapki. Av i Ed wciąż odczuwali skutki uwięzienia i znajdowali się pod opieką innych myrketów. Żywioły nieustannie znajdowały się kilka kroków przed nimi, najwyraźniej zainteresowane tym, by kontynuowali swój marsz. Gdy tunel zaczął się wznosić, Gemma zastanowiła się po raz pierwszy, dokąd zdążają. Chyba odrobinę za późno decydować teraz, czy im zaufać, czy nie, powiedziała sobie i dalej wspinała się tunelem. Pochyłość stawała się coraz bardziej stroma. W końcu żywioły po Prostu zamigotały i zniknęły, i na chwilę serce Gemmy przestało bić. Potem zobaczyła, że ich blask został zastąpiony przez plamę dziennego światła. Myrkety pobiegły naprzód, pragnąc znowu zobaczyć słońce. Niebo-dziura, zameldował z przodu Ox. Wejście wielkiej nory. Stał wyprostowany na tylnych łapach, spoglądając prosto w górę. Gemma podeszła do niego, a pozostałe myrkety zebrały się wokół nich. Nad głowami wznosił się skalny komin, przez który w oddali widać było skrawek nieba. Wyglądało na to, że jest tam mnóstwo występów, ale miejscami przejście było bardzo wąskie. Wspinamy się tam?, zapytał Ox niepewnie. Tak, odparła zdecydowanie Gemma. Ale najpierw trochę odpoczniemy. Czy sądzicie, że szare-skóry ścigają nas? Myrkety z tyłu odparły, że nie słychać odgłosów pogoni, więc Gemma usiadła, zadowolona z możliwości rozmasowania swych obolałych nóg. Zaraz też przyprowadzono do niej Eda i Av, by zbadała, czy nic im nie jest. Oba myrkety wciąż miały lekko rozszerzone oczy i były zdezorientowane, ale stwierdziła, że poza tym doszły już do siebie po tym ciężkim przeżyciu. Położyła delikatnie dłonie na ich łebkach, mając nadzieję, że je w ten sposób uspokoi. Byliście wspaniali, powiedziała. Nie mogłabym powitać płomieni bez waszej pomocy i przewodnictwa. Bogowie przyszli do nas, powiedziała jej Av. W środku. Wiem. Ja również to odczułam, odparła Gemma, wspominając straszliwy ból głowy. Zrozumiała, że jest to jeszcze jedna analogia pomiędzy tym, co łączyło czarodzieja z jego przyjacielem, a jej związkiem z klanem. Na równi z łącznością umysłów
dochodziło również do wzajemnej wymiany doznań; pył smoczego kwiecia wpłynął na nią w takim samym stopniu jak na uwięzione zwierzęta. Teraz możemy wędrować znowu, zauważył radośnie Ed. Przykro mi z powodu Ema i reszty, powiedziała Gemma. Zaśpiewamy dla nich. Tak, ale nie teraz, odparła szybko, obawiając się, że echa ich żałobnej pieśni mogą dotrzeć do jaskini w dole. Kilka zręczniejszych myrketów zaczęło się wspinać, wyszukując najłatwiejszą trasę na szczyt, a potem kierując resztą klanu. Gemma pozostała na dole, z niepokojem obserwując ich wspinaczkę, gotowa złapać każdego, który by spadł. Kiedy Ox dotarł na szczyt, wydostał się na zewnątrz i uważnie rozejrzał. Żadnych szarych-skór, zameldował i zaświergotał cicho, oznaczało bezpieczeństwo. Gemma odetchnęła z ulgą i rozpoczęła wspinaczkę. Stwierdziła, że jest zaskakująco łatwa; co jakiś czas mogła się bezpiecznie klinować, by odpocząć. Tylko raz poczuła się niepewnie, kiedy musiała przecisnąć się przez przewężenie pomiędzy dwiema wystającymi skalnymi płytami. Przez chwilę uległa panice, nie wiedząc, czy zdoła się przedostać, lecz zdecydowanie dodało jej sił i wyłoniła się na górze jedynie z kilkoma zadraśnięciami i lekko rozdartą tuniką. Dołączyła do myrketów i przyjrzała się nowemu otoczeniu. Szczyt urwiska znajdował się jakieś dwieście kroków na zachód, a wokół niej i dalej na północ i południe rozciągała się trawiasta płaszczyzna. Od wschodu wznosiła się ściana lasu, której myrkety przyglądały się z nabożną czcią. Dotychczas widziały zaledwie parę drzew i widok tak wielu – nawet pozbawionych liści – był dla nich przytłaczający. Za lasem wzgórza wznosiły się jeszcze wyżej, a w oddali widniały pierwsze pasma gór. Żaden z odległych szczytów nie wydawał się Gemmie nawet odrobinę znajomy, ale zapragnęła znaleźć się tam, wiedząc, że gdzieś na południe i wschód od tego miejsca leży dolina – a w niej czeka na nią Arden. Nad drzewami uniosła się smuga dymu. Widok ten przyprawił Gemmę o szybsze bicie serca. Jeśli gdzieś w pobliżu znajduje się gospodarstwo lub wioska, początek podróży maluje się w o wiele jaśniejszych barwach. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że swym obszarpanym strojem, a przez to podejrzanym wyglądem nie zjedna sobie obcych, a nie miała pieniędzy, za które mogłaby kupić żywność i inne potrzebne jej rzeczy. Nagle prosta myśl przyszła jej do głowy; mogłaby przecież naprawdę występować z myrketami, a takie widowisko z pewnością zapewniłoby jej posiłek i dach nad głową. Zebrała swych przyjaciół i ruszyli w drogę. Choć jeden czy drugi myrket rzucał tęskne spojrzenia w stronę pieczary, Gemma nie pozwoliła im marudzić.
W taki oto sposób rozpoczęli życie wędrownych artystów. Niemal wszędzie odnosili sukces; w większości wiosek i przydrożnych zajazdów z największą radością witano Gemmę i jej tresowane zwierzęta. Zmieniła sobie imię a myrkety nazywała małpkami, na wypadek, gdyby wieści o ich występach dotarły do Szarych Jeźdźców. Poza tym podróżowali otwarcie, zawsze zdążając na południe i, kiedy tylko było to możliwe, na wschód. Wszędzie tam, gdzie się zatrzymywali, Gemma wypytywała o dolinę. Po nocy, kiedy pozostały po raz pierwszy pod otwartym niebem, by śpiewać dla swoich zmarłych, myrkety zaczęły stawać się coraz odważniejsze i często z Gemmą wchodziły do wiosek. Początkowo widowisko opierało się głównie na występach Av i Eda, ale wkrótce inne myrkety zapragnęły do nich dołączyć, tak, więc przedstawienie stawało się coraz dłuższe i bardziej urozmaicone. W końcu udział Gemmy ograniczył się niemal wyłącznie do zapowiedzi. Wędrowali w ten sposób blisko miesiąc; Gemma wiedziała, że zbliża się do doliny, choć dokładne położenie tego miejsca pozostawało dla niej tajemnicą. Nikt, z kim rozmawiała, nawet o niej nie słyszał. Nie budziło to jednak jej zdziwienia. Wiedziała, jak bardzo dolina ta odizolowana jest od reszty świata, a tajemnica jej położenia ochrania tę wyjątkową społeczność. Przez cały ten czas Gemma nie zetknęła się z nikim ani z niczym, co mogłoby wskazywać na obecność w pobliżu Szarych Jeźdźców. W końcu zaczęła, więc wierzyć, że jest bezpieczna i że Arik i jego ludzie podążają na północ z drogocennym i niebezpiecznym ładunkiem. Spotkanie z Szarymi Jeźdźcami znacznie pogłębiło jej wiedzę na ich temat, lecz wiele pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi i z niecierpliwością oczekiwała spotkania z Ardenem, by o nich porozmawiać. Tęskniła za dniem, kiedy ujrzy wreszcie górską przełęcz, która ją do niego zaprowadzi. Zdrowie myrketów stanowiło jej główną troskę. Były odporne i wytrzymałe, ale nieprzyzwyczajone do chłodnej, dżdżystej pogody wyższych partii wzgórz i często skarżyły się, że jest tu „zbyt wiele zieleni”. Ich dieta z konieczności musiała ulec zmianie i w końcu zaczęła im szkodzić. Nie ulegało wątpliwości, że niektóre zwierzęta tęsknią za pustynią, pomimo radości, jaką czerpały ze zmian, jakie zaszły w ich życiu. Stopniowo stawało się dla Gemmy oczywiste, że tak dalej być nie może. Odczuwała nieprzepartą potrzebę wędrowania na wschód, Wędrowcy zaś pragnęli zawrócić na zachód. Zdawała sobie sprawę, że okrucieństwem byłoby prosić myrkety, aby spróbowały z nią przebyć górskie przełęcze – i że prawdopodobnie skończyłoby się to tragicznie. Wiedziała również, że gdyby tylko tego pragnęła, podążyłyby za nią bez wahania, lecz czuła się teraz dużo lepiej, miała w kieszeni kilka monet i nie potrzebowała już pomocy, by przeżyć, tak jak to miało miejsce na pustyni. Rozumiała też, że myrketom, jako zwierzętom mięsożernym, nie odpowiadałoby życie w dolinie. Podjęto, więc nieuniknioną decyzję. Rozstanie wywołało wiele smutku, ale w głębi ducha nikt nie wątpił, że spotkają się jeszcze. Byli, bowiem przekonani, że nie tak się
kończy ich wspólna historia. Ostatnią noc spędzili w jaskini. Korzystali już z takich schronień przy kilku poprzednich okazjach, kiedy zmuszeni byli spędzać noce z dala od ludzkich siedzib, więc myrkety czuły się znów jak u siebie w ciemnościach podziemnych grot. Z biegiem czasu Gemma również się do tego przyzwyczaiła. Na zewnątrz zawodził wiatr szarpiąc koronami drzew, lecz w skalnej przystani było im ciepło i bezpiecznie. Jedenaście pozostałych przy życiu myrketów otoczyło Gemmę ciasnym kręgiem dla dodania sobie otuchy. Dokąd pójdziecie?, zapytała. Klan najwidoczniej już to omówił, gdyż Ox odparł natychmiast. W dół. Ku zachodzącemu słońcu, powiedział, a potem zaskoczył ją, dodając: Zbadamy inne nory, podobne do tej. Jaskinie, jakie dotychczas spotkali, najwyraźniej wywarły na klanie większe wrażenie, niż Gemma to sobie uświadamiała. Jesteśmy teraz Wędrowcami, dodała Ul. Zawsze będziemy chcieli zobaczyć nowe rzeczy. Ale będziemy szukali mniej zieleni, mniej czysto-pędu, wtrącił Ed, co spotkało się ze świergotliwym poparciem. Przykro mi, że cierpieliście dla mnie, powiedziała Gemma. Przez kilka chwil nie było żadnej odpowiedzi i Gemma zaczęła się zastanawiać, czy nie uraziła ich w jakiś sposób. Klan wie coraz więcej, odparła w końcu Av. Jesteśmy Wędrowcami z własnego wyboru. Tej nocy Gemma śniła o Ardenie i znów wizja ta różniła się od poprzednich. Towarzyszyły jej małe futrzaste cienie; wiedziała, że klan również śni jej sen. Wydawało się to całkiem naturalne; myrkety były teraz jej częścią. Panorama snu uległa dalszej zmianie. Gemma nie była już ograniczona do jednego miejsca, lecz mogła widzieć wiele pieczar i tuneli; zobaczyła kamienne sale, w których wyrastały z podłogi i zwisały ze stropu niezwykłe skalne pinakle gdzie powoli pulsowało krystaliczne światło, rozjarzając się i gasnąc. Spieniona woda ryczała w czeluściach rozpadlin, a potem rozlewała spokojnie w ogromne, milczące jeziora, o powierzchniach gładkich jak lustro. Coś poruszało się w pieczarach, jakieś nieokreślone czarne kształty, cienie duchów, które prześlizgiwały się przed jej oczyma. A wśród tego wszystkiego przesuwały się widziane ulotnie upragnione
obrazy Ardena. Na jego twarzy malowały się kolejno spokój i wzburzenie, uśmiech i przestrach. Każdemu obrazowi towarzyszył ból, lecz kalejdoskopowa natura snu łagodziła go i czyniła dla Gemmy możliwym do zniesienia. Kiedy się zbudziła, ubranie jej przywierało do mokrej od potu skóry. W bladym świetle świtu zobaczyła, że obserwuje ją jedenaście par czarnych oczu i we wszystkich ujrzała odbicie swego snu. Olbrzymia nora, odezwała się Ul, przepełniona nabożną czcią. Widzieliśmy ją! I śpiewające powietrze, dodał Ox, równie przejęty. Spełnimy twój rozkaz, powiedziała Av. Jaki rozkaz?, zapytała oszołomiona Gemma. Poczuła, jak narastają w niej sprzeczne uczucia. Wędrowcy odnajdą dla ciebie ogromną norę, wyjaśnił cierpliwie Ox.
Klan opowiadał o niej przy każdym odnowieniu, powiedziała Ul. A teraz my ją zobaczymy. Myrkety były tak podekscytowane, że Gemma nie miała wątpliwości, iż świadomość misji, jaką w ich mniemaniu od niej dostały, uczyni rozstanie o wiele łatwiejszym. Sen jej najwyraźniej wyzwolił pamięć klanu i wskrzesił przekazywany z pokolenia na pokolenie mit o gigantycznej norze – lub systemie podziemnych pieczar. Wędrowcy staną się teraz prawdziwymi badaczami – w imieniu Gemmy. Myrkety tak bardzo pragnęły rozpocząć swą wyprawę, że Gemma poczuła się nieco urażona ich gotowością do rozstania, lecz wkrótce i ją ogarnęło ożywienie. Kiedy nadszedł czas pożegnania, z trudem mogła znaleźć właściwe słowa. Nasz klan będzie mniejszy bez ciebie, zwrócił się do niej Ox. Ja… będzie mi was brakowało, odparła Gemma. Nie wiem, jak wam podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłyście. Wdzięczność była pojęciem nie do końca zrozumiałym dla myrketow, lecz zdawały sobie sprawę z jego znaczenia i to nie najgorzej. Kiedy znowu się spotkamy, powiedział Ed, pewnie będziemy mogli opowiedzieć ci parę dowcipów. To będzie miłe, odparła Gemma, uśmiechając się. Niewiele więcej zostało do powiedzenia. Krótka pieśń, w której smutek rozstania łączył się z podnieceniem wywołanym nową przygodą, sprawiła, że oczy Gemmy wypełniły się łzami. Potem, wśród chóru pożegnalnych okrzyków, myrkety odeszły. Gemma siedziała i zanosiła się płaczem, nie mogąc znieść straszliwego bólu samotności. Płakała ze smutku nad rozstaniem, ze szczęścia, że myrkety znalazły nowy cel, ale przede wszystkim opłakiwała utratę ich towarzystwa. Czuła w sobie wielką pustkę. W końcu wstała, otarła łzy, zebrała swój skromny dobytek i pełna determinacji spojrzała w stronę wschodzącego słońca. Wciąż nie mogła dojść do siebie po rozstaniu z myrketami i choć czuła zamęt w głowie, zmusiła się, by myśleć tylko o celu swej wędrówki. Zdecydowała już, którą przełęcz przekroczy, a jeśli ta nie doprowadzi jej do doliny, zawsze przecież będzie następna. I jeszcze jedna. Teraz w jej myślach nie było już miejsca na wahanie. Dwanaście dni później, po przejściu wielu
lig i kilku dolin Gemma dotarła do najwyższego wzniesienia przełęczy i z rosnącą w sercu nadzieją, spojrzała w stronę kolejnej doliny. Daleko w dole, na głazie siedziała jakaś kobieta. Po chwili wstała i spojrzała w jej kierunku, I w tej właśnie chwili Gemma zrozumiała, że znalazła się w domu. Zaczęła biec w dół zbocza, zataczając się ze zmęczenia, a kobieta ta, zbliżała się coraz szybciej, wołając ją po imieniu. Nie miała już wątpliwości. Wędrówka dobiegła końca, przynajmniej na razie. Gemma biegła, potykając się. I wpadła w rozwarte ramiona Mallory.
ROZDZIAŁ DWUNASTY W przywoływane przez Gemmę wspomnienia wkradł się smutek, gdy uświadomiła sobie, że jej radość z powrotu do doliny trwała bardzo krótko. Natychmiast zapytała o Ardena, lecz wyraz twarzy Mallory zdradził, że nie czekają jej dobre wieści. Gemma uniosła powieki i spojrzała na stojącą w kuchni przyjaciółkę, która powiedziała z niepokojem: –Myślałam, że śpisz. –Nie, po prostu się zamyśliłam – odparła cicho Gemma. –Za dużo myślisz. I nie muszę pytać, o czym, prawda? Uśmiechnęły się smutno i wówczas Gemma zauważyła, że za oknem zapadła już głęboka noc. –Późno – powiedziała zaskoczona. –Już po północy – potwierdziła Mallory. –Nie musiałaś siedzieć ze mną tak długo. –Wiem. Lepiej będzie, jeśli położysz się teraz do łóżka. Gemma skinęła głową, wstała i przeciągnęła się. –Ciekawa jestem, czy dzisiaj znowu będę o nim śniła – powiedziała. Choć Mallory milczała, jej spojrzenie mówiło samo za siebie. – To mało prawdopodobne – mówiła dalej Gemma. – Jestem w dolinie już od ponad dwóch miesięcy i śnił mi się tylko trzy razy. –Prześpij się tylko – powiedziała Mallory, a na jej twarzy odmalowała się troska o przyjaciółkę. – Niech sny same zadbają o siebie. –Dwie noce z rzędu to rzeczywiście byłoby trochę dużo – przyznała Gemma, lecz nawet, gdy to mówiła, miała nadzieję, że tej nocy zobaczy go znowu. Wciąż miała to uczucie, gdy przygotowywała się do snu i kiedy wślizgnęła się między prześcieradła, jej myśli podążyły utartym szlakiem. Nie chciała wierzyć, że nigdy już nie weźmie Ardena w ramiona, że nigdy nie będzie się z nim spierała o to, czy magia istnieje, czy nie, że nigdy nie będą śmiali się razem z nieistotnych głupstw. Przede wszystkim jednak nie chciała – nie mogła – uwierzyć, że któregoś dnia nie będą mogli położyć się razem, tak jak powinni to już zrobić dawno temu, wreszcie jako kochankowie, a nie tylko jako przyjaciele. Noce były najgorsze. Tyle ich spędzili razem, choć nie jako kochankowie, i
brakowało jej ciepła i poczucia bliskości, brakowało widoku jego pogrążonej we śnie twarzy, delikatnego dotyku jego ręki, kiedy dręczyły ją koszmary. Tego wszystkiego, i wielu innych rzeczy, nie chciała zapomnieć. Czuła się bez niego tak samotna – od czasu rozstania, rozstania z konieczności, siła jej uczuć stała się jeszcze bardziej widoczna. Arden był jej miłością, i nie chciała go utracić. Tak, więc Gemma zasnęła z sercem przepełnionym znajomym uczuciem oczekiwania i lęku, lecz rano obudziła się nie pamiętając nic z tego, co się jej śniło. Upływ czasu wcale nie zmniejszał bólu, wywoływanego nieobecnością Ardena. Nauczyła się jednak chować go głęboko w sobie, dając mu ujście i pogrążając się w nim tylko wówczas, gdy była sama. Te chwile były zbyt bolesne, by mogła dzielić je z kimś innym, nawet z Mallory, która również Ardena kochała. Niekiedy znajdowała dość siły, by śmiać się z jakiejś niedorzeczności i przynosiło jej to ulgę, lecz czuła również gorzki żal, że nie może podzielić się tym z Ardenem. A jednak życie w dolinie stanowiło niewątpliwe wytchnienie w udręce, jaką przeżywała; Gemma nie wyobrażała sobie przyjemniejszego miejsca w tej dziwnej, południowej krainie. Teraz, gdy wiosna ustępowała wczesnemu latu, piękno i spokój, które cechowały dolinę przed suszą, powracały w całej pełni. Wszędzie wokół niej radowało się życie i choć samo to nie mogło uczynić ją szczęśliwą, to jednak uwewnętrzniała część tej radości, czerpiąc z niej otuchę. Wtedy właśnie Gemma zaczęła sobie cenić pogodną atmosferę doliny, która sprawiała wrażenie, jak gdyby została oddzielona od reszty ziemi, stanowiąc samowystarczalny i kompletny świat, niemający potrzeby ani ochoty na kontakty z rzeczywistością zewnętrzną. Wiedziała, że pod wieloma względami tak jest w istocie. Dolinę z rzadka ktokolwiek odwiedzał, o jej istnieniu nie wiedział właściwie nikt poza najbliższymi sąsiadami, a mieszkańcy nie mogli jej opuszczać bez uszczerbku na zdrowiu. Jednak najjaskrawszym potwierdzeniem stopnia izolacji jej nowego domu było uświadomienie sobie przez nią, że przez czas, kiedy tutaj były, ani ona, ani Mallory, ani razu nie usłyszały syreniego śpiewu z dalekiego południa – nieziemskiego impulsu, na pół dźwięku, na pół uczucia, któremu nauczyła się nie ufać, jednak wciąż nie potrafiła go ignorować. W jakiś sposób dolina chroniła je przed tym potencjalnie niszczycielskim oddziaływaniem i Gemma czuła wdzięczność za możliwość odpoczynku i danie jej czasu do zastanowienia się nad przyszłością. Wiedziała, że Arden powróciłby do doliny, gdyby tylko mógł, i nie obrażała sobie innego miejsca, gdzie mogłaby na niego A poza tym byli jeszcze mieszkańcy doliny. Teraz, kiedy dolina powracała do życia, ich wyjątkowe cechy stawały się coraz bardziej widoczne. Prawie nigdy nie chorowali i dożywali wieku, który Gemmie wydawał się niewiarygodny. Przed suszą osiągnięcie wieku stu lat nie było niczym niezwykłym i nawet najstarsi ludzie prowadzili aktywne życie. Choć niedawna susza oznaczała nieuchronnie zarówno zmniejszenie liczby, jak i pogorszenie ogólnego stanu zdrowia mieszkańców, wszystko wskazywało na to, że
społeczność doliny odzyskuje swoją dawną odporność. Lecz tym, co naprawdę odróżniało ich od wszystkich, z którymi Gemma kiedykolwiek się spotkała, było „poznanie”. Wieści rozchodziły się wśród nich bez potrzeby wykorzystywania zwykłych form porozumiewania się. Cokolwiek, co miało jakiekolwiek znaczenie i czego świadkiem był którykolwiek z nich, stawało się wiadome dla wszystkich w przeciągu zaledwie paru godzin. Gemma spędziła wiele czasu zastanawiając się nad istotą tej zdolności. Nie była to prosta wymiana myśli, taka jak pomiędzy nią a myrketami, lecz coś w rodzaju mentalnej osmozy. Zatrzymywała informacje dotyczące osobistych lub nieistotnych spraw, przepuszczała zaś te, które dotyczyły ich wszystkich, tak, że rozprzestrzeniały się wśród całej społeczności. Gemma nie partycypowała w tej powszechnej wiedzy, co czyniło ją dla niej tym bardziej niezwykłą, była, bowiem uznanym członkiem ich społeczności. Jednak osiągnęła już stan, w którym ich niesamowita zdolność nie onieśmielała jej w kontaktach z mieszkańcami doliny. Najbliższy związek łączył Gemmę z Mallory, Kragenem i ich dziećmi, jednak przyjaźń łączyła ją jeszcze z paroma innymi osobami. Horan, najmłodszy brat Mallory, często odwiedzał ich gospodarstwo. Był najbliższym przyjacielem Ardena i uczestniczył w początkowej fazie nieszczęsnej wyprawy w góry. Dzielił smutek Gemmy wywołany zniknięciem Ardena. Podobnie jak siostra usiłował przegnać dręczące Gemmę upiory i pomóc jej spojrzeć w przyszłość. Chętnie poświęcał czas na rozmowy mogące się temu przysłużyć, a w trakcie jednej z nich Gemma przyznała, że życie może toczyć się dalej bez Ardena. Był to wspaniały dzień gdzieś na początku lata, szli drogą wiodącą pomiędzy polami gospodarstwa Kragena a pobliskim lasem. Wokół nich olśniewającą, zielonozłotą szachownicą rozciągała się dolina, a krystaliczne powietrze wypełniał śpiew ptaków. Dotarli do rzeki i usiedli na brzegu, obserwując, jak płyną jej drogocenne, życiodajne wody. –Minął niemal miesiąc od czasu, kiedy śniłam o nim po raz ostatni – powiedziała cicho do Horana. Objął ją ramieniem i przytulił. Smutek w jej głosie wydawał się niemal nie do zniesienia, lecz wiedział, że jedynie czas – i pomoc przyjaciół – może uleczyć jej ból. Przez chwilę oboje milczeli. –Sądzisz, że nie żyje, prawda? – zapytała w końcu. Horana zaskoczyła jej bezpośredniość – nigdy dotychczas nie mówiła o tym tak otwarcie. –Gemmo, minęło pięć miesięcy od jego zniknięcia – przypomniał. – Jeśli wciąż żyje, nie potrafię zrozumieć, co powstrzymuje go przed powrotem tutaj – albo przynajmniej
przed przysłaniem nam wieści. Po kolejnej długiej przerwie Gemma westchnęła i potrzasnęła głową. –Sama chciałabym to wiedzieć – powiedziała. – Czasami myślę, że łatwiej już byłoby mieć pewność niż nieustannie łudzić się nadzieją. –Oczywiście – odparł łagodnie, – lecz musisz zdawać sobie sprawę, że możemy nigdy nie dowiedzieć się, co się z nim stało. Góry niechętnie ujawniają swe tajemnice. Mój brat zabrał go, pomyślała Gemma, wspominając słowa kołyszącego się kamienia. Gdybym tylko wiedziała, co to znaczy. –To nie w porządku! – wybuchnęła. – Kochaliśmy się. I nie takie było nasze przeznaczenie – zakończyła żałośnie. Jej oczy wypełniły się łzami i Horan mocno ją przytulił. –Są inni, którzy cię kochają, Gemmo – powiedział, zdając sobie sprawę, że słowa te nie są na miejscu, ale nie był w stanie milczeć w obliczu jej cierpienia. –I tacy, których j a kocham – odparła ze znużeniem, – ale to nie to samo. –Wiem – przyznał. –Wiesz? – zapytała. – Nigdy się nie ożeniłeś. – Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie. –Mam mnóstwo czasu. Skończyłem dopiero trzydzieści osiem lat – odparł, śmiejąc się buńczucznie. – Ot, zwykły młodzieniaszek. – Kiedy Gemma nie odpowiedziała, ciągnął dalej. – A ty ledwie przekroczyłaś połowę mojego wieku. Masz przed sobą całe życie. –Nigdy nie będzie nikogo takiego jak Arden – powiedziała. – Bez względu na to, czy jest martwy, czy żyje, zawsze będę go kochała i zawsze będzie ze mną. Horan nic nie odpowiedział. Po jakimś czasie ruszyli w drogę powrotną. Mijane krajobrazy mieszały się z zapachami sennego popołudnia. W domu czekał na Gemmę kolejny gość. W kuchni siedział Ashlin z Mallory i Kragenem. Na ich widok zerwał się z miejsca i z nieśmiałym uśmiechem skierował słowa powitania. Ashlin miał dwadzieścia lat, lecz wyglądał młodziej niż Gemma, dając swym wyglądem fałszywe pojęcie o wieku, tak jak zresztą większość mieszkańców doliny. On również uczestniczył w wyprawie w góry, z której powrócił z Kragenem i Horanem, gdy zmusił ich do tego stan zdrowia. Jego wytrwała odwaga wzbudziła szacunek Gemmy, szczególnie, gdy większość jego przyjaciół uważała, że decydując się na udział w wyprawie postępuje głupio. Sprawiał wrażenie nieśmiałego i jak na mieszkańca doliny, słabego, lecz Gemma dostrzegała siłę jego charakteru kryjącą się za łagodnością – w istocie był dużo silniejszy.
Od czasu jej powrotu do doliny często odwiedzał przyjaciół i, mimo początkowej małomówności, zdołali go dobrze poznać. Gemma zdawała sobie sprawę, że stosunek Ashlina do niej wykracza poza zwykłą przyjaźń i czasem graniczy wręcz z uwielbieniem, lecz młodzieniec był inteligentny i wrażliwy, a jego towarzystwo sprawiało Gemmie wiele radości. –Z pewnością jesteś dzisiaj bardzo poszukiwana – zauważyła z uśmiechem Mallory. –I nie powinno cię to dziwić – wtrącił Kragen. – Każdy młody mężczyzna, który ma oczy we właściwym miejscu, stałby w kolejce, by spędzić czas z dziewczyną tak piękną jak ty. – Spojrzał na Mallory. – Gdybym nie miał najcudowniejszej żony na świecie, sam bym do nich dołączył. –Czy to w taki sposób okazuje ci względy, Mallory? – zapytała Gemma. – Takimi wstrętnymi pochlebstwami? –Czasami… – odparła jej przyjaciółka z uśmiechem. –Doskonale wiesz, co chciałem przez to powiedzieć – zaprotestował Kragen. –Nigdy nie sądziłem, że te umięśnione typy potrafią się tak pięknie wyrażać – zauważył Horan. –Sam jesteś wcale solidny, drogi bracie – wtrąciła Mallory. – I to nie pod jednym względem. –Ot, zwykły młodzieniaszek – powiedziała Gemma, odwzajemniając uśmiech Horana. Zawsze radowała ją ta pełna humoru wojna na słowa prowadzona pomiędzy Mallory a jej bratem; dobrze było czuć się częścią takiej rodziny. A pochlebstwa Kragena, – choć mało wyszukane – podniosły ją na duchu. Ashlin, który nieco zakłopotany przysłuchiwał się temu wszystkiemu, odchrząknął i odezwał się po raz pierwszy od powrotu Gemmy. –Miałem nadzieję, że pospacerujemy – zwrócił się do Gemmy. –Ależ ona dopiero, co wróciła! – zawołała Mallory. – Zamęczycie biedną dziewczynę. –Z przyjemnością się przejdę – powiedziała szybko Gemma, widząc zawstydzenie Ashlina. – Biorąc pod uwagę całe to wspaniałe jedzenie, którym nieustannie karmi mnie Mallory, będę tak tłusta jak tucznik pod koniec lata, jeśli nie będę zażywała mnóstwo ruchu. Wyraz twarzy Ashlina zdradzał ulgę i zadowolenie. –Sama nie jesteś najgorsza w tym schlebianiu – powiedziała Mallory. – Do zobaczenia.
Gdy Ashlin z Gemmą wyszli, Mallory i jej mąż wymienili spojrzenia. –Mam nadzieję, że wie, jak bardzo jest w niej zakochany – odezwała się Mallory. –Wie – odparł Horan. – I łagodnie sprowadzi go na ziemię, jeśli zacznie on traktować to zbyt poważnie. –Mogłaby postąpić gorzej – wtrącił Kragen, a potem, widząc minę żony, dodał szybko: – Oczywiście nie od razu, ale… któregoś dnia zapomni o tym. –Mam nadzieję – rzekła Mallory, ale nie wydawała się przekonana, Spojrzała na Horana, lecz on tylko wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że tak się stanie, dla jej dobra. Tymczasem Gemma i Ashlin szli oddalając się od rzeki w stronę nieuprawianych terenów położonych na niższych zboczach otaczających dolinę. –Gemmo… nie masz nic przeciwko temu, że przyszedłem się z tobą zobaczyć, prawda? – zapytał. –Oczywiście, że nie – odparła. – Cieszy mnie twoje towarzystwo. Wiesz o tym. Mówiła prawdę. Był taktowny i nigdy nie wspominał o Ardenie, lecz często długo dyskutowali na inne, bezpieczniejsze tematy – rozmawiali o dolinie i jej mieszkańcach, konstrukcji latawca Gemmy, o pustyni i myrketach. Jednak ponad wszystko Ashlin lubił rozmawiać o magii. Temat ten najwyraźniej fascynował go i, choć wspólną wiedzę doliny uważał za rzecz naturalną, nigdy nie męczyło go słuchanie o doświadczeniach Gemmy z indywidualnym czarodziejstwem, albo o głównych teoriach dotyczących magii jako zjawiska. Znał już teorię Gemmy o tym, że jej zdolności wiążą się w jakiś sposób ze zbiorowościami – i jej spotkania ze sforą dzikich psów i żywiołami potwierdzały to, – lecz uważał, że trudno to pogodzić z innymi faktami. –Jeśli magia nie zależy już od nas albo nie może być kontrolowana przez pojedynczy umysł, to jak wyjaśnisz to, czego dokonałaś, kiedy byłaś zupełnie sama? Sprawę tę omawiali już przedtem, lecz nie udało im się znaleźć na to pytanie zadowalającej odpowiedzi. Teraz, kiedy wchodzili na jedno z porośniętych trawą wzgórz, które wznosiły się nad doliną, udzieliła jedynej odpowiedzi, na jaką mogła się zdobyć. –Być może jestem wyjątkiem. – Zabrzmiało to słabiutko, lecz nie potrafiła rozważyć innych możliwych wyjaśnień. –Dlaczego? – zapytał z ożywieniem Ashlin i ciągnął dalej, nie czekając na odpowiedź. – Potrafisz leczyć, wzniecać ogień, rozbijać przedmioty, kiedy jesteś zła, porozumiewać się ze zwierzętami – i to ty zrozumiałaś w końcu, czym jest latające
miasto i to, co tam znaleźliście. – To oczywiste, że jesteś wyjątkowa, – ale dlaczego? –Przez większość czasu nie czuję się szczególnie wyjątkowa – oświadczyła. – I przez cały czas ktoś mi pomagał. Nawet, kiedy byłam sama fizycznie, ktoś mną kierował – szczególnie Kai… –Ale nie przy monolicie. –Nie, lecz myrkety… –Myrkety pomogły ci, ale poprzednio ich śpiew zawodził. To ty odnowiłaś czar – przerwał jej Ashlin. – To tak, jakbyś została wybrana, by odegrać jakąś ważną rolę przez kogoś – lub coś, – czego nie potrafimy dostrzec. –Zatem chciałabym, by pokazano mi tekst tej roli! – odparła Gemma ze śmiechem. – Zaoszczędziłoby nam to mnóstwa kłopotów. –Czy przed Zrównaniem zdarzyło się coś – mówił dalej Ashlin, zachowując powagę, – co mogłoby obdarzyć cię takimi niezwykłymi zdolnościami? Nie przed, wspomniała Gemma. Podczas. Wciąż niechętnie rozmawiała o swym udziale – była wtedy siedmioletnią dziewczynką – w obrzędzie czarodziei, który doprowadził do Zrównania albo do Zniszczenia, jak nazywano to na jej ojczystej wyspie. Wspomnienia obejmujące ów nieszczęsny i rozstrzygający dzień były pogmatwane i od czasu, gdy Arden usłyszawszy jej opowieść nie chciał w nią uwierzyć, z jeszcze większym trudem przychodziło jej odtworzenie tego w pamięci. Ale przecież była tam, w samym epicentrum potwornego kataklizmu, w zasięgu mocy straszliwszej niż cokolwiek, co mogła sobie wyobrazić. Dusza Ziemi została zbudzona na kilka chwil i zniszczyła zło, które zagrażało całemu światu, – lecz za cenę tysięcy niewinnych istnień. Być może to zdarzenie uczyniło ją kimś wyjątkowym i narzuciło jej tę niejasną, wiodącą rolę. Zastanowiła się, czy wyjaśnić to wszystko Ashlinowi. Ostatecznie jego dociekliwy umysł zasługiwał na pewne względy, a także jego troska o nią, lecz ostatecznie nie potrafiła się do tego zmusić. Jej wyjaśnienie byłoby zbyt zawiłe, zbyt niejasne. –Nie wiem – odparła. – Byłam wówczas tylko dzieckiem. Ashlin ukrył zawód i przez chwilę szli w milczeniu. –Zawsze będziesz dla mnie kimś wyjątkowym – zwrócił się do niej cicho, a potem, uczyniwszy to wyznanie, zaczął zachowywać się tak, jakby utracił zdolność mowy. Gemma czekała, lecz w końcu musiała się odezwać. –Ashlin, bardzo cię lubię, lecz musisz wiedzieć…
–Och, wiem! – powiedział szybko. – Przepraszam, nie powinienem był tego mówić. –Nie martw się. Bądź po prostu moim przyjacielem. –Zawsze nim będę – odparł uroczyście. Reszta przechadzki minęła albo w milczeniu, albo rozmyślnie na beztroskiej rozmowie o roślinach i zwierzętach, cieszących się narodzinami nowego życia w dolinie. Gdy Ashlin rozstał się z Gemmą przy wejściu na podwórze, ona, z pewną ulgą, weszła do środka, gdzie zastała Kragena przygotowującego kolację. –Żadnych więcej konkurentów? – zapytał niewinnie. Przez chwilę Gemma nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, ale błysk w oku Kragena był zbyt figlarny, by mogła mu się oprzeć. –Nie kpij sobie ze mnie! – powiedziała ze śmiechem. – Wiesz dobrze, że to nie tak. Dobry humor Gemmy tak ucieszył Kragena, że na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. –Posiekaj to za mnie, dobrze? – poprosił, wskazując wiązkę cebuli. – Płaczę od tego. –I to się nazywa mężczyzna? – odcięła się, lecz podeszła do stołu, by zrobić to, o co ją prosił. – A gdzie Mallory? Zwykle to jej pozostawiasz takie paskudne rzeczy do zrobienia. –Jest na górze, śpi. –To niepodobne do niej. Dobrze się czuje? –Oczywiście – odparł. – Jest tylko trochę zmęczona. Gemma zajęła się krojeniem cebuli i wkrótce, ku jej bolesnemu rozczarowaniu, stwierdziła, że po twarzy płyną jej łzy. Oczy Kragena wypełniły się łzami czy ze współczucia – czy z bliskości cebuli, – więc kiedy spojrzeli na siebie, wybuchnęli śmiechem. W tej właśnie chwili do kuchni weszła Mallory i spojrzała na nią zaskoczona. –Co się stało? – zapytała. – Czy zdenerwował się Ashlin? Gemma uniosła w odpowiedzi cebulę i Mallory zrozumiała swoją pomyłkę. –Co też jarzyna może zrobić z ludzi – zadrwiła. – Obetrzyjcie sobie nosy i pozwólcie, by kuchnią zajął się ktoś bardziej kompetentny. Ranek przyniósł wieści o jeszcze jednym, daleko rzadszym gościu. Po śniadaniu chłopcy wyszli na dwór, żeby się pobawić, lecz niemal natychmiast wrócili.
–Mamo! Kris jest tutaj! Kris jest tutaj! – zawołali, gdy wpadli do kuchni. Kris był niewątpliwie najdziwniejszym, najbardziej zdumiewającym mieszkańcem doliny. Gemma nie wiedziała, ile ma lat, ale nie był wyższy od dziesięcioletniego dziecka z powodu swych groteskowo zdeformowanych kończyn i kręgosłupa. Zwykle miał na sobie czarne, bezkształtne szaty, które gdy szedł, unosiły się na wietrze. Jego ręce i nogi zdawały się poruszać zupełnie niezależnie od siebie i swego czasu Arden porównał go, jednak bez złośliwości, do ogromnego, zranionego kruka lub wrony. Jednak zachowywał niezależność przemierzając nieustannie wzdłuż i wszerz całą dolinę. Lecz najdziwniejsze ze wszystkiego były oczy Krisa; żółte i błyszczące jak pęknięty kryształ, z pionowymi szczelinami źrenic jak u kozy. Pomimo tego wszystkiego, to nie wygląd był powodem, dla którego Kris zajmował tak wyjątkową pozycję w społeczności doliny. Stanowił niewyczerpane źródło ciepła i dobrego humoru, obdarzając wszystkich wokół siebie miłością. I posiadał niezwykłe zdolności psychiczne; potrafił wywoływać wizje i, od czasu do czasu, przepowiadać przyszłość. Wszyscy odnosili się do niego z miłością i ciepłem, i każde gospodarstwo miało dla niego miejsce przy stole i zapasowe łóżko, na wypadek, gdyby postanowił odwiedzić właśnie ich. Suszę przeleżał pogrążony w śpiączce, lecz nawet wówczas Gemma odczuwała jego dobroć i duchowe przewodnictwo. Odzyskał przytomność, kiedy rzeka znowu popłynęła przez dolinę i powrócił do swego wędrownego trybu życia. Gemma kilka razy widziała Krisa od czasu powrotu do doliny; w rzeczy samej szukała go, mając nadzieję, że może będzie mógł pomóc jej w odnalezieniu Ardena. Ale nie potrafił i mógł jej jedynie ofiarować swoją wyjątkową serdeczność. Gemma i Mallory wyszły mu teraz na spotkanie i wkrótce już Kris zasiadł na swoim miejscu w kuchni. Cała rodzina cieszyła się z jego odwiedzin; opowiadali mu ostatnie wieści i wypytywali na przemian. Chociaż Kris nie potrafił mówić, porozumiewał się własnym, specjalnym językiem znaków, – którego Gemma właśnie zaczynała się uczyć. –Ma wieści do ciebie – niespodziewanie zwróciła się do niej Mallory i wszyscy, z wyrazem zaciekawienia na twarzach, spojrzeli na Gemmę. –Co to za wieści? Gdy ptasie ręce Krisa zatrzepotały krótko, zbyt szybko, by Gemma mogła za nimi nadążyć, na twarzy Mallory odmalował się wstrząs. –Co to za wieści? – powtórzyła natarczywie Gemma. –Mówi, że idzie tu mężczyzna, który cię szuka – odparła Mallory. Serce Gemmy zabiło z radości.
–Czy powiedział, kto to jest? –Nie – odrzekła Mallory. – Gemmo… nie miej zbyt wielkiej nadziei. –Kiedy tu się zjawi? – zapytała Gemma, nie zwracając uwagi na słowa przyjaciółki. –Dzisiaj po południu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Kris nie był w stanie dostrzec, skąd nadejdzie mężczyzna, lecz Gemma wierzyła, że będzie to południowy kraniec doliny, gdzie rozpoczyna się szlak prowadzący w wysokie góry i natychmiast chciała się tam udać. Mallory odradzała jej to, przekonując, że tak naprawdę może przybyć skądkolwiek. W każdym razie zapewniła Gemmę, że cała dolina wygląda teraz jego przybycia i gdy tylko zostanie dostrzeżony, natychmiast prześlą wiadomość. Tak, więc Gemma zgodziła się nie wychodzić mu na spotkanie, lecz wówczas Mallory zaczęła się zastanawiać, czy zatrzymanie jej na miejscu było dobrym pomysłem. Zaraz po odejściu Krisa, pozbawiona jego uspokajającego wpływu, Gemma stała się niemożliwie spięta i chodziła niespokojnie po kuchni tam i z powrotem. –Dlaczego nie wyjdziesz na zewnątrz? – zasugerowała Mallory. – Zachowujesz się jak zwierzę zamknięte w klatce. –Nie. Chcę zostać z tobą – odparła szybko Gemma. – Żebyś mogła od razu, kiedy się dowiesz… –Wówczas ja również wyjdę. – Mallory podeszła do drzwi i otworzyła je. – Chodźże. Gemma rozejrzała się po kuchni, jak gdyby zastanawiając się, czy czegoś nie zapomniała, a potem ruszyła za przyjaciółką na podwórze. Przechadzały się po pobliskich polach, odzywając się tylko od czasu do czasu, ciągnęło się to aż do południa. –Dalej nic? – zapytała Gemma, chyba po raz dziesiąty. –Powiem ci, gdy tylko usłyszę! – zawołała Mallory, niemal ze złością. Postanowiły wrócić do domu i na podwórzu zastały Kragena ostrzącego kosę. Zgrzytliwy dźwięk rozdrażnił Mallory i miała właśnie poprosić Kragena by przestał, gdy nagle odłożył narzędzia i na nią spojrzał. Wiedzieli już. Gemma przenosiła wzrok z jednego na drugie. –Gdzie? – zapytała. –Północny kraniec – odparła Mallory. – Przy domu Windera. –Na zachód od wąwozu – dodał Kragen. – Musieli wspiąć się na szlak nad Kruczą Turnią. –Musieli? – zapytała szybko Gemma. –Dwaj mężczyźni – powiedziała Mallory, gdy więcej informacji przesączyło się do jej
umysłu. – Na koniach. – Potem twarz jej wydłużyła się – nie było łatwo przekazać takie wieści. – Gemmo, to nie Arden. Przykro mi. Gemma zamknęła oczy i wzięła głęboki, drżący oddech. Przez chwilę Mallory myślała, że jej przyjaciółka zemdleje i wyciągnęła ręce, by ją podtrzymać, lecz Gemma dalej stała i kiedy się odezwała, drżenie jej głosu było ledwo wyczuwalne. –Czy wiesz, kto to jest? –Nie. To obcy. Gemma otworzyła oczy i kiedy Mallory ujrzała kryjący się w nich ból, po raz pierwszy w życiu zastanowiła się, czy zdolności przepowiadania Krisa rzeczywiście są tak pożyteczne, jakimi się wydają. Dla Gemmy byłoby lepiej, gdyby obcy przybyli niezapowiedziani, zamiast tak okrutnie pogrzebać jej nadzieję. Kragen odłożył kosę i podszedł do żony. –Czy mamy wyjechać im na spotkanie? – zapytał cicho. –Nie – stwierdziła Mallory. – Wkrótce tu będą – i zwracając się do Gemmy dodała: – Chodź do środka. Zasiedli w milczeniu w kuchni, popijając napar z ziół. –Kto inny mógłby mnie szukać? – zapytała w końcu Gemma, a potem, gdy do głowy przyszła jej oczywista odpowiedź, dodała: – Jak są ubrani? –W strój podróżnych. Wcale nie szary – odparła Mallory. –Na tych terenach nigdy nie widziano jeźdźców – dodał Kragen. – A Winder nie skierowałby ich tutaj, gdyby wyczuł, że chcą ci zrobić jakąś krzywdę. –Nie sądzę, by komukolwiek, kto przybywa tutaj ze złymi zamiarami, udało się odnaleźć drogę do doliny – powiedziała z namysłem Mallory. – Jakże inaczej wytłumaczyć to, że od tak dawna żyjemy w odosobnieniu i pokoju? Kragen skinął głową i zwrócił się do Gemmy: –Kimkolwiek są, jesteś tutaj bezpieczna. Nie martw się, więc tym. Godzinę później do kuchni wpadł Vance i zameldował, że do gospodarstwa zbliża się czterech jeźdźców. Obcym towarzyszyli Winder i jego syn Rulon. Wszyscy wyszli na zewnątrz, by przyjrzeć się tym, którzy nadjeżdżali. Gemma odniosła wrażenie, że jeden z przybyszów kogoś jej przypomina; gdy się zbliżyli, uświadomiła sobie, kto to, i jej wcześniejsze rozczarowanie przerodziło się w autentyczną radość. –Witaj, Hewe! – zawołała. Pomachał do niej, a Gemma zwróciła się do Mallory i
Kragena. – To przyjaciel, jeden z ludzi Jordana z Wielkiego Nowego Portu. Pamiętacie, opowiadałam wam o nich i o Podziemiu. Przez ten czas jeźdźcy zbliżyli się na odległość kilku kroków. –Nareszcie! – zawołał Hewe. – Oto czarownica z północnych wysp! – Jego szeroki uśmiech stłumił w zarodku ewentualne sprzeciwy przyjaciół Gemmy. – Gdybym wiedział, jak trudno będzie cię znaleźć, nie zawracałbym sobie tym głowy! – Zeskoczył z konia i ruszył w jej stronę. – Spaliłaś ostatnio jakieś miasto? – zapytał. –Nie – odparła Gemma z uśmiechem, odwzajemniając krótki uścisk dłoni. – Ale udało mi się zrobić parę innych rzeczy. –Właśnie widzę – zauważył Hewe, rozglądając się wokół. – Potrafię zrozumieć, dlaczego ty i Arden uważaliście, że miejsce to warto uratować. Gdzie on jest? Słysząc to pytanie, Mallory zesztywniała, lecz Gemma nie straciła opanowania. –To długa historia – odparła cicho, lecz pewnie. Pokryta bliznami twarz Hewe'a spoważniała. Spojrzał na pozostałych i Gemma przedstawiła go rodzinie Kragena. Hewe potrząsnął dłońmi całej czwórki, ku wielkiej radości chłopców, a potem odwrócił się do swoich towarzyszy. –To jest Dale, kolega z Altonbridge. – Mężczyzna, którego wskazał, był szczupły i żylasty, a spod krótko przyciętych włosów spoglądały ciemne oczy. Skłonił się lekko na powitanie. – Spodziewam się, że znacie Windera i Rulona – ciągnął dalej Hewe. – Byli na tyle dobrzy, że przyprowadzili nas tutaj, – chociaż przypuszczam, że raczej chcieli mieć na oku takich podejrzanych osobników jak my. Winder chciał zaprotestować, lecz dostrzegł błysk w oku Hewe'a i przyznał mu rację. –Niewielu mamy tutaj gości – rzekł Kragen. – Jeszcze mniej takich, którzy pytaliby o Gemmę. Hewe skinął głową, wcale niezmieszany. –Dlaczego mnie szukaliście? – zapytała Gemma. –To kolejna długa historia – odparł. –Chodźmy do środka – zaprosiła wszystkich Mallory. Groźny wygląd przybyszy niepokoił ją – Hewe miał na sobie zwykłe czarne szaty, – lecz fakt, że Gemma przyjęła ich z otwartymi ramionami, rozproszył jej obawy. – O wiele łatwiej się rozmawia, jeśli jest, czym zwilżyć gardło. –Nie będę się z tym sprzeczał – rzekł Hewe i całą gromadą weszli do domu, z
wyjątkiem Windera i Rulona, którzy widząc, że wszystko jest w porządku, przeprosili i ruszyli z powrotem do siebie. Nakłaniano Gemmę, by pierwsza opowiedziała swoją historię i tak też uczyniła, rozpoczynając od wyprawy w wysokie góry. Opisała lot latawcem i razem z Mallory wyjaśniła, w jaki sposób rzeka została przywrócona dolinie. Potem opisała swoją długą wędrówkę z myrketami i pojmanie przez Szarych Jeźdźców. Opowiadała właśnie o ucieczce, kiedy zauważyła, że Dale kiwa głową, jak gdyby potwierdzając jej słowa. Spojrzała na niego pytająco. –Proszę, mów dalej – powiedział, lecz ciekawość Gemmy została już rozbudzona. –Czy coś takiego zdarzyło się już przedtem? – zapytała, spoglądając na przybyszy. –Od jakiegoś czasu podejrzewaliśmy, że niektórzy jeźdźcy potrafią do pewnego stopnia kontrolować żywioły – odparł. – A ty po prostu potwierdziłaś nasze wcześniejsze doniesienia. –Jakie wcześniejsze doniesienia? Dale i Hewe wymienili spojrzenia. –Dakey to jeden z naszych ludzi – wyjaśnił Hewe – i jego opowieść zgadza się dokładnie z twoją. Ucieszyłby się, gdyby wiedział, że wydostałaś się bezpiecznie. –Więc to dlatego usiłował mi pomóc! – zrozumiała Gemma. – Ostrzegł mnie nawet, abym nie przyznawała się, że przybyłam z północy. –Wiele by dał, żeby pomóc tobie więcej – ciągnął Dale, – lecz znajdował się w dość trudnej sytuacji. –Mówiąc delikatnie – dodał Hewe. – Twoje porozumienie z żywiołami było czymś zupełnie nowym i stanowiło jeden z powodów, dla których tak bardzo chcieliśmy cię odnaleźć. Gemma puściła to mimo uszu i zadawała kolejne pytania. –Po co Szarzy Jeźdźcy wieźli nasiona smoczego kwiecia? –Tego właśnie Dakey usiłował się dowiedzieć – odparł Daley. – Reszty odkryć dokonaliśmy niejako przy okazji. –I wciąż nie wiemy, dlaczego to robią i z kim handlują – mówił dalej Hewe. – Chociaż założę się, że w jakiś sposób wmieszana jest w to Gildia. –Gildia? – Kragen odezwał się po raz pierwszy. – To jest ów rząd, który ślubowaliście obalić, prawda?
–Tak, i im prędzej się to stanie, tym lepiej – odparł Dale gniewnym tonem. –Nie skończyłaś swojej opowieści, Gemmo – rzekł Hewe. –Niewiele zostało do opowiedzenia – odpowiedziała. – Po wydostaniu się z pieczary jakiś czas zarabialiśmy na życie jako wędrowni artyści… –Chciałbym to zobaczyć – roześmiał się Hewe. –Potem rozstałam się z myrketami i odnalazłam drogę do doliny. Kiedy tu trafiłam, dowiedziałam się o Ardenie. – Z trudem przełknęła ślinę. – I jestem tu już od trzech miesięcy. –To najbardziej niewiarygodna historia, jaką kiedykolwiek słyszałem – stwierdził Dale, potrząsając w zdumieniu głową. –Mówiłem ci, że jest kimś wyjątkowym – zauważył Hewe. –No nie, tylko nie ty! – roześmiała się Gemma, wspominając słowa Ashlina. – Dobrze, ja skończyłam. Czy teraz zechcecie nam powiedzieć, dlaczego mnie szukaliście? –To proste – odparł Hewe. – Przybyliśmy, by prosić cię o pomoc. I by ci powiedzieć, że nie tylko my ciebie szukamy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY –Kim są ci inni? – rzuciła pytanie Gemma. –Jeźdźcy, oczywiście, ale to już wiesz – odpowiedział Hewe. – Oraz Gildia. –Jeszcze o mnie nie zapomnieli? – zapytała, krzywiąc się z dezaprobatą. –Cóż, na jakiś czas zapomnieli, ale ostatnio sytuacja się zmieniła – i to nie na lepsze. – Hewe przerwał, porządkując myśli. – Lepiej zacznę od początku. Czy mógłbym dostać trochę piwa? To może chwilę potrwać. – Mallory spełniła jego prośbę; Hewe podziękował i pociągnął długi łyk. –Kiedy wyjeżdżałaś z miasta, w Gildii panował zamęt, choć na zewnątrz nadrabiali miną, i nikt nie wiedział, czy Mendle jest martwy, czy też żyje. Jeśli żył, to musiał się ukrywać, ale nikt nie wiedział gdzie. Kiedy znika wielki dostawca zakazanych przyjemności… – Hewe zawahał się widząc zakłopotanie na twarzach Mallory i Kragena. – Miałem na myśli takie rozkosze jak nasiona smoczego kwiecia i inne narkotyki, przemoc na zawołanie, i niewolenie kobiet do pracy i do łoża – wyjaśnił krótko. – Gdy Mendle wypadł z gry, wszyscy rzucili się do walki o władzę, by położyć rękę na tych zyskownych interesach, i przez jakiś czas odpowiadało to naszym zamierzeniom – tak byli zajęci walką między sobą, że nie pomyśleli o tym, aby szkodzić całej reszcie, w tym i nam. – Lunket wciąż był Zwierzchnikiem, choć Quillan i jego frakcja naciskali go mocno, tak, że przypuszczam, iż udało mu się przechwycić znaczną część interesów Mendle'a. Choć nie przetrwał długo. Jakieś trzy miesiące temu powróciły pożeracze nieba i pałac Zwierzchnika został rozwalony na kawałki, w nim zaś pogrzebany właściciel. Gemma wzdrygnęła się na wspomnienie ryczących metalowych ptaków i niszczycielskich eksplozji, które za sobą pozostawiały. –W pierwszej chwili chcieliśmy ruszyć Podziemie i natychmiast uderzyć, wykorzystując fakt, że Gildia nie miała przywódcy. Można było uwolnić się od nich raz na zawsze. Ale naloty zaskoczyły też nas i nie byliśmy przygotowani do walki. Zanim zdołaliśmy się przygotować, było już za późno – pojawił się nowy Zwierzchnik i jak się wydaje, zjednoczył Gildię. Wszystko to zdarzyło się tak szybko, że powinniśmy byli zrozumieć, iż w grę wchodzi tutaj coś więcej, niż sama tylko polityka. Lecz najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że nikt, nawet członkowie-seniorzy Gildii nie wiedzą, jak się nazywa przywódca. Chyba, że są niewiarygodnie powściągliwi i nie chcą tego nikomu powiedzieć, – ale dlaczego? Tak czy inaczej, kimkolwiek by był, jego metody wkrótce stały się oczywiste. –Straciliśmy wielu naszych ludzi; niektórzy zostali zabici, niektórzy uwięzieni, a część po prostu zniknęła. Cała nasza organizacja znalazła się w opałach i musieliśmy się przyczaić. Nigdy nie widziałem, aby Jordan był tak bliski poddania się.
–Och, ale przecież nie musi tego robić! – zawołała Gemma, zaskakując wszystkich. Słowa Hewe'a przypomniały jej coś z przeżyć w latającym mieście, coś, co zostało nieopatrznie pominięte we wcześniejszej, pospiesznej relacji. – Rewolucja może się udać! –Skąd wiesz? – zapytał Dale. –Tak było napisane w pewnej książce w jednej z bibliotek Shantiego – odparła z ożywieniem, a Hewe i jego towarzysz wymienili spojrzenia. –Wyjaśnij to! – zażądał Hewe, spoglądając na nią uważnie. –W każdej bibliotece znajdowały się książki, które były niemal takie same, ale nieco się od siebie różniły – powiedziała im Gemma. – Odkryliśmy, że nie można było przenieść żadnej książki z jednej biblioteki do drugiej. Książki zawierały alternatywne historie i, co ważniejsze, alternatywne przyszłości. –Mów dalej. –W jednej z książek znajdował się przypis mówiący o tym, jak Jordan obalił władców Kleve i ustanowił własny rząd. – Gemma przerwała, a z jego twarzy zniknęła część malującego się na niej uprzednio ożywienia. – Tylko, że odpowiednik tego tomu w drugiej bibliotece nie zawierał tego przepisu. –Zatem wiesz, że rewolucja może się udać – zauważyła Mallory. – Że nie jest z góry skazana na niepowodzenie. –Chciałbym przeczytać parę książek z tej biblioteki – odezwał się cicho Hewe. – Zastanawiam się… czy sądzisz, że udałoby ci się ją odnaleźć? –Jeśli jest to nam potrzebne, odnajdziemy ją – odparła Gemma i powiedziała to tak pewnym tonem, iż nikt nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie. –Pomówimy o tym – rzekł Dale, – ale może się to okazać niełatwe, tak jak i to wszystko. Hewe rozmyślał przez parę chwil, a potem zaczął dalej ciągnąć swoją opowieść. –Sprawy wyglądały nie najlepiej, a przez cały ten czas władza nowego Zwierzchnika wciąż rosła. Gildia zrobiłaby dla niego wszystko – a wiesz, jacy potrafią być bezwzględni. Nawet wtedy, kiedy dzieliła ich rywalizacja i powszechna korupcja, byli groźnym przeciwnikiem. Teraz, kiedy wydają się działać jak jeden człowiek, stali się jeszcze bardziej niebezpieczni. –Opowiedz im o nowym pałacu – wtrącił Dale. –Właśnie do tego dochodzę. – Hewe przerwał. – Wkrótce, na miejscu zniszczonego
pałacu, zaczęto wznosić nowy budynek. Strażnicy spędzili na miejsce budowy setki rzemieślników – murarzy, kowali i cieśli, jak również zwykłych robotników. Nie mieli wyboru; każdy, kto się sprzeciwiał, zostawał bardzo szybko przekonany, by tego nie robić. Stosowane argumenty były bardzo subtelne, na przykład morderstwo, którego ofiarą miało stać się któreś z ich dzieci. A gdy zaczęli już tam pracować, nikt ich już nigdy nie widział. Cały teren został odizolowany. –Nie wiem, co tam robią, ale sądząc po ilościach zużywanych materiałów, będzie to ogromne. –Miasto oczywiście trzęsie się od plotek – powiedział Dale. – Jedna z nich głosi, że centralna wieża będzie miała sto pięter. –To niemożliwe! – zawołała Gemma. Nawet najwyższa wieża jej ojczystej wyspy nie sięgała czwartej części tej wysokości – a wzniesiono ją za pomocą legendarnej sztuki czarodziejskiej pradawnych czasów. –Być może – odparł Hewe. – W końcu to tylko pogłoski. Co jednak istotniejsze, będzie to najwyraźniej cos więcej niż zwykły budynek. Z terenu budowy dochodzą różne dziwne odgłosy i wibracje, i słychać doniesienia o dziwnych, niewiarygodnie jasnych światłach – krążą wśród ludzi na równi z opowieściami o duchach i innych ulubieńcach plotki. –Nikt nie wie, co się tam dzieje, ale każdy rozsądny człowiek boi się tego – rzekł ponuro Dale. – Oczywiście cała Gildia jest za tym, utrzymując, że to przedsięwzięcie na rzecz miasta i inne podobne nonsensy. Jednak prawdziwy powód jest taki, że zarabiają mnóstwo pieniędzy na dostawach tych wszystkich materiałów, a najlepsze wyroby rzemieślników zgarniają dla siebie. –W końcu zrozumieją swój błąd – powiedział Hewe, – ale wówczas będzie już za późno. Kiedy przestaną być potrzebni… – Wzruszył wymownie ramionami. –Ale gdzie w tym wszystkim jestem ja? – zapytała Gemma. – Dlaczego Gildia szuka właśnie mnie? –Ponieważ nowy Zwierzchnik, dosłownie kilka dni po objęciu władzy, ogłosił listę osób, z którymi chce się „spotkać”. Większość z nich to szaleńcy – prorocy i im podobni, – ale wszyscy w jakiś sposób interesują się magią albo żywiołami; wielbiciele błękitnych płomieni, samozwańczy czarodzieje i tak dalej. Całkiem sporo z nich poszło na spotkanie dobrowolnie i nikt już ich więcej nie widział. Lecz kilka nazwisk ma oczywisty związek z polityką. Na czele listy znajdują się nazwiska sześciu osób, za które wypłacona będzie wielka nagroda, o ile zostaną doprowadzeni przed oblicze Zwierzchnika żywi. –Jedną z tych osób jest Jordan. Drugą ty. Gemma zadrżała i zimny powiew zjeżył jej włosy na karku. Z tego, co Hewe
powiedział wcześniej, oczekiwała czegoś w tym rodzaju, lecz waga, jaką bez wątpienia przywiązywano do jej pojmania, wypełniła ją lękiem i oszołomiła. –Ale dlaczego? – wyszeptała. –Sama zapracowałaś sobie na reputację – odparł spokojnie Hewe – i bez wątpienia interesujesz się magią. –A niektórzy członkowie Gildii mają dobrą pamięć – dodał Dale. – Szczególnie ci, którzy ucierpieli z powodu wznieconego przez ciebie pożaru. Ale co jeszcze ważniejsze twoje poczynania na jakiś czas przerwały handel – a w ich oczach to niewybaczalny grzech. –Mówiłem ci już, że z podpaleń nic dobrego nie wyniknie – zauważył Hewe, a krzywy uśmiech przeciął jego szeroką twarz. – Widzisz, więc, że znajdujesz się na liście z obu powodów – magii i polityki. –Obawiam się, że to nie wszystko – rzekł Dale z poważną miną. – W jakiś sposób odkryli, że byłaś towarzyszką Ardena i teraz tak samo jak ciebie szukają doliny. Zapadła martwa cisza. –Cieszę się, że znaleźliście ją pierwsi – odezwała się w końcu Mallory ze słabym uśmiechem. –Wszystko to sprowadza się do tego – rzekł zdecydowanym tonem Hewe, usiłując być rzeczowym, – że Podziemie będzie musiało uderzyć – i to szybko. Niedługo będziemy niemal zupełnie bezradni, a powody, dla których chcemy pozbyć się Zwierzchnika i Gildii, stały się teraz podwójnie istotne. I nawet, jeśli odrzucić ich nagłe zainteresowanie magią, oczywiste jest, że walka, do której stajemy, to nie tylko walka polityczna. Oznaki tego można dostrzec wszędzie. Jordan widział je od dawna – nawet mówił tobie o tym zeszłej jesieni, – lecz teraz dzieją się rzeczy, które są oczywiste dla wszystkich. –Ściana błękitnych płomieni na zachodzie zbliża się; wiemy to z całą pewnością. Całe połacie ziemi znikają pod czymś, co wygląda jak ogromna masa połączonych żywiołów. Z każdą godziną neofici zasilają szeregi sekty błękitnych płomieni. Wierzą, że nadchodzi koniec świata, i twierdzą, że odnaleźli jakieś stare teksty, które to przepowiadają – choć nikt, komu dałbym wiarę, nie widział ich. –Niedaleko wybrzeża znajduje się wyspa, która nieustannie znika – dosłownie. Niektórzy z naszych ludzi widzieli to, a jeden znajdował się na wyspie właśnie, kiedy zniknęła. Kiedy w końcu powrócił na stały ląd, bełkotał i płakał, sprawiając wrażenie obłąkanego. –Więc rybak miał rację – odezwała się Gemma, wspominając mężczyznę, próbującego przekonać tłum w Nowym Porcie.
–Oczywiście – przypomniał sobie Hewe. – To było na sprawie Ardena, prawda? Gemma, z nieruchomą twarzą, skinęła głową. –Krótko mówiąc – ciągnął Hewe – świat się rozpada, a Jordan uważa, że wyniesienie nowego Zwierzchnika tym razem nie jest przypadkowe. Będziemy walczyć z czymś więcej niż tylko ze skorumpowanym rządem, a większość ludzi przyznających się do magicznych zdolności jest teraz obłąkana. –Dzieje się coś bardzo dziwnego… – zaczął Dale. –…i właśnie, dlatego potrzebujemy twojej pomocy – zakończył Hewe.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Długo jeszcze rozmawiali tego wieczora. Mallory przygotowała posiłek, który został przyjęty z wdzięcznością, lecz nie zdołał przerwać potoku słów. Chłopcy, chłonąc opowieści z szeroko rozwartymi oczyma, starali się cichutko zachowywać, mając nadzieję, że dorośli zapomną posłać ich do łóżek. Hewe i Dale opowiadali ze szczegółami o tym, jak wygląda życie w Nowym Porcie i Altonbridge, i stało się jasne, – choć ludzi zgromadzonych w kuchni Mallory nie trzeba było przekonywać, – że planowana przez Podziemie rewolucja jest konieczna, i była nawet przed ostatnimi wydarzeniami. Od dziesięcioleci Gildia w majestacie prawa tyranizowała ludność, pozwalając nielicznym bogatym i wpływowym ludziom pławić się w luksusie, podczas gdy wielu cierpiało skrajną nędzę. Niemal niewiarygodny wydawał się ogrom niesprawiedliwości ujawniony przez dwóch członków Podziemia. –Im więcej słyszę, tym bardziej rozumiem, jak szczęśliwe jest nasze tutaj życie – rzekł Kragen. – Jak mężczyźni i kobiety mogą żyć w taki sposób? –Po większej części nie mają wyboru – odpowiedział Dale. – I to właśnie nasza organizacja ślubowała zmienić. –Nigdy nie otrzymają tej szansy, jeśli nie zadziałamy szybko – dodał ponuro Hewe. – Jeśli ma nam się udać, potrzebna nam będzie wszelka pomoc, jaką tylko zdołamy uzyskać. – Ponownie spojrzał na Gemmę. – Wciąż nie powiedziałeś mi, w jaki sposób mogę być użyteczna – powiedziała. –Posiadasz magiczny talent – zwróciła się do niej Mallory. – Nawet t y musisz to teraz przyznać. –Tak, ale nie potrafię go ukierunkować ani przywołać wtedy, kiedy chcę – zaprotestowała Gemma. – Udawało mi się zrobić cokolwiek tylko wówczas, kiedy wpadłam w furię albo byłam odurzona narkotykami – lub jedno i drugie! Albo, gdy ktoś inny mi pomógł. –Masz wielki talent – stwierdził Hewe. – Nawet, jeśli jest nieco dziki… – Wyszczerzył zęby. – I tak będzie dla nas nieoceniony. Niewielu mamy ludzi, którzy przejawiają uzdolnienia do czarów, sztuki magicznej czy czegokolwiek, co jest z tym związane, i którzy wciąż mają zdrowo myślącą głowę na karku. To rzadka kombinacja w tych czasach. –To są i inni? –Niewielu, jak powiedziałem, ale pomogą ci na tyle, na ile będzie ich stać. Nie będziesz sama. – Hewe przerwał. – Jordan wierzy, że jesteś bardzo ważna, a ja nie mam zamiaru się z nim sprzeczać. Zbyt często miał rację w podobnych sprawach – a wszystko, co mi powiedziałaś potwierdza jego opinię.
–Być może uratowanie doliny było tylko pierwszym etapem podróży, którą los dla ciebie zaplanował – powiedziała Mallory. Gemma, której ta myśl w ogóle się nie spodobała, potrząsnęła głową, lecz jej przyjaciółka ciągnęła dalej. – Najpierw zostałaś wezwana na ten kontynent, potem znalazłaś kamień i Ardena, i szczęśliwie wydostałaś się z pustyni. To t y rozszyfrowałaś tajemnice latającego miasta i przywróciłaś życie tej dolinie. Lecz to wszystko nie było tym, po co przybyłaś na południe Zamierzałaś ruszyć dalej; czekanie najwyraźniej cię męczy. Poczujesz się lepiej, gdy znowu będziesz miała przed sobą jakiś cel. Mallory umilkła jednocześnie zauważając swoich synów, usiłujących się ukryć za szerokimi plecami ojca. –Wy dwaj! – zawołała. – Marsz do łóżek! – Obeszła stół i wyprowadziła ich z kuchni. –Mamusiu, czy Gemma wyjedzie? – zapytał Jon, który z bratem niechętnie wspinał się po schodach. –Nie wiem, mój maleńki – odparła matka, depcząc im po piętach. Trzej mężczyźni przyglądali się Gemmie, a ona aż zgięła się pod naporem ich badawczego spojrzenia. –Nie musisz teraz decydować – odezwał się w końcu Hewe, – ale powinienem wrócić do Nowego Portu tak szybko, jak to możliwe, i chciałbym, abyś mi towarzyszyła. – Przerwał, lecz Gemma dalej milczała. Po chwili przemówił znowu. – Ta dolina jest teraz dla ciebie schronieniem i rozumiem, że jej potrzebujesz, lecz w końcu, – jeśli to, co się dzieje, jest tak groźne, jak sądzimy – nigdzie nie będzie bezpiecznie, nawet tutaj. – Mówił niezwykłym dla niego, łagodnym tonem. – Wybór należy do ciebie i nie będę cię winił, jeśli postanowisz zostać. To miejsce jest przynajmniej częściowo niewidoczne dla zewnętrznego świata. –Jednak wy ją znaleźliście – stwierdziła cicho Gemma. –Może, dlatego, że chcieli cię odszukać – powiedziała Mallory, wchodząc do kuchni. –Nie doszukuj się ukrytego znaczenia we wszystkim – odparł Hewe. – Może po prostu mieliśmy szczęście. –A jeśli wy zdołaliście mnie odnaleźć, równie dobrze mogą zrobić to inni – powiedziała Gemma. – A wówczas przez swoją obecność tutaj, sprowadzę niebezpieczeństwo na całą dolinę. –Nie! – wykrzyknął Kragen. – Dolina jest teraz twoim domem – i zawsze będziesz witana tu z radością. To, co zagraża tobie, zagraża nam wszystkim, i chętnie stawimy temu czoła. Nasze bezpieczeństwo nie może wpływać na twoją decyzję. –Dobrze powiedziane! – rzekł Dale, spoglądając na rolnika z coraz większym
szacunkiem. –Chciałbym tylko – mówił dalej Kragen – żeby ktoś z nas mógł pójść z tobą, – jeśli się na to zdecydujesz. –I ja też! – zawołała Gemma, uśmiechając się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Spojrzała na Mallory. – Czułaś się dobrze w górach. Czy nie miałabyś ochoty na wycieczkę do Nowego Portu? Była to tylko wypowiedziana beztroskim tonem propozycja i Gemma nie miała zamiaru traktować jej poważnie, lecz Kragen wyglądał na zakłopotanego, a Mallory nie odpowiedziała. –Tylko żartowałam! – powiedziała szybko Gemma, spoglądając z niepokojem to na jedno, to na drugie. Potem Mallory uśmiechnęła się i napięcie rozwiało się bez śladu. –Czułam się dobrze tak długo, jak byłaś ze mną – oświadczyła. – Rozpadłam się na kawałki wkrótce po tym, jak odleciałaś. – Przerwała. – Poza tym, teraz nie mogę nigdzie wyjeżdżać. – Podeszła do Kragena i nagle Gemma zrozumiała, co jej przyjaciółka ma zamiar powiedzieć. Następna chwila potwierdziła jej przypuszczenia. –Będę miała dziecko – powiedziała im Mallory, a jej mąż wziął ją w ramiona. –Cudownie! – zawołała Gemma, ciesząc się razem z nimi. –Gratulacje – rzekł Hewe. –Dziękuję wam – wymamrotała Mallory ukryta w objęciach męża. – Przepraszam, że to oświadczenie przyszło tak nie w porę. –Dobre wieści zawsze są mile widziane – odparł Dale. Gemma podeszła, by uściskać Mallory, lecz zrobiła to nieśmiało, nie wiedząc, jak bardzo wrażliwa jest teraz jej przyjaciółka. –Nie jestem ze szkła – roześmiała się Mallory obejmując mocno Gemmę. Po chwili się rozdzieliły, lecz wciąż trzymały się za ręce; zupełnie odruchowo Gemma zajrzała do „wnętrza” Mallory i skontrolowała rozwój nienarodzonego dziecka. Potem nagle uświadomiła sobie, co robi i, zakłopotana, wycofała się, by stwierdzić, że jej przyjaciółka przygląda się jej uważnie, z uśmiechem na twarzy. –No i? – zapytała Mallory. Gemma nie potrafiła spojrzeć jej w oczy. –Nic jej nie jest – wyszeptała. –Jej? – zapytał z ożywieniem Kragen. – Jesteś pewna?
Przepowiednia Gemmy nie wzbudziła w Mallory takich wątpliwości. –Nadamy jej twoje imię – oznajmiła radośnie Gemmie. – Nie będziesz miała nic przeciwko temu? –To dla mnie więcej niż zaszczyt – odparła cicho Gemma. – Przepraszam – nie chciałam podpatrywać. Mallory ponownie ujęła jej dłonie i mocno uścisnęła. –Niepokoiłabym się, gdybyś tego nie zrobiła – powiedziała. – Jesteś uzdrowicielką, Gemmo, i nie ma powodu, by wstydzić się tego albo uważać to za podpatrywanie. –Ostatecznie, jest to jedyny aspekt twojej magii, który potrafisz kontrolować – dodał Kragen, dopiero teraz rozumiejąc, o co chodzi. Gemma skinęła głową, a potem jej instynktowna świadomość ponownie się rozszerzyła. Poczuła, jak życie embrionu pulsuje pod jej dotknięciem i przez chwilę zobaczyła obraz przyszłej dziewczynki, spoglądającej na świat z wielkiej wysokości, jak gdyby ze szczytu góry. Wizja zbladła, a potem zniknęła, pozostawiając Gemmę bez najmniejszego wyobrażenia jej znaczenia. Coś z tego oszołomienia musiało ukazać się na jej twarzy, Mallory, bowiem pospiesznie zapytała, co wyczuła. –Nie wiem dokładnie – odparła Gemma, – ale twoja córka będzie kimś wyjątkowym. – Była o tym absolutnie przekonana, ale nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego i czuła dziwną niechęć do rozmowy o tym, co zobaczyła. –Ale jest zdrowa? – upewnił się Kragen. –Tak. – Gemma puściła ręce Mallory. – Jest absolutnie zdrowa. –Kiedy się urodzi? – zapytał Hewe. –Za jakieś sześć miesięcy – odparła Mallory. –Chciałabym móc tu zostać, by być przy jej urodzeniu – powiedziała Gemma. Po jej słowach w kuchni zapadła cisza. –Pójdę z tobą – zwróciła się do Hewe'a – ale stawiam dwa warunki. Pierwszy, że Podziemie będzie w stałym kontakcie z doliną. Jeśli Arden kiedykolwiek tutaj wróci, chcę o tym wiedzieć – i chcę, by on wiedział, gdzie ja jestem. –Zgoda – powiedział Hewe. – Co jeszcze? –Że załatwimy to wszystko w przeciągu sześciu miesięcy – odparła, uśmiechając się. – Tak żebym mogła być tutaj w chwili narodzin mojej imienniczki. –Zrobię, co w mojej mocy. – Odwzajemnił jej uśmiech, lecz oboje wiedzieli, że
przekracza to czyjekolwiek indywidualne możliwości. – Kiedy wyjeżdżamy? –Pojutrze – zaproponował. – O świcie. Czy wystarczy ci czasu na przygotowania? Gemma skinęła głową. Wiedziała, że muszą się spieszyć, lecz była wdzięczna za dzień, w którym mogła pożegnać się z przyjaciółmi. Żaden natomiast czas nie wystarczyłby, by zaufała swym zdolnościom; będzie musiała polegać na swej intuicji – i pomocy przyjaciół. Następny dzień wypełniła gorączkowa działalność, choć Gemma odnosiła wrażenie, że wszystkim zajmują się inni ona zaś siedzi sobie spokojnie w oku cyklonu. Z gospodarstwa Elwaya, leżącego na południowym krańcu doliny, przyprowadzono jej wierzchowca. Gemma jeździła na Mischy od czasu, kiedy Arden uratował ją na pustyni. Przygotowano siodło i uprząż, a kilka potrzebnych Gemmie drobiazgów zapakowano do dwóch małych toreb. Hewe nie chciał przyjąć prowiantu, twierdząc, że lżej będzie się im jechało, jeść zaś będą w wioskowych gospodach lub przydrożnych zajazdach. Mallory przycięła krótko włosy Gemmy, a tył skórzanego kapelusza zaopatrzyła w welon, tak żeby to, co pozostało ze zdradzieckiego koloru, było ukryte w czasie podróży. Znaczną część tego dnia Dale spędził na rozmowach z ludźmi mieszkającymi na północnym krańcu doliny, dowiadując się wszystkiego, czego mógł, o przełęczach i szlakach prowadzących z tego miejsca. W tym czasie Hewe zbierał wszelkie wiadomości o samej dolinie, by po przyjeździe zameldować o swoich odkryciach Jordanowi. Nim minęło południe, wszyscy w dolinie wiedzieli już o planowanym wyjeździe Gemmy i musiała przyjąć wielu gości, którzy życzyli jej wszystkiego dobrego i obiecywali gorące przyjęcie po powrocie. Jednak jeden z gości przybył w innym celu. Ashlin sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowanego niż zwykle, kiedy wszedł do kuchni, gdzie siedziały Gemma i Mallory. Zanim któraś z nich zdołała się odezwać, zwrócił się z niespodziewaną prośbą. –Chcę jechać z tobą! Proszę cię, weź mnie z sobą. – Mówił tak szybko i wydawał się tak zlękniony, że zaskoczyło to dwie kobiety i minęła dłuższa chwila, zanim Gemma się odezwała. –Dlaczego chcesz jechać ze mną? – zapytała w końcu. –Ponieważ wiem, że to, co robisz, jest ważne i chcę ci pomóc – odparł z ożywieniem. – I… i ja… i wiele dla mnie znaczysz. –Ale przecież nie możesz opuścić doliny – zachorujesz – wytknęła mu Mallory.
–Ty czułaś się dobrze, kiedy byłaś razem z Gemmą – odparował jej zarzut. – Może tym razem ja też będę czuł się dobrze. I obiecuję, że nie będę ci ciężarem, Gemmo. Jeśli zachoruję, opuszczę cię i wrócę tutaj. Ostatecznie byłem w stanie sprowadzić Kragena i Horana z gór – czuli się o wiele gorzej ode mnie – zakończył przekonującym tonem. –Czy w ogóle masz jakieś pojęcie, co będziemy robić, co cię czeka? – zapytała Gemma. –Nie boję się niebezpieczeństw – odparł wyzywająco. –Nikt nie kwestionuje twojej odwagi – powiedziała. – Wiemy, że jesteś ponad to. Ale nawet j a nie wiem dokładnie, przeciwko czemu występujemy i czy mamy szansę to zwyciężyć. Nigdy nie byłeś w żadnym miejscu podobnym, choć trochę do Nowego Portu – to ogromne, szpetne, napawające strachem miasto – i do tego przeżywające teraz swój najlepszy okres. Teraz również będzie się tam walczyć i nic w twoim życiu nie przygotowało cię do tego. –Zaryzykuję – powiedział ponurym tonem. Gemma milczała, zastanawiając się. –Doceniam twoją ofertę – powiedziała w końcu. – I będę rada z twojego towarzystwa – pod warunkiem, że zrozumiesz, iż mogę nie być w stanie ochronić cię przed chorobą w czasie podróży. Jeśli tak się stanie, będziesz musiał polegać na samym sobie. –Oczywiście – odparł Ashlin i szeroki uśmiech rozpromienił mu twarz. –Zatem idź, poszukaj Hewe'a i poproś go, by pozwolił ci nam towarzyszyć. Powiedz mu, że chciałabym, abyś pojechał z nami. –Dziękuję ci! – powiedział, niemal krzycząc. – Dziękuję! – Wybiegł z kuchni z pośpiechu niemal przewracając się na progu. –Uważasz, że to mądre? – zapytała cicho Mallory. –Kto wie? – odparła Gemma – nie jestem nawet pewna, czy sama wiem, co robię.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Pierwsze cztery dni podróży minęły bez żadnych szczególnych wydarzeń; chociaż spotkali parę osób, nikt nie zainteresował się Gemmą. Ashlin wciąż cieszył się dobrym zdrowiem, pomimo faktu, że znajdowali się już wiele lig poza granicami doliny i jego pewność siebie z każdym dniem rosła. Opuścili dolinę szlakiem przez Kruczą Turnię i podążali w dół tą samą stromą ścieżką, którą Hewe i Dale wspinali się dwa dni wcześniej. Po jakiejś godzinie Gemma obejrzała się za siebie, lecz nie zdołała dostrzec śladu drogi, którą tu przybyli. Urwiska wydawały się nie do przebycia – jeszcze jeden przykład na to, w jaki sposób dolina chroniła się przed zewnętrznym światem. Jedynym wyłomem w skalnej ścianie była rozpadlina o pionowych krawędziach, skąd wyłaniała się rzeka, tocząca dalej swe wody ciągami kaskad i bystrzyn. Gdyby rzeka nie płynęła, parów byłby zwaliskiem głazów, niemożliwym do przebycia dla koni i krańcowo trudnym do przejścia dla ludzi. Dwie ligi dalej rzeka łączyła się z inną i właśnie wzdłuż tego połączonego potoku jechała teraz grupa. Opuścili gospodarstwo Kragena o świcie i w ten sposób udało im się dotrzeć do zaplanowanego miejsca postoju o zmroku. Było to odosobnione gospodarstwo i to właśnie kompletny brak wiedzy lub zainteresowania gospodarza ziemiami leżącymi zaledwie dzień drogi na południe od jego domu zmusił Hewe'a do dalszego szukania doliny. W tym przypadku gospodarz również nie okazał żadnego zdziwienia zwiększoną liczbą członków grupy i bez zastrzeżeń przyjął opowieść o tym, że urwiska okazały się barierą nie do przebycia. Przez następne dwa dni podążali wzdłuż rzeki, zatrzymując się na odpoczynek w zajazdach w wioskach, które stawały się coraz większe i zasobniejsze, w miarę jak posuwali się dalej na północ. Potem, czwartego dnia od opuszczenia doliny, odbili od rzeki i Dale poprowadził ich do samotnego domu w porośniętej drzewami kotlinie. Zanim zdążyli zeskoczyć z siodeł, drzwi się otworzyły i na zewnątrz wyszła stara kobieta, aby ich powitać. Miała siwe włosy i ciężko wspierała się na lasce, lecz jej oczy były jasne, a uśmiech ciepły. –Dobrze – zauważyła. – Przyda mi się odrobina towarzystwa. –A gdzie są twoi chłopcy? – zapytał Dale. –Moi synowie wiele podróżują – jak dobrze o tym wiesz – odparła, a potem spojrzała na Gemmę. – Zatem ją znaleźliście. –Czy słyszałaś kiedykolwiek, by się nam nie powiodło? – zapytał Hewe, szczerząc zęby w uśmiechu i rozpościerając szeroko ramiona. –Sam powinieneś wiedzieć najlepiej, a nie pytać taką starą kobietę jak ja o niepowodzenia mężczyzn – odcięła się. – No, nie stójcie tak tam! – Powiedziawszy to
odwróciła się i weszła do środka, a oni podążyli za nią. –Jako że ci dwaj nieokrzesani łotrzy nie uznali za stosowne przedstawić mnie – mówiła, gdy siadali przy stole – zrobię to sama. Jestem Adria. Wy zaś, jak przypuszczam, to Gemma i Arden. –Nie. Jestem Ashlin – odparł młodzieniec. – Arden… –Arden zaginął – przerwała mu zdecydowanie Gemma. Wypowiedzenie na głos jego imienia było dla niej wstrząsem, ale nie chciała tego pokazać po sobie. Adria spojrzała na nią z namysłem. –Powiedzieli mi, że posiadasz pewne zdolności – zwróciła się do Gemmy. –Myślę, że mają rację – odparła Gemma. – Ale nie wiem, jak ich właściwie używać. –Opowiedz mi wszystko – powiedziała Adria, prostując się na krześle. Rozmowa, która potem nastąpiła, trwała kilka godzin. Adria przeważnie zadowalała się słuchaniem, z rzadka tylko zadając pytania. Szczególnie interesowały ją czary zawarte w kołyszącym się kamieniu, latające miasto i spotkanie Gemmy z żywiołami. Trzej mężczyźni brali niewielki udział w tej relacji, ale od czasu do czasu dodawali parę szczegółów. Po jakimś czasie na zewnątrz zapadła ciemność; Dale zapalił lampy i przygotował dla wszystkich trochę jedzenia. Kiedy Gemma wreszcie zakończyła swoją opowieść, była bardzo zmęczona, a od długiego mówienia rozbolało ją gardło, lecz Adria wciąż sprawiała wrażenie ożywionej i mającej ochotę więcej się dowiedzieć. –Ta magia w twojej głowie – zaczęła. – Jak ty ją widzisz? –Jak złote iskry lub błyski wewnątrz rozległej ciemności – odparła Gemma. – Światło jest trudno uchwytne. –Ale ty musisz ulec ciemności po to, aby odnaleźć światło? –Tak. Skąd wiesz? Adria zignorowała to pytanie. –I gniew albo nasiona smoczego kwiecia mogą ci pomóc, czy tak – zapytała. –Najwyraźniej. Nie mam pojęcia, dlaczego. –Czy ci czarodzieje z północy nie nauczyli cię niczego o magii? –Nie. Byłam wówczas małą dziewczynką i nie widzieli takiej potrzeby.
–Głupcy! – stwierdziła z oburzeniem Adria. – Sami mężczyźni, jak sądzę? –Tak, z jednym wyjątkiem, ale ona zniknęła w czasie Zrównania. –Podejdź tutaj, dziecko. Gemma nie miała nic przeciwko temu, by Adria tak się do niej zwracała. Wiedziała, że w tej starej kobiecie tkwi coś więcej niż można by było sądzić na pierwszy rzut oka i zdążyła już polubić jej wojowniczość i szczere usposobienie. Posłusznie podeszła i uklękła przed swoją gospodynią, która ujęła w dłonie jej głowę. Kciuki Adrii spoczęły na skroniach Gemmy, reszta zaś chłodnych palców badała delikatnie głowę poniżej i za uszami. Adria zamknęła oczy i trwała w absolutnym bezruchu tak długo, że Gemma zaczęła się zastanawiać, czy stara kobieta się nie zdrzemnęła. Potem zaczęły w niej wzbierać ciemne fale absurdu, wciąż przerażające, pomimo iż wiedziała, co się za nimi kryje. Pozwoliła, by ją pochłonęły, w jakiś sposób wiedząc, czego się po niej oczekuje. Pojawiły się znajome złote iskry, rozpryskując się chaotycznie na wszystkie strony. –Magia jest energią – usłyszała spokojny głos Adrii. – Jest obecna w nas wszystkich, lecz tylko niewielu posiada zdolność, lub dość cierpliwości, by nią zawładnąć i zrobić z niej jakiś użytek. Strzała może zabić człowieka, lecz tylko wówczas, gdy zostanie obdarzona energią łucznika i jego łuku. To energia zabija, a nie strzała. I tak też jest z magią, z tym zastrzeżeniem, że jej zastosowanie jest nieskończenie bardziej subtelne. Mężczyzna lub kobieta umiejący ukierunkowywać i koncentrować swoją magiczną moc oraz czerpać ją z innych źródeł, posiadają rzadki i wyjątkowy talent. Niegdyś takich ludzi nazywano czarodziejami, lecz wydaje się, że w dzisiejszych czasach to określenie nie jest mile widziane. – Zamilkła na chwilę i Gemma uświadomiła sobie, że w chaos, w jakim znajdował się jej umysł, wkradła się odrobina porządku. Czuła się zupełnie odprężona, jednak złote rozbłyski wciąż tam były i obecnie zaczęła dostrzegać wzór, wedle, którego się poruszały, strukturę ich mocy. Jeszcze głębiej pogrążyła się w transie, słuchając słów Adrii. –Istnieje wiele źródeł, z których można uzyskać moc. Dla innych są to przedmioty lub miejsca, które zachowały resztki magii z wydarzeń mających miejsce w przeszłości; ślepe źródła natury, przypadkowe i nieprzewidywalne. Albo, w przypadku największego zła, są to umysły innych ludzi. Ale dla ciebie… to jest coś nowego… coś, czego nie rozumiem. Przez chwilę panowała cisza. Gemma wciąż odczuwała wielkie odprężenie, oddychała wolno i głęboko. –Spróbuj tego – powiedziała nagle Adria. Światło eksplodowało w głowie Gemmy, fontanna złotych płomieni, tam gdzie przedtem były tylko iskry. Odniosła wrażenie, jak gdyby leciała, lżejsza od powietrza, a jednak tak silna, że mogłaby zrobić wszystko.
–Ucz się z tego. Zapamiętaj. – Głos Adrii rozbrzmiewał wśród blasku i Gemma usiłowała posłuchać, lecz była tak odurzona, że jej umysł pląsał, nie będąc w stanie się skoncentrować. Nagle euforia zniknęła. Adria cofnęła ręce i osunęła się na krzesło, pozostawiając Gemmę oszołomioną i mrugającą oczyma. Stara kobieta była bledsza i wyglądała na zmęczoną, ale na jej twarzy malował się słaby uśmiech. –Jak to zrobiłaś? – zaczęła Gemma, lecz Adria uniosła pomarszczoną dłoń. –Opowiem ci rano – odparła słabym, lecz zdecydowanym głosem. Chwilę później spała już głęboko i Hewe zaniósł ją delikatnie na łóżko. Bardzo wcześnie następnego ranka Gemma zapukała cicho do drzwi sypialni Adrii. Na dworze ledwo świtało, lecz o dalszym śnie nie było mowy; zbyt wiele pytań czekało na odpowiedź. –Wejdź, Gemmo! – zawołała cicho Adria. Stara kobieta siedziała na łóżku, w koronkowym szalu zarzuconym na ramiona i z dłońmi ułożonymi na kołdrze. –Dobrze spałaś? – zapytała i uśmiechnęła się, gdy Gemma skinęła głową. – To jedyna korzyść z tego, że chłopców tak często nie ma. Zawsze mam mnóstwo miejsca dla gości. Zwykle obijam się po tym starym domu jak samotne ziarnko grochu. – Zachichotała, a potem powiedziała. – Dość narzekań. Przypuszczam, że masz parę pytań. –Tak, ale nie bardzo wiem, od czego zacząć. Adria czekała cierpliwie. –Czy ty jesteś czarodziejką? – zapytała w końcu Gemma. –Wielkie nieba, nie! – odparła. – Nie posiadam magicznej mocy. Mój talent polega na rozpoznawaniu jej u innych i niekiedy na możliwości udzielenia im niewielkiej pomocy. –Co zrobiłaś ze mną w nocy…? –Nic z tobą nie zrobiłam. Pokazałam ci tylko szlaki, jakimi powinnaś podążyć. To ty wytworzyłaś całą tę energię – i był to naprawdę godny uwagi wyczyn! –Czy mogłabyś mi to pokazać znowu? –Nie ma potrzeby. Przypomnisz sobie, kiedy będziesz musiała – odparła Adria. – Poza tym wciąż jeszcze jestem tym zmęczona. Chcesz mnie dobić? – Uśmiechnęła się, wprawiając Gemmę w wielkie zakłopotanie.
–Nie rozumiem. –Zrozumiesz – powiedziała z przekonaniem stara kobieta. – Posiadasz niewiarygodny talent i prawa natury domagają się, żebyś mogła go wykorzystać. Zaakceptuj go i naucz się mu ufać. Dotychczas byłaś w stanie panować nad magią jedynie dzięki sile swego gniewu lub działaniu narkotyków. Kiedy zdołasz dokonać tego samą siłą woli, staniesz się kimś, z kim naprawdę trzeba będzie się liczyć. – Roześmiała się. – To niemal dość, by stara kobieta znowu nabrała ochoty do podróży. Gemmę przepełniały wątpliwości. Siła woli? Chyba niemożliwe, żeby to wystarczyło, jednak wydawało się, że dla Adrii jest to zupełnie oczywiste. –Skąd przede wszystkim bierze się ta energia? – zapytała. –I tu mnie masz – odpowiedziała Adria, poważniejąc. – Z magią jest tak samo jak z innymi postaciami energii. Nie można stworzyć jej z niczego i trzeba za nią płacić. Ale ty… ty zdajesz się przyjmować ją z powiązanych ze sobą umysłów – wielu, nie tylko dwóch… –Takich jak umysły myrketów? –Tak. Lub mieszkańców doliny. Jednak twoje przejęcie tej energii nie pomniejsza potencjału tych umysłów. Ze wszystkiego, o czym słyszałam, można to porównać jedynie do obustronnie korzystnej transakcji. – Adria westchnęła. – Podstawowe źródło musi się gdzieś znajdować… ale nie mam pojęcia, co to może być. Te zespoły umysłów są ważne; są środkami, za pomocą, których często dochodzi do manifestacji twojej magii, lecz ty również jesteś zdolna działać sama – a przynajmniej tak się wydaje. – Wzruszyła ramionami, najwyraźniej zakłopotana, a potem oczy jej rozbłysły. – Obie znajdujemy się w ciemności. Ale nie powiemy tego mężczyznom. Nie chcemy przecież zniszczyć ich wyobrażenia o wszechwiedzy kobiet, prawda? Jej śmiech był tak zaraźliwy, że Gemma, choć wciąż oszołomiona, mogła jej tylko zawtórować. Wyjechali jeszcze tego samego ranka, pozostawiając Adrię wciąż leżącą w łóżku. Zaniepokoiło to Gemmę, lecz Dale zapewnił ją, że nie ma, czym się martwić. Poszedł z Hewe'em na górę do sypialni Adrii, by z nią porozmawiać, a ona uspokoiła ich twierdząc, że wkrótce będzie na nogach. –To stary wyga – stwierdził Dale – jest twarda i przywykła dawać sobie sama radę. Prawdę powiedziawszy, myślę, że to jej odpowiada. –A co z jej synami? –Mnóstwo czasu spędzają poza domem; są naszymi posłańcami i informatorami – odparł Hewe. – To dobrzy ludzie.
–Chociaż większość wieści, jakie nam ostatnio przekazali, nie jest dobra – wtrącił Dale. –Co to za wieści? – zapytał Ashlin, pragnący wszystkiego się dowiedzieć. –Coraz więcej kłopotów w Altonbridge – odpowiedział Dale. – Okazało się, iż nowy rząd w Wielkim Porcie uznał, że nasi obywatele nie płacą wystarczająco wysokich podatków i podjął kroki zmierzające do naprawienia tego błędu. Wielu z tych, którzy nie chcieli – lub nie byli w stanie – płacić nowych podatków, zostało zabitych lub po prostu zniknęło. –Leżące dalej wioski również tego nie uniknęły – dodał Hewe. – Od tej chwili będziemy musieli podwoić czujność. –Mamy, więc kłopoty – zakończył Dale – i chcę wrócić do miasta tak szybko, jak to tylko możliwe. Niepokój brzmiący w jego głosie był wystarczająco silny, aby pozostali popędzili swe wierzchowce. Przez większość czasu jechali w milczeniu i myśli Gemmy płynęły swobodnie niczym nie skrępowane. Zadumała się nad słowami Adrii i zwracała niewielką uwagę na to, dokąd zdążają. Kiedy zdołasz dokonać tego samą siłą woli… Siła woli zaś to z pewnością coś, czego nigdy ci nie brakowało, zauważył jakiś głos w jej głowie. Kai?!, zawołała z radością. Sądziłam, że mnie opuściłeś! Nie, Gemmo. To ty mnie zostawiłaś, odpowiedział były czarodziej. Jak to możliwe, że rozmawiamy ze sobą w ten sposób, kiedy jesteśmy tak daleko od siebie? To ty jesteś tym, kto jest daleko, odparł. Od miesięcy nie mogłem cię wyczuć. Przebywałam w wyjątkowym miejscu. Ukrytym przed zewnętrznym światem. Na własny użytek Gemma przyznała, że miało to zarówno złe jak i dobre strony. Choć nie mogła porozumiewać się z Kaiem, ani Szarzy Jeźdźcy, ani też Gildia nie byli w stanie jej odnaleźć – i nie mącił jej spokoju syreni śpiew z południa. Ale teraz wyszłaś z ukrycia?, upewnił się Kai. Musiałam. Muszę pomóc pewnym ludziom. Czy robię dobrze?
W takich sprawach nie możesz polegać na mojej radzie, odpowiedział. Kieruj się własnym instynktem. Tak dobrze znowu cię słyszeć, powiedziała mu Gemma. Przez dłuższą chwilę Kai nie odpowiadał, lecz kiedy to zrobił, Gemma wyczuła jego zadowolenie. Jesteś otwarta tylko czasami, nawet teraz. Zeszłej nocy miałem żywy sen – odniosłem wrażenie, jak gdyby twój duch przebudził się na nowo. Opowiedziała mu krótko o niezwykłym spotkaniu z Adria. Ach, odpowiedział. Jedna z utajonych. Słyszałem o takich. Zapamiętaj dobrze jej nauki, Gemmo. Ty również mogłeś mnie nauczyć. Słychać w tym było zarówno oskarżenie, jak i żal za utraconą okazją. Nie. Straciłem swoją wiarę, a nikt nie może nauczać czegoś, w co nie wierzy. Czy nic nie potrafi ci jej przywrócić? Być może ty potrafisz to uczynić, powiedział cicho. Jak?, zapytała, gotowa pomóc. Przez bycie Gemmą, odparł tajemniczo. Muszę wracać – mój świat mnie wzywa. Żegnaj. Czekaj!, zawołała, lecz on już odszedł. W nagłej wewnętrznej ciszy uderzenia końskich kopyt wydawały się bardzo głośne. –Wszystko w porządku? – W głosie Ashlina brzmiał niepokój. – Jesteś straszliwie blada. –Czuję się dobrze – odparła, zastanawiając się, czy ona i Kai zrozumieją się kiedyś do końca. –Jeśli mógłbym coś zrobić… cokolwiek… – nalegał. Gemma spojrzała na młodego mężczyznę z czułością. Lubiła i szanowała Ashlina, a jego troska dodawała jej otuchy, lecz nie był w stanie wypełnić bolesnej pustki, jaką pozostawili po sobie w jej życiu Kai i Arden. Przekraczało to możliwości jakiegokolwiek mężczyzny.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Po czterech dniach wytężonej jazdy dotarli do Altonbridge. Dale wjechał do miasta sam, pozostawiając resztę, by czekała na niego w gospodzie w pobliskiej wiosce. Zarówno Hewe jak i Gemma pragnęli rozpocząć podróż na zachód, wzdłuż wybrzeża do Wielkiego Nowego Portu i czuli, że lepiej będzie nie wjeżdżać do otoczonego murami miasta. W czasie podróży Gemma dowiedziała się wiele o Altonbridge. Będąc miastem większym od Nowego Portu, zawdzięczało swą wielkość i dobrobyt położeniu u ujścia rzeki Alt oraz żyznej równinie, która je otaczała. W przeciwieństwie do stolicy Kleve, zajmowało się głównie handlem – lądowym, morskim i wzdłuż rzeki – zamiast polityką i wykorzystaniem historycznych zasług. Jednakże w ostatnich latach było bezlitośnie wykorzystywane przez panującą w Kleve Gildię i Zwierzchnika Wielkiego Nowego Portu. Tutaj również korupcja i niesprawiedliwość stały się normą. Poza murami miejskimi wznosiły się takie same przerażające miasteczka chat, tacy sami strażnicy strzegli skorumpowanego prawa, a oczy raziły takie same skrajności ubóstwa i dekadencji. Dlatego też Podziemie nie miało trudności z powiększaniem swych szeregów; gdyby w Nowym Porcie rozpoczęło się powstanie, zaraz potem do podobnego doszłoby w Altonbridge. Dale nie wrócił do nich; zamiast tego przysłał posłańca Krofta, ze szczegółowym raportem o tym, jak stoją sprawy w mieście. Hewe słuchał z ponurą miną, gdy kurier opowiadał o tym, jak sytuacja wciąż zmieniała się na gorsze od czasu jego ostatniej wizyty. „Poborcy podatkowi” Gildii dopinali swego, zabierając ruchomości na równi z pieniędzmi i przekazując wszystko pod silną eskortą do Nowego Portu. Wielu ludzi zostało wtrąconych w niewolę, a organizacja podziemia znalazła się na skraju rozpadu. Dale przesyłał im informacje, że przegrupowują się i że jest przekonany, iż zwycięstwo wciąż może należeć do nich. Hewe najwyraźniej spodziewał się czegoś takiego, lecz to, co nastąpiło potem, nawet nim wstrząsnęło mimo jego pogodnego usposobienia. W ciągu ostatniego miesiąca pożeracze nieba trzykrotnie zaatakowały miasto; za każdym razem potężne eksplozje zabiły lub raniły setki ludzi i zniszczyły wiele budynków. –Wydaje się, że dzieje się to bez żadnej przyczyny – powiedział im Kroft. – Nie mają wyraźnie określonych celów. – Okazują to okrucieństwem bez powodu, jak gdyby wykorzystywały nas jako sprawdzian jakiejś straszliwej broni, której aktualnie używają. Co może im przyjść z rozwalania małych sklepików i domów mieszkalnych? –Czy któryś z kupców Gildii ucierpiał? – zapytał Hewe. –Tak. Jeden z ich magazynów został zniszczony. Oczywiście, zemścili się za to na nas – odparł gorzko Kroft. – Jedyna rzecz, która wydaje się bezpieczna, to miejskie mury. Te nie zostały tknięte, ani też ci dranie, którzy je obsadzają i nazywają się żołnierzami. – Nabrał głęboko powietrza. – I jeszcze. – Zaczął wyliczać na palcach. – Po pierwsze: W pobliżu zauważono znaczny wzrost aktywności żywiołów. Widziano je
nawet na morzu. Po drugie: Wydaje się, że wieści o naszych planach dotarły na wschód. Ostatnio przypłynęło stamtąd niewiele statków, a załogi tych, które się tutaj pojawiły, zachowywały się nerwowo i szybko odpłynęły. I nabrzeżna droga od wielu dni jest praktycznie pusta. –Czy pojawiły się jakieś statki z Quaid? – zapytała Gemma. –Niewiele – odparł zaskoczony posłaniec. – To setki lig stąd. –Dlaczego chciałaś to wiedzieć? – zapytał Hewe. –Ponieważ Quaid to miejsce, o którym wspomniano w tej samej książce, która zawierała przypis o Jordanie – powiedziała mu. –Dobrze – pochwalił ją, a potem zwrócił się do Krofta. – Dopilnuj, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe od kogokolwiek z Quaid. Posłaniec skinął głową, a potem zapytał: –Czy to była ta książka z latającego miasta? –Tak – odparła Gemma. –To był trzeci punkt. Dale rozesłał wieści i jeśli ktokolwiek z naszej siatki dostrzeże je, dowiemy się o tym szybko. –Dobrze. Coś jeszcze? –Tylko to, że jeśli będziecie podróżowali nabrzeżną drogą, strzeżcie się demonów. –Co!? –Przekazuję tylko to, co mi powiedziano – odparł mężczyzna, unosząc w obronnym geście ręce. – Zawsze pojawiają się nocą, wrzeszcząc tak, że pękają uszy. Było zbyt wiele doniesień, by je zignorować. –Będziemy się martwić demonami, jeśli i kiedy je spotkamy – rzekł Hewe. – Co z Szarymi Jeźdźcami? –Ostatnio było o nich cicho. Wedle pogłosek zajęci są gdzie indziej. – Odczekał parę chwil i upewniwszy się, że nie ma więcej pytań, powiedział: – Będę już wracał. Dale uważa, że powinniście ruszyć w drogę tak szybko, jak to możliwe. Zostawcie Altonbridge nam – nie zawiedziemy was. –Wiem, że nie zawiedziecie, i doceniamy waszą pomoc. Miejmy nadzieję, że następnym razem spotkamy się w szczęśliwszych okolicznościach – odparł Hewe. –Żegnajcie. Powodzenia. – Z tymi słowy Kroft odszedł.
–Powodzenia! – zawołała za nim Gemma. –Powinniśmy dotrzeć do Nowego Portu za jakieś siedem lub osiem dni – zwrócił się do niej Hewe. – A sądząc z tego, jak się mają sprawy, nie będzie to ani chwili za wcześnie. Wielka nabrzeżna droga biegła wzdłuż północnego wybrzeża Kleve, łącząc Altonbridge z Wielkim Nowym Portem oraz trzecim miastem, Klevemouth, daleko na zachodzie. Przez większość ze swych dwustu lig wiodła blisko oceanu, tak jak na to wskazywała jej nazwa, lecz na początku ich podróży zaprowadziła Hewe'a, Gemmę i Ashlina w głąb lądu, dokładnie na zachód. Droga przebiegała tutaj przez starannie zagospodarowane ziemie, omijając słone moczary leżące na północy. Zaledwie trzy dni później od południa zaczęła napierać Diamentowa Pustynia, tak, że ich szlak zawiódł ich na odległość wzroku od morza. Nie było tutaj wiosek, lecz Hewe zaprowadził ich do małej, opuszczonej kamiennej chaty, niewidocznej z drogi. –To nic wielkiego – powiedział Hewe – ale nocowałem tu już przedtem i przynajmniej będziemy mieli dach nad głową. –Czy mam nazbierać drewna na ogień? – zapytał Ashlin, gotów do pomocy. Wciąż cieszył się dobrym zdrowiem i nabierał coraz większej pewności siebie, w miarę jak rosła jego wiedza o innym świecie. –Zrobiliśmy szmat drogi – stwierdził później Hewe, gdy siedzieli wokół ogniska, obserwując iskry ulatujące w ciemność nocy. – Przy odrobinie szczęścia dotrzemy do Nowego Portu za kolejne trzy dni. –Droga jest w lepszym stanie, niż pamiętam – powiedziała Gemma. –Od tego miejsca pogorszy się – odparł Hewe. – Teren nie jest już tak płaski i będziemy musieli zrobić kilka objazdów pomiędzy skałami i piaszczystymi wydmami. –Gdzie po raz pierwszy wylądowałaś w Kleve? – zapytał Gemmę Ashlin. –To musiało być gdzieś w pobliżu – odparła. – Krajobraz zaczyna wyglądać znajomo. Miejmy nadzieję, że nie spotkamy się z takim samym przyjęciem ze strony Szarych Jeźdźców, z jakim wówczas ja się spotkałam. –Wydaje się, że jak dotąd mieliśmy szczęście – zauważył Ashlin. – Żadnych jeźdźców ani żołnierzy. –Niemal aż za dużo szczęścia – rzekł z namysłem Hewe. –Co masz na myśli? – zapytał Ashlin. –Droga jest zupełnie pusta – wydaje się, że nawet konwoje Gildii zostały
wstrzymane. A to się nigdy nie zdarza. Co oni takiego wiedzą, czego my nie wiemy? – Zadane nonszalanckim tonem pytanie nie zdołało ukryć stojącego za nim niepokoju. Gemma miała właśnie go pocieszyć, kiedy muzyka, która wezwała ją do południowych krain, znowu zabrzmiała w jej głowie, wypełniając ją słodką tęsknotą. Tracąc wszelkie zainteresowanie rozmową wstała i zwróciła się na południe, spoglądając w dal pełnymi zachwytu oczyma. –Co się stało? – zapytał zaniepokojony Ashlin. –Nie słyszysz tego? – powiedziała rozmarzonym głosem. – Muszę tam iść. – Postąpiła naprzód, lecz Hewe zagrodził jej drogę. Kiedy wyciągnął ręce i ujął ją za ramiona, przemknęło jej przez myśl, że ma zamiar nią potrząsnąć. Lecz jego chwyt, choć zdecydowany, był łagodny. –Jeśli ruszysz stąd na południe – powiedział cicho – znajdziesz się sama na pustyni – i zginiesz. I tym razem nie będzie tam Ardena, aby cię uratował. – Miał nadzieję wstrząsnąć nią tak, by oprzytomniała, i został nagrodzony błyskiem jej oczu, który pojawił się na dźwięk imienia Arden. Gemma dostrzegła Ashlina, przestępującego niepewnie z nogi na nogę, z twarzą pełną niepokoju. –Ale ty nic nie rozumiesz! – jęknęła, zakrywając uszy rękoma. – To doprowadza do szaleństwa. Zapomniałam, jak bardzo silne… –Przedtem dałaś sobie z tym radę – rzekł spokojnie Hewe. – A my jesteśmy tutaj, by ci pomóc. –Nie pokonałam tego – odparła, spoglądając przed siebie szeroko rozwartymi oczyma. – Odwlekłam tylko zwycięstwo tego czegoś. –Latawcem poleciałaś w przeciwną stronę – przypomniał jej Ashlin. –Tylko, dlatego, że musiałam dotrzeć do kamienia. To było zbyt ważne, by z tego zrezygnować – odparła Gemma. –Twoje obecne zadanie jest równie ważne – rzekł Hewe. – Potrzebujemy cię, Gemmo. Kiedy spojrzała na niego, dostrzegł cierpienie i brak zrozumienia w jej błyszczących, szarych oczach. –Arden powiedział mi, że jest to tylko dźwięk wiatru w podziemnych jaskiniach – powiedziała, jak gdyby usiłując przekonać samą siebie. –Mogą być to różne rzeczy dla różnych ludzi – odparł Hewe – ale jeśli podążysz za tym teraz, umrzesz. –Zwalcz to, Gemmo – powiedział Ashlin, a potem jego twarz wykrzywiła się nagle z
bólu i zaczął kaszleć. –Zwalczyłam – powiedziała mu. –Dobra dziewczyna – pochwalił ją Hewe. – Czy pomoże ci, jeśli będziemy z tobą rozmawiać? Gemma skinęła głową. Usiedli i Hewe zaczął opowiadać jej o swoich wcześniejszych podróżach, co jakiś czas nakłaniając ją, by się odezwała i wciąż starając się zajmować jej myśli. Omówili wizytę u Adrii i Gemma postarała się odtworzyć uczucie pełnego mocy odprężenia, jakiego tam doświadczyła. To jej nieco pomogło. Ognisko, do którego nikt nie dokładał, przygasło, aż w końcu tylko kilka czerwonych węgielków żarzyło się w ciemnościach. Hewe obejmował ramieniem Gemmę, próbując dodać jej otuchy i siły. Gdy tak rozmawiali, stykając się głowami, nie zwrócili uwagi na Ashlina, który zwinął się w kłębek i kaszlał, usiłując zrzucić ciężar, który przygniatał jego rozpaloną pierś. W końcu, późno w nocy, Hewe poczuł, jak ciało Gemmy niespodziewanie się rozluźnia. Dziewczyna z ulgą wyciągnęła się na plecach. –Ucichło – wyszeptała ochryple. Chwilę później już spała. Hewe okrył ją kocem, spojrzał na Ashlina, który również wydawał się spać, a potem poszedł sprawdzić konie. Kiedy upewnił się, że wszystko jest w porządku, rozpalił ponownie ognisko i przygotował się, by spędzić resztę nocy na straży. Nie mógł ryzykować, że Gemma wymknie się, kiedy on będzie spał. Kiedy rano wyruszyli w drogę, cała trójka wyglądała żałośnie. Gemma była wymęczona nocną walką, Hewe nie spał w ogóle, Ashlin zaś był blady i milczący. W nocy udało mu się wreszcie zasnąć, lecz ból w piersiach pozostał. Jednak nie wspomniał o tym, więc pozostali przypuszczali tylko, że jest tak samo zmęczony jak oni. Jechali teraz wolno, dostosowując się do rzeźby terenu i własnego zmęczenia. Dzień stawał się coraz bardziej gorący i Hewe zarządził krótko po południu postój. –Jeśli wkrótce trochę nie odpocznę, spadnę z siodła – powiedział – a konie nie będą nam wdzięczne za jazdę w takim upale. Znaleźli nieco cienia pod skalnym nawisem i wkrótce Hewe zasnął. Pozostali drzemali niespokojnie, jednak mimo tego Ashlin czerpał otuchę z bliskości Gemmy. Przestał kaszleć, a ból stopniowo się zmniejszał. Przerażała go myśl o konieczności samotnego powrotu do doliny i miał nadzieję, że palący ból w piersiach wkrótce przestanie go dręczyć. Po dwugodzinnym odpoczynku zbudzili Hewe'a i ruszyli dalej. Już od półtora dnia mieli drogę tylko dla siebie, tak, więc zaskoczył ich widok człowieka, którego
dostrzegli z niewielkiej odległości, maszerującego w ich kierunku. –Co on tutaj robi, sam i pieszo? – zastanowił się głośno Hewe, lecz Gemma już go nie słyszała. Samotna postać wydała się jej nagle znajoma. Spięła Mischę do galopu, pozostawiając swych towarzyszy spoglądających na siebie ze zdumieniem. Po chwili ruszyli za nią. Gdy Gemma się zbliżyła, nabrała jeszcze większej pewności, co do osoby wędrowca. Serce biło jej z radości w rytm uderzeń kopyt Mischy po zasypanej piaskiem drodze. –Arden! – krzyknęła i chciała pomachać ręką, lecz nie ośmieliła się puścić wodzy. – Arden! To był on. Jego jasne włosy były dłuższe, niż pamiętała, i szedł nieco utykając, lecz wszędzie rozpoznałaby jego śniadą, wyrazistą twarz i charakterystyczną postawę. To był on! Gdy Gemma ściągnęła wodze, tak, że Mischa zaryła kopytami w ziemi, Arden zatrzymał się kilka kroków przed nimi. Piasek trysnął spod kopyt i klacz zarżała, gdy Gemma zeskoczyła z siodła i pobiegła ku niemu z szeroko otwartymi ramionami. Przyglądał się jej beznamiętnie i coś w jego zielonych oczach sprawiło, że zatrzymała się w miejscu. –Arden, czy wszystko w porządku? – Nagły strach zmroził jej serce, lecz nie chciała pozwolić, by cokolwiek odebrało jej radość z odnalezienia ukochanego. Była pewna, że potrafi uleczyć go z jakiejkolwiek choroby; znowu byli razem i nic innego nie miało znaczenia. Zrobiła krok naprzód. –Nie! – Arden uniósł ręce, jak gdyby odpierając od siebie coś niechcianego. – To nie są demony! Gemma niemal krzyknęła z rozpaczy – tak bardzo chciała usłyszeć znowu jego głos, lecz to, co mówił, nie miało sensu. –Arden, to ja, Gemma. Początkowo nie zareagował, potem zaś nieśmiały uśmiech wykrzywił mu wargi i Gemma postępując ku niemu ledwo mogła zapanować nad wzruszeniem. Potem, w jednej chwili, cała jego twarz zmieniła się, zaczęła stawać się coraz bardziej niewyraźna falując w rozgrzanym powietrzu. W przeciągu paru chwil całe jego ciało rozpłynęło się w migotliwym blasku, tracąc wszelką materialność i Gemma ze wzrastającym przerażeniem przyglądała się, jak żywioł wraca do swej naturalnej postaci. Płomienna istota oddaliła się z wielką prędkością i droga ponownie stała przed nimi pusta. –Nie! – zachrypiała Gemma i nogi się pod nią ugięły.
Uklękła na piasku z otwartymi ustami i dziko wytrzeszczonymi oczyma. –Arden! Był to przeciągły, długi okrzyk rozpaczy, pełen udręczenia protest przeciwko złośliwemu okrucieństwu, które pozwoliło na taką radość tylko po to, by pozbawić ją jej tak bezlitośnie. Oddech Gemmy zmienił się w suchy, bolesny szloch i nie usłyszała kroków Hewe'a, który do niej podszedł, ani też nie poczuła jego dłoni dotykającej delikatnie jej ramienia. Nim to się stało, jej ciało opanowały gwałtowne drgawki, a umysł stał się miejscem, w którym sprzeciw i niedowierzanie doprowadziły do bolesnej pustki.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Tego dnia nie jechali już dalej i rozbili obóz na małej plaży. Kryło ją przed drogą niskie urwisko i Hewe zaniósł Gemmę do tego względnie bezpiecznego miejsca, a Ashlin zszedł za nimi prowadząc konie. Obaj mężczyźni widzieli żywioł w postaci Ardena i jego późniejszą ucieczkę i chociaż to nimi wstrząsnęło, mogli sobie jedynie wyobrażać, jaki uraz wywołało to u Gemmy. Nie odezwała się od czasu tego zdarzenia i nie reagowała na okazywaną jej troskę. Gwałtowne dreszcze ustępowały, w miarę jak mijało popołudnie i zastąpił je cichy płacz. Obaj mężczyźni usiłowali na próżno ją pocieszyć, kołysząc w ramionach i przemawiając do niej łagodnie, lecz z niewielkim skutkiem. W końcu udało im się ją przekonać, by wypiła kubek bulionu, który Ashlin ugotował, wykorzystując ich skromne zapasy. Siorbała go powoli, z oczyma utkwionymi w tańczących płomieniach ogniska. –Zimno – powiedziała chwilę potem. Zobaczyli, że drży, więc Hewe przyniósł koc, by osłonić ją przed wiejącym od morza wiatrem. Otulił nim jej zgarbione ramiona. –Tak lepiej? – zapytał. Skinęła głową, wciąż nie odrywając oczu od ognia. –Dlaczego ten żywioł to zrobił? – odezwała się drżącym głosem. –Nie wiem, Gemmo – odparł Hewe. – Nikt nie wie, dlaczego żywioły tak się zachowują. –Czułam się tak cudownie widząc go znowu… kocham go, wiesz o tym. – Jej głos stał się odrobinę silniejszy, jak gdyby ośmielała go, by z nią o tym pomówił. –Nigdy w to nie wątpiłem – odparł łagodnie Hewe, a potem spojrzał na Ashlina. Młody mężczyzna siedział cicho, przepełniony smutkiem wywołanym jej bólem, ale również swoją beznadziejną do niej miłością. Jakimi dziwnymi stworzeniami jesteśmy my, ludzie, pomyślał Hewe. (Pragnąć tak wiele i tak bardzo z tego powodu cierpieć.) Uśmiechnął się ponuro; nieczęsto patrzył na świat oczyma filozofa. –A teraz prawdopodobnie nie żyje – ciągnęła żałośnie Gemma. – Lepiej by było, aby zostawił mnie wówczas na pustyni, żebym zmarła. –Nie mów tak… – zaczął Hewe, lecz Ashlin mu przerwał.
–Wcale nie sądzę, że nie żyje. – Ton jego głosu stanowił dziwną mieszaninę nadziei, podniecenia i niepewności. Gdy Gemma spojrzała na niego, w jej oczach po raz pierwszy błysnęła iskierka życia i Ashlin opuścił wzrok, jak gdyby nie mając ochoty dalej mówić. –Dlaczego tak myślisz? – zapytała Gemma. –To… to, co widzieliśmy… to był on, prawda? – odpowiedział pytaniem. –Oczywiście, że to był on! – Oczy Gemmy błysnęły ponownie. – Poznałabym go wszędzie. –I w każdym szczególe był taki sam, jak go pamiętasz? – nie ustępował Ashlin, pomimo ostrzegawczych spojrzeń, jakie rzucał mu Hewe. –Tak. Włosy miał potargane i utykał, ale wszystko inne było takie same – odpowiedziała. –Do czego zmierzasz? – zapytał zgryźliwie Hewe. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Ashlin nie przestaje mówić o czymś, co musiało być tak bolesne dla Gemmy. –Żywioły mogą przybrać jakąkolwiek postać, prawda? – mówił dalej Ashlin, teraz już bardziej pewnym tonem. –Tak, ale… –Czy wymyślają kształty, czy też kopiują je? – zapytał Ashlin. – Przerwał na chwilę, pozwalając, by ta myśl zapadła im w pamięć, a potem dodał: – W jaki sposób żywioł mógł stworzyć taką dokładną kopię, jeśli nie widział Ardena? Prawdziwego Ardena? –Tak myślisz?! – zawołała Gemma, ogarnięta niespodziewaną nadzieją. –Jego włosy urosłyby od czasu, kiedy widziałaś go ostatni raz, i możliwe, że zranił się w nogę – odparł Ashlin, pławiąc się w cieple jej spojrzenia. –Może jest gdzieś w pobliżu! – wybuchnęła Gemma. Hewe był w kłopocie. Uchwycił sedno teorii Ashlina i uznał ją za prawdziwą, i choć przykro mu było gasić jej entuzjazm, wiedział, że musi zachować dystans wobec sugestii Ashlina. –Nigdzie w pobliżu nie ma żadnego miejsca, gdzie mógłby przebywać – powiedział Gemmie. – Poza tym wiesz, jak szybko poruszają się żywioły. Mógł przybyć tutaj z miejsca odległego o wiele lig. Gemma spojrzała na niego niechętnie, lecz musiała zgodzić się z jego przypuszczeniem.
–Masz rację – przyznała, lecz oczywiste było, że nie chce do końca wyrzec się swej na nowo odzyskanej nadziei. Hewe zebrał siły i ciągnął dalej. –Żywioły rzeczywiście kopiują kształty – powiedział – lecz ten mógł być Ardenem takim, jakim był on jakiś czas temu, w przeszłości. Gemmie zrzedła mina. –Chciałbym, byś miał rację, Ashlin – zwrócił się Hewe do młodego mężczyzny, który w milczeniu mierzył go groźnym spojrzeniem. – Wszystko wskazuje na to, że ją masz. – Zauważył z zadowoleniem, że choć Gemma zdawała się akceptować jego słowa, nie pogrążała się na powrót w szoku, który trzymał ją w swym mocnym uścisku przez całe popołudnie. Ashlin również odzyskał zimną krew i to właśnie on był tym, który przerwał zapadłą ciszę. –Co on ci powiedział? –„To nie są demony” – zacytowała Gemma. – Cokolwiek może to znaczyć. –Czy mogła to być jakaś wiadomość? –Jeśli tak, nie zrozumiałam jej. –Jak wyglądają demony? – zapytał Ashlin. –Nie wiem – odparła. –Miejmy nadzieję, że nigdy się nie dowiemy – rzekł Hewe. Reszta podróży minęła spokojnie. Kolejne trzy dni jazdy doprowadziły ich do przedmieść Wielkiego Nowego Portu, które wyglądały niemal tak samo, jak zapamiętała je Gemma. Potężne szare mury, miejscami poplamione, otaczała nędza tych, którzy byli zbyt biedni, by móc zamieszkać w środku. Z tej odległości nie mogli dostrzec żadnego śladu nowej wieży budowanej przez Zwierzchnika, ale szczegóły przesłaniała wstęga dymu, która wisiała nad miastem jak szary całun. Kilka lig wcześniej opuścili nabrzeżną drogę i jechali na przełaj, mając nadzieję uniknąć patroli żołnierzy Gildii, którzy – za odpowiednią opłatą – eskortowali podróżnych przez wrogie przedmieścia do bezpiecznej strefy przy miejskich bramach. Z poprzednich doświadczeń Gemma wiedziała, że gdy już tam dotrą, znacznie więcej pieniędzy będzie musiało przejść z rąk do rąk, nim komukolwiek zezwoli się wejść do miasta tysiąca występków. –Poczekamy tutaj do zmroku – orzekł Hewe. – Wówczas będzie bezpieczniej dostać się do środka.
Tak, więc odpoczywali i z małego zagajnika, gdzie się schronili, obserwowali zachodzące powoli słońce. Kiedy dolna krawędź majestatycznej pomarańczowej kuli dotknęła odległego horyzontu, Ashlin wytężył wzrok, a potem zawołał: –Słońce otacza błękitny pierścień! Widzicie go? Mrużąc oczy, Gemma rzeczywiście mogła zobaczyć, że słońce otacza błękitny krąg, ze słabszym, zielonym, wewnętrz. Widziała tę koronę już przedtem, lecz nigdy nie była tak wyraźna. Ciarki przebiegły jej po plecach i spojrzała na Hewe'a. –Ciągle się zbliża – powiedział. – To, co widzimy, to ściana błękitnych płomieni, odbijająca się w słońcu – wyjaśnił Ashlinowi. –Co się stanie, kiedy dotrze do miasta? – zapytał młody mężczyzna, lecz Hewe nie odpowiedział. Krótko potem, kiedy niebo pociemniało, pojawiła się kolejna iluminacja, tym razem nad miastem. Błyski błękitno-białego światła, którym towarzyszyły ciche trzaski, odbijały się w chmurze dymu nad miastem, przypominając bijące z dołu do góry błyskawice. –Wieża? – zapytała Gemma. –Wieża – potwierdził Hewe. – Czas ruszać. Jechali aż do miasteczka chat, a potem zostawili konie pod opieką jednego z milczących mieszkańców, który nie okazał żadnego zdziwienia. Hewe prowadził Gemmę i Ashlina przez labirynt ruder, uważnie, lecz pewnie wybierając drogę w zapadającym półmroku. Przypomina mi kota, pomyślała Gemma. A to jest jego terytorium. Szła za nim tak cicho jak potrafiła, a Ashlin deptał jej po piętach, nie mogąc oderwać oczu i przestać myśleć o przerażających warunkach, w jakich zmuszeni byli żyć ci mieszkańcy półmroku. Weszli do jednego z ciemnych mieszkań i Hewe wystukał na wewnętrznych drzwiach umówiony sygnał. Po chwili otworzyły się i gdy zostali wprowadzeni do środka, mężczyźni o niewyrażających niczego twarzach odsunęli stół i uchylili znajdujące się pod nim drzwi zapadni. Pierwszy zszedł na dół Hewe, ostrzegając swych towarzyszy, że miejscami stopnie są starte i wyślizgane. Gemma pogrążyła się w absolutnej ciemności prawdziwego podziemia, wdzięczna za obecność mężczyzn z przodu i z tyłu. U podnóża schodów weszli do jednego z prostych tuneli, które Gemma zapamiętała z poprzedniej wizyty. W oddali zalśniło słabe światełko, rozbłyskując na wilgotnych ścianach i podłodze. –Poczekamy chwilę, dopóki nasze oczy nie przywykną do światła – powiedział Hewe. Potem poprowadził ich w mroku ku odległemu światłu; minęli kilka bocznych
korytarzy i niekiedy do ich uszu dochodził odgłos umykających, niewidocznych stworzeń. Tunel rozgałęził się i Hewe poprowadził ich najpierw w prawo, a potem w lewo. –Teraz już niedaleko – powiedział im. Jakieś sto kroków przed nimi płonęła pochodnia. Zanim do niej dotarli, z cienia wyłonili się dwaj mężczyźni i zagrodzili im drogę. W rękach, jak zdołali zauważyć, trzymali noże. –Czy to w taki sposób witacie dawno niewidzianych przyjaciół? – zapytał jowialnie Hewe, lecz odpowiedź nie należała do najcieplejszych. –Jeśli jesteś przyjacielem, to będziesz znał hasło na dzisiaj. –Egan, czy to ty? To ja, Hewe, człowieku! Nie było mnie trzy miesiące – jak mam znać dzisiejsze hasło? – W głosie wielkiego mężczyzny Gemma usłyszała niebezpiecznie pobrzmiewające nutki gniewu. –Jak dostaliście się tutaj nie znając hasła? – zapytał drugi mężczyzna. –Ponieważ ludzie za murami nie są tak tępi jak wy! – wybuchnął Hewe. – Potrafią rozpoznać przyjaciela, kiedy go zobaczą! Mężczyzna zesztywniał, lecz drugi, zwany Eganem, położył rękę na jego ramieniu. –Wszystko w porządku, Ambros. To Hewe – poznaję jego temperament. – Przywołał ich skinieniem ręki. – Kto jest z tobą? –Gemma i Ashlin – odparł Hewe. – Czy wieści do was nie dotarły? –Ostatnio panował tutaj niemały zamęt – odrzekł Egan. – Wiedzieliśmy, że jesteś w drodze, ale nie mieliśmy pojęcia, kiedy przybędziesz. Dwóch wartowników przyjrzało się uważnie przybyszom, gdy ukazali się w blasku pochodni. –Przepraszam za mało serdeczne powitanie – ciągnął Egan. – Sprawy mają się źle i nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek ryzyko. –W porządku – odparł Hewe. – Nie powinienem wpadać w gniew, ale to była długa podróż i jak najszybciej muszę spotkać się z Jordanem. –W takim razie nie masz szczęścia – rzekł Egan. – Nikt nie wie, gdzie on jest. –Co!? –Paul jest w środku. Może on będzie mógł powiedzieć ci coś więcej.
–Nie wierzę w to – powiedział Hewe, potrząsając głową. –Więc wejdź tam – ponaglił go Egan. –Przy okazji, jakie jest hasło na dzisiaj? – zapytał Hewe, gdy ruszył naprzód, prowadząc Gemmę i Ashlina. –Haczyk – odparł Egan szczerząc zęby w uśmiechu. – Ale nie złapaliśmy jeszcze żadnej ryby. –Wasze żarty są tak samo mało wyszukane – westchnął Hewe. Podeszli do drzwi znajdujących się kilka kroków za wiszącą pochodnią i Hewe powtórzył wcześniejszy sygnał, stukając szybko w drewnianą powierzchnię. Uchylił się judasz, usłyszeli odgłos odsuwanych rygli i drzwi stanęły otworem. –Witajcie w domu – powiedział serdecznie Paul. –To już lepiej – mruknął Hewe i przepchnął pozostałych przed sobą. –Widzisz, więc – zakończył Paul – niemało wydarzyło się od twojego wyjazdu, ale tak naprawdę nic się nie zmieniło. Nowy Zwierzchnik wciąż jest tajemnicą – aczkolwiek nieprzyjemną – i powody przemawiające za jego usunięciem, oraz usunięciem Gildii, są poważniejsze niż kiedykolwiek. Mieliśmy masę kłopotów, kiedy ciebie nie było. –Takie też odniosłem wrażenie – stwierdził Hewe. – Musimy coś zrobić z tym nowym pałacem lub wieżą – czy też czymkolwiek, czym to jest – zanim pochłonie to połowę ludności. –Teraz, kiedy tutaj jesteście, będziemy mogli uderzyć, gdy tylko Jordan powróci. Czekanie dłużej nie ma sensu. –Dobrze. – Hewe był najwyraźniej zadowolony z perspektywy jakiegoś działania. Oczywiste stało się, że bezkrwawa rewolucja nie jest możliwa – jeśli w ogóle kiedykolwiek była. Po chwili dodał: –Dlaczego Jordan nie zostawił informacji o tym, dokąd się udaje? To niepodobne do niego, żeby znikać w taki sposób. –Wyruszał już przedtem w swoich tajemniczych sprawach – przypomniał mu Paul. –Ale z pewnością nie wówczas, kiedy sytuacja była tak krytyczna jak teraz! – wtrąciła Gemma. – Gdybym nie znała go tak dobrze, nazwałabym to karygodnym brakiem odpowiedzialności. Paul i Hewe spojrzeli po sobie z uśmiechem, wywołanym jej stwierdzeniem, że tak
dobrze zna ich przywódcę, podczas gdy w rzeczywistości spotkała się z nim zaledwie dwa razy, nawet, jeśli przebywała w jego obecności kilka godzin. –Cóż, po prostu musimy mu zaufać – rzekł Hewe. – Nigdy dotychczas nas nie zawiódł. –Wróci – dodał stanowczo Paul. – We właściwym czasie. Tak jak Hewe. Nie ma sposobu, żeby tych dwóch dało się kontrolować. – Wyszczerzył zęby, lecz Gemma zachowała powagę, więc przestał stroić sobie żarty. – Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że tutaj przybyłaś, Gemmo – oraz za informacje, które nam przekazałaś – ciągnął dalej. – Adria przesłała nam wieści przez synów, tak, że wiemy już o latającym mieście. Nie otrzymaliśmy jeszcze żadnych doniesień o tym, by je zauważono, ale to mnie nie dziwi. Z tego, co powiedziałaś, wydaje się, że ci bibliotekarze nie lubią przerw w swojej pracy. – Uśmiechnął się, gdy Gemma skinęła potakująco głową. – Jednak to, co już wiemy, każe nam rozpocząć poszukiwania naszych własnych zapisków, tutaj, w bibliotekach Nowego Portu. –Co to da? – zapytała Gemma. – Opowie wam to tylko o przeszłości. –Nie, jeśli wierzyć w to, co rozpowiada sekta błękitnego płomienia – odparł Paul. –Ci szaleńcy? Co oni mają z tym wspólnego? – Hewe był zaintrygowany. –Może nie są tak całkiem szaleni, jak sądziliśmy – odparł Paul. – Ale nie o to teraz chodzi. Ważne jest, że od pewnego czasu utrzymują, iż w jakiejś starej księdze znaleźli zapiski, które przepowiadają naszą obecną sytuację z niesamowitą wręcz dokładnością. –Wiem – wtrącił Hewe. – Że koniec świata jest bliski. –Właśnie – przytaknął Paul. – Co jednak interesujące, to fakt, że nasz szanowny Zwierzchnik najwyraźniej zaczął traktować to poważnie. Nawiązał kontakt z sektą błękitnego płomienia i zgromadził ogromną ilość książek w nowym pałacu. Jednak nie znalazł tego, czego szuka, jeszcze nie znalazł, ponieważ proces ten wciąż trwa. –A co my możemy zrobić w tej sprawie? –Mamy swoje kontakty wśród archiwistów i zebraliśmy pewne informacje – odparł Paul. – Okazuje się, że ta księga ukryta jest prawdopodobnie w tajemnej krypcie pod tym chyba dla śmiechu tak przewrotnie nazwanym Pałacem Sprawiedliwości. –No i? – ponaglił go Hewe. –Cóż, czy znasz kogoś, kto może równać się z nami, jeśli chodzi o doświadczenie w sprawach „podziemnych”? – zapytał z uśmiechem Paul. –Znaleźliście ją?! – zawołała Gemma.
–Znaleźliśmy – przyznał. – Ale istnieje pewien problem. Spojrzeli na niego wyczekująco. –Kryptę chroni coś w rodzaju żywej tarczy – ciągnął. – Sam ją widziałem, wygląda jak miniaturowa ściana błękitnych płomieni. Ktoś okiełznał moc wielu żywiołów i zaprzągł je skutecznie do pracy. Nikt nie może się przez nie przedostać i dlatego też nie można wynieść tej księgi – lub ksiąg. –Zatem, choć wiemy, gdzie się ta księga znajduje, w rzeczywistości nic nam to nie daje – stwierdziła Gemma. –Może tak, może nie – odparł Paul i spojrzał na nią, poważniejąc. – To właśnie tutaj potrzebujemy twojej pomocy. Stojąc przed pulsującym, błękitnym ekranem, Gemma wyczuwała jego moc, jego solidność. W jaki sposób mogę zrobić w tym wyłom?, pomyślała z rozpaczą. Żywioły, na które wpłynęła, kiedy uciekała Szarym Jeźdźcom, były żywymi jednostkami, ciepłymi i realnymi. To było zimne, twarde i nieustępliwe. Tak szybko zapomniałaś lekcji Adrii?, upomniał ją Kai. Jego obecność – bez względu na to, jak w rzeczywistości mógł być daleko – przyniosła jej ulgę, ale wciąż nie wiedziała, jak ma postąpić. To zostało stworzone przez kogoś o niewiarygodnej mocy, powiedziała. W żaden sposób nie mogę się z tym mierzyć. Nie sądzę, odparł. Po prostu odpręż się i pozwól nam wszystkim ci pomóc. Choć głos Kaia ucichł, jego uspokajające oddziaływanie pozostało. Wszystkim?, zastanowiła się Gemma, lecz posłusznie pogrążyła się w czerni swych snów. Pojawiły się iskry; zaczęły się łączyć, nabierając mocy. Utworzyły magiczne sztandary, które powiewały na wietrze w jej umyśle. Linie mocy splatały się i rozplatały, tężejąc i krzepnąc, aż w końcu wybuchnęły fontanną światła. Ujęła fontannę i zaczęła ją kształtować, pieszcząc i naginając siłą woli. W błękitnym ekranie otworzyły się drzwi; ich krawędzie trzeszczały, targane przeciwstawnymi siłami – starą i nową, zimną i ciepłą, ciemną i jasną. Gemma przeszła przez drzwi, a one zatrzasnęły się za nią, pozostawiając Kaia i jego tak pożądane wsparcie po drugiej stronie. Stała w marmurowej komnacie, o zdumiewająco gładkich podłodze i stropie i ścianach pokrytych zawiłymi rzeźbami. Łagodne, żółte światło wypełniało całe pomieszczenie. Pokój był pusty z wyjątkiem marmurowego stołu w jego drugim końcu; jakiś mężczyzna stał przed nim zwrócony do niej plecami i pochylony, jak gdyby przyglądał się czemuś, co leżało na stole.
Gemma przeszła kilka kroków, a potem zatrzymała się widząc, że mężczyzna prostuje się i odwraca. –Witaj, moja droga. Oczekiwałem cię. – W jego głosie, gładkim jak aksamit, pobrzmiewały nutki rozbawionej złośliwości. Gemma nie potrafiła zapytać, kim jest ten mężczyzna – po prostu zaniemówiła. Twarz mężczyzny pokrywała błyszcząca, metalowa substancja, tak gładka jak marmur, na którym oboje stali. Czarne otwory były wszystkim, co potrafiła dostrzec z jego oczu i ust. –Mamy wiele do omówienia – powiedział. A metalowe usta nie poruszyły się.
Część druga Mroczne Królestwo
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Arden stwierdził, że z trudem może sobie przypomnieć, jak wygląda słoneczny świat; zniknął z jego umysłu, zastąpiony bólem i oszołomieniem. Czas nie miał znaczenia w tym mrocznym królestwie. Nie potrafił odróżnić dnia od nocy i chociaż logika mówiła mu, że mógł przebywać pod ziemią zaledwie od kilku dni, wydawało się, że od zawsze żył w tym wilgotnym, milczącym mroku. A jednak ciemność nie była zupełna. Co jakiś czas żyły górskiego kryształu rzucały słaby blask, pozwalając dostrzec Ardenowi niektóre szczegóły otoczenia. Nie miał pojęcia, czy było to załamane słoneczne światło, czy też wydzielała je sama skała, i nie dbał o to. Wiedział, że bez niego oszalałby zupełnie. I tak już ten podziemny świat wypełniały stwory z nocnych koszmarów, powołane do życia przez jego rozgorączkowaną wyobraźnię. Całkowita ciemność uczyniłaby je aż nadto realnymi. Zdarzenia, które doprowadziły do tego, że znalazł się w tym miejscu, pozostały dla Ardena tajemnicą. Po tym, jak góra przesunęła się i rzeka została skierowana z powrotem do doliny, stwierdził, że znajduje się na maleńkiej wysepce wśród spienionej wody. W wyniku rozpaczliwej próby dopłynięcia do bezpiecznego miejsca, znalazł się przy wejściu do małej jaskini, tuż nad powierzchnią wody; wczołgał się do niej, cały potłuczony i bliski wyczerpania. Leżał przez chwilę, łapiąc powietrze, i miał właśnie wstać, kiedy fala wody przedostała się przez krawędź pieczary. Nim zrozumiał, co się stało, ześlizgiwał się już coraz szybciej w głąb górskiego masywu, a jego szukające po omacku ręce nie znajdowały żadnego punktu oparcia na gładkiej i wilgotnej powierzchni skały. W miarę jak się ześlizgiwał, nachylenie korytarza rosło, nieubłaganie przyspieszając upadek. Światło wejścia słabło i Arden poczuł się, jakby został w całości połknięty. Oszalały, drapał paznokciami po skale, ale nadaremnie. W swej ostatniej wizji, zanim pochłonęła go ciemność ziemi, ujrzał Gemmę, przerażoną, wykrzykującą jego imię. Coraz szybciej i szybciej zsuwał się skalną rynną, w głąb absolutnej ciemności. Wirował bezradnie, z rękoma i nogami kręcącymi się w nieustannym młynku, z przerażeniem oczekując spotkania ze skalnym występem, który rozprułby go na dwoje, lub z głazem, który byłby kresem jego drogi i życia, kończąc równocześnie upadek. Jednak nic takiego nie zdarzyło się i gładki tunel wsysał go coraz głębiej, jakby przeznaczony był właśnie do tego. Arden pogodził się ze swym losem; straciwszy nadzieję i ledwie mogąc myśleć czy oddychać, starał się jedynie uchronić przed potłuczeniem. Nie miał pojęcia, jaką przebył drogę, ani jak głęboko może się znajdować pod powierzchnią ziemi, lecz
stopniowo zaczął sobie uświadamiać, że zsuwa się coraz wolniej. Nacisk na plecy i żołądek powiedział mu, że pochyłość wyrównuje się, chociaż wciąż rzucało nim na wszystkie strony. A potem, nagłe, nic już nie ważył, wyrzucony w górę niespodziewanym wyniesieniem skalnej rynny. Na chwilę zawisł w ciemności, a potem ponownie zanurkował w dół. Co teraz? Nie przygotowany i bezbronny uderzył z trzaskiem w wodę, czując, jak ciało okładają mu setki pięści. Woda przedostała się do ust, nosa i uszu. Spadając, uderzył stopą w skałę i palący ból w nodze jeszcze zwiększył jego dezorientację. Zanurzał się, czując zawroty głowy i rozpaczliwie pragnąc złapać powietrze, ale nie mógł zorientować się, gdzie góra, a gdzie dół. Gdy łyknął atramentowo-czarnej wody, zimno zaatakowało go z zewnątrz i od środka. Z trudem się odprężył i po chwili zaczął unosić się ku górze. Szybko popłynął ku powierzchni, starając się nie krzyczeć, czując rozdzierający ból zranionej nogi. Kiedy Arden wynurzył się z wody, wciągając w płuca ogromny haust powietrza, przed oczyma zawirowały mu iskierki światła, podobne do spadających gwiazd. Choć kaszlał i parskał, jego świat pozostał absolutnie milczący. Szok wywołany zanurzeniem w lodowatej wodzie ogłuszył go. Kiedy uspokoił się, zobaczył, że część białych iskier nie porusza się już, lecz świeci nieruchomo, jak światła odległego miasta. Popłynął, młócąc wodę ramionami i zdrową nogą; wiedział, że jeśli wkrótce nie znajdzie kawałka suchego lądu, utopi się. Wciąż żyję! Być może bogowie przeznaczyli mnie do czegoś wyjątkowego. Ironia tego starego powiedzenia sprawiła, że niemal roześmiał się głośno, lecz stłumił to w sobie, obawiając się napadu histerii. Jego oczy powoli przywykały do mroku i wkrótce dostrzegł skalny występ ponad linią wody. Pełen nadziei popłynął ku niemu, ciągnąc za sobą bezwładną lewą nogę. Odrętwienie rozprzestrzeniało się, tak, że poniżej kolana nie czuł już nic. Wolno i z trudem wciągnął się na występ odpełzł od krawędzi. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że skała po drugiej stronie występu jest ciepła i zwalił się na nią z wdzięcznością. Teraz czuł zranioną nogę. Ponad kostką utworzyła się opuchlizna i nie mógł poruszyć stopą. Choć nie był do końca pewien, wszystko wskazywało na to, że ma pękniętą kość goleniową. Takie już mam szczęście, pomyślał. Przeżyć ten morderczy upadek, a potem zranić się po względnie miękkim lądowaniu! Teraz przyszło mu do głowy, że ta skalna rynna wyślizgana wodą, która sprowadziła go do tego miejsca, może nie być tak do końca dziełem natury. Woda rzeczywiście
może wygładzić skałę, ale z pewnością nie na tak ogromną skalę; łuki i zakręty niemal sprawiały wrażenie tak zaprojektowanych, aby człowiek mógł bezpiecznie odbyć tę podróż na łeb na szyję – byle wiedział, czego oczekiwać. Końcowe wyniesienie, które cisnęło nim do podziemnego jeziora, miało zbyt doskonały profil, by być przypadkowe. Kto jednak – lub, co – mogło skonstruować taką straszną ślizgawkę? Żaden górnik w świecie Ardena nie dokonałby takiego wyczynu. Kryła się za tym jakaś tajemnica, więc dodało mu to otuchy. Spotkał się z wieloma niebezpieczeństwami od czasu, kiedy w wieku czternastu lat wyruszył w świat i, choć swoją obecną sytuację uważał za rozpaczliwą, już dawno się nauczył, żeby nigdy nie tracić nadziei. Podejmie każdy wysiłek, by wydostać się z tego podziemnego lochu; z pewnością ma do tego dość powodów. Zawsze uważał, że najokrutniejszą rzeczą, jaka spotyka ginących w bitwie wojowników, jest to, że nigdy się nie dowiedzą, czy strona, po której walczyli, odniosła zwycięstwo. Czy oddali swe życie w dążeniu do ostatecznego triumfu, czy też ich poświęcenie było daremne? Jego bitwa miała na celu uratowanie doliny i choć całym sercem wierzył, że tak się stało, nie zazna spokoju, dopóki nie zobaczy dowodu na własne oczy. Ale głównym powodem była Gemma. Jeśli przeżyła swój niewiarygodny lot i udało się jej, dosłownie, przesunąć dla Ardena górę, wówczas najmniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić, było żyć dalej, by znowu ją zobaczyć. –Naszym przeznaczeniem jest być razem – powiedział głośno, a potem zadrżał, gdy uświadomił sobie, że nie słyszy własnego głosu. Potrząsnął głową, by usunąć wodę z uszu, lecz cisza pozostała. W jakiś sposób było to trudniejsze do zaakceptowania niż jednostajnie pulsujący ból w nodze. Aby oderwać się od nagle uświadomionej niemocy, Arden zaczął badać swoje otoczenie, najlepiej jak potrafił. Jego oczy przywykły do słabego światła i mógł już rozróżnić niektóre szczegóły. Pieczara była wielka, lecz półka, na której leżał, stanowiła jedyną część podłoża, jaka znajdowała się ponad linią wody. Czarne głębie wydawały się nieprzeniknione, lecz powierzchnia poruszała się, błyskając zimno, gdy drobne fale chwytały odbicie punkcików światła zawieszonych wysoko w górze. Prądy wirowały wolno, lecz Arden nie wiedział, czy woda płynie jak zwykła rzeka, czy też reaguje na jakieś inne, tajemnicze siły. Skała pod nim była nierówna, lecz starta, i zastanowił się, czy woda niekiedy nie zakrywa półki. Myśl ta wcale nie dodała mu otuchy. Szybko zaczynała ogarniać go senność, a skutki wyczerpania i wstrząsu, połączone z ciepłem miejsca, gdzie spoczywał, czyniły myśl o konieczności ruszenia w dalszą drogę w najwyższym stopniu niemiłą. Na tyle, na ile mógł dojrzeć, półka biegła przez całą długość jaskini w obu kierunkach, lecz niemożliwym było stwierdzić, czy prowadzi do innych pieczar, tuneli, czy też kończy się litą skałą. Jeśli nawet tak było, Arden doszedł do wniosku, że musi istnieć jakieś wyjście z jaskini.
Powietrze wydawało się świeże – a woda musiała gdzieś uchodzić. Dostrzegał otwór, przez który spadł. Niepodobna było wrócić tamtędy, lecz uspokoił się, że tam, gdzie istnieje jedna droga, można również znaleźć inne. Unosząc wzrok, dostrzegł ledwo widoczne pasma w skalnej strukturze, które zdawały się być źródłem iskierek światła. Dziwnie odwrócone pinakle zwisały z niewidocznego stropu, wyciągnięte jak gigantyczne palce, z których koniuszków w niezwykłej ciszy ściekała woda. Nawet w tak tragicznym położeniu, Arden potrafił docenić na wpół widoczne cuda pieczary i zapragnął lampy, którą mógłby je oświetlić. W końcu, ciepło i ciemność jaskini oraz potrzeby jego sponiewieranego ciała zwyciężyły i zasnął – pomimo bolącej nogi. Kiedy się zbudził, jego rzeczy były już suche, a choć tępy ból nad kostką zelżał, teraz żołądek skarżył się na pustkę; od pewnego czasu Arden nie miał nic w ustach. Wydawało się, że jest jaśniej i wiedział, że nadszedł czas, by ruszyć w drogę. Nie miał niczego, czym mógłby unieruchomić nogę, więc musiał improwizować. Zdjął pas i owinął go wokół opuchlizny najciaśniej jak mógł, starając się ograniczyć ruchy kostki. Najpierw woda, powiedział sobie i przesunął się wolno do krawędzi skalnej półki. Przechylając się przez półkę, złożył dłonie w kubek i uniósł zimny płyn do ust. Skosztowawszy ostrożnie, napił się do syta. Chociaż poczuł się odświeżony, ruch wywołał protesty wszystkich potłuczonych i zesztywniałych mięśni i, na chwilę, ogarnęło go zwątpienie. –W którą stronę? – zapytał głośno i tym razem dźwięk dotarł do niego w postaci najsłabszego szeptu. Choć był to tylko cień jego głosu, nadzieja na odzyskanie słuchu dodała mu otuchy i wykrzyknął coś bez związku, wypełniając głowę brzęczeniem. W żaden sposób nie był w stanie stwierdzić, która droga będzie lepsza, więc wybrał na chybił trafił. Zaczął pełznąć i wkrótce odkrył, że noga mniej go boli, jeśli porusza się tyłem, wspierając na rękach i odpychając zdrową nogą. Jednak oznaczało to, że nie widzi, dokąd zmierza, i często musiał się zatrzymywać i odwracać, by zbadać leżącą przed nim drogę. Wkrótce występ zwęził się, a strop obniżył. Tu i tam kryształy lśniły miękkim blaskiem, który wydawał się Ardenowi niewiarygodnie jasny i który oświetlał stalaktyty oraz wolny ruch wody z jego lewej strony. Przed nim leżała ciemność, lecz teraz Arden czuł już łagodny dotyk poruszającego się powietrza i jego otucha niepomiernie wzrosła. Gdy cal po calu posuwał się naprzód, usiłując wyśledzić źródło dających nadzieję powiewów, uświadomił sobie, że porusza się po coraz bardziej nierównej powierzchni. Choć tempo uległo zwolnieniu, uparcie podążał naprzód i w końcu znalazł to, czego
szukał. Wejście do tunelu okazało się otworem o poszarpanych brzegach, o wysokości równej mniej więcej połowie wzrostu dorosłego mężczyzny. Wewnątrz panowała absolutna ciemność, lecz badając palcami wnętrze tunelu, Arden zdołał się upewnić, że biegnie on w górę. Przeciąg stał się silniejszy; Arden zaczerpnął kilka głębokich oddechów, a potem wcisnął się w ciemność. Tunel zwęził się, a podłoże stało się jeszcze bardziej nierówne. W ogóle nie było tu światła. Wystające skały dawały Ardenowi mnóstwo dogodnych wsparć, ale były również niebezpieczne – jego zraniona noga uwięzła kilka razy pomiędzy niewidocznymi występami, a on jęczał, gdy ból przeszywał ciało. Za każdym razem uspokajał się z wolna, oddychając głęboko i myśląc jedynie o drodze do świata na górze; świata słonecznego światła i zieleni, świata doliny – i Gemmy. W pewnej chwili tunel stał się tak wąski, że Arden zaczął się obawiać, iż nie będzie w stanie przezeń się przedostać – wiedział ze straszliwą pewnością, że gdyby do tego doszło byłby to jego koniec. Nie będąc w stanie się odwrócić z kontuzjowaną, bezużyteczną nogą, nie znalazłby dość sił by wrócić do jaskini. Mógł jednak przeć naprzód, a nieustanny przepływ powietrza powodował, że nie tracił nadziei. Podczas jednego ze swych coraz częstszych odpoczynków odwrócił głowę, by spojrzeć naprzód i niemal krzyknął z radości, gdy w oddali zobaczył maleńki punkcik światła. Następnych kilka godzin minęło w męczarni zawiedzionych nadziei. Bez względu na to, jak bardzo się starał, posuwał się straszliwie wolno, a odległe światło nęciło jak nieosiągalna gwiazda. Arden pocił się, pomimo zimnego przeciągu, a na dodatek był spragniony i wściekle głodny. Nie miał pojęcia, jak długo trwają jego wysiłki, lecz w końcu energia opuściła zmęczone członki i poruszanie stało się jeszcze trudniejsze. Musiał coraz częściej odpoczywać, niekiedy drzemiąc niespokojnie; budził się ze wzdrygnięciem, gdy w głowie wybuchały straszliwe wizje. W końcu światło w górze zwiększyło się i zaczęło przybierać określony kształt. Arden rozpoznał zarys wejścia do kolejnej pieczary. Nie był to zewnętrzny świat – wiedział, że nadzieja na to byłaby przedwczesna – ale przynajmniej nie będzie to ten koszmarny tunel. Wspinał się zawzięcie, aż znalazł się na dnie niemal pionowego szybu, który stanowił ostatnią część tunelu. Chociaż wejście do następnej pieczary znajdowało się zaledwie kilka kroków nad nim, Arden był już tak wyczerpany, że wydostanie się z tunelu przekraczało jego siły. Zapadł, więc w niespokojny i gorączkowy sen, skulony w załomie ściany. Kiedy się zbudził, wargi miał spękane, a język przylgnął mu do podniebienia. Rozpaczliwie spragniony wody pomyślał tęsknie o jeziorze w dole, jednak wiedział, że posuwać się może jedynie naprzód. Dźwignąwszy się na nogi, rozpoczął wspinaczkę. Znajdował mnóstwo uchwytów, lecz osłabienie i bezużyteczna lewa noga sprawiały, iż była to boleśnie wolna wspinaczka – i wiedział, że jeśli spadnie, zginie.
Zdobywszy się na ostatni wysiłek, który zupełnie go wyczerpał, Arden wciągnął się do pieczary i legł na plecach, z trudem łapiąc oddech. Ponad nim roztaczał się urzekający krajobraz fantastycznych skalnych formacji; pomiędzy nimi żyły kryształu jarzyły się różnymi barwami – zielenią, błękitem, żółcią. Wyczuł obecność wody i zaczął jej szukać rozgorączkowanym wzrokiem. Nie słyszał spadających kropel ani bulgotu źródeł, lecz dostrzegł ich lśnienie na jednej ze ścian i podpełzł do nich tak szybko, jak mógł. Skałę pokrywały zielone, podobne do mchu porosty, które nadawały tajemnicze lśnienie cieknącej wodzie. Arden z radością wsysał wilgoć, nie zwracając uwagi na jej gorzki smak, a potem spryskał sobie twarz i ramiona. Odprężył się po raz pierwszy od czasu, który wydawał się wiekiem. Jednak woda zaległa tylko ciężko w żołądku i Arden wiedział, że musi coś zjeść. Oderwał garść zielonych porostów, ale one rozpadły się pod jego dotknięciem i rozpłynęły, pozostawiając jedynie kilka maleńkich kawałków, cierpkich i nieapetycznych. Zawiedziony, zaczął szukać czegoś innego do zjedzenia i zauważył grupę dziwnych skalnych formacji na ścianie pod spływającą wodą. Półkoliste występy, jasne z wierzchu i ciemne poniżej, w zdumiewającej obfitości pokrywały ścianę. Arden nigdy nie widział podobnych kamieni, chociaż wydawały mu się dziwnie znajome. Ciekawość zmusiła go, by do nich podpełznąć, i odkrył, że wcale nie są z kamienia, tylko miękkie i gąbczaste w dotyku. Grzyby!, pomyślał, wytrzeszczając na nie ze zdumieniem oczy. Tysiące grzybów. Odłamał kawałek i powąchał ostrożnie. Niektóre grzyby są jadalne, inne zaś stanowią śmiertelną truciznę – a on nie miał pojęcia, którymi z nich może być ten nieznany mu gatunek. Jeśli wkrótce czegoś nie zjem, i tak umrę, powiedział sobie i ugryzł mały kawałek. Miazga była dość twarda i wilgotna, ale właściwie bez smaku, ani smaczna, ani niesmaczna. Arden przełknął i czekał. Żołądek zaczął wydawać odgłosy długo odkładanego trawienia, ale poza tym Arden nie odczuł żadnych niepokojących objawów. Przeciwnie, jego samopoczucie polepszyło się i ugryzł kolejny, większy kawałek, przeżuł szybko i połknął. Potem połknął jeden za drugim jeszcze kilka kawałków i jego dobre samopoczucie wzrosło; czuł, jak z zadziwiającą szybkością energia powraca w jego członki i, co najbardziej zdumiewające, ból nogi niemal ustąpił. Po jakimś czasie poczuł, że ma pełen brzuch, więc zadowolony i syty przestał jeść i odwrócił się, aby przyjrzeć się miejscu, w którym się znalazł. Światło było tutaj silniejsze niż w dolnej jaskini, choć wciąż zbyt ciemne, by mógł dojrzeć wszystkie zakamarki pieczary. Dostrzegł jednak kilka otworów w skale i wiedział, że ma tu wiele do zbadania. Jego pewność siebie wzrosła jeszcze bardziej. Na ścianie ponad sobą zauważył kolistą plamę wolną od grzybowatych narośli. Odniósł wrażenie, że to miejsce pokryte jest jakimiś znakami, ale nie mógł dojrzeć ich
wyraźnie z miejsca, gdzie siedział. Przyglądał się długo i uważnie i w końcu postanowił, jako że czuł się o wiele lepiej, że wstanie, by mieć lepszy widok. Wolno i ostrożnie dźwignął się, aż stanął wyprostowany na prawej nodze, wsparty plecami o ścianę porośniętą grzybami. Potem odwrócił się, by spojrzeć na miejsce pokryte jakimiś znakami. Rysunki były niezdarne, lecz niewątpliwie nakreślone ręką człowieka i Arden ucieszył się zrozumiawszy, że najwyraźniej inni ludzie tu przed nim byli. Jeśli przyszli i odeszli, to on też będzie mógł tego dokonać. Tylko to przyszło mu do głowy, zanim zapoznał się ze szczegółami rysunków. Wzdłuż całej dolnej krawędzi koła widniały małe ludzkie postaci. Górną część ozdabiał dziwny zestaw symboli – faliste linie, postrzępione szpice i coś, co wyglądało jak płomienie. Cały jednak rysunek zdominowany był przez pojedynczą centralną figurę, i to ona właśnie przyciągnęła uwagę Ardena. Członki i tułów sprawiały wrażenie cherlawych w porównaniu z wielką, okrągłą głową postaci, która w każdej ręce dzierżyła półksiężycowaty kształt, najwyraźniej mający oznaczać grzyby. Z twarzy istoty spoglądało dwoje ogromnych, wytrzeszczonych oczu i to one właśnie przez parę chwil w jakiś hipnotyczny sposób przyciągały wzrok Ardena. Potem zwrócił uwagę na dolną partię twarzy, na usta, z których zwisał czarny, długi język sięgając poniżej brody. Efekt był groteskowy, podobny uzyskałoby dziecko przedstawiające postać z nocnych koszmarów. Arden wahał się pomiędzy śmiechem a odrazą. Więc t o cię czeka, gdy jesz grzyby, pomyślał, czując niespodziewaną słabość. Ostrożnie osunął się na ziemię, siadł na podłodze i plecami oparł się o ścianę. Minęło zaledwie parę chwil i przybyły potwory.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Najpierw zobaczył je kątem oka, sam bezcielesny ruch. Gdy tylko się odwrócił, by spojrzeć na nie wprost, zniknęły, szydząc z jego powolności. Usłyszał głosy, potem zwierzęce wycia i ciężkie kroki, lecz kiedy zawołał, jego własne krzyki nie pokonały ciszy, po prostu do niego nie docierały. –Kim jesteście? Szmer ech połączył się z głosami w jego głowie, jak gdyby pieczary zmierzyły głos i stwierdziły, że im go brakuje, połykając słowa tak jak góra połknęła Ardena. Bał się. Co się ze mną dzieje? Nie czuł bólu zranionej nogi. W rzeczywistości, zdawał się już nie być częścią swego ciała – nie odpowiadało na jego polecenia i pozwalało jedynie wykorzystywać oczy. Każdy mroczny zakamarek jaskini stanowił legowisko okropnych stworzeń; ich atak na bezbronną ofiarę był tylko kwestią czasu. Potem pojawił się robak i, gdzieś w głębi swojej istoty, Arden krzyknął. Potwór miał ciało tak szerokie jak człowiek i gdy wślizgnął się do pieczary, jego przednia część uniosła się do góry, sięgając wyżej niż koński kłąb. Jego składający się z kawałków tułów był matowy, szlamisto-zielony – lecz najstraszniejszy widok przedstawiał łeb szkarady. Chociaż stworzenie nie posiadało szyi, miało ludzką twarz i Arden stwierdził, że wpatruje się bezsilnie w oczy swego ojca. –Nie żyjesz! – krzyknął, ogarnięty mdłościami. –Nie tutaj – odparł potwór, uśmiechając się złośliwie. –Przecież cię zabiłem. –Nigdy się mnie nie pozbędziesz – stwierdził spokojnie robak. – I wciąż mam twoją matkę. – Z ciemności wysunął się długi zielony ogon, wymiatając stamtąd stos poskręcanego ciała i materiału. Arden przyglądał się ze zgrozą, jak głowa jego matki wyłania się ze zmiętej masy, by spojrzeć na niego bezmyślnie. –Czy nie chcesz powitać swojej pięknej matki? – zapytał stwór. – Żadne z was, choćbyście nie wiem jak się starali, nie zdoła umknąć przede mną. – Stworzenie zatrzęsło się z uciechy. Był to okrutny śmiech jego ojca i Arden mógł się jedynie przyglądać, jak leżące przed nim żałosne resztki człowieka zaczynają czernieć i skwierczeć; materiał płonął, ciało rozkładało się. Wkrótce pozostała tylko lepka czarna plama, lśniąca złowieszczo na podłodze pieczary. –Ty jej to zrobiłeś – zauważył bezceremonialnie robak.
–Nie żyła już, kiedy spaliłem dom! – odkrzyknął Arden. – To ciebie zabiłem! Jedyną odpowiedź stanowił szyderczy śmiech. Arden zamknął oczy, lecz przyprawiające o mdłości obrazy nie zniknęły. –Nigdy się mnie nie pozbędziesz – powtórzył ojciec i zniknął, a pieczara pogrążyła się w ciemności. Był w tunelu, z wysiłkiem pełznąc ku światłu, lecz nie mogąc się do niego zbliżyć. Wysoko ponad nim świeciło słońce, rozlegał się śmiech i dźwięk pieśni, pluskała woda i wiatr szeleścił w letnich liściach. Lecz nic z tego nie docierało do świata Ardena, świata niemającej końca rozpaczy. Wspinał się, zdając sobie sprawę z beznadziejności swych wysiłków i czuł, jak szyb się zwęża, a skały na niego napierają. Potem nie mógł już się poruszać – kamień wiązał go ze wszystkich stron, a wysoko w górze lśniło nieosiągalne światło. Skała trzymała go w mocnym uchwycie, znajdując się coraz bliżej jego ciała. Ostatnim obrazem, jaki zobaczył, zanim zamknęła się nad jego głową, była ujrzana w przelocie twarz Gemmy, spoglądającej w dół szybu, który teraz zamykał się na zawsze. Usiłował krzyknąć, ale nie mógł. Światło zgasło, gdy pochłonął go kamień. Arden stopniowo odzyskiwał kontrolę nad swym umysłem. Gdy ostatnie halucynacje zniknęły, zasnął, zbyt wyczerpany, by śnić. Znowu odczuwał głód, lecz błogosławił swój pusty żołądek. Kiedy się obudził, podpełzł do wody, napił się i spryskał sobie twarz, usiłując zapomnieć o koszmarnych wizjach, które tak długo trzymały go w swoim uścisku. Znowu bolała go noga. Uniósł wzrok na kolisty rysunek, rozumiejąc teraz, dlaczego ktoś go tam umieścił. To miejsce było źródłem strachu i czci dla artysty – ktokolwiek nim był. Mimo mrocznych zakamarków, pieczara była miejscem, gdzie nikt nie mógł się ukryć. Gdy zbierał siły, by kontynuować wyprawę ku wolności, z ponurą miną przyjrzał się dziurom w swym ubraniu, które były skutkiem dotychczasowych wysiłków. Nim opuścił pieczarę, spojrzał jeszcze raz na niewinnie wyglądające grzyby. Wywołały w nim mieszane uczucia czci i niechęci – lecz uparcie wierzył, że uratowały mu życie, choć za niemałą cenę. Odłamał kilka kawałków i wepchnął je do kieszeni, mrucząc przeprosiny za profanację tego miejsca. Wejście do pierwszego tunelu, do którego skierował się Arden, było zbyt wąskie, a drugi okazał się niemożliwy do przebycia, gdy dotarł do krawędzi rozpadliny o pionowych ścianach. Rzucił kamień w niewidzialne głębie i odliczył dwadzieścia uderzeń serca, nim uświadomił sobie, że nie usłyszy już odgłosu upadku. Nie mógł obejść krawędzi grożącej śmiercią przepaści, tak, więc zmuszony był podjąć męczącą wędrówkę z powrotem do pieczary. Tam odpoczął i napił się, nim ponownie ruszył
dalej. Pierwsze dwa tunele wybrał, dlatego, że prowadziły w górę i że wyraźnie dawał się w nich odczuć ruch powietrza. Kolejny okazał się największym z tych, w jakie dotychczas się zapuszczał – i najciemniejszym. Poruszał się ostrożnie, i odczuł ulgę stwierdziwszy, że podłoże wydaje się względnie równe. Tunel wił się i zakręcał i wkrótce Arden nie mógł już dostrzec światła pieczary; przed nim również roztaczała się ciemność. Nie wyczuwał ruchu powietrza i odnosił wrażenie, że porusza się nieznacznie w dół. Pełzł w absolutnej ciemności, wymacując drogę rękoma i odpychając się zdrową nogą. Skała pod nim była chłodna i sucha, a miejscami niemal gładka. To dawało Ardenowi nadzieję – czyżby została wygładzona stopami poprzednich gości? W jego umyśle pojawił się obraz złowieszczej procesji, oświetlonej blaskiem pochodni. Zbliżała się do świętej pieczary, a jej członkowie ubrani w długie szaty coraz głośniej śpiewali. Uśmiechnął się. Przydałaby mi się pochodnia. Ta myśl pomogła mu odpędzić coraz bardziej przerażające obrazy. Zaczął śpiewać – ballady, których nauczył się od Mallory, sprośne żeglarskie śpiewki, zasłyszane w nabrzeżnych tawernach przed wielu laty. Choć słyszał zaledwie dalekie echo swego głosu, słowa i wywoływane przez nie wspomnienia pomagały mu posuwać się naprzód. Minęły niezliczone godziny i maleńka plamka światła z przodu podsyciła jego optymizm. Okazała się wąską żyłą kryształu w stropie tunelu, lecz Arden tak się ucieszył, że w ogóle może coś zobaczyć – własne ręce, podarte spodnie, skały wokół siebie – iż postanowił odpocząć w tym miejscu. Gdy tylko zaprzestał swej wędrówki, natychmiast ogarnęło go wyczerpanie i zasnął. Zbudził go straszliwy ból zranionej nogi. Najwyraźniej skręcił ją sobie we śnie i chociaż ten ruch go zbudził, było już za późno, by zapobiec bólowi, który przeszywał całe ciało. Zgrzytając zębami usiłował odzyskać swój wcześniejszy entuzjazm. Ostatecznie, przekonywał siebie, ten tunel (musi) gdzieś prowadzić. Myślał, że mimo wszystkich jego wysiłków może okazać się ślepą uliczką, była zbyt straszna, aby ją rozważać. Ruszył w drogę, ze śpiewem na ustach zostawiając za sobą słabe światło. Tunel zaczął coraz wyraźniej opadać w dół, ku jego wielkiemu zawodowi, i Arden przeklinał skały, pragnąc poruszać się w górę. W miarę jak mijały godziny, wbrew swej woli i pragnieniu wciąż głębiej zapuszczał się pod ziemię. Co gorsza, ból w nodze stał się nie do zniesienia i tylko swemu szalonemu uporowi zawdzięczał, że wciąż posuwał się naprzód. Jednak nawet towarzysząca mu nadzieja nie została zastąpiona przez rozpacz, w chwili, gdy wymacujące drogę ręce Ardena napotkały jakąś litą przeszkodę. Była gładka i zimna i – jak szybko się przekonał – rozciągała się na całą szerokość tunelu. W górę sięgała wyżej niż jego wyciągnięta ręka i miał właśnie wstać, gdy jeszcze jedna myśl przyszła mu do głowy. Ściana zagradzająca mu drogę była niewiarygodnie
gładka. Znowu przesunął palcami po dziwnej powierzchni. Było w niej coś… Metal. Nie skała. Nowa tajemnica, stanowiąc kolejny dowód, że Arden nie był pierwszym podróżnikiem przemierzającym te podziemne szlaki. Szukał palcami połączenia pomiędzy skałą a przeszkodą, wyczuwając, w jaki sposób zostały dopasowane do siebie. Dlaczego? zastanowił się. Jeśli był to uczęszczany szlak, to zamykanie go nie miało sensu. Chyba że… Arden jeszcze raz przesunął uważnie rękoma po metalowej powierzchni. Chyba, że tylko niektórzy mogą przechodzić tędy do świętej pieczary. A to oznaczałoby, że są to… Jego palce odnalazły wąziutką szczelinę, której szukały… drzwi! Przesunął paznokciem wzdłuż dolnej szczeliny. Drzwi były doskonale wpasowane w obudowę. Miały prostokątny kształt, lecz nigdzie, gdzie mógł sięgnąć z podłogi, nie było klamki i Arden rozpoczął męczący proces stawania na nogi, wspierając się plecami o metalową powierzchnię. Gdy już powstał, pełen nadziei zbadał palcami powierzchnię drzwi, lecz nie znalazł niczego z wyjątkiem kilku nieregularnych płytkich nacięć w pobliżu górnej krawędzi. Nigdzie nie było klamki. Zawiedziony, walnął pięścią w metal, i, chociaż drzwi zahuczały głucho, usłyszał jedynie odległe echo tego dźwięku. Przeklinając absolutną ciemność, skierował na powrót uwagę ku znakom. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś wyrył w metalu słowa lub ilustracje; być może stanowiły instrukcję, w jaki sposób otwierać drzwi. Usiłował odczytać ryty wodząc po nich koniuszkami palców i podskakując niezgrabnie na zdrowej nodze, lecz nic z nich nie zrozumiał i w końcu musiał zaprzestać wysiłków, gdy zaczęła się pod nim uginać forsowana nadmiernie prawa noga. Zanim osunął się na podłogę, jeszcze raz uderzył w drzwi, z obu stron, wkładając w to wszystkie siły, jakie zdołał zebrać Bez skutku. Znowu usiadł opierając się plecami o metal, przeklinając ciemność, ból w nodze i tajemniczych twórców przeszkody. Wściekły, walnął pięścią w dół drzwi – i nagle zesztywniał. Czyżby metal przesunął się nieco? Czy jego niesprawne uszy rozpoznały echo krótkiego trzasku? Pospiesznie przesunął palcami wzdłuż dolnej krawędzi drzwi i serce podskoczyło mu z radości, kiedy odkrył, że drzwi rzeczywiście przesunęły się odrobinę. Podstawa drzwi nie stanowiła już jednolitej płaszczyzny z obudową. Zawiasy są na górze, a nie z boku, uświadomił sobie. Znowu zaczął walić pięściami i został nagrodzony odrobinę większą szczeliną. Po kilku dalszych uderzeniach ręce miał posiniaczone i obolałe, a drzwi ustąpiły zaledwie na długość palca. Ale był to przynajmniej jakiś postęp. Arden odpoczął, mimo chłodu zlany teraz potem, tęskniąc za wodą, którą mógłby ugasić straszliwe pragnienie. Dalej, próbuj znowu, ponaglił sam siebie. Muszą ustąpić i
to wkrótce. Okręcił się i spuścił grad oburęcznych uderzeń na oporny metal. Raz… dwa… trzy… Za czwartym razem drzwi ustąpiły i Arden położył się na boku, oślepiony potokiem światła. Kiedy odzyskał zarówno równowagę jak i wzrok, zobaczył, że drzwi rzeczywiście osadzone są na zawiasach znajdujących się na górze i że są teraz otwarte, lecz wciąż blokowane przez niewielkie głazy po drugiej stronie. Dziwne zielone światło wlewało się przez uchylone drzwi; Arden ucieszył się, gdy pchnięciami i uderzeniami udało mu się otworzyć je do końca. Przepełzł przez nie, z trudem uporawszy się ze zwalonymi kamieniami, i rozejrzał się w nowym miejscu. Znajdował się w niezmiernie długiej jaskini, którą widział wyraźnie na setki kroków. Wzdłuż jednej ze ścian płynął wąski strumień; woda skapywała z setek stalaktytów zwisających ze stropu. Wszystko tonęło w nienaturalnej luminescencji emanującej z samej skały. Ponad strumieniem i wzdłuż jego brzegów blask był najsilniejszy i to pohamowało natychmiastowy odruch Ardena, by ugasić pragnienie. Zielone światło rzucało niezdrową bladość na wodę i, po doświadczeniach z grzybami, Arden nie miał ochoty ryzykować ponownego zatrucia. Spojrzał w górę strumienia, rozumiejąc, że tamtędy właśnie wiedzie droga, którą musi pójść. Choć sprawiała wrażenie dość szerokiej, nierówności terenu nie zachęcały do wędrówki. Zdołał właśnie zorientować się w tym wszystkim, kiedy metalowe drzwi zamknęły się za nim, wydając stłumiony huk, który oznaczał coś nieodwołalnego i ostatecznego. Czy chciał tego czy nie, Arden musiał teraz przemierzyć zieloną pieczarę. Ruszył wolno, spoglądając, co jakiś czas na wodę płynącą po prawej stronie. W końcu nie był już w stanie opierać się dłużej pokusie i podpełzł do brzegu, by jej ostrożnie skosztować. Wydawała się czysta, lecz zielone światło powodowało, że wciąż skręcał mu się żołądek. Wkrótce potem mała bezoka ryba spłynęła ku niemu z prądem. Była martwa i Arden poczuł mdłości, gdy się jej przyglądał. Wlókł się dalej, czerpiąc nieco otuchy z faktu, że posuwa się w górę i że każdy ruch przybliża go, choć trochę do powierzchni. Potem jego zdrętwiała lewa stopa uwięzła pomiędzy dwoma skalnymi występami. Arden krzyknął w udręce, nie mogąc znieść bólu złamanej nogi. Znieruchomiał, czekając na próżno, by przygniatające go fale bólu straciły na sile. Nie był w stanie rozsądnie myśleć i w jego głowie rozbrzmiewały dwie sprzeczne myśli. Nie mogę iść dalej. Muszę iść dalej! Rozwiązanie przyszło mu do głowy o wiele później, lecz wahał się, roztrząsając, czy nie lepiej będzie poddać się i po prostu poczekać na śmierć. W końcu jednak wyjął kawałki grzybów z kieszeni i powoli, z całą świadomością tego, co robi, włożył do ust. Przedtem uśmierzyły ból. I znowu to zrobią… Tym razem wiem, czego się spodziewać, i poradzę sobie z tym… Sny nie mogą mi zaszkodzić. Przeżuł niechętnie i połknął… I poznał szaleństwo absolutnej samotności, pogrzebany pod milionami ton nieprzenikliwej skały, sam w nieskończonym tunelu ze świecącego kamienia, gdzie
ryba, która nie ma oczu, rośnie większa niż człowiek i gdzie tylko kryształy oddychają. Sam w całym świecie. –Gemma! – krzyknął, nie wiedząc, kogo woła, lecz czerpiąc radość z samego brzmienia tego słowa. Nie minęło wiele czasu, nim przybyły potwory. Tylko, że tym razem były prawdziwe.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Sześć stworów miało ludzkie kształty, co w oczach Ardena czyniło ich obcy wygląd tym bardziej przerażającym. Były wysokie i szczupłe, a ich wdzięczne ruchy wskazywały zarówno na zwinność jak i siłę. Skórę miały czarną i lśniącą, która wyglądała, jak gdyby została wygarbowana i polakierowana, i na całym ciele nie miały ani jednego włoska. Dwoje ogromnych oczu, o zaskakująco białych tęczówkach, które otaczały duże i krągłe źrenice, stanowiło jedyną cechę charakterystyczną ich bulwiastych głów. Trzy stwory trzymały w szponiastych rękach metalowe kije. Z daleka dostrzegły Ardena; pokazywały go sobie i gestykulowały, zanim ku niemu pospieszyły. Nierówne kamienne podłoże zdawało się im nie przeszkadzać, gdy posuwały się podskokami w dół strumienia. Arden mógł jedynie bezradnie leżeć i obserwować zbliżające się potwory. W jakiś sposób wiedział, że nie są wytworami jego wyobraźni i zdjęty strachem czekał, aż wreszcie zbliżyły się i go otoczyły. Sterczały nad bezwładnym ciałem jak demony nocy i zachowując absolutny bezruch, przyglądały się leżącemu na ziemi mężczyźnie, potem głowy odwróciły się ku sobie, i Arden zrozumiał, że teraz w jakiś sposób się porozumiewają. Chociaż widział, że stworzenia nie mają ust, odniósł wrażenie, że słyszy daleki szmer stłumionej mowy – potem odrzucił to jako majaczenia swego zatrutego mózgu. D'vor, przywódca grupy, nie wiedział, co począć. –Co mamy z nim zrobić? – zapytał. –Zostawić, niech umrze – odparła zimno J'vina. – Musi być jednym z nich. B'van skinął potakująco. –Wygląda na bardzo chorego – powiedział. – Jeśli jest tutaj długo, to zupełnie tak, jakby był martwy. –Jeśli zabierzemy go stąd, skazi bariery – ciągnęła dalej J'vina, spoglądając na D'vora. – Nie przyszliśmy tutaj, by bawić się w niańki wrogów. Niech zgnije we własnym jadzie. –Nie wiemy, czy jest jednym z nich – wtrąciła L'tha. – Może być zwykłym nadziemcą, który zabłąkał się tutaj przez przypadek. –Przez przypadek? Skąd? System został zamknięty tak, że nikt i nic się nie przedostanie! – stwierdził pogardliwym tonem B'van. –Wciąż są stare szyby – broniła się L'tha. – Sam wiesz, że nie możemy mieć
pewności, czy wszystkie zostały zablokowane. –To tylko pogłoski – warknęła J'vina. – Marnujemy tutaj czas. Jeśli go weźmiemy, nie będziemy mogli szybko się poruszać – i nas też może zarazić. –A to są akurat bzdury – i sama dobrze o tym wiesz – rzekł zdecydowanie D'vor. Czuł, że traci panowanie nad dyskusją i starał się w jakiś sposób odzyskać swój autorytet. –To właśnie, dlatego założono bariery. Gdy je przekroczy, jego jad albo straci swoją moc, albo on sam umrze. W żadnym, więc wypadku nie stanowi dla nas niebezpieczeństwa. – Przeklął w duchu ochronne bandaże, które zakrywały niemal wszystko z wyjątkiem oczu i nozdrzy i znacznie utrudniały mowę. Spoglądał na J'vinę, jak gdyby zachęcając, by mu się sprzeciwiła, lecz ona zachowała ponure milczenie. D'vor odwrócił się do lekarza grupy. –Jak oceniasz jego szanse, C'tis? –To zależy od tego, jak długo tutaj przebywa – odparła klękając, by zbadać obcego. – Z nogą jest niedobrze, ale można to wyleczyć. Nie ma żadnych zewnętrznych oznak działania zielonej trucizny, ale musi minąć trochę czasu, by się pokazały. Nie mogę powiedzieć nic pewnego, dopóki go stąd nie zabierzemy. – Zgięła zabandażowane ręce, unosząc wzrok na D'vora. –Wszyscy nadziemcy są naszymi wrogami – powiedział B'van. – Czy dotychczasowe wydarzenia tego nie udowodniły? Zostawmy go, niech umrze. Wówczas do rozmowy włączył się szósty członek grupy. –Jest człowiekiem, tak jak my, mimo ciemnej skóry – rzekł V'dal. – Czy nie ma w was, choć odrobiny współczucia? To straszna śmierć dla każdego człowieka. –Bez trudu mogę mu załatwić szybką śmierć – wtrąciła szorstko J'vina. – Nie jestem tak delikatna jak niektórzy. – W jej głosie zabrzmiała wyraźnie twardość wojownika. –Nie – sprzeciwiła się C'tis i odwróciła się, by spojrzeć na nieznajomego mężczyznę. –Nie pozwolę na zamordowanie kogoś, kto może być niewinny – stwierdził zdecydowanym tonem D'vor. – Zabra… –Spójrzcie! – zawołała lekarka i odsunęła się, by inni mogli zobaczyć. Arden leżał w milczeniu, podczas gdy czarne stwory stały nad nim, najwyraźniej decydując o jego losie. W każdej chwili spodziewał się śmierci i wyobrażał sobie, jak zostaje rozerwany na strzępy i pożarty przez te piekielne poczwary. Ból w nodze się zmniejszył, ale kosztem utraty zdrowych zmysłów. Po jakimś czasie zrozumiał, że nie
mają zamiaru go zaatakować i zastanowił się, czy nie powinien spróbować się z nimi porozumieć. Potem jeden ze stworów uklęknął, by zbadać jego nogę. Spojrzał mu w oczy, przykładając delikatnie szpon do twarzy i Arden przywołał całą swoją odwagę, usiłując przemówić. Początkowo mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, lecz gdy stworzenie odwróciło się, by ponownie nań spojrzeć, spróbował raz jeszcze. Otworzył usta, by przemówić, nie wiedząc, czy powitać je, czy też prosić o pomoc. Jednak, gdy to się stało, nie potrzebował słów. Jego rozwarte usta wstrząsnęły lśniącymi stworami i wytrzeszczyły oczy patrząc najpierw na niego, a potem na siebie nawzajem. Po chwili cztery stwory uklękły i podniosły go ostrożnie. Nie opierał się, oszołomiony, lecz uspokojony ich nieoczekiwaną delikatnością. Grupa ruszyła w górę strumienia i Arden przyglądał się, jak gdyby we śnie, jak opuszczali długą, skąpaną w zielonym świetle jaskinię. Pozostała piątka spojrzała tam, gdzie pokazywała C'tis. W ustach obcego niezdarnie poruszał się język. Jednak to nie próba odezwania się zwróciła ich uwagę, lecz barwa jego języka. Był zupełnie czarny. –Raellim! – westchnęła L'tha. – On jadł raellim. –I to dużo – potwierdziła przejęta grozą C'tis. – Nigdy nie widziałam niczego tak ciemnego – nawet u proroków. –Nic dziwnego, że nie wygląda zbyt dobrze – rzekł nonszalancko B'van. –Dlaczego on jeszcze żyje? – zastanowiła się głośno J'vina, u której ciekawość przezwyciężyła wcześniejszą niechęć. – Nie przeżylibyśmy po zjedzeniu nawet drobnej części tego, co on ma w sobie. –W kieszeniach ma jeszcze więcej – powiedziała C'tis, wyciągając jeden z odłamanych kawałków grzyba. D'vor podjął decyzję. –Podnieście go – powiedział. – Zabierzemy go do bariery i spróbujemy dowiedzieć się więcej o tym wszystkim. Jeśli przeżyje, zabierzemy go do proroków. Nikt się nie sprzeciwił, więc D'vor poprowadził ich wzdłuż pieczary, podczas gdy C'tis nie spuszczała z obcego troskliwych oczu. W drugim końcu pieczary tryskał mały wodospad, który dawał początek strumieniowi. Obok znajdowało się jeszcze jedno, tym razem mniejsze, metalowe przepierzenie, z osadzonymi w nim drzwiami, takimi samymi, przez jakie wcześniej przeszedł Arden. D'vor i C'tis przyłożyli swoje metalowe laski do obu stron drzwi, a
potem pchnęli lekko. Drzwi uniosły się na górnych zawiasach i pozostała czwórka przeniosła swój ciężar na drugą stronę. Złożyli go na ziemi, a potem podtrzymali drzwi, aby ich towarzysze mogli wyciągnąć z nich laski i dołączyć do grupy. Zwolnione, drzwi zatrzasnęły się szybko, zamykając wejście do pieczary. Członkowie grupy odprężyli się, wiedząc, że opuścili najbardziej niebezpieczne tereny i wkroczyli do neutralnej strefy rozciągającej się pomiędzy skażonymi pieczarami a zamieszkanymi rejonami. Takie neutralne strefy nazywali barierami i do ich obowiązków należało sprawdzanie, czy bariery te pozostają szczelne oraz kontrolowanie wszelkich przecieków śmiercionośnego skażenia, które niegdyś wypędziło ich z dawnych domów. W obrębie barier zawsze noszono ochronne bandaże, lecz C'tis wiedziała, że będzie potrzebować całej swej zręczności i biegłości, jeśli ma uratować życie obcego, tak, więc zaczęła odwijać czarny materiał z głowy i rąk. Gdy to zrobiła, mężczyzna krzyknął, z twarzą wykrzywioną strachem i szokiem. C'tis spojrzała niepewnie na przywódcę, lecz D'vor tylko wzruszył ramionami. Poprosiła V'dala i B'vana, by unieruchomili mężczyznę, tak, aby nie uraził sobie złamanej nogi i dalej odwijała jedwabną taśmę. Obcy szarpał się przez chwilę, wciąż z wyrazem przerażenia na twarzy, a potem zemdlał. –Dobrze – powiedziała cicho C'tis i zabrała się do roboty. Umysł Ardena wciąż był przytępiony, lecz uchwycił moment przejścia przez drzwi. Wydawały mu się ogromne i wyglądały, jak gdyby były zrobione z kutego złota, wysadzanego szmaragdami. W porównaniu z poprzednią, ta pieczara była ciemna, lecz mrok rozpraszało nikłe światło kryształowych żył, sączące się z góry. Arden został złożony na kamiennej podłodze; zastanowił się, czy stworzenia mają zamiar go porzucić. Potem jedno z nich pochyliło się nad nim; usiłował skupić wzrok na jego twarzy, lecz zobaczył tylko niewiarygodnie wielkie oczy wewnątrz zamglonych konturów głowy. Stworzenie uniosło swoje długie szpony i Arden krzyknął, gdy zaczęło odrywać własne ciało. Biała krew płynęła w coraz większej ilości, w miarę jak przedłużało się to przerażające widowisko. Potem Arden zrozumiał, co się dzieje – demon zrzucał swoją zewnętrzną skórę i kolejne zło wyłoniło się ze środka. Przez chwilę zobaczył je wyraźnie – blada, niemal przezroczysta skóra; przycięte krótko, jasno-brązowe włosy; duże, delikatne oczy oraz maleńkie usta i nos. Potem obraz zafalował i przetworzył się, a on wzdrygnął się, ogarnięty grozą. –Nie! – usiłował powiedzieć. – Nie żyjesz. Nie jesteś prawdziwa! – Lecz sczerniały język nie chciał posłuchać go i Arden zaczął się wić, rozpaczliwie starając się odsunąć od demonicznego koszmaru. Czarne szpony wyłoniły się z ciemności, by uchwycić jego ramiona i nogi, i na jego oczach przekształcenie demona dokonało się. Gdy jego matka wyciągnęła mleczno-
białe ręce, by go udusić, Arden zemdlał. C'tis wykorzystała swe wrażliwe palce, by zbadać szyję i skronie obcego, usiłując znaleźć najlepszy sposób, aby dostać się do środka. Pozostali czekali cierpliwie, wiedząc, że ta cecha jej talentu wymaga wielkiej koncentracji. –To niełatwe – zwróciła się do nich w końcu. – Tak wiele dzikiej ziemi znajduje się w jego krwi, że nie pozwala mi to widzieć wyraźnie. –Co przypuszczasz? – zapytał D'vor. –Nie był tam wystarczająco długo, by światło mogło okazać się dlań zabójcze – odparła – ale napił się wody. I to go zabije, jeśli jej z niego szybko nie wypłuczemy. D'vor odwrócił się do V'dala. Chociaż wszyscy znali główne szlaki prowadzące przez pieczary, nikt z nich nie mógł dorównać w tej wiedzy ich przewodnikowi; jego umysł był labiryntem tak złożonym, jak system samych jaskiń, i miał pamięć absolutną. –Gdzie jest najbliższa czysta woda? – zapytał D'vor. –W Dzwoniących Stopniach – odparł bez wahania V'dal. – Przejście tam i z powrotem zajmie mi pół godziny. –Idź, zatem – rzekł D'vor. – Przynieś tyle, ile zdołasz, ale szybko. Poczekamy tu na ciebie. V'dal zniknął w wypełnionym cieniami tunelu. –Czy coś jeszcze możemy dla niego zrobić? – zapytał D'vor. –Nie – jak na razie zrobiłam wszystko, co możliwe – odparła C'tis. – Wyrównałam tętno i upewniłam się, czy ma czyste płuca, ale same zdolności lecznicze nie wystarczą, by zneutralizować truciznę. Przywódca grupy skinął głową. –Mam nadzieję, że poradzi sobie z tym – powiedział cicho. – Chciałbym usłyszeć jego opowieść. Korzystając z pomocy L'thy, C'tis, używając krótkiego, żelaznego pręta, usztywniła nogę obcego i zabandażowała ciasno paskami jedwabnej taśmy. Chociaż doszło do zmian, których nie mogła już usunąć, wszystko wskazywało na to, że kość się zrośnie i proces leczenia będzie przebiegał prawidłowo. Pozostali siedzieli w pobliżu, obserwując dwie pracujące kobiety. Do tej chwili wszyscy już usunęli lśniące okrycia z dolnych części twarzy. –Jedyną drogą, jaką mógł dotrzeć do raellimu, było przejście przez Wieżę Dusz –
powiedziała z namysłem J'vina. – Ale jak się tam dostał? –Tędy nie mógł – odezwał się B'van. – Tych drzwi nie da się otworzyć bez kluczy. –Do Wieży Dusz wiodło niegdyś wiele wejść – wtrąciła L'tha. – Mimo wszystkich naszych wysiłków, by je zamknąć, niektóre wciąż jeszcze mogą być otwarte. – W jej głosie słychać było niezadowolenie. –Trucizna znajdowała się wszędzie wokół Wieży Dusz – przypomniał jej D'vor. – Lepiej było zamknąć ją, niż być zmuszonym do zniszczenia raz na zawsze. L'tha nic na to nie odpowiedziała. –Czy ma jeszcze przy sobie raellim? – zapytała J'vina. Przeszukali kieszenie Ardena i wydobyli jeszcze kilka kawałków grzyba. L'tha ułożyła je z szacunkiem na pobliskim występie skalnym. –Aż nadto wystarczy, by uszczęśliwić proroków – rzekł z zadowoleniem B'van. – Kimkolwiek jest, zaoszczędził nam drogi. –Wiele zjadł sam – powiedziała im C'tis i wszyscy spojrzeli na nieprzytomnego Ardena z pełną czci grozą. –Jest silniejszy, niż na to wygląda – zauważył B'van. –Z wyjątkiem raellimu, jego żołądek jest niemal pusty – ciągnęła dalej C'tis. – Najwyraźniej był straszliwie głodny. L'tha westchnęła i nawet J'vina gwizdnęła ze zdziwieniem. –Będzie miał całkiem ciekawe sny – stwierdził B'van. –Z taką ilością dzikiej ziemi we krwi będą to nie tylko sny – powiedziała C'tis. – Nawet, kiedy nie śpi, wszystko widzi inaczej. Rael wie, jak sobie wyobrażał nas w tym stanie. – Wskazała na zrzucone jedwabne taśmy. –Pewnie sądził, że jesteśmy potworami – zasugerowała J'vina i wszyscy roześmiali się. –Więc na razie lepiej, że jest nieprzytomny – rzekł D'vor, wskazując na bezwładne ciało obcego. –Pod warunkiem, że jego sny nie staną się zbyt straszne – zgodziła się C'tis. Arden nie śnił. Schronił się w najbardziej niedostępnej części swego jestestwa. Zewnętrzny świat przestał istnieć, a on przebywał sam w bezkresnej, pustej przestrzeni. Bez ciała, zmysłów, myśli. Bez wizji. To była jego ostatnia obrona.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI V'dal wkrótce wrócił, przynosząc wodę w worku z jedwabnego materiału. Mimo pośpiechu, znalazł dość czasu, by odpowiednio go uszczelnić, i nie uronił ani kropli. C'tis rozbudziła obcego, który otworzył puste oczy; widział, ale w jego spojrzeniu nie było życia. C'tis podała mu wodę, lecz on sprawiał wrażenie, że nie wie, co z tym zrobić, więc pomogła mu, wlewając ją do ust i dotykając lekko szyi. Przełknął z trudem, a potem wypił resztę. Ucieszyło ją to, choć nie do końca usatysfakcjonowało. –Wkrótce będzie potrzebował więcej – oświadczyła. –Zatem ruszajmy w drogę – odparł D'vor. – Tutaj zobaczyliśmy już wszystko, co potrzeba. Możemy nieść go po kolei, dopóki nie dotrzemy do łodzi. Wstali, więc, zadowoleni, że przymusowy postój się skończył. –Zdejmijcie z niego ubranie, zanim ruszymy w drogę – poleciła J'vina. – Z pewnością jest skażone. Podała C'tis swój nóż, wąskie, ostre jak brzytwa ostrze i lekarka ostrożnie porozcinała postrzępione resztki ubioru nieznajomego. Przyglądał się jej bez zaciekawienia, nie zmieniając wyrazu twarzy. –Nic specjalnego – zauważyła J'vina, spoglądając na nagiego mężczyznę. –Oznaką siły nie muszą być same tylko mięśnie – upomniał ją V'dal. – Wyszedł z życiem z opresji, która zabiłaby każdego z nas. –Prawda – przyznała wojowniczka, z zamyślonym wyrazem twarzy. –Którędy pójdziemy? – zapytał V'dal, zwracając się do D'vora. –Najpierw do wody, a potem jak najszybciej do łodzi. Ty prowadzisz przez pierwszy odcinek. Ja go poniosę. L'tha, zaopiekujesz się raellimem. Ich wyprawa przedłużała się. W tym podziemnym świecie dzień i noc określały raczej okresy aktywności i spoczynku niż jasność i ciemność, niemniej jednak skala czasu odpowiadała tej z nadziemia. Zdarzały się miejsca, gdzie delikatne kryształowe światło, załamywane w żyłach kwarcu, dochodziło bezpośrednio z powierzchni, a to oznaczało, że świeciło w tym samym czasie, co niewidoczne słońce. Wędrując najpierw przez ciąg połączonych ze sobą jaskiń i tuneli, grupa poruszała się swobodnie i z pewnością siebie, mimo zbliżających się ciemności i nieprzewidzianego ciężaru. Niekiedy mijali ślady porzuconych siedzib, lecz tylko V'dal i L'tha, bardziej wrażliwi na takie rzeczy niż ich towarzysze, przyglądali się temu
uważniej. Obcy nie stracił przytomności, kiedy bezceremonialnie nieśli go po kolei na ramionach. Choć nie odezwał się słowem i z twarzy nie znikał mu wyraz bezmyślności, odwracał głowę, najwyraźniej usiłując zobaczyć tyle, ile się da. Ta oczywista ciekawość połączona z absolutnym brakiem uczuć i jakichkolwiek reakcji sprawiła, że C'tis cierpła skóra. Sprawiało to niesamowite wrażenie, jak gdyby przyswajał i magazynował informacje do chwili, gdy jego mózg będzie mógł znowu funkcjonować normalnie. w ciągu swej lekarskiej praktyki nie spotkała się z niczym podobnym i teraz zastanawiała się, czy jaźń jej pacjenta jest tak samo spokojna, jak jego zewnętrzna powłoka. W jego ciele wciąż znajdowała się ogromna ilość dzikiej ziemi – siły wytwarzanej przez zjedzony raellim. Dzika ziemia była po części substancją, po części energią, po części sennym wyobrażeniem – a na dodatek niezgłębioną tajemnicą. Właśnie z powodu jej obecności w krwi obcego znaczna część zwykłych umiejętności leczniczych C'tis stała się bezużyteczna. Lekarka miała nadzieję, że obcy wyzdrowieje, i będzie mogła wypytać go o związane z tym przeżycia; najbardziej obawiała się, że mężczyzna na trwałe postrada zmysły. Dość szybko dotarli do wypełnionej wodą pieczary znanej jako Dzwoniące Stopnie. B'van położył obcego na ziemi i gdy C'tis uklękła, by go zbadać, przyjrzał się wszystkiemu przerażająco pustymi oczyma. Niższą część pieczary wypełniała głęboka, kusząca sadzawka, której łagodnie sfalowane wody migotały w świetle dobywającym się z górnych i podwodnych żył kwarcu. Sadzawkę zasilał wodospad, który spływał po ciągu stopni utworzonych przez nierówno serodowaną skałę. Plusk wody wytwarzał melodyjne dzwonienie o pięknym i kojącym brzmieniu. –Nie wykryłam żadnych zmian – oświadczyła C'tis – ale szybko musi coś zjeść, bo osłabnie jeszcze bardziej. –Sam bym chętnie coś zjadł – zauważył B'van. –Wszyscy byśmy coś zjedli – rzekł V'dal. – W lodzi zostawiliśmy dość zapasów, by zaspokoić najstraszliwszy apetyt, i możemy tam dotrzeć, nim zapadnie skało-mrok. –Pod warunkiem, że nie zgubisz nas po drodze – odparł B'van i dwaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie. C'tis dała obcemu pić, a potem zabrała się za sprawdzanie opatrunku na nodze. –Możemy sprawdzić poziom, jeśli już tu jesteśmy – rzekł D'vor i wyciągnął z kieszeni małą fiolkę. Wewnątrz wypełnionego wodą pojemnika znajdowała się mała zielona roślina, której pędy łagodnie falowały. D'vor odkorkował butelkę, zanurzył palec w sadzawce i wpuścił do szklanej tuby jedną kroplę. Zaczął liczyć; kiedy doliczył do osiemnastu, roślinka zaczęła poruszać się żwawiej, a potem opadła. –Pogarsza się – zauważył V'dal. – Ostatnim razem doliczyłeś do dwudziestu dwóch.
–Nie jesteśmy w stanie zapobiec wszystkim przecieka – odparł D'vor, a potem zmarszczył brwi. – Mimo to cztery punkty w ciągu jednego zwrotu rzeki to więcej niż się spodziewałem. –Ale wciąż jest bezpieczna? – zapytała C'tis. –Wszystko powyżej dziesięciu jest bezpieczne – zwrócił się do niej D'vor. – A jeśli chodzi o niego… – wskazał na obcego -… to tak, jakby pił absolutnie czystą wodę. –Dobrze – stwierdziła C'tis. – W takim razie chciałabym go umyć. –Wrzuć go do sadzawki – zasugerowała J'vina. – Nigdy nie wiadomo, może to go właśnie ocuci. Chociaż propozycja ta została rzucona żartem, C'tis przez chwilę rozważała ją poważnie. Może taki właśnie wstrząs rozbiłby mentalną blokadę obcego. –Nie – orzekła w końcu. – Mógłby się utopić. Tak, więc rozwiązali problem kompromisowo. Przenieśli obcego na brzeg sadzawki i spryskali mu obficie całe ciało. Zniósł atak zimna bez drżenia i jak zwykłe obojętnie się wszystkiemu przyglądał. –Wystarczy – stwierdził D'vor. – Ruszajmy. Kiedy ruszyli w drogę, melodyjne dzwonienie powoli cichło w oddali. Przemierzali trudny teren, lecz mimo to udało im się dotrzeć do pieczary, przez którą płynęła rzeka, dokładnie w chwili, gdy z kryształowych żył znikały ostatnie błyski światła – tak jak przepowiedział to V'dal. D'vor zamknął metalowe drzwi i wszyscy odetchnęli z ulgą. Bariera została za nimi i teraz znajdowali się na bezpiecznym terenie. Tutaj względne bezpieczeństwo pozwalało na usunięcie duszących jedwabnych bandaży i zaraz zabrali się do ich ściągania, troskliwie składając i pakując cenny czarny materiał. Wszyscy byli tak samo jasnoskórzy jak C'tis i mieli takie same ogromne oczy. Choć należeli do szczupłej rasy, ich muskularne ciała i członki dowodziły systematycznych ćwiczeń. Włosy nosili przycięte bardzo krótko, bez żadnej różnicy między mężczyznami a kobietami; różniły się barwą od jasnoszarych V'dala do biało-blond J'viny. Pod warstwami ochronnego materiału nosili ubrania, które odpowiadały ich indywidualnym potrzebom i odzwierciedlały ich charaktery. D'vor, B'van i J'vina woleli miękkie jednak mocne ubiory uszyte z wyprawionych skórek nietoperzy, podczas gdy C'tis i L'tha nosiły ubrania z szorstkiego, ciepłego materiału tkanego z włókien korzeni roślin. Strój V'dala stanowił ekscentryczną mieszaninę tego wszystkiego, z dodatkiem różnych skór. Wszyscy nosili metalową biżuterię. Pozbywszy się zewnętrznych, ochronnych warstw materiału, każdy członek grupy
zajął się tym, czym powinien. V'dal i D'vor sprawdzili łodzie i – z przyzwyczajenia – skontrolowali wodę rzeki, która, ku ich wielkiej uldze, okazała się czysta. J'vina, nawet na tym odludnym terenie posłuszna instynktowi wojownika, przeprowadziła rekonesans w przyległych tunelach, by się upewnić, że są puste. L'tha z największą troską zajęła się pakowaniem kawałków raellimu w wodoszczelne pojemniki, a potem dołączyła do B'vana, który rozpalił ogień, i pomogła mu przygotować posiłek. C'tis zaniechała prób dowiedzenia się czegoś od obcego i oparła go delikatnie o głaz, okrywając kocem. Zebrała jedwabny materiał i przepłukała go w leniwie płynącej wodzie. –Są tam jakieś ryby? – zawołał B'van. – Przydałoby się urozmaicić czymś nasze racje. –Nie takie, które mogłabym zobaczyć – odparła. –Po drugiej stronie jest srebrochwast – wtrącił V'dal, wskazując migoczącą ciemność. – Chcesz trochę? –Lepsze niż nic – odparł B'van, więc przewodnik zrzucił ubranie i ledwie plusnąwszy wskoczył do wody. Pojawił się parę chwil później, ściskając w garści pęk wiotkich, białych liści. D'vor pomógł mu wyjść na brzeg i podał srebrochwast kucharzom. –Uum. Mój przysmak – powiedział B'van, oblizując wargi. – Smakuje jak niedogotowany kamień. –Niewdzięczny bałwan – poskarżył się dobrodusznie V'dal. J'vina rzuciła mu ubranie, a on wytarł się energicznie, zanim je założył. – Poza tym pomyśl tylko, jak bardzo jest to pożywne. –Nie myślę o niczym innym – odparł B'van, siekając srebrochwast i dodając go do jedzenia, które przygotowywał z L'thą. Węgle ogniska jarzyły się teraz czerwono, zalewając pieczarę intensywnym, ciepłym blaskiem. Po chwili gulasz zaczął lekko bulgotać. Członkowie grupy od dwóch dni nic nie jedli i unoszące się wonie rozbudziły ich zwierzęce apetyty. Kiedy rozdzielono jedzenie, tylko C'tis nie poparzyła sobie w pośpiechu ust, i to wyłącznie, dlatego, że czuła się zobowiązana, by najpierw nakarmić obcego. Ciepło, smak, ani też sama obecność jedzenia w pustym żołądku nie wywołały żadnej reakcji mężczyzny; po prostu żuł i przełykał odruchowo. –Najwyraźniej nie jest człowiekiem, który docenia dobrą kuchnię – zauważył B'van. –To ty narzekałeś na brak smaku – docięła mu J'vina. –W ręku mistrza nawet najskromniejsze składniki mogą zmienić się w smakołyk – odparł pogodnie. –Naprawdę jest dziwny – odezwała się cicho L'tha i wszyscy odwrócili się, by spojrzeć na nieznanego mężczyznę. – Nic nie możesz z niego wydobyć, C'tis?
Lekarka potrząsnęła głową. –Jest absolutną tajemnicą. O tym, co dzieje się w jego głowie, dowiemy się tylko wówczas, jeśli sam zdecyduje się nam to powiedzieć. –Przynajmniej nie będziemy musieli go nieść przez następny odcinek – zauważył B'van. –Czy nie można go w coś ubrać? – zapytała J'vina. – Jest tak cherlawy, że dostaję mdłości od samego patrzenia na niego. –A ja sądziłem, że ci się spodobał – rzekł sucho V'dal. –Ha! Niosłam go tak długo tylko, dlatego, żeby zaoszczędzić wam słabeuszom wysiłku – odcięła się z oburzeniem. – Tak samo traktowałabym jakikolwiek bagaż. –Ale on jest człowiekiem – zawołała L'tha, szczerze wstrząśnięta. –Jest nadziemcą – odparła drwiąco J'vina. – A oni zawsze sprawiali tylko kłopoty. –Spokój – przerwał im zdenerwowany D'vor. Zaczynał odczuwać napięcie wywołane wyprawą do odległych i niebezpiecznych obszarów ich świata, a konieczność nieustannego dbania, aby ta grupa działała jako zespół, wyczerpywała jego siły. – Kłopoty czy nie, on idzie z nami. Dopóki nie przekażemy go prorokom, wszyscy jesteśmy za niego odpowiedzialni. Czy to jasne? Skinęli potakująco głowami, lecz nikt się nie odezwał, i choć próba przywrócenia autorytetu zadowoliła D'vora, po raz kolejny został zmuszony do zastanowienia się, dlaczego prorocy właśnie jego wybrali na przywódcę grupy. Wszyscy pozostali posiadali szczególne umiejętności i z pewnością lepiej nadawali się do tego zadania. Ale z drugiej strony, nikt nie spiera się z prorokami! Odsunął od siebie tę myśl. –Ten… obcy… oderwał nas od pracy, do wykonania, której zostaliśmy wysłani – ciągnął, starając się, by zabrzmiało to praktycznie. – Czy mamy informacje potrzebne nam, kiedy będziemy składali sprawozdanie? –Skażenia wody zostały zarejestrowane – odparła L'tha – i możemy nanieść je na mapy, kiedy wrócimy do domu. Mamy mnóstwo raellimu, a Wieża Dusz wciąż pozostaje nienaruszona. –Zaobserwowaliśmy tylko dwa większe obrywy skalne, o których i tak już wiedzieliśmy – stwierdził V'dal – ale w wielu miejscach zmienił się poziom wody, co oznacza, że otworzyło się kilka nowych szlaków, podczas gdy inne zostały zamknięte. –Wiesz gdzie? –Oczywiście.
D'vor skinął głową, a potem odwrócił się do J'viny. –Nikogo innego tutaj nie ma – powiedziała. – Z wyjątkiem tego obcego, ale on nie wydaje się stwarzać wielkiego zagrożenia, prawda? Naprawdę nie wiem, skąd prorokom przyszła do głowy ta myśl. –Wiesz doskonale, że nie określili, kiedy to się ma stać – upomniał ją D'vor. – Być może inwazja dopiero ma nadejść. –Niemal żałuję wszystkich najeźdźców, którzy będą musieli przez to przejść – odparła wojowniczka, wskazując kciukiem w stronę skażonych obszarów. – Ale dlaczego musimy tak pilnie strzec tych terenów? Z innych kierunków zagrażają nam bardziej realne niebezpieczeństwa. –Trucizna jest swego rodzaju inwazją – rzekł cicho V'dal i na parę chwil zaległa cisza, gdy pozostali rozważali jego słowa. –A ode mnie raportu nie oczekujesz? – przerwał milczenie B'van. – Wiem, że jestem tylko służącym, ale… –Mów – zgodził się D'vor, zadowolony, że wielki mężczyzna stara się rozchmurzyć pozostałych. –Po głębokim namyśle – odezwał się B'van – stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że moje jedzenie jest tak samo wyborne jak pożywne i, co więcej, że zostało go jeszcze trochę. Czy ktoś chce jeszcze? Natychmiast wszystkie miski wysunęły się naprzód. –Jemu też – powiedziała C'tis, wyciągając miskę obcego. – Potrzebuje więcej niż my. –Mów za siebie – odparł B'van, lecz posłusznie nałożył gulaszu do podsuniętego naczynia. Obcy jeszcze raz pozwolił się nakarmić. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Obrazy przesuwały się przed oczami Ardena jak tamte z milczącego snu. Nie mógł ich kontrolować ani wpływać na nie; mógł je jedynie przyjmować. Niekiedy odczuwał spokój, a niekiedy to, co widział, niepokoiło go. Od czasu do czasu odczuwał przestrach lub rozbawienie, lecz przez to wszystko przebiegała nić bólu i oszołomienia. Nic się z tego nie uzewnętrzniało. Jego ciało było zaledwie przedmiotem w polu widzenia – o takim samym znaczeniu, co głaz lub sadzawka. Nie myślał, nie miał poczucia własnej osoby. Tylko obserwował. Po zrzuceniu swych zewnętrznych, czarnych skór, dziwne białe istoty zajęły się różnymi sprawami, a potem zebrały razem, by zjeść posiłek. Arden zjadł swoją porcję nie czując smaku jedzenia. Stworzenia pogrążyły się w rozmowie, której nie mógł ani usłyszeć, ani zrozumieć, po czym położyły się i zasnęły. Arden obserwował je, dopóki nie nabrał pewności, że nic innego nie zdarzy się, i wówczas również zamknął oczy. Nie spał, tylko czekał na powrót światła. Wraz ze świtem podziemnego dnia Arden zauważył bez zdziwienia, że jego ciało pokrywa lśniąca warstewka potu i że trzęsie się tak bardzo, że z trudem wyraźnie widzi. Łagodne stworzenie, które wcześniej go nakarmiło, obmyło go wodą z rzeki i przyłożyło dłonie do jego skroni. Drżenie zmniejszyło się, a ona uśmiechnęła się – w jakiś sposób Arden wiedział, że to stworzenie było rodzaju żeńskiego – i powiedziała coś, czego nie usłyszał. Tymczasem pozostali zgromadzili ekwipunek, pakując go w tobołki. Trzy dziwne pojemniki zostały wyciągnięte z ciemnego zakątka. Arden nie rozpoznał w nich łodzi dopóki dwóch z nich, zabezpieczonych linami, nie zepchnięto na wodę i nie załadowano. Wszystkie łodzie miały prostokątny kształt, były płytkie i płaskodenne i – co Ardenowi najtrudniej przychodziło zrozumieć – całkowicie wykonane z kutego metalu. Sprawiały wrażenie o wiele za ciężkich, by pływać, lecz bez trudu unosiły się na wodzie, a białoskóre stworzenia podnosiły je bez widocznego wysiłku. Wkrótce upakowano ekwipunek i Arden został zaniesiony do trzeciej łodzi. Dołączyło do niego dwóch członków grupy, a reszta wsiadła do pozostałych. Konwój wypłynął na rzekę. Tak oto zaczęła się podróż, która wypełniła Ardena zdumieniem. Gdyby znajdował się w normalnym stanie, zdumiewające widoki dwóch następnych dni sprawiłyby, że kipiałby podnieceniem. Nie był jednak sobą, więc na zewnątrz pozostawał beznamiętny, i tyko magazynował w pamięci niezwykłe obrazy. Osobliwa kompania przepływała przez kamienne sale, gdzie niesamowite skalne pinakle sterczały z podłoża i zwisały ze stropu, oraz przez tunele, nie szersze niż sama rzeka. Przemierzali ogromne, ciche jezioro, po którego gładkiej jak lustro powierzchni sunęli odpychając się żerdziami od dna lub wiosłując krótkimi, metalowymi wiosłami. Niekiedy rzeka stawała się zbyt wzburzona albo też zbyt płytka, tak, że musieli lądować i ciągnąć łodzie brzegiem. Jedno z takich obejść
zmusiło ich do przeniesienia łodzi wąską ścieżką, przecinającą spadziste urwisko. Woda kipiała daleko w dole w ogromnej rozpadlinie wypełnionej wodnym pyłem i szarą mgłą. Przeszli pod wodospadem, który spadał w przepastne głębie; ścieżka pod nim była śliska i zdradziecka. Choć Arden zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, niewiele dlań ono znaczyło. Przyjąłby upadek w ten kocioł czarownic z takim samym spokojem, z jakim obserwował zmagania swych strażników z ekwipunkiem. Rozpoznawał ich strach i gniew, ale nie były dla niego niczym więcej niż abstrakcją – tak samo jak i jego uczucia. Kolejnym razem szlak zawiódł ich do biegnącego w dół wąskiego tunelu o gładkich ścianach. Dno tunelu pokrywała cienka warstwa szybko płynącej wody; łodzie zmieniły się w pędzące z karkołomną szybkością sanki, co przypominało Ardenowi dawne, na wpół zatarte w pamięci przeżycia. Ten odcinek wyraźnie podniecił stworzenia; Arden odniósł nawet wrażenie, że słyszy dalekie echa ich okrzyków. Najtrudniejszym odcinkiem drogi okazało się wysokie na dobre sto łokci urwisko, na które musieli się wspiąć. Wyciosane w skale nierówne stopnie umożliwiały wspinaczkę niemal na sam szczyt, lecz ostatni odcinek trzeba było pokonać z pomocą zwisającej swobodnie sznurowej drabinki. Członkowie grupy sprawiali wrażenie, że wiedzą, jak się do tego zabrać. Dwoje z nich wspięło się na szczyt i zniknęło z oczu. Wkrótce potem ze szczytu urwiska opadły liny; przywiązano je do łodzi, w których lśniącymi, czarnymi taśmami umocowano sprzęt. Niewidzialne ręce wwindowały to wszystko na górę. Ardena umieszczono w trzeciej łodzi i przywiązano linami oraz większą ilością dziwnej, czarnej taśmy, tak, że z kokonu wystawała mu tylko głowa. Jeszcze dwa stworzenia wspięły się na urwisko i po chwili Arden poczuł, że jego łódź unosi się miarowo w górę. Pozostali członkowie grupy pomagali utrzymać łódź w równowadze, a potem dotrzymywali jej kroku, wspinając się najpierw po stopniach, a potem po sznurowej drabince. Ardenowi wydawało się, że unosi go magia, w którą tak naprawdę nie wierzył, kołysząc łagodnie w miarę jak panorama owej imponującej podziemnej krainy stawała się coraz rozleglejsza. Roztaczający się widok nie pozostawił Ardenowi czasu, by pomyśleć o niebezpieczeństwie, w jakim się znalazł. Wielobarwne żyły kwarcu lśniły, rzucając refleksy na skałę i wirującą wodę; głębsze cienie obiecywały jeszcze większe tajemnice, a samo urwisko zmieniało swe oblicza. Zwierzęta i inne znajome kształty pojawiały się w dziwnych formacjach tylko po to, by zniknąć lub przekształcić się w coś innego, gdy zmieniał się jego punkt widzenia. Gdy cała grupa znalazła się już na górze, a sprzęt ponownie przygotowano do drogi – system bloków schowano dla użytku przyszłych wędrowców – pozwolili sobie na chwilę odpoczynku, rozmawiając cicho i spoglądając na ogromną pieczarę. Potem znowu ruszyli w drogę, przemierzając kolejne tunele i pieczary w tym pozornie nieskończonym skalnym labiryncie. Gdziekolwiek szlak na to pozwalał, podróżowali wodą i były to najłatwiejsze chwile ich wędrówki; dziwne białe twarze wykrzywiały się w uśmiechach, kiedy popychali swe metalowe stateczki żerdziami lub wiosłowali, albo też pozwalali, by rzeka niosła je leniwie ze sobą. Pod koniec każdego dnia podróży robili przerwę na odpoczynek i
wówczas to Arden skupiał na sobie największą uwagę; zmieniano mu ubranie, jakie od nich otrzymał, i delikatnie badano. Był to również czas, kiedy rozpalano ogień i spożywano posiłek. Obserwował, jak uzupełniali swój prowiant rybami złapanymi w rzece, długimi liśćmi, które przypominały mu wodorosty, a nawet jakimiś korzeniami, które wycięli ze stropu jednej z pieczar. Pewnego razu w potrawie znalazły się plasterki brunatnych grzybów, które – z niepojętych dlań powodów – gwałtownie obudziły do pracy jego ślinianki. Jednak, kiedy podano jedzenie, okazało się ono tak samo pozbawione smaku, jak poprzednio i Arden poczuł się dziwnie zawiedziony. Jego strażnicy jedli z wielkim apetytem, spierając się wesoło o dodatkowe porcje. Rozmawiali, lecz Arden wciąż nie mógł ich usłyszeć. Choć zapomniał już, jak używać języka, oczywiście ich dobry nastrój dodał mu otuchy. Niekiedy, właśnie po tych wieczornych posiłkach, Arden stwierdzał, że dygocze i niewyraźnie widzi. Było to mgliste doznanie – niemal jak gdyby przydarzyło się komuś innemu – i drażniło go raczej niż męczyło. Pragnął znowu widzieć wyraźnie, by móc dalej obserwować te dziwne stworzenia, które odnosiły się do niego z taką dobrocią i które zaczynał traktować bardziej jak towarzyszy niż jak porywaczy. Ostatni etap podróży rozpoczął się, kiedy przemierzyli jeszcze jedno rozległe jezioro. Początkowo Arden sądził, że nie będą mogli płynąć dalej, ponieważ strop pieczary opadał i zdawał się zagradzać drogę. Pomimo to łodzie czekały w pogotowiu, podczas gdy jeden z wioślarzy zanurzał metalową żerdź w ciemnej wodzie, najwyraźniej mierząc głębokość. Potem łodzie skierowały się ku czemuś, co wydawało się masywną skalną ścianą. Gdy się zbliżyli, Arden zauważył, że strop w rzeczywistości nie sięga do powierzchni wody, lecz zwisa nad nią na wysokość ramienia. Wciąż nie rozumiał, w jaki sposób znajdzie się tam miejsce dla łodzi, lecz posłuchał gestu nakazującego mu położyć się na plecach obok swych towarzyszy – i wówczas łodzie wślizgnęły się gładko pod skałę. Wówczas jego współtowarzysze podróży unieśli nogi i zaczęli popychać rodź idąc po stropie, do góry nogami. Wilgotny czarny kamień przesuwał się tak blisko, że Arden mógł dotknąć go z miejsca, gdzie leżał. Wkrótce na skale zamigotały refleksy, białe i czerwone i Arden uświadomił sobie, że są to odbicia coraz jaśniejszego światła. Gdy strop pieczary uniósł się nad nimi, mógł usiąść i się rozejrzeć. Po drugiej stronie jeziora żarzyły się ognie i mnóstwo białoskórych stworzeń stało na brzegu, obserwując ich przybycie. Gdy łodzie zbliżyły się, w głowie Ardena zabrzmiały echa powitalnych okrzyków. Jego opiekunowie wyskoczyli na brzeg, gdzie zostali serdecznie powitani, a potem wszystkie oczy zwróciły się na Ardena, który wciąż siedział w łodzi. Pod tymi badawczymi spojrzeniami coś twardego w jego umyśle pękło z trzaskiem i zmniejszyło swój uścisk. Arden uśmiechnął się.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY –Głębie ziemi! – zawołała J'vina. – On żyje! Uśmiech zniknął nagle z twarzy obcego, gdy jego usta rozwarły się w bezdźwięcznym krzyku. Mężczyzna zgiął się wpół, przyciskając ręce do żołądka, i C'tis pospieszyła do niego wśród nagłego rozgardiaszu, jaki zapanował na brzegu. Widzowie zobaczyli czarny język obcego. Lekarka zawołała o wodę, spoglądając z niepokojem na swego podopiecznego. Trząsł się, a jego szeroko rozwarte oczy wypełniał strach i ból. Czymkolwiek było to, co umożliwiało mu pozostawanie w stanie oderwania i oziębłości uczuciowej, chroniło go również przed bólem złamanej nogi i straszliwymi nudnościami związanymi z chorobą zielonego światła. Teraz ta ochrona zniknęła, a on znowu stał się wrażliwy na ból i cierpienie. C'tis trzymała dygocące ręce mężczyzny, przemawiając do niego łagodnie i równocześnie, wykorzystując swe szczególne zdolności, starała się go wewnętrznie uspokoić i choć odrobinę zmniejszyć jego cierpienie. Ich oczy spotkały się i, po raz pierwszy, połączył je błysk zrozumienia. Usta obcego poruszyły się niezdarnie, lecz wydobył się z nich jedynie chrypiący dźwięk. –Nie próbuj mówić – powiedziała z naciskiem. – Odpręż się. – Zawołała przez ramię. – Gdzie ta woda? B'van podał jej pełne naczynie, które przytknęła do ust mężczyzny. Napił się chciwie, a potem zbladł. Opadł na bok i zwymiotował. Wśród zebranych na brzegu rozległy się jęki obrzydzenia. C'tis nie zwróciła na to uwagi, tylko podtrzymywała go, dopóki konwulsje nie minęły, następnie, na tyle na ile mogła, oczyściła usta i twarz obcego i polała wodą z jeziora jego głowę i kark. D'vor utorował sobie łokciami drogę przez tłum. –Co tu się dzieje? –Jest już w pełni przytomny – powiedziała mu lekarka. – I bardzo chory. Pomóż mi go stąd zabrać. C'tis i B'van chwycili obcego i wynieśli go z łodzi. D'vor i J'vina utorowali im drogę. –Zabierzemy go do Galerii Szeptów – zdecydowała C'tis i chociaż pozostali wydawali się zaskoczeni, nie spierali się z nią. –Miałem nadzieję, że przez jakiś czas uda nam się zachować w tajemnicy kolor jego języka – rzekł D'vor. Wydawał się być rozdrażniony. –Teraz nic już na to nie poradzimy – zwrócił się do niego B'van. – Chodźmy.
Pozostali członkowie wyprawy dołączyli się do nich i teraz z wysiłkiem torowali drogę przez hałaśliwą ciżbę. Zdawało się, że wszyscy widzowie chcą zobaczyć z bliska tajemniczego obcego. Ścigana przez ciekawskich, grupa przeszła przez kilka pieczar wioski, mijając leżące na peryferiach kuźnie i zbiorniki hydroponiczne. –Hej, C'lin! – zawołała J'vina, gdy zbliżyli się do celu. Wezwany przez nią mężczyzna pospieszył do nich, spoglądając ciekawie na niesiony przez nich ciężar. –Zabieramy go do Galerii Szeptów – wyjaśnił D'vor. – Oprócz nas nikogo tam nie wpuszczaj, dobrze? –Inaczej nigdy nie będziemy w stanie mu pomóc – dodała z niepokojem C'tis. – Mógłbyś mieć lepsze wyczucie czasu! – mruknęła do swego podopiecznego. Gdyby przyszedł do siebie parę godzin wcześniej, uniknęliby tych wszystkich kłopotów. –Dobrze – odparł C'lin, nawet dość ochoczo. – Ale lepiej, żebyście mieli do tego odpowiedni powód! –Mamy! – odparła stanowczo J'vina. Wojownik skinął głową, a potem zaczął wydawać rozkazy, przekrzykując hałas, jaki robił tłum. W ciągu paru chwil żołnierze odsunęli widzów, tak, że członkowie grupy mogli wejść do wąskiego tunelu prowadzącego do Galerii Szeptów. Obcego położono na podłodze wysklepionej pieczary i gdy C'tis przy nim uklękła, pozostali odsunęli się, by nie przeszkadzać jej w pracy. J'vina wróciła do tunelu – jedynego wejścia do Galerii – by pomóc straży i udzielić C'linowi żądanych przez niego wyjaśnień. Po chwili C'tis spojrzała na D'vora. –Wiem, że to niezwykła prośba – powiedziała – ale chciałabym go tutaj zatrzymać. Czy sądzisz, że uda się nam uzyskać zezwolenie? –Zrobię, co w mojej mocy – odparł stanowczo, zadowolony, że uczyniono go odpowiedzialnym i za to. – Ale dlaczego tutaj? –To miejsce jest zdrowe – odparła C'tis – i przechowuje wspomnienia oraz echa niezliczonych przeżyć, tak samo jak sny, które go trapią. –To prawda. Wciąż je czuję – powiedziała L'tha, wzdrygnąwszy się lekko. – Tak naprawdę wizje Raelu nigdy się nie kończą. –Sądzę, że mu pomogą – ciągnęła C'tis. – Ale potrzebuje również spokoju, odpoczynku i wiele dobrego jedzenia. Nie możemy wszyscy bez wyjątku przychodzić
tutaj i się na niego gapić. –Pójdę i porozmawiam z prorokami – rzeki D'vor. – L'tha, pójdziesz ze mną? –To dobry człowiek – zauważył B'van, kiedy D'vor znalazł się poza zasięgiem głosu. –Sam nie wie, jak dobry – dodał cicho V'dal. –Czego potrzebujecie? – zapytał B'van, klękając obok lekarki i jej pacjenta. –Nowych ubrań, kocy, mnóstwa wody, ciągłych dostaw zdrowych, prostych potraw i środków, by rozpalić ogień, jeśli zajdzie potrzeba – odparła natychmiast C'tis. Uniosła wzrok i uśmiechnęła się. – Sądzisz, że uda ci się to załatwić? –Dla ciebie – odparł – wszystko. Kiedy D'vor stanął przed prorokami, poczuł się mały i nieważny, jak zawsze w ich obecności. Tym razem aż trzech wyłoniło się ze swego sanktuarium i to zdenerwowało go jeszcze bardziej. Zwykle tylko jeden wychodził, by wysłuchać wysłanników ludu. Dwaj prorocy, C'lian i T'sin, byli mężczyznami, trzeci, P'tra, kobietą. Wszyscy nosili długie, czarne szaty właściwe ich randze, lecz ich stopy były bose, a głowy gładko wygolone. Całkowicie czarne oczy nie pozwalały stwierdzić, gdzie patrzą. D'vor przedstawił raport z wyprawy grupy, a następnie zwrócił się do proroków ze swoją niezwykłą prośbą. –Jest teraz w Galerii Szeptów? – zapytała P'tra. –Tak. Upoważniłem C'lina do tego, by zamknął wejście – odparł D'vor. – Proszę, byście potwierdzili to zarządzenie do czasu, aż obcy nie wyzdrowieje. –Ty o to prosisz, czy lekarka? – chciał wiedzieć T'sin. –Oboje o to prosimy. –A czy C'tis godna jest zaufania? –Okazała się wyśmienitym lekarzem. Powierzyłbym jej swoje życie. W rzeczy samej, miałem okazję już to uczynić. Wówczas G'lian zwrócił się do L'thy. –Czy posiada intuicję?– zapytał prorok. –Niezwykle precyzyjną – odparła zdecydowanie L'tha. Jej opinia, jako przedstawiciela proroków w wyprawie badawczej, była najistotniejsza. Nie miała wątpliwości, co do C'tis.
–Czy sądzisz, że jej postępowanie jest właściwe? – zapytała P'tra. –Nie jestem lekarzem – odpowiedziała L'tha – więc nie mogę ocenić jej działań z tego punktu widzenia, ale ufam jej i wiem, że obcy skorzysta z dobrodziejstw Raelu. Dotychczas doświadczył jedynie Jego gniewu. Popieram działania moich towarzyszy. – Nigdy przedtem nie mówiła tak otwarcie do swych mistrzów, lecz w tym przypadku jej śmiałość była usprawiedliwiona. Gdy prorocy cofnęli się, by odbyć prywatną naradę, D'vor odwrócił się i uśmiechnął w podzięce do L'thy. W odpowiedzi obdarzyła go niemal niedostrzegalnym uśmiechem. T'sin wrócił do nich i przemówił w imieniu swych towarzyszy. –Obcy może zostać. Jednak gdyby któryś z nas został wezwany, musi być natychmiast usunięty. Proszę poczynić przygotowania na taką ewentualność. –Wszystko zostanie przygotowane – odparł D'vor. – Dziękuję wam. –Zostawcie raellim tutaj – ciągnął T'sin – i powiedzcie V'dalowi, że chcielibyśmy go widzieć, kiedy skończy nanosić na mapy dane, jakie zebraliście. –Oczywiście. Prorocy wycofali się do swej tajemnej siedziby, a D'vor odwrócił się do L'thy. –Dzięki za pomoc – powiedział. – Nie sądzę, by wysłuchali mej prośby, gdybym przybył sam. –Moim pierwszym obowiązkiem jest lojalność wobec Raelu, a tym samym wobec proroków – odparła – lecz ty również godzien mojego szacunku i zaufania. Gdy L'tha odchodziła, by przynieść swój drogocenny ładunek raellimu, D'vor patrzył za nią z uczuciem zaskoczenia, ale też z dumą w sercu. –Wszystko w porządku – zameldował B'van, powróciwszy do Galerii Szeptów. – Możecie tu zostać. –Wspaniale. Czy któryś z proroków przyszedł, by go zobaczyć? – zapytała C'tis. –Jeśli przyszli, to ja nic o tym nie wiem – powiedział jej. – Wiesz, że przychodzą tutaj tylko wtedy, gdy zostaną wezwani. Gdy to się stanie, będziemy musieli się stąd wynieść i to szybko. –To dość sprawiedliwe. Czy przyniosłeś wszystko, o co cię prosiłam? B'van układał różne przedmioty, lecz usłyszawszy to, przerwał i spojrzał na nią z boleśnie wykrzywioną twarzą.
–Mam tylko dwie ręce – powiedział, rozpościerając je szeroko, aby zademonstrować ten fakt. – I za każdym razem, kiedy opuszczę Galerię, setki ludzi zwracają się do mnie ze śmiesznymi pytaniami dotyczącymi naszego przyjaciela. Nie masz pojęcia, jakie wywołał poruszenie. –Mam tylko nadzieję, że nie myliłam się sądząc, iż wyjdzie z tego wszystkiego – odparła. – Dopiero teraz widzę, jak bardzo jest chory. –D'vor i L'tha wystawili ci wspaniałe świadectwo przed prorokami. J'vina zagroziła, że rozbije głowę każdemu, kto ośmieli się twierdzić, że nie wiesz, co robisz, a V'dal przekonuje każdego, kto chce słuchać, że obcy nigdy nie dotarłby tak daleko bez ciebie. C'tis, to nie jest odpowiednia chwila, by wątpić w siebie. – B'van uśmiechnął się na widok zdziwienia malującego się na jej twarzy. – I ja również jestem twoim zagorzałym wielbicielem – dodał. – Ale to już wiesz. –Przestań! – zażądała. – Sprawiasz, że czuję się… –Cudownie? – zasugerował. Przez chwilę patrzyła na niego niepewnie, a potem wybuchnęła śmiechem. –To równie dobry sposób na wyrażenie tego jak każdy inny – przyznała. –Zatem wykorzystaj to uczucie – powiedział jej. – Wykorzystaj, by pomóc mu. Jesteś lekarzem – i to najlepszym, jakiego mamy. Ja mam swoją robotę do wykonania! – Powiedziawszy to, uśmiechnął się i odszedł. C'tis znowu pozostała sam na sam z obcym, który spał głęboko na pospiesznie zaimprowizowanym łóżku, oddychając równo i głęboko. Po trudach podróży, odpoczynek zrobi mu lepiej niż cokolwiek innego. C'tis skorzystała z chwili spokoju i przyjrzała się dokładnie miejscu, w jakim się znaleźli. Jedyne wejście do Galerii Szeptów stanowił wąski, kręty tunel. Uniemożliwiało to zobaczenie tego, co dzieje się na zewnątrz, ale też nikt nie mógł zajrzeć do środka. Choć podłoga była w miarę równa, w paru miejscach sterczały głazy z twardej jak stal, czarnej skały, zwanej jadem nocy. Nieregularne ściany pokrywały przeplatające się ciemno-barwne wzory. C'tis spoglądała na te wzory i zastanawiała się nad zdumiewającymi siłami, które w taki sposób ukształtowały skałę. Taka moc z łatwością mogłaby zmiażdżyć ją i całą jej rasę i myśl ta sprawiła, że zadrżała. A jednak to strop pieczary był tym, co czyniło z Galerii Szeptów tak wyjątkowe i wzbudzające respekt miejsce. On również był nierówny, podzielony na wiele faset o różnej barwie i strukturze, lecz o ogólnym kształcie tak doskonałym, że sprawiał wrażenie, jakby tak właśnie go zaprojektowano. Pieczara była sucha i pozbawiona stalaktytów. Strop miał owalny kształt, tak jak i niższe poziomy pieczary, lecz wznosił się gładko ku kolistemu szczytowi z kryształu diamentu. To właśnie stamtąd wydobywały się niekiedy szepty, figlarne wiązki światła, które przeczyły prawom
natury i śmigały po pieczarze tak jak chciały, oświetlając najpierw to, potem tamto. Dowolnie zmieniały barwę, gdy tańczyły od jednego miejsca do drugiego. A ruchom tym towarzyszyły ciche szmery, jakieś szepty; niektórzy twierdzili, że szepty te są mową samego kamienia i że nadają imiona magicznym światłom. Teraz kryształ był cichy, jarząc się jedynie blado-pomarańczowym blaskiem. Jedynie prorocy mogli przepowiedzieć pojawienie się szeptów – i mimo to ich manifestacje były rzadkie i krótkotrwałe. W całym swoim życiu, obejmującym dwadzieścia cykli rzeki, C'tis miała okazję zobaczyć jedynie dwie mniejsze manifestacje. Nigdy nie była świadkiem pełnej manifestacji; w tych zwykle uczestniczyli jedynie prorocy i powiadano, że mają moc zmieniania zdrowych ludzi w szaleńców. Powiadano również, że powodują ślepotę, o ile oczy nie są chronione czarną emulsją. C'tis spojrzała na swojego pacjenta, który leżał dokładnie pod kryształowym szczytem kopuły. –Prorocy przychodzą tutaj, by jeść raellim i śnić sny swego powołania – powiedziała mu. – Te sny dają zdrowie, więc mam nadzieję, że również ty ich doświadczysz. Nagle uświadomiła sobie, że mówi głośno do nieprzytomnego mężczyzny, i mocno zacisnęła usta. Wiedziała jednak, że na jej decyzję, by przynieść tutaj obcego, miało wpływ coś więcej, niż zwykła potrzeba spokoju i ciszy. Był to odruch – odruch, który zdawał się być słuszny, nim jeszcze ta myśl przyszła jej do głowy. Myśl o tym, że obcy doświadczył – w o wiele drastyczniejszej formie niż zwykle – ułud lub wspaniałości wywoływanych przez raellim. Lecz do podjęcia tej decyzji skłoniło ją coś głębszego, coś, czego nigdy nie uważała za istotną część swego życia. Wiara. Z uwolnionym wreszcie umysłem, Arden śnił. Znowu widział wszystkie cuda podziemnego królestwa, po raz pierwszy rozumiejąc je. Poznał jego piękno i grozę, a nieogarnięty bezmiar obudził w nim pokorę. Jego podróż stała się objawieniem, lecz z tą nową wiedzą i wynikającą z niej wolnością przyszły ból i tęsknota, choroba i rozpacz. Znowu był człowiekiem, z całą jego znikomością i słabością. A jednak nie pozostawiono go samemu sobie, jego oczy nie były jedynymi, które spoglądały w ciemność. Ona tam była, a przy niej wiele małych, okrytych futerkiem stworzeń, których ciekawość dorównywała jego własnej. Wraz z nim śniły myrkety.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Okazało się, że obcy przebywał w Galerii Szeptów przez niemal trzy zwroty rzeki lub miesiące, jak sam by je nazwał. Noga zagoiła się zupełnie – choć nieznacznie utykał – na długo przed upływem tego czasu, lecz o wiele dłużej dawały znać o sobie połączone skutki działania raellimu i choroby zielonego światła. C'tis wiedziała, że noga obcego będzie tak silna, jak przed złamaniem, skoro miał możliwość odpowiednio ją gimnastykować, lecz na początku swego czuwania mogła się jedynie domyślać ogólnego tak fizycznego, jak i psychicznego stanu zdrowia mężczyzny. Dzika ziemia wciąż przepływała przez jego żyły, sprawiając, że wewnętrzne badania były trudne i niepewne, co do wyników. Lekarka przebywała z mężczyzną tyle, ile mogła, niekiedy śpiąc nawet w Galerii Szeptów. Przebywanie w otoczonej czcią jaskini w chwili, gdy diamentowy kryształ ciemniał, a potem przepadał w mroku, wypełniało C'tis osobliwą mieszaniną podniecenia i winy, jak gdyby znowu była dzieckiem postępującym wbrew poleceniom starszym. Nieustannie oczekiwała pojawienia się szepczącego światła i często wyobrażała sobie, że jest w stanie usłyszeć jego upiorny głos. Niekiedy przebiegał ją dreszcz strachu, gdy z nieznanych powodów pojawiały się w jej umyśle dziwne, niewyjaśnione obrazy. Wizje te przemykały i uciekały z pamięci jak sny, lecz ich niepokojące oddziaływanie pozostawało. Takie chwile nie pozostawały bez wpływu również na obcego; zauważyła, że oczy mężczyzny poruszają się szybko pod powiekami, a przez mięśnie przebiegają skurcze. Jednak przez większość czasu atmosfera w Galerii Szeptów pozostawała pogodna i cicha i wydawało się, że sporadyczne zakłócenia są ceną, którą warto za to płacić. Początkowo pozostali członkowie grupy często odwiedzali Galerię, choć L'tha nigdy nie przebywała tu długo, a J'vina dość szybko straciła zainteresowanie obcym. B'van pozostał głównym łącznikiem C'tis ze światem poza Galerią; zaspokajał wszystkie ich potrzeby i na zmianę z C'tis czuwał nad obcym. Ten wielki mężczyzna zawsze po powrocie z wyprawy do wioski stawał się niespokojny i te zadania pozwalały mu w mniejszym stopniu odczuwać bezczynność. C'tis z wielkim zadowoleniem przyjmowała jego pomoc. D'vor i V'dal przynieśli im informacje o rozprzestrzenianiu się skażenia. –Porównaliśmy nasze mapy z mapami pozostałych dwóch grup – oświadczył D'vor, a potem zawahał się i przerwał. C'tis uniosła brwi. –I? –Jest źle – powiedział V'dal. – Rozprzestrzenia się o wiele szybciej, niż moglibyśmy się spodziewać.
–To, jak szybko się rozprzestrzenia, stało się jasne dopiero wówczas, gdy zestawiliśmy ze sobą trzy grupy odczytów – dodał D'vor. –Co powiedzieli prorocy? – zapytała C'tis. –Kazali nam zablokować jeszcze kilka tuneli, ale dobrze wiedzą, że to tylko chwilowe rozwiązanie – odpowiedział V'dal. –Martwią się – ciągnął dalej D'vor. – Choć nie chcą tego przyznać, niektórzy z nich wyrażają opinie, że być może będziemy musieli opuścić to miejsce. –Opuścić Półwysep? – C'tis nie mogła w to uwierzyć i jej twarz wyraźnie odzwierciedlała wstrząs, jakiego doznała. Może wszyscy jesteśmy skazani na zagładę?, pomyślała z przygnębieniem. Arden stwierdził, że z trudem przychodzi mu odróżnić sny od rzeczywistości – a jedno i drugie napawało go strachem. Jedyną dobrą stroną snów było to, że śniąc widział lepiej. Gdy nie spał, wszystko wydawało się zamazane i niepewne, zarówno dziwne stworzenia pochylające się nad nim, jak i osobliwie zabarwione światła w górze. Kręciło mu się w głowie i cały czas czuł się chory i słaby. Przez ręce i nogi przebiegało mu nieprzyjemne mrowienie. Miał świadomość tego, że jest karmiony, ale nie odczuwał smaku i nie wiedział, czym jest to, co jadł. Słyszał również dziwne dźwięki, głosy tak ciche, że ledwo mógł je usłyszeć, nie mówiąc już o zrozumieniu tego, co mówią. Jego własny język nie chciał go jeszcze słuchać – kiedy chciał przemówić, z gardła wydobywał się jedynie ochrypły, zgrzytliwy kaszel. Noga bolała go i nie mógł nią poruszać, lecz w porównaniu z nieustannymi mdlącymi skurczami żołądka, wydawało się to jedynie niewielką niedogodnością. A jednak pomimo wszystkich tych nieprzyjemnych doznań, Arden wolał czuwać niż śnić. Spał bardzo dużo, wyczerpany mimo braku aktywności. Niekiedy sen przynosił mu spokój i dodawał sił, i w takich przypadkach budził się chwilowo pokrzepiony – odczuwając ulgę, że nie wkroczył do straszliwych rzeczywistości swego śnienia. Niektóre z tych obrazów były potworne i przerażające, a wszystkie pozostawały dlań niezrozumiałe. Widział własne ciało, sczerniałe i rozpadające się w procesie rozkładu; widział stworzenie z pieczary grzybów z wywalonym czarnym językiem – tylko tym razem nie był to rysunek, lecz ogromny stwór, którego hipnotyczne oczy płonęły straszliwą mocą. Obok niego przepływały wzdęte ryby, a ich nabrzmiałe brzuchy pękały rzygając cuchnącym, zielonym szlamem. Prześladował go głos ojca, szydzący z jego niemocy i potęgujący cierpienie. Unosił się w zimnej wodzie, otoczony bryłami czarnego lodu, i widział w głębinach ohydne pasma czerwieni. Największym przerażeniem napawały go jednak chwile, kiedy wędrował samotnie w ogromnej, metalowej dżungli, bez końca krocząc tą samą kolistą ścieżką pomiędzy monstrualnymi strukturami, które warkotały i ryczały. Przekraczał tam i z powrotem
wąskie mosty rozpięte nad metalowymi kanionami, wspinał się po stalowych drabinach i ześlizgiwał w dół gładkimi jak lustro rynnami. Za każdym razem sen ten kończył się spotkaniem jego zagubionej jaźni z ludźmi, których twarze pokrywał metal, ze ślepymi dziurami w miejsce oczu i ust. Arden budził się z tych snów, czując się bezradnym, zagubionym i straszliwie samotnym. W innych snach widział stworzenia o ogromnych, całkowicie czarnych oczach. Jednak ich obecność wydawała się raczej dobrotliwa, bardziej czujna niż agresywna. Wraz z nimi pojawiały się wizje maszerującej armii, mnóstwa małych ludzi bezlitośnie prących naprzód, wypełniających każde miejsce, każdy tunel. Ich nieubłagany napór napełniał czarnookie postacie przerażeniem, lecz Arden nie potrafił zrozumieć przyczyny ich strachu. Miesiąc minął – choć nie miał o tym pojęcia – zanim jego udziałem nie stał się kolejny wspólny sen z Gemmą. Tym razem nie było przy nich myrketów, a on wyczuwał jej oszołomienie i rozpacz. Usiłował do niej przemówić, lecz nie mógł, i nie dostrzegał niczego z jej otoczenia. Pozostała odległą, widmową postacią, lecz mimo to rozbudziła całą jego tęsknotę. Potem kontakt został przerwany; gdy obudził się płacząc, we łzach wypełniających jego oczy załamywały się migoczące błyski światła dochodzącego gdzieś z góry. Zamrugał, ze zdumieniem tam spoglądając. Coś unosiło się tuż pod stropem pieczary. Nie potrafił skupić na tym wzroku – ruchy były płynne, jak odbicie światła lampy w płynącej wodzie. Kolory falowały, jak gdyby to coś składało się z samego światła. I było piękne. Arden znowu mrugnął, zastanawiając się, czy wciąż jeszcze śni, i w tej właśnie chwili cudowne zjawisko zniknęło z błyskiem, potęgując jego uczucie osamotnienia. –Nie! – zawołał opanowany gniewem i smutkiem. – Nie zostawiaj mnie! –E! Je awiaj nie! C'tis przebudziła się pod wpływem nagłego dźwięku i w jednej chwili znalazła się przy obcym. Był to najgłośniejszy dźwięk, jaki z siebie wydobył, i najbliższy temu, by stać się zrozumiałym. Domyślała się jego znaczenia. –Jestem tutaj – powiedziała cicho, lecz wyraźnie. – Nie zostawię cię. Gdy spojrzeli na siebie w miękkim blasku ognia, C'tis dostrzegła pytania w zielonych oczach mężczyzny, lecz była lekarzem, a nieczytającym myśli. Gdyby nie te śmiesznie małe, zmrużone oczy, byłby całkiem przystojny, pomyślała. Gdyby tylko mógł mówić! Podała mu wodę, a on napił się z wdzięcznością, spoglądając pomiędzy łykami na
strop pieczary. –Widzisz coś tam? – zapytała, ogarnięta nagłym zaciekawieniem. Zmarszczył brwi, a potem potrząsnął głową i wskazał na ucho. –Słyszysz mnie, choć trochę? Pochylił się ku niej i przekręcił głowę. C'tis powtórzyła pytanie, tym razem głośniej i z radością spostrzegła, że zareagował, unosząc rękę z rozwartymi palcami, kciukiem i wskazującym, co oznaczało „odrobinę”. Po tym pierwszym kontakcie nastąpił szybki postęp; ich pierwsza rozmowa polegała na wzajemnym przedstawieniu się. Dla C'tis głośna rozmowa okazała się trudnym zadaniem – jej rasa miała czuły słuch i preferowała ciche rozmowy – lecz wytrwała przy nim, a Arden, ożywiony stopniowym powrotem słuchu, nie ustawał w wysiłkach, by osiągnąć porozumienie. W ciągu następnych paru dni rozwinęli prymitywny język migowy, by wspomóc ograniczone możliwości wysławiania się Ardena. B'van brał udział w tym wspólnym procesie uczenia się, lecz nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Z powodu długiego przebywania w odosobnieniu, ciekawość, jaką początkowo budził obcy, stała się mniejsza; nawet pozostali członkowie grupy rzadziej ich teraz odwiedzali. Ich pierwsze dialogi składały się z pytań zadawanych przez Ardena, na które C'tis początkowo tylko odpowiadała, a potem rozwijała swe odpowiedzi, mówiąc tak długo, jak długo udawało się jej skupić na tym jego uwagę. W taki właśnie sposób Arden zapoznał się ze swoim najbliższym otoczeniem. Kiedy C'tis opowiedziała mu o Galerii Szeptów, chciał opowiedzieć jej w zamian o cudownych światłach, które widział, lecz zawiódł go język. C'tis zrozumiała tylko, że to, co mu opowiedziała, podnieciło go. Zaczęła opisywać wioskę zwaną Półwyspem, system pieczar, który dawał schronienie wielu rodzinom, tworzącym samowystarczalną społeczność. Pracowały trzy kuźnie, gdzie przetapiano rozmaite rudy i przekształcano je w narzędzia, broń, łodzie i inne produkty potrzebne do prawidłowego funkcjonowania ich społeczności. Niektórzy ludzie specjalizowali się w rybołówstwie, podczas gdy inni byli żołnierzami albo przewodnikami, lub lekarzami, jak ona sama. Jeszcze inni specjalizowali się w zbieraniu życiodajnych korzeni roślin oraz uprawiali porosty, które stanowiły podstawowy składnik ich diety. B'van, podczas jednej ze swoich wizyt, powiedział Ardenowi, że o wiele więcej jest takich, którzy w niczym się nie specjalizują, a jednak wykonują, być może nie tak wspaniałe, niemniej równie istotne, zadania. Mówiąc to, podał im miski ze swoją ostatnią zdobyczą. Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie i widok ten sprawił, że C'tis zrobiło się ciepło na sercu.
Podczas pierwszych dni nauki Arden często bywał zawiedziony, pragnąc wiedzieć o wiele więcej, niż C'tis chciała mu powiedzieć. Niektóre rzeczy wydawały się jej tak oczywiste, że nie włączała ich do swoich lekcji, a Arden nie potrafił jeszcze dostatecznie wyraźnie formułować pytań. Musiał też często odpoczywać, wyczerpany bólami i dolegliwościami choroby. C'tis odczuwała jego przygnębienie, lecz była zbyt dobrym lekarzem, by pozwolić, aby pragnienie wiedzy opóźniało rekonwalescencję. Odzyskiwał siły powoli, lecz pewnie; zatrucie zielonym światłem okazało się niezbyt poważne, a poziom dzikiej ziemi w jego krwi nieustannie się zmniejszał. Noga wydobrzała na tyle, że C'tis pozwoliła mu ćwiczyć, z czego skwapliwie korzystał, początkowo przechadzając się, ostrożnie wspomagany przez B'vana, potem już samodzielnie, wspierając się na stalowej kuli, którą wykonał namówiony przez B'vana starszy kuźni. Arden wciąż był bardzo słaby i wstając odczuwał zawroty głowy i nudności, lecz gdy z wysiłkiem kuśtykał wymijając głazy jadu nocy, jego determinacja stawała się oczywista. C'tis zdawała sobie sprawę, że kieruje nim jakaś potężna siła i nieustannie zdumiewała ją jego zdolność radzenia sobie z dolegliwościami, które zabiłyby nawet o wiele silniejszych od niego ludzi. Minęło wiele dni, nim trzeci sen o Gemmie obwieścił dramatyczną zmianę w stanie Ardena. Wciąż nie mógł się z nią porozumieć, choć jej usta poruszały się w milczeniu, a przelotny uśmiech rozjaśnił jej zatroskaną twarz. Przywarł do cudownej wizji na tak długo, na ile mógł, lecz w końcu senny obraz zamazał się i zniknął, pozostawiając go ponownie samego w ciemnościach. Nie. Tylko nie ciemność. Cienie barw igrały na jego powiekach. Otworzył oczy i spojrzał ze zdumieniem na łagodne, pulsujące światła, które nad nim tańczyły. Jak kryształy księżyca, pomyślał. Tym razem było ich więcej, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, nieustannie poruszających się, nieustannie zmieniających, tak szybko, że jego niedoskonały wzrok mógł jedynie w przybliżeniu odbierać ich piękno. Arden wyczuł, że C'tis podeszła do niego i że również wpatruje się w strop pieczary. –Czym one są? – tchnął. –To szepczące światła – odparła pełnym zachwytu głosem. –Są piękne. Przyglądali im się urzeczeni w kompletnej ciszy. Żadne z nim nie wiedziało, jak długo tańczyły szepczące światła, lecz kiedy odeszły, w jednej chwili znikając w migotliwym rozbłysku, zarówno lekarka, jak i pacjent zapadli w głęboki, pozbawiony marzeń sen. Leżeli obok siebie pośrodku pieczary, dopóki do diamentowego kryształu nie powróciło zwykłe już światło i nie wypełniło delikatnym blaskiem Galerii Szeptów.
Przebudzili się w tej samej chwili i spojrzeli na siebie oczyma, z których wyzierała pamięć tego, co się zdarzyło, nieco zakłopotani wzajemną bliskością. Potem C'tis przypomniała sobie coś jeszcze. –Możesz mówić! – zawołała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY W tej właśnie chwili do pieczary wkroczył T'sin i C'tis poderwała się na nogi, sprawiając wrażenie zmieszanej. Czarna szata proroka szeleściła cicho, a jego bezdenne oczy przyjrzały się im uważnie. Został wezwany?, przemknęło C'tis przez głowę. Nikt mnie nie uprzedził! Niepokój C'tis zmniejszył się, kiedy zauważyła uśmiech na twarzy proroka, a zniknął zupełnie, kiedy T'sin przemówił. –Dobrego dnia, lekarko. – Sprawił, że w jego ustach tytuł ten zabrzmiał jak pieszczota, jak gdyby przemawiał do ukochanego dziecka. – Nie martw się – jedynym powodem mej wizyty jest ciekawość. Jak się miewa twój pacjent? –O wiele lepiej – odparła C'tis, spoglądając na leżącego u jej stóp mężczyznę. –Rael jest miłosierny – stwierdził z zadowoleniem w głosie. –Choroba zielonego światła osłabiła go i przyniosła mu wiele cierpień – ciągnęła – ale jej objawy już ustępują. Zawartość dzikiej ziemi we krwi opadła do znośnego poziomu, a jego noga wkrótce powinna zupełnie wydobrzeć. – Czuła zdenerwowanie, po raz pierwszy w życiu przemawiając bezpośrednio do jednego z proroków i by się uspokoić, opowiadała o rzeczach, na których znała się najlepiej. – Według mojej oceny, po upływie jeszcze jednego obrotu rzeki powinien całkowicie odzyskać zdrowie T'sin skinął głową. –Dobrze postąpiłaś, kiedy postanowiłaś zabrać go tutaj – powiedział do niej. – Twoja obecność została powitana z radością. – Prorok uniósł oczy na strop pieczary i C'tis podążyła za jego spojrzeniem, wspominając to, co się zdarzyło. Wie o szeptach, pomyślała. –Są wysłannikami Raelu – rzekł prorok, jak gdyby odpowiadając na jej myśli. – Najdrobniejsze oznaki jego mocy – sprowadzające sny do snów. Twój przyjaciel został obdarzony dobrodziejstwem ich obecności. C'tis miała nadzieję właśnie na coś takiego i stwierdzenie T'sina ucieszyło ją, lecz radość nie przeszkodziła uchwycić jej zmiany w doborze słów proroka. Wcześniej wspominał o jej „pacjencie”. Teraz powiedział „twój przyjaciel”. Szukała oznak dezaprobaty, lecz niczego takiego nie dostrzegła. Z życzliwej twarzy proroka spoglądały na nią czarne, niezgłębione jak zawsze, oczy. –Cieszę się – wydusiła z siebie.
–Posiadasz rzadki i cenny talent – ciągnął prorok. – Twoi towarzysze bardzo cię chwalą, a my nie widzimy powodów, by nie zgadzać się z ich osądem. Twój instynkt dokonuje prawidłowych wyborów – nie obawiaj się mu zaufać. C'tis milczała, nie mając pewności, jak zareagować na taką nieoczekiwaną pochwałę. T'sin przyglądał się przez chwilę Ardenowi, choć nie zbliżył się nawet o krok. –Przyprowadź go do nas, kiedy uznasz, że jest to już możliwe – powiedział w końcu. – Chcielibyśmy z nim porozmawiać. – Powiedziawszy to, odwrócił się i opuścił pieczarę. –Kto to był? – Głos Ardena był ledwo szeptem, ochrypłym i bolesnym, mimo to zrozumiałym. Dźwięk ten przypomniał C'tis ich zadziwiającą rozmowę z minionej nocy i uklękła przy nim, by pomóc mu usiąść. –Możesz normalnie mówić – powtórzyła, uśmiechając się. Skinął głową, czując falę zadowolenia, wywołanego jej nieukrywaną radością. –Ale nie przemęczaj się z początku – poradziła szybko. – Rekonwalescencja będzie przebiegała wolno. Chcesz się napić? Ponownie skinął głową, a ona przyniosła mu wody. Kiedy już ugasił pragnienie, powiedział ostrożnie. –Jest tak wiele rzeczy, o które chcę cię zapytać. Nie masz pojęcia, jak bardzo mnie to przygnębiało. –Mnie również – odparła. – Ale nie możemy omówić wszystkiego od razu. Od czego chcesz zacząć? –Od podziękowania tobie – odpowiedział cicho. – Za opiekę i wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Mogłaś mnie po prostu zostawić… –Jestem lekarzem – powiedziała z uśmiechem. – Moja praca polega na opiekowaniu się ludźmi. –Twoje oddanie obowiązkom robi wrażenie i winien ci jestem najgłębszą wdzięczność… – W tym miejscu jego głos załamał się i Arden zaczął kaszleć. C'tis podała mu wodę i nakazała milczenie. Zastosował się do jej polecenia z wyraźną niechęcią. –Przygotuję ci coś do zjedzenia – powiedziała C'tis i zaczęła szperać w zapasach dostarczonych przez B'vana. Arden uniósł wzrok, kiedy postawiła przed nim śniadanie.
–Dziękuję ci – szepnął, a wyraz jego oczu nie pozostawiał wątpliwości, że ma na myśli coś więcej niż ofiarowane mu jedzenie. C'tis uśmiechnęła się, lecz przyłożyła palec do ust. –Teraz jedz – powiedziała. – Porozmawiamy później. Poranek ten ustanowił zwyczaj, według którego postępowali przez kilka następnych dni. Po posiłku, kiedy gardło Ardena znajdowało się w najlepszym stanie, rozmawiali, dopóki nie zaczynał zdradzać oznak wyczerpania. Wówczas C'tis nakazywała ciszę, mimo dręczącej ich niecierpliwości, i Arden dzielił swój czas pomiędzy ćwiczenia nogi i odpoczynek, którego, ku jego wielkiej irytacji, ciało wciąż się domagało. Podczas okresów odpoczynku obserwował uważnie, jak C'tis delikatnie sonduje jego ciało; czuł świadomość lekarki badającej jego wewnętrzną istotę. Proces ten fascynował go i chociaż ból i mdłości nie opuściły go jeszcze, jej duchowa opieka zawsze poprawiała jego samopoczucie. Wspominał górską wioskę i niezwykłe uzdrowienie przez Gemmę dwojga chorych dzieci. Jej ówczesna niepewność ostro kontrastowała ze spokojną fachowością C'tis – jednak osiągnięte przez Gemmę rezultaty były równie imponujące. Czy to było podobne do tego, Gemmo?, zastanawiał się, tęskniąc rozpaczliwie do niej i pragnąc, by to ona mogła go teraz leczyć. Toczące się później rozmowy stanowiły dla C'tis i Ardena źródło nieustannego zdumienia. C'tis opowiedziała mu już dużo o swym świecie, lecz tyle rzeczy, które wydawały się jej oczywiste, opuściła, że kazał jej wracać i wyjaśniać wiele szczegółów. Dotychczasowe życie Ardena oraz ciąg zdarzeń, który doprowadził do tego, że znalazł się w podziemnym królestwie, dla C'tis, rzecz jasna, stanowiły zupełną niewiadomą. Nawet te fragmenty ich opowieści, które pokrywały się ze sobą – powrotna podróż do Półwyspu, akcja na przybycie Ardena i jego późniejsza rekonwalescencja – stawały się fascynujące, gdy spoglądali na nie oczyma drugiej osoby. Dyskusje pochłaniały ich całkowicie i zaczęli mieć za złe wszystkiemu, co im w tym przeszkadzało. Jedynie B'vana zawsze witali z radością; wielki mężczyzna, jak to miał w zwyczaju, przynosił ze sobą niezmiennie dobry humor i środki niezbędne im do życia. Czynił to dyskretnie, nie narzucając się i z uwagą dobierał słowa, które miał do powiedzenia. Zdawał sobie sprawę z ich obsesji i otoczył ich jeszcze szczelniejszą ochroną, zniechęcając innych do wizyt i występując w roli łącznika C'tis i Ardena z wioską. Kilka z ich rozmów – szczególnie tych, w których głos przeważnie zabierał Arden – niewiele wniosło do jego wiedzy o tym dziwnym świecie, lecz niektóre wywarły na nim wielkie wrażenie i powracał do nich w chwilach spoczynku, tak by mocno zapadły mu w pamięć. Niemal bez wyjątku zaczynały się od stawianych przez niego pytań. –Kim jest ten mężczyzna o czarnych oczach?
–To T'sin, jeden z proroków. Pamiętasz, opowiadałam ci o nich. Kierują moim narodem. –Więc są waszymi przywódcami? –Tak sądzę. – C'tis przez chwilę nad tym rozmyślała. Prorocy stanowili dla niej część życia i nigdy przedtem nie zastanawiała się nad ich pozycją. – Nade wszystko są doradcami, tak sądzę. Ale całą pracę wykonują ludzie tacy jak ty? – Niechęć Ardena do jakichkolwiek form władzy była oczywista. – Czy nie wydaje ci się to niesprawiedliwe? –Cicho! Takie pomysły mogą ściągnąć na mnie kłopoty – odparła, spoglądając nerwowo w stronę wejścia do pieczary. –Dla niektórych pomysłów warto popaść w kłopoty – powiedział jej. C'tis przyglądała mu się uważnie przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, w jaki sposób niepokojące oddziaływanie tego dziwnego mężczyzny wpłynie na jej życie. –Prorocy wiedzą wiele rzeczy, o których my nie mamy pojęcia – powiedziała w końcu. – O naszej przeszłości i naszej przyszłości. Dotychczas nigdy się nie pomylili ani też nie sprowadzili nas na manowce. Mamy wszelkie powody, by odczuwać wobec nich wdzięczność i by im ufać. – Nawet, jeśli obecnie zachowują się nieco dziwnie, dodała w myślach. –Wydaje się to dość sprawiedliwe – powiedział Arden, chociaż w jego głosie wcale nie było słychać przekonania. – Skąd czerpią swoją wiedzę? –Są ogniwem łączącym nas z Raelem – odparła. – Kieruje nimi poprzez sny i wizje… –Kim jest Rael? C'tis zawahała się. Kiedy odezwała się znowu, mówiła powoli i uważnie, jak gdyby powtarzając wydobytą z zakamarków pamięci lekcję. –Jest bogiem przebywającym na dole, duchem Ziemi. Jego sny są tak silne, tak potężne, że dla nas stają się rzeczywistością. Ta pieczara, skały, ty i ja stanowimy część Jego snu. Tak jak i cały świat. Gemma mówiła to samo, pomyślał Arden, wspominając swe dawne wątpliwości, ale ona nazywała to Duszą Ziemi. –Wierzysz w to wszystko? – zapytał. –Oczywiście. – Przerwała, a potem dodała. – Wszyscy w to wierzymy. To nie zaistniało ot tak sobie, prawda? – Gestem ręki wskazała pieczarę, w której się
znajdowali. –A zatem on śpi? – zapytał Arden prowokującym tonem. –Co? –Jeśli Rael śni, zatem musi spać. –Niekoniecznie – odparła z zakłopotaniem. – Nie sądź boga ludzką miarą. –Nie sądzę. –Tak czy inaczej, sny bez snu są możliwe. Przypomnij sobie, co się z tobą działo, kiedy zjadłeś raellim. Arden wzdrygnął się. –Za nic nie chciałbym żyć w takich snach – oświadczył. Potem coś innego przyszło mu do głowy i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Chcesz powiedzieć, że twój Rael nałogowo je te grzyby? –Nie! – zakrzyknęła. – Nic takiego! – Świętokradcza postawa Ardena autentycznie nią wstrząsnęła, choć nie mogła powstrzymać uśmiechu na widok jego rozbawionej miny. – Proszę, nie mów takich rzeczy, kiedy będziesz rozmawiał z prorokami – powiedziała błagalnym tonem. –Będę pamiętał o dobrych manierach – obiecał. – Nie wypada kpić z ambasadorów boga. –Dlaczego ich oczy są tak ciemne? –To zachodzi stopniowo – im więcej raellimu jedzą, tym bardziej ciemnieją ich oczy. –Raellim – grzyby, które jadłem? – A czy moje oczy sczernieją? – Arden zdawał się być raczej zirytowany tą myślą. –Wątpię. Oni jedzą raellim regularnie, ale w bardzo niewielkich ilościach i zmiana zachodzi wolno, w ciągu kilku cykli rzeki. –Ja odrobinę przedawkowałem, a zatem? – zapytał nonszalancko. –Wiele razy powinno cię to zabić – odparła rzeczowo C'tis. – Wciąż nie wiem, dlaczego tak się nie stało. –Och, jestem twardszy niż się wydaje – odparł z zuchowatością, którą zaczynała już rozpoznawać. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jej oświadczenie wstrząsnęło nim i kolejne
pytanie zadał już bardziej pokornym tonem. –Dlaczego więc tak ryzykują jedząc tego grzyba? –Ponieważ otwiera ich umysły dla Raelu i pozwala im przyjmować Jego posłania i wskazówki. –Zatem to był wizerunek Raelu w tej pieczarze – jak ją nazywacie? –Wieżą Dusz. –Wizerunek boga? –Wizerunek raczej nie, wyobrażenie, tak. –I mój język tak wyglądał? – zapytał, uśmiechając się. –O wiele gorzej – odparła, odwzajemniając uśmiech. –Nic dziwnego, że wywołałem takie poruszenie, kiedy otworzyłem usta – zauważył. – Nie musiałem mówić ani słowa! –Przypuszczam, że w taki właśnie sposób zwykle ściągasz na siebie kłopoty – powiedziała C'tis. – Przez swój niewyparzony język. Arden nie zwrócił uwagi na jej żart i powrócił do poprzedniego tematu. –Mam nadzieję, że to, co widziałem, nie było ani posłaniem, ani wskazówkami od Raelu – powiedział. – Jeśli tak, to zaprawdę jest bardzo chorym bogiem. –Nie jest chory – odparła. – Ale myślę, że może się na nas gniewać. –Ilu was tu jest? –W Półwyspie? –Nie. W całym tym Mrocznym Królestwie. –W czym? – C'tis wprawił w zakłopotanie sposób, w jaki opisywał jej świat. – Mamy światło! I nie mamy króla. –Poetycka przenośnia – wyjaśnił. – Musisz uwzględnić to, że jestem chory. –Z każdym dniem czujesz się lepiej! – zawołała. –Dzięki tobie – odparł niezmieszany. – A teraz, czy odpowiesz już na moje pytanie. C'tis policzyła w myślach. Półwysep, Żuława i Głęboczki oraz wszystkie te
pomniejsze peryferyjne wioski, nie wspominając o czasowych obozach i samotnych kwaterach. I o wędrowcach, oczywiście. –Jakieś trzy tysiące – stwierdziła. –Co!? – Jej odpowiedź wstrząsnęła Ardenem. –Bywało więcej – powiedziała obronnym tonem, źle rozumiejąc jego zdumienie. –Bogowie, jak wielkie jest to miejsce? – Wyraził tym bardziej swoje zaskoczenie niż ciekawość, lecz C'tis zrozumiała to dosłownie. –Mroczne Królestwo? Jest ogromne – można wędrować przez wiele dni w jakimkolwiek kierunku. Zobaczyłeś jedynie maleńką jego cząstkę. – Fakt, że go tak skonfundowała, wcale jej nie zmartwił. –Jak się stąd wydostanę? –Nie wydostaniesz się. Arden spojrzał na nią ostro. –Przynajmniej jeszcze nie przez jakiś czas – ciągnęła. – Czujesz się o wiele lepiej, ale minie jeszcze trochę czasu, nim pozwolę ci na taką podróż. –Ale istnieją drogi prowadzące na powierzchnię? –Oczywiście. Nie były używane od wieków, ale wciąż powinno dać się nimi przejść. V'dal będzie wiedział. Zapytam go. Chociaż nie mogę zrozumieć, z jakich powodów chcesz wrócić do nadziemia. – To mój świat, C'tis. –I pełen trucizny – stwierdziła stanowczo. –Może być trujący dla ciebie, ale dla mnie to mój dom – odparł swoim najrzewniejszym głosem, kładąc rękę na sercu. –Czy ty kiedykolwiek traktujesz poważnie c o k o l w i e k? – zapytała. –Potraktuje poważnie moje jedzenie, jeśli ma, choć odrobinę rozumu w głowie – oświadczył B'van wkraczając do pieczary z naręczem świeżego prowiantu. –Oto mówi moja bratnia dusza – stwierdził Arden. –Gdzie znajdują się wejścia? –Masz na myśli wyjścia. –Jak chcesz – zgodził się Arden. – Chodzi mi o szlaki wiodące do nadziemia.
–Ma je większość systemów pieczar – powiedziała. – Niektóre są nieco mniej skomplikowane niż inne. V'dal sprawdza najbliższe dla ciebie. –Nie. Chodziło mi o to, gdzie znajdują się na powierzchni. W jakim miejscu wyjdę? W górach? Na pustyni? Na przybrzeżnej równinie? –Jak możesz oczekiwać, byśmy to wiedzieli? – odparła C'tis, niemal rozgniewana. – Po prostu będziesz musiał zaryzykować. Gdziekolwiek to jest, pozostaniesz tam. Nie będziesz mógł wrócić. –Dlaczego? –Ponieważ zablokujemy wyjścia po twoim odejściu. –Dlaczego? –Czy naprawdę jesteś taki głupi? – odparła, teraz już naprawdę rozgniewana. – Ponieważ nie możemy ryzykować ataku nadziemców, których sprowadzisz. Już znajdujemy się pod wystarczająco dużą presją. Jej słowa wstrząsnęły Ardenem; poczuł się dotknięty. –Nigdy bym tego nie zrobił! – zawołał. – Byliście dla mnie wspaniali i… C'tis przerwała mu. –Ty i ja możemy o tym wiedzieć, ale jako rasa po prostu nie możemy ryzykować. Jesteś nadziemcą i w oczach większości ludzi już samo to czyni cię naszym wrogiem. –Ale… –Daj spokój, Ardenie – powiedziała łagodnie. –Musi istnieć coś, co mógłbym zrobić, by udowodnić, ile jestem wart – powiedział błagalnym tonem. C'tis potrząsnęła smutno głową i miała się właśnie odezwać, gdy do pieczary wszedł D'vor i niepewnie stanął w wejściu. –Witajcie – zaczął. – Jak ma się nasz pacjent? – Przedłużające się milczenie zdenerwowało go. – Czyżbym przyszedł w nieodpowiedniej chwili? – zapytał. C'tis otrząsnęła się. –Skądże. Właśnie wyjaśniałam Ardenowi kilka istotnych dla naszego świata spraw. – Streściła przywódcy grupy istotę rozmowy i, ku konsternacji Ardena, D'vor potwierdził słowa lekarki. Do tego czasu głos opuścił Ardena i nie miał ani
siły, ani ochoty sprzeczać się dalej. D'vor wyszedł, uśmiechnąwszy się życzliwie do C'tis, z wyrazem zastanowienia w swych ogromnych oczach. –Od jak dawna jesteście tutaj na dole? –Co masz na myśli? –Jesteście ludźmi, prawda? –Miło, że to zauważyłeś. – C'tis skłoniła się, pokpiwając z niego, lecz Arden nie ustępował. –Zatem musicie pochodzić z nadziemia. Ludzie nie mieszkają pod ziemią. – Przerwał, uświadomiwszy sobie jaki popełnił nietakt, lecz C'tis ciągle uśmiechała się. –Oto arogancja nadziemca w najgorszym wydaniu – zauważyła. – Zawsze byliśmy, jak się wyraziłeś, na dole. Ponieważ więcej jest podobnych tobie, malenkookich i ciemnoskórych stworzeń, które odmawiają nam prawa do człowieczeństwa. Być może jesteśmy waszymi przodkami! –Przepraszam – powiedział cicho. – Po prostu tak trudno uwierzyć mi, że takie niewiarygodne społeczeństwo istnieje pod stopami mojego własnego – i że nikt o nim nie wie. –Och, niektórzy wiedzą – odparła z goryczą w głosie – ale oni uważają nas tylko za zwierzęta. –Nie jesteście ciekawi nadziemia? –Nie. Znamy legendy o takich, którzy byli wieki temu, ale najwyraźniej szybko zrozumieli swój błąd. – Uśmiechnęła się. – Tymi opowieściami straszymy małe dzieci. –Nie wszystko na górze jest złe, są tam też dobre rzeczy – zaprotestował. –Nie dla nas – nieodwołalnie stwierdziła C'tis.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Jedynym tematem, który Arden niechętnie poruszał w rozmowach z C'tis, była natura i przyczyna jego choroby. Sama myśl o wypełnionej zielonym światłem pieczarze i martwej rybie w strumieniu sprawiła, że dostawał mdłości. Jednak powoli odzyskiwał zdrowie, więc nadeszła wreszcie chwila, kiedy ciekawość przezwyciężyła odrazę. C'tis zauważyła, że unikał tego tematu, i rozumiała go; ucieszyła się, więc, gdy o tym wspomniał. Stanowiło to jeszcze jedną oznakę postępującej rekonwalescencji. –Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie – powiedziała mu. – V'dal wyjaśni ci to o wiele lepiej niż ja. Sprowadzę go. Chwilę później wróciła wraz z przewodnikiem i D'vorem, który postanowił do nich się przyłączyć. Po wymianie pozdrowień, Arden podziękował im za wszystko, co dla niego zrobili. Przedtem nie miał możliwości uczynić tego we właściwy sposób. Potem V'dal opowiedział mu o rozprzestrzeniającym się skażeniu, które całkowicie zmieniło życie jego ludu. –Zaczęło się to cztery cykle rzeki temu – powiedział. – Lub, tak jak ty byś powiedział, cztery lata temu. Nastąpiła wówczas drastyczna zmiana przepływów rzeki, widoczna wyraźnie przy każdym przypływie i odpływie. Arden usiadł sztywno, jakby kij połknął. –Stało się to cztery lata temu? –Tak. –Powiedz mi – ciągnął z ożywieniem nadziemiec – czy przedtem była tutaj rzeka, która płynęła przez jeden rok, a przez następny nie? –To wszystko jest dla nas jedną rzeką – odparł V'dal, zaintrygowany nagłym ożywieniem Ardena. – Ale rzeczywiście b y ł taki odcinek, który zachowywał się tak, jak mówisz. –Od jak dawna płynął, co drugi rok? –Od Wstrząsu. Jak ty to nazywasz? Zrównanie. –Ale przestał cztery lata temu? –Tak. I to zmusiło nas do opuszczenia trzech wiosek. Arden odchylił się do tyłu, kiwnąwszy ze zrozumieniem głową. Wiedział już, dlaczego nazwał tę podziemną krainę Mrocznym Królestwem. Dziennik Shantiego tak ją
nazywał. To druga strona równania, pomyślał. Dolina otrzymywała wodę jednego roku, w następnym zaś woda docierała do tego miejsca. Zło, które pozbawiło dolinę wody, zabrało ją również temu miejscu. –Wyglądasz jak gdybyś wiedział więcej niż my – zauważył D'vor. Jak dotąd, Arden jedynie pokrótce opowiedział C'tis o dolinie i o swoich poszukiwaniach źródeł rzeki. Teraz opowiedział o tym szczegółowo, opuszczając jedynie, co bardziej niewiarygodne aspekty i koncentrując się na dziwnej metalowej zaporze, której zniszczenia był świadkiem. Po jakimś czasie jego gardło zaczęło protestować, więc poprosił, aby kontynuowali swoją opowieść. –Jak powiedziałem, ta zmiana postawiła nas w obliczu paru problemów – ciągnął dalej V'dal. – Przecież tak bardzo jesteśmy uzależnieni od rzeki. Ale nawet to okazało się zwykłą niedogodnością w porównaniu z tym, co zdarzyło się później. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyliśmy, był wzrost temperatury w niektórych pieczarach. Wywołało to różnorakie nieprawidłowości w cyklach życiowych roślin i ryb. Potem zauważyliśmy, że w niektórych miejscach również światło nabiera mocy i to bez żadnych widocznych przyczyn. Naszym źródłem światła zawsze były żyły kryształu, w których załamywały się promienie słońca, a teraz doszedł do tego ów dziwny zielony blask. –Początkowo ucieszyliśmy się z dodatkowego światła – wtrącił D'vor. – Razem z podwyższeniem temperatury oznaczało to przyspieszenie wzrostu naszych upraw. –Ale potem zaczęła się choroba – powiedziała C'tis, spoglądając przed siebie wzrokiem, w którym oprócz wspomnień nie było nic. –Cokolwiek wywoływało zielone światło, sprawiało również, że ludzie słabli i dostawali mdłości. Dłuższe wystawienie na działanie zielonego światła prowadziło do zaburzeń wzroku i wewnętrznych krwotoków. – V'dal przerwał, zauważywszy wyraz twarzy Ardena. –To brzmi znajomo – rzekł nadziemiec. –Wielu zmarło, zanim zrozumieliśmy, co się dzieje – ciągnął V'dal. –I tylko dzięki wysiłkom lekarzy takich jak C'tis tak wielu z nas wciąż jeszcze żyje – dodał D'vor. Arden spojrzał na swoją przyjaciółkę, która udała, że nie usłyszała tej uwagi. –Centrum skażenia znajdowało się gdzieś koło Wieży Dusz i wciąż się rozprzestrzeniało, zmuszając nas do cofania się. Nie byliśmy w stanie dowiedzieć się, skąd się bierze – powiedział z rozgoryczeniem V'dal, jak gdyby uważał to za swoją osobistą winę. –Nasz odwrót stopniowo stawał się coraz bardziej uporządkowany – ciągnął D'vor,
podejmując na nowo opowieść. – Niektóre tunele zablokowaliśmy skalnymi obrywami, a inne przegrodziliśmy metalowymi drzwiami starając się w ten sposób zwolnić rozprzestrzenianie się skażenia – i do pewnego stopnia spełniło to swoje zadanie –To beznadziejna sytuacja – rzekł V'dal. – Jesteśmy zgubieni bez rzeki, a o n a niesie skażenie. Nie potrafimy znaleźć sposobu, by je powstrzymać, i to jedynie sprawa czasu, nim nasz świat zostanie zniszczony. –Ta wioska znajdowała się niegdyś w centrum naszego królestwa – wtrąciła C'tis. – Teraz leży w pobliżu zamkniętych terenów, rejonów, które odgradzają nas od zatrutych obszarów. –Miałeś szczęście, że cię znaleźliśmy – zwrócił się D'vor do Ardena. – Niezbyt często zapuszczamy się tak daleko. To zbyt niebezpieczne. –Co robiliście? – zapytał ochryple Arden. –Kontrolowaliśmy rozprzestrzenianie się skażenia – odparł V'dal. – I mieliśmy zamiar zebrać trochę raellimu dla proroków. –Zaoszczędziłeś nam kłopotów – powiedziała z uśmiechem C'tis. –Ale sytuacja wciąż się pogarsza? V'dal skinął głową. –Jesteśmy spychani coraz dalej i dalej na północ – powiedział. – A to stawia nas przed całkiem nowymi problemami. Arden spojrzał na niego pytająco. D'vor rzekł: –W północnych pieczarach są ludzie. Nadziemcy. Zapadła krępująca cisza. –Rozumiem – zachrypiał Arden – że nie łączą was zbyt przyjazne stosunki. –Uważają nas za zwierzęta – odezwała się gniewnie C'tis. – I natychmiast nas zabijają. –Próbowaliśmy z nimi negocjować – podjął D'vor – chociaż zwykle staraliśmy się pozostać niewidoczni, ale jak można rozmawiać z ludźmi, którzy nie chcą słuchać? –Musieliśmy podjąć walkę – rzekł V'dal. – Nie jesteśmy w tym zbyt dobrzy, ale wciąż się uczymy. –Musimy – przytaknął ponuro D'vor.
–Czy ci nadziemcy noszą szare stroje? – wyszeptał Arden. D'vor skinął głową, zaskoczony. –Znasz ich? –Słyszałem o nich – odparł. –Porozmawiamy o tym innym razem – stwierdziła C'tis. – Teraz musisz odpocząć. Arden usłuchał jej zaleceń z widoczną ulgą. Czuł się wyczerpany i miał teraz jeszcze więcej do przemyślenia. –Dlaczego nie spróbujecie zamieszkać na powierzchni? – zapytał Arden. – I w ten sposób uniknąć skażenia. Nie wszyscy nadziemcy są tak szaleni jak Szarzy Jeźdźcy. – Opowiedział im o fanatycznych, noszących szare stroje żołnierzach i o pogłoskach, wedle, których na kryjówki wykorzystują pieczary pod pustynią. –Światło słońca zabiłoby nas – odparła C'tis. – To głupio z twojej strony sugerować coś takiego. Arden spojrzał na jej ogromne jasne oczy, delikatną skórę i zrozumiał, że jest to prawda. Dla ludzi, którzy od całych pokoleń żyli pod ziemią, słońce byłoby zabójcze. C'tis przysunęła swoją rękę do jego. –Zobacz, jak bardzo jest spalona – powiedziała. Uśmiechnęli się ponuro do siebie, wiedząc, że ich światy oddziela coś więcej niż tylko warstwy skały. –Czy czujesz się gotowy, by odwiedzić proroków? – zapytała, stając się znowu przede wszystkim lekarką. – Nie pójdziemy, jeśli nie czujesz się na siłach. –Chcę pójść – powiedział stanowczo. – Już czas bym zobaczył trochę więcej waszego świata. C'tis skinęła głową i pomogła mu wstać. Chciała podać mu kulę, lecz machnął ręką, że nie chce. –Spróbuję pójść o własnych siłach. Czy to duma?, pomyślała. Czy też naprawdę jest o wiele silniejszy? –Dobrze – zgodziła się. – Ale na wszelki wypadek wezmę ją. –Czeka nas daleka droga? –Nie, ale musisz być przygotowany na to, że ściągniesz na siebie wielką uwagę –
nawet na tak krótkim odcinku drogi. Większość ludzi przestała się tobą interesować, kiedy przebywałeś tutaj, ale gdy znowu cię zobaczą… –Zostaną ogłuszeni moją urodą? – zapytał niewinnie. –Też coś! – odparła. – A jednak czujesz się lepiej. – Będą chcieli zobaczyć, czy udało mi się poskromić szaleńca. Arden spojrzał na nią, usiłując rozstrzygnąć, czy żartuje, czy nie. –I proszę, nie pokazuj im języka – poleciła. – Wciąż jest przebarwiony i mogą pomyśleć, że masz zostać jednym z proroków. –Być może tak się stanie – odpowiedział z uśmiechem. Teraz z kolei C'tis poczuła zakłopotanie. –Chodźmy – powiedziała w końcu. – Nie wypada, by czekali. Arden pojawił się w zewnętrznym sanktuarium po krótkim marszu, nieprzyjemnym z powodu przyglądających mu się chciwie oczu, J'vina dołączyła do nich u wejścia do Galerii Szeptów i nie pozwalała nikomu podejść zbyt blisko, lecz milcząca ciekawość była dla Ardena niemal nie do zniesienia. Troje proroków czekało na niego; T'sin przedstawił swych towarzyszy, P'trę i G'liana, a potem poprosił, by Arden usiadł. Nie ulegało wątpliwości, że spodziewają się dłuższej rozmowy – i tak też się stało. Arden powtórzył swoją opowieść, a potem odpowiedział na wiele pytań. Z kolei on również zadał kilka pytań, głównie dotyczących konfliktu z Szarymi Jeźdźcami. –Wrócisz do nadziemia, gdy odzyskasz siły. – G'lian wypowiedział to bardziej jak stwierdzenie, niż jak pytanie. Arden skinął głową. –Rozumiesz konieczność zablokowania wyjścia, gdy już odejdziesz? – zapytała P'tra. – Twoje próby odnalezienia go, skazane będą na niepowodzenie. Arden nabrał powietrza. –Chciałbym, aby tak się nie stało – powiedział na tyle stanowczo, na ile pozwalał mu jego zdarty głos. – Mam wobec wasz wszystkich – a szczególnie wobec C'tis – ogromny dług wdzięczności. Byliście niewiarygodnie dobrzy i gdy zrozumiałem, że musimy żyć oddzielnie, chciałbym, aby odbywało się to na warunkach wzajemnego szacunku i zaufania. –Doceniamy twoje uczucia i dziękujemy za otwartość podczas rozmowy – odparła
P'tra – ale z pewnością rozumiesz niebezpieczeństwo, jakie niesie twoja wiedza o nas. I tak już stoimy w obliczu wielkiego zagrożenia. –Czy w żaden sposób nie mogę udowodnić, że zasługuję na wasze zaufanie? – zapytał błagalnym tonem Arden. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy. –D'vor zaproponował już to w twoim imieniu – rzekł T'sin. Oświadczenie to zaskoczyło Ardena i spojrzał na C'tis, lecz lekarka wzruszyła ramionami, co miało oznaczać, że nie miała o tym pojęcia. –Zaproponował, że wykorzystasz swoją wiedzę o zwyczajach nadziemia, by pomóc nam w walce z Szarymi Jeźdźcami, jak ich nazywasz – oświadczyła P'tra. –Zrobię to z radością – odpowiedział Arden. –Ale stwierdziliśmy, że ostatecznie niewiele na tym zyskalibyśmy – ciągnął Chan. – I, wybacz mi, stworzyłoby to wiele okazji do zdrady. C'tis otworzyła usta, lecz Arden gestem nakazał jej milczenie. –Poza tym – stwierdził T'sin – Szarzy Jeźdźcy mają sprzymierzeńców, którym żaden człowiek nie potrafi się przeciwstawić. Arden spojrzał zaintrygowany na proroka. –Demony – rzekł T'sin. – Wysyłają te przerażające stworzenia, by przestraszyły naszych żołnierzy i wprowadziły nieład w ich szeregach. Demony poruszają się szybciej niż śmiertelne istoty i dowolnie zmieniają kształt. Nie można z nimi walczyć. –Żywioły? – zapytał Arden. W pieczarze zapadła głęboka cisza. –Słyszałeś o nich? – zapytała cicho P'tra. –We własnej postaci wyglądają jak błękitne płomienie – odparł i dostrzegł, że prorocy wymienili spojrzenia. –Powiedz nam, co wiesz. Arden podzielił się z nimi swoją skromną wiedzą o żywiołach, a sześcioro czarnych oczu przyglądało mu się uważnie. –Same w sobie nie stanowią zagrożenia – zakończył. – I chociaż sprawiają masę kłopotów wielu podróżnym, nikogo nie atakują wprost. Sądzę, że nie są w stanie. Zapadła chwila ciszy, jak gdyby prorocy naradzali się w milczeniu.
–Czy zechciałbyś sprawdzić tę teorię osobiście? – zapytał w końcu T'sin. –Tak – odparł ochoczo Arden. –Udowodnisz, że demony są nieszkodliwe, a my nie będziemy mieli wątpliwości, co do twojego przyjaznego stosunku do nas – rzekł prorok, a potem zwrócił się do C'tis. – Kiedy osądzisz, że siły mu na to pozwolą, lekarko, niech poprowadzi naszych żołnierzy na północ. Wierzymy, że wybierzesz odpowiednią eskortę na tę wyprawę – to twoje zadanie. – Uśmiechnął się, a C'tis szybko skinęła głową, by ukryć, wypełniające ją, sprzeczne uczucia. –Dziękuję wam – powiedział Arden z szerokim uśmiechem na twarzy. – Udowodnię, że jestem wart waszego zaufania. – Mówiąc to spoglądał na T'sina, jednak lekarka odniosła wrażenie, że te słowa skierowane są do niej. –Nie mam, co do tego wątpliwości – odparł prorok. – Niełatwo jest zdobyć nasze zaufanie, lecz gdy się je już zdobędzie, jest ono tak niewzruszone jak stal. Powrót do Galerii Szeptów zajął im nieco więcej czasu. Wielu ludzi przyszło, by zobaczyć Ardena; wieść o jego wizycie u proroków rozeszła się lotem błyskawicy. Tym razem był w stanie odpowiedzieć uśmiechami na ich spojrzenia emanujące nieskrywaną ciekawością. Czuł się szczęśliwy wiedząc, że może odpłacić choćby w części za to, co zawdzięczał tej niezwykłej rasie. Miał ochotę z nimi porozmawiać, ale po długiej dyskusji z prorokami głos znowu go zawiódł, tak, że musiał zadowolić się kilkoma niewyraźnymi słowami pozdrowień. Jakiś śmiały młodzik podbiegł do niego z białą ręką wyciągniętą w geście powitania. Arden ujął delikatnie jego dłoń w swoje brązowe palce, a chłopiec uśmiechnął się i odbiegł, by pochwalić się swoim wyczynem przed przyjaciółmi. Po tym zdarzeniu dzieci zaczęły wręcz oblegać Ardena, lecz on cieszył się tym po tak długim okresie odosobnienia. W końcu C'tis położyła kres tym umizgom, oświadczając, że jej pacjent musi odpocząć. Po drodze minęli jakąś kobietę troskliwie składającą i chowającą dziwny czarny materiał, który Arden po raz pierwszy zauważył owinięty na ciałach członków grupy D'vora. –Co to jest? – wyszeptał. –To rybi jedwab – odparła. – Jest bardzo cenny. Jedwabne ryby wyrzucają go z pysków i budują z niego gniazda, do których składają ikrę. Gdy wykluje się narybek, porzucają gniazda, a wówczas my je zbieramy. Rybi jedwab jest mocny i wodoodporny i będzie przylegał do siebie, jeśli się wie, jak go ze sobą łączyć. Jest również odporny na gwałtowne zmiany temperatury – i do pewnego stopnia chroni przed zielonym światłem. To właśnie, dlatego nosimy go na terenie barier i za nimi. Kowale kładą go sobie nawet na oczy, gdy ich ognie rozpalą się zbyt mocno.
To rzeczywiście cenny materiał, pomyślał Arden. Do tego czasu dotarli do Galerii Szeptów; gdy już znaleźli się wewnątrz, ich odosobnienie było respektowane tak jak przedtem. Arden położył się, choć raz zadowolony z tego, że idzie spać. Noc przed wyruszeniem na północ Arden przespał w pieczarze, którą przywykł traktować jak swój dom. Leżał sam, lecz gdy śnił, do pieczary weszły cicho C'tis i L'tha, pochylając się nad nim, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. –Ta noc jest pełna ech – odezwała się L'tha, spoglądając na diamentowy kryształ. – Czujesz je? –Odrobinę – odparła lekarka. – Może. – Arden poruszył się we śnie. – Teraz powinnyśmy zostawić go samego. Nic więcej już dla niego nie mogę zrobić. – Dwie kobiety wycofały się; gdy opuściły pieczarę, nikłe migotanie zapowiedziało pojawienie się szepczących świateł. Arden śnił, że szuka czegoś, kogoś, kto jest mu bardzo drogi, lecz kto pozostaje daleki i niewidzialny. Potem wizja ta stała się lustrzanym odbiciem. Teraz to o n był tym, kogo poszukiwał oszołomiony, lecz nieustępliwy duch. Arden rozpaczliwie pragnął, by ów ktoś go odnalazł, lecz szukający nie mógł do niego trafić, a on nie miał sił, aby zawołać. Język przymarzł mu do podniebienia w zapieczętowanych ustach. Kocham cię. Gemma! Otworzył gwałtownie oczy, przebudzony we śnie. Jej śnie. To Gemma była tym, kto go szukał. Gdzie jesteś, Gemmo? Słyszysz mnie? Rozejrzał się nieprzytomnie, całkowicie zdezorientowany. W nodze i w głowie odczuwał pulsujący ból. Kocham cię. Potem odeszła i Arden pozostał sam. Uniósł wzrok na hipnotyzujący taniec szepczących świateł, lecz tym razem ich zdumiewające piękno nie zrobiło na nim wrażenia. Uczucie straty było wszystkim, co do niego docierało.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Na eskortę Ardena C'tis wybrała – rzecz całkiem naturalna – członków własnej grupy. Chociaż północnych regionów nie znali tak dobrze jak niebezpiecznych pieczar i tuneli południa, przecież stanowili zespół; ostatnie przeżycia zbliżyły ich do siebie, co znajdowało odbicie w okazywanych sobie względach. Uczyniona wobec proroków publiczna deklaracja wzajemnego poparcia scementowała szacunek, jaki wobec siebie żywili, i teraz grupa traktowała Ardena jak swego. Wypełniło go to niezmierną radością. B'van od pewnego czasu miał ogromną ochotę na nową wyprawę, tak, więc ucieszył się, kiedy C'tis zapoznała go ze swym planem. Natychmiast zabrał się za przygotowania. J'vina również z niecierpliwością oczekiwała ekspedycji, choć z odmiennych powodów. Cieszyła się na to, co nazywała „prawdziwą walką, a nie tylko szukaniem widm”. Nawet zniechęcające doniesienia z północy nie potrafiły ostudzić jej zapału. Nikt nie kwestionował prawa L'thy do udziału w wyprawie jako przedstawicielki proroków. Jej reakcje w obliczu żywiołów mogły okazać się niezwykle ważne. D'vor i V'dal podchodzili do czekającego ich zadania bardziej trzeźwo, lecz obaj zdecydowani byli wziąć udział w wyprawie, a poza tym czuli się do pewnego stopnia odpowiedzialni za C'tis i Ardena. Oni również cieszyliby się z możliwych korzyści, gdyby ich wysiłki zakończyły się sukcesem. Od czasu, gdy prorocy spełnili jego prośbę, Arden kilkakrotnie rozmawiał z D'vorem i V'dalem, starając się dociec przyczyn tak złych stosunków łączących ich świat z jego własnym. Jedna z tych rozmów uświadomiła mu jeszcze wyraźniej ewentualne implikacje czekającego ich zadania i umożliwiła lepsze zrozumienie Mrocznego Królestwa. –Rozumiem, dlaczego macie taką fatalną opinię o nas, nadziemcach – powiedział. – Ostatecznie, moi rodacy również nie przepadają za Szarymi Jeźdźcami… –Szarzy Jeźdźcy są twoimi rodakami – przerwał mu cichym głosem V'dal. –Tylko w najogólniejszym sensie – odparł Arden. – Tam na górze jest nas o wiele więcej – setki tysięcy. –Co stawia nas w jeszcze gorszym położeniu – stwierdził V'dal. –Ale nasze społeczeństwo jest podzielone i podobni mi ludzie nie chcą mieć nic wspólnego z takimi ugrupowaniami jak jeźdźcy – ciągnął Arden. – Oczywiście to społeczeństwo nie jest wolne od szaleńców i wszelkiego rodzaju zła, ale jest też w nim wiele dobrego – wy tylko zetknęliście się z jego najgorszą częścią. –Mamy na to jedynie twoje słowo – odparł D'vor. – Wierzę ci – chcę ci wierzyć – ale pomyśl tylko, jak to wygląda z naszej strony. Oprócz ludzi, którzy zabijają nas bez żadnych skrupułów, traktując jak robactwo nadające się jedynie do wytępienia,
jedyną rzeczą, jaką otrzymaliśmy od twojego świata, jest trucizna. –To mogło stać się z powodu niewiedzy – rzekł Arden, ale nie powiedział tego z przekonaniem. – Nikt nie ma pojęcia, że tu mieszkacie. –Trucizny nie znikną tylko, dlatego, że ukryje się je pod ziemią – odpowiedział V'dal. – To również wasza ziemia. –Bez względu na przyczynę – rzekł D'vor – nie pomogło nam to pokochać waszego świata. –Mogę to zrozumieć – mruknął Arden. – Zatem uważacie, że nie ma nadziei, aby nasze narody mogły ze sobą współpracować? –Zawsze istnieje nadzieja – odparł V'dal. –Znam wielu, którzy z radością pomogliby wam w walce z Szarymi Jeźdźcami – rzekł Arden, odzyskując nieco swego optymizmu. – Są również plagą nadziemia. I może uda nam się znaleźć jakiś sposób, by powstrzymać skażenie. Z pewnością warto spróbować. –Może – rzucił niezobowiązująco D'vor, lecz Arden dostrzegł – lub wydawało mu się, że dostrzega – błysk zachęty w tych obcych oczach. –Posiadacie tak wiele rzeczy, z których mogłaby skorzystać moja rasa – ciągnął z ożywieniem Arden. – Wasze hutnictwo i wyroby metalowe same w sobie są już rewolucyjne. – Była to prawda. Arden nosił teraz na swej kontuzjowanej nodze metalową klamrę, wygodną i mocną, lecz tak lekką, że często o niej zapominał. Na powierzchni nawet nie słyszał o podobnym metalu. – Gdyby tylko udało nam się ustanowić połączenie między naszymi światami, wszyscy moglibyśmy wiele zyskać. –Często omawialiśmy taką możliwość – powiedział V'dal, uśmiechając się na widok zapału Ardena. – Ale dla wielu byłaby to rzecz wyklęta, ostatni akt rozpaczy. Wszystkie dowody, jakie posiadamy… – Wzruszył wymownie ramionami. –Przez niezliczone cykle rzeki żyliśmy zadowoleni z naszego odosobnienia – mówił dalej D'vor. – I teraz trudno nam nawet zastanowić się nad możliwością połączenia z nadziemiem. Być może nadszedł czas, abyśmy to uczynili. Choć przedtem zawsze odrzucaliśmy tę myśl, teraz istnieje szansa na to, byś stał się pomostem między naszymi światami. Kiedy Arden posuwał się na północ wraz z sześciorgiem swych towarzyszy, był bardziej niż kiedykolwiek przedtem zdecydowany, by zjednać sobie ich zaufanie i pomóc im w zaciętej walce o przeżycie. Widział tę wyprawę jako pierwszy krok wiodący do pojednania dwóch światów i pragnął, by proces ten już się rozpoczął. W jego umyśle Mroczne Królestwo stało się teraz pokrewne dolinie; ich mieszkańcy przygarnęli go i pomogli mu mimo początkowych zastrzeżeń; oba te miejsca zostały
dotknięte złem narzuconym z zewnątrz. Zarówno poczucie sprawiedliwości, jak i odczuwana wdzięczność napełniały go pragnieniem, by walczyć w ich sprawie. Ten ciąg myśli naturalną koleją rzeczy doprowadził go do zastanowienia się, jak też powodzi się dolinie. Nie miał wątpliwości, że rzeka powróciła, i oczyma wyobraźni widział dolinę ponownie zasobną i urodzajną. Spojrzał na skały nad głową i zastanowił się, gdzie też znajduje się w odniesieniu do swego przybranego domu. Nie mógł się doczekać, kiedy znowu zobaczy dolinę, powita swych przyjaciół i będzie mógł dzielić ich radość. I z pewnością Gemma też tam będzie. Ona przeżyje, powiedział sobie, odsuwając wszelkie wątpliwości. Gdzie indziej mogłaby pójść? Przed samym rozstaniem powiedział: „Pamiętaj o naszym przeznaczeniu”. „Będę pamiętała”, odparła. Normalnie Arden wyśmiałby takie sentymentalne uczucia, lecz teraz przyłapał się na tym, że powtarza w myślach te słowa, jak jakieś ślubowanie, absolutnie w nie wierząc. Znowu będą razem. Podczas pierwszego odpoczynku Arden znalazł sposobność, aby zapytać o coś, co nie dawało mu spokoju. –Jeśli uważacie nadziemie za tak nikczemne – zaczął z wahaniem – to, dlaczego uratowaliście mnie? Wszyscy członkowie grupy spojrzeli na C'tis, która odpowiedziała w ich imieniu. –Jestem lekarzem – powiedziała – i jako lekarz czuję się odpowiedzialna za każdego, kto jest chory. –Ale musiało chodzić o coś więcej – upierał się Arden. – Czy nie podejrzewaliście, w jaki sposób się tam znalazłem? –Oczywiście – odparła J'vina. – Chciałam zostawić cię, byś umarł. – W stwierdzeniu tym nie było słychać nawet śladu usprawiedliwienia i choć zaskoczyło ono Ardena, docenił jej uczciwość. – I to uzasadnia, dlaczego jestem żołnierzem, a nie dowódcą patrolu – ciągnęła dalej J'vina, równie uczciwa w osądzie samej siebie. – Pozostawienie ciebie byłoby błędem. –Dlaczego? –Ponieważ dzisiaj jesteśmy tutaj – odparła po prostu. Z powodu tego, co możesz dla nas zrobić, mówił jej ton. –Byliśmy również ciekawi – dodał V'dal. – Stanowiłeś dla nas zagadkę. –Szczególnie, gdy stwierdziliśmy, że jadłeś raellim – dorzucił D'vor. L'tha skinęła potakująco głową, lecz się nie odezwała. – Wiele dowiedzieliśmy się od ciebie – o tunelach wokół Wieży Dusz i o biegu rzeki… –Oraz o Szarych Jeźdźcach i żywiołach – wtrącił B'van.
–Poza tym jesteś również medycznym fenomenem – powiedziała C'tis, uśmiechając się. – A one zawsze są interesujące! Przeżyłeś to, co winno okazać się śmiertelną chorobą, a to, czego dowiedziałam się lecząc ciebie, nasunęło mi myśl o nowych metodach terapii, które chcę wypróbować na moich rodakach. –Poza tym nie wszyscy jesteśmy tak bezlitośni jak J'vina. – Uwaga V'dala nie została wypowiedziana jako krytyka i nie za taką ją poczytano. –Zawsze istnieje nadzieja – zacytował Arden. –Właśnie – przytaknął V'dal. Teraz muszę zmienić tę nadzieję w rzeczywistość, pomyślał Arden. Podróż na północ trwała kilka dni i dopiero teraz Arden zaczął zdawać sobie sprawę, jak bardzo rozległa jest ta dziwna, podziemna kraina. Posuwali się naprzód głównie pieszo; na tym obszarze rzeka dzieliła się na zbyt wiele odnóg, lub też zbyt bystro toczyła swe wody, by umożliwić podróżowanie łodziami. W przeciwieństwie do poprzedniej wyprawy, Arden dysponował teraz w pełni swoimi zmysłami i nieskończona różnorodność scenerii Mrocznego Królestwa wprawiała go w zdumienie. Przekonał się też, że – pomimo swej wielkości – system tuneli i jaskiń oferował stosunkowo mało miejsc nadających się do zamieszkania. Wszystkie miejsca, które zapewniały przestrzeń, światło, wodę i jedzenie były już w pełni wykorzystane. Grupa dwukrotnie zatrzymywała się na noc w wioskach; oraz w Głęboczkach, osadzie niemal tak dużej jak Półwysep, i raz w o wiele mniejszej wspólnocie znanej jako Białe Wodospady. Ta ostatnia brała swoją nazwę od pobliskich bystrzyn, gdzie rzeka na pewnym odcinku przepływała przez ciąg krętych przewężeń i żlebów i jej nieustanny łoskot stanowił nieodłączny element życia osady. W obu osadach Arden wzbudził ogromne zaciekawienie, spotykając się nawet z niechęcią u części mieszkańców, dopóki jego towarzysze nie wyjaśnili celu ich wspólnej wyprawy. Po tych wyjaśnieniach jego obecność przyjmowano z radością. Wszyscy bali się demonów i kiedy dowiadywali się, że Arden chce stawić im czoło, jego osoba stawała się dla nich podwójnie fascynująca. Wizyty te pozwoliły mu również zapoznać się z kolejnymi świadectwami wysokich umiejętności jego gospodarzy. W centrum uwagi znajdowało się hutnictwo; dostarczało materiałów do produkcji niemal wszystkich ich narzędzi. Lecz sposób, w jaki wykorzystywano ubogie życie roślinne i zwierzęce do produkcji nie tylko żywności, lecz również sukna, skóry, lin i wielu innych niezbędnych rzeczy, był tak samo godny uwagi. Wszyscy mieszkańcy wiosek ciężko pracowali, a większość z nich specjalizowała się w istotnych dla utrzymania społeczności dziedzinach; górnictwie, rybołówstwie, uprawie roślin i tak dalej. Ale potrafili też znajdować czas na mniej praktyczne zajęcia. Wielkim powodzeniem cieszyło się opowiadanie baśni i legend. Byli również muzykalni, choć dla uszu Ardena oparte w głównej mierze na różnych odmianach perkusji instrumenty
brzmiały bardzo dziwnie. Jeden z kowali w Głęboczkach tworzył rzeźby, postacie o takim mnóstwie szczegółów, że wydawały się jak żywe; patrzący odnosił wrażenie, że ich oczy podążają za nim. Wraz z każdym nowym odkryciem szacunek Ardena do mieszkańców Mrocznego Królestwa wzrastał jeszcze bardziej. W Białych Wodospadach J'vina i V'dal naradzili się z miejscowymi przewodnikami i żołnierzami i nim wyruszyli w dalszą drogę, przestrzegli pozostałych, że wkrótce znajdą się na terenach uważanych za niebezpieczne. Szarzy Jeźdźcy nigdy nie zapuścili się aż do wioski, lecz całkiem niedaleko stąd miała miejsce potyczka. Wszyscy z wyjątkiem L'thy mieli teraz przy sobie broń – Arden otrzymał swój miecz w prezencie od najlepszego kowala w Półwyspie – a J'vina wydawała się wręcz zadowolona, kiedy informowała ich, że wkrótce niemal na pewno będą musieli z niej skorzystać. Choć Ardenowi nieobce było stosowanie siły, nigdy dotychczas kierowany gniewem nie używał miecza i perspektywa taka napawała go niepokojem. J'vina, jak gdyby czytając jego myśli, natychmiast zaoferowała mu kilka lekcji. –Chce skorzystać z okazji, by się popisać – skomentował B'van. –Nie sądzisz, że kucharzom nie przystoi zazdrość o takie sprawy? – odcięła się J'vina. B'van uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Tak, więc J'vina pokazała Ardenowi kilka podstawowych ruchów; jak zadawać pchnięcia i cięcia; w jaki sposób zachować równowagę i trzymać rękojeść; i jak zasłonić się, by zebrać siły i odparować cios przeciwnika. Początkowo czuł się głupio i nie na miejscu, szczególnie pod czujnym okiem widzów, lecz w końcu pojął, o co jej chodzi. –A teraz najważniejsza lekcja – zwróciła się J'vina do swego zdyszanego ucznia. – Co masz zrobić, jeśli spotkasz się z dwoma lub więcej uzbrojonymi przeciwnikami jednocześnie? –Uciec? – zasugerował Arden. –Dobrze! – roześmiała się. – Jesteś zbyt mądry, by być dobrym żołnierzem. Jeśli,,przeciwnikami” będą żywioły, pomyślał Arden, nie mogę się cofnąć. A ten miecz nie przyda się na nic. Po opuszczeniu Białych Wodospadów V'dal wprowadził ich do prawdziwego labiryntu krzyżujących się ze sobą tuneli. Niewiele było tu większych grot i Ardena zdumiewała pewność, z jaką prowadził ich V'dal. Nie miał wątpliwości, że sam błąkałby się bez końca w kółko. Posuwali się wolno naprzód, teren, bowiem był trudny. W niektórych miejscach panowała taka ciemność, że D'vor zdecydował się na niezwykły krok; zapalił lampę żarową, której ciemnoczerwony blask umożliwił Ardenowi kontynuowanie marszu bez pomocy.
Tej nocy rozbili obóz w małej, oświetlonej kryształowym światłem jaskini, z której wybiegało kilka tuneli. Gdy zabrano się za przygotowywanie posiłku, J'vina i V'dal przeszukali przyległy teren i po powrocie zameldowali, że nie znaleźli żadnych śladów ani przyjaciół, ani też wrogów. Jedząc, Arden zaczął odczuwać przepływające przez grotę dziwne prądy powietrza. Już poprzednio spostrzegł, że w podziemnych grotach wieją wiatry, i zauważył, w jaki sposób wykorzystują je mieszkańcy podziemia – przy wyborze miejsca na kuźnie i kuchenne paleniska – ale to było coś innego. Powietrze poruszało się z jakąś samowolną zmiennością i towarzyszyła temu bezdźwięczna wibracja. Ardena ogarnął niepokój i spojrzał na swych towarzyszy, lecz ci sprawiali wrażenie, że nie wyczuwają niczego niezwykłego. Jednak wkrótce wibracja stała się słyszalna i Arden przestał jeść, wytężając słuch. Każda nuta przeistaczała się płynnie w następną, dzieląc się i łącząc, wznosząc i opadając, w smutnej, melodyjnej pieśni, która początkowo przywiodła mu na myśl hymny braci śpiewane ku chwale bogów. Potem zrozumiał, że te dźwięki to muzyka samej ziemi. –Śpiewające piaski – szepnął, zahipnotyzowany przewrotnym pięknem dźwięku. – Tu na dole brzmią zupełnie inaczej. –To rzeczywiście piękne – przytaknęła cicho L'tna. –To tylko wiatr – zwróciła się do niego J'vina. Lecz Arden nie słyszał ich; jego myśli zajmowała po części hipnotyczna muzyka, po części zaś rozważania faktu, że teraz muszą znajdować się gdzieś pod Diamentową Pustynią. Oczywiście!, przypomniał sobie. Groty pod północnym skrajem pustyni, przy nabrzeżnej drodze – tam gdzie Gemma została po raz pierwszy zaatakowana przez Szarych Jeźdźców. Spojrzał na strop, zastanawiając się, nie pierwszy raz, co też nad nim się znajduje. Pieśń zaczęła zamierać, cichnąc, tracąc natarczywość. –To nie tylko wiatr – rzekł V'dal. – Część wibracji wywoływana jest przez płynącą wodę. J'vina zesztywniała, a potem nagle wstała i ruchowi temu towarzyszył cichy syk wyciąganego z pochwy miecza. –Ktoś nadchodzi – szepnęła. – Stamtąd. – Wskazała otwór jednego z tuneli. Pozostali powstali z wolna, z rękoma na rękojeściach mieczy. Kiedy muzyka śpiewających piasków zamarła, usłyszeli kolejną pieśń. Ta pieśń była równie osobliwa jak pierwsza, lecz w jakiś sposób skromniejsza, bardziej osobista. Jej wysokie tony rozbrzmiewały echem w jaskini. Ardenowi wydało się, że rozpoznaje ją, lecz nim skojarzył sobie, skąd ją zna, usłyszeli kolejny dźwięk. Z tunelu, w który
wszyscy wpatrywali się z takim napięciem, doszły odgłosy szurania i drapania. Z bijącymi sercami, cicho wyciągnęli miecze. W wylocie tunelu zamajaczyły cienie i śpiew nagle się urwał. W jaskini pojawiło się kilka myrketów. Stanęły słupka na tylnych łapkach i przyglądały się zaskoczonym ludziom poważnymi, czarno obramowanymi oczyma. Przez kilka chwil nikt się nie poruszył, potem Arden odłożył miecz i postąpił naprzód. Myrkety zaćwierkały radośnie na jego widok, z zainteresowaniem kręcąc łebkami. Arden wybuchnął śmiechem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Oszołomieni towarzysze Ardena wpadli w jeszcze większe zakłopotanie, kiedy usiadł i wyciągnął przed siebie nogę. Po chwili wahania, dziwne małe stworzenia zaczęły przez nią skakać, przy akompaniamencie śmiechu Ardena i własnego piskliwego świergotu. –To moi znajomi – wyjaśnił nadziemiec. – Bawiliśmy się w to na pustyni. – Obejrzał się i po raz pierwszy na twarzach swych towarzyszy ujrzał wyraz niedowierzania. –Przestań się śmiać i wyjaśnij! – krzyknęła J'vina, choć sama z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Arden uspokoił się, a następnie uczynił zadość żądaniu J'viny, mówiąc im wszystko, co sam wiedział o myrketach. –A co one robią tutaj na dole? – zapytał D'vor. – Nigdy przedtem ich nie widzieliśmy. –Kto to może wiedzieć? – odparł Arden. – Nie umiem z nimi rozmawiać – tylko Gemma potrafiła to robić. Być może badają okolice. Albo szukają mnie. – Odwrócił się do klanu z ożywieniem w oczach. – Czy jest z wami Gemma? Możecie mnie do niej zaprowadzić? Myrkety, które ustawiły się teraz pod ścianą groty, nie zareagowały na jego słowa. Gdybym tylko mógł się z nimi porozumieć, pomyślał ponuro. –Chciałbym poznać tę Gemmę – rzekł V'dal. – Im więcej o niej słyszymy, tym bardziej niezwykłą wydaje się osobą. – Arden nic nie odpowiedział, pogrążony w myślach pełnych nadziei i tęsknoty. Tunele znowu pogrążyły się w ciszy i członkowie grupy odetchnęli z ulgą, choć wciąż spoglądali często na zwierzęta; myrkety zbiły się w ciasną gromadkę, wyraźnie dając do zrozumienia, że chcą się przespać. Pozostawiwszy J'vinę na straży, ludzie wzięli z nich przykład i również ułożyli się do snu. Kiedy rankiem Arden i jego grupa ruszyli w drogę, myrkety poszły z nimi, wybiegając naprzód i przeszukując wszystkie boczne korytarze. Myszkujące w swej nienasyconej ciekawości myrkety stanowiły zabawny widok, lecz J'viny nie cieszyły ich błazeństwa. –Równie dobrze mogliśmy zapalić lampy albo zaśpiewać, żeby zapowiedzieć nasze przybycie – skarżyła się. – Wrogowie usłyszą nas bez trudu, jeśli będziemy szli dalej w takim zgiełku. Arden rozumiał ją, lecz nic na to nie mógł poradzić.
–Przykro mi – powiedział cicho. – Nie potrafię ich kontrolować. –Zawsze możemy przestraszyć je tak, by uciekły – mruknęła, lecz ani ona. ani nikt z pozostałych nie uczynił żadnego kroku w tym kierunku. W jakiś sposób obecność tych uroczych maleńkich stworzeń sprawiała, że cel ich wyprawy wydawał się mniej ponury. Pod koniec dnia spotkali jeden z ośmioosobowych oddziałów wojskowych, które patrolowały te okolice. Razem rozbili obóz i wymienili informacje; Arden i jego towarzysze dowiedzieli się, że poprzedniego dnia widziano w pobliżu Szarych Jeźdźców i żywioły. Wielu żołnierzy pozostało na straży podczas odpoczynku. Myrkety stały się przedmiotem wielu uwag wyrażających zdumienie, lecz teraz zachowywały się względnie spokojnie i tylko obserwowały rozmawiających ludzi, stłoczywszy się razem, aby nie tracić ciepła. Niektórzy żołnierze widzieli żywioły podczas swych ostatnich wypraw zwiadowczych i Arden dokładnie ich wypytał. –Wciąż zmieniają kształt – powiedział mu jeden – i poruszają się tak szybko, że wystarczy mrugnąć a tracisz je z oczu. –Widziałem, jak złapały pewnego człowieka i w jednej chwili całego go pokryły – powiedział drugi, wzdrygając się. – Wyglądało to tak, jak gdyby palił się błękitnym ogniem. –Też to widziałam – odezwała się jego towarzyszka. – Biedak wrzeszczał i rzucał się jak szalony, ale nie mógł się od nich uwolnić. Sprawiał wrażenie, że jest żywcem pożerany. –Czy zaatakowani przez żywioły doznawali jakiejś krzywdy? – zapytał Arden. –Fizycznej, nie – odparła kobieta – ale tracili rozum. Po tym nie mieli już odwagi, by walczyć – i nic dziwnego. –Nadziemcy… wybacz, proszę, Szarzy Jeźdźcy, często wykorzystywali to i zabijali ich, kiedy byli bezbronni – powiedział drugi mężczyzna. – Ale nawet, kiedy tego nie robili, żołnierz nie nadaje się do niczego po takim przeżyciu. Po omówieniu sytuacji panującej w najbliższej okolicy, postanowiono, że udadzą się do ogromnej groty zwanej Salą Wiatrów, gdzie często widywano żywioły. To miejsce dałoby Ardenowi możliwość poruszania się przez dłuższy czas na otwartym terenie, podczas gdy jego towarzysze pozostawaliby wciąż ukryci w południowych wejściach do pieczary. Stamtąd, ze względnie bezpiecznego miejsca, mogliby obserwować jego spotkanie z żywiołami, lecz byliby też w stanie szybko udzielić mu pomocy, gdyby zagrozili mu Szarzy Jeźdźcy.
–A co się stanie, jeśli one pójdą z tobą? – zapytał B'van, skinąwszy głową w stronę śpiących myrketów. –Nie będę się krył – odparł Arden – więc hałas nie ma znaczenia. A ich towarzystwo doda mi otuchy. –Jesteś pewien, że chcesz iść sam? – zapytał D'vor. –Tak. To jedyny sposób. –Zatem jesteś odważnym człowiekiem, zważywszy to, co usłyszeliśmy dziś wieczorem – stwierdził V'dal. –Odważnym lub szalonym – rzekł Arden. – Myślcie, jak chcecie. – Uśmiechnął się, ale w rzeczywistości zaczął się denerwować. Nigdy nie słyszał, aby żywioły zachowywały się tak, jak opisali to żołnierze. Może nie są tym, za co je brałem?, zastanowił się, ale potem odrzucił od siebie tę myśl jako czystą spekulację. Tej nocy śnił o szepczących światłach i zbudziwszy się myślał, czy był to jakiś znak – a jeśli tak, to, czego. Z jakiegoś powodu Sala Wiatrów przypomniała Ardenowi zrujnowane opactwo – może, dlatego, że sprawiała wrażenie tak samo spokojnej i jak gdyby nie z tego świata. Główna grota, długa na dwieście kroków, w najszerszym miejscu mierzyła około stu. Podłoga była nierówna, pokryta wieloma dziwnymi skalnymi formacjami sięgającymi sfałdowanego stropu, lecz przecinało ją kilka wyraźnych ścieżek, umożliwiających względnie łatwe przejście. –Trzymaj się w pobliżu głównego przejścia – poleciła J'vina. – W ten sposób będziemy mogli szybko do ciebie dotrzeć, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Arden skinął głową. – I powodzenia – dodała. Arden ruszył przed siebie z taką pewnością, na jaką mógł się zdobyć. Myrkety trzymały się tuż za nim śmigając w przód i w tył z taką samą gorliwością jak zawsze. Arden starał się nie zwracać na nie uwagi i uważnie wpatrywał się w przeciwległy koniec pieczary. Wiedział, że znajduje się tam kilka wejść, lecz w przyćmionym kryształowym świetle nie potrafił rozróżnić wylotów poszczególnych tuneli. Dopiero, kiedy dotarł do środka Sali, w jednym z ciemnych kątów dostrzegł nikły błękitny blask. Arden znieruchomiał, obserwując światło, które stopniowo nabierało mocy. Myrkety również zaniechały swych wypadów i stanęły słupka, węsząc i rozglądając się wokół siebie nerwowo. Dwie podobne do błękitnych płomieni istoty wpadły do pieczary, zalewając otoczenie blaskiem, który wydawał się niemal nie do zniesienia po niekończącym się półmroku tego podziemnego królestwa. Arden, z bijącym sercem, osłonił ręką oczy,
starając się, by nie zawładnął nim strach. Żywioły kołysały się w pobliżu wejścia, jak gdyby niepewne swych zamiarów, i Arden ucieszył się zobaczywszy, że nie towarzyszą im ubrani na szaro wojownicy. Przełknął ślinę i odchrząknął. –Pozdrowienia! – zawołał. – Jestem waszym przyjacielem. – Jego słowa odbiły się echem w bezruchu i ciszy pieczary i nagle Arden poczuł się bardzo głupio. Początkowo żywioły nie zareagowały, lecz gdy to uczyniły, dosłownie w chwilę później, rezultat zaparł dech w piersiach. Zaczęły przeistaczać się tak szybko, że zdumieni widzowie mogli uchwycić jedynie część następujących błyskawicznie po sobie obrazów. Arden zobaczył w kolejnych błyskach żołnierzy Mrocznego Królestwa, najpierw ubranych w skóry, a potem owiniętych jedwabną taśmą. Wymachiwali gwałtownie rękoma, tocząc dzikim wzrokiem. Zobaczył Szarych Jeźdźców z wyciągniętymi, wskazującymi coś rękoma i rozwartymi jak gdyby w krzyku ustami; zobaczył skały, wodę i ogień, i inne rzeczy, których nie potrafił nazwać; wszystko to w mgnieniu oka. Potem błękitne płomienie poruszyły się znowu, tak szybko, że wyglądało to tak, jak gdyby wcale się nie przemieszczały, tylko momentalnie przenosiły z jednego miejsca na drugie, pozostawiając jedynie wspomnienie cieni jako świadectwo swego lotu. Myrkety zaczęły śpiewać dziwnymi, nieharmonijnymi głosami, niewątpliwie pełnymi czci, lecz brzmiącymi tak nie na miejscu, że Arden nie mógł powstrzymać uśmiechu. Cały strach go opuścił. –Jestem waszym przyjacielem! – krzyknął znowu i w jednej chwili objęły go płomienie. Świat wybuchnął iskrami, gdy jego ciało stało się nieważkie; w chwili czystego zdumienia Arden uświadomił sobie, że po raz pierwszy rozumie, co śpiewają myrkety! Bogowie nory zsyłają cienie na klan, Ryczący i szepczący wiążą nas. Chociaż słowa te miały niewiele sensu, były jasne i niedwuznaczne – i najwyraźniej pełne radości. Arden poczuł, że wypełnia go ta sama radość i w odpowiedzi ogarnęła go fala życzliwości, promieniująca od otaczających go płomiennych istot. Było to doznanie niepodobne do niczego, z czym spotkał się kiedykolwiek przedtem. Odwrócił się, choć nie zdawał sobie sprawy z tego, że się porusza, i stwierdził, że część jego towarzyszy – z J'viną i C'tis na czele – wbiegła do pieczary z mieczami w rękach. Ujrzawszy ich przerażone miny zrozumiał, że straszliwe nieporozumienie kazało im opuścić kryjówki. Musi wyprowadzić ich z błędu. –Nie! – krzyknął, unosząc ręce, by ich powstrzymać. – To nie są demony.
Na dźwięk tych słów jego przyjaciele stanęli i Arden się uśmiechnął – potem żywioły zniknęły, a on, choć nagle znużony, stał wypełniony uczuciem tryumfu. –Nie zrobią wam krzywdy – powiedział swoim towarzyszom. – Jeśli je tylko zaakceptujecie, zostaną waszymi przyjaciółmi. – Wyraz przestrachu zmieszanego z groźbą wcale nie zniknął z twarzy J'viny i reszty. – Nie ma powodu, byście się bali – upierał się, a potem uświadomił sobie, że jego towarzysze nie zwracają na niego żadnej uwagi. Nie spuszczali natomiast oczu z przeciwległego końca pieczary. Arden okręcił się na pięcie. I zobaczył mniej więcej dwudziestu Szarych Jeźdźców, którzy stali w milczeniu przy wejściach do tuneli. Kryształowe światło lśniło zimno na ich obnażonych mieczach.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Powietrze zgęstniało nagle od odgłosu biegnących stóp. Arden stał całkowicie bez ruchu, świadom niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł, jednak nie mógł się zdecydować, czy uciekać, czy też pozostać na miejscu. Gdy biegnący z pomocą przyjaciele zrównali się z nim, wyciągnął miecz i odwrócił się, by stawić czoło jeźdźcom. Chwilę później dwie wrogie strony zwarły się ze sobą ze szczękiem stali i wśród okrzyków wściekłości. Arden nie miał czasu, by zobaczyć, jak sobie radzą jego przyjaciele, ponieważ aż nadto zajęło go starcie z ubranym na szaro fanatykiem, wymachującym dziko oburęcznym mieczem. Klinga Ardena była krótsza i o wiele lżejsza, więc wykorzystał przewagę swej ruchliwości. Umknąwszy przed pierwszym niezdarnym ciosem odskoczył za stalagmit, właśnie, gdy broń przeciwnika walnęła w bulwiastą formację. Arden zaatakował, nim jeździec zdołał oprzytomnieć. Wyłoniwszy się błyskawicznie z drugiej strony skały, pchnięciem od dołu wbił ostrze między żebra mężczyzny i cofnął się, pozostawiając go w objęciach śmierci. Szybki rzut oka wokół pozwolił mu stwierdzić, że bitwa Przeistoczyła się w kilka mniejszych potyczek; po obu stronach padły już pierwsze ofiary, lecz, jak dotąd, żadna nie zdobyła przewagi. Przewagę liczebną Szarych Jeźdźców równoważyła zręczność przeciwników i ich wzrok, lepiej przystosowany do półmroku podziemia. Była to równa walka. Arden nigdzie nie dostrzegł myrketów. Ku Ardenowi skoczyło dwóch jeźdźców, lecz znalazłszy się bliżej, zawahali się. –Dlaczego walczysz razem z tymi zwierzętami? – warknął jeden z nich. – Należysz do nas. –To nasienie demona! – splunął drugi. – Bierzmy go. Arden uśmiechnął się ponuro, przypomniawszy sobie radę J'viny na wypadek, gdyby przyszło mu walczyć z dwoma przeciwnikami. Nie tym razem, pomyślał. Mam tu parę rachunków do wyrównania. Przyjął postawę, trzymając miecz tak, jak uczyła go J'vina, a potem skoczył naprzód, zaskakując przeciwników. Szybko jednak ochłonęli i wkrótce Arden zmuszony został do odwrotu. Wówczas przemknęła przed nim jeszcze jedna postać, zadając miażdżący cios, który rozwalił ramię jednego z jego z przeciwników. To B'van przybył Ardenowi z odsieczą, lecz zapłacił najwyższą cenę za swój szaleńczy atak; jego miecz uwiązł w ranie i drugi jeździec wykorzystał to, tnąc go bezlitośnie w kark. Głowa B'vana została niemal odrąbana od tułowia i kolejna fontanna krwi trysnęła w powietrze. Ardena ogarnęła furia; przeskoczył przez ciało poległego przyjaciela, rzucając się z uniesionym mieczem na wroga. Z zadowoleniem poczuł, że jego cios doszedł celu – wówczas ktoś uderzył go w tył głowy i Arden padł bez czucia na ziemię.
Kiedy się ocknął, wszędzie wokół panowała absolutna ciemność, a głowę rozsadzał mu nieznośny ból. Spróbował zbadać swoje rany i natychmiast pożałował tego, że się poruszył. Oprócz bólu związanego z ogromnym guzem na potylicy, czuł się tak, jakby zbito go całego na kwaśne jabłko. Wszystko straszliwie go bolało – tak bardzo, że sam upadek nie mógł być tego przyczyną. Twarz miał podpuchniętą i obolałą, a usta suche. Leżał zupełnie bez ruchu, pozwalając, by fale straszliwego bólu spływały po nim, dopóki nie był w stanie zapanować nad nimi i zastanowić się. Pamiętał śmierć B'vana z przyprawiającą o mdłości wyrazistością, lecz od tej chwili nie mógł sobie nic przypomnieć. Co się stało z moimi przyjaciółmi? Niespodziewanie rozbłysło światło. Skrzywił się i zobaczył, że jest uwięziony w maleńkiej, pustej grocie, której wejście zagradzały masywne, drewniane drzwi. Jakaś lampa migotała na zewnątrz, rzucając smugi czerwonego światła poprzez kraty w otworze zastępującym okno. Arden usłyszał na zewnątrz szmer głosów, a potem zgrzyt odsuwanych rygli. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł jakiś mężczyzna z płonącą pochodnią w ręku. Arden nie poruszył się. –Wiem, że się ocknąłeś – odezwał się przybysz. – I sądzę, że nadszedł czas, żebyśmy trochę porozmawiali. – Osadził pochodnię w naściennym uchwycie, a potem usiadł na stopniu, troskliwie zbierając fałdy swej szarej szaty. Kiedy znowu przemówił, w jego głosie słychać było okrutne naigrywanie się. – W rzeczy samej, masz wobec mnie dług wdzięczności. Twoja sytuacja mogła być o wiele gorsza. Arden otworzył jedno oko i spojrzał na swego strażnika; mężczyzna uśmiechnął się. –Gdybym się nie wmieszał – ciągnął jeździec – moi ludzie niewątpliwie zabiliby cię. Niestety, nie udało mi się powstrzymać ich przed wyładowaniem na tobie złości, w jaką wpadli. Ostatecznie, zabiłeś dwoje z nich. To wszystko wyjaśnia, pomyślał Arden. A potem: Czego on chce? Otworzył drugie oko i po raz pierwszy zobaczył mężczyznę wyraźnie. Z twarzy o ostrych rysach spoglądały małe, przenikliwe oczy; choć wyglądał na szczupłego i żylastego, jego ciało w znacznej mierze kryły obszerne szaty. Arden dalej leżał bez ruchu i milczał, czekając. –Jestem pewien, że chciałbyś się napić – powiedział w końcu mężczyzna. – Zahandlujemy? Dam ci wody, jeśli odpowiesz na kilka prostych pytań. Czy to ci odpowiada, Ardenie? Arden drgnął na dźwięk swego imienia. –Tak sądziłem, że to ty – rzekł z zadowoleniem jeździec. – Ja mam na imię Arik. Teraz, kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni, odpowiedz, chcesz wody czy nie?
–Tak – szepnął nabrzmiałymi ustami Arden. –Dobrze. – Arik krzyknął rozkaz przez drzwi, a potem siedział w milczeniu, z założonymi rękoma. Ardenowi udało się przekręcić do pozycji siedzącej, a potem znowu znieruchomiał, oddychając wolno i płytko, gdy czekał, aż zmniejszy się ból. Jeden z żołnierzy przyniósł dzban z wodą, podał mu go i wyszedł. Arden napił się z wdzięcznością. –A teraz – zaczął Arik – powiedz mi, w jaki sposób znalazłeś się tutaj. Arden nic nie odpowiedział. –Mówże! Jaka szkoda może wyniknąć z tego, że mi to powiesz? – Oczy Arika zwęziły się groźnie. – Moi żołnierze aż nadto są skorzy, by pomóc ci mówić, a zwykle stosują metody o wiele mniej cywilizowane od moich. –Spadłem – rzekł krótko Arden. –Skąd? –Z gór. –Nie okłamuj mnie! To całe ligi stąd! Arden wbił ponury wzrok w mężczyznę, ale nic na to nie odpowiedział. –Od jak dawna tutaj przebywasz? –Od miesięcy. –Doprawdy! To nas do niczego nie doprowadzi! – zawołał z rozdrażnieniem Arik. –To prawda. Chorowałem i miałem złamaną nogę. –I te zwierzęta bez wątpienia zaopiekowały się tobą, co? – Głos jeźdźca przepełniał sarkazm. –Oni nie są zwierzętami. To tacy sami ludzie jak ty czy ja. –To robactwo. Jak inaczej można nazwać stworzenia, które jak myszy przemykają w ciemnościach? Dlaczego walczyłeś po ich stronie? I znowu Arden nie odpowiedział. Arik opanował gniew i niespodziewanie zmienił taktykę. –Co zrobiłeś żywiołom? –Nic.
Jeździec spojrzał na niego groźnie. –Słyszeliśmy, jak krzyczałeś – czy to było zaklęcie? Arden uśmiechnął się krzywo. Jeśli Arik chciał wierzyć, że Arden potrafi rzucać zaklęcia na żywioły, to niby, dlaczego miałby wyprowadzać go z błędu? –Skąd czerpiesz swoją moc? –Nie mam żadnej mocy – odparł z oburzeniem Arden. – Gdybym miał, czy sądzisz, że pozwoliłbym się tak skopać? –Jeśli upierasz się, by nie rozumieć moich pytań, w końcu źle na tym wyjdziesz – zauważył Arik. W pozornie beztroskim tonie pobrzmiewała niewątpliwa groźba. Przez chwilę obaj siedzieli pogrążeni w milczeniu. Arden tyknął jeszcze trochę wody, a potem zakrztusił się, gdy Arik niespodziewanie zapytał: –A co z Gemmą? Kiedy Arden przestał się krztusić, spojrzał oskarżycielsko na przesłuchującego go mężczyznę. –Ta czarownica ci towarzyszyła, prawda? Czyżbyście się poróżnili i rozeszli? – Arik uśmiechnął się złośliwie. –Nie widziałem jej od miesięcy. –Mmm. –Co to ma znaczyć? –Kiedy nauczysz się odpowiadać na moje pytania, ja odpowiem na twoje – odparł Arik, potem wstał, zabrał pochodnię i wyszedł z lochu. Arden ponownie znalazł się w absolutnej ciemności. Wkrótce porzucił beznadziejnie pogmatwane spekulacje wywołane tym, co powiedział Arik, i położył się na twardej podłodze, usiłując zasnąć. Kiedy obudził się ponownie, zobaczył w wejściu sylwetkę jakiegoś mężczyzny stojącego z rękoma wspartymi na biodrach. Drgnął, kiedy Arden poruszył się. –Więc żyje – odezwał się jeździec. – A wydawało mi się, że nasze buty go wykończyły. –Wody – wychrypiał Arden. –I może mówić! – zawołał mężczyzna z udawanym zdziwieniem. Wszedł głębiej do
groty i Arden dostrzegł błysk fanatyzmu w jego oczach. W porównaniu z tym mężczyzną, Arik nie wydawał się wcale taki groźny. –Masz szczęście – pewni bardzo ważni ludzie chcą rozmawiać z tobą. Inaczej… –To już drugi raz mi się dzisiaj mówi, że mam szczęście – odpowiedział cicho Arden. –Gdyby to ode mnie zależało, byłbyś już obdarty żywcem ze skóry. Każdy, kto walczy po stronie tych demonich pomiotów, zasługuje, co najmniej na to. Arden nic na to nie powiedział. –I zniszczyłeś więź z żywiołami! – grzmiał dalej mężczyzna. – Po tym nie nadawały się już do niczego. Co z nimi zrobiłeś? – Kiedy odpowiedź nie nadeszła, pochylił się i chwycił Ardena za koszulę na piersiach. – Co z nimi zrobiłeś? – ryknął tak głośno, że Ardenowi zadźwięczało w uszach. –Powiedziałem im, że jestem przyjacielem – odparł zgodnie z prawdą. Twarz jeźdźca wykrzywiła się w furii, a jego dłonie zacisnęły się jeszcze mocniej. –Powinienem odciąć ci twój kłamliwy język – warknął. –Pewnym bardzo ważnym ludziom mogłoby się to nie spodobać – odparł szeptem Arden. Mężczyzna odepchnął go tak gwałtownie, że Arden uderzył plecami o skalną ścianę. –Może przez pewien czas nie będę mógł cię dotknąć, ale prędzej czy później każą mi wydobyć z ciebie odpowiedzi na niektóre interesujące ich pytania – i nie będzie ich obchodziło, jak to zrobię. Już teraz cieszę się na tę chwilę. Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. W zapadłej ciemności Arden spróbował oszacować urazy, jakich doznało jego ciało. Głowa dolegała mu odrobinę mniej, ale żebra i brzuch wciąż paskudnie bolały. Mógł się poruszać z nieco większą łatwością. Odczuwał wielkie pragnienie – i głód. Jak długo już tutaj jestem?, zastanowił się. Arik przyszedł ponownie kilka godzin później i Arden przyjrzał mu się podejrzliwie. –Mam nadzieję, że dobrze spałeś – odezwał się miłym tonem. –Dopóki nie pojawił się twój przyjaciel – odparł Arden. –Obawiam się, że Wraya dość łatwo wyprowadzić z równowagi, szczególnie, jeśli w grę wchodzą żywioły – rzekł Arik. – Staraj się go nie drażnić. –Jak długo masz zamiar trzymać mnie tutaj?
–Dlaczego o to pytasz? – Arik wyglądał na rozbawionego. – Spieszy ci się gdzieś? Czyżbyś był umówiony gdzie indziej? –Czego chcesz ode mnie? –Tylko odpowiedzi na parę pytań. A może chciałbyś teraz coś przekąsić? To samo powtarzało się przez kilka kolejnych dni, choć Arden nie dysponował żadnym wiarygodnym sposobem, który pozwoliłby mu odmierzyć upływający czas. Odwiedzali go na przemian dwaj jeźdźcy, a ich wizyty oddzielały od siebie długie okresy całkowitego odosobnienia. Arik, pozornie zatroskany, łagodnym tonem oferował jedzenie i picie – choć groźba ukryta pod tymi słowami dla każdego była zupełnie oczywista. Wray z kolei krzyczał i groził stosowaniem przemocy, lecz zawsze w ostatniej chwili się cofał. Obaj bez przerwy wypytywali Ardena o jego powiązania z Mrocznym Królestwem, żywiołami i Gemmą. Żądali, by szczegółowo opisał systemy jaskiń, jakie widział, rzeki i tunele, jak również próbowali nakłonić go, aby podał im dokładne położenie doliny. Wstrząsnęło nim to, jak wiele już o nim wiedzieli, i zbywał ich rozsądną mieszaniną prawdy i kłamstw. Wiele razy przyłapali go na mijaniu się z prawdą, ale stanowiło to część gry. Bo to rzeczywiście była jakaś gra. I wszyscy o tym wiedzieli. Prawdziwa konfrontacja miała nastąpić, kiedy ów ktoś bardzo ważny przybędzie – lub prześle instrukcje. Tymczasem Arden prowadził szermierkę na słowa, kryjąc się za nimi i niekiedy dokonując nieśmiałych wypadów. Po jakimś czasie wszystko zaczęło mu się mieszać; nie był w stanie zapamiętać, co im już powiedział i czego nie może ujawnić. Zaczął obawiać się myśli, że złamią go. Wkrótce wyczerpie resztki sił i wówczas powie im wszystko, co wie. Co wcale nie oznacza, że jest tego wiele, pomyślał gorzko. Tym, co jeszcze bardziej pogarszało sytuację, był fakt, że żaden z na przemian przesłuchujących go mężczyzn nie odpowiadał ani nawet nie udawał, że odpowiada, na pytania Ardena. Niczym nie dawali poznać po sobie, że wiedzą, czy Gemma żyje, ani gdzie może przybywać. Los jego przyjaciół z Mrocznego Królestwa również stanowił dla niego zagadkę. Arden wiedział, że B'van nie żyje, ale nie mógł zdobyć żadnych informacji o pozostałych. Nie ulegało wątpliwości, że Wray potrafi w jakiś sposób oddziaływać na żywioły – co ogromnie zaniepokoiło Ardena – lecz natura tej władzy pozostawała niejasna. Jego jedyna nadzieja i pociecha kryła się w fakcie, że Szarzy Jeźdźcy najwyraźniej nie mieli pojęcia, gdzie leży dolina. Tę informację Arden ujawniłby tylko wtedy, gdyby bezlitosny, dwustronny atak zniszczył go całkowicie. A czuł, że może to być tylko kwestią czasu. Po kilku dniach do gry przyłączył się ktoś nowy; do tego czasu Arden w znacznym stopniu odzyskał siły fizyczne i w równym stopniu utracił psychiczne. Właśnie stał, kiedy żaluzja na kracie w drzwiach została odsunięta i do środka zajrzał jakiś młody mężczyzna. –Podejdź do drzwi – szybko. Nie wiem, ile mam czasu – powiedział naglącym
szeptem nieznajomy. Arden uczynił, jak mu polecono, a potem zapytał: –Kim jesteś? –Nie mów tak głośno! – syknął obcy. – Po prostu słuchaj. Jestem Dakey i jestem przyjacielem Jordana. – Oczy Ardena rozszerzyły się, lecz młody mężczyzna gestem nakazał mu milczenie. – Przepraszam, że nie przybyłem wcześniej, ale mam zamiar cię stąd wydostać. – Dakey mówi dalej, wyjaśniając, jak to Jordan od pewnego czasu pragnie skontaktować się z mieszkańcami pieczar; przypuszczał, że może im pomóc i za to z kolei uzyskać ich pomoc. – Do tej pory – mówił młody mężczyzna – nikomu z powierzchni nie udało się zbliżyć do nich tak bardzo jak tobie. Czy pomożesz nam? Arden odrzucił od siebie wszelkie myśli o ewentualnym podstępie i energicznie skinął głową. –Niczego nie chciałbym bardziej – wyszeptał. – Pod ziemią są ludzie, którzy chcą tego samego. –To dobre wieści – rzekł Dakey. – Teraz muszę już iść, lecz nie trać nadziei. Jak dotąd nie zdołali cię złamać, a wiem, jak bezwzględni potrafią być ci dwaj. Nie martw się! –Dzięki – szepnął Arden. Z wiodącego do lochu tunelu dobiegł jakiś hałas i Dakey, machnąwszy na pożegnanie ręką, zaciągnął żaluzję. Arden usiadł, czując, jak bije mu serce, gdy zaczęła wzbierać w nim rozbudzona na nowo nadzieja.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Dakey przyszedł z następną wizytą – na tyle na ile Arden mógł osądzić – dwa dni później. Trwała krótko. Młody mężczyzna uśmiechnął się, kiedy Arden podszedł do drzwi. –Wkrótce dojdzie tu do walki – zwrócił się do Ardena. – Jesteśmy w pogotowiu. Mieszkańcy pieczar nigdy dotąd nie podchodzili tak blisko, więc przy odrobinie szczęścia będzie tutaj mnóstwo zamieszania. Spróbuję wydostać cię stąd zaraz potem, jak się zacznie. – Arden skinął głową. – Kiedy te drzwi otworzą się, idź za mną. Gdyby coś mi się przydarzyło, podążaj za żółtymi trójkątami, którymi oznaczone są skały. Wyprowadzą cię na powierzchnię – po tym będziesz zdany na samego siebie. Zrozumiałeś? –Tak. –Do zobaczenia wkrótce. Bądź w pogotowiu! Dakey zaciągnął żaluzję i odszedł nie czekając na odpowiedź. Będę w pogotowiu, pomyślał Arden. Ukucnął przy drzwiach, uważnie nadsłuchując odgłosów ruchu z zewnątrz. Nie musiał czekać długo. Odgłos biegnących stóp poprzedził krzyki i szczęk broni. Arden sprężył się; najwyraźniej do walki doszło jeszcze szybciej niż to przewidział Dakey. Arden mógł słyszeć, ale nie wiedział na pewno, co dzieje się na zewnątrz i fakt ten niezmiernie go przygnębił. Zastanawiał się, czy nie powinien zawołać, – jeśli Dakey nie może go uwolnić, być może zdołają to uczynić jego przyjaciele z Mrocznego Królestwa Przez jakiś czas hałas na zewnątrz wzmagał się, potem ucichł i Arden usłyszał znajomy głos. –Gdzie on jest? –Tam – odpowiedział jakiś na wpół zduszony głos. Rozległo się chrupnięcie, potem bulgoczące rzężenie i Arden zadrżał. W chwilę później rygle zostały odsunięte, drzwi otworzyły się i do środka zajrzała J'vina. Wojowniczka w obu rękach trzymała splamione krwią miecze i ciężko oddychała. Kiedy zobaczyła Ardena, uśmiechnęła się i podała mu jeden z mieczy. –Chodź! – Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie. Arden wyszedł z lochu, mrużąc oczy w niespodziewanym świetle, i podążył za swoją wybawicielką. W pieczarze leżało kilka ciał, a odór krwi niemal zwalał z nóg. Trzech
żołnierzy Mrocznego Królestwa stało na straży przy wejściach do tuneli. Tak jak i J'vina, owinięci cali byli w nadającą im złowieszczy wygląd jedwabną taśmę. –Mam go! – krzyknęła J'vina. – Chodźmy! W tej właśnie chwili do pieczary wpadło trzech Szarych Jeźdźców. Któryś z nich miał kuszę i nim ktokolwiek zdołał zareagować, J'vina straciła jednego ze swoich żołnierzy, który upadł na ziemię ze strzałą tkwiącą w piersiach. Wywiązała się walka wręcz, zajadła i krwawa. Kiedy się skończyła, wszyscy trzej jeźdźcy leżeli martwi, lecz Arden pozostał jedynie z J'viną, krwawiącą z ran na ramieniu i policzku, i z jeszcze jednym żołnierzem, imieniem C'lin. –Gdzie reszta? – zapytała J'vina. –Nie wiem – odparł C'lin. – Chodźmy stąd lepiej. – Okręcił się na pięcie i skierował w stronę jednego z tuneli właśnie w chwili, gdy wyłonił się z niego Dakey z mieczem w ręku. Nie zaatakował, tylko spoglądał na nich z twarzą wyrażającą zaskoczenie i oszołomienie, lecz za to C'lin uderzył jak błyskawica. –Nie! – krzyknął Arden. – Nie tego! Lecz było już za późno. Dakey upadł na ziemię z wytrzeszczonymi, niewidzącymi już oczyma, a resztki życia wyciekły z otwartej rany na brzuchu. C'lin odwrócił się, spoglądając niepewnie na przeklinającego gwałtownie Ardena. –Nie ma na to czasu – ponagliła ich J'vina. Popchnęła przed sobą Ardena i cała trójka, potykając się, opuściła pieczarę, przechodząc nad ciałem Dakeya. Z tyłu, z wiodącego w głąb tunelu, dobiegły odgłosy walki. –Otaczają nas z tyłu, usiłując odciąć nam odwrót – powiedział C'lin spoglądając przez ramię. –Chodźmy! – ponagliła J'vina. – Nie mamy wyboru. Jeśli nie uda nam się ich obejść, po prostu będziemy musieli się przez nich przebić. Ruszyli, więc, zagłębiając się w labirynt tuneli, w którym prowadzono śmiertelną grę w chowanego. Pochodnie błyskały i gasły, zgrzytała stal, rozbrzmiewały krzyki; wszystko to przedzielały chwile ciszy, a potem bitwa rozpoczynała się na nowo. Głos J'viny wzniósł się w dziwnym, zawodzącym pohukiwaniu, którego echa powtarzały się w kolejnych odbiciach w labiryncie tuneli. –Teraz wiedzą, że jesteś z nami i że mogą się wycofywać – wyjaśniła krótko i poprowadziła ich dalej. Arden, wzburzony rozlewem krwi, był całkowicie zdezorientowany, lecz w końcu dotarło do niego znaczenie jej słów.
–To wszystko przeze mnie? – zawołał. Lecz J'vina nie zdążyła odpowiedzieć. W tej właśnie chwili pojawiło się dwóch jeźdźców, zagradzając im drogę, J'vina zamarkowała wypad w kierunku jednego z nich i w ostatniej chwili skierowała swój atak na drugiego, myląc w ten sposób obu. Zadała cięcie w klatkę piersiową drugiego mężczyzny, lecz nie zdołała go unieszkodliwić. Atakując w ten sposób, odsłoniła bok. Arden zobaczył, że pierwszy jeździec unosi miecz, by zadać śmiertelny cios, i zareagował odruchowo, czując wzbierającą w nim furię. Rzuciwszy się naprzód w niezdarnym ataku, zdołał powstrzymać pierwszego jeźdźca na czas wystarczający, by J'vina przyjęła pozycję obronną. Rozpoczęła walkę ze swym przeciwnikiem, podczas gdy Arden walił mieczem w drugiego. Gdy C'lin przecisnął się za nim, przyłączając do walki, Arden potknął się o występ skalny i straszliwie skręcił nogę. Krzyknął z bólu, gdy jego unieruchomiona metalowymi łupkami goleń przyjęła na siebie cały ciężar padającego ciała. Kość chrupnęła i Arden jęknął w męczarni. J'vina i C'lin pokonali przeciwników i przy nim uklękli. –Wygląda, że znowu będziesz potrzebował pomocy naszych lekarzy – zauważyła J'vina, krzywiąc się na widok pokrwawionej, skręconej nogi. – Możesz go podnieść, C'lin? Żołnierz wsunął miecz do pochwy, a potem zarzucił sobie Ardena na ramię. Choć uczynił to najdelikatniej jak potrafił, ból był tak straszliwy, że Arden zemdlał. Kiedy ocknął się, leżał w oświetlonej kryształowym światłem pieczarze, a nad nim pochylała się C'tis. Leżał bez ruchu, wsłuchując się w delikatny szmer płynącej wody i pomruk rozmowy. Jego noga była kulą czerwonego ognia, lecz wiedział, że cierpienie, jakie odczuwał, jest i tak mniejsze od wcześniejszych męczarni; wydawało się nawet możliwe, że świat składa się teraz z czegoś więcej niż tylko z samego bólu. C'tis zobaczyła, że otworzył oczy, i uśmiechnęła się z zatroskaniem. –Jak się czujesz? – zapytała. –Lepiej, bo cię widzę – odparł zgodnie z prawdą. –Głupio było tak zrobić, po całej mojej ciężkiej pracy – upomniała go, choć gniew, z jakim to powiedziała, nie brzmiał przekonywająco. –Postaram się nie robić tego więcej. –Jeszcze raz i możesz już więcej nie chodzić – powiedziała mu. – Niektóre rzeczy przekraczają nawet moje możliwości. Jeszcze jedna osoba znalazła się w polu widzenia Ardena.
–Jak się ma pogromca demonów? – zapytał D'vor. –Lepiej – odparła C'tis. – I jest bardzo skruszony. –Jak mnie nazwałeś? – zapytał Arden. –To teraz twój tytuł – uśmiechnął się szeroko D'vor. – Dałeś prawdziwe przedstawienie. –Co… co z innymi? – zapytał cicho Arden. –B'van i L'tha nie żyją, zostali zabici po twoim spotkaniu z demonami… z żywiołami – rzekł smutnym, nieomal zrezygnowanym głosem D'vor. – V'dal wciąż jest gdzieś tam. – Dźgnął kciukiem na północ. – Odprowadza do domu maruderów. –Nie jestem wart tego wszystkiego – powiedział bezradnie Arden. –I tak prędzej czy później musielibyśmy walczyć z jeźdźcami – odpowiedział D'vor. – Poszło nam o wiele lepiej niż dotychczas, ponieważ udowodniłeś, że nie musimy bać się żywiołów. –Głupio postąpiliśmy, że pozwoliliśmy im pojmać akurat ciebie – powiedziała C'tis. Wstała i Arden dopiero teraz zauważył, że jej prawą nogę pokrywa gruba warstwa bandaży. –Jesteś ranna! –To tylko draśnięcie. Nie pozwolili mi wiele walczyć – jestem lepszym lekarzem niż wojownikiem. Arden spojrzał na D'vora, lecz przywódca grupy nic nie powiedział. –Czy z J'viną wszystko w porządku? – zapytał po chwili przerwy Arden. –Otrzymała kilka paskudnych cięć i będzie musiała odpocząć – ale spróbuj jej to powiedzieć – odparła C'tis. Arden, na tyle na ile mógł, rozejrzał się po pieczarze. Żołnierze siedzieli pod ścianami w kilku grupach, rozmawiając przyciszonymi głosami; co jakiś czas dołączali do nich następni. –Co się stało z myrketami? – zapytał Arden, nie dostrzegłszy śladu małych stworzeń. –Zniknęły w jednym z tuneli w czasie pierwszej potyczki – powiedział mu D'vor. – Nie widzieliśmy ich od tego czasu. I nie możemy tutaj czekać na ich powrót – wkrótce będziemy musieli ruszyć dalej. Chociaż w tej chwili jesteśmy tutaj względnie bezpieczni, to jeźdźcy mogą się zdecydować na odwet. Niemal wszyscy już wrócili,
tak, więc możemy przenieść się na bezpieczniejszy teren. –Obawiam się, że będzie to dla ciebie bolesna podróż – powiedziała Ardenowi C'tis. – Zrobiłam już, co mogłam. – Arden skinął głową, zawczasu zagryzając zęby. –Co się tam z tobą działo? – zapytał D'vor, jak gdyby chcąc odłożyć decyzję o wymarszu. –Pobili mnie trochę, a potem zadawali mnóstwo pytań, na które z reguły nie odpowiadałem. Powiedzieli mi, że trzymają mnie żywego dla kogoś innego – kogoś ważnego, jak powiedzieli, – ale nie zdołałem się dowiedzieć, kto to miał być. – Arden przerwał, wspomniawszy Dakeya. –Spotkałem też kogoś, kto chciał się z wami sprzymierzyć – dodał. –Co? – Oświadczenie to najwyraźniej zdumiało słuchaczy. –Udawał, że jest jednym z jeźdźców, lecz naprawdę pracował dla pewnej organizacji zwanej Podziemiem. Poznałem ich – to dobrzy ludzie. Pragną waszej pomocy i w zamian pomogą wam w rozwiązaniu waszych problemów. Miał pomóc mi w ucieczce, ale wasze przybycie uczyniło to niepotrzebnym. Nie wiem, co jeszcze zdołał uczynić. –Dlaczego nie wiesz? Gdzie on jest? –Został zabity, gdy uciekaliśmy – rzekł smutno Arden. –Och – westchnął D'vor, krzywiąc twarz w wyrazie zawodu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Drogę powrotną do Białych Wodospadów Arden odbył na noszach. Choć w oddziale było jeszcze kilku innych rannych, wszyscy oni mogli poruszać się o własnych siłach; sprawiało to, że Arden czuł się jak oszust. Jednak odwiedziny J'viny dodały mu otuchy. Nie wspomniała słowem o jego udziale w walce, lecz jej spojrzenia mówiły, że traktuje go inaczej, jak przyjaciela. Przynajmniej jej dowiódł, ile jest wart. Kiedy dotarli do wioski, C'tis i inni lekarze zajęli się rannymi żołnierzami, pracując bez chwili wytchnienia; w tym czasie reszta opowiadała zaciekawionym słuchaczom historię odsieczy. Ardena traktowano z szacunkiem – niemal z czcią – i, choć wciąż nie mógł poruszać się o własnych siłach, wkrótce poczuł się o wiele lepiej. Jako „pogromca demonów” przedstawiał również znaczną wartość dla przywódców społeczności. D'vor, V'dal i kilku mieszkańców Białych Wodospadów spędziło wiele czasu omawiając znaczenie i skutki uwięzienia i śledztwa, jakiemu poddano Ardena, kontaktu z Dakeyem i niefortunnej śmierci młodego człowieka. Arden przekazał im wszystko, co wiedział o Podziemiu, dodając, iż jest przekonany, że jego przywódcy to uczciwi ludzie. Jego przyjaciele z grupy D'vora gotowi byli zaakceptować przymierze, lecz inni przejawiali zrozumiały sceptycyzm. V'dala wysłano do Półwyspu, by przedstawił wszystkie fakty prorokom, aby mogli podjąć decyzję, co do dalszego postępowania. C'tis nie chciała pozwolić Ardenowi, by wyruszył wraz z nim, a on z zadowoleniem przyjął możliwość dalszego odpoczynku. Jednak po kilku dniach wymuszona bezczynność zaczęła go irytować – mimo towarzystwa przyjaciół – i doznał wielkiej ulgi, kiedy V'dal powrócił z wieściami. –Bardzo ich poruszyłeś – oświadczył. – Chcą rozmawiać z tobą osobiście. –Pójdę – zdecydowanym tonem powiedział Arden, spoglądając na C'tis. –Nie ma potrzeby – zwrócił się do niego V'dal. – Idą tutaj. Wszyscy. –Wszyscy prorocy? Tutaj? – zawołał z niedowierzaniem jeden ze starszych wioski. – Nigdy nie było ich tutaj więcej niż dwóch! –Wszyscy – powtórzył V'dal. – I bardzo się spieszą. Powinni być tutaj jutro o skałomroku. To stwierdzenie wywołało jeszcze większą panikę wśród gospodarzy. Przybycie tak znakomitych gości wiązało się z wieloma przygotowaniami i wkrótce cały system jaskiń wypełniła gorączkowa krzątanina. Grota, w której leżał Arden, pozostała zakątkiem względnego spokoju i razem z V'dalem, D'vorem i C'tis mogli tam omawiać ostatnie wydarzenia. Wszyscy gorąco pragnęli podjąć próbę nawiązania kontaktu z Podziemiem i zaczęli zastanawiać się nad najlepszym sposobem przedstawienia
swojego punktu widzenia. V'dal doniósł, że odbyło się już kilka gorących dyskusji w tej sprawie – chodziły nawet pogłoski, że zdania proroków są podzielone. –Twoje spotkanie z żywiołami zrobiło naprawdę duże wrażenie – stwierdził przewodnik. – Choć z drugiej strony śmierć L'thy jest dla nas podwójnym ciosem, ponieważ prorocy nie będą mogli usłyszeć naocznej relacji od swojego wysłannika. –Na szczęście – dodał D'vor – było tam mnóstwo innych, których opowieści są wystarczająco wiarygodne. Trudno będzie zamknąć oczy na fakt, że poradziłeś sobie z żywiołami i walczyłeś po naszej stronie. –Byłem dla was większym ciężarem niż cokolwiek innego – rzekł Arden. –Nie pomniejszaj swojej roli – odparł D'vor. – Byłem tam, pamiętaj. –Lecz tym, co naprawdę nimi wstrząsnęło, było nawiązanie kontaktu z Dakeyem – ciągnął V'dal. – Nigdy przedtem nie wspomniałeś nam o Podziemiu i niektórym wydaje się to niewiarygodnym zbiegiem okoliczności, że spotkałeś się z przedstawicielem tej podobno przyjacielskiej organizacji – uniósł ręce, by uprzedzić protest Ardena – wśród tych właśnie ludzi, którzy udowodnili, iż są naszymi najzaciętszymi wrogami. –Nie było powodu, by wam o nich opowiadać – wybuchnął Arden. – Nie myślałem o nich od czasu, gdy znalazłem się tutaj – i z pewnością nie miałem pojęcia, że wiedzą o waszym istnieniu, nie mówiąc już o tym, że chcą się z wami sprzymierzyć. –My to wiemy – rzekł poważnie D'vor – ale musimy przekonać o tym proroków. –Nikt tutaj nie rozumie nadziemia – wtrąciła C'tis. – Nim przybyłeś, mogliśmy osądzać nadziemie jedynie na podstawie działań jeźdźców. Dlaczego mielibyśmy uważać, że Podziemie jest lepsze od nich? –To właśnie, dlatego chcą rozmawiać z tobą osobiście – mówił dalej V'dal. – I jesteś jedyną osobą, która ma szanse ich przekonać. Arden przełknął ślinę, czując ciężar odpowiedzialności złożony na jego barkach. –Zrobię, co w mojej mocy – obiecał. Grupa z Półwyspu wkroczyła do Białych Wodospadów długą, okazałą procesją. Wszystkie oczy spoglądały na proroków. Było ich dwudziestu dwóch; dla ułatwienia marszu szli z odrzuconymi do tyłu czarnymi płaszczami, spoglądając przed siebie nieodgadnionymi, ciemnymi oczyma. Po oficjalnym powitaniu, dwóch z nich poszło zobaczyć Ardena. Ich obecność odebrała mu odwagę i musiał się powstrzymać przed natychmiastowym wyłożeniem im wszystkich argumentów. Ustalono, że Arden spotka się z całą radą – i tyloma żołnierzami oraz mieszkańcami wioski, jak to będzie możliwe – następnego dnia w największej pieczarze Białych Wodospadów. Prorocy nie ukrywali zmęczenia po długiej i ciężkiej podróży; z zadowoleniem oczekiwali
nocnego spoczynku. Arden mógł się na to jedynie zgodzić, choć przypuszczał prawidłowo, że tej nocy będzie miał trudności z zaśnięciem. Kryształowy świt zastał go zdenerwowanego i z załzawionymi oczyma, lecz gdy niesiono go na spotkanie, jego mózg zaczął funkcjonować prawidłowo; przebiegł wszystkie punkty, które omówił z C'tis i pozostałymi, przypominając sobie odpowiedzi na ewentualne zarzuty. Jednak, gdy wniesiono go do sali i kiedy zobaczył otaczające go zewsząd stłoczone rzędy ludzi, w jego głowie zapanowała kompletna pustka. Prorocy siedzieli razem, w jednolitej masie, tak czarnej jak bezksiężycowa noc, ze zwróconymi ku niemu beznamiętnymi twarzami. Tłum pozostawił wolną jedynie niewielką powierzchnię pośrodku pieczary i tam właśnie postawiono nosze Ardena. C'tis, obdarzając go ciepłym uśmiechem, pomogła mu usiąść, a potem wycofała się. Odgłos jej kroków zabrzmiał głośno w pogrążonej w ciszy grocie. Jeden z proroków powstał, dając tym znak do rozpoczęcia debaty. Stanął zwrócony twarzą ku Ardenowi. –Twoje poczynania wyjaśniły wiele wątpliwości, niektóre jednak pozostały, powstały również nowe. Czy pomożesz nam znaleźć na nie odpowiedzi? –Całym sercem – odparł Arden. I tak oto rozpoczęła się narada. Ardenowi polecono zrelacjonować spotkanie z żywiołami i choć szczegóły musiały już być znane słuchaczom, z wielką uwagą śledzono jego słowa. Potem wypytano go o uczucia, jakie wywołało w nim zetknięcie z płomiennymi istotami, wrażenia życzliwości i ciepła oraz o zmianę w zachowaniu żywiołów. Wezwano innych, obecnych przy tym zdarzeniu, by opisali to, co widzieli, a potem wystąpiło dwóch żołnierzy, których Arden nie rozpoznał. Tych dwóch, jak się okazało, spróbowało na ochotnika powtórzyć wyczyn Ardena. Obaj przeżyli spotkanie z żywiołami i choć byli zbyt zdenerwowani, by zachęcać owe tajemnicze stworzenia do okazywania serdeczności, nie odczuli żadnej wrogości. Stwierdzili, że chętnie powtórzyliby to doświadczenie i wyrazili nadzieję, że – jeśli będą mieli ku temu okazję – uda im się nawiązać bliższy kontakt z żywiołami, tak by inni mogli nauczyć się tego samego. Wszystko to było dla Ardena nowością i to nieoczekiwane poparcie dodało mu otuchy. Następnie omówiono dokładnie walkę w Sali Wiatrów i sposób, w jaki pojmano Ardena. Jego udział w tej części dyskusji był niewielki; jako że w czasie potyczki pozbawiono go przytomności, została ona przede wszystkim zrelacjonowana przez innych. Usłyszał o śmierci L'thy i jeszcze kilku oraz o tym, że jego towarzysze zostali wyparci i zmuszeni do pozostawienia go. Potem uwaga dyskutujących skierowała się ponownie na Ardena; musiał
odpowiadać na niekończące się pytania, dotyczące jego uwięzienia, jeźdźców oraz podejmowanych przez Arika i Wraya prób wydobycia z niego informacji. Odpowiadał najlepiej jak potrafił, lecz niekiedy pamięć zawodziła go, a to z kolei sprawiało, że niektóre pytania stawały się dość agresywne. Wreszcie zajęto się tematem, na który czekał Arden i wszyscy pozostali. Zrelacjonował dwie krótkie rozmowy z Dakeyem, wszędzie gdzie to możliwe przytaczając dokładnie użyte słowa. –„Jordan od pewnego czasu pragnie skontaktować się z mieszkańcami pieczar; przypuszcza, że może im pomóc i za to z kolei uzyskać ich pomoc” – zacytował. –Czego ten Jordan chce od nas? – zapytał jeden z proroków. –Mogę jedynie zgadywać – odparł Arden. – Dakey nie miał możliwości, by określić to bardziej szczegółowo. – Zrelacjonował to, co wiedział o Podziemiu i jego celach. Zajęło to wiele czasu, ponieważ jego słuchacze nie byli zorientowani w szczegółach polityki nadziemia. – Przypuszczam, że Jordan ma nadzieję, iż pomożecie im albo w ich walce, albo też będziecie mogli przyspieszyć proces normalizacji po Rewolucji – zakończył. – Ale nie mam pojęcia, w jaki sposób. Przyszła kolej na wiele pytań; niektóre zdradzały wyraźną podejrzliwość, co do roli Dakeya jako szpiega w szeregach Szarych Jeźdźców, co do Jordana i celów jego organizacji oraz innych aspektów Podziemia. –A w jaki sposób mogliby pomóc nam? – zapytał inny prorok. –Chroniąc was przed Jeźdźcami – odparł natychmiast Arden. – Jeśli Rewolucja powiedzie się, nadziemcy będą mieli wiele okazji, by odszukać źródło skażenia, które niszczy wasz świat. Szepty wypełniły grotę. –Dlaczego miałoby tak być? – Pytanie zadał prorok, którego Arden rozpoznał. –Nie mogę dać żadnych gwarancji, P’sinie – odpowiedział. – Wierzę w Jordana i jego ludzi. Jestem pewien, że w zamian za waszą pomoc obieca swoją. To honorowy człowiek, który dotrzymuje danego słowa. W szeregi proroków wkradł się prowadzony szeptem spór. Arden przyglądał im się z niepokojem, niekiedy odrywając wzrok w poszukiwaniu twarzy przyjaciół. C'tis i V'dal uśmiechali się do niego z otuchą, lecz w ich oczach Arden mógł dostrzec wątpliwości. Spór wśród proroków stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej ożywiony, lecz w końcu przywrócono spokój i głos ponownie zabrał T'sin. –Z tym, co nam powiedziałeś, wiąże się wiele trudności natury praktycznej. Jeśli
nawiążemy kontakt z tymi ludźmi, czy zechcesz wystąpić jako nasz posłaniec? –Z radością – odparł ochoczo Arden. – Mogę wyruszyć do nich zaraz, gdy tylko pozwoli na to moja noga. Prorocy znowu pogrążyli się w dyskusji, a widzowie zaczęli pomrukiwać między sobą. Przez wrzawę przebił się pojedynczy głos. –Wszystko zależy od tego, czy przedstawiony nam obraz Jordana jest prawdziwy, czy nie – stwierdził głośno jeden z proroków, kobieta. – Cała reszta jest nieistotna. Czy możemy prawidłowo osądzić, nie wiedząc tego? – Przerwała i spojrzała na swoich towarzyszy. Kiedy inni potakująco skinęli głowami, odwróciła się do Ardena. –Czy to, co powiedziałeś nam o tym człowieku, to prawda? –Tak. –Zatem niczego nie musisz się bać. – Czarne oczy wpatrywały się w niego, jak oczy orła szacującego swą zdobycz. – Zechcesz poddać te twierdzenia próbie szepczących świateł? –Tak. – Arden nie miał pojęcia, co to za sobą pociąga, ale nie było już czasu na to, by się wycofać. W pieczarze zaległa głucha cisza. –Dobrze. – Prorokini skinęła na P'trę, która wystąpiła naprzód, trzymając w ręku worek z rybiego jedwabiu. Co teraz?, zastanowił się Arden z bijącym sercem. P'tra odpieczętowała worek i wyjęła jasny, wielościenny kryształ wielkości jej dłoni. Ta niewielka ilość światła, jaka znajdowała się w pieczarze, zamigotała i śmignęła do kryształu, który zgromadził ją w sobie, resztę pieczary pogrążając w mroku. Arden stał jak zahipnotyzowany; nie słyszał ani szeptów widzów, ani nagłego, zbiorowego westchnięcia. Diamentowy kryształ. P'tra wyciągnęła migoczący kamień przed Ardenem i zamknęła oczy. Przez parę chwil nic się nie działo, a potem w głębi kryształu uniosła się spirala błękitno-zielonej mgły i zawisła w powietrzu jak zimny płomień. Dołączyły do niej smugi innych barw, przeplatając się nawzajem i spektakl ów zapierał swym pięknem dech w piersiach. Głos T'sina wypłynął z mrocznej przestrzeni za kamieniem. –Połóż ręce na krysztale. Pokaż nam Jordana. Arden uczynił tak, jak mu polecono, poruszając się jak w transie. Jego palce nie
odczuły nic dziwnego, kiedy zetknęły się z chłodną, twardą powierzchnią kamienia, lecz barwne płomienie zareagowały natychmiast. Obrazy, pogmatwane i przerażające, błysnęły na mgnienie wewnątrz. –Pokaż nam Jordana. Jakaś odległa cząstka umysłu Ardena pochwyciła tę myśl; pomyślał o przywódcy Podziemia, uważnie, bez pośpiechu kreśląc wysoką postać o szerokich barach, czarnej skórze i ciemnych, kędzierzawych włosach. Przedstawił jego uśmiech i pełne ekspresji ręce, głos, który potrafił przystosować tak, by odpowiadał słuchaczom, oraz cięty dowcip. Arden zamknął oczy, przywołując w pamięci słowa Jordana, jego nadzieje i obawy. Gdzieś w oddali usłyszał okrzyki zdumienia i zaskoczenia. Arden otworzył oczy. Jordan stał przed nim, unosząc się nad kryształem. Arden przyglądał się w absolutnym zdumieniu, jak obraz załamuje się i kurczy, przeistaczając na powrót w skrzący się przed nim, wielobarwny płomień. Słaby, nieludzki głos szepnął mu do ucha. –Dość! P'tra otworzyła oczy i kryształ pogrążył się we śnie. –Potrafią osądzić na podstawie tego? – Arden usiłował zrozumieć to, co się wydarzyło. – Ale to nie był prawdziwy Jordan. –Oczywiście, nie – odparła cierpliwie C'tis – ale była to twoja prawdziwa wiedza o nim. Nie można okłamywać szepczących świateł. –Dlaczego? –Ponieważ każdy, kto próbuje to zrobić, wariuje – odparła. – Zupełnie. Arden wytrzeszczył na nią oczy. Potrzebował paru chwil, by się uspokoić. –Więc teraz muszą mi uwierzyć – powiedział. –Jeśli tak samo prawdziwie jak wygląd zewnętrzny odmalowałeś jego charakter – odpowiedziała – wówczas tak. –Skąd mogą wiedzieć? –Nie mam pojęcia. – C'tis wzruszyła ramionami. – Nie wiem też, w jaki sposób P'tra przywołuje z kryształu szepczące światła, a jednak to robi. –Kiedy podejmą decyzję?
–Kiedy będą gotowi – padła trzeźwa odpowiedź. – A na razie musisz odpocząć. –Jak możesz oczekiwać… – zaczął, a potem zobaczył jej uśmiech i w odpowiedzi wyszczerzył zęby. – Nie jestem idealnym pacjentem, prawda? –Strasznym. Godziny mijały boleśnie wolno, aż w końcu pojawił się D'vor, by poinformować ich o decyzji proroków. –Zdrowiej szybko – rozkazał. – Masz robotę do wykonania. Jesteś naszym ambasadorem w nadziemiu! W miarę upływu dni Arden stawał się coraz bardziej nerwowy. Leczenie przebiegało bez powikłań i, pod nieustannym nadzorem C'tis, niezwykle szybko. Ale dla niego niedostatecznie szybko. Skoro tylko mógł zacząć ćwiczyć, upierał się przy gimnastyce, pomimo bólu, a jego determinacja wzrastała z każdym krokiem, jaki czynił. Nogę ujęto w nowe i mocniejsze łubki i – wreszcie! – C'tis przyznała, że jego wyprawa może się rozpocząć. Wędrował na północ i zachód pod silną eskortą; w oddziale znajdowało się czterech pozostałych przy życiu członków grupy D'vora i oni to towarzyszyli mu na ostatnim, wiodącym na powierzchnię etapie. –Nie możemy pójść dalej – stwierdził D'vor. – Powierzchnia jest bardzo blisko. –Zapamiętaj dobrze wyjście – pouczył Ardena V'dal. – Nie oznaczaj go w żaden sposób, ale zapamiętaj położenie – nigdy nie zdołasz wrócić, jeśli tego nie zrobisz. J'vina życzyła mu szczęścia, a C'tis, lekarz w każdym calu, przypomniała mu, by uważał na nogę. –Jeszcze nie jest całkowicie sprawna – powiedziała mu. Sprawiała wrażenie, jak gdyby chciała powiedzieć mu coś jeszcze, ale zmieniła zdanie. –Dziękuję wam. Dziękuję wam wszystkim – powiedział Arden, obejmując wszystkich po kolei. – Wrócę szybko. –Będziemy czekali – odparł D'vor. Chwilę później Arden wyszedł w oślepiające światło księżyca.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Arden stał mrużąc oczy w srebrzystym blasku księżyca i gwiazd, zastanawiając się, dlaczego zawsze uważał podróżowanie nocą za niepraktyczne. Daleki był od narzekania na brak światła; było go zbyt wiele! Myśl o wschodzie słońca napełniła go lękiem i po raz pierwszy uświadomił sobie, jak muszą się czuć mieszkańcy Mrocznego Królestwa wkraczając do nadziemia. Przebywał pod ziemią jedynie kilka miesięcy; oni żyli w półmroku całe życie. Nie znał małej, zarzuconej głazami doliny, w której się znalazł, lecz kontury jej zachodniej krawędzi widoczne na tle nieba wydawały mu się znajome. Ruszył w tym kierunku, przyglądając się uważnie otoczeniu. Wiał ciepły pustynny wiatr i wkrótce pot zaczął zalewać mu oczy. W tej sytuacji z podwójną niechęcią myślał o wschodzie słońca. Jednak jego obawy zmieniły się w radość, kiedy wspiął się na porośnięty drzewami grzbiet. Znał to miejsce. Opactwo leżało oddalone o kilka godzin marszu przez łagodnie sfalowane wzgórza i Arden wiedział, że przy odrobinie szczęścia dotrze tam o świcie. Starożytne budynki i gościnni braciszkowie zapewnią mu wyśmienite schronienie, gdzie będzie mógł wypocząć i na powrót przystosować oczy do słonecznego blasku. Co więcej, Opactwo leżało w odległości jedynie ośmiu lig od Wielkiego Nowego Portu. Jego przyjaciele zamierzali doprowadzić go na zachód tak daleko, jak to możliwe, lecz to przekraczało nawet najśmielsze marzenia Ardena. Uradowany, kroczył przed siebie, nie zważając na ukłucia bólu w nodze. Tak naprawdę niepokoiło go jedynie błękitne pałanie rozciągające się wzdłuż zachodniego horyzontu. Wyraźnie dostrzegane przez jego wyczulone oczy, światło znajdowało się tam, gdzie nie powinno go być, lecz jak zawsze, Arden przestał zawracać sobie głowę niewytłumaczalnym zjawiskiem, koncentrując się na bezpośrednio dotyczących go sprawach. Dotarł do Opactwa na krótko przed świtem. Łagodnie jaśniejące niebo zdążyło już sprawić ból jego oczom. Perspektywa spoczynku wewnątrz cichych i cienistych murów Opactwa napełniła go radością, szczególnie, gdy poczuł na plecach ciepło wstającego dnia. Mężczyźni, którzy tworzyli tę odosobnioną religijną społeczność, zawsze traktowali go jak mile widzianego gościa i te odwiedziny również nie stanowiły wyjątku. Wkroczył do refektarza, jedynego starego budynku nieznajdującego się w ruinach, skąd zaprowadzono go do jednego z przypominających cele pokoi gościnnych. Dzień braci, wypełniony śpiewami i modlitwami ku chwale bogów, już się zaczął, lecz gdy zorientowali się, że szedł przez całą noc, pozostawili go, by się przespał. Obudził się późnym popołudniem; ta odrobina światła, która wlewała się przez maleńkie okno, niemal go oślepiła. Rozgwar głosów napływał korytarzem ze wspólnej sali jadalnej. Już samo w sobie było to niezwykłe. Oprócz porozumiewania się z bogami, braciszkowie wiedli milczący żywot – odzywali się jedynie do przybyszy z
zewnątrz, jeśli zaszła taka konieczność. Lecz tym, co wygoniło potykającego się Ardena z pokoju, był głos, który wydał mu się znajomy. Jeśli nie mylił się, był to zdumiewająco szczęśliwy zbieg okoliczności. Skręciwszy za róg, Arden zobaczył Jordana pogrążonego w rozmowie z jednym ze starszych braci. Czarnoskóry mężczyzna odwrócił się, gdy Arden wszedł, i obaj, tak samo zaskoczeni, wytrzeszczyli na siebie oczy. Pierwszy opanował się Jordan. –Myśleliśmy, że zgubiłeś się na dobre! – zawołał, a potem uśmiechnął się i powstał. Braciszek, zrozumiawszy, że dwaj mężczyźni znają się, pozostawił ich samych. Arden usiadł naprzeciwko przywódcy Podziemia. –To niewiarygodne – szepnął. – Co tu robisz? –Mógłbym zadać ci to samo pytanie – odparł Jordan. –To długa historia – odpowiedział Arden, śmiejąc się. –Zatem lepiej będzie, jeśli najpierw coś zjesz – stwierdził Jordan, wskazując resztki posiłku na stole. – A ja powiem ci, dlaczego tutaj jestem. – Po miesiącach spożywania obcej żywności widok chleba, sera i owoców był szczególnie nęcący i Arden ochoczo zabrał się do jedzenia. –Jestem tutaj częstym gościem – zaczął Jordan. – Braciszkowie są niezwykle dobrze poinformowani jak na ludzi, którzy podróżują jedynie w sensie duchowym, i wiele się od nich dowiaduję. I jest to cudowne miejsce – musiałeś odczuć panujący tu spokój. – Arden, z pełnymi ustami, skinął głową. – Nawet j a muszę niekiedy wyjechać z Nowego Portu – ciągnął Jordan, uśmiechając się szeroko. – Jednak tym razem powód mojej wizyty jest wyjątkowy, gdyby nie on, nie mógłbym sobie pozwolić na przybycie tutaj. Sytuacja w mieście osiąga punkt krytyczny i nie mogę spędzać zbyt wiele czasu poza Nowym Portem. Arden przełknął i zapytał: –Cóż to za wyjątkowy powód? –Kilka dni temu miałem niepokojące przeżycie – odparł Jordan. – To nic niezwykłego w tych czasach, ale nigdy przedtem nie doznałem niczego podobnego. Czułem się tak, jakbym opuścił własne ciało i spoglądał na siebie z góry. Znajdowałem się w czymś w rodzaju groty czy sali otoczony przez ludzi, którzy wpatrywali się we mnie uważnie, jak gdyby osądzając mnie. Arden porzucił wszelkie myśli o jedzeniu, patrząc na Jordana szeroko otwartymi oczyma. –Potem zobaczyłem pochylonego nade mną Paula, który powiedział mi, że
zemdlałem. –Czy w tej grocie było ciemno? – zdołał wydusić z siebie Arden. –Tak, ale było tam dziwne migocące światło, którego nie potrafiłem umiejscowić – odpowiedział Jordan. – Możesz mi powiedzieć, dlaczego? Arden zignorował to pytanie i zadał własne: –Ci osądzający cię ludzie, czy widziałeś, jak wyglądali. –Nie. Bardziej ich wyczuwałem, niż widziałem. –A dlaczego sądzisz, że bracia mogliby ci pomóc? –Cóż, często opowiadali mi o podobnych przeżyciach – rzekł Jordan. – Wierzą, że jest to posłanie od bogów. Zawsze uważałem to za bzdury, ale teraz już nie jestem tego taki pewien. Miałem wrażenie, jak gdyby ktoś kradł mi duszę. Nie mogłem rozmawiać o tym z moimi trzeźwo myślącymi kolegami – pomyśleliby, że się załamałem. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wydaje się, że ty możesz coś o tym wiedzieć. I Arden opowiedział mu. Zanim zakończył swoją opowieść, na dworze zaczęło zmierzchać. Jordan słuchał uważnie, tak samo oczarowany jak i ożywiony opisem mieszkańców Mrocznego Królestwa; zdumiał go przedstawiony przez Ardena obraz własnej widmowej postaci wyłaniającej się z diamentowego kryształu. –To musiało być… – Jego głos zamarł w pełnej nabożnego lęku ciszy. –Oni rzeczywiście osądzali cię – rzekł cicho Arden. – I stwierdzili, że zdałeś egzamin. Zostałem wysłany, by cię odnaleźć i dowiedzieć się, czy zgadzasz się na przymierze. Jordan nie odpowiadał przez chwilę. –To było moje marzenie od czasu, kiedy usłyszałem o podziemnym świecie – rzekł w końcu. – Cała nowa cywilizacja. – Potrząsnął głową ze zdumieniem, a potem zmarszczył brwi. – Ale właściwa synchronizacja działań może okazać się trudna – od Rewolucji dzielą nas zaledwie dni. –Możemy dotrzeć do nich w przeciągu kilku godzin – wtrącił z ożywieniem Arden. – To niedaleko… –Nie mogę tam iść – przerwał mu Jordan. – Muszę wracać do Nowego Portu. Mogę wysłać kogoś innego. –Nie! Ty jesteś jedynym, który może pójść – upierał się Arden. – Nie rozumiesz?
Poznali cię już! Nie zaufają nikomu innemu. –Ale przecież do omówienia jest tyle spraw – zaprotestował Jordan. – I potrzeba na to czasu. Nie mam jak zawiadomić moich kolegów o tym, dokąd się udaję. –Czy bracia nie mogą przesłać wiadomości? –Mogliby, ale to byłoby równoznaczne z powiedzeniem całemu światu, gdzie jestem. Ich duchowy dystans do spraw tego świata sprawia, że raczej obojętne im jest, komu przekazują informacje. Nie mogę tak ryzykować. Najpierw, więc będę musiał wrócić do Nowego Portu. – Z tonu, w jakim to powiedział, wynikało jasno, że nie ma na to ochoty. Najwyraźniej Mroczne Królestwo strasznie go pociągało i Arden podjął jeszcze jedną próbę przekonania go. –Jeśli wyruszymy zaraz – powiedział – i to wierzchem, możemy dotrzeć do wejścia przed północą. Po nawiązaniu wstępnego kontaktu możesz znaleźć się z powrotem w Nowym Porcie przed upływem dnia. – Przerwał, a potem spróbował z innej beczki. – Jeśli teraz wrócisz do miasta, możesz już nigdy nie otrzymać drugiej szansy. Czy pomyślałeś, jak bardzo przydatni mogliby się okazać w walkach w tunelach? A gdy już zwyciężycie… mają tak wiele do zaoferowania. –Jeśli zwyciężymy – odparł Jordan, lecz myślami był daleko, rozważając różne możliwości. Arden czekał niecierpliwie, wiedząc, że jeśli Jordan postanowi wracać teraz do Nowego Portu, jego wysiłki jako ambasadora Mrocznego Królestwa mogą nigdy nie dać żadnych rezultatów. Gdy już się zacznie Rewolucja, będzie za późno. –Nie masz konia, prawda? – rzekł czarnoskóry mężczyzna, nagle zdecydowanym głosem. – Możemy jechać we dwójkę na moim. Chodźmy. Jeśli wyruszymy zaraz, skorzystamy jeszcze z reszty dnia. – Wstał i ruszył wyciągniętym krokiem, by odszukać wierzchowca. Arden podążył za nim, z szerokim uśmiechem na twarzy. Wierzchowiec brnął z wysiłkiem przez noc. –Z tego, co powiedziałeś, zrozumiałem, że nie masz żadnych wieści o Gemmie? – rzekł Arden bez wielkiej nadziei. –Tylko to, że przebrnęła przez pustynię, została pojmana przez Szarych Jeźdźców i uciekła razem ze szczepem myrketów – odparł Jordan. – Od tego czasu, nic. Arden oniemiał. –Opowiedz! – zażądał. Kiedy Jordan skończył swoją opowieść, dodał: –Oczywiście szukaliśmy jej. Teraz wyprawił się po nią Hewe, ale jak dotąd nikt jej nie widział.
–Wróciła do doliny! – zawołał Arden z radością i ulgą. –Też tak sądziliśmy – odparł Jordan. – Niestety, doliny również nie możemy znaleźć. Ale ja mogę, radował się w duchu Arden. (Ja mogę!) Jechali dalej, zastanawiając się nad tym, czego się nawzajem od siebie dowiedzieli. –Przykro mi z powodu Dakeya – rzekł w końcu Arden. –Takie rzeczy się zdarzają. –Nie była to właściwa zapłata za to, co uczynił dla mnie i dla Gemmy. –Był dobrym człowiekiem. Straciliśmy wielu dobrych ludzi. – W głosie Jordana brzmiała niezwykła dla niego powaga. Potem rozmawiali o planach Podziemia mających na celu uwolnienie się spod kontroli Gildii oraz o rolach, jakie odgrywają jeźdźcy, żywioły, a teraz również mieszkańcy Mrocznego Królestwa. –Jeźdźcy uważają mieszkańców podziemia za demony; ci z kolei sądzą, że to żywioły są demonami… – rzekł Arden. –A żywioły naśladują mieszkańców podziemia, tak, że ludzie podróżujący nabrzeżną drogą myślą, że to właśnie oni są demonami – dodał Jordan. –Zbyt wiele demonów – stwierdził Arden. –I żadne nie są prawdziwe – przytaknął Jordan. Wyjechali z zagajnika i spojrzeli na zarzuconą skałami dolinę. Podniecenie Ardena wzrosło jeszcze bardziej. –Jesteśmy na miejscu – powiedział.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Nawet ze szczegółami otoczenia wrytymi w pamięci, Arden miał trudności ze znalezieniem wejścia. Było tak doskonale ukryte, że Jordan pomyślał, iż Arden musiał się pomylić. Jednak w końcu Arden poprowadził go pomiędzy dwoma głazami, przeciskając się przez niski otwór, i nagle, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, Jordan stwierdził, że znajduje się w prowadzącym w dół tunelu. Ciemność zamknęła się wokół nich, gdy wolnym krokiem ruszyli naprzód. –Trudno uwierzyć, że ten tunel nie jest dziełem człowieka – stwierdził Jordan. – Jest tak podobny do tuneli pod Nowym Portem… –Poczekaj, aż zobaczysz resztę – odparł Arden. Poruszali się wolno, wymacując drogę w gęstniejącym mroku. W końcu ich oczy przystosowały się, a żyły kryształu zaczęły lśnić, gdy na powierzchni wzeszło niewidoczne słońce. –Hej! – zawołał Arden, wypełniając labirynt dudniącymi echami. – Nie mogli spodziewać się, że wrócę tak szybko – powiedział Jordanowi – lecz powinienem był pomyśleć, żeby zostawili kogoś na warcie. – Zatrzymał się, po raz pierwszy okazując niepewność. – Musieli zostawić – dodał. –Jeśli nie zostawili, nie minie wiele czasu, nim się zgubimy – zakończył za niego Jordan. – Ten labirynt wydaje się niewiarygodny. Arden przeszedł kilka kroków i znowu krzyknął. Obaj mężczyźni znieruchomieli w napięciu, gdy z przodu dobiegł jakiś szmer i obok nich przemknął nietoperz, tak blisko, że poczuli ruch powietrza. –To tylko… – zaczął Arden, lecz przerwał gwałtownie, gdy jeden z cieni poruszył się. Nagle stwierdził, że rękę ma wykręconą do tyłu, a do gardła przytknięty nóż. Nagły ruch z tyłu i zapadła cisza dały mu jasno do zrozumienia, że Jordana spotkał podobny los. Wstrzymał oddech, nie śmiąc się odezwać. Ktoś odwrócił go i znalazł się twarzą w twarz z J'viną. Jej ogromne oczy rozwarły się jeszcze szerzej, gdy spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Arden? Co ty tu robisz? –Powiem ci, jeśli weźmiesz ten nóż – odparł; koniec ostrza niemal dotykał jego skóry. J'vina odsunęła pospiesznie nóż, a potem spojrzała na towarzysza Ardena. –Kto to jest? –Spójrz na niego – powiedział jej. – Widziałaś go już przedtem. –Jordan?! – zawołała.
–We własnej osobie – odpowiedział spokojnie czarnoskóry mężczyzna. –Jak…? Puść go, C'lin. Żołnierz posłuchał i dwoje mieszkańców Mrocznego Królestwa przyjrzało się z zaciekawieniem przybyszowi. –A ja sądziłam, że to ty jesteś spalony – zwróciła się J'vina do Ardena. – Myślałam, że twój towarzysz ma na sobie rybi jedwab. –Czarna skóra ma swoje zalety, jeśli ktoś żyje pod ziemią – rzekł z krzywym uśmiechem Jordan, przyglądając się bladym twarzom obcych. –Witamy cię z radością – powiedział C'lin, pokonawszy zaskoczenie. – Przepraszam za formę powitania, lecz nie spodziewaliśmy się waszego przybycia. –Rozumiem. –Czy zechcesz nam pomóc? – zapytała niespodziewanie J'vina. –Tak. Jeśli potrafię. –Chodźmy zatem – rzekł C'lin. – Nic jeszcze nie zostało przygotowane, ale mamy przynajmniej do zaoferowania naszą gościnność. –Dzięki – powiedział Arden. – Jechaliśmy całą noc, by się tu dostać. –Jechaliście? Arden poczuł się zmuszony do wyjaśnienia tego, jak wyglądają i do czego służą konie. Nim J'vina i C'lin coś z tego zrozumieli, zdołali dotrzeć do wielkiej pieczary. Kryształowe światło odbijało się od poskręcanych skalnych powierzchni, oświetlając grupę ludzi znajdującą się wewnątrz. D'vor, V'dal i C'tis powstali, by powitać Ardena, zaskoczeni, lecz uradowani jego szybkim powrotem. Jeszcze większe podniecenie ogarnęło ich, gdy pojęli, kim jest jego towarzysz. Zanim Arden i Jordan opowiedzieli swoją historię, przedstawiono im szóstego członka odtworzonej grupy D'vora. Była to kobieta o imieniu T'via, która zastąpiła L'thę w roli przedstawiciela proroków. Przez jakiś czas nie brała udziału w rozmowie i tylko przyglądała się uważnie poważnymi, szarymi oczyma, których uwagi nic ujść nie mogło. –Miałeś niewiarygodne szczęście, że tak szybko odnalazłeś Jordana – rzekł D'vor, kiedy Arden skończył swoją opowieść – ale z drugiej strony stwarza nam to pewien problem. –Dlaczego? –Prorocy powrócili już do Półwyspu – a to kilka dni drogi stąd.
–Nie mogę zostać tak długo – wtrącił szybko Jordan. – Wydarzenia w moim świecie dzieją się zbyt szybko. Czy nikt z was nie może ich zawiadomić? –Nie. Prorocy muszą rozmawiać z tobą osobiście – odezwała się T'via. Choć powiedziała to cichym, niemal nieśmiałym głosem, była absolutnie pewna tego, co mówi. Jordan spojrzał spod zmarszczonych brwi na Ardena, lecz ten tylko wzruszył ramionami. –To niedobrze. Mogą uznać twoją odmowę odbycia podróży za zniewagę – rzekł z namysłem V'dal – a to nie byłby dobry początek wzajemnych stosunków. –Ależ to absurd! – zawołał z rozdrażnieniem Jordan. – Nie zrozumieliście mnie. Ja muszę wrócić do Nowego Portu. Teraz odezwała się J'vina – i w jej głosie pobrzmiewała twarda nuta. –Być może to ty czegoś nie zrozumiałeś. Wątpię, czy nawet Arden potrafiłby odnaleźć stąd drogę na powierzchnię. Ty zgubiłbyś się w ciągu paru chwil. Zatem, jeśli już potrzebujesz (naszej) pomocy – czy odmówisz nam swojej? –Nie jestem przyzwyczajony do tego, by mi grożono – odparł Jordan złowieszczo spokojnym głosem. –Nie grożę ci. Wskazuję tylko na pewne fakty. –Proszę – wmieszał się D'vor. – Jeśli mamy być sprzymierzeńcami, to nie możemy rozmawiać w taki sposób. Jordan może odejść w każdej chwili, bo takie jest jego prawo. Jeśli zajdzie potrzeba, wszyscy go odprowadzimy. – Przerwał i kiedy nikt się nie sprzeciwił, ciągnął dalej. – Czuję się jednak zobowiązany do stwierdzenia, że prorocy rzeczywiście mogą uznać kolejne spotkanie za niepotrzebne, jeśli nie zgodzisz się na to. – Spojrzał na T'vię, która skinieniem głowy potwierdziła jego opinię. – To może być twoja jedyna szansa. –Również nasza – dodała cicho C'tis. Przez długi czas Jordan nie odzywał się. –Jeśli zgodzę się pójść – rzekł w końcu – czy gwarantujecie, że zaprowadzicie mnie do Półwyspu tak szybko, jak to możliwe, i odprowadzicie do wejścia, gdy tylko obrady skończą się? –Tak – odpowiedział za wszystkich D'vor. –Bez względu na ich wynik?
–Oczywiście. Po chwili przerwy odezwała się T'via. –Moja pani, P'tra, była tym, kto przywołał cię z kryształu – powiedział cicho. – Wie, że to spotkanie przyniesie korzyści dla obu naszych ludów. Rozumiem teraz, że twoja rzeczywista istota dorównuje jej osądowi. W jej imieniu proszę cię, abyś poszedł z nami. Jeśli odmówisz, nie spełnię swojego zadania. Jej napomknienie o dziwnych zdarzeniach, które sprowadziły go najpierw do Opactwa, najwyraźniej poruszyło Jordana. –Nie zawiedziesz – uspokoił ją. – Chciałbym spotkać się z P'trą. – Odwrócił się do D'vora. – Pójdę – powiedział, a potem spojrzał na Ardena. – Jeśli okaże się to wielką pomyłką, wiem, kogo za to winić. Uśmiechnął się, gdy Arden rozłożył ręce, jak gdyby mówiąc: Kogo? Mnie? –Dziękuję ci – rzekł D'vor. –Ale nim pójdę gdziekolwiek – dodał Jordan – muszę, choć przez chwilę odpocząć. – Zwrócił się ponownie do Ardena. – Co mam zrobić z koniem? –Wezmę go – odparł Arden i z nieugiętą stanowczością stawił czoła skonsternowanym minom swych przyjaciół z podziemia. –Czy to oznacza, że nie idziesz z nami? – zapytała C'tis. –Tak. Mam inne sprawy do załatwienia. –Czy to nie może poczekać? –Nie. – Arden zwrócił się do Jordana z niemym błaganiem o pomoc. –Sprowadź ją bezpiecznie – rzekł czarnoskóry mężczyzna. – Potrzebujemy jej pomocy tak samo jak twojej. Arden uśmiechnął się z ulgą, wdzięczny za zrozumienie. J'vina odprowadziła Ardena na powierzchnię. Opanowało go coś w rodzaju gorączki i wiedział, że teraz musi działać. Dręczące go poczucie winy z powodu pozostawienia Jordana złagodzono zapewnieniem, że przywódca rewolucjonistów znajdzie się pod dobrą opieką, a sam z kolei nie miał ochoty ani na kolejną podziemną wędrówkę, ani też na powrót do Nowego Portu w roli wysłannika Jordana. Całą swoją istotą pragnął wrócić do doliny, by spotkać się z Gemmą. Od chwili, kiedy Jordan opowiedział mu tę cząstkę historii Gemmy, którą znał, jego pragnienie, by ją
zobaczyć, stało się bardziej dręczące niż kiedykolwiek przedtem. Nie mógł już mu się oprzeć. –Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – powiedziała J'vina, gdy się żegnali. –Jordan nie potrzebuje mnie – odparł. – I wkrótce wszyscy się znowu spotkamy. Wiem to. –Zatem życzę ci powodzenia – powiedziała. – Życzę ci, byś znalazł to, czego szukasz. Zawróciła, a Arden ruszył dalej; musiał osłonić oczy, gdy znalazł się na powierzchni. Dobrnął do miejsca, gdzie Jordan pozostawił spętanego konia, a potem spoczął na parę chwil w cieniu, pozwalając, by jego oczy przystosowały się do słonecznego blasku. Klacz Jordana była potężnie zbudowanym zwierzęciem o lśniącej sierści, lecz miała łagodne usposobienie; rozpoznawszy Ardena ochoczo zaakceptowała w nim swego nowego pana. Ruszyli na północny wschód, podążając skrajem pustyni; Arden musiał się powstrzymywać, by nie ponaglać wierzchowca do morderczego galopu. W chwilę po jego odjeździe grupa małych brunatnych stworzeń wybiegła z wejścia do Mrocznego Królestwa i śmignęła pomiędzy głazami na szczyt zbocza. Myrkety zgromadziły się w miejscu, gdzie pasł się koń; przez chwilę kręciły się w kółko, pozornie bez celu, jak gdyby kierunek, który wybrał Arden, zdezorientował je. W końcu podjęły wspólną decyzję i ruszyły na zachód. Kiedy osiem dni później Arden wjechał do doliny, trudno było powiedzieć, kto jest bardziej wyczerpany – koń czy jego jeździec. Zapadał zmierzch, kiedy zsunął się z siodła przy kuchennych drzwiach gospodarstwa. Mallory i Kragen wybiegli z domu. –Arden! – krzyknęła Mallory. – Nie wierzę! –Myśleliśmy, że nie żyjesz – wydusił z siebie osłupiały Kragen. –Nie pozbędziecie się mnie tak łatwo – odparł słabym głosem Arden, uśmiechając się z ich zdumionych – i uradowanych – min. Podbiegli do niego i pomogli mu wejść do środka. Kragen krzyknął na chłopców, by zajęli się koniem. –Czy Gemma jest tutaj? – zapytał Arden, opadając na krzesło. –Była – odparła Mallory – ale wyjechała jakieś… – policzyła szybko w myślach -… jakieś osiemnaście dni temu. Arden zaklął cicho.
–Ktoś o imieniu Hewe przybył z Wielkiego Nowego Portu prosząc ją o pomoc – poinformował go Kragen. –Powinni już być z powrotem – stwierdziła Mallory. Arden jęknął. Początkowo Arden sądził, że wcale nie zaśnie, zawiedziony i przygnębiony jak nigdy w życiu. Gdy jednak znalazł się w łóżku, poddał się wyczerpaniu i przez piętnaście godzin nie było go dla świata. Kiedy się w końcu obudził, zobaczył siedzącą przy nim Mallory. Przyniosła mu jedzenie i picie, a potem poprosiła, by opowiedział, co się z nim działo. –Myśleliśmy, że nie żyjesz – wyjaśniła. – Po tak długim czasie niemal straciliśmy nadzieję. Choć Gemma ani na chwilę nie przestała wierzyć, że żyjesz. Niech będzie błogosławiona za swoją wytrwałość! Powiedz, gdzie ty byłeś! Opowiedział jej swoją historię, ona zaś przekazała mu wszystko, co wiedziała o przeżyciach Gemmy. Każde z nich zdumiało się usłyszaną opowieścią. –Co chcesz teraz zrobić? – zapytała Mallory. –Wrócę do Nowego Portu – odparł. – Pomyśleć, że byliśmy tak blisko! – Skrzywił się i potrząsnął głową. Z dołu dobiegły jakieś głosy. –Myślę, że masz gościa – stwierdziła Mallory, uśmiechając się. Arden wygramolił się z łóżka i ubrał, czując ból w zesztywniałych mięśniach, a potem zszedł do kuchni. Gościem okazał się Kris, który wypełnił kuchnię zwykłym, radosnym ciepłem. Wszyscy członkowie rodziny Mallory przyglądali się, gdy Arden podchodził do kalekiego mężczyzny. Kiedy Arden spojrzał w wykrzywioną twarz i onieśmielające żółte oczy, Kris uśmiechnął się i skinął na niego, wyciągając wątłą rękę. Arden ujął ją, wspominając z niejaką obawą swoje pierwsze spotkanie z Krisem. Wówczas to kaleki mężczyzna zajrzał do umysłu Ardena i zbadał jego przeszłość, teraźniejszość i, być może, przyszłość. Było to coś w rodzaju egzaminu; nawet teraz Arden nie wiedział, jak go zdał. Tym razem doznanie było inne; po paru chwilach Arden usłyszał nieznany głos, który powiedział: – Po prostu odpręż się i pozwól, byśmy ci wszyscy pomogli. Pomieszczenie wokół Ardena zniknęło, a on stwierdził, że stoi przed pulsującym,
błękitnym ekranem mocy. Panował chłód i Ardena ogarnął lęk, lecz coś – lub ktoś – przeciwstawiało się dziwnej sile. Trysnęła fontanna światła i usłyszał głos Gemmy: – Całą siłą woli. – Brzmiał w nim tryumf i gdy w ekranie otworzyły się drzwi, których krawędzie iskrzyły się i trzeszczały od ścierających się mocy, podążył za nią do wyłożonej marmurem komnaty, znajdującej się za ekranem. Gemma przeszła kilka kroków, a potem zatrzymała się, gdy jakiś mężczyzna stojący w głębi komnaty odwrócił się, by na nią spojrzeć. Ów mężczyzna przemówił, lecz Arden nie słyszał słów, gdyż zagłuszył je jego własny krzyk grozy. Spoglądał na postać ze swych najstraszniejszych koszmarów. Twarz mężczyzny zasłaniała maska z lśniącego metalu; w miejscu oczu i ust ziały puste, czarne dziury. Arden cofnął się, przerażony tym widokiem i opanowany mdłościami wywołanymi strachem o los Gemmy. Gdy wyrwał rękę z dłoni Krisa, nagle znalazł się znowu w przytulnej kuchni Mallory. Lecz nic nie potrafiło rozwiać grozy wywołanej sceną, którą właśnie widział. Echa jego krzyku dźwięczały jeszcze w pomieszczeniu, gdy znajdujący się w nim ludzie przyglądali mu się z wstrząśniętymi i pełnymi lęku twarzami. Arden spojrzała na Krisa, którego twarz odzwierciedlała taki sam wstrząs jak pozostałe. Tym razem jego obecność nie dodawała otuchy. W jakiś sposób była to najbardziej przerażająca rzecz ze wszystkiego.
Część trzecia Kręgi magii
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY –Kim jesteś? Gemma wpatrywała się z przerażeniem w mężczyznę z maską na twarzy. –Drogie dziewczę, czy naprawdę mnie nie pamiętasz? – Mówił rozbawionym, cichym i pewnym siebie głosem, i Gemma nagle uświadomiła sobie, kto to jest. – Ach, widzę, że sobie przypomniałaś. – Najwyraźniej cieszył go ten fakt. – Oczywiście, kiedy widzieliśmy się ostatnio, wyglądałem nieco inaczej. Z powodu pewnych… nazwijmy to impulsywnych… działań z twojej strony, konieczne stało się przyśpieszenie mojego leczenia. Muszę powiedzieć, że rezultaty tej kuracji oceniam jako niezwykle korzystne. Gemma pamiętała ten jedwabisty, przekonujący głos z licytacji, na której ten właśnie mężczyzna usiłował sprzedać ją jako niewolnicę. Przerwała okropne wydarzenia tamtej nocy, w zdumiewający sposób odkrywając w sobie talent magiczny. Myślała, że licytator zginął w płomieniach pożaru, który rozpętała, lecz teraz nie ulegało wątpliwości, że tak się nie stało. –Mendle – jęknęła. Ukłonił się, szydząc z jej strachu i skinąwszy na nią ręką postąpił krok naprzód. Gemma cofnęła się. –Podejdź, moja droga. Nie musisz się mnie bać. – Przerwał, obserwując wyraz niedowierzania, który pojawił się na twarzy Gemmy. – Twoje kuglarskie sztuczki sprawiły mi wówczas nieco bólu – przyznał – a pożar poważnie zaszkodził moim interesom. Ale teraz to wszystko należy już do przeszłości. Jak widzisz, mam nową twarz, znowu doskonale widzę, i to bez potrzeby używania soczewek, a moje… interesy… nigdy nie rozwijały się lepiej. Powróciłem dysponując o wiele większą siłą i jestem teraz Zwierzchnikiem tego pięknego miasta. – Dramatyczny ton tego oświadczenia podkreślił gorzką ironię jego słów. – Stało się dokładnie tak, jak to od dawna zamierzałem. Twoje wtrącenie się tylko przyśpieszyło całą sprawę. Znowu przerwał i Gemma po raz pierwszy dostrzegła błysk życia w tych okrutnych, bezdusznych oczodołach. Wciąż nie mogła wydobyć z siebie głosu. –Widzę, że nie jesteś przekonana – podjął Mendle. – Spróbuję ci to wyjaśnić. – Odwrócił się i zaczął się oddalać, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie uważa jej za jakiekolwiek zagrożenie. Gemma spojrzała na migoczące, błękitne światło ściany żywiołów. Skierowała swoją wolę przeciwko tej mocy i zrozumiała, że jest wobec niej
bezsilna. Drzwi, które otworzyła, zostały zamknięte na zawsze; jej przyjaciele nie mogli jej pomóc. Kiedy odwróciła wzrok, Mendle przyglądał się jej zza stołu stojącego w drugim końcu pokoju. –Twoi przyjaciele nie mogą ci pomóc – stwierdził, wyrażając głośno jej myśli. – Czy nie zechcesz dołączyć do mnie? Gemma nie poruszyła się. –Przyznaję, że przez pewien czas rozkoszowałem się myślami o zemście – zwrócił się do niej towarzyskim tonem Mendle. – Posiadam władzę i środki, by sprawić ci ból większy od tego, jakiego ja doznałem. Ale to byłoby małostkowe. Ludzie z wyobraźnią, tacy jak ja, nie mogą pozwalać, by działania innych zawróciły ich z drogi do wytkniętego celu. Wiem, że masz do odegrania w moim tryumfie rolę większą niż rola patetycznej, ociekającej krwią ofiary. – Jego żelazna twarz nie poruszyła się, lecz Gemma wyczuła pod maską złośliwy uśmiech. Przebiegł ją dreszcz. –Tak, więc mam dla ciebie inną rolę – ciągnął Mendle – która zaczęła się z chwilą twojego tutaj wejścia. Dla kogoś, kto wie, jak jej używać… i nadużywać, masz wiele do zaoferowania. –Co mogłabym zaoferować tobie? – wyszeptała. –Moc – odparł. – Zwróciłaś uwagę na jej zew, tak jak ja. Jesteśmy bardzo do siebie podobni. –Nie! – Zaprzeczenie to wydobyło się z samego wnętrza jej istoty. Mendle w odpowiedzi na to tylko się roześmiał; był to złowieszczy, nienaturalny dźwięk, który wydostawał się z nieruchomych, metalowych ust. –Ależ ja mam na to dowód – powiedział. – Chodź i przekonaj się sama. –Co się stało? – W głosie Ashlina dźwięczał strach. – Udało ci się coś zobaczyć? Hewe wytrzeszczał oczy na nieprzezroczystą, błękitną barierę, przez którą przeszła Gemma. –Był tam jakiś mężczyzna – rzekł z wahaniem. – Tak mi się wydaje. –Nic więcej? –Więcej nie zdołałem zobaczyć – stało się to zbyt szybko. – Hewe odwrócił się do swego drugiego towarzysza, lecz Paul tylko wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od pulsującej ściany żywiołów. –Musimy coś zrobić! – zawołał Ashlin. – Nie możemy tak stać tutaj i nic nie robić.
–Co proponujesz? – zapytał Hewe, lecz jego pozorny spokój tylko zwiększył zdenerwowanie Ashlina. –Znalazła się w niebezpieczeństwie, wiem to. –Gemma zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa – rzekł cicho Paul. – Nie zapominaj – to ona otworzyła te drzwi. Nikt z nas nie mógł się nawet do nich zbliżyć. Jej moc wcale nie jest taka mała. –Jeśli zdołała otworzyć je raz, potrafi zrobić to znowu – dodał Hewe, mając nadzieję, że pewność, z jaką to powiedział, będzie uzasadniona. Drzwi zatrzasnęły się natychmiast po tym, jak Gemma przekroczyła próg, i to wydawało się złowieszcze. – Da sobie radę ze wszystkim, co się tam znajduje – zakończył. A my musimy dowiedzieć się, co to jest, dodał w myślach. Lecz nic nie mogło rozwiać rozpaczliwego niepokoju Ashlina. Spojrzawszy na dwóch mężczyzn, rzucił się ku migoczącej błękitnej ścianie, jak gdyby chciał zaatakować ją gołymi pięściami. Skoczył naprzód tak szybko, że nie zdołali go powstrzymać, lecz nagle zatrzymał się w swoim szalonym ataku. Nim znalazł się na odległość wyciągniętego ramienia od bariery, został pojmany przez niewidzialną moc i ciśnięty do tyłu ze straszliwą siłą; rzucony w drugi koniec ciemnego pomieszczenia leżał rozciągnięty bezwładnie na kamiennej podłodze. Dopiero po paru chwilach odzyskał przytomność, a nadto wstrząs, jakiego doznał, na jakiś czas pozbawił go mowy. –Im szybciej się zbliżasz, tym gwałtowniej cię odrzuca – wyjaśnił Paul. – Jeden z naszych ludzi wypróbował to i powiedział mi potem, że czuł się tak, jak gdyby wbiegł na niewidzialną ścianę. –Czy teraz wierzysz w to, co mówiliśmy o mocy Gemmy? – zapytał Hewe. – To, co zrobiłeś, było odważne, ale głupie. Nie próbuj tego znowu! Pobladły na twarzy, z szeroko otwartymi oczyma, Ashlin skinął potakująco głową. Zakaszlał słabo, krzywiąc się, a potem wszyscy trzej ponownie zaczęli obserwować ścianę żywiołów. Minęło pół godziny i nic się nie wydarzyło. –Czy nie ma nikogo innego, kto mógłby się przez to przedostać? – zapytał cicho Hewe. –Mamy wielu ludzi obdarzonych zdolnościami – odparł Paul – ale nikogo, kto mógłby tego dotknąć. Ci, którzy to widzieli, byli przerażeni. –Wspaniale! – mruknął wściekle Hewe. Znowu pogrążyli się w oczekiwaniu – nic innego nie mogli zrobić. W ciemnym korytarzu rozległ się odgłos kroków i w krypcie pojawił się zdyszany
Egan. –Żołnierze Gildii – wysapał. – Całe mnóstwo – idą tutaj. Hewe zaklął. –Nasi ludzie? – zapytał Paul. –Wycofują się – powiedział Egan. – Nie możemy mierzyć się z nimi tutaj na dole. –Będziemy musieli stąd odejść – zdecydował Paul. –Nie! – Ashlin chwycił go za ramię. – Nie możemy pozostawić Gemmy! –Nie jesteśmy w stanie jej pomóc – rzekł Paul, mierząc go twardym wzrokiem. – Nie bądź tak głupi. Rzuciwszy mu wściekłe spojrzenie, Ashlin cofnął rękę. –Moglibyśmy powalczyć – zaproponował Hewe. –Nie w tunelach – odparł bez wahania Paul. – Już wam to wyjaśniałem. Nie zdołalibyśmy nawet skrzyżować mieczy. Wystrzelaliby nas jak króliki w klatce. – Przerwał. – Poza tym, jeśli zostaniemy, zrozumieją, że za tym coś się dzieje. – Dźgnął kciukiem w stronę błękitnego ekranu. – Gemma nie podziękowałaby nam za to. Hewe wahał się, czując na sobie wzrok Ashlina. –Chodźmy – zgodził się w końcu. Egan ruszył przodem. Wychodząc, każdy z nich rzucił niespokojne spojrzenie na miejsce uwięzienia Gemmy. Posuwali się ukradkiem pogrążonymi w półmroku korytarzami; w niektórych miejscach pochodnia Egana stanowiła jedyne oświetlenie. Niedaleko za nimi rozległ się jakiś trzask, potem wrzask, krzyki i głuchy odgłos padającego ciała. –Przekleństwo! – Paul spojrzał na Egana. – Wyprowadź ich stąd – rozkazał. – Dalej damy już sobie radę sami. Jego porucznik oddalił się bez słowa i Paul poprowadził ich, pomrukując pod nosem. Wiódł ich ciągiem krętych korytarzy, w górę jakimiś schodami, aż wreszcie zastukał w umówiony sposób w drzwi zapadni umieszczone w stropie i czekał, dopóki ci na górze nie wypuścili ich. Wkrótce potem trzej mężczyźni siedzieli w schronieniu Jordana znajdującym się pod ogromną hałdą śmieci. Hewe i Paul zastanawiali się nad ewentualnymi konsekwencjami tego, co się wydarzyło, podczas gdy Ashlin pogrążył się w otchłani przygnębienia.
–Możemy, co jakiś czas wysyłać patrole, by wyśledzić, co się dzieje – rzekł Paul – ale teraz, kiedy ludzie Gildii zostali zaalarmowani, nasze możliwości są ograniczone. –Podziemie zawsze było naszym terenem – rzekł Hewe, potrząsając głową. – Co się zmieniło? –Nie mam pojęcia. Nagle stało się tak, jak gdyby zaczęli widzieć w ciemności. Nie noszą pochodni i starają się gasić nasze. Sprawiają wrażenie, że wolą walczyć w absolutnej ciemności. –I mają nowe bronie – rzekł Hewe. –Tak, i to śmiertelnie celne – choć bogowie tylko wiedzą, jak to jest możliwe w takich warunkach – potwierdził Paul. – Maleńkie metalowe strzałki, długie najwyżej na tyle. – Rozwarł kciuk i palec wskazujący. – Nikt nie potrafi zrozumieć, w jaki sposób mogą tak celnie trafiać nimi do celu. I jeszcze jedno – żołnierze Gildii noszą dziwaczne hełmy. – Paul rozłożył bezradnie ręce. – Tylko to wiem z całą pewnością, że nie można walczyć z nimi na dole w tunelach. Wówczas, po raz pierwszy od czasu, kiedy wyszli z podziemia, odezwał się Ashlin. –Więc nawet, jeśli Gemma wydostanie się, nie potrafimy jej pomóc – powiedział z twarzą wykrzywioną w udręce. –Jaki dowód? – szepnęła Gemma. –Twoja współpraca ze mną została szczegółowo opisana – odparł Mendle, wskazując ręką wielką księgę, która leżała otwarta na marmurowym stole. – Podejdź i zobacz. Gemma nie poruszyła się. Przywołała resztki pewności siebie i odezwała się wyzywająco: –Nie możesz zrobić nic, co zmusiłoby mnie, bym tobie pomogła! –Och, w tym właśnie całe piękno, moja droga – odparł lekko. – Nic nie muszę robić. Przekroczyłaś już punkt, z którego mogłabyś zawrócić. –Jesteś szalony! Mendle roześmiał się. –Tak właśnie określa się wszystkich wielkich nowatorów – zauważył. – Ale to naprawdę niczego nie zmieni. Twoja rola w scenariuszu – moja zresztą też – została napisana dawno temu. Teraz nic już nie możesz zmienić. Nawet twoje początkowe niedowierzanie zostało
przepowiedziane. Pewność, z jaką mówił, napełniła Gemmę przerażeniem. Czyżby miał rację? Może naprawdę jestem tylko bezsilnym narzędziem w jego rękach? Nie! Najpierw się zabiję! Jej ręka przesunęła się do noża wiszącego u pasa, lecz zawahała się, niezdolna uwierzyć, że pozostała jej tylko taka możliwość ratunku. Wyciągnęła jednak nóż, czerpiąc otuchę z solidności broni. –Czy nie powinieneś się mnie bać? – zapytała tak zimno, jak potrafiła. – Ostatecznie, raz cię już spaliłam. Co tym razem może mnie powstrzymać przed zabiciem ciebie? – Postąpiła kilka kroków naprzód, lecz Mendle nie zmienił swej wyrażającej całkowite odprężenie pozycji. –Jestem zawiedziony – stwierdził. – Przypisywałem ci większą inteligencję. Gemma czekała, zmuszając się do posuwania naprzód. –Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym się siebie bać – mówił dalej Mendle. – Nie tylko moja twarz została zmieniona, a to jest moje terytorium. Nie możesz zrobić nic wbrew mojej woli. Skoczyła ku niemu, ogarnięta paniką, lecz Mendle uniósł rękę i jej nogi stały się nagle jak z ołowiu. Fala grozy spłynęła na nią, gdy uświadomiła sobie, że znowu jest marionetką – a on tym, który ciągnie za sznurki. Stanęła w miejscu jak przymurowana, czując w głowie zamęt. Wolę się zabić. Uniosła nóż, tak, że ostrze spoczęło na szyi, błagając o siłę konieczną, aby krwawo zakończyć tę nikczemną farsę. Mendle nawet nie próbował jej przeszkodzić; odwrócił się do niej plecami. Jego absolutne lekceważenie poczynań Gemmy było oczywiste i, po kilku strasznych chwilach, nóż wysunął się z jej pozbawionych czucia palców i upadł z trzaskiem na marmurową posadzkę. –Chodź tutaj. – Jego głos stracił wszelkie pozory – to był rozkaz. Nogi Gemmy zostały ponownie obdarzone życiem i podeszła wolno do Mendle'a. Chociaż spoglądała na otwartą księgę, litery tańczyły jej przed oczami. Nie chciała wiedzieć, co tam jest napisane. –Przeczytaj to! Gemma posłuchała. –„Sygnałem oznaczającym początek zmian był powrót Zwiastuna Zguby do Najwyższego Miasta i objęcie przez niego najwyższych stanowisk w mieście, co oznaczało władzę absolutną. Chociaż działania jego współtowarzyszy nie doprowadziły do niczego z wyjątkiem rozpasanego rozlewu krwi, on mimo to zdołał zbudować bezpieczną, niezdobytą twierdzę ze stali. Stamtąd sprawował absolutną
władzę nad miastem i przyległymi terenami oraz przeprowadzał eksperymenty i uruchamiał procesy, które otwierały drogę nowej epoce”. –„Tylko jedna siła mogła go powstrzymać, lecz z powodu swej niewiedzy i upartego trwania przy przestarzałych ideałach, Słudzy Ziemi zostali pokonani. Ich koniec stał się nieuchronny, kiedy Strażniczka Snów została uwięziona w stalowej twierdzy, a jej moc wykorzystana nie tylko do zniszczenia niedawnych sprzymierzeńców, lecz również ostatnich pozostałości samej magii”. –„Był to jedynie początek, lecz odtąd cały proces postępował nieuchronnie i stary porządek został całkowicie zniszczony”. –„Rozpoczął się Wiek Chaosu”. Gemma nie mogła dłużej udawać, że słowa te nic nie znaczą. –To tylko książka – tak naprawdę niczego nie udowadnia – zaprotestowała słabo, z wyraźnym brakiem przekonania. Mendle zignorował ją. –Dziwaczne tytuły – zauważył lekkim tonem, – ale chyba bardziej podoba mi się mój. „Zwiastun Zguby”. –Tylko, dlatego, że coś zostało przepowiedziane, wcale nie oznacza, że tak będzie naprawdę! – zawołała z rozpaczą Gemma. Mendle odwrócił się, by na nią spojrzeć. Pod maską, złośliwa moc łyskała w czymś, co teraz zastępowało mu oczy. –Ależ to nie jest przepowiednia – odparł rozbawiony. – To historia. –To niemożliwe! – krzyknęła, jednak wiedziała, że tak właśnie może być; sama czytała alternatywne historie Kleve, kiedy przebywała przymusowo w latającym mieście. –Ta książka istniała zawsze – mówił dalej cierpliwie Mendle, jak gdyby wyjaśniając coś dziecku. – Nawet ci głupcy z sekty błękitnego płomienia wiedzieli o niej od lat. Oczywiście nigdy jej nie odnaleźli, ale inne, bardziej dostępne tomy zawierały o niej wiele wzmianek. Ty jesteś Strażniczką Snów – dodał sarkastycznym tonem. – Z pewnością widzisz, że ta księga jest prastara – pozaczasowa w istocie. Spójrz tylko na nią! –To może być fałszerstwo – odparła Gemma, nie wierząc we własne słowa. – Sam mogłeś ją napisać. Myśl ta tak rozbawiła Mendle'a, że aż się roześmiał. –Nie mam takiej poetycznej duszy – powiedział. – Poza tym, skąd mógłbym o tym
wiedzieć? Przewrócił kartki do miejsca zaznaczonego jedwabną wstążką. Nie mogąc się oprzeć, Gemma przeczytała zawarty w księdze opis dziecięcych lat Strażniczki Snów. Pierwsze zdania przeraziły ją, – lecz nie mogła oderwać wzroku od tekstu. Słowa biegły, jej oczy przesuwały się po nich bezsilnie. Czytała historę własnego dzieciństwa. Imiona były inne, lecz w pozostałych szczegółach wszystko się zgadzało. Wiele miejsca zajmował opis jej związków z rodzicami, królewskimi małżonkami, oraz z czarodziejami na wyspach Heald i Arka. Obszernie i szczegółowo zrelacjonowano obalenie rządów jej rodziny oraz wojnę czarodziejów, która potem nastąpiła; opis rytuału, w którym uczestniczyła i który zakończył wojnę, również się tam znajdował. Wszystko zgadzało się z jej najwcześniejszymi wspomnieniami, z niezwykłą jaskrawością przypominając radość i grozę tych doniosłych chwil. Cofnęła się, ciężko oddychając, z uczuciem jak gdyby została skazana na potępienie. Mendle obserwował ją uważnie. –Rozpoznajesz coś? – zapytał tonem okrutnej kpiny. Gemma nie mogła wydobyć z siebie głosu, starając się stawić czoło oczywistości czekającego ją losu. (…nie tylko do zniszczenia niedawnych sprzymierzeńców, lecz również ostatnich pozostałości samej magii.) Przewrotna groza czekającej ją roli zwaliła się na nią, pozbawiając sił. –Widzę, że nareszcie spojrzałaś prawdzie w oczy – stwierdził z zadowoleniem Mendle. – Chodźmy. Spotka cię zaszczyt uczestniczenia w mojej pierwszej wielkiej próbie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Tej nocy i następnego ranka Wielki Nowy Port aż kipiał od plotek. Bezimienny Zwierzchnik zawsze był tajemniczy, przekazując swe rozkazy albo na piśmie, albo przez niekończący się potok sług; teraz jednak mówiono, że całkowicie zerwał wszelkie kontakty. Przebywał, głosiły plotki, zamknięty w podstawie swej wielkiej wieży, za metalowymi drzwiami i ekranami tajemnej mocy. Jednak budowa szła dalej, choć mury wznoszonej wieży jeszcze nie były widoczne. Nawet członków Gildii, którzy odnosili takie korzyści z panowania nowego Zwierzchnika, niepokoiła taka sytuacja. Wielu z nich próbowało skontaktować się ze swoim władcą, lecz bez rezultatu. Ich próby nie wywołały jakiejkolwiek reakcji. Zdenerwowanie udzielało się żołnierzom rozstawionym na ulicach; miasto znajdowało się na krawędzi zamieszek. Choć pogłoski i domysły szybko doszły do uszu Podziemia, Hewe i Paul nie chcieli, by organizacja przystąpiła do jakiejkolwiek zdecydowanej akcji. Nie mieli żadnych wieści o Gemmie, a Jordan jeszcze nie wrócił. Musieli pogodzić się z faktem, że może wcale nie wrócić. Gdyby teraz zdecydowali się wystąpić przeciwko Gildii i jej oddziałom znajdujący się w pełnej gotowości, nie mieliby żadnych szans na powodzenie. Tak, więc czekali, wysłuchując nadchodzących wieści i usiłując uspokoić się nawzajem. Ashlin często teraz kaszlał i choć nie chciał się do tego przyznać, wyraźnie cierpiał. Próbował towarzyszyć każdej zwiadowczej grupie, kiedy wyruszałaby sprawdzić miejsce zniknięcia Gemmy, lecz za każdym razem odwodzono go od tego i teraz siedział skulony żałośnie na krześle w podziemnym pokoju. Wówczas właśnie nadeszły wieści, w obliczu, których wszystkie wcześniejsze pogłoski wydały się nieważne. Wieści te przyniósł chłopak imieniem Spratt; pojawił się zdyszany i pękający z dumy, że pozwolono mu wejść do wewnętrznego sanktuarium przywódcy Podziemia. –Coś dzieje się przy podstawie wieży – wydyszał. – Ziemia się trzęsie i wszędzie biegają ludzie! –Lepiej zobaczmy to sami – rzekł Hewe. – Chodźmy. –Komnata, w której została uwięziona Gemma, znajduje się bezpośrednio pod podstawą – powiedział Ashlin, wstając z wysiłkiem. – Może ona… – Przerwał mu napad kaszlu. Nikt inny nie odezwał się, gdy podążyli za Sprattem, zagłębiając się w tunelu. Kiedy przybyli na punkt obserwacyjny w budynku znajdującym się w pobliżu podstawy, cały świat zdawał się drżeć, a powietrze wypełniało basowe buczenie. Obłoki pyłu unosiły się nad ziemią, a w ścianach kilku budynków pojawiły się pęknięcia. Trudno było cokolwiek dostrzec wyraźnie, lecz z hałasu i z tego, co udało
im się zobaczyć z ich punktu obserwacyjnego wynikało jasno, że na placu budowy panuje chaos. W niektórych miejscach otaczający podstawę mur runął i przez wyrwy wybiegali przerażeni mężczyźni i kobiety, pędząc, co sił w nogach. Strażnicy przy wejściach biegali tam i z powrotem, najwyraźniej nie wiedząc, co mają robić i bez wątpienia bardzo przestraszeni. Zgrzytliwe dźwięki walących się ogromnych metalowych konstrukcji i wrzaski uwięzionych wewnątrz rozbrzmiewały w całym mieście. Płomienie strzelały i sypały iskrami, światła błyskały – tak jasno, że w porównaniu z nimi południowe słońce wydawało się przyćmione. –Bogowie – jęknął Hewe. – Co za rozgardiasz! –Co się dzieje? – zapytał Ashlin, podchodząc do nich na uginających się nogach. –Sam chciałbym wiedzieć – odparł Paul. Potem wszelką rozmowę zagłuszył potężny, chrupiący dźwięk. Deski pod stopami zadrżały jeszcze mocniej. Przyglądali się, osłupiali, tak samo ogłuszeni jak setki obywateli Wielkiego Nowego Portu, którzy na własne oczy widzieli, jak niemożliwe stawało się faktem. Przed ich zdumionymi oczyma wieża Zwierzchnika zaczęła budować się sama. Lśniący metalowy cylinder, szeroki jak kilkuizbowy dom, wysuwał się z ziemi. Otaczające go konstrukcje przewracały się jak domki z kart, dopełniając obrazu zniszczenia. Wieża wznosiła się wolno, lecz nieubłaganie ku niebu, aż przewyższyła najwyższe budynki. I wciąż rosła, błyszcząca stalowa kolumna, sprawiając wrażenie, że za chwilę dotknie chmur. Na całej niemal wysokości była zupełnie gładka; lśniącą krzywiznę ścian urozmaicało jedynie kilka nacięć czy wyżłobień. Lecz zanim jej nienaturalny wzrost dobiegł końca, na ścianach pojawił się znak, który nadał wieży jeszcze bardziej złowieszczy wygląd. Był to rysunek przechylonej wagi, wyryty czarnymi liniami i tak wielki, że kilka razy przewyższał wzrost wysokiego mężczyzny. W końcu wieża znieruchomiała; w zapadłej ciszy nikt nie ośmielił się poruszyć ani odezwać. Całe miasto czekało, by zobaczyć, co stanie się dalej. Nie musieli czekać długo. Pomarańczowe płomienie strzeliły z kilku znajdujących się niżej wyżłobień. Ogień pokrył cały plac budowy, zmieniając wszystko, co się tam znajdowało – czy był to metal, kamień, ziemia czy drewno – w bezkształtny czarny kopeć i spopielając każdego, kto miał nieszczęście znajdować się jeszcze wewnątrz. W niektórych miejscach ludzie stojący poza murem zostali mocno poparzeni, gdy ubrania i włosy buchnęły płomieniami, a ogień i dym przypaliły im płuca. Hewe i jego towarzysze schronili się za kamiennymi ścianami ich kryjówki, lecz nawet tam fala gorąca pozbawiła ich tchu.
Kiedy dym i swąd się rozwiały, wieżę otaczał krąg absolutnego zniszczenia. Wszystko w jego wnętrzu, z wyjątkiem wznoszącej się w centrum wieży, zostało pozbawione swego kształtu i substancji i był on teraz niczym innym jak czarną plamą na obliczu miasta. Gdy wyjrzeli ostrożnie przez okno, zobaczyli żołnierzy wyłaniających się z niewidocznych drzwi w podstawie wieży. Każdy miał na sobie dziwny hełm, który okrywał całą głowę, lecz poza tym zdawali się być ubrani w zwykłe mundury Gildii. Dopiero przyjrzawszy się uważniej spostrzegli, że godło na ich piersiach nie przedstawiało już znajdującej się w równowadze wagi sędziowskiej, która była szczególnie nieodpowiednim znakiem Gildii. Zamiast niej godło wyobrażało przechyloną wagę wieży. Żołnierze zajęli pozycje wokół podstawy wieży, lecz nie posunęli się dalej. Minęła długa chwila, nim komukolwiek udało się wydobyć z siebie głos. –Zdaje się, że bardzo zależy mu na odosobnieniu – zauważył Hewe, rozpaczliwie starając się, by zabrzmiało to nonszalancko, lecz nie zdołał ukryć dźwięczącej w jego głosie grozy. Przez resztę tego dnia i następną noc, Wielki Nowy Port jakby się skulił, a jego mieszkańcy szepcząc cicho między sobą nadal pozostawali w szoku. Wielka metalowa wieża, według sądów niektórych ludzi licząca czterdzieści pięter wysokości, górowała nad miastem w pełnym rezerwy milczeniu, szydząc z myśli o jakiejkolwiek próbie zgłębienia jej tajemnicy. Wartownicy przy jej podstawie pozostali na posterunku, lecz nikt nawet nie pomyślał o zbliżeniu się do nich. W ciągu nocy szepty mnożyły się i stawały coraz głośniejsze. Nadciągała burza i nie wiadomo było tylko, gdzie piorun najpierw uderzy. Co bystrzejsi członkowie Gildii czynili pospieszne przygotowania do opuszczenia miasta. Przywódca porzucił ich i należało teraz zapobiec dalszym stratom. Skryty ruch ludzi i mienia dawał żer różnym pogłoskom, wspierając argumenty tych członków Podziemia, którzy chcieli uderzyć właśnie teraz, kiedy w Gildii panował taki zamęt. Najdobitniej wyraził to Egan w jednym ze swych okresowych meldunków składanych Hewe'emu i Paulowi, którzy powrócili do swego podziemnego schronienia. –Teraz możemy załatwić Gildię! – rzekł z ożywieniem. – Dzieli się znowu na frakcje, a jej gwardia się rozpada. Wszyscy znajdują się w szoku, lecz ludzie i tak zaczynają już winić Gildię za wieżę. Ostatecznie, to jej członkowie zgodzili się, by ją budowano. Jeśli zaatakujemy teraz, spotkamy się z większym poparciem, niż przypuszczaliśmy, i ze słabszym wrogiem. –Sądzę, że Gildia nie jest już naszym wrogiem – rzekł cicho Hewe. –Zawsze byli naszymi wrogami – i lepiej zaatakować niż nie robić nic – odparł Egan. Zawahał się. – Tak czy inaczej, nie sądzę, by udało ci się to powstrzymać, nawet
gdybyś próbował. Ludzie są za bardzo rozgoryczeni. Może gdyby Jordan był tutaj… – Nie dokończył zdania. –Zatem chcesz uderzyć teraz? – zapytał Paul. – W rozlewie krwi utopić wszystko, co planowaliśmy przez całe lata? –Spójrz w oczy faktom! – odkrzyknął Egan. – Powstanie zbliża się, czy Podziemie je poprze, czy nie. Jedyne, co możemy zrobić, to upewnić się, że zwycięży właściwa strona. – Przerwał, przenosząc wzrok z jednej kamiennej twarzy na drugą. – Jeśli Gildia zostanie obalona, a my w tym nie pomożemy, to później nie możemy mieć nadziei na ustanowienie jakiegokolwiek rozsądnego rządu. Zapanuje całkowita anarchia. Musimy wziąć w tym udział. –Nie mamy czasu na skoordynowanie naszych posunięć – sprzeciwił się Paul. –Daj sygnał – przekonywał go Egan. – Resztę dogramy, gdy już będziemy działać. –Nie. Jeszcze nie teraz. Egan jęknął w rozgoryczeniu. –Popełniasz błąd. Nie ma szans, by to zatrzymać i wielu naszych ludzi już przygotowało się do powstania. Powiem ci szczerze – nie widzę sposobu, by ich powstrzymać. Przez kilka chwil w pokoju rozlegał się jedynie uporczywy kaszel Ashlina. –A co z tobą? – zapytał cicho Paul. –Jestem na tyle głupi, aby chcieć, by decyzja zapadła jednomyślnie – odparł gniewnie Egan. Odwrócił się, by wyjść. – Będę was informował – rzucił przez ramię. –Sądzisz, że ma rację? – zapytał Paul, gdy za Eganem zamknęły się drzwi. –Możliwe. –Bogowie! Dlaczego Jordana tutaj nie ma? Nigdy nie chciałem zajmować jego miejsca. –Pójdę porozmawiać z paroma ludźmi – rzekł Hewe. – Będę w kontakcie. Wielki mężczyzna wyszedł, pozostawiając Paula, by przyjmował meldunki o wzrastającym niepokoju. Świt potwierdził przepowiednie Egana. W paru punktach miasta doszło do walk, a motłoch włamał się do domów wielu członków Gildii, zabijając każdego, kogo zastał w środku, oraz rozbijając i paląc wyposażenie. Niektóre rezydencje okazały się puste – to jeszcze bardziej rozwścieczyło tłum i zaostrzyło apetyt na dalszy łup.
Gdzie indziej oddziały Podziemia zaatakowały posterunki Gildii w różnych budynkach rządowych, domach towarowych i magazynach. Żołnierze Gildii osaczano i wycinano w pień; ci, którzy stawiali opór, byli lepiej uzbrojeni i wyszkoleni od napastników, lecz upadek Gildii i niewątpliwa przewaga liczebna atakujących pozbawiły ich ochoty do walki. Początkowo Paul i kilku innych podobnie myślących przywódców Podziemia próbowało powstrzymać falę przemocy, lecz późnym rankiem nawet oni zrozumieli, że jest to beznadziejne. Do głosu doszły urazy, jakie narastały przez dziesięciolecia ucisku i teraz mogli jedynie ufać, że gdy już będzie po wszystkim, potrafią zapewnić miastu odrobinę rozsądku i nadziei. –Zapalić stosy sygnalizacyjne – rozkazał Paul, dając tym sygnał do rozpoczęcia rewolucji na całym wybrzeżu, aż do Altonbridge i Klevemouth. – Przynajmniej możemy próbować uporządkować jakoś ten bałagan. Walki trwały, nie omijając żadnej dzielnicy miasta. Nad wieloma budynkami unosił się dym; grabież stała się czymś powszechnym, a na niektórych ulicach rynsztoki spływały krwią. Podziemie, teraz już zgodnie z rozkazami swych przywódców, starało się kierować przemoc jedynie przeciwko tym, którzy od tak dawna grabili innych i samo miasto, lecz wielu wykorzystywało rewolucję, by załatwić stare porachunki. Powstańcy rzadko wiedzieli, co dzieje się poza ich najbliższym otoczeniem i nikt nie miał pojęcia o ogólnym obrazie sytuacji. Paul i Hewe starali się być wszędzie tam, gdzie to było możliwe, i na własne oczy widzieli rzeź, która zasłała trupami Rynek. Wielu ludzi zostało okaleczonych albo straciło domy. Przy pomocy niektórych ze swych spokojniejszych towarzyszy, rozpoczęli długotrwały proces przywracania chociażby pozorów dyscypliny. Jak to było do przewidzenia, zaczęło brakować żywności i wody; zorganizowano posterunki dla ochrony magazynów i do pilnowania, by każdy potrzebujący otrzymał to, co mu się należy. Siedziby poszczególnych wydziałów władz administracyjnych zostały splądrowane, ale uchroniono je przed jeszcze większym zniszczeniem. Bez względu na to, jaki rząd wyłoni się w końcu z chaosu, z pewnością będzie ich potrzebował. Część najzaciętszych walk toczyła się na i wokół miejskich murów. Wielu żołnierzy Gildii miało tam swoje koszary i przez jakiś czas były to ich najsilniej bronione pozycje. Jednak od środka atakowały ich tłumy rozhisteryzowanych obywateli, a od zewnątrz mieszkańcy obskurnego osiedla chat, które jak pleśń rozrastało się wokół miasta. Ludzie stamtąd dostrzegli wreszcie możliwość uzyskania pełnej zapłaty od tych, którzy zabraniali im skorzystać z możliwości, jakie dawało miasto, i trzymali w nędzy brudnych chat i namiotów leżących u podnóża miejskich murów. Podziemie również odegrało pewną rolę w tej bitwie. Wielu jego członków mieszkało w tych właśnie chatach i teraz wskazali tłumom tajne wejścia do miasta. W rezultacie wielu obrońców Gildii zostało zmiażdżonych niespodziewanymi atakami. Niemniej jednak wiele setek ludzi żołnierze wycięli podczas gorzej przygotowanych szturmów.
Przemoc szalała dwa dni i dwie noce, a potem niestrudzone wysiłki garstki skupionej przy Paulu zaczęły dawać jakieś efekty. Wyczerpanie również dawało się we znaki i walki stawały się coraz rzadsze. Jedno z ostatnich większych starć miało miejsce trzeciego dnia tuż przed świtem. Niedaleko metalowej wieży wypłoszono z ukrycia oddział Gwardii i zapędzono ku legowisku Zwierzchnika. W rozpaczy wbiegli na sczerniały teren, błagając o pomoc dziwnie wystrojonych kolegów, którzy wciąż stali przy podstawie wieży. W odpowiedzi wymierzono w nich dziwne metalowe bronie, które sypnęły deszczem krótkich strzał. Uciekający żołnierze zostali dosłownie rozerwani na kawałki; padali na ziemię już martwi, albo umierali w przyprawiającym o mdłości plusku potoków krwi i porozrywanych kończyn. Ścigający ich tłum w milczeniu przyglądał się, jak umierają, a potem zniknął w cieniach ustępującej nocy. Paul osunął się na krzesło w głównej kwaterze Podziemia. On i Hewe od dwóch nocy nie spali i obaj byli zupełnie wyczerpani. Widzieli przerażające sceny, które pogrążyły ich w odrętwieniu i nie potrafili dzielić radości niektórych swych współtowarzyszy. Wróg, którego od tak dawna pragnęli obalić, rzeczywiście został pokonany, lecz za nieprawdopodobnie wysoką cenę. Gildii już nie było, lecz teraz czekało ich ciężkie zadanie doprowadzenia do tego, by to, co ją zastąpi, nie było gorsze. Ponad tym wszystkim wznosiła się wieża. Gildia mogła być zniszczona, lecz bezimienny Zwierzchnik wciąż tam przebywał i nie potrzebował już ochrony możnych Nowego Portu ani ich żołnierzy. –Za późno – rzekł z przygnębieniem Paul. – Cokolwiek byśmy teraz zrobili, wszystko może okazać się niewystarczające. Hewe nie musiał pytać, do czego nawiązuje Paul. Wieża majaczyła we wszystkich ich myślach. –Prawdziwy wróg – mruknął potakująco Hewe. –Muszę się przespać – westchnął Paul. –Ja też. Mężczyźni rozciągnęli się na podłodze i po chwili jedynym dźwiękiem w pokoju było ich pochrapywanie. Trzy godziny później obudzili się równocześnie, przekonani, że nadchodzi koniec świata.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Arden opuścił dolinę w kilka godzin po swej wizji, w której ujrzał Gemmę i mężczyznę w przerażającej masce. Mallory i Kragen próbowali przekonać go, by pozostał trochę dłużej, aby odpocząć i odzyskać siły, ale on był uparty. Przekonanie, że Gemma znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie oraz przygnębiająca świadomość, że zmarnował już tyle czasu, tym bardziej utwierdzały go w przekonaniu, by jak najszybciej wracać do Wielkiego Nowego Portu. Kris odszedł po wyjaśnieniu – w swym migowym języku – że jedynie przyjął wizję, której wraz z Ardenem doświadczył. Nie wiedział, skąd się wzięła ani co oznaczała. Po raz pierwszy opuścił gospodarstwo Mallory mniej szczęśliwy niż w chwili, kiedy doń przybył. Mały, poskręcany człowiek wydawał się całkowicie zdezorientowany takim obrotem rzeczy – a to z kolei zatroskało wszystkich pozostałych. Wierzchowiec Ardena z powodu wyczerpania nie nadawał się do podróży, tak, więc Kragen wypożyczył mu dwa swoje konie. –Mogę pożyczyć inne, jeśli zajdzie potrzeba – wyjaśnił, więc Arden przyjął je z wdzięcznością. Drugi wierzchowiec znacznie przyspieszyłby podróż. –Chciałabym pojechać z tobą – powiedziała Mallory, gdy przygotowywał się do wyjazdu – ale… – Poklepała się po wyraźnie zaokrąglonym brzuchu. – Pamiętaj, byś przypomniał Hewe'emu, że obiecał przywieść Gemmę na urodziny jej imienniczki. –Sam ją przywiozę – odparł, choć uśmiechnął się do przyjaciółki, w jego głosie brzmiała ponura determinacja. Cztery dni później wytrwałe wierzchowce wciąż utrzymywały równe tempo, stale zmniejszając odległość dzielącą Ardena od celu. Wczesnoporanne słońce kładło się już ciepłą plamą na plecach, gdy skręcił wzdłuż północno-wschodniej krawędzi pustyni. Wkrótce dotrze do wielkiej nabrzeżnej drogi i wówczas podróż stanie się łatwiejsza. Krótszy szlak wiódł prosto przez pustynię, lecz tym razem Arden nie miał ani wyposażenia, ani zapasów, które umożliwiłyby taką podróż. W innych okolicznościach wybrałby samotność i dzikość pustyni, lecz teraz liczyła się tylko szybkość. Popędzał chętne konie, nie szczędząc im szpicruty, lecz też pilnował, by miały dość paszy i wody, i dość odpoczynku, aby nie straciły sił. Arden sam się nie oszczędzał i niekiedy na parę chwil zasypiał w siodle. Jednak tego ranka nie dręczyła go senność; w nocy pozwolił sobie przespać cztery drogocenne godziny. Mimo tego zaczął mrugać i przecierać oczy, pewien, że wciąż jeszcze śni, kiedy biały wał mgły pojawił się wprost przed nim na szlaku. Mgła błyszczała oślepiająco w świetle słońca, lecz Arden dalej wątpił w jej istnienie. Zjawisko było oczywiście nienaturalne i stanowiło niedorzeczną anomalię w krajobrazie pustyni, lecz konie nie wydawały się zdenerwowane.
(Och, nie!) Ardena uderzyła nagła, zatrważająca myśl i w tej samej chwili zobaczył – lub tak mu się wydawało – słabe migotanie błękitnego światła w tumanie mgły. Zawrócił konie na prawo, ponaglając je do galopu, lecz mgła spłynęła przed nie, z łatwością je wyprzedzając. Aren zatrzymał się i mgła podpełzła bliżej. Nie było ucieczki Arden zeskoczył z siodła i stał czekając, wściekły, lecz pogodzony z losem. Mgła ogarnęła go; obok w oszałamiającym pędzie przemknęły błękitne światła. Potem mgła zniknęła nagle i stwierdził, że stoi w holu rezydencji, która rozpoznawał aż za dobrze. Latające miasto pojmało go ponownie. Poprzednim razem towarzyszyły mu Gemma i Mallory Nie bardzo wówczas polubił to miasto, a teraz lubił je jeszcze mniej. Wściekłość w nim aż kipiała, lecz nie miał, na kim wyładować swego gniewu; hol był pusty. Po każdej stronie znajdowało się kilkoro drzwi. Na każdych widniał wyrzeźbiony w drewnie symbol. Za tymi drzwiami znajdowały się biblioteki. Tysiące i tysiące książek, z których Arden nie miał żadnego pożytku. Każda biblioteka przedstawiała odmienną wersję historii – lub przyszłości. Arden wciąż nie był do końca pewien, jak właściwie to działa. Przed nim szerokie schody wykręcały ku ozdobionemu balustradą balkonowi. Tam też były drzwi, lecz Arden nie widział, co się za nimi znajduje – i nie chciał wiedzieć. Pragnął tylko wydostać się stąd. Stał cicho, starając się uspokoić i intensywnie myślał. Z doświadczeń poprzedniego pobytu wiedział, że czas nie mija w tym miejscu. Teoretycznie, nie musiał robić nic, tylko czekać, aż w końcu zostanie odstawiony do własnego świata i to w tej samej chwili, w której został z niego zabrany. Konie nie zauważą jego nieobecności, choćby nawet – dla niego – minęły godziny czy nawet dni. Wiedział to, teoretycznie. W rzeczywistości stwierdził, iż nie potrafi uwierzyć, że nie marnuje czasu i był głęboko urażony z powodu pozornego opóźnienia. Postanowił, że nie będzie wychodził z domu. Był to błąd, którego nie miał ochoty powtarzać. Nienawidził tej rezydencji; usuwała mu ziemię spod stóp i rozbijała na strzępy wyobrażenia o rzeczywistości, do których przywykł. Jednak jeszcze bardziej nienawidził jałowego, nieludzkiego miasta, które rozciągało się na zewnątrz. Zadrżał na wspomnienie tego labiryntu, gdzie każda ulica była taka sama jak poprzednia. A jednak, rozumował, to właśnie w jednej z tych bibliotek Gemma znalazła rozwiązanie zagadki kołyszącego się kamienia, co pozwoliło jej uratować dolinę. Mógł nie lubić tego domu, ale nie zapomniał, jak bardzo użyteczny może być w takich sprawach. Być może i teraz potrafi dowiedzieć się czegoś, co mu się przyda. W takim razie nie ma sensu, by stał tutaj jak posąg. Arden wciągnął powietrze, wspominając dziwacznych mieszkańców rezydencji; myśl o ponownym stawieniu czoła ich złości przeraziła go. Lecz czy miał inny wybór? Tak, więc wypełnił płuca powietrzem i przywołał na pomoc całą swoją odwagę.
–Wynut! Shanti! – ryknął. – Gdzie jesteście? I momentalnie pojawiły się przed nim dwie postacie, materializując się wprost z powietrza po drugiej stronie holu. Ich pojawienie się było tak niespodziewane, że Arden aż podskoczył. Choć widział w czasie poprzedniego pobytu, jak dwaj czarodzieje znikali, to jednak przedtem zawsze pojawiali się w bardziej zwyczajny sposób. –Gdzie są inni? – zapytał jeden z nich. –Gdzie Strażniczka? – chciał wiedzieć drugi. Arden wytrzeszczał na nich oczy, czując, że robi mu się niedobrze. Nigdy przedtem ich nie widział. –Kim jesteście? – zapytał z wahaniem. Dokładnie Pamiętał Wynuta i Shantiego. Pierwszy z nich był karłem, sięgającym Ardenowi ledwo, co ponad pas, drugi zaś przewyższał o głowę najwyższego ze znanych Ardenowi ludzi. Tych dwóch natomiast miało taki sam wzrost, odrobinę ustępujący wzrostowi Ardena. A jednak pod innymi względami dokładnie odpowiadali jego wspomnieniom. Każdy miał na sobie brązową togę i ogromny skórzany kapelusz. Pod rondami błyszczały głęboko osadzone oczy; ich nosy były długie i spiczaste, brody białe i zmierzwione. Może jest ich więcej, pomyślał Arden. Jego oszołomienie sięgnęło szczytu, kiedy w myślach ujrzał obraz tłumu dziwacznych czarodziejów różniących się wielkością od małego dziecka do olbrzyma. –Wołałeś nas, prawda? – warknął z rozdrażnieniem jeden z nich. – I kogo spodziewałeś się zobaczyć, jak nie nas? –Jestem Wynut – odpowiedział drugi spokojniejszym tonem. – A to jest Shanti. –Ale… – Arden spoglądał na nich ze zdumieniem. – Urośliście… ee… skurczyliście się. –To nie ma znaczenia – rzekł spokojnie Wynut. – Jesteśmy tym, kim jesteśmy. I szukaliśmy ciebie i twoich towarzyszek. Gdzie one są? –Szukaliście nas? –Oczywiście – odparł Shanti. – Nie powtarzaj rzeczy oczywistych! Z pewnością nie przybylibyśmy do tego przeklętego regionu bez ważnego powodu. Zbyt wielu tu wścibskich ludzi – dodał krzywiąc się. – No dobrze, gdzie one są? –Nie wiem… to znaczy wiem… –Mów z sensem!
–Nie ma ich ze mną. Jestem sam – ciągnął Arden, coraz pewniejszym głosem. – Gemma jest w Nowym Porcie, a Mallory wróciła do doliny. –To wszystko zmienia – rzekł Shanti, odwracając się, by spojrzeć na swego bliźniaka. – Byłem przygotowany na spotkanie z nią. Udowodniła, że godna jest wiedzy, z którą pozwoliliśmy się jej zapoznać, ale ten… – Dźgnął kciukiem w stronę Ardena. – On nie wie nawet o Kluczu. –Skąd może wiedzieć? – odparł spokojnie Wynut. – Jeśli się rozdzielili? –Jak możemy mu zaufać?! – krzyknął Shanti, wskazując na Ardena długim, kościstym palcem. – To wtrącanie się będzie miało poważne konsekwencje, zapamiętaj moje słowa. –To wtrącanie się może nas uratować! – odparł gniewnie Wynut. – Czy sądzisz, że nie rozważyłem ryzyka? Zapadła chwila ciszy. Rozmawiając ze sobą, żaden z czarodziei nie spojrzał nawet na Ardena, zupełnie nie zwracając na niego uwagi. Kiedy przemówił, odwrócili się gwałtownie, wytrzeszczając na niego oczy. –O czym wy mówicie? Czym jest ten klucz? Przez chwilę żaden z nich nie raczył odpowiedzieć, a potem Wynut podjął decyzję. –Chodź z nami – rozkazał, ignorując pytania Ardena. Odwróciwszy się na pięcie poczłapał w stronę jednych z drzwi. Po chwili wahania Shanti ruszył za nim. Arden podążył za nimi wolno, zastanawiając się, co teraz nastąpi. Przeszedł za nimi przez drzwi, zauważywszy, że wyrzeźbiony jest na nich symbol przechylonej wagi. W bibliotece Wynut zdążył już rozsiąść się w ogromnym fotelu, natomiast Shanti siedział za imponującym drewnianym biurkiem w drugim końcu pokoju. Część półek stała pusta, wywołując wrażenie opuszczenia. Mimo to wciąż jeszcze były tam setki książek, stojących w zakurzonych rzędach. Shanti trzymał w rękach otwarty tom i sprawiał wrażenie pochłoniętego czytaniem, choć mógł usiąść ledwie chwilę przedtem. Sprawiał wrażenie, że nie zauważył wejścia Ardena. –Usiądź – powiedział Wynut, wskazując krzesło. Arden posłuchał. –Chcemy powiedzieć ci parę rzeczy – zaczął Wynut. – Są to ważne sprawy i możemy nie mieć zbyt wiele czasu, zatem musisz słuchać uważnie. I proszę, nie przerywaj. –Ani nie zadawaj pytań – dodał Shanti, nie unosząc wzroku znad książki. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz Wynut.
–On jest jedyną szansą, jaką mamy – odparł drugi czarodziej. – Jeśli ona jest już w Najwyższym Mieście, to nie możemy skontaktować się z nią bezpośrednio. A Dolina Poznania na zawsze jest poza naszym zasięgiem. –Zdaję sobie z tego sprawę – odparł gniewnie Shanti, lecz w jego głosie wyczuwało się smutek. –O tym człowieku nasze źródła nie wspominają – ciągnął Wynut, – ale moje obliczenia sprowadziły nas tutaj. Czy nie sądzisz, że to coś znaczy? –Tak, był jej towarzyszem – odparł Shanti – lecz to nie on odtworzył zaklęcie kamienia. –To oczywiste, a jednak wyczuwam w nim moc. Może nie jego własną… – Wynut zamilkł, spoglądając z zaciekawieniem na Ardena, który przygryzł język, wahając się między gniewem a ciekawością. –Co sądzisz o Mrocznym Królestwie? – zapytał Wynut. –Nie! On tam był? – Okrzyk Shantiego powstrzymał Ardena przed odpowiedzią na to pytanie. Gdy obaj czarodzieje wpatrywali się w niego uważnie, doznał niesamowitego uczucia, że sondują jego umysł, odkrywając przeszłość i najskrytsze tajemnice. Czuł się nagi i przestraszony. Chwila, która sprawiała wrażenie wieczności, minęła w zupełnej ciszy. W końcu Arden nie mógł już tego wytrzymać. –Mieliście mi powiedzieć… – zaczął. –Nie odzywaj się – rozkazał Wynut, unosząc w powstrzymującym geście rękę. – To zakłóca nasze postrzeganie i może zaszkodzić twoim przyjaciołom. Shanti skrzywił się na widok oczywistego zdumienia Ardena. –Powiedz mu – rzekł sucho. – Im prędzej się stąd wyniesiemy, tym lepiej. Te okolice mnie denerwują. Denerwują cię?, pomyślał z niedowierzaniem Arden. –Dobrze, więc – zaczął Wynut, zadowolony, że wreszcie uzyskał zgodę swego kolegi. Jego oczy błyszczały entuzjazmem pod mrocznymi fałdami niedorzecznego kapelusza. – Po naszym poprzednim spotkaniu przeprowadziłem małe badania. Shanti prychnął. –Małe?! – zawołał. – Zamknąłeś się ze swoimi książkami przynajmniej na dwa dziesięciolecia.
Wynut uciszył go spojrzeniem. –Nie zajmujemy się zmienianiem biegu wydarzeń świata – mówił dalej. – Niebezpieczeństwa z tym związane są wielorakie. –I oczywiste – wtrącił Shanti, a potem zagłębił się znowu w swojej książce. –Jednakże postanowiliśmy podjąć pewne ryzyko w nadziei, że ty i twoje towarzyszki zdołacie udowodnić, iż jesteście warci naszego zaufania. – Wynut przerwał. – Musisz zastanawiać się, dlaczego podjęliśmy taką decyzję. Arden skinął głową, lecz nie odezwał się. Nie to pytanie dręczyło go w tej chwili najbardziej, lecz nie powiedział tego. –Nie musi tego wiedzieć! – warknął Shanti. –Podjęliśmy to ryzyko by uratować magię – ciągnął Wynut, nie zwracając na niego uwagi. – Magia jest naszym życiem, my ją ucieleśniamy, ona zawiera nas w sobie. Kiedy ona umarła, my i to wszystko wokół nas – machnął wokół ręką, jak gdyby wskazując rezydencję i leżące na zewnątrz miasto – stało się anomalią we wszystkich czasach. Sen nie może pozwolić na coś takiego tak, więc dryfujemy, odizolowani i pozbawieni znaczenia. Trudno pogodzić się z takim losem. –Jak myślisz, co unosi to miasto? – dodał sarkastycznym tonem Shanti. – Wiatr. Ale Gemma jest pewna, że magia nie umarła, pomyślał Arden. Czuł się zbyt oszołomiony, by o tym dyskutować. –Zatem co chcecie, byśmy zrobili? – zapytał cicho, odzywając się w końcu z absolutnej konieczności. –Chcemy, byście uratowali magię – odparł natychmiast Wynut – i w ten sposób przywrócili nas światu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY –Prosicie mnie, bym… – zaczął Arden. –Zamilcz! – Stanowczy rozkaz Shantiego przerwał mu w pół słowa. –Rozumiem twój sceptycyzm – rzekł szczerze Wynut. – Ale z pewnością zobaczyłeś dość, by przynajmniej rozważyć tę myśl. Twoje towarzyszki grają tu główne role. Ta, zwana Gemmą, uosabia tę odrobinę magii, która jeszcze pozostała w waszym świecie. Ona jest kluczem, punktem, przez który przebiegają wszystkie linie. Druga, Mallory, przedstawia przyszłość. One są decydujące, tyle przynajmniej wiadomo. –Ale ich oddziaływanie może być albo dobre, albo złe – wtrącił Shanti. –Nie ma w nich ani odrobiny zła – zaprotestował Arden. –Cisza! – ryknął Shanti. – Czy ja to powiedziałem? Czy niczego nie zrozumiałeś? – Wstał z miejsca, trzęsąc się z gniewu. –Wydaje się odrobinę niedorzeczne zadawać naszemu gościowi pytania w sytuacji, kiedy poleciło mu się na nie nie odpowiadać – zauważył łagodnie Wynut. Shanti osunął się na krzesło. –Nieskończone są rozgałęzienia czasu – rzekł Wynut, zwracając się ponownie do Ardena. – Wszystko jest w nich możliwe. Wszystko. –Wracaj do tematu – rzekł ze znużeniem Shanti i przynajmniej raz, Arden się z nim zgodził. –Rozgałęzienia są nieskończone – kontynuował Wynut, – lecz pewne punkty na nich mają szczególne znaczenie. –Zwrotne punkty historii, jakby nasi, co bardziej pompatyczni kronikarze powiedzieli. W każdym razie, jak już wspomniałem, poczyniłem pewne badania i na ich podstawie doszedłem do wniosku, że czas, w którym żyjesz, zbliża się do jednego z tych punktów. Droga przed tobą rozwidla się i przyszłość świata zależy od tego, czy skręcisz w prawo, czy w lewo. Shanti zaskoczył ich nagłym wybuchem śmiechu. –Za dużo naczytałeś się tych politycznych przemówień z Imperium Sigalurian. Sama poezja i przenośnie i żadnej treści. –Rzeczywiście, same w sobie s ą pewną formą sztuki – odparł dobrodusznie Wynut. – Banalności nadają rangę wydarzenia.
Zostaw to!, ponaglił go w duchu Arden, przerażony obojętnością czarodziei na dręczące go męczarnie oczekiwania. –Wkrótce się to rozstrzygnie – mówił dalej Wynut, poważniejąc. – W Najwyższym Mieście, które ty nazywasz Wielkim Nowym Portem, wydarzenia układają się w obraz sygnalizujący początek Wieku Chaosu – chyba, że zdołamy uczynić coś, co temu zapobiegnie. – Jego słowa niewiele znaczyły dla Ardena, a mimo tego przebiegł go dreszcz. – Z moich badań, obejmujących wszystkie możliwe rozwiązania, wynika, że teraz, kiedy Gemma jest już w Nowym Porcie, istnieje tylko jeden jedyny czynnik, na który możemy wpłynąć. –Moi mali przyjaciele – mruknął Shanti. – Trudno w to uwierzyć. Arden spojrzał na niego zastanawiając się, dlaczego te tajemnicze słowa brzmią tak znajomo. –Strażnicy kamienia zostali wędrowcami – rzekł Wynut. – I to właśnie oni mogą przechylić szalę wagi. Strażnicy kamienia?, powtórzył w myślach Arden, a potem nagle zrozumiał. Myrkety! Uśmiechnął się, wspominając przybycie małych futrzastych stworzeń do Mrocznego Królestwa. Lecz potem jego twarz ściągnęła się w wyrazie zakłopotania. Jak to możliwe, by myrkety stanowiły decydujący czynnik? Co się dzieje w Nowym Porcie – czy Jordan rozpoczął już powstanie przeciwko Gildii? Kim był człowiek w metalowej masce? Pytania mnożyły się w jego głowie, aż pomyślał, że rozerwą mu czaszkę. –Widzę, że rozpoznałeś stworzenia, o których wspomnieliśmy – rzekł Wynut, przyglądając się uważnie Ardenowi. – Musisz zrobić wszystko, by weszły do Nowego Portu. –Ale jak? –Proszę, twoje pytania narażają na niebezpieczeństwo nas wszystkich. Arden spróbował odepchnąć od siebie gniew i zawód. –Ich obecność w mieście jest koniecznym, ale niewystarczającym warunkiem powodzenia. Nie gwarantuje niczego, ale ich nieobecność oznacza pewną zgubę. –Mieliśmy nadzieję, że Strażniczka Klucza, Gemma, poprowadzi je. W końcu to ona potrafi się z nimi porozumiewać – podjął Shanti – ale teraz to niemożliwe. Ty będziesz musiał to zrobić. Pamiętając o zakazie odzywania się, Arden rozłożył szeroko ręce w geście niemego pytania. –Czekają teraz przed murami miasta – stwierdził Wynut. – Nie mogą wejść same.
Wreszcie Arden mógł się uchwycić czegoś zrozumiałego. Zrobię to, jeśli potrafię, obiecał w duchu. Nie rozumiał, dlaczego myrkety są tak ważne – pozornie myśl ta wydawała się śmieszna – ale wielu rzeczy nie rozumiał. Rada czarodziei pomogła uratować dolinę. Być może teraz pomogą uratować o wiele więcej. Wliczając w to szczególnie drogą mu osobę. Pytanie to płonęło w jego mózgu i nie dopuszczało innych myśli, aż w końcu zmusiło unieruchomiony język, by wyraził je głośno. –Czy Gemma przeżyje? – zapytał, obawiając się zarówno możliwej odpowiedzi, jak i tego, że nie zechcą mu odpowiedzieć. –Nie możemy na to odpowiedzieć – rzekł Shanti z nieoczekiwaną łagodnością. –Nie, dlatego, że nie chcemy – dodał Wynut – ale dlatego, że nie wiemy. Przez następnych parę chwil nikt się nie odzywał i Arden słuchał tylko swego łomoczącego serca. –Już i tak złamaliśmy zasady mówiąc tobie tak wiele – rzekł cicho Shanti. – Nie możesz pytać o nic więcej. Niczemu to nie służy, a może tylko nam zaszkodzić. –Pytania mogą również zaszkodzić Gemmie – dodał Wynut. Arden potrząsnął bezradnie głową. Nic nie miało sensu. Uchwycił się jedynego zrozumiałego celu i trwał przy nim mocno. Odnajdzie myrkety i zaprowadzi je do miasta. –Musi to być zrobione szybko – powiedział mu Wynut. – Zaraz, gdy cię opuścimy. –Ale czeka mnie przynajmniej cztery dni jazdy, nim dotrę do… Arden poczuł, jak jego nadzieje rozpadają się w pył, kiedy zobaczył przerażenie na twarzach czarodziei. –Cztery dni! – zawołał Shanti. – To nie może czekać tak długo. –Za późno – zgodził się Wynut. Spoglądali na siebie, pogrążeni w myślach. Arden zdawał sobie sprawę, że porozumiewają się ze sobą w jakiś tajemniczy sposób i nie odzywał się. –Sądzisz, że możemy? – zapytał w końcu Shanti. –Strata energii będzie ogromna – odparł Wynut, pogrążony w obliczeniach. –Ale jest to możliwe? –Tak. Teoretycznie.
–Czy możesz wymyślić lepszy powód dla zastosowania teorii w praktyce? – W głosie Shantiego słychać było niemal radość. –Mogą wyniknąć… pewne komplikacje… później – powiedział wolno Wynut, jak gdyby wciąż to jeszcze obliczał. –Będziemy martwić się tym później, albo i wcześniej, jeśli będzie to potrzebne – odparł z mocą Shanti. Odwrócił się do Ardena. – Wracaj do holu – polecił. – Nie będziesz musiał długo czekać. –Ale… –Idź już! – rozkazał Wynut nieznoszącym sprzeciwu głosem. Arden odwrócił się niechętnie; kiedy wyszedł z biblioteki, drzwi same z siebie zamknęły się za nim cicho. Co teraz? Odpowiedziało mu długie miauknięcie, świdrujący lament, wydane przez kota, którego pamiętał z poprzedniej wizyty. Och, nie! Przypomniawszy sobie wszystko, co dotyczyło tego zwierzęcia, zaczął z lękiem oczekiwać, aż dźwięk stanie się zrozumiały. Zamiast ucichnąć jak każdy naturalny dźwięk, okrzyk kota odbijał się echem i rozbrzmiewał, nabierając siły i zmienności. Chociaż Arden wiedział, że w końcu zabrzmi jak ludzka mowa, to jednak wiadomość wstrząsnęła nim. –Nadszedł czas, byś stał się czarodziejem – zauważył kot. – A z drugiej strony, być może zawsze nim byłeś.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY –Myślę, że ci dwaj są szaleni – powiedział Arden – ale ty… – Przerwał nagle. Rozmawiam z kotem! Czuł absurdalność sytuacji i z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy na zwierzę. Potem gniew i zmieszanie znalazły sobie ujście. –Z tobą przynajmniej mogę rozmawiać! – zawołał. – Oni nie dopuścili mnie do słowa! Kot skinął współczująco łebkiem, jak gdyby rozumiejąc jego problemy, a potem polizał łapę i zacząć myć pyszczek. –Ty, jak przypuszczam, pozwolisz mi zadawać pytania i udzielisz na nie jakichś odpowiedzi – rzekł gorzko Arden – ale jeśli wszystkie twoje stwierdzenia będą równie nonsensownymi zagadkami, to niewiele z nich skorzystam, prawda? – Postąpił kilka kroków, zaciskając pięści. Kot przerwał swoją toaletę, spojrzał na Ardena przenikliwymi zielonymi oczyma i zamiauczał znowu. Arden zatrzymał się. –Przestań tak robić! – zawołał, lecz dźwięk nie chciał ucichnąć. Chcąc czy nie, Arden mógł tylko słuchać. –Pytania więcej mówią o tym, kto je zadaje, niż o tym, czego dotyczą. Ale z drugiej strony, największą niewiedzę okazują ci, którzy wiedzą tylko odrobinę. Arden spojrzał na niego groźnie, lecz kot zdawał się tym nie przejmować. Polizał delikatnie drugą łapę. –Potrafisz mówić – zauważył jadowicie Arden, – ale z drugiej strony jesteś tylko kotem. I mogę zechcieć skręcić ci ten tłusty kark. Kot poderwał się, wydał z siebie długi, rozdzierający uszy pisk, i pobiegł do podnóża schodów. Poruszał się ze zdumiewającą prędkością jak na tak duże zwierzę, a koci wdzięk, z jakim pokonywał stopnie, wprawiłby w podziw wielu obserwatorów. Arden tylko warknął. –Nie będę po tobie płakał – mruknął, słuchając rozbrzmiewającego wokół niego krzyku kota. –Możesz próbować mnie złapać. – Słowa ociekały protekcjonalnością. – A z drugiej strony, czas czarodzieja nie należy do niego. –Nie jestem czarodziejem! – krzyknął z gniewem Arden.
Nagle zemdliło go, zachwiał się na nogach i przez chwilę doznawał uczucia tak silnej dezorientacji, że niemal zemdlał. Stał pośrodku porośniętego trawą pola; kilka kroków dalej stadko owiec spoglądało na niego z zaciekawieniem. –Na co się tak gapicie! – ryknął Arden i owce uciekły, nerwowo pobekując. Arden odwrócił się – i ujrzał mury Nowego Portu oddalone zaledwie o dwieście kroków; jednak jego uwagę przyciągnął osobliwy tuman mgły, który spływał szybko ku morzu. –Więc to mieli na myśli – westchnął i odwrócił się, by spojrzeć na miasto. I zaniemówił. Poranne słońce lśniło na ogromnej metalowej wieży, która wznosiła się wewnątrz murów Wielkiego Nowego Portu. Arden z niedowierzaniem wytrzeszczał na nią oczy. Nie przypominała żadnej budowli, jaką Arden kiedykolwiek widział i niepokojąco przywodziła na myśl jeden z jego koszmarów; wywoływała również nieprzyjemne wrażenie nieodpowiedniości. W końcu oderwał od niej wzrok i rozejrzał się wokół. Owce oddaliły się na bezpieczną odległość i znowu spokojnie chrupały trawę. W zasięgu wzroku nie było żadnych innych zwierząt. Gdzie są myrkety? Przez chwilę czuł się dotknięty faktem, że Wynut nie postarał się opuścić go dokładnie pośrodku klanu, lecz zaraz zrozumiał, jak bardzo niedorzeczna była ta myśl. Jeśli rzeczywiście nie minęła ani chwila od czasu jego spotkania z latającym miastem, oznaczało to, że czarodziej przeniósł go na odległość czterech dni jazdy wierzchem momentalnie, i to już było wystarczająco wstrząsające. Powrócił do swojego świata w sposób nagły i nieprzyjemny, niepodobny do łagodnego przeniesienia, jakiego doświadczył za poprzednim razem, i przypuszczał, że odpowiedzialność za to ponosiło właśnie przesunięcie w przestrzeni. Przejawy magii, jak zwykle, wytrącały Ardena z równowagi, tak, więc zastanowił się tylko krótko nad tym, co też to mogą być za „komplikacje”, o których wspomniał Wynut, po czym porzucił bezowocne spekulacje. Postanowił zrobić dobry użytek z czasu, jaki podarowali mu czarodzieje. Spróbował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o myrketach. Jeśli rzeczywiście czekały poza murami miasta, gdzie mogłyby przebywać? W jaskiniach? Nie wiedział o żadnej w najbliższej okolicy. Stare łożysko rzeki? To mogło być możliwe. Gdzie jeszcze? Jego myśli przerwał nagły błysk światła. Niewiarygodnie jasny pomarańczowy płomień wystrzelił z nacięcia w metalowej wieży i utknął w jednej z wież-bram w murach miasta. Arden ze wzrastającym przerażeniem obserwował, jak kamień
zaczyna się jarzyć, a potem kruszyć. Prastare fortyfikacje, które oparły się nawet Zrównaniu, runęły, jak gdyby struktura samej skały uległa zniszczeniu. Rozległo się głuche tąpnięcie, które wstrząsnęło ziemią pod jego stopami, i w ryku płomieni i ognia cały odcinek miejskich murów wystrzelił w powietrze. Arden rzucił się na ziemię, gdy nadleciał deszcz kamieni i głazów, spadających na pole jak jakiś niewiarygodny grad. Gdy się skończył, Arden w jakiś cudowny sposób pozostał nietknięty. Ogromny słup dymu zawisł nad milczącym miastem i gdy ponownie spojrzał na metalową wieżę, uczucie przerażenia niemal go powaliło. –Oczywiście, są to zaledwie zabawki – rzekł niedbale Mendle. – Mogą okazać się bardzo przydatne w przyszłości, ale na razie mamy ważniejsze sprawy do rozważenia. Gemma wyjrzała z ich gniazda znajdującego się wysoko w metalowej wieży i zmierzyła wzrokiem przerażający obraz zniszczenia, którego tuż przed chwilą była świadkiem. Eksplozja rozerwała cały odcinek miejskich murów, roztrzaskując je na milion kawałków i ciskając w niebo. A dokonano tego przez prostą czynność polegającą na naciśnięciu pojedynczego guzika, jednego z wielu znajdujących się w tym niewiarygodnym pokoju, w którym teraz stała. Pokój miał kształt koła; duże fragmenty jego zakrzywionych ścian były przezroczyste, dostarczając efektownych widoków miasta i leżących dalej ziem. Pod i pomiędzy tymi oknami znajdowała się cała masa skomplikowanych tablic, których guziki, przełączniki, pulsujące światełka i inne instrumenty stanowiły dla Gemmy absolutną tajemnicę. Pośrodku gładkiej podłogi sterczała duża kolumna, również okrągła. Mendle i Gemma wyłonili się właśnie z niej, po wejściu, o wiele niżej, do małego pokoju, który, wbrew wszelkim prawom natury, poruszał się do góry wewnątrz wieży. Mendle nazywał to windą. W końcu Gemma odzyskała głos. –Dlaczego? – wyszeptała. – Dlaczego zniszczyłeś mur? I wszystkich, którzy tam mieszkali? –To bez znaczenia – odparł człowiek, który ją więził. – Był to pożyteczny sprawdzian mojego wyposażenia, który pomoże zrozumieć moim podwładnym, co mogę z nimi zrobić, jeśli przyjdzie im do głowy mnie zirytować. Absolutna bezduszność jego słów sprawiła, że Gemma poczuła mdłości, a zarazem wściekłość na swoją bezsilność, wyobrażając sobie różne odmiany strasznego losu, jaki chciałaby mu zgotować. Była jego więźniem już od kilku dni; nie wiedziała dokładnie jak długo, przez większość czasu, bowiem przebywała zamknięta w pozbawionym okien pokoju. Nie wiedziała też, dlaczego sprowadził ją tutaj, by była świadkiem tego „sprawdzianu”. Być może tylko demonstrował swoją moc, – choć Gemmie nie musiano o tym przypominać. Albo chciał się popisać, a ona stanowiła jedyną dostępną widownię.
–Myślę, że nadszedł czas, abyśmy trochę porozmawiali – rzekł Mendle niemal jowialnym tonem. – Moje przygotowania dobiegają końca, a kiedy już je zamknę, będę potrzebował twojej współpracy. Gemma nic nie powiedziała, lecz aż zjeżyła się z oburzenia. Chciała odmówić mu, przeciwstawić się każdą cząstką swego ducha, ale wiedziała, że jest to bezcelowe. Jej umysł należał do niej, lecz nie wola. Musiała wykonywać rozkazy Mendle'a, niezdolna oprzeć się im; jej magiczna moc drzemała, nie potrafiła do niej dotrzeć. Od chwili, gdy znalazła się w posiadłości Mendle'a, Gemma szukała po omacku światła w ciemności, wypełnionych magią cząstek swego umysłu, lecz nadaremnie. Wyczuwała obecność swej mocy, lecz nie potrafiła do niej dotrzeć. Rada Adrii była teraz bezużyteczna, a jej przyjaciele nie mogli jej pomóc. W chwili największej potrzeby znalazła się zupełnie sama. I w niewoli złego szaleńca. –Wiem, że zastanawiasz się nad swoją rolą od czasu, gdy tu przybyłaś – ciągnął Mendle. Gemma nie zaprzeczyła temu – niewiele więcej mogła zrobić. –Istotne jest, byś zrozumiała, co ma się stać. Oczywiście, nie spodoba ci się to – będziesz się nawet temu przeciwstawiać. To wszystko jest częścią scenariusza i ostatecznie nie ma żadnego znaczenia. – Rozkoszował się tą sytuacją i nie starał się nawet tego ukrywać. –Kiedy po raz pierwszy znalazłaś się w tej krainie, nie zrozumiałem, jak bardzo jesteś ważna. Stanowiło to niedociągnięcie z mojej strony, ale twoja niewiedza najlepiej cię chroniła. Od tego czasu dowiedziałaś się nieco, ale, moja droga, nie dowiedziałaś się wszystkiego. – Mendle przerwał, jak gdyby spodziewając się odpowiedzi, lecz Gemma nie odezwała się, więc ciągnął dalej. –Jesteś, jak wiesz, tym, co nasz nieznany kronikarz nazwał Strażniczką Klucza do Snu. Dlaczego właśnie ty zostałaś wybrana do tej roli, wciąż pozostaje pewną tajemnicą, ale prawdopodobnie masz więcej pomysłów, co do tego niż ja. Faktem jest, że istniejesz jako ognisko tego, co jest nazywane magią. Prawdopodobnie odkryłaś już, że obecnie magia zależy od więcej niż jednego umysłu, że potrzebuje grupy umysłów, by móc działać. Nie zawsze tak było, lecz powody, dla których tak się stało, to zupełnie inna historia. –Czego może nie rozumiesz, to tego, że jako Strażniczka Klucza jesteś częścią każdej grupy. Gemma nie potrafiła ukryć zdumienia, które pojawiło się na jej twarzy, choć metalowe oblicze Mendle'a nie mogło się uśmiechać, to jego głos nie pozostawiał wątpliwości, jak bardzo go to bawi. –Wyobraź sobie wiele zachodzących na siebie kręgów – wyjaśnił protekcjonalnie, –
z których każdy przechodzi przez ten sam punkt. To właśnie ty. Oczywiście przecinają się też gdzie indziej, ale w tych innych punktach przecinają się najwyżej dwa kręgi. To, dlatego istnieje tylko jedno główne ognisko mocy. Dlaczego mówisz mi to wszystko?, zapytała w duchu Gemma. Dlaczego właśnie ja jestem tak ważna? –Zetknęłaś się z niektórymi z kręgów – ciągnął Mendle, – ale nie ze wszystkimi, podejrzewam. Musiało cię to wprawić w nie lada zmieszanie. Kawałki układanki zaczęły do siebie pasować. Gemma zrozumiała teraz, dlaczego odpowiadała na wezwania zespolonych umysłów: mieszkańców doliny, myrketów, pszczół Kaia. A potem – samego Kaia! Do jakiego kręgu on należy?, zastanowiła się. Kto jeszcze w nim jest? Jej myśli przerwał głos Mendle'a. –Tutaj odizolowałem cię od nich wszystkich – przypomniał jej, – ale wkrótce pozwolę ci skontaktować się z nimi znowu. –Czy to nie uczyni mnie zbyt potężną? – zapytała cicho Gemma, gdy resztki rozpaczliwej nadziei pozwoliły jej wydobyć z siebie głos. –Im będziesz potężniejsza, tym lepiej – odparł z pewnością siebie Mendle. – Twoja magia jest zaledwie siłą natury, jedną z wielu. Ja znalazłem silniejsze, jak widzisz. – Wskazał ręką otaczające ich mechanizmy. –One raczej nie są naturalne – zauważyła Gemma. –Są instrumentami, które okiełznują naturalną moc – odparł Mendle. – Nie myl pozorów z treścią. W tym właśnie leży kłopot z magią – jest dzika i nie daje się kontrolować, szczególnie, kiedy znajduje się w nieodpowiednich rękach. Moje źródła mocy są uległe; mogę użyć ich dokładnie tak, jak chcę. A to z magią nie jest możliwe. Nie można jej modelować, dlatego też musi być zniszczona. Ty i ja dokonamy tego razem. –Nie! –Spójrz na to realistycznie, moja droga. – Mendle uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Pozwalam ci na pewną swobodę myśli, ale twoje działania znajdują się pod moją kontrolą. Jeśli poproszę cię, byś wyskoczyła przez to okno, zrobisz to bez chwili wahania. – Przerwał, czekając, by dotarła do niej prawda jego słów. –Po prostu pozwól mi wyjaśnić, co się stanie. Ta wieża została zaprojektowana jako zbiornik mocy. Znajdując się pod osłoną jej stalowego pancerza, mogę kontrolować wszystko. Kiedy rozsunę otaczające cię ekrany, ty zbierzesz moc ze wszystkich kręgów magii, a ja natychmiast ci ją zabiorę. –Dlaczego miałabym zbierać moc, wiedząc, że mnie jej pozbawisz? – zapytała
Gemma. –Ponieważ nie będziesz mogła się opierać – odparł Mendle. – Magia w swej arogancji będzie upierać się przy swej wyższości i zdolności do pokonania wszystkiego, i przyjdzie ci z pomocą. Twoi przyjaciele będą nalegać, byś przyjęła ich moc – i kiedy odkryją, że mimo tego, co ci dają, ty wciąż pozostajesz słaba, będą upierać się, by dawać ci więcej – i jeszcze więcej. Gdy oni będą to robili, ja będę odsysał moc, przyspieszając cały proces, aż w końcu nie da się go już zatrzymać – ani odwrócić. –Z każdego kręgu wyciągniesz całą jego energię. Pozostaną bezsilni i bezbronni. Ale najlepsze z tego wszystkiego jest to, że na zawsze już pozbawieni zostaną możliwości odbudowania jakiejkolwiek znaczącej cząstki swej mocy – przez wspomnienie twojej zdrady. O wiele subtelniejsza forma zemsty za twój ogień, nie uważasz? Myrkety wyłoniły się ze swojej kryjówki, kiedy przerażające wstrząsy ustały. Ze strachem spoglądały na ogromną kolumnę dymu i kurzu, która wznosiła się nad miastem. Ziemio-mrok, stwierdziła Ul, ale klan wiedział, że nie była to zwyczajna burza piaskowa. Wysocy-zrzucający-skóry niszczą własną norę, odezwał się z niedowierzaniem Ox. Myrkety już od kilku dni obserwowały miasto, znalazłszy czasowe schronienie w pylistych jamach wyschniętego łożyska rzeki. Opanował je smutek, gdy uświadomiły sobie, że wszystkie wędrówki, jakie odbyły, nie zbliżyły ich ani o jotę do zrozumienia zachowania ludzi. Otoczone murami miasto oraz masa ludzi, która je okrążała, wywoływały w nich strach i obrzydzenie, a jednak przyciągały je i nie mogły opuścić tego miejsca. Wędrowcy przybyli tutaj po opuszczeniu gigantycznej nory leżącej pod ich ojczystą pustynią. Myrkety wiedziały, że Gemma znajduje się w pobliżu i nie mogły zrozumieć, dlaczego Arden odjeżdża w przeciwnym kierunku. Czekały teraz, z coraz większą niecierpliwością, pragnąc połączyć się z jedyną ludzką istotą, która potrafiła z nimi rozmawiać i której duch, jeszcze do niedawna, wzywał je, ale nie potrafiły zdobyć się na wkroczenie do monstrualnej nory – miejsca, gdzie obecnie przebywała Gemma. Gemma wciąż jest w środku?, zapytał Ox. Nie wiem, odpowiedziała przywódcy klanu Ul. Ale nie wyczułam, żeby opuściła to miejsce. Ul była jedną ze starszych samic, tą-która-opowiada-mity, i to właśnie jej sny zaprowadziły je tak daleko. To właśnie ona poprowadziła je do olbrzymiej nory i odnalazła Ardena w jej splątanych głębiach, i nalegała, by klan podążył za Gemmą do
Wielkiego Nowego Portu. Myrkety postanowiły wyruszyć na poszukiwanie żywności, a potem, gdy w miarę upływu dnia robiło się coraz cieplej, powróciły do swych jam, by odpocząć. Żyjąc na pustyni przywykły do o wiele wyższych temperatur, ale odpoczynek w środku dnia stał się ich wrodzonym nawykiem. Dwa, Av i Ed, pozostały na górze, na czatach. Nie wiedziały, jakie niebezpieczeństwa zagrażają im w tym obcym miejscu, tak, więc dwoje strażników nieustannie przeczesywało wzrokiem okolicę, co nie przeszkadzało im rozmawiać ze sobą. Musimy wymyślić nowe znane-wszystkim-szczęśliwe-kłamstwa, kiedy znajdziemy Gemmę, stwierdził Ed. Nie możemy złamać naszej obietnicy. Żarty stały się dla Eda swego rodzaju obsesją, od czasu, kiedy Gemma po raz pierwszy przedstawiła to pojęcie klanowi. Wciąż próbował je wymyślać i poczynił pewne postępy, jednak niekiedy doprowadzał członków klanu do rozpaczy swym pozornie bezsensownym świergotem. Dwa klany znajdują tę samą norę, zaczął. Jest wspaniała i żaden klan nie chce z niej zrezygnować, więc zaczynają się bić. Wówczas nadlatuje szponiasty zabójca. Rozmawia z przywódcami obu klanów… Rozmawiać? Ze szponiastym zabójcą? To idiotyczne!, nie wytrzymała Av. Myrkety niczego tak się nie bały i niczego tak nienawidziły, jak pustynnego orła – szponiastego zabójcy. Zgodzili się, że… mówił dalej Ed, ignorując zarzuty, lecz przerwał, gdy uświadomił sobie, że Av już go nie słucha. Jej uwagę przyciągnęło coś innego – bystrymi oczyma wypatrzyła zbliżającego się człowieka. Myrkety znieruchomiały, zlewając się zupełnie z tłem, lecz człowiek szedł prosto na nie. Lekko utykał. Ard-en?, Ed nie był pewien. Tak!, potwierdziła Av i oba myrkety w radosnych podskokach pobiegły do przyjaciela Gemmy. Arden zobaczył je, jak nadbiegają, dwie futrzaste kulki podskakujące na wyprostowanych nogach, z uniesionymi ku górze ogonami. Serce zabiło mu na ten widok. Znalazłem je!, pomyślał radośnie, i powitał je w jedyny sposób, jaki znał – siadając na ziemi i wyciągając przed siebie nogę. Av przeskoczyła przez nią, ćwierkając z podniecenia. Ed podążył jej śladem, kończąc przeskok koziołkiem. Arden roześmiał się na widok ich niewątpliwej radości. –Gdzie reszta klanu? – zapytał, stwierdzając, że rozmowa ze zwierzętami staje się po trosze jego zwyczajem.
Szybko odpowiedziano na jego pytanie, bez względu na to, czy zostało zrozumiane, czy nie, para strażników, bowiem zaprowadziła go prosto do swej nory. Po chwili Ardena otoczyły podniecone myrkety. Jak mam je przekonać, by weszły do miasta?, zastanowił się. Poczekał, aż zwierzęta uspokoją się, a potem wskazał na miasto. Myrkety podążyły za jego gestem, odwracając się, by spojrzeć na odległe, potrzaskane mury. –Tam jest Gemma – rzekł głośno. – I potrzebuje waszej pomocy. Czy pójdziecie ze mną? Słowa te wywołały zamieszanie wśród zwierząt; zaczęły rozglądać się wokół siebie, piskliwymi okrzykami dając wyraz swemu strapieniu. Ardenowi przyszło do głowy, że może w jakiś sposób rozpoznają imię Gemmy, więc powtórzył je wolno, ponownie wskazując na miasto. –Możemy wejść tam pod ziemię, tak jak norą – wyjaśnił. – Zaprowadzę was. Wstał i przeszedł kilka kroków w stronę miasta, a potem odwrócił się i skinął na klan. Myrkety zawahały się, lecz potem, ku wielkiej uldze Ardena, ruszyły za nim. Dwie godziny później, po wędrówce pełnej wyjaśnień składanych podejrzliwym członkom organizacji Jordana oraz dziwnych spojrzeń, jakimi go odprowadzano, Arden wkroczył do głównej kwatery Podziemia. Paul i Hewe, wymęczeni do ostatnich granic, spoglądali na niego błędnym wzrokiem. –Bogowie! – zawołał Hewe. – A ty skąd się wziąłeś? –To długa historia – odparł Arden. – Czy Jordan nic wam nie powiedział? –Nie widzieliśmy go od wielu dni – odparł Paul. – Spotkałeś się z nim? –Tak. –Mów! – ponaglił go Hewe. –Dobrze, ale czy mogę najpierw wpuścić moich przyjaciół? – zapytał Arden. –Oczywiście. Arden otworzył szeroko drzwi. Z zewnątrz, z ciemnego korytarza, dobiegły ćwierkające odgłosy. Myrkety wsunęły się wolno, jeden za drugim, do pokoju, rozglądając się nerwowo swoimi błyszczącymi, czarnymi oczami.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Resztę popołudnia Arden spędził dzieląc się wieściami z Hewe'em i Paulem. Zarówno jednych jak i drugich zdumiały usłyszane opowieści. Arden nie potrafił zrozumieć, dlaczego Jordan jeszcze nie wrócił i martwił się, że w Mrocznym Królestwie coś poszło nie tak. Dowiedział się o rozbiciu Gildii i chaosie, jaki potem nastąpił, oraz o niewiarygodnym pojawieniu się wieży, lecz najbardziej poruszyły go i przeraziły wieści o Gemmie. Jej zniknięcie i późniejsze uwięzienie – według wszelkiego prawdopodobieństwa w samej wieży – zmroziły mu krew w żyłach. Chciał natychmiast zaatakować stalową twierdzę, lecz trzeźwiejsze głowy mu to wyperswadowały. –Jest niezdobyta – rzekł Paul. – Nic nie pozostało na otaczającym ją terenie, a każdy, kto próbuje się zbliżyć, zostaje natychmiast zabity. Sama wieża dysponuje niewiarygodnymi środkami zniszczenia. –Wiem – odparł Arden. – Widziałem ją w akcji. Ale musi być coś, co możemy zrobić – nie możemy po prostu siedzieć tutaj i pozwolić, by wszystko zostało zniszczone. I przecież Gemma jest tam uwięziona! –Nie potrafię ci powiedzieć, jak fatalnie się czujemy z tego powodu – odezwał się Paul. – Ostatecznie to był nasz pomysł. Ale nie mam pojęcia, jak możemy ją stamtąd wydostać. –Rozważamy parę pomysłów – podjął Hewe – ale wartownicy przy wieży mają broń, której nie daje się opisać. Żadne zbroje, które mamy, nie zabezpieczają przed ich metalowymi strzałami, a są one śmiertelnie celne, nawet w nocy. –Niektórzy z naszych ludzi uważają, że hełmy, jakie noszą ci żołnierze, umożliwiają im widzenie w ciemnościach – dodał Paul. –A co z podziemiami? – zapytał Arden, rozpaczliwie szukając jakiegoś promyka nadziei. –To nasza jedyna nadzieja, wprawdzie słaba – odparł Hewe. – Strażnicy stanowią tam równie śmiertelne niebezpieczeństwo, ale przecież nie mogą zagrodzić wszystkich tuneli, a my mielibyśmy przynajmniej jakąś osłonę. –Zatem chodźmy! – ponaglił Arden. –Planujemy to – powiedział rzeczowym tonem Paul. – Ale straciliśmy już mnóstwo ludzi, a nie posunęliśmy się o krok naprzód. Nie chcę pozwolić, by jeszcze więcej zginęło w ten sposób. Te tunele stały się śmiertelną pułapką. –Będziesz pierwszym, który dowie się, gdy tylko będziemy gotowi spróbować znowu – dodał współczująco Hewe.
–Niech to będzie szybko – poprosił Arden. Potem dyskusja przeniosła się na Mroczne Królestwo i jego mieszkańców, następnie zaś zaczęli rozmawiać o latającym mieście czarodziei i o tym, czego Arden tam się dowiedział. –Mieliśmy kilka meldunków o tym, że je dostrzeżono – rzekł Paul – ale nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Bez względu na to, jak szybko je ścigali, zawsze się wymykało. –A ja nie mogłem wymknąć się z niego – stwierdził Arden. Opowiedział im o alternatywnych przyszłościach i o decydującej roli, jaką zdawały się grać w tym myrkety. One same stały cicho pod jedną ze ścian, rozglądając się po nieznanym otoczeniu, ale zawsze powracając wzrokiem do Ardena; on stanowił połączenie z ich poprzednim życiem i teraz patrzyły na niego oczekując wskazówek. –A co one mogą zrobić? – zapytał Paul. –Nie mam pojęcia – odparł Arden. – Wynut i Shanti też nie wiedzieli. Lecz Gemma potrafi z nimi rozmawiać, więc myślę, że lepiej będzie, jeśli uwzględnimy je w naszych planach. Hewe wzruszył ramionami. –Dlaczego nie? Przynajmniej przydadzą się w tunelach. Przez całe popołudnie naradę przerywały meldunki z miasta, informujące ich, jak przebiegają plany zmierzające do przywrócenia porządku oraz uzupełniające listę ofiar. W pewnej chwili do pokoju wpadł pobladły Egan i myrkety skoczyły szukając schronienia pod meblami. –Wieża zaatakowała znowu – rzucił zdyszany. –Słyszeliśmy jakieś wybuchy – odparł Hewe; on i Paul zostali tak gwałtownie przebudzeni przez ostatni z nich. –Nic takiego – mówił dalej Egan. – Tym razem był to szeroki snop białego światła. Cały sektor miasta po prostu zniknął. –Co?! –Gdybym nie widział tego na własne oczy… – Egan zatrząsł się. – Po prostu zniknął! Nie było tam nic, zupełnie nic! Trwało to jakiś kwadrans, potem światło zniknęło, a miasto wróciło na swoje miejsce. –Nietknięte? –Tak, ale…
–Ale co? –Wszyscy… wszyscy, którzy przebywali w tej części miasta… Kiedy wrócili, bredzili, zupełnie obłąkani. Wszyscy stracili rozum. – Twarz Egana odzwierciedlała grozę, jakiej był świadkiem. –Jak ta wyspa – rzekł Hewe, spoglądając na Ardena. –Czy możliwości tej rzeczy są nieskończone? – zapytał gorzko Paul. – Musimy dostać się tam i zniszczyć to – szybko. –Będziemy walczyć do ostatniego człowieka – przytaknął stanowczo Hewe. Arden z ciężkim sercem przystał na ich plany. Zaczynało wyglądać, że on i myrkety przybyli za późno. Gemma leżała na łóżku w swojej celi, zastanawiając się, jakąż to nową grozę przygotowuje otaczająca ją moc i megaloman, który nią władał. Pragnęła znaleźć jakiś błąd w logice Mendle'a, ale nie mogła, bez względu na to, jak bardzo się starała. Wiedziała ze straszliwą pewnością, że wszystko przebiegnie dokładnie tak, jak to przepowiedział; a ona nie znajdzie sił, by temu zapobiec. W rozpaczy przebiegła myślami wydarzenia od czasu swego uwięzienia, lecz nie mogła znaleźć niczego, co dałoby jej, choć odrobinę nadziei. Wyszła za Mendle'em z pokoju błękitnych płomieni, przechodząc przez drzwi, które otworzył naciskając znajdujący się przy nich jakiś mały mechanizm. Potem przeżyła niewiarygodny akt wzniesienia się wieży. Chociaż nie wiedziała wówczas, co to jest, zdawała sobie sprawę, że działa tu jakaś gigantyczna maszyneria. Cały świat dygotał i buczał. Wielkie stalowe płyty przesuwały się, a Mendle niemal unosił się z radości, widząc, jak realizują się jego plany. Cały wysiłek, jaki włożył w miesiące planowania swego arcydzieła, okazał się wart zachodu, gdy masywna podziemna konstrukcja poruszyła się w odpowiedzi na jego rozkazy. Moc zaczęła płynąć, mechanizmy ożyły dopasowując do siebie fragmenty budowli, a potem wznosząc je ku niebu. Wreszcie wizja Mendle'a stała się rzeczywistością. Po tym wszystkim Gemma została zamknięta w małej metalowej celi, gdzie dano jej czas do zastanowienia się nad własnym losem. Nieustannie wracała myślami do księgi; rozwiązanie musiało się tam znajdować, lecz nie potrafiła go znaleźć. Była Strażniczką Klucza Do Snu i zmuszano ją, by pomagała zniszczyć tych wszystkich, których kochała i to wszystko, co ceniła. I nie było od tego ucieczki. W jej własnej historii opisanej w owym tomie kładziono szczególny nacisk na rolę, jaką odegrała w magicznym rytuale, który doprowadził do Zrównania. Być może był to ślad wskazujący na to, dlaczego stała się ogniskiem wszelkiej przyszłej magii. W księdze tej wszystkich pozostałych uczestników tajemniczych kręgów zwano Sługami Ziemi. Nazwa ta przywodziła na myśl wspomnienia o roli Sług w tamtym
konflikcie, lecz tym razem wróg chciał zniszczyć magię całkowicie, a nie wykorzystać ją do zdobycia władzy. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że w rezultacie stała się częścią sił wroga. A do jakiej grupy ty należysz?, zapytał ją kiedyś Ashlin. Teraz znała odpowiedź, lecz nie tylko jej to w niczym nie pomagało – wręcz przeciwnie – fakt ów ściągał zagładę na nią, na jej przyjaciół i na samą magię. Gemma zaczęła cicho płakać, zastanawiając się, czy Ashlin jest w stanie przeżyć bez jej ochrony; jeśli w ogóle jeszcze żył. I straszliwie tęskniła za Ardenem. To on zawsze był jej obrońcą, lecz o wiele bardziej żałowała tego, że nigdy nie powiedziała mu o swej miłości. A teraz było już za późno. Tak wielu ludzi cierpiało przeze mnie, pomyślała żałośnie. A teraz ucierpi jeszcze więcej. Znowu pomyślała o samobójstwie, lecz wiedziała, że nawet gdyby znalazła potrzebne do tego narzędzia, to nigdy nie udałoby się jej dokonać tego ostatniego aktu oporu. Atak Podziemia rozpoczął się następnego dnia późnym popołudniem. Paul i Hewe zebrali razem wszystkich wiernych ludzi, mężczyzn i kobiety, którzy nie uciekli z miasta, i którzy wciąż chcieli i byli w stanie walczyć. Mapy podziemnych tuneli i pomieszczeń zostały naszkicowane tak szybko i tak dokładnie, jak to było możliwe, ochotnicy zaś obserwowali ruchy patroli strażników. Okazało się, że sala błękitnych płomieni, w której zniknęła Gemma, leży dokładnie pod wieżą i właśnie na to pomieszczenie skierowali swoją uwagę. Planowali uderzyć ze wszystkich stron jednocześnie, w nadziei, że obrońcy pozostawią przynajmniej jedno dojście niestrzeżone – lub na tyle słabo obsadzone, że zdołają ich pokonać. –Nawet, jeśli nie wedrzemy się do samego pokoju – rzekł Paul na ostatniej naradzie wojennej – to przecież muszą istnieć inne drogi prowadzące do wieży – wszystko, co musimy zrobić, to odnaleźć je. –Jeśli w ogóle dotrzemy tak daleko – uzupełnił Hewe. Z grubsza rzecz biorąc, ich plan zakładał natarcie z czterech stron. Hewe miał poprowadzić swoją grupę ku fundamentom wieży od zachodu, Egan od północy, a Davin, stary żołnierz, od południa. Paul, z siłami uzupełnionymi Ashlinem, Ardenem i myrketami, miał uderzyć od wschodu. Zaplanowano równoczesny atak wszystkich czterech grup i wymyślono system sygnalizacyjny tak, by każdy wiedział, w jakim położeniu znajdują się inni i jak się poruszają. Idealnym rezultatem miała być druzgocąca klęska obrońców, ale to uważano za mało prawdopodobne. Śmiercionośna broń żołnierzy niweczyła przewagę liczebną ich przeciwników. Kolejne rozwiązanie polegało na związaniu
wroga przez dwie lub trzy grupy bojowników Podziemia, które następnie miały się wycofać, odciągając w ten sposób strażników od podstawy wieży i pozwalając pozostałym atakującym przeniknąć do twierdzy. Szczegółowe przeprowadzenie tej wersji planu pozostawiono do chwili, aż będzie wiadomo, jak rozwija się sytuacja w każdej grupie, lecz gdyby okazało się to możliwe, to właśnie oddział Paula miał próbować przedostać się do środka. Niemal od samego początku stało się jasne, że ich plan ma niewielkie szanse na powodzenie. Zbliżali się ukradkiem, prawie nie korzystając z pochodni, lecz strażnicy mimo to dostrzegli i zastrzelili kilku z nich, choć oni jeszcze nie zobaczyli wroga. Jakiś mężczyzna, obracając się w powietrzu, przeleciał obok Ardena, tryskając krwią ze zmiażdżonego barku i szczęki. Jego ciało walnęło o podłogę, płosząc myrkety, które rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Arden i Paul spojrzeli na siebie z lękiem. Wolno posuwali się naprzód, unosząc własne, o wiele prymitywniejsze kusze i zaliczając jedno czy dwa celne trafienia. Tracili coraz więcej ludzi, a Paul został trafiony w ramię. Opatrzył ranę najlepiej jak potrafił, cicho przeklinając. –W jaki sposób widzą tak dobrze? – szepnął Arden. – Ja ledwie widzę własną rękę. Z otaczających ich tuneli dobiegły odgłosy walki i dźwięki sygnałów. –Egan i Davin wycofują się – rzekł Paul, marszcząc brwi. – Nie dali nam zbyt wiele czasu. – Skrzywił się, gdy Arden ściągnął mu mocniej bandaż. – Chodźmy. Krótko potem Paul szepnął: –Jesteśmy już blisko. Schyl się. Przykucnęli i posuwali się dalej na czworakach, tak cicho jak potrafili. Kolejny sygnał zabrzmiał w tunelach – Hewe został zmuszony do odwrotu. Paul czołgał się teraz, mając tuż za sobą Ardena z myrketami. Kiedy minęli zakręt, właśnie w chwili, gdy zobaczyli barierę błękitnych płomieni, runął na nich grad metalowych strzał. Paula rozerwało na kawałki w miejscu, gdzie leżał, a kilku innych odniosło śmiertelne rany. Arden i Ashlin wyszli cało z tej pierwszej salwy, ale momentalnie zrozumieli, że znaleźli się w pułapce. Strażników nie mogli dostrzec ani z przodu, ani z tyłu; nie mieli dokąd uciec, gdzie się ukryć. Paru mężczyzn wpadło w panikę i próbowało uciec, ale zastrzelono ich, gdy tylko się ruszyli. Ci, którzy pozostali, skulili się w ciemnych kątach, trwając w absolutnym bezruchu. –Gdzie oni są? – szepnął Ashlin. – Nikogo nie mogę zobaczyć. Arden gestem nakazał mu milczenie, lecz Ashlin, który w ciągu kilku ostatnich dni schudł i pobladł, zaczął kaszleć i nie był w stanie przestać. Arden usiłował zakryć mu usta ręką, ale bez rezultatu. Nagle Ashlin poderwał się i nie zważając na nic pobiegł ku ścianie żywiołów. Trafiono go kilka razy, nim dotarł do niej, lecz szalony pęd niósł go dalej. Runął na ścianę błękitnego ognia, wywołując gniewny syczący odgłos i
jasny deszcz iskier. Potem upadł na podłogę i wraz z krwią wypłynęły z niego resztki życia. Próbował wypowiedzieć imię Gemmy, ale nie starczyło mu sił; pożegnał się z życiem cichym westchnieniem. Arden ze zgrozą przyglądał się śmierci przyjaciela, ale wkrótce coś innego przyciągnęło jego uwagę. W świetle iskier dostrzegł ciemne kształty poruszające się wśród cieni. Najpierw przyszło mu do głowy, że są to strażnicy, ale po chwili zaczął w to wątpić. Gdy ciemność powróciła, zewsząd dobiegły odgłosy gwałtownej walki i kilku strażników wypadło ze swych kryjówek z tkwiącymi w piersiach stalowymi strzałami. Wokół rozbrzmiewały krzyki i wrzaski. –Co tu się dzieje? – zapytał przerażonym głosem jeden z pozostałych przy życiu towarzyszy Ardena. Ktoś pojawił się przy Ardenie. –Chodźcie – ponaglił mężczyzna. – Wynośmy się stąd, póki jeszcze możemy. –Jordan! –Dalej! – Przywódca Podziemia poderwał Ardena na nogi. – Nie przebyliśmy całej tej drogi, by teraz pozwolić, z resztkami grupy Paula. Arden obejrzał się i zobaczył kilka postaci całkowicie zawiniętych w lśniący, czarny materiał. Nawet oczy miały zakryte. –Przyszli!? – zawołał. – Przyszli tutaj? –Nie poszedłem do nich tylko po to, żeby sobie z nimi porozmawiać – stwierdził Jordan, przyspieszając kroku, by jak najszybciej oddalić się od miejsca rzezi. Jakąś godzinę później pozostali przy życiu członkowie Podziemia zebrali się razem ze swoimi nowymi sprzymierzeńcami. Żołnierze z Mrocznego Królestwa stali w milczeniu, całkowicie spowici w czerń. –Więc spotkaliśmy się znowu, Ardenie – odezwał się jeden z nich, stłumionym przez materiał głosem. –J'vina? Skłoniła się lekko i przedstawiła swych towarzyszy. –D'vor, V'dal, C'lin i T'via. –A gdzie C'tis? –Jest tutaj, trochę dalej. Gotowa, by zająć się rannymi. Sądzę, że będzie miała pracowitą noc.
–Straty są rzeczywiście bardzo duże – przyznał Hewe. – Czy ona zaopiekuje się również naszymi ludźmi? –Oczywiście – odparł D'vor. –Nie wiem, jak wam dziękować za to, że zjawiliście się w porę – zwrócił się do nich Arden. –Cała przyjemność po naszej stronie – odpowiedziała J'vina – ale wydaje się, że wciąż jeszcze mamy dużo do zrobienia. –To prawda – rzekł Jordan. – Tej nocy niewiele osiągnęliśmy. Z waszą pomocą następnym razem może będzie lepiej. Zebrani rozeszli się, by opatrywać odniesione rany i planować następny ruch. Nie minęło wiele czasu, nim Arden uświadomił sobie, że nie wszyscy z nich przybyli na spotkanie. –Gdzie są myrkety? – zapytał nagle.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Nikt nie widział myrketów od chwili, gdy rozpoczęli odwrót. Mieszkańcy Mrocznego Królestwa zauważyli jakieś stworzenia, lecz sądzili, że są to szczury, więc nie zwrócili na nie uwagi. Arden martwił się o zwierzęta i chciał wrócić, by je odszukać. Wyjaśnił Jordanowi, jakie mają znaczenie, lecz musiał przyznać, że nie wie, jakiemu celowi miały służyć myrkety; wiedział tylko, że musiały być obecne. –Wciąż tutaj są – stwierdził Hewe. – Być może lepiej od nas wiedzą, co mają robić. –Szaleństwem byłoby wracać tam teraz – powiedział Ardenowi Jordan. Wciąż nie mógł dojść do siebie po utracie Paula i wielu innych przyjaciół. – Potrzebujemy teraz czasu, by się przegrupować i zastanowić. Narada wojenna odbyła się w ociekającym wilgocią podziemnym pokoju, położonym daleko od wieży. Ze względu na gości oświetlono go jedynie przygaszonymi, osłoniętymi lampami. Jordan, którego o wszystkim poinformowano, otrząsnął się już ze szoku wywołanego ostatnimi wydarzeniami. –Powinienem być tutaj – rzekł cicho w pewnej chwili, a w jego oczach odmalował się ból. Była to jednak jedyna zewnętrzna oznaka żalu, na jaką sobie pozwolił, i wkrótce opowiedział własną historię. –Przywędrowałem tutaj z naszymi przyjaciółmi – zaczął – i była to prawdziwa wyprawa – ale opowiem o tym, kiedy indziej. Rozmawiałem z ich prorokami, a oni zgodzili się pomóc nam w zamian za obietnicę, że przynajmniej spróbujemy zrobić coś ze skażeniem, które niszczy ich krainę. Z jakiegoś powodu uważają również, że zagraża im inwazja z południa… – Ukryta w cieniach J'vina chrząknęła ironicznie. – …i zgodziłem się na przymierze, gdyby doszło do wojny. Oczywiście, jeśli najpierw zwyciężymy tutaj – dodał. – Musieliśmy długo przekonywać proroków, ale wreszcie nam się udało. – Skinął w podzięce głową ku milczącym postaciom D'vora i V'dala. – W tej sytuacji – rzekł zwracając się do Ardena – postanowili wysłać do Nowego Portu twoich przyjaciół i paru innych jako swój oddział czołowy. –Z wielką radością powitaliśmy wasze przybycie – wtrącił Arden, nie próbując nawet oddać wdzięczności ich wszystkich. – Wsparcie kogoś, kto potrafi widzieć tak dobrze jak strażnicy, to rzecz bezcenna. –Życzylibyśmy sobie tylko przybyć wcześniej, aby uratować więcej z waszej grupy – odparł ze smutkiem D'vor. –Gdybym wiedział, że wydarzenia potoczą się tak szybko – ciągnął Jordan – próbowałbym zdobyć większą pomoc – i pojawilibyśmy się wcześniej.
–Możemy posłać po wsparcie teraz – zaproponował D'vor. –Zajęłoby to całe dni – rzekł z żalem Jordan – a nie sądzę, żebyśmy mieli tyle czasu. Chociaż doceniam propozycję. –W jaki sposób dotarliście tutaj? – zapytał Arden po chwili przerwy. –Szliśmy – odparł Jordan – Nocą. W grupie D'vora rozległy się stłumione odgłosy śmiechu. –Obawiam się, że Jordan znalazł w nas raczej trudnych towarzyszy podróży – zauważył C'lin. –Nie istnieje żaden sposób, żebyśmy mogli wkroczyć do nadziemia, kiedy niebo płonie – wyjaśnił V'dal – ale stwierdziliśmy, że pokrycie całego ciała, łącznie z oczami, rybim jedwabiem pozwala nam znosić to, co wy nazywacie światłem gwiazd. Mimo tego odetchnęliśmy z ulgą, kiedy dotarliśmy do cywilizowanych tuneli pod waszym miastem. –Nic wam się nie stało? – zapytał Arden, podczas gdy inni śmiali się usłyszawszy, w jaki sposób V'dal określił podziemia Nowego Portu. –Nic takiego, o czym bym wiedział – odparł V'dal. – C'tis przeprowadzi dodatkowe badania, kiedy znajdziemy się w odpowiedniej ciemności. Złowieszczy wygląd wysłanników Mrocznego Królestwa stał się przedmiotem wielu szeptanych uwag i później, kiedy grupa rozdzieliła się, członkowie Podziemia wypytywali Jordana i Ardena o prawdziwą naturę ich nowych przyjaciół. –Takim wyglądem mogą każdego piekielnie przestraszyć – zauważył Hewe. – Chcecie mi powiedzieć, że pod tym czymś oni są jasnowłosi i białoskórzy? –Jak biały płomień – odparł Jordan. –Z oczyma jak księżyc w pełni – dodał Arden. Hewe wytrzeszczył na nich oczy. –Nie macie zamiaru zrobić ze mnie poety, prawda? – jęknął. Myrkety zgromadziły się w małej, stalowej norze. Znalazły kilka obiecujących dziur, które chciały zbadać; wyczuwały, bowiem bliskość Gemmy i pragnęły ją znowu powitać. Jednak wejścia do nich znajdowały się zbyt blisko przerażających błękitnych płomieni, a w dodatku pieczary strzegli ludzie. Jeden myrket został już pozbawiony swego ciepła i leżał zakrwawiony w drugim końcu pomieszczenia, rzucony tam przez siły, których nie potrafiły ani zobaczyć, ani zrozumieć. Tak, więc reszta leżała bez
ruchu, milcząc i czekając na kolejną okazję. Ed próbował rozproszyć ich obawy, opowiadając swój ostatni żart. (…szponiasty zabójca rozmawia z przywódcami obu klanów i uzgadniają, że przywódcy będą się ścigali; klan zwycięzcy dostanie w nagrodę norę. Szponiasty zabójca będzie sędzią. A co ty będziesz z tego miał? Jeden z przywódców pyta szponiastego zabójcę. Pożrę tego, który przegra, odpowiada zabójca). Przez połączone umysły myrketów przebiegł dreszcz. To nie jest szczęśliwekłamstwo, stwierdził stanowczo Ox. Ed zrozumiał przytyk i zrezygnował ze swej opowieści. Myrkety czekały w zdenerwowaniu, a dziwna metalowa nora dygotała i rozbrzmiewała głuchym echem. –Wieża zniszczyła kolejny odcinek miejskich murów – zameldował Egan. – Wygląda jeszcze gorzej niż ostatnim razem. –Musimy znowu próbować – zdecydował Jordan. – Czy jesteśmy gotowi, czy nie. Wkrótce nie pozostanie nic, o co warto byłoby walczyć. –Czy ludzie D'vora wiedzą, co mają robić? – zapytał Arden. –Zostali pouczeni – odpowiedział Hewe. –Zatem chodźmy – rzekł Jordan. Tym razem plan zakładał wywabienie tylu strażników, ilu się da, przy unikaniu bezpośredniej walki, tak żeby grupa D'vora i Arden mogli przedostać się do wieży. Wszyscy mieli nadzieję, że teraz spotka ich więcej szczęścia. Winda wyniosła Gemmę na sam szczyt wieży. Wyszedłszy z niej, rozejrzała się wokół i natychmiast zakręciło się jej w głowie. Winda cofnęła się. Krucha balustrada na krawędzi była wszystkim, co oddzielało Gemmę od otaczającej ją ze wszystkich stron zawrotnej otchłani. Nie oddalała się od środka, próbując nie przywierać ze wszystkich sił do obudowy windy i dygocząc na myśl o takim upadku. Daleko, daleko w dole budynki Wielkiego Nowego Portu wyglądały jak miniaturowe zabawki, a pomiędzy nimi poruszały się tam i z powrotem maleńkie, podobne do mrówek stworzenia. Za miastem rozciągały się ziemia i morze zasnute odległą, wczesnoporanną mgiełką. Mendle już tam był, opierając się niedbale o balustradę. W ręku trzymał dziwny przyrząd, którym otworzył przejście w ścianie błękitnych płomieni.
–Witaj, moja droga. Ładny stąd widok, nie sądzisz? Gemma nie odpowiedziała. –Nie masz się, czego bać – uspokoił ją Mendle. – Nie pozwolę, byś spadła. Poza tym, przed takimi nieszczęśliwymi wypadkami chroni nie tylko ta balustrada. – Nacisnął guzik i pojawiło się bladobłękitne migotanie, tworzące mur wokół tarasu. –W tej chwili stoimy wewnątrz wieży, mimo że odnosisz zupełnie przeciwne wrażenie. Jednak za parę chwil zmienię naturę tej osłony i choć dalej nie będzie można stąd wypaść – ani wyskoczyć – pozwoli to twoim przyjaciołom nawiązać z tobą magiczny kontakt. Czas nadszedł, moja droga. Gemma podeszła wolno do balustrady, trzymając się od Mendle'a tak daleko, jak to było możliwe. Starając się nie patrzeć w dół, wyciągnęła rękę i pchnęła upiorny ekran. Ustąpił nieco, a potem stał się twardy jak stal. Odwróciła się, by spojrzeć na Mendle'a, trzymając się oburącz balustrady. W umyśle jej panował zamęt; przerażała ją myśl o wymuszonej zdradzie, ale nie potrafiła znaleźć sposobu, aby temu zapobiec. –Nic ci się nie stanie – ciągnął gładko Mendle. – Będzie to prosta transakcja pomiędzy twoimi kręgami a mną. Ich moc przejdzie przez ciebie, ale ty nic z tego nie będziesz miała. –A potem? – zapytała słabym głosem. –Potem ten pomnik stanie się ośrodkiem niezrównanej mocy, którą cały świat będzie musiał uznać. Przez wiele lat przygotowywałem się do tego. Nikt, nawet moi znajomi z południa, nie będą mogli kwestionować teraz mojej władzy. – Roześmiał się i nacisnął kolejny guzik. Osłona wokół nich błysnęła, stając się niemal biała. Dopiero teraz Gemma poczuła wiatr; był zimny i orzeźwiający, lecz nie zwróciła na to uwagi. Świat wokół niej zdawał się nierealny i czuła się tak, jak gdyby jej mózg miał zaraz eksplodować. Po drugiej stronie metalowego kręgu Mendle skinął z zadowoleniem głową, naciskając kolejne guziki. To Kai odezwał się pierwszy. Gdzie ty byłaś? Od tak dawna nie mogłem cię wyczuć. Ale teraz czuję cię wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. Odejdź. Zostaw mnie samą, odparła żałośnie, czując ból w sercu, wywołany dźwiękiem jego głosu, za którym tak tęskniła. Dlaczego? Co się stało? Czuła wyraźnie, jak bardzo zabolały go jej słowa. Pozwól, bym ci pomógł.
Nie! Odejdź – proszę! Razem jesteśmy silni. Jest nas wielu. Pozwól, byśmy ci pomogli, nalegał Kai. Ta siła zapewnia nam tylko zgubę, odparła z rozpaczą Gemma. To będzie koniec wszystkiego. Nie możesz tracić nadziei. Wszyscy ci pomożemy, powtórzył. Próbowała schować się przed nim, ale nie mogła. Przepełniona męką, widziała teraz nieuniknioną klęskę swoich przyjaciół, swoją własną i całej magii. Nie mogła zrobić nic, by jej zapobiec. Poddając się zgiełkowi różnych głosów, zaczęła bezradnie spełniać wyznaczoną jej rolę. Sprzeciw był bezcelowy. Każdy krąg szybko przychodził jej z pomocą, potem odkrywał, że to. co daje, nie wystarcza – więc dawał więcej. Gemma zobaczyła szereg twarzy – niektóre ludzkie, niektóre zwierzęce; jedne rozpoznawała, inne nie. Zobaczyła Kaia z rojem bzyczącym gniewnie nad jego głową. Zobaczyła Mallory, poruszającą się niespokojnie we śnie; młode życie, które w sobie nosiła, reagujące na tajemnicze bodźce. Zobaczyła Krisa, Jordana, Wraya. Ujrzała wizje z przeszłości: mężczyznę ze złotymi włosami i błyszczącymi oczyma, trzymającego za rękę piękną kobietę o fiołkowych oczach; prastarego pustelnika o białych włosach i w połatanym stroju, otoczonego przez zwierzęta. Ujrzała nieznane sobie obrazy; białolicych, czarnookich mężczyzn i kobiety; wilki wyjące wśród okrytych śniegiem sosen; wymalowanych wojowników tańczących pod czerwonym jak krew niebem. Rozpoznała Adrię i widziała, że stara kobieta usiłuje coś jej powiedzieć – ale nic nie mogła usłyszeć z powodu zgiełku rozbrzmiewającego w jej głowie. Przez chwilę widziała Ardena, z wyrazem absolutnego zmieszania na twarzy i jej serce wyrwało się ku niemu. I tak to się ciągnęło; niekończący się potok postaci, które łączyła jedna jedyna rzecz – stanowiły część sieci, teraz tak niemiłosiernie eksploatowanej. Wszyscy Słudzy Ziemi pędzili ku swej zgubie. Łzy spływały po twarzy Gemmy; uniosła powieki i spojrzała na Mendle'a. Jego stalowa twarz była tak samo beznamiętna jak zawsze, ale niemal tańczył z radości. Zwyciężył, pomyślała Gemma i ponownie zamknęła oczy, by odciąć się od strasznego widoku. I wówczas zobaczyła myrkety. Wy też?, zapłakała, zastanawiając się, w jaki sposób zdołają przeżyć, kiedy rozpadnie się ich duchowa więź. Lecz to było inne! Myrkety nie były chwilowym obrazem, tak jak cała reszta, i nie zniknęły jej sprzed oczu. Pozostały w jej umyśle, jak niewzruszona skała zdrowego rozsądku wśród ruchomych piasków szaleństwa. Klan śpiewał; jego dziwne głosy rozbrzmiewały nienaturalnym echem, wciąż nabierając mocy. Z jakiegoś niejasnego powodu były odporne na proces, który pozbawiał mocy wszystkich pozostałych. Jak
to możliwe? Myrkety były gdzieś daleko. Gemma wyczuwała je wyraźnie i czerń jej rozpaczy rozjaśniła pierwsza, nieśmiała iskierka nadziei. Pieśń ponownie nabrała mocy – wyglądało to tak, jak gdyby klan stawał się silniejszy w miarę, jak inni słabli. Gemma ostrożnie uniosła powieki. Mendle uważnie przyglądał się trzymanemu w ręku instrumentowi, a po jego poprzedniej, niedbałej pozie pozostało tylko wspomnienie. Naciskał różne guziki, jak gdyby sprawdzając przyrząd. W tej właśnie chwili Gemma zrozumiała, co się dzieje, i wezwała wszystkie kręgi. Podczas gdy poprzednio usiłowała odrzucić ofiarowywaną jej pomoc, teraz przyjęła ją z radością i fala mocy zaczęła przepływać przez nią jak rzeka światła. Wreszcie mogła wykorzystać przekazywaną jej moc – teraz ona mogła skierować ją tam, gdzie chciała, przechować lub użyć. A wszystko, dlatego, że nie odgrodzono jej od jednego z magicznych kręgów. Myrkety znajdowały się wewnątrz wieży. Mendle wciąż nie rozumiał, co się dzieje. Badał swój przyrząd, nie mogąc zrozumieć, dlaczego poziom gromadzonej przez niego mocy nie wzrasta już tak szybko jak przedtem. Strumień mocy był tak samo silny – jeśli nie silniejszy – jak przedtem, a jednak rezerwuary wieży wypełniały się bardzo wolno. Czyżby przeoczył jakiś aspekt układu? Nie, to niemożliwe. Możliwości wieży były aż nadto wystarczające. Więc co? Jego konsternacja zwiększyła się, gdy w pewnej chwili poziom magazynowanej energii magicznej zaczął się obniżać, choć moc wciąż napływała z zewnątrz. Zdezorientowany, uniósł wzrok znad instrumentu i spojrzał na Gemmę. Stała bez ruchu, z zamkniętymi oczami, trzymając się mocno balustrady. A jednak otaczała ją aura podniecenia; wydało mu się, że z jej ognistoczerwonych włosów strzelają iskry. –Co robisz, ty suko! – ryknął, ruszając ku niej groźnie. Gdy Gemma otworzyła oczy, Mendle zatrzymał się w miejscu, unieruchomiony obezwładniającym spojrzeniem. Spojrzał w jej łagodne szare oczy i ujrzał wypisaną w nich swoją śmierć. Gorączkowo naciskał guziki, pragnąc odgrodzić Gemmę od źródeł jej mocy. Osłona zamigotała błękitno, potem biało. –Przestań! Rozkazuję ci! – krzyknął histerycznie. Gemma uśmiechnęła się tylko i ponownie zamknęła oczy, jak gdyby Mendle nic dla niej nie znaczył. Gem-ma, czujesz się dobrze? Głos Eda zadźwięczał w jej głowie.
Tak, teraz, kiedy jesteście tutaj, odparła, czując z radością niezwykłą siłę więzi, jaka łączyła ją z klanem. Znajdowały się setki kroków pod nią, oddzielone warstwami nieprzenikliwej stali i niepojętej maszynerii, a jednak ich głosy brzmiały czysto i radośnie. Ta nora biegnie w złą stronę, stwierdziła Av. W górę, nie w dół. Nie lubimy jej, dodał Ox. Ja też jej nie lubię, odparła Gemma. Wkrótce ją opuścimy, obiecała, ale najpierw muszę załatwić tu swoje sprawy. Otworzyła oczy. –Odwróć to – rozkazała. – Zwróć im ich moc. –Ja… nie mogę. Wszystko się wymieszało – wyjąkał. –Uwolnij ją więc. Ja ją rozdzielę. –Wszystko od razu? To zmiecie nas z powierzchni ziemi! – Mendle był przerażony. –Już! – rozkazała Gemma. –Ty to zrób! – krzyknął i rzucił mechanizm kontrolny na podłogę, depcząc go, aż zostały z niego tylko fragmenty. Furia z błyskiem eksplodowała w Gemmie. To, co kiedyś było fontanną, stało się teraz wulkanem czystej energii, która trysnęła niepowstrzymanym potokiem. Jednak każde pasmo pozostało rozdzielone, każdy krąg określony; każdy przyjął tę część energii, która do niego należała. Wiatr omiatał szczyt wieży, śpiewając w pozbawionej ochrony balustradzie. Osłona zniknęła. Mendle rzucił się ku Gemmie; w jego czerwonawych oczodołach lśniło szaleństwo. Wydając z siebie nieartykułowany okrzyk, objął gardło Gemmy stalowym uściskiem. (Nie tylko moja twarz została zmieniona.) Lecz Gemma nie czuła strachu. Zamiast strachu przez chwilę odczuwała litość, lecz potem wypełniła ją pogarda i odrzuciła od siebie to słabe stworzenie. Przyglądała mu się, gdy leżał rozciągnięty przy balustradzie. –Idź – powiedziała cicho. – Przeżyłeś już swój czas na tym świecie. –Proszę, nie – wycharczał łamiącym się, przerażonym głosem. –Wiesz teraz, jak to jest, gdy ktoś inny włada twoim ciałem – powiedziała zimno
Gemma. Mendle powstał, wolno i boleśnie poruszając członkami. Wspiąwszy się na balustradę, przez chwilę kołysał się niepewnie, a potem zrobił krok w otchłań. Gemma przyglądała się, jak spadał, coraz mniejszy i mniej znaczący. Odwróciła się, zanim uderzył o ziemię. Ox! zawołała. Zbierz klan. Schodzę na dół. Będziemy czekać na ciebie, usłyszała radosną odpowiedź. Na rozkaz Gemmy pojawiła się winda. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na pusty taras, weszła do środka i rozpoczęła swój powrót na ziemię.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Początkowo ponowny atak na wieżę wydawał się tak samo nieskuteczny jak poprzedni. Grupa Ardena stanęła na czele i, jako że potrafili poruszać się bez trudu w niemal zupełnej ciemności, udało im się odnieść pewien sukces; zdobyli posterunek wroga i obsadzili go swoimi ludźmi. Arden zbadał dziwną broń poległych strażników, lecz nie mógł się w niej rozeznać. Gdzie indziej atak nie powiódł się tak dobrze. Stracili kilkoro ludzi, zabitych przez niewidocznych w ciemnościach przeciwników i wyparli tylko paru strażników z ich kryjówek. Jednak, w miarę, gdy na zewnątrz słońce coraz wyżej wznosiło się na niebie, w szeregi strażników zaczął wkradać się coraz większy niepokój. I to nie szturm wywołał ten niepokój, lecz coś, co wydarzyło się wśród strażników, albo w samej wieży. Atakujący wykorzystali to chwilowe zamieszanie i D'vor ze swoją grupą przesunęli się do wejścia w pomieszczeniu sąsiadującym ze ścianą żywiołów. Wartownia strażników znajdowała się obok, lecz w grę wchodził jedynie frontalny atak – a to równałoby się samobójstwu. Tak czy inaczej, błękitne płomienie oślepiały wojowników z Mrocznego Królestwa, mimo ochronnych osłon z rybiego jedwabiu, więc zatrzymali się na parę chwil, by się naradzić. Kiedy rozmawiali, usłyszeli dochodzące z wartowni strażników okrzyki przerażenia. –Bariery przesuwają się! –Wymknęły się spod kontroli. –Do środka! –Zostaw je, idioto! Arden i J'vina spojrzeli po sobie. –Co tam się dzieje? – zastanowił się głośno Arden. –Dowiedzmy się – odparła i nim ktoś zdołał ją zatrzymać, opuściła kryjówkę i przebiegła przez pokój, trzymając się najciemniejszej ściany. –Chodźmy – ponaglił D'vor. – Nie zrobi tego sama. Ruszyli za nią, szybko, lecz ostrożnie i po chwili byli już w opuszczonym posterunku straży. –Są tu bariery – zameldowała z przodu J'vina. – Stalowe, jak sądzę. Nie mogę ich poruszyć. –Może potrzebny ci klucz? – zasugerował V'dal.
–Wspaniale! Więc jak dostaniemy się do środka? – odparła J'vina. Uzyskała odpowiedź na swoje pytanie, gdy zagradzająca jej drogę stalowa płyta z własnej woli uniosła się do góry. –C'lin, wracaj i powiedz Jordanowi, że jesteśmy w środku – rozkazał szybko D'vor. – Sprowadź ich tutaj. Reszta do środka – szybko! Gdy żołnierz odszedł, pozostali ruszyli naprzód i niemal natychmiast oczy ich poraził obraz zupełnego zniszczenia. Wszędzie leżeli martwi strażnicy, a część porozrzucanej broni była zmiażdżona. Ściany pomieszczenia pokrywały rysy i wklęśnięcia, jak gdyby waliły w nie jakieś zapalczywe, metalowe pięści. –Ktoś wykonał za nas robotę – zauważyła J'vina, odwracając nogą jedno z ciał. –Wygląda, jakby zwrócili się przeciwko sobie – stwierdził z namysłem V'dal. – Jak gdyby nagle wszyscy oszaleli. Gdy Gemma wyszła z windy, myrkety powitały ją radośnie, podskakując wysoko w górę i świergocąc ze szczęścia. Ich głosy dźwięczały aż za głośno w jej głowie. Gem-ma, śpiewamy! Klan radzi sobie. Witaj, przyjaciółko klanu. Uklęknęła, by ich dotknąć, przeczesując palcami miękkie futerko na karkach zwierząt. Dziękuję wam, powiedziała cicho. Uratowałyście nas wszystkich. Gemma zaczęła odczuwać, jak wypływa z niej moc; znikało upajające uczucie potęgi, wypełniając ją żalem za utraconymi możliwościami, lecz z drugiej strony z radością witała powrót własnego człowieczeństwa. Nie chcę być tak potężna, pomyślała. Prawdziwa Gemma nigdy nie postąpiłaby tak bezlitośnie z Mendle'em. Zadrżała na wspomnienie jego patetycznej prośby i śmiertelnego skoku, a potem zdecydowanie odrzuciła od siebie te myśli. Jak się tu dostałyście? Przez małe nory, odpowiedziała Av. Chodź, pokażemy ci. Rzeczywiście, wytrzeszczone oczy i grymasy na martwych twarzach strażników nieodparcie przywodziły na myśl obłęd. Jordan, Hewe i paru innych weszło do pokoju, obejmując wzrokiem krwawe pobojowisko.
–Dobra robota – rzekł z zadowoleniem Hewe. – Pozostali strażnicy zdezerterowali. –Chodźmy – przynaglił ich Arden. – Musimy znaleźć Gemmę. Rozpoczęli, więc długą, powolną wspinaczkę, przeszukując jeden za drugim puste, rozbrzmiewające echem pokoje. Podbiegła w podskokach do małego otworu w ścianie. Krata, która go zakrywała, leżała w pobliżu pogięta i potrzaskana. Gemma zajrzała do środka i zobaczyła kilka różnokolorowych przewodów. Chociaż nie miała pojęcia, czym one są, zrozumiała, że muszą biec przez całą wieżę. Kanały, w których leżały, pozwoliły myrketom niepostrzeżenie wślizgnąć się do środka – kanały zbyt małe, by ich zamknięciem Mendle zawracał sobie głowę. Cieszę się, że przybyłyście w porę, powiedziała z uczuciem Gemma. Teraz musicie pójść ze mną. Pomożesz mi skończyć mój żart?, zapytał Ed. Nie mogę dać sobie z tym rady. Gemma roześmiała się. Oczywiście. Jeśli potrafię. Ale najpierw muszę coś przeczytać. Każdy poziom wieży ujawniał kolejne mechanizmy, których Arden i jego towarzysze obawiali się dotknąć, lecz poza tym każdy pokój był tak pusty jak poprzedni. Nadzieja Ardena zaczęła gasnąć. Gemma!, błagał w duchu. Po tym wszystkim musisz być tutaj. Z mozołem pokonywali niekończące się kondygnacje schodów. –Musimy być już w pobliżu szczytu – rzekł Hewe, ciężko dysząc. Arden pierwszy ujrzał kolejną, zdumiewającą zagadkę wieży. Wszedłszy do okrągłego, pozbawionego okien pokoju, z nabożną czcią spojrzał na pulpity pełne różnokolorowych przełączników i błyskających światełek. Pozostali weszli gęsiego za nim i stanęli z otwartymi ustami. Każdy podskoczył, gdy metaliczny głos zgruchotał ciszę. –Mendle! Mendle! Co się dzieje? Obwody oszalały. Słyszysz nas?! Mendle! –Mendle? – jęknął Arden, czując walące w piersiach serce. –Myślałem, że on nie żyje – rzekł Jordan. – Skąd dochodzą te głosy? –Tam! – krzyknęła T'via, wyciągając czarną, podobną do szponów rękę. – Na ścianie. Te obrazy są żywe! Spojrzeli tam, gdzie wskazywała, i skamienieli. Na ścianie, nad jednym z pulpitów widniał duży, ruchomy obraz mężczyzny, który naciskał guziki i odwracał się tu i tam,
gdy spoglądał na jakieś niewidoczne przedmioty. Otworzył usta i głos ponownie wypełnił pokój. –Mendle! Słyszysz mnie? – Obraz-mężczyzna odwrócił się i przemówił do kogoś innego. – Coś się stało. Nie odpowiada. Wyślemy śmigacze? Potem obraz zniknął, a z ekranu wydobył się cichy, syczący odgłos. –To przekracza granice magii – szepnął Hewe. –Jest złe! – krzyknęła T'via. – Musi być zniszczone! – Skoczyła naprzód, uderzając mieczem w miejsce, gdzie przed chwilą zniknął obraz. Ekran eksplodował deszczem iskier, rozpadając się na tysiące kruchych kawałków. T'via zatoczyła się do tyłu, wstrząśnięta, lecz jej czyn złamał czar. Strach i przesądy wzięły górę nad rozsądkiem. Rzucili się, by niszczyć wszystko, co znajdowało się w tym makabrycznym pokoju. –Nie! – krzyknął Jordan, próbując ich powstrzymać. – Możemy się z tego wiele dowiedzieć. – Lecz było już za późno – jego towarzysze nie chcieli słuchać. Nawet Hewe, zaufany porucznik, uderzał jak szalony mieczem, opanowany jakąś nienaturalną grozą. Wkrótce wyposażenie pokoju leżało potrzaskane i porozrzucane na podłodze. Jordan przyglądał się ze smutkiem, jak orgia niszczenia dobiega końca. Obserwował jej uczestników, tracących maniakalną energię i stających bez sił wśród zniszczonych przedmiotów. Arden pierwszy doszedł do siebie. Bez słowa wyszedł z pokoju, wspinając się na ostatnie piętra gigantycznej wieży. Szczytowy taras był tak samo pusty jak cała reszta. Arden szybko rozejrzał się wokół i gwałtownie zaklął. –Pozostało tylko jedno miejsce – powiedział z wściekłością w głosie. – I tam powinniśmy się najpierw dostać! Ruszył na dół, pomrukując do siebie. –Jeśli Gemma zginęła, to Zwierzchnik również – powiedział cicho Hewe zwracając się do Jordana. –Albo to, albo oboje są w sali błękitnych płomieni – odparł Jordan. – A my wciąż nie wiemy, jak się tam dostać. –Dowiemy się tego! – krzyknął przez ramię Arden, a potem ruszył dalej, biorąc po trzy stopnie naraz. Gemma przez jakiś czas stała przed księgą, zastanawiając się, czy znajdzie w sobie dość odwagi, by ponownie przeczytać te prorocze słowa. Tyle męki jej przyniosły, ale teraz…
Wykorzystała resztkę swej zanikającej mocy do otwarcia drzwi w ścianie żywiołów, która dalej chroniła tę prastarą, pozaczasową komnatę. Myrkety, teraz już świadome roli, jaką odegrały w uwolnieniu Gemmy, podążyły za nią i stanęły zbite w gromadkę u jej stóp. W końcu Gemma otworzyła księgę; wcale nie zaskoczyło jej to, że rozwarła się na stronie, której szukała. Zaczęła czytać. –„Sygnałem oznaczającym początek zmian był powrót Zwiastuna Zguby do Najwyższego Miasta i objęcie przez niego najwyższych stanowisk w mieście, co oznaczało władzę absolutną. Chociaż działania jego współtowarzyszy nie doprowadziły do niczego z wyjątkiem rozpasanego rozlewu krwi, on mimo to zdołał zbudować bezpieczną, pozornie niezdobytą twierdzę ze stali”. Serce Gemmy zabiło mocno. Pozornie niezdobytą. Tego słowa nie było tam przedtem. Czytała dalej, coraz bardziej podniecona. –„Stamtąd przeprowadzał eksperymenty i uruchamiał procesy, które otwierały drogę nowej epoce”. –„Tylko jedna siła mogła go powstrzymać, a ona, z powodu swej niewiedzy i upartego trwania przy przestarzałych ideałach, niemal zawiodła. W końcu jednak Słudzy Ziemi osiągnęli chwilowe zwycięstwo…” Jej nadzieje runęły. Chwilowe zwycięstwo? –„…kiedy Strażniczce Klucza do Snu, uwięzionej w stalowej twierdzy, udało się wskrzesić doktryny magii i skierować moc Zwiastuna Zguby przeciwko niemu samemu”. –„Jednakże to niepowodzenie pobudziło tylko siły Dalekiego Południa do jeszcze większych wysiłków i wkrótce ich wpływy objęły cały świat. Stary porządek został zniszczony”. –„Rozpoczął się Wiek Chaosu”. Gemma nie mogła w to uwierzyć. Wszystko na nic? Jej umysł odrętwiał, nie mogąc wyjść poza tę myśl. Wszystko na nic? To niemożliwe. Niemożliwe! Leżące u jej stóp myrkety poruszyły się niespokojnie, świadome wzburzenia Gemmy. Nie! Sprzeciw pojawił się w niej samej, ale natychmiast uzyskał wsparcie wszystkich jej przyjaciół, którzy przyszli jej z pomocą, i wszystkich kręgów magii, które zawierzyły jej swoją moc, bez względu na konsekwencje. Gemma nie mogła skontaktować się z nimi teraz – uniemożliwiał jej to ekran żywiołów – niemniej jednak wsparcie było pewne.
–Ta księga zmieniła się już raz – powiedziała głośno. – I może zmienić się znowu! Myrkety, wyczuwając jej zdecydowanie, zaskamlały potakująco. Gemma poczuła, jak ściana błękitnych płomieni porusza się za nią, i odwróciła się, by spojrzeć, z sercem wypełnionym rozbudzonymi obawami. Migoczący wzór zachwiał się, potem wybrzuszył i jakaś postać uformowała się wewnątrz błękitnego światła, rozmazana najpierw, lecz szybko nabierająca wyrazistości. Obraz Ardena wkroczył do komnaty, z błękitnymi płomykami płonącymi na włosach i barkach. Nogi ugięły się pod Gemmą. To było zbyt okrutne! –Czy tamten raz nie wystarczył?! – krzyknęła załamującym się z żalu głosem. – Dlaczego musicie urągać mi tymi demonami? Zamknęła oczy, odgradzając się od kłamliwej wizji, modląc się, żeby obraz zniknął. –Swymi zabawami szydzicie ze mnie – i z niego – powiedziała. – Wróćcie do swej prawdziwej postaci. Żywioł przemówił ochrypłym głosem: –Gemmo, moje kochanie. Nie jestem demonem. Coś w tym tak dobrze zapamiętanym głosie sprawiło, że uniosła wypełnione łzami oczy. Ledwie śmiała oddychać. Zmusiła się, by podejść do niego; wyciągnęła drżącą rękę i dotknęła jego piersi. Niemal zemdlała, kiedy poczuła jej ciepłą materialność. –Jesteś prawdziwy – szepnęła, a potem padła w jego rozwarte ramiona, łkając niepohamowanie. –Oczywiście, że jestem prawdziwy – powiedział cicho, tuląc ją mocno do siebie. – Teraz jesteś bezpieczna, moje kochanie. Po paru chwilach odsunęła się nieco, spoglądając na niego błyszczącymi od łez oczyma. –Bezpieczna na razie – szepnęła. – Ale to się jeszcze nie skończyło. Arden, musimy ruszyć na Dalekie Południe. –Nie dbam o to, dokąd musimy pójść – na Dalekie Południe, czy nawet do samego piekła – tak długo, jak jesteśmy razem. Jeśli zdecydujesz się na jeszcze jeden taki szalony lot latawcem, tym razem polecisz jako pasażer! Wówczas roześmiała się tak, jak sądziła, że nigdy już się nie roześmieje.
–Dziękuję ci – powiedziała. –Za co? –Za to, że żyjesz, że jesteś prawdziwy, że znowu wniosłeś światło do mojego życia. Potem Gemma uniosła głowę, by przyjąć jego pocałunek. Minęła długa chwila. Myrkety poruszyły się niespokojnie, uradowane, że dwoje ich przyjaciół jest znowu razem. Zdziwione jednak były ich obecnym postępowaniem. Gemma?, zapytał Ed głosem, w którym brzmiało zatroskanie. Możesz jeszcze oddychać?
KONIEC KSIĘGI II T his file was creat ed wit h BookDesigner program bookdesigner@t he-ebook.org 2011-03-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/