JUDITH MCNAUGHT
RAJ
ROZDZIAŁ 1
Grudzień 1973
Meredith Bancroft ostroŜnie wycinała zdjęcie z „Chicago Tribune”. Obok niej na
łóŜku z baldachimem leŜał ...
7 downloads
13 Views
4MB Size
JUDITH MCNAUGHT
RAJ
ROZDZIAŁ 1 Grudzień 1973 Meredith Bancroft ostroŜnie wycinała zdjęcie z „Chicago Tribune”. Obok niej na łóŜku z baldachimem leŜał otwarty album z wycinkami prasowymi. Nadtytuł interesującego ją artykułu głosił: Dzieci
śmietanki
towarzyskiej
Chicago
w
strojach
elfów
uczestniczą
w
boŜonarodzeniowej akcji charytatywnej w szpitalu oaklandzkim. Dalej wymieniano ich nazwiska. Zamieszczono teŜ duŜe zdjęcie „elfów”: pięciu chłopców i pięciu dziewcząt, w tym i Meredith. Elfy wręczały prezenty małym pacjentom oddziału dziecięcego. Z lewej strony, jakby nadzorując całą akcję, stał przystojny osiemnastolatek przedstawiony jako: „Parker Reynolds III, syn państwa Parker Reynolds z Kenilworth”. Meredith porównywała siebie do pozostałych dziewcząt w kostiumach elfów; zastanawiała się, dlaczego wyglądają umilkło, a jednocześnie mają wszelkie poŜądane okrągłości, podczas gdy ona wygląda... - Przysadziście - powiedziała z bolesnym grymasem. - Wyglądam jak troll, a nie jak elf. To nie w porządku, Ŝe inne dziewczęta, juŜ czternastolatki, zaledwie o kilka tygodni od niej starsze, mogły wyglądać tak cudownie. Ona była trollem o płaskich piersiach i z aparatem korekcyjnym na zębach. Znów spojrzała na fotografię i poŜałowała odruchu próŜności, który kazał jej wtedy zdjąć okulary. Bez nich miała tendencję do mruŜenia oczu; właśnie tak, jak na tym okropnym zdjęciu. - Szkła kontaktowe zdecydowanie by pomogły - orzekła. Spojrzała na podobiznę Parkera i na jej twarzy pojawił się marzycielski uśmiech. Przycisnęła gazetę do tego, co powinno być jej biustem, gdyby go oczywiście miała. Niestety nie było tam nic takiego i wcale nie zanosiło się, aby kiedykolwiek to coś miało się tam pojawić. Nagle drzwi do jej pokoju otworzyły się i Meredith gwałtownie oderwała zdjęcie od piersi. Sześćdziesięcioletnia, tęga gospodyni przyszła uprzątnąć naczynia po kolacji. - Nie zjadłaś deseru - skarciła ją pani Ellis. - Jestem za gruba - powiedziała Meredith. śeby to udowodnić, wstała ze swojego antycznego łóŜka i podeszła do wiszącego nad toaletką lustra. - Proszę na mnie spojrzeć wskazała na swoje odbicie. - Nie mam talii.
- Masz jeszcze trochę dziecięcych okrągłości, i to wszystko. - Bioder teŜ nie mam. Wyglądam jak chodzący kloc. Nic dziwnego, Ŝe nie mam przyjaciół... Pani Ellis, pracująca dla Bancroftów od niespełna roku, zdziwiła się. - Nie masz przyjaciół, dlaczego? Meredith, chcąc się komuś zwierzyć, powiedziała: - Tylko udawałam, Ŝe w szkole jest wszystko w porządku. Tak naprawdę to jest okropnie. Ja się zupełnie... nie nadaję. Nigdy nie umiałam się dostosować do otoczenia. - Coś musi być nie tak z dziećmi w twojej szkole... - Nie z nimi, tylko ze mną; ale mam zamiar się zmienić - oświadczyła Meredith. Zaczęłam się odchudzać i chcę zrobić coś z włosami. Są okropne. - Wcale nie są okropne - zaprotestowała pani Ellis, patrząc na jej jasnoblond włosy i turkusowe oczy. - Masz niezwykłe oczy i bardzo ładne włosy. Ładne i gęste, i... - Nijakie. - Jasne. Meredith uparcie spoglądała w lustro, wyolbrzymiając swe niedoskonałości. - Mam prawie metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Na szczęście przestałam rosnąć, zanim stałam się wielkoludem. W sobotę zorientowałam się, Ŝe nie jestem tak do końca beznadziejnym przypadkiem. Pani Ellis zmarszczyła brwi. - Co takiego zdarzyło się w sobotę, Ŝe zmieniłaś zdanie? - Nic wielkiego - powiedziała Meredith, a w myślach dodała: Coś, co zatrzęsło ziemią. Parker uśmiechnął się do mnie w czasie imprezy boŜonarodzeniowej i przyniósł mi colę. Poprosił, Ŝebym zarezerwowała dla niego taniec na wieczorku pani Eppingham w sobotę. Przed siedemdziesięciu pięciu łaty Parkerowie załoŜyli w Chicago potęŜny bank. Firma Bancroft i S - ka ulokowała w nim swój kapitał, a przyjaźń między obydwiema rodzinami przetrwała przez pokolenia. - Teraz wszystko się zmieni, nie tylko mój wygląd - ciągnęłą rozpromieniona Meredith. - Będę teŜ miała przyjaciółkę. Do szkoły przyszła nowa dziewczynka, która nie wie, Ŝe nikt mnie nie lubi. Jest inteligentna jak ja. Zadzwoniła do mnie wczoraj. Sama do mnie zadzwoniła i gadałyśmy o wszystkim.
- ZauwaŜyłam, Ŝe nigdy nie przyprowadzasz do domu koleŜanek ze szkoły powiedziała pani Ellis, nerwowo zaciskając dłonie - ale sądziłam, Ŝe to dlatego, Ŝe daleko mieszkasz. - Nie, to nie to - powiedziała Meredith. Rzuciła się na łóŜko, bezwiednie patrząc na swoje praktyczne kapcie, które wyglądały jak miniatury kapci jej ojca. Pomimo ogromnego bogactwa ojciec Meredith przejawiał niezwykły szacunek dla pieniędzy. Wszystkie jej ubrania były świetnej jakości, ale kupowano je tylko wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne, i zawsze zwracano uwagę na ich trwałość. - Widzi pani, nie jeden przez nich akceptowana. - Kiedy ja byłam w twoim wieku, teŜ trzymaliśmy się trochę z dala od prymusów. - To nie tylko to - odparła Meredith z wymuszonym uśmiechem. - To coś poza tym, jak wyglądam i jakie mam stopnie. To... to wszystko to - powiedziała, wymownie patrząc na duŜy, surowy pokój zastawiony antykami. Pokój ten odzwierciedlał charakter pozostałych czterdziestu pięciu pokoi w posiadłości Bancroftów. - Wszyscy myślą, Ŝe jestem dziwaczna, bo ojciec upiera się, Ŝeby Fenwick odwoził mnie do szkoły. - Co w tym złego, jeśli wolno zapytać? - Inne dzieci przychodzą pieszo albo jeŜdŜą szkolnym autobusem. - A więc? - A więc nie przyjeŜdŜają rollsem z szoferem. - Prawie z tęsknotą w głosie dodała: Ich ojcowie są hydraulikami lub księgowymi. Jeden z nich pracuje w naszym domu towarowym. Logika wywodu była niezaprzeczalna, lecz nie chcąc tego potwierdzić, pani Ellis spytała: - Ale ta nowa dziewczynka w szkole nie uwaŜa, Ŝe to dziwne, Ŝe Fenwick cię wozi? - Nie - zachichotała Meredith z zaŜenowaniem. Jej oczy Ŝywo błyszczały za szkłami okularów - ona myśli, Ŝe Fenwick jest moim ojcem. Powiedziałam jej, Ŝe mój ojciec pracuje dla bogatych ludzi, którzy prowadzą duŜy sklep. - No nie, nie zrobiłaś tego! - Zrobiłam i... i wcale nie Ŝałuję. Powinnam była powiedzieć coś takiego juŜ kilka lat temu w szkole, ale nie chciałam kłamać. - Teraz ci nie przeszkadza to, Ŝe kłamiesz? - dziwiła się pani Ellis. - To nie jest tak do końca kłamstwo - Meredith brnęła dalej. - Ojciec wytłumaczył mi to dawno temu. Widzi pani, Bancroft i S - ka to korporacja, a jej właścicielami są
akcjonariusze. Ojciec jako prezes spółki praktycznie jest zatrudniony przez akcjonariuszy. Rozumie pani? - Sądzę, Ŝe nie - powiedziała bezbarwnie. - A kto jest właścicielem akcji? Meredith spojrzała na nią pokonana: - W większości my. Pani Ellis uwaŜała za niepojęte wszystko, co dotyczy firmy Bancroft i S - ka i znanego domu towarowego w centrum Chicago. Meredith jednak wykazywała zadziwiające zrozumienie dla tych spraw. MoŜe to wcale nie jest takie dziwne, pomyślała pani Ellis z rozdraŜnieniem. PrzecieŜ ten człowiek interesuje się swoją córką tylko wtedy, kiedy poucza ją i wprowadza w sprawy tego sklepu. W gruncie rzeczy to właśnie Philipa Bancrofta naleŜy winić za to, Ŝe jego córka nie moŜe znaleźć wspólnego języka z rówieśnicami. Traktuje swoją córkę jak osobę dorosłą, oczekuje od niej, Ŝeby mówiła i zachowywała się jak dorosła. Kiedy czasami podejmuje gości, Meredith gra rolę pani domu. W rezultacie dziewczynka czuje się swobodnie wśród dorosłych, a jest zagubiona w towarzystwie równolatków. - Ma pani rację, jeśli chodzi o jedno - dodała Meredith - nie mogę zwodzić Lisy Pontini, Ŝe Fenwick jest moim ojcem. Sadziłam, Ŝe gdy Lisa dobrze mnie pozna, nie będzie juŜ miało dla niej znaczenia to, Ŝe Fenwick jest naszym szoferem. Lisa nie odkryła tego jeszcze tylko dlatego, Ŝe nie zna nikogo poza mną w naszej klasie, a po lekcjach musi od razu iść do domu. Ma siedmioro rodzeństwa i pomaga mamie. Pani Ellis z zakłopotaniem poklepała ją po ramieniu i próbowała powiedzieć coś pocieszającego. - Rano wszystko wydaje się prostsze - obwieściła, uciekając się do swoich ulubionych powiedzonek. Wzięła tacę, ruszyła w stronę drzwi, po czym zatrzymała się poruszona kolejną odkrywczą myślą: - I jeszcze jedno - dodała tonem zapowiadającym godną zapamiętania maksymę: - KaŜda potwora znajdzie swego amatora. Meredith nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. - Dziękuję, pani Ellis - powiedziała w końcu. - To podtrzymuje na duchu. W bolesnej ciszy spoglądała na zamykające się za gospodynią drzwi, potem powoli podniosła album z wycinkami. Kiedy wycinek z „Tribune” był juŜ starannie wklejony, patrzyła na niego przez chwilę, po czym wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła uśmiechniętych ust Parkera. Na samą myśl o tym, Ŝe moŜe będzie z nim tańczyć, zadrŜała pełna lęku i oczekiwania jednocześnie. Był czwartek, a tańce u pani Eppingham miały się odbyć pojutrze. Całe wieki oczekiwań.
Z westchnieniem zaczęła przerzucać kartki albumu. Na początku było kilka bardzo starych wycinków, poŜółkłych ze starości, niewyraźnych. Ten zeszyt załoŜyła jej matka, Caroline. Był to zresztą w tym domu jedyny dowód na potwierdzenie tego, Ŝe Caroline Edwards Bancroft w ogóle kiedyś istniała. Wszystko inne, co było w jakikolwiek sposób z nią związane, zostało zgodnie z instrukcjami Philipa Bancrofta usunięte. Caroline Edwards była niespecjalnie dobrą aktorką, jak donosiły recenzje, ale z pewnością olśniewającą kobietą. Meredith wpatrywała się w wyblakłe zdjęcia, ale nie czytała notek redakcyjnych. Ich treść wyryta była w jej pamięci. Wiedziała, Ŝe Cary Grand towarzyszył jej matce na rozdaniu nagród Akademii Filmowej w 1955 roku. David Niven powiedział o niej, Ŝe jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, a David Selznik proponował jej rolę w swoim filmie. Wiedziała, Ŝe jej matka grała w trzech musicalach na Broadwayu i Ŝe krytycy niemiłosiernie nisko oceniali jej grę, ale docenili jej zgrabne nogi. Brukowce doszukiwały się romansów między Caroline a prawie wszystkimi jej partnerami filmowymi. Wycinki pokazywały ją otuloną futrem na przyjęciu w Rzymie; w wydekoltowanej czarnej sukni, grającą w ruletkę w Monte Carlo. Na jednym ze zdjęć opalała się na plaŜy w Monaco w skąpym bikini, na innym jeździła na nartach w Gstaad ze szwajcarskim mistrzem olimpijskim. Było oczywiste, Ŝe gdziekolwiek Caroline się pojawiła, otaczali ją przystojni męŜczyźni. Ostatni wycinek zachowany przez jej matkę miał datę o sześć miesięcy późniejszą niŜ ten z Gstaad. Miała na sobie wspaniałą suknię ślubną. Uśmiechnięta zbiegała ze stopni katedry u boku Philipa Bancrofta pod gradem weselnego ryŜu. Dziennikarze prześcigali się w ekstrawaganckich opisach ślubu. Przyjęcie w hotelu Palmer House było zamknięte dla prasy, ale reporterzy sumiennie odnotowali obecność wszystkich znamienitych gości od Vanderbiltów, Whitneyów po sędziego Sądu NajwyŜszego i czterech senatorów. MałŜeństwo przetrwało dwa lata - wystarczająco długo, aby Caroline zaszła w ciąŜę, urodziła dziecko i miała nieciekawy romans z trenerem jazdy konnej. W końcu uciekła do Europy z jakimś księciem włoskim, który był gościem w domu jej męŜa. Poza tym Meredith wiedziała o matce niewiele ponad to, Ŝe nigdy nie dostała od niej nawet najkrótszego listu ani chociaŜ kartki urodzinowej. Ojciec Meredith, który zawsze podkreślał wagę honoru i zasad obowiązujących od pokoleń, uwaŜał jej matkę za egoistyczną, bezwartościową osobę nie mającą pojęcia o czymś takim jak wierność małŜeńska czy poczucie obowiązku rodzicielskiego. Kiedy Meredith miała rok, złoŜył pozew o rozwód i przyznanie mu pełnych praw do dziecka. Był zdecydowany uŜyć wszelkich, niemałych wpływów rodziny Bancroftów, ale nie musiał się uciekać do tych atutów. Zgodnie z tym, co powiedział
Meredith, jej matka nie raczyła nawet czekać na przesłuchanie jej przez sąd, a co dopiero próbować walczyć o dziecko. Z chwilą uzyskania opieki nad córką, jej ojciec postanowił zrobić wszystko, aby Meredith nie poszła w ślady matki. Chciał - aby zajęła naleŜne jej miejsce wśród szacownych kobiet z rodziny Bancroftów, wiodących przykładne Ŝycie poświęcone głównie pracy charytatywnej. Kiedy Meredith miała pójść do szkoły, Philip stwierdził z irytacją, Ŝe standardy wychowawcze, nawet wśród ludzi jego klasy, uległy rozprzęŜeniu. Wielu jego znajomych, hołdując zasadom bardziej liberalnego wychowania, posyłało dzieci do „postępowych” szkół, takich jak Bently czy Ridgeview. Kiedy Philip odwiedził te szkoły, usłyszał sformułowania typu: „swobodny tok nauczania” i „swoboda wypowiedzi”. Postępowa edukacja stała się dla niego równoznaczna z brakiem dyscypliny i obniŜonym poziomem. Po odrzuceniu obydwu tych szkół zabrał Meredith do katolickiej szkoły St. Stephen, prowadzonej przez benedyktynki. Do tej właśnie szkoły chodziły kiedyś jego ciotka i matka. Szkoła St. Stephen spełniła wszelkie jego wymagania. Trzydzieści cztery dziewczęta w szaroniebieskich mundurkach i dziesięciu chłopców w białych koszulach i niebieskich krawatach poderwało się karnie na widok zakonnicy wprowadzającej go do klasy. Chór dziecięcych głosów wyrecytował: „Dzień dobry siostro”. Co najwaŜniejsze jednak St. Stephen prezentowała stare, sprawdzone metody nauczania, nie takie jak Bently, gdzie część uczniów malowała palcami, podczas gdy inni, którzy akurat wybrali naukę, zajmowali się matematyką. Plusem St. Stephen były teŜ wpajane tu zdrowe zasady moralne. Nie uszło uwagi jej ojca, Ŝe sąsiedztwo szkoły zuboŜało. Jego obsesją było jednak, Ŝeby Meredith odebrała takie samo wykształcenie jak trzy pokolenia kobiet Bancroftów. Szofer woŜący Meredith do szkoły rozwiązał sprawę niepewnego sąsiedztwa. Philip Bancroft nie zdawał sobie sprawy z tego, Ŝe dzieci uczęszczające do St. Stephen wcale nie były takimi nieskazitelnymi istotami. Były to najzwyczajniejsze dzieci pochodzące ze średnio zamoŜnych, a nawet biednych rodzin; bawiły się razem, razem chodziły do szkoły i były podejrzliwie nastawione wobec kaŜdego, kto wywodził się z innego i w dodatku o wiele lepiej prosperującego środowiska. W dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie Meredith nie wiedziała o tym wszystkim. Ubrana w schludny szaroniebieski mundurek, zaopatrzona w nowy pojemnik na śniadania, drŜała z podniecenia, jakie czuje kaŜdy sześciolatek stojący oko w oko z klasą pełną obcych dzieci. Strachu jednak nie czuła. Dotychczas Ŝyła właściwie w samotności,
mając za towarzystwo tylko ojca i słuŜących. Z radością wyczekiwała na przyjaźnie z dziećmi w swoim wieku. Pierwszy dzień w szkole minął zupełnie nieźle. Niestety sprawy przybrały inny obrót, gdy uczniowie wylegli po lekcjach na szkolny dziedziniec i parking. Obok rollsa, w czarnym szoferskim uniformie czekał Fenwick. Starsze dzieci zatrzymały się, patrzyły i zidentyfikowały ją jako „bogatą”, a co za tym idzie „inną”. JuŜ samo to wystarczyłoby, Ŝeby trzymały się od niej z daleka. Pod koniec tygodnia odkryły jednak dalsze przywary „bogatej dziewczynki”. Meredith Bancroft mówiła jak dorośli, a nie jak dziecko. W dodatku nie znała gier, w które bawili się na przerwach. Gdy próbowała z nimi grać, wydawała się im niezdarna. Najgorsze, Ŝe w ciągu kilku dni stała się ulubienicą nauczycieli, bo była inteligentna. W ciągu miesiąca Meredith została osądzona i zaszufladkowana jako obca przybyszka z innego świata, czyli wyrzutek. Być moŜe, gdyby była ładna na tyle, Ŝeby wzbudzać zachwyt, pomogłoby to z czasem - ale ładna nie była. Jako dziewięciolatka zaczęła nosić okulary, gdy miała dwanaście lat - aparat korekcyjny na zębach, a w wieku lat trzynastu była najwyŜszą dziewczynką w klasie. Tydzień temu, wieki całe po tym, jak Meredith straciła jakąkolwiek nadzieję, Ŝe będzie miała kiedyś prawdziwych przyjaciół - wszystko się odmieniło. W ósmej klasie do szkoły przyszła Lisa Pontini. Była o pół centymetra wyŜsza niŜ Meredith. Poruszała się z gracją modelki, a na skomplikowane pytania z algebry odpowiadała bez najmniejszego trudu. Tego samego dnia w południe Meredith siedziała na niskim murku przed szkołą. Jak zwykle jadła tam śniadanie, czytając ksiąŜkę. Na początku zaczęła przynosić ksiąŜkę, dlatego Ŝe czytanie zagłuszało trochę uczucie jej izolacji i wyobcowania. Od piątej klasy stała się juŜ zapaloną czytelniczką. Miała właśnie przerzucić kartkę, gdy w polu jej widzenia pojawiła się para sfatygowanych, sznurowanych butów. Była to Lisa Pontini wpartująca się w nią z zaciekawieniem. Lisa z wyrazistą kolorystyką i masą kasztanowych włosów była całkowitym przeciwieństwem Meredith; co więcej, była wyzywająco pewna siebie, co pisma dla nastolatków określają ostentacją. Zamiast nosić szkolną bluzę zarzuconą porządnie na ramiona, tak jak to robiła Meredith, Lisa wiązała rękawy swojej bluzy w luźny węzeł na piersiach. - BoŜe, co za zbieranina - oznajmiła Lisa, siadając obok Meredith i rozglądając się po terenie szkoły. - W Ŝyciu nie widziałam tylu niskich chłopaków. Muszą tu dodawać do wody czegoś powstrzymującego wzrost! Jaka jest twoja średnia?
Oceny w St. Stephen były wyraŜane w procentach z dokładnością do części dziesiętnych. - Dziewięćdziesiąt siedem i osiem dziesiątych - odpowiedziała Meredith trochę zaskoczona gwałtownością uwag Lisy i jej nieoczekiwaną Ŝyczliwością. - Ja mam dziewięćdziesiąt osiem i jedną dziesiątą - skontrowała Lisa. Meredith zauwaŜyła, Ŝe Lisa ma przekłute uszy. Kolczyki i kredka do ust były zakazane na terenie szkoły. Podczas gdy Meredith odnotowywała to wszystko, Lisa przypatrywała się jej takŜe. Z zagadkowym uśmiechem zapytała bez ogródek: - Jesteś samotniczką z wyboru czy kimś w rodzaju wyrzutka? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - skłamała Meredith. - Jak długo musisz jeszcze nosić ten aparat? - Jeszcze rok - odpowiedziała i zdecydowała, Ŝe jednak nie lubi Lisy Pontini. Zamknęła ksiąŜkę i wstała zadowolona, Ŝe za chwilę miał juŜ zabrzmieć dzwonek. Tego popołudnia, jak w kaŜdy ostatni piątek miesiąca, uczniowie zbierali się w kościele, Ŝeby wyspowiadać się szkolnemu księdzu, Jak zawsze, z uczuciem zawstydzonej grzesznicy, Meredith uklękła w konfesjonale i wyznała ojcu Vickersowi swoje przewinienia. Nie zabrakło tam takich grzechów jak nielubienie siostry Mary Lawrance i poświęcanie zbyt wiele uwagi swemu wyglądowi. Skończywszy, przytrzymała drzwi dla następnej osoby, a sama uklękła w ławce i odmówiła zadaną jej pokutę. PoniewaŜ uczniowie po spowiedzi nie mieli więcej lekcji, Meredith wyszła na zewnątrz, Ŝeby poczekać na Fenwicka. W kilka minut później z kościoła wyszła Lisa, wkładając kurtkę. Meredith, ciągle wzdragając się na myśl o uwagach Lisy o jej samotności i aparacie ortodontycznym, patrzyła niechętnie, jak Lisa rozejrzała się wkoło i zwróciła się ku niej. - Nie uwierzysz - oznajmiła Lisa. - Vickers kazał mi odmówić cały róŜaniec za niewinne pieszczoty. Boję się pomyśleć, jaką pokutę zadaje za francuskie pocałunki - dodała z zuchwałym uśmieszkiem, siadając na stopniu obok Meredith. Meredith nie wiedziała, Ŝe narodowość określa sposób, w jaki ludzie się całują. Jednak z uwag Lisy wywnioskowała, Ŝe jakkolwiek Francuzi to robią, księŜa z St. Stephen nie akceptują tego. Starając się sprawić wraŜenie osoby światowej, powiedziała: - Ojciec Vickers kazałby ci wyszorować cały kościół za całowanie się w ten sposób. Lisa zachichotała, patrząc na Meredith z zaciekawieniem. - Czy twój chłopak teŜ nosi aparat na zębach? Meredith pomyślała o Parkerze i potrząsnęła przecząco głową.
- To dobrze. - Lisa uśmiechnęła się. - Zastanawiałam się zawsze, jak dwoje ludzi z aparatami ortodontycznymi moŜe się całować, nie zaczepiając się nimi. Mój chłopak nazywa się Mario Compano. Jest wysoki, ciemny i przystojny. Kto jest twoim chłopakiem, jaki on jest? Meredith zerknęła na ulicę z nadzieją, Ŝe Fenwick zapomniał, iŜ dzisiaj lekcje kończą się wcześniej. Czuła się trochę nieswojo, rozmawiając o tego typu sprawach, ale Lisa Pontini fascynowała ją. Wyczuwała, Ŝe z jakiegoś powodu Lisa chciała się z nią zaprzyjaźnić. - On ma osiemnaście łat i wygląda jak... - odpowiedziała szczerze - jak Robert Redford. Ma na imię Parker. - A jak się nazywa? - Reynolds. - Parker Reynolds - powtórzyła Lisa, marszcząc nos - brzmi snobistycznie. Jest w tym dobry? - W czym? - W całowaniu oczywiście. - A tak, jest absolutnie fantastyczny. Lisa spojrzała na nią z Ŝartobliwą miną. - On cię nigdy nie pocałował. Czerwienisz się, kiedy kłamiesz. Meredith wstała gwałtownie. - Słuchaj - zaczęła ze złością - nie prosiłam, Ŝebyś tu przyszła i... - Nie przejmuj się tym. Całowanie wcale nie jest takie wspaniałe. Kiedy Mario pocałował mnie po raz pierwszy, był to najbardziej zawstydzający moment w całym moim Ŝyciu. Złość Meredith ulotniła się, gdy tylko Lisa zaczęła się zwierzać. Usiadła z powrotem. - Jego pocałunek zawstydził cię? - Nie, ale kiedy mnie całował, oparłam się plecami o drzwi i niechcący nacisnęłam dzwonek. Mój ojciec je otworzył, a ja wpadłam w jego ramiona razem z Mariem, który ciągłe mnie obejmował niczym ostatnią deskę ratunku. Wieki całe trwało, zanim wszyscy troje pozbieraliśmy się z podłogi. Meredith przestała się śmiać na widok rollsa wyjeŜdŜającego zza rogu. - Jest juŜ mój... mój transport do domu - powiedziała, starając się uspokoić. Lisa spojrzała spod oka i zamurowało ją. - BoŜe, czy to rolls? Meredith przytaknęła ze skrępowaniem i wzięła swoje ksiąŜki. - Mieszkam daleko, a mój ojciec nie chciał, Ŝebym jeździła autobusem.
- Twój tata jest szoferem, co? - domyśliła się Lisa, idąc z Meredith w stronę samochodu. - Musi być nieźle jeździć takim samochodem i udawać, Ŝe jest się bogatą. - Nie czekając na odpowiedź Meredith, dodała: - Mój tata jest monterem rur. Jego związek strajkuje. Przeprowadziliśmy się, bo tutaj jest niŜszy czynsz. Wiesz, jak to jest. Meredith z własnego doświadczenia nie miała pojęcia, „jak to jest”, ale z gniewnych komentarzy ojca wiedziała, jaki efekt wywierają związki i strajki na przedsiębiorców takich jak Bancroftowie. Mimo to skinęła współczująco głową w odpowiedzi na smętne spojrzenie Lisy. - To musi być trudne - powiedziała, po czym impulsywnie dodała: - Chcesz, Ŝebyśmy podwieźli cię do domu? - Czy chcę? Pewnie! Nie, poczekaj, moŜemy to zrobić w przyszłym tygodniu? Mam siedmioro rodzeństwa i jak tylko pojawię się w domu, mama będzie miała dla mnie sto spraw do załatwienia. Lepiej pokręcę się tutaj jeszcze przez jakiś czas i wrócę do domu o normalnej porze. To działo się tydzień temu. Wątła nić przyjaźni, która zawiązała się tego dnia, umocniła się, zasilana kolejnymi zwierzeniami i porozumiewawczymi uśmiechami. Teraz, patrząc na zdjęcie Parkera i myśląc o sobotnich tańcach, Meredith zdecydowała, Ŝe zasięgnie rady Lisy w tej sprawie. Lisa znała się na fryzurach i róŜnych innych rzeczach. MoŜe doradzi coś, dzięki czemu Meredith wyda się Parkerowi bardziej atrakcyjna. Wprowadziła w Ŝycie swój plan w czasie przerwy śniadaniowej następnego dnia. - Jak myślisz - zagadnęła Lisę - czy istnieje coś poza operacją plastyczną, co mogłabym zrobić, Ŝeby zmienić swój wygląd do jutrzejszego wieczora? Cokolwiek, co sprawiłoby, Ŝe wydałabym się Parkerowi starsza i ładniejsza? Zanim Lisa odpowiedziała, poddała ją wnikliwej inspekcji. - Te okulary i aparat ortodontyczny nie są wzbudzającymi Ŝądzę ozdobami zaŜartowała. - Zdejmij okulary i wstań. Meredith posłuchała i z niepewnym uśmiechem czekała na werdykt, podczas gdy Lisa krąŜyła wokół niej, oglądając ją od stóp do głów. - Rzeczywiście, zrobiłaś wszystko, co tylko moŜna, Ŝeby wyglądać nijako - orzekła. Masz wspaniałe oczy i włosy. Jeśli zrobisz sobie lekki makijaŜ, zdejmiesz okulary i uczeszesz się inaczej, to moŜe stary dobry Parker spojrzy na ciebie łaskawszym okiem. - Myślisz, Ŝe naprawdę mogę mieć szanse? - zapytała, a całe uczucie do Parkera malowało się w jej oczach.
- Powiedziałam „moŜe” - skorygowała Lisa z bezwzględną szczerością. - On jest starszym męŜczyzną, więc wiek działa na twoją niekorzyść. Jak odpowiedziałaś na ostatnie pytanie w dzisiejszym teście z matmy? W czasie ich tygodniowej znajomości Meredith zdąŜyła się przyzwyczaić do karkołomnych zmian tematów. Lisa była zbyt bystra, Ŝeby koncentrować się tylko na czymś jednym. Meredith podała jej swoją odpowiedź, a Lisa odparła: - Odpowiedziałam tak samo. Przy dwóch takich orłach jak my - zaŜartowała - moŜna być pewnym, Ŝe to dobra odpowiedź. Czy wiesz, Ŝe wszyscy w tej beznadziejnej szkole uwaŜają, Ŝe rolls jest własnością twojego taty? - Nigdy nie mówiłam, Ŝe to nie jego samochód - wyjaśniła Meredith zgodnie z prawdą. Lisa nadgryzła jabłko i przytaknęła: - Dlaczego miałabyś to mówić. TeŜ pozwoliłabym im tak myśleć, jeśli są na tyle głupi, by wierzyć, Ŝe dziecko z bogatej rodziny chodziłoby tutaj do szkoły. Tego popołudnia po szkole Lisa znowu zgodziła się, Ŝeby „tata” Meredith odwiózł ją do domu, co Fenwick niechętnie robił przez cały tydzień. Kiedy rolls zatrzymał się przed niskim, brązowym domem z cegły, gdzie mieszkała rodzina Pontinich, Meredith objęła wzrokiem podwórko z plątaniną dzieci i zabawek. Matka Lisy stała w drzwiach wejściowych jak zawsze przepasana fartuszkiem. - Lisa! - zawołała z silnym włoskim akcentem. - Dzwoni Mario, chce mówić z tobą. Witaj, Meredith - dodała, machając ręką. - Musisz zostać kiedyś na kolacji i przenocować u nas, Ŝeby tata nie musiał przyjeŜdŜać po ciebie po nocy. - Dziękuję, pani Pontini - odkrzyknęła Meredith, machając na poŜegnanie. - Z przyjemnością. Wszystko było tak, jak sobie wymarzyła: miała przyjaciółkę, której mogła się zwierzyć i zostawać u niej na noc. Meredith była niemal w euforii. Lisa zamknęła drzwi samochodu i oparła się o okienko. - Twoja mama powiedziała, Ŝe Mario dzwoni - przypomniała jej Meredith. - Czekanie dobrze robi chłopakom - odpowiedziała Lisa - to pobudza ich ciekawość. Tylko nie zapomnij zadzwonić do mnie w niedzielę i opowiedzieć, jak ci pójdzie z Parkerem jutro wieczorem. Wolałabym sama zrobić ci włosy przed tymi tańcami. - TeŜ bym tego chciała - powiedziała Meredith, chociaŜ wiedziała, Ŝe gdyby Lisa przyszła do niej, wydałoby się, Ŝe Fenwick nie jest jej ojcem. Codziennie miała zamiar wyznać jej prawdę i codziennie odkładała to, myśląc, Ŝe im lepiej Lisa ją pozna, tym mniejsze
znaczenie będzie miało dla niej to, czy ojciec Meredith jest bogaty czy biedny. Z tęsknotą w głosie ciągnęła: - Jeślibyś wpadła jutro, mogłabyś zostać na noc. Odrobiłabyś lekcje, kiedy byłabym na tańcach, a po powrocie opowiedziałabym ci wszystko. - Nie mogę. Na jutro wieczorem umówiłam się z Mariem. Meredith była zaskoczona, Ŝe rodzice pozwalają Lisie, czternastolatce, chodzić na randki. Lisa roześmiała się i wyjaśniła, Ŝe Mario nie odwaŜyłby się zachować niewłaściwie, bo wie, Ŝe jej ojciec i wujowie policzyliby się z nim, gdyby to zrobił. Odsuwając się od samochodu, Lisa powiedziała: - Pamiętaj, co ci mówiłam. Flirtuj z Parkerem i patrz mu w oczy. Upnij włosy tak, Ŝebyś wyglądała dorośle. Przez całą drogę do domu Meredith próbowała wyobrazić sobie siebie flirtującą z Parkerem. Pojutrze wypadały jego urodziny. Zapamiętała to rok temu, kiedy zorientowała się, Ŝe zaczyna się w nim podkochiwać. W ubiegłym tygodniu spędziła godzinę w sklepie, szukając dla niego kartki odpowiedniej na tę okazję. Wszystkie karty, które miały teksty naprawdę odzwierciedlające to, co czuła, były zbyt ostentacyjne. Była dość naiwna, ale zdawała sobie sprawę, Ŝe Parker nie przyjąłby mile karty, która obwieszczałaby: „Dla mojej jedynej, prawdziwej miłości”. Tak więc z Ŝalem zdecydowała się na kartkę mówiącą: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin dla wyjątkowego przyjaciela”. Oparła głowę o tył siedzenia, zamknęła oczy i uśmiechnęła się marzycielsko. Wyobraziła sobie siebie wyglądającą jak wspaniała modelka, mówiącą dowcipnie, z polotem, podczas gdy Parker chciwie oczekiwał kaŜdego jej następnego słowa.
ROZDZIAŁ 2 Meredith z cięŜkim sercem spoglądała na swoje odbicie w lustrze. Pani Ellis odsunęła się, kiwając z aprobatą głową. Kiedy w ubiegłym tygodniu była w sklepie z panią Ellis, aksamitna sukienka wydawała się błyszczeć niczym topaz. Tego wieczoru wyglądała jak uszyta ze zwyczajnego brązowego aksamitu. Pantofle dobrane kolorem do sukni wyglądały zbyt powaŜnie z niskimi, szerokimi obcasami. Meredith wiedziała, Ŝe to pani Ellis skłaniała się ku takiemu stylowi. Co więcej obydwie były ograniczone ścisłym poleceniem jej ojca, Ŝeby wybrać sukienkę odpowiednią dla „wieku i pochodzenia młodej panienki, takiej jak Meredith”. Przyniosły do domu trzy sukienki, Ŝeby mógł je ocenić. To była jedyna, która nie wydała mu się zbyt „wydekoltowana” lub „niepraktyczna”. Jedynym punktem jej wyglądu, który nie pogrąŜał jej zupełnie, były włosy. Proste, spadające do ramion. Zwykle czesała je z przedziałkiem z boku i jedną spinką nad uchem. Uwagi Lisy przekonały ją, Ŝe powinna się uczesać inaczej, bardziej dorośle. Uprosiła panią Ellis, Ŝeby upięła je do góry, w koronę grubych loków na czubku głowy, z delikatnymi loczkami przy uszach. Wydawało jej się, Ŝe wyglądało to bardzo ładnie. - Meredith - powiedział jej ojciec, wchodząc do pokoju z biletami operowymi w dłoni - Park Reynolds potrzebuje dwóch dodatkowych biletów na „Rigoletto”, powiedziałem, Ŝe moŜe wykorzystać nasze. PrzekaŜ je dzisiaj młodemu Parkerowi, kiedy... - tu podniósł głowę, skupiając na niej surowe spojrzenie. - Co zrobiłaś z włosami? - rzucił oschle. - Chciałam je dzisiaj upiąć inaczej. - Wolałbym, Ŝebyś się uczesała tak jak zwykle. - Spoglądając z rozczarowaniem na panią Ellis dodał: - Sądziłem, Ŝe uzgodniliśmy, kiedy panią zatrudniałem, Ŝe oprócz czuwania nad wszelkimi domowymi sprawami będzie pani takŜe słuŜyć kobiecą radą mojej córce, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czy to uczesanie to próbka... - Ta fryzura to był mój pomysł; Poprosiłam panią Ellis, Ŝeby tak właśnie mnie uczesała - interweniowała Meredith, podczas gdy pani Ellis zbladła i zaczęła drŜeć ze zdenerwowania. - W takim razie powinnaś była prosić ją o radę - powiedział Philip - a nie mówić, co chcesz, Ŝeby zrobiła. - Tak, masz rację - powiedziała Meredith. Nie cierpiała rozczarowywać ojca czy irytować go. Czuła się wtedy tak, jakby to ona i tylko ona była odpowiedzialna za to, czy przez cały dzień będzie miał dobry czy zły nastrój.
- Nic się nie stało - przyznał, widząc, Ŝe Meredith została przykładnie skarcona. - Pani Ellis poprawi ci włosy, zanim wyjdziesz. Przyniosłem ci coś, moja droga. To naszyjnik dodał, wyjmując z kieszeni płaskie ciemnozielone, aksamitne pudełeczko. - MoŜesz go załoŜyć dzisiaj, będzie pasował do twojej sukienki. - Kiedy manipulował przy zamku pudełeczka, wyobraŜała sobie złoty medalion lub... - - To są perły twojej babci Bancroft oznajmił. Z trudem ukryła konsternację, kiedy wyjął długi sznur grubych pereł. - Odwróć się, to ci je zapnę. Dwadzieścia minut później Meredith stała przed lustrem, próbując na próŜno przekonać samą siebie, Ŝe wygląda ładnie. Włosy miała rozczesane, proste, tak jak je zawsze nosiła. Ostatnią kroplą goryczy były jednak perły. Jej babka nosiła je niemal kaŜdego dnia swojego Ŝycia; nawet umarła w nich. Teraz ciąŜyły na nie istniejącym biuście Meredith niczym ołów. - Przepraszam, panienko. - Odwróciła się gwałtownie na dźwięk głosu kamerdynera dobiegającego zza drzwi. - Na dole jest panna Pontini, która twierdzi, Ŝe jest koleŜanką szkolną panienki. Meredith usiadła cięŜko na łóŜku, myśląc szaleńczo o jakimś sposobie wyplątania się z tej pułapki. Nie istniał jednak taki sposób i wiedziała o tym. - MoŜesz ją poprosić tutaj? W chwilę później weszła Lisa. Rozejrzała się po pokoju, jakby się znalazła na innej planecie. - Próbowałam zadzwonić, ale wasz telefon był zajęty przez godzinę, więc zdecydowałam, Ŝe zaryzykuję i wpadnę. - Przerwała, obróciła się i oglądała wszystko. - Tak czy inaczej, kto jest właścicielem tej kupy gruzu? W kaŜdym innym momencie Meredith zachichotałaby na to świętokradcze określenie tego domu. Teraz jednak mogła tylko wyksztusić słabym głosem: - Mój ojciec. Twarz Lisy spochmurniała. - Tego sama się domyśliłam, kiedy człowiek, który otworzył drzwi nazwał cię „panienką Meredith” tonem, którym ojciec Vickers mówi: „Przenajświętsza Maria Panna”. Lisa obrócili! się na pięcie i ruszyła do drzwi. - Liso, zaczekaj! - prosiła Meredith. - Dowcip ci się udał. Miałam rzeczywiście niezły dzień. - Lisa z sarkazmem odwróciła się do Meredith. - Najpierw Mario zabiera mnie na przejaŜdŜkę i próbuje mnie rozebrać, a gdy docieram do domu mojej „przyjaciółki”, dowiaduję się, Ŝe ona robi ze mnie balona.
- To nieprawda - krzyknęła Meredith. - Pozwoliłam ci myśleć, Ŝe nasz szofer Fenwick jest moim ojcem, bo bałam się, Ŝe prawda zepsuje wszystko między nami. - No tak, oczywiście - odpowiedziała Lisa z pogardliwym powątpiewaniem. - Mała bogata ty chciałaś za wszelką cenę zaprzyjaźnić się z małą, biedną mną. ZałoŜę się, Ŝe śmiałaś się ze swoimi bogatymi przyjaciółmi z mojej mamy, zapraszającej cię do nas na spaghetti i... - Przestań - przerwała jej Meredith. - Nic nie rozumiesz! Lubię twoich rodziców i chcę się z tobą przyjaźnić. Ty masz rodzeństwo, ciotki, wujków i wszystko to, co ja zawsze chciałam mieć. Czy myślisz, Ŝe jeśli mieszkam w tym głupim domu, to wszystko od razu jest cudowne? Zobacz, jak to wpłynęło na ciebie. Jedno spojrzenie i nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. Od kiedy pamiętam, dokładnie tak było w szkole. A na marginesie: uwielbiam spaghetti. Uwielbiam domy takie jak twój, gdzie ludzie śmieją się i krzyczą. Przerwała, kiedy na twarzy Lisy pojawił się zamiast gniewu sarkastyczny uśmiech. - Czyli Ŝe lubisz hałas, tak? Meredith uśmiechnęła się blado: - Chyba tak. - A co z twoimi bogatymi przyjaciółmi? - Tak naprawdę to ich nie mam. To znaczy, znam ludzi w swoim wieku. Widuję ich od czasu do czasu, ale oni chodzą razem do szkoły, są przyjaciółmi od lat. Ja jestem dla nich osobliwością, nie naleŜę do nich. - Dlaczego ojciec posłał cię do St. Stephen? - On uwaŜa, Ŝe to kuźnia charakterów. Moja babka i jej siostra skończyły St. Stephen. - Twój ojciec wygląda na dziwaka. - Chyba tak, ale intencje ma dobre. Lisa wzruszyła ramionami. Jej głos zabrzmiał bezceremonialnie: - W takim razie jest taki jak większość ojców. - Było to juŜ drobne ustępstwo i delikatna sugestia wspólnoty interesów. W pokoju zapadła cisza. Między nimi stało łoŜe z baldachimem w stylu Ludwika XIV i gigantyczna przepaść klasowa. Dwie wyjątkowo bystre nastolatki zdawały sobie sprawę z dzielących je róŜnic i spoglądały na siebie z mieszaniną wygasającej nadziei i ostroŜności. - Myślę, Ŝe lepiej będzie, jak juŜ sobie pójdę - powiedziała Lisa. Meredith wpatrywała się w nylonową torbę, którą Lisa przyniosła, najwyraźniej myśląc o przenocowaniu u niej. Uniosła rękę w niemym, proszącym geście, ale opuściła ją, widząc, Ŝe to bezcelowe. Zamiast tego powiedziała: - Ja teŜ będę musiała niedługo wychodzić. - Baw się... dobrze.
- Fenwick moŜe cię podrzucić do domu, jak mnie odwiezie do hotelu. - Mogę pojechać autobusem... - zaczęła mówić, ale przerwała z przeraŜeniem, bo dopiero teraz zobaczyła sukienkę Meredith. - Kto ci dobiera ubrania? Naprawdę będziesz to miała dzisiaj na sobie? - Tak. Nie podoba ci się, prawda? - Naprawdę chcesz wiedzieć? - MoŜe raczej nie. - A jak ty byś określiła taką sukienkę? Meredith z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. - Co byś powiedziała na „beznadziejna”, „koszmarna”. Lisa uniosła brwi i przygryzła usta, Ŝeby nie wybuchnąć śmiechem. - Dlaczego ją kupiłaś, skoro wiedziałaś, Ŝe jest taka okropna? - Podobała się mojemu ojcu. - Gust twojego ojca jest do kitu. - Nie powinnaś uŜywać takich słów - zaprotestowała Meredith cicho, wiedząc, Ŝe Lisa ma rację co do sukienki. - Wydajesz się nieustępliwa i twarda, mówiąc tak, a wcale taka nie jesteś. Nie znam się na modzie i fryzurach, ale na pewno wiem, jak się poprawnie wyraŜać. Lisa spojrzała na nią z niedowierzaniem i nagle coś się stało. Poczuły naraz delikatną więź dwóch zupełnie róŜnych osobowości, które zdały sobie sprawę z tego, Ŝe kaŜda z nich ma coś wyjątkowego do zaoferowania drugiej. Powoli uśmiech rozjaśnił orzechowe oczy Lisy. Przekrzywiła głowę, koncentrując się na sukience Meredith. - Obciągnij trochę ramiona w dół, moŜe to pomoŜe - poinstruowała ją nagle. Meredith uśmiechnęła się w odpowiedzi i karnie wykonała polecenie. - Włosy masz do ki... okropne - poprawiła się szybko. Rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok rozjaśnił się na widok bukiecika jedwabnych kwiatów na toaletce. - MoŜe pomogą kwiaty wpięte we włosy albo przypięte do paska. Z typowym dla Bancroftów instynktem Meredith wyczuła, Ŝe zwycięstwo było tuŜ tuŜ i Ŝe czas wykorzystać swoje atuty. - Zostaniesz na noc? Wrócę przed północą i nikt nie będzie sprawdzał, o której się połoŜymy. Lisa po chwili zastanowienia uśmiechnęła się. - Zostanę. - Wracając do wyglądu Meredith, powiedziała: - Dlaczego wybrałaś pantofle z takimi szerokimi niskimi obcasami? - Nie jestem w nich taka wysoka.
- Być wysoką to teraz zaleta, głuptasie. Musisz zakładać te perły? - Mój ojciec chce, Ŝebym je włoŜyła. - Mogłabyś je zdjąć w samochodzie, prawda? - Ojciec czułby się uraŜony, gdyby się o tym dowiedział. - MoŜesz być pewna, Ŝe ja mu o tym nie powiem. PoŜyczę ci swoją kredkę do ust dodała, szperając w torebce. - Co z twoimi okularami? Czy koniecznie musisz je nosić? Tłumiąc chichot, Meredith odpowiedziała: - Tylko wtedy, jeśli chcę coś widzieć. Czterdzieści pięć minut później Meredith wyszła. Lisa powiedziała jej, Ŝe ma talent do upiększania wszystkiego, począwszy od ludzi, a na wnętrzach skończywszy. Teraz Meredith juŜ w to uwierzyła. Jedwabny kwiat wpięty w jej włosy nad uchem sprawił, Ŝe czuła się bardziej elegancko i modnie. Delikatny róŜ na policzkach oŜywił ją, a kredka do ust, chociaŜ, jak orzekła Lisa, trochę za mocna do jej jasnej karnacji, powodowała, Ŝe Meredith czuła się bardziej dorośle i atrakcyjnie. Jej pewność siebie była podbudowana tak, jak to tylko było moŜliwe. Zatrzymała się w drzwiach swojego pokoju i pomachała na poŜegnanie Lisie i pani Ellis. Do Lisy zaś powiedziała: - Nie mam nic przeciwko temu, Ŝebyś upiększyła mój pokój w czasie mojej nieobecności, o ile będziesz miała na to ochotę. Lisa wyciągnęła zwiniętą dłoń z kciukiem skierowanym ku górze w pełnym wigoru geście: - Nie pozwól dłuŜej czekać Parkerowi.
ROZDZIAŁ 3 Grudzień 1973 Łomotanie w głowie Matta Farrella zaczęło dominować nad nasilającym się łomotaniem jego serca, kiedy pogrąŜył się całkowicie w pełnym Ŝądzy, wymagającym ciele Laury. Jej biodra wciągały go coraz głębiej. Nie kontrolowała się... była na krawędzi spełnienia, tuŜ - tuŜ... Łomotanie stało się rytmiczne. Nie było to melodyjne dudnienie dzwonów wieŜy kościelnej w centrum miasta ani teŜ rozlegające się echem dzwony straŜy poŜarnej z naprzeciwka. - Hej, Farrell, jesteś tam? Definitywnie był „tam”. W niej, bliski eksplozji. - Do diabła, Farrell... Gdzie u diabła... jesteś? - Dopiero wtedy zaczęło do niego docierać: ktoś był na zewnątrz, przy pompie z paliwem, jego walenie w nią rozlegało się w całym warsztacie. Wykrzykiwał jego nazwisko. Laura zamarła, stłumiła cichy okrzyk. - O BoŜe, tam ktoś jest. Było juŜ za późno. Nie mógł, nie chciał się powstrzymać. Nie chciał zaczynać tego tutaj, ale ona nalegała, kusiła. Teraz jego ciało nie chciało brać pod uwagę Ŝadnego zagroŜenia z zewnątrz. Wbił się w nią, ściskając jej krągłe pośladki. Eksplodował. Jego puls wracał do normy, usiadł i delikatnie, ale pospiesznie podniósł ją. Laura juŜ obciągała spódnicę i poprawiała sweter. Wcisnął ją za stertę regenerowanych opon i wyprostował się akurat w momencie, kiedy drzwi się otworzyły i do części serwisowej stacji wkroczył, rozglądając się podejrzliwie, Owen Keenan. - Co się tu u diabła dzieje, Matt? Wrzeszczę i nic. - Zrobiłem sobie przerwę - odpowiedział Matt, przeczesując dłońmi włosy potargane namiętnymi pieszczotami Laury. - Czego chcesz? - Twój ojczulek upił się u Maxima. Wezwali szeryfa. Jedź tam zaraz, jeśli nie chcesz, Ŝeby spędził noc w izbie wytrzeźwień. Po wyjściu Owena Matt podniósł z podłogi płaszcz Laury, na którym leŜeli. Otrzepał go i pomógł go jej włoŜyć. Wiedział, Ŝe ktoś ją tu podwiózł, co oznaczało, Ŝe musi ją odwieźć. - Gdzie zostawiłaś swój samochód? Podwiozę cię tam, zanim pojadę ratować swojego ojca.
WzdłuŜ Main Street na skrzyŜowaniach porozwieszano świąteczne dekoracje. Ich kolorowe światełka migotały w padającym śniegu. Na północnym krańcu miasta, nad napisem: „Witajcie w Edmunton, Indiana, liczba mieszkańców 38124” wisiał czerwony świąteczny wieniec. Z głośnika zainstalowanego przez ELK - Club wydobywały się głośno tony „Cichej nocy” i mieszały się z dźwiękami „Jingle Bells” sączącymi się z plastikowych sań zainstalowanych na dachu sklepu Ŝelaznego Hortona. Opadające płatki śniegu i boŜonarodzeniowe światełka odmieniały Edmunton. UŜyczały niezwykłej aury temu, co w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym ponad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut Ŝelaza, wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec miasta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatynki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola. Matt zaparkował półcięŜarówkę w nie oświetlonym rogu parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód. - Nie zapomnij - powiedziała Laura, ocierając się o niego i zarzucając mu ręce na szyję. - Bądź dzisiaj wieczorem u stóp wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt, nie daj się zauwaŜyć. Tata widział tam ostatnio twoją cięŜarówkę i zaczyna zadawać pytania. Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, Ŝeby go wykorzystywała jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w potajemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie na zniŜenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wchodzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, akceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie. Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym. Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie Ŝelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu Indiana. Przechylając się, otworzył drzwiczki cięŜarówki z jej strony; jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie. - Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj sobie wieczór inaczej. - Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją cięŜarówkę na podjeździe?
Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział ironicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem: - Powiedz mu, Ŝe moja limuzyna jest w naprawie.
ROZDZIAŁ 4 Grudzień 1973 Długa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmierzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake. Tu pojazdy zatrzymywały się, Ŝeby młodzi pasaŜerowie mogli wysiąść. Odźwierni eskortowali kaŜdą z przybyłych grup z ich samochodów do hotelowego lobby. śaden z pracowników Drake'a nie okazał rozbawienia ani nie uŜył protekcjonalnego tonu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na studniówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i niepewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczących rodzin chicagowskich; były zrównowaŜone i pewne siebie, a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku był być moŜe radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl o czekającym ich wieczorze. Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzieŜ. Tak jak ona wszyscy byli tutaj, Ŝeby wziąć udział w organizowanych co roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tańcach. Tego wieczoru oczekiwano, Ŝe uczniowie pani Eppingham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zaprezentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozumiałe, Ŝe oczekiwano, Ŝe będą się zachowywać jak dorośli, skoro ogłada towarzyska miała im umoŜliwiać poruszanie się z gracją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosownie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następnie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami. Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne i pewne siebie twarze juŜ zebranych w holu. ZauwaŜyła, Ŝe jako jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeŜdŜały grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzynów, którzy juŜ wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham. Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstąŜki wplecione we włosy, ozdobne spinki. Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmurowego holu. śołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kolana drŜały jej ze strachu. Na podeście zauwaŜyła damską toaletę i udała się prosto do niej. JuŜ w środku podeszła do lustra, mając nadzieję, Ŝe jej wygląd podtrzyma
ją na duchu. Zdecydowała, Ŝe właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to, czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą dozą nadziei niŜ przekonania uznała, Ŝe kwiat dodaje jej tajemniczości i sprawia, Ŝe wygląda światowo. Wyjęła z torebki brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta. Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włoŜyła go do torebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami. DuŜo lepiej - pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie mruŜyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to moŜe Parker uzna, Ŝe wygląda bardzo, bardzo ładnie. Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, Ŝe siedzimy razem?” Wiedziała, Ŝe nie było w tym ich winy. Większość z nich znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyjęcia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili. WyŜsze sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną grupą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, Ŝeby ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zgadzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, Ŝeby Meredith zajęła naleŜne jej w towarzystwie miejsce, a jednocześnie nie chciał, Ŝeby zdemoralizowały ją dzieci, których rodzice są bardziej tolerancyjni niŜ on. Meredith przebrnęła bez trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała się w stronę stołów bankietowych. PoniewaŜ siedzenia były oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z torebki okulary, Ŝeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je przy trzecim stole. Okazało się, Ŝe siedzi razem z Kimberly Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami” w czasie pokazu boŜonarodzeniowego. Usłyszała chóralne „cześć Meredith”, przy czym dziewczęta spojrzały na nią z zabarwionym wyŜszością, pobłaŜliwym uśmiechem, który zawsze sprawiał, Ŝe czuła się niezręcznie i niepewnie. JuŜ po chwili skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera, Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powitanie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca coś, co spowodowało, Ŝe zaczął się śmiać, rzucając w stronę Meredith szybkie spojrzenie. Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, Ŝe to ona była przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z oŜywieniem dookoła, udając, Ŝe podziwia biało - czerwone dekoracje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytuacji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.
Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce spośród jedenastu kunsztownie ułoŜonych wokół jej nakrycia. W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppingham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak Ŝe nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców uŜyć, nie wyrywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczącej się dyskusji o najnowszych filmach. - Czy widziałaś ten film, Meredith? - zapytał Steven Mormont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich siedzących przy stole. - Nie, niestety nie. - Na szczęście nie musiała mówić nic więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu. Był to znak, Ŝe naleŜy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się do sali balowej. Parker obiecał, Ŝe wpadnie na chwilę na tańce. Meredith była przekonana, Ŝe to zrobi, zwłaszcza Ŝe była tu jego siostra. Wiedziała teŜ, Ŝe był w hotelu. Jego klub studencki organizował przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej. Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła zadość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krąŜąc wśród gości, upewniając się, Ŝe kaŜdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć. Meredith zauwaŜyła, Ŝe raz za razem wysyłała w jej kierunku jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia jej do tańca. Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na małe grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostatnich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith, a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał oŜywioną dyskusję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego ojca. Stuart był powaŜny i inteligentny i Meredith lubiła go bardziej niŜ kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szczególnie dlatego, Ŝe chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z oczami utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrŜało, poczuła dławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni męŜczyźni na sali wyglądali przy nim nieciekawie. Stuart poczuł, Ŝe Meredith nagle zesztywniała, przerwał swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy prawnicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła. - Przyszedł brat Rosemary - powiedział.
- Tak, wiem - odpowiedziała, nieświadoma rozmarzenia brzmiącego w jej głosie. Stuart wychwycił to brzmienie i skrzywił się. - Co takiego ma Parker Reynolds, Ŝe dziewczęta na jego widok tracą oddech i głowę? - zapytał z pretensją zabarwioną wisielczym humorem. - Wolisz go tylko dlatego, Ŝe jest ode mnie wyŜszy, starszy i po prostu nieskazitelny? - Nie powinieneś umniejszać swoich zalet - powiedziała Meredith z bezwiedną szczerością, obserwując, jak Parker idzie przez salę balową, Ŝeby spełnić swój obowiązek i zatańczyć z siostrą. - Jesteś bardzo inteligentny i strasznie miły. - To tak samo jak ty. - Będziesz znakomitym prawnikiem, tak jak twój ojciec. - Umówiłabyś się ze mną w następną sobotę? - Co takiego? - tracąc oddech, gwałtownie zwróciła się w jego stronę. - To znaczy dodała pospiesznie - miło, Ŝe mnie zaprosiłeś, ale ojciec nie pozwoli mi się umawiać, dopóki nie skończę szesnastu lat. - Dzięki, Ŝe mnie tak delikatnie odprawiłaś. - Nie zrobiłam tego! - zaprzeczyła pośpiesznie Meredith, ale zapomniała o wszystkim, widząc, Ŝe jeden z kolegów Rosemary Reynolds przerwał jej taniec z Parkerem i ten ostatni skierował się właśnie do drzwi, zamierzając wyjść z sali balowej. - Przepraszam cię, Stuart powiedziała z desperacją w głosie - ale mam coś do przekazania Parkerowi. Nieświadoma tego, Ŝe skupia na sobie rozbawione spojrzenia wielu par oczu, Meredith ruszyła pospiesznie przez opustoszały parkiet i dotarła do Parkera właśnie w chwili, kiedy miał juŜ wyjść razem ze swoimi kolegami z sali. Spojrzeli na nią ze zdziwieniem, jakby była niezręcznym robakiem, który nagle wkroczył między nich. Uśmiech Parkera był jednak ciepły i szczery. - Cześć Meredith. Dobrze się bawisz? Meredith skinęła głową, mając nadzieję, Ŝe będzie pamiętał o obietnicy zatańczenia z nią. W miarę jak przedłuŜało się jego oczekiwanie na wyjaśnienie, dlaczego go zatrzymała, jej stan ducha pogarszał się niewyobraŜalnie, osiągając nie znane jej dotąd niziny. Jej policzki zalał gorący rumieniec zakłopotania w chwili, kiedy, zbyt późno, zorientowała się, Ŝe stoi wpatrzona w niego z niemym uwielbieniem. - Mam ci coś przekazać - powiedziała drŜącym, przeraŜonym głosem, przetrząsając swoją torebkę. - To znaczy, mój ojciec prosił, Ŝebym ci to przekazała. - Wyjęła w końcu kopertę z biletami operowymi i kartę urodzinową. Jednocześnie wyciągnęła i perły, które
upadły na podłogę. Schyliła się po nie gwałtownie, w momencie kiedy Parker zrobił to samo. Ich głowy zderzyły się z impetem. - Przepraszam! - wykrzyknęła, słysząc jego jęk. Kiedy się prostowała, z jej otwartej torebki wypadła szminka Lisy. Jonathan Sommers, jeden z kolegów Parkera, pochylił się, Ŝeby podnieść tym razem to. - MoŜe wyrzucisz z niej wszystko, tak Ŝebyśmy mogli pozbierać to za jednym zamachem - zaŜartował Jonathan, zionąc alkoholem. Była boleśnie świadoma dobiegających z boku, tłumionych parsknięć. Wcisnęła kopertę w dłoń Parkera, wepchnęła perty i szminkę do torebki i powstrzymując łzy, odwróciła się, Ŝeby odejść. Za jej plecami Parker w końcu przypomniał sobie o obiecanym jej tańcu. - Pamiętasz, Ŝe obiecałaś zatańczyć ze mną? - zapytał z właściwą sobie dobrodusznością. Meredith odwróciła się. Jej twarz promieniała. - Ach, tak... zapomniałam. A chciałbyś? Chciałbyś zatańczyć? - To najlepsze, co mogło mi się dzisiaj przydarzyć - powiedział szarmancko. Orkiestra zaczęła grać, a Meredith znalazła się w ramionach Parkera. Jej marzenia stawały się rzeczywistością. Pod opuszkami palców czuła gładki materiał jego smokingu i mocne plecy. Tańczył świetnie, a jego woda kolońska pachniała świeŜo i cudownie. Tak bardzo dała się ponieść emocjom, Ŝe powiedziała głośno to, co pomyślała: - Jesteś świetnym tancerzem. - Dziękuję. - I bardzo dobrze prezentujesz się w smokingu. Parker uśmiechnął się delikatnie, a Meredith odchyliła głowę, rozkoszując się ciepłem jego głosu. - Ty teŜ bardzo ładnie wyglądasz - powiedział. Czując
na
policzkach
gwałtowny
rumieniec,
pospiesznie
opuściła
wzrok.
Niefortunnie, wszystkie odbyte akrobacje: schylanie się, odchylanie głowy w tył, w bok obluzowały niepostrzeŜenie spinkę podtrzymującą kwiat wpięty w jej włosy. Zwisał teraz zawadiacko na drucianej łodyŜce. Myśląc gorączkowo o powiedzeniu czegoś bardzo wyszukanego i dowcipnego, podniosła głowę i rzuciła z oŜywieniem: - Miło spędzasz świąteczne ferie? - O tak - odparł. Jego wzrok powędrował w okolice jej ramienia i zwisającego kwiatu. - A ty? - Ja teŜ - powiedziała, czując się bardzo niezręcznie.
Równo z ostatnim taktem muzyki ramiona Parkera oderwały się od niej i z uśmiechem poŜegnał się. Wiedziała, Ŝe nie moŜe stać i patrzeć, jak odchodzi. Pospiesznie odwróciła się. W wyłoŜonej lustrami ścianie zobaczyła swoje odbicie. Jedwabny kwiat zwisał beznadziejnie w jej włosach. Wyszarpnęła go, mając nadzieję, Ŝe wypadł właśnie w tym momencie. Stała w kolejce do szatni wpatrzona posępnie w trzymany w dłoni kwiat, myśląc z przeraŜeniem, Ŝe on mógł tak dyndać przez cały czas, kiedy tańczyła z Parkerem. Spojrzała na dziewczynę stojącą obok niej, a ta, jakby czytając w jej myślach, skinęła głową: - Aha, zwisał juŜ tak, kiedy z nim tańczyłaś. - Obawiałam się tego. Dziewczyna uśmiechnęła się z sympatią, a Meredith przypomniała sobie jej imię: Brooke, Brooke Morrison. Ona zawsze wydawała się jej miła. - Do której szkoły idziesz w przyszłym roku? - zapytała Brooke. - Do Bensonhurst w Vermont - odpowiedziała Meredith. - Bensonhurst? - powtórzyła Brooke, krzywiąc się. - To gdzieś na pustkowiu, a rygory są tam jak w więzieniu. Moja babcia chodziła do Bensonhurst. - To tak samo jak moja - odparła zgnębiona Meredith. Kiedy Meredith otworzyła drzwi swojego pokoju, zobaczyła, Ŝe Lisa i pani Ellis siedzą zwinięte w fotelach czekając na nią. - No i co? - zapytała Lisa zrywając się. - Jak było? - Wspaniale - powiedziała Meredith z grymasem. - Jeśli pominąć fakt, Ŝe wszystko wypadło z mojej torebki w chwili, kiedy dawałam Parkerowi kartę urodzinową. Albo to, Ŝe paplałam do niego przez cały czas o tym, jak to on wspaniale wygląda i tańczy. - Rzuciła się na zwolniony przed chwilą przez Lisę fotel i dopiero wtedy dotarło do niej, Ŝe stoi w innym niŜ zawsze miejscu. Właściwie cała jej sypialnia została przemeblowana. - No i co o tym sądzisz? - zapytała Lisa z pewnym siebie uśmiechem, patrząc, jak Meredith, mile zaskoczona, rozgląda się uwaŜnie po pokoju. Lisa nie tylko przestawiła meble, ale zlikwidowała teŜ wazę z jedwabnymi kwiatami. Teraz pączki tych kwiatów ozdabiały szarfy podtrzymujące kotary jej zabytkowego łoŜa. Zielone rośliny zostały zaanektowane z innych części domu i surowy dotąd pokój był teraz bardziej kobiecy i przytulny. - Liso, jesteś niesamowita! - Nie przeczę - uśmiechnęła się - ale pani Ellis mi pomogła.
- Ja - broniła się pani Ellis - zorganizowałam tylko kwiaty. Wszystko inne to zasługa Lisy. Mam nadzieję, Ŝe twój ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu - dodała niespokojnie, ubierając się do wyjścia. Kiedy juŜ wyszła, Lisa powiedziała: - Miałam nadzieję, Ŝe twój ojciec zajrzy tutaj. Przygotowałam małe przemówienie dla niego. Chcesz posłuchać? Meredith skinęła z uśmiechem głową. Ta mowa podkreślała wszelkie, wymagane przez dobre wychowanie elementy, była powiedziana z duŜą dozą pewności siebie i z nieskazitelną dykcją. - Dzień dobry, panie Bancroft. Nazywam się Lisa Pontini, jestem przyjaciółką Meredith, Mam zamiar zostać kiedyś dekoratorem wnętrz i właśnie próbowałam tutaj swoich sił. Mam nadzieję, Ŝe nie ma pan nic przeciwko temu, sir? Zrobiła to z taką perfekcją, Ŝe Meredith zaśmiała się. - Nie wiedziałam, Ŝe chcesz zostać dekoratorem wnętrz. Lisa spojrzała na nią z rozbawieniem. - Będę miała szczęście, jeśli uda mi się skończyć college, u co tu mówić o studiowaniu dekoracji wnętrz. Nie mamy pieniędzy na mój college. - Z respektem w głosie dodała: - Pani Ellis powiedziała mi, Ŝe twój tata to ten Bancroft z Bancroft i S - ka. Czy on wyjechał gdzieś, czy coś w tym rodzaju? - Nie, jest na słuŜbowej kolacji z członkami zarządu - odpowiedziała Meredith. Sądząc, Ŝe Lisa będzie tak samo jak ona zafascynowana funkcjonowaniem Bancroft i S - ka, ciągnęła dalej: - Porządek dnia zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Dwaj dyrektorzy uwaŜają, Ŝe „Bancroft” powinien rozszerzyć swoją działalność na inne miasta. Zarząd jest zdania, Ŝe byłoby to finansowo lekkomyślne posunięcie. Wszyscy kierownicy handlowi twierdzą, Ŝe dodatkowe rynki zbytu, jakie zdobędziemy, zwiększą nasz całościowy dochód. - To wszystko czarna magia dla mnie - powiedziała Lisa, skupiając uwagę na duŜej komodzie stojącej w rogu pokoju. Przesunęła ją odrobinę do przodu, a efekt tej prostej zamiany był zaskakujący. - Do którego college'u pójdziesz? - zapytała Meredith, podziwiając transformację, jakiej uległa jej sypialnia, i myśląc o tym, jakie to niesprawiedliwe, Ŝe Lisa nie moŜe studiować i w pełni wykorzystać swojego talentu. - Kemmerling - odpowiedziała Lisa. Meredith skrzywiła się. W drodze do szkoły przejeŜdŜała koło Kemmerling. St. Stephen była starą szkołą, ale czystą i dobrze utrzymaną. Kemmerling była duŜą, brzydką,
chaotycznie zbudowaną szkołą państwową, a uczniowie wyglądali bardzo nędznie i chuligańsko. Ojciec podkreślał wielokrotnie, Ŝe pierwszorzędną edukację zdobywa się w pierwszorzędnych szkołach. Długo po tym, jak Lisa zasnęła, pewien pomysł zaczął kształtować się w umyśle Meredith. Zaczęła obmyślać plan działania z większą starannością niŜ cokolwiek, kiedykolwiek; no, moŜe wyłączając wyimaginowane randki z Parkerem.
ROZDZIAŁ 5 Następnego dnia rano Fenwick odwiózł Lisę do domu, a Meredith zeszła do jadalni, gdzie ojciec czytał gazetę, czekając na śniadanie. Zwykle byłaby bardzo ciekawa wyniku jego wczorajszego spotkania, ale tym razem myślała o czymś waŜniejszym. Powiedziała dzień dobry, siadając na swoim miejscu i rozpoczęła kampanię, pomimo Ŝe on pochłonięty był ciągle artykułem, który czytał. - Czy nie mówiłeś zawsze, Ŝe solidne wykształcenie jest podstawą wszystkiego? zaczęła. Ciągnęła dalej, widząc, Ŝe przytakuje jej automatycznie. - I czy nie mówiłeś, Ŝe wiele szkół średnich ma niedobory nauczycieli i mają niski poziom? - Tak - przytaknął ponownie. - A czy nie wspominałeś mi, Ŝe fundusz powierniczy naszej rodziny od dziesięcioleci zasila finanse Bensonhurst? - Uhu - rzucił, przewracając stronę gazety. Starając się kontrolować narastające w niej podniecenie, Meredith powiedziała: - W St. Stephen jest uczennica, wspaniała dziewczyna z bardzo porządnego domu. Jest inteligentna i utalentowana. Chce zostać dekoratorem wnętrz, ale musi iść do liceum Kemmerling, poniewaŜ rodzice nie mogą sobie pozwolić na posłanie jej do lepszej szkoły. Czy to nie jest przykre? - Uhu - mruknął, znowu krzywiąc się z myślą o czytanym artykule. Demokraci, w tym teŜ Richard Daley, bohater artykułu, nie byli jego ulubieńcami. - Nie sądzisz, Ŝe to po prostu tragiczne, Ŝe zmarnuje się tyle talentu, inteligencji i ambicji? Ojciec podniósł wzrok znad gazety i przyjrzał jej się z nagłą uwagą. W wieku czterdziestu dwóch lat wciąŜ był atrakcyjnym, eleganckim męŜczyzną, chociaŜ szorstkim w obejściu. Miał niebieskie, przenikliwe oczy i brązowe, siwiejące na skroniach włosy. - Co ty właściwie sugerujesz, Meredith? - Stypendium. JeŜeli Bensonhurst nie oferuje nic takiego, to mógłbyś poprosić, Ŝeby uŜyli właśnie na stypendium części pieniędzy, które fundusz im przekazuje. - I miałbym ich teŜ poinstruować, Ŝeby przyznali to stypendium uczennicy, o której mówiłaś, mam rację? - Powiedział to w taki sposób, jakby to, o co prosiła Meredith, było nieetyczne. Ona jednak wiedziała, Ŝe jej ojciec jest zwolennikiem uŜywania swojej władzy i
koneksji, kiedy i gdzie tylko moŜna, o ile będą one słuŜyły realizacji jego celów. To jest potęga władzy; mówił jej to setki razy. Powoli skinęła głową, uśmiechając się. - Tak. - Aha. - Nigdy nie znalazłbyś nikogo bardziej zasługującego na to stypendium - naciskała Ŝarliwie. - I - dodała natchniona - jeśli nie zrobimy czegoś dla Lisy, to ona prawdopodobnie znajdzie się kiedyś na łasce opieki społecznej. Hasło „opieka społeczna” było gwarancją rozbudzenia w jej ojcu silnego, negatywnego oddźwięku. Meredith chciała bardzo opowiedzieć ojcu więcej o Lisie, o tym jak wiele ta przyjaźń znaczy dla niej, ale jakiś szósty zmysł ostrzegał ją przed tym. W przeszłości jej ojciec był tak nadopiekuńczy w stosunku do niej, Ŝe Ŝadne dziecko nigdy nie sprostało wymogom, które stawiał towarzyszom jej zabaw. Będzie wolał myśleć, Ŝe Lisa bardziej zasługuje na stypendium niŜ na to, Ŝeby być jej przyjaciółką. - Przypominasz mi twoją babcię Bancroft - powiedział po chwili namysłu. - Ona często zajmowała się tymi wartościowymi, mającymi mniej szczęścia w Ŝyciu. Poczuła się bardzo winna. Jej starania, Ŝeby Lisa znalazła się w Bensonhurst, były spowodowane na równi pobudkami czysto egoistycznymi, jak i szlachetnymi. Zapomniała jednak o tym wszystkim w chwili, kiedy usłyszała jego następne słowa: - Zadzwoń jutro do mojej sekretarki. Podaj jej wszystkie informacje, jakie masz o tej dziewczynie, i poproś ją, Ŝeby przypomniała mi o telefonie do Bensonhurst. Przez następne trzy tygodnie czekała w narastającym napięciu. Bała się powiedzieć Lisie, co próbowała przeprowadzić, Ŝeby uniknąć ewentualnego rozczarowania, chociaŜ trudno było sobie wyobrazić, Ŝeby Bensonhurst mogło odmówić prośbie jej ojca. Amerykańskie dziewczęta były teraz wysyłane do szkół w Szwajcarii i Francji, nie do Vermont i nie do Bensonhurst, z jego zimnymi, zbudowanymi z kamienia internatami, sztywnym programem nauczania i rygorem. Z pewnością szkolą nie była przepełniona, tak jak to dawniej bywało. W tej sytuacji dyrekcja na pewno nie będzie chciała ryzykować zraŜenia sobie jej ojca. W następnym tygodniu nadszedł list z Bensonhurst. Meredith krąŜyła w napięciu wokół krzesła ojca, kiedy go czytał. - Napisali - powiedział w końcu - Ŝe przyznają jedyne stypendium szkoły pannie Pontini. Decyzję motywują jej wybitnymi osiągnięciami w nauce i rekomendacją rodziny Bancroftów, potwierdzającej jej zalety jako uczennicy. - Meredith zapracowała sobie na
lodowate spojrzenie ojca, kiedy wydała z siebie w tym momencie nie przystający damie okrzyk radości. - Stypendium - kontynuował - pokryje koszty nauki i internatu z wyŜywieniem. Ona sama musi zapewnić sobie dojazd do Vermont i zaopatrzyć się w pieniądze na drobne wydatki. Przygryzła usta; nie wzięła pod uwagę kosztów lotu do Vermont czy pieniędzy na drobne wydatki. Była jednak prawie pewna, Ŝe coś wymyśli, skoro dotarła juŜ tak daleko. MoŜe przekona ojca, Ŝe powinna pojechać do Vermont samochodem; Lisa mogłaby wtedy jechać razem z nimi. Następnego dnia Meredith wzięła do szkoły wszystkie broszury o Bensonhurst i list o stypendium. Wydawało jej się, Ŝe ten dzień nigdy się nie skończy, ale wreszcie znalazła się w kuchni państwa Pontini. Mama Lisy krąŜyła, przygotowując cieniutkie włoskie placki i proponując domowej roboty cannoli. - Jesteś za chuda, tak samo jak Lisa - powiedziała, a Meredith posłusznie skubnęła placek, otwierając jednocześnie torbę szkolną. Wyjęła broszury. Czuła się trochę dziwnie w roli filantropki. Zaczęła mówić z podnieceniem o Bensonhurst, o Vermont i emocjach towarzyszących podróŜy, po czym oznajmiła, Ŝe Lisie przyznano stypendium do Bensonhurst. Na moment zapanowała głucha cisza. Wydawało się, Ŝe i pani Pontini, i Lisa nie są w stanie zrozumieć ostatniej części zdania. W końcu Lisa wstała powoli. - Co to! - wybuchnęła z furią. - Jestem twoim najnowszym przedsięwzięciem charytatywnym! Myślisz, Ŝe kim ty do diabła jesteś! Wybiegła kuchennymi drzwiami, a Meredith za nią. - Liso, ja chciałam tylko pomóc! - Pomóc? - rzuciła Lisa, krąŜąc wokół Meredith. - Skąd ci przyszło do głowy, Ŝe chciałabym chodzić do szkoły z bandą bogatych snobów, takich jak ty, patrzących na mnie jak na obiekt dobroczynności? Mogę to sobie wyobrazić: szkołę pełną rozpuszczonych dziewuch, narzekających, Ŝe muszą jakoś przeŜyć, mając tylko tysiąc dolarów kieszonkowego, przysyłanego przez ich tatusiów... - Nikt nie będzie wiedział, Ŝe ty masz stypendium, o ile sama o tym nie powiesz... zaczęła Meredith. Gniew i uraza spowodowały, Ŝe zbladła. - Nie wiedziałam, Ŝe uwaŜasz mnie za „bogatą snobkę” i... i „rozpuszczoną dziewuchę”. - Posłuchaj siebie - nawet nie potrafisz wymówić bez zająknięcia słowa „dziewucha”. Jesteś tak cholernie pruderyjna i wyniosła.
- To ty jesteś snobką Liso, nie ja - przerwała jej Meredith zawiedzionym głosem. Patrzysz na wszystko przez pryzmat pieniędzy. Nie musisz się martwić o to, czy będziesz pasowała do Bensonhurst. To ja jestem tą, która nigdzie nie pasuje, nie ty. - Powiedziała to z godnością i w sposób, który niezmiernie zadowoliłby jej ojca. Potem odwróciła się i odeszła. Przed domem Pontinich czekał na nią Fenwick. Meredith wślizgnęła się na tylne siedzenie samochodu. Zdała sobie sprawę, Ŝe coś z nią jest nie tak, coś, co nie pozwala ludziom czuć się dobrze w jej towarzystwie, bez względu na ich pochodzenie społeczne. Nie przyszło jej na myśl, Ŝe było w niej coś niezwykłego: subtelność i wraŜliwość, które prowokowały inne dzieci do zrobienia jej przykrości lub trzymania się od niej z daleka. Przyszło to na myśl Lisie, która patrzyła w ślad za odjeŜdŜającym samochodem. Nienawidziła Meredith Bancroft za to, Ŝe mogła grać rolę nastoletniej dobrej wróŜki, a siebie za swoje paskudne, krzywdzące Meredith uczucia. Następnego dnia Meredith jadła na dworze lunch. Siedziała w swym zwykłym miejscu, okryta płaszczem. Jadła jabłko i czytała ksiąŜkę. Kątem oka zauwaŜyła, Ŝe Lisa idzie w jej stronę. Jeszcze bardziej skoncentrowała się na ksiąŜce. - Meredith - powiedziała Lisa - przepraszam za wczorajszy dzień. - W porządku - odpowiedziała Meredith, nie podnosząc Kłowy. - Zapomnij o tym. - Trudno jest zapomnieć, Ŝe byłam taka okropna w stosunku do najlepszej, najmilszej osoby, jaką kiedykolwiek spotkałam. Meredith spojrzała na nią, potem na ksiąŜkę. Jej głos był hardziej miękki, ale brzmiał zdecydowanie: - To juŜ nie ma znaczenia. Lisa usiadła obok niej i ciągnęła nie zraŜona: - Zachowałam się wczoraj z wielu głupich i egoistycznych powodów jak wiedźma. Czułam się rozŜalona. Zaoferowałaś mi fantastyczną szansę wyjazdu do tej wyjątkowej szkoły. Przez chwilę czułam się jak ktoś wyjątkowy, a jednocześnie wiedziałam, Ŝe nie będę mogła tam pojechać. Mama potrzebuje mojej pomocy przy dzieciach i w domu. Nawet gdybym nie była jej potrzebna, to musiałabym mieć pieniądze na podróŜ do Vermont i na róŜne rzeczy juŜ tam na miejscu. Meredith nie brała pod uwagę tego, Ŝe mama Lisy nie będzie mogła obejść się bez niej. UwaŜała, Ŝe to niesprawiedliwe, Ŝe pani Pontini, decydując się na ośmioro dzieci, oczekiwała, Ŝe Lisa przejmie część jej obowiązków.
- Nie pomyślałam o tym, Ŝe twoi rodzice nie pozwolą ci jechać - przyznała, po raz pierwszy spoglądając na Lisę. - Sądziłam, Ŝe o ile jest to moŜliwe, to rodzice zawsze chcą, Ŝeby ich dzieci zdobyły dobre wykształcenie. - Właściwie nie byłaś tak zupełnie w błędzie - odparła Lisa. Meredith dopiero teraz zauwaŜyła, Ŝe Lisa wygląda tak, jakby za chwilę miała eksplodować wiadomościami. - Moja mama chce tego. Pokłócili się o to z ojcem, jak wyszłaś. Ojciec powiedział, Ŝe dziewczynie nie są potrzebne wymyślne szkoły. Jedyne, czego potrzebuje, to wyjść za mąŜ i mieć dzieci. Mama zaczęła wymachiwać tą wielką łyŜką i krzyczeć, Ŝe mnie stać na więcej. Potem wszystko potoczyło się szybko. Mama zadzwoniła do babci, a babcia zadzwoniła do ciotek i wujków. Wszyscy przyszli do nas. Po chwili juŜ robili składkę dla mnie. To tylko poŜyczka. Wymyśliłam, Ŝe jak będę cięŜko pracować w Bensonhurst, to mogę zdobyć stypendium do szkoły pomaturalnej. Potem dostanę świetną pracę i zwrócę wszystkim pieniądze. Jej oczy błyszczały, kiedy impulsywnie chwyciła dłoń Meredith. - Jak to jest - zapytała miękko - wiedzieć, Ŝe to dzięki tobie zmieniło się czyjeś całe Ŝycie? Wiedzieć, Ŝe spełniłaś marzenie moje, mojej mamy i ciotek? Niespodziewanie Meredith poczuła w oczach gorące łzy. - To jest - powiedziała - całkiem przyjemne uczucie. - Myślisz, Ŝe mogłybyśmy mieszkać w jednym pokoju? Meredith skinęła, jej twarz zaczęła się rozjaśniać. W odległości kilku metrów od nich grupa dziewcząt jadła śniadanie. Podniosły głowy i patrzyły, jak Lisa Pontini, nowa dziewczyna w szkole, i Meredith Bancroft, najdziwaczniejsza dziewczyna w szkole, wstały nagle, zaczęły płakać, śmiać się i ściskać się nawzajem, podskakując jednocześnie.
ROZDZIAŁ 6 Czerwiec 1978 Pokój, który Meredith dzieliła z Lisa przez cztery lata, zastawiony był pudłami i częściowo spakowanymi walizkami. Na drzwiach szafy wisiały niebieskie birety i togi, które nosiły poprzedniego wieczoru podczas uroczystości ukończenia szkoły. Złote ozdobne chwaściki oznaczały, Ŝe obydwie zdały z najwyŜszymi notami. Lisa wyjmowała z szafy i układała w pudle swetry. Za otwartymi drzwiami do ich pokoju korytarz rozbrzmiewał nietypowo odgłosami męskich rozmów. To ojcowie, bracia i chłopcy wyjeŜdŜających uczennic znosili na dół walizy i pudłu. Philip Bancroft nocował w tutejszym zajeździe i miał się pojawić za godzinę. Meredith straciła poczucie czasu. Z nostalgią przeglądała gruby plik fotografii, które właśnie wyjęła z biurka. Uśmiechała się na myśl o wspomnieniach, jakie kaŜda z nich rozbudzała. Lata, które razem z Lisa spędziły w Vermont, były wspaniałe dla kaŜdej z nich. Mimo obaw, Ŝe będzie uchodziła za wyrzutka w Bensonhurst, Lisa szybko została uznana za prekursorkę nowych trendów. Dziewczęta uwaŜały ją za bardzo śmiałą i nieszablonową. To Lisa właśnie zorganizowała i poprowadziła w ich pierwszym roku, uwieńczony sukcesem wypad do męskiej szkoły w Litchfield. Zrobiły to w odwecie za próbę takiego wypadu chłopców z Litchfield na Bensonhurst. W drugim roku nauki Lisa zaprojektowała scenografię do corocznego przedstawienia teatralnego. Scenografia była tak efektowna, Ŝe jej zdjęcia ukazały się w gazetach kilku miast. W prze dostatnim roku nauki to właśnie Lisę zaprosił Bill Fletcher na wiosenną zabawę do Litchfield. Bill Fletcher był kapitanem druŜyny piłkarskiej w Litchfield, a poza tym był niesamowicie przystojny i inteligentny. Na dzień przed tą zabawą wywalczył dwa punkty na boisku, a kolejny zdobył tego dnia w pobliskim motelu, gdy Lisa straciła dziewictwo. Po tym doniosłym wydarzeniu Lisa wróciła do pokoju, który dzieliła z Meredith, i natychmiast wyjawiła nowinę czterem dziewczętom, które się tam zebrały. Rzucając się na łóŜko, z uśmiechem oznajmiła: - JuŜ nie jestem dziewicą. Od tej chwili zupełnie swobodnie moŜecie mnie pytać o wszelkie porady! Dziewczęta odebrały to jako jeszcze jeden przykład nieustraszonej niezaleŜności Lisy i jej doświadczenia Ŝyciowego, były wesołe i dowcipkowały. Meredith jednak była zmartwiona i nawet trochę przeraŜona. Tego wieczoru, kiedy ich koleŜanki wyszły, Meredith i Lisa pokłóciły się naprawdę po raz pierwszy od przyjazdu do Bensonhurst.
- Nie mogę uwierzyć, Ŝe to zrobiłaś - wybuchnęła Meredith. - A jeśli zajdziesz w ciąŜę? A jeśli dziewczyny zaczną opowiadać o tym na prawo i lewo? A jeśli twoi rodzice się o tym dowiedzą? Lisa zareagowała równie gwałtownie: - Nie jesteś moją niańką i nie jesteś za mnie odpowiedzialna, więc przestań się zachowywać jak moja matka! Jeśli ty chcesz wyczekiwać na Parkera Reynoldsa lub jakiegoś innego, mitycznego, nieskazitelnego rycerza, który cię porwie w ramiona, a potem do łóŜka, to czekaj! Nie myśl tylko, Ŝe wszyscy będą robić to samo. Nie przejęłam się tymi bzdurami o moralności i niewinności, którymi raczyły nas siostry w St. Stephen - ciągnęła Lisa, wrzucając swój blezer do szafy. - Jeśli byłaś na tyle głupia, Ŝeby w to uwierzyć, to bądź wieczną dziewicą, ale nie oczekuj, Ŝe ja teŜ nią będę! I nie jestem na tyle lekkomyślna, Ŝeby zajść w ciąŜę; Bill uŜył prezerwatywy. Poza tym inne dziewczęta nie pisną nawet słówka o tym, co zrobiłam, poniewaŜ one teŜ juŜ to zrobiły! Dzisiaj wieczorem jedyną zszokowaną dziewicą w naszym pokoju byłaś ty! - Dosyć tego - przerwała jej z kamienną twarzą Meredith, podchodząc do biurka. Pomimo spokoju w głosie aŜ skręcała się wewnętrznie z poczucia winy i zaŜenowania. Czuła się odpowiedzialna za Lisę, bo to właśnie ona sprawiła, Ŝe Lisa znalazła się w Bensonhurst. Meredith zdawała sobie sprawę, jak bardzo archaiczne były jej zasady moralne. Wiedziała, Ŝe nie ma prawa narzucać Lisie rygorów tylko dlatego, Ŝe kiedyś zostały one narzucone jej samej. - Nie miałam zamiaru cię osądzać, Liso. Bałam się tylko o ciebie, to wszystko. Po chwili pełnej napięcia ciszy Lisa odwróciła się do niej i powiedziała: - Przepraszam, Mer. - Zapomnij o tym. To ty miałaś rację. - Nie miałam - Lisa spojrzała na Meredith prosząco i z desperacją. - Ja po prostu nie jestem taka jak ty, i nie mogę taka być. Nie powiem, Ŝebym nie próbowała od czasu do czasu. Ta deklaracja wywołała u Meredith ponury uśmiech. - Dlaczego chciałabyś być podobna do mnie? - PoniewaŜ - odparła z krzywym uśmieszkiem, naśladując Humphreya Bogarta - masz klasę, dziecinko. Masz klasę przez duŜe „K”. Ta pierwsza konfrontacja zakończyła się zawarciem pokoju przypieczętowanym tego samego wieczoru mlecznym koktajlem w cukierni Pulsona. Meredith myślała o tym wieczorze, przeglądając zdjęcia. Te wspomnienia zostały jednak gwałtownie przerwane, kiedy Lynn Mc Laughlin zajrzała do ich pokoju, mówiąc:
- Dzisiaj rano na telefon w korytarzu dzwonił Nick Tierney. Powiedziałam, Ŝe wasz telefon tutaj jest juŜ wyłączony. Ma wpaść do was za jakiś czas. - Z którą z nas chciał rozmawiać? Lynn odpowiedziała, Ŝe dzwonił do Meredith. Lisa odwróciła się do Meredith z Ŝartobliwie groźnym spojrzeniem. PołoŜyła ręce na biodrach. - Wiedziałam! Nie mógł wczoraj oderwać oczu od ciebie, chociaŜ ja praktycznie stawałam na głowie, Ŝeby zwrócił na mnie uwagę. Nie powinnam była uczyć cię makijaŜu i sztuki ubierania się. - Ot cała ty - odkrzyknęła Meredith, śmiejąc się. - Przypisujesz sobie całą zasługę za moją niewielką popularność u kilku chłopców. Nick Tierney był studentem trzeciego roku Yale. Zjawił się wczoraj, Ŝeby jak to było w zwyczaju, uczestniczyć w uroczystości wręczania dyplomu jego siostrze, i oczarował wszystkie dziewczęta; był przystojny, miał piękną twarz i wspaniałą muskulaturę. W chwili kiedy zobaczył Meredith, to on stał się tym oczarowanym i nie ukrywał tego. - Niewielka popularność u kilku chłopców? - powtórzyła Lisa. Wyglądała fantastycznie, nawet kiedy rude włosy spięła w bezładny węzeł na czubku głowy. - Jeśli umówiłabyś się z połową proszących cię o to, to pobiłabyś mój własny rekord randek! Miała zamiar dodać coś jeszcze, kiedy w otwarte drzwi ich pokoju zastukała siostra Nicka Tierneya. - Meredith - zaczęła, uśmiechając się z rezygnacją - Nick jest na dole z kilkoma kolegami, którzy przyjechali dzisiaj rano z New Haven. Mówi, Ŝe jest zdeterminowany, Ŝeby pomóc ci się pakować, zaproponować ci siebie albo małŜeństwo, co wolisz. - Przyślij tu tego biednego, chorego z miłości i jego przyjaciół - powiedziała, śmiejąc się Lisa. Kiedy Trish Tierney wyszła, Lisa i Meredith spojrzały na siebie z rozbawieniem. Były swoimi przeciwieństwami, a jednak rozumiały się bez słów. W ciągu ostatnich kilku lat nastąpiło w nich wiele zmian, ale to u Meredith były one najbardziej widoczne. Lisa zawsze przykuwała uwagę. Nigdy nie musiała nosić okularów i nigdy nie była pulchna. Dwa lata temu Meredith kupiła za swoje kieszonkowe szkła kontaktowe, co wyeksponowało jej oczy. W miarę upływu czasu uwydatniły się delikatne, jakby rzeźbione rysy, jasnoblond włosy stały się grubsze, jej figura zaokrągliła się i wyszczupliła we wszystkich właściwych miejscach. Lisa ze swoimi płomiennymi, kręconymi włosami i wyzywającą pozą była jako osiemnastolatka olśniewająca w bardzo konkretny sposób. Meredith, dla kontrastu, była cicha, zrównowaŜona i anielsko piękna. Pełna Ŝycia Lisa przyciągała męŜczyzn; pogodna
rezerwa Meredith była dla nich wyzwaniem. Gdziekolwiek dziewczęta poszły razem, męskie głowy zawsze odwracały się w ich kierunku. Lisa lubiła skupiać na sobie uwagę; uwielbiała emocje umawiania się i podniecenie, jakie niosły nowe romanse. Meredith odbierała zadziwiająco spokojnie swoją popularność u płci przeciwnej w ostatnich czasach. Lubiła, kiedy chłopcy zabierali ją na narty, tańce i przyjęcia, ale bycie tą, której towarzystwo jest poszukiwane, spowszedniało jej, umawianie się z chłopcami, do których nie czuła nic poza przyjaźnią, stało się miłe, ale nie tak niesamowicie ekscytujące, jak się tego spodziewała. Tak samo było z całowaniem się. Lisa kładła to na karb tego, Ŝe Meredith zbyt wyidealizowała Parkera i teraz kaŜdego chłopaka porównywała do niego. To na pewno było przyczyną braku entuzjazmu ze strony Meredith. Główny problem leŜał jednak w tym, Ŝe Meredith była wychowana wśród samych tylko dorosłych, którzy w dodatku byli zdominowani przez dynamicznego biznesmena. Chłopcy ze szkoły w Litchfield, z którymi się umawiała, byli mili, ale czuła się zawsze duŜo doroślejsza niŜ oni. Meredith juŜ jako dziecko wiedziała, Ŝe chce skończyć studia i zająć kiedyś naleŜne jej miejsce w Bancroft i S - ka. Uczniowie z Litchfield, a nawet ich starsi studiujący bracia, których poznała, nie mieli innych zainteresowań niŜ seks, sport i alkohol. Dla Meredith myśl o stracie dziewictwa z jednym z chłopców, dla których głównym celem było dodanie jej nazwiska do wiszącej w Litchfield listy dziewic z Bensonhurst zdeflorowanych przez „ich ludzi”, było nie tylko absurdalne, ule takŜe poniŜające i wulgarne. Jeśli miałaby przeŜyć z kimś intymne chwile, chciałaby, Ŝeby to był ktoś, kogo podziwia i komu ufa. Chciałaby, Ŝeby to był prawdziwy romans, taki z czułością i zrozumieniem. Wszystkim jej marzeniom towarzyszyła zawsze wizja czegoś więcej niŜ tylko fizycznego kontaktu. WyobraŜała sobie długie spacery brzegiem morza, trzymanie się za ręce i rozmowy; długie noce spędzone przed kominkiem, wpatrywanie się w płomienie skaczące wśród polan. Po wielu latach nieudanych prób prawdziwego porozumienia i zbliŜenia się do ojca Meredith pragnęła, Ŝeby jej przyszły kochanek był kimś, z kim mogłaby porozmawiać i kto dzieliłby z nią swoje myśli. Tym Ideałem, w jej myślach, zawsze był Parker. W czasie lat nauki w Bensonhurst udawało się Meredith spotykać Parkera całkiem często, głównie podczas spędzanych w domu wakacji. Jej zabiegi w tym kierunku ułatwiał fakt, Ŝe obydwie rodziny Bancroftów i Reynoldsów naleŜały do klubu Glenmoor. Członkowie tego klubu tradycyjnie uczestniczyli całymi rodzinami w organizowanych tam tańcach i imprezach sportowych. Dopóki Meredith nie skończyła osiemnastu lat, co stało się w końcu kilka miesięcy temu, nie mogła uczestniczyć w przeznaczonej dla dorosłych działalności klubu. Udawało jej się jednak wykorzystywać inne moŜliwości, jakie dawał jej Glenmoor.
KaŜdego lata prosiła Parkera, Ŝeby był jej partnerem w rozgrywkach tenisowych dla juniorów i seniorów. Zawsze łaskawie przyjmował tę propozycję; ich mecze były zwykle przeraŜającymi poraŜkami, głównie dzięki olbrzymiej mu zdenerwowaniu Meredith z powodu samego faktu grania z nim. UŜywała teŜ i innych wybiegów. Przekonywała na przykład ojca, Ŝeby kaŜdego lata organizował przyjęcia. Lista gości uczestniczących w tych przyjęciach zawsze zawierała nazwisko Parkera i jego rodziny. PoniewaŜ Parkerowie byli właścicielami banku, w którym zostały zdeponowane fundusze firmy Bancrof t i S - ka, a Parker był juŜ pracownikiem banku, czuł się zobligowany, Ŝeby brać udział w tych przyjęciach, jak równieŜ być partnerem Meredith podczas kolacji. W czasie świąt BoŜego Narodzenia udało się Meredith dwa razy stanąć pod wiszącą w hallu jemiołą, kiedy Parker z rodziną składali im świąteczną wizytę. Zawsze teŜ towarzyszyła ojcu, kiedy nadchodził czas ich rewizyty u Reynoldsów. W efekcie triku z jemiołą to Parker był tym, który po raz pierwszy ją pocałował. Działo się to w czasie pierwszego roku jej pobytu w szkole. AŜ do następnych świąt Ŝyła wspomnieniem o tym. Rozpamiętywała poczucie jego bliskości, jego zapach i to, jak uśmiechnął się do niej, zanim ją pocałował. Kiedy był u nich na kolacji, uwielbiała słuchać, jak opowiadał o banku. Zupełnie wspaniałe były spacery, na które wybierali się po takich kolacjach, w czasie gdy ich rodzice sączyli brandy. Właśnie podczas jednego z tych spacerów ostatniego lata dokonała upokarzającego odkrycia, Ŝe Parker zawsze wiedział o tym, Ŝe ona się w nim podkochuje. Parker zapytał ją, jak udał się jej wyjazd na narty do Vermont. Uraczyła go zabawną historyjką o wyprawie z kapitanem narciarskiej druŜyny z Litchfield, który musiał w czasie tej randki gonić po zboczu jej nartę, co zrobił zresztą stylowo i z właściwym sobie wdziękiem. Kiedy Parker przestał się juŜ śmiać, powiedział uroczyście i z uśmiechem: - Za kaŜdym razem, kiedy cię widzę, jesteś jeszcze piękniejsza. Chyba zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, Ŝe kiedyś ktoś zajmie w końcu moje miejsce w twoim sercu, ale nie sądziłem, Ŝe będzie to jakiś osiłek, który uratuje twoją nartę. Właściwie - zaŜartował przyzwyczaiłem się juŜ do tego, Ŝe jestem twoim romantycznym bohaterem. Duma i zdrowy rozsądek powstrzymały ją przed wyrzuceniem z siebie, Ŝe źle ją zrozumiał, Ŝe nikt nie zajął jego miejsca była zbyt dorosła, Ŝeby udawać, Ŝe nigdy takiego miejsca w jej sercu nie miał. Najwyraźniej Parker nie był zdruzgotany jej wyimaginowaną zdradą. Rozpaczliwie próbowała uratować chociaŜ ich przyjaźń, traktując swoje zadurzenie się w nim jako zabawny, chociaŜ juŜ miniony epizod jej szczenięcych lat.
- Wiedziałeś, co się ze mną działo? - zapytała, wykrzesując z siebie uśmiech. - Wiedziałem - uśmiechnął się w odpowiedzi - i zastanawiałem się, czy twój ojciec to zauwaŜy i czy nie zacznie mnie ścigać z pistoletem w dłoni. Jest bardzo opiekuńczy w stosunku do ciebie. - TeŜ to zauwaŜyłam - zaŜartowała Meredith, chociaŜ ten problem wcale nie był śmieszny na co dzień. Parker zaśmiał się z Ŝartu, a potem, powaŜniejąc, powiedział: - Mam nadzieję, Ŝe nasze spacery, obiady i rozgrywki tenisowe nie skończą się, mimo Ŝe twoje serce naleŜy teraz do narciarza. Zawsze lubiłem nasze spotkania, mówię serio. Potem rozmawiali o dalszych planach Meredith, o jej studiach i zamiarze pójścia w ślady przodków, aŜ do fotela prezydenckiego w Bancroft i S - ka włącznie. Wydawało się, Ŝe rozumiał, co dla niej znaczy zarządzanie firmą, i szczerze wierzył, Ŝe potrafi tego dokonać, jeśli będzie bardzo chciała. Teraz, stojąc w pokoju internatu, myślała o tym, Ŝe po całym roku zobaczy znowu Parkera. Próbowała przygotować się na to, Ŝe moŜe pozostanie dla niej tylko przyjacielem. Myśl o tym łamała jej serce. Była jednak pewna jego przyjaźni, a to wiele dla niej znaczyło. Za plecami Meredith Lisa rzuciła na łóŜko obok otwartej walizki ostatnią porcję wyjętych z szafy ubrań. - Myślisz o Parkerze - zaatakowała ją Ŝartobliwie. - Zawsze wtedy masz rozmarzony wyraz twarzy - urwała, kiedy w drzwiach pojawił się Nick Tierney, a za nim dwaj koledzy. - Powiedziałem im - oznajmił, ruchem głowy wskazując do tyłu - Ŝe za chwilę zobaczą w jednym pokoju więcej piękna, niŜ go widzieli w całym stanie Connecticut. Skoro wszedłem tu pierwszy, mogę wybierać: miejsce pierwsze zajmuje Meredith. Robiąc oko do Lisy, przesunął się. - Panowie - powiedział, robiąc ręką półkolisty gest - pozwólcie, Ŝe przedstawię wam „miejsce drugie”. Jego koledzy weszli ze znudzonymi, zarozumiałymi minami. Spojrzeli na Lisę i stanęli jak wryci. Muskularny blondyn na czele pozbierał się pierwszy. - Ty musisz być Meredith - powiedział do Lisy. Sądząc z wyrazu jego twarzy, podejrzewał Nicka o zagarnięcie najlepszego. - Jestem Craig Haxford, a to jest Chase Vouthier - skinął w stronę ciemnowłosego dwudziestolatka, który lustrował Lisę jak człowiek, który nareszcie odkrył doskonałość. Lisa spojrzała na nich z rozbawieniem. - Nie jestem Meredith.
Jednocześnie odwrócili głowy, patrząc w przeciwległy kąt pokoju, gdzie stała Meredith. - BoŜe... - wyszeptał z namaszczeniem Craig Haxford. - BoŜe... - wtórował mu Chase Vouthier. Przenosili wzrok z jednej dziewczyny na drugą i z powrotem. Meredith przygryzła wargę, Ŝeby nie parsknąć śmiechem na widok ich ogłupiałych min. Lisa uniosła brwi i powiedziała oschle: - Jak tylko zakończycie te modlitwy, proponujemy wam colę w zamian za pomoc w przygotowaniu tych pudeł do wyprowadzki. Z uśmiechem zabrali się do dzieła, a za ich plecami, o pół godziny wcześniej, niŜ to było w planie, pojawił się Philip Bancroft. Zatrzymał się na widok trzech młodych męŜczyzn, jego twarz pociemniała z oburzenia. - Co się tu u diabła dzieje? Cała piątka zamarła. Meredith spróbowała załagodzić sytuację, przedstawiając ma chłopców. Ignorując jej wysiłki, ostrym ruchem głowy wskazał drzwi. - Wyjść! - rzucił krótko. Gdy opuścili pokój, zwrócił się do dziewcząt: - Myślałem, Ŝe przepisy tej szkoły zabraniają wchodzenia do tego budynku innym męŜczyznom niŜ ojcowie. Nie „myślał” tak, ale był tego pewien. Przed dwoma laty złoŜył Meredith nie zapowiedzianą wizytę. Pojawił się o czwartej w niedzielne popołudnie. Zobaczył chłopców siedzących na parterze internatu, w pobliŜu głównego wejścia. Do tego weekendu było dozwolone przyjmowanie męskich wizyt w hallu głównym w te dwa wolne popołudnia. Od tego dnia męŜczyźni mieli całkowity zakaz wstępu do budynku. To Philip spowodował zmianę przepisów, wpadając do administratorki i oskarŜając ją o wszystko, począwszy od karygodnego zaniedbania, a na przyczynianiu się do rozwoju przestępczości nieletnich skończywszy. Zagroził następnie, Ŝe poinformuje o tych faktach wszystkich rodziców i Ŝe cofnie niemałą sumę przekazywaną corocznie przez rodzinę Bancroftów na rzecz Bensonhurst. Meredith próbowała teraz zwalczyć w sobie wściekłość i upokorzenie jego zachowaniem w stosunku do trzech chłopców, którzy nie zrobili nic, co mogłoby spowodować tak gwałtowny wybuch jego gniewu. - Po pierwsze - powiedziała - rok szkolny skończył się wczoraj, więc te przepisy juŜ nie obowiązują. Po drugie, oni tylko chcieli pomóc nam ułoŜyć te pudła do wywiezienia.
- Miałem wraŜenie - przerwał jej - Ŝe to ja miałem przyjść tutaj dzisiaj rano, Ŝeby zrobić to wszystko. To z tego powodu musiałem wstać o... - przerwał swoją tyradę na dźwięk głosu administratorki. - Przepraszam, panie Bancroft, ma pan pilny telefon na dole. Kiedy Philip wyszedł, Meredith opadła cięŜko na krzesło, a Lisa z impetem odstawiła swoją colę na biurko. - Nie rozumiem tego człowieka - powiedziała z furią. - Jest niemoŜliwy. Nie pozwoli ci się umówić z nikim, kogo nie zna od niemowlaka, i odstrasza wszystkich innych, którzy tylko tego spróbują. Daje ci samochód na szesnaste urodziny i... nie pozwala ci nim jeździć. Mam czterech braci, którzy są Włochami, do diabła, a wszyscy oni razem wzięci nie są tak potwornie opiekuńczy, jak twój ojciec! - Usiadła koło Meredith nieświadoma, Ŝe tylko powiększa jej zagniewanie i rozdraŜnienie. - Mer, musisz coś z tym zrobić, bo tegoroczne lato będzie dla ciebie jeszcze gorsze niŜ poprzednie. Przez pół wakacji mnie nie będzie, więc nie będziesz mogła spędzać czasu chociaŜby ze mną. - Stopnie Lisy i jej talent artystyczny zrobiły takie wraŜenie w Bensonhurst, Ŝe dostała sześciotygodniowe stypendium do Europy. WyróŜnieni nim uczniowie mogli wybrać nawet miasto, w którym pobyt najbardziej przyczyni się do realizacji ich przyszłych zamierzeń. Lisa zdecydowała się na Rzym i zapisała się tam na kursy dekoracji wnętrz. Meredith z rezygnacją oparła się o ścianę. - Nie boję się tak bardzo lata, jak myśli o tym, co stanie się za trzy miesiące. Lisa wiedziała, Ŝe Meredith mówi o batalii, jaką toczy z ojcem o to, gdzie ma się uczyć dalej. Kilka uniwersytetów zaoferowało Lisie pełne stypendium, ale ona wybrała Northwestern, bo Meredith chciała tam właśnie pójść. Ojciec jednak nalegał, Ŝeby złoŜyła papiery do Maryville College, który był czymś tylko trochę lepszym niŜ ekskluzywną szkołą policealną na przedmieściach Chicago. Meredith poszła na kompromis i złoŜyła papiery do obu tych szkół i przez obie została zaakceptowana. Nie mogła jednak porozumieć się w tej materii. - Myślisz, Ŝe będziesz w stanie wyperswadować mu posłanie cię do Maryville? - Ja tam nie pójdę! . - Ty wiesz o tym i ja wiem o tym, ale to twój ojciec ma płacić czesne. Meredith z westchnieniem powiedziała: - On ustąpi. Jest niesamowicie nadopiekuńczy, ale chce dla mnie jak najlepiej, naprawdę, a Szkoła Handlowa Northwestern jest właśnie najlepsza. Dyplom z Maryville nie jest wart papieru, na którym jest napisany.
Gniew Lisy przerodził się w zakłopotanie, kiedy zamyśliła się nad Philipem Bancroftem. Był człowiekiem, którego juŜ trochę poznała, a którego jednocześnie nie potrafiła w pełni zrozumieć. - Wiem, Ŝe on chce dla ciebie wszystkiego co najlepsze - powiedziała. - Przyznaję, Ŝe nie jest taki, jak większość rodziców, którzy posyłają tutaj swoje dzieci. Jemu przynajmniej na tobie zaleŜy. Dzwoni do ciebie co tydzień, przyjeŜdŜa na wszystkie waŜniejsze uroczystości szkolne. - Lisa była zszokowana, kiedy w pierwszym roku pobytu w Bensonhurst zorientowała się, Ŝe większość rodziców pozostałych dziewcząt prowadzi zupełnie odrębne Ŝycie. Rodzicielskie wizyty, telefony i listy zastępowały drogie prezenty przesyłane zwykle pocztą. - MoŜe ja powinnam z nim porozmawiać i spróbować go przekonać, Ŝeby pozwolił ci iść do Northwestern. Meredith uśmiechnęła się z przymusem. - Myślisz, Ŝe coś byś tym osiągnęła? Lisa nachyliła się, podciągnęła energicznie lewę skarpetkę i zawiązała jeszcze raz but. - To samo, co osiągnęłam ostatnim razem, jak mu się postawiłam, biorąc twoją stronę: zaczął uwaŜać, Ŝe mam zły wpływ na ciebie. - śeby zapobiec takiemu tokowi myśli Philipa Lisa traktowała go zawsze, z wyjątkiem tej jednej sytuacji, juko ukochanego, darzonego szacunkiem sponsora, który umoŜliwił jej naukę w Bensonhurst. W stosunku do niego była uosobieniem przykładnej uprzejmości i kobiecych dobrych obyczajów. Była to rola tak przeciwna jej bezpośredniej, wygadanej osobowości, Ŝe strasznie ją to irytowało, a Meredith pobudzało do śmiechu. Philip na początku uwaŜał Lisę za rodzaj podrzutka, którego naukę sponsorował i który zaaklimatyzował się w Bensonhurst zaskakująco dobrze. Z czasem jednak, we właściwy sobie szorstki i powściągliwy sposób, zaczął okazywać, Ŝe jest z niej dumny i być moŜe obdarza ją nawet odrobiną jakiegoś cieplejszego uczucia. Rodzice Lisy nie mogli sobie pozwolić na przyjazdy do Bensonhurst na szkolne uroczystości. Philip przejął na siebie te ich obowiązki. Kiedy zabierał Meredith na kolację, Lisa była teŜ zapraszana. Okazywał teŜ zainteresowanie jej postępami w nauce. W czasie pierwszego roku nauki dziewcząt, na wiosnę, posunął się nawet do tego, Ŝeby zlecać sekretarce zadzwonienie do pani Pontini z pytaniem, czy chce przekazać przez niego coś dla Lisy. Miał wtedy lecieć do Vermont na Weekend Rodzicielski. Pani Pontini Ŝarliwie zaakceptowała propozycję i umówiła się z nim na lotnisku. Wręczyła mu tam białe, piekarniane pudełko wypełnione placuszkami cannoli i innymi włoskimi ciasteczkami, dodając jeszcze brązową torbę zawierającą długie, ostro pachnące pęta salami. Opowiadał później Meredith, Ŝe był tym niesamowicie zirytowany.
Wszedł na pokład samolotu jak niewydarzony włóczęga, wsiadający do autobusu wycieczkowego ze swoim śniadaniem w objęciach. Mimo to Philip dostarczył Lisie te paczki i nadal pełnił w Bensonhurst funkcję jej zastępczego rodzica. Wczoraj wieczorem z okazji uzyskania dyplomu Meredith dostała od ojca masywny, złoty wisiorek z róŜowym topazem od Tiffany'ego. Lisie dał o wiele mniej kosztowną, ale bezsprzecznie piękną złotą bransoletkę z wyrytymi pomiędzy ozdobami na jej powierzchni datą i jej inicjałami. To teŜ było kupione u Tiffany'ego. Na początku Lisa zupełnie nie wiedziała, co myśleć o Philipie Bancrofcie. Był zawsze nieskazitelnie uprzejmy w stosunku do niej, ale jednocześnie był wyniosłym i nie okazującym uczuć człowiekiem. Zresztą w ten sam sposób odnosił się do Meredith. Lisa brała pod uwagę to, co robił, i starała się nie myśleć o zewnętrznej pozie, jaką przyjmował. W efekcie obwieściła Meredith, Ŝe zdecydowała, Ŝe tak właściwie to Philip jest niedźwiadkiem o miękkim sercu, który tylko udawał groźnego. Ta całkowicie nie trafiona konkluzja spowodowała wstawienie się Lisy za Meredith u jej ojca. Działo się to latem, po ich drugim roku nauki. Wprowadzając w czyn swoje postanowienie, Lisa zwróciła się do Philipa tonem bardzo grzecznym z najsłodszym ze swoich uśmiechów i powiedziała, Ŝe ona naprawdę uwaŜa, Ŝe Meredith zasłuŜyła sobie na trochę więcej swobody w czasie wakacji. Reakcja Philipa na, jak to określił, „niewdzięczność” i „wścibstwo” była bardzo gwałtowna. Tylko jej całkowita skrucha i natychmiastowe przeprosiny powstrzymały go od zrealizowania groźby połoŜenia kresu jej znajomości z Meredith i zasugerowania w Bensonhurst, Ŝeby stypendium zostało przyznane innej, bardziej na nie zasługującej osobie. Ta konfrontacja poruszyła Lisę czymś więcej niŜ tylko jej niesamowitą gwałtownością. Po tym, co powiedział, Lisa uświadomiła sobie w końcu, Ŝe Philip nie tylko zasugerował delikatnie Bensonhurst, Ŝeby to ona dostała stypendium, ale Ŝe to stypendium pochodziło z prywatnych datków rodziny Bancroftów dla tej szkoły. To odkrycie sprawiło, Ŝe poczuła się jak niewdzięcznica, podczas gdy gwałtowność reakcji Philipa wywołała u niej gniewną frustrację. Teraz Lisa czuła znowu ten bezsilny gniew i zdziwienie ostrym reŜimem, jaki narzucał Meredith. - Czy tak naprawdę wierzysz w to, Ŝe on zachowuje się jak twój dozorca tylko dlatego, Ŝe twoja matka go oszukała? - Ona nie tylko raz go oszukała. Sypiała, juŜ po ich ślubie, ze wszystkimi, począwszy od trenera jeździectwa, a na kierowcach cięŜarówek skończywszy. Celowo robiła pośmiewisko z mojego ojca, mając skandalizujące romanse z miernotami. Powiedział mi to w
ubiegłym roku Parker, kiedy go zapytałam, co jego rodzice wiedzą o niej. Najwyraźniej wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, jaka ona była. - Mówiłaś mi to juŜ, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego twój ojciec zachowuje się tak, jakby brak zasad moralnych był dziedziczny. - Zachowuje się tak dlatego - odpowiedziała Meredith - Ŝe po części w to wierzy. Obydwie spojrzały oskarŜycielsko na wracającego do pokoju Philipa. Widząc jego zmartwioną twarz, Meredith natychmiast zapomniała o swoich własnych problemach. - Co się stało? - Twój dziadek zmarł dzisiaj rano - odparł suchym tonem. To był zawał. Zabiorę swoje rzeczy z motelu. Załatwiłem dla na bilety na samolot, który odlatuje za godzinę. Odwrócił się do Lisy. - Tobie powierzę odprowadzenie samochodu do domu. - Meredith namówiła go na przyjazd po nią samochodem, a nie lot samolotem, tak Ŝeby Lisa mogła wrócić razem z nimi. - Oczywiście, panie Bancroft - powiedziała szybko Lisa. - Jest mi bardzo przykro z powodu pana ojca. Kiedy wyszedł, Lisa spojrzała na zamyśloną Meredith. - W porządku, Mer? - Tak - odpowiedziała Meredith nieswoim głosem. - Czy to ten dziadek oŜenił się przed laty ze swoją sekretarką? Meredith skinęła głową. - On i mój ojciec nie Ŝyli ze sobą zbyt dobrze. Ostatnio widziałam go, kiedy miałam jedenaście lat. Ale dzwonił do nas. Rozmawiali z ojcem o sprawach sklepu, no i ze mną teŜ. On był... on był... lubiłam go - zakończyła bezradnie. - On mnie teŜ lubił. - Spojrzała na Lisę oczami pełnymi smutku. - Poza ojcem był moim jedynym bliskim krewnym. Teraz pozostało mi tylko kilku bardzo dalekich kuzynów, których nawet nie znam.
ROZDZIAŁ 7 W foyer domu Philipa Bancrofta Jonathan Sommers zatrzymał się niezręcznie, rozglądając się w tłumie ludzi, którzy przyszli zgodnie ze zwyczajem złoŜyć kondolencje w dniu pogrzebu Cirila Bancrofta. Zatrzymał kelnera niosącego tacę drinków, przygotowanych juŜ dla innych gości i poczęstował się dwoma. Po wypiciu do dna wódki z tonikiem wstawił pustą szklankę do duŜej donicy z paprocią, po czym upił trochę szkockiej z drugiej szklanki i skrzywił się, bo nie był to jego ulubiony gatunek. Połączenie wódki z wypitym w samochodzie ginem sprawiło, Ŝe poczuł się lepiej przygotowany, aby stawić czoło przyjemnościom pogrzebowym. Stojąca za nim starsza kobieta z laską obserwowała go ze zdziwieniem. PoniewaŜ dobre maniery wymagały, Ŝeby powiedział coś do niej, postarał się wyszukać jakąś grzeczną, odpowiednią na taką okazję formułkę: - Nienawidzę pogrzebów, a pani? - zapytał. - Ja je raczej lubię - odparła z zadowoleniem. - W moim wieku uwaŜam kaŜdy pogrzeb, w którym uczestniczę, za mój osobisty triumf, poniewaŜ to nie ja jestem honorowana tymi uroczystościami. Jonathan zdusił wybuch śmiechu, bo głośny śmiech na tym powaŜnym zgromadzeniu byłby zdecydowanie złamaniem zasad wpajanej mu etykiety. Przepraszając, postawił nie dokończoną szkocką na małym stoliku nieopodal i ruszył na poszukiwania lepszego napitku. Za jego plecami starsza dama podniosła tę szklankę i ostroŜnie spróbowała: - Tania szkocka! - rzuciła z niesmakiem i odstawiła szklankę tam, gdzie ją zostawił. W kilka minut później Jon zauwaŜył Parkera Reynoldsa stojącego w wykuszu pokoju z dwoma kobietami i męŜczyzną. Zatrzymał się przy stole, zaopatrując się w następnego drinka i dołączył do przyjaciół. - Wspaniałe przyjęcie! - zauwaŜył z sarkastycznym uśmiechem. - Sądziłem, Ŝe nie cierpisz pogrzebów i nigdy w nich nie uczestniczysz - powiedział Parker, kiedy umilkły chóralne powitania. - Rzeczywiście, nienawidzę ich. Przyszedłem tutaj nie po to, Ŝeby opłakiwać Cirila Bancrofta, ale po to, Ŝeby bronić mojego spadku. - Jon przełknął porcję swojego drinka. Ojciec znowu straszy, Ŝe mnie wydziedziczy, tylko boję się, Ŝe stary drań tym razem mówi serio. Leigh Ackerman, piękna brunetka o świetnej figurze, spojrzała na niego z niedowierzaniem i rozbawieniem.
- Ojciec cię wydziedziczy, jeŜeli nie będziesz brał udziału w pogrzebach? - Nie, skarbie, ojciec grozi, Ŝe mnie wydziedziczy, jeśli natychmiast nie „doprowadzę się do porządku” i „nie zrobię czegoś ze sobą”. W tłumaczeniu to znaczy, Ŝe mam uczestniczyć w pogrzebach starych przyjaciół rodziny, takich jak ten, i w najnowszych przedsięwzięciach rodzinnych. W przeciwnym razie zostanę odcięty od tych wszystkich cudownych pieniąŜków, które ma moja rodzina. - To brzmi okropnie - powiedział Parker z mało współczującym uśmieszkiem. - Do jakiego nowego przedsięwzięcia zostałeś przydzielony? - Szyby naftowe. Jeszcze więcej szybów naftowych. Tym razem mój staruszek wykroił umowę z rządem wenezuelskim na prowadzenie poszukiwań na tamtym terenie. Shelly Filmore spojrzała w małe lustro w pozłacanych ramach wiszące za plecami Jona. Dotknęła opuszką palca kącika ust, usuwając z nich nadmiar cynobrowej szminki. - Chyba nie chcesz powiedzieć, Ŝe wysyła cię do Ameryki Południowej? - Nic aŜ tak konkretnego - odparł Jon z goryczą. - Ojciec robi ze mnie chwalebnego selekcjonera personelu. Uczynił mnie odpowiedzialnym za zatrudnienie załogi na ten wyjazd, i wiecie, co drań zrobił potem? Wszyscy byli przyzwyczajeni zarówno do tyrad Jona na temat ojca, jak i do jego pijaństwa. Tak czy inaczej byli gotowi do wysłuchania jego kolejnych skarg. - Co zrobił? - zapytał Doug Chalfont. - Sprawdził mnie. Po tym, jak wybrałem pierwszych piętnastu sprawnych, doświadczonych męŜczyzn, mój staruszek zaŜądał osobistego spotkania ze wszystkimi, których przesłuchałem, Ŝeby ocenić mój wybór pracowników. Odrzucił połowę z nich. Jedynym, który mu się naprawdę podobał, był facet o nazwisku Farrell, który jest hutnikiem i którego tak naprawdę nie miałem zamiaru zatrudnić. Dwa lata temu pracował na kilku małych polach naftowych w jakiejś cholernej kukurydzy w Indianie i to było jego jedynym kontaktem z tego rodzaju pracą. Nigdy nie był nawet w pobliŜu takiej duŜej instalacji, jaką będziemy mieć w Ameryce Południowej. Co więcej, tego Farrella nic nie obchodzi wiercenie ropy. Dla niego waŜny jest tylko bonus: sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które dostanie, jeśli wytrzyma tam przez dwa lata. Powiedział to mojemu staremu prosto w oczy. - To dlaczego ojciec go przyjął? - Twierdzi, Ŝe podoba mu się styl Farrella - odparł z drwiną w głosie Jon, wychylając do dna swojego drinka. - Podoba mu się to, co Farrell ma zamiar zrobić z tym bonusem, jeśli go dostanie. Cholera, prawie myślałem, Ŝe ojciec zmieni zdanie i zamiast wysłać Farrella do Wenezueli zaproponuje mu w zamian moje stanowisko tutaj. A na razie rozkazano mi, Ŝebym
w przyszłym miesiącu wprowadził Farrella we wszystko, zapoznał go z naszą działalnością i przedstawił go ludziom. - Jon - powiedziała spokojnie Leigh - jesteś coraz bardziej pijany i coraz głośniej mówisz. - Przepraszam, ale przez cholerne dwa dni musiałem wysłuchiwać hymnów pochwalnych ojca o tym facecie. Mówię wam, Farrell to arogancki, ambitny sukinsyn. Nie ma klasy, pieniędzy ani niczego. - To brzmi bosko - zaŜartowała Leigh. Pozostała trójka milczała i Jon zaczął się bronić. - Jeśli myślicie, Ŝe przesadzam, to przyprowadzę go na tańce do klubu czwartego lipca i sami się przekonacie, jakim człowiekiem powinienem zostać zdaniem mojego ojca. - Nie bądź idiotą - ostrzegła go Shelly. - On mu się podoba jako pracownik, ale ojciec wykastruje cię, jeśli przyprowadzisz do Glenmoor kogoś takiego. - Wiem - Jon uśmiechnął się przez zaciśnięte usta - ale gra będzie warta świeczki. - Tylko nie wpakuj go nam, jeśli go tam przyprowadzisz - ostrzegła, wymieniając z Leigh znaczące spojrzenia. - Nie mamy zamiaru spędzić wieczoru na prowadzeniu wymuszonych rozmów z jakimś hutnikiem tylko po to, Ŝebyś ty mógł dokuczyć ojcu. - Nie ma problemu. Zostawię Farrella i pozwolę mu pogrąŜyć się zupełnie na oczach mojego ojca, kiedy będzie próbował zorientować się, którego widelca do czego uŜyć. Mój stary nie będzie mógł mi powiedzieć słowa. W końcu to on kazał mi „wtajemniczyć” Farrella i „zająć się nim”. Parker zaśmiał się, widząc dziki wyraz twarzy Jona. - Na pewno jest jakiś prostszy sposób rozwiązania twojego problemu. - O tak, jest taki sposób - powiedział Jon. - Muszę sobie znaleźć bogatą Ŝonę, która będzie mogła zapewnić mi poziom Ŝycia, do jakiego przywykłem. Wtedy mogę powiedzieć mojemu staruszkowi, Ŝeby się odpieprzył. Rozejrzał się i skinął na śliczną kelnerkę krąŜącą z tacą pełną drinków. Podeszła szybko. Uśmiechnął się do niej. - Jesteś nie tylko śliczna - powiedział, stawiając na jej tacy pustą szklankę i biorąc nową - ale jeszcze ratujesz mi Ŝycie! Z tego, jak się uśmiechnęła i zarumieniła, wynikało jasno, Ŝe metr osiemdziesiąt jego muskularnego ciała i atrakcyjne rysy twarzy nie były jej obojętne. ZauwaŜył to i Jon, i wszyscy pozostali. Przysuwając się do niej blisko, Jon scenicznym szeptem zapytał:
- Czy to moŜliwe, Ŝe pracujesz tu tylko dla Ŝartu, a tak naprawdę twój ojciec jest właścicielem banku lub rekinem giełdowym? - Co takiego? To znaczy, nie - odparła uroczo podniecona. Uśmiech Jona stał się prowokujący. - To nie rekin giełdowy? A moŜe ma fabryki albo szyby naftowe? - On jest... hydraulikiem - wyrzuciła z siebie. Jego uśmiech zbladł i z westchnieniem powiedział: - W takim razie małŜeństwo nie wchodzi w grę. Są pewne ścisłe finansowe i towarzyskie wymagania, jakim musiałaby sprostać zwycięska kandydatka na moją Ŝonę. Aczkolwiek ciągle jeszcze moŜemy mieć romans. Spotkajmy się za pół godziny w moim samochodzie. To czerwone ferrari przed wejściem. Dziewczyna odeszła zarumieniona i zaintrygowana. - To było wstrętne - powiedziała z niesmakiem Shelly. Doug Chalfont klepnął go i zaśmiał się. - Stawiam pięćdziesiąt paczek, Ŝe dziewczyna będzie czekała na ciebie. Jon odwrócił głowę i juŜ chciał odpowiedzieć, kiedy jego uwagę przykuła zapierająca dech w piersiach blondynka w czarnej, zapiętej pod szyję sukni z krótkimi rękawami. Schodziła schodami do salonu. Patrzył ha nią z otwartymi ustami. Widział, jak zatrzymała się, Ŝeby porozmawiać ze starszą panią, a kiedy grupa ludzi przesunęła się i stracił ją z oczu, odchylał się na boki, starając się ją dojrzeć. - Na kogo patrzysz? - zapytał Doug, podąŜając za jego wzrokiem. - Nie wiem, kim ona jest, ale chciałbym się dowiedzieć. - Gdzie ona jest? - zapytała Shelly i wszyscy zwrócili się w stronę, w którą patrzył. - O, tam! - powiedział Jon, wskazując ją swoją szklanką, kiedy tłum wokół blondynki przesunął się i zobaczył ją znowu. Parker rozpoznał ją i uśmiechnął się. - Wszyscy znacie ją od lat, po prostu nie widzieliście jej przez jakiś czas. - Cztery zakłopotane twarze zwróciły się ku niemu. Uśmiechnął się szerzej. - To, moi drodzy, jest Meredith Bancrof t. - Postradałeś zmysły! - powiedział Jon. Przyglądał się jej intensywnie. Nie znajdował podobieństwa między niezręczną, raczej nieciekawą dziewczyną, jaką pamiętał, i tą pewną siebie, młodą pięknością, jaką miał przed sobą. Nie było śladu po dziecięcych krągłościach, okularach, aparacie ortodontycznym i spinkach, które zawsze spinały jej włosy. Teraz uczesana była w prosty, jasnozłoty koczek. Drobne loki przy uszach okalały twarz o
klasycznie rzeźbionych rysach. W tym momencie podniosła wzrok i spojrzała gdzieś na prawo od grupki Jona, kłaniając się komuś uprzejmie. Wtedy zobaczył jej oczy. Z odległości ponad połowy salonu ujrzał te ogromne oczy w kolorze akwamaryny i nagłe przypomniał sobie te same niezwykłe oczy spoglądające na niego dawno temu. Meredith stała spokojnie, ale czuła się wyczerpana. Słuchała ludzi, którzy zwracali się do niej, uśmiechała się, kiedy oni się uśmiechali, ale nie mogła przyzwyczaić się do myśli, Ŝe jej dziadek nie Ŝyje i Ŝe setki ludzi, którzy zdawali się przepływać z jednego pokoju do drugiego, były tu właśnie z tego powodu. To, Ŝe nie znała go zbyt dobrze, łagodziło nieco jej Ŝal. W czasie uroczystości na cmentarzu widziała Parkera, spodziewała się więc, Ŝe moŜe być gdzieś w domu. Biorąc jednak pod uwagę smutne okoliczności, szukanie go teraz w nadziei kontynuowania romantycznej znajomości wydało jej się nie na miejscu i byłoby okazaniem braku szacunku dla zmarłego. Poza tym zaczynała czuć się odrobinę zmęczona tym, Ŝe to ona zawsze go szukała; miała wraŜenie, Ŝe teraz nadeszła jego kolej na zrobienie jakiegoś kroku w jej stronę. Tak jakby myślenie o nim nagle przywołało go do niej, usłyszała nagle znajomy głos szepczący jej do ucha: - W tym wykuszu jest człowiek, który nastaje na moje Ŝycie, jeśli nie przyprowadzę cię i nie poznam z nim. - Uśmiechając się, natychmiast się odwróciła, kładąc dłonie w jego wyciągnięte ręce. Poczuła drŜenie kolan, kiedy przyciągnął ją do siebie i pocałował w policzek. - Wyglądasz pięknie... ale chyba jesteś trochę zmęczona - dodał. - MoŜe poszlibyśmy na spacer jak za dawnych lat, kiedy juŜ będziemy mieli za sobą przyjemności towarzyskie? - Chętnie - powiedziała, stwierdzając ze zdziwieniem i ulgą, Ŝe jej głos brzmi pewnie. Kiedy dotarli do wykuszu, znalazła się w absurdalnej sytuacji osoby przedstawianej czwórce ludzi, których juŜ znała. Byli to ludzie, którzy zachowywali się, jakby była niewidzialna, kiedy spotkała ich ostatnio przed kilkoma laty. Teraz zdawali się Ŝądni zaprzyjaźnienia się z nią i włączenia jej w krąg swych działań. Shelly zaprosiła ją na przyjęcie w przyszłym tygodniu, Leigh nalegała, Ŝeby siedziała z nimi przy stoliku w czasie tańców w Glenmoor czwartego lipca. Parker celowo na koniec zostawił „przedstawienie” jej Jonowi. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe to ty - powiedział ten ostatni. Alkohol sprawiał, Ŝe jego słowa zlewały się ze sobą. - Panno Bancroft - kontynuował ze zwycięskim uśmiechem na ustach. Właśnie wyjaśniałem tym ludziom, Ŝe jestem w gwałtownej potrzebie znalezienia odpowiednio bogatej i olśniewającej Ŝony. Czy wyjdzie pani za mnie w przyszłą sobotę?
Ojciec Meredith wspominał częste kłótnie między Jonathanem a jego zawiedzionymi rodzicami; wywnioskowała, Ŝe „gwałtowna potrzeba” oŜenienia się z „bogatą” kobietą to prawdopodobnie rezultat jednej z tych sprzeczek. Cała jego poza wydała jej się zabawna. Uśmiechając się promiennie, odparła: - Przyszły weekend to świetny termin, obawiam się jednak, Ŝe ojciec wydziedziczy mnie, jeśli wyjdę za mąŜ przed ukończeniem studiów, więc będziemy musieli mieszkać z twoimi rodzicami. - BoŜe uchowaj! - krzyknął Jonathan drŜącym głosem i wszyscy, łącznie z nim, zaczęli się śmiać. Przed dalszymi nonsensownymi rozmowami uratował ją Parker, biorąc ją pod rękę ze słowami: - Meredith musi zaczerpnąć świeŜego powietrza. Idziemy na spacer. Na zewnątrz przeszli przez frontowy trawnik i ruszyli wzdłuŜ drogi dojazdowej. - Jak to wszystko znosisz? - zapytał. - Jest w porządku, naprawdę. MoŜe jestem trochę zmęczona. - W przedłuŜającej się ciszy myślała o powiedzeniu czegoś dowcipnego i zajmującego, ale zdecydowała się na prostotę i szczere zainteresowanie: - Wiele musiało się zdarzyć u ciebie w czasie ostatniego roku... Skinął głową i powiedział jedną z ostatnich rzeczy, jaką chciała usłyszeć: - Będziesz jedną z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą. Sarah Ross i ja pobieramy się. Mamy zamiar na sobotnim przyjęciu oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny. Świat zawirował wokół niej. Sarah Ross! Meredith znała Sarah i nie lubiła jej. ChociaŜ niesamowicie piękna i pełna Ŝycia, Sarah była płytka i próŜna. - Mam nadzieję, Ŝe będziecie bardzo szczęśliwi - powiedziała ostroŜnie, starając się ukryć swoje wątpliwości i rozczarowanie. - Ja teŜ tak myślę. Przez pół godziny spacerowali, rozmawiając o jego planach na przyszłość, a potem teŜ o jej zamierzeniach. Jak wspaniale się z nim rozmawiało, myślała Meredith z uczuciem bolesnej straty. Parker umiał podtrzymać ją na duchu, był pełen zrozumienia i całkowicie popierał jej pragnienie pójścia do Northwestern zamiast do Maryville. Skierowali się juŜ ku domowi, kiedy na podjeździe zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej uderzająco piękna brunetka. Towarzyszyło jej dwóch dwudziestokilkuletnich młodzieńców.
- Widzę, Ŝe nieutulona w smutku wdowa zdecydowała się pojawić - powiedział Parker z niezwykłym dla siebie sarkazmem, patrząc na Charlotte Bancroft. DuŜe diamentowe kolczyki błyszczały w jej uszach. Pomimo szarego prostego kostiumu, który miała na sobie, wyglądała ponętnie i zgrabnie. - ZauwaŜyłaś, Ŝe nie uroniła nawet jednej łzy w czasie pogrzebu? W tej kobiecie jest coś, co przypomina mi Lukrecję Borgię. W głębi serca Meredith zgadzała się z tym porównaniem. - Nie przyjechała tutaj po to, Ŝeby przyjmować kondolencje. Chce, Ŝeby jeszcze dzisiejszego popołudnia, jak tylko goście wyjdą, został odczytany testament. Wieczorem wraca do Palm Beach. - A propos wychodzenia - powiedział Parker, spoglądając na zegarek. - Za pół godziny mam spotkanie. - Nachylając się, pocałował ją po bratersku w policzek. - PoŜegnaj ode mnie ojca. Meredith patrzyła, jak odchodzi, zabierając ze sobą wszystkie jej romantyczne dziewczęce marzenia. Letni wiatr rozwiewał jego rozjaśnione słońcem włosy. Szedł długim, zdecydowanym krokiem. Otworzył drzwiczki samochodu, zdjął swoją ciemną marynarkę i połoŜył ją na oparciu drugiego siedzenia, po czym spojrzał w jej stronę i pomachał na poŜegnanie. Desperacko starając się nie rozpamiętywać swojego Ŝalu, ruszyła, Ŝeby przywitać Charlotte. W czasie pogrzebu Charlotta ani razu nie odezwała się ani do Meredith, ani do jej ojca. Stała po prostu pomiędzy swoimi synami z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Jak się pani czuje? - Czuję się... zniecierpliwiona. Chciałabym juŜ wracać do domu - odpowiedziała lodowatym tonem kobieta. - Kiedy moŜemy przystąpić do załatwienia sprawy? - Dom jest ciągle pełen ludzi - powiedziała Meredith, otrząsając się wewnętrznie z wraŜenia, jakie zrobiła na niej Charlotta. - Będzie pani musiała zapytać o to ojca. Charoltta, juŜ na schodach, odwróciła się. Jej twarz wyglądała jak wykuta w lodzie. - Nie rozmawiałam z twoim ojcem od tamtego dnia w Palm Beach. Następnym razem będę z nim mówić, kiedy to ja będę miała w ręku wszystkie atuty, a on będzie mnie błagał o rozmowę. Do tego czasu ty, Meredith, musisz przejąć na siebie rolę pośrednika między nami. - Weszła do domu z synami, niczym straŜą honorową po obu jej bokach. Meredith, patrząc na jej plecy, czuła emanującą z niej nienawiść. Pamiętała wyraźnie ten dzień w Palm Beach, o którym wspomniała Charlotta. Przed siedmioma laty pojechali z ojcem na Florydę zaproszeni przez dziadka, który po zawale przeprowadził się tam. Po przyjeździe na miejsce okazało się, Ŝe zostali zaproszeni nie na święta wielkanocne, jak
sądzili, ale na ślub. Ślub Cirila Bancrofta z Charlotta, która od dwóch dziesięcioleci była jego sekretarką. Miała wtedy trzydzieści osiem lat i była o trzydzieści lat młodsza od niego. Była wdową i miała dwóch synów tylko o kilka łat starszych od Meredith. Meredith nigdy się nie dowiedziała, dlaczego Philip i Charlotta czuli do siebie aŜ taką niechęć. Z tego, co usłyszała w efekcie potęŜnej kłótni między jej dziadkiem i ojcem tego dnia, zorientowała się, Ŝe animozja między nimi miała początek duŜo wcześniej, jeszcze kiedy Ciril mieszkał w Chicago. Charlotta była w zasięgu ich głosów, kiedy Philip nazwał ją podstępnym ambitnym śmieciem, a swojego ojca niemądrym, starzejącym się głupcem wmanewrowanym w poślubienie jej po to, Ŝeby jej synowie mogli dostać część jego pieniędzy. Wtedy w Palm Beach Meredith po raz ostatni widziała dziadka. Od tamtej pory Ciril w dalszym ciągu kontrolował swoje inwestycje, ale prowadzenie Bancroft i S - ka zostawił ojcu Meredith. ChociaŜ dom handlowy stanowił tylko trochę mniej niŜ czwartą część majątku rodzinnego, to z racji swojej specyfiki pochłaniał całą uwagę jej ojca. „Bancroft”, zupełnie inaczej niŜ pozostałe olbrzymie, posiadane przez rodzinę aktywa, był czymś więcej niŜ tylko pakietem akcji przynoszących dywidendy. Tu właśnie były korzenie dobrobytu rodziny i ich wielkiej dumy. - Oto ostatnia wola i testament Cirila Bancrofta - zaczął czytać adwokat, zwracając się do zgromadzonych w bibliotece; Meredith, Philipa, Charlotty i jej synów. Pierwsze zapisy opiewały na duŜe sumy ofiarowane na róŜnorodne cele charytatywne, cztery następne, kaŜdy po piętnaście tysięcy dolarów, przeznaczone były dla słuŜby Cirila Bancrofta: jego szofera, gospodyni, ogrodnika i pielęgniarza. Meredith, poniewaŜ adwokat wyraźnie Ŝyczył sobie jej obecności, przypuszczała, Ŝe będzie obdarowana jakimś skromnym zapisem. Mimo to aŜ podskoczyła, kiedy Wilson Riley wymówił jej imię: - Mojej wnuczce, Meredith Bancroft, zapisuję kwotę czterech milionów dolarów. Meredith była zszokowana i zdziwiona ogromną wysokością kwoty. Musiała się skoncentrować, Ŝeby wysłuchać ciągu dalszego: - Aczkolwiek dzieląca nas odległość i zaistniała sytuacja uniemoŜliwiły mi lepsze poznanie Meredith, było dla mnie jasne, kiedy ją ostatnio widziałem, Ŝe jest ciepłą, inteligentną osobą i wykorzysta te pieniądze z rozwagą. śeby się upewnić, Ŝe tak się stanie, robię ten zapis z zastrzeŜeniem, Ŝe suma ta zostanie ujęta w fundusz powierniczy dla niej, łącznie z odsetkami, dywidendami itd., aŜ do ukończenia przez nią trzydziestu lat. Niniejszym
czynię mego syna Philipa Edwarda Bancrofta osobą zarządzającą i sprawującą pieczę nad całym tym funduszem. Riley odchrząknął, spojrzał na Philipa, potem na Charlotte i jej synów, Jasona i Joela, po czym zaczął czytać ciąg dalszy testamentu Cirila Bancrofta. - śeby nie skrzywdzić nikogo, podzieliłem pozostałe moje dobra tak sprawiedliwie, jak to tylko moŜliwe pomiędzy moich pozostałych spadkobierców. Mojemu synowi, Philipowi Bancroftowi, zapisuję wszystkie moje akcje i cały mój udział w firmie „Bancroft i S - ka”, domu handlowym, którego wartość stanowi w przybliŜeniu jedną czwartą wartości wszystkich moich dóbr. Meredith usłyszała to wszystko, ale nie mogła tego pojąć. „śeby nie skrzywdzić nikogo”, zostawia swojemu jedynemu dziecku jedną czwartą swoich dóbr? Z pewnością, jeśli chciał podzielić równo, jego Ŝonie naleŜała się połowa, a nie trzy czwarte całości. Wtedy jakby z oddali usłyszała słowa adwokata: - Mojej Ŝonie Charlotcie i moim prawnie zaadoptowanym synom Jasonowi i Joelowi, pozostawiam równe części pozostałych trzech czwartych mojego majątku. Następnie ustanawiam Charlotte Bancroft powiernikiem nad przypadającymi Jasonowi i Joelowi częściami, aŜ do czasu ukończenia przez nich lat trzydziestu. Słowa „prawnie zaadoptowanym” rozdarły serce Meredith, kiedy dostrzegła poczucie zdrady malujące się na pobladłej twarzy ojca. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte; odwzajemniła to spojrzenie, nie drgnąwszy nawet. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, złośliwy i pełen triumfu. - Ty zakłamana suko! - powiedział przez zaciśnięte usta. - Powiedziałaś, Ŝe doprowadzisz do tego, Ŝeby ich zaadoptował, i zrobiłaś to. - Ostrzegałam cię przed laty, Ŝe to zrobię. Teraz ostrzegam cię, Ŝe nasze porachunki nie są jeszcze zakończone. - Z szerokim uśmiechem, jakby igrając z jego furią, dodała: - Miej to na uwadze, Philipie. Nie śpij po nocach, zastanawiając się, jaki będzie mój następny krok, co ci zabiorę tym razem. Nie śpij, zastanawiaj się i bój się, tak jak ja przed osiemnastu laty. Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy zacisnął szczęki, Ŝeby powstrzymać się od odpowiedzi. Meredith oderwała wzrok od nich dwojga i spojrzała na synów Charlotty. Twarz Jasona była repliką twarzy jego matki: zwycięska i złośliwa. Joel chmurnie wpatrywał się w swoje buty. Joel jest miękki, powiedział przed laty ojciec Meredith. Charlotta i Jason są jak nienasycone barakudy, ale przynajmniej wiadomo, czego się po nich spodziewać. Przy młodszym, Joelu, czuję się nieswojo, skóra mi cierpnie. Jest w nim coś dziwnego.
Joel podniósł głowę, wyczuwając, Ŝe Meredith patrzy na niego. Jego twarz wyraŜała ostroŜną rezerwę. Zdaniem Meredith nie było w nim nic dziwnego lub wywołującego obawę. Właściwie, kiedy widziała go ostatnio na ślubie, specjalnie starał się być miły dla niej. Wtedy było jej Ŝal Joela. Jego matka otwarcie faworyzowała Jasona, a Jason, o dwa lata starszy, zdawał się czuć do brata tylko pogardę. Meredith poczuła nagle, Ŝe nie wytrzyma dłuŜej cięŜkiej atmosfery pokoju. - Jeśli moŜna - powiedziała do prawnika, który rozkładał na biurku jakieś dokumenty poczekam na zewnątrz. - Będzie pani musiała, panno Bancroft, podpisać te dokumenty. - Podpiszę je przed pana wyjazdem, kiedy mój ojciec juŜ je przeczyta. Zdecydowała, Ŝe wyjdzie na zewnątrz, zamiast iść na górę. Ściemniało się juŜ. Zaczęła schodzić po schodach, pozwalając, by wieczorny wiatr chłodził jej twarz. Frontowe drzwi za jej plecami otworzyły się. Odwróciła się, myśląc, Ŝe to adwokat wzywa ją do środka. W drzwiach stał Joel. Zatrzymał się w pół kroku, tak samo jak ona zaskoczony ich spotkaniem. Stał niezdecydowany, jakby chciał zostać, ale nie wiedział, czy będzie to mile widziane. Miała zakodowane, Ŝe zawsze naleŜy być uprzejmym dla kogoś, kto jest gościem, i dlatego spróbowała się uśmiechnąć. - Przyjemnie tutaj, prawda? Joel skinął głową, akceptując nie wypowiedziane głośno zaproszenie do pozostania, jeśli chce. Zszedł po schodach. Miał dwadzieścia trzy lata, był niŜszy od brata i nie tak przystojny jak on. Stał, patrząc na nią tak, jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Zmieniłaś się - usłyszała w końcu. - Chyba tak. Miałam jedenaście lat, kiedy widzieliśmy się ostatnio. - Po tym, co się tam przed chwilą stało, pewnie wolałabyś nie spotkać nigdy nikogo z nas. Była ciągle oszołomiona treścią testamentu dziadka i nie potrafiła przewidzieć, co on spowoduje w przyszłości. Wzruszyła ramionami. - MoŜe jutro poczuję coś takiego. Teraz czuję po prostu odrętwienie. - Chciałbym, Ŝebyś wiedziała, Ŝe nie spiskowałem, Ŝeby wkraść się w łaski twojego dziadka czy zabrać jego pieniądze twojemu ojcu. Nie mogła ani go nienawidzić, ani przebaczyć pozbawienia jej ojca naleŜnego mu dziedzictwa. Westchnęła i spojrzała w niebo. - Co miała na myśli twoja matka, mówiąc o wyrównaniu rachunków z moim ojcem?
- Wiem tylko, Ŝe zawsze, odkąd pamiętam, nienawidzili się. Nie mam pojęcia, jak to się zaczęło, ale wiem, Ŝe moja matka nie zapomni o tym, dopóki nie odegra się na nim. - BoŜe, ale bagno. Zupełnie powaŜnie powiedział: - Obawiam się, Ŝe to dopiero początek. Meredith poczuła ciarki na plecach, słysząc to proroctwo. Spojrzała na niego, ale on tylko uniósł brwi, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
ROZDZIAŁ 8 Meredith wyjęła z szafy sukienkę, którą miała włoŜyć na przyjęcie czwartego lipca. Rzuciła ją na łóŜko i zdjęła szlafrok. Lato rozpoczęło się pogrzebem, a potem przeobraziło się w pięciotygodniową walkę z jej ojcem. Chodziło o to, gdzie ma studiować. Wczoraj ta walka przerodziła się w otwartą wojnę. Dawniej Meredith zawsze wycofywała się, Ŝeby zadowolić ojca. Kiedy był niepotrzebnie surowy, mówiła sobie, Ŝe jest taki dlatego, Ŝe ją kocha i boi się o nią; kiedy był szorstki, tłumaczyła sobie, Ŝe ma obowiązki, którymi jest zmęczony. Ale teraz, kiedy dostrzegła w końcu, Ŝe jego plany w stosunku do niej kolidują z jej własnymi, nie miała zamiaru zrezygnować ze swoich marzeń tylko po to, Ŝeby go ułagodzić. Od czasu, kiedy była małą dziewczynką, wydawało jej się oczywiste, Ŝe pewnego dnia będzie jej dane pójść w ślady jej przodków i zająć w Bancroft i S - ka fotel prezesa. KaŜda kolejna generacja męŜczyzn w rodzinie z dumą torowała sobie drogę do prezydentury w firmie. Zaczynali jako szefowie działów i przechodzili kolejne stopnie w hierarchii sklepu, aŜ do wiceprezydentury i prezydentury. Kiedy w końcu nadchodził moment, Ŝe byli gotowi przekazać dyrekcję sklepu swoim synom, obejmowali funkcje szefów zarządu spółki. Postępowano tak juŜ od stu lat. Nigdy teŜ Ŝaden Bancroft nie dał prasie ani pracownikom powodu do zarzucenia mu niekompetencji lub tego, Ŝe nie zasługiwał na stanowisko, które piastował. Meredith wierzyła, była przekonana, Ŝe ona teŜ by się sprawdziła, gdyby tylko dano jej szansę. Wszystko, czego chciała lub oczekiwała, to mieć tę szansę. A jedynym powodem, dla którego ojciec nie chciał jej tej szansy dać, było to, Ŝe nie była na tyle przewidująca, Ŝeby urodzić się jako jego syn, a nie córka! Sfrustrowana prawie do łez, włoŜyła sukienkę. Podeszła do toaletki, usiłując zapiąć suwak na plecach i spojrzała w wiszące nad nią lustro. Z zupełnym brakiem zainteresowania zerknęła na koktajlową sukienkę bez ramiączek, którą kilka tygodni temu kupiła na tę okazję. Karczek był skrojony tak, Ŝe wielokolorowa tęcza pastelowego szyfonu krzyŜowała się na piersiach i obejmowała ściśle talię. Wzięła szczotkę i przeczesała długie jasne włosy. Nie zadając sobie trudu, aby zrobić z nimi coś specjalnego, zaczesała je do tyłu i podpięła w koczek, zostawiając kilka loczków nad uszami. Naszyjnik z róŜowym topazem byłby do tej sukienki idealny, ale jej ojciec miał teŜ tego wieczoru być w Glenmoor. Nie chciała, Ŝeby zobaczył, Ŝe nosi prezent od niego. WłoŜyła więc złote kolczyki z róŜowymi kamieniami, które błyszczały i migotały w świetle. Ramiona i szyję zostawiła bez ozdób. Uczesanie sprawiało, Ŝe wyglądała doroślej, a opalone na złoty kolor ramiona pięknie kontrastowały ze
staniczkiem jej sukni. Meredith było jednak całkowicie obojętne, jak wygląda. Wybierała się tam tylko dlatego, Ŝe nie mogła znieść myśli o pozostaniu w domu. Obawiała się, Ŝe frustracja doprowadziłaby ją do szaleństwa. Obiecała poza tym Shelly Fillmore i reszcie przyjaciół Jonathana, Ŝe dołączy do nich. WłoŜyła jedwabne pantofelki na wysokim obcasie, idealnie dobrane do sukienki. Kiedy się wyprostowała, jej wzrok padł na oprawiony w ramki, wiszący na ścianie numer starego wydania „Business Week”. Na okładce tego pisma było zdjęcie okazałego, śródmiejskiego sklepu „Bancrofta”, z umundurowanymi odźwiernymi stojącymi przy głównym wejściu. Czternastopiętrowy budynek stanowił punkt orientacyjny Chicago, odźwierni zaś byli symbolem ciągłych starań Bancroftów o zapewnienie doskonałej obsługi swoim klientom. W tym numerze był długi, wspaniały artykuł o sklepie, mówiący o tym, Ŝe metka „Bancrofta” na towarze była równocześnie gwarancją jego jakości; ozdobne „B” na torbach na zakupy było emblematem nobilitującym kupujących. Artykuł wspominał teŜ o godnej podziwu kompetencji spadkobierców „Bancrofta”, jeśli chodzi o kierowanie nim. Mówił teŜ o tym, Ŝe talent i miłość do handlu są w rodzinie Bancroftów przekazywane w genach, począwszy od załoŜyciela sklepu Jamesa Bancrofta. Kiedy reporter przeprowadzał wywiad z dziadkiem Meredith i zapytał go o to, Ciril uśmiechnął się potwierdzająco i powiedział, Ŝe to moŜliwe. Dodał jednak, Ŝe to James Bancroft zapoczątkował tradycję, która była przekazywana z ojca na syna. Tradycją tą było przygotowywanie i kształcenie następcy od momentu, kiedy był na tyle duŜy, Ŝeby opuścić pokój dziecinny i jadać ze swoimi rodzicami. To właśnie tam, przy stole, ojcowie zaczynali opowiadać swoim synom o wszystkim, co działo się w sklepie. Dla dziecka te codzienne opowiastki o działalności sklepu stawały się ekwiwalentem zwykle opowiadanych bajek. Powodowały podniecenie i zaciekawienie, a jednocześnie niemal niezauwaŜalnie sączyły teŜ wiedzę. Z kolei uproszczone nieco problemy były dyskutowane juŜ z nastolatkami. Pytano o metody ich rozwiązywania i wysłuchiwano ich propozycji, chociaŜ oczywiście znajdowanie rozwiązań nie było prawdziwym celem tych rozmów; była nim nauka, pobudzanie i zachęcanie do myślenia. W końcowej części artykułu dziennikarz zapytał Cirila o jego następców. Meredith czuła ucisk w gardle, kiedy myślała o odpowiedzi, jakiej udzielił wtedy jej dziadek. - Mój syn juŜ objął po mnie prezydenturę - powiedział. - On ma tylko jedno dziecko i jestem pewien, Ŝe Meredith świetnie sprosta zadaniu, kiedy nadejdzie czas, Ŝeby przejęła prezydenturę Bancroft i S - ka. Chciałbym tylko móc doczekać lego dnia i zobaczyć to.
Meredith wiedziała juŜ, Ŝe jeśli wszystko potoczy się tak, jak tego chce jej ojciec, to ona nigdy nie zdobędzie prezydentury „Bancrofta”. Philip zawsze dyskutował z nią o działalności sklepu, tak jak to robił z nim jego ojciec, ale był zdecydowanie przeciwny temu, Ŝeby ona pracowała tam kiedykolwiek. Tego odkrycia dokonała podczas obiadu, wkrótce po pogrzebie dziadka. W przeszłości wielokrotnie mówiła o swoim zamiarze kontynuowania tradycji rodzinnych i zajęcia stanowiska prezydenta „Bancrofta”. Wtedy albo tego nie słyszał, albo nie brał sprawy powaŜnie. Tego wieczoru potraktował ją z naleŜytą uwagą. Z brutalną bezpośredniością poinformował ją, Ŝe nie oczekuje, Ŝeby kiedyś przejęła jego obowiązki. Co więcej: nie chce tego. Był to przywilej, który rezerwował dla przyszłego wnuka. Potem chłodno zaznajomił Meredith z zupełnie inną tradycją, którą miał zamiar kontynuować: kobiety Bancroftów nie pracowały nigdy w sklepie ani nigdzie indziej, jeśli trzymać się faktów. Ich obowiązkiem było być przykładnymi Ŝonami i matkami. Wszelkie dodatkowe zdolności i wolny czas miały poświęcać działalności charytatywnej. Meredith nie chciała tego zaakceptować, nie mogła, nie teraz. Było na to juŜ za późno. Na długo przed tym, zanim się zakochała, lub myślała, Ŝe się zakochała w Parkerze zakochała się w swoim sklepie. Do czasu, kiedy skończyła sześć lat, znała z imienia wszystkich odźwiernych i pracowników ochrony. Jako dwunastolatka znała nazwiska wszystkich wiceprezydentów firmy i wiedziała, za co byli odpowiedzialni. Rok później poprosiła ojca, Ŝeby ją zabrał ze sobą do Nowego Jorku. Kiedy jej ojciec brał udział w spotkaniu w audytorium „Bloomingdale'a”, ona była przez całe popołudnie oprowadzana po tym olbrzymim sklepie. Kiedy wyjechali z Nowego Jorku, miała juŜ wyrobioną własną opinię, nie całkiem prawidłową, o tym, dlaczego „Bancroft” był lepszy od „Bloomingdale'a”. Teraz, mając lat osiemnaście, dysponowała juŜ ogólną wiedzą o takich problemach jak wynagrodzenia pracowników, wysokość osiąganych zysków, techniki obrotu towarowego czy zagadnienia obciąŜeń finansowych. To były rzeczy, które ją fascynowały, których chciała się uczyć. Nie miała zamiaru spędzić następnych czterech lat swojego Ŝycia na studiowaniu języków romańskich i sztuki Renesansu! Kiedy mu to powiedziała, uderzył dłońmi w stół tak mocno, Ŝe wszystkie naczynia podskoczyły. - Idziesz do Maryville, gdzie chodziły twoje obydwie babki, i będziesz mieszkać w domu. W domu! - powtórzył. - Czy to jasne? Zamknęliśmy ten temat. - Potem odsunął swoje krzesło i wyszedł. Jako dziecko Meredith robiła wszystko, Ŝeby go zadowolić i udawało jej się to: był zadowolony z jej stopni, z jej manier, z zachowania. Właściwie była idealną córką. Teraz
jednak zaczynała rozumieć, Ŝe cena za zadowalanie jej ojca i utrzymywanie pokoju między nimi zaczynała być coraz wyŜsza; krępowało to jej indywidualność, wymagało porzucenia wszystkich marzeń o przyszłości, nie mówiąc juŜ o poświęceniu jej Ŝycia towarzyskiego. Jego absurdalne podejście do jej randek czy chodzenia na przyjęcia nie było w tej chwili jej największym problemem, ale było jednym z powodów ich ostrych sprzeczek i jej zaŜenowania tego lata. Teraz, kiedy miała juŜ osiemnaście lat, wydawało się, Ŝe zaostrza jeszcze rygory, zamiast je łagodzić. Jeśli Meredith umówiła się z kimś, ojciec osobiście otwierał młodemu człowiekowi drzwi, brał go w krzyŜowy ogień pytań i traktował z obraźliwą pogardą, co miało na celu doprowadzenie do tego, Ŝeby nie chciał się juŜ więcej z Meredith zobaczyć. Potem z kolei wyznaczał śmiesznie wczesną porę jej powrotu, np. na północ. Jeśli spędzała noc u Lisy, zawsze znalazł pretekst, Ŝeby zadzwonić i upewnić się, Ŝe tam jest. Jeśli wyjeŜdŜała wieczorem na przejaŜdŜkę, chciał dokładnie wiedzieć, dokąd jedzie. Po powrocie do domu Ŝądał rozliczenia się z kaŜdej minuty jej nieobecności. Po latach spędzonych w prywatnych szkołach o najostrzejszych z moŜliwych rygorach chciała posmakować prawdziwej swobody. ZasłuŜyła na to. Myśl o mieszkaniu przez najbliŜsze cztery lata w domu, pod narastającą kuratelą ojca, wydawała się nie do zniesienia. To było zupełnie niepotrzebne. AŜ do tej pory nigdy nie przeciwstawiała mu się otwarcie. Wyraźna rebelia tylko zaostrzała jego gniew. Nie cierpiał, kiedy ktoś mu się sprzeciwiał. Raz rozzłoszczony potrafił chować urazę i być lodowato zły przez całe tygodnie. Dawniej zgadzała się na to wszystko nie tylko z obawy przed jego gniewem. Po pierwsze, zawsze pragnęła jego akceptacji. Po drugie, rozumiała, jak musiał być upokorzony zachowaniem jej matki i skandalem, jaki wybuchł potem. Kiedy Parker opowiedział jej o tym, wspomniał, Ŝe nadmierna opiekuńczość jej ojca w stosunku do niej moŜe być właśnie spowodowana jego obawą, Ŝe ją straci. Była przecieŜ wszystkim, co miał. Jej przyczyną moŜe być teŜ strach, Ŝe Meredith nieświadomie zrobi coś, co przypomni ludziom o skandalu, jaki kiedyś wywołała jej matka. Szczególnie ta ostatnia ewentualność nie przypadła Meredith do gustu, ale pogodziła się z tym i spędziła te pięć letnich tygodni, próbując dojść z ojcem do porozumienia; kiedy to zawiodło, zaczęła toczyć z nim słowne potyczki. Wczoraj jednak narastająca między nimi wrogość znalazła ujście w gwałtownej kłótni. W poczcie był rachunek na przedpłatę czesnego z Uniwersytetu Northwestern. Meredith zaniosła go do gabinetu ojca. Z opanowaniem, cicho powiedziała: - Nie zamierzam iść do Maryville. Idę do Northwestern i zdobędę dyplom, który jest coś wart.
Kiedy podała mu rachunek, odłoŜył go na bok i spojrzał na nią tak, Ŝe zrobiło jej się słabo. - Doprawdy? - zadrwił - a jak zamierzasz opłacać czesne? Powiedziałem ci, Ŝe nie dam na nie pieniędzy. Nie moŜesz tknąć ani centa ze swojego spadku, dopóki nie ukończysz trzydziestu lat. Jest juŜ za późno, Ŝebyś mogła starać się o stypendium. Do studenckiej poŜyczki nigdy cię nie zakwalifikują, moŜesz więc zapomnieć o sprawie. Będziesz mieszkała w domu i pójdziesz do Maryville. Czy rozumiesz mnie, Meredith? Powstrzymywane przez lata urazy wymknęły się zupełnie spod kontroli Meredith. - Nie myślisz racjonalnie! - wykrzyknęła. - Dlaczego nie potrafisz zrozumieć... Wstał powoli, nie spiesząc się. Jego wzrok prześlizgiwał się po niej z raniącą ją pogardą. - Rozumiem doskonale - wyrzucił z siebie z furią. - Rozumiem, Ŝe są rzeczy, które chcesz robić, i ludzie, z którymi je chcesz robić. Wiesz dobrze, Ŝe nigdy tego nie zaakceptuję. Oto dlaczego chcesz studiować w wielkiej uczelni i mieszkać w akademiku! Co przemawia do ciebie najbardziej, Meredith? MoŜe mieszkanie w koedukacyjnych akademikach z chłopcami skradającymi się korytarzami i wślizgującymi się do twojego łóŜka? Czy moŜe... - Jesteś nienormalny! - A ty jesteś dokładnie taka, jak twoja matka! Masz wszystko, co najlepsze, a chcesz tylko jednego: znaleźć się w łóŜku z mętami tego świata. - Do diabła! - wybuchnęła, zaskoczona siłą swojej niepohamowanej pasji. - Nigdy ci tego nie wybaczę, nigdy! - Obróciła się na pięcie i skierowała się do drzwi. Jego głos za nią zabrzmiał jak grzmot: - Dokąd idziesz! - Wychodzę! - rzuciła przez ramię. - Aha, jeszcze jedno. Nie wrócę przed północą. Mam juŜ dosyć godziny policyjnej! - Wracaj tu! - krzyknął. Meredith, ignorując go, ruszyła do drzwi frontowych i wyszła na zewnątrz. Poczuła jeszcze większą wściekłość, kiedy wpadła do białego porsche, którego dostała od niego na szesnaste urodziny. Jej ojciec był opętany. Był nienormalny! Przez cały wieczór była u Lisy i celowo została u niej aŜ do trzeciej nad ranem. Kiedy wróciła, ojciec czekał na nią. Nerwowo krąŜył po hallu wejściowym. Wrzeszczał i wyzywał ją, uŜywając rozdzierających jej serce słów. Po raz pierwszy nie przejęła się jego gwałtownym gniewem. Przetrwała ten atak, a kaŜde, tak raniące ją słowo umacniało tylko jej postanowienie przeciwstawienia się mu.
Klub Glenmoor obejmował wiele akrów majestatycznych trawników usianych tu i ówdzie kwitnącymi krzewami i klombami. Przed ciekawskimi i wycieczkowiczami chroniony był przez wysokie, Ŝelazne ogrodzenie i straŜ przy bramie wjazdowej. Długa, wijąca się droga dojazdowa, oświetlona ozdobnymi lampami gazowymi, kluczyła pomiędzy okazałymi dębami i klonami, aŜ do drzwi frontowych klubu, potem zakręcała z powrotem do głównej drogi. Sam klub, nieregularna budowla z białej cegły z szerokimi filarami podtrzymującymi jego wspaniałą fasadę, otoczony był dwoma polami golfowymi klasy mistrzowskiej i szeregiem kortów tenisowych. Na jego tyłach rozsuwane drzwi prowadziły na szerokie tarasy z wieloma stolikami, osłoniętymi parasolami i drzewami w donicach. Kamienne stopnie prowadziły z najniŜszego tarasu do dwóch basenów o olimpijskich wymiarach. Tego wieczoru baseny były zamknięte dla kąpiących się, ale na leŜakach wokół nich zostawiono grube, jasnoŜółte poduchy, dla tych członków klubu, którzy chcieliby oglądać fajerwerki w wygodnej pozycji lub odpoczywać między tańcami, kiedy orkiestra będzie grać na zewnątrz. Zaczynało juŜ zmierzchać, kiedy Meredith przejechała obok głównego wejścia, gdzie obsługa pomagała członkom klubu wysiadać z samochodów. Wjechała w zatłoczony parking z boku budynku i zaparkowała swój samochód pomiędzy błyszczącym nowym rollsem, naleŜącym do bogatego załoŜyciela fabryki tekstylnej, a ośmioletnim, czterodrzwiowym chevrolelem, naleŜącym do o wiele bardziej bogatego finansisty. Zwykle było coś takiego w zmierzchu, co podnosiło ją na duchu. Tym razem jednak była przygnębiona i zamyślona. Poza ubraniami nie miała nic, co mogłaby sprzedać, Ŝeby zdobyć pieniądze na zapłacenie uniwersyteckich wydatków. Jej samochód zarejestrowany był na ojca. On teŜ kontrolował jej spadek. Na koncie miała dokładnie siedemset dolarów, siedemset dolarów, naleŜących wyłącznie do niej. Szła powoli w kierunku wejścia do klubu, usiłując wymyślić sposób na zapłacenie czesnego. W wyjątkowe wieczory, takie jak ten, ochroniarze klubowi pełnili równieŜ obowiązki obsługi parkingu. Jeden z nich pospieszył, Ŝeby otworzyć przed nią drzwi. - Dobry wieczór, panno Bancroft - powiedział, rzucając jej zabójcze spojrzenie. Był świetnie zbudowanym, przystojnym studentem medycyny z Uniwersytetu Illinois. Wiedziała, bo opowiedział jej to wszystko w ubiegłym tygodniu, kiedy próbowała się opalać. - Cześć Chris - powiedziała nieobecnym głosem. Czwarty lipca, poza tym, Ŝe był to Dzień Niepodległości, był takŜe dniem powstania klubu Glenmoor. Klub rozbrzmiewał śmiechami i rozmowami. Członkowie krąŜyli po salach z koktajlami w dłoniach, ubrani w smokingi i suknie wieczorowe, które obowiązywały dla uczczenia podwójnej tego wieczoru okazji. Wystrój wnętrza w Glenmoor był o wiele mniej imponujący i elegancki niŜ niektórych
niedawno załoŜonych klubów w rejonie Chicago. Wzory na wschodnich dywanach pokrywających wyfroterowane podłogi były juŜ niewyraźne, a masywne, antyczne meble stwarzały atmosferę raczej pompatycznej wygody niŜ wystawności. Jeśli o to chodzi, Glenmoor nie róŜnił się niczym od innych przodujących w kraju klubów wiejskich. Został dawno załoŜony i był najbardziej ekskluzywny, a jego prestiŜ nie miał nic wspólnego ze sposobem jego urządzenia czy nawet proponowanymi rozrywkami. Był nierozerwalnie związany z pozycją towarzyską jego członków. Samo tylko bogactwo nie zapewniało zdobycia upragnionego członkostwa w Glenmoor, o ile nie szło to w parze z odpowiednią rangą społeczną. W tych rzadkich razach, kiedy obydwa te warunki były spełnione, kandydat musiał zdobyć imienne poparcie wszystkich czternastu osób z Komitetu Członkowskiego Glenmoor, zanim zarekomendowano go do klubu. Te ostre wymagania udaremniły w ciągu ostatnich lat aspiracje członkowskie kilku nowobogackich przedsiębiorców, wielu lekarzy i kongresmanów, takŜe wielu graczy wiodących druŜyn, a nawet stanowego sędziego Sądu NajwyŜszego. Ani ekskluzywność klubu, ani jego członkowie nie robili na Meredith wraŜenia. Dla niej były to po prostu znajome twarze. Niektóre z nich znała całkiem dobrze, a niektórych prawie wcale. Idąc hallem, uśmiechała się automatycznie do znanych sobie ludzi, rozglądała się po pokojach w poszukiwaniu tych, z którymi była umówiona. Jedna z jadalni została na ten wieczór przekształcona w kasyno. W dwóch innych urządzono wspaniałe bufety. Wszędzie kłębiły się tłumy ludzi. Na dole, w głównej sali bankietowej klubu, grała orkiestra i sądząc z dochodzących stamtąd odgłosów, tam takŜe było tłoczno. Mijając pokój, w którym grano w karty, zerknęła tam ostroŜnie. Jej ojciec był zapalonym graczem, tak samo jak większość ludzi w tym pokoju. Ani ojca, ani grupy Jona jednak tam nie było. Po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń poza salą główną, udała się z kolei tam. Sala bankietowa klubu pomimo wielkich rozmiarów była urządzona tak, Ŝe stwarzała wraŜenie domowej przytulności. Wyściełane sofy i wygodne krzesła zgrupowane były wokół małych niskich stolików. MosięŜne kinkiety były zawsze przyciemnione, tak Ŝe ciepło oświetlały dębową boazerię. Zwykle cięŜkie atłasowe kotary były zaciągnięte, osłaniając ścianę szklanych drzwi prowadzących na tyły klubu; tego wieczoru drzwi były otwarte, a goście mogli wychodzić na tarasy, gdzie nastrojowo grała orkiestra. Z lewej strony całą długość pokoju zajmował bar. Pomiędzy nim a ścianą luster, zastawioną setkami oświetlonych przyciemnionymi światłami trunków, krąŜyli barmani, obsługujący siedzących przy barze gości.
Tutaj teŜ było tego wieczoru tłoczno i Meredith juŜ miała zamiar odwrócić się i ruszyć na dół, kiedy zauwaŜyła Shelly Fillmore i Leigh Ackerman. Stały w dalekim krańcu baru razem z kilkoma przyjaciółmi Jonathana i starszą parą, którą Meredith w końcu zidentyfikowała jako państwa Sommersów, ciotkę i wuja Jonathana. Podeszła do nich, przywołując na twarz sztuczny uśmiech i zamarła, kiedy niedaleko od nich, na lewo zobaczyła ojca stojącego w grupce ludzi. - Meredith - powiedziała pani Sommers po powitaniach. - Masz śliczną sukienkę. Gdzie znalazłaś coś takiego? Musiała spojrzeć w dół, Ŝeby zobaczyć, co ma na sobie. - W „Bancrofcie” - odpowiedziała. - GdzieŜ by indziej - zaŜartowała Leigh Ackerman. Państwo Sommers odwrócili się, Ŝeby porozmawiać z innymi przyjaciółmi, a Meredith kątem oka obserwowała ojca. Miała nadzieję, Ŝe będzie się trzymał od niej z daleka. Przez chwilę stała bez ruchu, pozwalając, Ŝeby jego obecność kompletnie wytrąciła ją z równowagi. Nagle uświadomiła sobie, Ŝe udaje mu się zepsuć jej nawet taki wieczór. RozdraŜniona, postanowiła, Ŝe pokaŜe mu, Ŝe tak się nie stanie, Ŝe nie pokonał jej jeszcze. Odwróciła się i zamówiła koktajl u jednego z barmanów. Potem obdarzyła Douga Chalfonta jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów i wspaniale udała zainteresowanie tym, co do niej mówił. Na zewnątrz zmierzch przemienił się w noc, a wewnątrz gwar rozmów podniósł się w proporcji odpowiedniej do ilości wypitych trunków. Meredith sączyła swój drugi koktajl z szampana i zastanawiała się, czy powinna próbować znaleźć pracę, czym udowodniłaby ojcu, Ŝe podtrzymuje postanowienie studiowania w dobrej uczelni. Spojrzała w lustro za barem i zobaczyła, Ŝe ojciec obserwuje ją wzrokiem pełnym chłodnego niezadowolenia. Bez emocji zastanowiła się, co tym razem ma jej do zarzucenia. Być moŜe przyczyną była jej wydekoltowana suknia albo, co bardziej prawdopodobne, zainteresowanie, jakie okazywał jej Doug Chalfont. Z pewnością przyczyną jego dezaprobaty nie mogła być lampka szampana, którą trzymała w dłoni. Odkąd nauczyła się mówić, wymagano od niej, Ŝeby mówiła jak dorosła, a takŜe, Ŝeby zachowywała się jak osoba dorosła. Kiedy miała dwanaście lat, ojciec pozwalał jej uczestniczyć w kolacjach, gdy miał kilku gości. Jako szesnastolatka uczyła się podejmować jego gości i do kolacji, chociaŜ w niewielkich ilościach, sączyła wino. Z zamyślenia wyrwał ją głos Shelly Fillmore, która powiedziała, Ŝe o ile nie chcą stracić zarezerwowanego stolika, powinni juŜ iść do jadalni. Meredith próbowała otrząsnąć się z ponurego nastroju, przypominając sobie, Ŝe przecieŜ postanowiła dobrze się bawić.
- Jonathan powiedział, Ŝe dołączy do nas przed kolacją - dodała Shelly. - Czy ktoś go widział? - Wyciągając szyję Shelly rozglądała się wśród rzednącego tłumu, który zaczynał przesuwać się w stronę jadalni. - Mój BoŜe! - wykrzyknęła, patrząc na wejście do sali. - Kto to jest? On jest absolutnie cudowny! - Uwagę tę zrobiła głośniej, niŜ zamierzała, co wywołało zainteresowanie nie tylko w całej grupie, z którą była Meredith, ale takŜe wśród kilku innych osób, które usłyszały ten okrzyk i odwróciły się zaciekawione. - O kim mówisz? - zapytała Leigh Ackerman, rozglądając się ciekawie. Meredith, która stała twarzą do drzwi, podniosła głowę i natychmiast zorientowała się, kto wywołał ten wyraz zadziwienia i poŜądania na twarzy Shelly. W drzwiach, z prawą ręką wciśniętą w kieszeń spodni, stał męŜczyzna mający co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Włosy miał prawie tak ciemne jak smoking, który opinał jego szerokie barki i długie smukłe nogi. Z opaloną na brąz twarzą kontrastowały jasne oczy. Stał tam, obojętnie spoglądając na elegancko ubranych członków Glenmoor. Patrząc na niego, Meredith zastanawiała się, jak Shelly mogła uŜyć w stosunku do niego słowa „cudowny”. Jego twarz wyglądała jak wykuta z granitu przez rzeźbiarza, którego zamierzeniem nie było pokazanie piękna męŜczyzny, ale jego brutalnej siły i surowej męskości. Miał kwadratowy podbródek, prosty nos, jego szczęki wyraŜały Ŝelazną siłę. Meredith uznała, Ŝe wygląda na twardego i dumnego aroganta. To była typowa dla niej reakcja: nigdy nie podobali jej się ani bruneci, ani supermani. - Spójrz na te ramiona - entuzjazmowała się Shelly - popatrz na tę twarz. To właśnie, Doug, jest czysty, skondensowany sex appeal! Doug obejrzał nieznajomego i wzruszył ramionami, uśmiechając się. - Na mnie on nie robi Ŝadnego wraŜenia. - Zwracając się do jednego z nowo poznanych przez Meredith chłopców z ich grupy zapytał: - A co z tobą, Rick, czy on ciebie podnieca? - Nie dowiem się, dopóki nie zobaczę jego nóg - zaŜartował Rick. - Nogi są tym, co się liczy najbardziej dla mnie i to dlatego podnieca mnie Meredith. W tym momencie w drzwiach pojawił się trochę niepewnie trzymający się na nogach Jonathan. Rozglądając się po sali, otoczył ramieniem barki nieznajomego. Meredith odnotowała mały triumfujący uśmieszek, który rzucił w ich stronę, kiedy zobaczył całą ich grupę stojącą przy barze. Natychmiast zorientowała się, Ŝe był pijany, ale kompletnie zaskoczył ją jęk i śmiech, które wydały z siebie Shelly i Leigh. - O, nie! - powiedziała Leigh, patrząc na Shelly i Meredith z komicznym przeraŜeniem. - Tylko nie mówcie mi, Ŝe ten cudowny okaz męŜczyzny to robotnik, którego Jonathan zaangaŜował do pracy przy ich instalacji naftowej!
Wybuch śmiechu Douga Chalfonta zagłuszył większość słów Leigh, i Meredith nachyliła się do niej. - Przepraszam, co powiedziałaś? Leigh wyjaśniła jej, mówiąc szybko, Ŝeby skończyć, zanim dwaj męŜczyźni do nich dotrą: - Człowiek, który jest z Jonathanem, to hutnik z Indiany. Ojciec zmusił Jona do zatrudnienia go na ich instalacji naftowej w Wenezueli. Meredith była zdziwiona nie tylko uśmieszkami wymienianymi przez innych przyjaciół Jonathana, ale i wyjaśnieniami Leigh. - Dlaczego go tutaj przyprowadził? - zapytała. - To Ŝart, Meredith! Jon jest wściekły na ojca, Ŝe zmusił go do zatrudnienia tego faceta i w dodatku stawia mu go za przykład do naśladowania. Przyprowadził go tu na złość ojcu, Ŝeby zmusić go do kontaktu z nim na gruncie towarzyskim. I wiesz, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze - szepnęła w chwili, kiedy męŜczyźni dotarli do nich - ciotka Jonathana powiedziała nam właśnie, Ŝe w ostatniej chwili jego rodzice zdecydowali się spędzić weekend w swoim letnim domu, a nie tutaj... Zbyt głośne, potoczyste powitanie Jonathana sprawiło, Ŝe wszyscy będący w zasięgu jego głosu, w tym jego ciotka i wuj oraz ojciec Meredith, odwrócili się w jego stronę. - Witajcie - zagrzmiał, wymachując ręką, Ŝeby jego powitanie obejmowało ich wszystkich. - Cześć, ciociu Harriet, wujku Russel! - Odczekał, Ŝeby skupić na sobie uwagę obecnych. - Chciałbym, abyście poznali mojego kumpla Matta Terrella, nie F - Farrella - tu czknął - ciociu Harriet, wujku Russell - przywitajcie się z Mattem. Mój ojciec chciałby, Ŝebym był taki jak on, kiedy dorosnę. To jego najnowszy wzorzec dla mnie! - Dzień dobry - powiedziała grzecznie ciotka Jonathana. Oderwała lodowate spojrzenie od swojego pijanego siostrzeńca i zrobiła wysiłek, Ŝeby być uprzejmą w stosunku do człowieka, którego ze sobą przyprowadził. - Skąd pan pochodzi, panie Farrell? - Z Indiany - odpowiedział spokojnym, rzeczowym tonem. - Z Indianapolis? - skrzywiła się. - Obawiam się, Ŝe nie znamy Ŝadnych Farrellów z Indianapolis. - Nie jestem z Indianapolis i jestem pewien, Ŝe nie zna pani mojej rodziny. - A dokładnie to skąd pan pochodzi? - rzucił ojciec Meredith, gotowy do przesłuchania i zastraszenia kaŜdego męŜczyzny, który pojawi się w pobliŜu córki. Matt Farrell odwrócił się, a Meredith obserwowała z ukrytym podziwem, jak bez mrugnięcia okiem odparował miaŜdŜące spojrzenie jej ojca.
- Edmunton, na południe od Gary. - Czym pan się zajmuje? - zapytał niegrzecznie Philip. - Pracuję w hucie Ŝelaza - odpowiedział indagowany, przy czym wyglądał na równie twardego i zimnego, jak jej ojciec. Po tej rewelacji zapadła pełna zdziwienia cisza. Kilka par w średnim wieku, czekających na ciotkę i wuja Jonathana, wymieniło między sobą zakłopotane spojrzenia i wycofało się. Pani Sommers najwyraźniej zdecydowała się na równie nagły odwrót. - śyczę miłego wieczoru, panie Farrell - powiedziała sztywno i skierowała się razem z męŜem do jadalni. Nagle wszyscy oŜyli. - No cóŜ! - powiedziała wesoło Leigh Ackerman, patrząc na całą ich grupę i nie obejmując wzrokiem Matta Farrella, który stał z tyłu i trochę z boku. Chodźmy jeść! Wcisnęła swoją dłoń pod ramię Jona i obróciła go do drzwi, dodając celowo: Zarezerwowałam stolik na dziewięć osób. Meredith przeliczyła szybko. W ich grupie było dziewięć osób, nie licząc Matta Farrella. Zamarła, zdegustowana zachowaniem Jonathana i jego przyjaciół; przez moment pozostała na swoim miejscu. Ojciec zobaczył ją stojącą w niewielkiej odległości od Farrella. Zatrzymał się przy niej, idąc do sali jadalnej ze swoimi przyjaciółmi. Ścisnął jej łokieć. - Pozbądź się go! - warknął na tyle głośno, Ŝe Farrell go usłyszał, po czym ruszył dalej. Meredith z gniewnym, pełnym wyzwania buntem obserwowała, jak odchodził. Potem spojrzała na Matta Farrella, niepewna, co zrobić dalej. On odwrócił się w kierunku drzwi prowadzących na taras. Obserwował znajdujących się tam ludzi z wyniosłą niezmiennością kogoś, kto wie, Ŝe jest osobą niepoŜądaną i kto w takim układzie chce wyglądać jak ktoś, kto preferuje taki stan rzeczy. Meredith wiedziała od razu, w chwilę po poznaniu go, Ŝe nie naleŜy do ich grupy społecznej, jeszcze zanim powiedział, Ŝe jest hutnikiem z Indiany. Smoking nie leŜał na jego szerokich ramionach tak, jak leŜałoby ubranie szyte na miarę, co oznaczało, Ŝe prawdopodobnie go wypoŜyczył. Nie mówił teŜ z głęboko zakorzenioną pewnością siebie człowieka z towarzystwa, który oczekuje, Ŝe będzie mile widziany i lubiany, gdziekolwiek się pojawi. Co więcej, był w nim jakiś trudny do zdefiniowania brak ogłady, a takŜe cień szorstkości i bezwzględności, które intrygowały ją i odpychały jednocześnie. Biorąc pod uwagę to wszystko, zaskakujące było, Ŝe nagle wydał jej się bardzo podobny do niej samej. Tak było. Spojrzała na osamotnionego męŜczyznę, który sprawiał
wraŜenie, Ŝe nic sobie nie robi z tego, Ŝe jest szykanowany. Przypomniała sobie w tym momencie siebie w St. Stephen, kiedy spędzała kaŜdą przerwę z ksiąŜką otwartą na kolanach, teŜ udając, Ŝe jej nie zaleŜy. - Panie Farrell - zapytała tak obojętnie, jak tylko mogła. - Czy napiłby się pan czegoś? Odwrócił się zaskoczony, przez chwilę się wahał, po czym skinął głową. - Szkocka z wodą. Przywołała kelnera, który pospieszył ku niej. - Jimmy, podaj szkocką z wodą panu Farrellowi. Kiedy się odwróciła, Matt Farrell obserwował ją, krzywiąc się lekko. Wodził wzrokiem od jej twarzy po biust i talię, potem skoncentrował się na oczach, jakby uwaŜał jej akcję za podejrzaną i zastanawiał się, co spowodowało, Ŝe trudziła się aŜ tak bardzo. - Kim był człowiek, który kazał ci się mnie pozbyć? - zapytał znienacka. Nie miała ochoty niepokoić go prawdą, ale odpowiedziała: - To był mój ojciec. - Współczuję ci głęboko i naprawdę szczerze - zaŜartował ponuro, na co Meredith zareagowała śmiechem, bo nikt nigdy nie ośmielił się skrytykować jej ojca, nawet pośrednio, i poniewaŜ nagle wyczuła, Ŝe Matt Farrell jest „rebeliantem” takim samym, jakim ona postanowiła się stać. Wydal jej się dzięki temu o wiele milszy. Zamiast uŜalać się nad nim lub czuć do niego niechęć, pomyślała o nim nagle jak o kundlu, który wbrew woli został wrzucony sam jeden w grupę hardych psów z rodowodem. Zdecydowała, Ŝe to ona go uratuje. - Czy miałbyś ochotę zatańczyć? - zapytała, uśmiechając się do niego, jakby był starym przyjacielem. Rzucił jej rozbawione spojrzenie. - Dlaczego myślisz, księŜniczko, Ŝe hutnik z Edmunton w Indianie umie tańczyć? - A umie? - Myślę, Ŝe sobie poradzę. Była to raczej mało zgodna z prawdą ocena jego zdolności. Przekonała się o tym juŜ kilka minut później, kiedy tańczyli na tarasie do wolnej melodii granej przez zespół. Prawdę mówiąc, był zupełnie niezły, ale za bardzo spięty i tańczył mało nowocześnie. - Jak mi idzie? Beztrosko nieświadoma podwójnego znaczenia, jakie moŜna by przypisać jej słowom, powiedziała lekko: - Jak na razie, mogę jedynie powiedzieć, Ŝe masz wyczucie rytmu i poruszasz się dobrze. Tak czy inaczej to jedyne, co się naprawdę liczy, - Patrząc mu z uśmiechem w oczy,
Ŝeby złagodzić ewentualną nutkę krytycyzmu, której mógł doszukać się w jej następnych słowach, dodała: - Potrzebujesz tylko trochę praktyki. - Jak wiele praktyki zalecasz? - Niewiele. Jedna noc wystarczy, Ŝeby nauczyć się kilku nowych ruchów. - Nie wiedziałem, Ŝe są jakieś „nowe” ruchy. - Są - powiedziała Meredith - ale najpierw musisz nauczyć się rozluźniać. - Najpierw? - powtórzył. - Do tej pory byłem przekonany, Ŝe naleŜy się rozluźniać dopiero potem. Nagle dotarło do niej, o czym on myślał i co mówił. Nie tracąc głowy, powiedziała: - Czy mówimy o tańcu, panie Farrell? Wychwycił brzmiącą w jej głosie reprymendę. Przez chwilę obserwował ją ze wzrastającym zainteresowaniem, ponownie ją oceniał, szacował. Jego oczy nie były jasnoniebieskie, jak myślała początkowo, ale niezwykłe, metalicznie szare. Włosy miał ciemnobrązowe, a nie czarne. Kiedy się odezwał, jego cichy głos brzmiał usprawiedliwiająco. - Mówimy o nim teraz. - Chcąc wytłumaczyć swój brak swobody w tańcu, który wyczuła w jego ruchach, dodał: - Przed kilkoma dniami naderwałem więzadło w prawej nodze. - Przykro mi - powiedziała, przepraszając za wyciągnięcie go na taras. - Czy to boli? , Jego opalona twarz rozbłysła uśmiechem. - Tylko wtedy, kiedy tańczę. Meredith roześmiała się z tego Ŝartu i poczuła, Ŝe jej troski gdzieś znikają. Przetańczyli jeszcze jeden taniec, rozmawiając o niczym bardziej istotnym niŜ zła muzyka i dobra pogoda. Kiedy wrócili do sali, Jimmy przyniósł ich drinki. Kierując się chęcią odegrania się i urazą do Jonathana, powiedziała: - Jimmy, zapisz, proszę, te drinki na konto Jonathana Sommersa. - Spojrzała na Matta i zobaczyła zaskoczenie w jego twarzy. - Jesteś przecieŜ członkiem klubu? - Tak - powiedziała Meredith ze smętnym uśmiechem. - To mały rewanŜ z mojej strony. - Za co? - Za... - zbyt późno zorientowała się, Ŝe cokolwiek teraz powie, zabrzmi to jak uŜalanie się nad nim i będzie dla niego Ŝenujące. Wzruszyła ramionami. - Nie lubię Jonathana Sommersa. Spojrzał na nią dziwnie, podnosząc swojego drinka i wypijając łyk.
- Myślę, Ŝe jesteś juŜ głodna. Dołącz do swoich przyjaciół. Był to miły gest, dający jej moŜliwość wyboru. Meredith nie miała jednak ochoty dołączyć teraz do grupy Jona. Rozejrzała się wokół i było dla niej jasne, Ŝe jeŜeli zostawi tutaj Matta Farrella, nikt nie zrobi wobec niego najmniejszego przyjaznego gestu. Prawdę mówiąc, wszyscy na sali omijali ich z daleka. - Tak naprawdę - powiedziała - jedzenie tutaj wcale nie jest takie dobre. Rozejrzał się wokół i zdecydowanie odstawił swoją szklankę, dając jej do zrozumienia, Ŝe zamierza wyjść. - Ludzie teŜ niezbyt ciekawi. - Oni trzymają się od nas z daleka nie z małostkowości czy arogancji - zapewniła go. Naprawdę. Patrząc na nią obojętnie, zapytał: - To dlaczego tak się zachowują? Meredith popatrzyła na kilka par w średnim wieku, znajomych jej ojca. Wszyscy oni byli sympatycznymi ludźmi. - No cóŜ, są na pewno zaŜenowani zachowaniem Jonathana. A z tego, czego się dowiedzieli o tobie: gdzie mieszkasz i czym się zajmujesz, większość z nich wyciągnęła wniosek, Ŝe nie mają z tobą nic wspólnego. Najwyraźniej uznał, Ŝe traktuje go protekcjonalnie, uśmiechnął się grzecznie mówiąc: - JuŜ czas na mnie. Nagle wydało jej się niesprawiedliwe, Ŝe on wyjdzie i jedyne, co zapamięta z tego wieczoru, to upokorzenie, jakiego tu doznał. Prawdę mówiąc, wydawało jej się to niepotrzebne i... wręcz nie do pomyślenia! - Nie moŜesz jeszcze wyjść - zaprotestowała zdecydowanie, uśmiechając się. - Chodź ze mną i weź swojego drinka. - Dlaczego? - spytał podejrzliwie. - Dlatego - zadeklarowała Meredith uparcie, z figlarnym uśmiechem - Ŝe jest łatwiej, jeśli robiąc to, trzyma się w dłoni drinka. - Robiąc co? - nalegał. - Poznając ludzi - wyjaśniła. - Przedstawię cię kilku osobom! - Absolutnie nie! - Matt chwycił jej nadgarstek, chcąc ją powstrzymać, ale było juŜ za późno. Meredith nagle zawzięła się, Ŝe zmusi wszystkich do przełknięcia tej „pigułki” i będzie im się to musiało podobać. - Proszę, zrób mi tę przyjemność - powiedziała miękko, błagalnym głosem.
Wymuszony uśmiech pojawił się na jego ustach. - Masz zupełnie niezwykłe oczy... - Tak naprawdę to jestem okropnym krótkowidzem - Ŝartowała, serwując mu jeden ze swych zniewalających uśmiechów. - Znana jestem z wchodzenia na ściany. To przykry widok. MoŜe wezmę cię pod rękę i wyprowadzisz mnie do hallu, Ŝeby nie spotkało mnie znowu coś takiego. Nie pozostał nieczuły ani na jej Ŝarty, ani na ten uśmiech. - Poglądy masz teŜ bardzo nieszablonowe - odpowiedział, zaśmiał się niechętnie, ale jednak podał jej ramię, gotów zapewnić jej dobrą zabawę. Po przejściu kilku kroków w hallu Meredith zobaczyła znaną jej starszą parę. - Dzień dobry, pani Foster, panie Foster - przywitała ich wylewnie, w chwili kiedy mieli zamiar, nie dostrzegając jej, przejść obok. Zatrzymali się natychmiast. - O, dzień dobry, Meredith - powiedziała pani Foster, po czym obydwoje z męŜem uśmiechnęli się z grzecznym zainteresowaniem do Matta. - Chciałabym przedstawić państwu przyjaciela mojego ojca - obwieściła Meredith, powstrzymując uśmiech na widok niedowierzającego wzroku Matta. - To jest Matt Farrell. Matt pochodzi z Indiany i zajmuje się hutnictwem. - Miło mi - powiedział pan Foster, ściskając dłoń Matta. - Wiem, Ŝe Meredith i jej ojciec nie grają w golfa, ale mam nadzieję, Ŝe powiedzieli panu, Ŝe mamy tu w Glenmoor dwa wysokiej klasy pola golfowe. Czy zabawi pan tu wystarczająco długo, Ŝeby zagrać ze mną? - Nie jestem nawet pewien, czy będę tu tak długo, Ŝeby dokończyć tego drinka powiedział Matt, najwyraźniej spodziewając się, Ŝe zostanie wyrzucony, kiedy tylko ojciec Meredith odkryje, Ŝe przedstawiono go jako jego przyjaciela. Pan Foster przytaknął, zupełnie nie rozumiejąc sytuacji. - Biznes zawsze koliduje z przyjemnościami. Ale moŜe chociaŜ zobaczy pan sztuczne ognie. Mamy najlepszy pokaz w okolicy. - Dzisiejszego wieczoru na pewno będą najlepsze - orzekł Matt; wzrok skoncentrował ostrzegawczo na szczerej twarzy Meredith. Pan Foster nawiązał znowu do swojego ulubionego golfa, podczas, gdy Meredith starała się bez powodzenia zachować powagę. - Jaki jest pański handicap? - wypytywał Matta. - Sądzę, Ŝe dzisiaj to ja jestem jego handicapem - wtrąciła Meredith, rzucając Mattowi prowokujące, rozbawione spojrzenie.
- Co takiego? - zamrugał powiekami pan Foster. Ale Matt mu nie odpowiedział, a Meredith nie była w stanie tego zrobić. Jej uśmiechnięte usta przykuły uwagę Matta, a kiedy spojrzał na nią szarymi oczami, coś trudnego do zdefiniowania czaiło się w ich głębi. - Chodźmy, mój drogi - powiedziała pani Foster, obserwując roztargniony wyraz twarzy Matta i Meredith. - Ci młodzi ludzie nie chcą spędzić tego wieczoru na rozmowie o golfie. Reflektując się i przychodząc do siebie, Meredith pomyślała, Ŝe wypiła po prostu za duŜo szampana. Potem wcisnęła dłoń pod ramię Matta. - Chodź ze mną - powiedziała, kierując się w stronę sali bankietowej, gdzie grała orkiestra. Niemal przez godzinę krąŜyła z nim od jednej grupy do drugiej. Uśmiechała się do niego porozumiewawczo, kiedy bez zająknięcia mówiła skandaliczne półprawdy p tym, kim był i czym się zajmował. Matt stał obok niej, nie pomagając jej aktywnie, ale obserwując jej poczynania z wyraźnym rozbawieniem. - Widzisz więc - obwieściła wesoło, kiedy pozostawiwszy w końcu za sobą gwar i muzykę, wyszli frontowymi drzwiami i ruszyli wolno przez trawnik. - Nie jest waŜne to, co mówisz, ale to, czego nie powiesz. - To bardzo ciekawa teoria - droczył się z nią. - Masz ich więcej? Meredith potrząsnęła przecząco głową, rozkojarzona czymś, co podświadomie krąŜyło po jej głowie przez cały wieczór. - Nie mówisz wcale jak człowiek pracujący w hucie. - Ilu takich ludzi znasz? - Tylko jednego - przyznała. Jego głos stał się nagle powaŜniejszy. - Często tu przychodzisz? Spędzili pierwszą część wieczoru, uprawiając rodzaj głupiej gry, ale wyczuła, Ŝe nie miał juŜ ochoty na gry. Ona teŜ nie i ich nastrój wyraźnie zmienił się w tym momencie. Spacerowali wśród róŜanych klombów i kwietników. Meredith opowiedziała mu, Ŝe była w szkole z internatem i Ŝe niedawno ją ukończyła. Kiedy zapytał z kolei o jej plany zawodowe, zrozumiała, Ŝe on myślał, Ŝe skończyła właśnie studia. Zamiast sprostować pomyłkę, ryzykując, Ŝe przerazi go odkryciem, Ŝe ma osiemnaście lat, a nie dwadzieścia dwa, zrobiła szybko unik pytając o niego. Powiedział jej, Ŝe za sześć tygodni wyjeŜdŜa do Wenezueli i co tam będzie robił. Od tego momentu ich rozmowa zaczęła z zadziwiającą łatwością przeskakiwać z tematu na temat.
W końcu zatrzymali się, Ŝeby móc się lepiej koncentrować na tym, o czym mówili. Stali pod leciwym wiązem. Meredith słuchała go jak zahipnotyzowana, nie zwracając uwagi na szorstką korę pod jej odkrytymi plecami. Dowiedziała się, Ŝe Matt ma dwadzieścia sześć łat i Ŝe jest dowcipny, i mówi ze swadą. Umiał słuchać z uwagą tego, co mówiła, tak jakby jej słowa były najwaŜniejsze na świecie. Było to niepokojące i bardzo jej to pochlebiało. Wywoływało to takŜe fałszywy nastrój intymności i odizolowania. Właśnie śmiała się z Ŝartu, który opowiedział, kiedy tuŜ koło jej twarzy przeleciał dorodny owad i brzęczał teraz gdzieś koło jej ucha. Podskoczyła, krzywiąc się, i próbowała zlokalizować intruza. - Czy to wpadło mi we włosy? - zapytała spięta, pochylając głowę. - Nie - uspokoił ją. - To była tylko mała czerwcowa pszczółka. - Czerwcowe pszczółki są okropne, a ta była wielkości duŜego kolibra. Kiedy śmiał się cicho, powiedziała z nutką satysfakcji w głosie: - Będziesz się śmiał za sześć tygodni, kiedy nie będziesz mógł zrobić kroku, Ŝeby nie nadepnąć na węŜa. - Naprawdę? - powiedział półgłosem, ale uwagę, skupił na jej ustach. Jego ręce przesuwały się w górę, po obu stronach jej szyi, aŜ delikatnie objął jej twarz. - Co robisz? - szepnęła niemądrze, kiedy zaczął powoli wodzić kciukiem po jej dolnej wardze. - Próbuję się zdecydować, czy mogę sobie pozwolić, na podziwianie fajerwerków. - Fajerwerki będą dopiero za pół godziny - wyjaśniła, wiedząc doskonale, Ŝe chce ją pocałować. - Mam wraŜenie - szepnął, powoli pochylając głowę - Ŝe rozpoczną się juŜ zaraz. I tak się stało. Jego usta dotknęły jej warg w elektryzującym, kuszącym pocałunku. Poczuła, jak w kaŜdym zakątku, jej ciała eksplodują dreszcze. Na początku pocałunek był lekki, pieszczotliwy; jego usta delikatnie badały zarys jej warg. Meredith była juŜ wcześniej całowana, ale zwykle przez stosunkowo mało doświadczonych, niecierpliwych chłopców: nikt nigdy nie pocałował jej z niespiesznym rozmysłem Matta Farrella. Jego ręce przemieszczały się. Jedna z nich przesuwała się w dół po jej plecach, przyciągając ją bliŜej. Druga znalazła się na jej karku, a jego usta powoli rozchylały się. Zatracona w tym pocałunku Meredith wsunęła dłonie pod jego marynarkę, wodziła nimi po jego piersi, szerokich barkach, aŜ splotła je wokół jego szyi. W chwili kiedy przywarła do niego, jego usta otworzyły się szerzej. Muskał językiem jej wargi, zostawiając na nich gorący ślad. Naglił je, Ŝeby się rozchyliły. W momencie, kiedy to się stało, przedarł się do jej ust. Pocałunek eksplodował. Jego ręka znalazła jej pierś, pieścił
ją przez materiał sukienki, polem niecierpliwie przesunął dłoń na plecy. Objął jej pośladki i przyciągnął ją mocno do siebie. Stała się świadoma jego tętniącego, podnieconego ciała i zesztywniała, zaskoczona trochę la wymuszoną intymnością. Potem, z powodów zupełnie nie dających jej się wytłumaczyć, wplotła nagłe palce w jego włosy i mocno przycisnęła usta do jego ust. Wydawało się, Ŝe minęła cała wieczność, zanim w końcu oderwał się od niej. Serce waliło jej niczym młot pneumatyczny. Stała w objęciu jego ramion. Czoło oparła o jego pierś i próbowała uporać się z burzliwymi emocjami, które przeŜywała. Gdzieś w zakamarkach jej rozkojarzonego umysłu zaczęła się kształtować myśl, Ŝe jej reakcja na coś, co było tak naprawdę tylko zwykłym pocałunkiem, moŜe mu się wydać bardzo dziwna. Ta zawstydzająca ewentualność zmusiła ją w końcu do podniesienia głowy. Oczekiwała, Ŝe będzie patrzył na nią ze zdziwionym rozbawieniem. Spojrzała w jego twarz, ale to, co tam zobaczyła, wcale nie było drwiną. Jego szare oczy płonęły, a twarz była napięta i pociemniała z namiętności. Odruchowo objął ją mocniej, jakby nie chciał jej wypuścić. Zdała sobie sprawę z tego, Ŝe jego ciało było ciągle w wyraźny sposób podniecone. Było jej przyjemnie i była dumna, Ŝe nie tylko ona była i ciągle jest tak poruszona tym pocałunkiem. Jej wzrok powędrował do jego ust. Były zuchwale, zmysłowe w kształcie, a jednocześnie niektóre jego pocałunki były tak niesamowicie delikatne. AŜ boleśnie delikatne... Marzyła o tym, Ŝeby znowu poczuć te usta. Spojrzała na niego nieświadoma niemej prośby malującej się w jej oczach. Matt zrozumiał tę prośbę. Ramiona juŜ zacieśnił dookoła niej, a z piersi wyrwał mu się w połowie jęk, w połowie śmiech. - Tak - odpowiedział i zagarnął jej usta w zapierającym jej dech, namiętnym pocałunku. Przyjemność, jaką dawał jej ten pocałunek, doprowadzała ją niemal do szaleństwa. W pewnej chwili gdzieś niedaleko nich zabrzmiał śmiech i Meredith, zakłopotana, wyrwała się z jego ramion. Zaalarmowana odwróciła się w kierunku głosów. Kilkanaście par wychodziło z klubu, Ŝeby oglądać fajerwerki. Wyprzedzał wszystkich jednak jej ojciec, który wielkimi, zamaszystymi krokami zmierzał w ich kierunku. W jego ruchach widać było niepohamowaną wściekłość. - O mój BoŜe - szepnęła. - Matt, musisz stąd odejść. Po prostu odwróć się i odejdź! Proszę. - Nie. - Proszę! - prawie krzyknęła. - Mnie on tutaj nic nie powie, poczeka, aŜ będziemy sami, ale nie wiem, co zrobi tobie.
JuŜ w chwilę potem znała odpowiedź na to pytanie. - Farrell. Wezwałem dwóch ludzi, Ŝeby usunęli cię z terenu klubu - zasyczał z twarzą wykrzywioną furią. Obrócił Meredith, trzymając jej ramię w Ŝelaznym uścisku. - Ty idziesz ze mną. Dwaj klubowi kelnerzy juŜ nadchodzili, przecinając drogę dojazdową. Ojciec szarpnął jej ramię, a Meredith odwróciła się i jeszcze raz powiedziała do Matta: - Proszę, odejdź, nie pozwól im urządzić sceny. Ojciec pociągnął ją dwa kroki do przodu i musiała iść. Nie chciała, Ŝeby ją ciągnął. Nie miała wyjścia. Kiedy zobaczyła, Ŝe obydwaj idący w stronę Matta kelnerzy zwolnili, a potem zatrzymali się, poczuła niemal łzy ulgi. Odetchnęła. Najwyraźniej Matt ruszył w stronę drogi. Jej ojciec widocznie myślał tak samo, bo kiedy kelnerzy, niepewni, patrzyli na niego pytająco, powiedział: - Pozwólcie odejść draniowi, ale zawiadomcie bramę wjazdową i upewnijcie się, Ŝe tu nie wróci. JuŜ blisko drzwi wejściowych odwrócił się do Meredith. - Ludzie w tym klubie plotkowali na temat twojej matki. Prędzej piekło mnie pochłonie, niŜ pozwolę, Ŝebyś ty teŜ stała się przedmiotem ich plotek. Zrozumiałaś? - Puścił jej ramię, lak jakby jej skóra była skaŜona dotykiem Matta. Nie podniósł jednak głosu. Bancroftowie nigdy publicznie nie załatwiali rodzinnych problemów, bez względu na to, jak bardzo byli prowokowani. - Wracaj do domu. Droga zajmie ci dwadzieścia minut. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia pięć minut i lepiej Ŝebyś tam była. Odwrócił się na pięcie i z godnością wszedł do klubu. Patrzyła za nim upokorzona, po czym weszła do środka, Ŝeby zabrać torebkę. W drodze na parking widziała trzy pary stojące w cieniu drzew. Wszystkie się całowały. Jadąc, miała w oczach łzy bezsilnego gniewu i samotną postać na drodze zobaczyła dopiero po jej minięciu. Uświadomiła sobie, Ŝe był to Matt. Szedł z marynarką smokingu przerzuconą przez prawe ramię. Nacisnęła hamulec. Czuła się tak winna za upokorzenie, jakiego doznał przez nią, Ŝe nie od razu mogła mu spojrzeć w oczy. Podszedł do jej samochodu i nachylił się lekko, patrząc na nią przez otwarte okienko. - Nic ci się nie stało? - Nie. - Spojrzała na niego, próbując przybrać nonszalancki ton. - Mój ojciec jest Bancroftem, a Bancroftowie nigdy nie kłócą się w miejscach publicznych. Zobaczył powstrzymywane łzy błyszczące w jej oczach. Sięgając przez okienko, dotknął stwardniałymi opuszkami palców jej delikatnego policzka.
- I nie płaczą w obecności innych ludzi. Zgadza się? - Zgadza się - przyznała, starając się przejąć od niego chociaŜ część jego wspaniałej obojętności wobec jej ojca. - Ja... ja jadę teraz do domu. MoŜe podrzucić cię gdzieś po drodze? Jego wzrok przesunął się z jej twarzy na pałce kurczowo zaciśnięte na kierownicy. - Tak, ale pod warunkiem, Ŝe pozwolisz mi poprowadzić to cacko. - Zabrzmiało to tak, jakby zaleŜało mu tylko na tym, Ŝeby poprowadzić jej samochód, ale po tym, co powiedział za chwilę, stało się jasne, Ŝe martwił się o to, czy tak roztrzęsiona dotrze bezpiecznie do domu. - Odwiozę cię do domu i wezwę stamtąd taksówkę. - Proszę bardzo - powiedziała z oŜywieniem, zdecydowana, Ŝe zachowa resztki dumy. Wysiadła i obeszła samochód do drzwiczek pasaŜera. Matt nie miał problemu z manipulowaniem drąŜkiem skrzyni biegów i wkrótce samochód wyślizgnął się z alei klubowej i wyskoczył na główną drogę. Światła innych samochodów migały w ciemnościach, a wiatr wpadał przez otwarte okna. Jechali w milczeniu. Gdzieś daleko z lewej strony kończyły się jakieś inne pokazy sztucznych ogni. Wystrzeliły w wielkim finale niezwykłą kaskadą czerwieni, bieli i niebieskości. Meredith obserwowała, jak błyszczące ogniki gasną wolno, opadając w dół. Z opóźnieniem przypomniała sobie o dobrych manierach i powiedziała: - Chciałabym cię przeprosić za to, co się stało dzisiaj wieczorem... to znaczy, za mojego ojca. Matt zerknął na nią z ukosa, rozbawiony. - To on powinien przepraszać. śeby mnie wyrzucić, przysłał dwóch słabowitych kelnerów w średnim wieku. To uraziło moją dumę. Mógł przynajmniej wysłać czterech takich... Ŝeby oszczędzić moje ego. Meredith patrzyła na niego zdziwiona. Nie był ani odrobinę zastraszony gwałtownością Philipa. Uśmiechnęła się, bo to było cudowne uczucie być z kimś, kto tak reagował na jej ojca. Patrząc na jego potęŜne barki, powiedziała: - Powinien być mądrzejszy i przysłać sześciu, jeŜeli naprawdę chciał cię stamtąd usunąć. - Dziękujemy ci i ja, i moje ego - rzekł z leniwym uśmiechem i Meredith roześmiała się, chociaŜ jeszcze przed chwilą przysięgłaby, Ŝe nie uśmiechnie się nigdy więcej. ~ Masz wspaniały uśmiech - wyszeptał. - Dziękuję - odparła zaskoczona, z zadowoleniem nieproporcjonalnie duŜym w stosunku do komplementu. W bladym świetle tablicy rozdzielczej obserwowała jego profil.
Patrząc na jego targane wiatrem włosy, zastanawiała się, co w nim było takiego, co sprawiało, Ŝe kilka wypowiedzianych przez niego zwykłych słów stawało się fizyczną pieszczotą. W jej umyśle dźwięczały słowa Shelly Fillmore, zawierające chyba prawdziwą odpowiedź... „czysty, skondensowany sex appeal”. Kilka godzin wcześniej Matt nie wydawał jej się niezwykle przystojnym męŜczyzną. Teraz tak było. Była przekonana, Ŝe kobiety szaleją za nim. Bez wątpienia, one teŜ przyczyniły się do tego, Ŝe całował tak dobrze, jak tego doświadczyła. Miał sex appeal, to pewne... i wielką wprawę w całowaniu. - Skręć tutaj - powiedziała kwadrans później, kiedy zbliŜyli się do potęŜnej kutej, Ŝelaznej bramy. Nachyliła się i nacisnęła przycisk na tablicy rozdzielczej. Brania otworzyła się.
ROZDZIAŁ 9 - Tutaj mieszkam - powiedziała Meredith, kiedy zatrzymali się na podjeździe przed frontowymi drzwiami. Matt spojrzał na imponującą kamienną budowlę z ołowianymi obramowaniami wokół okien. Meredith otwierała drzwi. - To wygląda jak muzeum. - Dobrze, Ŝe nie uŜyłeś słowa mauzoleum - uśmiechnęła się do niego przez ramię. - Nie, ale tak właśnie pomyślałem. Meredith, ciągle uśmiechając się na wspomnienie jego słów, wprowadziła go do mrocznej biblioteki na tyłach domu. Zapaliła lampę. Serce jej zamarło, kiedy zobaczyła, Ŝe Matt kieruje się prosto do stojącego na biurku telefonu. Chciała, Ŝeby został, chciała z nim rozmawiać. Chciała zrobić cokolwiek, Ŝeby uniknąć rozpaczy, która na pewno owładnęłaby nią, jak tylko zostałaby sama. - Nie musisz od razu wychodzić. Mój ojciec będzie grał w karty w klubie do drugiej w nocy. Odwrócił się, słysząc desperację w jej głosie. - Nie boję się twojego ojca, Meredith. Myślę tylko o tobie, ty musisz z nim mieszkać. Jeśli wróci i zastanie mnie tutaj... - Nie wróci - przyrzekła. - Mój ojciec nie pozwoliłby nawet śmierci przeszkodzić sobie w grze. Gra w karty to jego obsesja. - Ma teŜ nielichą obsesję na twoim punkcie - powiedział bezbarwnie Matt. Wstrzymała oddech, zanim po chwili zastanowienia odłoŜył słuchawkę. Zanosiło się na to, Ŝe przez całe miesiące nie będzie miała tak przyjemnego wieczoru jak ten. Zamierzała przedłuŜyć go, jak tylko się da. - Napiłbyś się brandy? Obawiam się, Ŝe nie mogę cię poczęstować niczym innym, bo słuŜba juŜ śpi. - MoŜe być brandy. Podeszła do barku i wyjęła karafkę. Za jej plecami rozległ się głos Matta: - Czy słuŜący zamykają lodówkę na noc na klucz? Zastygła z karafką w dłoni. - Coś w tym rodzaju - powiedziała wymijająco. Jak tylko podeszła do kanapy ze szklaneczką dla niego, zorientowała się, Ŝe nie udało jej się go wyprowadzić w pole. Zobaczyła rozbawienie w jego oczach.
- Nie umiesz gotować, księŜniczko, prawda? - Na pewno bym potrafiła - zaŜartowała - gdyby tylko ktoś pokazał mi drogę do kuchni, a potem palcem wskazał kuchenkę i lodówkę. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. Nachylił się i postawił swoją szklankę na stoliku. Wiedziała dokładnie, co zamierza zrobić, jeszcze zanim chwycił jej nadgarstki i zdecydowanie pociągnął ją ku sobie. - Wiem, Ŝe umiesz gotować - powiedział, podnosząc jej podbródek. - Skąd ta pewność? - Stąd - wyszeptał - Ŝe mniej niŜ godzinę temu doprowadziłaś mnie do wrzenia. Jego usta były o milimetry od jej warg. W tej chwili za - brzmiał ostry dzwonek telefonu. Odskoczyła od niego gwałtownie. Kiedy podniosła słuchawkę, głos jej ojca zadziałał jak powiew arktycznego powietrza. - Cieszę się, Ŝe byłaś na tyle rozumna, Ŝeby zrobić tak, Juk ci kazałem. Chcę, Ŝebyś wiedziała - dodał - Ŝe juŜ miałem zamiar pozwolić ci iść do Northwestern. Teraz jednak moŜesz o tym zapomnieć. Twoje dzisiejsze zachowanie to dowód, Ŝe nie moŜna ci ufać. - Nie mówiąc nic więcej, rozłączył się. Meredith drŜącymi dłońmi odłoŜyła słuchawkę. Jej ramiona, kolana, a potem całe ciało zaczęło drŜeć z bezsilności i gniewu. Szukając oparcia, połoŜyła dłonie na blacie biurka. Matt podszedł do niej. PołoŜył dłonie na jej ramionach. - Meredith - powiedział głosem pełnym zatroskania. - Kto dzwonił? Czy coś się stało? - To był mój ojciec. Upewniał się, Ŝe jestem w domu, jak rozkazał - wyjaśniła drŜącym głosem. Po chwili ciszy zapytał: - Co zrobiłaś, Ŝe on ci aŜ tak nie ufa? Delikatna nutka oskarŜenia brzmiąca w głosie Matta ubodła ją i pozbawiła resztek samokontroli. - Co ja zrobiłam? - powtórzyła. W jej głosie brzmiała histeria. - Co ja zrobiłam? - Musiałaś dać mu jakiś powód, Ŝeby pilnował cię w ten sposób. AŜ gotowała się wewnętrznie z oburzenia. W oczach błyszczały jej łzy. Zaczynał się w niej formować pewien plan. Odwróciła się do niego i dłonie połoŜyła na jego mocnej piersi. - Moja matka była nietypowa. Nie umiała trzymać rąk z dala od innych męŜczyzn. Ojciec mnie pilnuje, bo wie, Ŝe jestem taka jak ona. Zmarszczył brwi, kiedy oplotła rękami jego szyję. - Co u diabła robisz?
- Dobrze wiesz, co robię - szepnęła. Przycisnęła się do niego całą sobą, zanim zdąŜył odpowiedzieć, i pocałowała go namiętnie. Pragnął jej. Wyczuła to w chwili, kiedy ją objął, przyciągając mocno do swojego napręŜonego ciała. Chciał jej. Jego usta zagarnęły jej wargi w nienasyconym pocałunku, a ona starała się zrobić wszystko, Ŝeby nie przestał. Zresztą ona teŜ nie mogłaby juŜ przestać. Niezręcznymi palcami rozpinała pospiesznie jego koszulę, obnaŜając opalone mięśnie pokryte spręŜynującymi, czarnymi włosami. Zamknęła mocno oczy; usiłowała odpiąć zamek swojej sukienki. Chciała tego, zasłuŜyła na to, mówiła sobie szaleńczo. - Meredith? Podniosła głowę na dźwięk jego spokojnego głosu, ale nie zdobyła się na odwagę, Ŝeby spojrzeć mu w oczy. - Jestem zaszczycony jak diabli, ale nigdy nie zdarzyło mi się spotkać kobiety, która zaczęłaby zdzierać z siebie ubranie z tak wielką pasją tylko po jednym pocałunku. Meredith, na samym juŜ wstępie poczuła się pokonana. Oparła czoło o jego pierś. Jego dłoń zsunęła się na jej kark, pieszcząc go. Objął jej talię drugą ręką i przysunął ją bliŜej. Potem przesunął pałce w dół po jej plecach aŜ do suwaka sukienki. Staniczek bardzo kosztownej, szyfonowej sukni opadł w dół. Przełykając głośno, zaczęła podnosić ręce, Ŝeby się zakryć, ale powstrzymała się. - Nie jestem... nie jestem zbyt dobra w tym - powiedziała, podnosząc ku niemu oczy. Opuścił powieki. Przeniósł wzrok na jej piersi. - Nie jesteś? - szepnął namiętnie, pochylając głowę. Meredith chciała się zapomnieć i udało jej się to przy następnym pocałunku. Jej palce odnajdywały napięte mięśnie na jego plecach. Całowała go ze ślepą potrzebą, a kiedy jego uchylone usta zaczęły mocniej napierać na jej wargi, poddała się inwazji jego języka. Odwzajemniła ją tak, Ŝe stracił oddech; uchwycił ją mocniej. Wtedy nagle poczuła, Ŝe nie panuje nad sobą; nie liczyło się dla niej nic poza doznawanymi emocjami. Jego usta wpiły się w nią z niepohamowanym poŜądaniem, jej ubranie zsunęło się, owionął ją prąd chłodnego powietrza. Uwolnione włosy opadły na jej ramiona. Pokój zawirował. Znalazła się na kanapie, tuŜ obok poŜądającego jej, nagiego męskiego ciała. Wirowanie ustało. Meredith wypłynęła odrobinę z ciemnego, słodkiego świata jego ust i rozniecających jej namiętność pieszczot jego dłoni. Rozchyliła powieki i zobaczyła, Ŝe oparł się na łokciu i studiował jej twarz oświetloną delikatnym blaskiem stojącej na biurku lampy. - Co robisz? - zapytała; cienki, cichy głos nie brzmiał zupełnie jak jej własny.
- Patrzę na ciebie - mówiąc to, przesunął wzrok w dół na jej piersi, talię, potem na uda i nogi. Zawstydzona przerwała tę lustrację, dotykając wargami jego piersi. Jego mięśnie zadrŜały, kiedy muskała ustami jego skórę. Zanurzył ręce powoli w jej włosach na karku, unosząc je ku górze. Tym razem, kiedy spojrzała na niego, to on pochylił głowę. Całował ją prawie brutalnie. Rozchylił językiem jej wargi i wślizgnął się do jej ust w gwałtownym, przepojonym erotyzmem pocałunku, który rozpalał całe ciało. Nachylił się nad nią. Całował ją, aŜ usłyszała, Ŝe to z jego ust wydobywa się stłumiony jęk. Wtedy przesunął usta na jej piersi. Pieścił je aŜ do bólu, podczas gdy jego palce krąŜyły po jej ciele. Jej plecy wygięły się w łuk pod dotykiem jego dłoni. Przesunął się. Poczuła na sobie cięŜar jego ciała. Jego biodra napierały. Jego usta raz brutalne, raz delikatne pieściły zakola jej karku, policzki. W końcu wrócił do jej warg, uchylił je; jego nogi znalazły miejsce między jej udami, rozchylił je. Jego język przez cały czas splatał się z jej językiem, uciekał, po to Ŝeby po chwili zagłębić się znowu. I wtedy Matt znieruchomiał. Ujął jej twarz w dłonie i rozkazał ochryple: - Spójrz na mnie. Jakimś cudem udało jej się wyrwać ze zmysłowego oszołomienia; zmusiła się, Ŝeby rozchylić powieki. Spojrzała w jego rozpalone, szare oczy. W tej chwili zagłębił się w nią z siłą, która wyrwała z jej gardła cichy krzyk i spowodowała, Ŝe jej ciało wygięło się gwałtownie. Ten ułamek sekundy wystarczył, Ŝeby się zorientował, Ŝe właśnie straciła dziewictwo. Jego reakcja była jeszcze bardziej wyrazista niŜ jej. Zamarł. Powieki miał zaciśnięte, barki i ramiona napięte; pozostawał ciągle w niej. Nie poruszał się. - Dlaczego? - bezbarwnym szeptem zaŜądał wyjaśnienia. Myślała, Ŝe wychwyciła w tym nutkę oskarŜenia, nie zrozumiała jego pytania, zadrŜała z obawy. - Dlatego, Ŝe nie robiłam tego nigdy dotąd. Ta odpowiedź spowodowała, Ŝe otworzył oczy. Zobaczyła w nich nie rozczarowanie czy oskarŜenie, ale czułość i Ŝal. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, mogłem to zrobić o wiele delikatniej. Dotykając palcami jego policzka, powiedziała miękko, z zapewniającym uśmiechem: - Zrobiłeś to delikatnie. I wspaniale. To było dopełnieniem, którego oczekiwał. Jęknął. Przycisnął usta do jej ust i z niewypowiedzianą delikatnością zaczął poruszać się wewnątrz niej. Wysuwał się z niej prawie zupełnie, po czym powoli znowu zagłębiał się w nią. Stopniowo zwiększał tempo swoich płynnych ruchów, dając z siebie wszystko, dając i dając, aŜ doprowadził poddaną jego rytmowi Meredith do szaleństwa. Jej paznokcie wbijały się w jego plecy i biodra,
przyciskając go do niej. Rozgorzała w niej pasja narastała coraz bardziej i bardziej, aŜ w końcu eksplodowała w szarpiącym jej duszę wybuchu niezwykłej ekstazy. Matt zagarnął ją w ramiona, wplótł palce w jej włosy. Całował ją z pełną pasji gwałtownością. Zagłębił się w niej raz jeszcze. Głęboki, nieskrywany głód jego pocałunków i nagła, gwałtowna fala płynu przedzierająca się z jego do jej ciała spowodowała, Ŝe Meredith chwyciła go mocniej i jęknęła w uczuciu niezwykłej rozkoszy. Serce biło jej szaleńczo. LeŜeli przytuleni. Twarz wcisnęła w jego pierś. Jego ramiona oplatały ją mocno. - Czy masz pojęcie - szepnął drŜącym, szorstkim głosem, muskając ustami jej policzek - jaka jesteś podniecająca i jak wspaniale reagujesz na kaŜdy mój gest? Nie odpowiadała. Znaczenie tego, co zrobiła, zaczęło docierać do niej, a nie chciała pozwolić, Ŝeby to juŜ się stało. Nie teraz. Jeszcze nie teraz. Nie chciała, Ŝeby cokolwiek zakłócało len moment. Zamknęła oczy i słuchała tych wspaniałych słów, które ciągle mówił do niej. Dotykał dłonią jej policzka i delikatnie pocierał kciukiem jej skórę. Nagle zapytał o coś, co wymagało odpowiedzi i magia chwili prysnęła. - Dlaczego? - zapytał cicho. - Dlaczego zrobiłaś to dzisiaj, ze mną? Spięła się, słysząc to trudne pytanie. Westchnęła i wysunęła się z jego ramion. Owinęła się kocem leŜącym na brzegu kanapy. Wiedziała o fizycznej intymności, jaką przynosi seks, ale nikt jej nie ostrzegł przed tym dziwnym, krępującym uczuciem następującym potem. Czuła się emocjonalnie naga, wyeksponowana, bez moŜliwości obrony. Czuła się niezręcznie. - Ubierzmy się lepiej - powiedziała nerwowo. - Wtedy odpowiem ci na kaŜde pytanie. Zaraz wracam. W swoim pokoju Meredith włoŜyła niebiesko - biały szlafrok, zawiązała pasek i ciągle boso, zeszła na dół. Mijając zegar w hallu zerknęła na niego. Ojciec powinien być w domu za godzinę. Matt rozmawiał przez telefon. Był ubrany, z wyjątkiem krawata, który wcisnął do kieszeni marynarki. - Jaki tu jest adres? - zapytał. Podała mu go, a on przedyktował go w słuchawkę. Taksówka będzie za pół godziny - powiedział. Podszedł do stolika stojącego przy kanapie. Podniósł swoją szklankę z brandy. - Mogę cię jeszcze czymś poczęstować? - zapytała Meredith, bo wydało jej się, Ŝe dobra gospodyni powinna powiedzieć właśnie coś takiego do swojego gościa, kiedy wizyta
zbliŜała się ku końcowi. Albo moŜe, zastanawiała się histerycznie, było to pytanie, jakie zwykły zadawać kelnerki? - Chciałbym, Ŝebyś odpowiedziała na moje pytanie - powtórzył. - Co spowodowało, Ŝe zrobiłaś to dzisiaj wieczorem? Wydawało jej się, Ŝe słyszy napięcie w jego głosie, ale twarz miał zupełnie pozbawioną wyrazu. Westchnęła i odwróciła wzrok. Nieświadomie wodziła palcami po blacie biurka. - Przez całe lata ojciec traktował mnie jak... jak nimfomankę, a ja nie zrobiłam nic, Ŝeby na to zasłuŜyć. Kiedy dzisiaj wieczorem powiedziałeś, Ŝe musi być jakiś powód, dla którego on mnie tak „strzeŜe”, coś się we mnie przełamało. Zdecydowałam, Ŝe jeśli mam być traktowana jak latawica, to równie dobrze mogę w praktyce poznać, jak to jest być z męŜczyzną. Jednocześnie zakiełkowała we mnie szalona myśl, Ŝeby ukarać ciebie... i jego teŜ. Chciałam, Ŝebyś się przekonał, Ŝe nie miałeś racji. Po kilku minutach złowieszczej ciszy Matt powiedział: - Mogłaś mnie o tym przekonać, mówiąc po prostu, Ŝe twój ojciec jest tyranem i podejrzliwym draniem. Uwierzyłbym ci. W głębi serca wiedziała, Ŝe to była prawda. Spojrzała na niego niepewnie. Zastanawiała się, czy gniew był jedynym powodem zainicjowania przez nią tego, co się właśnie stało. MoŜe po prostu uŜyła swojego gniewu jako wybiegu, Ŝeby doświadczyć intymnie, czym jest ten seksualny magnetyzm, który emanował z niego przez cały wieczór. Wykorzystanie. To było właściwe słowo. Czuła się w dziwny sposób winna. Wykorzystała człowieka, którego szalenie polubiła, po to, Ŝeby odegrać się na ojcu. Zapadła przedłuŜająca się cisza. Wydawało się, Ŝe Matt ocenia to, co powiedziała, i to, czego nie powiedziała. Starał się zgadnąć, o czym myślała. Konkluzje, do jakich doszedł, nie zadowalały go najwidoczniej, bo nagle wstał, odstawił szklankę i spojrzał na zegarek. - Przejdę się do końca alei. - Odprowadzę cię do drzwi. Były to uprzejme zdania wymienione między dwójką obcych ludzi, którzy mniej niŜ godzinę temu byli ze sobą w najbardziej intymny z moŜliwych sposobów. Kiedy wstawała zza biurka, uderzył ją bezsens tej sytuacji. W tym samym momencie jej bose stopy przykuły jego uwagę. Przeniósł wzrok zaraz na jej twarz, a potem na opadające do ramion włosy. Meredith, bosonoga, z rozpuszczonymi włosami i w długim szlafroku nie wyglądała wcale tak jak wcześniej w wydekoltowanej sukni wieczorowej i z upiętymi w kok włosami. Odgadła pytanie, zanim je jeszcze zadał.
- Ile masz lat? - Niezupełnie tyle... ile myślisz, Ŝe mam. - Ile? - Osiemnaście. Oczekiwała, Ŝe w jakiś sposób na to zareaguje, ale tylko rzucił jej długie, twarde spojrzenie. Potem zrobił coś jej zdaniem bezsensownego. Odwrócił się, podszedł do biurka i napisał coś na skrawku papieru. - To jest numer mojego telefonu w Edmunton - powiedział, podając go jej. - Jestem tam osiągalny przez następnych sześć tygodni. Potem Sommers będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Po jego wyjściu poszła na górę. Marszcząc brwi, patrzyła na trzymany w dłoni skrawek papieru. Jeśli w ten sposób Matt dawał jej do zrozumienia, Ŝe chciałby, Ŝeby zadzwoniła do niego kiedyś, to zachował się arogancko, niegrzecznie i w sposób przykry dla niej. Było to teŜ trochę upokarzające. Przez cały następny tydzień, za kaŜdym razem, kiedy dzwonił telefon, podskakiwała, bojąc się, Ŝe to moŜe być Matt. Na samo wspomnienie rzeczy, które razem robili, twarz paliła ją ze wstydu. Chciała zapomnieć i to, i jego samego. W następnym tygodniu juŜ wcale nie chciała o tym zapomnieć. Kiedy poczucie winy rozwiało się i przestała się bać, Ŝe wszystko się wyda, złapała się na tym, Ŝe myśli o nim ciągle, przeŜywa na nowo te same chwile i momenty, które jeszcze niedawno chciała zapomnieć. Wieczorami, leŜąc w łóŜku z twarzą wciśniętą w poduszkę, czuła jego usta na swoim policzku, na karku. Przywoływała w pamięci kaŜde przepojone seksem czułe słówko, które jej szeptał. Na samo wspomnienie czuła dreszcze emocji. Myślała teŜ o innych rzeczach. O tym, jak przyjemnie było jej z nim, kiedy rozmawiali w czasie spaceru w Glenmoor, o tym, jak śmiał się z rzeczy, które mówiła. Zastanawiała się, czy myślał o niej, i jeśli myślał, to dlaczego nie zadzwonił... Kiedy i w kolejnym tygodniu nie odezwał się, stwierdziła, Ŝe najwyraźniej łatwo było mu ją zapomnieć. Widocznie wcale nie uwaŜał jej za „podniecającą” i „wraŜliwą”. Rozpamiętywała wielokrotnie wszystko, co powiedziała do Matta tuŜ przed jego wyjściem. Zastanawiała się, czy coś, co wtedy powiedziała, mogło być przyczyną jego milczenia. Brała pod uwagę ewentualność, Ŝe uraziła go, kiedy wyznała mu prawdę o tym, dlaczego się z nim przespała. Trudno było jednak w to uwierzyć. Matt Farrell nie wątpił ani trochę w swoją atrakcyjność seksualną. JuŜ kiedy tańczyli ze sobą w pierwszych minutach ich znajomości, przedmiotem jego przekomarzania się z nią był seks. Bardziej prawdopodobne było to, Ŝe nie zadzwonił, bo uznał, Ŝe była za młoda, Ŝeby zaprzątać sobie nią głowę.
Pod koniec następnego tygodnia Meredith nie chciała juŜ, Ŝeby się odezwał. Okres miała opóźniony o dwa tygodnie i dziękowałaby Bogu, gdyby w ogóle nie poznała Matthew Farrella. Mijał dzień za dniem, a ona nie mogła juŜ myśleć o niczym innym jak tylko o przeraŜającej ewentualności, Ŝe jest w ciąŜy. Lisa była w Europie i Meredith nie miała nawet komu się zwierzyć. Czas jej się dłuŜył. Czekała, modliła się i obiecywała sobie Ŝarliwie, Ŝe jeśli okaŜe się, Ŝe nie jest w ciąŜy, to z następnymi kontaktami seksualnymi poczeka, aŜ będzie męŜatką. Niestety, albo Pan Bóg nie słuchał jej modlitw, albo był nieczuły na przekupstwo. Jej ojciec był jedynym, który zauwaŜył i kogo obchodziło to, Ŝe zamknęła się w sobie i bardzo coś przeŜywała. - Co się stało, Meredith? - pytał wielokrotnie. Jeszcze niedawno największym problemem w jej Ŝyciu było to, Ŝe nie moŜe studiować na wymarzonej uczelni. Teraz ten problem wydawał się jej niewyobraŜalnie mały. - Nic się nie stało - odpowiadała. Zbyt się bała, Ŝeby kłócić się z nim o całe zajście z Mattem w Glenmoor. Potem była zbyt zajęta swoimi sprawami, Ŝeby angaŜować się w jakiekolwiek nowe utarczki z ojcem. W sześć tygodni potem, jak spotkała Matta, druga miesiączka nie pojawiła się w przepisowym terminie. Teraz jej obawy przekształciły się w paniczny strach. Próbowała się uspokoić tym, Ŝe nie miała porannych mdłości i czuła się normalnie. Zamówiła wizytę u ginekologa i przeprowadzenie próby ciąŜowej. W pięć minut po tym, jak odwiesiła słuchawkę po umówieniu się z lekarzem, do pokoju zapukał jej ojciec. Podszedł do niej i wręczył jej duŜą kopertę. Adres zwrotny brzmiał: Uniwersytet Northwestern. - Wygrałaś - powiedział zwięźle. - Nie zniosę juŜ dłuŜej tego twojego nastroju. Studiuj tam, jeŜeli to dla ciebie takie cholernie waŜne. Oczekuję jednak, Ŝe weekendy będziesz spędzać w domu, i to nie podlega absolutnie negocjacjom! Otworzyła kopertę. Było w niej zawiadomienie, Ŝe została oficjalnie zapisana na jesienny semestr. Zdobyła się tylko na blady uśmiech. Meredith nie poszła do swojego lekarza. On był kolegą jej ojca. Zamiast tego udała się do obskurnie wyglądającej Kliniki Planowania Rodziny w południowej części Chicago, gdzie nikt na pewno nie mógł jej rozpoznać. Nie robiący dobrego wraŜenia doktor potwierdził jej najgorsze obawy. Była w ciąŜy. Wysłuchała lekarza z dziwnym, nienaturalnym spokojem, ale juŜ kiedy dotarła do domu, odrętwienie przekształciło się w bezrozumną, mocno trzymającą ją w szponach panikę.
Nie mogła zdecydować się na usunięcie ciąŜy, nie sądziła, Ŝeby mogła się zdobyć na oddanie dziecka do adopcji. Nie mogła teŜ zdobyć się na stanięcie przed ojcem z nowiną, Ŝe właśnie była u krok od zostania niezamęŜną matką i o krok od wykreowania najnowszego skandalu w rodzinie Bancroftów. Było jeszcze tylko jedno inne wyjście i na nie Meredith się zdecydowała. Zadzwoniła pod numer, który dał jej Matt. Nikt nie odbierał tam telefonu. Wtedy zadzwoniła do Jonathana Sommersa. Skłamała, Ŝe znalazła coś, co naleŜy do Matta, i Ŝe musi mu to odesłać. Jonathan podał jej jego adres i powiedział, Ŝe Matt jeszcze nie wyjechał do Wenezueli. Jej ojca nie było w domu; wyjechał na kilka dni z miasta. Spakowała małą walizeczkę, zostawiła mu wiadomość, Ŝe pojechała odwiedzić przyjaciół, wsiadła do samochodu i pojechała do Indiany. W stanie przygnębienia, w jaki zapadła, Edmunton wydało jej się bezbarwnym miasteczkiem, pełnym dymiących kominów fabryk i hut. Adres Matta wskazywał na daleko połoŜone, juŜ właściwie rolnicze tereny, dla niej tak samo bezbarwne jak te przemysłowe. Po pół godzinie krąŜenia po wiejskich drogach Meredith zrezygnowała z odnalezienia adresu, który miała zapisany. Zatrzymała się w kiepsko wyglądającej stacji benzynowej, Ŝeby zapytać o drogę. Ze stacji wyszedł gruby mechanik w średnim wieku. Obrzucił spojrzeniem porsche Meredith, potem ją samą w taki sposób, Ŝe skóra jej ścierpła. Pokazała mu adres, który próbowała znaleźć. Zamiast wytłumaczyć jej, jak tam dojechać, odwrócił się i krzyknął: - Hej, Matt, czy to nie twoja ulica? Meredith zaskoczona obserwowała, jak w części serwisowej stacji męŜczyzna, którego głowa tkwiła pod maską starej cięŜarówki, prostuje się i odwraca w ich kierunku. To był Matt; ręce miał umazane w smarze, ubrany był w stare, wyblakłe dŜinsy i wyglądał dokładnie jak mechanik z jakiegoś zapomnianego przez Boga, małego miasteczka. Była tak zaskoczona jego wyglądem i tak wystraszona ciąŜą, Ŝe nie potrafiła ukryć swojej reakcji. ZauwaŜył to. Pełen zdziwienia powitalny uśmiech zamarł na jego twarzy, kiedy podchodził do jej samochodu. Klasyczne rysy stwardniały. Kiedy odezwał się, jego głos był pozbawiony emocji. - Meredith - powiedział, kłaniając się jej lekko. - Co cię tu sprowadza? Zamiast patrzeć na nią, skoncentrował się na wycieraniu dłoni ze smaru w ścierkę, którą wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. Miała paraliŜujące ją wraŜenie, Ŝe on właśnie zorientował się, dlaczego tu się zjawiła, i to spowodowało ten nagły chłód w jego zachowaniu. W tej chwili Ŝyczyła sobie Ŝarliwie, Ŝe lepiej by było, Ŝeby nie Ŝyła i nigdy tu
nie przyjechała. Wydawało się jasne, Ŝe on nie będzie chciał pomóc, a wymuszać na nim niczego nie chciała. - Nic szczególnego - skłamała, uśmiechając się bezbarwnie; dłoń kładła juŜ na dźwigni biegów. - Po prostu miałam ochotę na przejaŜdŜkę i okazało się, Ŝe jestem w tej okolicy. Teraz jednak lepiej juŜ pojadę i... Przestał wpatrywać się w ścierkę i spojrzał na nią. W momencie, kiedy poczuła na sobie parę przenikliwych, szarych oczu, głos jej zamarł. Jego wzrok wydał jej się zimny, badawczy, tak jakby znał juŜ prawdę. Pochylił się i otworzył drzwiczki jej samochodu. - Ja poprowadzę - rzucił. W stanie niesamowitego napięcia, w jakim była, usłuchała go. Wysiadła z samochodu i obeszła go dookoła. Matt odwrócił się przez ramię do grubego męŜczyzny, który stał obok, obserwując z fascynacją i kompletnym brakiem dobrego wychowania rozwój sytuacji. - Wrócę za godzinę. - Do diabła, Matt, jest juŜ wpół do czwartej - powiedział tamten, pokazując w uśmiechu braki w uzębieniu. - Skończ juŜ na dzisiaj. Taka panienka zasługuje na więcej niŜ tylko godzinę z tobą. Meredith była kompletnie upokorzona, a na dodatek Matt
wyglądał na
rozwścieczonego. Uruchomił porsche i wystartował w polną drogę, wyrzucając spod kół Ŝwir. - Czy mógłbyś trochę zwolnić? - zapytała z drŜeniem w głowie. Była zaskoczona i odetchnęła z ulgą, kiedy natychmiast zdjął nogę z gazu. Czując, Ŝe powinna nawiązać rozmowę, powiedziała jedyne, co przyszło jej w tej chwili do głowy: - Myślałam, Ŝe pracujesz w hucie. - Pracuję tam pięć dni w tygodniu. W pozostałe dwa dorabiam tu jako mechanik. - Och - powiedziała niezręcznie. W parę minut później wjechali w małą polankę otoczoną kilkoma drzewami. Na jej środku stał stary, wysłuŜony stół piknikowy. W trawie, obok rozpadającego się kamiennego grilla, leŜał drewniany znak z zatartym juŜ częściowo napisem: „Tereny piknikowe dla zmotoryzowanych, Klub Lwów z Edmunton”. Wyłączył silnik, a w zapadłej ciszy Meredith słyszała krew pulsującą gwałtownie w jej uszach. Patrzyła prosto przed siebie, próbując stawić czoło rzeczywistości. Siedzący obok niej nieprzenikniony, obcy męŜczyzna był tym samym człowiekiem, z którym śmiała się i kochała przed sześcioma tygodniami. Problem, który ją tu sprowadził, przytłaczał ją. Krak zdecydowania potęgował jej zdenerwowanie. Oczy paliły ją od powstrzymywanych łez. Poruszył się, a ona aŜ podskoczyła. Gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę, ale on tylko wysiadł z samochodu. Obszedł go i podszedł do
jej drzwiczek. Otworzył je i Meredith wysiadła. Rozglądając się dookoła z udawanym zainteresowaniem, powiedziała: - Ładnie tu. - Jej głos brzmiał dla jej własnych uszu głucho i nieswojo. - Powinnam juŜ jednak wracać. Nie mówiąc nic, oparł się o stół piknikowy. Spojrzał na nią wyczekująco, marszcząc brwi. Sądziła, Ŝe spodziewał się dodatkowych wyjaśnień tłumaczących jej wizytę. Walczyła, Ŝeby zapanować nad sobą, ale jego przedłuŜające się milczenie i badawczy wzrok utrudniały jej zadanie. Myśli, które przez cały dzień rozlegały się alarmująco w jej głowie, rozpoczęły znowu swój przeraŜający, monotonny rytm: była w ciąŜy i miała zostać niezamęŜną matką, a jej ojciec będzie szalał z wściekłości i bólu. Była w ciąŜy. Była w ciąŜy. Była w ciąŜy z człowiekiem współodpowiedzialnym za jej rozpacz. Siedział tam, patrząc na nią z obojętnym zainteresowaniem naukowca, obserwującego wijącą się pod mikroskopem muchę. Nagle Meredith wybuchnęła zupełnie irracjonalną furią. - Jesteś zły z jakiegoś konkretnego powodu czy z przekory nie chcesz się odezwać? - Właściwie - odpowiedział bezbarwnie - czekam, Ŝebyś to ty zaczęła. - Och! - Wybuch jej gniewu przeszedł nagle w cierpienie i niepewność. Patrzyła badawczo w jego pewną siebie, spokojną twarz. Zmieniając decyzję sprzed kilku minut, postanowiła, Ŝe zapyta go o radę. Po prostu poradzi się go i to wszystko. Musiała przecieŜ z kimś o tym porozmawiać! SkrzyŜowała ręce na piersi, chroniąc się jakby przed reakcją Matta. Odchyliła głowę do tyłu, przełykając z trudem ślinę. Udawała, Ŝe podziwia baldachim z liści nad ich głowami. - Prawdę mówiąc, miałam konkretny powód, Ŝeby tu przyjechać. - Tak sądziłem. Spojrzała na niego, próbując zgadnąć, czy domyślał się czegoś więcej, ale twarz miał nieprzeniknioną. Przeniosła wzrok z powrotem na liście. Ich obraz rozmył się, kiedy gorące łzy stanęły jej w oczach. - Jestem tu dlatego, Ŝe... - Nie mogła zmusić się do wypowiedzenia tych okropnych, zawstydzających słów. - Dlatego, Ŝe jesteś w ciąŜy - dokończył za nią beznamiętnie. - Jak udało ci się tego domyślić? - zaśmiała się cierpko. - Tylko dwie rzeczy mogły cię tu sprowadzić. To była właśnie jedna z nich. Z przygnębieniem zapytała: - A ta druga rzecz? - Moje wspaniałe umiejętności taneczne?
On Ŝartował. Ta zaskakująca odpowiedź spowodowała, Ŝe Meredith nie wytrzymała. Łzy popłynęły gwałtownie; zakryła twarz dłońmi, drŜała cała, szarpana łkaniem. Poczuła, Ŝe Matt kładzie ręce na jej ramionach. Pozwoliła, Ŝeby przyciągnął ją między swoje uda, i znalazła się w jego objęciach. - Jak moŜesz Ŝ - Ŝartować w takiej chwili? - łkała w jego pierś, ale była jednocześnie zadowolona z cichego komfortu, jaki oferował jej ten uścisk. Wcisnął w jej dłoń chusteczkę. Meredith wzruszyła ramionami, starając się opanować. - Nie krępuj się, powiedz to powiedziała, wycierając oczy. - Byłam głupia, Ŝe pozwoliłam, Ŝeby to się stało. - Jeśli o to chodzi, nie będę się specjalnie sprzeciwiał. - Dziękuję - powiedziała z sarkazmem - teraz na pewno poczułam się lepiej. - W tej chwili dotarło do niej, Ŝe zareagował na to wszystko z zadziwiającym, godnym podziwu spokojem, a jej zachowanie tylko pogarszało sytuację. - Czy jesteś absolutnie pewna, Ŝe jesteś w ciąŜy? Skinęła głową. - Byłam dzisiaj rano w klinice. Powiedzieli, Ŝe to szósty tydzień. Jestem teŜ pewna, Ŝe to twoje dziecko, jeśli się nad tym zastanawiasz, ale jesteś zbyt dobrze wychowany, Ŝeby zapytać wprost. - AŜ tak dobrze wychowany nie jestem - powiedział gorzko. Spojrzała na niego z urazą, mokrymi od łez turkusowymi oczami. To, co powiedział, uznała za wyzwanie, ale on zaprzeczył ruchem głowy, uciszając jej wybuch. - To nie kurtuazja powstrzymała mnie od zadania takiego pytania, ale znajomość podstaw biologii. Nie mam wątpliwości, Ŝe to moje dziecko. Oczekiwała, Ŝe będzie rzucał oskarŜenia, Ŝe będzie zszokowany, rozgoryczony; jego spokojna reakcja, pozbawione emocji, logiczne podejście do sprawy działało na nią niesamowicie uspokajająco i było całkowicie zaskakujące. Otarła łzy. Wpatrywała się w guzik jego niebieskiej koszuli i usłyszała pytanie, które torturowało ją przez ostatnie godziny: - Co chcesz zrobić? - Najchętniej zabiłabym się - powiedziała z konsternacją. - A kolejna ewentualność? Uniosła gwałtownie głowę, bo wydało jej się, Ŝe w jego głowie słyszy powstrzymywany śmiech. Zakłopotana, zmarszczyła brwi. Spojrzała na niego. Uderzyła ją emanująca z jego twarzy Nita. Była zaskoczona zrozumieniem, jakie zobaczyła w jego spojrzeniu. Odchyliła się nieco do tyłu. Musiała pomyśleć.; Rozczarowana, poczuła, Ŝe Matt natychmiast uwolnił ją z objęć. Jego spokojna akceptacja faktów udzieliła się jej jednak.: Myślała o wiele bardziej racjonalnie niŜ do tej pory.
- Wszystkie ewentualności są przeraŜające. Lekarz w klinice uwaŜa, Ŝe aborcja to logiczne wyjście... - Zawiesiła głos w oczekiwaniu, Ŝe zacznie nalegać, Ŝeby właśnie to zrobiła. Byłaby o krok od uznania, Ŝe ta myśl jest mu obojętna albo Ŝe się, wręcz z nią zgadza, gdyby nie wychwyciła mocnego skurczu jego szczęk. Mimo to jednak nie była całkowicie pewna jego reakcji. Odwróciła głowę, jej głos się załamał. - Ale... ale nie sądzę, Ŝebym mogła zdecydować się na coś takiego. Nawet gdybym to zrobiła, nie wiem, czy mogłabym potem Ŝyć ze świadomością tego. - Wzięła głęboki oddech, próbując opanować drŜenie głosu. - Mogłabym urodzić dziecko i oddać je do adopcji, ale to nie byłoby rozwiązaniem problemu. Nie dla mnie. W dalszym ciągu musiałabym powiedzieć ojcu, ze jestem niezamęŜną matką, a to złamałoby mu serce. Nigdy by mi tego nie przebaczył. Wiem, Ŝe tak by było! I... i zaczęłam sobie wyobraŜać, jak kiedyś moje dziecko czułoby się, zastanawiając się, dlaczego je oddałam. Wiem, Ŝe przez resztę Ŝycia zastanawiałabym się na widok kaŜdego dziecka, czy to nie jest to moje, czy ono myśli o mnie, moŜe mnie szuka. Otarła kolejną łzę. - Nie mogłabym Ŝyć z takimi wątpliwościami i z poczuciem winy. Zerknęła w jego nieprzeniknioną twarz. - Czy mógłbyś powiedzieć, co o tym myślisz? - Jak tylko powiesz coś, z czym się nie zgadzam, powiem ci o tym - rzekł to pełnym autorytetu tonem, jakiego nigdy jeszcze nie uŜył w stosunku do niej. Była skonsternowana brzmieniem jego głosu, ale pocieszała się znaczeniem tego, co powiedział. Pocierając nerwowo dłońmi o spodnie, ciągnęła dalej: - Ojciec rozwiódł się z moją matką, dlatego Ŝe ona sypiała ze wszystkimi wkoło. Jeśli wrócę do domu i powiem mu, Ŝe jestem w ciąŜy, wyrzuci mnie. Teraz nie mam pieniędzy, ale kiedy skończę trzydzieści lat, dostanę spadek. Mogę spróbować do tego czasu wychowywać moje dziecko sama... Przemówił wreszcie. Powiedział dwa zwięzłe, wyjaśniające sytuację słowa: - Nasze dziecko. Skinęła głową. Czuła ulgę wywołującą niemal łzy. - Ostatnia ewentualność nie... nie będzie ci się podobać. Mnie ona się teŜ nie podoba. Jest wstrętna... - Zawiesiła głos upokorzona. Potem zebrała odwagę i zaczęła mówić, szybko wyrzucając z siebie słowa: - Matt, czy zgodziłbyś się pomóc mi przekonać mojego ojca, Ŝe zakochaliśmy się w sobie i zdecydowaliśmy się... pobrać od razu? Za kilka tygodni moglibyśmy powiedzieć mu, Ŝe jestem w ciąŜy? Oczywiście rozwiedlibyśmy się, jak tylko dziecko by się urodziło. Zgodziłbyś się na coś takiego?
- Bardzo niechętnie - rzucił po przedłuŜającej się przerwie. Meredith odwróciła głowę. Była upokorzona do granic wytrzymałości i przez to zastanawianie się i daleką od uprzejmości akceptację. - Dziękuję, Ŝe jesteś taki rycerski - powiedziała z sarkazmem. - Z przyjemnością dam ci oświadczenie na piśmie, Ŝe nie będę od ciebie niczego chciała dla dziecka i Ŝe obiecuję dać ci rozwód. Mam w torebce długopis - dodała, ruszając w stronę samochodu, zdenerwowana i zdecydowana napisać taką umowę tu i teraz. Kiedy przechodziła obok niego, chwycił ją za ramię, zatrzymując gwałtownie i obracając do siebie. - Spodziewałaś się, Ŝe jak zareaguję? - wycedził. - Czy nie sądzisz, Ŝe to trochę mało romantyczne z twojej strony mówić, Ŝe myśl o wyjściu za mnie wydaje ci się „wstrętna” i mówić o rozwodzie na tym samym oddechu, na którym mówisz o małŜeństwie? - „Mało romantyczne”? - powtórzyła, patrząc na jego surową twarz. Chciała się zaśmiać histerycznie ze sposobu, w jaki wyolbrzymiał fakty. Jednocześnie przeraŜał ją jego gniew. Po chwili jednak dotarła do niej reszta tego, co powiedział, i jej radość prysła. Poczuła się jak bezmyślne dziecko. - Przepraszam - powiedziała, patrząc prosto w zagadkowe, szare oczy. - Naprawdę mi przykro. To nie myśl o wyjściu za ciebie wydaje mi się „wstrętna”. Miałam na myśli to, Ŝe pobieranie sio dlatego, Ŝe ja juŜ jestem w ciąŜy, jest wstrętnym powodem, Ŝeby robić coś, co dwoje ludzi robi zwykle z miłości. Z wielką ulgą obserwowała, jak wyraz jego twarzy złagodniał. - JeŜeli zdąŜymy do sądu przed piątą - powiedział, prostując się i przejmując inicjatywę - to weźmiemy po drodze potrzebne dokumenty i pobierzemy się w sobotę. Zgromadzenie dokumentów niezbędnych do zawarcia małŜeństwa wydało się Meredith przeraŜająco łatwe. Poczuła się przytłoczona tym, jak małą wagę przykładano do tak waŜnego w Ŝyciu człowieka wydarzenia. Stała obok Matta, przedkładając papiery potwierdzające jej wiek i toŜsamość. Patrzyła, jak on składa podpis, i sama podpisała się pod nim. Potem wyszli ze starego budynku sądu w centrum miasta, podczas gdy odźwierny czekał niecierpliwie, Ŝeby zamknąć za nimi drzwi. Byli zaręczeni. Ot tak, po prostu, bez Ŝadnych emocji. - ZdąŜyliśmy w ostatniej chwili - powiedziała z beztroskim, kruchym jednocześnie uśmiechem i ściśniętym Ŝołądkiem. - Gdzie teraz jedziemy? - zapytała, wsiadając do samochodu i odruchowo prowadzenie zostawiając jemu. - Zabieram cię do domu.
- Do domu? - powtórzyła spięta. ZauwaŜyła, Ŝe nie był ani trochę zadowolony z tego, co przed chwilą zrobili. Ona czuła to samo. - Nie mogę wrócić do domu, dopóki się nie pobierzemy. - Nie mówię o tej kamiennej fortecy w Chicago - skorygował. Wsiadł do samochodu obok niej. - Mówiłem o moim domu. Mimo Ŝe była zmęczona, jak zwykle takie lekcewaŜące określenie jej domu wywołało jej uśmiech. Utwierdzała się w przekonaniu, Ŝe nic nie było w stanie wprowadzić w podziw albo zastraszyć Matthew Farrella. Odwracając się w jej stronę, oparł ramię o tył siedzenia. Jego głos zabrzmiał nieprzejednanie; przestała się uśmiechać. - Zgodziłem się, Ŝeby złoŜyć nasze papiery w urzędzie, ale przed zrobieniem ostatecznego kroku musimy uzgodnić kilka spraw. - Jakich spraw? - Jeszcze nie wiem. Porozmawiamy o tym w domu. W
trzy
kwadranse
później
Matt
zjechał
z
otoczonej
z
obydwu
stron
wypielęgnowanymi polami kukurydzy państwowej drogi w pokrytą koleinami boczną ulicę. Samochód podskakiwał i kołysał się na deskach drewnianego mostka przewieszonego przez mały strumyk, który minęli. Droga łagodnie skręciła i Meredith zobaczyła po raz pierwszy miejsce, które on nazywał domem. Staromodny budynek ostro kontrastował z dobrze utrzymanymi, zadbanymi polami, które minęli. Sprawiał wraŜenie opuszczonego. Ściany wymagały malowania. Na drzwiach chwasty walczyły o miejsce z trawą, a drzwi do stajni, na lewo od głównego budynku, zwisały zawadiacko na jednym zawiasie. Pomimo tego wszystkiego udawało się znaleźć ślady mówiące o tym, Ŝe miejsce to było kiedyś kochane i zadbane. RóŜowe róŜe były w pełnym rozkwicie. Pięły się dzikim gąszczem po drewnianych kratkach obok ganku. Drewniana huśtawka przymocowana była do konara potęŜnego dębu rosnącego przed domem. W czasie jazdy tutaj Matt opowiedział, Ŝe jego matka zmarła przed siedmioma laty, po cięŜkiej batalii z rakiem. Teraz mieszkał tu z ojcem i szesnastoletnią siostrą. Meredith denerwowała się na myśl o poznaniu jego rodziny. Ruchem głowy wskazała na rolnika jeŜdŜącego po polu traktorem. - Czy to twój ojciec? Matt zatrzymał się na chwilę, pochylając się, Ŝeby otworzyć jej drzwiczki. Zerknął za jej wzrokiem i pokręcił przecząco Kłową.
- To sąsiad. Przed laty sprzedaliśmy większość naszej ziemi, a resztę wydzierŜawiliśmy jemu. Mój ojciec po śmierci matki stracił resztki zainteresowania prowadzeniem gospodarstwa. Kiedy wchodzili na ganek, zobaczył, jak bardzo jest spięta. PołoŜył rękę na jej ramieniu: - Co się dzieje? - Jestem śmiertelnie przeraŜona na myśl o poznaniu twojej godziny. - Nie masz się czego bać. Moja siostra uzna, Ŝe jesteś fascynująca i światowa, bo mieszkasz w duŜym mieście. - Przez chwilę wahał się, po czym dodał: - Mój ojciec pije, Meredith. Zaczął, kiedy dowiedział się, Ŝe choroba matki jest nieuleczalna. Ma stałą pracę i nigdy nie jest agresywny. Mówię to, Ŝebyś potrafiła go zrozumieć i potraktowała ulgowo. Jest trzeźwy od kilku miesięcy, ale to się moŜe zmienić w kaŜdej chwili. - Nie powiedział tego tonem usprawiedliwienia. Było to stwierdzenie faktu, wypowiedziane spokojnie, głosem nie zawierającym krytyki. - Rozumiem - powiedziała, chociaŜ nigdy w Ŝyciu nie miała nic wspólnego z alkoholikiem i nie rozumiała tego absolutnie. Nie musiała dłuŜej martwić się tym problemem, poniewaŜ w tym momencie drzwi na ganek otworzyły się z hukiem i wypadła przez nie szczupła dziewczyna. Miała ciemne włosy tak jak Matt i takie same szare oczy. Wpatrywała się w stojący przed domem samochód. - BoŜe mój, Matt, to porsche! - Włosy miała obcięte prawie tak krótko jak Matt i to sprawiało, Ŝe śliczne rysy jej twarzy były jeszcze bardziej wyraziste. Z naboŜnym zdziwieniem zwróciła się do Meredith: - Czy to twój samochód? Meredith skinęła głową. Ujęła ją ta dziewczyna, tak bardzo podobna fizycznie do Matta, a nie mająca ani trochę jego rezerwy w zachowaniu. Od razu ją polubiła. - Musisz być niesamowicie bogata - ciągnęła szczerze i niewinnie. - To znaczy, Laura Frederickson jest bardzo bogata, ale ona nigdy nie miała porsche. Meredith była zaskoczona tematem rozmowy i zaciekawiona Laurą Frederickson. Matt wyglądał na poirytowanego wspomnieniem i jednego, i drugiego. - Przestań, Julie - upomniał ją. - O przepraszam - powiedziała, uśmiechając się do niego i zwróciła się do Meredith: Cześć, jestem koszmarnie źle zachowującą się siostrą Matta. Wchodzicie do środka? Otworzyła przed nimi drzwi. - Tata poszedł jakiś czas temu na górę - dodała w stronę Matta. Pracuje w tym tygodniu na zmianie od jedenastej wieczór. Obiad będzie więc na wpół do ósmej. MoŜe być?
- W porządku - powiedział Matt, kładąc rękę na plecach Meredith i kierując ją do środka. Meredith rozejrzała się. Serce waliło jej gwałtownie na myśl o spotkaniu z ojcem Matta. Wnętrze domu sprawiało podobne wraŜenie jak jego otoczenie. Było w przyjemny sposób staroświeckie z oznakami zaniedbania i zuŜycia, które przyćmiewały jego wczesnoamerykański urok. Drewniane podłogi były porysowane i zdarte, a porozkładane tu i ówdzie plecione dywaniki wytarte i wyblakłe. Na prawo od wyłoŜonego cegłami i obudowanego półkami na ksiąŜki kominka stała para zdobionych gałkami, zielonych foteli. Zwrócone były przodem do kanapy obitej wzorzystym materiałem dawno temu przedstawiającym jesienne liście. Pokój ten przechodził dalej w jadalnię z meblami z klonowego drewna. Poza nią otwarte drzwi pozwalały zobaczyć kuchnię z ustawionym na nóŜkach zlewem. Schody znajdujące się na prawo prowadziły z jadalni na piętro. Schodził nimi bardzo wysoki, szczupły męŜczyzna o siwiejących włosach i twarzy pokrytej głębokimi bruzdami. W jednej dłoni niósł gazetę, a w drugiej wypełnioną ciemnobursztynowym płynem szklaneczkę. Niefortunnie Meredith nie widziała go aŜ do tej chwili. Skrępowanie, jakie czuła rozglądając się dookoła, było wyryte na jej twarzy aŜ do chwili, kiedy jej wzrok przykuła trzymana przez niego szklaneczka. - Co tu się dzieje? - zapytał, wchodząc do jadalni; wodził wzrokiem od Meredith do Matta i Julie, która krąŜyła wokół kominka, ukradkiem podziwiając spodnie Meredith, jej włoskie sandały i długą bluzkę w kolorze khaki. Odpowiadając na pytanie, Matt przedstawił ojcu i siostrze Meredith: - Meredith i ja poznaliśmy się, kiedy byłem w Chicago w ubiegłym miesiącu - dodał. Pobieramy się w sobotę. - Coo robicie? - zaakcentował mocno jego ojciec. - Fantastycznie! - wykrzyknęła Julie, zmieniając kierunek dyskusji. - Zawsze chciałam mieć starszą siostrę, ale nigdy nie wyobraŜałam sobie, Ŝe zjawi się ze swoim własnym porsche! - Z czym? - Patrick Farrell zaŜądał wyjaśnień od swojej nieodpowiedzialnej córki. - Z porsche - odpowiedziała pełna zachwytu Julie. Podbiegła do okna i uchyliła zasłonę, Ŝeby mógł go zobaczyć. Samochód Meredith błyszczał w słońcu, wysmukły, biały i bardzo kosztowny. Tak samo nie pasował tutaj jak i ona. Najwyraźniej Patrick był takiego właśnie zdania, poniewaŜ kiedy przeniósł spojrzenie z samochodu na Meredith, zmarszczył swoje krzaczaste brwi, aŜ cienkie kreski między jego wyblakłymi, niebieskimi oczami zmieniły się w głębokie bruzdy.
- Chicago? - powiedział. - Byłeś w Chicago tylko kilka dni! - Miłość od pierwszego wejrzenia! - zadeklarowała Julie, przerywając nagle pełną napięcia ciszę. - Jakie to romantyczne! Patrick Farrell widział przed chwilą niepewny wyraz jej twarzy, kiedy rozglądała się po domu. Przypisał tę reakcję jej pogardzie dla tego miejsca i dla niego samego. Nie brał pod uwagę tego, Ŝe mogła to być reakcja wywołana jej własną, przeraŜająco niepewną przyszłością. Zerknął znowu przez okno na jej samochód, po czym odwrócił się i spojrzał w jej zastygłą twarz. - Miłość od pierwszego wejrzenia - powtórzył, przypatrując się jej z nieukrywanym powątpiewaniem. - Czy to właśnie tak było? - Najwyraźniej - powiedział Matt tonem ostrzegającym go, Ŝeby lepiej zaniechał tego tematu. Potem zapytał Meredith, czy nie chciałaby odpocząć przed obiadem, ratując ją tym praktycznym pytaniem z opresji. Meredith z ochotą uchwyciłaby się drutu kolczastego, byleby tylko wyciągnąć się z tej sytuacji. Był to drugi, najbardziej upokarzający moment w jej Ŝyciu, poza powiedzeniem Mattowi, Ŝe jest w ciąŜy. Skinęła głową, a Julie nalegała, Ŝeby Meredith umieścić w jej pokoju. Matt poszedł do samochodu po jej bagaŜe. Na górze Meredith usiadła cięŜko na szerokim łóŜku Julie. Była przygnębiona. Matt połoŜył jej torbę na krześle. - Najgorsze mamy za sobą - powiedział cicho. Nie patrząc na niego, potrząsnęła głową. Zaciskała nerwowo leŜące na kolanach dłonie. - Nie sądzę. Myślę, Ŝe to dopiero początek. - Biorąc na warsztat najmniejszy z piętrzących się przed nią problemów, powiedziała: - Twój ojciec mnie nie cierpi. W głosie Matta zabrzmiał śmiech: - Wasze spotkanie mogło wypaść lepiej, gdybyś nie patrzyła na jego szklaneczkę mroŜonej herbaty jak na wijącego się węŜa. Opadła na plecy i zapatrzyła się w sufit. Była zawstydzona i zaskoczona. Przełknęła głośno. - Naprawdę tak to wypadło? - zapytała ochryple, zamykając jednocześnie oczy, jakby to mogło wymazać obraz całej tej sytuacji. Matt spojrzał na nią: na zdenerwowaną piękną dziewczynę leŜącą na łóŜku, niczym rzucony niedbale kwiat. Oczami wyobraźni zobaczył ją taką, jaką była przed sześcioma tygodniami w klubie: pełną uśmiechów, figlarności, robiącą wszystko, co tylko moŜliwe, Ŝeby się dobrze bawił. Kiedy odnotowywał zmiany, które w niej zaszły, uderzyła go dziwnie nowa
dla niego myśl. Jego umysł wychwycił absurdalność ich problemu: Nie znali swoich osobowości, ale znali intymnie swoje ciała. W porównaniu z innymi kobietami, z którymi sypiał, Meredith była zupełnie niedoświadczona, była jednak w ciąŜy i to było jego dziecko. Dzieliła ich szeroka na tysiące mil przepaść towarzyska. Mieli zamiar zniwelować ją przez małŜeństwo, a potem jeszcze bardziej rozszerzyć ją rozwodem. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, nic poza jedną zaskakującą nocą - pełną słodkiej, gorącej miłości, kiedy to kusząca prowokatorka w jego ramionach stała się nagle przestraszoną dziewicą, a potem cudownie dręczącym zjawiskiem. Była to niezapomniana dla niego noc, której wspomnienie ścigało go przez całe tygodnie. Była to noc, kiedy dał się uwieść, po to tylko, Ŝeby samemu stać się aktywnym uwodzicielem, który był bardziej niŜ kiedykolwiek w swoim Ŝyciu zdeterminowany, Ŝeby zapewnić im obojgu rozkosz, jakiej nigdy nie zapomną. I na pewno udało mu się to. Dzięki swojej nieprześcignionej pracowitości i determinacji w tym przedsięwzięciu stał się ojcem. śona i dziecko teraz z pewnością nie były częścią opracowanego w szczegółach panu Ŝyciowego Matta; z drugiej jednak strony, przygotowując ten plan, a potem wprowadzając go w Ŝycie przez długich dziesięć lat, wiedział, Ŝe prędzej czy później coś nieprzewidzianego się wydarzy i będzie musiał zaadaptować swój plan tak, Ŝeby uwzględniał nowe wymogi. Odpowiedzialność za Meredith i dziecko przyszła w bardzo nieodpowiednim czasie. Matt był jednak przyzwyczajony do zmagania się z potęŜnymi problemami. Bardziej niŜ nowe obowiązki niepokoiły go jednak teraz inne sprawy. Jedną z najbliŜszych był brak nadziei i uśmiechu w twarzy Meredith Bancroft. Nigdy nic uwierzyłby, Ŝe brak tych dwóch elementów na jej twarzy zmartwi go aŜ tak bardzo. To z tego właśnie powodu nachylił się nad nią, opierając dłonie po obu stronach jej ramion. Głosem, który miał zabrzmieć Ŝartobliwie, rzucił szorstko: - Rozchmurz się, śpiąca królewno! Otworzyła gwałtownie oczy, zmarszczyła brwi. Spojrzała na jego uśmiechnięte usta, potem z zakłopotaniem i udręką zerknęła w jego oczy. - Nie mogę - szepnęła ochryple. - Cały ten pomysł jest szalony. Dopiero teraz to widzę. Jeśli się pobierzemy, to tylko pogorszymy jeszcze sytuację i naszą, i dziecka. - Dlaczego tak mówisz?
- Dlaczego? - powtórzyła, czerwieniąc się z upokorzenia. - Jak moŜesz o to pytać? Mój BoŜe, przecieŜ po tej nocy nawet nie umówiłeś się ze mną. Nawet nie zadzwoniłeś. Jak mogę... - Miałem zamiar zadzwonić do ciebie - przerwał jej. Wzniosła oczy do góry w geście niedowierzania, a on kontynuował. - Za rok albo dwa, jak tylko wróciłbym z Ameryki Południowej. Gdyby nie była tak przygnębiona, zaśmiałaby mu się w twarz, słysząc to oświadczenie. Jego następne słowa wypowiedziane ze spokojem i mocą zaskoczyły ją i wyciszyły tamten bunt. - Jeślibym chociaŜ przez chwilę pomyślał, Ŝe ty moŜesz chcieć, Ŝebym się odezwał, zadzwoniłbym juŜ dawno. Meredith była jednocześnie pełna niedowierzania i bolesnej nadziei. Przymknęła oczy. Starała się bez powodzenia uporządkować swoje odczucia. Wszystko było ekstremalne: rozpacz, ulga, nadzieja, radość. - Uśmiechnij się! - zarządził ponownie Matt. Był niesamowicie zadowolony, Ŝe ona najwyraźniej chciała kontynuować ich znajomość. Przed sześcioma tygodniami sądził, Ŝe Meredith w ostrym świetle dnia oceni na nowo całą sytuację i zdecyduje, Ŝe jego jednoczesny brak pieniędzy i pozycji towarzyskiej są przeszkodami nie do pokonania i uniemoŜliwiają kontynuowanie ich znajomości w jakiejkolwiek formie. Wydawało się, Ŝe nie podchodziła do sprawy w ten sposób. Westchnęła i dopiero kiedy się odezwała, Matt zorientował się, Ŝe stara się mimo wszystko rozchmurzyć, tak jak ją o to prosił. Z niepewnym uśmiechem, nadając głosowi posępne brzmienie, powiedziała: - Masz zamiar być wielkim zrzędą? - Myślę, Ŝe to powinno być moje zadanie. - Jesteś pewien? - Uhm - powiedział. - Będę zrzędliwym małŜonkiem. - Jacy są męŜowie? Spojrzał na nią z udawaną wyŜszością. - MęŜowie wydają rozkazy. Jej uśmiech i głos kłóciły się wyraźnie z jej następnymi słowami. - Chciałbyś się o to załoŜyć? Oderwał spojrzenie od jej kuszących ust i spojrzał w błyszczące oczy. Oczarowany nimi powiedział otwarcie:
- Nie. I wtedy stało się coś, czego się najmniej spodziewał. Zorientował się, Ŝe Meredith płacze, zamiast się śmiać. JuŜ sobie wyrzucał, Ŝe to z jego winy tak się dzieje, ale wtedy właśnie ona objęła go mocno i przyciągnęła do siebie. LeŜał obok niej na łóŜku, a ona ukryła twarz w zakolu między jego szyją a ramieniem. Pozwoliła mu się objąć, drŜała cała. Kiedy po kilku minutach w końcu się odezwała, trudno mu było zrozumieć jej słowa zniekształcone przez łzy. - Czy Ŝona farmera musi robić przetwory i kisić róŜne rzeczy na zimę? Matt stłumił śmiech i głaszcząc jej wspaniałe włosy powiedział: - Nie musi. - Dobrze, bo ja tego nie umiem robić. - Nie jestem farmerem - przypomniał jej znowu. - Wiesz przecieŜ o tym. Prawdziwy powód jej rozpaczy ujawnił się razem z potokami łez pełnych głębokiego Ŝalu. - W przyszłym miesiącu miałam rozpocząć studia. Ja muszę studiować, Matt. Ja p planowałam, Ŝe pewnego dnia zostano prezydentem. Matt zaskoczony schylił głowę, starając się dostrzec jej twarz. - To nie byle jaki cel - wyrwało mu się, zanim zdąŜył się powstrzymać. - Prezydent Stanów Zjednoczonych... Ta ostatnia uwaga, wypowiedziana całkiem powaŜnym tonom spowodowała wybuch okraszonego łzami śmiechu z ust nieszablonowej kobiety, którą trzymał w objęciach. - Nie Stanów Zjednoczonych, tylko domu handlowego! - poprawiła go, a wspaniałe oczy, którymi spojrzała na niego, były nagle pełne łez śmiechu, a nie rozpaczy. - Dzięki Bogu i za to - zaŜartował. Tak bardzo chciał utrzymać jej dobry nastrój, Ŝe lekko traktował wypowiadane przez siebie słowa. - W ciągu najbliŜszych kilku lat mam zamiar stać się całkiem bogatym człowiekiem, ale kupienie ci prezydentury Stanów Zjednoczonych nawet wtedy mogłoby być poza moimi moŜliwościami. - Dziękuję - szepnęła. - Za co? - Za to, Ŝe mnie rozśmieszyłeś. Nie płakałam tyle od czasu, kiedy byłam dzieckiem. Teraz wydaje mi się, Ŝe nie mogę przestać. - Mam nadzieję, Ŝe nie śmiałaś się z tego, co powiedziałem o tym, Ŝe będę kiedyś bogaty.
Meredith wyczuła, Ŝe pomimo jego lekkiego tonu była to dla niego bardzo waŜna sprawa. SpowaŜniała. W rysach jego twarzy dostrzegła zdecydowanie, inteligencję i trudne doświadczenia wyryte w szarych oczach. śycie nie dawało mu takich ułatwień, jakie oferowało młodym ludziom z jej sfery. Wyczuła instynktownie, Ŝe Matt Farrell ma tę rzadką siłę wewnętrzną, idącą w parze z nieprzepartą chęcią osiągnięcia celu. Wyczuła w nim coś jeszcze innego. Pomimo jego arbitralnej postawy Ŝyciowej i cynizmu, jaki w nim wychwyciła, była w nim ukryta gdzieś głęboko zdumiewająca łagodność. Dowodem na to było jego dzisiejsze zachowanie. To ona sprowokowała ich zbliŜenie przed sześcioma tygodniami. Jej ciąŜa i to pospieszne małŜeństwo na pewno w takim samym stopniu rujnowało jego Ŝycie, jak i jej. Pomimo to jednak ani razu nie wypomniał jej głupoty i lekkomyślności ani teŜ nie powiedział, Ŝeby „poszła do diabła”, kiedy prosiła go, Ŝeby się z nią oŜenił. A właściwie takiej właśnie reakcji się spodziewała. Patrzyła na niego, a on wiedział, Ŝe ocenia jego moŜliwości zrealizowania tych planów. Zdawał sobie teŜ sprawę z tego, jak dziwaczne mogą się jej one wydać. Zwłaszcza teraz. Tego wieczoru, kiedy ją poznał, przynajmniej wyglądał na człowieka sukcesu. Teraz wiedziała juŜ, skąd pochodził; widziała go grzebiącego pod maską starej cięŜarówki, z dłońmi umazanymi smarem. Zapamiętał ten nagły szok i niechęć malującą się na jej twarzy. Dlatego teŜ teraz, patrząc w dół na jej śliczną twarz, oczekiwał, Ŝe zacznie się śmiać z jego zamierzeń. Nie, to nie byłby śmiech. Była zbyt dobrze wychowana, Ŝeby zaśmiać mu się w twarz. ZniŜyłaby się do jego poziomu, powiedziałaby coś protekcjonalnego, co on wyczułby natychmiast. Jej szczere oczy zdradziłyby jej prawdziwe myśli. W końcu odezwała się cichym głosem, pełnym zastanowienia, ale i odrobinę Ŝartobliwym: - Masz zamiar zawojować cały świat, prawda? - Zgadza się - potwierdził. Był kompletnie zszokowany, kiedy Meredith Bancroft wyciągnęła dłoń i nieśmiało dotknęła napiętych mięśni jego szczęki, musnęła policzek. Teraz uśmiechały się teŜ jej oczy, błyszczały. Miękko, ale z absolutnym przekonaniem w głosie szepnęła: - Jestem pewna, Matt, Ŝe ci się to uda. Otworzył usta, Ŝeby coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu; poczuł się oszołomiony dotykiem jej palców, bliskością jej ciała, wyrazem oczu. Przed sześcioma tygodniami podniecała go szaleńczo; teraz w ciągu kilku chwil ten ukryty pociąg wybuchnął z siłą, która kazała mu nachylić się i zagarnąć jej usta w mocnym, pełnym głodu pocałunku. Rozkoszował się nim, zaskoczony swoją własną gwałtownością i tym, Ŝe musiał zwolnić jego
tempo i powoli nakłonić jej usta, Ŝeby się uchyliły. Instynktownie wyczuł, Ŝe jej uczucia nie są tak pełne Ŝaru jak jego. A kiedy jej usta w końcu uległy, był zaskoczony ogarniającym go przypływem triumfu. Stracił poczucie rzeczywistości; uniósł się i mocno przycisnął do niej całe swoje napięte ciało. Prawie jęknął, kiedy po kilku minutach oderwała się od niego i oparła dłońmi na jego piersi, odpychając go lekko od siebie. - Twoja rodzina - wyrzuciła z siebie z desperacją. - Są na dole... Matt niechętnie zdjął dłoń z jej nagiej piersi. Rodzina. Zapomniał o tym wszystkim. Wtedy, na dole, było jasne, Ŝe jego ojciec wyciągnął prawidłowy wniosek, co do powodu ich pospiesznego małŜeństwa, i zupełnie błędnie ocenił, jakiego rodzaju kobietą była Meredith. Musiał zejść na dół i wyjaśnić to. Nie chciał utwierdzać ojca w błędnym przekonaniu, Ŝe Meredith była bezwartościową, bogatą pannicą, przez pozostawanie z nią teraz w tej sypialni. Był zdziwiony, Ŝe nie pomyślał o tym; bardziej jeszcze zaskoczyło go to, Ŝe przy niej zupełnie się nie kontrolował. Pragnął ją teraz posiąść szybko i całkowicie. Coś takiego nie zdarzyło mu się nigdy dotąd. Odchylił do tyłu głowę, odetchnął głęboko, Ŝeby opanować emocje, i wstał z łóŜka, usuwając się z zasięgu pokusy. Oparł turnię o obramowanie łóŜka i obserwował, jak poderwała się do pozycji siedzącej. Skrępowana, zerknęła na niego, próbując pospiesznie uporządkować ubranie. Uśmiechnął się, kiedy zobaczył, jak wstydliwie okrywa piersi, które jeszcze przed chwilą całował i pieścił. - Zaryzykuję, Ŝe zabrzmi to skandalicznie - zauwaŜył mimochodem - ale zaczyna mi się wydawać, Ŝe fikcyjne pobieranie się w naszym wypadku to nie tylko barbarzyństwo, ale rzecz wręcz niepraktyczna. To pewne, Ŝe jesteśmy sobą zainteresowani seksualnie. Spłodziliśmy dziecko. MoŜe powinniśmy dać sobie szansę i spróbować Ŝyć jak prawdziwe małŜeństwo. - Wzruszając lekko szerokimi ramionami, z uśmiechem igrającym na ustach dodał: - Kto wie, moŜe by się nam to spodobało. Meredith nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby nagle wyrosły mu skrzydła i zacząłby fruwać po pokoju. Po chwili zdała sobie jednak sprawę, Ŝe on zaledwie rozpatruje to jako ewentualność, a nie sugeruje, Ŝeby tak zrobić. Czuła urazę za jego nieprzemyślane słowa i jednocześnie dziwny rodzaj zadowolenia i wdzięczności, Ŝe w ogóle pomyślał o tym. Milczała. - Nie musimy się spieszyć - wyprostował się i z łobuzerskim uśmiechem dodał: Mamy kilka dni na podjęcie decyzji. Wpatrywała się w drzwi, za którymi zniknął, całkowicie oszołomiona tempem, z jakim wyciągał wnioski, wydawał polecenia i zmieniał tematy rozmów. Matthew Farrell był
kilkoma róŜnymi i zaskakująco odmiennymi osobowościami. Kim był, tak naprawdę, tego wcale nie była pewna. Wtedy wieczorem, kiedy się poznali, dostrzegła w nim lodowatą szorstkość; jednocześnie tej samej nocy śmiał się z jej Ŝartów, spokojnie rozmawiał z nią o swoich sprawach, całował ją do nieprzytomności i kochał się z nią z pasją i nadzwyczajną czułością. Czuła jednak, Ŝe łagodność, jaką prawie zawsze jej okazywał, nie leŜała w jego naturze i Ŝe nie mogła go niedoceniać. Była pewna, Ŝe on kiedyś stanie się siłą, z którą będzie trzeba się liczyć, bez względu na to, co zdecyduje się zrobić w przyszłości ze swoim Ŝyciem. Zasnęła myśląc, Ŝe on juŜ jest kimś, z kim naleŜy się liczyć. To, co Matt powiedział ojcu, zanim Meredith zeszła na obiad, najwyraźniej odniosło skutek, bo wydawało się, Ŝe Patrick Farrell bez dalszych problemów zaakceptował fakt, Ŝe się pobierają. Mimo wszystko jednak posiłek ten byłby dla Meredith szarpiącym nerwy przeŜyciem, gdyby nie sympatyczny potok słów Julie. Matt milczał przez cały czas i wydawał się zamyślony. Jednocześnie był w pokoju osobą dominującą i nawet rozmowę zdominował samą swoją obecnością. To Patrick Farrell powinien pełnić funkcję pana tego domu, ale najwyraźniej przekazał ją Mattowi. Patrick był szczupłym, zamyślonym człowiekiem. Jego twarz nosiła ślady intensywnych przeŜyć i tragedii. Kiedy tylko zachodziła konieczność podjęcia jakiejś decyzji, zwracał się do Matta. W oczach Meredith był on jednocześnie godnym poŜałowania i przeraŜającym człowiekiem. Miała wraŜenie, Ŝe w dalszym ciągu nie bardzo ją lubi. Wydawało się, Ŝe Julie jest pogodzona z rolą kucharki i sprzątaczki w tym domostwie. Była Ŝywa jak iskierka z czwartolipcowych fajerwerków. KaŜda jej myśl wystrzeliwała natychmiast w potoku entuzjastycznych słów. Uwielbiała Matta. Było to oddanie bardzo widoczne i całkowite; zrywała się, Ŝeby podać mu kawę, radziła się go, słuchała tego, co mówił, jakby były to słowa zsyłane przez samego Pana Boga. Meredith starała się z desperacją nie myśleć o swoich własnych problemach i zastanawiała się, jak Julie potrafiła utrzymać swój entuzjazm i optymizm w miejscu takim jak to. Wydawało jej się dziwne, Ŝe dziewczyna tak inteligentna jak Julie poświęcała ochoczo to, co mogłaby osiągnąć w Ŝyciu dla opieki nad ojcem; sądziła, Ŝe takie właśnie były plany Julie. Meredith była tak pochłonięta tymi rozmyślaniami, Ŝe dopiero po chwili zorientowała się, Ŝe Julie mówi do niej. - W Chicago jest dom towarowy: „Bancroft” - powiedziała. - Widuję czasami ich reklamy w „Siedemnastolatce”, ale najczęściej w „Vogue”. Mają fantastyczne rzeczy. Kiedyś Matt kupił mi u nich jedwabną apaszkę. Bywasz tam? Meredith skinęła głową. Na wspomnienie o sklepie jej uśmiech bezwiednie nabrał ciepła, ale nie kontynuowała tego lematu. Nie nadarzyła się dotąd odpowiednia chwila, Ŝeby
powiedzieć Mattowi o jej powiązaniu z „Bancroftem”. Nie chciała poruszać tej sprawy tutaj, zwłaszcza Ŝe Patrick juŜ tak źle zareagował na jej samochód. Niestety, Julie zadając następne pytanie, nie pozostawiła jej moŜliwości wyboru. - Czy jesteś moŜe w jakiś sposób spokrewniona z tymi Ban - Bancroftami? - Jestem. - Czy to bliskie pokrewieństwo? - Dosyć bliskie - powiedziała, mimo wszystko trochę rozbawiona błyskiem fascynacji w wielkich szarych oczach Julie. - Jak bliskie? - zapytała Julie, odkładając widelec i wpatrując się w nią. FiliŜanka Matta zastygła w połowie drogi do jego ust. On teŜ przyglądał się Meredith. Patrick Farrell, marszcząc brwi, odchylił się do tyłu na swoim krześle. Meredith, z cichym westchnieniem rezygnacji przyznała: - Mój prapradziadek był załoŜycielem tego sklepu. - To fantastyczne. Wiesz, co mój prapradziadek zrobił? - Co? - zapytała Meredith i nawet nie spojrzała na Matta, Ŝeby zobaczyć, jak zareagował na tę rewelację, tak wciągnął ją zaraźliwy entuzjazm Julie. - Imigrował tutaj z Irlandii i załoŜył hodowlę koni - powiedziała Julie, wstając i biorąc się za sprzątanie ze stołu. Meredith podniosła się, Ŝeby jej pomóc. Uśmiechnęła się. - Mój był koniokradem. - Za jej plecami obaj męŜczyźni wzięli swoje filiŜanki z kawą i przenieśli się do saloniku. - Naprawdę był koniokradem? - zapytała Julie, napełniając zlew wodą z płynem do mycia. - Jesteś pewna? - Absolutnie - potwierdziła Meredith, z uporem starając się nie patrzeć za odchodzącym Mattem. - Powiesili go za to. Przez jakiś czas pracowały w przyjaznej ciszy, którą przerwała Julie. - Przez następnych kilka dni tata będzie pracował codziennie po dwie zmiany. Ja dzisiaj zostaję na noc u koleŜanki. Będziemy się uczyć. Ale rano będę na czas, Ŝeby przygotować śniadanie. Meredith zdziwiła się i nie od razu dotarło do niej, Ŝe tego wieczoru najwyraźniej będzie z Mattem sam na sam. - Uczyć się? Nie masz teraz wakacji? - Chodzę do szkoły letniej. Dzięki temu będę mogła zrobić maturę w grudniu, w dwa dni po tym, jak skończę siedemnaście lat.
- To wcześnie na robienie matury. - Matt miał szesnaście lat.. - Och - wyrwało się Meredith. Zastanawiała się nad poziomem wiejskiego systemu nauczania, który pozwala wszystkim zdawać maturę w tak młodym wieku. - Co masz zamiar robić po maturze? - Chcę studiować. Chciałabym się specjalizować w naukach przyrodniczych. Jeszcze nie zdecydowałam, co to będzie dokładnie. Prawdopodobnie biologia. - Naprawdę? Julie skinęła głową i powiedziała z dumą: - Mam pełne stypendium. Matt czekał z wyjazdem do teraz, bo chciał się upewnić, Ŝe sobie poradzę. Ale to tylko wyszło mu na dobre, bo kiedy czekał, aŜ ja dorosnę, miał okazję skończyć studia podyplomowe. Mimo wszystko musiał jednak zostać w Edmunton i jednocześnie pracować, Ŝeby spłacać rachunki za leczenie mamy. Meredith energicznie odwróciła się do niej słysząc to i patrzyła zaskoczona. - Matt miał okazję skończyć co? - Skończyć studia podyplomowe, no wiesz, zdobyć dalszy tytuł naukowy w administracji handlowej. To moŜna zrobić, jak się juŜ ma zwykły tytuł magistra - wyjaśniła jej. - Matt najpierw zrobił dwa inne fakultety: z ekonomii i finansów. Mamy niezłe głowy w naszej rodzinie. - Nagle zorientowała się, jak zaskoczona jest Meredith. Przestała mówić i po chwili zastanowienia spytała: - Ty... ty nic nie wiesz o Matcie, prawda? Wiem tylko, jak całuje i jak się kocha - ze wstydem pomyślała Meredith. - Niewiele - przyznała cicho. - To nie twoja wina. Większość ludzi uwaŜa Matta za skrytego człowieka, a wy dwoje znacie się właściwie tylko dwa dni. - Zabrzmiało to okropnie i Meredith odwróciła się, nie mogąc spojrzeć jej w twarz. Wzięła do ręki kubek i zaczęła go myć. - Meredith - powiedziała Julie zaniepokojona, starając się dojrzeć jej odwróconą twarz. - Nie ma się czego wstydzić, to znaczy, to nic wielkiego dla mnie, Ŝe jesteś w ciąŜy. Meredith upuściła kubek. Potoczył się po linoleum aŜ pod zlew. - To naprawdę nic takiego! - powtórzyła Julie. Schyliła się i podniosła go. - Czy Matt powiedział ci, Ŝe jestem w ciąŜy? - wydusiła z siebie Meredith. - Czy ty sama się zorientowałaś? - Matt powiedział to w rozmowie w cztery oczy naszemu ojcu, a ja to podsłuchałam, chociaŜ domyślałam się tego juŜ wcześniej. - Cudownie - jęknęła Meredith, pogrąŜając się w upokorzeniu.
- Wszystko było takie proste - powiedziała Julie - to znaczy, zanim Matt powiedział tacie wszystko o tobie. Zaczynałam się czuć, jakbym to ja była jedyną Ŝyjącą na tym świecie dziewicą, mającą skończone szesnaście lat. Meredith przymknęła oczy. Czuła zawroty głowy z powodu gwałtownych zwrotów tej ujawniającej tyle nowych rzeczy konwersacji. Była zła, Ŝe Matt tak dogłębnie dyskutował jej sprawy z ojcem. - Oni dwaj musieli odbyć całkiem niezłe plotkarskie posiedzenie - powiedziała cierpko. - Matt nie plotkował na twój temat! Chciał, Ŝeby tata zrozumiał, Ŝe jesteś porządną dziewczyną. - Meredith poczuła się o wiele lepiej. Julie, widząc to, zmieniła trochę temat. - W tym roku u mnie w szkole, w równoległych z moją klasach, trzydzieści osiem dziewcząt na dwieście jest w ciąŜy. Prawdę mówiąc - zwierzała się trochę przygnębiona - ja nigdy nie musiałam się o to martwić. Większość chłopaków boi się mnie nawet pocałować. Czując, Ŝe naleŜało coś powiedzieć, Meredith zapytała: - Dlaczego? - To z powodu Matta - odparła krótko Julie. - KaŜdy chłopak w Edmunton wie, Ŝe Matt Farrell to mój brat. Oni wiedzą, co Matt by im zrobił, gdyby się dowiedział, Ŝe próbowali czegokolwiek ze mną. Jeśli chodzi o ochronę czci kobiecej - dodała z westchnieniem śmiejąc się - to mieć Matta w pobliŜu to tak jakby nosić stale pas cnoty. - To dziwne - powiedziała Meredith, zanim zdołała się powstrzymać - ale nie sądzę, Ŝeby to akurat było prawdą. Julie wybuchnęła śmiechem i Meredith nagle zaczęła śmiać się razem z nią. Po chwili dołączyły do męŜczyzn w pokoju. Meredith przygotowywała się na spędzenie przed telewizorem kilku pełnych skrępowania godzin. Julie jednak znowu przejęła inicjatywę. - Co będziemy robić? - zapytała, patrząc wyczekująco na Matta i Meredith. - JuŜ wiem. Co powiecie na jakąś grę? Karty? Nie, mam pomysł, to musi być coś naprawdę głupiego... - Odwróciła się w stronę półek i zaczęła wodzić palcem po kilku leŜących tam grach. - Monopol? - powiedziała, patrząc przez ramię. - Na mnie nie liczcie - powiedział Patrick. - Wolę obejrzeć ten film. Matt nie miał najmniejszej ochoty na gry, szczególnie na te. Był juŜ o krok od zasugerowania, Ŝeby poszli obydwoje z Meredith na spacer. Uświadomił sobie jednak, Ŝe ona potrzebuje teraz odrobiny wytchnienia od wszelkich napięć. Ich rozmowa na zewnątrz na pewno by takim wytchnieniem nie była. Co więcej, wydawało mu się, Ŝe Meredith znalazła z
Julie wspólny język i chyba czuła się dobrze w jej towarzystwie. Skinął więc głową, próbując wyglądać na zadowolonego tą perspektywą. Zerknął na Meredith, Ŝeby to ona zdecydowała. Nie wyglądała ani trochę bardziej entuzjastycznie, niŜ on się czuł, ale uśmiechnęła się i teŜ skinęła głową. Matt w dwie godziny później uznał, Ŝe Monopol był strzałem w dziesiątkę. Zupełnie niespodziewanie i z powodów niczym nie dających się usprawiedliwić zajęcie to nawet jemu sprawiało przyjemność. Z Julie w roli podŜegaczki gra przekształciła się natychmiast w rodzaj farsy. Dziewczęta próbowały wszystkiego, Ŝeby pokonać go w zgodzie z regułami gry. Kiedy to im się nie udało, zaczęły oszukiwać. Dwukrotnie złapał Julie na „kradzieŜy” pieniędzy, które on juŜ wygrał. Teraz z kolei Meredith wymyślała skandaliczne powody, Ŝeby nie płacić mu jego naleŜności. - NaleŜy mi się tysiąc czterysta. - Nie naleŜy ci się - powiedziała z uśmiechem zadowolenia. Wskazała na małe plastikowe hotele, które umieścił na swoim terenie. Jeden z nich przesunęła palcem. - Ten hotel narusza moją własność. Wybudowałeś go na moim terenie, więc to ty jesteś mi coś winien. - Dopiero „naruszę twoją własność” - zagroził z cichym uśmieszkiem - jeśli nie oddasz moich pieniędzy. Śmiejąc się, Meredith zwróciła się do Julie: - Mam tylko tysiąc. MoŜesz mi coś poŜyczyć? - Jasne - powiedziała Julie, chociaŜ sama juŜ straciła wszystkie pieniądze. Wyciągnęła rękę, ściągnęła kilka banknotów pięciusetdolarowych z kupki Matta i dała je Meredith. W kilka minut później Meredith przyznała się do poraŜki. Julie poszła po swoje ksiąŜki, a Meredith kończyła składanie gry. Podniosła się, Ŝeby odłoŜyć ją na półkę. Za jej plecami Patrick Parrell wstał. - Chyba juŜ się będę zbierał - powiedział do Matta. - CięŜarówkę zostawiłeś w warsztacie? Matt potwierdził i powiedział, Ŝe rano postara się, Ŝeby ktoś go podwiózł do miasta, i przyprowadzi ją. Patrick wtedy odwrócił się do Meredith. W czasie ich awanturniczej gry czuła na sobie jego spojrzenie. Teraz uśmiechnął się niepewnie. - Dobranoc, Meredith. Matt teŜ wstał i zapytał, czy nie miałaby ochoty na spacer. Meredith była zadowolona ze wszystkiego, co odwlekało moment, kiedy znajdzie się w łóŜku i będzie się zamartwiać. - Z przyjemnością - powiedziała.
Powietrze na zewnątrz było jak balsam. Blask księŜyca malował dzikie wzory na podwórku. Właśnie schodzili po schodach werandy, kiedy Julie wyszła na ganek. Sweter miała narzucony na ramiona i niosła szkolne ksiąŜki. - Do zobaczenia rano. Umówiłam się z Joelle przy głównej drodze. Zostaję u niej, będziemy się uczyć. Matt odwrócił się. Zmarszczył brwi. - O dziesiątej w nocy? Zatrzymała się z ręką na balustradzie. Z lekko poirytowanym uśmiechem, wznosząc oczy do góry, powiedziała: - Matt! Wtedy dopiero zrozumiał. - Pozdrów Joelle ode mnie. Julie odeszła, spiesząc się ku światłom samochodu widocznym na końcu ŜuŜlowej drogi. Matt zwrócił się do Meredith, pytając ją o coś, co najwyraźniej zaskoczyło go. - Skąd wiedziałaś o czymś takim jak prawo naruszenia cudzej własności czy pogwałcenie stref? Odchylając głowę lekko w bok, spojrzała na księŜyc, który wisiał nad ich głowami jak wielki złoty dysk. - Mój ojciec zawsze mówił mi duŜo o interesach. Kiedy budowaliśmy jeden ze sklepów na przedmieściach, mieliśmy problemy z pogwałceniem stref. Powstał teŜ zatarg, kiedy ekipa budowlana naruszyła prawo przejazdu przez plac parkingowy. PoniewaŜ on zadał jej juŜ pytanie, postanowiła zapytać i jego o coś, co nurtowało ją od kilku godzin. Umilkła, zerwała listek z jednej z niŜszych gałęzi nad ich głowami. Spróbowała, chyba bez powodzenia, Ŝeby w jej głosie nie zabrzmiało oskarŜenie. - Julie powiedziała mi, Ŝe zrobiłeś juŜ studia podyplomowe. Dlaczego pozwoliłeś mi myśleć, Ŝe jesteś zwykłym hutnikiem, który wyrusza do Wenezueli szukać szczęścia na polach naftowych? - Dlaczego myślisz, Ŝe hutnicy są zwykłymi ludźmi, a ci z dyplomem naukowym są wyjątkowi? Usłyszała lekką naganę w tym, co powiedział, i spięła się wewnętrznie. Oparła się o pień drzewa. - Czy zachowałam się jak snobka? - A jesteś nią? - zapytał, wsuwając ręce do kieszeni i popatrując na nią.
- Ja... - zawiesiła głos, usiłując dostrzec ledwo widoczne w blasku księŜyca rysy jego twarzy. Kusiło ją, Ŝeby powiedzieć to, co wydawało jej się, Ŝe on chciałby usłyszeć. Oparła się jednak tej pokusie. - Prawdopodobnie jestem. - Nie wiedziała, z jakim niesmakiem to powiedziała, ale Matt to usłyszał. Jej puls zaczął bić szybciej, kiedy zobaczyła, jak wspaniale, leniwie uśmiecha się do niej. - Wątpię w to. Te trzy słowa sprawiły jej wielką przyjemność. - Dlaczego? - PoniewaŜ snob nie martwi się tym, czy nim jest, czy nie. A odpowiadając na tamto twoje pytanie: nie mówiłem ci nic o moim wykształceniu częściowo dlatego, Ŝe ono nic nie znaczy, o ile i dopóki nie zacznę go wykorzystywać. Wszystko, co mam teraz, to trochę pomysłów i planów, które moŜe uda mi się zrealizować. Julie powiedziała, Ŝe większość ludzi uwaŜa, Ŝe Matt jest bardzo skryty. Nie było jej trudno w to uwierzyć. Z drugiej jednak strony było wiele takich momentów jak ten, kiedy czuła, Ŝe tak go rozumie, Ŝe niemal odgaduje jego myśli. Powiedziała cicho: - Myślę, Ŝe był inny powód, dla którego pozwoliłeś mi myśleć, Ŝe jesteś hutnikiem. Chciałeś sprawdzić, czy to ma dla mnie znaczenie. To był rodzaj... rodzaj testu, prawda? Uśmiechnął się zaskoczony. - Myślę, Ŝe tak było. Kto wie, moŜe zawsze będę hutnikiem. - I teraz przerzucasz się ze stalowni na pola naftowe - droczyła się z nim - poniewaŜ wolisz bardziej widowiskową pracę, zgadza się? Matt z wysiłkiem oparł się pokusie porwania jej w ramiona i wcałowania swojego uśmiechu w jej usta. Ona była młodą dziewczyną, wychowaną w cieplarnianych warunkach. On wyjeŜdŜał do obcego kraju, gdzie wiele zwykłych tutaj drobiazgów będzie luksusem. Ten gwałtowny, szalony impuls, Ŝeby; zabrać ją ze sobą, powracał do niego ciągle i był właśnie taki: szalony. Z drugiej jednak strony, ona była bardzo dzielna, bardzo urocza i była w ciąŜy, z nim. Ich dziecko. MoŜe ten pomysł nie był tak szalony. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał w księŜyc. - Meredith - zaczął - większość par ma całe miesiące przed ślubem, Ŝeby się dobrze poznać. My mamy zaledwie kilka dni do ślubu i mniej niŜ tydzień do mojego wyjazdu. Myślisz, Ŝe moŜemy spróbować zmieścić takich kilka miesięcy w kilku dniach, które mamy? - Chyba tak - odpowiedziała, zaskoczona nagłą intensywnością jego głosu. - No dobrze - powiedział Matt, nie wiedząc, jak się zabrać do tego teraz, kiedy się zgodziła. - Co chciałabyś wiedzieć o mnie?
Zdumiona spojrzała na niego, powstrzymując wybuch śmiechu i zastanowiła się, czy moŜe on ma na myśli pytania natury genetycznej, jakie moŜe mieć do niego, jako do ojca jej dziecka. Zerkając ku niemu, zapytała niepewnie: - Myślisz, Ŝe powinnam cię zapytać o coś w rodzaju: czy były przypadki chorób psychicznych w twojej rodzinie albo czy byłeś notowany przez policję? Matt zdusił śmiech na myśl o doborze tych pytań i śmiertelnie powaŜnie – powiedział. - Nie, na obydwa pytania. A u ciebie? Uroczyście pokręciła głową. - Brak chorób psychicznych i brak zatargów z policją. Wtedy zobaczył porozumiewawczy uśmiech igrający w jej oczach i po raz kolejny w ciągu chwili musiał powstrzymać nieprzepartą chęć przytulenia jej. - Teraz twoja kolej na pytanie - zaoferowała, traktując całą rzecz jak rozgrywkę. - Co chcesz wiedzieć? - Jeszcze tylko jedną rzecz - powiedział z bezpardonową szczerością. PołoŜył rękę wysoko na pniu drzewa, o które się opierała. - Czy jesteś chociaŜ w połowie tak urocza, jak myślę, Ŝe jesteś? - Prawdopodobnie nie. Wyprostował się i uśmiechnął. Był prawie pewien, Ŝe się myliła. - Przejdźmy się, zanim zapomnę, co tu mieliśmy robić. A Ŝeby być zupełnie szczerym - dodał, kiedy odwróciła się i zaczęli spacerować aleją, która wiła się ku głównej drodze właśnie sobie przypomniałem, Ŝe byłem notowany przez policję. Meredith zatrzymała się gwałtownie. Odwrócił się do niej: - Zatrzymali mnie dwa razy, kiedy miałem dziewiętnaście lut. - Za co? - Za bijatykę. Za awanturę, moŜe byłoby lepszym określeniem. Zanim moja matka umarła, wmówiłem sobie, Ŝe nie umrze, jeśli będzie miała najlepszych lekarzy i jeśli będzie leŜała w najlepszym szpitalu, tylko najlepszym. Udało się nam, mnie i ojcu, zapewnić jej to. Kiedy pieniądze z ubezpieczenia się wyczerpały, wyprzedaliśmy cały sprzęt rolniczy i wszystko, co się tylko dało, Ŝeby płacić na bieŜąco rachunki szpitalne. Mimo wszystko umarła. - Powiedział to pozbawionym emocji głosem. - Mój ojciec pogrąŜył się w piciu, a ja pogrąŜyłem się w czymś innym. Przez całe miesiące potem szukałem rewanŜu, rwałem się do walki. Nie mogłem walczyć z Bogiem, któremu moja matka tak ufała, musiałem więc się zadowolić kaŜdym śmiertelnikiem chętnym do walki. W Edmunton nietrudno o takiego dodał z krzywym uśmiechem. Dopiero w tym momencie zorientował się, Ŝe zwierza się osiemnastoletniej dziewczynie z rzeczy, do których nie przyznał się jeszcze nikomu, nawet
samemu sobie. Ta osiemnastolatka patrzyła na niego ze spokojnym zrozumieniem, niezwyczajnym dla jej wieku. - Gliny przerwały dwie z tych bójek - zakończył. - Zatrzymali nas wszystkich. To nic takiego. Wzmianka o tym jest tylko w lokalnej policji w Edmunton, nigdzie więcej. Jego zaufanie poruszyło ją. Powiedziała miękko: - Musiałeś kochać ją bardzo. - Była świadoma tego, Ŝe to delikatna sprawa i dodała: Nigdy nie znałam swojej matki. Wyjechała do Włoch po rozwodzie. Miałam szczęście, nie uwaŜasz? Nie znałam jej i nie kochałam jej przez te wszystkie lala po to, Ŝeby dopiero po jakimś czasie ją stracić. Matt zorientował się, do czego zmierza, i nie próbował wyszydzać jej wysiłków. - To mile, co powiedziałaś - rzeki powaŜnie. Starając się zmienić nastrój, oznajmił krzywiąc się: - Mam zadziwiająco dobry gust, jeśli chodzi o kobiety. Meredith wybuchnęła śmiechem i poczuła radość, kiedy jego ręka prześlizgnęła się po jej plecach i znalazła się na jej talii. Przycisnął ją mocno do swojego boku. Szli dalej. Po kilku krokach pomyślała o czymś, co spowodowało, Ŝe zatrzymała się gwałtownie. - Czy byłeś juŜ kiedyś Ŝonaty? - Nie, a ty? - dodał drocząc się z nią. - Wiesz doskonale, Ŝe nie... Ŝe byłam... - przerwała. Nie czuła się swobodnie, mówiąc o tym. - Tak, - wiem - potwierdził. - Jedno, czego nie rozumiem, to jak udało się komuś wyglądającemu tak jak ty dotrzeć do osiemnastych urodzin i nie stracić po drodze dziewictwa z jakimś bogatym, prawiącym śliczne słówka chłoptasiem. - Nie lubię chłoptasiów - odpowiedziała Meredith, a potem rozbawiona spojrzała na niego. - Właściwie to do tej pory nie zdawałam sobie z tego sprawy. Matt był bardzo zadowolony, słysząc to. Było pewne, Ŝe teraz nie wychodziła za nikogo takiego. Czekał, Ŝeby powiedziała coś więcej. Kiedy milczała, ponaglił ją, nie mogąc uwierzyć. - I to wszystko? To twoja odpowiedź? - Jej część. Cała prawda to to, Ŝe do szesnastego roku Ŝycia byłam tak nieatrakcyjna, Ŝe chłopcy trzymali się ode mnie z daleka. Do momentu, kiedy przestałam być nieatrakcyjna, byłam juŜ tak wściekła na nich za ignorowanie mnie przez te lata, Ŝe nie miałam o nich, jako o całości zbyt wysokiego mniemania. Spojrzał na jej piękną twarz, ponętne usta, błyszczące oczy i uśmiechnął się. - Naprawdę byłaś nieatrakcyjna?
- Pozwól, Ŝe ujmę to w ten sposób - powiedziała sucho. - Jeśli będziemy mieli córkę, to będzie dla niej lepiej, jeśli jako dziecko i nastolatka będzie podobna do ciebie! Miłą ciszę zakłócił wybuch śmiechu Matta. Objął ją. Ciągle się śmiejąc, zanurzył twarz w jej pachnących włosach, zaskoczony czułością, jaka ogarnęła go w tej chwili. Był wzruszony, Ŝe mu się zwierzyła. Najwyraźniej rzeczywiście miała kiedyś problemy ze swoim wyglądem. Czuł teŜ uniesienie, poniewaŜ... poniewaŜ... Nie chciał myśleć o tym, skąd ono wypływało. NajwaŜniejsze w tej chwili było to, Ŝe ona teŜ się śmiała i Ŝe teŜ go objęła. Z powaŜnym uśmiechem potarł policzkiem o jej głowę i szepnął: - Jeśli o kobiety chodzi, mam wspaniały gust. - CóŜ, nie pomyślałbyś tak jeszcze kilka lat temu - powiedziała, śmiejąc się i odchylając się lekko w jego objęciach. - Umiem przewidywać - zapewnił ją spokojnie. - Pomyślałbym tak nawet wtedy. W godzinę później siedzieli na stopniach werandy, zwróceni do siebie, kaŜde oparte o balustradę. Matt siedział o stopień wyŜej. Wyciągnął przed siebie długie nogi. Meredith, u stopień niŜej, przyciągnęła kolana do piersi i oplotła je ramionami. Nie starali się juŜ poznawać się nawzajem na siłę, dlatego tylko Ŝe była w ciąŜy i Ŝe wkrótce się pobierali. Byli teraz po prostu parą siedzącą na ganku w letnią noc, cieszącą się swoim towarzystwem. Meredith odchyliła głowę do tyłu i z przymkniętymi oczami wsłuchiwała się w cykanie świerszczy. - O czym myślisz? - zapytał. - Myślę o tym, Ŝe niedługo juŜ nadejdzie jesień - powiedziała, spoglądając na niego. Jesień to moja absolutnie ulubiona pora roku... Wiosna jest przereklamowana. Jest wilgotno, a drzewa są ciągle jeszcze gołe po zimie. Zima ciągnie się i ciągnie. Lato jest przyjemne, ale wszystko zawsze wygląda tak samo. Jesień to co innego. Czy sądzisz, Ŝe jest jakikolwiek zupach dorównujący zapachowi palonych liści? - zapytała przejęta. Matt pomyślał, Ŝe ona sama pachnie o niebo lepiej niŜ palone liście, ale nie przerywał jej. - Jesień jest podniecająca, ciągle coś się zmienia. To jak zmrok. - Zmrok? - Zmrok to moja ulubiona pora dnia, z tych samych powodów. Kiedy byłam mała, miałam zwyczaj w lecie o zmroku chodzić aleją aŜ do ogrodzenia. Obserwowałam światła przejeŜdŜających samochodów. Wszyscy mieli miejsca, do których spieszyli, rzeczy, które mieli zrobić. Wieczór był takim początkiem wszystkiego... - urwała zawstydzona. - To musiało zabrzmieć niesamowicie głupio. - To zabrzmiało jak coś pełnego samotności.
- Tak naprawdę, nie byłam samotna. Byłam po prostu marzycielką. Wiem, Ŝe tamtej nocy w Glenmoor mój ojciec zrobił na tobie okropne wraŜenie. Nie jest bestią, którą ci się wydał. On mnie kocha, a wszystko, co próbuje robić, robi po to, Ŝeby mnie ochronić i zapewnić mi to, co najlepsze. Nagle wspaniały nastrój Meredith prysnął. Rzeczywistość przytłoczyła ją z przyprawiającą o mdłości siłą: - I w zamian za to zjawię się za kilka dni w domu w ciąŜy i... - Uzgodniliśmy, Ŝe nie będziemy martwić się o to wszystko dzisiejszego wieczoru przerwał jej. Meredith skinęła potakująco głową i próbowała się uśmiechnąć. Nie umiała jednak nadawać poŜądanego toku swoim myślom, tak jak najwyraźniej on potrafił. Naraz wyobraziła sobie swoje dziecko stojące na końcu jakiejś alei w Chicago, samotne, wpatrujące się w przejeŜdŜające samochody. Bez rodziny, braci, sióstr, bez ojca. Mające tylko ją. Nie była pewna, czy to by mu wystarczyło. - Jeśli jesień jest czymś, co lubisz najbardziej, to czego nie lubisz najbardziej? zapytał Matt, próbując odwrócić jej uwagę od przykrych myśli. Zastanowiła się przez chwilę. - Widoku placów, na których sprzedają choinki w dzień po BoŜym Narodzeniu. Jest coś smutnego w tych ślicznych drzewkach, których nikt nie kupił. One są jak niechciane sieroty... - przerwała, zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało. Szybko odwróciła wzrok. - Jest po północy - powiedział Matt wstając. Wiedział, Ŝe nic nie wyciągnie jej z tego nastroju. - Chodźmy juŜ do łóŜka. Zabrzmiało to tak, jakby uwaŜał za naturalne, Ŝe powinni albo będą chcieli spędzić tę noc razem. Nagle poczuła panikę na myśl o tym. Była w ciąŜy, a on miał zamiar ją poślubić, dlatego Ŝe powinien to zrobić; cała ta sytuacja juŜ teraz była deprymująca. Czuła się jak ktoś bezwartościowy, była upokorzona. Nie rozmawiając, zgasili światło w pokoju na dole i weszli na górę. Drzwi do pokoju Matta były tuŜ przy podeście, podczas gdy pokój Julie był na lewo, w końcu korytarza, za łazienką. Kiedy znaleźli się przy drzwiach Matta, Meredith przejęła inicjatywę. - Dobranoc, Matt - powiedziała z drŜeniem w głosie. Wyminęła go, uśmiechając się sztucznie. Zostawiła go stojącego w drzwiach pokoju. Nie próbował jej zatrzymać. Emocje Meredith skakały szaleńczo od uczucia ulgi aŜ po uczucie zawodu. Wchodząc do pokoju Julie, pomyślała, Ŝe najwyraźniej kobiety w ciąŜy nie
są pociągające nawet dla męŜczyzn, którzy jeszcze kilka tygodni wcześniej kochali się z nimi z pasją i poŜądaniem. Weszła do pokoju. Za jej plecami Matt odezwał się bezbarwnym, spokojnym głosem: - Meredith? Odwróciła się i zobaczyła, Ŝe on ciągle jeszcze stoi w drzwiach swojego pokoju. Opierał się o futrynę, ręce skrzyŜował luźno na piersiach. - Słucham? - Wiesz, czego ja najbardziej nie lubię? Nieprzejednany ton zapowiadał, Ŝe jego pytanie nie naleŜy do tych nic nie znaczących. Potrząsnęła ostroŜnie głową, zastanawiając się, do czego zmierza. Nie pozostawiał jej długo w niepewności. - Spędzać samotnie nocy, kiedy cholernie dobrze wiem, Ŝe w pokoju obok jest ktoś, kto powinien spać razem ze mną. - Matt chciał, Ŝeby zabrzmiało to bardziej jak zaproszenie niŜ szorstkie stwierdzenie faktu. Był zaskoczony brakiem taktu, juki wykazywał w stosunku do niej. Na jej twarzy odmalowało się zawstydzenie, niezręczność i niepewność. Uśmiechnęła się niepewnie, zastanowiła się i juŜ zdecydowanie powiedziała: - Dobranoc. Matt patrzył, jak zamykała za sobą drzwi. Stał tak przez długą chwilę, wiedząc, Ŝe gdyby poszedł za nią i spróbował delikatnej perswazji, prawdopodobnie przekonałby ją, Ŝeby spędziła tę noc z nim. Jednocześnie coś go przed tym powstrzymywało. Odwrócił się i wszedł do pokoju, ale drzwi zostawił otwarte. Był przekonany, Ŝe ona chce być razem z nim, i jeśli istotnie tak jest, przyjdzie do niego, kiedy będzie gotowa do snu. Po długich poszukiwaniach znalazł w szufladzie spodnie od piŜamy, włoŜył je i stał przy oknie, patrząc na zalany światłem księŜyca trawnik. Usłyszał, jak Meredith wyszła z łazienki, i zastygł słuchając jej kroków. Oddaliły się w koniec korytarza i drzwi do pokoju Julie zamknęły się. Podjęła decyzję. Zrozumiał to z mieszaniną zaskoczenia, poirytowania i rozczarowania. Nie było to jednak tylko powiązane z jego nieodwzajemnionym poŜądaniem. To sięgało gdzieś głębiej i miało bardziej ogólne podłoŜe. Chciał, Ŝeby zasygnalizowała w jakiś sposób, Ŝe jest gotowa do nawiązania z nim prawdziwego kontaktu. Bardzo na to liczył, ale nie chciał robić niczego, co miałoby ją ponaglać. To powinna być jej decyzja, jej wybór wypływający całkowicie z jej własnej woli. Dokonała takiego wyboru, kiedy odeszła od niego tym korytarzem. Jeśli miałaby jakieś wątpliwości co do tego, czego on od niej oczekuje, to to, co powiedział jej w drzwiach swojego pokoju, rozproszyłoby te niejasności. Sapnął z poirytowaniem, odwracając się od okna. Prawda mogła być taka, Ŝe zbyt wiele oczekiwał od osiemnastoletniej dziewczyny. Rzecz w tym, Ŝe cholernie trudno było mu
pamiętać o tym, jak młoda naprawdę jest Meredith. Odsunął nakrycie na bok i połoŜył się na łóŜku, krzyŜując ręce za głową. Patrzył w sufit i myślał o niej. Tego wieczoru opowiedziała mu o swojej przyjaźni z Lisą Pontini. Z tego, co mówiła, zorientował się, Ŝe Meredith czuje się zupełnie swobodnie nie tylko w klubie czy luksusowej posiadłości, ale i w codziennych kontaktach z rodziną Pontinich. Pomyślał, Ŝe Meredith jest pozbawiona absolutnie wszelkiej pozy, nie stosuje podstępów. Jednocześnie była pełna łagodności i zakodowanej w kaŜdym ruchu elegancji, która była dla niego tak samo kusząca, jak jej śliczna twarz i czarujący uśmiech. Zmęczenie w końcu dało znać o sobie i przymknął oczy. Niestety, Ŝadna z tych cech nie będzie jej pomocna i nie spowoduje, Ŝe wizja wyjazdu do Ameryki Południowej wyda jej się chociaŜ odrobinę ponętna, o ile nie czuje czegoś do niego. Najwyraźniej był jej obojętny, bo inaczej byłaby tu teraz z nim. Pomysł, Ŝeby próbować nakłonić niechętną, wychuchaną osiemnastolatkę do wyjazdu z nim do Wenezueli, był nie tylko dziwaczny, ale i z góry skazany na niepowodzenie. Zwłaszcza Ŝe ona nie miała nawet dość odwagi, Ŝeby pokonać dla niego odległość równą długości tego korytarza. Meredith stała przy łóŜku Julie z opuszczoną głową. Szarpały nią tęsknoty i wątpliwości, nie kontrolowała ich juŜ ani nie umiała przewidzieć. Nie odczuwała jeszcze ciąŜy w Ŝaden fizyczny sposób, ale najwyraźniej jej stan siał spustoszenia w jej emocjach. Mniej niŜ godzinę temu nie chciała zbliŜenia z Mattem, teraz tego pragnęła. Zdrowy rozsądek ostrzegał ją, Ŝe jej przyszłość była juŜ i tak przeraŜająco niepewna, Jeśli ulegnie swojemu narastającemu zainteresowaniu nim, skomplikuje wtedy wszystko jeszcze bardziej. Dwudziestosześcioletni Matt był o wiele starszy od niej i o wiele bardziej doświadczony we wszystkich dziedzinach Ŝycia, Ŝycia jej zupełnie nie znanego. Przed sześcioma tygodniami, kiedy on miał na sobie smoking, a ona była w znanym sobie otoczeniu, wydawał jej się niemal taki sam jak inni znani jej męŜczyźni. Ale tutaj, w dŜinsach i koszuli było w nim coś tak bliskiego Ŝyciu, mocnego, co jednocześnie podniecało i alarmowało ją. Chciał być z nią. Dzisiaj wieczorem dał jej to jasno do zrozumienia. Był wyraźnie tak pewny siebie, gdy w grę wchodziły kobiety i seks, Ŝe potrafił stać tam i bez ogródek mówić jej, czego od niej oczekuje. Nie prosić ją, czy próbować namawiać, ale po prostu oznajmiać swoje Ŝyczenia. Bez wątpienia miał w Edmunton opinię nie byle jakiego ogiera i to chyba zasłuŜona. Tego wieczoru, kiedy się poznali, potrafił sprawić, Ŝe doświadczyła prawdziwej namiętności, mimo Ŝe była taka przeraŜona. Wiedział dokładnie, które miejsce pieścić i jak kierować swoim ciałem, Ŝeby doprowadzić ją do szaleństwa. Takiej seksualnej maestrii nie nabywa się,
czytając ksiąŜki! Prawdopodobnie kochał się setki razy, na sto moŜliwych sposobów i z setkami kobiet. Nawet w chwili, kiedy myślała o tym, jej umysł sprzeciwiał się podejrzeniu, Ŝe Matt nie Ŝywi do niej Ŝadnych innych uczuć poza fizycznym poŜądaniem. Co prawda nie zadzwonił przez sześć tygodni, odkąd wyjechał z Chicago; prawdą teŜ jest, Ŝe była tamtego wieczoru tak zdenerwowana, Ŝe nie mogła mu dać do zrozumienia, Ŝe tego chce. Jego twierdzenie, Ŝe zamierzał zadzwonić do niej za dwa lata, po powrocie z Ameryki Południowej, wydało jej się śmieszne, kiedy to jej powiedział. Dzisiaj wieczorem opowiedział jej o swoich planach na przyszłość i teraz w łagodnych ciemnościach myślała, Ŝe moŜe on chciał być kimś, kiedy zadzwoni do niej znowu. Myślała o tym, co opowiedział jej o śmierci matki. Z pewnością chłopiec, który tak opłakiwał i przeŜywał tę stratę, nie mógł wyrosnąć na powierzchownego, nieodpowiedzialnego męŜczyznę, którego w kobiecie interesowało tylko jedno... Zamarła. Matt nie był nieodpowiedzialnym człowiekiem. Ani przez chwilę, odkąd dotarła tutaj, nie starał się uniknąć odpowiedzialności za dziecko. Co więcej, z tego, co powiedział, i z kilku uwag Julie wynikało, Ŝe Matt juŜ od lat był odpowiedzialny za rodzinę. Jeśli dzisiaj myślał tylko o seksie, to dlaczego nie próbo - ; wał namówić jej, Ŝeby spała z nim, skoro tak bez ogródek po - : wiedział jej, Ŝe chce tego? Pamiętała czuły wyraz jego oczu, kiedy pytał ją, czy jest naprawdę tak urocza, jak on to sobie wyobraŜa. Tak samo patrzył na nią, kiedy siedzieli na ganku. Dlaczego nie próbował skłonić jej do pójścia z nim do łóŜka? Odpowiedź na to pytanie sprawiła, Ŝe poczuła ogarniającą ją słabość i dziwne przeraŜenie. Zdecydowanie chciał się z nią kochać i zdecydowanie wiedział, jak ją do tego przekonać, ale nie chciał tego robić. Tego wieczoru chciał od niej czegoś więcej niŜ tylko jej ciała. Nie wiedziała, skąd płynęło to przekonanie, ale była tego pewna. Było teŜ moŜliwe, Ŝe to ona jest po prostu nadwraŜliwa. Wyprostowała się, drŜąc z niepewności. Nieświadomie połoŜyła dłoń na swoim płaskim brzuchu. Była przestraszona, zmieszana i na dodatek bardzo zainteresowana męŜczyzną, którego nie znała i nie rozumiała. Z łomoczącym sercem otworzyła drzwi. Drzwi jego pokoju były otwarte, widziała to, kiedy wracała z łazienki. Zdecydowała, Ŝe jeśli juŜ zasnął, wróci do swojego pokoju. Całą sprawę zostawiła zrządzeniu losu. Spał. Stała w drzwiach jego pokoju, obserwując jego sylwetkę oświetloną światłem księŜyca sączącym się przez cienkie zasłony. Bicie jej serca wracało do normy. Nie poruszała się, myśląc a tym gwałtownym, odruchu emocjonalnym, który popchnął ją ku niemu.
Świadomość, Ŝe stoi w drzwiach jego pokoju i obserwuje go śpiącego, była niepokojąca. Odwróciła się, Ŝeby wyjść. Matt nie miał pojęcia, co go obudziło i jak długo ona tam stała, ale kiedy otworzył oczy, właśnie wychodziła. Zatrzymał ją, mówiąc pierwsze, co mu przyszło na myśl: - Nie rób tego, Meredith! Odwróciła się gwałtownie, słysząc jego głos. Włosy przesypały się przez jej lewe ramię. Nie była pewna, co przez to rozumiał i o czym myślał. Starała się dostrzec w ciemnościach wyraz jego twarzy. Nie udało jej się to i podeszła kilka kroków w jego stronę. Patrzył, jak się zbliŜała. Miała na sobie krótką, jedwabną koszulkę, ledwo zakrywającą górę zgrabnych ud. Przesunął się o odkrył kołdrę, robiąc dla niej miejsce. Zawahała się i tylko usiadła na łóŜku obok niego. Jej udo dotykało jego uda, wpatrywała się w jego oczy wzrokiem pełnym zmieszania. Odezwała się cichym, drŜącym głosem: - Nie wiem, dlaczego tak jest, ale teraz boję się bardziej niŜ wtedy. Matt uśmiechną! się pochmurnie. Uniósł dłoń, dotykając jej policzka, a potem zakola jej karku. - Ja teŜ. Pozostali nieruchomi. Jedynym gestem w przedłuŜającej się ciszy były powolne ruchy jego kciuka po jej karku. Obydwoje wyczuwali, Ŝe są o krok od wkroczenia w nowe, nie zbadane jeszcze rejony. Meredith wyczuwała to nieświadomie. Matt zdawał sobie z tego wyraźnie sprawę, ale to, co zamierzali zrobić, jemu wydawało się absolutnie słuszne. Nie była juŜ dla niego bogatą dziewczyną z innego świata; była kobietą, którą chciał zdobyć od chwili, kiedy ją pierwszy raz zobaczył. Teraz siedziała obok niego. Jej włosy spadały jedwabistą, grubą kaskadą ponad jego ramieniem. - Muszę cię ostrzec - szepnął, zwiększając nacisk dłoni na jej kark i przyciągając jej usta w dół, bliŜej swoich - Ŝe teraz podejmujesz moŜe nawet większe ryzyko niŜ wtedy przed sześcioma tygodniami. - Spojrzała w jego płonące oczy. Wiedziała, Ŝe ostrzega ją przed głębokim zaangaŜowaniem. - Podejmij decyzję - szepnął ochryple. Zawahała się. Przeniosła wzrok z jego naglących oczu na zmysłowe usta. Jej serce zamarło, zesztywniała i odchyliła się nieco. Natychmiast cofnął dłoń. - Ja... - zaczęła. Pokręciła przecząco głową i wstała. Nagle coś ją powstrzymało. Z ust wyrwał się jej przytłumiony jęk, pochyliła się i pocałowała go mocno. Matt objął ją i przycisnął do siebie. Zwiększył jeszcze ten uścisk i przyciągnął ją na łóŜko. Całował gwałtownie i nalegająco.
Magia chwili ogarnęła ich znowu, tak jak sześć tygodni temu, tyle tylko Ŝe tym razem było trochę inaczej. Było w ich kontakcie więcej ognia, słodyczy i jednocześnie bardziej wszystko przeŜywali. Teraz to zbliŜenie znaczyło dla nich o wiele więcej. W jakiś czas później połoŜyła się na boku. LeŜała bez sił, spocona i w pełni zaspokojona. Czuła dotyk jego ud przyciśniętych mocno do niej. Zaczynała zasypiać. Jego ręka ciągle poruszała się leniwie wzdłuŜ jej ramienia, aŜ znalazła wygodne miejsce na jej piersi, obejmując ją w sposób władczy i bardzo prowokujący. Jej ostatnią myślą na jawie było to, Ŝe on chce, Ŝeby pamiętała o jego obecności. Uzurpował sobie nowy rodzaj przywileju, o który nie poprosił i którego ona mu nie przyznała. To było takie typowe dla niego. Zasnęła, uśmiechając się. - Dobrze spałaś? - zapytała następnego poranka Julie. Stała przy blacie kuchennym i smarowała tosty masłem. - Bardzo dobrze - odpowiedziała Meredith, próbując desperacko nie wyglądać jak ktoś, kto spędził noc, kochając się z jej bratem. - Mogę ci w czymś pomóc? - Wszystko juŜ gotowe. Tata pracuje po dwie zmiany przez następny tydzień: od trzeciej po południu do siódmej rano. Jedyne, czego chce po przyjściu do domu, to zjeść i spać. Jego śniadanie juŜ przygotowałam. Matt śniadań nie jada. Chcesz zanieść mu poranną kawę? Zwykle zanoszę mu ją tuŜ przed włączeniem się jego budzika, co nastąpi... - zerknęła na plastikowy, kuchenny zegar w kształcie czajniczka do herbaty - za dziesięć minut. Meredith ucieszyła perspektywa zrobienia czegoś tak wciągającego ją w krąg rodzinnych działań, jak obudzenie go filiŜanką kawy. Skinęła głową i nalała kawę. Zerknęła na cukiernicę i zawahała się niepewna. - On nie słodzi kawy - powiedziała Julie, uśmiechając się na widok zmieszania Meredith. - A tak przy okazji, to Matt zachowuje się rano jak niedźwiedź zbudzony ze snu zimowego. Nie oczekuj więc oŜywionej konwersacji z jego strony. - Naprawdę? - Meredith przyswajała sobie ten nowy okruch informacji o nim. - Nie jest niemiły. Po prostu nie odzywa się. Julie miała w pewnym stopniu rację. Kiedy Meredith zapukała i weszła do jego pokoju, Matt obrócił się na wznak i wyglądał na kompletnie zdezorientowanego. Jedynym przywitaniem z jego strony był nikły uśmiech podziękowania. Podciągnął się do pozycji siedzącej i sięgnął po filiŜankę. Meredith stała niepewnie przy jego łóŜku, patrząc, jak wypijał kawę. Obserwowała tę jego czynność, jakby od tego miało zaleŜeć jej przetrwanie przez następnych kilka minut. W końcu odwróciła się, zamierzając wyjść. Czuła się tu
niepotrzebna, była intruzem. Matt zatrzymał ją, chwytając jej nadgarstek. Posłusznie usiadła obok niego. - Dlaczego to tylko ja jestem wykończony tego poranka? - zapytał głosem ciągle lekko schrypniętym od snu. - Ja jestem rannym ptaszkiem - powiedziała. - Zmęczenie poczuję pewnie dopiero po południu. Spojrzał na zwyczajną bluzkę Julie, którą Meredith związała w węzeł w pasie i teŜ naleŜące do Julie białe szorty, które miała na sobie. - Te rzeczy wyglądają na tobie, jakby były najdroŜszą kreacją. Był to pierwszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszała ud niego, poza tym wszystkim, co szeptał jej, kiedy się kochali. Zwykle nie przykładała wagi do komplementów, ale ten zapamiętała sobie. Nie ze względu na treść, ale na czułość, z jaku Matt to powiedział. Patrick wrócił do domu, zjadł śniadanie i poszedł spać. Julie wyszła o wpół do dziewiątej, machając wesoło na poŜegnanie i oznajmiając, Ŝe zaraz po szkole jedzie do swojej koleŜanki i ma zamiar znowu zostać u niej na noc. Meredith o wpół do dziesiątej zdecydowała, Ŝe zadzwoni do domu i zostawi kamerdynerowi wiadomość dla ojca. Kiedy Albert odebrał telefon, okazało się jednak, Ŝe to on miał dla niej informację od ojca. Ojciec przekazywał jej, Ŝeby natychmiast wracała do domu i Ŝeby lepiej umiała sensownie wytłumaczyć swoje zniknięcie. Meredith poprosiła Alberta, Ŝeby przekazał jej ojcu, Ŝe powód tego wyjazdu jest wspaniały i Ŝe zobaczy się z nim w niedzielę. Potem czas zaczął się dłuŜyć. Starając się nie obudzić Patricka, poszła do salonu, Ŝeby znaleźć coś do czytania. Półki z ksiąŜkami oferowały kilka ewentualności, ale była zbyt niespokojna, Ŝeby móc się skoncentrować na długiej powieści. Wśród magazynów i czasopism leŜących na najwyŜszej półce znalazła starą broszurę do nauki szydełkowania. Zagłębiła się w czytanie jej z narastającym zainteresowaniem. W jej myślach powstawały fantazyjne buciki dziecięce. Nie mając innego zajęcia, postanowiła spróbować tego. Pojechała do miasta. W sklepie Jacksona kupiła magazyn poświęcony szydełkowaniu, sześć motków grubej przędzy i drewniane szydełko, grube jak palec. Sprzedawczyni zapewniła ją, Ŝe takie właśnie szydełko będzie najlepsze dla osoby początkującej. Kiedy otwierała samochód zaparkowany przed sklepem Ŝelaznym, przyszło jej na myśl, Ŝe to na nią moŜe spaść dzisiaj odpowiedzialność za przygotowanie kolacji. Wrzuciła torbę z przędzą do samochodu i ponownie przeszła na drugą stronę ulicy. Weszła do sklepu spoŜywczego. Przez kilka minut krąŜyła wzdłuŜ półek ogarnięta słusznymi wątpliwościami co do swoich umiejętności kulinarnych. Przy stoisku z mięsem, przygryzając wargę, przeglądała paczkowane porcje.
Wczorajsza pieczeń rzymska Julie była cudowna; wszystko, cokolwiek ona zrobi dzisiaj, musi być proste. Jej wzrok wędrował od steków, kotletów schabowych do wątróbki, potem zatrzymał się na hot dogach. Ich widok zainspirował ją. Przy odrobinie szczęścia kolacja moŜe stać się nie katastrofą kulinarną, a nostalgiczną przygodą. Uśmiechając się, kupiła kilka paczek hot dogów, paczkę słodkich bułek i wielką torbę grubych, gąbczastych słodyczy do pieczenia na ogniu. Po powrocie do domu odniosła zakupy do kuchni i zasiadła ze swoim szydełkiem, broszurą i magazynem z kolorowymi instrukcjami dla szydełkujących. Zgodnie z nimi łańcuszek był podstawowym ściegiem dla wszystkich ściegów szydełkowych. Początkujący mogli zaznajomić się z następnymi zawiłościami robótek dopiero, kiedy będą umieli zrobić co najmniej sto prawidłowych oczek łańcuszka. Stosując się do tego, Meredith rozpoczęła posłusznie robienie ściegu łańcuszkowego. KaŜde oczko miało średnicę prawie centymetra z powodu wielkich rozmiarów szydełka i grubości przędzy, której uŜywała. Poranek przeszedł w popołudnie, a obawy, przed którymi starała się uciec, zaczęły ją nękać znowu. Szydełkowała tym intensywniej, Ŝeby je odpędzić. Nie będzie myśleć o pediatrach... albo o tym, jak to jest w czasie porodu... o tym, czy Matt będzie chciał uzyskać prawo odwiedzania ich dziecka... o przedszkolu... o tym, czy Matt mówił serio, Ŝeby spróbowali Ŝyć jak prawdziwe małŜeństwo... Oczka ściegu łańcuszkowego spadały kaskadą spod jej szydełka. Grube i kształtne układały się w duŜy stos delikatnego, kremowego zwoju u jej stóp. Spojrzała w dół. Wiedziała doskonale, Ŝe czas, Ŝeby przerwać tę część nauki i przejść do bardziej skomplikowanych działań. Nie czuła się jednak zdolna do podjęcia tego wyzwania. Poza tym czerpała z tej powtarzającej się czynności pewną ponurą satysfakcję i zaspokajała potrzebę poczucia kontroli nad czymkolwiek. O drugiej po południu dotąd nie objawiająca się ciąŜa dała o sobie znać nagłą potrzebą snu. Meredith odłoŜyła szydełko. Zwinęła się na kanapie i zerknęła na zegar. Zdrzemnie się przez chwilę i zdąŜy przed powrotem Matta odłoŜyć przędzę i wszystko przygotować. Przed powrotem Matta... Myśl o nim, powracającym do niej po cięŜkim dniu pracy napełniła ją uczuciem wielkiej przyjemności. PodłoŜyła dłoń pod policzek. Przypomniała sobie, jak Matt kochał się z nią, i musiała zmusić się do myślenia u czymś innym. To wspomnienie było tak Ŝywe i intensywne, Ŝe poczuła aŜ bolesną tęsknotę za nim. ZagraŜało jej powaŜne niebezpieczeństwo zakochania się w ojcu swojego dziecka. PowaŜne niebezpieczeństwo? - pomyślała z uśmiechem. Czy istniało coś wspanialszego, o ile Matt czułby to samo, a sądziła, Ŝe tak jest.
Przez otwarte okno dotarł do niej odgłos Ŝwiru trzeszczącego pod oponami. Otworzyła gwałtownie oczy, spojrzała na zegar. Było wpół do piątej. Usiadła szybko, przejechała palcami po włosach. Odgarnęła je z czoła. Frontowe drzwi otworzyły się akurat w chwili, kiedy sięgała po przędzę, Ŝeby ją schować. Jej serce zareagowało na jego widok radosnym biciem. - Cześć - powiedziała i nagle wyobraziła sobie inne wieczory, takie jak ten, kiedy Matt wracałby do domu do niej. Zastanawiała się, czy on w ogóle myślał o niej, po czym złajała się za takie głupie pomysły. To ona miała nadmiar wolnego czasu; tai był zapracowany i na pewno zajęty czymś innym. - Jak minął ci dzień? Matt patrzył na nią stojącą koło kanapy. Oczami wyobraźni widział wiele dni takich jak ten; dni, miesięcy, lat. Wracałby do domu do tej złotowłosej bogini, której uśmiech sprawiał, Ŝe czuł się, jakby właśnie pokonał gołymi rękami smoka, wykurował się z przeziębienia i znalazł sposób na zapewnienie pokoju na całym świecie. - Miałem niezły dzień - powiedział, uśmiechając się. - A co ty robiłaś? Przez część dnia zamartwiała się, a przez jego resztę myślała i marzyła o nim. Jako Ŝe tego raczej nie powinna mu mówić, powiedziała tylko: - Zaczęłam uczyć się szydełkowania. - Na potwierdzenie swoich słów wyciągnęła motek przędzy. - To typowo domowe zajęcie - zaŜartował Matt. Jego wzrok ześlizgnął się wzdłuŜ oczek jej robótki, zwieszającej się z morka i niknącej gdzieś pod stolikiem. Uniósł ze zdziwieniem brwi. - Co to będzie? Nie miała najmniejszego pojęcia i zachichotała zawstydzona: - Zgadnij - powiedziała, Ŝeby zachować twarz. Miała nadzieję, Ŝe moŜe on coś wymyśli. Matt podszedł, schylił się i podniósł koniec robótki. Zaczął się cofać do tyłu, aŜ rozprostował jej łańcuszek na całą długość pokoju. - Cztery metry, moŜe to dywan? - zaryzykował ze śmiertelną powagą. Jakimś cudem udało jej się zapanować nad wyrazem swojej twarzy i wyglądać na uraŜoną. - To oczywiste, Ŝe nie jest to dywan. SpowaŜniał i ruszył ku niej pełen skruchy. - Podpowiedz mi - poprosił łagodnie. - Tak naprawdę, to nie potrzebujesz podpowiedzi. To jasne, co to będzie. - Usiłując zachować powagę, obwieściła: - Mam zamiar dodać jeszcze kilka rzędów do tego, co juŜ
zrobiłam, Ŝeby to było szersze. Potem ukrochmalę to wszystko i będziesz miał czym ogrodzić swoją posiadłość. Matt, śmiejąc się, przyciągnął ją do siebie, nie bacząc na kłujące go szydełko. - Kupiłam coś na kolację - oświadczyła, odchylając się w jego objęciach. Matt myślał o zabraniu jej gdzieś wieczorem. Spojrzał na nią zdziwiony. - Myślałem, Ŝe mówiłaś, Ŝe nie potrafisz gotować. - Zrozumiesz, jak zobaczysz, co kupiłam - odparła. Objął ją ramieniem i poszli do kuchni. Wyjęła hot dogi, a jego wzrok padł na gąbczaste słodycze do opiekania na ogniu. - To bardzo sprytne - powiedział z uśmieszkiem. - Znalazłaś sposób, Ŝebym to ja musiał się wykazać. - Wierz mi - powiedziała posępnie - tak będzie bezpieczniej. Był w domu mniej niŜ dziesięć minut i juŜ po raz drugi poczuł, jakby Ŝycie stało się nagle wypełnione tylko radością i śmiechem. Meredith wyniosła przed dom koc i jedzenie, a Matt przygotował ognisko. Spędzili wieczór na zewnątrz, jedząc przypalone hot dogi, niedopieczone bułeczki i słodkości skapujące w trakcie pieczenia do ogniska. Rozmawiali o wszystkim, o ukształtowaniu terenu w Ameryce Południowej, o niezwykłym braku typowych objawów ciąŜy u Meredith, a nawet o sposobie przypiekania na ogniu tych słodkich przysmaków. Kończyli jedzenie przy blasku księŜyca. Meredith uprzątnęła talerze i zaniosła je do kuchni. Matt podciągnął kolana do piersi i czekał na jej powrót. Spoglądał leniwie na ciemniejące niebo i na liście, które zebrał i wrzucił do ognia, Ŝeby zrobić jej niespodziankę. Kiedy Meredith wróciła, powietrze było przesycone wspaniałym aromatem jesieni. Matt siedział na kocu i starał się wyglądać tak, jakby zapach palonych w sierpniu liści był czymś najnormalniejszym. Uklękła na kocu naprzeciwko niego, spojrzała w ogień, a potem w jego twarz. Pomimo ciemności widział blask jej oczu. - Dziękuję - powiedziała prosto. - Bardzo proszę - odpowiedział, a jego głos zabrzmiał dla jego własnych uszu dziwnie ochryple. Wyciągnął do niej dłoń i musiał zwalczyć ogarniającą go falę poŜądania, kiedy mylnie odczytując jego gest, usiadła między jego kolanami, Ŝeby oprzeć się o jego pierś i jednocześnie obserwować ogień. W chwilę później jego poŜądaniu towarzyszyło teŜ uczucie wspaniałej radości, kiedy powiedziała miękko: - Matt, to jest najprzyjemniejszy wieczór, jaki kiedykolwiek przeŜyłam. Objął jej talię, kładąc opiekuńczo dłoń na płaskim brzuchu. Starał się ukryć wzruszenie. Odgarnął jej włosy i pocałował kark.
- A co z wczorajszym wieczorem? Pochyliła głowę do przodu, ułatwiając jego ustom dostęp do całowanego miejsca i szybko skorygowała: - To jest mój drugi najprzyjemniejszy wieczór, jaki kiedykolwiek przeŜyłam. Matt uśmiechnął się, ciągle dotykając ustami jej skóry. Delikatnie przygryzł brzeŜek jej ucha. Chciał jej. To uczucie eksplodowało w całym jego ciele, dziko przetaczało się przez jego Ŝyły. Nie był w stanie powstrzymać go ani odmówić go sobie. Był poruszony jego siłą. Odwrócił jej twarz ku sobie i znalazł jej usta. Jej wargi poruszały się słodko, najpierw delikatnie, potem z celową prowokacją. Wsunęła język w jego wargi. Matt przestał panować nad sobą. Jego dłoń przekradła się pod jej bluzkę. Otoczył palcami jej pierś. Jęknęła z rozkoszy i słysząc to, przestał się kontrolować. Obrócił ją w ramionach i połoŜył na kocu. Przywarł do niej. Wplótł palce w jej włosy, unieruchamiając jej twarz i pokrywając ją pocałunkami. W pewnym momencie wyczuł chwilę jej zawahania. Gwałtowność jego uczuć spowodowała, Ŝe znieruchomiała. To zaskoczyło i jego; ta desperacja, gwałtowna potrzeba, Ŝeby ją posiąść całkowicie, i konieczność uczynienia świadomego wysiłku, Ŝeby opanować to uczucie. Pochłonęło go ono tak kompletnie, Ŝe nie zorientował się, Ŝe jej wahanie wynikało nie z obawy przed jego burzliwą namiętnością, ale z jej nie doświadczenia i niepewności. Nie wiedziała, w jaki sposób odwzajemnić jego uczucie, jak je stymulować. Nawet gdyby zdał sobie z tego sprawę, nie pokazałby jej właśnie wtedy, jak to robić. Wystarczająco trudnym zadaniem było teraz dla niego spowolnienie jego działania, tak Ŝeby przedłuŜyć ich zbliŜenie. Wprowadzając ten zamiar w czyn, rozbierał ją powoli drŜącymi palcami. Całował ją, aŜ zaczęła wić się gwałtownie w jego ramionach. Przesuwała gorączkowo dłońmi po jego rozgrzanej skórze. Dotyk jej rąk i ust rozpalał go coraz bardziej. KaŜdy delikatny dźwięk, jaki wydawała, powodował wzmoŜone pulsowanie jego krwi. Ochryple szeptał gorące, obiecujące rozkosz słowa, prowadząc jej emocje coraz wyŜej i wyŜej. PodąŜała za nim, brała w tym procesie czynny udział, aŜ w końcu spowodował, Ŝe wydała z siebie okrzyk, jej ciało wygięło się wstrząsane wibracjami. Wtedy wypełnił ją całym sobą. JuŜ potem okrył ich obydwoje kocem i leŜał obok niej, spoglądając w usiane gwiazdami niebo. Wdychał nostalgiczny zapach wczesnej jesieni. Kochanie się było dla niego w przeszłości aktem wzajemnie odczuwanej rozkoszy. Z Meredith był to akt urzekająco piękny. Subtelny, zadający katusze, owiany magią piękności. Matt czuł się po raz pierwszy w Ŝyciu całkowicie zaspokojony i w zgodzie z samym sobą. Przyszłość wydawała się bardziej niŜ kiedykolwiek skomplikowana, a jednocześnie nigdy nie był bardziej pewien siebie, Ŝe
moŜe ukształtować ją tak, Ŝeby odpowiadała im obojgu. O ile tylko ona da mu szansę i czas, Ŝeby mógł to zrobić. Czas. Desperacko potrzebował więcej czasu, Ŝeby wzmocnić tę dziwną, delikatną więź, która przyciągała ich ku sobie coraz bardziej z kaŜdą wspólnie spędzoną godziną. Jeśli tylko udałoby mu się namówić ją na wspólny wyjazd do Ameryki Południowej, miałby czas, Ŝeby tę więź wzmocnić. Nie rozwiodłaby się wtedy z nim. Wierzył, Ŝe tak by się stało. Zdecydował, Ŝe jutro zadzwoni do Jonathana Sommersa i nie podając przyczyny, spróbuje dowiedzieć się, jak będzie tam wyglądać zakwaterowanie i opieka medyczna. Nie chodziło mu o siebie. Meredith i jego dziecko, to było to, co się dla niego liczyło. Jeśli nie mógłby jej zabrać ze sobą... to byłby problem. Nie mógł zmienić decyzji o wyjeździe. Po pierwsze: podpisał kontrakt, poza tym stupięćdziesięciotysięczna premia za tę pracę potrzebna mu była, Ŝeby sfinansować następną inwestycję. Tak jak fundament dla drapacza chmur, tak te sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów było fundamentem dla całego jego wielkiego planu. Ta suma musiała na razie wystarczyć, chociaŜ wolałby, Ŝeby była większa. LeŜąc koło niej, miał ochotę zostać z nią w Stanach i zapomnieć o tym całym cholernym planie. Tego jednak teŜ nie mógł zrobić. Meredith była przyzwyczajona do tego, co najlepsze. Miała do tego prawo i chciał, Ŝeby tak było dalej. Jedyną drogą, Ŝeby jej to zapewnić, był ten wyjazd. Myśl o tym, Ŝe zostawi ją tu, a potem być moŜe straci, bo znuŜy ją czekanie na niego lub przestanie wierzyć w jego sukces, doprowadzałaby go normalnie do szaleństwa. Było jednak coś, co przemawiało na jego korzyść. Była z nim w ciąŜy. Ich dziecko będzie dla niej wystarczającym powodem, Ŝeby czekać na niego i wierzyć mu. Tę samą ciąŜę, którą Meredith przyjmowała jako wielkie nieszczęście, Matt uwaŜał teraz za niespodziewany dar losu. WyjeŜdŜając z Chicago, sądził, Ŝe miną co najmniej dwa lata, zanim będzie mógł wrócić i spróbować zabiegać o jej względy w sposób odpowiadający jej pozycji społecznej. Oczywiście, o ile jeszcze byłaby wolna. Była piękna i fascynująca. Setki męŜczyzn uganiałyby się za nią w czasie jego nieobecności. Któremuś z nich prawdopodobnie udałoby się ją zdobyć. Wiedział o tym tamtej nocy, kiedy poŜegnał się z nią. Teraz jednak przeznaczenie wkroczyło i świat leŜał u jego stóp. Matt nie pozwolił, Ŝeby ten podniosły nastrój zepsuł mu fakt, Ŝe przeznaczenie nigdy nie było zbyt łaskawe dla rodziny Farrellów. Był teraz gotów wierzyć w Boga, w przeznaczenie, wszechobecną prawość, a wszystko to za sprawą Meredith i dziecka. Trudno było mu uwierzyć jedynie w to, Ŝe młoda, światowa przyszła posiadaczka fortuny, którą poznał w ekskluzywnym klubie, czarująca blondynka pijąca z wystudiowaną
pozą koktajl z szampana, leŜała tuŜ obok niego, zwinięta w kłębek, śpiąca w jego ramionach, z jego dzieckiem bezpiecznie ukrytym w jej łonie. Jego dziecko. Matt rozpostarł palce, przykrywając nimi jej brzuch. Uśmiechał się przytulony do jej karku. Meredith nie miała pojęcia, jakie tak naprawdę były jego uczucia do ich dziecka. Nie wiedziała teŜ, jakie uczucia wywoływała w nim jej decyzja, Ŝeby nie pozbywać się ani dziecka, ani jego. Pierwszego dnia, kiedy wyliczała, co moŜe zrobić w tej sytuacji, słowo aborcja spowodowało, Ŝe poczuł mdłości. Chciał porozmawiać z nią o dziecku i powiedzieć jej, co czuje. Jego radość z powodu czegoś, co ją stresowało tak bardzo, sprawiała, Ŝe milczał, bo czuł się jak nędzny egoista. Wiedział, Ŝe wzdragała się na myśl o konfrontacji z ojcem, a kaŜde wspomnienie jej stanu przypominało jej teŜ o tym, co było jeszcze ciągle przed nią. Konfrontacja z jej ojcem... uśmiech Matta zniknął. Ten człowiek był sukinsynem. Jakimś cudem jednak udało mu się wychować najbardziej zadziwiającą kobietę, jaką Matt kiedykolwiek spotkał, i za to był mu głęboko wdzięczny. Był mu wdzięczny do tego stopnia, Ŝe miał zamiar zrobić wszystko, co tylko moŜliwe, Ŝeby spotkanie Meredith z ojcem w niedzielę w Chicago przebiegło jak najłagodniej. Będzie się starał pamiętać o tym, Ŝe Meredith była jedynym dzieckiem Philipa Bancrofta i Ŝe z powodów oczywistych tylko dla niej kochała tego drania.
ROZDZIAŁ 10 - Gdzie jest Meredith? - zapytał Matt Julie następnego popołudnia po powrocie z pracy. Spojrzała na niego znad stołu, przy którym odrabiała lekcje. - Jeździ konno. Powiedziała, Ŝe wróci przed twoim powrotem, ale jesteś o dwie godziny wcześniej niŜ zwykle. - Z krzywym uśmieszkiem dodała: - Zastanawiam się, co za atrakcja przyciągnęła cię tutaj? - Mądrala. - Skierował się w stronę tylnych drzwi, mierzwiąc po drodze jej włosy. Meredith powiedziała mu wczoraj, Ŝe bardzo lubi konną jazdę. Rano Matt zadzwonił do sąsiada, pana Dale'a, z prośbą, Ŝeby wypoŜyczył mu dla niej jednego ze swoich koni. Na zewnątrz Matt przebiegł dziedziniec, minął zarośnięte grządki, kiedyś będące ogródkiem warzywnym jego matki i wypatrując sylwetki Meredith, przeszukiwał leŜące na prawo pola. Był w połowie drogi do ogrodzenia, kiedy zobaczył, Ŝe nadjeŜdŜa. W plecach poczuł igiełki strachu na ten widok. Kasztanowaty koń galopował, poŜerając przestrzeń. Biegł wzdłuŜ linii ogrodzenia. Meredith pochylała się nisko, tuŜ nad jego karkiem. Włosy powiewały jej dziko wokół ramion. W miarę jak się zbliŜała, zorientował się, Ŝe ma zamiar zakręcić i skierować konia do ich stajni. Ruszył w tamtą stronę. Obserwował ją, a jego puls zwalniał do bardziej normalnego tempa. Jego obawy zniknęły. Meredith Bancroft jeździła jak arystokratka, którą była: siedziała w siodle lekko, wyglądała ślicznie i kontrolowała sytuację całkowicie. - Cześć! - zawołała. Twarz miała zaróŜowioną i promienną. Zatrzymała konia przed stajnią, tuŜ obok sterty niezbyt świeŜego siana. - Muszę go wytrzeć - powiedziała, kiedy Matt sięgał po uzdę. Wtedy wypadki potoczyły się szybko. Matt nadepnął obcasem na ząb starych wideł leŜących na ziemi. Stało się to akurat w chwili, kiedy Meredith zaczęła zsiadać z konia i właśnie przekładała nogę ponad jego grzbietem. Trzonek nadepniętych przez Matta wideł podskoczył do góry i uderzył konia w nos, ten z pełnym protestu rŜeniem zakołysał się i stanął dęba. Matt wypuścił z rąk uzdę, starając się chwycić Meredith, ale ona juŜ ześlizgnęła się do tyłu, wylądowała na sianie, po czym znalazła się na ziemi. - Do diabła! - wybuchnął Matt, przykucając i chwytając jej ramiona. - Zraniłaś się? Sterta siana złagodziła jej upadek i nic się jej nie stało. Była tylko przeraŜona i zaskoczona zdarzeniem.
- Czy ja się zraniłam? - powtórzyła, wstając z wyrazem komicznego szoku na twarzy. - Moja duma jest więcej niŜ zraniona. To ona poniosła cięŜkie straty, jest zdruzgotana... Patrzył na nią zaniepokojony. - Czy nic nie stało się dziecku? Meredith przerwała czyszczenie z siana i kurzu tyłu poŜyczonych od Julie dŜinsów. - Matt - poinformowała go z krzywym uśmieszkiem i pełnym wyŜszości spojrzeniem, zatrzymując rękę na siedzeniu swoich spodni - to nie jest miejsce, w którym jest dziecko. W końcu zorientował się w umiejscowieniu jej ręki, a co za tym idzie, zlokalizował miejsce, na które upadła. Poczuł rozbawienie i ulgę. Z udawanym zaskoczeniem zapytał: - To nie to miejsce? Przez kilka minut Meredith siedziała zadowolona, obserwując, jak Matt wyciera konia. Potem przypomniała sobie o czymś i uśmiechnęła się. - Dzisiaj skończyłam szydełkowanie twojego swetra - zawołała. Zatrzymał się gwałtownie i patrzył na nią niepewnie. - Ty... zrobiłaś z tego czegoś przypominającego linę sweter? Dla mnie? - Nie z tego - powiedziała, starając się wyglądać na uraŜoną. - To coś przypominające linę to były tylko wprawki. Dzisiaj zrobiłam prawdziwy sweter. To raczej kamizelka, nie sweter. Chcesz ją zobaczyć? Powiedział, Ŝe chce, ale był tak skrępowany, Ŝe Meredith musiała przygryźć wargę, Ŝeby nie parsknąć śmiechem. W kilka minut później wyszła z domu, niosąc zrobioną grubym ściegiem kamizelkę. Jej szydełko i resztka beŜowej przędzy, którą ćwiczyła wczoraj, były wbite w gotowy do włoŜenia produkt. Matt wychodził właśnie ze stajni i spotkali się przy stercie siana. - Oto ona - powiedziała, wyciągając zza pleców swoją niespodziankę. - Jak ci się podoba? Z nieukrywaną obawą spoglądał na jej ręce, potem na kamizelkę, w końcu na jej twarz. Był zaskoczony i pełen podziwu dla jej dzieła i wyraźnie wzruszony, Ŝe zrobiła to dla niego. Nie spodziewała się takiej reakcji i. była trochę zaŜenowana swoim Ŝartem. - Niesamowite - powiedział Matt. - Sądzisz, Ŝe to będzie dla mnie dobre? Była pewna, Ŝe będzie. Sprawdziła swetry w jego szufladzie, Ŝeby upewnić się, Ŝe kupi dobry rozmiar. Kiedy przyniosła do domu tę kamizelkę, usunęła starannie metki. - Myślę, Ŝe będzie pasować. - Przymierzę ją.
- Tutaj? - zapytała i kiedy skinął potakująco głową, wyjęła z kamizelki szydełko. Czuła się coraz bardziej winna. Powoli i ostroŜnie wziął ją z jej rąk; włoŜył, wygładził i wyciągnął kołnierzyk koszuli, którą miał na sobie. - Jak wyglądam? - zapytał, stając w lekkim rozkroku z rękoma na biodrach. Wyglądał absolutnie cudownie. Nawet w wytartych dŜinsach i niedrogiej kamizelce był przystojny w bardzo męski sposób. Miał szerokie ramiona szczupłe biodra: był zabójczo przystojny. - Podoba mi się, głównie dlatego, Ŝe zrobiłaś ją sama, specjalnie dla mnie. - Matt - zaczęła niepewnie, gotowa do przyznania się. - Słucham? - Jeśli chodzi o kamizelkę... - Nie, kochanie - przerwał jej - nie tłumacz się, Ŝe nie miałaś czasu zrobić więcej takich rzeczy dla mnie. MoŜesz to nadrobić jutro. Meredith dochodziła do siebie po emocjonalnym dreszczyku, jaki odczuła, słysząc jego głęboki głos mówiący do niej „kochanie”. Z tego powodu z opóźnieniem dotarto do niej znaczenie jego słów i rozbawienie, jakie pobłyskiwało w jego oczach. Schylił się i nie kryjąc swoich zamiarów, podniósł z ziemi patyk. Ruszył z nim w stronę cofającej się i śmiejącej się bezsilnie Meredith. - Nie waŜ się! - zachichotała, okrąŜając pospiesznie stertę siana i wycofując się ku stodole. Wpadła tyłem na ścianę budynku. Traciła równowagę, ale Matt chwycił jej nadgarstek, podrywając ją szybko i przyciskając jednocześnie do siebie. Cała w pąsach z błyszczącymi oczami śmiejąc się, spojrzała w górę na jego zadowoloną twarz. - Teraz, skoro mnie juŜ złapałeś - droczyła się - co mi zrobisz? - Oto jest pytanie - powiedział zduszonym głosem. Wpatrywał się w jej usta, pochyli! głowę. Całował ją z wystudiowaną, powolną zmysłowością, aŜ poczuł, Ŝe Meredith odwzajemnia ten pocałunek. Wtedy zaczął całować ją mocniej, rozchylił jej usta swoimi. Zapomniała, Ŝe w miejscu, gdzie stali, w jasnym świetle dnia byli doskonale widoczni z okien domu. Objęła ręką jego kark, przytrzymując go blisko siebie. Zaspokajała głód jego pocałunków swoim własnym głodem, przyjmując sugestywny rytm jego języka. Kiedy w końcu podniósł głowę, obydwoje oddychali cięŜko i szybko, a jego podniecone ciało pozostawiło na jej ciele niewidoczny ślad.
Matt odetchnął głęboko i odchylił głowę do tyłu. Wyczuł instynktownie, Ŝe był to idealny moment, Ŝeby spróbować namówić ją na wyjazd z nim. Zastanowił się, jak to zrobić. Cholernie bał się, Ŝe mu odmówi, i zdecydował lekko przechylić szalę na swoją korzyść, uŜywając pewnej formy nacisku. - Myślę, Ŝe nadszedł czas na naszą powaŜną rozmowę - oświadczył, prostując się i patrząc na nią. - Powiedziałem ci, kiedy zgodziłem się na małŜeństwo, Ŝe być moŜe postawię pewne warunki. Nie byłem wtedy pewny, jakie one będą. Teraz juŜ wiem. - Co to za warunki? - Chcę, Ŝebyś pojechała ze mną do Ameryki Południowej. - Po wyrzuceniu z siebie tego oświadczenia czekał. Była zszokowana, Ŝe stawiał warunki, i jednocześnie niewypowiedzianie zadowolona z ich treści. Niepokoił ją trochę dyktatorski ton, jakiego uŜył, i dlatego powiedziała: - Chciałabym coś ustalić. Czy to znaczy, Ŝe nie oŜenisz się ze mną, jeśli nie zgodzę się na to, o co prosisz? - Wolałbym, Ŝebyś to ty najpierw odpowiedziała na moje pytanie, zanim ja odpowiem na twoje. Po chwili zrozumiała, Ŝe Matt sprawdzał, czy ona zgodzi się na jego propozycję bez stosowania przez niego gróźb, po tym jak zasugerował, Ŝe moŜe odmówić oŜenienia się z nią. Uśmiechnęła się w głębi duszy, myśląc o niepotrzebnym i pełnym despotyzmu sposobie, w jakim zamierzał osiągnąć cel. Udała, Ŝe intensywnie rozwaŜa tę sprawę. - Chcesz, Ŝebym pojechała z tobą do Ameryki Południowej? Skinął głową. - Rozmawiałem dzisiaj z Sommersem. Powiedział mi, Ŝe zakwaterowanie i opieka medyczna są na dobrym poziomie. Muszę to jednak najpierw zobaczyć. Jeśli uznam, Ŝe są wystarczająco dobre, chciałbym, Ŝebyś przyjechała do mnie. - Nie sądzę, Ŝeby to była uczciwa propozycja - powiedziała powaŜnie, wychodząc ze stajni. Odpłacała mu pięknym za nadobne, stosując jego metodę i kaŜąc mu czekać na odpowiedź. Trochę zesztywniał. - To najlepsze, co w tej sytuacji mogę zrobić. - Nie wydaje mi się - powiedziała, kierując się w stronę domu, Ŝeby ukryć uśmiech. Ja dostaję męŜa, dziecko, mój własny dom i jeszcze ekscytujący wyjazd. Ty dostajesz Ŝonę, która najpierw ugotuje na obiad twoje koszule, namoczy w proszku do prania jedzenie i zgubi twój...
Zaskoczona, krzyknęła i zaśmiała się, kiedy jego ręka wylądowała na jej siedzeniu. Odwróciła się gwałtownie i zderzyła się z nim. On się jednak nie śmiał. Patrzył na nią z trudnym do zdefiniowania wyrazem twarzy i przytulił ją mocno do swojej piersi. Julie obserwowała przez kuchenne okno, jak Matt całuje Meredith i w końcu niechętnie puszcza ją ze swoich objęć. Kiedy odeszła, stał z rękami opartymi na biodrach, patrząc za nią z uśmiechem. - Tato - powiedziała Julie, rzucając ojcu przez ramię pełne zdziwienia i jednocześnie promienie spojrzenie - Matt chyba jest zakochany! - Jeśli naprawdę tak jest, to niech go Bóg ma w swojej opiece. Odwróciła się zaskoczona. - Nie lubisz Meredith? - Widziałem, jakim wzrokiem obrzuciła ten dom, kiedy tu weszła po raz pierwszy. Patrzyła na niego i na wszystko, co w nim jest, z czubkiem nosa gdzieś w chmurach. Twarz Julie spochmurniała, potrząsnęła przecząco głową. - Ona była wtedy przeraŜona. Naprawdę. - To Matt powinien być przeraŜony. Jeśli nie uda mu się zrealizować swoich planów z takim powodzeniem, jak to sobie obmyślił, to ona rzuci go dla jakiegoś bogatego drania. Wtedy moŜe stracić wszystko, nawet prawo do odwiedzania mojego wnuka. - Nie wierzę, Ŝeby mogło się stać coś takiego. - Ma jedną na milion szansę, Ŝeby być z nią szczęśliwy - powiedział szorstko. - Wiesz, co się dzieje z człowiekiem, który Ŝeni się z kobietą, którą kocha, chce dać jej wszystko, co najlepsze, albo chociaŜby więcej, niŜ miała, zanim wyszła za niego, a potem nie jest w stanie tego zrealizować? MoŜesz sobie wyobrazić, jakie to uczucie, patrzeć codziennie w lustro, widzieć, Ŝe zawodzisz ją, a skoro tak, to Ŝe jesteś przegranym człowiekiem? - Myślisz o mamie - powiedziała Julie, wpatrując się w jego zmizerowaną twarz. Mama nigdy nie uwaŜała, Ŝe ją zawiodłeś. Setki razy mówiła nam, ile szczęścia jej dałeś. - Tym gorzej, Ŝe nie zrobiłem tak, Ŝeby była mniej szczęśliwa, a bardziej Ŝywa powiedział gorzko, zamierzając odejść. Ta nietrafiona logika i początki depresji ojca nie uszły uwagi Julie. Wiedziała, Ŝe praca w podwójnym wymiarze godzin w tym tygodniu wykańcza go. Wiedziała to równie dobrze, jak i to, Ŝe juŜ wkrótce, moŜe jutro, jej ojciec upije się do nieprzytomności. - Mama Ŝyła o pięć lat dłuŜej, niŜ przewidywali lekarze - przypomniała mu. - A jeśli Matt chce, Ŝeby Meredith została z nim, to na pewno znajdzie sposób, Ŝeby tak się stało. On jest taki jak mama. On walczy.
Patrick Farrell odwrócił się i spojrzał na nią, uśmiechając się smutno. - Czy to była wyraźna wskazówka dla mnie, Ŝebym zwalczał pokusę? - Nie - powiedziała. - Proszę cię w ten sposób, Ŝebyś przestał oskarŜać się, dlatego Ŝe nie mogłeś zrobić więcej. Mama walczyła ze wszystkich sił, a ty i Matt walczyliście razem z nią. Tego lata spłaciliście resztę rachunków szpitalnych. Nie uwaŜasz, Ŝe juŜ czas zapomnieć o wszystkim? Patrick Farrell wyciągnął rękę i uniósł ku górze jej podbródek. - Niektórzy ludzie, Julie, mają miłość w sercach. U niektórych staje się ona częścią ich duszy. To właśnie tacy ludzie jak my nie umieją zapomnieć. - Cofnął rękę. Spoglądał przez okno. Jego twarz nabrała szorstkości. - Dla dobra Matta mam nadzieję, Ŝe on nie jest taki. Ma wielkie plany na przyszłość, a to znaczy, Ŝe będzie musiał poświęcić niejedno. Ta dziewczyna nie wie, co to poświęcenie. Nie będzie miała odwagi, Ŝeby przy nim wytrwać. Ucieknie od niego, jak tylko pojawią się pierwsze trudności. Meredith stała w drzwiach wejściowych. Zamarła zszokowana, słysząc te słowa. Patrick odwrócił się właśnie, Ŝeby wyjść, i stanęli obydwoje twarzą w twarz. Miał tyle przyzwoitości, Ŝeby przynajmniej wyglądać na trochę speszonego, ale stawił jej czoło: - Przykro mi, Meredith, Ŝe to usłyszałaś. Ja jednak tak właśnie myślę. Widać było, Ŝe zabolało ją to, ale spojrzała mu prosto w oczy i spokojnie, z godnością powiedziała: - Mam nadzieję, Ŝe z równie wielką ochotą przyzna pan, Ŝe się pan mylił, kiedy zorientuje się pan, Ŝe to nieprawda. Odwróciła się i zaczęła wchodzić na górę. Patrick Farrell zaskoczony patrzył w ślad za nią. Za jego plecami Julie powiedziała z zadowoleniem: - Pewne jest, Ŝe wystraszyłeś ją śmiertelnie. Teraz juŜ wiem, co myślałeś, mówiąc, Ŝe Meredith nie ma za grosz odwagi. Patrick spojrzał na nią, marszcząc brwi, ale kiedy zbierał się do wyjścia do pracy, zatrzymał się i popatrzył na schody. Meredith właśnie schodziła na dół, trzymając w ręku sweter. Zawahała się. Patrick, bez większego przekonania w głosie, powiedział: - Meredith, jeśli dowiedziesz, Ŝe się myliłem, uczynisz mnie bardzo szczęśliwym człowiekiem. Była to niezobowiązująca oferta pokoju i przyjęła ją skinieniem głowy. - Nosisz pod sercem mojego wnuka - dodał. - Chciałbym widzieć, jak dorasta i kończy studia, mając przy sobie obydwoje rodziców.
- Chcę tego samego, panie Farrell. To wywołało niemal uśmiech na jego twarzy.
ROZDZIAŁ 11 Meredith patrzyła, jak słońce wpadające przez przednią szybę samochodu pobłyskuje na złotej obrączce, którą poprzedniego dnia Matt wsunął jej na palec. Prostej ceremonii zaślubin dokonał miejscowy sędzia. Świadkami byli tylko Julie i Patrick. Jej własny ślub, w porównaniu ze wspaniałymi ceremoniami ślubnymi, na jakich bywała, był krótki i przypominał raczej transakcję handlową. Natomiast „miesiąc miodowy”, który rozpoczął się potem w łóŜku Matta, w niczym skromności ślubu nie przypominał. Dom mieli do swojej dyspozycji i Matt zadbał o to, Ŝeby nie zmruŜyła oka aŜ do świtu. Kochał się z nią bez wytchnienia. Podejrzewała, Ŝe starał się w ten sposób wynagrodzić jej to, Ŝe nie mógł jej zabrać na prawdziwy miodowy miesiąc. Meredith pomyślała o tym, machinalnie pocierając swoją obrączkę o materiał poŜyczonej od Julie letniej sukienki. Matt w łóŜku ciągle dawał z siebie wszystko. Dawał i dawał. Jednocześnie wydawało się, Ŝe nie chciał i nie potrzebował, Ŝeby ona w zamian robiła coś, co by jemu sprawiło przyjemność. Czasami, kiedy kochał się z nią, marzyła o tym, Ŝeby sprawić mu taką samą, szarpiącą duszę rozkosz, jaką on jej dawał. Wahała się jednak przejąć inicjatywę bez wyraźnej zachęty z jego strony. Niepokoiło ją to, Ŝe on więcej daje z siebie, niŜ otrzymuje w zamian. Kiedy jednak czuła go nad sobą i kiedy zanurzał się głęboko w jej poddającym mu się ciele, zapominała o tym. Zapominała o całym świecie. Drzemała jeszcze tego poranka, kiedy postawił na jej nocnej szafce tacę ze śniadaniem i usiadł koło niej. Wiedziała, Ŝe zapamięta na całe Ŝycie jego wspaniały chłopięcy uśmiech, kiedy nachylił się nad nią i szepnął: - Obudź się, śpiąca królewno, i pocałuj tę Ŝabę. Spojrzała na niego teraz i nie znalazła nic chłopięcego w jego mocno zarysowanej szczęce, pełnym zdecydowania podbródku. Bywały jednak inne momenty: kiedy spał i jego ciemne włosy były potargane. Wtedy miał twarz raczej ujmującą, a nie twardą. No i te rzęsy! Poprzedniego poranka zauwaŜyła jego grube, podwinięte do góry rzęsy. Spał wtedy, a ona miała ochotę pochylić się i przytulić go, bo wyglądał jak mały chłopiec. Przyłapał ją na tym, Ŝe go obserwuje, i zaŜartował: - Zapomniałem się dzisiaj ogolić? Zaśmiała się. Jego słowa były w tak wielkiej sprzeczności z tokiem jej myśli. - Prawdę mówiąc, myślałam właśnie o tym, Ŝe masz rzęsy, których pozazdrościłaby ci niejedna dziewczyna.
- Lepiej uwaŜaj - ostrzegł, rzucając jej spod oka Ŝartobliwe spojrzenie. - W szóstej klasie stłukłem chłopaka, który powiedział, Ŝe mam rzęsy jak dziewczyna. Uśmiechnęła się, ale lekki nastrój, jaki obydwoje starali się podtrzymywać, rozpływał się w miarę, jak zbliŜali się coraz bardziej do jej domu i do konfrontacji z jej ojcem. Za dwa dni Matt musiał wyjechać do Wenezueli. Zostawało im coraz mniej czasu. Matt zgodził się, Ŝeby nie mówili na razie jej ojcu o ciąŜy, ale w głębi duszy był przeciwny temu pomysłowi. To nie podobało się teŜ i Meredith, bo potęgowało tylko jej uczucie, Ŝe była małoletnią panną młodą, nienawidziła tego. W czasie czekania na wyjazd do Matta miała zamiar nauczyć się gotowania. W ostatnich dniach bardzo nęcił ją pomysł, Ŝeby stać się prawdziwą Ŝoną, mającą męŜa i własne mieszkanie. Było to bardzo pociągające pomimo trochę zniechęcającego opisu ich ewentualnego mieszkania, jaki przedstawił jej Matt. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała w kilka minut później, kiedy skręcili w drogę dojazdową do domu. - Podobno nie ma to jak w domu. - Jeśli twój ojciec kocha cię tak bardzo, jak myślisz - zapewnił ją spokojnie Matt, pomagając jej wysiąść z samochodu - to postara się zachować przyzwoicie, jak tylko ochłonie z szoku. Meredith miała nadzieję, Ŝe Matt się nie myli. Jeśli się mylił, oznaczałoby to, Ŝe kiedy Matt wyjedzie, będzie musiała mieszkać na farmie. Wolałaby tego uniknąć, wiedząc, co Patrick Farrell o niej myśli. - No to do dzieła - powiedziała. ZbliŜali się do frontowych drzwi. Wzięła głęboki wdech. Spodziewała się, Ŝe ojciec będzie na nią czekał, poniewaŜ rano dzwoniła do domu i zostawiła Albertowi wiadomość dla Philipa, Ŝe będzie w domu po południu. Nie myliła się. Wypadł z salonu w chwili, kiedy otworzyła drzwi. Wyglądał, jakby nie spał przez tydzień. - Gdzie byłaś do diabła? - zagrzmiał, gotów potrząsnąć nią. Pienił się, nieświadom obecności Matta, który stał o kilka kroków za nią. - Czy chcesz doprowadzić mnie do szaleństwa? - Wytłumaczę to, tylko uspokój się chociaŜ na chwilę - powiedziała Meredith, unosząc dłoń w stronę Matta. Jej ojciec zerknął w lewo i zobaczył, z kim przyszła. - Sukinsynu! - Jest nie tak, jak myślisz - wykrzyknęła. - My się pobraliśmy. - Co zrobiliście? Na to pytanie, spokojnie i niewzruszenie odpowiedział Matt:
- Pobraliśmy się. Philipowi Bancroftowi wystarczyły zaledwie dwie sekundy, Ŝeby dotrzeć do jedynego moŜliwego powodu, dla którego Meredith poślubiłaby kogoś, kogo zupełnie nie znała. Ona była w ciąŜy. - Chryste Panie! Morderczy wyraz jego twarzy i bolesna wściekłość brzmiąca w jego głosie zabolały Meredith bardziej niŜ cokolwiek innego, co mógłby zrobić albo powiedzieć. W chwili kiedy była przekonana, Ŝe gorzej juŜ być nie moŜe, zorientowała się, Ŝe to zaledwie początek. Szok i Ŝal zmieniły się teraz u jej ojca w furię. Okręcił się na pięcie i rozkazał, Ŝeby weszli do jego gabinetu. Kiedy znaleźli się w środku, zatrzasnął za nimi drzwi z hukiem, od którego zadrŜały mury. Zaczął krąŜyć po gabinecie jak osaczony zwierz. Meredith ignorował zupełnie, a ilekroć spojrzał na Matta, jego oczy rzucały mordercze błyski i emanowały nienawiścią. Obrzucał Matta obelgami i oskarŜał go o wszystko, począwszy od gwałtu, skończywszy na napaści. Wydawało się, Ŝe trwa to całe wieki. Jego furia narastała, poniewaŜ Matt przyjmował tę zjadliwą tyradę całkowicie niewzruszenie i w absolutnej ciszy, sugerującej obojętność. Meredith siedziała obok Matta na kanapie, na której się kochali. DrŜała ze zdenerwowania i wstydu. Była tak podenerwowana, Ŝe dopiero po kilku minutach zorientowała się, Ŝe jej ojciec był tak wściekły nie z powodu jej ciąŜy, ale z powodu jej małŜeństwa z „ambitnym degeneratem z nizin społecznych”. Kiedy w końcu zabrakło mu słów, rzucił się na krzesło stojące za jego biurkiem. Siedział w złowieszczej ciszy, wpatrując się w Matta. Postukiwał o blat biurka noŜykiem do otwierania listów. Gardło bolało Meredith od połykanych łez. Zrozumiała, Ŝe Matt się mylił. To nie było coś, do czego jej ojciec przystosuje się albo z czym się pogodzi. Wyrzuci ją ze swojego Ŝycia, tak jak to zrobił z jej matką. Pomimo wszystkich nieporozumień, jakie miała z ojcem, była tą perspektywą zdruzgotana. Matt był dla niej właściwie ciągle jeszcze obcym człowiekiem, a poczynając od tego dnia, jej ojciec teŜ stanie się dla niej obcym. Nie miała szansy, Ŝeby tłumaczyć albo bronić Matta, bo ilekroć próbowała przerwać ojcu, on albo ją ignorował, albo rozwścieczało go to jeszcze bardziej. Wstała i starając się zachować tyle godności, ile tylko mogła, powiedziała: - Miałam zamiar zostać tu do czasu, aŜ wyjadę do Ameryki Południowej. Najwyraźniej to nie będzie moŜliwe. Pójdę na górę i spakuję kilka drobiazgów. Odwróciła się do Matta, chcąc zaproponować, Ŝeby zaczekał na nią w samochodzie, ale ojciec przerwał jej pełnym napięcia głosem.
- To twój dom, Meredith. Twoje miejsce jest tutaj. Teraz jednak Farrell i ja musimy porozmawiać na osobności. To wcale jej się nie podobało, ale Matt krótko skinął głową w jej stronę. Z chwilą kiedy za Meredith zamknęły się drzwi, Matt oczekiwał kolejnej tyrady. Wydawało się jednak, Ŝe Bancroft zaczął panować nad sobą. Siedział za biurkiem, twardym wzrokiem obserwując Matta przez kilka długich chwil. Widać było, Ŝe jego umysł pracuje. Kalkuluje. Matt podejrzewał, Ŝe obmyśla najlepszą metodę przekonania go do tego, co zamierzał powiedzieć. Wściekłością nie osiągnął nic i Matt wiedział, Ŝe spróbuje wobec tego innej taktyki. Nie oczekiwał jednak, Ŝe Philip Bancroft uderzy w jego najsłabszy, jeśli chodzi o Meredith punkt. W jego poczucie winy. Nie spodziewał się teŜ, Ŝe będzie on tak morderczo elokwentny. - Gratuluję, Farrell - powiedział z sarkazmem, uśmiechając się zjadliwie. - Sprawiłeś, Ŝe osiemnastoletnia dziewczyna jest z tobą w ciąŜy. Dziewczyna stojąca u progu Ŝycia, które dałoby jej świetną edukację, podróŜe i wszystko, co najlepsze. - Ogarnął Matta pogardliwym spojrzeniem i ciągnął dalej: - Wiesz, dlaczego istnieją takie kluby, jak Glenmoor? - Matt milczał, a Philip odpowiadał za niego: - Są po to, Ŝeby chronić nasze rodziny, nasze córki przed takim jak ty, uŜywającym pięknych słówek plugastwem. Wydawało się, Ŝe Bancroft wyczuł, Ŝe zranił go tym do krwi i z instynktem wampira szedł dalej tym tropem. - Meredith ma osiemnaście lat, a ty ukradłeś jej młodość tym, Ŝe zaszła z tobą w ciąŜę i Ŝe pobraliście się. Teraz chcesz pociągnąć ją za sobą w dół, chcesz zabrać ją do Ameryki Południowej, Ŝeby harowała jako Ŝona robotnika. Byłem w Ameryce Południowej i znam Bradleya Sommersa. Wiem dokładnie, jakiego rodzaju operację wiertniczą planuje w Wenezueli. Wiem, gdzie to jest i jak to naprawdę wygląda. Będziecie musieli wyrąbywać w dŜungli ścieŜkę, Ŝeby przedostać się z tego, co tam uchodzi za cywilizację, do miejsca odwiertu. Kiedy spadnie kolejny deszcz, po wyrąbanym szlaku nie zostanie nawet śladu. Wszystko jest dostarczane i wywoŜone helikopterem, nie ma telefonu, nie ma klimatyzacji, nie ma niczego! I do tego wilgotnego piekła chcesz zabrać moją córkę? Matt wiedział, podejmując tę pracę, Ŝe firmy wiertnicze płacą sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów jako rekompensatę za pewne braki i niewygody, ale był przekonany, Ŝe uda mu się zapewnić Meredith dobre warunki. Pomimo nienawiści, jaką czuł do Philipa Bancrofta, przyznawał, Ŝe miał on prawo do uzyskania zapewnienia co do przyszłości Meredith. Odezwał, się po raz pierwszy od przyjazdu.
- W odległości osiemdziesięciu kilometrów jest duŜe osiedle - zaczął pozbawionym emocji, rezolutnym głosem. - Brednie! Osiemdziesiąt kilometrów to osiem godzin jazdy dŜipem, zakładając, Ŝe dŜungla nie wchłonęła juŜ ścieŜki, którą wyrąbałeś w niej ostatnio! Czy to jest osiedle, w którym masz zamiar trzymać moją córkę przez półtora roku? Kiedy masz zamiar być z nią? Rozumiem, Ŝe będziesz pracował po dwanaście godzin dziennie. - Są teŜ domki na terenie odwiertu - zaznaczył Matt, chociaŜ podejrzewał i powiedział to Meredith, Ŝe one mogą nie być odpowiednie dla niej, zgodnie z tym, co mówił Sommers. Wiedział teŜ, Ŝe Bancroft miał rację, jeśli chodzi o teren i róŜnego rodzaju utrudnienia. Ryzykownie stawiał na to, Ŝe Meredith uzna, Ŝe Wenezuela jest piękna, a krótki czas, jaki tam spędzą, będzie dla niej rodzajem przygody. - Wspaniałe Ŝycie jej oferujesz - odparował Philip z ostrym szyderstwem. - Chałupę na terenie odwiertu albo ruderę w jakiejś zapomnianej przez Boga wiosce w środku głuszy! Zmienił gwałtownie kierunek natarcia, przygotowując się do następnego ciosu. - . Jesteś gruboskórny, Farrell, to muszę ci przyznać. Bez mrugnięcia okiem zabrałeś wszystko, co miałem. Zastanawiam się, czy ty masz sumienie? Sprzedałeś mojej córce swoje marzenia w zamian za jej całe Ŝycie. Tak, draniu, ona teŜ miała marzenia. Chciała studiować. Od czasu dzieciństwa jest zakochana w tym samym chłopcu, w synu bankiera, który mógłby dać jej wszystko. Ona myśli, Ŝe ja o tym nie wiem. A czy ty o tym wiesz? Matt zacisnął szczęki, ale nie powiedział nic. - Powiedz mi, skąd ona ma ubrania, które ma na sobie? - nie czekając na odpowiedź, wykrzyknął: - Jest z tobą zaledwie kilka dni, a juŜ nawet wygląda inaczej! Wygląda, jakby się ubierała w prowincjonalnym sklepie. A teraz! - głos Philipa zabrzmiał formalnie. - Doszliśmy do najbardziej cię chyba interesującego zagadnienia: pieniędzy. Nie zobaczysz nawet centa z pieniędzy Meredith! Czy to jasne dla ciebie? - wyrzucił z siebie, pochylając się w fotelu do przodu. - Pozbawiłeś ją juŜ jej młodości i marzeń, ale jej pieniądze będą dla ciebie nieosiągalne. Mam nad nimi kontrolę przez następne dwanaście lat. Jeśli jakimś cudem za dwanaście lat ona w dalszym ciągu będzie z tobą, zainwestuję kaŜdy cholerny cent tych pieniędzy, zanim je jej przekaŜę, Ŝeby nie mogła ich naruszyć przez dwadzieścia pięć lat. PoniewaŜ Matt zachowywał kamienny spokój, Bancroft kontynuował: - Jeśli sądzisz, Ŝe będzie mi jej Ŝal i zacznę podsyłać jej pieniądze, Ŝeby ułatwić jej Ŝycie, a co za tym idzie i tobie, widząc, w jaki sposób z tobą Ŝyje, to mnie nie znasz zbyt dobrze. Myślisz, Farrell, Ŝe jesteś twardy, ale tak naprawdę to ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy być twardym. Nic mnie nie powstrzyma przed uwolnieniem Meredith od ciebie. Jeśli
w tym celu będę musiał pozwolić jej chodzić w łachmanach, to trudno, tak będzie. Jest to dla ciebie jasne? - warknął, tracąc na chwilę kontrolę nad sobą wobec braku reakcji ze strony Matta. - Wspaniale - powiedział Matt przez zaciśnięte usta - a teraz proszę pozwolić, Ŝe ja przypomnę panu o czymś - kontynuował z pełnym opanowania wyrazem twarzy przeczącym samobiczowaniu, jakie przeŜył w efekcie poczucia winy, które Bancroft tak skutecznie w nim rozbudził. - W grę wchodzi tutaj dziecko. Meredith juŜ jest w ciąŜy i większość z tego, co pan powiedział, jest nieaktualna. - Miała rozpocząć studia - kontrował Philip. - Wszyscy o tym wiedzieli. Mogę wysłać ją gdzieś, Ŝeby urodziła dziecko. Poza tym, ciągle jest czas, Ŝeby rozwaŜyć inną ewentualność... W oczach Matta zabłysła wściekłość. - Temu dziecku nic się nie stanie! - ostrzegł cichym, pełnym pasji głosem. - Świetnie. Chcesz, to je bierz. Była to jedyna moŜliwość, której nie wzięli pod uwagę. W sytuacji, która się wytworzyła, nie było takiej potrzeby. Matt, z większym przekonaniem niŜ jego odczucia w tej chwili, powiedział: - To zupełnie bezprzedmiotowe. Meredith chce zostać ze mną. - Oczywiście, Ŝe chce - odparował Philip. - Seks jest dla niej czymś nowym. Obrzucił Matta wszechwiedzącym, pogardliwym spojrzeniem i dodał: - Nie jest to jednak coś nowego dla ciebie, prawda? - Przygotowywali się do kolejnych ciosów, jak dwaj przeciwnicy na ringu. Docinki Philipa były bardziej ostre, a Matt bronił się. - Kiedy wyjedziesz, a seks przestanie, być twoim atutem, Meredith zacznie myśleć bardziej trzeźwo - oznajmił z przekonaniem Philip. - Będzie chciała realizować swoje marzenia, nie twoje. Będzie chciała studiować, spotykać się z przyjaciółmi. Tak więc - ciągnął - proszę cię o pewne ustępstwo. Jestem gotów zapłacić za nie bardzo przyzwoicie. Jeśli Meredith przejdzie ciąŜę tak jak jej matka, to nie będzie ona widoczna co najmniej do szóstego miesiąca. Będzie miała czas, Ŝeby wszystko przemyśleć. Chcę, Ŝebyś namówił ją do utrzymania w tajemnicy tego skandalicznego małŜeństwa i ciąŜy... Matt, nie chcąc, Ŝeby Philip pomyślał, Ŝe uzyskał jego zgodę, przerwał mu i powiedział krótko: - Ona juŜ zdecydowała, Ŝeby tak zrobić do chwili, kiedy przyjedzie do mnie. - Matt zacisnął szczęki na widok zadowolenia malującego się na twarzy Bancrofta.
- To dobrze, wasz rozwód będzie bezproblemowy, jeśli nikt nie będzie wiedział o tym małŜeństwie. Oto, co ci proponuję, Farrell: w zamian za to, Ŝe zostawisz moją córkę w spokoju, wyasygnuję pokaźną sumę na sfinansowanie tego twojego idiotycznego planu. Meredith wspomniała, Ŝe po powrocie z Ameryki Południowej miałeś zamiar wprowadzić w Ŝycie coś takiego. Matt w lodowatej ciszy obserwował, jak Philip Bancroft wyjmuje z biurka duŜą ksiąŜeczkę czekową. Kierując się zdecydowanie niskimi pobudkami, Matt pozwolił mu wypisać czek. Wiedział, Ŝe go nie przyjmie, ale chciał, Ŝeby przeciwnik zadał sobie trud jego wypisania. Było to małe zadośćuczynienie za wewnętrzne niepokoje, jakie przeŜył z jego powodu. Bancroft rzucił pióro na biurko i ruszył przez pokój. Matt wstał powoli. - W pięć minut po tym, jak opuścisz ten pokój, kaŜę zablokować ten czek w moim banku, ostrzegł. - Kiedy tylko przekonasz Meredith, Ŝebyście połoŜyli kres tej parodii małŜeństwa i Ŝebyś ty zabrał dziecko, poinstruuję bank, Ŝeby go odblokowali. Te pieniądze, sto
pięćdziesiąt
tysięcy
dolarów,
to
twoje
wynagrodzenie
za
niełamanie
Ŝycia
osiemnastoletniej dziewczynie. Weź go - rozkazał, wyciągając rękę z czekiem. Matt zignorował go. - Bierz ten czek, bo to jedyne pieniądze, jakie kiedykolwiek ode mnie zobaczysz. - Nie interesują mnie pańskie cholerne pieniądze! - Ostrzegam cię, Farrell - twarz znowu pociemniała mu z gniewu - weź ten czek. Z lodowatym spokojem Matt powiedział: - Wsadź go sobie... Pięść Bancrofta wystrzeliła do przodu z zadziwiającą siłą. Matt uchylił się przed ciosem, chwycił w locie ramię Bancrofta, pociągnął go do przodu, obrócił dookoła i szarpnął jego ramię do tyłu, przyciskając je równocześnie do pleców przeciwnika. Warknął, miękko modulując głos: - Słuchaj mnie uwaŜnie, Bancroft. W ciągu kilku lat zdobędę wystarczającą ilość pieniędzy, Ŝeby cię wykupić, a potem pogrzebać, jeśli ośmielisz się ingerować w moje małŜeństwo. Rozumiemy się? - Puść moje ramię, sukinsynu. Matt odepchnął go i ruszył w stronę drzwi. Za jego plecami Bancroft w zadziwiającym tempie doszedł do siebie. - Obiad w niedzielę jest o trzeciej - rzucił. - Wolałbym, Ŝebyś nie niepokoił Meredith tym, co się tu wydarzyło. Jak słusznie zauwaŜyłeś, ona jest w ciąŜy.
Matt zatrzymał się z ręką juŜ na klamce. Odwrócił się, milcząco akceptując tę propozycję, ale Bancroft jeszcze nie skończył. Dziwne, ale wydawało się, Ŝe wyładował swoją wściekłość a teraz, niechętnie, akceptował to, Ŝe nie moŜe przerwać tego małŜeństwa. Zdawał sobie teŜ sprawę z tego, Ŝe dalsze próby przeprowadzenia takiego manewru mogą doprowadzić do oziębienia stosunków między nim a Meredith. - Nie chcę stracić córki, Farrell - powiedział z kamiennym spokojem. - Jest oczywiste, Ŝe my nigdy się nie polubimy, jednak musimy dla jej dobra spróbować przynajmniej tolerować się nawzajem. Matt obserwował pełną złości, zaciętą twarz starszego męŜczyzny, ale nie znajdował w niej śladów nieszczerości. Co więcej, to, co sugerował, było logiczne i miało sens. Takie postawienie sprawy leŜało w interesie jego i jego córki. Matt wziął tę ofertę za dobrą monetę i po chwili zastanowienia skinął głową akceptując ją. - MoŜemy spróbować. Philip Bancroft patrzył, jak Matt wychodzi z pokoju i zamyka za sobą drzwi, potem powoli podarł czek na drobne kawałeczki. Z kpiącym uśmieszkiem na twarzy powiedział: - Popełniłeś właśnie dwa powaŜne błędy, Farrell: odmówiłeś wzięcia tego czeku i nie doceniłeś swojego przeciwnika. Meredith leŜała obok Matta i obserwowała pełen cieni baldachim nad swym łóŜkiem. Była zaniepokojona zmianą, jaką wyczuła w nim po rozmowie z jej ojcem. Kiedy zapytała, co zaszło w bibliotece, powiedział jej: - Próbował namówić mnie, Ŝebym zniknął z twojego Ŝycia. Po tym spotkaniu obydwaj męŜczyźni odnosili się do siebie poprawnie, Meredith sądziła więc, Ŝe zawarli rozejm, i dlatego zapytała Ŝartobliwie Matta: - Udało mu się to? Odpowiedział, Ŝe nie, i uwierzyła mu. Tego wieczoru jednak kochał się z nią z pełną szorstkości determinacją, co było zupełnie niepodobne do niego. Miała wraŜenie, jakby chciał naznaczyć ją swoim ciałem... albo Ŝegnał się z nią... Ukradkiem spoglądała na niego; nie spał. Szczęki miał zaciśnięte, był pogrąŜony w myślach. Nie umiała powiedzieć, czy był zły, smutny, czy po prostu zamyślony. Znali się dopiero sześć dni i teraz bardziej niŜ kiedykolwiek uświadomiła sobie, jak wielki był to minus dla ich związku. Nie potrafiła rozszyfrować nastroju Matta. - O czym myślisz? - zapytał znienacka. Zaskoczona jego nagłą ochotą do rozmowy, powiedziała: - Myślałam o tym, Ŝe znamy się zaledwie od sześciu dni. Kpiący uśmiech wykrzywił jego przystojną twarz, tak jakby oczekiwał, Ŝe powie coś takiego.
- To wspaniały powód, Ŝeby zarzucić myśl o utrzymaniu naszego małŜeństwa, prawda? Kiedy usłyszała te słowa, niepokój, jaki czuła, przeszedł w panikę. Zrozumiała z nagłą jasnością powód tej gwałtownej reakcji. Była w nim zakochana. Beznadziejnie zakochana i boleśnie bezbronna z tego powodu. Starała się nie okazać swoich uczuć. PołoŜyła się na brzuchu i oparła na łokciach. Nie była pewna, czy on stwierdzał fakt, czy próbował wysondować jej myśli. Kierując się pierwszym impulsem, była skłonna przyjąć to jako stwierdzenie faktu i próbować ratować swoją dumę, zgadzając się z nim lub udając obojętność. Jeśliby tak zrobiła, nigdy nie znałaby prawdy, a niepewność doprowadzała ją do szału. Co więcej, wyciąganie pochopnych wniosków nie było zbyt dojrzałe, zwłaszcza teraz, kiedy stawka była tak duŜa. Zdecydowała, Ŝe nie kierując się pierwszym impulsem, dowie się, co miał na myśli. Starając się skrupulatnie unikać jego wzroku, zakreślała koła palcem na swojej poduszce. Zbierając całą odwagę, zapytała: - Czy pytałeś teraz o moją opinię, czy starałeś się przekazać mi swoje sugestie? - Pytałem, czy to o tym myślałaś. Poczuła ulgę i uśmiechnęła się, potrząsając przecząco głową: - Myślałam o tym, Ŝe trudno mi cię dzisiaj zrozumieć dlatego, Ŝe znamy się tak krótko. - Kiedy nie zareagował na to, spojrzała na niego i zobaczyła, Ŝe w dalszym ciągu jest zamyślony i smętny. - Teraz twoja kolej - powiedziała z nerwowym uśmiechem. - O czym ty myślałeś? Jego milczenie wywoływało w niej niepokój, ale jego słowa, kiedy zaczął mówić, zmroziły ją. - Myślałem o tym, Ŝe powodem, dla którego pobraliśmy się, jest dziecko. Chciałaś, Ŝeby dziecko urodziło się po naszym ślubie. Nie chciałaś mówić ojcu, Ŝe jesteś w ciąŜy. Teraz dziecko juŜ jest dzieckiem ślubnym, twój ojciec wie o ciąŜy. Zamiast próbować, Ŝeby z tego małŜeństwa coś wyszło, moŜemy rozpatrzyć inną moŜliwość, której dotąd nie braliśmy pod uwagę. Mogę zabrać dziecko i sam je wychować. Zarzucając postanowienie, Ŝeby zachowywać się dojrzale, uchwyciła się nasuwającej się w tym momencie konkluzji. - To uwolniłoby cię od problemu niechcianej Ŝony, prawda? - Nie z tego powodu to zasugerowałem. - Naprawdę? - powiedziała gorzko. - Nie. - Odwrócił się do niej i dotknął jej ramienia, głaszcząc pieszczotliwie dłonią jej skórę.
Meredith eksplodowała. - Nie waŜ się próbować kochać się ze mną znowu - wybuchnęła, cofając gwałtownie ramię. - MoŜe i jestem młoda, ale jednak mam prawo wiedzieć, co się dzieje, a nie tylko być wykorzystywana przez całą noc jak, jak... bezrozumne ciało! Je - Jeśli chcesz się uwolnić z tego małŜeństwa, to powiedz to po prostu! Jego reakcja była niemalŜe tak gwałtowna jak jej. - Do diabła, nie chcę się z niczego uwolnić! Czuję się winny. To poczucie winy, a nie tchórzostwo! To przeze mnie jesteś w ciąŜy i to do mnie przybiegłaś w panice i w efekcie to przeze mnie jesteś teraz męŜatką. Jak to twój ojciec elokwentnie ujął - dodał gorzko ukradłem twoją młodość, twoje marzenia, a w zamian sprzedałem ci swoje. Była przepełniona radością, Ŝe to nie Ŝal, ale poczucie winy wprowadziło go w taki nastrój. Odetchnęła z ulgą i chciała coś powiedzieć, ale teraz Matt chciał jej udowodnić, Ŝe tak naprawdę to on rzeczywiście był winny zmarnowania jej młodości i Ŝe oczekiwania, jakie wiązała z przyszłością, były prawdopodobnie mało realne. - Powiedziałaś, Ŝe nie chciałabyś zostać na farmie, kiedy wyjadę - rzekł. - Czy pomyślałaś, Ŝe farma jest o niebo przyjemniejszym miejscem niŜ to, do którego jedziesz? A moŜe podchodzisz do tego dziecinnie i wyobraŜasz sobie, Ŝe będziesz Ŝyła w takich samych warunkach jak tutaj i w Wenezueli, i po powrocie stamtąd? Jeśli tak jest, to jesteś bardzo bliska przeŜycia szoku. Nawet jeśli wszystko ułoŜy się tak, jak to sobie zaplanowałem, miną lata, zanim będzie mnie stać na zapewnienie ci takich warunków Ŝycia, do jakich przywykłaś. Do diabła, moŜe nigdy nie będzie mnie stać na dom taki jak ten... - Dom taki jak ten... - przerwała mu Meredith, patrząc na niego z rozbawieniem i przeraŜeniem jednocześnie. Przywarła twarzą do poduszki, tłumiąc śmiech. Gdzieś ponad nią rozległ się jego rozzłoszczony, pełen zdziwienia głos: - To nie jest ani odrobinę śmieszne! - To jest śmieszne - powiedziała, ciągle śmiejąc się w poduszkę. - Ten dom jest okropny. Nie jest przytulny i ja nigdy go nie lubiłam. — Nie zareagował na to i Meredith opanowała się trochę. Oparła się znowu na łokciach. Odrzuciła włosy na bok i zerknęła rozweselona w jego nieprzeniknioną twarz. - Chcesz, Ŝebym powiedziała ci coś jeszcze? droczyła się z nim, mając na myśli jego słowa o jej zmarnowanej młodości. Był zdecydowany, Ŝeby uzmysłowić jej, ile musiałaby poświęcić dla niego. Opanował chęć zanurzenia dłoni w jej rozsypanych na plecach błyszczących włosach, ale nie udało mu się pozbyć uśmiechu brzmiącego w jego głosie.
- Co to takiego? - szepnął miękko. Ramiona Meredith zaczęły drŜeć od nowej fali powstrzymywanej wesołości. - Mojej młodości teŜ nigdy nie lubiłam! Jego reakcja na to obwieszczenie była juŜ taka, jakiej oczekiwała. Pocałował ją mocno, tak Ŝe straciła oddech i przestała myśleć. Ciągle jeszcze dochodziła do siebie po tych wraŜeniach, kiedy powiedział szorstko: - Meredith, obiecaj mi jedną rzecz. Jeśli zmienisz zdanie mi jakikolwiek temat, kiedy mnie nie będzie, obiecaj, Ŝe naszemu dziecku nic się nie stanie. śadnej aborcji. Zorganizuję to lak, Ŝebym to ja je wychował. - Nie zmienię... - Obiecaj mi, Ŝe nie usuniesz ciąŜy! Wiedziała, Ŝe próby perswazji byłyby bezskuteczne. Skinęła potakująco głową i spojrzała mu głęboko w oczy. Zobaczyła w nich groźbę. - Obiecuję - powiedziała, uśmiechając się miękko. Nagroda za tę obietnicę była kolejna godzina miłości, ale tym razem Matt był człowiekiem, jakiego znała. Meredith stała przed domem i po raz trzeci tego poranka całowała Matta na poŜegnanie. Ten dzień nie rozpoczął się dobrze. Ojciec zapytał przy śniadaniu, czy ktoś obcy wie o ich małŜeństwie. To przypomniało jej, Ŝe w ubiegłym tygodniu dzwoniła do Jonathana Sommersa, kiedy nikt nie odbierał telefonu w Edmunton. śeby wytłumaczyć swoje zainteresowanie Mattem, powiedziała, Ŝe po podwiezieniu go do domu z Glenmoor znalazła w samochodzie jego kartę kredytową i nie wie, gdzie ją odesłać. Jonathan powiedział jej, Ŝe Matt jest ciągle jeszcze w Edmunton. Jak zauwaŜył ojciec Meredith, ogłoszenie ich małŜeństwa w zaledwie dwa dni po tym telefonie byłoby po prostu śmieszne. Sugerował, Ŝeby Meredith pojechała do Wenezueli, stwarzając wraŜenie, Ŝe wzięli ślub właśnie tam. Meredith wiedziała, Ŝe miał rację, ale mijanie się z prawdą nie było jej mocną stroną. Była zła na siebie, Ŝe w sposób niezamierzony wykreowała potrzebę stosowania jeszcze większej ilości takich półprawd. Teraz bardzo przeŜywała wyjazd Matta. - Zadzwonię do ciebie z lotniska - obiecał. - Zaraz po dotarciu na miejsce zorientuję się w sytuacji i zadzwonię do ciebie. To nie będzie zwykłe połączenie telefoniczne. Będziemy mieli komunikację radiową z bazą, gdzie mają telefon. Połączenie będzie na pewno kiepskie, a dostęp do telefonu będę miał tylko w razie nagłej potrzeby. Przekonam ich, Ŝe zawiadomienie cię, Ŝe dojechałem bezpiecznie, naleŜy uznać za właśnie taką nagłą potrzebę dodał. - Nie sądzę jednak, Ŝeby udało mi się przeforsować coś takiego ponownie.
- Napisz do mnie - powiedziała, próbując się uśmiechnąć. - Napiszę. Poczta będzie działała prawdopodobnie fatalnie, więc się nie zdziw, jeśli będą mijały dni bez listów ode mnie, a potem dostaniesz ich kilka jednocześnie. Stała w alei, patrząc, jak odjeŜdŜa, po czym powoli ruszyła! z powrotem do domu. Starała się skoncentrować na myśli o tym, Ŝe jeŜeli szczęście im dopisze, za kilka tygodni będą razem. Ojciec stał w hallu, patrząc na nią z politowaniem. - Farrell to męŜczyzna, który potrzebuje ciągle nowych kobiet, nowych miejsc, nowych wraŜeń. Złamie ci serce, jeśli będziesz za bardzo liczyć na niego. - Przestań - przerwała mu ostrzegawczo. Nie chciała, Ŝeby to, co powiedział, zaniepokoiło ją. - Mylisz się, zobaczysz. Mart dotrzymał obietnicy i zadzwonił do niej z lotniska. Następne dwa dni Meredith spędziła na czekaniu na jego telefon z Wenezueli. Zadzwonił trzeciego dnia, ale Meredith nie było w domu. Zdenerwowana siedziała w poczekalni u swojego lekarza. Bała się, Ŝe moŜe poronić. - W czasie pierwszych trzech miesięcy ciąŜy plamienie nie jest wcale tak rzadkim objawem - mówił doktor Arledge; kiedy juŜ ubrana siedziała w jego gabinecie. - To nie musi być nic groźnego. Jednak większość poronień występuje właśnie w czasie tych pierwszych trzech miesięcy. - Powiedział to w taki sposób, jakby oczekiwał, Ŝe słysząc to odetchnie z ulgą. Doktor Axledge był przyjacielem jej ojca. Meredith znała go od lat i była przekonana, Ŝe tak samo jak jej ojciec sądził, Ŝe wyszła za mąŜ tylko dlatego, Ŝe była w ciąŜy. - Na dzień dzisiejszy - dodał - nie ma powodów, Ŝeby podejrzewać, Ŝe grozi ci poronienie. Zmarszczył brwi, kiedy zapytała go, czy moŜe wyjechać do Wenezueli. - Nie polecałbym tego, o ile nie jesteś absolutnie pewna poziomu dostępnej tam pomocy medycznej. Meredith spędziła ponad miesiąc, łudząc się, Ŝe jeśli jest w ciąŜy, to poroni. Teraz czuła niesamowitą ulgę, Ŝe nie straci dziecka Matta. Ich dziecka. Przez całą drogę do domu uśmiechała się, myśląc o tym. - Dzwonił Farrell - powiedział jej ojciec pełnym pogardy głosem, jakiego zawsze uŜywał mówiąc o Matcie. - Powiedział, Ŝe wieczorem znowu spróbuje zadzwonić. Siedziała przy telefonie, kiedy zadzwonił. Matt nie przesadzał, mówiąc o złej jakości połączeń z nim. - „Przyzwoite” zdaniem Sommersa warunki to Ŝart w jego wykonaniu - powiedział jej. - Absolutnie nie moŜesz przyjechać tutaj juŜ teraz. Mieszkamy w większości w barakach. Pocieszające jest to, Ŝe jeden z domków zwolni się za kilka miesięcy.
- Mówi się trudno - powiedziała, starając się nadać tonowi swojego głosu pogodne brzmienie. Nie chciała mówić mu, dlaczego była u lekarza. - Wygląda na to, Ŝe nie jesteś bardzo rozczarowana. - Jestem rozczarowana - zaprzeczyła. - Lekarz powiedział, Ŝe poronienia zdarzają się najczęściej w pierwszych trzech miesiącach. MoŜe to lepiej, Ŝe chociaŜby z tego powodu zostanę przez ten czas tutaj. - Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego zaczęłaś bać się poronienia? - zapytał w przerwie pomiędzy kolejnymi piwkami i zgrzytami na łączach. Zapewniła go, Ŝe czuje się dobrze. Była zawiedziona, kiedy powiedział jej przed wyjazdem, Ŝe po pierwszym telefonie do niej moŜe juŜ nie móc się dodzwonić. Teraz jednak, kiedy trudno jej było wychwycić jego głos pomiędzy wszystkimi tymi szumami i innymi odgłosami, nie Ŝałowała tego tak bardzo. W tej sytuacji, zdecydowała, pisanie listów będzie niemal równie dobre. W dwa tygodnie po wyjeździe Matta Lisa wróciła z Europy. Zaczynał się juŜ rok akademicki. Jej reakcja na opowieść u poznaniu Matta i o ich ślubie, kiedy juŜ się zorientowała, Ŝe Meredith nie Ŝałowała niczego, co się stało, była niemalŜe komiczna. - NiemoŜliwe! - powtarzała w kółko, patrząc na siedzącą na jej łóŜku Meredith. - Coś tu nie gra! - droczyła się. - To ja byłam tą niepoprawną, szukającą przygód, a ty byłaś nieskazitelną i najbardziej ostroŜną wychowanką Bensonhurst. Jeśli juŜ ktokolwiek miałby się zakochać w chłopaku od pierwszego wejrzenia, zajść w ciąŜę i wyjść za mąŜ, to powinnam to być ja! Meredith zaśmiała się w odpowiedzi. Wesołość Lisy udzieliła się i jej. - Myślę, Ŝe juŜ najwyŜszy czas, Ŝebym to ja zrobiła coś jako pierwsza. Lisa spowaŜniała trochę. - Powiedz, Mer, czy on jest wspaniały? Myślę o tym, Ŝe jeśli on nie jest naprawdę, ale tak naprawdę wspaniały, to nie jest dość dobry dla ciebie. To było nowe i skomplikowane zadanie: mówić o Matcie i swoich uczuciach do niego. Meredith wiedziała, jak dziwnie to zabrzmi, jeśli powie, Ŝe go kocha, mimo Ŝe spędzili ze sobą zaledwie sześć dni. Zamiast tego skinęła głową i powiedziała z emfazą: - On jest niesamowicie wspaniały. Kiedy jednak juŜ raz zaczęła, okazało się, Ŝe jest jej trudno, przestać mówić o nim. Moszcząc się wygodnie, podciągnęła nogi pod siebie i spróbowała wytłumaczyć Lisie swoje uczucia.
- Czy zdarzyło ci się poznać kogoś i w ciągu kilku minut nabrać przekonania, Ŝe to jest najbardziej wyjątkowa osoba, jaką kiedykolwiek poznałaś w swoim Ŝyciu? - Z grubsza rzecz biorąc, czuję coś takiego zwykle, jak zaczynam się z kimś spotykać... Ŝartuję tylko! - zaśmiała się, kiedy Meredith rzuciła w nią poduszką. - Matt jest wyjątkowy i jestem o tym przekonana. UwaŜam, Ŝe jest inteligentny, ale tak naprawdę inteligentny. Ma w sobie niezwykłą siłę, czasami jest trochę dyktatorski, ale gdzieś w głębi jest w nim coś jeszcze innego: dobroć, łagodność i... - Czy moŜe mamy zupełnie przypadkiem zdjęcie tego wzoru cnót? - przerwała jej Lisa zafascynowana równie mocno jaśniejącą twarzą Meredith, jak i tym, co jej przyjaciółka mówiła. Meredith natychmiast zaprezentowała fotografię. - Znalazłam je w rodzinnym albumie, który pokazała mi jego siostra. Powiedziała, Ŝe mogę je zatrzymać. Było zrobione przed rokiem i chociaŜ to tylko amatorskie, niezbyt dobre zdjęcie, przypomina mi coś więcej niŜ tylko jego twarz. Widać tu jego osobowość. - Podała zdjęcie Lisie. Matt miał zmruŜone w słońcu oczy; ręce w kieszeniach dŜinsów i uśmiechał się do Julie, która to zdjęcie robiła. - O mój BoŜe! - powiedziała Lisa, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. - I jak tu nie mówić o zwierzęcym magnetyzmie! Męskiej charyzmie i sex appealu... Meredith zabrała jej zdjęcie, śmiejąc się. - Spokojnie, nie podniecaj się, to mój mąŜ. Lisa wpatrywała się w nią. - Zawsze lubiłaś śliczniutkich blondynów w amerykańskim stylu. - Prawdę mówiąc, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Marta, nie uwaŜałam go za specjalnie przystojnego. Jednak od tamtej pory mój gust się wyraźnie poprawił. Przybierając powaŜniejszy ton, Lisa zapytała: - Myślisz, Mer, Ŝe go kochasz? - Kocham być z nim. - Czy to nie to samo? Meredith uśmiechnęła się z rezygnacją. - To samo, ale myślę, Ŝe to brzmi mniej głupio niŜ mówieniu „kocham go” o kimś, kogo zna się zaledwie kilka dni. Lisa, usatysfakcjonowana, poderwała się. - Chodźmy gdzieś i uczcijmy to obiadem! Ty stawiasz. - Zgoda - zaśmiała się Meredith, podchodząc do szafy, Ŝeby się przebrać.
Poczta wenezuelska działała o wiele gorzej, niŜ Matt przypuszczał. W ciągu następnych dwóch miesięcy Meredith pisała do Matta trzy lub cztery razy w tygodniu, a w zamian dostała tylko pięć listów. Jej ojciec regularnie podkreślał ten fakt, lecz z większym zatroskaniem niŜ satysfakcją. Meredith niezmiennie przypominała mu, Ŝe te listy, które dostała, były bardzo długie, na dziesięć lub dwanaście stron. Co więcej, Matt cięŜko pracował fizycznie po dwanaście godzin dziennie i nie moŜna było oczekiwać, Ŝe będzie pisał tak często, jak ona. Nie omieszkała powiedzieć ojcu tego wszystkiego. Nie wspomniała jednak o tym, Ŝe dwa ostatnie listy były o wiele mniej ciepłe i intymne niŜ poprzednie. Na początku Matt pisał o tym, Ŝe tęskni za nią, o ich wspólnych planach, a ostatnio pisał więcej o pracy przy odwiercie i przyrodzie wenezuelskiej. Te opisy poruszały jej wyobraźnię. Wmawiała sobie, Ŝe pisze o tym nie dlatego, Ŝe przestaje się nią interesować, ale po to, Ŝeby podtrzymać jej ciekawość kraju, do którego niedługo pojedzie. Starała się robić róŜne rzeczy, Ŝeby dni szybciej mijały. Czytała ksiąŜki o ciąŜy, o pielęgnacji niemowląt. Kupowała dziecięce ubranka, planowała i marzyła. Dziecko, które najpierw wydawało się czymś zupełnie nierealnym, objawiało teraz swoje istnienie pojawiającymi się od czasu do czasu nudnościami i ogarniającym ją niespodziewanie zmęczeniem. Te dolegliwości powinny były pojawić się duŜo wcześniej, a teraz towarzyszyły im gwałtowne bóle głowy z powodu których musiała leŜeć w łóŜku w zaciemnionym pokoju. Mimo wszystko przyjmowała je z pogodą ducha i absolutnym przekonaniem, Ŝe były to wyjątkowe doznania. W miarę jak upływały dni, nabrała zwyczaju przemawiania do dziecka tak jakby dzięki połoŜeniu dłoni na jej ciągle jeszcze płaskim brzuchu mogło ono ją usłyszeć. - Mam nadzieję, Ŝe dobrze się tam bawisz - Ŝartowała sobie, leŜąc któregoś dnia w łóŜku, kiedy ból głowy właśnie mijał - poniewaŜ jestem, młoda damo rozłoŜona przez ciebie na łopatki! - Dla zachowania równowagi, wymieniała czasem „młodą damę” na „młodzieńca”, jako Ŝe nie faworyzowała Ŝadnej płci. Pod koniec października talia Meredith pogrubiała. Była w czwartym miesiącu ciąŜy i zaczynała dopatrywać się prawdy w regularnych komentarzach ojca, Ŝe Matt chce się wykręcić z tego małŜeństwa. - Bardzo dobrze, Ŝe nie powiedziałaś o małŜeństwie nikomu poza Lisą - zauwaŜył na kilka dni przed Halloween. - Ciągle jeszcze masz do wyboru róŜne moŜliwości, nie zapominaj; o tym - dodał z rzadką u niego łagodnością. - Kiedy ciąŜa stanie się widoczna, powiemy wszystkim, Ŝe wyjechałaś na studia na zimowy semestr. - Przestań tak mówić do diabła! - wybuchnęła i poszła do swojego pokoju. Postanowiła, Ŝe wytknie Mattowi to, Ŝe do niej nie pisze, przestając pisać do niego. Zaczynała
się czuć jak porzucona idiotka: pisała do niego przez cały ten czas, a on nie raczył jej przysłać nawet widokówki. Lisa zadzwoniła wieczorem tego dnia. Od razu wyczuła napięcie w głosie Meredith i wywnioskowała, jaki był jego powód. - Nie miałaś dzisiaj listu od Matta? - zgadywała. - A twój ojciec gra na swoją ulubioną nutę, zgadza się? - Zgadza się - odpowiedziała Meredith. - Minęły juŜ dwa tygodnie, odkąd dostałam list numer pięć. - Wyjdźmy gdzieś - zaproponowała Lisa. - Wystroimy się, to ci zawsze poprawiało humor, i pójdziemy gdzieś, gdzie jest miło. - Co sądzisz o obiedzie w Glenmoor? - zapytała Meredith, wprowadzając w Ŝycie plan, który krąŜył jej po głowie juŜ od tygodnia. - Być moŜe - przyznała trochę smętnie będzie tam Jon Sommers. Zwykle jest. Mogłabyś go wypytać o poszukiwania ropy, a moŜe powie coś o Matcie. - No dobrze - powiedziała Lisa, ale Meredith wiedziała, Ŝe Matt traci w oczach Lisy z kaŜdym kolejnym dniem bez listu od niego. Jonathan był w klubie. Rozmawiał, popijając coś razem z kilkoma innymi męŜczyznami. Wejście Meredith i Lisy wywołało niemałe poruszenie i subtelne sprowokowanie zaproszenia do męskiego grona było dziecinnie proste. Przez ponad godzinę Meredith siedziała zaledwie o kilka metrów od miejsca, w którym stała z Mattem przy barze przed czterema miesiącami. Obserwowała, jak Lisa dawała godne Oskara przedstawienia, wmawiając Jonathanowi, Ŝe myśli o zmianie kierunku studiów na geologię i specjalizowaniu się w poszukiwaniach ropy naftowej. W efekcie Meredith dowiedziała się więcej o wierceniach, niŜby chciała, i kompletnie niczego o Matcie. Dwa tygodnie później lekarz Meredith, rozmawiając z nią, juŜ się nie uśmiechał i nie był wcale pewny siebie. Znowu krwawiła. Tym razem powaŜnie. Opuściła gabinet z zaleceniem, Ŝeby ograniczyła wszelką aktywność. Teraz bardziej niŜ kiedykolwiek chciała, Ŝeby Matt był z nią. Po powrocie do domu zadzwoniła do Julie tylko po to, Ŝeby porozmawiać z kimś bliskim Mattowi. Dzwoniła juŜ przedtem do jego siostry z tego samego powodu i za kaŜdym razem dowiadywała się, Ŝe Julie i jej ojciec mieli w tym tygodniu listy od Matta. Nie mogła zasnąć tego wieczoru. Rozmyślała o tym, Ŝeby dziecku nic się nie stało i Ŝeby Matt do niej napisał. Minął juŜ miesiąc od czasu, kiedy dostała od niego ostatni list. Pisał w nim, Ŝe był bardzo zapracowany, a wieczorami zmęczony. Mogła to zrozumieć, ale
nie rozumiała, dlaczego miał czas, Ŝeby pisać do swojej rodziny, a nie miał czasu na listy do niej. W obronnym geście połoŜyła dłoń na swoim brzuchu. - Twój tata - szepnęła do dziecka - dostanie ode mnie bardzo zdecydowany list w tej sprawie. Wyglądało na to, Ŝe groźba podziałała, bo Matt jechał osiem godzin, Ŝeby dotrzeć do telefonu i zadzwonić do niej. Była tak zadowolona, Ŝe go słyszy, Ŝe zbyt mocno ściskała słuchawkę. Jego głos jednak brzmiał trochę gwałtownie i raczej chłodno. - Domek w pobliŜu odwiertu nie zwolnił się jeszcze - powiedział. - Znalazłem inne miejsce, w małej wiosce, ale mógłbym tam dojeŜdŜać tylko w czasie weekendów. Meredith nie mogła jechać. Nie teraz, kiedy powinna ograniczyć chodzenie do minimum i kiedy doktor chce ją widzieć co tydzień. Nie mogła pojechać, a nie chciała wystraszyć Matta mówiąc, Ŝe lekarz boi się, Ŝe moŜe stracić dziecko. Z drugiej jednak strony była tak zła na niego za to, Ŝe nie pisał, i tak bała się o dziecko, Ŝe zdecydowała się jednak postraszyć go trochę. - Nie mogę przyjechać - powiedziała. - Lekarz chce, Ŝebym została w domu i nie chodziła za duŜo. - To dziwne - rzucił. - Sommers był tu w ubiegłym tygodniu i powiedział mi, Ŝe byłyście z Lisą w Glenmoor i czarowałyście wszystkich męŜczyzn. - To było, zanim doktor kazał mi zostać w domu. - Rozumiem. - Czego się spodziewałeś - odparowała Meredith z niespotykanym u niej sarkazmem Ŝe będę siedzieć tu z załoŜonymi rękami i wypatrywać twoich rzadkich listów. - Mogłabyś tego spróbować - warknął. - A tak przy okazji, to ty teŜ nie masz specjalnego daru pisania. Wzięła to za krytykę jej stylu pisania i była tak wściekła, Ŝe o mało nie odłoŜyła słuchawki. - Rozumiem, Ŝe nie masz nic więcej do powiedzenia. - Raczej nie. Po odłoŜeniu słuchawki Matt oparł cięŜko dłoń na ścianie nad telefonem. Zamknął oczy i próbował wymazać z pamięci tę rozmowę i ból, jaki czuł, zdając sobie sprawę z tego, co im się właśnie przydarzało. Nie było go trzy miesiące, a Meredith juŜ nie chciała przyjechać do Ameryki Południowej. Nie pisała do niego od tygodni; juŜ podejmowała swoje dawne Ŝycie towarzyskie i jeszcze kłaniała, Ŝe musi leŜeć w łóŜku. Powiedział sobie z
goryczą, Ŝe ona ma dopiero osiemnaście lat. Dlaczego miałaby nie chcieć normalnego Ŝycia towarzyskiego? - Cholera! - szepnął w bezsilnej wściekłości, ale po chwili ochłonął i wyprostował się z nowym postanowieniem. Za kilka miesięcy sprawy na odwiercie będą bardziej klarowne i zaŜąda czterodniowego urlopu. Będzie mógł polecieć do domu i zobaczyć się z nią. Meredith chciała z nim być. Nie chciała rozwodu; w głębi serca wiedział, Ŝe tak było w dalszym ciągu, bez względu na to, jak mało listów napisała i co robiła. Poleci tam i namówi ją, Ŝeby razem wrócili do Wenezueli. Meredith po odłoŜeniu słuchawki rzuciła się na łóŜko i płakała. Z całą pewnością nie starał się specjalnie, Ŝeby to, co mówił jej o domu, który znalazł, brzmiało zachęcająco. Odnosiła wraŜenie, jakby mu właściwie nie zaleŜało na tym, czy ona przyjedzie, czy nie. Kiedy w końcu przestała płakać, otarła łzy i napisała do niego długi list usprawiedliwiając się za swój brak „daru pisania”. Przepraszała za to, Ŝe straciła panowanie nad sobą i z uszczerbkiem dla swojej dumy przyznała, jak wiele znaczą dla niej jego listy. Dokładnie tłumaczyła, co powiedział jej lekarz. Po skończeniu zaniosła list na dół i zostawiła do wysłania Albertowi. Zarzuciła juŜ wyczekiwanie przy skrzynce pocztowej na listy, które nie nadchodziły. Kiedy kładła list, do hallu wszedł Albert, który pracował jako kamerdyner, szofer i zarazem człowiek do wszystkiego. W ręku trzymał ściereczkę do wycierania kurzu. Pani Ellis miała pierwsze od trzech lat wakacje i wzięła trzy miesiące urlopu. Albert, niechętnie, ale przejął teŜ niektóre z jej obowiązków. - Czy mógłbyś wysłać mi ten list, Albercie? - zapytała. - Oczywiście - odpowiedział, a kiedy wyszła, zaniósł list do gabinetu pana Bancrofta, otworzył kluczykiem antyczny sekretarzyk i dorzucił go do sporej sterty innych, których połowa nadeszła z Wenezueli. Meredith poszła na górę do sypialni i była w połowie drogi do krzesełka stojącego przy jej biurku, kiedy rozpoczął się krwotok. Dwa dni spędziła w szpitalu „Na Cedrowych Wzgórzach”. LeŜała w skrzydle Bancroftów, nazwanym tak dla uhonorowania pokaźnych datków jej rodziny dla tego szpitala. Modliła się, Ŝeby krwawienie nie rozpoczęło się znowu i Ŝeby jakimś cudem Matt zdecydował się przyjechać do domu. Chciała tego dziecka i chciała swojego męŜa, a miała koszmarne wraŜenie, Ŝe traci ich obydwoje. Dr Arledge wypisał ją ze szpitala pod warunkiem, Ŝe przez cały okres ciąŜy pozostanie w łóŜku. Zaraz po powrocie do domu napisała do Matta list. Informowała go w nim, Ŝe
zachodzi powaŜna obawa, Ŝe moŜe nie donosić ciąŜy. List ten był obliczony na to, Ŝeby wystraszyć go na tyle, Ŝeby zaczął się o nią martwić. Była gotowa zrobić wszystko, Ŝeby tylko myślał o niej. Wydawało się, Ŝe leŜenie w łóŜku zaŜegnywało problem groŜącego jej poronienia. Swoją aktywność ograniczała do czytania, oglądania telewizji i martwienia się. Miała więc wystarczająco duŜo czasu, Ŝeby zastanawiać się nad tym, co się wydarzyło. Najwyraźniej Matt uwaŜał, Ŝe w łóŜku była interesującą partnerką, a teraz, kiedy byli daleko od siebie, nietrudno juŜ mu było o niej zapomnieć. Zaczęła myśleć o najlepszym sposobie samodzielnego wychowania dziecka. Tym problemem martwiła się niepotrzebnie. Pod koniec piątego miesiąca ciąŜy, w środku nocy rozpoczął się krwotok. Tym razem Ŝadne znane osiągnięcia medycyny nie zdołały uratować dziecka. Była to dziewczynka, którą Meredith nazwała, na cześć matki Matta, Elizabeth. O mały włos nie straciliby teŜ Meredith, która przez trzy dni była w stanie krytycznym. Przez cały następny tydzień leŜała w łóŜku podłączona do kroplówek, nasłuchująca z korytarza odgłosu długich, szybkich kroków Matta. Jej ojciec próbował dodzwonić się do niego, a kiedy mu się to nie udało, wysłał telegram. Matt ani nie przyjechał, ani nie zadzwonił. W czasie drugiego tygodnia jej pobytu w szpitalu odpowiedział jednak na jej telegram. Jego treść była krótka, zwięzła i zbijająca z nóg: Rozwód to świetny pomysł. Załatw formalności. Tych sześć słów rozbiło ją kompletnie. Nie chciała uwierzyć, Ŝe Matt był zdolny do wysłania takiego telegramu, nie w chwili, kiedy ona leŜała w szpitalu. - Lisa - szlochała histerycznie Meredith - Ŝeby zrobić coś takiego, on musiałby mnie nienawidzić, a ja nie zrobiłam niczego, Ŝeby na taką nienawiść zasłuŜyć. To nie on wysłał ten telegram, on nie zrobiłby tego. On nie mógłby tego zrobić. - Namówiła Lisę, Ŝeby ta uŜywając sobie tylko znanych sposobów sprawdziła w Western Union, kto wysłał ten telegram. Western Union, aczkolwiek niechętnie, potwierdziła, Ŝe telegram został wysłany przez Matthew Farrella z Wenezueli i zapłacony jego kartą kredytową. Zimnego, grudniowego poranka Meredith znalazła się przed budynkiem szpitala. Szła pomiędzy Lisą a swoim ojcem. Spojrzała w górę na jasne, błękitne niebo. Wyglądało dziwnie obco. Cały świat wydawał jej się obcy. Ulegając namowom ojca, zapisała się na zimowy semestr do Northwestern i zamieszkała razem z Lisą w akademiku. Zrobiła to tylko dlatego, Ŝe oni tego od niej
oczekiwali. Z czasem jednak przypomniała sobie, dlaczego kiedyś to miało dla niej takie znaczenie. Zaczęła sobie teŜ przypominać inne rzeczy: jak się uśmiechać, a potem śmiać. Lekarz ostrzegł ją, Ŝe kolejna ciąŜa niosłaby ze sobą jeszcze większe ryzyko dla dziecka i dla niej samej. Bardzo bolała ją myśl o tym, Ŝe nigdy nie będzie mogła mieć dziecka, jednak z tym teŜ musiała sobie jakoś poradzić. Dostała od Ŝycia kilka powaŜnych ciosów, ale przetrwała je i radząc sobie z nimi, odnalazła jednocześnie w sobie wewnętrzną siłę, której istnienia nawet nie podejrzewała. Jej ojciec wynajął prawnika, który przeprowadził rozwód. Matt więcej się nie odezwał, ale w końcu osiągnęła stan ducha, w którym mogła myśleć o nim bez bólu i niechęci. Najwyraźniej poślubił ją tylko dlatego, Ŝe była w ciąŜy, i dlatego, Ŝe był łasy na pieniądze. Kiedy zorientował się, Ŝe ojciec całkowicie je kontroluje, okazało się, Ŝe nie mogła mu się na nic przydać. Powody, dla których ona go poślubiła, teŜ nie były pozbawione pobudek egoistycznych: zaszła w ciąŜę i bała się w samotności stawić czoło jej konsekwencjom. Nawet jeśli sądziła, Ŝe go kocha, to on nigdy nie wprowadzał jej w błąd swoimi deklaracjami miłości. To ona sama wmawiała sobie, Ŝe on ją kocha. Pobrali się z zupełnie złych powodów i ich małŜeństwo było od początku skazane na niepowodzenie. W czasie pierwszego roku nauki widywała w Glenmoor Jonathana Sommersa. Powiedział jej, Ŝe Matt tak przypadł do gustu jego ojcu, Ŝe utworzył razem z nim spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wyłoŜył nawet dodatkowy kapitał do ewentualnego obrotu. Obracanie tym kapitałem opłaciło się. W czasie następnych jedenastu lat o wiele więcej kierowanych przez Matta transakcji przyniosło nadspodziewane efekty. W magazynach i gazetach często pojawiały się artykuły o nim i jego zdjęcia. Meredith widziała je, ale to, co robił, nie znaczyło juŜ dla niej nic, była zajęta swoją własną karierą. Jego poczynania były jednak istotne dla dziennikarzy. W miarę jak mijały lata, narastało niemal obsesyjne zainteresowanie prasy spektakularnymi sukcesami kierowanego przez niego zespołu i pojawiającymi się w jego Ŝyciu kobietami, wśród których nie brakowało i kilku gwiazd filmowych. Dla przeciętnego człowieka Matt niewątpliwie reprezentował Ŝywy przykład realizacji „amerykańskiego marzenia”. Był biednym chłopcem, który zrobił karierę. Dla Meredith był on jednak tylko obcym człowiekiem, z którym kiedyś była blisko. Nigdy nie uŜywała jego nazwiska i tylko Lisa i jej ojciec wiedzieli, Ŝe kiedyś była jego Ŝoną. Jego szeroko omawiane na łamach prasy romanse nigdy więc nie wyrządziły Ŝadnej szkody jej reputacji.
ROZDZIAŁ 12 Listopad 1989 Wiatr targał spienione fale i z łoskotem rozbijał je o piasek sześć metrów poniŜej skalnej krawędzi, wzdłuŜ której spacerowali Barbara Walters i Matthew Farrell. W ślad za nimi podąŜała kamera, której ciemne, szklane oko nie traciło ich ani na chwilę z pola widzenia. Ujęcie obejmowało ich na tle wspaniałej kalifornijskiej posiadłości Farrella i wzburzonego Pacyfiku. Napływała mgła. Jej gruby, falujący kobierzec popychany był w ich kierunku przez tę samą, nieokiełznaną siłę, jaka szarpała włosami Barbary Walters i ciskała ziarenkami piasku w obiektyw kamery. We wcześniej ustalonym miejscu pani Walters odwróciła się plecami do oceanu i zaczęła zadawać kolejne pytanie Farrellowi. Kamera teŜ wykonała zwrot, ale teraz w jej obiektywie była tylko para ludzi na tle niewyraźnej zasłony szarej mgły. Wiatr rzucił włosy pani Walters na twarz. - Cięcie! - krzyknęła poirytowana. Odgarniała włosy z oczu, próbowała uwolnić te, które przywarły do pomadki na ustach. Zwracając się do kobiety odpowiedzialnej za makijaŜ, zapytała: - Tracy, czy moŜesz zrobić coś, Ŝeby moje włosy nie szalały tak na tym wietrze? - MoŜe superklej? - zasugerowała Tracy, próbując podejść do sprawy humorystycznie. Jednocześnie skinęła głową w kierunku wozu transmisyjnego zaparkowanego pod cyprysem w zachodniej część posiadłości. Walters przeprosiła Farrella i poszła razem z dziewczyną w tamtą stronę. - O BoŜe, jak ja nienawidzę mgły - obwieścił gorzko kamerzysta. Spoglądał na grubą, szarą powłokę osnuwającą linię brzegową i niszczącą kompletnie panoramiczny widok zatoki Half Moon. Oczami duszy widział ten fragment krajobrazu jako świetne filmowe tło dla tego wywiadu. - Nienawidzę mgły - powtórzył, podnosząc ku niebu nasroŜoną twarz. - I nie cierpię teŜ wiatru, cholera! Adresował swoje skargi bezpośrednio do Boga i jakby w odpowiedzi na nie porcja piasku spod jego własnych stóp poszybowała w górę i w miniaturowym wirze dosięgnęła jego piersi i twarzy. Asystent zachichotał. - Najwyraźniej ty sam teŜ nie masz najlepszych notowań u Pana Boga - zauwaŜył, patrząc, jak poirytowany męŜczyzna oczyszcza brwi z piasku. Wyciągnął w jego kierunku parujący kubeczek. - MoŜe napijesz się kawy?
- Kawy teŜ nie cierpię - wymamrotał kamerzysta, ale przyjął kubeczek. Asystent ruchem głowy wskazał stojącego o kilka metrów od nich, spoglądającego na ocean męŜczyznę. - Dlaczego nie poprosisz Farrella, Ŝeby uciszył wiatr i rozpędził mgłę? Z tego, co słyszałem, to Bóg prawdopodobnie teŜ wykonuje jego polecenia. - Jeśli o mnie chodzi - zaśmiała się cicho Alice Champion, sącząc kawę - to Matthew Farrell jest dla mnie Bogiem. Obydwaj męŜczyźni rzucili scenarzystce ironiczne spojrzenie, ale nic nie powiedzieli. Alice wiedziała, Ŝe to milczenie jest wyrazem ich niechętnego podziwu dla tego człowieka. Zerkając znad swojej filiŜanki, obserwowała Farrella. Stał zapatrzony w ocean. Samotny, trochę tajemniczy władca finansowego imperium o nazwie Intercorp. Imperium, które stworzył własnym wysiłkiem i sprytem. Wysoki, pełen ogłady potentat, który wybił się wprost ze stalowni w Indianie i który wyzbył się jakimś cudem wszelkich cech, które mogłyby go identyfikować ze środowiskiem, z którego pochodził. Kiedy obserwowała go, jak stał na skraju urwiska, czekając na dalszy ciąg wywiadu, Alice pomyślała, Ŝe emanuje od niego aura sukcesu, pewność siebie i męskość. No i siła. Z postaci Matthew Farrella biła przede wszystkim pierwotna, brutalna siła. Był opalony, miał świetne maniery i ubierał się z perfekcyjną starannością. Było w nim jednak coś takiego, czego nie usuną ani szyte na miarę ubrania, ani uprzejmy uśmiech. Były to groźba i bezwzględność, które skłaniały ludzi raczej do rozweselania go niŜ denerwowania. Wyglądało to tak, jakby cała jego osobowość wysyłała nieme ostrzeŜenie, Ŝeby nie wchodzić mu w drogę. - Panie Farrell - Barbara Walters wyszła z furgonetki, przyciskając włosy obiema rękami do skroni. - Pogoda jest beznadziejna. Musimy zainstalować się wewnątrz domu. Zajmie nam to około trzydziestu minut. Czy moŜemy wykorzystać salon? - Oczywiście - powiedział Matt, pokrywając rozdraŜnienie wywołane tą zwłoką krótkim uśmiechem. Nie lubił dziennikarzy. śadnych. Pozwolił Barbarze Walters na ten wywiad tylko dlatego, Ŝe ostatnio ukazała się w prasie seria artykułów na temat jego Ŝycia prywatnego i jego miłostek. Dla dobra Intercorpu będzie lepiej, jeŜeli jego dyrektor generalny objawi się dla odmiany w swoim słuŜbowym wcieleniu. Matt był gotów na kaŜdego rodzaju poświęcenie, jeŜeli w grę wchodził Intercorp. Przed dziewięcioma laty, kiedy skończył pracę w Wenezueli, zuŜył swój bonus i dodatkowo wyłoŜone przez Sommersa pieniądze na kupienie chylącej się ku bankructwu, małej firmy produkującej części zamienne do samochodów. W rok później sprzedał ją za podwójną cenę. Ze swojej części zysku i
dodatkowych pieniędzy poŜyczonych z banku i od prywatnych inwestorów utworzył Intercorp. Przez kilka następnych lat wykupywał firmy stojące na skraju bankructwa; nie takie, które były źle zarządzane, ale te, których bolączką było tylko niedoinwestowanie. Wykorzystując kapitał Intercorpu, stawiał je na nogi, a potem czekał tylko na kupca. Po jakimś czasie przestał wyprzedawać te przedsiębiorstwa, lecz zaczął pieczołowicie planować ich rozwój. W rezultacie tych działań tylko w jednej dekadzie przekształcił Intercorp w finansowe imperium, które wyobraŜał sobie w czasie tych smętnych dni i nocy, kiedy harował w stalowni i spływał potem na polu naftowym. Dzisiaj Intercorp był potęŜnym konglomeratem z siedzibą w Los Angeles. Kontrolował róŜnorodne dziedziny biznesu, począwszy od laboratoriów farmaceutycznych, a skończywszy na fabrykach tekstylnych. Do niedawna Matt stosował jako zasadę kupowanie tylko wybranych, wystawionych na sprzedaŜ przedsiębiorstw. Jednak rok temu rozpoczął negocjacje w sprawie zakupu wielomiliardowego przedsiębiorstwa elektronicznego z Chicago. Tym razem to właściciele sami zwrócili się do niego z pytaniem, czy Intercorp byłby zainteresowany wchłonięciem ich. Pomysł ten podobał się Mattowi, ale po zaangaŜowaniu duŜych środków finansowych i po miesiącach pracy nad umową dyrekcja Haskell Electronics nagle odmówiła akceptacji wcześniej uzgodnionych warunków. Matt rozzłoszczony z powodu straty czasu i pieniędzy Intercorpu zdecydował, Ŝe za ich zgodą lub bez niej kupi tę firmę. W efekcie tej decyzji wyniknęła zagorzała i nagłośniona w mediach bitwa. Po jej zakończeniu dyrekcja Haskella została dotkliwie pobita na polu finansowym, a Intercorp zyskał przynoszącego duŜe zyski producenta elektroniki. Jednak razem z tym zwycięstwem do Matta przylgnęła reputacja bezwzględnego rekina finansowego. Nie burzyło to specjalnie jego wewnętrznego spokoju; nie było to bardziej irytujące niŜ jego sława międzynarodowego playboya, którą obdarzyła go prasa. Ceną sukcesu były nieprzychylne publikacje i utrata prywatności. Akceptował to z taką samą filozoficzną niezmiennością, jaką czuł wobec szerzącej się hipokryzji. Spotykał się z nią na gruncie towarzyskim, a w interesach miał do czynienia z perfidią wielu partnerów. Pochlebcy i wrogowie byli nieodłączną częścią błyskotliwego sukcesu. Obcując z nimi, Matt stał się cynikiem i nie ufał ludziom, co teŜ było ceną jego powodzenia. Tym się jednak nie martwił; niepokoiło go tylko to, Ŝe jego sukcesy nie przynosiły mu juŜ takiego zadowolenia jak dawniej. Od lat brakowało mu oŜywienia, jakie kiedyś czuł, stając przed trudnym do rozwiązania problemem. Sądził, Ŝe działo się tak dlatego, iŜ sukces był teraz właściwie z góry przesądzonym wynikiem jego działań. Nie istniało nic, co stanowiłoby dla niego wyzwanie. Przynajmniej nie było niczego takiego aŜ do czasu, kiedy
zdecydował się na przejęcie Haskell Electronics. Dopiero teraz, po raz pierwszy od lat, czuł wzmoŜone krąŜenie adrenaliny i dawne wyczekiwanie na rozwój sytuacji. Haskell było wyzwaniem. PotęŜna firma wymagała całkowitej restrukturyzacji. Była nadmiernie obciąŜona rozbudowaną kadrą kierowniczą; urządzenia produkcyjne były przestarzałe, strategia rynkowa, jaką stosowali, nie miała nic wspólnego z najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie marketingu. Wszystko to naleŜało zmienić, Ŝeby mogły się objawić pełne moŜliwości dochodowe tej firmy. Matt czekał niecierpliwie na wyjazd do Chicago. W przeszłości, kiedy kupował nową firmę, wysyłał tam swoich sześciu ludzi, których magazyn „Tydzień w interesach” ochrzcił
mianem
jego
„druŜyny przejmującej”.
Ekipa ta oceniała stan
bieŜący
przedsiębiorstwa i sugerowała kolejne posunięcia Intercorpu. Teraz byli juŜ tam od dwóch tygodni. Pracowali w naleŜącym do Haskella sześćdziesięciopiętrowym wieŜowcu. Czekali, aŜ dołączy do nich szef. Matt spodziewał się, Ŝe spędzi w Chicago większą część roku, i kupił tam mieszkanie, zajmujące całe ostatnie piętro budynku. Wszystko było przygotowane i nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł wyjechać i rozpocząć działanie. Poprzedniego wieczoru wrócił z Grecji, gdzie negocjował zakup floty handlowej. Doprowadzenie transakcji do skutku zajęło mu cztery długie tygodnie, zamiast planowanych dwóch. Teraz jedyną rzeczą, która zatrzymywała go tutaj, był ten cholerny wywiad. Ruszył w stronę domu, po cichu przeklinając zwłokę. We wschodniej części posiadłości czekał juŜ jego helikopter. Miał zabrać go na lotnisko, gdzie samolot typu Lear, teŜ jego własność, czekał gotowy do startu do Chicago. Pilot helikoptera odwzajemnił powitalne machnięcie Matta i dłonią z kciukiem skierowanym do góry dał znać, Ŝe maszyna jest zatankowana i gotowa do lotu. Z niepokojem spojrzał w kierunku napływającej mgły. Matt rozumiał to spojrzenie. Wiedział, Ŝe jego pilot, tak samo mocno jak i on, chciał się juŜ znaleźć w powietrzu. Przeciął wyłoŜony płaskimi kamieniami taras i wszedł przez prowadzące stąd do jego gabinetu oszklone drzwi. Sięgał właśnie po telefon, zamierzając zadzwonić do biura w Los Angeles, kiedy drzwi w przeciwnym krańcu pokoju zostały bezceremonialnie otwarte. Do pokoju wsunął głowę Joe O'Hara. - Jak się masz, Matt... Jego szorstki głos i mało schludna powierzchowność wyraźnie kontrastowały z niemal antyseptyczną czystością marmurowej podłogi gabinetu, grubego, kremowego dywanu i biurka o szklanym blacie. O'Hara oficjalnie był szoferem Matta. Nieoficjalnie był jego
ochroniarzem i duŜo bardziej nadawał się do tej roli niŜ do roli szofera. Kiedy O'Hara siadał za kółkiem, prowadził tak, jakby ścigał się w Formule 1. - Kiedy wyruszamy do Chicago? - zapytał. - Jak tylko skończę z tym cholernym wywiadem. - W porządku. Dzwoniłem juŜ na lotnisko. Limuzyna będzie na nas czekała na pasie startowym. Ale przyszedłem tu, Ŝeby powiedzieć ci o czymś innym - ciągnął O'Hara, podchodząc do okna i odsłaniając zasłony. Gestem prosząc Matta do siebie, wskazał w kierunku szerokiej, wijącej się alei, która przed domem kluczyła wśród cyprysów. Jego wyblakła twarz nabrała miękkości, a głos stał się cichy i poŜądliwy. - Rzuć okiem na tę wysmukłą ślicznotkę - powiedział, kiedy Matt podszedł do okna. Ktoś inny oczekiwałby moŜe, Ŝe ślicznotka będzie kobietą, ale Matt znał swojego człowieka. Po śmierci Ŝony jedyną miłością O'Hary stały się samochody. - To samochód jednego z kamerzystów tej Walters. Ślicznotką nazwał cadillaca z 1959 roku. Był to utrzymany w wyśmienitym stanie kabriolet. - Spójrz na te okrągłości - powiedział O'Hara, mając na myśli reflektory samochodu. Jego głos był pełen podziwu i tak zmysłowy, jak głos nastolatka oglądającego rozkładówkę „Playboya”. - A te kształty! Wysmukłe, prawdziwie wysmukłe. Ma się ochotę tego dotknąć. Szturchnął łokciem stojącego w milczeniu męŜczyznę: - Widziałeś kiedyś coś piękniejszego, Matt? Nadejście scenarzystki wybawiło Matta z konieczności wypowiedzenia się na ten temat. Dziewczyna przyszła z wiadomością, Ŝe zainstalowali się juŜ w salonie. Wywiad trwał juŜ niemal godzinę i rozwijał się zgodnie z przewidywaniami, kiedy nagle otworzyły się drzwi i do pokoju spiesznie weszła kobieta. Na jej nie przygotowanej na niespodziankę pięknej twarzy gościł uśmiech. - Matt, kochanie, juŜ wróciłeś i ja... - Wszystkie głowy w pokoju zwróciły się w jej stronę. Cała ekipa ABC wpatrywała się w nią. Trwające nagranie poszło w zapomnienie. Meryl Saunders podąŜała w głąb pokoju. Miała na sobie czerwony, przezroczysty, tak niesamowicie pobudzający wyobraźnię szlafroczek, Ŝe przyprawiłby on o rumieniec wstydu nawet klienta najbardziej ekstrawaganckiego sklepu z damską bielizną w Hollywood. Jednak to nie ciało Meryl przykuwało uwagę wszystkich, ale jej twarz. Twarz, która była ozdobą ekranów kinowych i telewizyjnych na całym świecie; dzięki tej twarzy, jej dziewczęcemu urokowi i szczeremu, niemal religijnemu uduchowieniu, stała się ona ulubienicą Ameryki. Nastolatki kochały ją, bo była taka ładna i wyglądała tak młodo; ich rodzice dlatego, Ŝe stanowiła zdrowy przykład dla młodzieŜy, a producenci lubili ją, bo była
niesamowicie zdolną aktorką. Było pewne, Ŝe kaŜdy film z jej udziałem gwarantował dochody w megamilionach. NiewaŜne, Ŝe była 23 - latką o silnych potrzebach seksualnych. W pulsującej napięciem ciszy, jaka powitała przybycie Meryl, Matt poczuł się jak męŜczyzna przyłapany na gorącym uczynku w trakcie uwodzenia Alicji z krainy czarów. Z odwagą godną heroicznego małego kawalerzysty, jakim bywała na planie filmowym, uśmiechnęła się uprzejmie do oniemiałych ludzi, przeprosiła zgrabnie Matta za wejście nie w porę, po czym odwróciła się i wyszła. Zrobiła to ze skromną godnością, jaką mogłaby czuć roznegliŜowana uczennica szkoły zakonnej dla dziewcząt. Było to prawdziwym pokazem jej umiejętności aktorskich, jako Ŝe paski materiału tylko symbolizowały figi i jej pośladki były wyraźnie widoczne poprzez ognistoczerwony peniuar udrapowany na jej smukłym ciele. Na twarzy Barbary Walters walczyły ze sobą o lepsze przeciwstawne reakcje i Matt uzbrajał się na odparcie niemoŜliwej do uniknięcia porcji wścibskich pytań dotyczących Meryl. Było mu przykro, Ŝe jej pieczołowicie konstruowany na potrzeby publiczności wizerunek miał za chwilę lec w gruzach. O dziwo, pani Walters zapytała tylko, czy Meryl Saunders jest częstym gościem w jego domu. Odpowiedział, Ŝe ona bardzo lubi zatrzymywać się u niego, kiedy on wyjeŜdŜa, co przy jego trybie Ŝycia zdarza się bardzo często. Ku jego zdumieniu, dziennikarka zaakceptowała tę wymijającą odpowiedź i wróciła do kwestii, którą poruszali, zanim pojawiła się Meryl. Wychylając się lekko w swoim krześle, zapytała: - Co sądzi pan o wzrastającej liczbie agresywnych przejęć firm przez korporacje? - UwaŜam, Ŝe jest to trend, który będzie się utrzymywał do czasu, aŜ zostaną ustalone zasady regulujące te sprawy - odpowiedział Matt. - Czy Intercorp planuje „połknięcie” jeszcze jakichś firm? Było to bezpośrednie, ale nie nieoczekiwane pytanie. Gładko je ominął. - Intercorp jest zawsze zainteresowany nabyciem nowych, dobrych firm, mając na celu zarówno nasz dalszy rozwój, jak i rozwój tych firm. - Nawet jeśli firma nie chce być przez was wchłonięta? - To jest ryzyko, jakie ponosimy wszyscy, nawet Intercorp - odparł z uprzejmym uśmiechem. - Ale Ŝeby wchłonąć firmę wielkości Intercorpu, trzeba by równie potęŜnego giganta. Czy istnieje ktoś odporny na wymuszoną fuzję z panem... przyjaciele moŜe? A czy na przykład - droczyła się z nim - jest moŜliwe, Ŝeby nasza telewizja ABC znalazła się w pozycji pańskiej kolejnej ofiary?
- Przejmowana firma nazywana jest obiektem - powiedział sucho - na pewno nie ofiarą. Jeśli jednak niepokoi to panią - zaŜartował - to mogę zapewnić, Ŝe poŜądliwe oko Intercorpu nie jest skierowane na ABC. Zaśmiała się i obdarzyła go jednym z jej najbardziej profesjonalnych uśmiechów. - Czy moŜemy teraz porozmawiać przez chwilę o pana Ŝyciu osobistym? Irytację pokrył bezbarwnym uśmiechem. - A czy byłbym w stanie odwieść panią od tego zamiaru? Jej uśmiech pogłębił się, potrząsnęła przecząco głową i zaczęła: - W czasie ostatnich kilku lat donoszono o pana burzliwych przygodach z kilkoma gwiazdami filmowymi, z księŜniczką, a ostatnio wymieniano nazwisko Marii Calvaris, spadkobierczyni greckiego potentata okrętowego. Czy te szeroko omawiane na łamach prasy przygody miłosne są prawdziwe, czy teŜ zostały spreparowane przez dziennikarzy rubryk towarzyskich? - Tak - odpowiedział Matt, pozostawiając pytanie właściwie bez odpowiedzi. Barbara Walters zaśmiała się, słysząc ten zamierzony unik, ale po chwili spowaŜniała. - A co z pana małŜeństwem? MoŜemy o tym porozmawiać? Pytanie tak zaskoczyło Matta, Ŝe zabrakło mu słów. - O czym, przepraszam? - powiedział, nie wierząc, Ŝe dobrze usłyszał, nie chcąc uwierzyć, Ŝe dobrze usłyszał. Jego fatalne małŜeństwo z Meredith Bancroft przed jedenastu laty nigdy nie zostało wykryte. - Nigdy się pan nie oŜenił - uściśliła - i zastanawiam się, czy ma pan tego typu plany na przyszłość. Matt odpręŜył się i odpowiedział enigmatycznie: - To nie jest wykluczone.
ROZDZIAŁ 13 Listopad 1989 Tłumy mieszkańców Chicago spacerowały ulicą Michigan. Niespieszny rytm tych spacerów spowodowany był częściowo niezwykłą jak na tę porę roku łagodnością listopadowego dnia, a częściowo tamującymi ruch klientami Bancroft i S - ka, którzy gromadzili się przy ich oknach wystawowych. Witryny wielkiego domu towarowego były juŜ wspaniale udekorowane na święta. Od czasu otwarcia w 1891 roku „Bancroft” przekształcił się z dawnego dwupiętrowego,
ceglanego
budynku
z
półkolistymi,
Ŝółtymi
okiennicami
w
czternastopiętrową strukturę ze szkła i marmuru. Pomimo wielu zmian, jakim sklep podlegał, jedna rzecz się nie zmieniła: to para odźwiernych ubranych w ciemnoczerwone liberie ze złotymi ozdobami. Stali oni jak zawsze, pełniąc swoje obowiązki przy głównym wejściu. Ten drobny, elegancki element był widocznym zapewnieniem dbałości „Bancrofta” o solidność i zachowanie form. Dwaj odźwierni, którzy pracowali razem
od trzydziestu lat, tak bardzo
współzawodniczyli ze sobą, Ŝe rzadko nawet rozmawiali przez te lata. Teraz ukradkiem obserwowali przybycie czarnego BMW i kaŜdy z nich po cichu Ŝyczył sobie, Ŝeby kierowca zatrzymał się po jego stronie wejścia. Samochód podjechał do krawęŜnika i Leon, jeden z odźwiernych, wstrzymał oddech, po czym westchnął z irytacją, kiedy samochód przejechał obok jego stanowiska i zatrzymał się dokładnie przed obszarem podległym jego przeciwnikowi. - Nędzny stary bałwan! - zamruczał Leon pod adresem kolegi. Ernest ruszył do przodu. - Dzień dobry, panno Bancroft - powiedział, otwierając ostentacyjnie drzwiczki samochodu Meredith. Przed dwudziestu pięciu laty zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy otwierał drzwiczki samochodu jej ojca - Powiedział wtedy dokładnie te same słowa, takim samym, pełnym szacunku tonem. - Dzień dobry, Erneście - odpowiedziała Meredith, wysiadając i wręczając mu z uśmiechem kluczyki do swojego samochodu. - Czy mógłbyś poprosić Carla, Ŝeby go zaparkował? Mam dzisiaj duŜo do niesienia, a nie chciałabym tego dźwigać z garaŜu. Pracownik zajmujący się parkowaniem samochodów był kolejnym udogodnieniem, które oferował klientom „Bancroft”.
- Naturalnie, panno Bancroft. - Pozdrów ode mnie Amelię - dodała, mając na myśli jego Ŝonę. Meredith znała szczegóły dotyczące Ŝycia wielu długoletnich pracowników sklepu; oni wszyscy byli dla niej teraz jedną wielką rodziną. Tak samo jak ten sklep, najwaŜniejszy w rozrastającej się teraz sieci siedmiu sklepów firmy, rozlokowanych w róŜnych miastach. Był on dla niej tak samo domem jak posiadłość, w której wyrosła, i jak jej własne mieszkanie. Zatrzymała się przez chwilę na chodniku, obserwując tłumy gromadzące się przed witrynami sklepu. Na jej ustach pojawił się uśmiech, a serce zabiło radośnie. Było to uczucie, którego doświadczała niemalŜe zawsze, ilekroć patrzyła na elegancką fasadę „Bancrofta”. Czuła dumę, entuzjazm i gorącą chęć czuwania nad tym wszystkim. Dzisiaj jednak była bezgranicznie szczęśliwa. Ubiegłego wieczoru Parker objął ją i z czułością i powagą powiedział: - Kocham cię, Meredith. Czy wyjdziesz za mnie, kochanie? Potem wsunął na jej palec zaręczynowy pierścionek. - Okna wystawowe prezentują się w tym roku lepiej niŜ kiedykolwiek - powiedziała do Ernesta, kiedy tłum przesunął się na chwilę i zobaczyła zaskakujący efekt pracy Lisy, jej talentu i umiejętności. Lisa Pontini cieszyła się juŜ świetną opinią w środowisku profesjonalistów za swoją pracę na rzecz „Bancrofta”. NaleŜała do kandydatów do objęcia stanowiska dyrektora reklamy „Bancrofta”, kiedy jej szef za rok przejdzie na emeryturę. Meredith chciała jak najszybciej odnaleźć Lisę i opowiedzieć jej o wczorajszym wyznaniu Parkera. Otworzyła drzwiczki od strony pasaŜera w swoim samochodzie i wzięła dwie walizeczki i kilka teczek z dokumentami. Ruszyła w kierunku głównego wejścia. Jak tylko znalazła się wewnątrz, dostrzegł ją agent ochrony i podszedł do niej. - Czy mogę pomóc, panno Bancroft? Miała zamiar odmówić, ale ramiona juŜ ją bolały, a poza tym czuła nieprzepartą chęć pospacerowania po sklepie przed pójściem do Lisy. Zapowiadał się kolejny dzień rekordowej sprzedaŜy. Tłumy kupujących juŜ wypełniały przejścia i tłoczyły się przy ladach. - Dziękuję, Dan, będę wdzięczna za pomoc - powiedziała, przekazując mu cięŜkie teczki i obydwie walizeczki. Dan ruszył ku windom, a Meredith odruchowo wygładziła niebieską, jedwabną apaszkę, którą miała zawiązaną pod klapami białego płaszcza, włoŜyła dłonie do kieszeni i przeszła wzdłuŜ działu kosmetycznego. Klienci potrącali się nawzajem, spiesząc ku schodom znajdującym się w centralnej części sklepu. Ten tłok jednak sprawiał jej ogromną przyjemność.
Przechyliła lekko głowę i spojrzała na wysokie na dziesięć metrów białe choinki, które górowały ponad stoiskami. Ich gałęzie były ustrojone migającymi, czerwonymi światełkami i olbrzymimi czerwonymi bombkami z aksamitu. Nie brakowało teŜ duŜych ozdób z czerwonego szkła. Świąteczne wieńce ozdobione saneczkami i dzwonkami wisiały na wykładanych lustrami kwadratowych filarach rozsianych po całym sklepie. Świąteczne melodie płynęły wesoło z głośników. Kobieta oglądająca damskie torebki zobaczyła Meredith i trąciła swoją towarzyszkę. - Czy to nie Meredith Bancroft? - wykrzyknęła. - To jest na pewno Meredith Bancroft! - powiedziała jedna z kobiet. - Ten pisarz, który porównał ją do Grace Kelly w młodości, miał rację! Meredith usłyszała tę wymianę zdań, ale ledwie odnotowała, co kobiety powiedziały. W ciągu ostatnich lat przyzwyczaiła się do tego, Ŝe ludzie przypatrują się jej i mówią o niej. Poczytne pismo „Codzienna Moda Kobieca” nazwało ją „uosobieniem chłodnej elegancji”. „Cosmopolitan”: „elegancką w kaŜdym calu”. „Wall Street Journal” pisał o niej jako o „księŜniczce panującej w «Bancrofcie»„. Natomiast poza salą posiedzeń zarządu „Bancrofta”, jego dyrektorzy nazywali ją „dopustem BoŜym”. Tylko ta ostatnia opinia znaczyła coś dla Meredith. Nie dbała o to, co piszą o niej gazety i magazyny; ich artykuły nie szkodziły, a wręcz mogły przysporzyć sklepowi prestiŜu. Zdanie zarządu miało dla niej ogromną wartość. To oni byli w stanie albo pokrzyŜować jej plany, albo zablokować jej marzenia o rozszerzeniu sieci sklepów „Bancrofta” na inne miasta. Prezydent „Bancrofta” nie okazywał jej więcej sympatii czy entuzjazmu niŜ jego dyrektorzy. A był to jej własny ojciec. Dzisiaj jednak jej świetnego nastroju nie mogła zepsuć nawet trwająca wokół jej planów ekspansji batalia z ojcem i zarządem. Czuła się tak doskonale szczęśliwa, Ŝe musiała powstrzymać chęć nucenia kolędy w takt tonów płynących z głośników. Zamiast tego dała wyraz swojej euforii przez zrobienie czegoś, co zwykła robić jako mała dziewczynka: podeszła do jednego z wyłoŜonych lustrami filarów. Stanęła blisko niego. Wpatrywała się w lustro, udając, Ŝe poprawia sobie włosy, po czym uśmiechnęła się i „puściła oczko” do ochroniarza, który, jak wiedziała, siedział w środku filara, wypatrując sklepowych złodziejaszków. Odwróciła się i ruszyła w stronę ruchomych schodów. Lisa wpadła na pomysł, Ŝeby dekoracje na kaŜdym piętrze były w innym kolorze. Chciała dostosować ich tonację do specyfiki produktów sprzedawanych na poszczególnych piętrach. Meredith uwaŜała, Ŝe przyniosło to świetny efekt. Dawało się to odczuć szczególnie, kiedy znalazła się na drugim
piętrze. Był tam salon futrzarski i salon sprzedaŜy kreacji projektantów mody. Tutaj wszystkie białe choinki przybrane były w delikatny fiolet z połyskującymi, złotymi bombkami. Na wprost ruchomych schodów siedział przed swoim domkiem Święty Mikołaj w biało - złotym stroju. Na jego kolanach „przysiadł” manekin: piękna kobieta w peniuarze z francuskiej koronki. Ślicznym gestem wskazywała na warte dwadzieścia pięć tysięcy dolarów futro z norek z liliową podszewką. Ten widok rozjaśnił twarz Meredith. Ekstrawagancki luksus, jaki kreowała ta dekoracja, był subtelnym i bardzo przemawiającym do wyobraźni zaproszeniem dla klientów, którzy zawędrowali na to piętro, zaproszeniem, Ŝeby sami teŜ dali się ponieść podobnej ekstrawagancji. Sądząc z wielkiej liczby męŜczyzn oglądających futra i wielu kobiet mierzących suknie, zaproszenie to zostało przyjęte. Na tym piętrze kaŜdy projektant miał swój własny salon, gdzie prezentował swoje kreacje. Meredith szła głównym pasaŜem. Od czasu do czasu wymieniała powitalne gesty z pracownikami, których znała. W salonie Goffreya Beene'a dwie postawne kobiety w norkowych futrach podziwiały niebieską, usztywnianą fiszbinami suknię z metką opiewającą na siedem tysięcy dolarów. - Margaret, będziesz w tym wyglądać jak worek kartofli - jedna z nich przestrzegała drugą. Ignorując ją, kobieta zwróciła się do sprzedawczyni: - Na pewno nie - zaprzeczyła. - Czy macie to w rozmiarze dwudziestym? W sąsiednim salonie kobieta namawiała córkę, dziewczynę moŜe osiemnastoletnią, do przymierzenia aksamitnej sukni Valentino. Sprzedawczyni czekała dyskretnie z boku, Ŝeby pomóc w przymiarce. - Jeśli ci się tak podoba - mówiła córka, rzucając się na jedwabną sofę - to kup ją dla siebie. Nie będę na twoim głupim przyjęciu. Powiedziałam ci, Ŝe chcę spędzić święta w Szwajcarii. - Wiem, kochanie - odpowiedziała matka nadąsanej nastolatce głosem pełnym winy i usprawiedliwienia - ale sądziliśmy, Ŝe byłoby miło spędzić te święta chociaŜ jeszcze ten jeden raz razem. Meredith zerknęła na zegarek i zorientowała się, Ŝe to juŜ pierwsza po południu. Poszła w stronę wind, Ŝeby znaleźć Lisę i podzielić się z nią nowinami. Poranek spędziła w biurze architekta, dyskutując plany sklepu w Houston, a przed sobą miała pełne zajęć popołudnie. Pracownia reklamy była w rzeczywistości wielkim składowiskiem ulokowanym w suterenie, pod poziomem ulicy. Była zastawiona stołami kreślarskimi, rozmaitymi
manekinami, potęŜnymi belami materiałów i wszelkiego rodzaju elementami, które w ostatniej dekadzie były uŜywane w oknach wystawowych. Meredith ze znawstwem torowała sobie drogę przez ten chaos. Kiedyś była jego współtwórczynią. Jednym z elementów pierwszego etapu jej przeszkolenia była praca w kaŜdym dziale sklepu. - Lisa? - zawołała i kilkanaście głów pomocników Lisy uniosło się. - Lisa? - Tutaj! - odkrzyknął jej przytłumiony głos. Nagle falbana zwisająca wokół jednego ze stołów została odrzucona na bok i wychyliła się spod niej pełna rudych loków głowa Lisy. Co znowu? - zapytała poirytowanym głosem. Jej błękitne oczy patrzyły na nogi Meredith. Jak mogę zrobić cokolwiek, jeśli mi ciągle przeszkadzacie? - Zabij mnie - odpowiedziała radośnie Meredith, przysiadając na stole i śmiejąc się w zaskoczoną twarz przyjaciółki - ale nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ty tutaj cokolwiek znajdujesz, nie mówiąc juŜ o tworzeniu czegokolwiek. - Cześć! - odpowiedziała trochę zawstydzona Lisa, wyczołgując się na czworaka spod stołu. - Próbowałam tam zamontować przewody na świąteczną imprezę w dziale meblowym. Jak było wczoraj na randce z Parkerem? - O, nieźle - odpowiedziała Meredith. - Jak zawsze - skłamała, ostentacyjnie manipulując lewą ręką przy zapięciu swojego płaszcza. Teraz na tej dłoni pysznił się zaręczynowy pierścionek z szafirem. Wspomniała wczoraj Lisie, Ŝe ma wraŜenie, Ŝe Parker zbiera się, Ŝeby poprosić ją o rękę. Lisa oparła zaciśnięte dłonie na biodrach. - Jak zawsze! BoŜe, Mer, on się rozwiódł juŜ dwa lata temu. Spotykasz się z nim od ponad dziewięciu miesięcy. Spędzasz z jego córkami niemal tyle samo czasu co on. Jesteś piękna i inteligentna... męŜczyźni po jednym twoim spojrzeniu padają jak muchy do twoich stóp, ale Parker „przygląda” ci się od miesięcy i to z dość bliskiego dystansu. Myślę, Ŝe tylko tracisz z nim czas. Jeśli ten idiota miałby zamiar ci się oświadczyć, zrobiłby to juŜ dawno. - JuŜ to zrobił - rzuciła Meredith, uśmiechając się triumfalnie. Lisa „wsiadła” jednak na swojego ulubionego „konika” i upłynęło kilka chwil, zanim dotarły do niej słowa Meredith. - On się dla ciebie nie nadaje, tak czy inaczej. Ty potrzebujesz kogoś, kto by cię wyciągnął z konserwatyzmu, w którym tkwisz, kto by sprawił, Ŝe zaczęłabyś robić szalone rzeczy w rodzaju głosowania, chociaŜ raz na Demokratów, czy pójścia do opery w piątek, zamiast w sobotę. Parker jest za bardzo podobny do ciebie, jest za bardzo systematyczny, za bardzo zrównowaŜony, zbyt ostroŜny... śartujesz! Oświadczył ci się?
Meredith skinęła głową, a Lisa dostrzegła w końcu antycznie oprawiony ciemny szafir. - Pierścionek zaręczynowy? - zapytała, łapiąc rękę Meredith. Oglądała dokładnie pierścionek, a jej uśmiech zastąpiło zdziwienie. - Co to jest? - Szafir - odpowiedziała Meredith, nie poruszona wyraźnym brakiem entuzjazmu Lisy dla tego drobiazgu. Zawsze lubiła jej bezpośredniość. Poza tym, nawet ona, która kochała Parkera, nie była w stanie wmówić sobie, Ŝe pierścionek był; oszałamiająco piękny. Był wytworny, antyczny i był klejnotem rodzinnym. Wystarczało jej to w zupełności. - Zorientowałam się, Ŝe to szafir, ale te małe kamyki? Nie błyszczą jak prawdziwe diamenty. - Są obrabiane w starodawny sposób, mają mniej szlifowanych płaszczyzn. To stary pierścionek. NaleŜał do babki Parkera. - Nie stać go było na nowy, co? - droczyła się Lisa. - Wiesz - ciągnęła dalej - zanim ciebie poznałam, myślałam, Ŝe bogaci ludzie kupują wspaniałe rzeczy, nie zwracając uwagi na cenę... - Tylko nowobogaccy to robią - oświecała ją Meredith. - Stare pieniądze to ciche pieniądze. - Tak, ale stare pieniądze mogłyby się czegoś nauczyć od tych nowych. Wy trzymacie rzeczy, aŜ się niemal rozpadają. Jeśli ja się kiedyś zaręczę i chłopak będzie chciał mi wcisnąć wyświechtany babciny pierścionek, to przepadł. A z czego - ciągnęła barbarzyńsko - jest zrobiona oprawa? Nie błyszczy za bardzo. - To platyna - odpowiedziała Meredith, powstrzymując śmiech. - Wiedziałam... podejrzewam, Ŝe to jest niezniszczalne i to dlatego ten, kto go kupował te dwieście lat temu, kazał go z tego zrobić. - Właśnie - odpowiedziała Meredith. Jej ramiona drŜały ze śmiechu. - Prawdę mówiąc, Mer - Lisa śmiała się razem z Meredith, ale w oczach miała łzy - to podejrzewam, Ŝe jeśli nie byłabyś przekonana, Ŝe musisz być chodzącą reklamą elegancji „Bancrofta”, to ciągle jeszcze nosiłabyś ciuchy ze studiów. - Tylko jeśliby to były bardzo mocne ciuchy. Bez dalszego udawania Lisa uścisnęła ją mocno. - On nie jest ciebie wart. Taki ktoś nie istnieje. - Parker jest dla mnie idealny - oponowała Meredith, śmiejąc się i ściskając Lisę. Jutro wieczorem jest bal dobroczynny w operze. Wezmę bilety dla ciebie i Phila -
powiedziała, nawiązując do pracującego w reklamie fotografa, z którym Lisa spotykała się ostatnio. - Po balu robimy przyjęcie zaręczynowe. - Phil jest w Nowym Jorku - odparła Lisa - ale ja przyjdę. W końcu jeśli Parker ma się stać członkiem naszej rodziny, muszę się nauczyć go kochać. - Nie mogąc opanować uśmiechu, dodała: - Nawet jeśli rzeczywiście ściąga dla Ŝartu długi hipoteczne ze zbolałych wdów... - Liso - powiedziała powaŜniej Meredith - Parker nie cierpi twoich dowcipów o bankierach, wiesz o tym dobrze. Czy teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, mogłabyś przestać mu dogadywać? - Spróbuję - obiecała. - śadnego dogadywania i Ŝadnych dowcipów o bankierach. - I nie będziesz go więcej nazywać panem Drysdale? - Przestanę teŜ oglądać powtórki „Beverly Hillbillies” - przysięgła Lisa. - Dzięki - powiedziała Meredith wstając. Lisa odwróciła się gwałtownie i dziwnie nienaturalnie zajęła się wygładzaniem zmarszczek z pilśniowego, czerwonego paska. - Coś nie w porządku? - Nie w porządku? - zapytała Lisa, uśmiechając się ze sztucznym oŜywieniem. - Co moŜe być nie w porządku? Moja najlepsza przyjaciółka właśnie zaręczyła się z męŜczyzną swoich marzeń. - Co jutro włoŜysz? - zapytała, gwałtownie zmieniając temat. - Jeszcze nie zdecydowałam. Wstąpię jutro na drugie piętro i wybiorę coś wystrzałowego. Przy okazji obejrzę ślubne suknie. Parker chce, Ŝebyśmy zrobili wystawne przyjęcie z wszelkimi ozdobnikami i obrządkami. Nie chce pozbawiać mnie wesela z pompą tylko dlatego, Ŝe on juŜ takie miał. - Czy on wie o... o tamtej sprawie, o tamtym twoim „weselu”? - Wie - odpowiedziała Meredith smętnym głosem. - Przyjął to z wielkim zrozumieniem i był bardzo miły - zaczęła i raptownie przerwała, kiedy z głośników sklepowych zabrzmiała seria dzwonków. Klienci byli do nich przyzwyczajeni i ignorowali je. Zakodowany system dzwonków był przeznaczony dla poszczególnych działów i pracownicy reagowali na nie natychmiast. Meredith przerwała i słuchała. Dwa krótkie dzwonki. przerwa i jeszcze jeden. - To mój kod wywoławczy - powiedziała, wstając z westchnieniem. - I tak musiałabym juŜ lecieć. Za godzinę mamy zebranie i muszę jeszcze przygotować kilka notatek. - Daj im wycisk! - powiedziała Lisa i wczołgała się szybko z powrotem pod stół. Przypominała Meredith rozczochranego rudzielca bawiącego się w namiocie zrobionym
własnym sumptem w rodzinnym salonie. Podeszła do telefonu wiszącego na ścianie blisko drzwi i zadzwoniła do centrali sklepu. - Tu Meredith Bancroft - powiedziała, kiedy odezwała się telefonistka. - Wywołała pani przed chwilą mój kod. - Zgadza się, panno Bancroft - powiedziała telefonistka. - Pan Braden z ochrony pytał, czy mogłaby pani przyjść do jego biura najszybciej, jak to moŜliwe. To bardzo pilne.
ROZDZIAŁ 14 Biura ochrony znajdowały się na szóstym piętrze, za działem z zabawkami. Były dyskretnie ukryte za maskującym je przepierzeniem. Dział ochrony podlegał Meredith jako wiceprezydentowi do spraw operacyjnych. Mijając klientów oglądających skomplikowane pociągi elektryczne i wiktoriańskie domki dla lalek, zastanawiała się, kogo tym razem złapano na kradzieŜy w sklepie, Ŝe wymaga to aŜ jej obecności. Jeśli byłby to zwyczajny złodziejaszek, załatwiliby to sami. Prawdopodobnie chodziło więc o któregoś z pracowników. Pracownicy sklepu, począwszy od kierowników działów, a na sprzedawcach skończywszy, byli bacznie obserwowani przez dział ochrony. Złodzieje sklepowi byli odpowiedzialni za osiemdziesiąt procent kradzieŜy, ale to pracownicy kradnący w sklepie powodowali najwyŜsze straty finansowe. Złodzieje sklepowi mogli ukraść tylko to, co udało im się ukryć i wynieść. Pracownicy codziennie mieli wiele moŜliwości i róŜne metody kradzieŜy. Ochrona przyłapała w ubiegłym miesiącu sprzedawcę, który wystawił na nazwiska znajomych fałszywe kwity za zwrot towarów. Miesiąc wcześniej został zwolniony pracownik zajmujący się zaopatrywaniem sklepu w biŜuterię za wzięcie dziesięciu tysięcy dolarów łapówki za zakup towaru pośledniejszego gatunku od trzech róŜnych dostawców. Zawsze kiedy złodziejem okazywał się pracownik, Meredith czuła się w jakimś sensie zdradzona. W tym występku było coś niezwykle nieetycznego i wulgarnego. Zatrzymała się przed drzwiami z napisem „Mark Braden, dyrektor ochrony i zapobiegania stratom”. Przygotowała się wewnętrznie i weszła do duŜej poczekalni przylegającej do gabinetu Marka. Pod ścianą, na plastikowo - aluminiowych krzesełkach siedziały dwie przyłapane na kradzieŜach osoby: jedna w wieku około dwudziestu lat, druga siedemdziesięciu. Umundurowany agent ochrony pilnował kobiet. Młodsza siedziała zwinięta na swoim krześle, ramionami obejmowała brzuch, a jej policzki nosiły ślady łez; wyglądała na zaniedbaną, biedną i wystraszoną. Dla kontrastu starsza złodziejka była uosobieniem radosnego, eleganckiego dobrobytu. Przypominała wiekową, porcelanową lalkę ustrojoną w czerwono - czarny kostium od Chanela. Siedziała wyprostowana, z torebką na kolanach. - Dzień dobry, moja droga - zaszczebiotała na widok Meredith. - Jak się masz? - Dziękuję, dobrze, pani Fiorenza - odpowiedziała Meredith, starając się zatuszować złość, kiedy rozpoznała starszą damę. MąŜ Agnes Fiorenzy był nie tylko szanowanym filarem społeczeństwa i ojcem senatora stanowego, ale był teŜ członkiem zarządu „Bancrofta”. Z tego
powodu cała sytuacja stawała się delikatna i to niewątpliwie dlatego wezwano Meredith. - A jak pani się miewa? - zapytała machinalnie Meredith. - Jestem bardzo zbulwersowana, Meredith. Czekam tutaj juŜ pół godziny, a jak tłumaczyłam panu Bradenowi, niestety bardzo się spieszę. Za pół godziny mam wziąć udział w obiedzie wydawanym na cześć senatora Fiorenzy. Będzie niesamowicie rozczarowany, jeśli się tam nie zjawię. Potem mam wykład w Stowarzyszeniu Młodych. MoŜe mogłabyś wpłynąć na Bradena i przyspieszyć tę procedurę? - Zobaczę, co mogę zrobić - powiedziała Meredith, starając się zachować nieodgadniony wyraz twarzy. Otworzyła drzwi do gabinetu Marka. Braden przysiadł na krawędzi biurka i popijając kawę, rozmawiał z ochroniarzem, który przyłapał na kradzieŜy młodszą kobietę. Braden był atrakcyjnym, dobrze zbudowanym czterdziestopięcioletnim męŜczyzną o rudoblond włosach i brązowych oczach. Pracował kiedyś jako specjalista w ochronie powietrznych sił zbrojnych, a pracę w „Bancrofcie” traktował z równą powagą jak tę dla zapewnienia bezpieczeństwa państwa. Meredith nie tylko mu ufała i szanowała go, ale takŜe go lubiła. Wyraźnie było to widać w jej uśmiechu, kiedy powiedziała: - Widziałam Agnes Fiorenzę w poczekalni. Chciała, Ŝebym ci powiedziała, Ŝe przeszkadzasz jej w udziale w waŜnym obiedzie. Braden uniósł wolną rękę w geście wyraŜającym bezsilną odrazę. - Wydałem w tej sprawie instrukcje, Ŝeby tobie zostawić rozprawienie się z tą czarownicą. - Co zwędziła tym razem? - Pasek od Liebera, torebkę Gevinchy i to. Pokazał jej parę wielkich, krzykliwych kolczyków z niebieskiego kryształu. Pochodziły one z działu sztucznej biŜuterii i na drobnej starszej kobiecie wyglądałyby dziwacznie. - Ile ma jeszcze nie wykorzystanego kredytu? - zapytała Meredith, myśląc o rachunku, jaki załoŜył nękany jej wyczynami małŜonek, Ŝeby z góry zapłacić za jej ewentualne kradzieŜe. - Czterysta dolarów. To za mało, Ŝeby pokryć tę kradzieŜ. - Porozmawiam z nią, ale mogłabym dostać najpierw filiŜankę kawy? W głębi duszy miała dosyć cackania się z tą kobietą, podczas gdy inni, tacy jak na przykład ta młoda dziewczyna, byli oskarŜani w pełnym majestacie prawa.
- Mam zamiar po tym wszystkim wydać odźwiernemu zakaz wpuszczania pani Fiorenzy do sklepu - zdecydowała, wiedząc dobrze, Ŝe moŜe ją to narazić na niezadowolenie pana Fiorenzy. - Co wzięła ta młodsza kobieta? - Kombinezon dla niemowlaka, rękawiczki i kilka sweterków. Zaprzecza temu powiedział, wzruszając ramionami ze zniechęceniem. Podał Meredith kawę. - Mamy ją nagraną na taśmie wideo. Wartość tych rzeczy to około dwustu dolarów. Meredith skinęła głową. Popijała kawę i miała nadzieję, Ŝyczyła sobie nawet tego, Ŝeby ta zaniedbana matka przyznała się do kradzieŜy. Nie przyznając się, zmuszała sklep do udowodnienia jej winy i oskarŜenia jej. Było to konieczne, Ŝeby zapobiec ewentualnemu oskarŜeniu sklepu o bezprawne przetrzymywanie. - Była juŜ karana? - Mój człowiek w policji powiedział, Ŝe nie. - Byłbyś skłonny wycofać oskarŜenie, jeśli podpisze oświadczenie i przyzna się do kradzieŜy? - Dlaczego, do diabła, mielibyśmy to zrobić? - Przede wszystkim wnoszenie oskarŜenia jest kosztowne, a ona nie ma poza tym nic na sumieniu. UwaŜam teŜ, Ŝe to wstrętne puścić panią Fiorenzę po lekkim zbesztaniu za kradzieŜ zbytkownych rzeczy, za które moŜe z łatwością zapłacić i jednocześnie zaskarŜać kobietę za kradzieŜ ciepłych rzeczy dla jej dziecka. - Proponuję ci układ: ty zakazujesz wstępu pani Fiorenzie do sklepu, a ja puszczam tę drugą wolno, o ile przyzna się do kradzieŜy. Umowa stoi? - Stoi, stoi - powiedziała Meredith. - Wprowadź starszą panią - polecił Mark agentowi ochrony. Pani Fiorenza wkroczyła do pokoju owiana zapachem perfum „Joy”, cała w uśmiechach, ale wyglądająca na bardzo zniecierpliwioną. - Dobry BoŜe, zajęło to panu całe wieki, panie Braden. - Pani Fiorenza - powiedziała Meredith, przejmując inicjatywę - juŜ kilkakrotnie przysparzała nam pani kłopotów, z uporem biorąc ze stoisk rzeczy bez uprzedniego płacenia za nie. - Wiem, Meredith, Ŝe powoduję czasem kłopoty, ale to jeszcze nie usprawiedliwia oskarŜycielskiego tonu, jaki wobec mnie stosujesz. - Pani Fiorenza! - powiedziała Meredith, poirytowana, Ŝe mówiono do niej jak do źle wychowanego dziecka. - Ludzie idą do więzienia na całe lata za kradzieŜ rzeczy wartych o wiele mniej niŜ to... - Wskazała na pasek, torebkę i kolczyki. - W poczekalni siedzi kobieta,
która wzięła ciepłe rzeczy dla swojego dziecka i jej grozi więzienie. Ale pani, pani wzięła zupełnie niepotrzebne głupstwa. - Dobry BoŜe, Meredith - przerwała jej pani Fiorenza, robiąc przeraŜoną minę. MoŜna by pomyśleć, Ŝe wzięłam, te kolczyki dla siebie. Wiesz, Ŝe nie jestem kompletną egoistką. Wiele robię bezinteresownie, dla ludzi. Meredith, zbita z tropu, zawahała się. - To znaczy, Ŝe rzeczy, które pani kradnie, tak jak te kolczyki, przekazuje pani na cele charytatywne? - Na Boga! - odparła. Jej twarz chińskiej laleczki przybrała wyraz zaskoczenia. - Która porządna organizacja charytatywna przyjęłaby takie kolczyki? Są okropne. Nie, doprawdy. Wzięłam je dla mojej słuŜącej. Ona ma fatalny gust, będą się jej podobać. Sądzę jednak, Ŝe powinnaś powiedzieć temu, kto kupuje coś takiego dla sklepu, Ŝe to nie przysparza dobrego imienia „Bancroftowi”. MoŜe nadawałyby się do „Goldblatta”, ale nie rozumiem, dlaczego „Bancroft”... - Pani Fiorenza - przerwała jej Meredith, ignorując kierunek, jaki przyjmowała rozmowa. - Ostrzegałam panią w ubiegłym miesiącu, Ŝe jeŜeli zostanie pani znowu przyłapana na kradzieŜy, będę musiała zakazać odźwiernemu wpuszczania pani do sklepu. - Nie mówisz tego powaŜnie! - Mówię to jak najbardziej powaŜnie. - To zniewaga. - Przykro mi. - Mój mąŜ dowie się o tym! - powiedziała, ale jej głos brzmiał niepewnie i patetycznie. - Dowie się o tym tylko wtedy, jeśli zdecyduje się pani mu o tym powiedzieć - odparła Meredith, wyczuwając, Ŝe zamierzona groźba w głosie starszej damy wynikała bardziej z zaniepokojenia niŜ ze złości. Winowajczyni uniosła dumnie głowę i dziwnie brzmiącym głosem powiedziała: - Nie mam zamiaru nigdy więcej robić zakupów w tym sklepie. Mogę, się przenieść do „I. Magnin”. Oni nie pomyśleliby nawet, Ŝeby chociaŜ skrawek lady przeznaczyć na takie okropne kolczyki! Wzięła torebkę, którą wcześniej połoŜyła na biurku, poprawiła swoje białe włosy i wyszła. Meredith oparła się o ścianę, spojrzała na obydwu męŜczyzn i napiła się kawy. Czuła się nieswojo i było jej smutno. Zupełnie tak, jakby przed chwilą spoliczkowała tę starszą
kobietę. W końcu jej mąŜ z góry zapłacił za wszystko, co ewentualnie ukradnie. „Bancroft” nie ponosił więc strat, przynajmniej wtedy, kiedy to ją właśnie przyłapywano. Po chwili powiedziała do Marka: - ZauwaŜyłeś, Ŝe jakimś cudem udało jej się być, powiedzmy... patetyczną? - Nie. - Myślę, Ŝe wyjdzie jej to na dobre - ciągnęła Meredith, obserwując dziwny wyraz jego twarzy. - Kto wie, moŜe daliśmy jej nauczkę, karząc ją zamiast zignorować to, co zrobiła. Prawda? Braden uśmiechnął się leniwie. Wyglądał na rozbawionego. Potem, nie odpowiadając jej, podniósł słuchawkę i nacisnął cztery klawisze. - Dan - powiedział do jednego z ochroniarzy z parteru. - Pani Fiorenza jest w drodze na dół. Zatrzymaj ją i zaŜądaj zwrotu paska Liebera, który ma w swojej torebce. Tak, zgadza się - powiedział w słuchawkę, uśmiechając się na widok osłupiałej twarzy Meredith. - To ten sam pasek, na którego kradzieŜy przyłapałeś ją wcześniej. Ukradła go z mojego biurka. Kiedy odłoŜył słuchawkę, Meredith otrząsnęła się z zaskoczenia i zawstydzenia. Zerknęła na zegarek, myśląc juŜ o zaplanowanym na to popołudnie zebraniu. - Zobaczymy się później na zebraniu. Masz przygotowany raport o stanie wydziału? - Tak. Mamy dobre wyniki. Straty obniŜyły się średnio o osiem procent w stosunku do ubiegłego roku. - Wspaniale - powiedziała i naprawdę wiele to dla niej znaczyło. Meredith chciała, teraz bardziej niŜ kiedykolwiek, Ŝeby cały jej dział błyszczał. Kardiolog nalegał, Ŝeby ojciec przeszedł na emeryturę i zrezygnował z prezydentury „Bancrofta” albo co najmniej wziął sześciomiesięczny urlop. Ojciec zdecydował, Ŝe weźmie urlop, i wczoraj spotkał się z zarządem, Ŝeby przedyskutować, kto będzie pełnił funkcję prezydenta firmy w czasie jego nieobecności. Meredith wiedziała tylko tyle, Ŝe desperacko chce uzyskać szansę zastąpienia go. Tego samego chciało co najmniej czterech innych wiceprezydentów na stanowiskach kierowniczych. Pracowała równie cięŜko, a moŜe nawet cięŜej niŜ kaŜdy z nich; nie tak długo jak dwaj inni, ale nieludzko intensywnie i bezsprzecznie z sukcesem. WaŜne było teŜ to, Ŝe zawsze w fotelu prezydenckim zasiadał Bancroft. Meredith wiedziała, Ŝe gdyby nie urodziła się dziewczynką, czasowa prezydentura byłaby automatycznie jej. Kiedy jej dziadek przejmował interesy, był młodszy niŜ ona. On jednak nie był krępowany przez uprzedzenia swojego ojca wobec jego płci lub przez zarząd mający teraz zadziwiająco duŜą kontrolę nad decyzjami dotyczącymi firmy. To ostatnie utrudnienie nastąpiło częściowo z winy Meredith. To ona propagowała i walczyła o ekspansję
„Bancrofta” do innych miast. Wymagało to jednak gromadzenia potęŜnych środków finansowych. Jedyną drogą do urzeczywistnienia tego przedsięwzięcia było wprowadzenie Bancroft i S - ka na giełdę i sprzedawanie akcji firmy na rynku. Teraz kaŜdy mógł kupić udziały w akcjach firmy, a kaŜdy udział to był jeden głos. W efekcie członkowie zarządu byli rozliczani i wybierani przez udziałowców. Nie byli juŜ tylko figurantami wybieranymi lub zwalnianymi przez jej ojca. Co gorsza wszyscy członkowie zarządu sami byli właścicielami duŜych pakietów akcji, a co za tym idzie i głosów. Dawało im to jeszcze większą władzę. Dobrą stroną obecnego składu zarządu było to, Ŝe większość z tych dwunastu męŜczyzn byli to ci sami ludzie, którzy zasiadali w zarządzie „Bancrofta” od lat. Byli przyjaciółmi i współpracownikami ojca lub dziadka. Byli więc skłonni kierować się sugestiami jej ojca. Okres sześciomiesięcznej prezydentury w firmie w zastępstwie ojca był Meredith bardzo potrzebny. Mogła w tym czasie udowodnić ojcu i zarządowi, Ŝe po przejściu ojca na emeryturę ona podołałaby odpowiedzialności, jaką niesie ze sobą to stanowisko. Jeśli ojciec zarekomendowałby Meredith jako swoją zastępczynię w czasie urlopu, dyrektorzy z pewnością by to zaaprobowali. Ojciec był jednak denerwująco powściągliwy co do efektów swojego spotkania z zarządem i nie chciał nawet zdradzić, kiedy zostanie ogłoszona ostateczna decyzja. Odstawiając filiŜankę na biurko Marka, zerknęła na malutki kombinezon ukradziony przez kobietę czekającą w poczekalni. Poczuła ten sam smutek, który ogarniał ją zawsze, kiedy uświadamiała sobie, Ŝe ona sama nigdy nie będzie miała dziecka. JuŜ dawno nauczyła się ukrywać swoje uczucia przed współpracownikami i jej uśmiech był naturalny, kiedy powiedziała: - Wychodząc, porozmawiam z tą drugą kobietą. Jak ona się nazywa? Mark podał jej nazwisko i Meredith wyszła do poczekalni. - Pani Jordan - powiedziała do wyglądającej blado młodej matki, mającej na sumieniu kradzieŜ dziecięcych ubranek. - Jestem Meredith Bancroft. - Widziałam pani zdjęcia w gazetach - odpowiedziała ostro Sandra Jordan. - Wiem, kim pani jest. I co teraz? - No cóŜ, jeśli będzie pani dalej zaprzeczać, Ŝe ukradła pani te rzeczy, sklep będzie musiał wnieść przeciwko pani oskarŜenie. - Wrogość we wzroku kobiety mogłaby powstrzymać Meredith przed wprowadzeniem w Ŝycie jej dobroczynnych zamierzeń. Stałoby się tak, gdyby nie wiedziała, co kobieta ukradła i gdyby nie zauwaŜyła błysku przeraŜenia w jej załzawionych oczach. - Proszę, Ŝeby mnie pani uwaŜnie wysłuchała, pani Jordan, bo naprawdę współczuję pani. Niech pani postąpi, jak pani radzę, albo niech się pani przygotuje
na poniesienie konsekwencji: jeśli nie przyzna się pani do wzięcia tych rzeczy i puścimy panią wolno, nie oskarŜając pani i nie udowadniając pani winy, musimy brać pod uwagę, Ŝe pani moŜe oskarŜyć nas o bezprawne obwinienie i zatrzymanie. Nasz sklep nie moŜe ryzykować takiego procesu. Co za tym idzie, jeśli pani się nie przyzna, będziemy musieli, skoro juŜ panią zatrzymaliśmy, przedsięwziąć wszelkie wymagane prawem kroki. Czy rozumie mnie pani dobrze? Na taśmie wideo mamy nagrany moment, kiedy kradnie pani te rzeczy. Zostało to sfilmowane przez jedną z kamer umieszczonych w suficie, w dziecięcym dziale. MoŜemy i przedstawilibyśmy w sądzie tę taśmę, Ŝeby udowodnić pani winę, a naszą niewinność, jeśli chodzi o bezprawne oskarŜenie pani. NadąŜa pani za mną? Meredith przerwała i spojrzała w napiętą twarz młodej kobiety; nie wiedziała, czy ona uchwyci się oferowanej jej właśnie moŜliwości wydostania się z opresji. - Mam przez to rozumieć, Ŝe wypuszczacie złodziei sklepowych, o ile przyznają się oni do kradzieŜy? - zapytała niepewnie i lekcewaŜąco. - Pani Jordan, czy pani jest złodziejką sklepową? - skontrowała Meredith. - Zwykłą, nałogową złodziejką? - Zanim kobieta zdąŜyła jej ostro odpowiedzieć, Meredith powiedziała łagodnie: - Kobiety złodziejki w pani wieku kradną zwykle ubrania dla siebie, perfumy albo biŜuterię. Pani wzięła zimowe ubranka da dziecka. Nie jest pani notowana przez policję. Wolę więc wersję, Ŝe jest pani zdesperowaną matką, która musi zapewnić ciepło swojemu dziecku. Młoda kobieta, najwyraźniej bardziej przyzwyczajona do zmagania się z przeciwnościami losu niŜ do współczucia, załamała się, słysząc słowa Meredith. W jej oczach zabłysły łzy. Zaczęły spływać po policzkach. - Wiem z telewizji, Ŝe nigdy nie powinno się przyznawać do czegoś, jeśli nie ma przy tym adwokata. - Czy pani ma adwokata? - Nie mam. - Jeśli nie przyzna się pani do kradzieŜy tych rzeczy, adwokat będzie pani naprawdę niezbędny. Przełknęła głośno. - Czy zanim się przyznam, moŜe mi pani dać na piśmie, urzędowo, Ŝe jeśli to zrobię, to nie naśle pani na mnie policji? To było dla Meredith coś nowego. Bez konsultacji z prawnikami nie mogła być pewna, Ŝe takie oświadczenie nie byłoby później uznane za rodzaj łapówki lub mogło spowodować innego rodzaju konsekwencje. Potrząsnęła przecząco głową.
- Niepotrzebnie pani wszystko komplikuje, pani Jordan. Młoda dziewczyna drŜała ze strachu. Westchnęła niepewnie. - Jeśli się przyznam, da mi pani słowo, Ŝe nie naśle pani na mnie policji? - A zaufa pani memu słowu? - zapytała spokojnie Meredith. Kobieta przez długą chwilę wpatrywała się w twarz Meredith. - Powinnam? - zapytała w końcu drŜącym z przestrachu głosem. Meredith skinęła głową, patrząc na nią łagodnie. - Tak. Dziewczyna ponowne zawahała się, długo, cięŜko westchnęła, a potem skinęła głową, biorąc za dobrą monetę słowo Meredith. - No dobrze... ja... ukradłam te rzeczy. Zerkając przez ramię na Marka Bradena, który cicho otworzył drzwi i obserwował całą scenę, powiedziała: - Pani Jordan przyznała, Ŝe wzięła te ubranka. - Dobrze - powiedział bezbarwnie. W ręku trzymał formularz potwierdzający ten fakt. Podał go jej, razem z długopisem, do podpisania. - Nie powiedziała pani - zwróciła się do Meredith - Ŝe będę musiała podpisać to zeznanie. - Po zrobieniu tego będzie pani mogła odejść wolno - zapewniła ją spokojnie Meredith i stała się obiektem kolejnego, długiego i badawczego spojrzenia młodej kobiety. Ręka jej drŜała, ale podpisała formularz i oddała go Markowi. - Jest pani wolna - powiedział. Uchwyciła się oparcia krzesła, wyglądając tak, jakby za chwilę miała zemdleć, tym razem z uczucia ulgi. Spojrzała na Meredith. - Dziękuję, panno Bancroft. - Nie ma o czym mówić. Meredith juŜ szła korytarzem do działu zabawek, kiedy dogoniła ją Sandra Jordan. - Panno Bancroft? - Meredith zatrzymała się i odwróciła do niej. - Chciałam powiedzieć, Ŝe... Ŝe widziałam panią kilka razy w telewizji... w róŜnych pięknych miejscach ubraną w futra i suknie i chcę powiedzieć, Ŝe w rzeczywistości jest pani nawet ładniejsza niŜ w telewizji. - Dziękuję - powiedziała Meredith, uśmiechając się niepewnie. - I... i chcę, Ŝeby pani wiedziała, Ŝe nigdy przedtem nie próbowałam niczego ukraść powiedziała, wpatrując się błagalnie w Meredith. - Proszę popatrzeć - wyciągnęła z torebki portfel i wyjęła z niego zdjęcie. Przedstawiało ono drobniutką twarzyczkę dziecka o wielkich,
niebieskich oczach i rozbrajającym bezzębnym uśmiechu. - To moja Jenny - powiedziała Sandra. Jej głos brzmiał teraz powaŜnie i czule. - W ubiegłym tygodniu zachorowała. Lekarz powiedział, Ŝe powinna mieć cieplej, ale nie stać mnie teraz na zapłacenie rachunku za prąd. Pomyślałam sobie, Ŝe moŜe jeśliby miała cieplejsze ubranka... - Do oczu napłynęły jej łzy i zamrugała gwałtownie powiekami. - Ojciec Jenny ulotnił się, kiedy zaszłam w ciąŜę, ale to nic, bo ja i Jenny mamy siebie i to nam wystarcza. Ale nie zniosłabym, jeśli... jeśli... straciłabym moją Jenny. Otworzyła usta, jakby miała zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale odwróciła się na pięcie i uciekła. Meredith patrzyła, jak biegnie między stoiskami wypełnionymi setkami zabawek. Przed oczami miała jednak dziecko z fotografii, róŜową kokardkę w jej włosach, uśmiech cherubinka. Kilka minut później, kiedy Sandra Jordan chciała juŜ wyjść ze sklepu, została zatrzymana przy głównym wejściu przez agenta ochrony. - Proszę zaczekać, pan Braden schodzi do pani, pani Jordan - poinformował ją. Zaczęła dygotać. Była przeraŜona, sądziła, Ŝe została podstępnie wmanipulowana w podpisanie oświadczenia i Ŝe teraz oddadzą ją w ręce policji. Nie miała co do tego wątpliwości, kiedy zobaczyła zbliŜającego się do niej Marka Bradena. Niósł duŜą torbę z emblematem Bancrofta. Od razu zorientowała się, Ŝe zawierała ona wszystkie dowody jej kradzieŜy: róŜowy kombinezon i całą resztę łącznie z duŜym niedźwiadkiem, którego nawet nie tknęła. - Oszukaliście mnie - wykrzyknęła zduszonym głosem, kiedy Braden wyciągnął do niej torbę. - Pani Jordan, to są rzeczy dla pani do zabrania do domu - przerwał jej z bezosobowym uśmiechem. Mówił to głosem człowieka, który wygłaszał zleconą mu do wygłoszenia mowę. Sandra, oszołomiona, pełna wdzięczności i niedowierzania, wzięła torbę. Przycisnęła ją do piersi. - Wesołych świąt od firmy Bancroft i S - ka - powiedział sztywno, ale Sandra wiedziała, Ŝe to nie były prezenty od niego ani teŜ nie był to humanitarny gest ze strony sklepu. Podniosła wzrok w górę na poziom balkonowy, szukając przez łzy pięknej młodej kobiety, która patrzyła na zdjęcie Jenny z takim poruszeniem i łagodnością w uśmiechu. W pewnym momencie wydawało jej się, Ŝe ją widzi, Meredith Bancroft w białym płaszczu, uśmiechającą się do niej z góry. Myślała, Ŝe to ona, ale nie była pewna, bo łzy zalewały jej oczy. - Niech pan jej powie - szepnęła zduszonym głosem - Ŝe Jenny i ja dziękujemy.
ROZDZIAŁ 15 Biura kierownictwa zajmowały czternaste piętro. Były usytuowane po obydwu stronach długiego, szerokiego, pokrytego dywanem korytarza, prowadzącego do owalnej recepcji. Na ścianach wisiały oprawione w pozłacane ozdobne ramy portrety wszystkich prezydentów firmy z rodziny Bancroftów. Pod nimi stały przeznaczone dla gości kanapa i fotele w stylu królowej Anny. Na lewo od recepcji mieściło się biuro i prywatna sala konferencyjna, które zgodnie z tradycją zawsze naleŜały do prezydenta Bancrofta. Na prawo rozmieszczone były biura dyrektorów. Stanowiska ich sekretarek znajdowały się przed ich gabinetami, oddzielone od siebie funkcjonalnymi, estetycznymi ściankami z rzeźbionego mahoniu. Meredith wysiadła z windy i spojrzała na juŜ dwukrotnie przenoszony portret swojego pradziadka Jamesa Bancrofta, załoŜyciela Bancroft i S - ka. - Dzień dobry, pradziadku - powiedziała cicho. Witała go tak codziennie prawie od zawsze. Wiedziała, Ŝe to głupie, ale w tym człowieku w sztywnym kołnierzyku, z gęstymi jasnymi włosami i okazałą brodą było coś, co ją poruszało. Fascynowały ją jego oczy. Pomimo kwintesencji godności, jaka biła od niego, w jego jasnoniebieskich oczach była odwaga i coś łobuzerskiego. Pradziadek był odwaŜny. OdwaŜny i nowatorski. W 1891 r. James Bancroft zdecydował się zerwać z tradycją i zaoferować wszystkim klientom takie same ceny. Do tego momentu lokalni klienci kupowali taniej niŜ obcy ludzie. Było tak i w sklepach z Ŝywnością, i w takich jak Bancroft i S - ka. Aktem odwagi ze strony Jamesa Bancrofta było dyskretne umieszczenie w oknie sklepu tabliczki: „Jedna cena dla wszystkich”. W jakiś czas później inny właściciel sklepu w Wyoming, James Cash Penney, przyjął tę zasadę jako własną i to jemu w kolejnych dziesięcioleciach przypisywano tę zasługę. Meredith znała jednak prawdę, poniewaŜ znalazła w starym dzienniku zapisek mówiący o tym, Ŝe decyzja Jamesa Bancrofta o ustaleniu jednej ceny dla wszystkich była wcześniejsza niŜ ta J.C. Penneya. Portrety innych przodków Meredith wisiały wzdłuŜ ścian w identycznych ramach, ale na nie ledwie rzuciła okiem. Myślami była juŜ przy cotygodniowym zebraniu kierownictwa firmy. Kiedy Meredith weszła do sali konferencyjnej, było w niej niezwykle cicho. Panowała tu napięta atmosfera. Wszyscy tak samo jak ona mieli nadzieję, Ŝe Philip Bancroft zasygnalizuje chociaŜby, kto miałby być jego tymczasowym zastępcą. Meredith, zajmując
miejsce przy końcu długiego stołu, skinęła głową na powitanie dziewięciu męŜczyznom i jednej kobiecie, którzy wszyscy tak jak ona byli wiceprezydentami i stanowili trzon kierowniczy „Bancrofta”. Zasady hierarchii w „Bancrofcie” były proste i sprawdzały się w działaniu. Główny księgowy stał na czele działu finansowego, a działem prawnym kierował główny radca prawny. Pięciu wiceprezydentów jednocześnie pełniło funkcje dyrektorów handlowych. Grupa tych pięciu ludzi była odpowiedzialna za zaopatrzenie dla tego olbrzymiego domu towarowego i jego filii w innych miastach. Oddzielnie kaŜdy z nich był odpowiedzialny za z góry ustaloną grupę towarów. To na ich barkach leŜała odpowiedzialność za sukces lub poraŜkę w zakresie tych grup, chociaŜ kaŜdy z nich miał podległych sobie kierowników, pracowników dokonujących zakupów i urzędników, którzy z kolei podlegali kierownikom. Ponadto przy stole konferencyjnym zasiadało jeszcze dwóch wiceprezydentów zajmujących się wszelką działalnością pomagającą w sprzedaŜy towarów. Byli to: wiceprezydent reklamy i promocji, którego zespół planował kampanie promujące sprzedaŜe sklepowe, kupował czas antenowy w radiu i telewizji i przestrzeń w gazetach, Ŝeby je reklamować, oraz wiceprezydent do spraw prezentacji wizualnej, dla którego pracowała Lisa. Była ona odpowiedzialna, razem z innymi podległymi mu pracownikami, za zaprezentowanie klientom na terenie sklepu wszystkich towarów. Meredith zajmowała stanowisko starszego wiceprezydenta do spraw operacyjnych, co czyniło ją odpowiedzialną za całą pozostałą działalność dotyczącą prowadzenia sklepu, począwszy od problemów ochrony sklepu, spraw kadrowych po ekspansję na rynku i planowanie. To właśnie ta ostatnia dziedzina najbardziej zajmowała Meredith. Pod jej kierownictwem powstało pięć nowych filii sklepu i wyznaczono juŜ tereny pod pięć kolejnych. Na dwóch z nich były juŜ prowadzone prace budowlane. Jedyną poza Meredith kobietą zasiadającą przy stole konferencyjnym była specjalistka zajmująca się kreowaniem ekspansji towarowej firmy. To jej zadaniem było przewidywanie nastających trendów mody po to, Ŝeby zgodnie z nimi ukierunkowywać działalność dyrektorów handlowych. Piastująca to stanowisko Theresa Bishop siedziała naprzeciwko Meredith i rozmawiała cicho z księgowym. - Dzień dobry. - Do sali konferencyjnej wszedł Philip Bancroft. Jego głos zabrzmiał mocno i energicznie. Zajął miejsce u szczytu stołu. Jego następne słowa zelektryzowały wszystkich: - Jeśli zastanawiacie się, czy zostały podjęte decyzje co do wyboru osoby mającej mnie zastąpić, to odpowiedź brzmi nie. Zostaniecie o tym powiadomieni, kiedy zapadnie decyzja. Teraz moŜemy chyba porzucić tę kwestię i przejść do spraw bieŜących firmy. Ted -
skupił przenikliwy wzrok na Tedzie Rothmanie, wiceprezydencie, który zaopatrywał sklep w kosmetyki, bieliznę osobistą, buty i płaszcze. - Zgodnie z raportami z wczorajszego wieczoru ze wszystkich naszych sklepów, sprzedaŜ płaszczy jest o jedenaście procent niŜsza w porównaniu z danymi z tego samego tygodnia ubiegłego roku. Co masz do powiedzenia na ten temat? - Tylko tyle - odparł Rothman z uśmiechem - Ŝe jest bardzo ciepło jak na tę porę roku i klienci nie koncentrują się aŜ tak bardzo na zakupie okryć wierzchnich, jak to robili zwykle w tym czasie. Tego naleŜało oczekiwać. - Mówiąc to, wstał i podszedł do jednego z monitorów wbudowanych w ścianę. Nacisnął szybko serię klawiszy. Unowocześnienie systemu komputerowego sklepu zostało przeforsowane przez Meredith, z niemałymi nakładami, juŜ dawno temu. Teraz w kaŜdej chwili moŜna było uzyskać dane dotyczące sprzedaŜy w kaŜdym dziale kaŜdego sklepu firmy. MoŜna je było teŜ porównać z danymi dotyczącymi tego samego działu sprzed tygodnia, miesiąca lub sprzed roku. - Podniosła się sprzedaŜ płaszczy w Bostonie, gdzie temperatura w czasie tego weekendu spadła do wysokości bardziej normalnej dla tej pory roku... - przerwał, obserwując ekran. - Podskoczyła o dziesięć procent w stosunku do ubiegłego tygodnia. - Nie interesuje mnie ubiegły tydzień. Chcę wiedzieć, dlaczego nasza sprzedaŜ płaszczy jest niŜsza od ubiegłorocznej. Meredith poprzedniego dnia rozmawiała przez telefon ze znajomą z pisma „Moda”. Patrząc na rzucającego rozzłoszczone spojrzenia ojca, wtrąciła: - Według „Mody” sprzedaŜ płaszczy spadła wszędzie. W następnym numerze zamieszczą artykuł na ten temat. - Nie chcę usprawiedliwień, chcę wytłumaczenia - odparował jej ojciec. Meredith drgnęła, ale tylko nieznacznie. Od dnia, kiedy zmusiła go do uznania jej przydatności jako dyrektora „Bancrofta”, ojciec wychodził z siebie, Ŝeby udowadniać jej i wszystkim innym, Ŝe jego córka nie jest przez niego faworyzowana. Prawdę mówiąc, działo się wręcz przeciwnie. - Wytłumaczeniem są kurtki - powiedziała spokojnie. - SprzedaŜ kurtek zimowych wzrosła w skali kraju o dwanaście procent. To jest przyczyna zmniejszenia sprzedaŜy płaszczy. Philip wysłuchał jej, ale poza krótkim skinieniem głową nie wykonał Ŝadnego, chociaŜby kurtuazyjnego gestu doceniającego jej wysiłki. Zamiast tego zaatakował Rothmana: - Co mamy teraz zrobić z tymi wszystkimi płaszczami?
- Wstrzymaliśmy nasze zamówienia na płaszcze - wyjaśnił cierpliwie Rothman. - Nie spodziewamy się wielkiej nadwyŜki. Nie dodał w tym momencie, Ŝe to Theresa Bishop doradziła mu zamówienie duŜych ilości kurtek i wstrzymanie zamówień płaszczy. To niedociągnięcie skorygował natychmiast Gordon Mitchell, wiceprezydent odpowiedzialny za suknie, dodatki do nich i ubranka dziecięce: - O ile sobie dobrze przypominam - wtrącił - kurtki zostały zakupione zamiast płaszczy zgodnie z sugestią Theresy, Ŝe moda na krótsze spódnice spowoduje, Ŝe kobiety będą w tym roku preferować raczej kurtki niŜ płaszcze. Meredith wiedziała, iŜ Mitchell powiedział to nie dlatego, Ŝe zaleŜało mu chociaŜ trochę na tym, aby Theresa została doceniona, ale dlatego, Ŝe nie chciał, by to Rothman zebrał laury. Mitchell nigdy nie przegapił moŜliwości wykazania, iŜ inni wiceprezydenci do spraw zakupów są mniej kompetentni niŜ on. Był niesympatycznym, złośliwym człowiekiem; mimo Ŝe był przystojnym męŜczyzną, budził w Meredith odrazę. - Jestem przekonany, Ŝe wszyscy jesteśmy świadomi i wdzięczni za jasnowidztwo Theresy w zakresie mody - powiedział Philip z drwiną w głosie. Nie lubił kobiet w zarządzie i wszyscy o tym wiedzieli. Theresa wzniosła oczy ku górze, ale nie spojrzała w poszukiwaniu zrozumienia ku Meredith; mogłoby to wskazywać na ich słabość, a obie wiedziały, Ŝe nie naleŜy okazywać tego uczucia ich wspaniałemu prezydentowi, - Co z nowymi perfumami, które ma promować ta gwiazda rocka... - zapytał ostro Philip, zerkając w notatki, a potem na Rothmana. - Nazywają się „Charyzma” - podpowiedział Rothman - ma je promować Cheryl Aderly, gwiazda rocka i symbol seksu, która... - Wiem, kim ona jest! - uciął Philip. - Czy „Bancroft” będzie miał tę promocję; czy nie? - Jeszcze nie wiemy - odpowiedział niepewnie Rothman. Perfumy były najbardziej dochodowym towarem w domu handlowym, a uzyskanie wyłączności na wprowadzenie w mieście nowego, liczącego się gatunku byłoby mistrzowskim posunięciem. Oznaczało to bezpłatną reklamę dla sklepu ze strony produkującej je firmy i rozgłos, kiedy przyjedzie gwiazda, Ŝeby je promować, i oczywiście wielki napływ klientek, które będą oblegały stoiska, Ŝeby wypróbować nowy zapach. - Co to znaczy, Ŝe nie wiesz jeszcze? - rzucił gniewnie Philip. - Mówiłeś, Ŝe to niemal pewne.
- Aderly jest bardzo ostroŜna - przyznał Rothman. - Wydaje się, Ŝe chciałaby porzucić rocka na rzecz kariery w filmie, ale... Philip z niesmakiem rzucił pióro na biurko. - Na litość boską. Nic mnie nie obchodzą jej plany na przyszłość. Chcę tylko wiedzieć, czy „Bancroft” dostanie wprowadzenie jej perfum na rynek, a jeśli nie, to dlaczego! - Staram się, Philipie, odpowiedzieć ci na to pytanie - odparł ostroŜnie Rothman pozbawionym emocji głosem. - Aderly chce wprowadzić swoje perfumy w sklepie z duŜą klasą, który uŜyczyłby swojego blasku jej nowemu image. - Co moŜe mieć większą klasę niŜ „Bancroft”? _ skrzywił się z dezaprobatą Philip i nie czekając na odpowiedź na to retoryczne pytanie, zapytał: - Dowiedziałeś się, kogo jeszcze bierze pod uwagę? - Marshall Field. - To niedorzeczność! „Field” nawet nie próbuje nam dorównać i oni nie zrobią dla niej tyle, ile my moŜemy zrobić! - W tym wypadku właśnie nasza „klasa” wydaje się problemem. - Ted Rothman uniósł dłoń, widząc, jak twarz Philipa czerwienieje ze złości. - Wygląda to tak: kiedy rozpoczynaliśmy negocjacje, Aderly chciała image wysokiej klasy. Teraz jednak jej agent i doradcy niemal przekonali ją, Ŝe to błąd pozbywać się aury gwiazdy rocka i seksu, która przysporzyła jej tylu nastoletnich wielbicieli. To z tego powodu rozmawiają z „Fieldem”. Oni mieliby być dla niej rodzajem kompromisu godzącego te dwie sprawy. - Ted, chcę tej inauguracji - stwierdził Philip sucho. - Mówię powaŜnie. Jeśli trzeba, zaproponuj im większą część zysku albo powiedz, Ŝe pokryjemy część kosztów reklamy w mieście. Nie oferuj więcej, niŜbyśmy zyskali, ale załatw to. - Zrobię, co będę mógł. - Czy nie robisz właśnie tego cały czas? - rzucił mu wyzwanie Philip. Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do wiceprezydenta siedzącego obok Rothmana, a potem poddawał takiemu samemu krzyŜowemu ogniowi pytań wszystkich pozostałych siedzących wokół stołu. Wyniki sprzedaŜy były świetne, a kaŜdy wiceprezydent był więcej niŜ kompetentny. Philip wiedział o tym, ale w miarę jak pogarszało się jego zdrowie, pogarszało się teŜ jego usposobienie. Jako ostatni ostrzałowi poddany został Gordon Mitchell. - Suknie Dominicka Avanti są okropne, wyglądają jak resztki z ubiegłego roku i nie sprzedają się.
- Jednym z powodów, dla których się nie sprzedają, jest to - obwieścił Mitchell z gorzkim, oskarŜycielskim spojrzeniem skierowanym na szefa Lisy - Ŝe twoi ludzie robią, co tylko mogą, Ŝeby rzeczy Avantiego wyglądały śmiesznie! Co to był za pomysł, Ŝeby przystroić manekiny kapeluszami i rękawiczkami całymi w cekinach? Neil Nordstrom, szef Lisy, przyjął wypowiedź rozzłoszczonego kolegi z niezmąconym spokojem. - Przynajmniej - skomentował - Lisie Pontini i jej zespołowi udało się sprawić, Ŝe wyglądały interesująco, chociaŜ takie nie były. - Dosyć tego, panowie - rzucił Philip ze znuŜeniem. - Sam - powiedział, odwracając się w kierunku Sama Greena, szefa prawników, który siedział tuŜ przy nim, po lewej stronie co z procesem, który wytoczyła nam kobieta, ta która twierdzi, Ŝe potknęła się w dziale meblowym i potłukła plecy? - To oszustka - odparł Sam Green. - Ludzie z naszego ubezpieczenia odkryli, Ŝe z tego samego powodu wytoczyła cztery podobne procesy innym sklepom. Tamci nie będą się starał dojść z nią do porozumienia. Najpierw sprawa musiałaby trafić na wokandę, a gdyby tak się stało, przegrałaby. Philip skinął głową i spojrzał chłodno na Meredith. - Co z kontraktami na zakup terenów w Houston, która chcesz zdobyć z taką determinacją? - Rozpracowujemy z Samem końcowe szczegóły. Sprzedający zgodził się podzielić posiadłość, a my jesteśmy gotowi do pracy nad kontraktem. Kolejnym, krótkim skinieniem przyjął do wiadomości jej wypowiedź i odwrócił się na krześle do siedzącego po prawej stronie księgowego. - Allen, a co ty masz do przekazania? Księgowy zerknął na leŜący przed nim Ŝółty notatnik. Allen Stanley był odpowiedzialny, jako główny specjalista do spraw finansowych korporacji „Bancrofta”, za wszystko, co dotyczyło finansów, łącznie z departamentem kredytowym sklepu. Zdaniem Meredith, przez stresujące boje z Philipem Bancroftem stracił większość włosów i nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt pięć lat, ale raczej na sześćdziesiąt pięć. Księgowi i podlegli im pracownicy nie przynosili dochodów sklepowi. Dział prawny i dział personalny teŜ nie. Philip traktował te trzy działy jako zło konieczne, a odnosił się do nich zaledwie trochę lepiej niŜ do bezproduktywnych obiboków. Gardził nimi takŜe dlatego, Ŝe ich szefowie zwykle przedstawiali mu powody, dla których nie mógł przeprowadzić swoich planów, zamiast mówić mu, co zrobić, Ŝeby je zrealizować. Allen Stanley miał jeszcze pięć lat do
wcześniejszej emerytury i Meredith czasami zastanawiała się, jak on to wytrzyma. Głos Allena, kiedy się odezwał, brzmiał rzeczowo, ale wyczuwało się w nim wahanie. - W ubiegłym miesiącu mieliśmy rekordową ilość podań o karty kredytowe, prawie osiem tysięcy. - Ile z nich załatwiłeś pozytywnie? - Z grubsza sześćdziesiąt pięć procent. - Jak, do diabła - Philip krzyknął z furią, stukając końcem pióra o blat stołu dla podkreślenia kaŜdego słowa - jak usprawiedliwisz odrzucenie trzech tysięcy z ośmiu tysięcy podań? Staramy się przyciągnąć klientów z kartami kredytowymi, a ty, ot tak sobie, odrzucasz ich! Nie muszę ci chyba tłumaczyć, jakie zyski w naszej działalności mamy z tych kart. Nawet nie liczę strat, jakie poniesiemy z powodu braku zakupów, jakich te trzy tysiące osób nie zrobią w „Bancrofcie”, dlatego Ŝe nie mogą tu kupować na kredyt! Meredith zauwaŜyła, Ŝe ojciec nagle jakby przypomniał sobie o swoim słabym sercu i starał się uspokoić. - Podania, które odrzuciliśmy, pochodziły od niepewnych kredytobiorców - stwierdził Allen zdecydowanym, rzeczowym tonem. - Tacy ludzie, jak wiesz, nie płacą za to, co kupują. Nie płacą odsetek od swoich rachunków. MoŜesz pomyśleć, Ŝe odrzucając te podania, ponieśliśmy straty, ale ja uwaŜam, Ŝe moi pracownicy zaoszczędzili „Bancroftowi” fortunę, unikając niemoŜliwych do ściągnięcia wierzytelności. Ustaliłem podstawowe warunki, jakim musi sprostać kaŜdy, komu zostanie przyznana karta kredytowa „Bancrofta”. Faktem jest, Ŝe trzy tysiące osób nie sprostało tym wymaganiom. - Stało się tak dlatego, Ŝe te wymogi są cholernie wysokie wtrącił gładko Gordon Mitchell. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ŝarliwie Philip, zawsze chętny do znalezienia uchybienia w działaniu księgowego. - Dlatego - odpowiedział Mitchell z pełnym satysfakcji, złośliwym uśmiechem - Ŝe moja siostrzenica powiedziała mi, Ŝe „Bancroft” właśnie odrzucił jej podanie o kartę kredytową. - Widocznie nie była pewnym kredytobiorcą - odparował księgowy. - Doprawdy? - wycedził Mitchell. - To dlaczego „Field” i „Macy” właśnie wydali jej nowe karty? Zgodnie z tym, co powiedziała mi siostrzenica, list zawierający odmowę przyznania jej naszej karty mówił, Ŝe ma ona nieodpowiednią przeszłość kredytową. Ona jest na pierwszym roku studiów i sądzę, Ŝe ta odmowa oznaczała, Ŝe nie mogłeś dowiedzieć się o niej niczego, ani dobrego, ani złego.
Księgowy skinął głową, jego blada, poprzecinana zmarszczkami twarz przybrała dziwny wyraz. - Najwyraźniej tak było, skoro nasz list tak to formułował. - Jak wytłumaczysz postępowanie „Fielda” i „Macy'ego”? - zapytał ostro Philip, pochylając się do przodu. - Najwyraźniej oni mieli dostęp do większej ilości informacji niŜ ty i twoi ludzie. - Nie mieli lepszych informacji. Wszyscy uŜywamy tego samego Kredytowego Biura Informacyjnego. Najprawdopodobniej ich wymagania stawiane przy udzielaniu kredytów są łagodniejsze niŜ moje. - To nie są twoje wymagania, to nie jest twój sklep... Meredith postanowiła interweniować. Wiedziała, Ŝe księgowy będzie z Ŝelazną konsekwencją bronił swojego zdania i swojego personelu, ale rzadko zdobywa się na wytknięcie Philipowi jego błędów. Ten problem był wynikiem błędu Philipa. Meredith, kierując się pozbawioną egoizmu chęcią obrony Allena Stanleya i niewątpliwie egoistyczną chęcią uniknięcia kolejnego długiego starcia, którego wszyscy dyrektorzy łącznie z nią musieliby wysłuchać, przerwała tyradę ojca: - Kiedy ostatnio poruszane było to zagadnienie - powiedziała, starając się zachować respekt i obiektywizm w głosie - uwaŜałeś, Ŝe doświadczenie nauczyło nas, Ŝe studenci są grupą o duŜym stopniu ryzyka kredytowego. Poleciłeś Allenowi odmawiać kart kredytowych wszystkim studentom, poza wyjątkowymi przypadkami. W sali konferencyjnej zapanowała cisza. Dziwna, pełna oczekiwania cisza, która często pojawiała się, kiedy Meredith sprzeciwiała się ojcu. Dzisiaj jednak była ona cięŜsza niŜ zwykle. Wszyscy z napięciem oczekiwali jakiegoś znaku wskazującego na złagodzenie nieprzejednanego stosunku Philipa do córki, co mogłoby sugerować, Ŝe to jej powierzy zastępstwo. Prawdę mówiąc, jej ojciec nie był bardziej wymagający niŜ jego odpowiednicy w „Saksie” czy „Macym” lub kaŜdej innej duŜej firmie handlowej. Meredith wiedziała o tym i przeciwstawiała
się
nie
Ŝądaniom,
jakie
stawiał,
ale
jego
bezceremonialnemu,
autokratycznemu stylowi bycia. Dyrektorzy zebrani wokół stołu konferencyjnego związali swe kariery zawodowe z handlem, wiedząc dobrze, Ŝe była to pełna nieoczekiwanych emocji, stawiająca wysokie wymagania dziedzina interesów. Sześćdziesięciogodzinny tydzień pracy był tu normą, a nie wyjątkiem, dla kaŜdego, kto chciał się wspiąć na sam szczyt... i utrzymać się tam. Meredith, tak jak pozostali, wiedziała o tym. Wiedziała teŜ, Ŝe w jej wypadku będzie musiała pracować cięŜej, dłuŜej i bardziej efektywnie niŜ inni, jeśli będzie chciała zdobyć
prezydenturę firmy, która przecieŜ przypadłaby jej niejako automatycznie, gdyby dane jej było urodzić się chłopcem. Wkroczyła w dyskutowany temat, wiedząc bardzo dobrze, Ŝe być moŜe zyska sobie szacunek ojca, ale jednocześnie ściągnie na siebie nieproporcjonalnie wielką porcję jego oburzenia i urazy. Posłał w jej stronę pogardliwe spojrzenie. - Co zasugerowałabyś, Meredith? - zapytał, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając, Ŝe była to ustalona przez niego reguła. - To samo, co proponowałam wtedy: Ŝeby studentom, którzy nie mieli dotąd problemów kredytowych, przyznawać karty kredytowe, ale do ograniczonej wysokości, powiedzmy do pięciuset dolarów. Przez pierwszy rok. Jeśli pod koniec tego okresu ludzie Allena upewnią się co do ich wypłacalności, limit mógłby być podwyŜszony. Przez chwilę patrzył po prostu na nią, potem odwrócił się, tak jakby nie słyszał tego, co powiedziała, i kontynuował zebranie. Godzinę później zamknął swoją teczkę z jeleniej skóry, w której miał notatki dotyczące zebrania. Spojrzał na zgromadzonych przy stole konferencyjnym dyrektorów. - Mam dzisiaj niezwykle napięty program spotkań, panowie... i panie... - dodał protekcjonalnym tonem, który powodował, Ŝe zawsze miała ochotę w takim momencie zrobić do niego jakąś głupią minę. - Musimy pominąć omówienie najlepszych sprzedaŜy tygodnia. Dziękuję państwu. Kończymy zebranie. Allen - rzucił mimochodem - zaoferuj studentom karty z limitem do pięciuset dolarów, o ile nie mieli wcześniej problemów kredytowych. To było typowe. Publicznie nie docenił propozycji Meredith ani w Ŝaden inny sposób nie okazał jej uznania. Zachował się tak, jak to robił zwykle, kiedy jego utalentowana córka wykazywała się świetną oceną sytuacji. Niechętnie przyjmował jej sugestię, nie podkreślając wartości jej koncepcji ani teŜ wartości jej samej dla firmy. Była jednak liczącą się osobą dla sklepu i wszyscy o tym wiedzieli. Philip Bancroft teŜ. Meredith zebrała swoje notatki i ramię w ramię z Gordonem Mitchellem wyszła z sali konferencyjnej. To właśnie Meredith i Mitchell mieli największe szanse ze wszystkich kandydatów na zdobycie czasowej prezydentury. Obydwoje wiedzieli o tym. On, jako trzydziestosiedmiolatek, miał więcej lat przepracowanych w handlu niŜ Meredith, co dawało mu lekką przewagę nad nią. Jego minusem było to, Ŝe w „Bancrofcie” pracował dopiero od trzech lat. Meredith pracowała w firmie ojca juŜ od lat siedmiu, a co najwaŜniejsze, to jej naleŜało przypisać sukces i spowodowanie ekspansji „Bancrofta” do innych stanów; to ona toczyła spory, argumentowała i perswadowała ojcu, a potem bankierom firmy, Ŝeby finansowali tę ekspansję. Ona sama wybierała nowe sklepy i to ona była najbardziej
zaangaŜowana w nie kończące się problemy budowy, a potem uruchomienia tych sklepów. Meredith jako jedyna miała do zaoferowania zarządowi coś wyjątkowego, czego Ŝaden inny kandydat do prezydentury, łącznie z Gordonem Mitchellem, nie posiadał. Była to wszechstronność. Jej atutami były ta właśnie wszechstronność i szeroki zakres rozumienia działalności sklepu, wynikający z jej wcześniejszych doświadczeń z pracy w innych działach firmy. Meredith zerknęła z ukosa na Gordona Mitchella. W jego wzroku, kiedy spojrzał na nią, zobaczyła wszechobecną u niego kalkulację. - Philip powiedział mi, Ŝe zgodnie z zaleceniami lekarza, wybierze się w rejs w czasie urlopu - zaczął, kiedy szli pokrytym dywanem korytarzem, mijając stanowiska sekretarek umiejscowione przed gabinetami wiceprezydentów. - Kiedy planuje... - urwał, słysząc wypowiedziane lekko podniesionym głosem słowa swojej sekretarki: - Panie Mitchell, na pana prywatną linię dzwoni pan Bender. Jego sekretarka mówi, Ŝe to raczej pilne. - Mówiłem ci, Debbie, Ŝebyś nie odbierała telefonów na mojej prywatnej linii - rzucił ostro. Przepraszając Meredith, przeleciał jak burza koło stanowiska swojej sekretarki i wpadł do biura, zamykając za sobą drzwi. Na zewnątrz Debbie Novotny przygryzła wargę, patrząc w ślad za odchodzącą Meredith. Zawsze, kiedy dzwoniła „sekretarka pana Bendera”, Gordon stawał się spięty i podenerwowany i zamykał drzwi, kiedy rozmawiali. Przez prawie rok Mitchell obiecywał, Ŝe rozwiedzie się z Ŝoną i poślubi Debbie. Teraz nagle Debbie zaczęła się bać, Ŝe powodem jego ociągania się jest „sekretarka pana Bendera”, czyli nowa kochanka ukrywana pod tym hasłem. Nie dotrzymywał teŜ innych obietnic, takich jak awans Debbie na handlowca i podwyŜka pensji. Z walącym mocno sercem podniosła słuchawkę swojego aparatu. Głos Gordona był cichy i słychać w nim było zdenerwowanie: - Mówiłem ci, Ŝebyś przestał dzwonić do biura! - Uspokój się, nie zajmę ci duŜo czasu - powiedział Bender. - Ciągle mam cholerną stertę tych niebieskich jedwabnych bluzek, które kupiłeś, i górę tej sztucznej biŜuterii. Dam ci podwójną działkę, jeśli zabierzesz to ode mnie. - To był męski głos i Debbie poczuła taką ulgę, Ŝe juŜ miała zamiar odłoŜyć słuchawkę, kiedy uderzyło ją, Ŝe to, co mówił Bender, brzmiało jak przekupstwo. - Nie mogę - warknął Gordon. - Widziałem ostatnią porcję bluzek i biŜuterii od ciebie. To towar pośledniego gatunku! Do tej pory to wszystko udawało się nam tylko dlatego, Ŝe rzeczy, które dostarczałeś, były niezłej jakości. Jeśli ktoś tutaj przypatrzy się dobrze tej ostatniej dostawie, to będą chcieli wiedzieć, kto i dlaczego to kupił. Jeśli tak się stanie, moi
kierownicy handlowi bez wahania wskaŜą na mnie i powiedzą, Ŝe to ja kazałem im kupować od ciebie. - Jeśli się tego boisz, to zwolnij ich obydwu i nie będą juŜ mogli wskazać na ciebie. - Chyba będę musiał to zrobić, ale to niczego nie zmieni. Słuchaj, Bender - powiedział Gordon stanowczo - ten układ przynosił zyski nam obydwu, ale skończmy z tym. To za duŜe ryzyko. Poza tym, myślę, Ŝe zaproponują mi tu czasową prezydenturę. Jeśli tak się stanie, nie będę miał kompletnie nic wspólnego ze sprawami zaopatrzeniowymi. W głosie Bendera zabrzmiała groźba: - Słuchaj mnie uwaŜnie, śmieciu, bo wyłoŜę ci to tylko jeden raz. Ty i ja robiliśmy niezłe interesy, a twoje ambicje nic mnie nie obchodzą. Zapłaciłem ci w ubiegłym roku sto tysięcy dolarów... - Powiedziałem ci: kończymy z tym. - Nie kończymy, o ile ja tego nie powiem, a do tego jeszcze daleko. Zrób mi numer, a dzwonię do starego Bancrofta... - I co mu powiesz? - wykrzyknął Gordon z kpiną. - śe nie dałem ci się przekupić? - Nie, opowiem mu, jakim to ja jestem uczciwym biznesmenem i jak to ty nastajesz na mnie, Ŝebym ci odpalał dolę, zanim pozwolisz swoim ludziom kupić mój wspaniały towar. To nie jest przekupstwo, to jest wymuszenie. - Przerwał na chwilę, Ŝeby znaczenie tych słów dotarło do Mitchella, po czym dodał: - I zawsze jest jeszcze wewnętrzna słuŜba podatkowa, którą teŜ trzeba brać pod uwagę, prawda? ZałoŜę się, Ŝe jeśli dostaną anonimowy telefon i zaczną cię sprawdzać, to doszukają się twoich nie zadeklarowanych stu tysięcy. Niepłacenie podatków, kochasiu, jest oszustwem. Wymuszenie i oszustwo. W narastającej panice Gordon usłyszał w słuchawce dziwny, przytłumiony odgłos zamykania szuflady z aktami. - Zaczekaj chwilę! - powiedział szybko. - Muszę wyjąć coś z teczki. - Ignorując teczkę, która leŜała na biurku, tam gdzie ją połoŜył, odłoŜył słuchawkę, podszedł do drzwi, cicho nacisnął klamkę i otworzył je bezgłośnie. Jego sekretarka siedziała przy biurku ze słuchawką przyciśniętą do ucha. Dłonią zakrywała mikrofon, a na jej aparacie zapalone było tylko jedno światełko sygnalizujące rozmowę. Pobladły ze strachu i wściekłości zamknął drzwi i wrócił do swojego biurka. - Będziemy musieli dokończyć rozmowę wieczorem rzucił. - Zadzwoń do mnie do domu. - Ostrzegam cię... - W porządku, w porządku! Zadzwoń do domu, coś wymyślimy. Bender, trochę uspokojony, powiedział:
- Mówisz bardziej do rzeczy. Potrafię to zrozumieć. Podniosę ci działkę, skoro będziesz musiał odrzucić propozycję Bancrofta. Gordon odłoŜył słuchawkę i gwałtownie nacisnął przycisk intercomu. - Debbie, czy moŜesz tu przyjść? - powiedział, po czym zwolnił przycisk i dodał: Głupia, wścibska suka! W chwilę później Debbie otworzyła drzwi. Była wystraszona. Straciła wszelkie iluzje wobec niego. Bała się, Ŝe jej twarz zdradzi to, czego się dowiedziała. - Zaniknij drzwi na klucz - powiedział Gordon, starając się nadać swojemu głosowi intymne brzmienie. Wyszedł zza biurka i podszedł do kanapy. - Podejdź tutaj. Debbie podeszła do niego niepewna, zbita z tropu zmysłową nutką w jego głosie i kontrastującym z nią chłodem w oczach. Krzyknęła zaskoczona, kiedy objął ją gwałtownie. - Wiem, Ŝe podsłuchiwałaś moją rozmowę - powiedział, opanowując chęć zaciśnięcia dłoni wokół jej gardła. - Robię to dla nas, Debbie. Będę spłukany po rozwodzie. Potrzebuję pieniędzy dla nas. Chcę móc ci dać to wszystko, na co zasługujesz. Rozumiesz to, kochanie, prawda? Debbie spojrzała mu w twarz i zobaczyła błagalną prośbę w jego oczach. Zrozumiała wszystko, uwierzyła mu. JuŜ rozpinał jej sukienkę, ściągał ją z niej. Kiedy jego ręce wślizgnęły się w jej stanik, figi, przywarła do niego, ofiarowując mu swoje ciało, miłość i milczenie. Meredith właśnie podnosiła słuchawkę telefonu, kiedy w drzwiach gabinetu pojawiła się jej sekretarka. - Byłam przy fotokopiarce - wyjaśniła Phyllis wchodząc. Phyllis Tilsher miała dwadzieścia siedem lat, była inteligentna, miała intuicję i była bardzo sensowną osobą we wszystkich dziedzinach poza jedną: czuła nieprzeparty pociąg do nieodpowiedzialnych męŜczyzn, na których w dodatku nie moŜna było polegać. Była to słabość, którą wielokrotnie, ze śmiechem omawiały w czasie wspólnie przepracowanych lat. - Kiedy cię nie było, dzwonił Jerry Keaton z personalnego - ciągnęła i ze zwykłą sobie pełną pogody biegłością zaczęła zdawać relację ze wszystkich telefonów, jakie były do Meredith. - Powiedział, Ŝe być moŜe jeden z naszych urzędników zaskarŜy nas o dyskryminację. - Rozmawiał z działem prawnym? - Tak, ale chciał teŜ porozmawiać z tobą. - Muszę wrócić do biura architekta, Ŝeby zakończyć przeglądanie planów sklepu w Houston - rzuciła Meredith. - Powiedz Jerry'emu, Ŝe zobaczę się z nim w poniedziałek rano.
- Dobrze. Dzwonił teŜ pan Savage. - Przerwała, bo we framugę drzwi zapukał Sam Green. . - Przepraszam - powiedział do nich obydwu - czy miałabyś dla mnie kilka minut, Meredith? Skinęła głową. - Co się dzieje? - Miałem właśnie telefon od Ivana Thorpa - powiedział, marszcząc brwi. Podszedł do jej biurka. - MoŜemy mieć problem z zakupem ziemi w Houston. Meredith spędziła ponad miesiąc w Houston, szukając odpowiedniej lokalizacji, gdzie „Bancroft” mógłby wybudować nie tylko sklep, ale i całe centrum handlowe. Znalazła w końcu idealne miejsce w pobliŜu znanej Gallerii. Właścicielem terenu była firma Thorp Development i od miesięcy negocjowali z nimi warunki sprzedaŜy. - Jakiego rodzaju problem? - Kiedy powiedziałem mu, Ŝe jesteśmy gotowi do sporządzenia umowy, stwierdził, Ŝe być moŜe mają juŜ kupca na wszystkie swoje tereny, łącznie z tym nas interesującym. Thorp Development była firmą holdingową, która posiadała w Houston kilka biurowców, kilka centrów handlowych, a takŜe tereny przeznaczone pod zabudowę. Wszyscy wiedzieli o tym, Ŝe bracia Thorp chcą sprzedać całą firmę; pisano o tym nawet w „Wall Street Journal”. - Wierzysz, Ŝe naprawdę mają kupca? A moŜe on tylko próbuje zmusić nas do zaproponowania wyŜszej ceny wyjściowej w negocjacjach? - To bardzo prawdopodobne, ale chcę, Ŝebyś zdawała sobie sprawę z tego, Ŝe moŜemy mieć nieoczekiwanie konkurencję. - W takim razie musimy z tym coś zrobić, Sam. Chcę wybudować naszą nową filię właśnie na tym kawałku ziemi. Nigdzie indziej nie chciałam wybudować sklepu w jakimś konkretnym miejscu tak bardzo jak tutaj. Ta lokalizacja jest idealna. Houston zaczyna wychodzić z kryzysu, ale ceny w budownictwie są jeszcze dość niskie. Kiedy będziemy gotowi do otwarcia sklepu, będą w pełni rozkwitu gospodarczego. Meredith zerknęła na zegarek i wstała. Była trzecia, i był to piątek. Oznaczało to, Ŝe juŜ zaczynały się korki na drogach. - Muszę juŜ uciekać - uśmiechnęła się przepraszająco. - Zorientuj się, czy twój znajomy z Houston moŜe dowiedzieć się, czy Thorp rzeczywiście ma innego kupca. - JuŜ do niego dzwoniłem. Sprawdza to.
ROZDZIAŁ 16 Limuzyna Matta przedzierała się poprzez zwykły dla piątkowego popołudnia tłok, torując sobie drogę ku sześćdziesięciopiętrowemu budynkowi Haskell Electronics. Tam właśnie mieściła się ogólnokrajowa dyrekcja firmy. Siedzący na tylnym siedzeniu Matt uniósł głowę znad sprawozdania właśnie w chwili, kiedy Joe O'Hara manewrował gwałtownie limuzyną wokół taksówki, przejechał na czerwonym świetle i waląc kilkakrotnie w klakson, rozproszył grupę nieustraszonych chicagowskich pieszych. Mniej niŜ trzy metry przed zjazdem do podziemnego parkingu „Haskella” Joe gwałtownie nacisnął hamulec i limuzyna znalazła się we wjeździe do garaŜu. - Przepraszam, Matt - powiedział z krzywym uśmieszkiem, widząc jego grymas we wstecznym lusterku. - Czy mógłbyś mi wytłumaczyć - zapytał rozdraŜniony Matt - dlaczego robisz wszystko, Ŝeby piesi stali się ozdobną miazgą na masce tego samochodu? Jego głos utonął w ogłuszającym pisku opon, kiedy długi nos samochodu pochylił się ostro do przodu i zaczął zjeŜdŜać, zataczając ciasne kółka po spiralnym wjeździe prowadzącym na poziom parkingu zarezerwowany dla dyrekcji. Samochód mijał ściany zjazdu ledwie o centymetry. Bez względu na to, jak drogim i eleganckim jechał samochodem, O'Hara prowadził zawsze jak nieustraszony nastolatek siedzący we wbijającym go w dumę starym chevrolecie, z blondynką na kolanach i zapasem piwa tuŜ obok. Gdyby nie to, Ŝe wciąŜ miał refleks nastolatka, to na pewno juŜ dawno straciłby prawo jazdy i Ŝycie teŜ. Był lojalny i odwaŜny i to te cechy spowodowały, Ŝe dziesięć lat temu w Ameryce Południowej zaryzykował Ŝycie dla Matta. W cięŜarówce, którą prowadził Matt, wysiadły hamulce. Samochód spadł z nasypu i zaczął się palić. Joe O'Hara uratował go, a Matt w zamian obdarował go skrzynką ulubionej whisky i dozgonną wdzięcznością. Na ramieniu pod marynarką Joego wisiała automatyczna czterdziestka piątka, którą kupił wiele lat temu, kiedy to po raz pierwszy wiózł Matta przez pikietę kierowców cięŜarówek z firmy, którą Matt właśnie kupił. W głębi duszy Matt uwaŜał, Ŝe broń nie była konieczna. Joe miał niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu, ale miał teŜ ponad sto kilogramów solidnych muskułów i wyraŜającą wolę walki, wręcz brzydką twarz z miną wyraźnie ostrzegającą przed zagroŜeniem. Przypominał bardziej ochroniarza niŜ kierowcę. Wyglądał jak zapaśnik sumo. Prowadził jak szaleniec.
- Jesteśmy na miejscu - zawołał Joe, dokonując sztuki łagodnego wyhamowania samochodu tuŜ przy prywatnej windzie w podziemiu budynku. - Nie ma to jak w domu. - Tylko przez rok albo krócej - powiedział Matt, zamykając aktówkę. Zwykle kiedy kupował firmę, spędzał w niej miesiąc albo dwa, towarzysząc swoim ludziom podczas oceny kierownictwa firmy i opracowywania strategii jej dalszego rozwoju. W przeszłości jednak kupował tylko dobrze zarządzane firmy, których problemem był brak kapitału operacyjnego. Wprowadzał w nich niewielkie zmiany, Ŝeby dostosować ich funkcjonowanie do Intercorpu. Z „Haskellem” sprawa wyglądała inaczej. Stare metody i styl zarządzania powinny zostać zastąpione nowymi; aktywa powinny zostać ponownie oszacowane, system płacowy poddany zmianom, lojalność pracowników zweryfikowana. NaleŜało teŜ wybudować obiekty produkcyjne w podmiejskim Southville, gdzie Matt juŜ kupił tereny. „Haskell” wymagał bardzo powaŜnych przekształceń. Matt miał zamiar dzielić swój czas pomiędzy firmę okrętową, którą właśnie kupił, a reorganizację „Haskella”. Miał przed sobą bardzo trudne dni, wypełnione pracą, ale taki tryb Ŝycia prowadził juŜ od lat. Na początku robił to z desperackiej chęci osiągnięcia sukcesu, udowodnienia, Ŝe stać go na to. Nawet teraz, kiedy sukcesy w interesach przewyŜszały jego najśmielsze marzenia, utrzymywał ciągle intensywny tryb Ŝycia, poniewaŜ weszło mu to w nawyk. Powodem takiej sytuacji było teŜ to, Ŝe nic innego nie przynosiło mu juŜ takiej satysfakcji. Pracował cięŜko, a kiedy poświęcał czas rozgrywkom, był twardym graczem. Nic z tych rzeczy nie było jednak dla niego szczególnie znaczące czy dające zadowolenie. Modernizowanie „Haskella”, sprawienie, Ŝeby stał się tym, czym powinien być, było wyzwaniem. MoŜe tutaj właśnie tkwi błąd, pomyślał Matt, otwierając swoją prywatną windę prowadzącą na piętro zajmowane przez dyrekcję. Kupował atrakcyjne, dobrze prowadzone firmy, potrzebujące tylko zastrzyku finansowego. Tak stworzył olbrzymi konglomerat. MoŜe powinien był kupić kilka firm, które potrzebowały czegoś więcej. Jego grupa przejmująca działała w „Haskellu” juŜ od dwóch tygodni. Czekali na górze na spotkanie z nim, a on niecierpliwił się, Ŝeby rozpocząć pracę. Na sześćdziesiątym piętrze recepcjonistka odebrała telefon i wysłuchała informacji od umundurowanego straŜnika, który pełnił równieŜ funkcję recepcjonisty w hallu głównym „Haskella” na parterze. Valerie odłoŜyła słuchawkę i podeszła do siedzącej na prawo od niej sekretarki. - Pete Duncan powiedział, Ŝe do garaŜu właśnie wjechała srebrna limuzyna - szepnęła. - Myśli, Ŝe to Farrell.
- Srebrny to widocznie jego ulubiony kolor - odpowiedziała Joanna. Spojrzała znacząco na prawie dwumetrową, kwadratową, srebrną tablicę z insygniami Intercorpu wiszącą za jej plecami na ścianie wyłoŜonej róŜanym drewnem. Dwa tygodnie po przejęciu firmy przez Intercorp pojawiła się grupa stolarzy, nadzorowana przez człowieka, który przedstawił się jako kierownik działu dekoracji wnętrz Intercorpu. Kiedy po dwóch tygodniach opuszczali budynek, wystrój wnętrz recepcji, sali konferencyjnej i przyszłego gabinetu Matta Farrella uległ gruntownej zmianie. Kiedyś podłogi pokrywały wytarte przez lata, brunatne dywany, na których stały delikatne, ale naruszone zębem czasu meble z ciemnego drewna. Teraz kaŜdy centymetr podłogi pokrywały srebrzyste dywany, a wokół małych stolików zgrupowane były nowoczesne, skórzane kanapy w kolorze burgunda. Była to szeroko komentowana przez prasę mania Matta Farrella: wszystkie przejęte przez firmę przedsiębiorstwa miały natychmiast zmieniany wystrój wnętrz, upodabniający je do innych biur Intercorpu. Valerie, Joanna i kilka innych sekretarek z tego piętra znały juŜ teraz dobrze nie tylko reputację i kaprysy Matta Farrella, ale i jego bezwzględność. W ciągu kilku dni po przejęciu j „Haskella” przez Intercorp jego prezydent, pan Vern Haskell, został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. To samo spotkało dwóch starszych wiceprezydentów. Jednym z nich był syn Verna Haskella, a drugim jego zięć. Jeden z wiceprezydentów odmówił złoŜenia rezygnacji, więc został zwolniony. Ich biura zajmowali teraz trzej współpracownicy Matta. Jego pozostali ludzie rozlokowali się gdzie indziej w budynku i jak wieść niosła, szpiegowali, zadawali wścibskie pytania i sporządzali listy zawierające niewątpliwie nazwiska osób; przewidzianych do zwolnienia w następnej kolejności. Jakby tego nie było dość, pracę stracili nie tylko ci z najwyŜszego, kierownictwa firmy; sekretarka pana Haskella dostała propozycję: miała pracować dla jakiegoś mało liczącego się kierownika albo opuścić firmę razem ze swoim szefem. Okazało się, Ŝe Matt Farrell postanowił przysłać tu z Kalifornii swoją własną sekretarkę. Wywołało to nową falę strachu i oburzenia wśród sekretarek dyrekcji, ale było jeszcze niczym w porównaniu z ich odczuciami wobec sekretarki Farrella, kiedy ta pojawiła się w końcu w „Haskellu”. Eleanor Stern była trzymającą się prosto jak patyk, chudą kobietą o szczeciniastych włosach. To był wszechobecny tyran, który krąŜył nad nimi jak jastrząb i ciągle uŜywał słów typu „impertynencja” czy teŜ. „przyzwoitość”. Zjawiała się w biurze jako pierwsza, opuszczała je jako ostatnia i kiedy drzwi do jej pokoju nie były zamknięte jak teraz, mogła usłyszeć najcichszy nawet śmiech czy plotkarski szept. W takim momencie wstawała zza biurka i pojawiała się w drzwiach pokoju niczym poirytowany sierŜant w wojsku. Stała tak, aŜ wszelkie objawy rozluźnienia nastroju nieuchronnie zamilkły. Z tego to powodu
Valerie opanowała chęć zawiadomienia kilku innych sekretarek o przyjeździe Farrella, tak Ŝeby mogły pod jakimś pretekstem pojawić się tam i chociaŜ zerknąć na niego. Prasa określała go jako przystojnego światowca spotykającego się z gwiazdami filmowymi i europejskimi arystokratkami. „Wall Street Journal” nazywał go „korporacyjnym geniuszem o midasowym zacięciu”. Pan Haskell w dniu swojego odejścia powiedział, Ŝe Matthew Farrell to „arogancki, nieludzki drań o instynkcie rekina i moralności węszącego zdobycz wilka”. Joanna i Valerie czekały na jego pojawienie się doskonale przygotowane, Ŝeby od razu okazać mu swoją pogardę. I tak teŜ zrobiły. Delikatny dźwięk dzwonka windy rozległ się w recepcji jak uderzenie młotem w gong. Wysiadł z niej Matthew Farrell i naraz wydawało się, Ŝe powietrze eksploduje nadmiarem energii wywołanej jego obecnością. Nadchodził w ich kierunku. Był mocno opalony i miał sylwetkę lekkoatlety. Idąc, czytał sprawozdanie. W ręku trzymał teczkę, a szary, kaszmirowy płaszcz niósł przerzucony przez ramię. Valerie wstała niepewnie. - Dzień dobry, panie Farrell. - W zamian za grzeczność obdarzył ją tylko zniechęcającym, krótkim spojrzeniem szarych oczu i skinieniem głowy. Przeleciał obok nich niczym wicher, potęŜny, niespokojny i absolutnie obojętny w stosunku do takich zwykłych śmiertelników jak Valerie i Joanna. Matt był juŜ tutaj wcześniej, Ŝeby wziąć udział w wieczornym zebraniu i teraz z bezbłędną pewnością podąŜał do zespołu prywatnych pomieszczeń, zajmowanych wcześniej przez prezydenta Haskella i jego sekretarkę. Dopiero kiedy zamknął za sobą drzwi sekretariatu, oderwał się od czytanego sprawozdania i zerknął w stronę sekretarki. Współpracował z nią od blisko dziewięciu lat. Nie przywitali się ani nie wymienili nic nie znaczących zwyczajowych zwrotów; nigdy tego nie robili. - Jak idzie? - Całkiem nieźle - odpowiedziała Eleanor Stern. - Czy program zebrania jest juŜ gotowy? - spytał, kierując się ku dwuskrzydłowym drzwiom z drzewa róŜanego prowadzącym do jego gabinetu. - Oczywiście - potwierdziła szybko, dostosowując się idealnie do jego pełnego wigoru stylu bycia. Pasowali do siebie kwietnie, od pierwszego dnia, kiedy to zjawiła się w jego biurze razem z dwudziestoma innymi kobietami, młodymi i atrakcyjnymi, przysłanymi mu przez agencję. Wcześniej tego dnia Matt widział zdjęcie Meredith w piśmie, które ktoś zostawił na kawiarnianym stoliku. Przedstawiało ją leŜącą na plaŜy na Jamajce razem z uniwersyteckim graczem w polo. Artykuł mówił o tym, Ŝe spędzała wakacje ze szkolnymi przyjaciółmi. To zdjęcie sprawiło, Ŝe rozpoczął przesłuchania kandydatek z jeszcze bardziej
gorzką determinacją, Ŝeby osiągnąć sukces. Większość z nich była bezmyślnymi lub otwarcie flirtującymi dziewczynami, a Matt nie był w nastroju, Ŝeby tolerować głupotę lub kobiece wybiegi. Potrzebował kogoś inteligentnego, na kim moŜna polegać i kto dotrzyma mu kroku w jego ponownie wzmoŜonej chęci wspięcia się na szczyt. Właśnie wrzucił do kosza Ŝyciorys ostatniej kandydatki, kiedy zobaczył maszerującą w jego kierunku Eleanor Stern. Była w zwykłej, czarnej garsonce, na nogach miała pantofle na płaskim, szerokim obcasie. Siwe włosy spięła w prosty kok. Podała mu swój Ŝyciorys i czekała ze stoickim spokojem, kiedy Matt czytał zawarte w nim fakty, ściśle dotyczące sprawy. Miała pięćdziesiąt lat, była niezamęŜna, pisała na maszynie z prędkością stu dwudziestu słów na minutę i stenografowała sto sześćdziesiąt słów na minutę. Matt zerknął na nią, chcąc zadać jej pytanie, ale natychmiast usłyszał wypowiedziane lodowatym, defensywnym tonem słowa: - Zdaję sobie sprawę, Ŝe jestem o dwadzieścia lat starsza niŜ inne siedzące tam kandydatki i dwadzieścia razy mniej atrakcyjna niŜ one. Nigdy nie byłam piękną kobietą i musiałam rozwinąć inne swoje zalety. Matt, ujęty tą tyradą, zapytał: - Co to za zalety? - Mój umysł i umiejętności - odpowiedziała. - Oprócz maszynopisania i stenografii ukończyłam kursy w zakresie prawa i mam pełne uprawnienia księgowego. Co więcej, potrafię coś, czego juŜ raczej Ŝadna dwudziestolatka teraz nie potrafi... - Co to takiego? - Znam świetnie gramatykę i ortografię! - Ta uwaga podobała mu się. Wypowiedziana była z pewną siebie wyŜszością i zawierała jednocześnie pogardę dla wszystkiego, co nie było perfekcyjne. Emanowała wyraźną, pełną rezerwy dumą i to Matt cenił. Wyczuwał w niej taką samą jak jego, bezwzględną determinację, Ŝeby wykonać zaplanowaną pracę. Instynkt podpowiadał mu, Ŝe ona jest odpowiednią osobą. Powiedział więc otwarcie: - Godziny pracy są długie, a pensja nie jest na razie wysoka. Dopiero zaczynam. Jeśli powiedzie mi się, pociągnę panią za sobą. Pani pensja będzie rosła razem z pani wkładem pracy. - Akceptuję. - Będę duŜo podróŜował. W przyszłości moŜe się zdarzyć, Ŝe będzie pani musiała mi towarzyszyć. Zaskoczona, zmarszczyła brwi. - MoŜe powinien pan, panie Farrell, dokładniej sprecyzować moje obowiązki. Kobiety niewątpliwie uwaŜają pana za bardzo przystojnego męŜczyznę, jednak...
To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie. Najwyraźniej sądziła, Ŝe robił jej niedwuznaczną propozycję. Rozgniewał go jej mentorski ton i nieproszone opinie o jego atrakcyjności dla innych kobiet. Odpowiedział tonem nawet chłodniejszym niŜ jej. - Pani obowiązki będą obowiązkami czysto sekretarskimi. Niczym więcej. Nie jestem zainteresowany przygodami i flirtami; nie chcę tortów na urodziny, cackania się ze mną ani teŜ nie chcę pani opinii na temat moich prywatnych spraw, które naleŜą tylko do mnie. Wszystko, czego chcę, to pani czas i patii fachowość. Tym razem zareagował bardziej ostro niŜ zwykle, a przyczyną tego było raczej zdjęcie Meredith niŜ zachowanie Eleanor Stern. Ona jednak nie poczuła się tym ani trochę dotknięta. Prawdę mówiąc, preferowała rodzaj współpracy, jaki jej przedstawił. - To mi absolutnie odpowiada. - Kiedy moŜe pani zacząć? - JuŜ teraz. Nigdy nie Ŝałował tej decyzji. JuŜ po tygodniu zorientował się, Ŝe Eleanor Stern moŜe, tak jak on, pracować bez wytchnienia, w morderczym tempie, nie okazując zmęczenia lub znuŜenia. Im większą ilością pracy ją obarczał, tym efektywniej pracowała. Bariera, jaka powstała między nimi w chwili, kiedy Eleanor Stern okazała zaniepokojenie jego intencjami, nigdy nie zniknęła. Na początku byli zbyt zainteresowani pracą, Ŝeby to zauwaŜać. Potem to juŜ nie było istotne; wpadli w utarty tok współdziałania i to idealnie odpowiadało im obojgu. Matt wspiął się na szczyt, a ona, nie skarŜąc się, pracowała dzień i noc u jego boku. Prawdę mówiąc, Eleanor Stern stalli się niemal niezastąpioną częścią jego słuŜbowego Ŝycia. Tak jak obiecał, wynagradzał sowicie jej lojalność i wysiłki. Panna Stern zarabiała sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie; nie zarabiał tyle niejeden z niŜszych rangą dyrektorów Intercorpu. Teraz weszła za nim do gabinetu i czekała, aŜ odłoŜy teczkę na niedawno dostarczone biurko z róŜanego drewna. Zwykle wręczał jej co najmniej jedną mikrokasetę wypełnioną poleceniami i tekstami do przepisania na maszynie. - Nie przygotowałem kasety - wyjaśnił Matt, odpinając teczkę i przekazując jej plik skoroszytów. - I nie przejrzałem w samolocie kontraktu Simpsona. Mój lear miał awarię silnika i musiałem lecieć rejsowym samolotem. Dziecko w rzędzie przede mną miało problemy z uszami i płakało przez cały lot. Panna Stern czuła się w obowiązku wziąć udział w rozmowie, skoro on ją rozpoczął. - Ktoś powinien był coś z tym zrobić. - Człowiek siedzący obok mnie zaoferował, Ŝe je uspokoi - powiedział Matt - ale matka dziecka nie zaakceptowała ani jego propozycji, ani mojej. Zaoferowałem porcję wódki
z odrobiną brandy. - Zamykając swoją teczkę, zapytał: - Jaki jest tu poziom personelu urzędniczego? - Niektórzy są bardzo sumienni, ale na przykład Joanna Simons, którą pan minął, idąc tutaj, ledwie się nadaje. Plotka głosi, Ŝe dla pana Morrisseya była czymś więcej niŜ tylko sekretarką. Jestem skłonna w to wierzyć, jako Ŝe wiedzę fachową ma Ŝadną. NaleŜy przypuszczać, Ŝe wykazywała talenty w jakiejś innej dziedzinie. Matt odnotował mimochodem jej dezaprobujące sapnięcie, Ruchem głowy wskazując przyległą do jego gabinetu salę konferencyjną, zapytał: - Wszyscy juŜ tam są? - Oczywiście. - W czasie najbliŜszej godziny spodziewam się telefonu z Brukseli. Tę rozmowę proszę przełączyć do mnie natychmiast, ale Ŝadnych innych. Sześciu najbardziej utalentowanych wiceprezydentów Intercorpu siedziało na dwóch długich, pikowanych, skórzanych kanapach w kolorze burgunda. Stały one naprzeciwko siebie przedzielone duŜym niskim stołem ze szkła i marmuru. Kiedy Matt podszedł do nich, męŜczyźni wstali. Wymienili uściski dłoni i kaŜdy z nich wpatrywał się w jego twarz, starając się odgadnąć, jakim wynikiem zakończyła się jego podróŜ do Grecji. - Dobrze, Ŝe juŜ wróciłeś, Matt - powiedział po powitalnym uścisku ostatni z męŜczyzn. - Nie trzymaj nas dłuŜej w napięciu - dodał Tom Anderson. - Jak było w Atenach? - Wyjątkowo miło - odpowiedział Matt. Wszyscy ruszyli do stołu konferencyjnego. Intercorp stał się właśnie właścicielem floty tankowców. Triumfalny nastrój ogarnął wszystkich zgromadzonych w pokoju. Podniosły się głosy i zaczęli gremialnie omawiać plany wykorzystania najnowszego nabytku. Odchylając się lekko w krześle, Matt obserwował swoich najlepszych dyrektorów. Wszyscy oni byli dynamicznymi, oddanymi pracy, doskonale wykształconymi w swoich dziedzinach ludźmi. Pięciu z nich skończyło Harvard, Princeton i Yale; inni mieli za sobą uniwersytet w Los Angeles albo Instytut Technologiczny Massachusetts. Reprezentowali sobą tytuły naukowe obejmujące przekrój dziedzin od międzynarodowego prawa bankowego po marketing. Pięciu z nich miało na sobie szyte na miarę garnitury warte osiemset dolarów kaŜdy, koszule z egipskiej bawełny i świetnie dobrane jedwabne krawaty, Zgrupowani razem, tak jak teraz, wyglądali jak reklama wysokiej klasy magazynu, która mogłaby być opatrzona podpisem: tylko to, co najlepsze jest dla ciebie dobre, kiedy wspiąłeś się juŜ na szczyt. Szósty męŜczyzna, Tom Anderson, stanowił kontrast w stosunku do pozostałych. Był postacią pełną
dysonansów: miał na sobie marynarkę w zielono - brązową kratę, zielone spodnie i wzorzysty, kolorowy krawat. Zamiłowanie Andersona do krzykliwych strojów budziło rozweselenie wśród pozostałych nienagannie ubranych męŜczyzn z grupy przejmującej. Rzadko jednak nagabywali go o to. Powód był prosty: trudno było wchodzić w drogę człowiekowi, który mierzył prawie dwa metry wzrostu i waŜył sto dziesięć kilogramów. Anderson nie miał wyŜszych studiów i często bywał w agresywny sposób z tego dumny. - Moje stopnie naukowe zdobyłem w szkole Ŝycia - obwieszczał, ilekroć był o to pytany. Anderson był obdarzony niezwykłym talentem, jakiego nie wyniósłby z Ŝadnej uczelni. Miał intuicję i naturalną wraŜliwość na niuanse ludzkiej natury. Po kilku minutach rozmowy z obcym człowiekiem wiedział, jakie były motywy jego postępowania, i jego system alarmowy uruchamiał się, jeśli były to próŜność, zachłanność czy nadmierna ambicja. Z pozoru wyglądał na mówiącego bezbarwnie, potęŜnego misiowatego męŜczyznę lubiącego cięŜką, fizyczną pracę. Pod tą nieoszlifowaną powierzchownością Toma Andersona krył się dar prowadzenia negocjacji i spryt, dzięki któremu zawsze docierał do sedna problemów. Była to nieoceniona zdolność, szczególnie kiedy miał z ramienia Intercorpu do czynienia ze związkami. Jednak ze wszystkich jego zalet Matt cenił sobie najbardziej to, Ŝe Anderson był lojalny. Prawdę mówiąc, był on jedynym człowiekiem w tym pokoju, którego talenty nie były na sprzedaŜ dla tego, kto da więcej. Pracował w pierwszej firmie, którą Matt kupił. W chwili kiedy Matt ją sprzedawał, Tom wybrał pracę w Intercorpie, a nie z nowym właścicielem, który oferował mu wspaniałe stanowisko i lepszą pensję. Pozostałym męŜczyznom w grupie Matt płacił wystarczająco duŜo, aby być pewnym, Ŝe nie zaprzedadzą się konkurencyjnej korporacji; Andersonowi płacił nawet więcej za jego absolutne oddanie sobie i Intercorpowi. Nigdy nie Ŝałował wydawanych na nich pieniędzy, poniewaŜ jako zespół byli najlepsi. To jednak za sprawą Matta ich energia była ukierunkowywana na odpowiednie przedsięwzięcia. Mistrzowski plan rozwoju Intercorpu był wyłącznie jego dziełem. On teŜ modyfikował go, o ile uznawał to za celowe. - Panowie - przerwał ich dyskusję o tankowcach. - Tę sprawę omówimy innym razem. Pomówmy teraz o problemach „Haskella”. Metody, jakie Matt stosował w stosunku do świeŜo przejętych firm, były wyjątkowe i efektywne. Nie tracił miesięcy na próby rozpracowania problemów firmy, na znalezienie powodów i cudownych metod naprawy czy teŜ na wyrzucanie dyrektorów, którzy nie odpowiadali standardom Intercorpu. Matt robił coś zupełnie innego. Wysyłał tam grupę
zebranych w sali konferencyjnej męŜczyzn, Ŝeby pracowali ramię w ramię z wiceprezesami nabytych firm. KaŜdy z sześciu męŜczyzn był ekspertem w konkretnej dziedzinie zarządzania i w ciągu zaledwie kilku tygodni mogli dokładnie zapoznać się z powierzonymi im działami. Oceniali umiejętności wiceprezydentów tych działów i wskazywali na słabości i mocne strony podległych im komórek. - Elliocie - Matt zwrócił się do Elliota Jamisona - zaczniemy od ciebie. Jak z grubsza rzecz biorąc, wygląda dział marketingu „Haskella”? - Nie całkiem źle, ale i nie wspaniale. Mają zbyt mało kierowników; tutaj i w biurach regionalnych. Jest teŜ za mało przedstawicieli firmy sprzedających jej produkty. Poświęcają czas obecnym klientom, ale nie mają czasu na werbowanie nowych. Biorąc pod uwagę jakość produktów „Haskella”, powinien on mieć trzy lub cztery razy więcej klientów, niŜ ma teraz. Na tym etapie sugerowałbym zwiększenie liczby przedstawicieli handlowych firmy do pięćdziesięciu osób. W chwili kiedy będzie wybudowane i rozpocznie działalność Southville, zalecałbym dodanie jeszcze pięćdziesięciu. Matt zrobił notatkę w bloczku leŜącym na stole przed nim i ponownie zwrócił się do Jamisona. - Co jeszcze? - Paul Cranshow, wiceprezydent do spraw marketingu, będzie musiał odejść, Matt. Pracuje w „Haskellu” dwadzieścia osiem lat. Jego filozofia marketingu jest przestarzała i niemądra. Nie jest człowiekiem elastycznym i nie chce zmienić sposobów działania. - Ile ma lat? - Z jego dokumentów wynika, Ŝe pięćdziesiąt sześć. - Przejdzie na wcześniejszą emeryturę, jeśli mu to zaproponujemy? - Być moŜe. Sam nie zrezygnuje, to pewne. Jest aroganckim sukinsynem wyraźnie wrogo nastawionym do przejęcia firmy przez Intercorp. Tom Anderson przerwał podziwianie swojego wzorzystego krawata. - To nic dziwnego. Jest dalekim kuzynem starego Haskella. Elliot spojrzał na niego zaskoczony. - Naprawdę? - powiedział, niechętnie doceniając umiejętność Toma wyciągania informacji bez sprawiania chociaŜby wraŜenia, Ŝe to robi. - Tego nie było w jego danych personalnych. Jak się o tym dowiedziałeś? - Odbyłem wspaniałą pogawędkę z uroczą starszą damą w sekcji danych. Pracuje tu dłuŜej niŜ ktokolwiek i jest chodzącą skarbnicą wiedzy.
- Nic dziwnego, Ŝe Cranshow był tak cholernie irytujący, Zdecydowanie będzie musiał odejść. Poza wszystkim innym stwarza on potęŜny problem moralny. To tyle, jeśli chodzi o sprawy ogólne, Matt. Spotkamy się w przyszłym tygodniu i omówimy szczegóły. Matt zwrócił się teraz w stronę Lamberta, który dysponował informacjami na temat finansów firmy. John Lambert zerknął w swoje notatki i powiedział: - Ich dochody są dobre, wiedzieliśmy o tym juŜ wcześniej, ale jest wiele moŜliwości wprowadzenia usprawnień i ograniczenia wydatków. Zrobili fatalną rzecz, jeśli chodzi o ściąganie ich własnych naleŜności. Niemal połowa ich rachunków jest płacona dopiero po sześciu miesiącach. Dzieje się tak dlatego, Ŝe agresywne ściąganie naleŜności nie stało się regułą obowiązującą w „Haskellu”. - Czy w związku z tym będziemy musieli wymienić księgowego? Lambert zawahał się. - To trudna sprawa. Księgowy twierdzi, Ŝe to sam Haskell nie chciał, Ŝeby ponaglać klientów. Twierdzi, Ŝe on sam juŜ od lat próbował wprowadzać bardziej agresywne metody działania, ale stary Haskell nie chciał o tym nawet słyszeć. Jeśli nie będziemy brać tego pod uwagę, to bardzo sprawnie zarządzał swoją działką. Morale w jego dziale jest bardzo wysokie, prowadzi dobrą politykę kadrową. Ma wystarczającą liczbę inspektorów do realizacji zadań i robią to dobrze. Na jego dziale moŜna polegać. - Jak zareagował na twoją ingerencję w jego królestwo? Sądzisz, Ŝe będzie chciał dostosować się do zmian? - Nie naleŜy do tych, którzy dowodzą, jest raczej z tych, którzy wykonują polecenia, ale jest sumienny i pracowity. Powiedz mu, co ma być zrobione, a będzie to zrobione. Z drugiej strony, jeśli chcesz mieć kogoś wprowadzającego innowacje i nowe, agresywne procedury w księgowości, to on ich sam nie wymyśli. - Ułagodź go i wprowadź na właściwe tory - powiedział Matt po chwili zastanowienia. - Kiedy powołam juŜ prezydenta, będzie musiał mieć go na oku. Księgowość to duŜy dział; wydaje się, Ŝe jest w niezłej kondycji. Jeśli morale u nich jest wysokie, to chciałbym utrzymać to tak, jak jest. - Zgadzam się z tobą. W przyszłym tygodniu będę gotowy do przedyskutowania nowego budŜetu i struktury cen. - Świetnie - Matt zwrócił się teraz do niskiego blondyna, specjalizującego się we wszystkim, co dotyczy personelu i polityki personalnej. - David, co powiesz o zasobach ludzkich „Haskella”?
- Są niezłe. Prezentują się wręcz bardzo dobrze. Procent młodych pracowników jest trochę niski, ale nie tak niski, Ŝeby wywoływało to komentarze albo utratę kontraktów rządowych - odpowiedział David Talbot. - Dział personalny wykonał dobrą robotę, jeśli chodzi o wprowadzenie i utrzymanie zdrowej praktyki zatrudnienia, praktyk promocyjnych itd. Lloyd Waldrup, wiceprezydent, który kieruje tym działem, jest bystry i ma dobre kwalifikacje do wykonywania swoich obowiązków. - On jest nietolerancyjnym świętoszkiem, bigotem - zaoponował Tom Anderson, wychylając się, Ŝeby nalać sobie kawy do filiŜanki ze srebrnego serwisu stojącego na środku stołu. - To śmieszne oskarŜenie - powiedział poirytowany Talbot. - Lloyd Waldrup przekazał mi zestawienie przedstawiające liczbę kobiet i łudzi młodych w róŜnych kategoriach zatrudnienia. Znaczny procent wśród nich zajmuje stanowiska kierownicze. - Ja w zestawienia nie wierzę. - Jezu, Tom, co się z tobą dzieje! - warknął Talbot, odwracając się, Ŝeby spojrzeć w nieporuszoną twarz Toma. - Zawsze kiedy pozyskujemy nową firmę, wsiadasz na szefa działu personalnego. Co konkretnie powoduje, Ŝe prawie zawsze ich nie lubisz? - Myślę, Ŝe „prawie zawsze” są to Ŝądni władzy pochlebcy. - Waldrup teŜ? - On przede wszystkim. - I któryŜ to z twoich nieocenionych instynktów kaŜe ci w to wierzyć? - Przez dwa dni prawił mi komplementy na temat mojego stroju. Nigdy nie ufam komuś, kto to robi, zwłaszcza gdy on sam nosi szary konserwatywny garnitur. Tłumione chichoty przerwały napięcie tworzące się w pokoju. Nawet David się odpręŜył. - Jest jakiś inny powód, sugerujący, Ŝe on kłamie, jeśli chodzi o praktyki dotyczące zatrudnienia i awansów? - Owszem, jest - powiedział Tom, koncentrując się na tym, Ŝeby nie umoczyć rękawa marynarki w kawie, kiedy sięgał po cukier. - W czasie, kiedy wy byliście zajęci swoją pracą w dziale zasobów ludzkich, ja krąŜyłem po tym budynku przez klika tygodni i udało mi się zauwaŜyć jedną małą rzecz. - Przerwa, Ŝeby zamieszać kawę, co zniecierpliwiło wszystkich obecnych w pokoju poza Mattem. Matt w dalszym ciągu ze spokojnym zainteresowaniem obserwował go, a Tom odchylił się do tyłu i oparł stopę na kolanie drugiej nogi. W dłoni trzymał filiŜankę z kawą.
- Tom! - ponaglił z rozdraŜnieniem David. - Przejdź w końcu do rzeczy. Chcemy kontynuować zebranie! Co zaobserwowałeś, krąŜąc po budynku? Tom, zupełnie nie poruszony, uniósł krzaczaste brwi i powiedział: - Zobaczyłem męŜczyzn siedzących w swoich gabinetach. - I co z tego? - Nie zauwaŜyłem tam Ŝadnej kobiety, wyłączając rachunkowość, gdzie tradycyjnie kierownikami były zwykle kobiety Tylko kilka kobiet, które miały swoje biura, miały teŜ sekretarki siedzące przed tymi biurami. Widząc to, zacząłem się zastanawiać, czy twój kumpel Waldrup nie rozdziela lepszych funkcji kierowniczych, Ŝeby panie były usatysfakcjonowanej a on dobrze wypadał w swoich raportach o zatrudnieniu. Jeśli te kobiety miały naprawdę pracę na kierowniczych stanowiskach, to gdzie podziały się ich sekretarki? Gdzie są ich biura? - Sprawdzę to - powiedział David z gniewnym sapnięciem. - Odkryłbym to prędzej czy później, ale lepiej wiedzieć to juŜ teraz. - Zwracając się do Matta, ciągnął: - Kiedyś w przyszłości będziemy musieli dostosować politykę urlopową i rozpiętość wynagrodzeń do zasad obowiązujących w Intercorpie, „Haskell” daje swoim ludziom trzy tygodnie urlopu po trzech latach pracy i cztery tygodnie po ośmiu łatach. Te praktyki kosztują firmę fortunę, biorąc pod uwagę stracony czas i ciągłą potrzebę zatrudniania dodatkowych pracowników sezonowych. - Jak wynika porównanie poziomu ich wynagrodzeń z naszymi? - Są niŜsze niŜ nasze. Dewizą „Haskella” było: dawać pracownikom więcej wolnego, ale płacić mniej. Spotkam się z tobą i przedstawię to bardziej szczegółowo, kiedy będę miał dane liczbowe i zalecenia do dalszego działania. Przez następną godzinę Matt wysłuchiwał relacji pozostałych męŜczyzn z dziedzin, w których się specjalizowali. Omawiał z nimi metody rozwiązywania dostrzeŜonych problemów. Po omówieniu spraw „Haskella” Matt zapoznał ich z rozwojem sytuacji w innych rejonach działalności Intercorpu, które mogły dotyczyć ich teraz lub w przyszłości. Problemy te obejmowały m.in. sytuację strajkową w naleŜącej do Intercorpu fabryce włókienniczej w Georgii i zahaczały o kwestie projektowania i zdolności produkcyjnej nowego zespołu obiektów, który zamierzał wybudować dla „Haskella” na duŜym terenie kupionym w Southville. Jedynie jeden z męŜczyzn, Peter Vanderwild, pozostawał cichy i zasłuchany, jak świetny, trochę zdziwiony student, który rozumie wszystkie zagadnienia podstawowe, ale niuansów uczy się od grupy ekspertów. Peter miał dwadzieścia osiem lat. Był „cudownym
dzieckiem” Harvardu o ilorazie inteligencji właściwym geniuszowi. Specjalizował się w ocenie firm, których pozyskanie rozwaŜał Intercorp. Analizował ich potencjalne moŜliwości osiągnięcia zysku i przedstawiał Mattowi swoje wnioski i zalecenia. To właśnie Vanderwild wybrał Haskell Electronics i zanosiło się na to, Ŝe będzie to jego trzeci z kolei sukces. Matt wysłał go tutaj, do Chicago, z całą resztą Krupy, dlatego Ŝe chciał, aby Peter na własne oczy przekonał się, co się dzieje, gdy firma zostaje w końcu zakupiona. Chciał, Ŝeby miał moŜliwość zaobserwowania tego, czego nie moŜna dojrzeć w zestawieniach finansowych, na których Peter tak bardzo polegał, rekomendując zakup firmy. Czymś takim był na przykład księgowy zbyt opieszale ściągający naleŜności czy dyrektor personalny, który był bigotem. Matt sprowadził go tu, Ŝeby obserwował i Ŝeby sam teŜ był poddany obserwacji. Zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe Peter ciągle jeszcze musi się uczyć, pomimo dotychczasowych sukcesów. W zaleŜności od sytuacji Peter był zbyt pewny siebie, nadwraŜliwy, impulsywny lub nieśmiały. Matt miał zamiar te jego emocje okiełznać. Niesamowite zdolności Petera wymagały ukierunkowania. - Peter? - zwrócił się do niego Matt. - Czy u ciebie wydarzyło się coś nowego, o czym powinniśmy usłyszeć? - Mam na oku kilka firm, które byłyby dla nas świetnym nabytkiem - obwieścił Peter. - Nie są tak duŜe jak „Haskell”, ale mogą przynosić zysk. Jedna z nich to ładna mała firma komputerowa z Krzemowej Doliny... - śadnych firm komputerowych, Peter - powiedział stanowczo Matt. - Ale JLH to... - śadnych firm komputerowych - przerwał mu Matt. - W tej chwili są zbyt ryzykowne. Dostrzegł rumieniec zaŜenowania pnący się coraz wyŜej po karku Vanderwilda i przypomniał sobie, Ŝe jego celem było ukierunkowywanie olbrzymiego talentu młodego człowieka, a nie zdeptanie jego entuzjazmu. Powstrzymując zniecierpliwienie, dodał: - To nie twoja wina, Peter. Nigdy nie mówiłem ci, jaki mam stosunek do firm komputerowych. Co jeszcze polecasz? - Wspominałeś, Ŝe chciałbyś powiększyć nasz stan posiadania firm komercyjnych powiedział z wahaniem Peter. - Jest tego rodzaju firma w Atlancie, inna jeszcze tutaj w Chicago i trzecia w Houston. Wszystkie są do kupienia. Dwie pierwsze mają głównie biurowce, ta trzecia w Houston to przede wszystkim inwestycje w ziemię pod zabudowę. To rodzinna firma. Prowadzą ją od śmierci ojca dwaj bracia Thorp. Zgodnie z doniesieniami nie cierpią się nawzajem. - Peter pospiesznie przedstawił minusy rekomendowanej firmy, ciągle uraŜony gwałtownym odrzuceniem przez Matta jego poprzedniej propozycji. - Houston było
długo w recesji i myślę, Ŝe nie ma powodu przypuszczać, Ŝe dające się ostatnio zauwaŜyć symptomy poprawy będą się utrzymywać. Istotne jest to, Ŝe skoro bracia Thorp nie zgadzają się ze sobą w niczym, to ta transakcja przysporzyłaby nam prawdopodobnie więcej kłopotów, niŜ to warte... - Usiłujesz mnie przekonać, Ŝe to dobry czy zły pomysł? - zapytał Matt z uśmiechem, który miał zatrzeć jego wcześniejszą stanowczość. - Ty dokonujesz wyborów, bazując na swojej najpełniejszej ocenie sytuacji, a ja ci je ewentualnie zbijam. To moje zadanie, a jeśli ty zaczniesz wykonywać moją pracę plus swoją, nie będę miał nic do roboty i poczuję się niepotrzebny. Śmiechy skwitowały tę Ŝartobliwą uwagę. Peter, wstając, podał Mattowi teczkę opatrzoną napisem: „Zalecane do zakupu obiekty komercyjne”. Były w niej dane dotyczące trzech firm, o których wspomniał, i kilka innych mniej zachęcających propozycji. Peter, juŜ teraz bardziej zrelaksowany, usiadł na swoim miejscu. Matt zerknął do teczki. Dane były obszerne i bardzo kompleksowe. Nie chcąc zatrzymywać niepotrzebnie pozostałych męŜczyzn, powiedział: - Panowie, Peter jak zwykle nie pominął niczego i zapoznanie się z zawartością tej teczki zajmie mi sporo czasu. Myślę, Ŝe omówiliśmy wszystko, co wymagało przedyskutowania. Spotkam się z kaŜdym z was w przyszłym tygodniu. Zawiadomcie pannę Stern, kiedy będziecie gotowi omówić szczegółowo wasze działy. - Zwrócił się do Petera: Przejrzyjmy to w moim gabinecie. Kiedy usiadł juŜ przy swoim biurku, zabrzmiał sygnał intercomu i panna Stern zapowiedziała oczekiwane przez niego połączenie z Brukselą. Matt, trzymając słuchawkę między ramieniem a policzkiem, zaczął przeglądać zestawienia finansowe firmy z Atlanty. - Matt - rozległ się przebijający się przez zakłócenia na linii, ucieszony głos Josefa Hendriksa - mamy kiepskie połączenie, ale moja wiadomość nie moŜe czekać na lepsze. Moi Indzie w pełni akceptują ubiegłomiesięczną propozycję ograniczonego partnerstwa dla ciebie. Nie wnoszą sprzeciwu co do Ŝadnego z warunków, które przedstawiłeś. - Miło to słyszeć, Josef - odpowiedział Matt, ale jego entuzjazm był nieco przytłumiony długim lotem, który miał za sobą, i świadomością, Ŝe było juŜ o wiele później, niŜ myślał. Za zajmującymi niemal całą zewnętrzną ścianę jego biura oknami niebo było pogrąŜone w ciemnościach, a w stojących wokół wieŜowcach pobłyskiwały światła. Słyszał, jak daleko w dole na Michigan Avenue trąbiły klaksony uwięzionych w wieczornych korkach aut, starających się utorować sobie drogę do domu. Sięgnął do lampy stojącej na biurku i zapalił ją. Zerknął na Petera, który wstał, i włączył teŜ górne oświetlenie. - Peter, jest później,
niŜ myślałem, a muszę jeszcze zadzwonić do kilku osób. Wezmę tę teczkę do domu i przejrzę ją w czasie weekendu. Omówimy to wszystko w poniedziałek rano, o dziesiątej.
ROZDZIAŁ 17 Matt czuł się odświeŜony po saunie i prysznicu. Zawiązał ręcznik wokół bioder i sięgnął po zegarek leŜący na marmurowym blacie, ciągnącym się wzdłuŜ ścian okrągłej łazienki. Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. - Czy jesteś nagi? - zapytała namiętnym głosem Alicja Avery, zanim jeszcze zdąŜył się odezwać. - Pod jaki numer pani dzwoni? - zapytał z udawanym zmieszaniem. - Pod twój numer, kochany. Czy jesteś nagi? - Prawie nagi - odpowiedział Matt - i juŜ spóźniony. - Tak się cieszę, Ŝe w końcu jesteś w Chicago, kiedy przyjechałeś? - Wczoraj. - Nareszcie mam cię w swoich rękach! - zaśmiała się prowokacyjnym, zaraźliwym śmiechem. - Nie uwierzysz, jak marzę o dzisiejszym wieczorze, tej jego części, kiedy juŜ wrócimy z balu w operze. Stęskniłam się za tobą, Matt - dodała, jak zawsze szczera i bezpośrednia. - Zobaczymy się za godzinę - obiecał. - O ile oczywiście pozwolisz mi teraz odłoŜyć słuchawkę. - W porządku. Prawdę mówiąc, to tata kazał mi zadzwonić do ciebie. Bał się, Ŝe zapomnisz o dzisiejszym benefisie. On teŜ nie moŜe się doczekać, Ŝeby cię zobaczyć, oczywiście z zupełnie innych powodów niŜ ja. - Oczywiście - zaŜartował Matt. - Aha, równie dobrze mogę cię ostrzec, Ŝe on zamierza przedstawić cię do przyjęcia w poczet członków klubu Glenmoor. Bal to świetna okazja, by przedstawić cię kilku członkom klubu i uzyskać ich poparcie. Nie zdziw się, jeśli będzie próbował ciągnąć cię na prawo i lewo, jeśli mu na to pozwolisz. Nie sądzę, Ŝeby musiał o to zabiegać. Będziesz hitem wieczoru. Aha, i prasa będzie w pełnym składzie. Przygotuj się na oblęŜenie. To bardzo poniŜające, panie Farrell - droczyła się z nim - wiedzieć, Ŝe mój partner wzbudzi dzisiaj większą sensację niŜ ja... Wzmianka o klubie Glenmoor, gdzie dawno temu, czwartego lipca, Matt poznał Meredith, spowodowała, Ŝe zacisnął szczęki w poczuciu niewesołej ironii. Reszta tego, co mówiła Alicja, ledwo do niego docierała. Był juŜ członkiem dwóch klubów równie ekskluzywnych jak Glenmoor. Rzadko w nich bywał, a jeśli przystąpiłby do któregoś z
klubów w Chicago, czego nie miał zamiaru robić, na pewno jako Ŝywo nie byłby to Glenmoor. - Powiedz ojcu, Ŝe bardzo jestem mu wdzięczny, Ŝe o tym pomyślał, ale wolałbym, Ŝeby nie wprowadzał tego zamiaru w czyn. Zanim zdąŜył powiedzieć coś jeszcze, słuchawkę drugiego aparatu podniósł Stanton Avery włączając się do rozmowy. - Matt - powiedział swoim bezceremonialnym, pełnym wigoru głosem. - Nie zapomniałeś o dzisiejszym benefisie w operze? - Pamiętałem o tym, Stantonie. - Dobrze, dobrze. Planowałem, Ŝe wstąpimy po ciebie o dziewiątej, zatrzymamy się w Yacht Clubie na drinka i dzięki temu nie będziemy musieli wysłuchiwać „Traviaty”, zanim rozpocznie się prawdziwe popijanie i zabawa. A moŜe ty wyjątkowo lubisz „Traviatę”? - Mdleję na operach - zaŜartował Matt, a Stanton zgodnie zarechotał. W ostatnich latach Matt chadzał do opery i na koncerty symfoniczne. Obracał się w kręgach towarzyskich, w których sponsorowanie i uczestniczenie w wydarzeniach kulturalnych było zawodową koniecznością. Siłą rzeczy znał teraz większość słynnych oper i muzykę klasyczną. Jednak nie zmienił swojej opinii o nich. UwaŜał, Ŝe większość była nudna jak diabli, a wszystkie były zdecydowanie za długie. - Będę gotowy na dziewiątą - dodał. Mimo Ŝe nie lubił ani muzyki operowej, ani nagabywania przez prasę, cieszył się na ten wieczór. Zapiął zegarek i wziął maszynkę do golenia. Stantona Avery poznał przed czterema laty w Los Angeles. Od tego czasu zawsze starali się spotkać, ilekroć Matt był w Chicago, a Stanton w Kalifornii. Stanton był inny niŜ większość poznawanych przez Matta ludzi z towarzystwa. Był twardym, bezpośrednim, trzymającym się realiów człowiekiem interesu i Matt lubi! go niezmiernie. Prawdę mówiąc, gdyby mógł wybrać sobie teścia, to Stanton byłby pierwszy na liście... Alicja była bardzo podobna do ojca: była obytą w świecie osobą, miała świetne maniery, ale kiedy w grę wchodziło osiągnięcie tego, czego chciała, była niesamowicie bezpośrednia. Obydwoje bardzo chcieli, Ŝeby Matt wybrał się z nimi tego wieczoru do opery, i nie pogodziliby się z odmową. Skończyło się na tym, Ŝe nie tylko zgodził się pójść z nimi, ale jeszcze wyłoŜył na ten cel pięć tysięcy dolarów. Przed dwoma miesiącami, kiedy Alicja była z nim w Kalifornii, sugerowała ostentacyjnie, Ŝe powinni się pobrać. Matt przez chwilę brał pod uwagę tę ewentualność, ale ten impuls bardzo szybko minął. Było mu dobrze z Alicją i w łóŜku, i poza nim. Lubił teŜ jej sposób bycia, ale miał juŜ na koncie jedno zakończone klęską małŜeństwo z rozpuszczoną,
bogatą panną z chicagowskiego towarzystwa i nie zamierzał powtarzać tego doświadczenia. Przeciwnie, nigdy nie myślał powaŜnie o ponownym małŜeństwie, poniewaŜ nigdy nie udało mu się powtórzyć tego, co czuł do Meredith. Tej agresywnej, zaborczej, szaleńczej potrzeby patrzenia na nią, dotykania jej: i śmiania się razem z nią; tej potęŜnej Ŝądzy, która kierowała nim i była ciągle nienasycona. śadna inna kobieta nie spowodowała, Ŝeby czuł w tym samym momencie pokorę i jednocześnie ogromną władzę nad nią. śadna teŜ nie wyzwalała w nim takiej samej desperackiej chęci sprawdzenia się, udowodnienia, Ŝe moŜe być kimś lepszym i osiągnąć więcej niŜ inni. Poślubienie kogoś, kto nie wywoływał w nim tego rodzaju uczuć, byłoby godzeniem się na coś gorszego, a dla niego we wszystkim liczyło się tylko to, co najlepsze. Jednocześnie absolutnie nie Ŝyczył sobie doświadczyć jeszcze kiedykolwiek tych zadających katusze, burzliwych, rozbijających wewnętrznie emocji. Były one równie bolesne, jak miłe. Po rozwiązaniu jego nieudanego małŜeństwa nawet przelotne wspomnienie tego związku lub jego nielojalnej młodej, kochanej kiedyś Ŝony, powodowało, Ŝe jego Ŝycie jeszcze długo potem stawało się w takich momentach piekłem. Prawda wyglądała tak, Ŝe jeśli Alicja byłaby w stanie zaleźć mu za skórę tak, jak to zrobiła Meredith, zerwałby z nią natychmiast, gdyby zauwaŜył, Ŝe tak się dzieje. Nie chciałby i nie pozwoliłby sobie stać się znowu tak podatnym na czyjś wpływ. Nigdy więcej. Teraz, kiedy był w Chicago, Alicja na pewno nie zaniecha poruszenia tematu małŜeństwa. Jeśli tak się stanie, będzie musiał wyraźnie dać jej do zrozumienia, Ŝe nie wchodzi to w grę, teraz ani nigdy. Innym wyjściem moŜe być tylko połoŜenie kresu ich przynoszącemu tyle przyjemności związkowi. Matt, wkładając marynarkę czarnego smokingu, przeszedł z łazienki do pokoju. Miał jeszcze kwadrans do przyjazdu Stantona i Alicji, przeniósł się więc w daleki kraniec mieszkania, gdzie na wyŜszym poziomie urządzono barek i gdzie stało kilka wygodnie usytuowanych kanap. Wybrał ten właśnie budynek i to mieszkanie ze względu na to, Ŝe jego zewnętrzne ściany były niemal całe ze szkła. Widok, jaki się stąd roztaczał, zapierał dech w piersiach. Przez chwilę stał i podziwiał go, po czym podszedł do barku, Ŝeby napić się brandy. Robiąc to, zahaczył połą marynarki o leŜące na stole gazety, ułoŜone tam w elegancki stosik przez jego gospodynię. Wszystkie spadły na podłogę i rozsypały się. Wtedy to zobaczył Meredith. Jej zdjęcie spoglądało na niego z ostatniej strony pierwszej części gazety. Uśmiech miała wspaniały, jej włosy były wspaniałe, wyraz twarzy teŜ. Cała Meredith, pomyślał z lodowatą niechęcią. Podniósł gazetę. Patrzył na to zdjęcie. Była upozowana dla wywołania
tego efektu. Kiedyś była piękną nastolatką, ale ten, kto robił jej zdjęcia dla prasy, przeszedł samego siebie, Ŝeby wyglądała jak młoda Grace Kelly. Przeniósł wzrok z jej zdjęcia na zamieszczony pod nim artykuł i przez chwilę zastygł w bezruchu, zaskoczony. Zgodnie z tym, co pisała dziennikarka, Sally Mansfield, Meredith zaręczyła się właśnie z „ukochanym z dziecięcych lat” Parkerem Reynoldsem III. Firma Bancroft i S - ka miała zamiar uczcić zaplanowany na luty ślub ogólnokrajową, okolicznościową wyprzedaŜą we wszystkich swoich sklepach. Usta Matta wykrzywił wymuszony, ironiczny uśmiech. OdłoŜył gazetę i podszedł do okna. Był męŜem małej, zdradzieckiej suki i nawet nie wiedział, Ŝe miała „ukochanego z dziecięcych lat”. Ale właściwie, to wtedy tak naprawdę nie znał jej wcale, zreflektował się. Gardził zaś tym, co o niej wiedział. Nagle, w środku tej myśli, Matt uświadomił sobie, Ŝe tok jego rozumowania nie odpowiadał jego uczuciom. Najwyraźniej reagował zgodnie ze starym nawykiem, poniewaŜ tak naprawdę juŜ nią nie gardził. Teraz po prostu bardzo jej nie lubił. To, co było między nimi, wydarzyło się tak dawno temu. Czas zatarł wszelkie silne uczucia, jakie Ŝywił dla niej, nawet nienawiść. W ich miejscu była teraz pustka... nic więcej tylko pustka i litość. Meredith była zbyt miękka, Ŝeby zdradzać z premedytacją: była miękka i całkowicie zdominowana przez ojca. Poddała się aborcji, kiedy była prawie w szóstym miesiącu ciąŜy. Usunęła ich dziecko i przysłała mu potem telegram donoszący o tym i oznajmiający, Ŝe rozwodzi się z nim. Pomimo tego, co zrobiła jego dziecku, był tak zwariowany na jej punkcie, Ŝe przyleciał do kraju z szalonym zamiarem wyperswadowania jej tego pospiesznego rozwodu. Kiedy dotarł do szpitala, został poinformowany w hallu głównym skrzydła, noszącego imię Bancrofta, Ŝe Meredith nie Ŝyczy sobie go widzieć. StraŜnik eskortował go do drzwi. Matt podejrzewał, Ŝe te instrukcje mogły być wydane przez Philipa Bancrofta, a nie przez samą Meredith. Wrócił więc tam następnego dnia. Przy drzwiach frontowych zastał policjanta, który wcisnął mu w dłoń nakaz, wystawiony na prośbę Meredith. Ten kawałek papieru oznaczał, Ŝe samo zbliŜenie się Matta do niej stawało się przestępstwem. Przez całe lata Matt odpychał te wspomnienia i Ŝal po stracie dziecka w najdalsze zakamarki swojego umysłu. Nie mógł znieść myśli o tym. Niemyślenie o Meredith stało się sztuką, którą doskonalił i doprowadził do perfekcji. Najpierw robił to dla samoochrony. Potem juŜ tylko z przyzwyczajenia. Patrząc na światła samochodów błyskające daleko w dole na Lake Shore Drive, uzmysłowił sobie, Ŝe nie potrzebuje juŜ tego robić. Przestała istnieć dla niego.
Podejmując decyzję o spędzeniu roku w Chicago, zdawał sobie sprawę, Ŝe on i Meredith będą musieli wpaść na siebie prędzej czy później. Nie pozwolił jednak, Ŝeby ta ewentualność wpłynęła na jego plany. Teraz wiedział juŜ, Ŝe nie warto było zaprzątać tym sobie głowy. To się juŜ nie liczyło. Obydwoje byli dorośli. Przeszłość była zamkniętą kartą. O Meredith moŜna było powiedzieć wszystko, ale nie to, Ŝe była źle wychowana. Obydwoje będą w stanie zachować w stosunku do siebie uprzejmość w czasie takiego spotkania, uprzejmość, jakiej w tej sytuacji naleŜało oczekiwać od dorosłych ludzi. Matt wsiadł do długiego mercedesa naleŜącego do Stantona. Uścisnął dłoń swojego przyjaciela i dopiero wtedy spojrzał na Alicję. Była otulona futrem z soboli: długim do kostek w kolorze takim samym jak jej błyszczące włosy. Uśmiechając się wyciągnęła dłoń i wsunęła ją w jego rękę. Ten uśmiech był uwodzący, śmiały i czarujący jednocześnie. - Minęło duŜo czasu - powiedziała charakterystycznym dla niej głęboko brzmiącym i delikatnym głosem. - Zbyt wiele - odpowiedział i naprawdę tak myślał. - Pięć miesięcy - przypomniała. - Masz zamiar uścisnąć mi dłoń czy teŜ pocałujesz mnie jak naleŜy? Rzucił w stronę jej ojca bezradne, rozbawione spojrzenie, mające usprawiedliwić to, co miał zamiar zrobić za chwilę. Stanton odpowiedział przyzwalającym, ojcowskim uśmiechem. Matt ujął dłoń Alicji i bezceremonialnie przyciągnął ją na swoje kolana. - Jak twoim zdaniem ma wyglądać taki pocałunek? - zapytał. Uśmiechnęła się i odpowiedziała: - PokaŜę ci. Tylko Alicja odwaŜyłaby się na pocałowanie męŜczyzny w taki sposób w obecności swojego ojca. Ale teŜ niewielu ojców uśmiechnęłoby się i odwróciło dyskretnie, podczas gdy ich córka całowałaby tak kochanka: namiętnie, powoli i z wyraźnym zamiarem wywołania u niego podniecenia seksualnego. Alicja to zrobiła, a reakcja Matta była taka, jakiej oczekiwała. Obydwoje wiedzieli o tym doskonale. - Myślę, Ŝe naprawdę się za mną stęskniłeś - powiedziała. - A ja myślę, Ŝe jedno z nas powinno mieć trochę przyzwoitości, Ŝeby się chociaŜ zarumienić. - To bardzo prowincjonalny pomysł, kochanie - obwieściła, uśmiechając się i z ociąganiem zdejmując ręce z jego ramion. - Rodem z klas średnich. - Pamiętam czasy - wytknął jej - kiedy zaliczanie się do klasy średniej byłoby osiągnięciem.
- Jesteś z tego dumny, prawda? - droczyła się. - Myślę, Ŝe tak. Zsunęła się z jego kolan. ZałoŜyła nogę na nogę i jej futro rozchyliło się, ukazując sięgające aŜ do uda rozcięcie w jej czarnej obcisłej sukni. - O czym myślisz? - zapytała. - Dowiesz się później, o czym on myśli - powiedział Stanton nagłe zniecierpliwiony zmonopolizowaniem Matta przez swoją córkę. - Co sądzisz, Matt, o pogłoskach, Ŝe Edmund Mining ma zamiar połączyć się z Ryerson Consolidated? Zanim odpowiesz mi na to pytanie, powiedz jeszcze, jak się miewa twój ojciec? Ciągle upiera się, Ŝeby mieszkać na farmie? - U niego wszystko w porządku - powiedział Matt i było to zgodne z prawdą. Patrick Farrell nie pił juŜ od jedenastu lat. - Przekonałem go w końcu, Ŝeby sprzedał farmę i przeniósł się do miasta. Będzie mieszkał u mnie przez kilka tygodni, a potem pojedzie odwiedzić moją siostrę. Będę się musiał wybrać na farmę jeszcze w tym miesiącu, Ŝeby spakować rodzinne pamiątki. On nie moŜe się zdobyć, Ŝeby to zrobić. Olbrzymia sala balowa hotelu z jej strzelistymi marmurowymi kolumnami, błyszczącymi, kryształowymi Ŝyrandolami i wspaniałym rzeźbionym sklepieniem zawsze prezentowała się wspaniale. Meredith pomyślała jednak, Ŝe tego wieczoru wyglądała szczególnie pięknie. Dekoratorzy zamienili jej wnętrze w cudowny, bajkowy, zimowy krajobraz. Białe altanki oproszone były sztucznym śniegiem, przystrojone czerwonymi róŜami i ostrokrzewem. Niemal w środku sali znajdowała się duŜa altana. RóŜyczki oplatały jej konstrukcję, a „zaspy” po jej obydwu stronach zajmowała orkiestra grająca znane melodie. Fontanny obwieszone błyszczącymi, sztucznymi soplami wyrzucały z siebie gejzery iskrzącego się szampana. Wśród gości krąŜyli kelnerzy, roznosząc hors d'oeuvres tym, którzy nie korzystali z wystawnych bufetów zastawionych srebrną zastawą pełną najróŜniejszych potraw. Tego wieczoru przepych dekoracji zasilany był blaskiem ustrojonych biŜuterią jedwabi i przybranych brokatem atłasów. To bogaci sponsorzy, którzy pojawili się tu en masse, dodawali blasku wnętrzom. Prowadzili oni pełne oŜywienia i śmiechów rozmowy, przerywając je tylko po to, Ŝeby pozować fotografom prasowym do zdjęć lub spacerować, wymieniając pozdrowienia ze znajomymi. Meredith stała w centrum sali obok Parkera, który zaborczo obejmował jej talię. Przyjmowali Ŝyczenia od znajomych i przyjaciół, którzy czytali o ich zaręczynach. Kiedy ostatni z nich odeszli, Meredith spojrzała na Parkera i nagle zaczęła się śmiać. - Co cię tak rozśmieszyło? - zapytał, uśmiechając się czule.
- To piosenka, którą gra orkiestra - wyjaśniła. - To ta sama melodia, przy której tańczyliśmy, kiedy miałam trzynaście lat. - Spojrzał na nią zaskoczony, więc dodała: - Na przyjęciu u pani Eppingham w hotelu Drake. - Twarz Parkera rozjaśniła się i uśmiechnął się na wspomnienie tamtego dnia. - Ach tak, obowiązkowy wieczór niedoli u pani Eppingham. - Ja się tak naprawdę czułam - przyznała Meredith. - Upuściłam torebkę, zderzyłam się z tobą głową, a w czasie tańca deptałam ci zawzięcie po palcach. - Upadła ci torebka i zderzyliśmy się głowami - powiedział z delikatnością i zrozumieniem dla jej odczuć, co tak bardzo w nim ceniła - ale po nogach mi jednak nie deptałaś. Byłaś tego wieczoru urocza. Prawdę mówiąc, wtedy po raz pierwszy zauwaŜyłem twoje niezwykłe oczy - ciągnął, przypominając sobie. - Spojrzałaś na mnie z najdziwniejszym, pełnym determinacji wyrazem twarzy... Wybuchnęła śmiechem. - Prawdopodobnie rozwaŜałam najlepszy sposób oświadczenia ci się. Uśmiechnął się, zacieśniając uścisk wokół jej talii. - Naprawdę? - Absolutnie tak. - Przestała się śmiać, widząc, Ŝe w ich stronę nadciąga dziennikarka, której specjalnością było plotkowanie na łamach prasy. - Parker - powiedziała szybko. Wychodzę do hallu na kilka minut. W naszą stronę idzie Sally Mansfield, a nie chcę z nią rozmawiać, dopóki nie dowiem się w poniedziałek, kto w „Bancrofcie” naopowiadał jej tych bzdur o czczeniu naszego ślubu ogólnokrajową wyprzedaŜą. Osoba, która to zrobiła, będzie musiała poprosić ją o wydrukowanie sprostowania, poniewaŜ nie będzie Ŝadnej takiej wyprzedaŜy - Meredith powiedziała to stanowczo i niechętnie wysunęła się z zakola jego ramienia. - Rozejrzyj się za Lisa - dodała ruszając juŜ w stronę głównych schodów prowadzących na niŜszy poziom balkonowy. - Powinna tu juŜ być dawno temu. - Mamy świetny czas, Matt - powiedział Stanton, podczas gdy Matt zdejmował futro z ramion Alicji i przekazywał je szatniarce, czuwającej przy wejściu do sali balowej. Matt usłyszał go, ale jego uwagę natychmiast przyciągnęło śmiałe wycięcie w czarnej aksamitnej obcisłej sukni Alicji, Ujawniało ono duŜą przestrzeń jej wspaniałego, mlecznobiałego ciała. - To niezwykła suknia - powiedział z wyrazem twarzy ocieplonym rozbawieniem i nieukrywanym poŜądaniem. Odwzajemniła to spojrzenie i nie spuściła wzroku. Przechyliła głowę do tyłu, a na jej cynobrowych ustach pojawił się znaczący uśmiech.
- Jesteś jedynym męŜczyzną - powiedziała miękko - który potrafi sprawić, Ŝe zwrot: „to niezwykła suknia” brzmi jak zaproszenie do jego łóŜka na co najmniej tydzień. Zaśmiał się. Skierowali się w stronę błyszczących świateł i głośnego gwaru przyjęcia. Z daleka widział dwóch fotografów robiących zdjęcia i ekipę telewizyjną wędrującą wśród tłumów. Przygotowywał się psychicznie na nieuniknione zetknięcie z nimi. - Czy to było to? - zapytała Alicja, kiedy jej ojciec zatrzymał się, Ŝeby porozmawiać ze znajomymi. - Co takiego? - zapytał Matt, zatrzymując się, Ŝeby wziąć z tacy przechodzącego kelnera dwa kieliszki szampana. - Zaproszenie na tydzień cudownego pieprzenia, jak to, które mieliśmy przed pięcioma miesiącami? - Alicjo - upomniał ją łagodnie, kłaniając się dwóm znajomym - zachowuj się, Alicjo, przyzwoicie. - Ruszyłby do przodu, ale Alicja uparcie pozostawała na swoim miejscu. Przyglądała mu się z natęŜeniem. - Dlaczego nigdy się nie oŜeniłeś? - Pomówimy o tym innym razem. - Próbowałam to zrobić w czasie naszych ostatnich dwóch spotkań, ale robiłeś uniki. Czuł się poirytowany jej naleganiem, tematem, przy którym obstawała, i chwilą, jaką sobie wybrała, Ŝeby to zrobić. Ujął jej obciągnięte czarną rękawiczką ramię i poprowadził ją na stronę. - Rozumiem - powiedział - Ŝe masz zamiar dyskutować na ten temat tu i teraz. - Zgadza się - odparła, patrząc mu prosto w oczy i dumnie unosząc podbródek. - Co masz na myśli? - MałŜeństwo. Zastygł, a Alicja zobaczyła w jego oczach nagły chłód. To, co powiedział, było nawet bardziej zbijające z tropu niŜ wyraz jego twarzy. - Z kim? Pobita jego zamierzoną zniewagą i wściekła na siebie za taktyczną niezgrabność zerknęła w jego nieprzeniknioną twarz. W tym momencie opadło z niej całe napięcie. - Myślę, Ŝe zasłuŜyłam sobie na to - odparła. - Nie - uciął krótko Matt zły na siebie za nadmierny brak taktu - to nieprawda. Spoglądała na niego niepewna, co o tym myśleć, i wreszcie uśmiechnęła się odrobinę. - Wiemy w końcu, na czym stoimy, przynajmniej na dzień dzisiejszy.
W odpowiedzi uśmiechnął się krótko, chłodno i wyraźnie niezachęcająco. Alicja z westchnieniem wsunęła dłoń pod jego ramię. - Jesteś - powiedziała otwarcie, pozwalając mu się prowadzić - najtwardszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałam! - Próbując poprawić nastrój, posłała mu uwodzicielskie spojrzenie i dodała szczerze: - Fizycznie i oczywiście emocjonalnie teŜ. Lisa pokazała lokajowi stojącemu przed salą balową swoje wygrawerowane zaproszenie, zatrzymała się tylko na chwilę, Ŝeby zdjąć okrycie i oddać je do szatni, i juŜ rozglądała się wśród kłębiącego się tłumu w poszukiwaniu Meredith lub Parkera. Niedaleko orkiestry wypatrzyła jasną głowę Parkera i ruszyła ku niemu. Po drodze otarła się o Alicję Avery, która wolno przechadzała się u boku bardzo wysokiego, ciemnowłosego męŜczyzny o szerokich barach. Jego profil wydał się Lisie znajomy. Podczas gdy Lisa torowała sobie drogę w tłumie, męŜczyźni odwracali się za nią z pełnymi aprobaty spojrzeniami. Była zwiewną rudowłosą postacią, ubraną w wygodne, luźne czerwone satynowe spodnie i czarną aksamitną kurteczkę. Pikowana czarna opaska okalała jej głowę. Był to całkowicie nie pasujący tutaj, wydawałoby się nieodpowiedni strój, który jakimś cudem na Lisie prezentował się świetnie. Tak myśleli inni męŜczyźni, ale nie Parker. - Cześć - powiedziała, podchodząc do niego akurat w chwili, kiedy napełniał kieliszek szampana z jednej z fontann. Odwrócił się do niej i zmarszczył brwi z dezaprobatą, patrząc na jej ubranie. Lisa aŜ cofnęła się, widząc tę nie wypowiedzianą krytykę. - O nie! - próbowała zgadywać, akcentując dramatycznie słowa z udanym zaniepokojeniem na widok jego przystojnej rozzłoszczonej twarzy. - Czy ceny wyjściowe znowu podskoczyły? Poirytowany, odwrócił wzrok od jej dekoltu uwydatnionego przez kurteczkę i spojrzał w jej wyzywającą twarz. - Dlaczego nie ubierasz się tak jak inne kobiety? - zapytał ostro. - Nie wiem - Lisa zawiesiła głos, jakby zastanawiała się nad tym, po czym z rozbrajającym uśmiechem obwieściła: - To pewnie ten sam rodzaj perwersji, który sprawia, Ŝe ty czerpiesz radość z Ŝerowania na wdowach i sierotach. Gdzie Meredith? - Poszła się odświeŜyć. Wyładowawszy się w ten sposób, w dosyć nietypowej niegrzecznej formie, co pogłębiało się i dzieliło ich od lat, starali się obydwoje ze stoickim spokojem unikać patrzenia na siebie, koncentrując uwagę na otaczającym ich tłumie. Na prawo od nich wytworzyło się pełne przepychania zamieszanie i obydwoje spojrzeli w tamtą stronę. Obserwowali, jak nagle
ekipa telewizyjna i dziennikarz, którzy do tej pory krąŜyli wokół gości lub stali z boku, zostali zelektryzowani do akcji i ruszyli w kierunku swojej zdobyczy. Zaczęły błyskać flesze. Lisa wychyliła się jeszcze bardziej w prawo i zobaczyła przez chwilę dziennikarzy oblegających ciemnowłosego męŜczyznę, którego widziała z Alicją Avery. Kamery telewizyjne wycelowane były w jego twarz, kiedy eskortował towarzyszkę poprzez eksplozję fleszów i tłumy reporterów wymachujących w jego kierunku mikrofonami. - Kto to jest? - zapytała, zerkając niepewnie na Parkera. - Nie widzę dobrze... - zaczął Parker, obserwując zamieszanie z niewielkim zainteresowaniem, ale kiedy tłum się rozstąpił, spiął się cały. - To Farrell. To nazwisko w połączeniu z dobrze teraz widoczną twarzą Farrella wystarczyło, Ŝeby Lisa uświadomiła sobie, Ŝe męŜczyzna, z którym była Alicja, to nikt inny jak tylko niewierny, pozbawiony uczuć, były mąŜ Meredith. Patrzyła, jak zatrzymuje się, Ŝeby odpowiedzieć na wykrzykiwane do niego przez dziennikarzy pytania, i ogarniało ją uczucie nienawiści. Alicja Avery w dalszym ciągu wisiała na jego ramieniu, uśmiechając się na uŜytek fotografów. Lisa stała i przypominała sobie, jak wielu Meredith wycierpiała przez tego człowieka. Miała ochotę pomaszerować do niego i w obliczu mizdrzących się reporterów wykrzyczeć mu w twarz, Ŝe jest sukinsynem. Byłaby to bardzo satysfakcjonująca akcja. Wiedziała jednak, Ŝe nie zyskałaby ona uznania Meredith. Ona nie lubiła ostentacji, a poza tym, nikt oprócz Parkera i Lisy nie wiedział, Ŝe Meredith kiedykolwiek coś łączyło z Farrellem. Meredith! Pomyślała o niej w tym samym momencie, kiedy myśl ta uderzyła i Parkera. Za jej przyczyną rozmył się spokojny, cywilizowany wyraz jego twarzy, jaki zachowywał, patrząc na Farrella. - Czy Meredith wie, Ŝe on tu jest? - wyrzuciła z siebie dokładnie w tej samej chwili, kiedy Parker chwycił ją za ramię i rozkazał: - Znajdź Meredith i ostrzeŜ ją, Ŝe Farrell jest tutaj. Kiedy Lisa przemykała się, torując sobie drogę w tłumie, nazwisko Matthew Farrella krąŜyło juŜ tam niczym nieprzerwanie płynący, szeptany psalm. Farrell tymczasem uwolnił się juŜ od przedstawicieli prasy z wyjątkiem Sally Mansfield, która stała za nim, podczas gdy rozmawiał ze Stantonem Avery tuŜ u podnóŜa głównych schodów. Lisa starała się nie stracić z oczu Farrella, aby móc ostrzec Meredith, gdzie on jest. Jednocześnie obserwowała balkon. Ruszyła naprzód i nagle zatrzymała się bezradnie, widząc, jak niespodziewanie, u szczytu schodów pojawiła się Meredith i zaczęła schodzić w dół. Jako Ŝe nie była w stanie dotrzeć do Meredith przed jej zejściem ze schodów i przejściem tuŜ obok Farrella, stała bez ruchu, czerpiąc mało chwalebną satysfakcję z faktu, Ŝe Meredith nigdy nie wyglądała lepiej niŜ właśnie w tej chwili, kiedy to jej niewydarzony
eksmąŜ miał ją zobaczyć po raz pierwszy od jedenastu lat! Meredith, zupełnie ignorując obowiązujące kanony mody, miała na sobie uszytą z połyskującej, białej satyny rozkloszowaną suknię bez ramion. Ściśle przylegający do ciała staniczek ozdabiały perełki, między którymi rozrzucone, były nieregularnie białe cekiny i srebrne kryształki. Na jej szyi połyskiwał wspaniały naszyjnik z rubinów i diamentów, który mógł być prezentem od Parkera, w co Lisa była skłonna wątpić, lub mógł teŜ być wypoŜyczony z działu jubilerskiego „Bancrofta”, co jak sądziła, było bardziej prawdopodobne. Meredith zatrzymała się w połowie schodów, Ŝeby porozmawiać ze starszą parą, i Lisa wstrzymała oddech. Parker pojawił się za jej plecami i bezradnie wodził wzrokiem od Farrella da Sally Mansfield i do Meredith. Matt słuchał tego, co mówił do niego Stanton, i rozglądał się za Alicją, która poszła poprawić makijaŜ. W tej chwili ktoś zawołał jego imię lub zakrzyknął coś, co brzmiało jak ono. Odwrócił głowę, szukając źródła tego głosu. Spojrzał wyŜej, ku schodom... i zamarł, kieliszek szampana zastygł w połowie drogi do jego ust. Spoglądał na stojącą na schodach kobietę, która była jego dziewczyną i Ŝoną, kiedy widział ją po raz ostatni. W tym momencie zrozumiał, dlaczego media uwielbiały porównywać ją do młodej Grace Kelly. Z jasnymi włosami, upiętymi elegancko tuŜ nad karkiem, otoczonymi białymi róŜyczkami, Meredith Bancroft stanowiła zapierające dech w piersiach, przepiękne wyobraŜenie kobiecej klasy i anielskości. Jej figura, od czasu, kiedy ją widział po raz ostatni, nabrała krągłości. Delikatna twarz jaśniała fascynująco. Szok, jaki przeŜył, minął tak szybko, jak się pojawił, i udało mu się napić szampana i skinąć potakująco Stantonowi, potwierdzając machinalnie to, co tamten mówił. Sam w dalszym ciągu studiował nietuzinkową piękność stojącą na schodach. Teraz jednak robił to juŜ tylko ze spokojnym zainteresowaniem znawcy szacującego dzieło sztuki, o którym wiedział juŜ, Ŝe ma wady i jest falsyfikatem. Pomijając to, nawet on nie pozostawał zupełnie nieczuły na jej wdzięk, kiedy tak stała na schodach, słuchając z uwagą starszej pary. Przypomniał sobie, Ŝe ona zawsze bez trudu znajdowała wspólny język z ludźmi o wiele starszymi od siebie, tak jak w klubie tamtego wieczoru, kiedy wzięła go pod swoje skrzydła. Na to wspomnienie jego serce zmiękło jeszcze bardziej w stosunku do niej. Szukał w niej oznak charakterystycznych dla typowej kobiety interesu, ale jedyne, co znajdował, to ujmujący uśmiech, błyszczące, turkusowe oczy i zupełnie niespodziewana aura... szukał w myślach właściwego określenia i przychodziło mu na myśl tylko słowo nieskazitelność. To była aura nieskazitelności. MoŜe odpowiedzialna była za to dziewicza biel jej sukienki lub fakt, Ŝe podczas gdy większość kobiet nosiła ponętne kreacje z dekoltami niemalŜe do pasa i rozcięciami aŜ do wysokości uda, ona odkryła
jedynie ramiona i mimo wszystko wyglądała bardziej prowokująco niŜ one. Prowokująco, królewsko i nieprzystępnie. Czuł, jak znikają w nim ostatnie pozostałości goryczy, jaką odczuwał w stosunku do niej. Była piękna, ale bardziej uderzająca była bijąca od niej łagodność, o której zapomniał. Tę łagodność mógł stłumić w niej jedynie niesamowity terror, który mógł ją popchnąć do poddania się aborcji. Była taka młoda, kiedy sytuacja zmusiła ją do poślubienia go, pomyślał. Nie znała go wtedy zupełnie. Na pewno bała się tego, Ŝe będzie musiała mieszkać w jakimś brudnym miasteczku, takim jak Edmunton, jako Ŝona pijaka takiego jakim był jego ojciec, borykająca się z wychowaniem ich dziecka. Jej ojciec, Matt był lego cholernie pewien, dołoŜył wszelkich starań, Ŝeby przekonać ją, Ŝe tak się na pewno stanie; on zrobiłby wszystko, Ŝeby połoŜyć kres jej kontaktom z takim „nikim” jak Matt, łącznie z przekonaniem jej, Ŝeby usunęła ciąŜę i rozwiodła się. Matt uzmysłowił sobie to niedługo po ich rozwodzie. W przeciwieństwie do swojego ojca, Meredith nigdy nie była snobką, taką prawdziwą. Miała świetne maniery, była starannie wychowana, o tak, ale nigdy nie była tak niesamowitą snobką, Ŝeby zrobić coś takiego Mattowi i ich dziecku. Strach, jej młodość i naciski ze strony dominującego ojca przyczyniły się do tego. Teraz to zrozumiał. Po jedenastu latach dopiero zobaczenie jej znowu uświadomiło mu, jaką osobą była i kim ciągle jest. - Piękna, prawda? - powiedział Stanton, trącając Matta. - Bardzo. - Chodźmy, przedstawię cię jej i jej narzeczonemu. I tak muszę zamienić z nim kilka słów. A tak przy okazji, musisz poznać Parkera, on kontroluje jeden z największych banków w Chicago. Matt zawahał się, ale skinął potakująco głową. Meredith i on byli skazani na spotykanie się ze sobą w czasie róŜnego rodzaju towarzyskich wydarzeń; wydawało się, Ŝe najlepiej będzie, jeśli przebrną przez pierwszą konfrontację juŜ teraz. Przynajmniej tym razem, kiedy zostanie jej przedstawiony, nie będzie się czuł jak wyrzutek społeczny. Meredith zeszła ze schodów, rozglądając się za Parkerem i zatrzymała się, słysząc tuŜ obok siebie bezceremonialny, jowialny głos Stantona Avery. - Meredith - powiedział, kładąc dłoń na jej ramieniu - chciałbym ci kogoś przedstawić. JuŜ się uśmiechała i juŜ zaczynała wyciągać dłoń, przenosząc wzrok z pogodnej twarzy Stantona, najpierw na opaloną szyję bardzo wysokiego męŜczyzny, a potem na jego twarz. Twarz Matthew Farrella. W głowie jej zawirowało, Ŝołądek podskoczył do gardła. Głos Avery'ego dobiegał do niej jak z tunelu, mówił: - To mój przyjaciel, Matthew Farrell...
Meredith zobaczyła przed sobą męŜczyznę, który pozwolił, Ŝeby po stracie ich dziecka leŜała osamotniona w szpitalnym łóŜku, a potem przysłał telegram proponujący rozwód. Teraz uśmiechał się do niej tym samym niezapomnianym, intymnym, czarującym i jednocześnie zdradzieckim uśmiechem. Wyrwała rękę z zasięgu dłoni Matta, obrzuciła go lodowatym, pogardliwym spojrzeniem i zwróciła się do Stanleya Avery. - Powinien pan być naprawdę bardziej wybredny w doborze przyjaciół, panie Avery powiedziała z chłodną dumą. - Proszę wybaczyć - odwróciła się i odeszła, pozostawiając za sobą zafascynowaną Sally Mansfield, zaskoczonego Stantona Avery i wściekłego Matthew Farrella. Dopiero o trzeciej nad ranem ostatni goście Meredith i Parkera opuścili jej mieszkanie. Zostali tylko oni obydwoje i jej ojciec. - Powinieneś juŜ spać o tej porze - powiedziała do niego Meredith, siadając cięŜko na stylowym krześle. Nawet teraz, w wiele godzin po konfrontacji z Matthew Farrellem, w dalszym ciągu czuła się poruszona wspomnieniem tamtej chwili. Teraz była to jednak tylko złość na samą siebie. Prześladowało ją to uczucie i to, co zobaczyła w oczach Matta, kiedy zostawiła go stojącego z wyciągniętą do niej ręką. Wyglądał jak głupiec, a w oczach miał dziką wściekłość. - Wiesz doskonale, dlaczego jeszcze tu jestem - powiedział Philip, nalewając sobie kieliszek sherry. O spotkaniu Meredith z Farrellem dowiedział się dopiero godzinę temu od Parkera. Najwyraźniej chciał usłyszeć szczegóły. - Nie pij tego. Lekarze ci zabronili. - Do diabła z lekarzami. Chcę wiedzieć, co powiedział Farrell. Parker mówi, Ŝe zareagowałaś bardzo ostro. - Nie miał szansy, Ŝeby powiedzieć cokolwiek - odparła Meredith i powiedziała mu, co dokładnie zaszło. Kiedy skończyła, zestresowana patrzyła w milczeniu, jak dopijał zakazane sherry. Był postarzałym, ale ciągle jeszcze robiącym wraŜenie, srebrzystowłosym męŜczyzną w szytym na miarę smokingu. Przez większość jej Ŝycia dominował nad nią i manipulował nią, aŜ w końcu znalazła w sobie odwagę i siłę, Ŝeby przeciwstawić się jego Ŝelaznej woli i wybuchowemu temperamentowi. Mimo wszystko kochała go i niepokoiła się o niego. Był jedyną rodziną, jaką miała, a jego twarz była naznaczona chorobą i zmęczeniem. W chwili, kiedy zostanie uzgodnione wszystko dotyczące jego urlopu, miał wypłynąć w długi rejs. Lekarze wymogli na nim obietnicę, Ŝe nie będzie sobie zaprzątał głowy problemami
„Bancrofta”, sprawami międzynarodowymi czy czymkolwiek innym. Przez sześć tygodni trwania rejsu miał nie oglądać wiadomości telewizyjnych, nie czytać gazet i nie robić niczego, co nie byłoby absolutnie na luzie i nie przynosiłoby odpoczynku. Oderwała wzrok od twarzy ojca i spojrzała na Parkera. - Wolałabym, Ŝebyś nie mówił ojcu o tym, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru. To nie było konieczne. Parker odchylił się na krześle, westchnął i niechętnie powiedział jej o czymś, czego jeszcze nie wiedziała. - Sally Mansfield widziała i prawdopodobnie słyszała całą tę scenę. Będziemy mieli szczęście, jeśli wszyscy nie przeczytają o tym jutro w jej rubryce. - Mam nadzieję, Ŝe to wydrukuje - powiedział Philip. - W przeciwieństwie do mnie - skontrował Parker, ignorując ze zwykłym sobie niewzruszonym spokojem niezadowolenie Philipa. - Ja nie chcę, Ŝeby ludzie pytali, dlaczego Meredith potraktowała go w ten sposób. Meredith odchyliła głowę do tyłu, westchnęła i przymknęła oczy. - Gdybym miała czas na zastanowienie się, nie zrobiłabym tego, na pewno nie zachowałabym się tak ostentacyjnie. - Dzisiaj wieczorem kilka osób juŜ pytało o to - powiedział Parker. - Będziemy musieli wymyślić jakieś wytłumaczenie. Meredith przerwała mu. - Proszę - powiedziała słabo - tylko nie teraz. Jedyne, czego chcę w tej chwili, to połoŜyć się spać. - Masz rację - rzekł Parker, wstając i nie pozostawiając Philipowi nic innego, jak tylko zrobienie tego samego.
ROZDZIAŁ 18 ZbliŜało się południe, kiedy Meredith wyszła spod prysznica. WłoŜyła sweter i wełniane spodnie w kolorze burgunda. Włosy spięła wysoko w koński ogon. Przeszła do salonu i niechętnie spojrzała na „Sunday Tribune”, którą rzuciła na kanapę, gdy tylko zerknęła w rubrykę Sally Mansfield. Jej pierwszy akapit poświęcony był wydarzeniom ostatniego wieczoru: Kobiety na całym świecie padają ofiarą uroku legendarnego Matthew Farrella, ale nasza Meredith Bancroft jest najwyraźniej na jego wdzięki uodporniona. Na sobotnim balu dobroczynnym w operze potraktowała go w sposób, nazywany w pewnych kręgach krótko i dosadnie „zmieszaniem kogoś z błotem”. Zrobiła to nasza Meredith, która ma reputację osoby z zasady zawsze i w stosunku do wszystkich niezwykle uprzejmej i ujmującej. Tymczasem to ona właśnie odmówiła uściśnięcia dłoni Matthew Farrella. Nic dziwnego, Ŝe niektórzy zadają sobie pytanie, jaki był tego powód. Meredith miała za bardzo napięte nerwy, Ŝeby pracować, była teŜ zbyt zmęczona, Ŝeby gdzieś wyjść. Stała na środku pokoju, patrząc na stylowe meble, tak jakby były zupełnie jej nie znane, w takim samym stopniu, jak obcy był jej naturze wewnętrzny zamęt, który czuła. Pod jej stopami leŜał perski dywan w bladozielone i róŜowe wzory. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak chciała, począwszy od bawełnianych zasłon misternie upiętych na szerokich oknach, a skończywszy na francuskim rzeźbionym biurku znalezionym przez nią na aukcji w Nowym Jorku. To mieszkanie z roztaczającym się z okien pięknym widokiem miasta było jej jedyną prawdziwą ekstrawagancją. To i BMW, które kupiła przed pięcioma laty. Tego dnia pokój wydawał się pełen dysonansów i obcy, dokładnie tak jak jej myśli. Porzuciła przelotny pomysł, Ŝeby przez chwilę zająć się pracą, i przeszła do kuchni. Nalała filiŜankę kawy. Oparta o kuchenny blat sączyła ją, czekając, aŜ minie to uczucie nierealności. Unikała myśli o wczorajszym wieczorze, dopóki jej umysł nie będzie sprawnie funkcjonował. Machinalnie wodziła palcem wzdłuŜ fug kafelków, którymi wyłoŜony był blat. Nad kącikiem śniadaniowym wisiały kwiatki, zwykle skąpane w słońcu wpadającym przez okna. Dzisiaj niebo było zachmurzone. Taki teŜ był i jej nastrój. Gorąca, świeŜa kawa lepiej usuwała odrętwienie jej umysłu niŜ prysznic i razem z powracającą pełną świadomością ledwo mogła znieść zabarwiony złością wstyd, jaki czuła na wspomnienie swojego zachowania poprzedniego wieczoru. W przeciwieństwie do Parkera i jej ojca nie Ŝałowała tego, co zrobiła z obawy przed ewentualnymi reperkusjami wywołanymi ciętością pióra Sally Mansfield. Nie mogła sobie darować, Ŝe straciła panowanie nad sobą, tego, Ŝe straciła rozum! Wiele lat temu
zmusiła się do zaprzestania oskarŜania Matthew Farrella, nie tyle ze względu na niego, co na siebie samą. Wściekłość i ból, jakie czuła po jego zdradzie, to było więcej, niŜ mogła znieść. W rok po poronieniu zmusiła się do przeanalizowania wszystkiego, co zaszło między nimi; zmagała się ze sobą i starała się o ten obiektywizm, a kiedy go osiągnęła, uchwyciła się go tak bardzo, aŜ stał się jej częścią. Ten obiektywizm i uczelniany psycholog umoŜliwił jej zrozumienie, Ŝe to, co się im przydarzyło, było nieuniknione. Byli zmuszeni do pobrania się. Poza wspólnie spłodzonym dzieckiem nie mieli nawet jednego powodu, Ŝeby dalej być razem. Nie łączyło ich nic i nic ich nigdy nie mogło łączyć. Zignorował jej prośbę o to, Ŝeby wrócił z Ameryki Południowej, i to świadczyło o jego wielkiej nieczułości. Tę jego cechę potwierdzało jeszcze jego natychmiastowe Ŝądanie rozwodu. Ale pod zewnętrzną powłoką wdzięku zawsze kryła się u niego nieprzejednaność i stanowczość. Jak mógłby być innym człowiekiem, jeśli weźmie się pod uwagę jego pochodzenie? Musiał siłą przepychać się przez Ŝycie, radzić sobie z ojcem pijakiem i młodszą siostrą, pracą w stalowni i całą resztą. Nigdy nie wydostałby się stamtąd, gdyby nie był twardy i ogarnięty dąŜeniem do własnego celu. Kiedy przed jedenastu laty potraktował Meredith z tak bolesną dla niej obojętnością, był po prostu człowiekiem twardym, zimnym i nieustępliwym. Zrobił to, co nakazywał mu obowiązek: poślubił ją, być moŜe po części powodowany chciwością. Szybko zorientował się, Ŝe ona nie ma swoich własnych pieniędzy, i kiedy straciła dziecko, nie miał juŜ Ŝadnego powodu, Ŝeby kontynuować ich związek. Nie cenił w Ŝyciu tego samego co ona i na pewno złamałby jej serce, gdyby zostali razem. Udało jej się zrozumieć to wszystko, albo przynajmniej wydawało jej się, Ŝe tak było. Niestety ostatniego wieczoru straciła na ten okropny, szarpiący nerwy moment i ten obiektywizm, i zdolność panowania nad sobą. To nigdy nie powinno było się stać. Nie stałoby się, gdyby ostrzeŜono ją chociaŜ na kilka minut, zanim stanęła z nim oko w oko, lub gdyby przynajmniej nie uśmiechał się do niej w ten gorący, dobrze jej znany, intymny sposób! Dłoń ją świerzbiła, Ŝeby uderzeniem zmazać z jego twarzy ten nieszczery uśmiech. Powiedziała do Stantona to, co czuła, najbardziej jednak martwiła ją gwałtowność jej uczuć, która spowodowała, Ŝe powiedziała właśnie to. Bała się, Ŝe to moŜe się powtórzyć. Po chwili jednak zrozumiała, Ŝe nie było to moŜliwe. Nie czuła w tej chwili nic poza irytacją, Ŝe Matt stał się jeszcze bardziej przystojny i zyskał jeszcze więcej tego powierzchownego uroku, jaki nie naleŜał się człowiekowi z jego kompletnym brakiem skrupułów. Najwyraźniej wybuch emocji, jakiego doświadczyła wczoraj wieczorem, był ostatnim słabym wybuchem gasnącego juŜ wulkanu.
Poczuła się znacznie lepiej po przeanalizowaniu tego wszystkiego. Nalała kolejną filiŜankę kawy i zasiadła przy biurku, Ŝeby popracować. Jej śliczne mieszkanko znowu wyglądało jak naleŜy, znajomo i bezpiecznie, tak samo jak jej umysł. Zerknęła na telefon stojący na biurku i przez jakiś absurdalny moment poczuła impuls, Ŝeby zadzwonić do Matta Farrella i zrobić to, co nakazywało dobre wychowanie: przeprosić za urządzenie sceny. Z lekkim wzruszeniem ramion porzuciła ten nonsensowny pomysł, otworzyła swoją teczkę i wyjęła z niej dane finansowe, dotyczące sklepu w Houston. Matthew Farrella nic nie obchodziło, co ona czuła lub co robiła, kiedy byli małŜeństwem, na pewno więc było mu teŜ obojętne to, co zrobiła ubiegłego wieczoru. Poza tym, był takim egoistą i człowiekiem tak gruboskórnym, Ŝe nic nie mogło go zranić lub urazić.
ROZDZIAŁ 19 Peter Vanderwild pojawił się u panny Stern, którą na swój uŜytek nazywał „Sfinksem”, dokładnie o dziesiątej rano w poniedziałek. Musiał czekać jak poirytowany petent, aŜ raczy go zauwaŜyć. Dopiero kiedy jej to odpowiadało, przestała pisać na maszynie i zwróciła na niego swoje bazyliszkowe spojrzenie. - Jestem umówiony z panem Farrellem na dziesiątą - poinformował ją. - Pan Farrell ma w tej chwili spotkanie. Przyjmie pana za piętnaście minut. - Myśli pani, Ŝe powinienem zaczekać? - Tylko wtedy, jeśli nie ma pan nic do roboty przez następne piętnaście minut odparła ozięble. Potraktowany jak niesforny uczeń, ruszył w stronę wind i wrócił do swojego pokoju. Wydało się to znacznie rozsądniejsze niŜ pozostanie na sześćdziesiątym piętrze i tym samym udowodnienie jej, Ŝe nie ma nic do roboty. Piętnaście po dziesiątej panna Stern skierowała go do wewnętrznego sanktuarium, które opuszczali właśnie trzej wiceprezydenci „Haskella”. Zanim Peter miał szansę cokolwiek powiedzieć, na biurku Matta zaczął dzwonić telefon. - Usiądź, Peter - powiedział Matt - za chwilę będę do twojej dyspozycji. Trzymając ramieniem słuchawkę przy uchu, otworzył teczkę zawierającą dane dotyczące ewentualnych zakupów firmy, polecanych przez Petera. Były to firmy o duŜych pakietach posiadłości komercyjnych i Matt przejrzał je juŜ w czasie weekendu. Kilka propozycji Petera podobało mu się, w kilku przypadkach podziwiał dogłębność jego badań, a kilka polecanych przez niego firm wywołało jego zdziwienie. Po odłoŜeniu słuchawki odchylił się w fotelu i całą swoją uwagę skoncentrował na Peterze. - Co szczególnie zainteresowało cię w firmie z Atlanty? - Kilka rzeczy - odpowiedział Peter trochę zaskoczony gwałtownością tego pytania. NaleŜą do nich głównie nowe budynki średniej wielkości mające powierzchnie pod wynajem, w wysokim procencie wynajęte. Prawie wszyscy lokatorzy to dobrze sytuowane firmy, które podpisały długoterminowe umowy najmu. Wszystkie budynki są wyjątkowo dobrze zarządzane i utrzymane. Sam to widziałem, kiedy pojechałem do Atlanty, Ŝeby się im przyjrzeć. - A ta firma z Chicago? - Ich specjalnością są budynki mieszkalne o wysokich czynszach. Mają lokalizację w pierwszorzędnych dzielnicach i wielkie zyski.
Matt zmarszczył brwi, patrząc na niego. - Z twoich danych wynika, Ŝe wiele ich budynków ma ponad trzydzieści lat. W ciągu siedmiu do dziesięciu lat koszty remontów i napraw zaczną zŜerać ten świetny zysk. - Wziąłem to pod uwagę przygotowując przedstawioną w tych materiałach przewidywaną prognozę dochodów - powiedział Peter. - Poza tym ziemia, na której stoją te budynki, zawsze będzie warta fortunę. Matt, usatysfakcjonowany, skinął głową i otworzył następną teczkę. To właśnie rekomendacja tej firmy sprawiła, Ŝe Matt zaczął się zastanawiać, czy rzekomy geniusz Petera i jego zdrowy rozsądek nie są przereklamowane. Zerkając na niego znad otwartej teczki, powiedział: - Co spowodowało, Ŝe w ogóle brałeś pod uwagę firmę z Houston? - Jeśli tempo wzrostu ekonomicznego w Houston utrzyma się, wartość nieruchomości wzrośnie i... - Zdaję sobie z tego sprawę - Matt przerwał mu niecierpliwie. - Chcę, Ŝebyś mi powiedział, dlaczego rekomendujesz rozwaŜanie zakupu Thorp Development. KaŜdy, kto czytuje „Wall Street Journal”, wie, Ŝe ta firma od dwóch lat jest wystawiona na sprzedaŜ i wie teŜ, dlaczego do tej pory nie została sprzedana: jej cena jest śmiesznie zawyŜona, a sama firma jest źle zarządzana. Peter poczuł, jakby krzesełko, na którym siedział, nagle zostało podłączone do prądu, odchrząknął jednak i kontynuował: - Ma pan rację, ale gdyby dał mi pan chwilę na wytłumaczenie, moŜe posiadanie tej firmy wydałoby się panu o wiele bardziej atrakcyjne. - Widząc, Ŝe Farrell skinął głową, ciągnął dalej: - Thorp Development jest własnością dwóch braci, którzy odziedziczyli ją przed dziesięciu laty, po śmierci ojca. Odkąd przejęli kontrolę nad firmą, zrobili kilka kiepskich inwestycji. Musieli w tym celu zastawić większość dóbr gromadzonych przez ich ojca przez wiele lat. W rezultacie są zadłuŜeni po swoje szacowne uszy w Continental City Trust w Houston. Obydwaj bracia nie cierpią się nawzajem i nie zgadzają się w niczym. Przez ostatnie dwa lata jeden z nich próbuje sprzedać całą firmę, a drugi chce podzielić dobra firmy i sprzedawać je w częściach kaŜdemu, kto tylko wyrazi na to ochotę. Teraz jednak nie mają juŜ innego wyjścia, jak tylko zrobić to ostatnie, poniewaŜ Continental jest o krok od rozpoczęcia ściągania z nich swojego długu. - Skąd wiesz to wszystko? - zapytał Matt. - Kiedy w październiku poleciałem do Houston, Ŝeby odwiedzić siostrę, zdecydowałem, Ŝe przyjrzę się „Thorpowi” i obejrzę kilka posiadłości firmy. Od Maksa
Thorpa dostałem nazwisko ich bankiera Charlesa Collinsa. Po powrocie zadzwoniłem do niego. Collins koniecznie chce pomóc Thorpowi w znalezieniu kupca. Wyśpiewał wszystko. W trakcie naszej rozmowy zacząłem podejrzewać, Ŝe powodem jego gorliwości jest chęć pozbycia się ze swoich ksiąg poŜyczek „Thorpa”. W ubiegły czwartek zadzwonił do mnie i powiedział, Ŝe „Thorp” bardzo chce dojść z nami do porozumienia i Ŝe sprzedadzą bardzo tanio. Nalegał, Ŝebym to przemyślał i przedstawił im propozycję. Wywnioskowałem z tego, Ŝe jeśli zadziałamy szybko, to będziemy mogli dostać kaŜdą z własności „Thorpa” raczej za sumę obciąŜeń hipotecznych niŜ po ich rzeczywistej cenie. Collins jest tuŜ przed rozpoczęciem postępowania likwidacyjnego, a „Thorp” najwyraźniej wie o tym. - Dlaczego myślisz, Ŝe ma zamiar rozpocząć postępowanie likwidacyjne? Peter uśmiechnął się lekko. - Zadzwoniłem do znajomego bankiera w Dallas i zapytałem, czy zna Collinsa z Continental City Trust. Powiedział, Ŝe go zna, i zadzwonił do niego po przyjacielsku, rzekomo Ŝeby pouŜalać się nad smutnym stanem bankowości w Teksasie. Collins powiedział mu, Ŝe inspektorzy bankowi naciskają, Ŝeby rozpoczął postępowanie likwidacyjne w stosunku do kilku największych dłuŜników, zalegających ze spłatami poŜyczek na hipotekę, w tym i „Thorpa”. - Peter zrobił pauzę i czekał triumfująco na jakiś rodzaj komplementu ze strony nie okazującego emocji szefa za swoją wnikliwość i efekt przeprowadzonych badań. Jedynym, czego się doczekał, był przelotny uśmiech i niemal niezauwaŜalne, aprobujące skinienie głowy. Peter poczuł się, jakby to sam Bóg właśnie zerknął na niego łaskawie. Niewspółmiernie do tej pochwały podniesiony na duchu, nachylił się do przodu i powiedział: - Chciałby pan usłyszeć o kilku posiadłościach „Thorpa”? Niektóre z nich to pierwszorzędne działki, które odpowiednio przygotowane mogą być sprzedane za fortunę. - Słucham cię - powiedział Matt, chociaŜ zakupem gołej ziemi nie był tak bardzo zainteresowany jak zakupem obiektów komercyjnych. - Najlepsza z nich to piętnastoakrowa działka połoŜona niedaleko Gallerii, potęŜnego, luksusowego centrum handlowego z własnymi hotelami. W kompleksie Gallerii mieszczą się Neiman - Marcus i Saks. W pobliŜu jest teŜ wiele ekskluzywnych butików i kolejka ekspresowa. Tereny „Thorpa” leŜą między dwoma kompleksami handlowymi. Jest to idealne miejsce dla kolejnego ekskluzywnego sklepu i całego centrum. - Widziałem te tereny. Byłem tam niedawno słuŜbowo - wtrącił Matt. - Rozumie pan więc, jaki to byłby interes, jeśli udałoby się nam kupić ten kawałek ziemi za dwadzieścia milionów, na jakie „Thorp” go zadłuŜył. Moglibyśmy zagospodarować go sami, lub zatrzymać go i sprzedać później z niezłym zyskiem. Przed pięcioma laty był wart
czterdzieści milionów. Jeśli Houston będzie wychodziło z kryzysu, ta ziemia juŜ wkrótce będzie tyle warta. Matt robił notatki w dokumentach dotyczących „Thorpa” i czekał na przerwę w recytacji Petera, Ŝeby mu wytłumaczyć, Ŝe woli, Ŝeby Intercorp inwestował w budynki komercyjne, kiedy tamten dodał: - Jeśli jest pan zainteresowany, to musimy działać szybko, poniewaŜ i „Thorp”, i Collin dają do zrozumienia, Ŝe w kaŜdej chwili oczekują oferty na ten kawałek. Sądzę, Ŝe próbowali mnie zachęcić, zanim zaczęli wymieniać nazwiska. Najwyraźniej firma Bancroft i S - ka stąd, z Chicago, aŜ się pali, Ŝeby zdobyć te ziemie. I nic dziwnego. W Houston nie ma drugiego takiego miejsca. Do diabła, moŜemy zagarnąć to za dwadzieścia milionów i za kilka miesięcy sprzedać „Bancroftowi” za dwadzieścia pięć albo trzydzieści milionów, co jest jej rzeczywistą ceną. - Peter urwał w tym momencie, poniewaŜ Matthew Farrell podniósł gwałtownie głowę i patrzył na niego z bardzo dziwnym wyrazem twarzy. - Co powiedziałeś? - zapytał ostro. - Powiedziałem, Ŝe Bancroft i S - ka planuje zakup tej ziemi - powiedział Peter świadomy zimnego, kalkulującego i niebezpiecznego wyrazu oczu Farrella. Sądząc, Ŝe Farrell chce, Ŝeby przedstawił mu więcej danych, dodał szybko: - „Bancroft” to firma w rodzaju Bloomingdale czy Neiman - Marcus; załoŜona dawno temu, dystyngowana, z klientelą wywodzącą się głównie z wyŜszych sfer. Zaczęli ostatnio rozszerzać... - Wiem co nieco o „Bancrofcie” - powiedział Matt przez zaciśnięte usta. Przeniósł wzrok na teczkę z dokumentami dotyczącymi „Thorpa” i ze wzmoŜonym zainteresowaniem przeglądał dane szacunkowe terenów w Houston. Wynikało z nich, Ŝe ten zakup byłby świetnym interesem, umoŜliwiającym osiągnięcie w przyszłości potęŜnego zysku. Ale to nie o zysku myślał w tej chwili. Znowu z gniewem przypominał sobie zachowanie się Meredith poprzedniego wieczoru. - Kup to - powiedział łagodnie. - Nie chce pan usłyszeć o tym, co jeszcze posiadają? - Nie jestem zainteresowany niczym więcej, poza kawałkiem ziemi, który chce kupić „Bancroft”. - KaŜ prawnikom przygotować ofertę, biorąc pod uwagę zgodność naszej własnej oceny wartości tej ziemi z oceną „Thorpa”. Jutro rano zabierz ją do Houston i sam osobiście przedstaw „Thorpowi”. - Ofertę? - Peter niemalŜe się zająknął. - Na jaką sumę? - Zaoferuj piętnaście milionów i daj im dwadzieścia cztery godziny na podpisanie kontraktu albo zrezygnujemy. Na pewno natychmiast skontrują to dwudziestoma pięcioma
milionami. Zgódź się na dwadzieścia milionów i powiedz, Ŝe chcemy mieć świadectwo własności tej ziemi w ciągu trzech tygodni albo zrywamy umowę. - Naprawdę nie sądzę... - Mam teŜ inny warunek. Jeśli zaakceptują naszą ofertę, mają utrzymać tę transakcję w absolutnej tajemnicy. Nikt nie musi wiedzieć, Ŝe kupujemy tę ziemię, dopóki transakcja nie zostanie sfinalizowana. PrzekaŜ prawnikom, Ŝeby uwzględnili to w kontrakcie łącznie ze wszystkimi innymi zwykłymi klauzulami. Peter poczuł się nagle nieswojo. Dawniej, kiedy Farrell inwestował albo kupował firmy, które Peter mu polecał, nie polegał tylko i wyłącznie na jego opinii. Był daleki od tego. Sprawdzał wszystko osobiście. Był bardzo ostroŜny. Tym razem jednak, gdyby coś poszło źle, winą obarczono by całkowicie jego. - Panie Farrell, nie sądzę naprawdę, Ŝeby... - Peter - przerwał mu Matt z jedwabistą stanowczością. - Kup tę cholerną działkę. Peter wstał i skinął potakująco głową, ale jego skrępowanie narastało. - Zadzwoń do Arta Simpsona z naszego działu prawnego w Kalifornii, podaj mu nasze warunki i powiedz, Ŝe chcę mieć tutaj kontrakty. Przynieś mi je, kiedy nadejdą, i wtedy przedyskutujemy nasze następne posunięcie. Po wyjściu Vanderwilda Matt odwrócił się i spojrzał przez okno. Najwyraźniej Meredith w dalszym ciągu zaliczała go do niŜszych form Ŝycia i pogardzała nim. Miała do tego prawo. Miała teŜ prawo obwieścić to, co czuła, wszystkim czytelnikom chicagowskich gazet, co teŜ zrobiła. Jednak korzystanie z tych praw będzie ją kosztowało około dziesięciu milionów dolarów. Tyle, ile będzie wynosiła dodatkowa kwota, jaką będzie musiała zapłacić Intercorpowi za ziemię, którą chciała kupić w Houston.
ROZDZIAŁ 20 Pan Farrell powiedział, Ŝe mam przynieść mu te kontrakty natychmiast, kiedy nadejdą, poinformował Peter pannę Stern późnym popołudniem następnego dnia, uŜywając wyraźnie agresywnego tonu głosu. - W takim razie - powiedziała, unosząc do góry cienkie, siwe brwi, sugerowałabym, Ŝeby pan zrobił dokładnie to, o co pan Farrell prosił. Peter obrócił się na pięcie, poirytowany, Ŝe przegrał kolejną potyczkę słowną z sekretarką, i zapukał w róŜane drzwi gabinetu Matta Farrella. Był pochłonięty desperacką chęcią wyperswadowania Mattowi pochopnego działania przy zakupie ziemi w Houston i nie zauwaŜył Toma Andersona stojącego w przeciwległym krańcu duŜego gabinetu. Tom wpatrywał się w zawieszony przed chwilą na ścianie obraz. - Panie Farrell - zaczął Peter - muszę powiedzieć, Ŝe mam bardzo mieszane uczucia co do tej transakcji z „Thorpem”. - Masz kontrakty? - Mam je - niechętnie podał mu dokumenty. - Czy chociaŜ wysłucha pan tego, co mam do powiedzenia? Farrell skinął w kierunku jednego z wiśniowych, pikowanych krzeseł, które stały półkolem przed jego biurkiem. - Usiądź, ja przejrzę to i wtedy będziesz mógł powiedzieć, co ci leŜy na sercu. Peter obserwował zdenerwowany, jak Matt, zachowując kamienną twarz, czyta wyczerpująco traktujące problem dokumenty, zobowiązujące Intercorp do wyłoŜenia gotówką milionów dolarów. Zastanawiał się, czy ten człowiek podlegał kiedykolwiek takim ludzkim słabościom jak zwątpienie, strach, Ŝal, czy teŜ jakimś innym silnym emocjom. Peter w ciągu roku, odkąd zaczął pracować w Intercorpie, widział, jak Matt Farrell decydował, Ŝe chce coś zrealizować. Jeśli tak było, potrafił natychmiast rozwiązywać problemy, które nie pozwalały jego prawnikom ruszać spraw do przodu. PrzezwycięŜał teŜ wszelkie przeciwności i doprowadzał w ciągu tygodnia lub dwóch do zamknięcia sprawy. Kiedy miał motywację, Ŝeby osiągnąć jakiś cel, przedzierał się przez piętrzące się na jego drodze trudności jak siejące spustoszenie tornado: z nieubłaganą siłą i kompletnym brakiem emocji. Pozostali męŜczyźni, którzy współpracowali blisko z Farrellem w jego „ekipie reorganizacyjnej”, lepiej niŜ Peter potrafili ukrywać zdziwienie i niepewność w odniesieniu
do swojego pracodawcy. Peter jednak wyczuwał, Ŝe podzielali jego odczucia. Przed dwoma dniami wszyscy pracowali razem do dziesiątej wieczorem; zaprosili go potem na późną kolację. Tom Anderson nie brał w niej udziału, w ostatniej chwili zdecydował, Ŝe jeszcze trochę popracuje. W czasie tej kolacji Peter zorientował się, Ŝe Ŝaden z tych męŜczyzn nie zna Farrella lepiej niŜ on sam. Wyglądało na to, Ŝe Farrell darzył zaufaniem i przyjaźnią jedynie Toma Andersona, chociaŜ nikt nie wiedział, w jaki sposób tamten sobie te uczucia zaskarbił. Jego spekulacje urwały się nagle, kiedy Farrell zrobił dwie zmiany w treści kontraktów, zaparafował je, po czym złoŜył swój podpis na samym końcu dokumentów. Przesunął je potem w stronę Petera. - Z tymi poprawkami kontrakty są w porządku. Co chciałeś mi powiedzieć o tej sprawie? - Mam kilka uwag, panie Farrell - odpowiedział Peter, prostując się w krześle. Próbował pozbyć się swojego agresywnego nastawienia. - Po pierwsze, mam wraŜenie, Ŝe pan finalizuje te transakcje dlatego, Ŝe sugerowałem moŜliwość zarobienia szybkich, duŜych pieniędzy przez odsprzedanie tej ziemi firmie Bancroft i S - ka. Wczoraj sądziłem, Ŝe to była absolutnie pewna sprawa. Ostatnie półtora dnia spędziłem, zgłębiając operacje „Bancrofta”, przeglądając ich zestawienia finansowe. Wykonałem teŜ kilka telefonów do przyjaciół z Wall Street. Ostatni z moich rozmówców osobiście zna Philipa i Meredith Bancroft... - I? - zapytał Farrell, nie okazując większego zainteresowania. - I teraz wcale nie jestem taki przekonany, Ŝe oni będą mieli moŜliwości finansowe, Ŝeby kupić te ziemie. Po tym, czego się dowiedziałem, myślę, Ŝe są o krok od wpadnięcia w powaŜne kłopoty. - Jakiego rodzaju kłopoty? - Wytłumaczenie tego zajęłoby raczej duŜo czasu, a są to tylko moje przypuszczenia, bazujące na faktach i mojej intuicji. Farrell, zamiast zbesztać go za nieprzechodzenie bezpośrednio do sedna sprawy, czego Peter właściwie oczekiwał, powiedział: - Kontynuuj. To jedno słowo zachęty usunęło nerwową niepewność Petera. Stał się znowu w pełni sprawnym geniuszem inwestycyjnym, o którym rozpisywały się fachowe pisma juŜ wtedy, kiedy był jeszcze w Harvardzie. - W porządku - powiedział. - Przedstawia się to następująco: jeszcze kilka lat temu „Bancroft” miał kilka sklepów w rejonie Chicago i firma była właściwie w zupełnej stagnacji. Mieli antyczne techniki marketingowe, dyrekcja za bardzo wierzyła w „prestiŜ” nazwiska
właścicieli. W tej sytuacji byli na dobrej drodze do wyginięcia, niczym dinozaury. Philip Bancroft, który ciągle jeszcze jest prezydentem firmy, prowadzi ją w taki sam sposób jak jego ojciec, jak głowa rodzinnego klanu, który nie musi naginać swojej działalności do trendów ekonomicznych. Wtedy to pojawiła się jego córka Meredith. Zamiast iść do jakiejś szkoły dla panienek z dobrych domów i zająć się błyszczeniem w kronikach towarzyskich, zdecydowała, Ŝe chce zająć prawnie jej się naleŜące miejsce w firmie. Rozpoczęła studia, zdobyła tytuł magisterski na wydziale handlu. Ukończyła ten wydział z wyróŜnieniem, co absolutnie nie wywołało entuzjazmu jej ojca. Próbował ją zniechęcić do pracy w „Bancrofcie”, kaŜąc jej zaczynać od stanowiska urzędniczki w dziale bieliźnianym. Przerywając na chwilę, Peter wyjaśnił: - Naświetlam tak dokładnie całą sytuację, Ŝeby wyrobił pan sobie zdanie o tym, kto naprawdę prowadzi tę firmę. - Mów dalej - powiedział Farrell, ale wyglądał na znudzonego. Zaczął czytać leŜące na biurku sprawozdanie. - W czasie następnych kilku lat - uparcie ciągnął Peter - panna Bancroft przechodziła wszystkie szczeble pracy w firmie, zdobywając po drodze świetne informacje na temat wszystkiego, co ma związek z handlem. Kiedy awansowała do działu towarowego, rozpoczęła batalię, Ŝeby „Bancroft” zaczął sprzedawać towary opatrzone ich własnym znakiem firmowym. Było to doskonałe posunięcie i powinni byli to zrobić duŜo wcześniej. Kiedy ten pomysł zaczął przynosić duŜe zyski, papa przeniósł ją do przynoszącego straty działu meblowego. I tam nie poniosła poraŜki. Wymyśliła specjalny dział „zabytkowych mebli muzealnych”, który został opisany we wszystkich gazetach i sprowadził do sklepu klientów podziwiających wypoŜyczone z muzeów antyki. Kiedy ludzie zwiedzali ten dział, trafiali teŜ naturalnie do zwykłego działu meblowego i nagle zaczęli kupować meble nie w sklepach na przedmieściach, ale właśnie w „Bancrofcie”. Wtedy z kolei papa uczynił ją dyrektorem działu public relations. Była to nic nie znacząca funkcja. Wymagała ona jedynie od czasu do czasu jej aprobaty dla jakiejś dotacji na cele charytatywne, czy teŜ nadzorowania dorocznego pokazu boŜonarodzeniowego. Panna Bancroft szybko pomyślała o innych corocznych imprezach, które sprowadziły klientelę do sklepu. Nie ograniczyła się jednak tylko do zwykle organizowanych pokazów mody. Zaprzęgła teŜ do działania rodzinne kontakty towarzyskie w orkiestrze symfonicznej, operze, muzeum sztuki itp. Na przykład, spowodowała, Ŝe Chicagowskie Muzeum Sztuki przeniosło do sklepu jedną ze swoich ekspozycji, nakłoniła teŜ zespół baletowy, Ŝeby w czasie świąt BoŜego Narodzenia wystawił w audytorium sklepu „Dziadka do orzechów”. Naturalnie,
wszystko to spowodowało wielkie zainteresowanie mediów, co z kolei umocniło pozycję firmy w świadomości mieszkańców miasta i pogłębiło jeszcze elitarny charakter „Bancrofta”. Sklep odnotował rekordowe ilości klientów, a ojciec przeniósł ją do działu kolekcji mody, gdzie znowu przeszła samą siebie. Swój sukces w tym dziale zawdzięczała zarówno swojemu wyglądowi, jak i szczególnym talentom w dziedzinie mody. Widziałem jej zdjęcia w gazetach. Ona ma nie tylko wielką klasę, ona jest zachwycająca. Niektórzy europejscy kreatorzy mody byli najwyraźniej tego samego zdania, kiedy próbowała namówić ich do powierzenia „Bancroftowi” prezentowania ich kolekcji. Jeden z nich, którego kolekcje mógł do tej pory prezentować tylko „Bergdorf Goodman”, przystał na jej propozycje. Zgodził się, Ŝeby to „Bancroft” miał wyłączność na reprezentowanie jego firmy, pod warunkiem Ŝe panna Bancroft sama będzie się pokazywać w jego kreacjach. Następnie zaprojektował dla niej całą kolekcję. Oczywiście była fotografowana w tych sukniach przy okazji wielu wydarzeń towarzyskich. Zrobiła furorę wśród przedstawicieli mediów i publiczności, kiedy zobaczyli ją w tych kreacjach. Kobiety nieprzerwaną falą zaczęły napływać do działu kolekcji „Bancrofta”. Zyski tego europejskiego kreatora podskoczyły, podskoczyły teŜ zyski „Bancrofta”, a kilku innych projektantów, chcąc podłączyć się pod ich sukces, przeniosło swoje kolekcje z innych sklepów do „Bancrofta”. Farrell posłał mu znad czytanego sprawozdania niecierpliwe spojrzenie. - Dlaczego to wszystko opowiadasz? - JuŜ właśnie dochodzę do sedna sprawy. Panna Bancroft jest, tak jak jej przodkowie, kupcem,
ale
jest
specjalnie
utalentowana
w
dziedzinie
ekspansji
planowania
perspektywicznego. To jest to, do czego dąŜy teraz. Jakimś cudem zdołała przekonać ojca i cały niezbyt postępowy zarząd „Bancrofta” do rozpoczęcia programu ekspansji firmy do innych miast i otwarcia tam sklepów. śeby sfinalizować ten plan, musieli zgromadzić setki milionów dolarów. Zabrali się do tego w klasyczny sposób. PoŜyczyli ze swojego banku, ile tylko mogli, po czym wprowadzili firmę na giełdę. Sprzedawali udziały na Nowojorskiej Giełdzie. - To niczego nie zmienia! - Nie zmieniałoby to niczego, gdybyśmy nie brali pod uwagę dwóch spraw: rozwijają się tak szybko, Ŝe są w długach po same uszy, a większość swoich zysków zuŜywają, Ŝeby otwierać kolejne sklepy. W rezultacie nie mają wystarczającej ilości wolnej gotówki, Ŝeby wytrzymać jakieś znaczne przedsięwzięcia ekonomiczne. Szczerze mówiąc, nie wiem, w jaki sposób mają zamiar zapłacić za ziemię w Houston i czy będą mogli to w ogóle zrobić. Po drugie, nastąpiła ostatnio seria agresywnych wchłonięć jednych domów towarowych przez
inne. Jeśli ktoś chciałby przejąć „Bancrofta”, nie zdołaliby podjąć walki i wygrać jej. Są najlepszym obiektem dla kogoś, kto chciałby ich przejąć. Myślę teŜ - stwierdził Peter, zniŜając głos dla podkreślenia wagi tego, co miał zamiar powiedzieć - Ŝe ktoś inny to juŜ zauwaŜył. Obserwował, jak twarz Farrella przybrała dziwny wyraz. Mogło to uchodzić za rozbawienie lub uczucie satysfakcji zamiast zaniepokojenia, czego oczekiwał Peter. - Czy tak istotnie jest? Peter skinął potakująco głową niepewny z powodu tak dziwnej reakcji na coś, co powinno być alarmującą nowiną. - Wydaje mi się, Ŝe ktoś zaczął juŜ ukradkiem wykupywać wszystkie akcje „Bancrofta”, które tylko wpadną mu w ręce. Wykupuje je w na tyle małych pakietach, Ŝeby nie zaalarmować „Bancrofta”, Wall Street, czy teŜ komisji papierów wartościowych. Wskazując na ekrany komputerów wbudowanych w blat za biurkiem, Peter zapytał: - Mogę? Farrell skinął głową, a Peter wstał i podszedł do komputerów. Dwa pierwsze przetwarzały informacje ze wszystkich działów Intercorpu. Na ekranach wyświetlone były dane, które Farrell najwyraźniej przeglądał wcześniej. Ekran trzeciego komputera był ciemny i to jego uŜył Peter, Ŝeby wywołać dane, na których pracował w swoim biurze. W chwilę później wskaźnik Dow Jones pojawił się na ekranie. Przerwał wyświetlanie tych danych i wprowadził inny zestaw poleceń. Na ekranie zajaśniał nagłówek: Przebieg sprzedaŜy Bancroft i Spółka, Kod SprzedaŜy BiC - Proszę spojrzeć na to - Peter wskazał na kolumnę danych na ekranie. - Jeszcze sześć miesięcy temu akcje „Bancrofta” miały prawie taką samą wartość, jak przez ostatnie dwa lata. Cena sprzedaŜy wynosiła dziesięć dolarów za jeden udział. Do tamtego momentu obracano tygodniowo średnio stu tysiącami udziałów. A teraz proszę popatrzeć - przesunął palcem w dół lewej kolumny. - W czasie ostatnich sześciu miesięcy te cyfry rosły, aŜ teraz jest to prawie dwanaście dolarów za udział, a ilość sprzedawanych udziałów rośnie z miesiąca na miesiąc. Nacisnął inny klawisz i ekran zgasł. Marszcząc brwi, odwrócił się do Farrella. - To tylko przeczucie, ale myślę, Ŝe ktoś być moŜe próbuje uzyskać kontrolę nad tą firmą. Matt wstał, gwałtownie przerywając i definitywnie kończąc dyskusję. - To moŜe być to albo inwestorzy po prostu sądzą, Ŝe „Bancroft” to dobra, długoterminowa inwestycja. Kontynuujemy działania związane z zakupem ziemi w Houston.
Peter zorientował się, Ŝe został właśnie odprawiony, i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko wziąć podpisany kontrakt i postąpić zgodnie z otrzymaną instrukcją. - Panie Farrell - powiedział z wahaniem. - Zastanawiam się, dlaczego to mnie wysyła pan do Houston, Ŝebym przeprowadził te negocjacje. Nigdy tego nie robiłem. - To nie powinna być skomplikowana transakcja - Matt uśmiechnął się zachęcająco. Będzie to dla ciebie ciekawe poszerzające horyzonty doświadczenie. O ile sobie przypominam, to z tych właśnie powodów chciałeś pracować dla Intercorpu. - Tak było, zgadza się - odparł Peter przepełniony dumą, Ŝe Farell obdarzył go zaufaniem. Jednak kiedy juŜ ruszał w stronę drzwi, doznał bardzo powaŜnego uszczerbku, słysząc, jak Matt dodał: - Peter, nie spartacz tego! - Nie spartaczę - zapewnił, ale ostrzeŜenie brzmiące w głosie Farrella zrobiło na nim wraŜenie. Tom Anderson, który przez cały czas maglowania Vanderwilda stal przy oknie, nie odzywając się, przemówił, skoro tylko tamten wyszedł. - Matt - powiedział rozweselony, zasiadając na krześle przed jego biurkiem kompletnie wystraszyłeś tego dzieciaka. - Ten dzieciak - powiedział sucho Matt - ma iloraz inteligencji sto sześćdziesiąt pięć i juŜ teraz zarobił dla Intercorpu kilka milionów dolarów. Zatrudnienie go okazało się świetną inwestycją. - A ta ziemia w Houston teŜ jest świetną inwestycją? - Myślę, Ŝe tak. - To dobrze - odpowiedział Tom, siadając i wyciągając przed siebie długie nogi. Okropna byłaby świadomość, Ŝe wydajesz fortunę tylko po to, Ŝeby odegrać się na jakiejś damie z towarzystwa, która obraziła cię w obecności dziennikarki. - Dlaczego miałbyś pomyśleć coś takiego? - zapytał Matt, ale w jego oczach błysnęło sardoniczne rozbawienie. - Sam nie wiem. W niedzielę przypadkowo przeczytałem w gazetach, Ŝe w operze jakaś dzierlatka o nazwisku Bancroft nie zachowała się grzecznie w stosunku do ciebie. A dzisiaj proszę, podpisujesz kontrakt na zakup czegoś, co ona chce kupić. Powiedz mi... ile ta ziemia będzie kosztować Intercorp? - Prawdopodobnie dwadzieścia milionów. - A ile będzie musiała wyłoŜyć panna Bancroft, Ŝeby kupić ją od nas?
- Diablo więcej. - Matt - zaczął Tom wolno, z udawaną obojętnością - pamiętasz ten wieczór przed ośmioma laty, kiedy mój rozwód z Marilyn stał się faktem? Pytanie zaskoczyło Matta, ale tamten moment pamiętał nieźle. śona Toma w kilka miesięcy po tym, jak Tom zaczął pracować dla niego, oświadczyła, Ŝe ma romans i chce rozwodu. Tom był zbyt dumny, Ŝeby prosić, i za bardzo zdruzgotany, Ŝeby walczyć. Wyprowadził się z domu, ale aŜ do dnia rozwodu wierzył, Ŝe ona zmieni zdanie. Tamtego dnia nie przyszedł do pracy, nie zadzwonił nawet. O szóstej wieczorem Matt juŜ wiedział, dlaczego tak się stało. Tom zadzwonił z komisariatu policji, gdzie został zatrzymany za pijaństwo i zakłócanie spokoju. - Niewiele pamiętam z tego wieczoru poza tym, Ŝe spiliśmy się. - Ja juŜ byłem pijany - skorygował Tom z krzywym uśmieszkiem. - Potem wykupiłeś mnie z więzienia i wtedy juŜ razem upiliśmy się - ciągnął, uwaŜnie przyglądając się Mattowi. - Przypominam sobie niejasno, Ŝe pocieszałeś mnie tego wieczoru, przytaczając swoje przykre doświadczenia z damą o imieniu Meredith, która porzuciła cię, czy coś w tym rodzaju. Tyle tylko, Ŝe nie nazywałeś jej damą, ale „małą rozpuszczoną suką”. W jakimś momencie, zanim urwał mi się film, uzgodniliśmy, Ŝe kobiety o imionach zaczynających się od litery M to nic dobrego, dla nikogo. - Masz zdecydowanie lepszą pamięć niŜ ja - powiedział wymijająco Matt, ale Tom dostrzegł ledwo widoczne napięcie mięśni twarzy Matta na wspomnienie tego imienia. Wyciągnął z tego natychmiastowe i nie mijające się z prawdą wnioski. - Tak więc - kontynuował z uśmiechem - skoro juŜ ustaliliśmy, Ŝe tamta Meredith to Meredith Bancroft, moŜe powiedziałbyś, co takiego zdarzyło się między wami, Ŝe ciągle jeszcze się nienawidzicie? - Nie, nie powiedziałbym - mówiąc to, Matt wstał i podszedł do stolika przy kanapach, gdzie były rozłoŜone projekty budowy w Southville. - Skończmy dyskusję o Southville.
ROZDZIAŁ 21 Ruch uliczny był zablokowany na kilku przecznicach w pobliŜu skrzyŜowania, przy którym mieścił się „Bancroft”. Tłumy robiących zakupy ludzi otulonych szczelnie płaszczami wchodziły na pasy przy czerwonym świetle. Pochylali głowy, chroniąc się przed smagającym ich wiatrem, który nabierał rozpędu nad jeziorem Michigan i szalał po śródmieściu Chicago. Klaksony aut trąbiły, a kierowcy przeklinali pieszych, z powodu których nie zdąŜali przejechać przy zielonym świetle. Meredith obserwowała ze swojego czarnego BMW, jak grupy klientów zatrzymywały się przy oknach wystawowych „Bancrofta” i potem wchodziły do środka. Na dworze oziębiło się bardzo, a to zawsze sprowadzało do sklepu tych, którzy chcieli unikać tłoku przed świętami. Tego dnia jednak nie myślała o liczbie klientów wchodzących do sklepu. Za dwadzieścia minut miała formalnie zaprezentować zarządowi sprawę sklepu w Houston. Pomimo Ŝe juŜ uzyskała wstępną akceptację projektu, nie mogła jednak podejmować dalszych kroków bez formalnej zgody, jaką mieli wyrazić tego poranka. Kiedy Meredith wysiadła na czternastym piętrze, biurko jej sekretarki otaczały cztery inne dziewczyny. Zatrzymała się tam i zerknęła im przez ramię, oczekując, Ŝe zobaczy kolejne wydanie „Playgirl”, takie jak to, nad którym debatowały w ubiegłym miesiącu. - Co się dzieje? - zapytała. - Następny męski adonis? - Nie, to nie to - powiedziała Phyllis. Pozostałe sekretarki rozpierzchły się, a Phyllis podąŜyła za Meredith do jej gabinetu. Z rozbawieniem wznosząc oczy do góry, wyjaśniła: Pam zamówiła kolejny wydruk swojego horoskopu na następny miesiąc. Ten przepowiada, Ŝe czeka ją prawdziwa miłość, fortuna i sława. Meredith, równie rozbawiona, uniosła brwi. - Myślałam, Ŝe to było w poprzednim. - Było. Powiedziałam jej, Ŝe za piętnaście dolarów sama przygotuję jej następny. Obydwie kobiety zaśmiały się zgodnie, po czym zajęły się sprawami słuŜbowymi. - Za dwie minuty rozpoczyna się spotkanie zarządu - przypomniała jej Phyllis. Meredith skinęła głową i wzięła notatnik ze swoimi zapiskami. - Czy makieta sklepu jest w sali? - Tak. Przygotowałam teŜ projektor do slajdów. - Jesteś niezastąpiona - powiedziała Meredith i naprawdę tak myślała. Z notatnikiem w ręku ruszyła w stronę drzwi, ale odwróciła się jeszcze i powiedziała: - Zadzwoń do Sama
Greena i powiedz mu, Ŝeby był gotowy na spotkanie ze mną, jak tylko skończę z zarządem. Chciałabym, Ŝebyśmy przejrzeli razem wstępny projekt kontraktu na zakup ziemi w Houston. Najlepiej by było, gdyby Thorp Development dostał go pod koniec tygodnia. Przy odrobinie szczęścia będę miała dzisiaj do południa aprobatę zarządu. Phyllis podniosła słuchawkę aparatu Meredith, Ŝeby zadzwonić do radcy prawnego firmy i unosząc kciuk ku górze w podtrzymującym na duchu geście, dodała: - RozłóŜ ich na obie łopatki. Sala konferencyjna zarządu wyglądała niemal tak samo jak przed pięćdziesięciu laty; teraz jednak w dobie szkła, mosiądzu i chromu w tym potęŜnym wnętrzu czuło się nostalgiczny przepych. WraŜenie robiły orientalne dywany, misterne rzeźbienia na wyłoŜonych ciemną boazerią ścianach i angielskie krajobrazy, oprawione w barokowe ramy. Przez środek wielkiego pokoju ciągnął się masywy, rzeźbiony stół. Był długi na dziesięć metrów. Dookoła niego stało ustawionych w równych odstępach dwadzieścia ozdobnie rzeźbionych, wyściełanych amarantowym aksamitem krzeseł. Środek stołu zajmowała duŜa, zabytkowa srebrna waza wypełniona czerwonymi i białymi róŜami. Obok stały serwisy do kawy i herbaty. FiliŜanki do kawy były porcelanowe, ręcznie malowane w drobne róŜyczki i winogrona ze złotymi obwódkami. Srebrne pucharki, oszronione od nalanej do nich wody z lodem, były ustawione teŜ w równych odległościach wzdłuŜ stołu. Pokój ten z powodu swojej wielkości i cięŜkich, rzeźbionych mebli sprawiał wraŜenie sali tronowej, co jak Meredith podejrzewała, było dokładnie zamiarem jej dziadka, kiedy przed półwiekiem zlecał ich zrobienie. Czasami nie mogła zdecydować, czy to pomieszczenie było ładne czy brzydkie. Zawsze kiedy tu wchodziła, czuła się częścią historii. Tego poranka jednak jej myśli koncentrowały się raczej na tworzeniu historii przez otwarcie kolejnego sklepu niŜ na rozpamiętywaniu przeszłości. - Dzień dobry, panowie - powiedziała z szerokim, profesjonalnym uśmiechem do dwunastu konserwatywnie ubranych, siedzących wokół stołu męŜczyzn. Mieli oni moc zaakceptowania bądź teŜ odrzucenia jej houstońskiego projektu. Z wyjątkiem Parkera, którego uśmiech był ciepły, i starego Cyrusa Fortella, który uśmiechał się lubieŜnie, w grzecznym, chóralnym „dzień dobry” odpowiadającym na jej powitanie brzmiała wyraźna rezerwa. Wiedziała, Ŝe częściowo była spowodowana świadomością mocy, jaką posiadali, część zaś miała źródło w prostym fakcie, Ŝe juŜ kilkakrotnie przeforsowywała i przekonywała ich do inwestowania zysków „Bancrofta” raczej w dalszy rozwój firmy niŜ do wypłacania wysokich dywidend akcjonariuszom, czyli im samym. Przede wszystkim jednak zachowywali rezerwę i mieli się na baczności, poniewaŜ
była dla nich zagadką. Nie wiedzieli, jak z nią postępować. Pomimo Ŝe była wiceprezydentem, nie była jednak członkiem zarządu, przewyŜszali ją więc w hierarchii. Z drugiej jednak strony była Bancroftem, bezpośrednią następczynią fundatora firmy. NaleŜał jej się z tego powodu respekt. Jej własny ojciec, który był i Bancroftem, i członkiem zarządu, ledwo ją tolerował, nic poza tym. Wszyscy wiedzieli, Ŝe nigdy nie chciał, Ŝeby pracowała dla Bancroft i S - ka; zdawali teŜ sobie sprawę z tego, Ŝe sprawdzała się pod kaŜdym względem i Ŝe jej wkład w działalność firmy był olbrzymi. W efekcie tego wszystkiego członkowie zarządu znaleźli się w sytuacji, która z ludzi odnoszących sukcesy, pewnych siebie przekształciła ich w osoby zbyt pobudliwe i gwałtowne - niepewne swoich posunięć. PoniewaŜ to Meredith w pewnym sensie była przyczyną ich nieprzyjemnych odczuć, często bez Ŝadnego konkretnego powodu reagowali na nią negatywnie. Rozumiała to wszystko i nie pozwoliła, Ŝeby ich mało zachęcające miny zmąciły jej pewność siebie. Zajęła swoje miejsce przy końcu stołu i czekała na pozwolenie ojca, Ŝeby rozpocząć prezentację. - Skoro Meredith juŜ tu jest - powiedział tonem dającym do zrozumienia, Ŝe się spóźniła i Ŝe musieli na nią czekać - sądzę, Ŝe moŜemy rozpocząć zebranie. Meredith czekała, aŜ zostanie odczytane sprawozdanie z ostatniego zebrania zarządu, ale uwagę jej przyciągała makieta sklepu w Houston, którą Phyllis wcześniej zainstalowała w sali. Patrzyła na wspaniałe centrum handlowe w stylu hiszpańskim. Zostało zaprojektowane przez architekta tak, Ŝeby w obrębie tego samego dziedzińca znalazło się miejsce i dla innych sklepów. Czuła, jak jej determinacja umacnia się, a pewność siebie rośnie. Houston było idealnym miejscem dla tego nowego członka rozrastającej się rodziny sklepów „Bancrofta”. Bliskość tego miejsca do houstońskiej Gallerii zapewniała sukces „Bancrofta” z chwilą otwarcia jego podwojów. Kiedy sprawozdanie zostało przyjęte, Nolan Wilder jako przewodniczący zarządu formalnie zapowiedział, Ŝe Meredith chciałaby przedstawić do ich akceptacji ostateczne dane i plany dotyczące sklepu w Houston. Meredith wstała i podeszła do projektora. W tym momencie w jej stronę zwróciło się dwanaście męskich głów. - Panowie - zaczęła - rozumiem, Ŝe mieliście juŜ okazję zapoznać się z modelem architektonicznym? Dziesięciu z nich skinęło głową, jej ojciec spojrzał w kierunku makiety, a Parker posłał jej po części dumny i jednocześnie zabarwiony zdziwieniem uśmiech, jakim ją zwykle obdarzał, widząc, jak wykonuje swoją pracę. Wyglądało to tak, jakby nie w pełni zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego upiera się, Ŝeby to robić, ale był zadowolony, Ŝe tak dobrze
sobie radzi. Zasiadał w zarządzie jako bankier firmy, ale Meredith wiedziała, Ŝe nie zawsze moŜe liczyć na jego poparcie. Był panem siebie; rozumiała to od samego początku i szanowała go za to. - Na poprzednich zebraniach przedyskutowaliśmy większość danych związanych z kosztami - zaczęła, sięgając do tyłu i przyciemniając światła - postaram się więc pokazywać panom te slajdy tak szybko, jak to moŜliwe. - Nacisnęła przycisk na pilocie projektora i pierwszy slajd przedstawiający oczekiwane koszty budowy sklepu wskoczył na swoje miejsce. - Zgodnie z tym, co uzgodniliśmy wcześniej, sklep w Houston będzie miał dziewięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. Nasze projektowane koszty budowy to trzydzieści dwa miliony dolarów. Na tę kwotę składają się koszty naszego sklepu, koszty stałe, koszty budowy parkingu, oświetlenia, wszystkiego. Ziemia, którą mamy kupić od Thorp Development, to będzie dodatkowe dwadzieścia do dwudziestu trzech milionów dolarów w zaleŜności od naszych ostatecznych negocjacji z nimi. Kolejnych dwudziestu milionów będziemy potrzebowali na zaopatrzenie. - To maksymalnie siedemdziesiąt pięć milionów - przerwał jeden z dyrektorów - a prosisz nas o zaakceptowanie wydania siedemdziesięciu siedmiu milionów. - Te dwa miliony przewidziane są na pokrycie kosztów poprzedzających otwarcie sklepu - wyjaśniła. - Jeśli spojrzycie panowie na czwartą linijkę na ekranie, zobaczycie, Ŝe ta suma pokrywa koszty uroczystego otwarcia sklepu, reklamę itp. Nacisnęła przycisk i kolejny slajd znalazł się we właściwym miejscu. Przedstawiał o wiele wyŜsze koszty projektu. - Ten slajd - wyjaśniła - obrazuje ewentualne koszty budowy całego centrum handlowego, gdybyśmy nie odkładali tego na później, a zdecydowali się na taką inwestycję przy okazji budowy naszego sklepu. Wiecie juŜ, Ŝe jestem absolutnie przekonana, Ŝe powinniśmy budować całość. Dodatkowe koszty wynoszą pięćdziesiąt dwa miliony, ale zwróciłyby się nam z wynajmu powierzchni sklepowej. - To by się nam zwróciło, tak - stwierdził z irytacją jej ojciec - ale nie natychmiast, jak to sugerujesz. - Czy ja to sugerowałam? - zapytała uprzejmie Meredith. Uśmiechnęła się do niego i pozwoliła, Ŝeby chwila ciszy stała się reprymendą za jego niesprawiedliwość i niecierpliwość. Przekonała się juŜ, Ŝe kiedy zachowywał się irracjonalnie, był to przynoszący najlepsze efekty sposób radzenia sobie z nim. Jednak mimo wszystko w jego głosie brzmiało napięcie. Od czasu ataku serca zdarzało mu się to często. Poczuła ostry skurcz strachu i musiała go opanować.
- Czekamy na ciąg dalszy - ponaglił ją. Tonem spokojnej argumentacji kontynuowała: - Niektórzy z was uwaŜają, Ŝe powinniśmy poczekać z budową całego centrum. Moim zdaniem są trzy bardzo waŜne powody, Ŝeby budować to wszystko jednocześnie. - Tak dla porządku, co to za powody? - zapytał inny członek zarządu, nalewając sobie wody z lodem. - Po pierwsze, bez względu na to, czy będziemy budować całe centrum czy nie, musimy wykupić cały ten teren. Jeśli ruszymy z budową centrum w tym samym czasie, kiedy będziemy budować nasz sklep, zaoszczędzimy kilka milionów dolarów na kosztach konstrukcyjnych. Jak wszyscy wiemy, jeśli budujemy wszystko razem, płacimy za metr kwadratowy mniej, niŜ gdybyśmy dobudowywali później. Po drugie, ceny w budownictwie muszą wzrosnąć razem ze wzrostem gospodarczym Houston. Po trzecie, jeśli będziemy mieli w naszym centrum innych, pieczołowicie dobranych najemców, pomogą oni sprowadzić więcej klientów do naszego sklepu. Czy są jeszcze jakieś pytania? - zapytała, a poniewaŜ nikt się nie odezwał, przeszła do pozostałych slajdów. - Jak widzicie, panowie, nasza regionalna grupa badawcza dogłębnie przeanalizowała lokalizację, którą wybrałam dla sklepu w Houston. Uzyskała ona z ich strony najwyŜszą z moŜliwych ocen. Prognozy demograficzne dla tego rejonu są idealne, nie ma barier terenowych... Te wyjaśnienia przerwał Cyrus Forteli, osiemdziesięcioletni rozpustnik, który w zarządzie „Bancrofta” zasiadał juŜ od pięćdziesięciu lat. Jego spojrzenie na świat było równie niedzisiejsze, jak brokatowa kamizelka i laska z rękojeścią z kości słoniowej, którą zawsze nosił ze sobą. - Dla mnie, pannico, to tylko jeden wielki bełkot - oznajmił piskliwym, pełnym irytacji głosem. - „Prognozy demograficzne”, „bariery terenowe”, „regionalna grupa badawcza”. Co to tak naprawdę znaczy, to chcę wiedzieć! Meredith znała Cyrusa od dzieciństwa i czuła w tej chwili w stosunku do niego mieszaninę rozdraŜnienia i sentymentu. Pozostali członkowie zarządu uwaŜali, Ŝe zaczyna tracić rozum, i planowali przeniesienie go na emeryturę. - To znaczy, Cyrusie, Ŝe grupa ludzi specjalizujących się w wybieraniu najlepszych miejsc na otwarcie sklepów pojechała do Houston i przeanalizowała zalety i wady miejsca, które wybrałam. UwaŜają, Ŝe prognozy demograficzne... - Demo - co? - zadrwił. - Kiedy ja otwierałem drogerie wszerz i wzdłuŜ kraju, nie istniało nawet takie słowo! Co to znaczy? - UŜywam teraz tego słowa jako określenia charakterystyki ludzkiej populacji w rejonie tego sklepu; w jakim są wieku, ile zarabiają...
- W dawnych czasach w ogóle nie zwracałem na to uwagi - upierał się poirytowany, spoglądając na zniecierpliwione twarze zgromadzonych przy stole ludzi. - Po prostu nie robiłem nic takiego. Kiedy chciałem otworzyć sklep, wysyłałem ludzi, Ŝeby go zbudowali i wypełnili towarem, i juŜ interes się kręcił. - W dzisiejszych czasach wygląda to trochę inaczej, Cyrusie - powiedział Ben Houghton. - Teraz tylko słuchaj, Ŝebyś mógł głosować nad tym, co mówi Meredith. - Nie mogę głosować nad czymś, czego nie rozumiem, prawda? - zaprotestował, nastawiając głośniej schowany w kieszeni aparat słuchowy podłączony do słuchawki tkwiącej w uchu. Spojrzał na Meredith. - Kontynuuj, moja droga. Rozumiem juŜ teraz, Ŝe wysłałaś do Houston bandę ekspertów, którzy odkryli, Ŝe w okolicy mieszkają ludzie na tyle dorośli, Ŝeby mogli dotrzeć do twojego sklepu na piechotę albo pojazdami silnikowymi i którzy mają w kieszeniach wystarczającą ilość pieniędzy, Ŝeby podzielić się ich częścią z „Bancroftem”. Tak to mniej więcej wygląda? Meredith stłumiła uśmiech, co teŜ zrobili i inni. - Zgadza się, mniej więcej tak to wygląda - przyznała. - Dlaczego więc nie powiedziałaś tego? Denerwuje mnie, kiedy młodzi ludzie komplikują kaŜdą najmniejszą rzecz przez uŜywanie tych mądrych słów. Robicie to chyba tylko po 10, Ŝeby nas zbijać z tropu. Teraz powiedz, co to są bariery terenowe? - No cóŜ - powiedziała Meredith - bariery terenowe to wszystko to, czego potencjalny klient moŜe nie chcieć napotkać, jadąc do naszego sklepu. Na przykład, jeśli musieliby jechać przez rejon przemysłowy albo przez niepewną okolicę, Ŝeby dostać się do naszego sklepu, to byłyby właśnie bariery terenowe. - Czy w pobliŜu tego miejsca w Houston jest coś takiego? - Nie, nie ma. - W takim razie, głosuję „za” - obwieścił i Meredith ukryła uśmiech. - Meredith - zdecydowany głos jej ojca uniemoŜliwił Cyrusowi jakiekolwiek dalsze komentarze... - czy masz coś jeszcze do dodania, zanim zarząd rozpocznie głosowanie? Spojrzała na nieprzeniknione twarze siedzących przy stole męŜczyzn i potrząsnęła przecząco głową. - Na poprzednich posiedzeniach zarządu przedyskutowaliśmy ten projekt dogłębnie i szczegółowo. Nie mam nic więcej do dodania. Chciałabym jednak podkreślić raz jeszcze, Ŝe „Bancroft” moŜe pomyślnie konkurować z innymi domami handlowymi tego typu jedynie poprzez rozwój. - Była ciągle niepewna, czy będą głosować za projektem czy nie, i dlatego spróbowała jeszcze jedną uwagą zyskać ich poparcie. - Jestem pewna, Ŝe nie muszę
przypominać członkom zarządu, Ŝe kaŜdy z naszych pięciu nowo otwartych sklepów wykazuje dochody dorównujące albo przewyŜszające nasze przewidywania. Wierzę, Ŝe te sukcesy zawdzięczamy pieczołowitości, z jaką dobieraliśmy ich lokalizację. - Pieczołowitości, z jaką ty dobierałaś ich lokalizację - poprawił ją ojciec. Spojrzał przy tym na nią tak chłodno i surowo, Ŝe dopiero po chwili dotarło do niej, Ŝe właściwie był to komplement. Nie po raz pierwszy obdarzył ją tak wstrzemięźliwą pochwałą. To, Ŝe powiedział to teraz i wobec całego zarządu, uznała za wysoce podbudowujący znak. MoŜe znaczyło to, Ŝe miał zamiar nie tylko poprzeć projekt houstoński, ale teŜ prosić zarząd o zaakceptowanie jej jako swojej zastępczyni w czasie urlopu. - Dziękuję - powiedziała z prostotą i usiadła. Philip sprawiając wraŜenie, jakby nie bardzo wiedział, za co mu dziękuje, zwrócił się do Parkera: - Rozumiem, Ŝe twój bank w dalszym ciągu jest gotów poŜyczyć fundusze na sfinansowanie tego projektu, o ile oczywiście zarząd go zaaprobuje? - Zamierzamy, Philipie, ale tylko na warunkach, jakie przedyskutowaliśmy na poprzednim posiedzeniu. Meredith od tygodni znała te warunki, ale mimo to przygryzła wargę, Ŝeby ukryć panikę, jaką poczuła na wzmiankę na ich temat. Bank Parkera, a ściśle mówiąc, jego własny zarząd, dokonał formalnego przeglądu potęŜnych sum pieniędzy, jakie poŜyczyli „Bancroftowi”
w
ciągu
ostatnich
kilku
lat.
Zaczęli
odczuwać
podenerwowanie
astronomicznymi cyframi, do jakich te poŜyczki urosły. W zamian za przyznanie kolejnych poŜyczek na sklep w Phoenix, a teraz w Houston, zarząd banku nalegał na wprowadzenie pewnych nowych warunków. Dokładnie rzecz biorąc, ona i jej ojciec mieli osobiście gwarantować te poŜyczki. Mieli utworzyć dodatkowe ich zabezpieczenie własnymi akcjami „Bancrofta”. Meredith ryzykowała swoje własne pieniądze i świadomość tego trochę ją przeraŜała. Poza akcjami „Bancrofta” i pensją, jedynymi pieniędzmi, jakie miała, był spadek po dziadku. To właśnie ten spadek miał stanowić dodatkowe zabezpieczenie poŜyczki na sklep w Houston. Kiedy jej ojciec zabrał głos, stało się jasne, Ŝe w dalszym ciągu był zły na swojego bankiera, którego wymagania uznawał za oburzające. - Wiesz, co myślę o twoich specjalnych warunkach, Parker. Biorąc pod uwagę fakt, Ŝe Reynolds Mercantile jest jedynym bankiem, z którego „Bancroft” korzysta od ponad osiemdziesięciu lat, uwaŜam to nagłe Ŝądanie wprowadzenia osobistych gwarancji i dodatkowego zabezpieczenia nie tylko za niesłychane, ale za obraŜające.
- Rozumiem, co czujesz - powiedział spokojnie Parker. - Nawet zgadzam się z tobą, i wiesz o tym. Miałem dziś rano kolejne spotkanie ze swoim zarządem. Próbowałem wpłynąć na nich, Ŝeby albo zrezygnowali z Ŝądania wprowadzenia tych obostrzeń, albo chociaŜ je złagodzili. Nie udało mi się to. Jednak - ciągnął, patrząc na męŜczyzn zgromadzonych wokół stołu dla podkreślenia, Ŝe i do nich kieruje te słowa - ich nalegania na wprowadzenie dodatkowych zabezpieczeń i osobistych gwarancji nie są odzwierciedleniem ich opinii co do wartości Bancroft i S - ka jako poŜyczkobiorcy. - Dla mnie to brzmi właśnie dokładnie tak - obwieścił leciwy Cyrus. - To brzmi tak, jakby twój bank uwaŜał Bancroft i S - ka za potencjalnie niewypłacalną firmę! - Tak nie jest. To fakt, Ŝe w czasie ostatniego roku ekonomiczny klimat wokół sieci domów handlowych stał się mniej niŜ dobry. Dwa z nich musiały się uciec do zastosowania specjalnych
procedur,
Ŝeby przy próbie
reorganizacji uniknąć zamknięcia przez
kredytodawców. Jest to jeden z czynników, jaki wpłynął na. naszą decyzję. Równie waŜne jest to, Ŝe od czasu kryzysu banki padają nieporównanie częściej niŜ kiedykolwiek. W efekcie większość banków stała się bardzo ostroŜna, jeśli chodzi o poŜyczanie zbyt wielkich sum jakiemukolwiek jednostkowemu poŜyczkobiorcy. Tak więc, my takŜe musimy się starać zadowolić kontrolerów bankowych, którzy dokłada niej niŜ zwykle sprawdzają wszystkie poŜyczki, jakich udzielamy. Wymagania poŜyczkowe są teraz bardzo zaostrzone. - Wygląda na to, Ŝe powinniśmy poszukać sobie innego banku - zasugerował Cyrus, patrząc raźno po wszystkich twarzach, - Oto, co bym zrobił! Powiedziałbym naszemu Parkerowi, Ŝeby poszedł do diabła, a my zdobędziemy pieniądze gdzie indziej! - Moglibyśmy próbować znaleźć inne źródła finansowania - powiedziała Meredith do Cyrusa. Desperacko próbowała oddzielić swoje uczucia do Parkera od tej dyskusji. Bank Parkera daje nam jednak bardzo korzystne oprocentowanie. Trudno by nam było uzyskać takie gdzie indziej. On naturalnie... - Nie ma w tym nic naturalnego - przerwał jej Cyrus. Obrzucił ją aprobującym spojrzeniem, które balansowało na granicy lubieŜności, po czym zwrócił się oskarŜycielsko do Parkera: - Jeśli ja miałbym poślubić tę młodą, wspaniałą kobietę, naturalne byłoby to, Ŝe chciałbym jej dać wszystko, czego tylko zapragnie, a nie zabierać jej wszystko, co posiada! - Cyrusie - upomniała go Meredith, zastanawiając się, dlaczego niektórzy starzy ludzie zarzucają dobre maniery i zachowują się jak wchodzące w wiek dojrzewania nastolatki rozpatrujemy tu sprawy zawodowe.
- Kobiety nie powinny zajmować się interesami, o ile nie są brzydkie i nie mają kłopotu ze znalezieniem męŜczyzny, który by o nie dbał. Za moich czasów taka piękna dziewczyna jak ty siedziałaby w domu, robiąc rzeczy tak naturalne jak rodzenie dzieci i... - To nie są twoje czasy, Cyrusie - warknął Parker. - Kontynuuj, Meredith. Co miałaś zamiar powiedzieć? - Chciałam powiedzieć - dodała Meredith, czując, Ŝe policzki ma gorące ze wstydu na widok znaczących uśmieszków, jakie wymienili między sobą męŜczyźni - Ŝe specjalne warunki zaproponowane przez bank nie są tak groźne, poniewaŜ Bancroft i S - ka będzie regularnie spłacać poŜyczkę. - To prawda - potwierdził jej ojciec z rezygnacją i zniecierpliwieniem. - Sądzę, Ŝe o ile nikt nie chce nic dodać do tej dyskusji, moŜemy zamknąć temat Houston i głosować nad nim pod koniec tego posiedzenia. Meredith zebrała swoje materiały, formalnie podziękowała zarządowi za rozpatrzenie projektu houstońskiego i opuściła salę konferencyjną. - I co? - zapytała Phyllis, idąc za Meredith do jej gabinetu. - Jak poszło? Będziemy mieć filie „Bancrofta” w Houston czy nie? - Właśnie nad tym głosują - powiedziała Meredith, przerzucając poranną pocztę, którą Phyllis zostawiła na jej biurku. - Trzymam kciuki. Meredith uśmiechnęła się, słysząc tę sympatyczną reakcję. - Zaakceptują ten sklep - zawyrokowała. Ojciec, co prawda niechętnie, ale był za. Wynik głosowania wydawał jej się przesądzony. Nie mogła tylko zorientować się na podstawie uwag robionych przez niego w ciągu ubiegłego tygodnia, czy był za czy przeciw budowie całego centrum. - Jedyne, czego nie jestem pewna, to czy zaakceptują budowę całego kompleksu, czy tylko naszego sklepu. Mogłabyś zadzwonić do Sama Greena i poprosić, Ŝeby przyniósł kontrakty „Thorpa”? Kiedy w kilka minut później odkładała słuchawkę, Sam Green stał w drzwiach jej gabinetu. Miał tylko metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, włosy koloru i struktury stalowej wełny, ale otaczała go aura kompetencji i autorytetu. Szczególnie odczuwali to jego przeciwnicy w kaŜdym prawnym zagadnieniu, jakie prowadził. Jego oczy za drucianymi oprawkami okularów błyszczały inteligencją. Spoglądał wyczekująco na Meredith. - Phyllis powiedziała mi, Ŝe jesteś gotowa do finalizacji kontraktu na ziemię w Houston - powiedział, wchodząc do środka. - Czy to znaczy, Ŝe mamy akceptację zarządu?
- Myślę, Ŝe będziemy ją mieli za kilka minut. Ile powinniśmy zaoferować „Thorpowi” na początek? - Chcą trzydzieści milionów - odpowiedział, siadając na jednym z krzeseł stojących przed biurkiem. - Co sądzisz o tym, Ŝeby zaproponować im osiemnaście milionów i zgodzić się powiedzmy na dwadzieścia? - Myślisz, Ŝe to realne? - Prawdopodobnie nie - powiedział z uśmiechem. - Jeśli będziemy musieli, zgodzimy się na dwadzieścia pięć. Jest warta najwyŜej trzydzieści, ale nie uda im się sprzedać za taką sumę... Telefon na jej biurku zadzwonił w tej chwili i nie kończąc zdania, podniosła słuchawkę. Głos jej ojca brzmiał ostatecznie. - Wprowadzamy w Ŝycie projekt w Houston, ale odkładamy budowę całego centrum, do czasu, aŜ będziemy mieli jakieś zyski z tego sklepu. - UwaŜam, Ŝe popełniasz błąd - powiedziała, pokrywając rozczarowanie energicznym, profesjonalnym tonem. - To była decyzja zarządu. - Mogłeś na nich wpłynąć - powiedziała bez emocji. - Dobrze, w takim razie to była moja decyzja. - I była ona błędna. - Kiedy to ty będziesz kierowała tą firmą, będziesz mogła podejmować decyzje... Serce zabiło jej Ŝywiej. - A czy tak się stanie? - Na razie to ja je podejmuję - powiedział, robiąc unik. - Na dzisiaj mam juŜ dosyć, jadę do domu. Nie czuję się dobrze. Prawdę mówiąc, przełoŜyłbym to dzisiejsze posiedzenie, gdybyś się tak nie upierała, Ŝe musisz juŜ finalizować ten zakup. Meredith westchnęła, niepewna, czy naprawdę źle się czuł, czy uŜywał tego argumentu jako wybiegu, by uniknąć dyskusji. - UwaŜaj na siebie. Spotkamy się na kolacji w czwartek wieczorem. Po odłoŜeniu słuchawki pozwoliła sobie na chwilę Ŝalu, Ŝe całe centrum nie będzie budowane od razu. Potem zrobiła to, co nauczyła się robić dawno temu, po klęsce swojego małŜeństwa. Stawiła czoło rzeczywistości i znalazła w niej coś optymistycznego, dla czego warto pracować. Uśmiechnęła się do Sama Greena i nadała swojemu głosowi ton zadowolenia i triumfu: - Mamy zgodę na wdroŜenie projektu houstońskiego.
- Całego centrum czy tylko sklepu? - Tylko sklepu. - UwaŜam, Ŝe to błąd. Było jasne, Ŝe tyle usłyszał z tego, co mówiła do ojca. Nie skomentowała jego uwagi. Przyjęła zasadę, Ŝe swoje komentarze i myśli na temat postępowania ojca zachowuje, jeśli to tylko moŜliwe, dla siebie. - Jak szybko moŜesz przygotować kontrakt i dostarczyć go do „Thorpa”? - zapytała. - Mogę je mieć gotowe do jutrzejszego wieczoru. Jeśli jednak chcesz, Ŝebym negocjował tę transakcję osobiście, to nie byłbym w stanie pojechać do Houston wcześniej niŜ za dwa tygodnie. Ciągle przygotowujemy ten proces przeciwko Wilson Toys. - Wolałabym, Ŝebyś to ty się tym zajął - powiedziała, zdając sobie sprawę z tego, Ŝe on wynegocjowałby lepsze warunki niŜ ktokolwiek inny. Jednocześnie pomyślała, Ŝe korzystniej by było, gdyby pojechał tam wcześniej. - Myślę, Ŝe dwa tygodnie to moŜe poczekać. MoŜe będziemy juŜ mieli do tego czasu pisemne zobowiązanie od Reynolds Mercantile i nie będziemy potrzebowali kontraktowego uwarunkowania finansowania. - Ta ziemia jest wystawiona na sprzedaŜ od lat - powiedział, uśmiechając się. - Będzie osiągalna i za dwa tygodnie. Poza tym, im dłuŜej poczekamy, tym pewniejsze będzie, Ŝe przyjmą naszą ofertę. - Widząc, Ŝe Meredith w dalszym ciągu wygląda na zaniepokojoną, dodał: - Spróbuję przyśpieszyć prace moich ludzi nad procesem Wilsona. Wyjadę do Houston, kiedy tylko to zakończę. Było po szóstej, kiedy Meredith spojrzała znad czytanych właśnie kontraktów i zobaczyła Phyllis wchodzącą do jej gabinetu juŜ w płaszczu i z wieczorną gazetą w ręku. - Przykro mi z powodu Houston - powiedziała Phyllis. - To znaczy, przykro mi, Ŝe nie zatwierdzili budowy całego centrum. Meredith odchyliła się w fotelu i zmęczona uśmiechnęła się. - Dziękuję. - Za to, Ŝe jest mi przykro? - Nie - sięgnęła po gazetę - za to, Ŝe cię to obchodzi. Ogólnie rzecz biorąc, powiedziałabym, Ŝe był to całkiem udany dzień. Phyllis ruchem głowy wskazała gazetę, którą podała Meredith juŜ otwartą na drugiej stronie. - Mam nadzieję, Ŝe nie zmienisz zdania po tym. Zaintrygowana, otworzyła gazetę. Spoglądało z niej zdjęcie Matta Farrella. U jego boku była jakaś wschodząca gwiazdka filmowa, która najwyraźniej przyleciała do Chicago jego prywatnym samolotem, Ŝeby
towarzyszyć mu na wczorajszym przyjęciu u przyjaciół. Fragmenty artykułu o świeŜo przybyłym do miasta magnacie i najbardziej rozrywanym w mieście kawalerze zrobiły na niej wraŜenie, ale kiedy spojrzała znad gazety na Phyllis, jej twarz nie zdradzała niczego. - Czy to miało mnie zaniepokoić? - Przejrzyj dział handlowy, zanim zdecydujesz - poradziła jej Phyllis. Przez chwilę miała ochotę, Ŝeby zwrócić uwagę Phyllis, Ŝe posuwa się za daleko, ale szybko zarzuciła tę myśl. Phyllis była jej pierwszą sekretarką, a ona sama była jej pierwszą szefową. W czasie sześciu ostatnich lat przepracowały razem setki nocy i wiele weekendów. Przy biurku Meredith przegryzały kanapki, pracując bez wytchnienia, Ŝeby skończyć projekty w wyznaczonych terminach. Były zgranym duetem, lubiły się i szanowały nawzajem. Na pierwszej stronie działu handlowego było kolejne zdjęcie Matta i błyskotliwy artykuł o jego przewodnictwie w Intercorpie, powodach przeprowadzki do Chicago, imponującej fabryce, jaką miał zamiar wybudować w Southville. Była teŜ wzmianka o wspaniałym apartamencie, który kupił w Berkeley Towers. Obok jego zdjęcia trochę poniŜej było zdjęcie Meredith, któremu towarzyszył artykuł przytaczający jej wypowiedzi na temat przynoszącej sukcesy ekspansji „Bancrofta” na ogólnokrajowy rynek handlowy. - Reklamują go niesamowicie - zauwaŜyła Phyllis, przysiadając na brzegu biurka Meredith, patrząc, jak czyta artykuł. - Jest tu mniej niŜ dwa tygodnie, a gazety są pełne opowieści o nim. - Gazety są teŜ pełne opowieści o rabusiach i gwałcicielach - wytknęła Meredith, zdegustowana gloryfikacją jego zdolności kierowniczych i wściekła na siebie za to, Ŝe z jakiegoś powodu widok jego zdjęcia sprawiał, Ŝe drŜały jej dłonie. Taka reakcja była na pewno efektem świadomości, Ŝe on był teraz w Chicago zamiast tysiące mil stąd. - W rzeczywistości jest tak samo przystojny jak na zdjęciach? - Przystojny? - powiedziała chłodnym, wystudiowanym głosem. Podeszła do szafy, Ŝeby wziąć płaszcz. - Nie dla mnie. - To drań, tak? - zapytała Phyllis, nie mogąc ukryć uśmiechu. W odpowiedzi Meredith uśmiechnęła się i podeszła, Ŝeby zamknąć swoje biurko. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Czytałam rubrykę Sally Mansfield - odpowiedziała Phyllis. - Kiedy przeczytałam, Ŝe wobec wszystkich „zmieszałaś go z błotem”, zrozumiałam, Ŝe on musi być draniem pierwszej wody. Widziałam przecieŜ, jak sobie radzisz z męŜczyznami, których nie znosisz, i zawsze udawało ci się uśmiechać i być dla nich uprzejma.
- Prawdę mówiąc, Sally Mansfield źle zrozumiała całą tę sytuację. Ledwo znam tego człowieka. - Z ulgą zmieniając temat, powiedziała: - Jeśli twój samochód w dalszym ciągu jest w warsztacie, mogę cię podwieźć. - Dziękuję, jadę do siostry na kolację, a ona mieszka w przeciwnym kierunku. - Podwiozłabym cię do niej, ale jest późno, a to środa... - A twój narzeczony zawsze we środy jada u ciebie kolacje. Zgadza się? - Zgadza się. - Masz szczęście, Ŝe lubisz rutynę. Ja oszalałabym chyba, gdybym wiedziała, Ŝe męŜczyzna mojego Ŝycia zawsze robi coś konkretnego w konkretne dni, dzień za dniem, rok za rokiem... dekada za... Meredith wybuchnęła śmiechem. - Przestań. Wpędzasz mnie w depresję. Lubię rutynę, porządek i to, Ŝe mogę na kimś polegać. - Ja lubię spontaniczność. - To dlatego faceci, z którymi się umawiasz, rzadko pojawiają się ustalonego dnia, Ŝe o godzinie nie wspomnę - droczyła się Meredith. - Racja.
ROZDZIAŁ 22 Meredith wolałaby zupełnie zapomnieć o Matthew Farrellu, ale Parker pojawił się w jej mieszkaniu z gazetą w dłoni, Pocałował ją i zapytał: - Widziałaś artykuł o Farrellu? - Widziałam. Napiłbyś się czegoś? - Tak, poproszę. - Na co masz ochotę? - zapytała podchodząc do dziewiętnastowiecznego sekretarzyka, który zamieniła w barek. Otworzyła jego drzwiczki. - To, co zwykle. Jej ręka zastygła w drodze po szklankę. Przypomniała sobie uwagę Lisy, spotęgowaną jeszcze dzisiejszym komentarzem Phyllis. „Potrzebujesz kogoś, kto sprawiłby, Ŝe zrobiłabyś coś naprawdę szalonego, jak na przykład głosowanie na Demokratów... Oszalałabym, gdybym wiedziała, Ŝe męŜczyzna mojego Ŝycia zawsze będzie robił konkretne rzeczy konkretnego dnia...” - Jesteś pewien, Ŝe nie chciałbyś czegoś innego? - powiedziała z wahaniem, zerkając na niego przez ramię. - Co powiedziałbyś na dŜin z tonikiem? - Nie bądź niemądra. Zawsze piję burbon z wodą, kochanie, a ty zawsze białe wino. To właściwie juŜ tradycja. - Parker - zaczęła trochę niepewnie - Phyllis powiedziała coś dzisiaj, a Lisa tydzień temu zwróciła uwagę na tę samą sprawę. Zastanawiam się, czy my... - urwała, czując się głupio, ale mimo wszystko dla siebie przygotowała dŜin z tonikiem. - Zastanawiasz się, czy my co? - zapytał, wyczuwając jej konsternację. Stanął tuŜ za nią. - No cóŜ, czy my wpadliśmy juŜ w rutynę? Objął ją. - Ja lubię rutynę - powiedział, całując jej czoło. - Lubię rutynę i rzeczy przewidywalne i to samo lubisz ty. - Wiem, Ŝe to lubię, ale nie sądzisz, Ŝe... z biegiem lat moŜe nas to znudzić? Myślę o tym, Ŝe trochę podniecenia teŜ moŜe sprawiać przyjemność, nie sądzisz? - Raczej nie - powiedział i odwrócił ją ku sobie, mówiąc z łagodną stanowczością: Jeśli jesteś na mnie zła za to, Ŝe prosiłem ciebie i twojego ojca o osobiste zabezpieczenie tej poŜyczki, to powiedz to. Jeśli jesteś rozczarowana z tego powodu, to teŜ mi to powiedz, ale nie przenoś oskarŜeń wywołanych tą sprawą na inne dziedziny naszego Ŝycia.
- Nie będę tego robić - obiecała szczerze. - Prawdę mówiąc, wyjęłam z sejfu certyfikaty moich akcji, Ŝeby ci je dać. Są tam, w tym duŜym folderze na biurku. W tym momencie przez chwilę przestał interesować się folderem. Spojrzał w jej twarz i Meredith niechętnie dodała: - Przyznaję, Ŝe to trochę przeraŜające, pozbyć się wszystkiego, co mam, ale wierzę, Ŝe nie mogłeś przekonać zarządu, Ŝeby zrezygnowali z dodatkowych zabezpieczeń. - Na pewno? - zapytał. Był w tej chwili bardzo przystojny i wyglądał na bardzo zaniepokojonego. - Jestem o tym przekonana - zapewniła z promiennym uśmiechem i odwróciła się, Ŝeby skończyć przygotowywania jego drinka. - Sprawdź te certyfikaty i upewnij się, Ŝe wszystko jest w porządku, a ja zobaczę, co pani Ellis zostawiła nam na obiad. - Pani Ellis nie pracowała juŜ u jej ojca, ale w środy pojawiała się u niej, Ŝeby posprzątać i zrobić zakupy. Zawsze leŜ zostawiała dla nich jakieś gotowe danie. Parker podszedł do biurka, podczas gdy ona rozkładała na stole w jadalni jasnoróŜowe serwetki pod ich nakrycia. - To to? - zapytał, unosząc w górę Ŝółtą kopertę. Zerknęła przez ramię w jego stronę: - Nie, to mój paszport, akt urodzenia i jeszcze jakieś dokumenty. Certyfikaty są w większej kopercie. Uniósł kolejną z kopert. Spojrzał na adres zwrotny i zdziwiony zmarszczył brwi. - W tej? - Nie - odpowiedziała, zerkając znowu. - To moje dokumenty rozwodowe. - Ta koperta w ogóle nie była otwierana. Nigdy tego nawet nie przeczytałaś? Wzruszyła ramionami. Wzięła płócienne serwetki z bocznego stolika. - Nie, od czasu, kiedy je podpisałam. Ale pamiętam ich treść. Mówią one, Ŝe w zamian za dziesięć tysięcy dolarów, wypłaconych przez mojego ojca, Matthew Farnell daje mi rozwód i zrzeka się wszelkich Ŝądań w stosunku do mnie lub w stosunku do czegokolwiek, co kiedykolwiek było moją własnością. - Jestem przekonany, Ŝe nie jest to dokładnie tak sformułowane - powiedział Parker ze smętnym uśmiechem, obracając kopertę w dłoniach. - Mógłbym na to zerknąć? - Oczywiście, ale po co? Zaśmiał się. - Zawodowa ciekawość. Tak w ogóle, to jestem prawnikiem, wiesz. Nie jestem tylko tym nudnym, sztywnym bankierem, za jakiego uwaŜa mnie twoja przyjaciółka Lisa. DraŜni mnie tym przez cały czas.
Parker nie po raz pierwszy dawał jej do zrozumienia, Ŝe Ŝarty Lisy zachodzą mu za skórę. Meredith obiecała sobie, Ŝe tym razem powie Lisie bardzo zdecydowanie, Ŝe musi z tym skończyć. Parker moŜe być dumy z wielu swoich cech i osiągnięć. Biorąc to pod uwagę, uznała, Ŝe byłoby nierozsądnie i niepotrzebnie zwiększać jego rozdraŜnienie wypominaniem, Ŝe robił specjalizację w prawie podatkowym, a nie rodzinnym. - Przeglądaj, co tylko chcesz - powiedziała i nachyliła się, całując go w czoło. Wolałabym, Ŝebyś nie musiał jechać do Szwajcarii. Będę tęsknić. - To tylko dwa tygodnie, mogłabyś pojechać ze mną. Miał tam wygłosić odczyt na Światowej Konferencji Bankierów. Byłoby wspaniale, gdyby mogła tam być, ale było to niemoŜliwe. - Wiesz, Ŝe bardzo bym chciała, ale ten okres to... - Najbardziej ruchliwa pora roku - dokończył bez pretensji. - Wiem. W lodówce Meredith znalazła pięknie prezentujący się półmisek z marynowanym kurczakiem i sałatką. Jak zwykle, jedyne, co musiała zrobić, to otworzyć butelkę wina i postawić półmisek na środku stołu. Tak czy inaczej, był to właściwie szczyt jej kulinarnych umiejętności. Gotowanie było czymś, co próbowała robić kilka razy i co się jej nie udawało. PoniewaŜ nie sprawiało jej to przyjemności, pogodziła się z tym, Ŝe poświęcała się pracy, a domowe obowiązki pozostawiała pani Ellis. O ile jedzenie nie mogło znaleźć się na stole za pośrednictwem kuchenki mikrofalowej lub piecyka, Meredith nie Ŝyczyła sobie mieć z tym nic wspólnego. Deszcz uderzał o szyby. Zapaliła świece w zabytkowych świecznikach i postawiła na stole kurczaka, sałatkę i schłodzone białe wino. Odsunęła się, Ŝeby ocenić efekt końcowy nakrycia stołu. ŚwieŜe róŜe ułoŜone w ozdobnej wazie na środku stołu i zabytkowa srebrna zastawa wyglądały ślicznie na tle róŜowych serwetek. Pomyślała sobie, Ŝe właściwie powinna bardziej przyczynić się do przygotowania tego posiłku, niŜ tylko nakryć do stołu. Wyciągnęła rękę i delikatnie poprawiła dwie róŜyczki w wazie. - Kolacja gotowa - powiedziała, podchodząc do Parkera. Przez moment wydawało się, Ŝe nie usłyszał jej, potem uniósł głowę znad dokumentów, które czytał. Patrzył na nią marszcząc brwi. - Coś nie w porządku? - Nie jestem pewien - powiedział, ale jego głos brzmiał tak, jakby coś było bardzo nie w porządku. - Kto prowadził twój rozwód? Beztrosko oparła się o poręcz jego fotela i zerkała z niechęcią na dokumenty, które nosiły nagłówek:
Orzeczenie rozwodu Meredith Alexandra Bancroft kontra Matthew Allan Farrell - Ojciec zajął się wszystkim. Dlaczego pytasz? - UwaŜam, Ŝe te dokumenty z prawego punktu widzenia bardzo odbiegają od normy. - W jakim sensie? - zapytała. ZauwaŜyła, Ŝe prawnik ojca zrobił błąd w drugim imieniu Matta: napisał Allan zamiast Allen. - W kaŜdym sensie - powiedział bardzo poruszony, przerzucając kartki dokumentów. Meredith zdała sobie sprawę z napięcia wyczuwalnego w jego głosie. Myśl o Matcie i rozwodzie była jej tak niemiła, Ŝe natychmiast spróbowała zapewnić Parkera i siebie teŜ, Ŝe to, co go zaniepokoiło, było bez znaczenia. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia, co teŜ mogło wywołać takie zaniepokojenie. - Jestem pewna, Ŝe wszystko zostało przeprowadzone zgodnie z prawem i obowiązującymi zasadami. Ojciec zajął się tym, a wiesz, jakim on jest pedantem. - MoŜe i jest pedantem, ale ten prawnik, Stanislaus Spyzhalski, kimkolwiek był, nie przejmował się detalami. Popatrz tutaj - powiedział, przerzucając papiery z powrotem, do listu przewodniego, zaadresowanego do jej ojca. - Napisał w tym liście, Ŝe załącza całą dokumentację, a sąd zamknął sprawę, tak jak sobie tego twój ojciec Ŝyczył. - I co w tym złego? - Najgorsze w tym jest to, Ŝe ta „cała dokumentacja” nie zawiera nawet wzmianki o tym, Ŝe Farrellowi był kiedykolwiek przedstawiony pozew rozwodowy lub Ŝe pojawił się on chociaŜby w sądzie, lub Ŝe kiedykolwiek zrzekł się prawa wystąpienia w sądzie. A to jest tylko skromna część tego, co mnie niepokoi. Meredith poczuła pierwsze ukłucie prawdziwego strachu, ale zignorowała je. - Jakie to ma znaczenie? Jesteśmy rozwiedzeni i tylko to się liczy. Zamiast odpowiedzi Parker przerzucił kartki pozwu rozwodowego do pierwszej strony i zaczął go powoli czytać. Jego czoło z kaŜdym czytanym paragrafem marszczyło się coraz bardziej. Meredith wstała, nie mogąc juŜ wytrzymać napięcia. - Co niepokoi cię tym razem? - zapytała spokojnie. - Cały ten dokument mnie niepokoi - odpowiedział z niezamierzoną gwałtownością. Orzeczenia rozwodowe są sporządzane przez prawników i podpisywane przez sędziów. To orzeczenie jednak jest sformułowane jak Ŝadne inne, które kiedykolwiek czytałem, a które sporządzone było przez sensownego i w miarę kompetentnego prawnika. Spójrz na to sformułowanie! - powiedział, wskazując ostatni paragraf na końcu dokumentu. W zamian za sumę 10 000 dolarów oraz innego rodzaju gratyfikacje wypłacane na rzecz pana Matthew Farrella, Matthew Farrell zrzeka się wszelkich roszczeń wobec wszelkich
własności lub rzeczy posiadanych przez Meredith Bancroft Farrell teraz lub w przyszłości. Ponadto, sąd ten niniejszym wydaje orzeczenie rozwodowe pani Meredith Bancroft Farrell. Nawet teraz przeszedł ją dreszcz na wspomnienie tego, co czuła jedenaście lat temu, kiedy dowiedziała się, Ŝe Matt przyjął pieniądze od jej ojca. Cały czas, kiedy byli małŜeństwem, był takim kłamcą, takim hipokrytą. Zarzekał się, Ŝe nigdy nie tknąłby nawet centa z jej pieniędzy. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe ktoś mógł to tak sformułować! - niski, pełen złości głos Parkera przywołał ją do rzeczywistości. - To brzmi jak jakiś cholerny kontrakt handlowy. „W zamian za sumę dziesięciu tysięcy dolarów oraz innego rodzaju gratyfikacje - powtórzył. - Co to za facet, do diabła? - zapytał agresywnie. - Spójrz na jego adres! Dlaczego twój ojciec wynajął prawnika praktykującego w południowej dzielnicy, właściwie w slumsach? - Chodziło o dyskrecję - powiedziała zadowolona, Ŝe nareszcie zna odpowiedź na jakieś pytanie. - Powiedział mi wtedy, Ŝe celowo wynajął prawnika z „zapadłej dziury”, z południowej dzielnicy właśnie, kogoś, kto nie skojarzy, kim ja jestem ani kim jest on. Mówiłam ci, Ŝe był bardzo zdenerwowany tym wszystkim. Co robisz? - zapytała, widząc, jak sięga po słuchawkę telefonu stojącego na jej biurku. - Dzwonię do twojego ojca - powiedział i Ŝeby zapobiec jej protestom dodał: - Nie zdenerwuję go. Nawet nie jestem pewien, czy jest się tu czym denerwować. Trzymał się tego, kiedy Philip odebrał telefon. Wdał się z nim w nic nie znaczącą rozmowę, a po chwili wspomniał mimochodem, Ŝe przeglądał papiery rozwodowe Meredith. Wyraził zainteresowanie jego wyborem prawnika działającego na pograniczu slumsów i zapytał, kto mu polecił szanownego pana Stanislausa Spyzhalskiego. Zaśmiał się w odpowiedzi na to, co usłyszał od Philipa, ale ten uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy tylko odłoŜył słuchawkę. - Co powiedział? - Wziął jego nazwisko z ksiąŜki telefonicznej. - I co z tego? - powiedziała desperacko, próbując nie poddać się ogarniającej ją panice. Czuła się tak, jakby ktoś zepchnął ją w ciemny, niebezpieczny obszar i straszył ją czymś niepewnym i nie zidentyfikowanym. - Do kogo chcesz teraz dzwonić? - zapytała, widząc, jak wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki ciemny, zgrabny notes i szuka w nim numeru. - Do Howarda Turnbilla. Zaniepokojona i zdenerwowana jego niekomunikatywnością powiedziała: - Dlaczego dzwonisz do niego? - Byliśmy razem w Princeton - odpowiedział, niewiele jej wyjaśniając.
- Parker, jeśli próbujesz mnie naprawdę zdenerwować, to jesteś na dobrej drodze ostrzegła, widząc, Ŝe juŜ wystukuje numer na klawiaturze telefonu. - Chcę wiedzieć, dlaczego dzwonisz teraz do swojego starego kumpla z Princeton. Nie wyjaśniając niczego, uśmiechnął się. - Uwielbiam, kiedy mówisz tym tonem. Przypomina mi to moją nauczycielkę z przedszkola, podkochiwałem się w niej. - Była gotowa udusić go za taką odpowiedź, ale dodał szybko: - Dzwonię do Howarda, bo on jest prezydentem Zrzeszenia Prawników w Illinois i... - przerwał, bo Howard odebrał telefon. - Witam, Howardzie, mówi Parker Reynolds - zaczął, ale przerwał, kiedy tamten powiedział coś do niego. - Masz rację, zapomniałem, Ŝe winien ci jestem rewanŜ w squasha. Zadzwoń jutro do biura, to ustalimy termin. - Znowu przerwał i zaśmiał się, słuchając, co mówi Howard, po czym powiedział: Masz moŜe pod ręką wykaz członków palestry z Illinois? Nie dzwonię z domu, a jestem ciekaw, czy pewien człowiek jest jej członkiem. Mógłbyś to sprawdzić w swoim wykazie? najwyraźniej Howard przystał na to, bo Parker powiedział: - Świetnie. Nazwisko tego człowieka to Stanislaus Spyzhalski. S - P - Y - Z - H - A - L - S - K - I. Dobrze, czekam. Parker przykrył mikrofon słuchawki i uśmiechnął się uspokajająco: - Prawdopodobnie niepotrzebnie się niepokoję. To, Ŝe człowiek jest niekompetentny, nie oznacza jeszcze, Ŝe nie ma uprawnień. - W chwilę później jednak, kiedy Howard wrócił do telefonu, Parker przestał się uśmiechać. - Nie ma go w wykazie? Jesteś pewien? Przez chwilę Parker zamyślił się, a potem powiedział: - Czy mógłbyś dotrzeć do aktualnego wykazu Ogólnokrajowego Zrzeszenia i sprawdzić, czy jest tam wymieniony? Przerwał na chwilę, słuchaj, po czym z wymuszoną jowialnością powiedział: - Nie, to nic pilnego. MoŜe być jutro. Zadzwoń do biura, to ustalimy teŜ termin naszego squasha. Dzięki, Howardzie. Pozdrowienia dla Helen. Parker powoli odłoŜył słuchawkę. - Nie wiem, czy dobrze rozumiem powody twojego niepokoju - powiedziała Meredith. - Na razie wiem tylko tyle, Ŝe miałbym ochotę na jeszcze jednego drinka - oznajmił. Wstał i podszedł do barku. - Parker, to wszystko dotyczy mnie, mam więc prawo wiedzieć, o czym myślisz. - W tej chwili myślę o kilku znanych przypadkach ludzi, którzy podawali się za prawników, zwykle w uboŜszych dzielnicach i którzy brali pieniądze od klientów, wierzących, Ŝe poprowadzą oni ich sprawy sądowe. W jednym z tych przypadków chodziło o człowieka, który był prawnikiem, ale zgarniał do swojej kieszeni koszty, jakie pobierał sąd, i „udzielał” swoim klientom rozwodów. Nie były one nigdzie zarejestrowane, a orzeczenia podpisywał własnoręcznie.
- Jak mógł robić coś takiego? - To prawnicy piszą pozwy rozwodowe. Sędziowie tylko je podpisują. On sam wpisywał pod nimi nazwisko sędziego. - Ale jak mu... im to uchodziło płazem? - Udawało się to, bo brali tylko sprawy nie wymagające rozpraw sądowych, bezsporne, takie jak np. rozwody. Meredith zupełnie machinalnie wypiła do połowy swojego drinka i po chwili rozchmurzyła się. - Ale na pewno w przypadkach, kiedy obie strony działały w dobrej wierze, sądy honorowałyby orzeczenia, nawet gdyby nie były one prawidłowo zarejestrowane? - JuŜ widzę, jak to robią. - Nie podoba mi się ta rozmowa - powiedziała, czując lekki zamęt w głowie po mocnym drinku. - Co sądy robią z ludźmi, którzy byli przekonani, Ŝe są rozwiedzeni? - Jeśli zawarliby nowe związki małŜeńskie, sądy zwolniłyby ich z zarzutu bigamii. - Dobrze. - Ale to drugie małŜeństwo zostałoby uniewaŜnione, a pierwsze musiałoby być rozwiązane we właściwy sposób. - Dobry BoŜe! - powiedziała Meredith i opadła na krzesło. W głębi duszy była jednak absolutnie pewna, Ŝe jej rozwód był legalny i prawnie obowiązujący. Była o tym przekonana, bo inna sytuacja była nie do pomyślenia. Parker wreszcie zorientował się, jak bardzo ją to poruszyło. Wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał jej lśniące włosy. - Nawet jeśli Spyzhalski nie naleŜy do zrzeszenia i nawet jeśli nigdy nie ukończył studiów prawniczych, to twój rozwód moŜe być legalny, o ile przedstawił sędziemu ten absurdalny pozew i jakimś cudem uzyskał pod nim jego podpis. - Spojrzała na niego wspaniałymi niebieskozielonymi oczami. Były one pełne niepokoju, pociemniały. - Wyślę jutro kogoś do sądu, Ŝeby sprawdził, czy złoŜono ten pozew i czy został zarejestrowany. Jeśli tak się stało, nie mamy się czym martwić.
ROZDZIAŁ 23 - Źle spałaś? - zapytała Phyllis następnego poranka, kiedy Meredith przeszła koło jej biurka, machinalnie kiwając głową. - Nie najlepiej. Co mam w planie na dzisiaj? - O dziesiątej masz spotkanie z działem reklamy w sprawie uroczystości otwarcia sklepu w Nowym Orleanie. Jerry Keaton z personalnego prosił o spotkanie. Chodzi o jakieś podwyŜki wymagające twojego zatwierdzenia. Powiedziałam, Ŝe moŜesz go przyjąć o jedenastej. MoŜe być? - W porządku. - O wpół do dwunastej Ellen Parkvale musi przedyskutować z tobą sprawę wniesioną przeciwko nam do sądu. SkarŜy nas kobieta, która twierdzi, Ŝe w naszej kawiarence złamała sobie ząb. Meredith, zdegustowana, wzniosła oczy do góry. - SkarŜy nas, bo złamała ząb, jedząc u nas? - Niezupełnie. SkarŜy nas, poniewaŜ złamała go na skorupce orzecha, która była w jej daniu. - Ach tak - powiedziała Meredith, otwierając biurko. Akceptowała juŜ ewentualną konieczność pójścia na ugodę. - To zmienia postać rzeczy. - Rzeczywiście, wpół do dwunastej to dobra pora? - Dobra - odpowiedziała i w tej samej chwili telefon na jej biurku zaczął dzwonić. - Odbiorę - powiedziała Phyllis i dzień potoczył się ze zwykłym sobie stresującym pośpiechem wydarzeń sklepowych, które czasami męczyły Meredith, ale które zawsze uwaŜała za podniecające. Od czasu do czasu miała chwilę dla siebie i wtedy spoglądała na telefon z nadzieją, Ŝe zadzwoni Parker i powie, Ŝe jej rozwód jest absolutnie w porządku. Była niemalŜe piąta, kiedy Phyllis w końcu powiedziała, Ŝe dzwoni Parker. Meredith, nagle cała spięta, chwyciła za słuchawkę. - Czego się dowiedziałeś? - zapytała. - Nic definitywnego, jak na razie - odpowiedział, ale wyczuwała w jego głosie nowe, nieobecne dotąd napięcie. - Spyzhalski nie jest członkiem Zrzeszenia Prawników. Czekam na telefon od kogoś z sądu Cook County. Zadzwoni do mnie z informacjami, o które prosiłem, jak tylko je zdobędzie. Najdalej za kilka godzin będę wiedział, na czym stoimy. Będziesz w domu wieczorem?
- Nie - westchnęła. - Będę u ojca. Urządza małe przyjęcie dla senatora Davisa. Dzwoń tam. - Dobrze. - Zaraz jak tylko dostaniesz odpowiedź? - Obiecuję. - Przyjęcie nie będzie długie, bo senator musi o północy lecieć do Waszyngtonu. Jeśliby mnie juŜ tam nie było, zadzwoń do domu. - Nie martw się, znajdę cię.
ROZDZIAŁ 24 W miarę upływu wieczoru, zachowanie spokoju stawało się coraz trudniejsze. Właściwie była przekonana, Ŝe dręczyła się bez powodu, ale nie była w stanie opanować narastającego strachu. Udawało jej się uśmiechać, potakiwać i być w miarę uprzejma dla gości ojca, ale wymagało to najwyŜszego wysiłku. Kolacja skończyła się przed godziną, a Parker ciągle jeszcze nie dzwonił. Próbowała zająć się czymś i została w jadalni, nadzorując sprzątanie ze stołu, potem poszła do biblioteki, gdzie goście zebrali się, Ŝeby wypić brandy na zakończenie wieczoru. Ktoś włączył telewizor i kilku męŜczyzn zgromadziło się wokół niego, oglądając wiadomości. - To było wspaniałe przyjęcie, Meredith - powiedziała Ŝona senatora Davisa. Reszta jej słów uleciała gdzieś, kiedy do Meredith dotarł głos komentatora telewizyjnego: - Dzisiaj w wiadomościach ukazały się informacje o kolejnym mieszkańcu Chicago. Gościem Barbary Walters był Matthew Farrell w nagranym wcześniej wywiadzie. Między nami, skomentował on ostatnią serię akcji przejmowania firm przez korporacje. Oto urywek tego wywiadu... Wszyscy goście czytali rubrykę Sally Mansfield i sądzili naturalnie, Ŝe Meredith będzie zainteresowana tym, co powiedział Farrell. Rzucając w jej stronę pełne ciekawości spojrzenia i uśmiechy, zgodnie zwrócili się w stronę telewizora, gdzie pojawiła się twarz Matta i zabrzmiał jego głos. - Co pan sądzi o wzrastającej liczbie agresywnych przejęć firm przez korporacje? zapytała go Barbara Walters. Meredith, zdegustowana, zauwaŜyła, Ŝe nawet ta dziennikarka wyglądała na zafascynowaną nim i aŜ pochyliła się w jego stronę. - UwaŜam, Ŝe jest to trend, który będzie się utrzymywał do czasu, aŜ ustalone zostaną zasady regulujące te sprawy. - Czy istnieje ktoś odporny na wymuszoną fuzję z panem... przyjaciele moŜe? A czy na przykład - dodała z Ŝartobliwym niepokojem - jest moŜliwe, Ŝeby nasza ABC znalazła się w pozycji pańskiej kolejnej ofiary? - Przejmowana firma nazywana jest obiektem - powiedział wymijająco Matt, uśmiechając się - na pewno nie ofiarą - dodał z leniwym, rozbrajającym uśmiechem. - Jeśli jednak uspokoi to panią, to mogę zapewnić, Ŝe poŜądliwe oko Intercorpu nie jest skierowane na ABC.
MęŜczyźni w pokoju przyjęli ten Ŝart uśmiechami, a twarz Meredith pozostała bez wyrazu. - Czy moŜemy teraz porozmawiać chwilę o pana Ŝyciu osobistym? W czasie ostatnich kilku lat donoszono o pana burzliwych przygodach z kilkoma gwiazdami filmowymi, z księŜniczką, a ostatnio wymieniano nazwisko Marii Calvaris, spadkobierczyni greckiego potentata okrętowego. Czy te szeroko omawiane na łamach prasy przygody miłosne są prawdziwej czy teŜ zostały spreparowane przez dziennikarzy rubryk towarzyskich? - Tak. W bibliotece znowu rozległ się aprobujący śmiech, jako komentarz dla zręczności Matta. Meredith poczuła niechęć, słysząc, z jaką łatwością potrafi sobie zaskarbiać ludzką przychylność. - Nigdy się pan nie oŜenił i zastanawiam się, czy ma pan tego typu plany na przyszłość? - To nie jest wykluczone. Jego spokojny uśmiech uwydatnił impertynencję pytania, a Meredith zacisnęła zęby, przypominając sobie łomotanie serca, jakie ten uśmiech kiedyś u niej wywoływał. Nagle na ekranie pojawiły się znowu lokalne wiadomości, a ulga, jaką w tej chwili poczuła, rozwiała się, kiedy senator zwrócił się do niej z przyjaznym zaciekawieniem: - Jestem pewien, Ŝe wszyscy tu obecni czytali rubrykę Sally Mansfield. Czy mogłabyś zaspokoić naszą ciekawość i powiedzieć nam, dlaczego nie lubisz Farrella? Udało jej się sparodiować leniwy uśmiech Matta: - Nie. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ale dostrzegła w ich twarzach narastającą ciekawość i pospiesznie zajęła się poprawianiem poduszek leŜących na kanapie. Senator powiedział do jej ojca: - Stanton Avery zgłosił nazwisko Farrella jako kandydata na członka klubu. Przeklinając w duchu Matta Farrella za pojawienie się w Chicago, Meredith rzuciła ojcu ostrzegawcze spojrzenie, ale jego temperament wziął górę nad chłodnym osądem. - Sądzę, Ŝe wszyscy zgromadzeni w tym pokoju są na tyle wpływowi, Ŝeby nie przyjąć go, nawet jeśli inni, naleŜący do Glenmoor chcieliby go widzieć wśród członków. Sędzia Northrup usłyszał to i przerwał swoją rozmowę z innym gościem. - Czy chcesz, Ŝebyśmy to zrobili, Philipie? Chcesz, Ŝebyśmy głosowali przeciwko przyjęciu go? - Masz rację, dokładanie tego chcę.
- Jeśli ty uwaŜasz, Ŝe on jest niepoŜądaną osobą, to mnie to wystarcza - powiedział sędzia, spoglądając na innych. Powoli, podkreślając ten gest, goście skinęli zgodnie głowami i szanse Matta na członkostwo w Glenmoor były teraz zerowe. - Farrell kupił wielki szmat ziemi w Southville - powiedział sędzia jej ojcu. - Chce uzyskać zezwolenie na budowę na tym terenie wysoko zmechanizowanego kompleksu przemysłowego. - Naprawdę? - powiedział ojciec i Meredith zorientowała się z jego następnych słów, Ŝe ma zamiar, o ile zdoła, nie dopuścić i do tego. - Kogo znamy w komisji ziemskiej Southville? - Kilka osób Paulsona i... - Na miłość boską! - przerwała im Meredith z wymuszonym uśmiechem, rzucając w stronę ojca proszące spojrzenie. - Nie ma potrzeby wytaczać cięŜkich dział tylko dlatego, Ŝe nie lubię Matta Farrella. - Jestem pewien, Ŝe ty i twój ojciec musicie mieć wystarczające powody, Ŝeby czuć to, co czujecie - powiedział senator Davis. - Masz ra... - Wcale nie! - powiedziała Meredith, ucinając zdanie ojca, próbując powstrzymać wendettę. Z szerokim, wystudiowanym uśmiechem zwróciła się do wszystkich: - Prawda wygląda tak, Ŝe Matt Farrell interesował się mną dawno temu, kiedy miałam osiemnaście lat, i mój ojciec nigdy mu tego nie wybaczył. - Teraz juŜ wiem, gdzie go poznałam - obwieściła pani Foster, patrząc na swojego męŜa. Odwróciła się do Meredith i powiedziała: - To było przed laty w Glenmoor! Pamiętam, Ŝe pomyślałam, jakim był niesamowicie przystojnym młodym człowiekiem... Meredith, to ty nam go przedstawiłaś! Przypadkowo albo celowo senator zaoszczędził Meredith konieczności udzielenia odpowiedzi, mówiąc: - No cóŜ, to Ŝadna przyjemność przerywać własne przyjęcie urodzinowe, ale o północy muszę wylecieć do Waszyngtonu. W pół godziny później wyszedł ostatni z gości, a Meredith Ŝegnała ich u boku ojca. Zobaczyła, Ŝe w aleję wjeŜdŜa samochód. - A to kto? - powiedział z niezadowoleniem Philip, widząc zbliŜające się do nich światła. Meredith zidentyfikowała ten samochód w chwili, kiedy przejeŜdŜał pod jedną z latarń alejki. Był to jasnoniebieski mercedes.
- To Parker! - O jedenastej w nocy? Meredith zaczęła drŜeć, przeczuwając najgorsze, zanim jeszcze napięta twarz Parkera znalazła się w światłach ganku. - Miałem nadzieję, Ŝe przyjęcie się juŜ skończy. Muszę z wami porozmawiać. - Parker - zaczęła Meredith - nie zapominaj o chorobie ojca... - Nie będę go nadmiernie stresował - obiecał, niemal popychając ich w drodze przez korytarz, trzymając ręce na plecach obydwojga - musi jednak zostać poinformowany o faktach, Ŝeby moŜna to było załatwić w naleŜyty sposób. - Przestańcie mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było - powiedział Philip, kiedy weszli juŜ do biblioteki. - Fakty, jakie fakty? Co się u diabła dzieje? Parker zatrzymał się, Ŝeby zamknąć drzwi, i powiedział: - Sądzę, Ŝe obydwoje powinniście usiąść. - Do diabła, Parker, nic nie denerwuje mnie bardziej niŜ trzymanie w niepewności. - W porządku, Philipie. Wczoraj wieczorem zerknąłem na orzeczenie rozwodowe Meredith i znalazłem w nim kilka nieprawidłowości. Czytałeś moŜe, jakieś osiem lat temu, o prawniku, który pobierał od klientów opłaty, po czym zgarniał je dla siebie bez przeprowadzania powierzonych mu spraw? - Czytałem o tym i co z tego? - Około pięciu lat temu ukazała się następna seria artykułów o domniemanym prawniku z południowej dzielnicy. Nazywał się Grandola i skazano go za pięćdziesiąt kilka przestępstw polegających na podawaniu się za prawnika i pobieraniu honorariów za prowadzenie spraw, które nie pojawiły się nawet w pobliŜu gmachu sądu. - Czekał na jakiś komentarz, ale Philip nie zareagował, milcząc nieprzystępnie. - Grandola skończył pierwszy rok prawa, zanim go wyrzucili. Kilka lat później otworzył kancelarię w okolicy, gdzie większość potencjalnych klientów nie miała wykształcenia. Przez dziesięć lat udawały mu się jego oszustwa. Brał tylko sprawy, które nie wymagały rozpraw i gdzie było mało prawdopodobne, Ŝeby miały one angaŜować prawnika strony przeciwnej, czyli bezsporne rozwody, testamenty itp. Meredith opadła na kanapę. Poczuła dławienie w gardle, a jej umysł powoli akceptował to, co Parker miał zamiar powiedzieć jej ojcu. Coś w niej krzyczało, Ŝe to nie moŜe być prawda. Głos Parkera docierał do niej jak z wielkiej odległości. - Liznął trochę studiów prawniczych na tyle, Ŝeby komponować coś na kształt dokumentów sądowych. Kiedy pojawiał się u niego klient chcący rozwodu, on najpierw
upewniał się, Ŝe druga strona bez problemów zgadza się na rozwód lub teŜ, Ŝe jest nie do odnalezienia. Jeśli sytuacja przedstawiała się tak właśnie, wystawiał klientowi rachunek, na ile się tylko dało, a potem sporządzał pozew rozwodowy. Wiedząc, Ŝe nie uda mu się na tyle wejść w rolę prawnika, Ŝeby uzyskać podpis sędziego, podpisywał go sam. - Próbujesz mi powiedzieć - zaczął Philip napiętym, nieswoim głosem - Ŝe prawnik, którego zatrudniłem jedenaście lal temu, nie był prawnikiem? - Obawiam się, Ŝe tak. - Nie wierzę! - krzyknął, tak jakby własną furią chciał odstraszyć tę ewentualność. - Nie ma sensu, Ŝebyś przyprawiał się z tego powodu o kolejny atak serca. To niczego nie zmieni - argumentował Parker spokojnie i z sensem. Meredith poczuła lekką ulgę, widząc, Ŝe ojciec stara się uspokoić. - Mów dalej - powiedział po chwili. - Kiedy dzisiaj uzyskałem potwierdzenie, Ŝe ten Spyzhalski nie jest członkiem Zrzeszenia Prawników, wysłałem do sądu dyskretnego detektywa, z którego usług korzystamy przy załatwianiu spraw bankowych - zapewnił Philipa, który uchwycił się kurczowo oparcia krzesła. - Detektyw spędził cały dzień i część wieczoru, sprawdzając dokładnie, Ŝe rozwód Meredith absolutnie nie figuruje w rejestrach sądowych. - Zabiję drania! - Jeśli masz na myśli Spyzhalskiego, to musisz go najpierw odnaleźć. Jeśli chodzi ci o Farrella - kontynuował zrezygnowanym głosem - sugeruję zdecydowanie, Ŝebyś przemyślał swój stosunek do niego. - JuŜ to robię! Meredith bardzo prosto moŜe rozwiązać cały problem, lecąc do Reno czy w inne tego typu miejsce, Ŝeby uzyskać cichy, szybki rozwód. - JuŜ o tym myślałem, ale to nam nie rozwiąŜe problemu. - Uniósł rękę, Ŝeby zapobiec pełnemu złości wybuchowi Philipa. - Miałem dzisiaj czas, Ŝeby przemyśleć tę sprawę. Nawet jeśli Meredith zrobi tak, jak sugerujesz, to nie rozwiąŜe węzła gordyjskiego, jakim są ich prawa własności. To w dalszym ciągu będzie musiało być przeprowadzone przez sąd Illinois. - Meredith nigdy nie będzie musiała mu wspominać, Ŝe są jakiekolwiek problemy. - Nie dość, Ŝe jest to moralnie i etycznie błędne, to jeszcze jest to zupełnie niepraktyczne - wyjaśnił Parker, wzdychając z frustracją. - Zrzeszenie Prawników ma juŜ dwie skargi przeciwko Spyzhalskiemu i przekazują sprawę władzom. ZałóŜmy, Ŝe Meredith zrobi tak, jak sugerowałeś, a Spyzhalski zostanie aresztowany i będzie zeznawał. W chwili, kiedy to zrobi, władze zawiadomią Farrella, Ŝe jego rozwód jest nielegalny. Zakładając oczywiście, Ŝe Farrell nie przeczyta o tym wcześniej w gazetach. Masz pojęcie, jakiego
rodzaju proces moŜe ci za to wszystko wytoczyć? W dobrej wierze pozwolił tobie i Meredith przejąć odpowiedzialność za przeprowadzenie rozwodu, a ty nie dopatrzyłeś sprawy. Co więcej, on przez wszystkie te lata naraŜony był przez ciebie na popełnienie bigamii i... - Zdaje się, Ŝe przemyślałeś ten problem dokładnie - warknął Philip. - Co sugerujesz? - Trzeba zrobić wszystko, Ŝeby go ułagodzić i spowodować, Ŝeby zgodził się na szybki, nieskomplikowany rozwód - odpowiedział Parker spokojnie i niewzruszenie, po czym odwrócił się do Meredith: - Obawiam się, Ŝe to zadanie przypadnie tobie. W czasie całej dyskusji Meredith milczała wstrząśnięta, ale la uwaga wytrąciła ją z otępienia. - A właściwie, tak naprawdę, dlaczego to on ma być ułagodzony przeze mnie czy przez kogokolwiek innego? - PoniewaŜ wchodzą tu w grę potęŜne zaleŜności finansowe. Chcesz czy nie, Farrell jest od jedenastu lat twoim prawowitym męŜem. Jesteś bogatą młodą kobietą i Farrell, jako twój legalny małŜonek, moŜe spokojnie zaŜądać części tego, co posiadasz... - Przestań go tak nazywać! - To prawda - powiedział Parker, tym razem łagodnie. - Farrell moŜe odmówić współpracy w uzyskaniu rozwodu. MoŜe leŜ oskarŜyć cię o zaniedbanie. - Dobry BoŜe! - wykrzyknęła Meredith i zaczęła krąŜyć nerwowo po pokoju. - Nie mogę w to uwierzyć. Nie, poczekaj, wyolbrzymiamy wszystko - powiedziała po chwili. Zmusiła się, Ŝeby myśleć logicznie, tak jakby rozwiązywała jakiś problem w pracy. - Jeśli to, co czytałam, jest prawdą, to Matt jest o wiele zamoŜniejszy niŜ my... - O wiele - potwierdził Parker, uśmiechając się do niej i aprobując jej spokojną logikę - a w takim razie miałby o wiele więcej do stracenia w walce rozwodowej niŜ ty. - Czyli nie ma się czym martwić - skonkludowała. - Będzie chciał równie szybko skończyć z tą sprawą jak i ja. Poczuje ulgę, Ŝe nie chcę nic od niego. Prawdę mówiąc, mamy nad nim przewagę... - To niezupełnie prawda - zaprzeczył Parker. - Właśnie tłumaczyłem, Ŝe ty i twój ojciec przejęliście odpowiedzialność za przeprowadzenie rozwodu, a skoro nie wywiązaliście się z tego, adwokaci Farrella będą mogli prawdopodobnie przekonać sąd, Ŝe wina jest po waszej stronie. W takim wypadku sędzia moŜe nawet przyznać mu odszkodowanie za wynikłe z tego straty. Ty z kolei miałabyś problem z uzyskaniem jakichkolwiek pieniędzy od Farrella, poniewaŜ to ty miałaś zająć się rozwodem. Podejrzewam, Ŝe jego prawnicy mogą przekonać sąd, Ŝe celowo nie zrobiłaś tego, kierując się jakąś nadzieją na późniejsze wyciągnięcie pieniędzy od niego.
- Zgnije w piekle, zanim wyciągnie od nas o jeden cent więcej - warknął Philip. - JuŜ zapłaciłem draniowi dziesięć tysięcy dolarów, Ŝeby zniknął z naszego Ŝycia i zapomniał o jakichkolwiek pieniądzach, Meredith czy moich. - W jaki sposób mu zapłaciłeś? - Ja... - twarz Philipa przybladła. - Zrobiłem to, co powiedział mi Spyzhalski. Nie było to bardzo niezwykłe: wypisałem czek wypłacamy łącznie na nazwisko jego i Farrella. - Spyzhalski - wytknął mu z sarkazmem Parker - jest oszustem. Naprawdę wierzysz, Ŝe miałby skrupuły, jeśli chodzi o sfałszowanie podpisu Farrella i zagarnięcie całej gotówki? - Powinienem był zabić Farrella tego dnia, kiedy Meredith przyprowadziła go tutaj! - Przestań! - wykrzyknęła Meredith. - Nie chcę, Ŝebyś z tego powodu nabawił się kolejnego zawału. Po prostu nasz adwokat skontaktuje się z jego adwokatem... - Nie sądzę, Ŝeby to był dobry pomysł - przerwał jej Parker. - JeŜeli chcesz, Ŝeby ten człowiek chciał współpracować z nami w tej sprawie i przystał na maksymalne jej wyciszenie, co, jak sądzę, powinno być dla nas wszystkich głównym celem, to najlepiej będzie, jeśli zaczniesz od załagodzenia tych spraw z nim samym. - Jakich spraw? - odparowała Ŝarliwie Meredith. - Sugeruję, Ŝebyś rozpoczęła od osobistych przeprosin za tę twoją wypowiedź, która ukazała się w rubryce Sally Mansfield... Dopiero w tej chwili uderzyło ją wspomnienie balu dobroczynnego. Opadła na krzesło stojące przy kominku. Zapatrzyła się w ogień. - Nie mogę w to uwierzyć - szepnęła. Głos jej ojca, który rozległ się w chwilę potem, był niemal krzykiem. Patrzył na Parkera: - Zaczynasz mnie dziwić, Parker. Jakiego rodzaju człowiekiem jesteś, Ŝe sugerujesz, Ŝeby to ona przepraszała tego drania! Ja się nim zajmę. - Jestem praktycznym, cywilizowanym człowiekiem. Oto kim jestem - odpowiedział, podchodząc do Meredith. PołoŜył na jej ramieniu dłoń w dodającym otuchy geście. - A ty jesteś człowiekiem gwałtownym i dlatego jesteś ostatnią osobą, która powinna próbować dogadać się z nim. Co więcej, ja wierzę w Meredith. Opowiedziała mi całą historię o tym, co wydarzyło się między nią a Farrellem. OŜenił się z nią dlatego, Ŝe była w ciąŜy. To, co zrobił, kiedy straciła dziecko, było brutalne, ale było to teŜ praktyczne i być moŜe nawet lepsze niŜ ciągnięcie małŜeństwa, które od samego początku skazane było na fiasko...
- Sympatyczne! - wyrzucił z siebie Philip. - Był dwudziestosześcioletnim łowcą posagów, który uwiódł osiemnastoletnią bogatą dziewczynę, zrobił jej dziecko, a potem raczył oŜenić się z nią... - Przestań! - powiedziała znowu Meredith, tym razem jednak bardziej dobitnie. Parker ma rację, a ty wiesz dobrze, Ŝe on mnie nie uwiódł. Powiedziałam ci, co się stało i dlaczego. - Z wysiłkiem panowała nad sobą. - Cała ta dyskusja jest bezprzedmiotowa. - To ja rozmówię się z Mattem, kiedy zdecyduję, jak najlepiej to zrobić. - To rozumiem - powiedział Parker. Zerknął na Philipa i zignorował jego wzburzenie. - Jedyne, co Meredith musi zrobić, to spotkać się z nim w cywilizowany sposób, wyjaśnić problem i zasugerować, Ŝeby rozwiedli się bez finansowych Ŝądań Ŝadnej ze stron - mówiąc to, z niewyraźnym uśmiechem spoglądał w jej pobladłą, spiętą twarz. - Dawałaś sobie radę z trudniejszymi przeciwnikami i trudniejszymi zadaniami niŜ to, prawda, kochanie? Meredith widziała w jego oczach zachętę i dumę z niej. Spojrzała na niego z konsternacją. - Nie. - Jak to nie! - zaoponował. - Jeśli on zgodzi się na spotkanie z tobą, moŜesz do jutrzejszego wieczoru mieć za sobą większość tego wszystkiego... - Spotkać się! - wybuchnęła. - Nie mogę omówić z nim tego przez telefon? - Tak zabrałabyś się do załatwiania zagmatwanej, superwaŜnej dla ciebie sprawy słuŜbowej? - Nie. Oczywiście nie - westchnęła. Przez kilka minut po wyjściu Parkera Meredith i jej ojciec siedzieli jeszcze w bibliotece, obydwoje zapatrzeni w przestrzeń w pełnym złości otępieniu. - Podejrzewani, Ŝe winisz mnie za to - stwierdził w końcu Philip. Przestała uŜalać się nad sobą, odwróciła głowę i spojrzała na niego. Wyglądał na człowieka przegranego. Był blady. - Oczywiście, Ŝe nie - powiedziała spokojnie. - Próbowałeś tylko mnie chronić, zatrudniając prawnika, który nas nie znał. - Sam zadzwonię rano do Farrella! - Nie, nie moŜesz tego zrobić - powiedziała spokojnie. - Parker ma rację. Na dźwięk imienia Matta ogarnia cię zupełnie irracjonalny gniew. Poniosłoby cię w ciągu kilku sekund i na pewno dostałbyś przy okazji kolejnego zawału. Teraz powinieneś iść do łóŜka i przespać się - dodała, wstając. - Widzimy się jutro w pracy. Wszystko to będzie wyglądać rano... mniej groźnie. Poza tym - dodała z uspokajającym uśmiechem, który udało jej się jakimś cudem z siebie wykrzesać, kiedy szli do drzwi frontowych - nie jestem juŜ osiemnastoletnią
dziewczyną i nie boję się konfrontacji z Matthew Farrellem. Prawdę mówiąc - skłamała - z przyjemnością czekam na moŜliwość utarcia mu nosa! Philip wyglądał tak, jakby intensywnie próbował wymyślić jakieś inne wyjście z sytuacji. Bladł coraz bardziej, nie znajdował go. Machając wesoło na poŜegnanie, Meredith zbiegła pospiesznie po schodkach ganku. Jej samochód stał na podjeździe. Otworzyła przednie drzwiczki i wsiadła do lodowatego wnętrza, zatrzaskując je za sobą. Oparła głowę o kierownicę i zamknęła oczy. - O mój BoŜe! - szepnęła, przeraŜona perspektywą konfrontacji z demonem z przeszłości.
ROZDZIAŁ 25 - Dzień dobry - powiedziała raźno Phyllis, idąc za Meredith do jej gabinetu. - Mogę powiedzieć o tym poranku róŜne rzeczy - odpowiedziała, wieszając swój płaszcz w szafie - ale słowo „dobry”, nie jest tu odpowiednie. Były jakieś telefony do mnie? Phyllis skinęła potwierdzająco głową. - Dzwonił pan Sanborn z personalnego. Nie zwróciłaś im uaktualnionego formularza ubezpieczeniowego. Powiedział, Ŝe jest mu natychmiast potrzebny. - Podała formularz i czekała. Meredith z westchnieniem usiadła przy biurku, wzięła do ręki długopis, wpisała swoje nazwisko, adres, potem spojrzała na następną rubrykę. Zbuntowana i zbita z tropu przeczytała nagłówek: „stan cywilny”. „Zakreśl jedno: wolny, zamęŜny/Ŝonata, wdowiec/wdowa”. Patrzyła na środkową ewentualność i wzbierał w niej histeryczny śmiech. Była męŜatką. Od jedenastu lat była Ŝoną Matta Farrella. - Dobrze się czujesz? - zapytała z troską Phyllis, widząc, Ŝe Meredith podpiera ręką czoło i patrzy sparaliŜowana na formularz. Podniosła wzrok na Phyllis i zapytała: - Co grozi za podanie nieprawdziwych danych w takim formularzu? - Myślę, Ŝe w wypadku twojej śmierci mogą odmówić wypłacenia ubezpieczenia twojemu prawowitemu spadkobiercy. - To całkiem w porządku - powiedziała Meredith, Ŝartując gorzko, po czym energicznie zakreśliła słowo „wolny”. Nie zwaŜając na zaniepokojenie Phyllis, podała jej formularz i powiedziała: - Czy mogłabyś wychodząc zamknąć drzwi i nie łączyć mnie z nikim przez kilka minut? Kiedy Phyllis wyszła, Meredith wzięła ksiąŜkę telefoniczną, leŜącą na biurku za jej plecami. Znalazła numer telefonu Haskell Electronics i zapisała go. OdłoŜyła ksiąŜkę i siedziała wpatrzona w ten numer tak, jakby był on co najmniej wijącym się węŜem. Wiedziała, Ŝe chwila, przed którą wzdragała się przez całą noc, właśnie nadeszła. Zamknęła na chwilę oczy i spróbowała wprowadzić się we właściwy nastrój, przypominając sobie po raz kolejny swój plan. Jeśli Matt będzie wściekły za to, co powiedziała w operze, przeprosi go z prostotą i godnością. Będą to przeprosiny bez Ŝadnych tłumaczeń. Potem, uprzejmie i bez emocji, poprosi go o spotkanie w bardzo pilnej sprawie. Taki był jej plan. W zwolnionym tempie uniosła drŜącą rękę i sięgnęła po telefon.
Po raz trzeci w ciągu godziny rozległ się dźwięk intercomu stojącego na biurku Matta, przerywając burzliwą dyskusję prowadzoną przez jego dyrektorów. Zniecierpliwiony tymi ciągłymi przerywnikami, spojrzał przepraszająco na męŜczyzn i sięgnął do guzika intercomu mówiąc: - Panna Stern musiała wyjechać na WybrzeŜe do chorej siostry. Kontynuujcie rozmowę - dodał. Nacisnął przycisk i z niezadowoleniem powiedział do sekretarki zastępującej pannę Stern: - Prosiłem, Ŝeby mnie pani z nikim nie łączyła! - Tak, ja, ja wiem - usłyszał głos Joanny Simons - ale panna Bancroft powiedziała, Ŝe to wyjątkowo pilne. Nalegała, Ŝebym jednak panu przeszkodziła. - Niech zostawi wiadomość - rzucił Matt. JuŜ miał zwolnić przycisk, ale zatrzymał się. - Mówi pani, Ŝe kto dzwoni? - Meredith Bancroft - sekretarka zaakcentowała te słowa znacząco, dając do zrozumienia, Ŝe ona teŜ czytała w rubryce Sally Mansfield o ich starciu. To samo niewątpliwie dotyczyło męŜczyzn siedzących półkolem wokół jego biurka, poniewaŜ zaanonsowanie Meredith spowodowało zapadnięcie pełnej zaskoczenia ciszy i gwałtowną eksplozję nerwowej, oŜywionej dyskusji, mającej tę ciszę następnie zatuszować. - Jestem w trakcie zebrania - powiedział zwięźle Matt. - Powiedz, Ŝeby zadzwoniła za piętnaście minut. OdłoŜył słuchawkę, wiedząc doskonale, Ŝe uprzejmość wymagała, Ŝeby to on zaoferował oddzwonienie do niej. Tak naprawdę jednak nic go to nie obchodziło; nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Zmusił się, Ŝeby się skupić na omawianych sprawach, spojrzał na Toma Andersona i kontynuował rozmowę przerwaną przez telefon Meredith. - Nie będziemy mieli Ŝadnych problemów z komisją ziemską w Southville. Mamy tam informatora, który twierdzi, Ŝe zarówno powiat, jak i miasto Southville są bardzo zainteresowani wybudowaniem przez nas fabryki na ich terenie. Będziemy mieli ich akceptację w środę, kiedy zbiorą się, Ŝeby przeprowadzić głosowanie... W dziesięć minut później Matt odprowadził ich wszystkich do drzwi, zamknął je i usiadł za swoim biurkiem. Kiedy Meredith nie zadzwoniła przez następne pół godziny, odchylił się na swoim skórzanym fotelu i spoglądał na milczący telefon. Z kaŜdą mijającą chwilą narastało w nim uczucie niechęci do niej. Jakie to w jej stylu, pomyślał. Dzwoni do niego po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat, nalega, Ŝeby sekretarka przerwała mu zebranie, a kiedy nie moŜe z nią rozmawiać, kaŜe mu siedzieć i czekać do tej pory. Zawsze zachowywała się jak księŜniczka. JuŜ w chwili urodzenia miała wpojone poczucie własnej wartości. Była wychowana w przekonaniu, Ŝe jest lepsza niŜ wszyscy inni...
Bębniąc nerwowo palcami o blat biurka, Meredith odchyliła się na swoim fotelu. Obserwowała ze złością zegar. Celowo odczekała trzy kwadranse, zanim powtórnie zadzwoniła do niego. Jakie to w jego stylu: aroganckie i napuszone, kazać jej dzwonić do siebie! - pomyślała rozgniewana. Najwyraźniej ze swoim bogactwem nie nabył dobrych manier. Inaczej wiedziałby, Ŝe skoro ona zrobiła kurtuazyjnie pierwszy krok i skontaktowała się z nim, jego obowiązkiem było zrobić następny. Oczywiście Matthew Farrell nigdy nic sobie nie robił z dobrych manier. Pod świeŜo zdobytą powłoką ogłady ciągle był niczym więcej, jak tylko niegrzecznym, ambitnym... Nagle zdała sobie sprawę ze swoich gorzkich myśli; takie nastawienie utrudni tylko realizację tego, co było jeszcze przed nią. Poza tym, przypomniała sobie po raz kolejny, nie było w porządku oskarŜanie Matta o wszystko, co zdarzyło się przed laty. Tego wieczoru, kiedy się poznali, z własnej woli bardzo chętnie uczestniczyła w ich zbliŜeniu. ZlekcewaŜyła zadbanie o to, Ŝeby uchronić się przed ciąŜą. Kiedy okazało się, Ŝe to się stało, przyzwoicie zgodził się z nią oŜenić. Później to ona sama wmówiła sobie, Ŝe go kocha. On tego nigdy nie powiedział. Prawdę mówiąc, nigdy nie wprowadzał jej w błąd i oskarŜanie go o to, Ŝe nie sprostał jej naiwnym oczekiwaniom, było głupie i dziecinne. Było to tak samo niemądre i bezcelowe jak to, co powiedziała do niego w operze. Teraz poczuła się lepiej i opanowała emocje. Odsunęła uraŜoną dumę i obiecała sobie, Ŝe zachowa filozoficzny spokój. Zegar wskazywał dziesiątą czterdzieści pięć. Sięgnęła po telefon. Matt drgnął na dźwięk intercomu. - Panna Bancroft jest na linii - powiedziała Joanna. Podniósł słuchawkę. - Meredith? - powiedział spiętym, zniecierpliwionym głosem. - To nieoczekiwana niespodzianka. Zbita trochę z tropu odnotowała, Ŝe nie powiedział „nieoczekiwana przyjemność”, jak to było w zwyczaju, i Ŝe jego głos był głębszy i bardziej dźwięczny, niŜ pamiętała. - Meredith! - jego irytacja była wyczuwalna poprzez dzielącą ich odległość i wyrwało to ją z nerwowego zamyślenia. - Jeśli zadzwoniłaś po to tylko, Ŝebym posłuchał twojego oddechu, to jestem zaszczycony, ale i trochę tym zmieszany. Jakiej reakcji oczekujesz teraz ode mnie? - Widzę, Ŝe w dalszym ciągu jesteś tak zadufany w sobie i źle wychowany jak... - Aha, zadzwoniłaś po to, Ŝeby krytykować moje maniery - skonkludował. Meredith, biorąc się w karby, przypomniała sobie, Ŝe jej celem miało być ułagodzenie, a nie antagonizowanie go. Opanowała temperament i powiedziała szczerze: - Prawdę mówiąc, dzwonię dlatego, Ŝe chciałabym zakopać topór wojenny. - W jakiej części mojego ciała?
Było to na tyle niedalekie prawdy, Ŝe wyrwało z jej ust bezsilny śmiech. Matt słysząc go przypomniał sobie, jak bardzo był kiedyś oczarowany tym jej zaraźliwym śmiechem i poczuciem humoru. Zacisnął szczęki, a ton jego głosu stał się ostrzejszy. - Czego chcesz, Meredith? - Chcę, to znaczy, muszę porozmawiać z tobą... osobiście. - W ubiegłym tygodniu pokazałaś mi swoje plecy wobec pięciuset osób - przypomniał jej lodowatym tonem. - Skąd ta nagła zmiana? - Coś się wydarzyło i musimy przedyskutować to w sposób dojrzały i na spokojnie powiedziała, desperacko próbując uniknąć precyzowania sprawy do chwili, kiedy będzie rozmawiać z nim oko w oko. - To dotyczy, jak by to powiedzieć, nas... - Nie istnieje coś takiego jak „my” - powiedział niewzruszenie - a po tym, co wydarzyło się w operze, wydaje się oczywiste, Ŝe spokój i dojrzałość to coś, na co ty nie moŜesz się zdobyć. Meredith była o krok od zrewanŜowania mu się pełną gniewu tyradą, ale powstrzymała się. Nie chciała staczać z nim bitwy. Chciała pokojowych negocjacji. Była kobietą interesu i nauczyła się juŜ, jak sobie radzić z upartymi męŜczyznami. Widziała, Ŝe Matt załoŜył sobie, Ŝe będzie trudnym rozmówcą; w takim razie musiała wprowadzić go w bardziej rzeczowy nastrój. Spieranie się z nim nie doprowadziłoby jej do celu. - Kiedy zachowałam się tak w stosunku do ciebie, nie miałam pojęcia, Ŝe Sally Mansfield była w pobliŜu - wyjaśniła taktownie. - Przeproszę za to, co powiedziałam, i zadbam o to, Ŝeby ona przede wszystkim to usłyszała. - Jestem pod wraŜeniem - powiedział zgryźliwie. - Najwyraźniej sztuka dyplomacji nie jest ci obca. Meredith wykrzywiła się do słuchawki, ale głos miała w dalszym ciągu łagodny. - Matt, wyciągam rękę do zgody. Nie mógłbyś współpracować ze mną? ChociaŜ trochę? Dźwięk jej głosu wymawiającego jego imię poruszył go. Wahał się pięć sekund, a potem powiedział agresywnie. - Za godzinę wylatuję do Nowego Jorku. Wracam dopiero w poniedziałek, późnym wieczorem. Uśmiechnęła się triumfalnie. - Czwartek to Święto Dziękczynienia. Moglibyśmy spotkać się wcześniej, powiedzmy we wtorek? Czy moŜe jesteś wyjątkowo zajęty tego dnia?
Matt zerknął na kalendarz leŜący na jego biurku. Cały świąteczny tydzień zapełniały spotkania i zebrania. Był wyjątkowo zajęty. - We wtorek znajdę czas. MoŜe przyszłabyś do mojego biura o jedenastej czterdzieści pięć? - Świetnie - zgodziła się natychmiast, czując raczej ulgę niŜ rozczarowanie pięciodniowym odroczeniem. - A tak przy okazji, czy twój ojciec wie, Ŝe mamy się spotkać? Lodowaty ton jego głosu potwierdzał, Ŝe nie lubił jej ojca tak samo jak kiedyś. - Wie o tym. - W takim razie, jestem zaskoczony, Ŝe nie trzyma cię pod kluczem i w kajdankach, Ŝeby temu zapobiec. Wyraźnie złagodniał. - Nie złagodniał, ale przybyło mu lat i był bardzo chory. - Próbując zmniejszyć nieuniknioną animozję, jaką Mart odczuje w stosunku do jej ojca, kiedy się dowie, Ŝe to on wynajął „lewego” prawnika i Ŝe z tego powodu są ciągle małŜeństwem, dodała: - MoŜe umrzeć w kaŜdej chwili. - Jeśli to się stanie - skontrował sarkastycznie Matt - wierzę, Ŝe Bóg sprawi, Ŝe ktoś będzie miał tyle zdrowego rozsądku, Ŝeby przebić jego serce drewnianym kołkiem. Meredith, słysząc to, zdusiła w sobie wybuch pełnego zgrozy chichotu i grzecznie poŜegnała się. Kiedy odłoŜyła słuchawkę, uśmiech zniknął z jej twarzy. Usiadła wygodniej. Matt robił z jej ojca wampira, a w jej Ŝyciu były momenty, kiedy czuła się tak, jakby ojciec istotnie wysysał z niej soki Ŝyciowe. Pewne było, Ŝe pozbawił ją wielu radości, jakie niesie ze sobą młodość.
ROZDZIAŁ 26 We wtorek, kiedy stała przed lustrem w łazience przylegającej do jej gabinetu, udało jej się wyrobić w sobie przeświadczenie, Ŝe absolutnie podoła zadaniu przeprowadzenia z Mattem uprzejmego, pozbawionego osobistych emocji spotkania i równie łatwo przekona go, Ŝeby zgodził się na prosty, szybki rozwód. Poprawiła pomadkę na ustach, przeczesała długie do ramion włosy, nadając im wygląd artystycznego nieładu. Potem zrobiła krok do tyłu, Ŝeby ocenić efekt końcowy. Miała na sobie miękko układającą się, czarną dŜersejową sukienkę z długimi rękawami, zabudowaną wysoko pod szyję, luźną od pasa w dół. Jej szyję ciasno obejmował szeroki, błyszczący złoty naszyjnik, ładnie kontrastujący z czernią sukni. Na przegubie miała pasującą do niego bransoletkę. Duma i zdrowy rozsądek wymagały, aby wyglądała jak najlepiej; Matt spotykał się z gwiazdami filmowymi i seksownymi, zachwycającymi modelkami. Wiedziała, Ŝe lepiej sobie z nim poradzi, jeśli będzie czuła się pewnie. Usatysfakcjonowana, wrzuciła kosmetyki do torebki, wzięła płaszcz i rękawiczki. Zdecydowała, Ŝe pojedzie do jego biura taksówką, Ŝeby nie musiała przedzierać się przez korki i szukać w deszczu miejsca do parkowania. JuŜ z taksówki obserwowała przechodniów na Michigan Avenue. W rękach trzymali parasole albo chronili głowy rozłoŜonymi gazetami. Deszcz, niczym drobne młoteczki, uderzał o dach taksówki. Zagłębiła się w miękkie fałdy futra, które dostała od ojca na dwudzieste piąte urodziny. Przez pięć dni i nocy planowała swoją strategię, powtarzała, co powie i w jaki sposób to zrobi. Spokojnie, taktownie, rzeczowo, oto jak się zachowa. Nie zniŜy się do krytykowania go za dawne zachowanie. Po pierwsze: dla niego nie istniało poczucie dobra i zła, poza tym, zdecydowanie nie chciała dać mu satysfakcji uzmysłowienia sobie, jak bardzo zabolała ją jego zdrada. śadnych oskarŜeń, przypomniała sobie. Spokój, rzeczowość i takt. Miała nadzieję, Ŝe zachowując się w ten sposób, narzuci ton spotkaniu i skłoni go do pójścia w jej ślady. I nie wyrzuci z siebie ot tak po prostu informacji o ich problemie. Dojdzie do tego stopniowo, łagodnie. Jej dłonie zaczynały drŜeć. WłoŜyła je głębiej do kieszeni futra, zacisnęła w nerwowym napięciu. Rzeka deszczu spływała po przedniej szybie taksówki, rozmywając światła sygnałów na przejściach dla pieszych w kolorowe błyski zieleni, Ŝółci i czerwieni. Te błyski przypominały jej fajerwerki eksplodujące tamtego wieczoru, czwartego lipca. Wieczoru, który zmienił całe jej Ŝycie.
Ze wspomnień wyrwał ją głos taksówkarza. - Jesteśmy na miejscu, panienko. Meredith wyciągnęła pieniądze z torebki, zapłaciła i przebiegła przez ulewę do wysokiego budynku ze szkła i stali, który mieścił najnowszą handlową zdobycz Matta. Kiedy wysiadła z windy na sześćdziesiątym piętrze, znalazła się w obszernej, wyłoŜonej srebrnymi dywanami recepcji. Podeszła do recepcjonistki, atrakcyjnej brunetki, która spoza okrągłego biurka obserwowała ze źle ukrywaną fascynacją zbliŜającą się ku niej Meredith. - Pan Farrell oczekuje pani, panno Bancroft - powiedziała, najwyraźniej rozpoznając Meredith ze zdjęć. - Ma w tej chwili spotkanie, ale ono skończy się za kilka minut. Proszę usiąść. Była poirytowana, Ŝe Matt zamierzał kazać jej czekać, jak poddanej, próbującej uzyskać audiencję u króla. Spojrzała znacząco na zegar wiszący na ścianie. Była o dziesięć minut za wcześnie. Złość opuściła ją tak szybko, jak się pojawiła. Usiadła na krześle z chromu i skóry. Wzięła do ręki magazyn i otworzyła go. W tej chwili z naroŜnego gabinetu wyszedł męŜczyzna. Nie zamknął za sobą drzwi. Zerkając sponad pisma, odkryła, Ŝe uchylone drzwi odsłoniły jej niczym nie zmącony widok człowieka, który był jej męŜem. Obserwowała go niechętnie, ale i z fascynacją. Matt siedział za biurkiem. Rozmyślał nad czymś, tak Ŝe jego ciemne brwi zbiegły się w pionowej zmarszczce. Oparł się wygodnie w fotelu i słuchał mówiącego do niego męŜczyzny. Pomimo swobodnej pozycji z jego twarzy emanował autorytet i pewność siebie. Nawet w koszuli z krótkimi rękawami nie tracił otaczającej go aury dynamicznej siły. Zaskoczyło to ją i dziwnie zaniepokoiło. Tamtej nocy w operze była zbyt zdenerwowana, Ŝeby spojrzeć na niego, nie mówiąc o dokładnym przypatrzeniu mu się. Teraz jednak, kiedy miała czas i okazję po temu, zauwaŜyła, Ŝe rysy jego twarzy nie zmieniły się niemal zupełnie w stosunku do tego, co zapamiętała sprzed jedenastu lat. Mimo wszystko jednak było w nich coś innego. Miał trzydzieści siedem lat i stracił juŜ zuchwałość młodości. Jego twarz zyskała w zamian twardą siłę, która sprawiała, Ŝe wydawał się jeszcze bardziej atrakcyjny i bardziej bezkompromisowy. Miał ciemniejsze włosy, niŜ pamiętała. Oczy były jaśniejsze, ale jego piękne usta wyraŜały tę samą, wyzywającą zmysłowość. Jeden z męŜczyzn powiedział coś zabawnego i błysk wspaniałego uśmiechu Matta spowodował skurcz jej serca. Zignorowała tę niewytłumaczalną reakcję i skoncentrowała się na toczącej się w jego gabinecie dyskusji. Wyglądało na to, Ŝe Matt zamierzał połączyć dwa działy Intercorpu w jeden i celem
prowadzonych
rozmów
było
przedyskutowanie
najmniej
drastycznego
sposobu
przeprowadzenia tego manewru. Z narastającym, profesjonalnym zainteresowaniem zauwaŜyła, Ŝe metody prowadzenia spotkania ze swoimi dyrektorami, jakie stosował Matt, były zupełnie inne niŜ metody jej ojca. Ojciec zwoływał zebrania po to, Ŝeby wydawać rozkazy. Był oburzony, jeśli ktoś ośmielał mu się przeciwstawiać. Matt z kolei najwyraźniej preferował Ŝywy dialog, swobodne wyraŜanie kontrowersyjnych opinii i wywołujących konflikty sugestii. Słuchał uwaŜnie, oceniając wartość kaŜdego pomysłu i kaŜdego sprzeciwu. Matt nie terroryzował swoich pracowników i nie zmuszał nikogo do upokarzającego wycofywania się, jak to robił jej ojciec. Wykorzystywał ich talenty i korzystał ze szczególnych uzdolnień kaŜdego z nich. Ta metoda wydawała się Meredith o wiele bardziej sensowna i produktywna. Teraz juŜ otwarcie podsłuchiwała, a drobniutkie ziarenko podziwu zakorzeniało się w niej i zaczynało rosnąć. Uniosła rękę, Ŝeby odłoŜyć pismo, i ten ruch zwrócił uwagę Matta. Nagle odwrócił głowę i spojrzał wprost na nią. Zamarła, trzymając pismo w dalszym ciągu w dłoni. Jego przenikliwe, szare oczy wpatrywały się w nią. Nagle oderwał od niej wzrok i spojrzał na męŜczyzn siedzących wokół biurka. - Jest później, niŜ myślałem - powiedział. - Będziemy kontynuować dyskusję po lunchu. MęŜczyźni zaczęli natychmiast wychodzić, a Meredith poczuła suchość w gardle na widok Matta idącego do niej zdecydowanym krokiem. Spokojnie, taktownie, rzeczowo, przypomniała sobie nerwowo. Zmusiła się, Ŝeby podnieść wzrok wyŜej, ponad pięknie skrojone szare spodnie, które opinały jego długie, umięśnione nogi i biodra. Spojrzała w jego oczy. Bez oskarŜeń... łagodnie wprowadź go w problem, nie wygadaj się. Matt patrzył, jak wstawała, i kiedy się odezwał, jego głos był tak całkowicie obojętny, jak jego uczucia w stosunku do niej. - Nie widzieliśmy się tak dawno - powiedział, celowo pomijając ich krótkie, mało przyjemne spotkanie w operze. Przeprosiła go za nie w rozmowie telefonicznej, potwierdziła chęć zawarcia pokoju przez pojawianie się tu, a on był skłonny wyjść jej naprzeciw. PrzecieŜ wyleczył się z niej juŜ wiele lat temu; pielęgnowanie urazy do czegoś czy kogoś, kto teraz nie znaczy dla niego juŜ kompletnie nic, było niemądre. Podbudowana wyraźnym brakiem animozji z jego strony, wyciągnęła obciągniętą czarną rękawiczką dłoń. Starała się nie dopuścić, aby w jej głosie było słychać zdenerwowanie.
- Witaj, Matt - udało jej się powiedzieć z opanowaniem. Uścisk jego ręki był zdecydowany, profesjonalny. - Wejdź na chwilę do mojego gabinetu, muszę zadzwonić, zanim wyjdziemy. - Wyjdziemy? - zapytała, wchodząc razem z nim do obszernego, wyłoŜonego srebrnym dywanem biura z panoramicznym widokiem Chicago. - Co przez to rozumiesz? Matt podniósł słuchawkę telefonu. - Nadeszło kilka płócien do tego biura i za kilka minut będą je tu wieszać. Myślałem poza tym, Ŝe rozmowa przy lunchu będzie przyjemniejsza. - Przy lunchu? - powtórzyła, myśląc w popłochu o sposobie uniknięcia tego. - Nie mów, Ŝe juŜ jadłaś, bo nie uwierzę - powiedział, wystukując numer na klawiaturze telefonu. - Zwykle uwaŜałaś jedzenie lunchu przed drugą po południu za niecywilizowany zwyczaj. Pamiętała, Ŝe mówiła coś takiego w czasie dni spędzonych na farmie. Pomyślała, Ŝe jako osiemnastolatka była małą, zadufaną w sobie idiotką. Teraz jadała lunch przy biurku, kiedy i o ile w ogóle miała czas, Ŝeby cokolwiek zjeść. Uświadomiła sobie, Ŝe tak naprawdę lunch w restauracji nie był złym pomysłem. Jeśli usłyszy jej nowiny w miejscu publicznym, nie będzie mógł rzucać obelg, krzyczeć i urządzić sceny. W czasie, kiedy on czekał na podejście do telefonu osoby, do której dzwonił, Meredith zaczęła oglądać jego kolekcję sztuki nowoczesnej. W najdalszym krańcu pokoju zauwaŜyła i zidentyfikowała jedną rzecz, która jej się podobała: duŜe dzieło Caldera. TuŜ obok niego wisiał obraz przedstawiający Ŝółte, niebieskie i ciemnoczerwone plamy. Odsunęła się, próbując zobaczyć, co komukolwiek miałoby się podobać w czymś takim. Jej zdaniem, ten obraz przedstawiał rybie oczy pływające w galaretce z grapefruita. Zajęła się kolejnym obrazem. Wydawało się, Ŝe przedstawia nowojorską aleję. Przechyliła głowę na bok, intensywnie wpatrując się w dzieło. Nie, to nie aleja. To monastyr albo być moŜe stojące do góry nogami góry z wioską i strumykiem płynącym ukośnie przez całe płótno i kosze na śmieci... Matt czekał na swoje poleczenie, stojąc za biurkiem. Obserwował ją. Patrzył na tę kobietę z wypranym z emocji zainteresowaniem konesera. Otulało ją futro z norek, złoty naszyjnik pobłyskiwał wokół jej szyi. Wyglądała elegancko, bogato, była wychuchana. To wraŜenie kontrastowało uderzająco z jej nieskazitelnym profilem madonny. Oglądała obrazy. Jej włosy, w punktowym świetle padającym z góry, wyglądały niczym Ŝywe złoto. Miała prawie trzydzieści lat, a w dalszym ciągu emanowała tą przekonującą aurą niewystudiowanej światowości i nieświadomego sex appealu. Bez wątpienia, pomyślał z sarkazmem, właśnie to było główną przyczyną pociągu, jaki czuł do niej. Winna była jej zapierająca dech w piersiach
uroda w połączeniu z powierzchowną, ale przekonywającą aurą królewskiej wyniosłości i w rzeczywistości nie istniejącą słodyczą i dobrocią. Nawet teraz, kiedy jest o całą dekadę starszy i mądrzejszy, w dalszym ciągu dałby się nabrać, gdyby nie wiedział juŜ, jaką osobą naprawdę jest: pozbawiona uczuć egoistka. Po odłoŜeniu słuchawki podszedł do miejsca, gdzie oglądała obrazy, i czekał w ciszy na jej komentarz. - Myślę... myślę, Ŝe są piękne - skłamała. - Naprawdę? Co ci się w nich podoba? - O, wszystko. Kolory... są interesujące... dają pole wyobraźni. - Wyobraźni - powtórzył ze sceptycyzmem. - Co konkretnie widzisz, kiedy patrzysz na nie? - No cóŜ, to mogą być góry... lub gotycka budowla do góry nogami... lub... urwała, czując się niesamowicie niezręcznie. - A co ty widzisz, patrząc na nie? - zapytała z wymuszonym entuzjazmem. - Widzę ćwierćmilionową inwestycję ~ odpowiedział sucho - która teraz jest juŜ warta pół miliona. Przeraziła się i było to po niej widać. Nie zdąŜyła ukryć swojego odczucia. - Za to? - Za to - odparł i wydawało jej się niemal, Ŝe dostrzegła w jego oczach błysk rozbawienia. - No cóŜ... - zaczęła usprawiedliwiająco, przypominając sobie o swoim planie: spokojnie, taktownie... - Tak naprawdę niewiele wiem o sztuce współczesnej. Przestał zajmować się tym tematem, obojętnie wzruszając ramionami. - MoŜemy juŜ iść? Kiedy podszedł do szafy, Ŝeby zabrać płaszcz, Meredith zobaczyła na jego biurku oprawioną w ramki fotografię bardzo pięknej, młodej kobiety, siedzącej na zwalonym pniu drzewa. Kolana miała przyciągnięte do piersi, wiatr rozwiewał jej włosy. Uśmiechała się olśniewająco. Meredith zdecydowała, Ŝe albo była zawodową modelką, albo była zakochana w tym, kto robił to zdjęcie. - Kto robił to zdjęcie? - zapytała, kiedy Matt odwrócił się do niej. - Ja. Dlaczego pytasz? - Bez powodu. - Młoda kobieta nie była jedną ze znanych gwiazd czy panien z towarzystwa, z którymi fotografowano Matta. ŚwieŜa, niczym nie skalana uroda dziewczyny ze zdjęcia zaintrygowała Meredith. - Nie rozpoznaję jej.
- Nie bywa w twoich kręgach towarzyskich - odparł ironicznie, wkładając marynarkę i płaszcz. - Jest po prostu dziewczyną, która prowadzi w Indianie prace badawcze z zakresu chemii. - I ona cię kocha - skonkludowała Meredith, zaskoczona zawoalowanym sarkazmem brzmiącym w jego głosie. Matt spojrzał na zdjęcie swojej siostry. - Ona mnie kocha. Meredith wyczuła instynktownie, Ŝe ta dziewczyna była dla niego waŜna. Jeśli tak było, jeśli być moŜe myślał o małŜeństwie, to tak samo jak i jej zaleŜałoby mu na szybkim, nieskomplikowanym rozwodzie. Jej zadanie tego popołudnia byłoby dzięki temu o wiele łatwiejsze. Kiedy przechodzili przez sekretariat, Matt zatrzymał się na chwilę, Ŝeby porozmawiać z siwowłosą kobietą. - Tom Anderson jest na przesłuchaniu w komisji ziemskiej Southville - powiedział. Jeśli wróci, kiedy będę na lunchu, daj mu telefon do restauracji, niech zadzwoni tam do mnie.
ROZDZIAŁ 27 Przed budynkiem czekała na nich srebrna limuzyna. Koło niej stał potęŜnie zbudowany kierowca. Miał złamany nos i wygląd bizona. Otworzył przed nią drzwiczki. Zwykle jazda limuzyną była dla Meredith odpoczynkiem i luksusem, ale kiedy odjechali od krawęŜnika, zaskoczona i niepewna chwyciła za poręcz siedzenia. Udało jej się ukryć przeraŜenie, kiedy kierowca szaleńczo brał zakręty. Kiedy jednak przejechał na czerwonym świetle i wyprzedził niebezpiecznie autobus, zerknęła nerwowo na Matta. Na jej niemy protest zareagował lekkim wzruszeniem ramion. - Joe nie porzucił jeszcze marzeń o jeŜdŜeniu w rajdach. - To nie jest rajd - wytknęła mu Meredith, jeszcze mocniej ściskając poręcz, kiedy pokonywali kolejny zakręt. - A on nie jest szoferem. Zdeterminowana, Ŝeby zachować się równie nonszalancko jak on, przestała wciskać palce w wyściełaną poręcz. - Naprawdę? Kim w takim razie jest? - Ochroniarzem. Poczuła ucisk w Ŝołądku, mając dowód na to, Ŝe Matt robił rzeczy, z powodu których ludzie mogli go nienawidzić i chcieć mu wyrządzić fizyczną krzywdę. Poczucie zagroŜenia nigdy jej nie pociągało; lubiła spokój i stabilizację. Posiadanie ochroniarza wydawało jej się barbarzyńskim pomysłem. Nie odzywali się do siebie aŜ do chwili, kiedy samochód zakołysał się gwałtownie, zatrzymując się przed zadaszonym wejściem do Landry's, najbardziej eleganckiej i ekskluzywnej restauracji w mieście. Niedaleko wejścia, w swoim zwykłym miejscu stał ubrany w smoking maître d'hôtel, był on takŜe współzałoŜycielem lokalu. Meredith znała Johna od czasów szkolnych, kiedy to ojciec przyprowadzał ją tu na lunch. John przesyłał do ich stolika zwykle napoje ze specjalnymi Ŝyczeniami dla niej, przygotowane w taki sam sposób jak egzotyczne drinki dla dorosłych. - Dzień dobry, panie Farrell - zaintonował formalnie, ale kiedy zwrócił się do niej, dodał z uśmiechem i z przymruŜeniem oka: - Zawsze miło jest gościć panią u nas, panno Bancroft.
Meredith rzuciła mimochodem spojrzenie na zamkniętą twarz Matta. Zastanawiała się, jak musi się czuć, odkrywszy, Ŝe ona jest lepiej znana w restauracji, którą wybrał, niŜ on. Nie myślała juŜ o tym, kiedy poprowadzono ją do stolika i zorientowała się, Ŝe w sali siedziało kilka osób, które znała. Sądząc z ich zszokowanych spojrzeń, rozpoznali Matta i niewątpliwie zastanawiali się, dlaczego jadła lunch z człowiekiem, z którym wcześniej nie chciała mieć nic do czynienia. Sherry Withers, jedna z największych plotkarek wśród znajomych Meredith, uniosła rękę, machając do niej, przeniosła spojrzenie na Matta i uniosła brwi z rozbawieniem, spekulując na temat tego, co zobaczyła. Kelner poprowadził ich do stolika wzdłuŜ klombów kwiatów rozmieszczonych dookoła wymyślnych białych kratek. Stolik stał wystarczająco blisko hebanowego pianina, Ŝeby mogli z przyjemnością słuchać muzyki, a jednocześnie dość daleko, Ŝeby nie zagłuszała ona rozmowy. Jeśli nie było się stałym klientem Landry's, zarezerwowanie stolika szybciej niŜ na dwa tygodnie naprzód było niemal niemoŜliwe. Zarezerwowanie dobrego stolika, jakim ten niewątpliwie był, było absolutnie niemoŜliwe. Zastanawiała się, jak Matt tego dokonał. - Napijesz się czegoś? - zapytał, kiedy juŜ siedzieli. Jej umysł przeskoczył gwałtownie z bezcelowych domysłów, jak zdobył tę rezerwację, do okropnej konfrontacji, która była tuŜ przed nią. - Nie, dziękuję, poproszę tylko o wodę z lodem... - zaczęła, ale pomyślała, Ŝe drink pomógłby jej opanować nerwy. - Tak, poprawiła się - poproszę o drinka. - Na co miałabyś ochotę? - Chciałabym znaleźć się w Brazylii - wymamrotała z drŜącym westchnieniem. - Co takiego? - Coś mocnego - powiedziała, próbując zdecydować, co ma wypić - Manhattan. Pokręciła jednak przecząco głową, wykluczając ten wybór; czym innym było uspokojenie się, a czym innym wprowadzenie się w stan odurzenia alkoholowego, który spowodowałby, Ŝe powiedziałaby albo zrobiła coś, czego nie chciała. Była strzępkiem nerwów i chciała czegoś, co złagodziłoby jej napięcie. Coś, co mogłaby sączyć powoli, aŜ nastąpiłby poŜądany efekt. Coś, czego nie lubiła. – Martini. - To wszystko jednocześnie? - zapytał, zachowując powagę. - Szklanka wody, Manhattan i martini? - Nie... tylko martini - powiedziała z niepewnym uśmiechem, a jej oczy przepełnione były pełnym frustracji smutkiem i nieświadomą prośbą o cierpliwość.
Matt był zaintrygowany kombinacją zaskakujących kontrastów, jakie prezentowała w tej chwili. W tej wspaniałej sukni, okrywającej ją od szyi po nadgarstki, wyglądała i elegancko, i olśniewająco. Samo to nie rozbroiłoby go, ale połączenie tego z delikatnym rumieńcem barwiącym jej gładkie policzki, z bezradną prośbą w jej wielkich, oszałamiających oczach i dziewczęcym zmieszaniem sprawiało, Ŝe nie mógł się jej oprzeć. Jego nastawienie do niej łagodził teŜ fakt Ŝe to ona poprosiła o to spotkanie. Chciała naprawić wszystko. Zdecydował więc nagle, Ŝe przyjmie tę samą taktykę, którą próbował zastosować w operze: pozwoli, Ŝeby przeszłość stała się tylko przeszłością. - Czy ponownie spowoduję twoje wielkie zmieszanie, jeśli zapytam, na jakie martini masz ochotę? - DŜin - powiedziała. - Wódka - poprawiła się. - Nie, dŜin, martini z dŜinu. Jej rumieńce pogłębiły się, a była zbyt zdenerwowana, Ŝeby zauwaŜyć iskierki rozbawienia w jego oczach, kiedy zapytał powaŜnie: - Wytrawne czy słodkie? - Wytrawne. - Beefeater, Tanqueray czy Bombay? - Beefeater. - Oliwka czy cebulka? - Oliwka. - Jedna czy dwie? - Dwie. - Walium czy aspiryna? - dopytywał się tym samym bezbarwnym głosem, ale w kącikach jego ust czaił się uśmiech. Zorientowała się, Ŝe przez cały czas droczył się z nią. Poczuła wdzięczność i ulgę. Spojrzała na niego i odwzajemniła uśmiech. - Przepraszam, jestem trochę zdenerwowana. Kiedy kelner odszedł z ich zamówieniem na drinki, Matt zastanawiał się nad jej zdenerwowaniem. Rozejrzał się po wspanialej restauracji, gdzie jeden posiłek kosztował tyle, ile kiedyś dostawał za dzień pracy w stalowni. Nie mając właściwie takiego zamiaru, i on przyznał się do czegoś: - Kiedyś marzyłem o zabraniu cię na lunch do miejsca takiego jak to. Zajęta rozmyślaniem, jak najzręczniej poruszyć problem, z którym tu przyszła, spojrzała na piękne bukiety kwiatów wypełniających potęŜne srebrne wazony, na kelnerów w
smokingach, pochylających się z atencją nad stolikami przykrytymi płóciennymi obrusami, błyszczącymi chińską porcelaną i kryształami. - To znaczy do jakiego? Matt zaśmiał się krótko. - Nie zmieniłaś się, Meredith, najbardziej ekstrawagancki luksus to dla ciebie ciągle najzwyczajniejsza rzecz. Była zdeterminowana, Ŝeby utrzymać tę delikatną nutkę dobrej woli, która pojawiła się w czasie ustalania, co będzie piła, i powiedziała rzeczowo: - Nie moŜesz wiedzieć, czy się zmieniłam, czy nie, bo spędziliśmy razem zaledwie sześć dni. - I sześć nocy - podkreślił znacząco, z premedytacją próbując wywołać rumieniec na jej policzkach, wytrącić ją z równowagi, zobaczyć znowu tę niepewną dziewczynę, nie mogącą się zdecydować, jaki trunek wybrać. Zignorowała wzmiankę o seksie i powiedziała: - Trudno uwierzyć, Ŝe byliśmy kiedyś małŜeństwem. - Nic dziwnego, skoro nigdy nawet nie uŜywałaś mojego nazwiska. - Jestem przekonana - skontrowała, starając się utrzymać ton łagodnej obojętności - Ŝe dziesiątki kobiet zasługują na to bardziej niŜ ja kiedykolwiek. - To brzmi tak, jakbyś była zazdrosna. - Jeśli uwaŜasz, Ŝe w moim głosie brzmi zazdrość - odparowała, z trudem trzymając w ryzach swój temperament, lekko nachylając się w jego kierunku - to coś bardzo złego dzieje się z twoim słuchem! Przez jego twarz przebiegł niechętny uśmiech. - Zapomniałem juŜ, Ŝe uŜywasz tego superpoprawnego sposobu wyraŜania się, kiedy jesteś zła. - Dlaczego próbujesz - zasyczała - celowo wmanewrować mnie w sprzeczkę? - Prawdę mówiąc - powiedział sucho - to co powiedziałem, miało być komplementem. - Och - wyrwało jej się. Zaskoczona i trochę sfrustrowana, spojrzała na kelnera, który przyniósł ich drinki. Zamówili lunch i Meredith zdecydowała, Ŝe poczeka z nowiną o ich nie istniejącym rozwodzie do chwili, aŜ Matt wypije część swojego drinka i alkohol rozluźni go trochę. Wybór następnego tematu pozostawiła jemu. Matt uniósł szklaneczkę, zdziwiony tym, Ŝe nieświadomie stara się przypierać ją do muru. Z wyszukaną kurtuazją i zainteresowaniem powiedział:
- Zgodnie z tym, co piszą w rubrykach towarzyskich, działasz aktywnie w kilku przedsięwzięciach charytatywnych, operze, balecie, koncertach symfonicznych. Co poza tym robisz ze swoim czasem? - Przez pięćdziesiąt godzin tygodniowo pracuję w „Bancrofcie” - powiedziała, trochę rozczarowana, Ŝe nie czytał nic o jej osiągnięciach w tej dziedzinie. O jej sukcesach w „Bancrofcie” Matt wiedział wszystko i był ciekaw, jak dobrym dyrektorem była naprawdę. Mógł to ocenić, słuchając, jak opowiada o swojej pracy. Zaczął zadawać jej pytania. Meredith odpowiadała. Najpierw niechętnie, a potem rozluźniła się, poniewaŜ odsuwała od siebie, jak tylko mogła, wyjawienie powodu ich spotkania i dlatego teŜ, Ŝe praca była jej ulubionym tematem. Jego pytania były bardzo trafne. Wydawał się tak prawdziwie zainteresowany tym, co mówiła, Ŝe juŜ po chwili opowiadała mu o swoich osiągnięciach i celach, o sukcesach i poraŜkach. Matt potrafił słuchać w taki sposób, Ŝe prowokował do zwierzeń. Koncentrował się wyłącznie na tym, co do niego mówiono, tak jakby kaŜde słowo było interesujące, waŜne, wiele znaczące. Zanim zdała sobie z tego sprawę, zwierzyła mu się nawet z problemu, jakim dla niej były oskarŜenia o nepotyzm w sklepie i jak trudno było dawać sobie z tym radę. Powiedziała teŜ o szowinizmie, jaki swoim nastawieniem siał jej ojciec wśród personelu. Do czasu, kiedy kelner sprzątnął talerze po lunchu, Meredith odpowiadała na wszystkie jego pytania i wykończyła niemal całą zamówioną przez niego butelkę bordeaux. Przyszło jej do głowy, Ŝe powodem, dla którego była tak wylewna, był fakt, Ŝe odwlekała powiedzenie mu swojej denerwującej nowiny, ale nawet teraz, kiedy nie dało się juŜ tego dłuŜej odwlekać, czuła się o wiele bardziej zrelaksowana niŜ na początku posiłku. Milczeli przez chwilę, pełni wzajemnego zrozumienia. Spojrzeli na siebie poprzez stół. - Twój ojciec ma szczęście, Ŝe pracujesz dla niego - powiedział Matt ze szczerym przekonaniem. Nie miał wątpliwości, Ŝe jest bardzo dobrym dyrektorem. MoŜe nawet uzdolnionym. Kiedy mówiła, styl jej działania stał się dla niego jasny; tak samo jak jej oddanie pracy, inteligencja, entuzjazm i przede wszystkim odwaga i spryt. - To ja mam szczęście - powiedziała, uśmiechając się do niego. - „Bancroft” liczy się dla mnie najbardziej. To najwaŜniejsza rzecz w moim Ŝyciu. Matt oparł się wygodnie o oparcie krzesła i przyswajał sobie tę nowo odkrytą stronę Meredith. Trzymając w dłoni kieliszek wina, zmarszczył brwi. Zastanawiał się, dlaczego, u diabła, mówiła o tym domu handlowym tak, jakby mówiła o tym, co kocha. Dlaczego kariera
była najwaŜniejszą rzeczą w jej Ŝyciu. Dlaczego nie był nią Parker Reynolds albo jakiś inny, odpowiednio waŜny człowiek z towarzystwa? Ale juŜ zadając sobie te pytania, pomyślał, Ŝe zna na nie odpowiedź. Jej ojcu mimo wszystko udało się; zdominował ją tak bezwzględnie i tak efektywnie, Ŝe w końcu niemal zupełnie zniechęcił ją do męŜczyzn. Jakikolwiek był powód jej ślubu z Reynoldsem, najwyraźniej nie była nim miłość. Biorąc pod uwagę to, co powiedziała, i sposób, w jaki wyglądała, mówiąc o „Bancrofcie”, była absolutnie oddana i zakochana właśnie w tym domu handlowym. Poczuł litość, patrząc na nią. Litość i czułość. Doświadczył tych uczuć tego wieczoru, kiedy ją poznał. Towarzyszyło temu wtedy potęŜne pragnienie, Ŝeby ją posiąść. Pragnienie to pozbawiło go zdrowego rozsądku. Wszedł do tego klubu, usłyszał jej pełen wigoru śmiech, spojrzał w błyszczące oczy i stracił rozum. Jego serce zmiękło na wspomnienie tego, jak radośnie przedstawiała go wszystkim, jakby był potentatem stalowym z Indiany. Była tak pełna Ŝycia i śmiechu, tak niewinnie entuzjastyczna w jego ramionach. BoŜe, jak on jej pragnął! Chciał zabrać ją od ojca, przychylić jej nieba, chuchać na nią i chronić przed całym światem. Jeśli pozostałaby jego Ŝoną, byłby teraz niesamowicie z niej dumny. W wyprany z osobistych uczuć sposób i teraz był diabelnie dumny z tego, co osiągnęła. Chuchać na nią i ochraniać ją? Zorientował się, w jakim kierunku zmierzają jego myśli, i zacisnął zęby, zdegustowany sobą. Meredith nie potrzebowała nikogo, kto by ją chronił. Sama była śmiertelnie niebezpieczna jak jadowity pająk. Jedyną istotą, która się dla niej liczyła, był jej ojciec. śeby go zadowolić, zabiła ich nie narodzone dziecko. Była rozpuszczona, była osobą bez charakteru i bez serca: pusty, piękny manekin przeznaczony do przystrajania w piękne szatki i sadzania u szczytu stołu w jadalni. Do tego się tylko nadawała; to było jej jedyne zajęcie w Ŝyciu. Jej wygląd spowodował, Ŝe zapomniał o tym na chwilę w czasie ostatnich kilku minut. Winna była jej wspaniała twarz, z tymi czarującymi, turkusowymi oczami ocienionymi gęstymi rzęsami, duma, z jaką się trzymała; delikatne, ponętne usta, melodyjny dźwięk głosu, intrygujący, zaraźliwy śmiech. Chryste, zawsze był głupcem, jeśli chodziło o nią, pomyślał. Jego niechęć do niej osłabła nagle. Uzmysłowił sobie, Ŝe ten wybuch złości był niemądry i bezcelowy. Bez względu na to, co zrobiła, była wtedy bardzo młoda, bardzo wystraszona i zdarzyło się to tak dawno temu. To była juŜ zamknięta sprawa. Obracając machinalnie nóŜkę kieliszka w palcach, spojrzał na Meredith i powiedział nic nie znaczący, banalny komplement: - Z tego co słyszę, stałaś się wspaniałym dyrektorem. Jeśli bylibyśmy ciągle jeszcze małŜeństwem, prawdopodobnie chciałbym zwabić cię do mojej firmy.
Nieświadomie stworzył jej okazję, na którą czekała. Szacowała ją. Próbując zaszczepić element humoru do tej strasznej chwili, powiedziała z nerwowym, przyduszonym śmiechem: - W takim razie próbuj to zrobić. Zmarszczył brwi. - Co przez to rozumiesz? Nie umiała dłuŜej zachować nikłego uśmiechu. Nachyliła się do przodu, oparła ramiona o brzeg stołu i wzięła głęboki, uspokajający oddech. - Ja, ja mam ci coś do powiedzenia, Matt. Spróbuj się nie zdenerwować. Nie wykazując zainteresowania, wzruszył ramionami i uniósł kieliszek do ust. - Nie istnieją między nami Ŝadne uczucia, Meredith. A w takim razie nic, co powiesz, nie moŜe mnie zdenerwować... - Ciągle jeszcze jesteśmy małŜeństwem - oświadczyła. Jego brwi zwarty się gwałtownie. - Tylko tyle! - Nasz rozwód nie był legalny - brnęła dalej, odruchowo cofając się przed jego groźnym wzrokiem. - Prawnik, który przeprowadził rozwód, nie miał uprawnień, był oszustem, jest prowadzone przeciwko niemu śledztwo, właśnie teraz. śaden sędzia nie podpisał nigdy naszego orzeczenia rozwodowego. śaden go nawet nie widział. Z niepokojącą pieczołowitością odstawił swój kieliszek. Nachylił się ku niej i zasyczał niemalŜe niskim głosem: - Albo kłamiesz, albo jesteś kompletnie nieodpowiedzialna. Jedenaście lat temu zaprosiłaś mnie do swojego łóŜka, nie poświęciwszy chociaŜby jednej myśli zabezpieczeniu się przed ciąŜą. Kiedy zaszłaś w ciąŜę, przybiegłaś do mnie i zrzuciłaś na mnie ten problem. Teraz mówisz mi, Ŝe nie miałaś tyle zdrowego rozsądku, Ŝeby wynająć prawdziwego prawnika, który załatwiłby ci rozwód, i Ŝe jesteśmy ciągle małŜeństwem. Jak do diabła udaje ci się kierować całym działem domu handlowego i w dalszym ciągu wykazywać taką głupotę? KaŜde pogardliwe słowo wymówione przez niego raniło jej dumę, ale taka reakcja nie była gorsza, niŜ się tego spodziewała. Akceptowała to słowne biczowanie jako coś, co się jej naleŜało. Był wściekły i zszokowany, zamilkł na chwilę. Wykorzystała to i powiedziała niskim, uspokajającym głosem: - Rozumiem, Matt, jak się czujesz...
Chciałby móc uwierzyć, Ŝe całe to bagno było tylko jej wymysłem, Ŝe był to jakiś rodzaj szalonej próby wyłudzenia od niego pieniędzy. Wszystkie instynkty jednak podpowiadały mu, Ŝe ona mówi prawdę. - Jeśli to ja byłabym na twoim miejscu - ciągnęła, starając się mówić spokojnym, racjonalnym głosem - czułabym się tak samo, jak ty się czujesz teraz... - Kiedy się o tym dowiedziałaś? - przerwał jej, cały spięty. - Wieczorem na dzień przed tym, kiedy zadzwoniłam do ciebie, Ŝeby umówić się na to spotkanie. - Zakładając, Ŝe mówisz prawdę, Ŝe ciągle jesteśmy małŜeństwem, czego dokładnie ode mnie chcesz? - Rozwodu. Spokojnego, nieskomplikowanego natychmiastowego rozwodu. - śadnych alimentów? - zadrwił, patrząc, jak rumieniec złości pokrywa jej policzki. śadnego podziału majątku, nic w tym rodzaju? - Nie! - Dobrze, bo to cholernie pewne, Ŝe nie dostałabyś niczego takiego! Była wściekła, Ŝe celowo wypominał jej, Ŝe teraz był o wiele bogatszy niŜ ona. Spojrzała na niego z pogardą dobrze wychowanej osoby. - Zawsze interesowały cię tylko pieniądze. Nigdy nie chciałam wychodzić za ciebie i nie chcę twoich pieniędzy! Raczej umarłabym z głodu, niŜ dopuściłabym do tego, Ŝeby ktokolwiek się dowiedział, Ŝe byliśmy kiedykolwiek małŜeństwem! Maître d'hôtel wybrał właśnie ten niefortunny moment, Ŝeby pojawić się przy ich stoliku z pytaniem, czy dania im smakowały i czy Ŝyczą sobie czegoś jeszcze. - Tak - powiedział Matt szorstko. - Poproszę podwójną szkocką z lodem dla mnie, a dla mojej Ŝony - podkreślił - poproszę o jeszcze jedno martini. - Czerpał przewrotnie niskiego lotu satysfakcję ze zrobienia dokładnie tego, czego ona, jak to i przed chwilą powiedziała, chciałaby uniknąć za wszelką cenę. Meredith, która nigdy dotąd nie uczestniczyła w publicznej scenie, zerknęła na starego znajomego i powiedziała: - Daję tysiąc dolarów za zatrucie jego drinka! Skłaniając się lekko, John uśmiechnął się i powiedział śmiertelnie powaŜnie: - W tej chwili, pani Farrell - następnie zwrócił się do wściekłego Matta i dodał dowcipnie: - Czy ma to być arszenik, czy preferuje pan coś bardziej egzotycznego? - Nie waŜ się zwracać do mnie kiedykolwiek tym nazwiskiem! - zagroziła Johnowi Meredith - to nie jest moje nazwisko.
Humor i przychylność zniknęły z twarzy Johna. Skłonił się ponownie. - Proszę o wybaczenie, panno Bancroft, Ŝe pozwoliłem sobie na te nieodpowiednie uwagi. Pani drink będzie zaraz podany. Poczuła się jak wiedźma, dlatego Ŝe wyładowała na nim swoją złość. Przygnębiona, spojrzała na odchodzącego sztywno Johna, a potem na Matta. Odczekała jeszcze chwilę, aŜ ich temperamenty ostygną. Wzięła głęboki, uspokajający oddech: - To bezcelowe, Ŝebyśmy obrzucali się obelgami. Nie moglibyśmy chociaŜ spróbować potraktować się uprzejmie? O wiele łatwiej poradzilibyśmy sobie z tym wszystkim, gdyby to się nam udało. Miała rację, wiedział o tym, i po chwili zastanowienia powiedział krótko: - Sądzę, Ŝe moŜemy spróbować. Jak powinniśmy to załatwić? - Bez rozgłosu! - powiedziała, uśmiechając się z ulgą. - I szybko. Konieczność zachowania dyskrecji i pośpiech są o wiele istotniejsze, niŜ prawdopodobnie podejrzewasz. Matt skinął głową. Jego myśli w końcu stały się bardziej uporządkowane: - Twój narzeczony - domyślił się. - Zgodnie z tym, co pisali w gazetach, chcesz wyjść za niego w lutym. - Tak, chodzi i o to - przyznała. - Parker wie, co się wydarzyło. To on właśnie odkrył, Ŝe człowiek, którego wynajął mój ojciec, nie jest prawnikiem, a nasz rozwód to coś nieistniejącego. Ale jest coś jeszcze... coś Ŝyciowo waŜnego dla mnie, co mogę stracić, jeśli to wyjdzie na jaw. - Co to takiego? - Chciałabym, Ŝeby nasz rozwód był dyskretny, najchętniej utrzymany w tajemnicy, bez plotek o nas i szumu w prasie. Widzisz, mój ojciec ma zamiar wziąć urlop ze względu na swój stan zdrowia, a ja bardzo chcę uzyskać szansę zastąpienia go na stanowisku prezydenta firmy. Potrzebuję tej szansy, Ŝeby udowodnić zarządowi, Ŝe kiedy ojciec przejdzie na emeryturę, będę w stanie przejąć prezydenturę korporacji. Tak jak ci powiedziałam, zarząd waha się, Ŝeby to mnie powierzyć czasową prezydenturę. Są bardzo konserwatywni i juŜ mają co do mnie wątpliwości: jestem za młoda na objęcie takiego stanowiska, a do tego jestem kobietą. Mam przeciwko sobie te dwa minusy, a prasa nie pomogłaby mi, przedstawiając mnie jako frywolną trzpiotkę z towarzystwa. Jeśli zdobędą informacje o naszej sytuacji, urządzą sobie z tego święto. Ja ogłosiłam zaręczyny z szanowanym, powaŜnym bankierem, ciebie swatają z tuzinem gwiazd filmowych, i oto my objawiamy się naraz jako ciągle jeszcze związani węzłem małŜeńskim. Potencjalna bigamistka nie dostanie nominacji na stanowisko prezydenta „Bancrofta”. Wierz mi, jeśli to się wyda, połoŜy to kres moim szansom.
- Nie wątpię, Ŝe jesteś o tym przekonana - powiedział Matt - ale nie sądzę, Ŝeby to zaszkodziło twoim szansom. - Naprawdę? - odparła gorzko. - Pomyśl, jak ty zareagowałeś, kiedy powiedziałam ci, Ŝe prawnik był oszustem. Natychmiast wyciągnąłeś wniosek, Ŝe jestem imbecylem, niezdolnym do kierowania własnym Ŝyciem, a co dopiero siecią domów handlowych. Dokładnie tak samo zareagowałby zarząd, poniewaŜ oni nie są ani odrobinę bardziej przychylnie do mnie nastawieni niŜ ty. - Czy twój ojciec nie moŜe dać im wyraźnie do zrozumienia, Ŝe chce, Ŝeby powierzyli ci to stanowisko? - Mógłby, ale zgodnie z zasadami korporacji zarząd musi anonimowo zaakceptować wybór prezydenta. Nawet jeśli ojciec ich kontroluje, nie jestem pewna, czy działałby na moją korzyść. Matt nie musiał ustosunkowywać się do tego, bo kelner właśnie przyniósł ich drinki, a inny zbliŜał się do ich stolika z telefonem bezprzewodowym. - Telefon do pana, panie Farrell - powiedział. - Dzwoniący twierdzi, Ŝe zostawił mu pan ten numer. Matt wiedział, Ŝe musi to być telefon od Toma Andersona. Przeprosił Meredith, podniósł słuchawkę i bez zbędnych wstępów zapytał: - Jakie wieści po posiedzeniu komisji ziemskiej? - Niedobre, Matt - odparł Tom. - Odrzucili naszą prośbę. - Dlaczego, na Boga, mieliby odrzucić prośbę o wydanie zezwolenia na budowę, która przyniesie tylko korzyści ich społeczeństwu? - powiedział Matt, w tym momencie bardziej zaskoczony niŜ zły. - Zgodnie z tym, co mówi mój informator w komisji, jakaś bardzo wpływowa osoba kazała im nas odrzucić. - Domyślasz się, kto to mógł być? - Tak. Człowiek o nazwisku Paulson, przewodniczący komisji, powiedział kilku jej członkom, w tym i mojemu informatorowi, Ŝe senator Davis uznałby to za osobistą przysługę, jeśli odrzuciliby naszą prośbę. - Dziwne - powiedział Matt, marszcząc brwi. Próbował sobie przypomnieć, czy dotował kampanie Davisa, czy jego przeciwnika. Zanim sobie przypomniał, Anderson dodał głosem brzmiącym sarkazmem: - Czy moŜe zwróciłeś uwagę na wzmiankę w rubryce towarzyskiej o przyjęciu urodzinowym wydanym na cześć dobrego senatora? - Nie, a dlaczego?
- Było ono wydane przez niejakiego Philipa A. Bancrofta. Czy jest jakiś związek między nim a Meredith, o której mówiliśmy w ubiegłym tygodniu? W piersi Matta eksplodowała rozŜarzona, siejąca spustoszenie wściekłość. Spojrzał na Meredith i zauwaŜył, Ŝe zbladła nagle, co mogło być tylko efektem jego wzmianki o komisji ziemskiej. Zwracając się do Andersona, powiedział miękko i lodowato jednocześnie: - Istnieje taki związek. Jesteś w biurze? - Anderson potwierdził i Matt powiedział: Zostań tam, będę z powrotem o trzeciej i przedyskutujemy następne kroki. Matt odłoŜył słuchawkę, powoli, pieczołowicie, a potem spojrzał na Meredith, która nagle poczuła nieprzepartą potrzebę wygładzenia palcami nie istniejących zmarszczek na obrusie. Poczucie winy i świadomość faktów były wyryte na jej twarzy. Nienawidził jej w tej chwili, gardził nią z nie dającą się ogarnąć zaciętością. Poprosiła o to spotkanie nie po to, Ŝeby „zakopać topór wojenny”, jak utrzymywała, ale dlatego, Ŝe chciała czegoś. Kilku rzeczy. Chciała wyjść za swojego nieocenionego bankiera, chciała prezydentury „Bancrofta” i chciała szybkiego, cichego rozwodu. Był zadowolony, Ŝe tak bardzo zaleŜało jej na tym, dlatego Ŝe nie zanosiło się na to, Ŝeby jej pragnienia miały się spełnić. Ona i jej ojciec mogli oczekiwać od niego tylko wojny. Wojny, którą wygrać miał on, łącznie ze wszystkim, co tamci posiadali. Zasygnalizował kelnerowi chęć zapłacenia rachunku. Meredith zorientowała się, co robił, i niepokój, który ogarnął ją, kiedy wymienił komisję ziemską, przerodził się teraz w panikę. Nic jeszcze nie uzgodnili, a on nagle, przedwcześnie, kończył dyskusję. Kelner podał rachunek w składanym skórzanym etui, a Matt wyciągnął studolarowy banknot ze swojego portfela i nie patrząc nawet na wysokość rachunku, rzucił go do etui. Wstał. - Chodźmy - warknął, podchodząc do jej krzesła i odsuwając je. - Ale jeszcze niczego nie uzgodniliśmy - powiedziała desperacko w chwili, kiedy mocno uchwycił ją za łokieć i zaczął, kierować energicznie ku wyjściu. - Dokończymy rozmowę w samochodzie. Na zewnątrz deszcz bębnił o czerwone zadaszenie. Umundurowany odźwierny stojący na skraju chodnika otworzył swój parasol i trzymał go nad ich głowami, kiedy wsiadali do limuzyny. Matt poinstruował kierowcę, Ŝeby jechał do „Bancrofta”, po czym skoncentrował się na niej. - A teraz - powiedział łagodnie - co chciałabyś zrobić? Ton jego głosu sugerował, Ŝe miał zamiar współdziałać z nią. Poczuła mieszaninę ulgi i wstydu. Wstydu, poniewaŜ wiedziała, dlaczego komisja ziemska odrzuciła jego prośbę, tak samo jak wiedziała, dlaczego
nie uzyska członkostwa; w Glenmoor. Obiecała sobie w myślach, Ŝe zmusi jakoś ojca, Ŝeby naprawił szkody, jakie wyrządził Mattowi w tych dwóch miejscach. Powiedziała spokojnie: - Chciałabym, Ŝebyśmy rozwiedli się bardzo szybko i dyskretnie, najchętniej poza granicami stanu lub kraju. Chciałabym teŜ, Ŝeby nasze małŜeństwo pozostało tajemnicą. Skinął głową, jakby rozwaŜał te sprawę w korzystny dla niej sposób, ale jego następne słowa wstrząsnęły nią. - A jeśli odmówię, jak się na mnie odegrasz? Podejrzewam - chłodnym, rozbawionym głosem snuł przypuszczenia - Ŝe będziesz kontynuować mieszanie mnie z błotem na nudnych imprezach towarzyskich, a twój ojciec będzie mógł blokować przyjęcie mnie do innych podmiejskich klubów w Chicago. Wiedział juŜ, Ŝe to jej ojciec nie dopuścił do przegłosowania jego członkostwa w Glenmoor! - Przykro mi z powodu tego, co zrobił w Glenmoor, naprawdę. Skwitował śmiechem jej szczerość. - Nic mnie nie obchodzi twój wspaniały klub. Ktoś podał moją kandydaturę wbrew mojej woli. Nie wierzyła, mimo wszystko, Ŝe nic to dla niego nie znaczyło. Nie byłby człowiekiem, gdyby nie ubodło go odrzucenie jego kandydatury. Odwróciła wzrok. Czuła się winna i było jej wstyd za powodowane niskimi pobudkami działania ojca. Było jej miło w towarzystwie Matta w czasie lunchu i wydawało się, Ŝe tak samo czuł się i on. Tak dobrze jej się 7, nim rozmawiało. Zupełnie tak, jakby nie istniała ta straszna przeszłość. Nie chciała być jego wrogiem. To, co zdarzyło się przed laty, nie było wyłącznie jego błędem. Teraz obydwoje mieli juŜ poukładane na nowo Ŝycie. Ona była dumna ze swoich osiągnięć, on z pewnością był dumny ze swoich. Opierał ramię o oparcie ich siedzenia. Zerknęła na elegancki, cieniutki niczym płatek zegarek, który pobłyskiwał na jego nadgarstku. Przeniosła wzrok na jego dłoń. Pomyślała, Ŝe ma wspaniałe dłonie: zręczne i bardzo męskie. Dawno temu te ręce były twarde od pracy, teraz były wymanikiurowane... Nagle ogarnął ją absurdalny impuls, Ŝeby wziąć jego dłoń w swoją i powiedzieć: Jest mi przykro. Jest mi przykro z powodu rzeczy, które zrobiliśmy i z powodu których zraniliśmy się nawzajem. Przykro mi, Ŝe tak nie pasowaliśmy do siebie. - Sprawdzasz, czy ciągle jeszcze mam olej za paznokciami? - Nie! - zaprotestowała, a jej wzrok ciskał błyskawice w jego tajemnicze, szare oczy. Z godnością przyznała: Myślałam o tym, Ŝe chciałabym, Ŝeby wszystko między nami ułoŜyło się inaczej... Ŝeby ułoŜyło się przynajmniej tak, Ŝebyśmy mogli być teraz przyjaciółmi.
- Przyjaciółmi? - powtórzył dobitnie, z ironią. - Kiedy ostatnio byłem w stosunku do ciebie przyjacielski, zapłaciłem za to moim nazwiskiem, utratą stanu kawalerskiego i powaŜniejszymi jeszcze stratami. Kosztowało cię to więcej, niŜ się domyślasz, pomyślała z Ŝalem. Kosztowało cię to fabrykę, którą chciałeś budować, w Southville, ale spróbuję temu zaradzić. Zmuszę ojca, Ŝeby, naprawił szkody, jakie wyrządził, i Ŝeby obiecał, Ŝe nigdy juŜ, nie będzie ingerował w twoje sprawy. - Posłuchaj, Matt - powiedziała, czując nagle potrzebę naprawienia wszystkiego między nimi. - Chcę zapomnieć o przeszłości i... - Jak to uprzejmie z twojej strony - zadrwił. Meredith spięła się i juŜ chciała mu wytknąć, Ŝe to ona jest poszkodowaną stroną, porzuconą Ŝoną, ale opanowała impuls i ciągnęła z uporem: - Powiedziałam, Ŝe jestem skłonna zapomnieć o przeszłości i to prawda. Jeśli zgodzisz się na cichy rozwód za obopólnym porozumieniem stron, zrobię wszystko, co w mojej mocy, Ŝeby naprawić szkody wyrządzone ci tutaj w Chicago. - Tak z ciekawości, księŜniczko, w jaki sposób masz zamiar tego dokonać? - Nie nazywaj mnie księŜniczką. Nie staram się być łaskawa dla ciebie, próbuję tylko zachować się przyzwoicie. Matt odchylił się do tyłu i patrzył na nią spod przymkniętych powiek. - Przepraszam, Meredith, Ŝe byłem niegrzeczny. Co takiego zamierzasz zrobić dla mnie? Z ulgą przyjęła zmianę jego nastawienia. Powiedziała szybko: - Na początek mogę sprawić, Ŝeby zaakceptowano cię w towarzystwie. Wiem, Ŝe mój ojciec zablokował twoje członkostwo w naszym klubie. Spróbuję, Ŝeby to odwołał. - Zapomnijmy na chwilę o mnie - zasugerował gładko, zdegustowany jej pochlebstwami i hipokryzją. Bardziej mu się podobała, kiedy przeciwstawiała mu się w operze i obrzucała pogardliwie obelgami. Teraz jednak to ona potrzebowała czegoś od niego i był zadowolony, Ŝe było to dla niej tak waŜne, poniewaŜ nie chciał jej tego dać. - Chcesz ślicznego, spokojnego rozwodu, bo chcesz wyjść za swojego bankiera i poniewaŜ chcesz zostać prezydentem „Bancrofta”, tak? - Kiedy potaknęła, ciągnął dalej: - I prezydentura w „Bancrofcie” jest bardzo, bardzo waŜna dla ciebie? - ZaleŜy mi na tym bardziej, niŜ zaleŜało mi na czymkolwiek, kiedykolwiek w moim Ŝyciu - zapewniła Ŝarliwie. - Ty... ty zgodzisz się na to? - zapytała, szukając odpowiedzi w jego zamkniętej twarzy. Samochód zatrzymał się przed „Bancroftem”.
- Nie - powiedział to w sposób tak uprzejmy i ostateczny, Ŝe umysł Meredith przez chwilę nie zaabsorbował tego, co usłyszała. - Nie - powtórzyła niedowierzając. - Ale rozwód jest... - Zapomnij o tym! - warknął. - Zapomnij? Wszystko, czego chcę, zaleŜy od tego! - To cholerny pech. - W takim razie załatwię to bez twojej zgody! - odparowała. - Spróbuj tylko, a nadam temu taki rozgłos i smaczek, Ŝe trudno ci będzie z tym Ŝyć. Na dobry początek pozwę do sądu twojego pozbawionego charakteru bankiera i zarzucę mu rozbicie naszego związku. - Rozbicie... - Była zbyt zaskoczona, Ŝeby zachować ostroŜność i wybuchnęła gorzkim śmiechem. - Postradałeś rozum? Jeśli to zrobisz, będziesz wyglądał jak niezguła, jak zdradzony mąŜ o złamanym sercu. - A ty będziesz wyglądać jak wiarołomna Ŝona - skontrował. Zatrzęsła się z wściekłości. - Cholerny egoisto! - wybuchnęła, pąsowiejąc. - Jeśli ośmielisz się publicznie ośmieszyć Parkera, zamorduję cię własnymi rękami. Nie jesteś go wart. Do pięt mu nie dorosłeś! - eksplodowała. - On jest dziesięć razy bardziej męŜczyzną niŜ ty! Nie musi iść do łóŜka z kaŜdą kobietą, którą pozna. Ma zasady, jest dŜentelmenem, ale ty tego nie zrozumiesz, bo pod tym szytym na miarę garniturem ciągle jesteś niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem z brudnej mieściny, z brudnym ojcem pijakiem. - A ty - powiedział dziko - jesteś ciągle pozbawioną zasad moralnych, zadufaną w sobie suką! Meredith zrobiła szybki obrót z dłonią gotową do wymierzenia policzka i stłumiła nagle okrzyk bólu. To Matt uchwycił jej nadgarstek zaledwie centymetr od swojej twarzy. Trzymał go w miaŜdŜącym uścisku i aksamitnym głosem zagroził: - Jeśli komisja ziemska w Southville nie zmieni swojej decyzji, nie będzie Ŝadnych dalszych dyskusji o rozwodzie. Jeśli zdecyduję się dać ci rozwód, to jego warunki będę dyktować ja, a ty i twój ojciec zgodzicie się na nie. - Zwiększył nacisk na jej nadgarstek i przyciągnął ją do przodu. Ich twarze oddalone były od siebie zaledwie o centymetry. Zrozumiałaś mnie, Meredith? Ty i twój ojciec nie macie nade mną Ŝadnej władzy. Zrób jeszcze chociaŜ raz coś wbrew moim interesom, a będziesz Ŝałowała, Ŝe to nie twoja matka pozbyła się ciebie, zanim cię urodziła! Wyrwała ramię z jego uścisku.
- Jesteś potworem! - zasyczała. Kilka kropli deszczu spadło jej na policzki. Chwyciła swoje rękawiczki i torebkę. Kierowcę i goryla w jednej osobie obrzuciła druzgoczącym spojrzeniem. Trzymał otwarte dla niej drzwiczki samochodu i obserwował ich słowną bitwę z entuzjastycznym podnieceniem widza meczu tenisowego. Kiedy wysiadła z samochodu, Ernest, który nie od razu ją rozpoznał, ruszył do przodu gotów bronić jej przed groŜącym jej nie zidentyfikowanym niebezpieczeństwem. - Widziałeś tego męŜczyznę w samochodzie? - zapytała ostro odźwiernego. Kiedy potaknął, powiedziała: - To dobrze, bo jeśli on kiedykolwiek pojawi się w pobliŜu tego sklepu, masz wezwać policję!
ROZDZIAŁ 28 Joe O'Hara podjechał do krawęŜnika przed budynkiem Intercorpu. Jeszcze zanim zdąŜył się zatrzymać, Matt, z nadmierną energią otworzył drzwiczki i wyskoczył z samochodu. - Wezwij Toma Andersona - polecił pannie Stern, zmierzając po lunchu zamaszystym krokiem do swojego gabinetu. - Potem spróbuj znaleźć mi jakąś aspirynę. W dwie minuty później pojawiła się przy jego biurku ze szklanką zimnej wody i dwiema aspirynami. - Pan Anderson juŜ wjeŜdŜa na górę - powiedziała, obserwując jego twarz, kiedy popijał tabletki. - Ma pan bardzo napięty rozkład dnia. Mam nadzieję, Ŝe nie łapie pan grypy. Pana Harsha nie ma dzisiaj z tego powodu, tak samo jak dwóch wiceprezydentów i połowy działu przetwarzania danych. Ta grypa zaczyna się bólem głowy. Jako Ŝe panna Stern nigdy nie wykazywała nadmiernego zainteresowania jego stanem zdrowia, było oczywiste dla Matta, Ŝe jedyną przyczyną tego zainteresowania teraz była troska o to, Ŝeby udało mu się zrealizować plan dnia. - To nie jest grypa - powiedział krótko. - Ja nigdy nie choruję. - Bezwiednie rozmasował bolące mięśnie karku. Ból głowy, który rano był tylko niewielkim, dokuczliwym dyskomfortem, teraz zaczynał pulsować. - Jeśli to jest grypa, moŜe trwać całe tygodnie, a nawet przekształcić się w zapalenie płuc. Coś takiego przydarzyło się pani Morris z reklamy i panu Lathrup z personalnego. Obydwoje są w szpitalu. MoŜe powinien pan wypocząć, zamiast jechać w przyszłym tygodniu do Indiany. Inaczej pana rozkład... - Nie mam grypy - obwieścił zwięźle. - Po prostu boli mnie głowa. Ton jego głosu zmroził ją. Obróciła się na pięcie i wymaszerowała z gabinetu, zderzając się po drodze z Tomem Andersonem. - A jej co się stało? - zapytał Tom, zerkając przez ramię. - Obawia się, Ŝe będzie musiała zmienić terminy moich spotkań - powiedział niecierpliwie Matt. - Porozmawiajmy o komisji ziemskiej. - W porządku. Co mam robić? - Na razie poproś o wstrzymanie wydawania jakichkolwiek oficjalnych decyzji. - A co potem? W odpowiedzi Matt podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do Vanderwilda.
- Za ile sprzedaje się „Bancroft”? - zapytał Petera. Gdy usłyszał odpowiedź, polecił: Zacznij kupować ich akcje. UŜyj tej samej metody, jaką stosowaliśmy, kiedy zdecydowaliśmy się na wykupienie „Haskella”. Utrzymuj to w tajemnicy. - OdłoŜył słuchawkę i spojrzał na Toma. - Chcę, Ŝebyś sprawdził wszystkich członków zarządu „Bancrofta”. Któregoś moŜe będzie moŜna przekupić. Dowiedz się, kogo ewentualnie i jaka jest jego cena. Ani razu przez lata, kiedy prowadzili i wygrywali wspólnie batalie o korporacje, Matt nie uciekał się do czegoś tak bezpardonowego jak przekupstwo. - Mówisz o czystej wody przekupstwie... - Mówię o pobiciu Bancrofta w jego własnej grze. On uŜywa wpływów, Ŝeby zdobyć głosy w komisji ziemskiej, my uŜyjemy pieniędzy, Ŝeby zdobyć głosy w jego zarządzie. Jedyną róŜnicą pomiędzy tym, co robi on i co robię ja, jest końcowy efekt tego starcia. Kiedy skończę z tym mściwym draniem, będzie słuchał moich poleceń w swojej własnej sali posiedzeń zarządu! - W porządku - powiedział Tom po pełnej zastanowienia pauzie. - Ale to musi być przeprowadzone bardzo dyskretnie. - To nie wszystko - poinstruował go Matt, przechodząc do sali konferencyjnej, przylegającej do gabinetu. Nacisnął przycisk i lustrzana tafla zasłaniająca barek odsunęła się bezszelestnie. Chwycił z półki butelkę whisky, nalał jej trochę do szklaneczki i wziął solidny łyk trunku. - Chcę wiedzieć wszystko o operacjach „Bancrofta”. Pracuj nad tym razem z Vanderwildem. Za dwa dni chcę wiedzieć wszystko o ich finansach, o kadrze kierowniczej. A przede wszystkim chcę znać ich najsłabszy punkt. - Rozumiem, Ŝe chcesz ich przejąć? Matt przełknął kolejny długi łyk drinka. - Zdecyduję o tym później. To, czego chcę teraz, to wystarczająca ilość akcji, Ŝeby ich kontrolować. - Co z Southville? Zainwestowaliśmy fortunę w te ziemie. Ponury uśmiech wykrzywił usta Matta. - Dzwoniłem z samochodu do „Pearsona i Levinsona” - wymienił nazwę firmy prawniczej z Chicago, z której usług korzystał. - Powiedziałem im, co chcę zrobić. Będziemy mieć zgodę komisji ziemskiej i niezły zysk z „Bancrofta”. - W jaki sposób? - Istnieje taki drobiazg jak ziemia w Houston, której oni chcą tak bardzo. - I? - I teraz ona jest naszą własnością.
Anderson skinął głową, zrobił dwa kroki w stronę drzwi, zatrzymał się i odwrócił. Z wahaniem zapytał: - Skoro mam być z tobą w pierwszej linii tej batalii o „Bancrofta”, chciałbym przynajmniej wiedzieć, jak się to wszystko zaczęło? Gdyby zapytał o to którykolwiek inny z jego dyrektorów, Matt nie zostawiłby na nim suchej nitki. Zaufanie było luksusem, na który męŜczyzna o jego statusie finansowym nie mógł sobie pozwolić. Nauczył się juŜ, tak samo jak nauczyli się tego inni, którzy wspięli się na szczyt, Ŝe zwierzanie się ze zbyt wielu spraw komukolwiek było ryzykowne, a nawet niebezpieczne. Najczęściej takie informacje były uŜywane do zaskarbienia sobie łask gdzie indziej; czasami ludzie wykorzystywali je po to po prostu, Ŝeby udowodnić, Ŝe byli powiernikami tych, którzy osiągnęli sukces. Ze wszystkich ludzi, jakich znał, było tylko czworo takich, którym ufał w pełni: jego ojciec, siostra, Tom Anderson i Joe O'Hara. Tom był z nim od czasu tych dawnych dni, kiedy Matt bazował na swojej przebojowości, budując imperium, mając za podwaliny pod nie zuchwałość, przeczucia i niewielką ilość prawdziwego kapitału. Wierzył Andersonowi i O'Harze dlatego, Ŝe oni dowiedli juŜ swojej lojalności. Do pewnego stopnia wierzył im takŜe dlatego, Ŝe tak jak i on nie pochodzili z uprzywilejowanych środowisk i wyszukanych szkół prywatnych. - To się zaczęło jedenaście łat temu - odpowiedział niechętnie po pauzie Matt. Zrobiłem wtedy coś, co nie podobało się Bancroftowi. - Jezu, musiałeś dać mu w kość, skoro pała chęcią zemsty aŜ do teraz. Co zrobiłeś? - Ośmieliłem się sięgnąć na wyŜyny i wedrzeć się do jego prywatnego, małego elitarnego świata. - W jaki sposób? Matt pociągnął kolejny łyk drinka, Ŝeby zmyć gorycz słów i wspomnień. - OŜeniłem się z jego córką. - OŜeniłeś się z jego... z Meredith Bancroft? Z tą córką? - Dokładnie tą samą - potwierdził smętnie. Kiedy Anderson gapił się na niego zaskoczony, Matt dodał: - Jest coś jeszcze, o czym równie dobrze moŜesz się dowiedzieć. Powiedziała mi dzisiaj, Ŝe rozwód, który jak sądziła, dostała jedenaście lat temu, jest niewaŜny. Prawnik prowadzący go był oszustem. Nigdy nie złoŜył w sądzie tego pozwu rozwodowego. Kazałem Levinsonowi to sprawdzić, ale mam przeczucie, Ŝe to prawda. Po kolejnej chwili pełnego zdumienia milczenia umysł Andersona zaczął sprawnie funkcjonować.
- A teraz ona chce fortuny i podziału majątku, tak? - Ona chce rozwodu - poprawił go Matt. - Ona i jej ojciec najchętniej by mnie zrujnowali, ale poza tym, ona twierdzi, Ŝe nie chce niczego. Tom zareagował, tak jak naleŜało się tego spodziewać, lojalnie. Był zły, zaśmiał się głośno, z sarkazmem. - Kiedy rozprawimy się z nimi, będą pluć sobie w brodę, Ŝe rozpoczęli tę wojnę obiecał, idąc do drzwi. Matt podszedł do okna. Stał i patrzył na ponury dzień podobny do stanu jego duszy w tej chwili. Anderson miał prawdopodobnie rację co do efektu tego wszystkiego, ale poczucie triumfu Matta juŜ się rozpływało. Czuł się... pusty. Kiedy patrzył na padający deszcz, ostatnie słowa Meredith krąŜyły w jego myślach i powracały, znowu i znowu: „Nie jesteś go wart. Do pięt mu nie dorosłeś. On jest dziesięć razy bardziej męŜczyzną niŜ ty. Pod tym szytym na miarę garniturem ciągle jesteś niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem z brudnej mieściny, z brudnym ojcem pijakiem”. Próbował wymazać z myśli te zdania, ale one ciągle brzmiały, wyszydzały jego własną głupotę, przypominały mu z wielką mocą, jakim był głupcem, jeśli o nią chodziło. Przez całe lata po tym, kiedy jak sądził, byli rozwiedzeni, nie był w stanie kompletnie wymazać jej z serca. Zapracował się niemal na śmierć, Ŝeby stworzyć imperium, gnany jakimś niemądrym, na poły sformułowanym planem, Ŝeby wrócić kiedyś i zrobić na niej wraŜenie tym, co osiągnął i kim się stał. Skrzywił usta z gorzką ironią. Dzisiaj miał taką szansę. Osiągnął sukces finansowy; jego garnitur kosztował więcej niŜ cięŜarówka, którą miał, kiedy się poznali. Zabrał ją limuzyną prowadzoną przez szofera do pięknej, drogiej restauracji. I po tym wszystkim był dla niej w dalszym ciągu „niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem”. Zwykle był dumny ze swojego pochodzenia, ale słowa Meredith sprawiły, Ŝe poczuł się jak jakiś oślizgły potwór wyciągnięty z dna zastygłego bagna, który zmienił swoje łuski na skórę. Matt opuścił budynek dopiero po siódmej wieczorem. Joe otworzył drzwiczki samochodu i Matt wsiadł do środka. Czuł nietypowe dla siebie zmęczenie. Oparł bolący kark o oparcie siedzenia. Próbował zignorować unoszący się w samochodzie delikatny zapach perfum Meredith. Pomyślał o ich lunchu i przypomniał sobie sposób, w jaki śmiały się do niego jej oczy, kiedy opowiadała mu o sklepie. Z typową dla Bancroftów arogancją uśmiechała się do niego i prosiła o przysługę: cichy, przyjacielski rozwód. Robiąc to, jednocześnie upokarzała go publicznie i kolaborowała ze swoim ojcem, Ŝeby go zrujnować. Był absolutnie skłonny dać jej ten rozwód, ale niezupełnie od razu.
Nagle samochód zakołysał się, a klaksony aut jadących obok i z tyłu roztrąbiły się. Matt gwałtownie otworzył oczy i spostrzegł, Ŝe Joe obserwuje go we wstecznym lusterku. - Czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, Ŝeby spojrzeć od czasu do czasu na drogę? Dzięki temu moglibyśmy jechać z mniejszą ilością przygód, ale duŜo spokojniej. - Niee. Kiedy zbyt często patrzę na drogę, dostaję hipnozy ulicznej. A więc powiedział, zmierzając do tematu, który najwyraźniej zaprzątał jego myśli po kłótni między Mattem a Meredith, której był świadkiem - to była twoja Ŝona, ta dzisiaj, co, Matt? - Joe zerknął na drogę, a potem znowu skoncentrował się na lusterku wstecznym. - To znaczy, spieraliście się na temat rozwodu, więc zorientowałem się, Ŝe ona musi być twoją Ŝoną, racja? - Racja - warknął Matt. - To pewne, Ŝe jest wystrzałowa - zachichotał Joe, ignorując zmarszczone brwi Matta. - Ona cię za bardzo nie lubi, prawda? - Tak. - Co ma przeciwko hutnikom? Jej słowa, rzucone na odchodnym, rozbrzmiały w głowie Matta: „Jesteś niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem”. - Brud - powiedział, nic nie wyjaśniając. - Ona nie lubi brudu. Joe, niechętnie zmienił temat, kiedy stało się jasne, Ŝe jego pracodawca nie zaoferuje Ŝadnych dalszych informacji. - Będziesz mnie potrzebował w przyszłym tygodniu w Indianie? Jeśli nie, to pomyśleliśmy, twój ojciec i ja, Ŝe urządzimy sobie dwudniową warcabową orgię. - Nie będziesz mi potrzebny, zostań z nim. - Jego ojciec nie pił juŜ od dziesięciu lat, a do sprzedaŜy farmy podchodził bardzo emocjonalnie, chociaŜ była to całkowicie jego decyzja. Z tego to powodu Matt czuł się trochę niepewnie, wiedząc, Ŝe jadąc tam, Ŝeby spakować ich osobiste rzeczy, zostawia go zupełnie samego. - A co z dzisiejszym wieczorem? Wychodzisz gdzieś? Matt był umówiony z Alicją. - Pojadę rollsem - powiedział. - Masz wolny wieczór. - Jeśli mnie potrzebujesz... - Do diabła, powiedziałem juŜ, Ŝe pojadę rollsem. - Matt? - Słucham. - Twoja Ŝona jest szałowa - powiedział Joe z kolejnym uśmieszkiem. - Niedobrze tylko, Ŝe z jej powodu stajesz się takim zrzędą. Matt wyciągnął rękę i niegrzecznie zasunął szybę oddzielającą go od kierowcy.
Parker obejmował Meredith, pocieszając ją bez słów. Patrzyła w ogień płonący na kominku i powracała myślami do fatalnego spotkania z Mattem. Czuła bezsilną złość. Był taki miły na początku. Droczył się z nią, kiedy nie mógł się zdecydować, co będzie pić... słuchał jej opowieści o pracy. Telefon z informacją o decyzji komisji ziemskiej w Southville zmienił wszystko. Teraz, kiedy miała czas, Ŝeby zastanowić się nad tym, uzmysłowiła to sobie. Było jednak kilka spraw, których nie rozumiała. Spraw, które powodowały, Ŝe czuła się nieswojo. One nie miały sensu. Nawet jeszcze przed rozmową telefoniczną Matta wyczuwała, jakby przez cały czas towarzyszył jego myślom jakiś podtekst, rodzaj złości, a właściwie pogardy dla niej. I pomimo tego, co zrobił przed jedenastu laty, on nie był tu ani przez chwilę stroną broniącą się. Był daleki od tego. Zachowywał się natomiast lak, jakby sądził, Ŝe to ona powinna była się bronić. On chciał rozwodu, ona była stroną poszkodowaną, a mimo to nazwał ją dzisiaj pozbawioną zasad moralnych, zadufaną w sobie suką. Poirytowana, odsunęła od siebie te nie wnoszące niczego nowego myśli. Z niesmakiem uświadomiła sobie, Ŝe szuka powodów, które usprawiedliwiałyby jego zachowanie. JuŜ od samego początku, od wieczora, kiedy go poznała, była tak oczarowana bijącą od niego siłą i szorstkością jego urody, Ŝe uparła się, Ŝeby wykreować go na rycerza w srebrnej zbroi. W mniejszym stopniu, ale jednak robiła to i teraz, a wszystko dlatego, Ŝe dzisiaj działał on na jej zmysły niemal w taki sam hipnotyzujący sposób jak przed laty. RozŜarzone polano spadło z rusztu, sypiąc pomarańczowymi iskrami. Parker spojrzał na zegarek. - Jest siódma - powiedział. - Chyba powinienem juŜ pójść. Meredith wstała z westchnieniem i odprowadziła go do drzwi, wdzięczna, Ŝe pomyślał o tym, Ŝeby wyjść. Ojciec był przez całe popołudnie na badaniach w szpitalu i nalegał, Ŝe wstąpi do niej wieczorem, Ŝeby usłyszeć pełną relację z jej upoi kania z Mattem. Na pewno rozzłości go to, co miała mu do powiedzenia, i chociaŜ sama była przyzwyczajona do objawów jego niezadowolenia, to eksponowanie tego przed Parkeremi Ŝenowało ją. - Muszę w jakiś sposób zmusić go, Ŝeby zmienił swoje stanowisko wobec komisji ziemskiej. Dopóki tego nie zrobi, nie mam co marzyć o tym, Ŝe Matt zgodzi się na cichy rozwód. - Uda ci się - zapewnił Parker, obejmując ją. Przyciągnął ją do siebie, dodając jej otuchy pocałunkiem. - Nie da się ukryć, Ŝe twój ojciec nie ma raczej wyboru. Zda sobie z tego sprawę.
Zamykała juŜ drzwi, kiedy usłyszała, Ŝe Parker wita się z jej ojcem w korytarzu. Zrobiła głęboki wdech i przygotowała się do czekającej ją konfrontacji. - No i co? - zapytał Philip zaraz po wejściu do jej mieszkania. - Co z Farrellem? Meredith z początku zignorowała to pytanie. - Jak wyniki twoich badań? Co lekarz powiedział o twoim sercu? - Powiedział, Ŝe ciągle jest na swoim miejscu - odparł z sarkazmem Philip, zdejmując płaszcz i przerzucając go przez poręcz krzesła. Nie cierpiał lekarzy w ogóle, a swojego szczególnie, poniewaŜ doktor Shaeffer nie dał się zastraszyć, i sterroryzować czy przekupić, Ŝeby Philip dostał to, czego chce, czyli mocne serce i zdrowie bez zarzutu. - Mniejsza o to wszystko. Chcę wiedzieć dokładnie, co powiedział Farrell — oświadczył, nalewając sobie kieliszek sherry. - Nie waŜ się tego pić - ostrzegła go, po czym aŜ otworzyła usta z przeraŜenia, kiedy z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął smukłe cygaro. - Próbujesz się zabić? OdłóŜ to cygaro. - Meredith - warknął lodowato - bardziej szkodzisz mojemu sercu, nie odpowiadając na moje pytanie, niŜ moŜe to zrobić ta kropla brandy i jedno zaciągnięcie się cygarem. Jestem rodzicem, a nie dzieckiem. Bądź łaskawa pamiętać o tym. Po całym nerwowym dniu ten niesłuszny atak spowodował, Ŝe w jej oczach zabłysła złość. Philip wyglądał lepiej niŜ przez cały mijający tydzień, co oznaczało, Ŝe badania musiały wypaść pomyślnie, zwłaszcza jeśli zdecydował się na sherry i cygaro. - No dobrze - powiedziała, zadowolona, Ŝe czuł się tak dobrze. Wiedziała, Ŝe nie będzie w stanie upiększać przebiegu tego spotkania. Chciał relacji słowo po słowie i Meredith przekazała mu ją. Dziwne, ale kiedy skończyła, ojciec wyglądał, jakby poczuł ulgę. - To wszystko? To wszystko, co Farrell powiedział? Nie powiedział niczego, co... Zerknął na swoje cygaro, jakby szukał w myślach odpowiedniego słowa... - czegoś, co wydawałoby się dziwne? - podkreślił. - Usłyszałeś wszystko, co zostało powiedziane - odpowiedziała Meredith. - Teraz chciałabym, Ŝebyś to ty odpowiedział mi na kilka pytań. - Patrząc mu prosto w oczy, zapytała z mocą: - Dlaczego zablokowałeś członkostwo Matta w Glenmoor? Dlaczego po upływie tylu łat ciągle podtrzymujesz tę szaloną wendetę? Dlaczego? Pomimo złości brzmiącej w jego głosie, ojciec wyglądał niepewnie. - Trzymam go z dala od klubu, Ŝeby uchronić cię przed spotykaniem go tam. Załatwiłem odmowę komisji ziemskiej, poniewaŜ chcę, Ŝeby wyniósł się z miasta, Ŝebyśmy
nigdzie nie musieli natykać się na niego. Ale nie ma o czym mówić, co się stało, to się nie odstanie. - To musi zostać zmienione - poinformowała go bez emocji. Philip zignorował to. - Nie chcę, Ŝebyś jeszcze kiedykolwiek z nim rozmawiała. Zgodziłem się na to dzisiaj tylko dlatego, Ŝe dałem się przekonać Parkerowi, Ŝe nie było innego wyjścia. On powinien był pójść tam z tobą. Doprawdy, zaczynam mieć wraŜenie, Ŝe Parker jest mięczakiem, a nie lubię takich męŜczyzn. Meredith stłumiła śmiech. - Po pierwsze, Parker nie jest mięczakiem. Był wystarczająco inteligentny, Ŝeby wiedzieć, Ŝe jego obecność tylko by skomplikowała i tak trudną sytuację. Po drugie, jeśli kiedykolwiek spotkałbyś kogoś tak silnego jak ty, znienawidziłbyś go. Philip właśnie zamierzał wziąć z krzesła swój płaszcz, ale zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię. - Dlaczego mówisz coś takiego? - Dlatego - powiedziała Meredith - Ŝe jedynym męŜczyzną, jakiego kiedykolwiek znałam, a który dorównuje ci bezwzględną, nieustraszoną siłą woli, jest Matt Farrell. To prawda, wiesz o tym - powiedziała łagodnie. - W pewnych sprawach on jest bardzo podobny do ciebie: jest przebiegły, twardy, gotowy niemal na wszystko, Ŝeby osiągnąć to, czego chce. Najpierw nienawidziłeś go, bo był nikim i ośmielił się przespać się ze mną. Ale nawet bardziej nienawidziłeś go dlatego, Ŝe nie udawało ci się go zastraszyć, ani tej pierwszej nocy w klubie, kiedy kazałeś go stamtąd wyrzucić, ani później, kiedy byliśmy juŜ małŜeństwem i kiedy przyprowadziłam go do domu. - Uśmiechnęła się ze smutkiem pozbawionym złości i dodała spokojnie: - Gardzisz nim, poniewaŜ on jest jedynym znanym ci męŜczyzną, który jest tak samo nieposkromiony jak ty. Zupełnie jakby to, co powiedziała, nie zrobiło na nim Ŝadnego wraŜenia, powiedział chłodno: - Nie lubisz mnie, Meredith, prawda? RozwaŜała te słowa z mieszaniną przywiązania i ostroŜności. Dał jej Ŝycie, a potem próbował kierować kaŜdym jej oddechem, jaki w tym Ŝyciu brała. Nikt nie mógł mu nigdy zarzucić, Ŝe nie zaleŜało mu na niej lub Ŝe ją zaniedbywał. Wręcz przeciwnie, od jej najmłodszych lat krąŜył nad nią niczym sęp, pilnując jej. Wiele w Ŝyciu straciła przez niego, ale on kierował się miłością. Zaborczą, zniewalającą miłością.
- Kocham cię - powiedziała z czułym uśmiechem, chcąc zatuszować ostrość swoich następnych słów - ale nie podoba mi się wiele rzeczy, które robisz. Ranisz ludzi, nie przykładając do tego Ŝadnej wagi, zupełnie tak, jak to robi Matt. - Ja robię to, co według mnie musi być zrobione - odpowiedział, wkładając płaszcz. - Skoro jesteśmy przy tym, co musi być zrobione - przypomniała Meredith, wstając, by odprowadzić go do drzwi - musisz natychmiast naprawić szkody, jakie wyrządziłeś Mattowi w Glenmoor i w komisji ziemskiej w Southville. Kiedy tylko to zrobisz, skontaktuję się z nim i załagodzę wszystko. - I myślisz, Ŝe on się tym zadowoli i zgodzi się na twoje warunki rozwodu? - zapytał z niedowierzaniem. - Tak myślę. Widzisz, mam tu pewną przewagę. Matthew Farrell nie chce pozostawać w tym związku bardziej niŜ ja. Teraz chce się zemścić, ale nie jest na tyle szalony, Ŝeby komplikować sobie resztę Ŝycia tylko po to, Ŝeby odegrać się na tobie i na mnie. Mam taką nadzieję. A teraz - zakończyła - dasz mi słowo, Ŝe zadzwonisz jutro i doprowadzisz do tego, Ŝeby komisja ziemska załatwiła przychylnie jego prośbę? Spojrzał na nią i było jasne, Ŝe jego chęci stały w sprzeczności z jej potrzebami. - Zobaczę, co się da zrobić. - To nie wystarczy... - To tyle, ile jestem skłonny zrobić. Blefował, zdecydowała z ulgą po przypatrzeniu się jego twarzy. Pocałowała go w policzek. Kiedy wyszedł, podeszła do kanapy i usiadła na niej. Przez kwadrans wpatrywała się niewidzącymi oczyma w dogasający ogień, zanim przypomniała sobie, Ŝe Parker powiedział jej o jutrzejszym posiedzeniu zarządu „Bancrofta”. Mieli podjąć próbę ustalenia obsady tymczasowej prezydentury. Sam Parker z powodu swoich więzów z Meredith miał nie głosować w tej konkretnej sprawie. Była zbyt zmęczona, Ŝeby czuć jakiekolwiek napięcie czy podniecenie posiedzeniem, które mogło nie przynieść ostatecznych rozstrzygnięć. Na stoliku leŜał pilot do telewizora i sięgając po niego, pomyślała nagle o wywiadzie Barbary Walters z Mattem. Rozmawiali o jego sukcesach i sławnych kobietach w jego Ŝyciu. Meredith zastanawiała się, jak kiedykolwiek mogła wierzyć, Ŝe ona i Matt mogli być razem szczęśliwi. Parker i ona rozumieli się dobrze, pochodzili z tych samych kręgów społecznych, z tej samej klasy... z klasy ludzi, którzy fundowali nowe oddziały szpitali i poświęcali swój czas dla przedsięwzięć charytatywnych lub społecznych. Oni nie mówili o swoim majątku przed kamerami telewizyjnymi ani teŜ nie opowiadali tam o przygodach miłosnych kiepskiego kalibru.
Pomyślała gorzko, Ŝe bez względu na to, jak wielkich pieniędzy dorobił się Matthew Farrell lub z iloma pięknymi, stawnymi kobietami sypiał, będzie tym, czym zawsze był: człowiekiem bezwzględnym, aroganckim i pozbawionym zasad moralnych. Był zachłanny, pozbawiony skrupułów i... zmarszczyła brwi, wpatrując się pustym wzrokiem w ekran telewizora, zbita z tropu... Był takim człowiekiem, a jednocześnie miała dzisiaj wraŜenie, jakby to on miał równie kiepskie mniemanie o niej. Kiedy przypomniała sobie o tym, jak potraktowała jego rodzinę, a jego samego nazwała brudnym hutnikiem, sama o sobie nie miała zbyt dobrego mniemania. To było niskie zagranie, a prawda była taka, Ŝe był w niej niewyartykułowany podziw dla ludzi, którzy mieli wystarczająco duŜo siły, Ŝeby podołać fizycznej pracy. Wracanie dzień po dniu do pracy, która nie oferowała Ŝadnych wyzwań intelektualnych, a tylko stałą pensję, wymagało jej zdaniem wielkiej odwagi. Zaatakowała jego pochodzenie, dlatego Ŝe był to ! jego jedyny słaby punkt. Dźwięk telefonu wyrwał ją z tych rozmyślań. Podniosła słuchawkę. Usłyszała zaniepokojony głos Lisy. - Mer, jak przebiegło spotkanie z Farrellem? Powiedziałaś, Ŝe zadzwonisz do mnie. - Wywoływałam cię pagerem po powrocie do biura, ale nie odpowiedziałaś. - Byłam poza budynkiem przez kilka minut. Mów, co się stało? Meredith opowiedziała całą historię juŜ dwukrotnie i nie czuła się na siłach, Ŝeby opowiadać ją po raz kolejny. - Nie było to spotkanie uwieńczone sukcesem. Czy szczegóły mogę ci opowiedzieć jutro? - Dobrze. MoŜe zjemy razem obiad? - W porządku, ale to moja kolej na pitraszenie. - O nie - droczyła się Lisa. - Ciągle jeszcze mam kłopoty z trawieniem po tym, jak robiłaś to ostatnio. MoŜe po drodze do ciebie kupię chińszczyznę? - Dobrze, ale ja płacę. - Sprawiedliwy podział. Przynieść coś jeszcze? - Jeśli chcesz usłyszeć o moim spotkaniu z Mattem, lepiej zaopatrz się w chusteczki do ocierania łez. - Było aŜ tak źle? - Aha. - W takim razie, moŜe powinnam przynieść pistolet - zaŜartowała - i po kolacji mogłybyśmy wyjść i urządzić na niego polowanie. - Nie kuś mnie! - odpowiedziała Meredith, ale juŜ uśmiechała się odrobinę.
ROZDZIAŁ 29 O wpół do drugiej następnego popołudnia Meredith wyszła z działu reklamy i skierowała się do swojego biura. Przez cały dzień, gdziekolwiek poszła, ludzie odwracali się i patrzyli na nią. Nie miała wątpliwości, dlaczego tak się działo. Z nadmierną energią wcisnęła przycisk windy, myśląc o zamieszczonej w porannej „Tribune”, doprowadzającej ją do szału notatce Sally Mansfield. Przyjaciele Meredith Bancroft, którzy byli zaskoczeni, widząc, jak dwa tygodnie temu w operze ostro potraktowała Matthew Farrella, najbardziej poŜądanego w Chicago kawalera, przeŜyli kolejny szok. Para ta jadła razem lunch przy jednym z najbardziej przytulnych i ustronnych stolików w Landry's, Nasz świeŜo pozyskany kawaler jest z pewnością bardzo zajętym człowiekiem: tego samego wieczoru towarzyszył wspaniałej Alicji Avery na premierze „Okiełznania Amazonki” w Małym Teatrze. JuŜ w biurze Meredith wyszarpnęła ze złością szufladę swojego biurka, zastanawiając się po raz kolejny nad wypływającą z niskich pobudek mściwością dziennikarki, która była bliską przyjaciółką byłej Ŝony Parkera. Wzmianka o jej lunchu z Mattem była niczym innym jak tylko zawoalowaną sugestią, sprawiającą, Ŝe Parker wyszedł na głupca, któremu grozi porzucenie przez narzeczoną. - Meredith - powiedziała Phyllis pełnym napięcia głosem. - Dzwoniła właśnie sekretarka pana Bancrofta. Powiedziała, Ŝe on wzywa cię do siebie, natychmiast. Nagłe wezwania Meredith przez ojca były czymś wyjątkowo rzadkim; preferował on nadzorowanie pracy swoich dyrektorów poprzez regularnie zaplanowane, cotygodniowe spotkania. Wszystkie dodatkowe sprawy zwykł załatwiać telefonicznie. W chwili ciszy, jaka zapadła, Meredith i jej sekretarka spojrzały na siebie. Podejrzewały, Ŝe powód tego spotkania moŜe być związany z wyznaczeniem tymczasowego prezydenta. Ten wniosek zdawał - się znajdować potwierdzenie, kiedy Meredith dotarła do rejonu recepcyjnego przed biurem ojca i zobaczyła, Ŝe inni wiceprezydenci zostali takŜe wezwani, włącznie nawet z Allenem Stanleyem, który w ubiegłym tygodniu był na urlopie. - Panno Bancroft - powiedziała sekretarka jej ojca z zapraszającym gestem skierowanym do niej - pan Bancroft prosi panią od razu do siebie. - Serce Meredith zabiło mocniej, kiedy podchodziła do drzwi gabinetu. Skoro ona pierwsza miała dowiedzieć się o wyborze rady, to logiczne było, Ŝe to ją wybrali. Meredith Bancroft miało zostać przyznane naleŜne jej z racji urodzenia prawo, tak jak jej ojcu, ojcu jej ojca i wszystkim innym
Bancroftom przed nimi. A raczej miano dać jej szanse wykazania się przez następnych sześć miesięcy i udowodnienia własnej wartości. Meredith zapukała i weszła do biura ojca, niemądrze bliska sentymentalnych łez. Zawsze tylko Bancroft zajmował to biuro i siedział za tym biurkiem; jak mogła przypuszczać, Ŝe ojciec zignoruje tak wspaniałą tradycję. Stał przy oknie z rękoma splecionymi z tyłu. - Dzień dobry! - krzyknęła radośnie do jego pleców. - Dzień dobry, Meredith - odpowiedział, odwracając się. Jego głos i wyraz twarzy były niezwykle przyjazne. Usiadł za biurkiem, patrząc, jak podchodzi bliŜej Mimo. Ŝe w odległym, kącie gabinetu stała kanapa i mały stolik, ojciec nigdy tam nie siadał ani nie proponował tego nikomu innemu. Jego zwyczajem było zasiadanie w stojącym za jego biurkiem obrotowym fotelu z wysokim oparciem i rozmawianie z ludźmi ceremonialnie, poprzez znaczącą barierę potęŜnego, antycznego mebla. Meredith nie była pewna, czy robił to bezwiednie czy celowo, z zamiarem onieśmielenia ludzi. W kaŜdym razie było to trochę denerwujące dla kaŜdego, włączając Meredith, kiedy naleŜało przemierzyć szeroką przestrzeń, Ŝeby dotrzeć do tego biurka, podczas gdy on siedział i obserwował. Odnotowała, Ŝe czekał tym razem bardzo cierpliwie, chociaŜ nie wstał. Dobre wychowanie i zwyczaj nakazywały, Ŝeby wstawał, kiedy kobieta podchodzi do niego. Działoby się tak w kaŜdym innym przypadku, jeśli jednak ta kobieta pracowała w kadrze kierowniczej „Bancrofta” lub w jego dyrekcji, zawsze pozostawał na swoim miejscu, nawet jeśli wszyscy inni męŜczyźni podnosili się. Meredith wiedziała, Ŝe była to metoda nie wypowiedzianej krytyki obecności kobiet w kierownictwie. Kiedy natomiast była z nim poza sklepem, był dŜentelmenem w kaŜdym calu. Przez lata pracy w firmie nauczyła się akceptować te dwie róŜne osobowości ojca. Ciągle jeszcze zdarzały się momenty, kiedy denerwowało ją to, Ŝe całowała go na dobranoc, a następnego ranka w pracy mijał ją z ledwie zauwaŜalnym skinieniem głowy. - Podoba mi się twoja sukienka - powiedział, przyglądając się jej szarej, kaszmirowej sukni. - Dziękuję - odpowiedziała, szczerze zaskoczona. - Nie cierpię, kiedy nosisz te kostiumy w stylu „kobieta pracująca”. Prawdziwe kobiety powinny chodzić w sukienkach. - Nie dając jej szansy na odpowiedź, wskazał jej ruchem głowy jedno z krzeseł stojących przed jego biurkiem. Meredith usiadła, próbując nie okazywać zdenerwowania. - Wezwałem całą dyrekcję, poniewaŜ mam coś do ogłoszenia. Najpierw chciałem jednak porozmawiać z tobą. Zarząd podjął juŜ decyzję co do obsadzenia
stanowiska tymczasowego prezydenta. - Zrobił pauzę i Meredith aŜ się pochyliła do przodu w pełnym napięcia oczekiwaniu. - Wybrali Allena Stanleya. - Co takiego? - wyszeptała, łapiąc powietrze. Czuła zamęt, mieszaninę szoku, złości i niedowierzania. - Powiedziałem, Ŝe wybrali Allena Stanleya. Nie będę kłamał... zrobili to, bo go rekomendowałem. - Allen Stanley - przerwała mu Meredith, zaskoczona i wściekła wstała gwałtownie od śmierci Ŝony jest na skraju załamania nerwowego. Co więcej, nie ma kwalifikacji i doświadczenia, Ŝeby kierować działalnością handlową... - Od dwudziestu lat jest księgowym w „Bancrofcie” - rzucił ostro Philip, ale Meredith nie dała się zastraszyć, nie skończyła jeszcze. Była oburzona nie tylko tym, Ŝe została niesłusznie pozbawiona szansy, która powinna być jej dana. Oburzała ją czysta głupota wyboru zastępcy. Oparła dłonie o jego biurko. - Allen Stanley jest w tym momencie gloryfikowanym, zwykłym księgowym. Nie mogłeś dokonać gorszego wyboru, i dobrze o tym wiesz! KaŜdy z pozostałych, kaŜdy z nich byłby lepszy... - Wtedy dopiero dotarła do niej prawda. Zbiła ją niemal z nóg. - To właśnie dlatego rekomendowałeś Stanleya, prawda? Dlatego, Ŝe on nie mógłby prowadzić „Bancrofta” tak dobrze lub lepiej, niŜ ty to robiłeś. Celowo naraŜasz firmę na ryzyko, poniewaŜ twoje ego... - Nie będę tolerował tego, Ŝebyś zwracała się do mnie w ten sposób! - Nie waŜ się wypróbowywać teraz na mnie twojego autorytetu rodzicielskiego! ostrzegła go rozwścieczona. - Tysiące razy mówiłeś mi, Ŝe na terenie tego sklepu nasze powiązania rodzinne nie istnieją. Nie jestem dzieckiem i nie mówię w tej chwili jako twoja córka. Jestem wiceprezydentem i jednym z większych akcjonariuszy tej firmy. - Jeśli którykolwiek inny wiceprezydent ośmieliłby się mówić do mnie w ten sposób, zwolniłbym go natychmiast. - Zwolnij mnie w takim razie! - odparowała. - Nie, nie dam ci aŜ takiej satysfakcji! Sama złoŜę rezygnację. Ze skutkiem natychmiastowym. Będziesz ją miał na piśmie na swoim biurku za piętnaście minut. Zanim zdąŜyła zrobić krok w kierunku drzwi, opadł na swój fotel. - Siadaj! Skoro zdecydowałaś, Ŝebyśmy w tym niekorzystnym momencie powiedzieli sobie wszystko, wyłóŜmy karty na stół. - Będzie to miła odmiana - odpowiedziała, siadając.
- Prawda jest taka - powiedział z kąśliwym sarkazmem - Ŝe nie jesteś zła, dlatego Ŝe wybrałem Allena Stanleya, ale dlatego, Ŝe nie wybrałem ciebie. - Jestem zła z tych obydwu powodów. - W kaŜdym razie, miałem powaŜne powody, dla których to nie ty zostałaś wybrana. Po pierwsze, jesteś za młoda i niedostatecznie doświadczona, Ŝeby kierować tą firmą. - Doprawdy? - zapytała zgryźliwie. - Jak doszedłeś do takiego wniosku? Ty byłeś o niecały rok starszy niŜ ja, kiedy dziadek przekazał ci wszystko. - To była inna sytuacja. - Rzeczywiście, sytuacja była inna - przyznała drŜącym ze złości głosem. - Kiedy obejmowałeś tu kierownictwo, twoje dokonania w tym sklepie były o wiele mniej imponujące niŜ moje! A prawdę mówiąc, jedyną rzeczą, jakiej rzeczywiście dokonywałeś, było niespóźnianie się do pracy! - Zobaczyła, Ŝe ojciec przykłada dłoń do piersi, jakby poczuł tam ból. To tylko zwiększyło jej wściekłość. - Nie waŜ się udawać, Ŝe masz atak serca, bo to nie powstrzyma mnie od powiedzenia tego, co powinnam powiedzieć juŜ lata temu. - Opuścił rękę i pobladły patrzył, jak mówiła: - Jesteś antyfeministą i prawdziwym powodem, dla którego nie dasz mi szansy, jest fakt, Ŝe jestem kobietą. - Nie jesteś daleka od prawdy - wyrzucił z siebie szorstko, z prawie dorównującą jej złością. - Na zewnątrz w recepcji czeka pięciu męŜczyzn, którzy zainwestowali w ten sklep dziesiątki lat. Nie kilka lat, ale dziesiątki! - Naprawdę? - odpowiedziała z sarkazmem. - A ilu z nich zainwestowało w niego cztery miliony dolarów z ich własnych pieniędzy? Co więcej, ty nie tylko Wetujesz, ty kłamiesz. Dwaj z tych męŜczyzn rozpoczęli tu pracę w tym samym roku, co ja i to, dodam, za wyŜszą pensję niŜ moja. Zacisnął w pięści leŜące na biurku dłonie. - Ta dyskusja jest bezcelowa. - Zgadza się - przyznała gorzko, wstając. - Podtrzymuję swoją rezygnację. - A właściwie to myślisz, Ŝe dokąd stąd odejdziesz? - powiedział głosem sugerującym, Ŝe nigdy nie uda jej się znaleźć równie dobrej pracy. - Do którejś z wielkich firm handlowych! - skontrowała, zbyt wściekła, Ŝeby wziąć pod uwagę stres, z jakim wiązałby się dla niej taki akt nielojalności. „Bancroft” był jej Ŝyciem. - Marshall Field zatrudniłby mnie w ciągu kilku minut, tak samo May Company czy Neiman. - Teraz to ty blefujesz - warknął.
- Jeszcze zobaczymy! - ostrzegła, ale juŜ na samą myśl o pracy dla konkurentów „Bancrofta” robiło jej się niedobrze. Była wykończona szarpiącymi nią emocjami. - Czy chociaŜ raz mógłbyś być ze mną zupełnie szczery? W kompletnej ciszy czekał na jej pytanie. - Nigdy nie miałeś zamiaru przekazać mi prowadzenia sklepu, prawda? Ani teraz, ani w przyszłości, bez względu na to, jak długo i jak cięŜko bym tu pracowała? - Nie. W głębi serca wiedziała o tym zawsze, ale mimo to aŜ zakręciło jej się w głowie, kiedy usłyszała, jak on to mówi. - To dlatego, Ŝe jestem kobietą - stwierdziła. - To jeden z powodów. MęŜczyźni czekający tam nie będą pracowali dla kobiety. - To bzdura - odpowiedziała bezbarwnie Meredith. - I jest to niezgodne z prawem. Nie jest to teŜ prawda, ale o tym juŜ wiesz. Dziesiątki męŜczyzn podlegają mi bezpośrednio lub pośrednio w działach, którymi kieruję. To twoja własna egoistyczna bigoteria powoduje, Ŝe wierzysz, Ŝe ja nie potrafiłabym kierować firmą. - MoŜe częściowo tak jest - odparował - a moŜe teŜ dzieje się tak dlatego, Ŝe odmawiam wspierania cię i podtrzymywania twojej nie zwaŜającej na nic ślepej determinacji, z jaką budujesz swoje Ŝycie wokół tej firmy. Prawdę mówiąc, zrobię co tylko w mojej mocy, Ŝeby cię przed tym uchronić. Bez względu na to, z którym wielkim domem handlowym będziesz chciała wiązać swoją karierę! To są motywy, jakimi się kierowałem, uniemoŜliwiając ci odziedziczenie tego gabinetu. I bez względu na to, czy akceptujesz te motywy, ja zdaję sobie z nich sprawę. Ty natomiast nawet nie wiesz, dlaczego jesteś tak zdeterminowana, Ŝeby zrobić z siebie kolejnego prezydenta „Bancrofta”. - Co takiego? - wyrzuciła z siebie gniewnie, zbita z tropu. - MoŜe w takim razie ty mi powiesz, dlaczego to robię? - Zrobię to. Jedenaście lat temu poślubiłaś drania, który chciał twoich pieniędzy i który wpakował cię w ciąŜę; straciłaś to dziecko i okazało się, Ŝe nie moŜesz juŜ mieć dzieci. I nagle - dokończył z gorzkim triumfem - zapałałaś nieprzepartą miłością do Bancroft i S - ka i rozwinęłaś w sobie intensywną ambicję matkowania firmie. Wpatrywała się w niego. Wszystkie niedoskonałości jego rozumowania eksplodowały gniewnie w jej myślach. Pełna emocji czuła w gardle bolesny, nie dający się przełknąć kłąb. Ze wszystkich sił starała się, Ŝeby głos jej nie zadrŜał i powiedziała: - Kochałam to miejsce, odkąd byłam małą dziewczynką; kochałam je, zanim spotkałam Matta Farrella i kochałam je po tym, jak zniknął z mojego Ŝycia. Prawdę mówiąc,
mogę ci dokładnie powiedzieć, kiedy zdecydowałam, Ŝe będę tutaj pracować i Ŝe zostanę kiedyś prezydentem. Miałam wtedy sześć lat. Przyprowadziłeś mnie do tego pokoju, Ŝebym poczekała, aŜ skończysz spotkanie z zarządem. Powiedziałeś mi - ciągnęła rozzłoszczona - Ŝe mogę, czekając na ciebie, siedzieć w twoim fotelu. Tak zrobiłam. Siedziałam, dotykałam twoich wiecznych piór i przywołałam intercomem twoją sekretarkę, a ona pozwoliła mi podyktować list. To był list do ciebie - powiedziała, a sądząc po tym, jak zbladł, zorientowała się, Ŝe nagle przypomniał sobie ten list. - Napisałam w nim - zrobiła pauzę i odetchnęła z drŜeniem, uparcie powstrzymując łzy - ”Drogi ojcze, będę uczyć się i pracować z całych sił, Ŝebyś kiedyś był ze mnie dumny i pozwolił mi pracować tutaj, tak jak ty i dziadek. Jeśli tak się stanie, pozwolisz mi znowu usiąść w twoim fotelu?” Podniosła głowę i dodała: - Myślałam, Ŝe mnie kochałeś. Wiem, Ŝe marzyłeś o tym, Ŝebym była chłopcem, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, Ŝe nic cię nie obchodziłam, tylko dlatego, Ŝe byłam dziewczynką. Przez całe moje Ŝycie kazałeś mi gardzić moją matką za to, Ŝe nas opuściła. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy ona odeszła, czy to ty ją odepchnąłeś od siebie, dokładnie tak jak właśnie teraz odpychasz mnie. Moja rezygnacja znajdzie się jutro na twoim biurku. - ZauwaŜyła, Ŝe ta zwłoka wywołała na jego twarzy pełen satysfakcji, domyślny uśmiech. Jeszcze wyŜej uniosła głowę. - Mam zaplanowane spotkania i nie będę mogła zabrać się do tego wcześniej. - Jeśli nie będzie cię tutaj, kiedy ogłoszę wszystkim wybór - ostrzegł, widząc, Ŝe kieruje się ku bocznym drzwiom, prowadzącym poprzez salę konferencyjną na korytarz, pomyślą, Ŝe wybiegłaś stąd cała we łzach, dlatego Ŝe to nie ty zostałaś wybrana. Meredith zatrzymała się i spojrzała na niego lekcewaŜąco. - Nie oszukuj się, ojcze. Mimo Ŝe traktujesz mnie jak zawalidrogę, Ŝaden z nich nie wierzy tak naprawdę, Ŝe nie masz dla mnie Ŝadnych uczuć i jestem ci aŜ tak obojętna. Pomyślą, Ŝe własnej córce juŜ dawno powiedziałeś, kto zostanie wybrany. - Zmienią zdanie, jeśli złoŜysz rezygnację - ostrzegł i przez ułamek sekundy słychać było w jego głosie nutkę niepokoju. - Będą zbyt zajęci pomaganiem Allenowi Stanleyowi w kierowaniu tą firmą, Ŝeby myśleć o tym. - To ja będę kierował Allenem Stanleyem. Zatrzymała się z dłonią juŜ na klamce i spojrzała na niego przez ramię. Czuła się wewnętrznie odrętwiała, ale jakimś cudem zdobyła się na śmiech.
- Wiem o tym. Czy sądzisz, Ŝe byłam aŜ tak arogancka, Ŝeby myśleć, Ŝe mogłabym sama sobie poradzić z „Bancroftem” w czasie twojego urlopu, bez wskazówek od ciebie? Czy teŜ moŜe bałeś się, Ŝe spróbuję tego? Nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi wiodące do sali konferencyjnej i wyszła, zostawiając go stojącego bez ruchu. Była rozczarowana, Ŝe nie dana jej była szansa sprawdzenia się jako tymczasowy prezydent „Bancrofta”, ale zdała sobie sprawę z tego, jak niewiele znaczyła dla ojca, i to przyćmiewało rozczarowanie. Przez całe lata wmawiała sobie, Ŝe on ją kocha, ale nie umie tego okazać. Teraz, czekając na windę, czuła, jakby ktoś wywrócił jej świat do góry nogami. Drzwi windy otworzyły się i weszła do środka. Patrzyła na podwójny rząd podświetlonych cyfr, nie wiedząc, który przycisk nacisnąć. Nie wiedziała, dokąd zmierza. Nie wiedziała, kim tak naprawdę była. Przez całe swoje Ŝycie istniała jako córka Philipa Bancrofta. To była jej przeszłość. Jej przyszłość zawsze wiązała się z tym miejscem, ze sklepem. Teraz jej przeszłość okazała się kłamstwem, a przyszłość była... pustką. Z głębi korytarza słychać było zbliŜające się męskie głosy. Wyciągnęła rękę i nacisnęła przycisk niŜszego balkonu, modląc się, Ŝeby drzwi zamknęły się, zanim ktokolwiek ją zobaczy. Balkon ten znajdował się ponad pierwszym piętrem sklepu i biegł przez całą jego długość. Dopiero kiedy podeszła do błyszczącej, mosięŜnej balustrady i spojrzała w dół, zdała sobie sprawę, Ŝe zupełnie odruchowo przyszła tutaj, w swoje ulubione miejsce. Uchwyciła dłońmi tę chłodną, gładką balustradę. Stała, patrząc w dół na gwarny zamęt panujący między stoiskami. Czuła się wyizolowana i całkowicie samotna w tłocznym domu handlowym przepełnionym ludźmi robiącymi świąteczne zakupy. Z systemu nagłaśniającego płynęły dźwięki kolędy. Na prawo od niej kobiety przebierały w halkach i koszulkach leŜących na ladach działu bieliźnianego. Pani Hollings, kierowniczka tego działu i była szefowa Meredith, sprawowała pieczę nad główną ladą z tym samym surowym niezmąconym spokojem, z jakim robiła to przez całe ćwierćwiecze lat swojej pracy w „Bancrofcie”. Zobaczyła Meredith i uśmiechnęła się lekko do niej, ale Meredith odwróciła wzrok, udając, Ŝe nie dostrzegła tego cichego powitania. Odwróciła się, bo nie miała siły, Ŝeby chociaŜ udać uśmiech. Klienci przeszukiwali wieszaki pełne jedwabnych peniuarów. Na balkonie, naprzeciwko miejsca, w którym stała, z powodzeniem handlowano szlafrokami. Słyszała głosy, muzykę i ciągły odgłos pracy kas wydających paragony. Nie poruszało jej to wcale. Ponad jej głową rozległy się dźwięki sklepowego systemu przywoławczego: dwa krótkie
dzwonki, pauza i jeszcze jeden, to był jej kod wywoławczy. Nie zareagowała. Udało jej się wyrwać z odrętwienia dopiero wtedy, kiedy ktoś przemówił bezpośrednio do niej. - Czy pani tu pracuje? - zapytała zniecierpliwiona klientka. Czy ona tu pracuje? Meredith z wysiłkiem skoncentrowała się. - Myślałam - kontynuowała kobieta, wciskając Meredith peniuar - Ŝe skoro pani jest bez płaszcza, to pracuje pani tutaj. - Pracuję - odpowiedziała Meredith. Dzisiaj jeszcze tu pracowała. - W takim razie proszę mi powiedzieć, gdzie znajdę peniuary po obniŜonej cenie, te które reklamowaliście w prasie? Ten kosztuje czterysta dwadzieścia pięć dolarów, a w niedzielnej „Tribune” reklamowaliście je za niecałe dziewięćdziesiąt. - Znajdzie je pani na piątym piętrze - wyjaśniła Meredith. Jej kod wywoławczy zabrzmiał znowu, a ona ciągle stała niepewna, czy Ŝegnała się właśnie ze sklepem, ze swoimi marzeniami, czy tylko zadawała sobie ból. Kiedy jej sygnał zabrzmiał po raz trzeci, podeszła niechętnie do kontuaru w pobliŜu stoiska ze szlafroczkami i połączyła się z głównym operatorem sklepu. - Mówi Meredith Bancroft - powiedziała. - Wywoływaliście mnie? - Tak, panno Bancroft. Pani sekretarka prosi, Ŝeby pilnie skontaktowała się pani z biurem. Meredith odłoŜyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. Na to popołudnie miała zaplanowane jeszcze dwa spotkania, zakładając, Ŝe uda jej się przez nie przebrnąć, tak jakby nic się nie zmieniło. A nawet jeśli mogłaby to zrobić, jaki byłby sens zmuszania się do tego? Z ociąganiem wykręciła wewnętrzny numer Phyllis. - To ja - powiedziała. - Kazałaś mnie wywołać? - Tak, przepraszam, Ŝe cię niepokoję - zaczęła i Meredith zorientowała się, słysząc jej smutny, niepewny głos, Ŝe spotkanie, które zwołał ojciec, zakończyło się i wszyscy znali juŜ nowinę. - Chodzi o pana Reynoldsa - ciągnęła Phyllis. - Dzwonił dwa razy w ciągu ostatniej półgodziny. Chce rozmawiać z tobą. Zdaje się, Ŝe jest bardzo zmartwiony. Meredith uświadomiła sobie, Ŝe Parker teŜ musiał usłyszeć juŜ tę wiadomość. - Jeśli zadzwoni znowu, powiedz mu, proszę, Ŝe skontaktuję się z nim później. Gdyby usłyszała teraz jego pocieszenia, rozkleiłaby się zupełnie. A jeśli próbowałby ją przekonywać, Ŝe moŜe to właściwie i lepiej, Ŝe tak się stało, tego teŜ by nie zniosła. - Dobrze - powiedziała Phyllis. - Za pół godziny masz spotkanie z szefem reklamy. Chcesz, Ŝebym je odwołała?
Zawahała się. Obrzuciła wzrokiem pełnym miłości szaleńczy ruch wszędzie wokół niej. Nie umiałaby ot tak po prostu zostawić tego wszystkiego i odejść. Nie w chwili kiedy sprawa Houston ciągle nie jest załatwiona, a kilka innych projektów wymaga jej zaangaŜowania. Jeśli zmobilizuje się, upora się z większością pracy w ciągu najbliŜszych dwóch tygodni i będzie mogła przygotować wszystko dla swojego następcy. Zostawienie nie załatwionych spraw, niedopatrzenie niektórych projektów nie byłoby najlepsze dla jej sklepu. Jej sklepu. Działać na szkodę „Bancrofta” to byłoby tak, jak działać na własną szkodę. Bez względu na to, dokąd pójdzie lub co będzie robić, to miejsce zawsze będzie jej częścią, a ona będzie zawsze jego częścią. - Nie, nie odwołuj niczego. Niedługo będę w biurze. - Meredith? - powiedziała z wahaniem Phyllis. - Jeśli to moŜe być dla ciebie jakimś pocieszeniem, zdaniem nas wszystkich, to ty powinnaś była dostać tę pracę. Meredith zaśmiała się krótko. - Dzięki - odparła i odłoŜyła słuchawkę. Te słowa pocieszenia były miłe, ale w tej chwili nie podnosiły jej na duchu.
ROZDZIAŁ 30 Park er zerknął na telefon dzwoniący w salonie Meredith, a potem na nią samą. Stała przy oknie. Była blada i obojętna na wszystko. - To prawdopodobnie znowu twój ojciec. - Sekretarka jest włączona - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Wyszła z biura o piątej i od tamtej pory odmówiła odebrania juŜ dwóch telefonów od ojca i kilku innych od reporterów pałających chęcią usłyszenia, co czuła, będąc pominięta przy wyborze na tymczasowego prezydenta firmy. Pełen wściekłości głos jej ojca zabrzmiał zaraz po nagranej przez nią prośbie o zostawienie informacji. - Meredith, do diabła, wiem, Ŝe tam jesteś. Podnieś słuchawkę! Chcę z tobą porozmawiać. Parker stanął za jej plecami, objął ją i przyciągnął do siebie. - Wiem, Ŝe nie chcesz z nim rozmawiać - powiedział ze zrozumieniem - ale dzwonił juŜ cztery razy w ciągu ostatniej godziny. MoŜe lepiej, Ŝebyś z nim porozmawiała i miała to juŜ za sobą? Parker nalegał, Ŝeby przyjść do niej i wesprzeć ją na duchu, ale nie chciała teraz niczyjego towarzystwa. Chciała zostać sama. - Nie chcę teraz rozmawiać z nikim, a szczególnie z nim. Proszę, spróbuj to zrozumieć. Tak naprawdę to chciałabym zostać... zostać sama. - Wiem - powiedział z westchnieniem, ale nie ruszał się, oferując jej nieme wsparcie. Meredith patrzyła w ciemność za oknami, wyprana z wszelkiej energii. - Usiądź na kanapie szepnął, muskając ustami jej skroń. - Zrobię ci drinka. Pokręciła przecząco głową, ale podeszła do kanapy i usiadła w zakolu jego ramienia. - Jesteś pewna, Ŝe dasz sobie radę, kiedy wyjdę? - zapytał godzinę później. - Jeśli mam jutro wyjechać, muszę załatwić kilka spraw, a nie chcę cię zostawiać w takim nastroju. Jutro jest Święto Dziękczynienia. Nie będziesz go chciała spędzić z ojcem, tak jak planowałaś. Wiesz - powiedział nagle decydując się - odwołam mój lot do Genewy. Ktoś inny moŜe wygłosić ten odczyt. Do diabła, nawet nie zauwaŜą... - Nie! - wybuchnęła, zmuszając się do wykazania energii, jakiej nie czuła. Wstała. W ferworze wydarzeń zapomniała zupełnie, Ŝe Parker miał jutro wyjechać na trzy tygodnie, pełne spotkań ze swoimi europejskimi kolegami. Miał teŜ wygłosić inauguracyjny odczyt na
Światowej Konferencji Bankowej. - Nie mam zamiaru rzucić się z okna - obiecała z krzywym uśmieszkiem. Oplotła rękoma jego szyję i pocałowała go na do widzenia. - Uroczystą kolację zjem z rodziną Lisy. Do czasu, kiedy wrócisz, będę juŜ miała nowe plany na przyszłość i znowu uporządkowane Ŝycie. Zakończę teŜ przygotowania do naszego ślubu. - Co zamierzasz zrobić w sprawie Farrella? Przymykając oczy, myślała o tym, jak ktokolwiek mógłby poradzić sobie z tyloma komplikacjami, przeszkodami i rozczarowaniami. W obliczu dzisiejszych rewelacji po prostu zapomniała, Ŝe ciągle jeszcze była Ŝoną tego odraŜającego, niemoŜliwego... - Ojciec będzie musiał przestać blokować sprawę Matta w komisji ziemskiej. Tyle przynajmniej jest mi winien - dodała gorzko. - Kiedy to zrobi, kaŜę mojemu prawnikowi skontaktować się z Mattem i zaoferuję to jako gałązkę oliwną. - Myślisz, Ŝe podołasz przygotowaniom do ślubu w takim nastroju? - zapytał łagodnie. - Podołam i uda mi się to - obiecała, zmuszając się, Ŝeby zabrzmiało to entuzjastycznie. - Pobierzemy się w lutym... tak. - Jeszcze jedno... - dodał, gładząc jej policzek. - Obiecaj mi, Ŝe do mojego powrotu nie przyjmiesz Ŝadnej nowej pracy. - Dlaczego? Robiąc głęboki wdech, ostroŜnie powiedział: - Zawsze rozumiałem, dlaczego upierasz się, Ŝeby pracować w „Bancrofcie”, ale skoro nie moŜesz juŜ tego robić, chciałbym, Ŝebyś moŜe skoncentrowała się na byciu moją Ŝoną. Miałabyś wiele zajęć. Poza prowadzeniem naszego domu, podejmowaniem gości są jeszcze funkcje społeczne, praca na cele charytatywne... Poczuła w tym momencie rezygnację, jakiej nie zaznała przez całe lata. Zaczęła protestować, ale zniechęcona zamilkła. - Szczęśliwej podróŜy - szepnęła, całując go w policzek. Byli w drodze do drzwi, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka domofonu naciskanego w znajomym rytmie. - To Lisa - powiedziała Meredith. Czuła się winna, bo zapomniała o umówionej z nią kolacji, i sfrustrowana, bo nie zanosiło się na to, aby było jej dane być samą, czego tak potrzebowała. Nacisnęła przycisk, wpuszczając przyjaciółkę. W chwilę później Lisa wkroczyła do mieszkania zdecydowana zachować radosny uśmiech. Niosła pojemnik z chińszczyzną. - Słyszałam, co się dzisiaj stało - oznajmiła, przytulając Meredith w krótkim, mocnym uścisku. - Domyślałam się, Ŝe zapomnisz o naszej kolacji i Ŝe nie będziesz głodna - dodała, stawiając pojemnik na wypolerowanej powierzchni stołu w jadalni. Zdjęła płaszcz. - Nie
mogłam znieść myśli o tym, Ŝe spędzisz ten wieczór sama, i jestem, chcesz tego czy nie przerwała, zerkając przez ramię na Parkera: - Przepraszam, Parker, nie wiedziałam, Ŝe tu będziesz. Jedzenia starczy dla wszystkich. - Parker właśnie wychodził - powiedziała Meredith z nadzieją, Ŝe tych dwoje zapomni o swoich zwykłych słownych przepychankach. - WyjeŜdŜa jutro na Światową Konferencję Bankową. - Ale gratka - powiedziała Lisa teatralnym tonem, rzucając Parkerowi olśniewający uśmiech - będziesz mógł porównać z bankierami z całego świata swoje techniki doprowadzania wdów do bankructwa. Meredith zobaczyła, jak jego twarz tęŜeje, a brwi marszczą się z wściekłością. Znowu zdziwiła się przelotnie, Ŝe docinki Lisy są niepotrzebnie tak głębokie, ale jej własne problemy usuwały w cień wszystko inne. - Proszę was! - powiedziała ostrzegawczo, patrząc na dwoje skaczących sobie do oczu ludzi, których kochała. - Nie droczcie się. Nie dzisiaj. Liso, nie przełknę ani kęsa... - Musisz jeść, Ŝeby mieć siłę. - Wolałabym zostać sama... naprawdę. - Nie masz na to najmniejszej szansy. Jak wchodziłam, podjeŜdŜał właśnie twój ojciec. - Dźwięk domofonu rozległ się na potwierdzenie jej słów. - Jeśli o mnie chodzi, to on moŜe tam stać przez całą noc - powiedziała Meredith, otwierając drzwi, Ŝeby wypuścić Parkera. Ten odwrócił się gwałtownie. - Na miłość boską, nie mogę teraz wyjść, jeśli on jest tam na dole. Będzie chciał, Ŝeby go wpuścić. - Nie rób tego - Meredith starała się panować nad swoimi emocjami. - Co u diabła mam powiedzieć, jeśli poprosi, Ŝebym przytrzymał drzwi dla niego? - Pozwól, Parker, Ŝe coś zasugeruję - odezwała się słodko Lisa, biorąc go pod rękę i odprowadzając go w stronę otwartych drzwi. - Dlaczego nie potraktujesz go tak jak pierwszego lepszego zjadacza chleba z wielodzietną rodziną na utrzymaniu, potrzebującego poŜyczki z twojego banku: powiedz mu nie! - Liso - powiedział przez zaciśnięte zęby, wyszarpując ramię z jej uchwytu - chyba naprawdę nauczę się ciebie nienawidzić. - Zwracając się do Meredith, dodał: - Bądź rozsądna, ten człowiek jest nie tylko twoim ojcem, mamy teŜ wspólne interesy. Kładąc ręce na biodrach, Lisa posłała mu promienny, prowokujący uśmiech.
- Parker, gdzie się podziała twoja niewzruszona postawa, twój mocny charakter i odwaga? - Pilnuj swojego cholernego nosa. Gdybyś była osobą na poziomie, zorientowałabyś się, Ŝe to osobista sprawa, i zaczekałabyś w kuchni. Ta reprymenda podziałała na Lisę zaskakująco. Zwykle była gotowa znieść tyle, ile sama serwowała. Słowa Parkera wywołały tym razem na jej policzkach rumieniec poniŜenia. - Drań - powiedziała ledwo dosłyszalnym głosem. Obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku kuchni. Mijając Meredith, powiedziała: - Przyszłam tu, Mer, Ŝeby cię pocieszyć, a nie denerwować. Poczekam w kuchni. Kiedy się tam znalazła, otarła łzy, które napłynęły jej do oczu, i ostrym ruchem włączyła radio. - No dalej, Parker, wygadaj się - zawołała i mocno podkręciła gałkę głośności - nie słyszę ani słowa. - Z radia popłynęły dźwięki sopranu łkającego głośno w interpretacji arii z „Madame Butterfly”. Do salonu dotarł długi, natarczywy dźwięk dzwonka domofonu, który dołączył do pełnego cierpienia, krzykliwego głosu zawodzącego sopranu. Parker nabrał głęboko powietrza, mając równą ochotę na rozbicie radia, jak i na uduszenie Lisy Pontini. Spojrzał na swoją narzeczoną, stojącą o kilka kroków od niego, zbyt pogrąŜoną w smutku, Ŝeby dostrzec ogłuszającą kakofonię. Złagodniał. - Meredith - powiedział miękko, kiedy dzwonek domofonu umilkł. - Naprawdę chcesz, Ŝebym to zrobił? Mam go nie wpuścić? Zerknęła na niego, głośno przełknęła i skinęła głową. - Zrobię to w takim razie. - Dziękuję - szepnęła. Odwrócili się gwałtownie zaskoczeni, słysząc wściekły głos jej ojca wkraczającego do pokoju. - Do diabła! To musiał być widok, kiedy wślizgiwałem się tu razem z innym lokatorem! Co to jest, jakiś bal? - zapytał agresywnie, podnosząc głos, Ŝeby przekrzyczeć operowy wrzask wydobywający się z radia. - Meredith, zostawiłem ci w biurze dwie wiadomości, dalsze cztery nagrałem na twojej sekretarce! Rozzłoszczona jego wtargnięciem zapomniała o zmęczeniu. - Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Philip rzucił na kanapę kapelusz i wyszarpnął cygaro z kieszeni. Obserwowała, jak je zapalał, i ze stoickim spokojem nie skomentowała tego.
- Wręcz przeciwnie - rzucił, przygryzając zębami cygaro i patrząc na nią. - Stanley nie przyjął prezydentury. Powiedział, Ŝe uwaŜa, Ŝe nie podołałby temu zadaniu. Była zbyt zraniona ich wcześniejszym starciem, Ŝeby ta wiadomość zrobiła na niej wraŜenie, i rzeczowym głosem powiedziała: - I w takim razie zdecydowałeś się zaoferować ją mnie? - Nie, nie zrobiłem tego. Przedstawiłem te propozycje osobie, którą ja... którą zarząd wybrał jako kolejną: Gordonowi Mitchellowi. Ta przykra dla niej informacja ledwie ją dotknęła. Wzruszyła ramionami. - W takim razie, po co tu przyszedłeś? - Mitchell teŜ ją odrzucił. Parker, słysząc to, zdziwił się tak samo jak Meredith. - Mitchell jest ambitny jak diabli. Wydawałoby się, Ŝe głowę by dał sobie uciąć za taką szansę. - TeŜ tak myślałem. On jednak uwaŜa, Ŝe bardziej przyda się sklepowi, pozostając w dziale towarowym. Najwyraźniej dla niego dobro „Bancrofta” jest waŜniejsze niŜ jego własny; splendor - dodał ze znaczącym spojrzeniem w stronę Meredith, oskarŜając ją w ten sposób o dbanie tylko o własną sławę. Nie owijając w bawełnę zakończył: - Ty byłaś brana pod uwagę jako trzecia. Dlatego tu jestem. - Sadzę, Ŝe oczekujesz, Ŝe skwapliwie skorzystam z szansy? - odparowała zbyt uraŜona tym, co powiedział wcześniej, Ŝeby móc cieszyć się z tego, co właśnie usłyszała. - Oczekuję - powiedział, a na jego twarzy pojawiła się złość i niepokojące, krwiste wypieki - Ŝe zachowasz się, jak przystało na dyrektora, za którego chyba się uwaŜasz. Rozumiem, Ŝe odłoŜysz na bok nasze osobiste konflikty i wykorzystasz zaoferowaną ci szansę! - Są inne moŜliwości, gdzie indziej. - Nie bądź głupia! Nigdy nie będziesz miała lepszej okazji, Ŝeby nam pokazać, co umiesz. - Czy dajesz mi właśnie to, szansę udowodnienia, ile jestem warta? - Tak - wyrzucił z siebie. - A jeśli się sprawdzę, to co wtedy? - Kto wie? - W tej sytuacji nie jestem zainteresowana. Znajdź kogoś innego. - Do diabła! Nie ma kogoś tak wykwalifikowanego do tej pracy jak ty, i dobrze o tym wiesz!
Wyrzucił to z siebie w eksplozji irytacji, frustracji i desperacji. Niechętnie wypowiedziane przez niego słowa były dla Meredith nieporównanie słodsze niŜ jakakolwiek inna pochwała. Zaczynało wzbierać w niej podekscytowanie, jakiego odmówiła sobie wcześniej, ale starała się, Ŝeby jej głos zabrzmiał nonszalancko: - W takim razie przyjmuję tę propozycję. - Dobrze, przedyskutujemy te sprawy jutro przy kolacji. Mamy pięć dni do mojego wypłynięcia w rejs, Ŝeby omówić sprawy wymagające rozstrzygnięć. Sięgnął po swój kapelusz, zamierzając wyjść. - Nie tak szybko - zatrzymała go, próbując się skoncentrować. - Po pierwsze, ale nie najwaŜniejsze, mamy nie załatwioną podwyŜkę mojej pensji. - Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, po miesiącu od chwili twojego wprowadzenia się do mojego gabinetu. - Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy rocznie od zaraz - skontrowała. - Z załoŜeniem - zgodził się gniewnie - Ŝe kiedy wrócę z urlopu, twoja pensja wróci do obecnego poziomu. - Zgoda - powiedziała ponownie. - W takim razie, wszystko mamy uzgodnione. - Niezupełnie, jest jeszcze coś, czego chcę od ciebie. Mam zamiar całkowicie poświęcić się pracy, ale mam jeszcze dwie osobiste sprawy, które muszę załatwić. - Co to za sprawy? - Rozwód i małŜeństwo. Nie mogę przystąpić do tego ostatniego, nie mając pierwszego. - Podeszła do niego. - Wierzę, Ŝe Matt zgodzi się na rozwód, jeśli ja zrobię krok ku zgodzie. Takim krokiem moŜe być aprobata jego prośby przez komisją ziemską i dalsze gwarancje, Ŝe z naszej strony nie będzie więcej ingerencji w jego prywatne sprawy. Prawdę mówiąc, jestem niemal pewna, Ŝe on się na to zgodzi. Ojciec przypatrywał się jej ze smętnym uśmiechem. - Naprawdę tak myślisz? - Tak, ale ty najwyraźniej jesteś innego zdania. Dlaczego? - Dlaczego? - powiedział rozbawiony. - Powiem ci, dlaczego. UwaŜasz, Ŝe on przypomina ci mnie, a ja nie przystałbym na taką nędzną ofertę. Ani teraz, ani nigdy. Sprawiłbym, Ŝe Ŝałowałby dnia, w którym próbował ze mną zadrzeć. A kiedy lak by się juŜ stało, poszedłbym na układ na moich warunkach. Na warunkach, które by mu stanęły kością w gardle! Poczuła ciarki na plecach, kiedy wyobraziła sobie taki scenariusz wydarzeń.
- Mniejsza o to - nalegała - zanim zgodzę się cię zastępować, chcę, Ŝebyś mi obiecał, Ŝe on uzyska zgodę komisji, jeśli ponownie o nią wystąpi. Zawahał się i skinął głową. - Zajmę się tym. - I dasz słowo, Ŝe jeśli zgodzi się na bezproblemowy, cichy rozwód, ty nie będziesz ingerował w Ŝadną jego działalność? - Masz moje słowo, Parker - powiedział, pochylając się, Ŝeby wziąć z kanapy swój kapelusz. - śyczę ci udanej podróŜy. Kiedy wyszedł, Meredith spojrzała na Parkera. Uśmiechnął się, kiedy powiedziała miękko: - Ojciec nie mógł powiedzieć, Ŝe mu przykro albo Ŝe się mylił, ale jego zgoda na wszystko, o co prosiłam, była sposobem wynagrodzenia mi tamtych przykrości. Nie sądzisz? - Być moŜe tak było - odpowiedział niezupełnie przekonany. Nie dostrzegła tego i z nagłym, radosnym entuzjazmem oplotła ramionami jego szyję. - Poradzę sobie ze wszystkim: z prezydenturą, rozwodem i przygotowaniami do naszego ślubu, zobaczysz! - Wiem o tym - powiedział, uśmiechając się. Objął ją, splatając ręce za jej plecami i przyciągnął do siebie. Lisa siedziała na kuchennym stole, opierając stopy na siedzeniu krzesła. Zdecydowała, Ŝe opera Pucciniego była nie tylko nudna. Była nie do zniesienia. Uniosła głowę i zobaczyła Meredith stojącą w drzwiach. - Czy Parker i twój ojciec juŜ wyszli? - zapytała wyłączając radio. - BoŜe, co za wieczór - dodała, kiedy Meredith potakująco skinęła głową. - Okazuje się, Ŝe jest to wspaniały, cudowny, fantastyczny wieczór! - obwieściła Meredith z promiennym uśmiechem. - Czy ktoś ci juŜ powiedział, Ŝe masz niepokojąco nagłe zmiany nastrojów? - zapytała Lisa, przyglądając się jej ze zdziwieniem. Przed kilkoma minutami słyszała dobiegający z salonu, podniesiony głos Philipa. - Bądź uprzejma zwracać się do mnie z odrobinę większym respektem. - Jak chciałabyś, Ŝebym się do ciebie zwracała? - zapytała Lisa, przypatrując się uwaŜnie jej twarzy. - Co byś powiedziała na: pani prezydent? - śartujesz! - wykrzyknęła uradowana Lisa.
- Tylko co do tego, jak się masz do mnie zwracać. Otwórzmy szampana. Mam ochotę to uczcić! - Tak jest - zgodziła się Lisa, ściskając ją. - A potem moŜesz mi opowiedzieć, co zaszło wczoraj miedzy tobą a Farrellem. - To było okropne! - obwieściła pogodnie, wyjmując z lodówki butelkę szampana i zabierając się do jej otwarcia.
ROZDZIAŁ 31 W czasie następnego tygodnia Meredith rzuciła się w wir zajęć w swojej nowej roli tymczasowego prezydenta; podejmowała decyzje ostroŜnie i umiejętnie. Spotykała się z zespołem dyrektorów, słuchając ich opinii, sugerując nowe pomysły. W ciągu kilku dni zaczęli darzyć ją zaufaniem i podchodzić do jej działań z entuzjazmem. Jednocześnie udawało jej się wykonywać większość dotychczasowych obowiązków wiceprezydenta. Było to moŜliwe dzięki kompetencji Phyllis, jej niezachwianej lojalności i chęci do pracy z Meredith po godzinach. Po kilku dniach wypełniania z powodzeniem podwójnej roli nauczyła się dzielić czas i jej dotychczasowe zmęczenie przemieniło się w euforię. Udało jej się nawet poświęcić trochę czasu przygotowaniom do ślubu. W dziale papierniczym „Bancrofta” zamówiła zaproszenia, a kiedy zadzwonili z działu sukien ślubnych z wiadomością, Ŝe mają nowe modele sukien, poszła je obejrzeć. Jedna z nich, obcisła, zdobiona perełkami, ze srebrzystoniebieskiego jedwabiu z głębokim wycięciem karo na plecach, była tym, czego bezskutecznie szukała. - Jest idealna! - wykrzyknęła z radością, śmiejąc się i mocno ściskając arkusz z modelem sukni. Pracownicy salonu uśmiechali się ujęci jej bezpretensjonalną, udzielającą się radością. Meredith zasiadła przy rzeźbionym biurku ojca, a wcześniej dziadka z rysunkiem sukni w jednej dłoni i wzorem zaproszeń na ślub w drugiej. SprzedaŜ we wszystkich sklepach „Bancrofta” osiągała rekordowe poziomy. Radziła sobie z kaŜdą sprawą, która pojawiła się na jej biurku bez względu na to, jak bardzo była skomplikowana. Miała teŜ wkrótce poślubić najwspanialszego, najlepszego z męŜczyzn - człowieka, którego kochała, odkąd była dzieckiem. Odchylając się w obrotowym fotelu, uśmiechnęła się do wiszącego na przeciwległej ścianie, oprawionego w szerokie, rzeźbione ramy portretu załoŜyciela „Baricrofta”. Nastrojona nagle sentymentalnie i radośnie spojrzała na brodatego męŜczyznę o błyszczących niebieskich oczach i szepnęła z uczuciem: - Co sądzisz o mnie, pradziadku? Dobrze sobie radzę? W miarę upływu tygodnia czuła się nadal gotowa do podejmowania dalszych wyzwań. Była szczęśliwa i bardzo zajęta. Sukces przyświecał kaŜdemu zadaniu, jakiego się podejmowała... kaŜdemu, poza jednym: ojciec przed swoim wyjazdem dotrzymał obietnicy w
sprawie prośby Matta w komisji ziemskiej. Nie mogła niestety dotrzeć do Matta, Ŝeby mu to powiedzieć. Bez względu na to, kiedy dzwoniła do jego biura, sekretarka informowała ją, Ŝe albo nie było go w biurze, albo Ŝe wyjechał z miasta. Kiedy do czwartkowego popołudnia w dalszym ciągu nie zadzwonił w odpowiedzi na jej telefony, spróbowała raz jeszcze. Tym razem sekretarka miała dla niej wiadomość od Matta. - Pan Farrell - powiadomiła ją zdecydowanym, lodowatym tonem - poinstruował mnie, Ŝebym przekazała pani, Ŝe powinna pani kontaktować się teraz nie z nim, lecz z jego prawnikami, firma Pearson & Leyinson. Pan Farrell nie będzie przyjmował telefonów od pani, panno Bancroft, ani teraz, ani w przyszłości. Kazał mi takŜe powiedzieć pani, Ŝe jeśli będzie pani kontynuowała dzwonienie tutaj, oskarŜy panią oficjalnie o nękanie. Po wyrecytowaniu tego kobieta po prostu odłoŜyła słuchawkę! Meredith odsunęła słuchawkę od ucha i wpatrywała się w nią. RozwaŜała, czy nie pójść do biura Matta i nalegać na spotkanie z nim. Istniało jednak wielkie prawdopodobieństwo, Ŝe w obecnym nastroju kazałby po prostu ludziom ze swojej ochrony usunąć ją z budynku. Zdała sobie sprawę, Ŝe nakazem chwili było teraz dla niej pozbawione emocji podejście do sprawy i obiektywne, spokojne rozwaŜenie sposobów działania. Musiała postąpić dokładnie tak, jakby postąpiła, gdyby to był słuŜbowy problem. Wiedziała, Ŝe skontaktowanie się z prawnikami Matta nie przyniosłoby Ŝadnego efektu. Reprezentują jej przeciwnika i próbowaliby ją zastraszyć dla samej tylko przyjemności zrobienia tego. Co więcej, od samego początku wiedziała, Ŝe ona teŜ będzie potrzebowała prawnika dla sporządzenia dokumentów, kiedy tylko Matt zgodzi się na rozwód na pokojowych warunkach. Zanosiło się na to, Ŝe będzie go potrzebowała wcześniej, niŜ przypuszczała. Musi to być ktoś, kto przebrnie przez irytujące formalności przedstawienia firmie Pearson & Levinson jej pokojowych propozycji, Ŝeby oni z kolei mogli przedłoŜyć je swojemu klientowi. W sytuacji kiedy Matt był reprezentowany przez firmę o takim prestiŜu i tak wpływową, jak Pearson & Levinson, ona po prostu nie mogła wybrać pierwszego lepszego kompetentnego prawnika. Ten, kogo wybierze, musi mieć tyle samo wpływów politycznych i tyle umiejętności, jakimi wykazują się sławni prawnicy Matta; w przeciwnym razie jego prawnicy zmuszą jej adwokata do podjęcia, tak ostatnimi czasy lubianego przez przedstawicieli tego zawodu, rodzaju prawnego sparringu i prowadzonych poza sądem gierek. Po drugie, i równie waŜne, wybrany przez nią prawnik musi chronić jej prywatność tak samo pieczołowicie, jak będzie dbał o jej prawne interesy; musi to być ktoś, kto nie będzie
roztrząsał jej problemów podczas obiadów w klubie prawnika... ktoś, komu ufałaby bezgranicznie. Parker sugerował, aby był to jego przyjaciel. Ona wolałaby kogoś, kogo znała i lubiła. Nie chciała jednak mieszać problemów zawodowych z prywatnymi. W tym układzie nie mogła brać pod uwagę Sama Greena. Wzięła do ręki długopis i wypisała nazwiska znanych sobie prawników, po czym powoli skreśliła je wszystkie. Byli wziętymi prawnikami i wszyscy naleŜeli do jej podmiejskiego klubu; razem grali w golfa i prawdopodobnie wymieniali teŜ między sobą ploteczki. Był tylko jeden człowiek, który odpowiadał kryteriom, chociaŜ wcale nie. miała ochoty opowiadać mu o całej sprawie. - Stuart - westchnęła z mieszaniną niechęci i sympatii. Stuart Whitmore był jedynym chłopcem, który ją lubił, kiedy była nieciekawą trzynastolatką. Był teŜ jedynym chłopcem, który z własnej woli poprosił ją do tańca na przyjęciu u pani Eppingham. Miał teraz trzydzieści trzy lata i był zewnętrznie tak samo nieciekawy jak kiedyś. Miał wąskie ramiona i cienkie, ciemnoblond włosy. Jednocześnie był wspaniałym prawnikiem wywodzącym się z rodziny, która wydała wielu równie wspaniałych prawników; był teŜ fascynującym rozmówcą, a przede wszystkim jej przyjacielem. Przed dwoma laty podjął po raz ostatni i z wielką determinacją próbę uwiedzenia jej; zrobił to w typowy dla siebie sposób: w formie, w jakiej przedstawiłby sądowi świetnie przygotowaną sprawę. Wyliczał wszelkie powody, z których powinna pójść z nim do łóŜka. Na koniec napomknął, ale niezobowiązująco, o moŜliwości małŜeństwa w przyszłości. Była zaskoczona i poruszona tym, Ŝe brał pod uwagę poślubienie jej i z tego powodu dała mu kosza w sposób delikatny, starając się, Ŝeby zrozumiał, jak wiele znaczy dla niej jego przyjaźń. Wysłuchał jej odmowy z uwagą, po czym powiedział sucho: - W takim razie, czy rozwaŜyłabyś powierzenie mi prowadzenia jakichś twoich spraw prawnych? Wtedy mógłbym sobie powiedzieć, Ŝe naszemu zbliŜeniu stoją na przeszkodzie względy etyczne, a nie brak wzajemności uczuć. Próbowała odcyfrować znaczenie tych słów i w końcu dotarła do niej ukryta w nich Ŝartobliwa nutka. Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi. - Oczywiście, Ŝe to zrobię. Jutro ukradnę ze sklepu opakowanie aspiryny, a ty będziesz mógł wyciągnąć mnie z więzienia. Stuart uśmiechnął się i wstał. Jego uśmiech był ciepły i przyjazny. Wręczając jej swoją wizytówkę, powiedział:
- śądaj klauzuli w piątek, dopóki się tam nie pojawię. Następnego poranka Meredith namówiła Marka Bradena, Ŝeby zadzwonił do swojego kolegi, porucznika w lokalnym komisariacie, a ten z kolei zadzwonił do Stuarta z wiadomością, Ŝe Meredith została zatrzymana pod zarzutem kradzieŜy w sklepie. Podejrzewając dowcip, Stuart odłoŜył słuchawkę, po czym sam zadzwonił do tego komisariatu. Okazało się, Ŝe porucznik Reicher istniał, a Meredith najwyraźniej została zatrzymana. Meredith usadowiła się na stopniach przed komisariatem i obserwowała, jak czterodrzwiowy mercedes Stuarta z piskiem hamulców zatrzymał się w niedozwolonym miejscu tuŜ przed budynkiem. Kiedy zobaczyła, jak wyskakuje z samochodu, nie wyłączając nawet silnika, zorientowała się, jak bardzo mu na niej zaleŜało. - Stuart! - zawołała, kiedy wbiegł po schodach tuŜ obok niej, nie dostrzegając jej nawet. Zatrzymał się, odwrócił się gwałtownie i od razu uświadomił sobie, Ŝe padł ofiarą Ŝartu. - Tak mi przykro - szepnęła. - Chciałam ci tylko udowodnić, na ile potrafię się zdobyć, Ŝeby zachować przyjaźń, która znaczy dla mnie tak wiele. Złość zniknęła z jego twarzy; odetchnął głęboko, Ŝeby się uspokoić, i uśmiechnął się. - Zostawiłem w kancelarii zwaśnione strony bardzo drastycznego rozwodu, kaŜąc im czekać na innego prawnika. Do tej pory albo się pozabijali, albo co gorsza pogodzili, co spowodowałoby utratę naleŜnego mi niemałego wynagrodzenia. Ciągle uśmiechając się na wspomnienie tamtego zdarzenia, nacisnęła przycisk intercomu. - Phyllis, połącz mnie, proszę, ze Stuartem Whitmore'em z Whitmore & Northbridge. W chwili kiedy odłoŜyła słuchawkę, nerwowe napięcie zaczęło w niej narastać. DrŜała jej dłoń, kiedy sięgnęła po leŜący na biurku plik wydruków komputerowych. W ciągu ostatniego roku widziała Stuarta zaledwie dwa razy. Co będzie, jeśli nie zechce z nią rozmawiać... jeśli nie będzie chciał mieszać się w jej osobiste problemy... co, jeśli nie ma go w mieście? AŜ podskoczyła, kiedy rozległ się ostry, krótki dźwięk intercomu. - Pan Whitmore jest na linii, Meredith. Wzięła oddech, Ŝeby się uspokoić, i podniosła słuchawkę. - Dziękuję, Stuarcie, Ŝe oddzwoniłeś tak szybko. - Właśnie wychodziłem na przesłuchanie, kiedy usłyszałem, Ŝe sekretarka odbiera telefon od ciebie - odpowiedział tonem profesjonalnym, ale uprzejmym. - Mam mały problem prawny - wyjaśniła. - Prawdę mówiąc, to on wcale nie jest mały. Jest raczej duŜy albo lepiej monstrualny. - Słucham cię - rzekł, słysząc wahanie w jej głosie.
- Chcesz, Ŝebym opowiedziała ci o tym teraz? Przez telefon, kiedy się spieszysz? - Niekoniecznie. Mogłabyś jednak zorientować mnie w temacie, Ŝeby zaostrzyć mój prawniczy apetyt. Wychwyciła w jego głosie zawoalowany Ŝartobliwy ton. Odetchnęła z ulgą. - Mówiąc krótko, potrzebuję porady prawnej w sprawie mojego... rozwodu. - W takim razie - odpowiedział natychmiast ze śmiertelną powagą - radzę ci najpierw poślubić Parkera. W ten sposób zyskamy dla ciebie większe korzyści. - To nie jest Ŝart, jak ostatnim razem, Stuarcie - ostrzegła, ale nawet uśmiechnęła się odrobinę: Stuart emanował czymś, co wzbudzało zaufanie. - Tkwię w najdziwniejszym prawnym chaosie, z jakim się kiedykolwiek zetknąłeś. Muszę się natychmiast z tego wyplątać. - Zwykle lubię skomplikowane problemy, to winduje w górę moje honorarium - dodał Ŝartobliwie. - Jednak dla starych przyjaciół, tylko ten jeden raz, jestem gotów zamienić Ŝądzę pieniądza na współczucie. Moglibyśmy zjeść dzisiaj razem kolację? - Jesteś aniołem! - Naprawdę? Wczoraj obrońca powiedział sędziemu, Ŝe jestem podstępnym skurwysynem. - Nie jesteś! - lojalnie zaprotestowała Meredith. Zaśmiał się cicho: - To prawda, moja śliczna. Jestem nim.
ROZDZIAŁ 32 Stuart wysłuchał całej historii, nie okazując jakichkolwiek emocji. Był daleki od osądzania jej lub przeraŜenia jej zachowaniem jako osiemnastolatki. Nie okazał nawet zaskoczenia, kiedy powiedziała, kto był ojcem jej dziecka. Prawdę mówiąc, jego pozbawiona wyrazu twarz i niezmącona cisza były tak zbijające z tropu, Ŝe po wyrecytowaniu swoich rewelacji zapytała z wahaniem: - Czy wyjaśniłam wszystko dokładnie? - Absolutnie dokładnie - odparł i jakby na potwierdzenie tego dodał: - Skończyłaś mi właśnie opowiadać, Ŝe twój ojciec chce teraz uŜyć swoich wpływów, Ŝeby zaaprobowano prośbę Farrella w komisji ziemskiej i chce to zrobić z taką samą pogardą dla nielegalności kupczenia wpływami, jaką wykazał, załatwiając z Davisem zablokowanie tej prośby. Zgadza się? - Ja... myślę, Ŝe tak - odpowiedziała, czując się niezręcznie wobec tak gładko przez niego ubranego w słowa potępienia jej ojca. - Farrella reprezentuje Pearson i Levinson? - Tak. - Sprawa jest jasna w takim razie - zadeklarował, sygnalizując kelnerowi chęć uregulowania rachunku. - Rano zadzwonię do Billa Pearsona i powiem mu, Ŝe jego klient niesłusznie naraŜa moją ulubioną klientkę na zupełnie niepotrzebny stres. - I co dalej? - Wtedy poproszę, Ŝeby jego klient podpisał kilka ślicznych dokumentów, które mu prześlę. Meredith uśmiechnęła się z mieszaniną nadziei i niepewności. - I to tylko tyle? - MoŜe się okazać, Ŝe tak. Późnym popołudniem następnego dnia Stuart w końcu zadzwonił. - Rozmawiałeś z Pearsonem? - zapytała Meredith, czując, Ŝe robi jej się słabo w oczekiwaniu na to, czego się obawiała. - Przed chwilą właśnie odłoŜyłem słuchawkę. - I cóŜ? - ponaglała, kiedy milczał. - Przekazałeś mu ofertę mojego ojca? Co powiedział? - Powiedział - rzucił gorzko Stuart - Ŝe cała ta sprawa między tobą a Farrellem jest wybitnie osobistą kwestią. Jego klient pragnie najpierw właśnie z tego punktu widzenia
rozpatrywać tę sprawę, a później, kiedy będzie gotów, to właśnie on podyktuje warunki, na których zostanie przeprowadzony rozwód. - Mój BoŜe - wyrzuciła z siebie. - Co to znaczy? Nie rozumiem! - W takim razie podejmę się usunięcia uprzejmej prawnej otoczki i przetłumaczę to dla ciebie - zaoferował Stuart. - Pearson powiedział mi, Ŝebym się odpieprzył. Taki sposób wysławiania się był zupełnie nie w stylu Stuarta i zorientowała się, Ŝe świadczyło to o jego większym zdenerwowaniu sprawą, niŜ chciał to okazać. Zaniepokoiło ją to niemal tak samo, jak niezrozumiałe zachowanie prawnika Matta. - W dalszym ciągu nie rozumiem tego! - powiedziała, pochylając się do przodu. Tamtego dnia, w czasie lunchu, Matt był nastawiony ugodowo. Do czasu tego telefonu o Southville. Teraz oferuję załatwienie jego prośby w komisji ziemskiej, a on nawet nie chce o tym słyszeć. - Meredith - powiedział zdecydowanie Stuart. - Czy powiedziałaś mi wszystko o swoim związku z Farrellem, nie pominęłaś niczego? - Nie. Dlaczego pytasz o to? - Dlatego, Ŝe z tego co słyszałem o Farrellu, to jest to kierujący się logiką, inteligentny człowiek, według niektórych zimny i bezwzględnie, aŜ nieludzko logiczny. Ludzie tak zajęci jak on i kierujący się logiką nie zadają sobie trudu odgrywania się na kimś z powodu nieistotnych zatargów. To tylko strata ich czasu, a w przypadku Farrella jego czas wart jest wiele pieniędzy. Są jednak pewne granice tego, co kaŜdy człowiek moŜe znieść. Wszystko wskazuje na to, Ŝe Farrell został zepchnięty do tej granicy i teraz chce walki, dąŜy do niej! A to sprawia, Ŝe ja czuję się teraz bardzo, bardzo nieswojo. Meredith czuła się jeszcze bardziej nieswojo. - Dlaczego miałby chcieć walki? - Muszę z tego wyciągnąć wniosek, Ŝe on chce zdobyć satysfakcję, jaką daje odwet. - Odwet, za co? - zawołała gwałtownie, zaniepokojona. - Dlaczego przyszło ci na myśl coś takiego? - Pomyślałem tak po tym, co powiedział Pearson: zagroził mi, Ŝe kaŜda próba przeprowadzenia przez ciebie tego rozwodu przed sądem bez wcześniejszej i całkowitej akceptacji tego kroku przez jego klienta zakończy się, jak to ujął: nawet większymi nieprzyjemnościami dla ciebie. - Większymi nieprzyjemnościami? - powtórzyła zdziwiona. - Dlaczego teraz tak podchodzi do tej sprawy? Starał się być miły w czasie naszego lunchu w ubiegłym tygodniu. Naprawdę się starał. Nawet Ŝartował ze mną, chociaŜ w gruncie rzeczy pogardzał mną.
- Dlaczego? - przerwał jej z napięciem. - Dlaczego miałby tobą pogardzać? Skąd ta myśl? - Nie wiem. Wyczułam to po prostu. - Odsuwając na bok tę niewiadomą, ciągnęła dalej: - Zrozumiałe, Ŝe jest wściekły z powodu Southville. Był teŜ na pewno oburzony tym, co powiedziałam mu w samochodzie po lunchu. Czy to mogło tak zaleźć mu za skórę, Ŝe aŜ „zepchnęło go do granicy wytrzymałości”? - MoŜe - odpowiedział, ale nie brzmiało to przekonująco. - Co zrobimy teraz? - Pomyślę o tym w czasie weekendu. Za godzinę wyjeŜdŜam z Teddem i Lisą do Palm Beach. Będziemy pływać ich jachtem. Jak tylko wrócę, ustalimy strategię działania. Spróbuj się za bardzo nie martwić. - Spróbuję - obiecała i po odłoŜeniu słuchawki postarała się, nie bez wysiłku, wyrzucić Matthew Farrella ze swoich myśli. Rzuciła się w wir pracy. W dwie godziny później ciągle jeszcze się jej to udawało, aŜ do chwili, kiedy pojawił się Sam Green, prosząc o natychmiastowe spotkanie. Tak jak obiecał, przyśpieszył prace swoich ludzi, Ŝeby zrealizować projekt wstrzymujący jego wyjazd do Houston i negocjacje zakupu ziemi z Thorpem. Przed trzema dniami Sam zadzwonił tam z nadzieją na umówienie na ten tydzień spotkania i dowiedział się od Ivana Thorpa, Ŝe nie było sensu przyjeŜdŜać tam wcześniej niŜ w następnym tygodniu. Meredith z uśmiechem obserwowała, jak zbliŜał się do jej biurka. - Jesteś gotów do wyjazdu? - Thorp właśnie zadzwonił do mnie i odwołał nasze spotkanie - powiedział i cięŜko usiadł na stojącym opodal krześle. Był rozzłoszczony i rozdraŜniony. - Wygląda na to, Ŝe zaakceptowali juŜ dwudziestomilionowy kontrakt na zakup tej ziemi. Kupiec chciał zachować tę transakcję w tajemnicy aŜ do teraz i to dlatego Thorp odkładał spotkanie ze mną. Ta ziemia jest teraz własnością działu handlu nieruchomościami duŜego konglomeratu firm. Meredith poczuła się gorzko rozczarowana i nie chciała zaakceptować tej poraŜki. - Skontaktuj się z nowym właścicielem i dowiedz się, czy chcieliby to sprzedać. - JuŜ to zrobiłem. Absolutnie chcą sprzedać tę ziemię - powiedział Sam z sarkazmem. Meredith, zaskoczona tonem jego głosu, nalegała: - W takim razie nie traćmy czasu. Zacznij z nimi negocjować. - Próbowałem. Chcą trzydziestu milionów i ta kwota nie podlega negocjacjom. - Trzydzieści milionów. To po prostu śmieszne! - wykrzyknęła, unosząc się ze swojego miejsca. To jakieś szaleństwo! Ta ziemia jest warta, biorąc pod uwagę dzisiejszą
sytuację ekonomiczną, najwyŜej dwadzieścia siedem milionów, a zapłacili za nią dwadzieścia! - Powiedziałem to samo ich dyrektorowi, ale on podchodzi do tego na zasadzie: nikt was nie zmusza do tego zakupu. Meredith wstała i niespokojna podeszła do okna. Próbowała zdecydować, co robić dalej. Ta ziemia połoŜona blisko Gallerii była najbardziej korzystną lokalizacją dla filii „Bancrofta”, jaką gdziekolwiek, kiedykolwiek widziała. Chciała, Ŝeby ten sklep został tam wybudowany, i nie miała zamiaru się poddać. - Czy oni sami planują zagospodarowanie tego terenu? - zapytała, wracając do biurka. Zagubiona w myślach oparła się o jego brzeg i skrzyŜowała ręce na piersiach. - Nie. - Powiedziałeś, Ŝe naleŜą do duŜego konglomeratu. Którego? Sam Green, tak samo jak niemal wszyscy w „Bancrofcie”, był najwyraźniej świadom tego, Ŝe nazwisko Meredith było przez plotkarską prasę wiązane z nazwiskiem Matthew Farrella, dlatego teŜ zawahał się kilka sekund, zanim odpowiedział: - Intercorp. AŜ uniosła się z niedowierzaniem i wściekłością. - śartujesz sobie! - wykrzyknęła. Spojrzał na nią ironicznie. - Wyglądam na człowieka, który Ŝartuje? Wiedziała, Ŝe niechętne wymienienie przez Sama nazwy Intercorp oznaczało, Ŝe nie musiała udawać, Ŝe to była czysto handlowa batalia. Z wściekłością powiedziała: - Zabiję za to Matthew Farrella! - Uznam tę groźbę za element naszej rozmowy na zasadzie prawnik - klient, Ŝebym nie musiał zeznawać przeciwko tobie, jeśli naprawdę to zrobisz. Była wstrząśnięta; patrzyła na Sama z niedowierzaniem. Przypomniała sobie przepowiednie Stuarta, Ŝe Matt chciał zemsty. JuŜ nie miała wątpliwości, Ŝe zakup tej ziemi przez Intercorp nie był zbiegiem okoliczności. Najwyraźniej była to próbka tych nieprzyjemności, przed jakimi Pearson ostrzegał dzisiaj Stuarta. - Co chcesz robić dalej? Rzuciła mu zagniewane spojrzenie. - Zaraz po tym jak go zabiję? Rzucę jego nędzne ciało na poŜarcie rekinom. Niemoralny, podstępny... - przerwała, starając się uspokoić. Stanęła za swoim biurkiem. Muszę to przemyśleć, Sam. Porozmawiamy o tym w poniedziałek.
Kiedy Sam wyszedł, zaczęła krąŜyć nerwowo. Przemierzała swój gabinet wzdłuŜ okien tam i z powrotem. Próbowała opanować wściekłość na niego, Ŝeby myśleć obiektywnie i konstruktywnie. Matt mógł zmienić jej Ŝycie osobiste w koszmar; mogła sobie z tym w jakiś sposób poradzić przy pomocy Stuarta. Teraz jednak atakował Bancroft i S - ka, a to wpędzało ją w panikę i rozwścieczało ją o wiele bardziej niŜ jego jakiekolwiek osobiste ataki na nią. Musiała go powstrzymać i to teraz. Bóg jeden wie, co jeszcze zaplanował albo, gorzej, jakie działania juŜ uruchomił. Ciągle rozzłoszczona wplotła palce we włosy u nasady karku i krąŜyła po pokoju, aŜ powoli uspokoiła się i zaczęła myśleć. - Dlaczego on to robi? - powiedziała głośno w przestrzeń. Odpowiedź wydawała się jasna: był to jego sposób odegrania się za pokrzyŜowanie jego planów w Southville. Był miły w czasie lunchu w ubiegłym tygodniu do chwili, kiedy dostał wiadomość o Southville. Najwyraźniej przyczyną tej batalii była ingerencja jej ojca w komisji ziemskiej. To wszystko było juŜ teraz zupełnie niepotrzebne! W jakiś sposób musi sprawić, Ŝeby jej wysłuchał! śeby zrozumiał, Ŝe wygrał tę bitwę, co jej ojciec gotów był potwierdzić. Wszystko, co Matt musiał zrobić, Ŝeby uzyskać akceptację swojej prośby w komisji ziemskiej, to przedstawić ją ponownie temu gremium! Jako Ŝe Stuarta nie było w pobliŜu, Ŝeby odwieść ją od tego, Meredith podjęła jedyne moŜliwe działanie. Dziarskim krokiem podeszła do swojego biurka i wykręciła numer biura Matta. Kiedy jego sekretarka odebrała telefon, Meredith zniŜyła głos, próbując go zmienić. - Mówi... Phyllis Tilsher - powiedziała, podając nazwisko swojej sekretarki. - Czy zastałam pana Farrella? - Pan Farrell wyszedł juŜ do domu. Będzie w biurze dopiero w poniedziałek po południu. Meredith zerknęła na zegarek zaskoczona. Była juŜ piąta po południu. - Nie zdawałam sobie sprawy, Ŝe jest juŜ tak późno. Nie mam przy sobie jego domowego telefonu, czy mogłaby mi go pani podać? - Nie jestem upowaŜniona do przekazywania komukolwiek domowego numeru telefonu pana Farrella - powiedziała. - To polecenie pana Farrella. Meredith odłoŜyła słuchawkę. Nie wytrzyma czekania do poniedziałku, a dzwonienie do niego do biura było i tak stratą czasu. Nawet jeśli poda fałszywe nazwisko, sekretarka będzie na pewno nalegać, zanim ją połączy, Ŝeby powiedziała, w jakiej sprawie dzwoni. Mogłaby iść w poniedziałek do jego biura, ale w tym nastroju na pewno nie zechciałby jej
przyjąć i kazałby ochronie wyrzucić ją z budynku. Jeśli nie uda jej się nakłonić go do rozmowy w biurze, a nie odwaŜy się czekać . do poniedziałku, to musi dotrzeć do niego... - ...w domu! - powiedziała głośno. Dotarcie do niego do domu było o wiele lepszym pomysłem; w domu nie ma sekretarki, która ma przykazane, Ŝeby nie dopuścić do jej rozmowy z nim. Łudząc się, Ŝe jakimś cudem numer jego telefonu moŜe nie być zastrzeŜony, zadzwoniła do informacji. Poinformowano ją tam z przykrością, Ŝe jego numer nie figuruje w rejestrze. Rozczarowana, ale nie pokonana odłoŜyła słuchawkę. Nie miała zamiaru poddać się teraz, kiedy zdecydowała, Ŝe porozmawia z nim w jego mieszkaniu. Jej plan miał szanse powodzenia i zarysowała się moŜliwość wprowadzenia go w Ŝycie. Ogarnął ją spokój. Poczuła niezłomne postanowienie realizacji tego zamierzenia, stojące zresztą w jaskrawej sprzeczności z jej delikatnym wyglądem i łagodnym głosem. Próbowała przypomnieć sobie kogoś, kto miałby numer jego domowego telefonu i kto byłby skłonny go jej dać. Przymknęła oczy. Skoncentrowała się. Matt towarzyszył Alicji Avery w operze, a Stanton Avery rekomendował Matta jako ewentualnego członka klubu w Glenmoor. Uśmiechnęła się z satysfakcją i odnalazła w swoim notesie numer telefonu Stantona. Wykręciła go. Zgodnie z tym, co usłyszała od kamerdynera, pan Avery i jego córka przebywali w rezydencji w St. Croix i spodziewano się ich powrotu dopiero za tydzień. Meredith przez chwilę miała ochotę na wyciągnięcie od słuŜącego numeru ich telefonu w St. Croix, ale po chwili zastanowienia uświadomiła sobie, Ŝe Stanton raczej nie dałby jej numeru telefonu Matta. Bardziej prawdopodobne było, Ŝe chciałby chronić Matta przed kobietą, która obraziła go w operze i której ojciec zablokował jego członkostwo w Glenmoor. OdłoŜyła słuchawkę i zadzwoniła do Glenmoor z zamiarem poproszenia dyrektora klubu o podanie jej numeru Matta z jego podania o członkostwo. Timmy Martin niestety juŜ wyszedł z biura. Przygryzając wargę, zaakceptowała fakt, Ŝe teraz nie zostaje jej juŜ nic, jak tylko pójść do mieszkania Matta. Perspektywa konfrontacji ze wściekłym Matthew Farrellem i to na jego gruncie, przyprawiała ją o dreszcze. Poczuła ciarki na plecach, przypominając sobie wyraz jego twarzy, kiedy nazwała jego ojca brudnym pijakiem. Odchyliła głowę do tyłu i przymknęła oczy. Czuła Ŝal pomieszany ze strachem i złością. Gdyby tylko jej ojciec nie przeszkodził prośbie Matta do komisji ziemskiej... gdyby go nie poniŜył zablokowaniem jego członkostwa w Glenmoor. Gdyby wreszcie ona sama nie wybuchnęła wtedy w samochodzie... wtedy ich lunch zakończyłby się tak miło, jak się zaczął, i nie zdarzyłoby się nic z tego, co się dzieje teraz.
śal jednak na pewno nie rozwiąŜe jej potęŜnego problemu. Otworzyła oczy, przygotowując się do tego, co musiała zrobić. Domowego numeru telefonu Matta nie znała, ale wiedziała dokładnie, gdzie mieszka. Tak samo, jak wiedział o tym kaŜdy, kto czytał „Chicago Tribune”. Ubiegłomiesięczny dodatek niedzielny do tego pisma zawierał cztero stronicową, kolorową wkładkę poświęconą wspaniałemu apartamentowi, zajmującemu całe ostatnie piętro wieŜowca w Berkeley Tower na Lake Shore Drive, który to apartament zakupił i niebanalnie wyposaŜył świeŜo przybyły do miasta najbogatszy przedsiębiorca.
ROZDZIAŁ 33 Ruch uliczny na Lake Shore Drive przypominał raczej czołganie się i Meredith zaczęła się denerwować, czy okropna pogoda nie prognozowała mających nastąpić równie okropnych wydarzeń. Kiedy wyjeŜdŜała z garaŜu, zaczynał padać deszcz ze śniegiem. Wiatr zawodził jak potępiona dusza, uderzając raz za razem w jej samochód. Daleko przed nią ciągnęło się nieprzebrane morze błyszczących czerwienią tylnych świateł samochodów; na wschodzie jezioro Michigan niewątpliwie aŜ wrzało targane wichurą. W przytulnym cieple swojego samochodu Meredith próbowała skoncentrować się na tym, co powie Mattowi, kiedy stanie z nim oko w oko. Musi to być coś, co ułagodzi jego wściekłość i przekona go, Ŝe nie powinien jej wyrzucać. Coś dyplomatycznego. Bardzo dyplomatycznego. Jej poczucie humoru, które nie miało ostatnio powodu, Ŝeby się objawiać, wybrało ten mało fortunny moment i zaprezentowało jej niespodziewanie wizję siebie, pukającej do drzwi jego mieszkania i machającej na jego widok białą chusteczką z prośbą o pokój. Obrazek ten był tak absurdalny, Ŝe uśmiechnęła się. Jednak jej następna myśl spowodowała, Ŝe jęknęła ze zwątpieniem: zanim dotrze do jego drzwi, będzie niewątpliwie musiała pokonać stanowisko ochrony i straŜnika, co ze względów bezpieczeństwa mieszkańców jest zwykłą procedurą obowiązującą w luksusowych budynkach. Jeśli jej nazwisko nie będzie figurowało na liście oczekiwanych gości, nigdy nie przepuszczą jej do windy. Zacisnęła dłonie na kierownicy; zaczęła ją ogarniać panika i frustracja. Zmusiła się, Ŝeby wziąć długi, uspokajający oddech. Samochody ruszyły i udało jej się przyśpieszyć. Jakimś cudem musi pokonać ochronę. Nie będzie to łatwe, jeśli system obowiązujący w Berkeley Towers jest chociaŜ trochę podobny do tego, jaki stosowano w innych luksusowych domach. Odźwierny najpewniej wpuści ją do hallu, gdzie straŜnik zapyta ją o nazwisko, przejrzy listę osób spodziewanych przez poszczególnych lokatorów i kiedy nie znajdzie na niej jej nazwiska, zaproponuje, Ŝeby zadzwoniła na górę do Matta. I to był problem. Nie znała numeru telefonu Matta, a nawet gdyby go znała, była przekonana, Ŝe nie chciałby jej widzieć. Musi przejść przez stanowisko ochrony, uŜywając wybiegu i dostać się na górę, nie alarmując Matta o swojej obecności.
W dwadzieścia minut później, kiedy zatrzymała samochód przy krawęŜniku przed budynkiem Matta, nie była w dalszym ciągu pewna, jak uda jej się tego dokonać, ale wiedziała, od czego zacznie. Odźwierny podszedł do niej z parasolem, Ŝeby osłonić ją przed deszczem. Wręczyła mu kluczyki do swojego samochodu, sięgnęła do teczki i wyjęła z niej duŜą kopertę, zawierającą korespondencję jej ojca. Od chwili, kiedy weszła do eleganckiego hallu, wszystko potoczyło się tak, jak się tego obawiała. Umundurowany straŜnik zapytał o jej nazwisko, potem sprawdził listę leŜącą na jego biurku, a nie znajdując na niej jej nazwiska, wskazał kremowoŜółty telefon stojący obok. - Wydaje się, Ŝe pani nazwiska nie ma na dzisiejszej liście, panno Bancroft. Jeśli zechciałaby pani skorzystać z telefonu, moŜe pani zadzwonić do pana Farrella. Muszę mieć jego zgodę na wpuszczenie pani na górę. Przepraszam za tę niedogodność. Odnotowała z ulgą, Ŝe miał tylko dwadzieścia trzy, moŜe dwadzieścia cztery lata; było bardziej prawdopodobne, Ŝe nabierze się na jej gierkę łatwiej niŜ starszy, bardziej doświadczony straŜnik. Posłała mu uśmiech, który skruszyłby skałę. - Proszę się nie usprawiedliwiać - zerknęła na tabliczkę z nazwiskiem na jego piersi. Rozumiem to całkowicie, Craig, mam numer w notesie. Czuła na sobie jego pełen podziwu wzrok, kiedy przetrząsała elegancką torebkę w poszukiwaniu notesu. Z kolejnym, usprawiedliwiającym uśmiechem jeszcze raz przerzuciła jej zawartość, po czym sprawdziła z kolei zawartość kieszeni płaszcza i w końcu zajrzała do trzymanej w dłoni koperty. - O nie! - wybuchnęła, wyglądając na zrozpaczoną. - Mój notes. Nie mam go przy sobie, Craig. Pan Farrell czeka na te dokumenty. - Potrząsnęła duŜą kopertą. - Musisz pozwolić mi wejść na górę. - Wiem - wymamrotał, błądząc oczyma po jej pięknej, pełnej napięcia twarzy, po czym przywołał się do porządku. - Ale nie mogę tego zrobić. To wbrew przepisom. - Naprawdę muszę tam wejść - prosiła i w końcu, zdesperowana, zrobiła coś, czego normalnie nigdy nie robiła Meredith Bancroft, ceniąca swoją prywatność i nienawidząca ludzi mimochodem rzucających swoje nazwisko dla zrobienia wraŜenia, spojrzała młodemu człowiekowi prosto w oczy, uśmiechnęła się i powiedziała: - Czy ja juŜ pana gdzieś nie spotkałam? Musiałam pana juŜ gdzieś widzieć... tak, oczywiście... w sklepie! - Co takiego... w jakim sklepie?
- Bancroft S - ka! Jestem Meredith Bancroft - obwieściła, aŜ skręcając się wewnętrznie, słysząc przyduszony, entuzjastyczny dźwięk swojego głosu. Pompatyczny. Obrzydliwie pompatyczny. Craig strzelił palcami. - Wiedziałem. Rozpoznałem panią. Widziałem panią w telewizji i w gazetach. Jestem pani wielkim fanem, panno Bancroft. Skrzywiła usta, widząc ten naiwny podziw, sprawiający, Ŝe zachowywał się tak, jakby była gwiazdą filmową. - No cóŜ, skoro wiesz juŜ, Ŝe nie jestem jakimś przestępcą, moŜe zrobiłbyś dla mnie wyjątek. Ten jeden raz? - Nie! - JuŜ chciała protestować, kiedy wyjaśnił jej: - Tak czy inaczej to nie załatwiałoby pani problemu. Nie mogłaby pani wysiąść z windy na ostatnim piętrze, poniewaŜ ona nie otworzy się tam, jeśli nie ma pani klucza. - Ach tak - straciła serce dla całej sprawy, była przygnębiona, ale jego następna propozycja spowodowała, Ŝe omal nie zemdlała z wraŜenia. - Powiem pani, co zrobię - powiedział, podnosząc słuchawkę i naciskając serię przycisków: - Pan Farrell co prawda nie kazał dzwonić do siebie w sprawie nie wymienionych na liście gości, ale zrobię wyjątek, zadzwonię tam i powiem, Ŝe pani tu jest. - Nie! - wybuchnęła, wiedząc, co najpewniej usłyszy od Matta. - To... to znaczy, regulamin to regulamin i nie powinieneś go łamać. - Dla pani zrobię to - dodał z uśmiechem i powiedział do mikrofonu słuchawki: Panie Farrell, mówi straŜnik z hallu głównego. Jest tu panna Bancroft. Wie pan, tak jak dom handlowy „Bancroft”. Nie chciała widzieć jego twarzy, kiedy Matt kaŜe mu ją wyrzucić. Zamknęła torebkę i zamierzała, upokorzona, wycofać się. - Tak jest, proszę pana - powiedział Craig. - Tak jest, proszę pana, zrobię to. Panno Bancroft - powiedział, kiedy juŜ zaczęła odwracać się w kierunku wyjścia. - Pan Farrell prosił, Ŝeby pani powiedzieć... Przełknęła nerwowo. - Mogę sobie wyobrazić, co kazał panu powiedzieć. Craig wyciągnął z kieszeni kluczyki do windy i skinął głową. - Powiedział, Ŝeby pani wjechała na górę. Drzwi otworzył Meredith ochroniarz i zarazem kierowca Matta. Miał na sobie pogniecione czarne spodnie i białą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci.
- Proszę tędy, panienko - powiedział ponurym głosem z akcentem z Bronksu, jakby wyjętym z gangsterskiego filmu z lat trzydziestych. DrŜąc z napięcia, zdeterminowana podąŜyła za nim przez hall, mijając dwa grube białe filary, dalej schodząc z dwóch stopni i przemierzając połowę potęŜnego salonu aŜ do trzech jasnozielonych kanap ustawionych w kształcie litery „U” wokół duŜego, szklanego stolika. Wzrok Meredith przeskakiwał nerwowo z planszy do gry w warcaby i pionków leŜących na stoliku do siedzącego na jednej z kanap męŜczyzny o białych włosach i znowu do kierowcy, który jak sądziła, grał w warcaby z tamtym. Potwierdziło się to, kiedy kierowca obszedł dookoła stolik i usiadł na jednej z kanap. RozłoŜył ramiona na jej oparciu i zerkał na nią z rozbawieniem i fascynacją. Spojrzała na kierowcę i na białowłosego męŜczyznę, który obserwował ją w mroŜącej krew w Ŝyłach ciszy. - Ja... chciałam się widzieć z panem Farrellem - wyjaśniła.. - W takim razie, otwórz szeroko oczy, dziewczyno! - rzucił wstając. - Jestem tuŜ przed tobą. Spoglądała na niego zbita z tropu. Był szczupły i zadbany, miał grube, falujące siwe włosy, wypielęgnowane wąsy i przenikliwe, jasnoniebieskie oczy. - To musi być jakaś pomyłka. Chciałam się widzieć z panem Farrellem... - To pewne, Ŝe masz kłopoty z nazwiskami, dziewczyno - przerwał jej ojciec Matta z raniącą pogardą. - Ja nazywam się Farrell, a ty, z tego, co słyszę, nie nazywasz się Bancroft, ale w dalszym ciągu Farrell. Nagle Meredith zorientowała się, kim był ten człowiek, i jej serce zamarło na chwilę na widok nienawiści emanującej od niego. - Ja... ja nie poznałam pana, panie Farrell - wyjąkała. - Przyszłam, Ŝeby zobaczyć się z Mattem - nalegała, nie mogąc uwierzyć, Ŝe ten pełen Ŝycia, rozzłoszczony męŜczyzna moŜe być tym samym przybitym wrakiem człowieka, którego poznała na farmie. - Matta tu nie ma. Przeszła juŜ tyle tego popołudnia, Ŝe nie miała zamiaru pozwolić, Ŝeby ktoś pokrzyŜował jej plany lub zastraszył ją. - W takim razie - odparła - poczekam tu na niego. - To długo poczekasz - rzucił z sarkazmem Patrick. - On jest w Indianie, na farmie. Wiedziała, Ŝe to było kłamstwo. - Jego sekretarka powiedziała, Ŝe jest w domu. - To właśnie jest jego dom! - odparł, zyskując przewagę. - Nie pamiętasz tego, dziewczyno? A powinnaś... za nic miałaś to miejsce.
Nagle Meredith przestraszyła się gwałtowności, jaka narastała poza jego napiętymi rysami twarzy. Cofnęła się, widząc, Ŝe ruszył w jej kierunku. - Rozmyśliłam się... Ja... ja porozmawiam z Mattem innym razem. Odwróciła się na pięcie, zamierzając wyjść i aŜ sapnęła z przestrachu, kiedy Patrick Farrell chwycił jej ramię i obrócił ją ku sobie. Jego ogarnięta emocjami twarz była tylko o centymetry od jej twarzy. - Trzymaj się z daleka od Matta, słyszysz! Niemal zabiłaś go wtedy i nie wedrzesz się teraz znowu w jego Ŝycie i nie rozszarpiesz go znowu na strzępy! Próbowała uwolnić swoje ramię z jego uścisku, a kiedy nie udało jej się to, jej wściekłość wzięła górę nad strachem. - Nie chcę pańskiego syna - poinformowała go pogardliwie. - Chcę się z nim rozwieść, a on robi trudności. - Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle chciał się z tobą oŜenić, a juŜ tym bardziej trudno jest mi sobie wyobrazić, dlaczego teraz miałby chcieć być twoim męŜem! - wyrzucił z siebie, odtrącając jej ramię. - Wolałaś zamordować jego dziecko, niŜ nosić plebejskiego Farrella w tym twoim nieskalanym łonie! Ból i wściekłość zawrzały w Meredith, dźgając ją niczym tysiące noŜy. - Jak pan śmie mówić mi coś takiego! Ja poroniłam! - Usunęłaś ciąŜę! - krzyknął. - Usunęłaś dziecko w szóstym miesiącu ciąŜy, a potem wysłałaś Mattowi telegram. Cholerny telegram, po tym jak to wszystko się juŜ stało! Meredith zacisnęła zęby, starając się opanować ból, jaki powstrzymywała w sobie przez tak wiele lat. Ani chwili dłuŜej nie udało jej się go ukrywać. Eksplodował, wymierzony w ojca człowieka, który całe to jej cierpienie spowodował. - Wysłałam mu telegram, zgadza się... telegram mówiący o tym, Ŝe poroniłam, a pana szlachetny syn nie zdobył się nawet na telefon do mnie! - Ku swojemu przeraŜeniu, ze złością, poczuła łzy napływające do oczu. - Ostrzegam cię, dziewczyno - zaczął złym głosem. - Nie igraj ze mną. Wiem, Ŝe Matt przyleciał, Ŝeby się z tobą spotkać, i wiem, co było w tym telegramie, poniewaŜ widziałem się z nim wtedy i widziałem ten telegram! Nie od razu dotarło do niej to, co powiedział o telegramie. - On... on przyjechał do mnie? Nagle poczuła w sercu coś bardzo dziwnego i słodkiego, co równie gwałtownie, jak się pojawiło, zamarło. - To kłamstwo - powiedziała bezbarwnie. - Nie wiem, dlaczego wrócił, ale na pewno nie po to, Ŝeby się ze mną zobaczyć, bo nie pojawił się u mnie.
- Nie, nie widział się z tobą - wykrzyknął wściekle Patrick. - I ty wiesz dlaczego! LeŜałaś na oddziale szpitala, nazwanym nazwiskiem twojej rodziny i zakazałaś Mattowi wstępu na jego teren. - Sprawiał wraŜenie, jakby wreszcie wyrzucił z siebie większość swojej złości. Jego ramiona przygarbiły się i spojrzał na nią z bezsilną wściekłością, pogardliwie. Klnę się na Boga, Ŝe nie rozumiem, jak mogłaś zrobić coś takiego! Kiedy zamordowałaś to dziecko, był oszalały z Ŝalu, ale to, Ŝe nie chciałaś się z nim zobaczyć, zabiło go niemal. Pojechał na farmę i został tam. Powiedział, Ŝe nie wróci do Ameryki Południowej. Przez całe tygodnie oglądałem, jak topił smutki w butelce. Widziałem, co sobie robił... to samo, co ja robiłem sobie przez całe lata. Wyciągnąłem go z tego. Potem wysłałem go z powrotem do Ameryki Południowej, Ŝeby zapomniał o tobie. Meredith ledwo słyszała jego ostatnie słowa. Ostrzegawcze dzwonki eksplodowały w jej umyśle, dźwięczały jej w uszach. Skrzydło Bancrofta, tego szpitala było nazwane tak na cześć jej ojca; lekarz prowadzący był przyjacielem jej ojca. KaŜdy, z kim rozmawiała albo kogo widziała w szpitalu, był w jakiś sposób uzaleŜniony od jej ojca, a jej ojciec gardził Mattem. Tak więc on być moŜe... on mógł... Gwałtowna radość ogarnęła ją całą niszcząc lodową otoczkę, okalającą jej serce przez długich jedenaście lat. Bała się uwierzyć ojcu Matta i bała się, Ŝe mu nie uwierzy. Uniosła ku jego nieprzejednanej twarzy błyszczące od łez oczy. - Panie Farrell - szepnęła z drŜeniem. - Czy Matt naprawdę wrócił, Ŝeby się ze mną zobaczyć? - Dobrze wiesz, Ŝe tak! - powiedział Patrick, ale kiedy spojrzał w jej spiętą twarz, zobaczył zmieszanie, nie przebiegłość. Ogarnęło go obezwładniające przeczucie, Ŝe ona nie wiedziała o tym wszystkim. - I pan widział ten... ten telegram, który ja miałam mu wysłać... o tym, Ŝe usunęłam ciąŜę? Co w nim było dokładnie? Patrick zawahał się, patrząc jej w oczy, rozdarty pomiędzy wątpliwościami a poczuciem winy. - Pisałaś, Ŝe usunęłaś ciąŜę i Ŝe rozwodzisz się z nim. Meredith zbladła. Pokój zaczął wirować jej przed oczami. Uchwyciła się oparcia kanapy, wpijając w nią palce. Próbowała zachować równowagę. Pulsowała w niej wściekłość na ojca, była zszokowana, czuła teŜ Ŝal. Ten Ŝal zbił ją niemal z nóg. śałowała tych pełnych cierpienia, samotnych miesięcy po poronieniu i lat skrywanego bólu po porzuceniu jej przez Matta. Ale to, co czuła przede wszystkim, to był smutek; głęboki, ciągle świeŜy, zadający ból smutek i Ŝal po swoim zmarłym dziecku. Te uczucia szarpały nią, łamiąc jej serce, wyciskając gorące łzy spływające po jej policzkach.
- Nie usunęłam ciąŜy i nie wysłałam tego telegramu... - Głos jej się załamał, kiedy patrzyła na Patricka przez potoki łez. - Przysięgam! - Kto w takim razie go wysłał? - Mój ojciec! - wykrzyknęła. - To musiał zrobić mój ojciec! - Opuściła głowę, a jej ramionami wstrząsnęły ciche łkania. - To na pewno zrobił mój ojciec. Patrick spoglądał na szlochającą dziewczynę, którą kiedyś jego syn kochał do szaleństwa. Cierpienie było wyryte w kaŜdej linii jej ciała. Cierpienie, złość i smutek. Zawahał się, poruszony tym, co widział, po czym, przeklinając gwałtownie, przyciągnął do siebie swoją synową. - MoŜe jestem głupcem, Ŝe ci wierzę - powiedział cicho - ale to prawda. Właściwie oczekiwał, Ŝe dumnie odrzuci ten gest, ale zamiast tego oplotła dłońmi jego szyję i przywarła do niego. Dobywające się gdzieś z głębi szlochanie wstrząsało jej smukłym ciałem. - Tak mi przykro - szlochała rozpaczliwie. - Jest mi tak przykro... - No juŜ, juŜ - szeptał Patrick, obejmując ją mocno, bezradnie poklepując po plecach. Poprzez wilgotniejące oczy zobaczył, jak Joe O'Hara wstaje i idzie do kuchni. Wzmocnił jeszcze uścisk. - Wypłacz się - szepnął, starając się opanować wściekłość na jej ojca. Wypłacz to wszystko. - Obejmując płaczącą dziewczynę, patrzył niewidzącymi oczami ponad jej głową i próbował myśleć. Kiedy się uspokoiła, wiedział juŜ, co chce zrobić. Nie był tylko pewien, jak wprowadzić to w czyn. - Teraz lepiej się czujesz? - zapytał, schylając głowę, Ŝeby spojrzeć na nią. Skinęła potwierdzająco i trochę nieśmiało przyjęła jego chusteczkę. - To dobrze - powiedział. - Wytrzyj oczy, a ja dam ci coś do picia. Potem porozmawiamy o tym, co powinnaś teraz zrobić. - Wiem dobrze, co teraz zrobię - powiedziała agresywnie Meredith, wycierając oczy i nos. - Zamorduję mojego ojca. - O ile ja nie zrobię tego pierwszy - bezceremonialnie powiedział Patrick. Posadził ją na kanapie i poszedł do kuchni. Po kilku minutach pojawił się z filiŜanką parującej czekolady. Ten gest wzruszył ją i uśmiechnęła się do niego, kiedy podał ją jej i usiadł obok na kanapie. - A teraz - powiedział, kiedy wypiła czekoladę - porozmawiajmy o tym, co powiesz Mattowi. - Mam zamiar powiedzieć mu prawdę. Skinął głową próbując, bez powodzenia, ukryć zadowolenie.
- To właśnie powinnaś zrobić. Ciągle przecieŜ jesteś jego Ŝoną, ma prawo wiedzieć, co się stało. A poniewaŜ on jest twoim męŜem, ma obowiązek wysłuchać cię i uwierzyć ci. Obydwoje macie teŜ inne zobowiązania: do przebaczenia, do zapomnienia, do pocieszenia się i do podtrzymywania się na duchu. Do przestrzegania waszych przyrzeczeń małŜeńskich... W tej chwili zorientowała się, do czego zmierza, i filiŜanka, którą właśnie miała odstawić, zastygła w jej dłoni. Patrick Farrell był synem irlandzkich emigrantów. Najwyraźniej głęboko powaŜał więzy łączące ludzi na całe Ŝycie. Teraz, kiedy znał prawdę o tym, co się stało z jego wnukiem, nalegał bardzo. - Panie Farrell, ja... - Mów do mnie tato. - Ciepło zniknęło z jego oczu, kiedy zobaczył, Ŝe się zawahała. Zapomnij o tym, nie powinienem oczekiwać, Ŝeby ktoś taki jak ty chciał... - To nie tak - powiedziała Meredith i aŜ zaczerwieniła się ze wstydu, przypominając sobie, jaką pogardę czuła do niego wcześniej. - Tylko po prostu nie powinien pan spodziewać się zbyt wiele, jeśli chodzi o Matta i o mnie. Chciała, Ŝeby zrozumiał, Ŝe było juŜ o wiele za późno, Ŝeby uratować ich małŜeństwo. Ale po tym, na co go właśnie naraziła, nie mogła znieść myśli, Ŝe zrani go jeszcze bardziej, mówiąc otwarcie, Ŝe nie kocha jego syna. Na pewno chciała mieć szansę wytłumaczenia Mattowi sprawy poronienia, chciała prosić go o zrozumienie i przebaczenie. Sama teŜ chciała go zrozumieć i przebaczyć mu. - Panie Farrell... tato... - poprawiła się zaŜenowana, widząc, Ŝe się skrzywił. - Wiem, co próbujesz osiągnąć, i wiem, Ŝe to się nie uda. To się nie moŜe udać. Znaliśmy się z Mattem tylko przez kilka krótkich dni, zanim się rozstaliśmy, a to nie wystarczy, Ŝeby... Ŝeby... - śeby przekonać się, Ŝe się kogoś kocha? - dokończył Patrick, kiedy Meredith urwała bezradnie i zamilkła. Uniósł Ŝartobliwie białe krzaczaste brwi: - W chwili kiedy po raz pierwszy zobaczyłem moją Ŝonę, wiedziałem od razu, Ŝe to jedyna kobieta dla mnie. - No cóŜ, ja nie jestem aŜ tak impulsywna - powiedziała i chciała zapaść się pod ziemię, widząc, jak w jego oczach pojawiło się rozbawienie, poparte znanymi mu faktami. - Jedenaście lat temu musiałaś być całkiem impulsywną osobą - przypomniał jej znaczącym głosem. - Matt był z tobą w Chicago tylko przez jedną noc, a zaszłaś w ciąŜę. Sam mi powiedział, Ŝe nie miałaś z nikim przed nim intymnych kontaktów. Wygląda na to, Ŝe musiałaś bardzo gwałtownie zdecydować, Ŝe to on jest tym kimś dla ciebie. - Proszę, nie wracaj do tego - szepnęła z drŜeniem, unosząc dłoń, Ŝeby go powstrzymać. - Nie wiem, co czuję... co czułam do Matta przez cały ten czas. Ostatnio coś zaszło między Mattem a mną. To wszystko jest takie skomplikowane...
Patrick spojrzał na nią z niesmakiem. - Nie ma w tym nic skomplikowanego. To jest bardzo proste. Kochałaś mojego syna. On kochał ciebie. Spłodziliście razem dziecko, jesteście małŜeństwem. Potrzebujecie trochę spędzonego wspólnie czasu, Ŝeby odnaleźć uczucia, którymi się darzyliście, i odnajdziecie je. To jest tak proste. Zaśmiała się, słysząc, jak on zupełnie nie rozumie całej sytuacji. Uniósł w zdziwieniu brwi, widząc, Ŝe jego uwagi wydają się jej humorystyczne. - Lepiej szybko zdecyduj, co chcesz zrobić - powiedział, próbując bezwstydnie wywrzeć na niej presję, sugerując, Ŝe Matt brał pod uwagę kolejne małŜeństwo - bo pewna dziewczyna bardzo go kocha, a on moŜe właśnie zdecydować się na oŜenienie się z nią. Sądziła, Ŝe mówił o dziewczynie, której zdjęcie stało na biurku Matta, i jej serce zadrŜało przez chwilę dziwnie. Wstała, zamierzając wyjść. - 2 tą z Indiany? Zawahał się, po czym skinął głową. Wzięła torebkę i uśmiechnęła się mało entuzjastycznie. - Matt nie odbiera telefonów ode mnie. Teraz bardziej niŜ kiedykolwiek muszę z nim porozmawiać - powiedziała z prośbą w głosie. - Farma jest idealnym miejscem, Ŝeby to zrobić - obwieścił Patrick, wstając. Uśmiechnął się. - Będziesz miała dosyć czasu, jadąc tam, Ŝeby wymyślić najlepszy sposób powiedzenia mu o wszystkim, a on będzie musiał cię wysłuchać. Dojedziesz tam w kilka godzin. - Co takiego? - zamrugała gwałtownie powiekami. - Nie, to absolutnie niemoŜliwe. Spotkanie z Mattem sam na sam, na farmie. To wcale nie jest dobry pomysł. - UwaŜasz, Ŝe potrzebujesz przyzwoitki? - zapytał ze sceptycyzmem. - Nie - odparła powaŜnie. - Myślę, Ŝe potrzebujemy kogoś bezstronnego. Miałam nadzieję, Ŝe ty zgodzisz się pośredniczyć między nami i Ŝe spotkamy się tutaj we troje po jego powrocie. Patrick połoŜył ręce na jej ramionach i rzekł ponaglająco: - Jedź na farmę, Meredith. Tam będziesz mogła powiedzieć mu wszystko, co chcesz. Nigdy nie znajdziesz lepszej okazji - przekonywał, kiedy się wahała. - Farma jest juŜ sprzedana. To dlatego Matt jest tam teraz; pakuje nasze rzeczy. Telefon jest odłączony, tak Ŝe nikt ci nie przeszkodzi. Matt nie moŜe wsiąść do samochodu i odjechać. Samochód zepsuł mu się w drodze i jest odholowany do warsztatu. Joe ma pojechać po Matta dopiero w poniedziałek rano.
ZauwaŜył, Ŝe Meredith zaczyna się wahać. - Między wami jest jedenaście długich lat nienawiści i urazy. Właśnie dzisiejszego wieczoru moŜesz połoŜyć temu kres! Dzisiaj wieczorem! Czy to nie tego chcesz tak naprawdę? Wiem, jak musiałaś się czuć, kiedy myślałaś, Ŝe Mattowi nie zaleŜy ani na tobie, ani na dziecku. Pomyśl jednak, jak on musiał się czuć przez te wszystkie lata. Dzisiaj wieczorem, do dziewiątej, moŜecie mieć za sobą to cierpienie. MoŜecie stać się przyjaciółmi, jakimi zawsze byliście. Wyglądała, jakby była gotowa skapitulować, ale ciągle jeszcze wahała się. Patrick odgadł, co było tego przyczyną, i dodał przebiegle: - Jak juŜ się rozmówicie, będziesz mogła pojechać do motelu w Edmunton i przenocować tam. Im bardziej rozwaŜała te argumenty, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, Ŝe miał rację. Bez telefonu na farmie Matt nie mógł zadzwonić po policję, Ŝeby ją aresztowali za bezprawne wejście na jego teren; bez samochodu nie mógł odjechać i zostawić jej. Będzie musiał jej wysłuchać. Pomyślała o tym, jak Matt musiał się czuć i jak ciągle jeszcze musi się czuć po telegramie, który wtedy dostał. Nagle, gwałtownie zapragnęła zrobić to, co sugerował Patrick: natychmiast połoŜyć kres całej tej sytuacji między nimi. Spowodować, Ŝeby stali się przyjaciółmi. - Muszę wstąpić do siebie i spakować kilka drobiazgów - powiedziała. Uśmiechnął się do niej z taką czułością i taką aprobatą, Ŝe coś ścisnęło ją w gardle. - Meredith, jestem z ciebie dumny - szepnął i zorientowała się w tej chwili, Ŝe on wiedział, Ŝe stawienie czoła rozeźlonemu Mattowi nie będzie wcale takie proste, jak to jej przedstawiał. - Lepiej będzie, jeśli juŜ pójdę - zdecydowała, po czym wspięła się na palce i impulsywnie pocałowała jego szorstki policzek. Objął ją mocnym, niedźwiedzim uściskiem i ten serdeczny gest niemal ją rozbroił. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jej własny ojciec tak ją przytulił. - Joe odwiezie cię - głos Patricka był pełen emocji. - Zaczął padać śnieg i drogi mogą być niebezpieczne. Meredith odsunęła się i potrząsnęła przecząco głową. - Wolę jechać swoim samochodem. Jestem przyzwyczajona do jazdy w śniegu. - Byłbym spokojniejszy, gdyby to Joe cię odwiózł - nalegał.
- Nic mi się nie stanie - odpowiedziała. JuŜ chciała wychodzić, kiedy przypomniała sobie, Ŝe tego wieczoru miała zjeść kolację z Lisa i obejrzeć w galerii pokaz najnowszych prac jej chłopaka. - Mogłabym zadzwonić? - zapytała Patricka. Lisa była bardzo rozczarowana odwołaniem spotkania. Była zła i Ŝądała wyjaśnień. Kiedy Meredith powiedziała jej, gdzie, po co i dlaczego jedzie, Lisę ogarnęła wściekłość na Philipa Bancrofta. - BoŜe, Meredith, przez wszystkie te lata obydwoje sądziliście, Ŝe drugie... i wszystko to przez tego drania, twojego ojca... - przerwała swoją niespójną tyradę i powiedziała opanowując się: - Będę dzisiaj wieczorem trzymać za ciebie kciuki. Patrick po wyjściu Meredith milczał przez długą chwilę, potem zerknął przez ramię na Joego który podsłuchiwał, stojąc w drzwiach kuchennych. - No i cóŜ - uśmiechnął się szeroko. - Co sądzisz o mojej synowej ? Joe oderwał się od framugi drzwi i powoli wszedł do pokoju. - Myślę, Ŝe byłoby lepiej, gdybym to ja zawiózł ją na farmę. Wtedy ona teŜ nie mogłaby stamtąd wyjechać, bo nie miałaby samochodu. Patrick zachichotał. - Sama się tego domyśliła. To dlatego nie pozwoliła, Ŝebyś to ty ją tam zawiózł. - Matt nie ucieszy się na jej widok - ostrzegł Joe. - Jest na nią wściekły jak diabli. Nie, jest bardziej niŜ wściekły. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Wspomniałem o niej wczoraj w rozmowie, a on spojrzał na mnie tak, Ŝe krew we mnie zamarła. Z kilku rozmów, jakie słyszałem w samochodzie, domyślam się, Ŝe on ma zamiar ruszyć na ten jej dom handlowy i przejąć go. Nigdy nie widziałem, Ŝeby ktoś zalazł mu za skórę tak jak ona. - Wiem o tym - przyznał łagodnie Patrick, uśmiechając się jeszcze bardziej. - Wiem teŜ, Ŝe ona jest jedyną osobą, która kiedykolwiek to zrobiła. Joe ze zmarszczonymi brwiami przypatrywał się zadowolonemu wyrazowi twarzy Patricka. - Masz nadzieję, Ŝe Matt nie pozwoli jej odjechać z farmy, kiedy juŜ się uspokoi po tym, jak ona powie mu, co zrobił jej ojciec, prawda? - Liczę na to. - Pięć dolarów na to, Ŝe się mylisz. Patrickowi zrzedła mina. - Obstawiasz przeciwko temu? - No cóŜ, zwykle postawiłbym dziesięć dolarów, nie pięć, na to, Ŝe Matt spojrzy na jej śliczną buzię, zobaczy, jak wyglądają jej oczy, kiedy płacze, i od razu weźmie ją do łóŜka, Ŝeby to naprawić.
- Dlaczego sądzisz, Ŝe teraz tego nie zrobi? - Dlatego, Ŝe jest chory, ot co. Patrick odpręŜył się i uśmiechnął się zadowolony. - Na pewno nie jest aŜ tak chory. - Jest cholernie chory - upierał się Joe. - Przez cały tydzień miał grypę, a mimo to pojechał do Nowego Jorku. Kiedy odbierałem go wczoraj z lotniska, kaszlał tak, Ŝe aŜ mną rzucało. - Masz ochotę na podwyŜszenie zakładu do dziesięciu dolarów? - Wchodzę w to. Zasiedli, Ŝeby kontynuować grę w warcaby, ale Joe zawahał się. - Patrick, odwołuję zakład. To niesprawiedliwe, zabierać ci dziesięć dolarów. Właściwie, cały ten tydzień nie widziałeś Matta. Gwarantuję, Ŝe będzie zbyt chory i zbyt wściekły, Ŝeby ją tam zatrzymać. - MoŜe być aŜ tak wściekły, ale nie będzie aŜ tak chory. - Dlaczego jesteś tego taki pewny? - Wiem tylko - powiedział Patrick, udając zaabsorbowanie swoim następnym ruchem na planszy - Ŝe przed wyjazdem Matt dostał lekarstwo od doktora i zabrał je ze sobą do Indiany. Dzwonił do mnie z samochodu juŜ z drogi i powiedział, Ŝe czuje się lepiej. - Blefujesz... drgnęła ci powieka! - Masz ochotę podwyŜszyć nakład?
ROZDZIAŁ 34 Kiedy Meredith wychodziła z mieszkania z torbą podróŜną w dłoni, ledwo zaczynało padać, ale juŜ na granicy stanu Indiana rozpoczęła się prawdziwa śnieŜyca. Na autostradzie pracowały cięŜarówki z piaskiem i pługi śnieŜne. Ich Ŝółte światła wirowały ostrzegawczo. CięŜarówka do przewozu mebli wyprzedziła ją, rzucając rozjeŜdŜonym śniegiem w przednią szybę jej samochodu. Trzy kilometry dalej minęła tę samą cięŜarówkę, wbitą w nasyp. Kierowca stał przy niej, rozmawiając z kimś, kto zatrzymał się, Ŝeby mu pomóc. Zgodnie z tym, co podawało radio, było minus pięć stopni Celsjusza i temperatura ciągle spadała. Spodziewano się trzydziestocentymetrowych opadów śniegu. Meredith jednak była tylko po części świadoma zdradzieckiej pogody. Wszystkie myśli koncentrowała na przeszłości i na potrzebie dotarcia do farmy i wytłumaczenia Mattowi, co naprawdę się wydarzyło. Kiedy Patrick namawiał ją, Ŝeby pojechała na farmę, ciągle jeszcze była otępiała po szoku, jaki przeŜyła, odkrywając, co zdarzyło się kiedyś. Teraz, kiedy szok juŜ minął, niecierpliwiła się, Ŝeby wszystko naprawić, wyjaśnić, zrobić więcej, niŜ sugerował Patrick. Nawet teraz przeŜywała bardzo myśl o tym, jak musiał się czuć Matt, kiedy dostał ten telegram. Mimo to przyleciał do kraju, chciał zobaczyć się z nią, dotarł do szpitala... po to tylko, Ŝeby dowiedzieć się, Ŝe ma zakaz wstępu do niej, jak jakiś Ŝebrak bez Ŝadnych praw. Nigdy nie porzucił ani jej, ani dziecka. Świadomość tego wypełniała ją przyjemnym uczuciem i wszechogarniającą chęcią wyjaśnienia mu, Ŝe nie usunęła ich dziecka i jego teŜ nie pozbyła się ze swojego Ŝycia. Światła jej samochodu oświetlały szosę przed nią. Nie wyglądało to sielankowo. Zdjęła nogę z gazu. Wstrzymała oddech, kiedy auto zarzuciło na oblodzonym kawałku jezdni. Samochód wyskoczył do przodu, po czym bez jej udziału uchwycił znowu kołami pokryty śniegiem odcinek drogi. Kiedy tylko zapanowała nad swoim BMW, jej myśli wróciły do Matta. Teraz rozumiała powody wrogości, jaką wyczuwała w nim. Rozumiała wszystko, łącznie z jego wściekłą groźbą rzuconą pod jej adresem, kiedy w ubiegłym tygodniu wysiadała z jego samochodu: „Zrób jeszcze raz coś wbrew moim interesom, a będziesz Ŝałowała, Ŝe to nie twoja matka pozbyła się ciebie, zanim cię urodziła!” Biorąc pod uwagę niesamowite krzywdy wyrządzone mu, rozumiała, dlaczego odgrywał się w tak drastyczny sposób. Jeśli pomyśli się o czynach, które przed laty jej przypisywał, było zadziwiające, Ŝe starał się być miły dla niej w operze i w czasie lunchu. Ona na jego miejscu nie byłaby w stanie być uprzejma, a co dopiero miła.
Przez chwilę pomyślała, Ŝe Matt mógł sam do siebie wysłać ten telegram, Ŝeby móc oczyścić się przed swoim ojcem z zarzutu porzucenia jej. Szybko jednak odsunęła tę myśl. Matthew Farrell robił, co mu się Ŝywnie podobało, i nie tłumaczył się przed nikim. Zafundował jej ciąŜę, oŜenił się z nią, po czym bez obawy czy tłumaczeń stanął do konfrontacji z jej rozwścieczonym ojcem. Zbudował z niczego handlowe imperium, kierując się tylko odwagą i siłą woli. Nie drŜałby przed swoim ojcem i nie wysiałby z tego powodu takiego telegramu do siebie samego. Telegram, który ona dostała, mówiący o tym, Ŝeby załatwiała rozwód, był najwyraźniej gorzką ripostą na ten, który on dostał wcześniej. Nawet w takiej sytuacji przyleciał do kraju i próbował się z nią zobaczyć... Łzy pojawiły się w jej oczach. Bezwiednie nacisnęła pedał gazu. Musi dotrzeć do niego, porozmawiać, sprawić, Ŝeby wszystko zrozumiał. Chciała jego przebaczenia, a on potrzebował tego samego od niej. Wiedziała, Ŝe świdrujący Ŝal i aŜ bolesna czułość, którą czuła teraz do Matta, nie były w najmniejszym stopniu dziwne lub zagraŜające jej przyszłości z Parkerem. WyobraŜała sobie, jak będzie wyglądała przyszłość: następnym razem, kiedy Matt wyciągnie do niej rękę, tak jak to zrobił w operze, uśmiechnie się do niej i powie: „Witaj, Meredith”, ona uśmiechnie się w odpowiedzi i poda mu swoją dłoń. Ich przyjaźń nie będzie musiała ograniczać się do przypadkowych spotkań towarzyskich, będą teŜ mogli być przyjaciółmi w interesach. Matt był wspaniałym taktykiem i negocjatorem; w przyszłości, zdecydowała, myśląc o nim ciepło, być moŜe zadzwoni do niego czasami z prośbą o radę. Spotkają się, Ŝeby zjeść razem lunch, uśmiechać się do siebie. Ona opowie mu o swoim problemie, a on zaoferuje jej wskazówki, jak go rozwiązać. Tak się dzieje między starymi przyjaciółmi. Ciepłe uczucia narastały w niej. Wiejskie drogi, jakimi teraz jechała, pełne były niebezpiecznych niespodzianek. Ledwo to zauwaŜała. Wspaniałe wizje przyszłych przyjacielskich kontaktów z Mattem zostały kompletnie zrujnowane przez prosty fakt: nie miała absolutnie Ŝadnego dowodu na to, Ŝe to, co zamierzała mu powiedzieć, było prawdą. Matt juŜ wiedział, jak bardzo zaleŜy jej na cichym rozwodzie. Jeśli wejdzie do jego domu, przejdzie od razu do rzeczy i powie mu o poronieniu, on bez wątpienia pomyśli, Ŝe wymyśliła tę historyjkę, Ŝeby wzbudzić jego sympatię i spowodować, Ŝe zgodzi się na rozwód. Co gorsze, Matt kupił tę tak przez nią chcianą ziemię w Houston za dwadzieścia milionów i Ŝąda teraz za nią trzydziestu milionów, trzymając Bancroft i S - ka w finansowym imadle. Historyjka o poronieniu wyda mu się niczym innym jak tylko desperacką, łatwą do przejrzenia próbą wmanewrowania go w poluzowanie uścisku tego imadła. Jedyną jej szansą było ułagodzenie go najpierw wiadomością o załatwieniu jego sprawy w komisji ziemskiej. Kiedy zrozumie, Ŝe jej ojciec
przyrzekł, Ŝe nigdy juŜ nie będzie ingerował w jego sprawy, na pewno będzie tak rozsądny w sprawie ich rozwodu jak w czasie lunchu, zanim dostał wiadomość o Southville. Wtedy i tylko wtedy, kiedy będzie jasne, Ŝe ona nie ma nic więcej do zyskania, wyjaśni mu, co naprawdę stało się z ich dzieckiem. W tym momencie na pewno jej uwierzy. Nie będzie miał powodu, Ŝeby wątpić w jej słowa. Drewniany mostek przerzucony przez strumyk na terenie farmy przykryty był kilkunastocentymetrową warstwą śniegu. Przyspieszyła, Ŝeby nie ugrzęznąć w nim. Wstrzymała oddech. BMW pokonało jakoś ten odcinek drogi. Opony ślizgały się na boki, tył samochodu tańczył, ale w końcu przedarł się na dziedziniec przed domem. W świetle odbijającym się od przykrytych śniegiem pól i blasku wiszącego wysoko księŜyca, gołe drzewa wyglądały dziwnie, jakby przedstawiały zdeformowaną wersję tego, czym były tamtego, dawno minionego lata. Jak odstraszające szkielety rzucały powykręcane cienie, jakby ostrzegały ją przed czymś. Wyłączyła światła i silnik. ZadrŜała ze strachu. Przez zasłony w oknie na piętrze niewyraźnie przebijało światło. Matt był tutaj i jeszcze nie spał. No i będzie rozwścieczony, kiedy ją zobaczy. Odchyliła głowę do tyłu, oparła ją o siedzenie, zamknęła oczy i próbowała zebrać odwagę, Ŝeby przebrnąć przez to, co miało się zdarzyć przez następnych kilka minut. Kiedy tak siedziała sama w samochodzie, mając przed sobą niesamowicie trudne i strasznie waŜne zadanie, po raz pierwszy od jedenastu lat poprosiła o pomoc: - Proszę cię - szepnęła do Boga - spraw, Ŝeby mi uwierzył. Otworzyła oczy, wyjęła kluczyk ze stacyjki i wzięła swoją torebkę. Przed jedenastu laty jej modlitwy o to, Ŝeby Matt przyszedł do niej do szpitala, zostały wysłuchane, tyle tylko, Ŝe ona o tym nie wiedziała. Wtedy przestała się modlić. Bez wątpienia nie zaskarbiło jej to przychylności Boga. Z histerycznym śmiechem pomyślała, wysiadając z samochodu, Ŝe wtedy kiedy tak bardzo starała się być miłą osobą, udawało jej się zdenerwować wszystkich wokół. Światła na ganku nagle się zapaliły i przestała się uśmiechać, poczuła serce w gardle. Uniosła głowę i zobaczyła, Ŝe drzwi frontowe otwierają się. Zaabsorbowana strachem straciła w głębokim śniegu oparcie dla stóp. Dla zachowania równowagi uchwyciła się błotnika samochodu i kluczyki upadły jej w śniegu gdzieś obok prawego koła. Schyliła się, Ŝeby je odszukać, ale zorientowała się, Ŝe ma zapasowy komplet i nie musi grzebać w śniegu, nie w chwili takiej jak ta, kiedy czekała ją najwaŜniejsza konfrontacja jej Ŝycia. Światło z ganku rozlało się po dziedzińcu. Matt stał w drzwiach, patrząc z niedowierzaniem na rozgrywającą się przed jego oczami zbijającą z tropu scenę: z samochodu
wysiadła właśnie niesamowicie podobna do Meredith kobieta. Potem ta kobieta przykucnęła i zniknęła. Po chwili pojawiła się ponownie. Widział, jak w wirującym śniegu obeszła przód swojego samochodu. Próbował namacać framugę drzwi, uchwycił się jej, starając się opanować słabość i zawroty głowy. Patrzył na kobietę przekonany, Ŝe to halucynacje wywołane gorączką. Kiedy jednak uniosła rękę i gestem aŜ boleśnie mu znajomym odgarnęła z czoła gęstwinę przyprószonych śniegiem włosów, serce aŜ mu się ścisnęło. Kobieta podeszła do stopni ganku i spojrzała na niego. - Cześć, Matt. Definitywnie stwierdził, Ŝe ma halucynacje albo mu się to śni. A moŜe właśnie umierał w swoim łóŜku w sypialni na górze. Nie wiedział, która z tych trzech ewentualności była rzeczywistością, ale wiedział, Ŝe dreszcze, które wstrząsały całym jego ciałem jeszcze w domu, teraz pojawiały się z alarmującą częstotliwością. Stojąca przed nim zjawa uśmiechnęła się słodko i niepewnie. - Mogę wejść do środka? - zapytała. Wyglądała i mówiła jak anielska wersja Meredith. Wściekły poryw arktycznego wiatru rzucił mu śniegiem w twarz, wyrwał go z otumanienia. To nie była Ŝadna cholerna zjawa, to była Meredith. Świadomość tego z opóźnieniem uruchomiła adrenalinę, która zaczęła szaleńczo krąŜyć w jego Ŝyłach. Był zbyt chory, Ŝeby odprawić ją z powrotem do samochodu lub zamarznąć na śmierć, kłócąc się z nią. Wyprostował się, cofnął się od drzwi i niegrzecznie odwrócił się do niej plecami, pozostawiając jej ewentualnie wejście za nim do środka. Na szczęście, szok spowodowany znalezieniem jej u swoich drzwi dodał mu sił. Ruszył do mrocznego salonu. - Musisz mieć instynkt drapieŜcy wyczuwającego krew i zaciekłość buldoga, Ŝeby dopaść mnie aŜ tutaj - powiedział. W ciemnościach znalazł przełącznik i zapalił górne światło. Dla jego uszu własny głos brzmiał szorstko i nieswojo. Meredith oczekiwała o wiele gorszego, bardziej agresywnego przyjęcia niŜ to. - Ktoś pomógł mi w odnalezieniu ciebie - wyjaśniła, wpatrując się w jego napiętą twarz. Poczuła ukłucie pełnej emocji czułości dla niego. Powstrzymała chęć ujęcia jego twarzy w dłonie, powiedzenia „przepraszam”. Zadowoliła się zdjęciem płaszcza i wręczeniem mu go. - Mój kamerdyner ma akurat dzisiaj wolny wieczór - zakpił, ignorując jej gest. Musisz sama się obsłuŜyć. - Zamiast riposty, której oczekiwał, odwróciła się i połoŜyła
płaszcz na krześle. Zbity z tropu, zmarszczył brwi rozdraŜniony, kiedy porównał jej cichą układność z ich ostatnią utarczką. - I cóŜ? - warknął. - Powiedz to w końcu. Czego chcesz? Ku jego zdumieniu zaśmiała się: był to sympatyczny cichy śmiech. - Myślę, Ŝe chcę drinka. Tak, zdecydowanie chcę drinka. - Dom Perignon właśnie się skończył. Masz do wyboru: szkocka albo wódka. Wybieraj. - MoŜe być wódka - powiedziała spokojnie. Kolana uginały się pod nim, kiedy poszedł do kuchni, nalał do szklaneczki odrobinę wódki i wrócił do salonu. Wzięła szklaneczkę, którą podał jej zamaszyście, i rozejrzała się po pokoju. - To... to takie dziwne, zobaczyć cię tutaj po tylu latach... - zaczęła, zacinając się. - Dlaczego? To stąd pochodzę i to tu, jak uwaŜasz, jest ciągle moje miejsce. Jestem przecieŜ niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem, pamiętasz? Z niedowierzaniem zobaczył, Ŝe zaczerwieniła się ze wstydu i zaczęła się usprawiedliwiać. - Przykro mi, Ŝe to powiedziałam. Chciałam cię dotknąć i powiedziałam to, bo wiedziałam, Ŝe tak to odbierzesz. Nie myślę tak. Nie mam nic przeciwko hutnikom. Są cięŜko pracującymi, przyzwoitymi ludźmi, którzy... - Do czego ty do diabła zmierzasz? - wybuchnął Matt i prawie stracił równowagę, czując kłujący ból głowy. Pokój zawirował mu przed oczami. Oparł rękę o ścianę, Ŝeby utrzymać się na nogach. - Co ci jest? - wykrzyknęła Meredith - Jesteś chory? Matt poczuł, Ŝe za chwilę albo zemdleje jak jakiś cholerny dzidziuś, albo zwymiotuje na jej oczach. - Wyjdź stąd, Meredith. - Zawirowało mu w głowie, zawrzało w Ŝołądku. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku schodom. - Muszę się połoŜyć. - Jesteś chory - wybuchnęła, podbiegając do niego. Chwycił dłonią poręcz i zachwiał się niebezpiecznie na drugim stopniu. Sięgnęła po jego ramię, Ŝeby go podtrzymać, ale wyrwał je. ZdąŜyła jednak poczuć Ŝar bijący od jego skóry. - Mój BoŜe, jesteś rozpalony! - Odejdź stąd.
- Zamknij się i oprzyj się na mnie - rozkazała, a on nie miał siły, Ŝeby ją powstrzymać. Oplotła jego ramię wokół swoich barków. Kiedy dotarli do sypialni, zatoczył się do przodu i opadł na łóŜko. Oczy miał zamknięte. LeŜał nieruchomo niczym... niczym martwy. PrzeraŜona chwyciła jego dłoń, zaczęła szukać pulsu. W panice nie znajdowała go. - Matt! - krzyknęła, połoŜyła ręce na jego ramionach, potrząsała nim. - Matt, nie waŜ się umierać! - zagroziła histerycznie. - Przyjechałam całą tą drogę, Ŝeby ci powiedzieć o rzeczach, o których powinieneś wiedzieć, Ŝeby cię prosić o przebaczenie i... Przez jego przytłumione zmysły w końcu przedarła się wyraźna obawa brzmiąca w jej głosie i to, Ŝe szaleńczo nim potrząsała. W tym oszołomieniu nie był w stanie Ŝywić w stosunku do niej jakiejkolwiek wrogości. W tej chwili najwaŜniejsze było to, Ŝe ona tu była i Ŝe on czuł się tak strasznie chory. - Przestań... - szepnął - potrząsać mną, do diabła. Meredith puściła jego ramiona z ulgą, po czym spróbowała wziąć się w garść i zmobilizować całą swoją odwagę. Ostatnio, kiedy widziała kogoś mdlejącego w ten sposób, był to jej ojciec i on wtedy omal nie umarł. Ale Matt był silny i młody. On miał tylko gorączkę. Nie miał kłopotów z sercem. Niepewna, co moŜe zrobić, Ŝeby mu pomóc, rozejrzała się po pokoju. Na stoliku przy łóŜku zobaczyła dwie buteleczki z lekarstwami. Na obydwu było napisane, Ŝe ma je brać co trzy godziny. - Matt - powiedziała nagląco, sądząc, Ŝe moŜe teraz powinien je zaŜyć. - Kiedy brałeś lekarstwa? Matt słyszał ją, próbował otworzyć oczy, ale zanim zdąŜył to zrobić, ona juŜ trzymała jego dłoń, nachylała się blisko jego ucha, przemawiała do niego. - Matt, słyszysz mnie? - Głuchy nie jestem - powiedział chrapliwie - i nie umieram. Mam grypę i bronchit. Tabletki brałem niedawno. Poczuł, jak łóŜko ugina się, kiedy usiadła przy nim. Wyobraził sobie, Ŝe jej palce delikatnie odgarniają włosy z jego czoła. Najwyraźniej był o krok od maligny, a cała scena, jaką obserwował spod przymkniętych powiek, nabierała charakteru komicznego marzenia; Meredith, nachylająca się z niepokojem nad nim, dotykająca jego czoła, odgarniająca z niego włosy. To rozśmieszające, niesamowicie zabawne. - Jesteś pewien, Ŝe to tylko to? Grypa i bronchit? - zza zamkniętych powiek dobiegło go pytanie. Naznaczony gorączką uśmiech wykrzywił mu usta.
- Chciałabyś pewnie, Ŝeby to było coś gorszego? - Chyba powinnam wezwać lekarza. - Potrzebuję kobiecej opieki. Zaśmiała się niespokojnie. - Ja poradziłabym sobie z tym? Byłabym odpowiednia? - Bardzo zabawne - szepnął. Meredith poczuła nagły skok serca. Jego słowa zabrzmiały tak, jakby ona była więcej niŜ odpowiednią osobą. - Zostawię cię teraz samego, Ŝebyś odpoczął. - Dziękuję - powiedział niewyraźnie. Odwrócił twarz od padającego z góry światła i zaraz zasnął. Nakryła go kołdrą i dopiero wtedy zauwaŜyła, Ŝe był bez butów. Zasnął w ubraniu, które miał na sobie, kiedy wpuścił ją do domu. Podejrzewała, Ŝe było mu w nim cieplej niŜ w piŜamie. Podeszła do drzwi. PołoŜyła dłoń na kontakcie i odwróciła się. Patrzyła, jak jego pierś podnosi się i opada w spokojnym rytmie snu. Oddychał z wysiłkiem. Pod opalenizną jego twarz była blada, ale nawet teraz, kiedy był chory i właśnie zasnął, wyglądał jak bardzo duŜy i bardzo wymagający przeciwnik. Krzywiąc się, rzuciła w stronę śpiącego męŜczyzny: - Dlaczego zawsze, kiedy pojawiam się blisko ciebie, nic nie dzieje się tak, jak powinno? Przestała się uśmiechać, zgasiła światło. Naprawdę nie znosiła chaosu i niepewności w swoim Ŝyciu prywatnym. Nienawidziła bezradności i przynoszącego zagroŜenie uczucia, jakiego taka sytuacja była przyczyną. Akceptowała chaos w pracy. Był wtedy wyzwaniem, elementem stymulującym i podniecającym. Kiedy w pracy podejmowała ryzyko czy działała intuicyjnie, prawie zawsze się to opłacało. Kiedy tak się nie działo, efektem był błąd, a nie katastrofa. W całym swoim dorosłym Ŝyciu tylko dwukrotnie podjęła ryzyko angaŜujące jej osobiste sprawy. W obydwu przypadkach okazało się, Ŝe były to katastrofalne pomyłki. Przespała się z Matthew Farrellem i poślubiła go. A teraz, po jedenastu latach, ciągle jeszcze próbowała wywikłać się z drugiej z nich. Lisa wciąŜ krytykowała Parkera za przewidywalność jego natury i za to, Ŝe zawsze moŜna było na nim polegać. Nie potrafiła zrozumieć, Ŝe te dwie cechy Meredith ceniła najbardziej, tęskniła za nimi. Konsekwencje ryzykownej spontaniczności w Ŝyciu były czymś, czego nie chciała juŜ doświadczać. W pracy miała naturalną umiejętność stawiania na odpowiednie przedsięwzięcia; w Ŝyciu osobistym takiej umiejętności po prostu nie posiadała! Wzięła płaszcz z krzesła i wyszła do samochodu, Ŝeby przynieść swoją torbę podróŜną. Wniosła ją do środka i ruszyła w kierunku schodów, ale zatrzymała się na chwilę.
Z mieszaniną nostalgii i trudnego do zdefiniowania smutku rozejrzała się po pokoju. Wszystko wyglądało tak jak dawniej: stara kanapa stojąca przodem do dwóch bujanych foteli przed kominkiem, ksiąŜki na półkach, lampy. Wszystko było takie samo, tylko wydawało się mniejsze i w pewnym sensie opuszczone. To wraŜenie potęgowały stojące na podłodze, pootwierane tekturowe pudła, niektóre juŜ wypełnione ksiąŜkami i bibelotami popakowanymi w gazety.
ROZDZIAŁ 35 Rano, kiedy Meredith wślizgnęła się do pokoju Matta, Ŝeby sprawdzić, jak on się czuje, ciągle jeszcze padał śnieg. Matt był trochę rozpalony, ale jego czoło w dotyku było o wiele chłodniejsze. W szarym świetle poranka, po przespanej nocy i prysznicu, jej niespodziewane pojawienie się na farmie wczorajszego wieczoru wydawało się bardziej komiczne niŜ niepokojące. WłoŜyła niebieskie spodnie i jasny, Ŝółto - niebieski sweter z wycięciem w karo. Podeszła do lustra, Ŝeby się uczesać, i zaczęła się uśmiechać. Im dłuŜej myślała o wczorajszym wieczorze, tym śmieszniejsze były te wspomnienia. Po całej nerwowości i zdeterminowaniu, jakie towarzyszyły jej wyprawie tutaj, po mozolnej jeździe w śnieŜycy, powiedzieli do siebie zaledwie kilka zdań, zanim Matt niemal zemdlał u jej stóp, po czym kaŜde z nich poszło spać! Najwyraźniej zawsze, kiedy pojawiała się w pobliŜu Matta, zaczynały działać jakieś niewytłumaczalnie niesprzyjające, ponadnaturalne siły, zdecydowała, powstrzymując chichot. Prawdę mówiąc, fakt, Ŝe Matt był zbyt chory, Ŝeby wyrzucić ją siłą, był dla niej pewnego rodzaju korzyścią, nawet jeśli nie mogła w tej sytuacji powiadomić go o wszystkich swoich rewelacjach. Liczyła na to, Ŝe po południu będzie czuł się na tyle dobrze, Ŝeby móc racjonalnie przedyskutować całą sprawę, u jednocześnie będzie ciągle jeszcze zbyt osłabiony, Ŝeby odmówić wysłuchania jej. Jeśli w dalszym ciągu będzie próbował zmusić ją do wyjazdu, będzie musiała zyskać na czasie. Powie, Ŝe zgubiła w śniegu kluczyki i siłą rzeczy nie moŜe odjechać. Zadowolona ze swojego planu, przeczesała włosy i zmierzwiła je trochę palcami, aŜ ułoŜyły się w naturalne fale i loki, Usatysfakcjonowana efektem, pociągnęła usta szminką, rzęsy potraktowała tuszem i odsunęła się, Ŝeby sprawdzić w lustrze, jak wygląda. Pomyślała, Ŝe jej włosy są trochę za długie, ale poza tym prezentowała się dobrze. Z zamiarem znalezienia kilku rzeczy przydatnych choremu, udała się w przeciwny koniec korytarza do łazienki, W szafce za lustrem znalazła termometr i kilka buteleczek z lekarstwami, opatrzonych poŜółkłymi ze starości nalepkami. Przejrzała je niepewnie marszcząc brwi. Choroby były jej praktycznie nieznane, poza sporadycznymi bólami menstruacyjnymi lub rzadko zdarzającym się bólem głowy; przez całe Ŝycie była dwa razy przeziębiona, a grypę przechodziła ostatnio, kiedy miała dwanaście lat.
Zastanawiała się, co teŜ moŜna zrobić dla kogoś, kto ma grypę i bronchit. Grypa dosyć często pojawiała się wśród pracowników sklepu. Próbowała sobie przypomnieć, co Phyllis mówiła jej o swoich objawach tej choroby. Miała pulsujące bóle głowy, przypominała sobie, było jej niedobrze i bolały ją mięśnie. Bronchit to inna sprawa, to zapchane gardło i kaszel. Meredith sięgnęła po buteleczkę z aspiryną i termometr. Były to jedyne znane jej akcesoria. Znalazła jeszcze buteleczkę z pomarańczową nalepką, która obwieszczała, Ŝe był to środek na skaleczenia, odłoŜyła ją na miejsce i wzięła tubkę z czymś, co zgodnie z etykietką usuwało bóle mięśni. Otworzyła tubkę, wydusiła odrobinę na palec i zapach specyfiku wycisnął jej łzy z oczu. Ze zdziwieniem objęła wzrokiem półki. Uświadomiła sobie, Ŝe zawartość apteczki była tak archaiczna, Ŝe nazwy leków nie brzmiały nawet znajomo. DuŜa brązowa butelka nosiła napis: „Olej Smitha Castora”. Ramiona zaczęły jej drŜeć od śmiechu. Przyda mu się coś takiego, zdecydowała. To naprawdę dobrze mu zrobi. Nie miała pojęcia, na co miałby mu pomóc olej Castora, ale wiedziała, Ŝe w smaku jest na pewno wybitnie nieatrakcyjny. Dodała go więc do rzeczy, które gromadziła z zamiarem zaserwowania mu tego wszystkiego na tacy w charakterze dowcipu. Uświadomiła sobie, Ŝe jak na osobę, która ugrzęzła na farmie z chorym, nienawidzącym jej człowiekiem, miała wyjątkowo dobry nastrój. Taki stan rzeczy przypisywała faktowi, Ŝe być moŜe będzie miała okazję połoŜyć kres tej nienawiści. Poza tym miała ogromną ochotę poprawić i jego samopoczucie. Była mu to winna po tym wszystkim, na co niechcący naraziła go w przeszłości. Do tych uczuć dochodziła jeszcze młodzieńcza nostalgia, która w połączeniu z tym domem powodowała, Ŝe czuła się, jakby miała znowu osiemnaście lat. ZauwaŜyła niewysoki niebieski słoik i rozpoznała etykietkę; specyfik miał jakoby łagodzić dolegliwości gardła i nie pachniał ani odrobinę lepiej niŜ to, co było w tubie. Mógł jednak pomóc w poprawie jego samopoczucia. DołoŜyła to do całej reszty i jeszcze raz przejrzała zgromadzone dobra. Po aspirynie przestanie go boleć głowa, to wiedziała, ale aspiryna jednocześnie mogła podraŜnić mu Ŝołądek. Potrzebowała czegoś innego. - Lód - powiedziała głośno. Kompres z lodu na pewno złagodzi ból głowy. Zeszła do kuchni ze swoimi zapasami leków, otworzyła lodówkę i z ulgą zobaczyła, Ŝe lodu było duŜo. Niestety po przeszukaniu wszystkich szafek i szufladek nie znalazła niczego odpowiedniego do uŜycia jako pojemnika na kostki lodu. I wtedy przypomniała sobie czerwony, gumowy pojemnik, który widziała w łazience w szafce pod umywalką, kiedy szukała tam rano ręcznika. Wyciągnęła go z szafki, ale nie miał niestety korka. Przykucnęła i próbowała go znaleźć po omacku. W końcu wczołgała się pod zlew i znalazła korek z tyłu za
pudełkiem z proszkiem do czyszczenia. Wyciągnęła go i odkryła, Ŝe był przymocowany do długiej smukłej czerwonej tuby zaopatrzonej w dziwaczną metalową klamrę. Wyprostowała się i oglądała niepowtarzalnej urody przyrząd składający się z korka i tuby. Próbowała odłączyć go od tuby, ale producent z jakiegoś nieznanego bliŜej powodu, zaprojektował tę rzecz jako nierozerwalną całość. Sprawdziła klamrę, potem dla pewności zawiązała tubę w węzeł i wzięła ten przedmiot na dół, Ŝeby napełnić go wodą i lodem. Jedynym problemem, jaki jej pozostał, było śniadanie. Miała niewielki wybór. Powinno to być coś łagodnego i łatwego do połykania. Ten warunek eliminował prawie wszystko, co zawierała szafka, poza świeŜym chlebem, który leŜał na blacie. W lodówce znalazła paczkę wędliny, kostkę masła i jajka. W zamraŜalniku były dwa steki. Unikanie cholesterolu najwyraźniej nie było dla Matta istotną sprawą. Wyjęła masło i włoŜyła do tostera dwie kromki chleba. Potem jeszcze raz przejrzała szafki, szukając czegoś, co mógłby zjeść na lunch. Wszystko poza kilkoma puszkami zupy było albo ostre, albo tłuste: gulasz, spaghetti, tuńczyk... i puszka słodzonego skondensowanego mleka. Mleko! Uradowana znalazła otwieracz do puszek i nalała do szklanki trochę mleka. Wyglądało na niesamowicie gęste, a po przeczytaniu instrukcji dowiedziała się, Ŝe moŜe być uŜywane bezpośrednio z puszki albo teŜ rozcieńczane wodą. Niepewna, w jakiej postaci Matt je pije, spróbowała odrobinę i otrząsnęła się. Rozcieńczenie na pewno nie pomoŜe temu płynowi. Nie mogła sobie wyobrazić, dlaczego on to lubi, ale najwyraźniej tak było. Kiedy tosty były juŜ gotowe, przeszła do salonu i zdjęła blat podręcznego stolika telewizyjnego. UŜyła go jako tacy, co umoŜliwiło jej zaniesienie na górę za jednym zamachem lekarstw, pojemnika z lodem i śniadania. Ból głowy wyciągnął Matta z pogłębionego tabletkami snu do pełnej dolegliwości półświadomości, Ŝe to musi juŜ być poranek. Obrócił głowę na poduszce, zmusił się do otwarcia oczu i natychmiast poczuł dezorientację. Zamiast elektronicznego, cyfrowego zegara z radiem, zobaczył plastikowy staroświecki budzik z czarnymi wskazówkami ustawionymi na wpół do dziewiątej. Wtedy zaczął sobie przypominać: był w Indianie i był chory. Sądząc z niesamowitego wysiłku, jaki musiał włoŜyć w obrócenie się na bok i uniesienie się na łokciu, Ŝeby sięgnąć po butelki z lekarstwami stojące obok zegara, ciągle jeszcze był chory. Próbował otrząsnąć się z otępienia. Potrząsnął głową i aŜ się skrzywił, kiedy poczuł wywołane tym ruchem potęŜne pulsowanie bólu w skroniach. Jednak gorączka musiała mu spadać. Koszulę miał mokrą od potu. Wziął ze stolika szklankę z wodą i połknął tabletki. Przez chwilę chciał wstać, wziąć prysznic i ubrać się, ale czuł się tak zmęczony, Ŝe zdecydował, Ŝe pośpi jeszcze godzinę. Etykietka na jednym z lekarstw ostrzegała: „Uwaga: powoduje senność”.
Zastanawiał się, czy to było powodem, Ŝe nie mógł otrząsnąć się z otępienia. PołoŜył się z powrotem i przymknął oczy, ale jakieś mgliste wspomnienie czaiło się gdzieś w zakamarkach jego umysłu. Meredith. Miał szaleńczy sen, Ŝe ona pojawiła się wśród śnieŜycy i pomogła mu połoŜyć się do łóŜka. Myślał o tym, jak to się stało, Ŝe jego podświadomość spreparowała tak dziwaczny obraz. Meredith mogła mu pomóc, ale skoczyć z mostu, rzucić się w przepaść albo doprowadzić do bankructwa. KaŜde mniej destrukcyjne działanie z jej strony było po prostu śmieszne. Właśnie zaczynał znowu zapadać w sen, kiedy usłyszał kroki kogoś skradającego się po skrzypiących schodach. Gwałtownie przywołany tym do świadomości, zerwał się do pozycji siedzącej. Za ten nagły ruch zapłacił zawrotem głowy. Kiedy zaczynał juŜ odrzucać nakrycie, intruz zapukał do drzwi. - Matt? - zawołał łagodny, melodyjny głos. Głos Meredith. Jego ręka znieruchomiała. Patrzył bez wyrazu na ścianę naprzeciwko i przez jedną szaloną chwilę był kompletnie zdezorientowany. - Matt, wchodzę... - Klamka poruszyła się i rzeczywistość poraziła go... to nie był dziwaczny sen. Meredith naprawdę tu była. Wchodziła do pokoju powoli, tyłem, uŜywając łokcia do otwarcia drzwi. Dawała mu celowo czas na schowanie się pod kołdrę, na wypadek, gdyby juŜ wstał, ale nie był jeszcze ubrany. Niemal upuściła tacę, zrelaksowana całkowicie mylnym poczuciem bezpieczeństwa, po tym jak rozsądnie miło przyjął ją wczorajszego wieczoru, kiedy jego rozwścieczony głos wybuchnął za jej plecami jak sycząca para uchodząca z wulkanu: - Co ty tu robisz? - Przyniosłam ci tacę - wytłumaczyła, odwracając się ku niemu. Obeszła łóŜko dookoła, zaskoczona jego rozzłoszczoną twarzą. Ale wyraz jego twarzy był niczym w porównaniu z groźbą, jaka spięła jego rysy w chwilę później, kiedy zobaczył czerwony gumowy pojemnik. - Co, u diabła, masz zamiar z tym zrobić! Postanowiła, Ŝe nie pozwoli mu się zmieszać ani zastraszyć. Podniosła głowę i spokojnie odpowiedziała: - To na twoją głowę. - Czy to ma być, twoim zdaniem, ordynarny dowcip? - warknął i spojrzał na nią, jakby miał ochotę ją zamordować. ZaŜenowana, postawiła tacę na łóŜku obok bioder Matta i gładko powiedziała: - WłoŜyłam do środka lód...
- O tak, ty byłabyś do tego zdolna - wycedził, a potem dodał okropnym tonem: - Daję ci dokładnie pięć sekund na opuszczenie tego pokoju i jeszcze minutę na wyniesienie się z tego domu, zanim ja cię stąd wyrzucę. - Nachylił się do przodu i zorientowała się, Ŝe miał zamiar odrzucić kołdrę i przewrócić tym samym tacę. - Nie! - wykrzyknęła, a w jej głosie było tyle samo prośby, co protestu. - Nie musisz mnie straszyć, bo nie mogę wyjechać. Zgubiłam kluczyki przed domem, kiedy wysiadałam z samochodu. A nawet gdyby tak nie było i tak nie mogłabym wyjechać, dopóki nie powiem ci tego, co mam ci do powiedzenia. - Nie jestem tym zainteresowany - powiedział niegrzecznie, sięgając, Ŝeby odrzucić koce, wściekły, bo musiał przeczekać nową falę zawrotów głowy. - Nie zachowywałeś się tak wczoraj - argumentowała z desperacją w głosie. ZdąŜyła zabrać tacę z koców, zanim zrzucił ją na podłogę. - Nie zdenerwowałeś się tak bardzo tylko dlatego, Ŝe przygotowałam ci zimny okład na głowę! Zastygł z ręką chwytającą właśnie koce. Wyraz twarzy miał trudny do zdefiniowania: komiczny i zszokowany. - Zrobiłaś co? - wydusił z siebie szeptem. - Waśnie ci powiedziałam. Przygotowałam ci pojemnik z lodem... Zaniepokojona przerwała, widząc, Ŝe nagłe zakrył twarz dłońmi. Ramiona mu drŜały. Opadł na poduszki. DrŜenia wstrząsały całym jego ciałem od stóp do głowy. Spoza dłoni dochodziły przytłumione odgłosy. DrŜał tak gwałtownie, Ŝe głowa spadła mu z poduszek, a spręŜyny łóŜka zatrzeszczały. Myślała, Ŝe ma jakiś atak, który doprowadzi go do zaduszenia się na śmierć. - Co się stało? - wybuchnęła. Jej pytanie spowodowało jeszcze większe wstrząsy na łóŜku, a dziwaczne dźwięki dobywające się z Matta jeszcze się nasiliły. - Dzwonię po pogotowie! - wykrzyknęła, odstawiając tacę. Rzuciła się w kierunku drzwi. - Mam telefon w samochodzie... - Wybiegła juŜ z pokoju i zaczynała zbiegać po schodach, kiedy za jej plecami eksplodował śmiech Matta, wspaniałe, gwałtowne wybuchy śmiechu. Zamarła w pół kroku. Odwróciła się i słuchała. Atak, którego była świadkiem, był atakiem dzikiego rozbawienia. Znieruchomiała na schodach z ręką na poręczy. Niepewnie zastanawiała się nad ewentualnymi powodami tego śmiechu. Długa gumowa tuba niepokoiła ją od samego początku. Urządzenie w najmniejszym stopniu nie przypominało przedmiotów o tym przeznaczeniu, jakie widuje się zwykle w aptekach. Co więcej, ten czerwony pojemnik wisiał z tylu na drzwiach łazienki, kiedy była tu poprzednio! - pomyślała trochę agresywnie
na swoją obronę, wolno wchodząc z powrotem po schodach. Jeśli była to rzecz uŜywana w czasie chorób, na pewno powinna ona być pozostawiona w dobrze widocznym miejscu. Zatrzymała się tuŜ przed drzwiami jego sypialni. Czuła się niepewnie, ale przyszło jej na myśl, Ŝe, być moŜe, uczucie dyskomfortu mogło jej się opłacać. Jak by nie było, to rozbawienie odwróciło jego uwagę od pełnego wściekłości zamiaru wyrzucenia jej. Matthew Farrell, nawet leŜąc bezbronnie w łóŜku, był najstraszniejszym przeciwnikiem, z jakim miała okazję stanąć oko w oko. A kiedy był zły, to, prawdę mówiąc, był przeraŜający. Bez względu na to jednak, co robił, jak bardzo był zły czy nieracjonalny, musiała spróbować zawrzeć z nim pokój. Zdecydowana, wsunęła dłonie w kieszenie spodni, nadała swojej twarzy wyraz, który jak miała nadzieję, moŜna było uznać za uosabiający dezorientację dobrze wychowanej osoby, i weszła do sypialni. W chwili, kiedy Matt ją zobaczył, musiał stłumić nowy przypływ śmiechu. Pomimo rumieńca rozdraŜnienia zbliŜała się powoli ku niemu z dłońmi w kieszeniach, starając się wyglądać, jakby nie miała najmniejszego pojęcia, co wywołało jego śmiech. śeby dopełnić komiczny obrazek całkowitej niewinności, co starała się osiągnąć, powinna jedynie nonszalancko podnieść wzrok do sufitu i cicho pogwizdywać pod nosem. W trakcie tych rozmyślań nagle uderzyło go pytanie: dlaczego ona tu była? Śmiech czający się w kącikach jego ust zniknął gwałtownie. Najwyraźniej odkryła, Ŝe kupił tak upragnioną przez nią ziemię w Houston i Ŝe teraz zakup ten będzie ją kosztował o dziesięć milionów więcej. Przyleciała tutaj biegiem, Ŝeby wpłynąć na niego, perswadować i zrobić, cokolwiek będzie trzeba, Ŝeby zmienił zdanie... nawet jeśli oznaczało to konieczność przygotowania mu tacy do łóŜka i troskliwego skakania przy nim. Zdegustowany jej pozbawioną taktu, oczywistą próbą manipulacji, czekał, aŜ się odezwie, a kiedy milczała, rzucił krótko: - Jak mnie znalazłaś? Natychmiast wychwyciła niepokojącą zmianę jego nastroju. - Poszłam wczoraj wieczorem do twojego mieszkania - przyznała. - Chciałam... - Nawet o tym nie myśl - warknął niecierpliwie. - Pytałem cię o to, jak mnie znalazłaś. - Zastałam twojego ojca u ciebie w mieszkaniu. Rozmawialiśmy. To on powiedział mi, Ŝe jesteś tutaj. - Musiałaś dać niezłe przedstawienie, skoro przekonałaś go, Ŝeby ci pomógł powiedział z nie ukrywaną pogardą. - Mój ojciec nie dałby za ciebie złamanego grosza.
Zdesperowana, Ŝeby jej wysłuchał i uwierzył w to, co powie, odruchowo usiadła na łóŜku obok niego i zaczęła mówić. - Twój ojciec i ja rozmawialiśmy i wytłumaczyłam mu kilka spraw. A on mi uwierzył. Kiedy juŜ... zrozumieliśmy się nawzajem... powiedział mi, gdzie jesteś, Ŝebym mogła tu przyjechać i wytłumaczyć teŜ to wszystko tobie. - Więc zacznij te wyjaśnienia - powiedział lakonicznie, opierając się o poduszki. - Ale zrób to zwięźle - dodał zaskoczony, Ŝe udało jej się omotać jego ojca i nagle ciekaw zobaczenia chociaŜ części przedstawienia, jakie dała wczorajszego wieczoru. Meredith spojrzała w jego zimną, pełną groźby twarz i odetchnęła głęboko, Ŝeby się uspokoić. Zmuszała się do spojrzenia mu w oczy. Jeszcze przed chwilą te oczy były pełne ciepłego uśmiechu, teraz były jak kryształki lodu. - Masz zamiar zacząć mówić - rzucił - czy będziesz tu siedzieć i wpatrywać się we mnie? Skrzywiła się, słysząc ton jego głosu, ale nie spuściła wzroku. - Będę mówić - powiedziała. - To wszystko jest trochę skomplikowane... - Ale z pewnością przekonujące - zakpił. Zamiast replikować z pełną dumy wściekłością, co robiła zwykle w stosunku do niego w przeszłości, skinęła głową i uśmiechnęła się niepewnie. - Miejmy nadzieję. - Zaczynaj więc! Ale trzymaj się konkretów: mów to, w co chcesz, Ŝebym uwierzył, to, co oferujesz i czego chcesz ode mnie w zamian za to. Prawdę mówiąc, spokojnie moŜesz opuścić to ostatnie. Wiem, czego chcesz. Jestem tylko ciekaw, w jaki sposób masz zamiar to osiągnąć. Te słowa smagały jej nadwątlone poczucie dobra i zła niczym bicze, ale wytrzymała jego wzrok i zaczęła mówić spokojnie i szczerze. - Chcę, Ŝebyś uwierzył w fakty, które zaraz ci podam, jako gałązkę oliwną oferuję to samo, co miałam zamiar ci zaoferować, kiedy wczoraj poszłam do twojego mieszkania. A to, czego chcę od ciebie w zamian - ciągnęła, ignorując jego sugestie, Ŝeby opuściła tę część - to zawieszenie broni i wzajemne zrozumienie. Bardzo mi na tym zaleŜy. Kiedy mówiła ostatnie słowa, sardoniczne rozbawienie wykrzywiło jego usta. - I to wszystko, czego chcesz... zawieszenia broni i wzajemnego zrozumienia? kłująca ironia w jego głosie spowodowała, Ŝe pomyślała zmieszana, Ŝe on myśli o ziemi w Houston. - Czekam na ciąg dalszy - naciskał niegrzecznie, widząc, Ŝe się waha. - Teraz, kiedy rozumiem twoje czysto altruistyczne motywy, wyjaw, co jesteś skłonna zaoferować.
Zabrzmiało to tak, jakby nie tylko wątpił w jej motywy, ale jakby wątpił teŜ, Ŝe ona moŜe zaoferować cokolwiek, co nie byłoby trywialne lub mało istotne. W tej sytuacji zagrała swoją kartą atutową. Zaoferowała mu coś, co było dla niego rzeczą najwyŜszej wagi. Była tego pewna. - Oferuję ci zaaprobowanie twojej prośby w komisji ziemskiej w Southville powiedziała i zobaczyła, jak zaskoczyło go to, Ŝe przyznała wprost, Ŝe wie o całej sprawie. Wiem, Ŝe mój ojciec postarał się o zablokowanie jej. Chcę, Ŝebyś wiedział, Ŝe nigdy tego nie popierałam. Pokłóciłam się z nim o to na długo przed naszym lunchem. - Jaką prostolinijną osobą stałaś się nagle. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Domyślałam się, Ŝe zareagujesz w ten sposób. Na twoim miejscu zareagowałabym tak samo, ale uwierz mi, mogę to udowodnić. Komisja zaaprobuje twoją prośbę, jeśli tylko przedłoŜysz im ją ponownie. Ojciec dał mi słowo, Ŝe nie tylko przestanie ją blokować, ale uŜyje wręcz swoich wpływów do jej zaaprobowania. Ja z kolei daję ci moje słowo, Ŝe dopilnuję, Ŝeby on dotrzymał swojego. Matt zaśmiał się nieprzyjemnie. - Skąd to przekonanie, Ŝe uwierzę twojemu albo jego słowu w jakiejkolwiek sprawie? Teraz to ja przedstawię ci propozycję - dodał jedwabistym, pełnym groźby głosem. - Jeśli moja prośba w komisji zostanie zaaprobowana bez mojego ponownego jej przedłoŜenia, do piątej po południu we wtorek, nie złoŜę pozwów sądowych, przygotowywanych przez moich prawników, które mają być złoŜone w środę. Jeden z pozwów jest przeciwko twojemu ojcu i senatorowi Davisowi za próbę niezgodnego z prawem wpływania na urzędników państwowych, a drugi z nich przeciwko komisji ziemskiej w Southville za celowe działanie na szkodę społeczeństwa ich regionu. Meredith poczuła, Ŝe robi jej się słabo, kiedy zorientowała się, co miał zamiar zrobić, i kiedy uświadomiła sobie niesamowite tempo, w jakim mobilizował siły do rewanŜu. Jak napisał o nim „Business Week”: ...to człowiek, który jest Ŝywym przykładem powrotu do czasów, kiedy zasada „oko za oko”, była uwaŜana za wymiar sprawiedliwości, a nie brutalną, nieludzką zemstę. Meredith opanowała drŜenie strachu i przypomniała sobie, Ŝe pomimo wszystkiego, co napisano o nim, mimo Ŝe miał wszelkie powody, by nią gardzić, Matt jednak próbował potraktować ją przyjaźnie w operze. Był teŜ skłonny spróbować tego znowu tego dnia, kiedy jedli razem lunch. Dopiero kiedy został doprowadzony do granic wytrzymałości, zwrócił się przeciwko jej ojcu i niej. Świadomość tego dodała jej odwagi i sprawiła coś jeszcze: spowodowała przypływ jej głębokiej czułości dla tego rozeźlonego, dynamicznego człowieka, który okazał tyle powściągliwości.
- Co jeszcze? - warknął niecierpliwie Matt i zdziwił się, widząc łagodność malującą się w jej oczach, kiedy podniosła je ku niemu i powiedziała: - Nie będzie dalszych aktów odwetu ze strony mojego ojca, drobnych czy duŜych. - Czy to oznacza - zapytał z kpiącym zachwytem - Ŝe mogę zostać członkiem tego waszego ekskluzywnego, milutkiego klubu? Rumieniąc się, skinęła głową. - Nie jestem tym zainteresowany. Nigdy nie byłem. Co jeszcze oferujesz? - Stracił cierpliwość, kiedy wahała się i skręcała nerwowo palce dłoni. - Nie mów mi tylko, Ŝe to juŜ wszystko! To cała twoja oferta? I teraz ja powinienem przebaczyć, zapomnieć i dać ci to, czego naprawdę chcesz? - Co rozumiesz przez: to, czego naprawdę chcę? - Houston - sprecyzował lodowato. - Wśród swoich nieegoistycznych motywów tej wizyty pominęłaś motyw trzydziestu milionów dolarów, który sprawił, Ŝe pognałaś wczoraj wieczorem do mojego mieszkania. Czy moŜe źle oceniam czystość tego działania, Meredith? Zaskoczyła go ponownie, potrząsając głową i przyznając cicho: - Dowiedziałam się wczoraj, Ŝe kupiłeś ziemię w Houston i masz rację... To posłało mnie do twojego mieszkania. - A potem spowodowało, Ŝe przybiegłaś aŜ tutaj - dodał z sarkazmem. - A teraz, skoro juŜ tu jesteś, przygotowałaś się na powiedzenie czy zrobienie tego, co tylko będzie konieczne, Ŝebym zmienił zdanie i sprzedał ci tę ziemię za tyle, ile za nią zapłaciłem. Powiedz mi dokładnie, jak daleko masz zamiar się posunąć? - Co przez to rozumiesz? - Czy to znaczy, Ŝe to juŜ wszystko? Na pewno stać cię na więcej niŜ tylko na tych kilka nic nie znaczących obietnic? JuŜ chciała mu odpowiedzieć, ale Matt miał dosyć tej Ŝenującej szarady. - Pozwól, Ŝe oszczędzę ci kłopotania się odpowiedzią na to pytanie. Nic, co zrobisz czy powiesz teraz czy w przyszłości, nie będzie dla mnie miało najmniejszego znaczenia. Absolutnie. MoŜesz skakać nade mną, moŜesz zaoferować, Ŝe prześpisz się ze mną, a ziemia w Houston ciągle będzie cię kosztować trzydzieści milionów dolarów. Jeśli jej będziesz chciała. Czy to jasne dla ciebie? Jej reakcja zadziwiła go kompletnie. KaŜdym wypowiedzianym zdaniem walił w nią niczym młotem, groził jej pozwami sądowymi i wyniszczającym skandalem, który byłby ich następstwem, obraŜał ją kaŜdym dźwiękiem swojego głosu. Mówiąc krótko, poddawał ją takiemu rodzajowi zastraszania, który sprawiał, Ŝe najbardziej twardzi przeciwnicy w
interesach zaczynali się pocić albo wpadali w gniew. Jej opanowania nie udawało mu się przełamać. Prawdę mówiąc, patrzyła na niego z takim wyrazem twarzy, Ŝe o ile Matt nie wiedziałby, Ŝe było to niemoŜliwe, wziąłby to za czułość i odzwierciedlenia Ŝalu za wszystko, co wydarzyło się w przeszłości. - To wystarczająco jasne - powiedziała łagodnie i wstał powoli. - Rozumiem, Ŝe wyjeŜdŜasz? Potrząsnęła przecząco głową i uśmiechnęła się nieznacznie. - Mam zamiar podać ci śniadanie i skakać wokół ciebie. - Na miłość boską! - eksplodował, a jego własna, niewzruszona kontrola nad sytuacją zachwiała się odrobinę. - Nie zrozumiałaś tego, co właśnie powiedziałem? Nic, co zrobisz, nie zmieni mojego zdania na temat ziemi w Houston! SpowaŜniała, a jej oczy pozostawały łagodne. - Wierzę ci. - I? - zaŜądał wyjaśnień, a jego złość przeszła w kompletne rozczarowanie, które złoŜył na karb działania leków utrudniających mu koncentrację. - I akceptuję twoją decyzję jako... jako rodzaj, powiedzmy, kary za błędy przeszłości. Nie mógłbyś znaleźć niczego lepszego w tej materii - przyznała bez pretensji. - Chciałam tego kawałka ziemi dla Bancroft i S - ka i będzie mnie bardzo boleć, jeśli dostanie się ona komuś innemu. Nie stać nas na zapłacenie trzydziestu milionów. - Patrzył na nią zszokowany, nie dowierzał, kiedy ciągnęła dalej ze smętnym uśmiechem: - Zabrałeś mi coś, co niesamowicie chciałam mieć. Teraz, kiedy juŜ to zrobiłeś, uznasz, Ŝe wyrównaliśmy rachunki i przystaniesz na zgodę? W pierwszym odruchu miał zamiar jej powiedzieć, Ŝeby poszła do diabła, ale była to czysto emocjonalna reakcja. Kiedy w grę wchodził przetarg, Matt nauczył się juŜ dawno temu, Ŝe nie wolno pozwolić, aby emocje brały górę nad własną oceną sytuacji i logicznym spojrzeniem na nią. To właśnie logika rozumowania przypomniała mu, Ŝe pewien rodzaj cywilizowanych stosunków z nią był czymś, do czego miał nadzieję doprowadzić w czasie ich dwóch ostatnich spotkań. Teraz ona właśnie mu to oferowała... jednocześnie, z zadziwiającą wprost gracją, jemu przypisując zwycięstwo. Z gracją, której trudno było się oprzeć. Stała, czekając na jego decyzję. Włosy opadały jej na ramiona w Ŝywiołowej kaskadzie fal i loczków, ręce wsunęła w kieszenie spodni i wyglądała raczej jak pełna skruchy uczennica wezwana do dyrektora szkoły niŜ jak dyrektor korporacji. Udawało jej się wyglądać jednocześnie na dumną młodą damę z towarzystwa, która była królewsko spokojna, anielsko niedostępna i zachwycająco piękna.
Patrząc na nią teraz, Matt w końcu dokładnie zrozumiał swoją dawną obsesję na jej punkcie. Meredith Bancroft była kwintesencją kobiecości: była zmienna i trudno było przewidzieć jej posunięcia. Była dumna, czarująca, pełna radości i powagi, anielsko łagodna i wybuchowa. Niesamowicie poprawna... nieświadomie prowokująca. Po co prowadzić tę śmieszną wojnę z nią, zapytał sam siebie. Jeśli zrezygnuję z tego, będą mogli iść własnymi drogami bez dalszych Ŝalów. Przeszłość, juŜ wiele lat temu, powinna była pójść w zapomnienie. JuŜ dawno minął czas, kiedy naleŜało to zrobić. Będzie miał swoją zemstę wartą dziesięć milionów dolarów. Ani przez chwilę nie wierzył, Ŝe nie uda jej się zdobyć dodatkowych pieniędzy. JuŜ był skłonny jej ulec, kiedy nagle przypomniał sobie ją, przynoszącą mu tacę. Musiał opanować uśmiech. W chwili, kiedy zmienił się wyraz jego twarzy, zorientował się, Ŝe wyczuła, Ŝe był gotów skapitulować; odpręŜyła się odrobinę, a w jej oczach pojawiła się ulga. Fakt, Ŝe tak dobrze potrafiła odczytywać jego nastrój, był na tyle irytujący, Ŝe postanowił przedłuŜyć napięcie. KrzyŜując ręce na piersiach, powiedział: - Nie zawieram układów, leŜąc bezradnie w łóŜku. Nie dała się omamić. - Sądzisz, Ŝe śniadanie mogłoby nastroić cię bardziej przychylnie? - zapytała z uśmiechem. Droczyła się z nim. - Wątpię - rzucił, ale jej śmiech był tak zaraźliwy, Ŝe wbrew sobie odpowiedział tym samym. - Ja teŜ tak myślę - zaŜartowała, po czym wyciągnęła do niego rękę. - Zgoda? Matt zareagował na ten gest automatycznie i zaczął wyciągać dłoń, ale ona nagle cofnęła swoją rękę poza zasięg jego dłoni i z uśmiechem pełnym zadowolenia powiedziała: - Zanim przystaniesz na to, jest coś, przed czym muszę cię ostrzec. - A mianowicie? Jej głos brzmiał na poły serio. - Myślałam o tym, Ŝeby zaskarŜyć cię, jeśli chodzi o tę ziemię w Houston. Nie chciałabym, Ŝeby to, co mówiłam wcześniej, wprowadziło cię w błąd, Ŝe z ochotą akceptuję jej stratę jako zadośćuczynienie w stosunku do ciebie, za wszystko, co złe. Kiedy to mówiłam, miałam na myśli tylko to, Ŝe jeśli sąd nie zmusi cię do sprzedaŜy tej ziemi za jej obecną cenę rynkową, zaakceptuję to bez urazy do ciebie. Mam nadzieję, Ŝe zrozumiesz, Ŝe cokolwiek zdarzy się w tej sprawie, nie będzie to nic osobistego, lecz tylko interesy. Oczy Matta błyszczały od powstrzymywanego śmiechu. - Podziwiam twoją szczerość i zdecydowanie - powiedział. - Sugeruję jednak, Ŝebyś rozwaŜyła jeszcze raz sprawę stawiania mnie przed sądem. SkarŜenie mnie o oszustwo czy z jakiegokolwiek innego powodu będzie cię kosztować fortunę i przegrasz tę sprawę.
Wiedziała, Ŝe prawdopodobnie miał rację, strata ziemi w Houston nie znaczyła dla niej w tej chwili aŜ tyle. Przepełniała ją radość, poniewaŜ ona juŜ w tej chwili odniosła zwycięstwo, niemal tak samo istotne, jak wygranie procesu sądowego. Jakimś cudem, w jakiś sposób spowodowała, Ŝe ten dumny człowiek przestał być wściekły, a zaczął się śmiać; zaakceptował zawieszenie broni. Zdecydowana, Ŝeby scementować jeszcze ten pokój i o ile to moŜliwe wprowadzić jeszcze lŜejszą atmosferę, zwierzyła mu się Ŝartobliwie: - Prawdę mówiąc, miałam zamiar oskarŜyć cię o próbę kontrolowania cudzych interesów czy coś w tym rodzaju. Co sądzisz o moich szansach w takiej sytuacji? Udawał, Ŝe rozwaŜa tę moŜliwość, po czym potrząsnął przecząco głową. - To teŜ nie przeszłoby w sądzie. Jeśli obstawałabyś absolutnie przy zaskarŜeniu mnie, to na twoim miejscu oskarŜałbym o podstępne działanie i konspirowanie. - Myślisz, Ŝe taki proces mogłabym wygrać? - zapytała, uśmiechając się jeszcze bardziej. - Nie, ale na pewno byłby to bardziej widowiskowy proces. - Wezmę to pod uwagę - dodała z udaną powagą. - Zrób to. Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała tym samym. I w tym przedłuŜającym się momencie ciepła i wzajemnego zrozumienia jedenastoletnia bariera złości i Ŝalu pomiędzy nimi zaczęła topnieć, aŜ w końcu rozpadła się. Powoli, niepewnie, Meredith wyciągnęła do niego rękę w pokojowym, przyjaznym geście. Świadoma waŜności tej chwili, patrzyła, jak Matt wyciąga rękę w jej kierunku. Poczuła, Ŝe jego szczupłe palce dotykają jej palców, cała jego dłoń dotyka jej, a potem jego palce, mocne i gorące, obejmują jej dłoń. - Dziękuję ci - szepnęła, patrząc mu w oczy. - To drobnostka - odpowiedział spokojnie, trzymając jej dłoń jeszcze chwilę dłuŜej i puszczając ją w końcu. Tym samym puścił w niepamięć przeszłość. Obydwoje jednocześnie postanowili wycofać się natychmiast na bardziej pewny grunt, jak obcy sobie ludzie, którzy przypadkowo przeŜyli wspólnie coś głębszego, niŜ się tego spodziewali. Matt opadł z powrotem na poduszki, a Meredith szybko skoncentrowała się na zapomnianej tacy z lekarstwami. Kątem oka Matt obserwował, jak w geście nadmiernej wstydliwości podnosi dwoma palcami podejrzany przedmiot z czerwonej gumy i kładzie go na podłodze, poza zasięgiem wzroku. Odwróciła się do niego, postawiła tacę na stoliku obok łóŜka i uśmiechnęła się znowu. - Nie wiedziałam, jak będziesz się czuł dzisiaj rano, nie podejrzewałam, Ŝe będziesz głodny, ale przyniosłam ci małe śniadanie.
- Wszystko wygląda bardzo smakowicie - skłamał, obejmując wzrokiem produkty zgromadzone na tacy. - Olej Castora to mój wielki przysmak... jako zakąska oczywiście. A domyślam się, Ŝe ta wonna papka w niebieskim słoiku to danie główne? Meredith wybuchnęła śmiechem i wzięła przykryty półkolistym wieczkiem półmisek. - Olej Castora to był Ŝart - uspokoiła go. Teraz, kiedy emocjonalne zmagania mieli juŜ za sobą, Matt poczuł, Ŝe zaczyna przegrywać batalię ze snem. Fale senności atakowały go przygwaŜdŜając do łóŜka, powieki ciąŜyły mu niczym kamienie. Nie czuł się juŜ chory, był zmęczony. Najwyraźniej pigułki, które brał, przyczyniały się do tego. - Doceniam bardzo ten gest, ale nie jestem głodny - powiedział. - Nie myślałam, Ŝe będziesz miał ochotę na jedzenie - odparła, wpatrując się w niego z tą samą łagodnością, która błyszczała w jej turkusowych oczach cały poranek. - Musisz jednak mimo wszystko jeść. - Dlaczego? - zapytał, drocząc się z nią i dopiero wtedy dotarło do niego, Ŝe Meredith przygotowała dla niego śniadanie... Meredith, która przed jedenastu laty nie wiedziała, i nie miała ochoty nauczyć się, jak się włącza kuchenkę. Poruszony tym, Ŝe pomyślała o nim, zmusił się, Ŝeby usiąść w łóŜku, postanawiając zjeść, cokolwiek mu przyniosła. Usiadła obok niego. - Musisz jeść, Ŝeby się wzmocnić - wyjaśniła, a potem sięgnęła po szklankę z białym płynem i podała mu ją. - Obrócił szklankę w dłoni, przyglądając się jej podejrzliwie. - Co to jest? - Znalazłam puszkę tego w szafce. To ciepłe mleko. Skrzywił się, ale posłusznie podniósł ją do ust i wypił. - Dodałam masła - powiedziała, kiedy się zakrztusił. Matt wcisnął szklankę w jej dłoń, oparł głowę o poduszki i przymknął oczy. - Dlaczego? - szepnął chrapliwie. - Nie wiem... chyba dlatego, Ŝe moja guwernantka dawała mi zwykle coś takiego, kiedy byłam chora. Spojrzał na nią, a w jego szarych oczach pojawił się uśmiech. - I pomyśleć, Ŝe zazdrościłem kiedyś bogatym dzieciakom. Meredith uśmiechnęła się i zaczęła powoli podnosić przykrycie talerza z tostami. - Co tam jest? - zapytał ostroŜnie.
Wtedy uniosła przykrycie, odsłaniając dwa zimne tosty, a Matt uśmiechnął się z mieszaniną ulgi i zmęczenia: nie podejrzewał, Ŝeby zdąŜył je przeŜuć, zanim zaśnie. - Zjem je później. Obiecuję - powiedział, robiąc nadludzki wysiłek, Ŝeby nie zamknąć powiek. - Teraz chciałbym po prostu pospać. Wyglądał na tak zmęczonego i wyzutego z wszelkiej energii, Ŝe Meredith, aczkolwiek niechętnie, ale przystała na to. - Zgoda, ale weź przynajmniej aspirynę. Jeśli popijesz ją mlekiem, moŜe nie podraŜnisz Ŝołądka. Podała mu tabletki razem ze szklanką mleka z masłem. Matt wykrzywił się na widok białego płynu, ale posłusznie wziął aspirynę i popił mlekiem. Meredith, usatysfakcjonowana, wstała. - Potrzebujesz czegoś jeszcze? ZadrŜał konwulsyjnie. - Księdza - wyrzucił z siebie. Zaśmiała się. Ten melodyjny dźwięk brzmiał ciągle w pokoju, kiedy juŜ wyszła, i pojawiał się jak błoga muzyka w jego ogarniętym snem umyśle.
ROZDZIAŁ 36 Koło południa tabletki przestały działać i Matt poczuł się trochę lepiej. Jednak po wykonaniu czynności wymagających tak niewielkiego wysiłku jak kąpiel pod prysznicem i włoŜenie dŜinsów, odczuł, jak bardzo był osłabiony. ŁóŜko za jego plecami zapraszało zachęcająco, ale zignorował to. Na dole Meredith najwyraźniej przygotowywała lunch. Słyszał, jak krąŜyła po kuchni. Wyjął z etui niewielką elektryczną maszynkę do golenia, którą kupił w Niemczech, spojrzał w lustro i zapomniał o pracującym cicho w jego dłoni urządzeniu. Meredith była na dole... NiemoŜliwe. Trudne do ogarnięcia. Pomimo wszystko jednak prawdziwe. Teraz, kiedy był całkowicie rozbudzony, motywy jej pojawienia się tu, spokojna akceptacja jego decyzji co do Houston wydawały się w najlepszym razie niewiarygodne. Zdawał sobie z tego sprawę, ale kiedy zaczął się golić, jego umysł umknął przed ponownym, zbyt wnikliwym analizowaniem jej postępowania. Bez wątpienia o wiele przyjemniej było nie robić tego właśnie teraz. Na dworze znowu padał śnieg i sądząc z warstwy lodowych kryształków oblepiających gałęzie drzew, było wręcz arktycznie zimno. Tu w środku jednak było ciepło i miał nieoczekiwane towarzystwo. Nie czuł się na siłach, Ŝeby kontynuować swoje dzieło pakowania, a nie był na tyle chory, Ŝeby satysfakcjonowało go leŜenie w łóŜku i patrzenie w sufit. Towarzystwo Meredith, chociaŜ nie relaksujące, nawet gdyby chciał w najdzikszy sposób wysilić swoją wyobraźnię, mogło jednak stanowić przyjemne urozmaicenie. Meredith, w kuchni, słyszała jego kroki na górze i uśmiechnęła się, wlewając do miseczki przygotowaną juŜ zupę z puszki i kładąc na talerzu kanapkę. Od chwili kiedy poczuła dłoń Matta ujmującą jej rękę, ogarnął ją dziwny spokój, spokój, który teraz rozkwitał niczym pierwsze wiosenne kwiaty. Uświadomiła sobie, Ŝe nigdy tak naprawdę nie znała Matta Farrella. Zastanawiała się, czy komuś kiedyś to się udało. Zgodnie ze wszystkim, co czytała i słyszała o nim, jego przeciwnicy w interesach bali się go i nienawidzili; jego dyrektorzy podziwiali go i byli w niego zapatrzeni. Bankierzy hołubili go, instytuty ekonomiczne zasięgały jego opinii, a komisja giełdowa obserwowała go niczym sępa. RozwaŜając historie, które czytała, zdała sobie sprawę, Ŝe poza kilkoma wyjątkami nawet ludzie, którzy darzyli go wielkim podziwem, dawali delikatnie do zrozumienia, Ŝe Matthew Farrell jest niebezpiecznym drapieŜcą, z którym naleŜy postępować łagodnie i którego nigdy nie naleŜy draŜnić.
A jednak, pomyślała uśmiechając się znowu, tam na górze w łóŜku, wierząc, Ŝe z zimną krwią usunęła ciąŜę, zabiła ich dziecko i rozwiodła się z nim zupełnie tak, jakby uwaŜała go za nic nie znaczącego Ŝebraka... a jednak przyjął jej dłoń. Był skłonny przebaczyć. Wspomnienie tej chwili, jej słodycz poruszały ją niesamowicie. Najpewniej, zdecydowała, wszyscy ci ludzie, którzy mówili o nim ze strachem i bojaźliwym podziwem, nie znali go zupełnie. Jeśliby go znali, zorientowaliby się, Ŝe był zdolny do okazywania i zrozumienia, i współczucia. Wzięła tacę i ruszyła na górę. Dzisiaj wieczorem albo rano powie mu o ich dziecku. Nie zrobi tego jeszcze teraz. Z jednej strony, bardzo chciała mieć to juŜ za sobą, wymazać całkowicie i na zawsze ból, jaki sobie zadali, złość, dezorientację, jaką obydwoje czuli. Wyjaśniliby sobie wszystko; mogliby się pogodzić tak naprawdę, moŜe nawet zostaliby przyjaciółmi i mogliby przyzwoicie i w zgodzie połoŜyć kres ich niefortunnemu, pełnemu niepokojowi małŜeństwu. Jednak, tak samo bardzo, jak chciała mieć to juŜ za sobą, równie mocno, tak jak nigdy jeszcze przed niczym, wzdragała się przed tą konfrontacją z Mattem. Rano Matt był skłonny puścić przeszłość w niepamięć. Nie miała ochoty jednak myśleć o jego ewentualnej reakcji, kiedy odkryje rozmiary przewrotności i nieuczciwości jej ojca. Na razie pozwoli mu pozostawać w błogiej nieświadomości, a sobie zaordynuje krótki odpoczynek po tych szaleńczo stresujących, wyczerpujących dwudziestu czterech godzinach... i przed tym, co niewątpliwie i dla niej, i dla niego będzie bardzo nieprzyjemną burzliwą dyskusją. Pomyślała przez chwilę, Ŝe z niezrozumiałym zadowoleniem oczekiwała spokojnego wieczoru spędzonego w jego towarzystwie, o ile oczywiście będzie się czuł na tyle dobrze. Nie uwaŜała, Ŝeby takie odczucia były w najmniejszym stopniu niepokojące lub coś znaczące. W pewnym sensie byli przecieŜ starymi przyjaciółmi. NaleŜała im się szansa na odnowienie tej przyjaźni. Zatrzymała się przed jego drzwiami, zapukała i zawołała: - Jesteś ubrany? Z rozbawieniem pełnym niepokoju wyczuł, Ŝe niesie mu kolejną tacę z jedzeniem. - Tak, wejdź. Otworzyła drzwi. Matt stał przed lustrem bez koszuli i golił się. Zaskoczona dziwną intymnością tej sceny, gwałtownie oderwała wzrok od jego opalonych pleców i napinających się muskułów. Zobaczyła w odbiciu w lustrze, Ŝe lekko uniósł brwi, widząc jej reakcję. - Wszystko to juŜ widziałaś kiedyś - zauwaŜył sucho. Zganiła się za tę reakcję i spróbowała powiedzieć coś, co zabrzmiałoby odpowiednio lekko. Wyrzuciła z siebie pierwszą banalną myśl, jaka przyszła jej do głowy:
- To prawda, ale teraz jestem zaręczoną kobietą. Jego dłoń zastygła. - Masz w takim razie problem - powiedział po znaczącej przerwie. - Masz i męŜa, i narzeczonego. - Kiedy dorastałam, byłam nieatrakcyjna i nie miałam powodzenia u chłopców zaŜartowała, stawiając tacę. - Teraz próbuję kolekcjonować męŜczyzn, Ŝeby nadrobić tamte zaległości. - Odwracając się do niego, dodała juŜ trochę powaŜniejszym tonem: - Twój ojciec powiedział coś, z czego wnioskuję, Ŝe nie jestem jedyną osobą, która ma dylemat jednoczesnego posiadania obecnego i przyszłego współmałŜonka. Myślisz podobno o poślubieniu dziewczyny, której zdjęcie widziałam na twoim biurku. Z zamierzoną nonszalancją Matt odchylił głowę do tyłu i przejechał golarką od szyi aŜ do szczęki. - To właśnie powiedział ci mój ojciec? - Aha. To prawda? - Czy to ma jakieś znaczenie? Zawahała się, dziwnie niezadowolona z kierunku, jaki przybrała ta rozmowa, ale odpowiedziała szczerze: - Nie. Wyłączył maszynkę. Poczuł się niesamowicie osłabiony i nie miał ochoty akurat teraz kłopotać się przyszłością. - Mógłbym cię o coś poprosić? - Oczywiście. - Mam za sobą dwa bardzo męczące tygodnie. Prawdę mówiąc, jadąc tu, liczyłem na spokojne i ciche... Poczuła się w tej chwili, jakby ją spoliczkował. - Przepraszam, Ŝe zakłóciłam ci spokój. Uśmiechnął się ciepło, rozbawiony. - Zawsze zakłócałaś mój spokój, Meredith. Kiedy tylko znajdziemy się w pobliŜu siebie, ziemia zaczyna drŜeć w posadach. Nie miałem na myśli tego, Ŝe Ŝałuję, Ŝe tu jesteś. Miałem tylko nadzieję, Ŝe spędzę z tobą miłe popołudnie i nie będę musiał roztrząsać właśnie teraz Ŝadnych powaŜnych problemów. - Prawdę mówiąc, myślałam tak samo. Stali cicho w całkowitej harmonii, obserwując się nawzajem, po czym Meredith wzięła gruby ciemnogranatowy szlafrok leŜący na poręczy krzesła. - WłóŜ szlafrok, usiądź i zjedz lunch, dobrze?
WłoŜył go posłusznie, zawiązał w pasie i usiadł. ZauwaŜyła, z jaką obawą patrzył na przykryte wieczkami talerze. - Co jest pod tymi przykryciami? - zapytał ostroŜnie. - Wianuszek czosnku - skłamała z udawaną ceremonialnością - do powieszenia na szyi. - Ciągle jeszcze śmiał się, kiedy uniosła nakrycie talerza. - Nawet ja potrafię ugotować zupę z puszki i wrzucić plastry wędliny pomiędzy dwie kromki chleba. - Dziękuję - powiedział szczerze. - Bardzo miło, Ŝe zadałaś sobie tyle trudu. Kiedy skończył jedzenie, zeszli na dół i usiedli przed kominkiem. Matt uparł się, Ŝeby rozpalić w nim ogień. Przez chwilę rozmawiali miło na tematy tak niekontrowersyjne jak pogoda, jego siostra i w końcu ksiąŜka, którą czytał. Najwyraźniej Matt szybko odzyskiwał siły, ale zauwaŜyła, Ŝe zaczynał wyglądać na zmęczonego. - Nie chciałbyś wrócić do łóŜka? - zapytała. - Nie, wolę być tutaj - odpowiedział, ale juŜ wyciągał się na kanapie, opierając głowę o poduszkę. Kiedy budził się godzinę później, towarzyszyła mu ta sama myśl, z jaką rano otworzył oczy: Ŝe obecność Meredith tutaj była tylko snem. Ale kiedy odwrócił lekko głowę i spojrzał na krzesło, na którym siedziała wcześniej, upewnił się, Ŝe nie był to sen. W dalszym ciągu siedziała tam. Robiła notatki w notesie leŜącym na kolanach, nogi podkurczyła pod siebie. Ogień z kominka oświetlał jej włosy, muskał policzki pięknym róŜanym blaskiem, rzucał cienie jej długich podwiniętych rzęs. Obserwował, jak pracowała, i uśmiechał się w duchu. Wyglądała raczej na uczennicę odrabiającą lekcje niŜ na tymczasowego prezydenta wielkiej sieci handlowej. Prawdę mówiąc, im bardziej jej się przyglądał, tym bardziej nieprawdopodobne mu się to wydawało. To wraŜenie natychmiast rozwiało się, kiedy spokojnie zapytał: - Co robisz? Zamiast odpowiedzi „algebrę” albo „geometrię”, kobieta siedząca na krześle odpowiedziała: - Piszę podsumowanie trendów rozwoju rynku. Muszę przedstawić je na następnym zebraniu zarządu. Mam nadzieję, Ŝe przekonam ich do wprowadzenia towarów opatrzonych naszym własnym znakiem firmowym. Domy handlowe - wyjaśniła, widząc, Ŝe wygląda na naprawdę zainteresowanego - szczególnie takie jak „Bancroft”, czerpią ogromne zyski ze sprzedaŜy towarów z ich znakiem firmowym. My nie wykorzystujemy tego w takim stopniu, jak robią to Neiman, Blumingdale czy inne.
Zupełnie tak samo jak w czasie ubiegłotygodniowego lunchu Matt natychmiast poczuł się zaintrygowany jej profesjonalnym wcieleniem. Było tak po części i dlatego, Ŝe ta jej strona była tak róŜna od tego, co pamiętał sprzed lat. - Dlaczego nie wykorzystaliście tego w pełni? - zapytał. W kilka godzin później, kiedy ich rozmowa przeniosła się z handlowych problemów „Bancrofta” na jego finansowe operacje, a potem na problemy z obciąŜeniami towarów i planami rozwojowymi, Matt nie był juŜ tylko ledwie zaciekawiony. Był pod wraŜeniem tego, co usłyszał, i... w jakiś szalony sposób był niesamowicie z niej dumny. Meredith, siedząc naprzeciwko, zdawała sobie niejasno sprawę z tego, Ŝe zyskała jego aprobatę, ale była tak pochłonięta dyskusją, tak pełna podziwu dla jego natychmiastowego zrozumienia skomplikowanych zagadnień, o których mówiła, Ŝe straciła poczucie czasu. Kartka, na której robiła notatki, była teraz wypełniona jego sugestiami. Chciała przemyśleć je później. Ostatnia z nich jednak absolutnie nie wchodziła w grę. - Nigdy nie będziemy w stanie przeprowadzić tego - wyjaśniła, kiedy namawiał ją, Ŝeby „Bancroft” zainteresował się zakupem własnych fabryk odzieŜy na Tajwanie czy w Korei. - Dlaczego nie? Własne fabryki odzieŜy wyeliminowałyby wasze problemy z kontrolą jakości i utratą zaufania klientów. - Masz rację, ale na taki wydatek nie mogłabym sobie pozwolić w Ŝaden sposób. Ani teraz, ani w najbliŜszej przyszłości. Zmarszczył brwi, widząc, Ŝe go nie rozumie. - Nie sugeruję, Ŝebyś uŜyła swoich własnych pieniędzy. PoŜycz je z banku, bankierzy po to właśnie są - dodał, zapominając, Ŝe jej narzeczony był właśnie bankierem. - Bankierzy poŜyczają ci twoje własne pieniądze, kiedy są pewni, Ŝe to, na co je poŜyczasz, jest pewnym interesem. Potem obciąŜają cię odsetkami za ich ponowne poŜyczenie, a kiedy poŜyczka jest juŜ spłacona, mówią ci, jakie to ty miałaś szczęście, Ŝe oni ryzykowali za ciebie. Na pewno wiesz, jak się to odbywa. Wybuchnęła śmiechem. - Przypominasz mi moją przyjaciółkę Lisę. Ona nie jest zachwycona profesją mojego narzeczonego. UwaŜa, Ŝe Parker po prostu powinien dać mi pieniądze, kiedy ich potrzebuję, nie obstając przy zwykle w takich razach stosowanych zabezpieczeniach. Uśmiech Matta zbladł nieco na wspomnienie jej narzeczonego. Po chwili Meredith dodała lekko:
- Zaczynam być ekspertem w dziedzinie poŜyczek handlowych, wierz mi, „Bancroft” jest zadłuŜony po uszy, tak samo jaki ja. - Co rozumiesz przez „tak samo jak i ja”? - Rozwijamy się bardzo gwałtownie. Kiedy nabywamy centrum, budowane przez kogoś innego, koszty spadają, ale spadają teŜ i zyski, dlatego zwykle budujemy je sami, a potem wynajmujemy jego część innym handlowcom. To kosztuje fortunę i poŜyczamy oczywiście pieniądze. - Rozumiem, ale co to ma wspólnego z tobą osobiście? - Uzyskanie poŜyczki wymaga zabezpieczeń - przypomniała. - „Bancroft” wykorzystał wszystkie zabezpieczenia, jakimi dysponował, oczywiście włączając w to istniejące juŜ sklepy. Korporacja uzyskała je, gdy budowaliśmy sklepy w Phoenix. Chciałam kontynuować ekspansję w Nowym Orleanie i Houston. A Ŝeby to zrobić, dałam jako zabezpieczenie akcje i majątek z mojego funduszu powierniczego. Za tydzień kończę trzydzieści lat i będę mogła kontrolować ten fundusz, który utworzył dla mnie dziadek. ZauwaŜyła, Ŝe Matt się skrzywił, i dodała Ŝarliwie: - Nie ma powodu do obaw. Sklep w Nowym Orleanie, tak jak przypuszczałam, z łatwością sprostał spłatom poŜyczki. Nie mam się czym martwić, tak długo, jak długo sklep ją spłaca. Matt był kompletnie zaskoczony. - Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe nie tylko dałaś swój własny majątek jako zabezpieczenie, ale teŜ osobiście gwarantujesz tę poŜyczkę dla sklepu w Nowym Orleanie? - Musiałam to zrobić - wyjaśniła spokojnie. Matt bez większego powodzenia starał się nie mówić jak poirytowany profesor pouczający z wyŜyn o swojej wiedzy niedouczonego studenta. - Nigdy więcej tego nie rób - przestrzegł. - Nigdy, przenigdy nie angaŜuj w interesy własnych pieniędzy. Powiedziałem ci: od tego są banki. To one czerpią korzyści z odsetek. Pozwól im ponosić ryzyko. Jeśli przedsięwzięcie miałoby się nie udać i sklep w Nowym Orleanie nie mógłby spłacić naleŜności, ty musiałabyś to zrobić, a jeśli nie mogłabyś, bank musiałby ci pomóc. - Nie było innego sposobu... - Jeśli twój bank ci to powiedział, to są to brednie - przerwał jej. - Bancroft i S - ka jest firmą o ustabilizowanej pozycji, przynoszącą zyski. Tylko wtedy, jeśli jesteś osobą nieznaną, bez liczącej się przeszłości kredytowej, bank ma prawo prosić cię o osobiste gwarantowanie poŜyczki lub przedstawienie twojego własnego majątku jako zabezpieczenia. - Otworzyła
usta, Ŝeby zaoponować, ale Matt powstrzymał ją unosząc dłoń. - Wiem, Ŝe będą próbować doprowadzić do tego, Ŝebyś gwarantowała ją osobiście - przyznał. - Najchętniej widzieliby trzydziestu zabezpieczających na zwykłej hipotece, o ile udałoby się to im przeprowadzić. To eliminowałoby ich ryzyko. Ale nigdy, przenigdy więcej nie zgódź się podpisywać poŜyczki „Bancrofta” swoim nazwiskiem. Czy przyszło ci chociaŜ do głowy, Ŝe szefowie General Motors mogą być proszeni przez kredytodawcę o osobiste poświadczenie poŜyczki dla koncernu? - Nie, oczywiście, Ŝe nie. Nasza sytuacja jest jednak trochę inna. - To właśnie próbują ci wmówić banki. A tak w ogóle, jak się nazywa bank „Bancrofta”? - To bank mojego narzeczonego... Reynolds Mercantile Trust - sprecyzowała, widząc na jego twarzy w świetle kominka najpierw szok, a potem poirytowanie. - Niezłą transakcję sprokurował ci twój narzeczony - powiedział z sarkazmem. Pomyślała, Ŝe ta uwaga moŜe wypływać z męskiej chęci rywalizacji. - Nie myślisz racjonalnie - obwieściła spokojnie. - Jest coś, o czym to ty zapominasz. Istnieje coś takiego jak bankowi kontrolerzy, którzy sprawdzają poŜyczki udzielane przez bank. Teraz, kiedy wokół upadają banki, kontrolerzy niechętnym okiem patrzą na banki, które zbyt ostro inwestują w jednego poŜyczkobiorcę. Bancroft i S - ka jest zadłuŜony w Reynolds Mercantile na setki milionów. Parker nie mógł w dalszym ciągu poŜyczać nam, zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, bez ściągania na siebie ostrej krytyki, o ile nie zapewnimy odpowiedniego zabezpieczenia. - Musi istnieć inna forma takiego zabezpieczenia. Co z twoimi akcjami w firmie? Zaśmiała się cicho i potrząsnęła przecząco głową. - JuŜ to wykorzystałam, mój ojciec teŜ. Jest tylko jeden powaŜny akcjonariusz w rodzinie, który jeszcze nie wykorzystał swoich akcji. - Kto to taki? Meredith szukała okazji do zmiany tematu, jaki przybrała rozmowa, i Matt właśnie stworzył jej taką moŜliwość. - Moja matka. - Twoja matka? - Wyobraź sobie, Ŝe ja teŜ mam matkę - powiedziała sucho. - Dostała duŜy pakiet akcji, jako część ugody rozwodowej.
- Dlaczego nie przedstawiła swoich akcji w banku? To miałoby sens. Miałaby z tego zysk. Wartość akcji rośnie z kaŜdym dniem, w którym Bancroft i S - ka rozwija się i dobrze prosperuje. Meredith spojrzała na niego, odkładając notatnik. - Nie zrobiła tego, poniewaŜ nie została o to poproszona. - Byłabyś skłonna powiedzieć mi, dlaczego tego nie zrobiono? - Miał nadzieję, Ŝe nie uzna jego chęci pomocy za wścibstwo. - Nie poproszono jej o to, bo mieszka gdzieś we Włoszech i od czasu, kiedy miałam rok, ani ja, ani ojciec nie mieliśmy z nią do czynienia. - Widząc, Ŝe wysłuchał tego zupełnie obojętnie, bez śladu emocji, zdecydowała powiedzieć mu coś, co zwykle wolała pomijać. Obserwując, jak zareaguje, powiedziała z uśmiechem: - Moja matka to była... to jest Caroline Edwards. Zmarszczył ciemne brwi, usiłując skojarzyć nazwisko z osobą, a Meredith naprowadzała go: - Przypomnij sobie stary film Carry'ego Granta, w którym on był na Riwierze, a księŜniczka z mitycznego królestwa uciekała... Po jego uśmiechu zorientowała się, w którym dokładnie momencie zidentyfikował film i aktorkę grającą główną rolę. Oparł się o oparcie kanapy i spojrzał na nią z uśmiechem pełnym zaskoczenia. - Ona jest twoją matką? Meredith skinęła potakująco głową. W pełnej zamyślenia ciszy Matt porównywał elegancką perfekcję rysów Meredith do tego, co przypominał sobie o gwieździe tego filmu. Matka Meredith była piękna, ale Meredith była piękniejsza. Ona emanowała blaskiem, który rozświetlał niejako od środka i rozbłyskiwał w jej pełnych ekspresji oczach; miała w sobie naturalną elegancję, której nie zdobyła w Ŝadnej szkole aktorskiej. Miała zgrabny nos, którego pozazdrościłby jej kaŜdy rzeźbiarz; delikatne kości policzkowe i romantycznie wykrojone usta, zachęcające męŜczyznę do ich całowania, a jednocześnie kaŜda inna jej cząstka ostrzegała tego męŜczyznę, Ŝeby trzymał się od niej na dystans. Nawet jeśli tym męŜczyzną był jej mąŜ... Odepchnął tę myśl od siebie w chwili, kiedy się pojawiła. Byli małŜeństwem tylko w sensie formalnym, tak naprawdę byli obcymi sobie ludźmi. Obcymi ludźmi, znającymi się intymnie, podszepnął mu diablik w jego umyśle i nagle Matt zmusił się, Ŝeby nie patrzeć poniŜej wycięcia karo jej jaskrawoŜółtego swetra. Nie musiał tam patrzeć. Kiedyś zapoznał się dokładnie i wycałował kaŜdy centymetr piersi, które teraz tak prowokująco wypełniały ten
sweter. Ciągle jeszcze czuł je w swoich dłoniach, pamiętał delikatność jej skóry, twardość sutków, zapach. .. Był zdziwiony wyraźnie seksualnym kierunkiem swoich myśli. Próbował sobie wmówić, Ŝe była to zupełnie naturalna, pełna aprobaty reakcja kaŜdego męŜczyzny stającego w obliczu kobiety, mającej bardzo ponętną umiejętność wyglądania jednocześnie niewinnie i kusząco w chwili, kiedy ma na sobie prosty sweter i spodnie. Zdał sobie sprawę, Ŝe wpatruje się w nią bez słowa, i powrócił do przerwanej rozmowy. - Zawsze zastanawiałem się, skąd u ciebie ta śliczna twarz. Bóg mi świadkiem, Ŝe po ojcu urody nie odziedziczyłaś. Była zaskoczona tym nieoczekiwanym komplementem i wyjątkowo zadowolona, Ŝe najwyraźniej uwaŜał jej twarz za piękną, piękną jeszcze teraz, kiedy dobiegała trzydziestki. Podziękowała mu za te słowa uśmiechem i lekkim wzruszeniem ramion, bo naprawdę nie wiedziała, co powiedzieć. - Jak to się stało, Ŝe do tej pory nie wiedziałem, kim jest twoja matka? - Dawniej nie mieliśmy zbyt wiele czasu na rozmowy. Bo byliśmy zbyt zajęci kochaniem się, odnotował jego umysł, zmuszając go do przypomnienia sobie tych gorących, nie kończących się nocy, kiedy trzymał ją w ramionach, łącząc swoje ciało z jej ciałem, próbując zaspokoić jej potrzeby, zadowolić ją i być blisko niej. Meredith uznała zwierzanie się mu za zaskakująco przyjemne i zdecydowała się powiedzieć coś jeszcze. - Słyszałeś kiedyś o Seaboard Consolidated Industries? Matt przebiegł myślami nazwy i fakty, które nagromadził przez lata. - Jest Seaboard Consolidated gdzieś na południowym wschodzie, chyba na Florydzie. To firma holdingowa, która najpierw skupiała kilka duŜych firm chemicznych, a potem zmieniła profil na przemysł wydobywczy, kosmiczny, fabryki elementów komputerowych i sieć drogerii. - Sklepów spoŜywczych - poprawiła go i spojrzała na niego z ukosa z pełnym wigoru uśmiechem, który kiedyś zwykle prowokował go do przyciągnięcia jej w ramionami zmalowania go z jej ust. - Seaboard został załoŜony przez mojego dziadka. - A teraz naleŜy do ciebie? - powiedział Matt, przypominając sobie nagle, Ŝe na czele Seabordu stała kobieta. - Nie, naleŜy do mojej przybranej babki i jej dwóch synów. Dziadek na siedem lat przed śmiercią oŜenił się ze swoją sekretarką. Później adoptował jej synów, a kiedy umarł, zostawił im Seaboard.
Zrobiło to wraŜenie na Matcie. - Ona jest całkiem niezła w interesach. Obróciła Seaboard w duŜy przynoszący zyski konglomerat. Awersja Meredith do przybranej babki spowodowała, Ŝe zaoponowała, słysząc pochwałę nie naleŜącą się, jej zdaniem, tej kobiecie i robiąc to odsłoniła się bardziej, niŜ zamierzała. - Charlotta rozwinęła tę firmę, ale konglomerat zawsze był bardzo zróŜnicowany. W rzeczywistości Seaboard ma wszystko, co rodzina zdobyła przez całe pokolenia. Bancroft i S ka, tzn. dom handlowy, stanowił mniej niŜ jedną czwartą całkowitej wartości tego majątku. Nie jest to więc tak, jakby ona zbudowała coś z niczego. Meredith zobaczyła zaskoczenie w twarzy Matta. Zorientowała się, Ŝe zauwaŜył juŜ bardzo nierówny podział majątku jej dziadka. KaŜdego innego dnia nie ujawniłaby tak wiele jak dzisiaj, ale było coś wyjątkowego w tym dniu. Było przyjemnie znowu, po tylu latach siedzieć naprzeciwko Matta w aurze przyjaźni. Miała teŜ miłą świadomość tego, Ŝe naprawiała stosunki, które nigdy nie powinny były przekształcić się we wrogość między nimi. Pochlebiało jej teŜ to, Ŝe wydawał się zainteresowany tym, co mówiła. Wszystko to połączone z przytulnością, jaką dawał ogień płonący na kominku i rosnąca ciągłe za oknami warstwa śniegu, tworzyło atmosferę, która zachęcała do zwierzeń. Jako Ŝe Matt kurtuazyjnie zrezygnował z dalszego zagłębiania się w tę sprawę, Meredith z ochotą zaoferowała wyjaśnienia. - Charlotta i mój ojciec nienawidzili się. MałŜeństwo dziadka z nią stworzyło między nimi obydwoma przepaść, która tak naprawdę nigdy nie zniknęła. Później, być moŜe w odwecie, bo mój ojciec odsunął się od niego, dziadek adoptował synów Charlotty. Nawet nie wiedzieliśmy o tym do chwili, kiedy odczytano testament. Dziadek podzielił swój majątek na cztery części. Jedną z nich zapisał ojcu, a pozostałe Charlotcie i jej synom. Charllotta oczywiście zawiaduje częściami synów. - CzyŜbym słyszał nutkę cynizmu w twoim głosie, zawsze kiedy wspominasz tę kobietę? - Być moŜe. - Dlatego, Ŝe zagarnęła trzy czwarte majątku twojego dziadka - snuł domysły - zamiast połowy, co byłoby bardziej naturalne? Meredith zerknęła na zegarek, zorientowała się, Ŝe musi zająć się przygotowaniem obiadu, i szybko wyjaśniła całą resztę sprawy.
- To nie dlatego nie mogę jej znieść. Charlotta to najtwardsza, najbardziej pozbawiona uczuć kobieta, jaką kiedykolwiek znałam. Myślę, Ŝe ona z premedytacją pogłębiła rozdźwięk między moim ojcem a dziadkiem. Nie Ŝeby musiała się do tego bardzo przykładać skonkludowała, uśmiechając się niewyraźnie. - Ojciec i dziadek byli uparci i wybuchowi, absolutnie zbyt podobni do siebie, Ŝeby mogli Ŝyć miło i pokojowo. Kiedyś kłócili się o sposób, w jaki mój ojciec prowadzi sklep. Usłyszałam, jak dziadek krzyczał, Ŝe jedyną inteligentną rzeczą, jaką kiedykolwiek w Ŝyciu zrobił mój ojciec, było poślubienie mojej matki, co potem zmarnował, tak samo jak marnuje teraz sklep. - Zerknęła usprawiedliwiająco w stronę zegara i wstała, mówiąc: - Robi się późno, na pewno zgłodniałeś. Przygotuję kolację. Uświadomił sobie, Ŝe rzeczywiście jest głodny, i teŜ wstał. - Twój ojciec naprawdę marnował sklep? - zapytał, kiedy szli do kuchni. Meredith roześmiała się i potrząsnęła głową. - Nie, jestem pewna, Ŝe nie. Dziadek miał słabość do pięknych kobiet. Uwielbiał moją matkę i był wściekły z powodu ich rozwodu. To właśnie on dał jej pakiet akcji „Bancrofta”. Powiedział, Ŝe to zrobi dobrze mojemu ojcu, jeśli będzie miał świadomość, Ŝe za kaŜdym razem, kiedy sklep przyniesie chociaŜ dolar zysku, ona dostanie cząstkę tego w dywidendach. - Wygląda na to, Ŝe to był równy gość - powiedział z sarkazmem Matt. Meredith myślała juŜ o obiedzie. Otworzyła kredens, próbując zgadnąć, na co Matt mógłby mieć ochotę. On jednak podszedł prosto do lodówki i wyjął steki. - Co powiesz na to? - Steki? Masz ochotę na zjedzenie czegoś tak cięŜko strawnego? - Chyba tak. Od Bóg wie kiedy nie jadłem porządnego posiłku. - Pomimo zainteresowania kolacją Matt był dziwnie niechętny zakończeniu ich rozmowy. MoŜe dlatego, Ŝe taka normalna pogawędka z nią była dla niego zupełnie nowym doświadczeniem. Nowym, ale nie aŜ tak trudnym do uwierzenia jak to, Ŝe była tam teraz, odgrywając rolę pełnej poświęcenia, troskliwej Ŝony, doglądającej swojego dochodzącego do zdrowia małŜonka. Odpakowywał mięso, obserwując, jak stojąc obok, opasywała szczupłą talię papierowym ręcznikiem, robiąc z niego prowizoryczny fartuch. Miał nadzieję, Ŝe sprowokuje ją znowu do rozmowy, i nawiązał Ŝartobliwie do tego, co ostatnio powiedziała. - Czy tobie ojciec teŜ mówi, Ŝe marnujesz sklep? OdłoŜyła chleb i spojrzała na niego z ukosa, uśmiechając się, ale ten uśmiech nie pojawił się w jej pełnych wyrazu oczach. - Robi to tylko wtedy, kiedy jest w wyjątkowo dobrym nastroju. Zobaczyła błysk współczucia w jego oczach i natychmiast zmobilizowała się, Ŝeby dać mu do zrozumienia, Ŝe to nie jest konieczne.
- Czuję się zaŜenowana, kiedy napada na mnie w czasie zebrań, ale dyrektorzy są juŜ przyzwyczajeni do tego. Poza tym kaŜdy z nich teŜ przeŜywa potyczki z nim, chociaŜ nie tak często, jak zdarza się to mnie. Są juŜ zorientowani, Ŝe mój ojciec jest człowiekiem, który nie cierpi, kiedy udowadnia mu się, Ŝe ktoś inny jest absolutnie zdolny do przeprowadzenia czegoś bez jego rady czy ingerencji. Zatrudnia kompetentnych, wykształconych ludzi, mających świetne pomysły, a potem narzuca im swoje własne teorie. Jeśli się sprawdzają, zasługę przypisuje sobie, jeśli zawodzą, oni są kozłami ofiarnymi. Ci, którzy mu się nie podporządkowują i obstają przy swoim, awansują i dostają podwyŜki, o ile oczywiście ich pomysły są trafione. Nie dostają jednak podziękowań i nie są doceniani, a taka sama batalia czeka ich następnym razem, kiedy chcą wprowadzić jakąś innowację. - A ty? - zapytał Matt, opierając się o ścianę obok. - Jak ty radzisz sobie z tym wszystkim, teraz kiedy zostałaś szefową? Zatrzymała się, wyjmując sztućce z szuflady. Spojrzała na niego, a jej myśli powędrowały do zebrania w jego biurze tego dnia, kiedy tam poszła. Niestety w tym momencie zdekoncentrował ją widok jego gołego torsu odsłoniętego przez rozchylone klapy szlafroka. Jego opalona brązowa skóra i muskuły, usiane tu i ówdzie czarnymi, kręconymi włoskami, wywarły na niej nieoczekiwane i niepokojące wraŜenie. Ze śmiesznym westchnieniem spojrzała na niego i to uczucie zniknęło, ale pozostała intymność chwili. - Radzę sobie z tym w taki sam sposób jak ty - powiedziała łagodnie, nie próbując ukryć podziwu. Zerknął na nią, marszcząc ciemne brwi. - Skąd wiesz, jak ja to robię? - Obserwowałam cię tego dnia, kiedy przyszłam do twojego biura. Zawsze wiedziałam, Ŝe musi być lepszy sposób kontaktu z dyrektorami niŜ to, co robił mój ojciec. Nie byłam jednak pewna, czy nie zostanę uznana za słabą kobietkę, jeśli spróbuję bardziej otwartego dialogu. - I? - dopytywał się z nieznacznym uśmiechem. - Ty, tamtego dnia, postępowałeś dokładnie w ten sposób ze swoimi pracownikami, a mimo to nikt nigdy nie posądziłby cię o słabość. I w związku z tym - zakończyła, tłumiąc nieśmiały uśmiech i koncentrując się na szufladzie ze sztućcami - zdecydowałam, Ŝe kiedy dorosnę, będę dokładnie taka sama jak ty. W pokoju zaległa niemal namacalna cisza. Meredith czuła się niepewnie i była onieśmielona, a Matt był o wiele bardziej zadowolony z tej pochwały, niŜ chciał się do tego przyznać.
- To mi bardzo pochlebia - powiedział formalnie. - Dziękuję. - To drobiazg. Teraz usiądź, a ja przygotuję kolację. Po kolacji przeszli do pokoju i Meredith podeszła do biblioteczki. Przeglądała stare ksiąŜki i gry leŜące na półkach. Miała za sobą wspaniały, niezapomniany dzień. Czuła się z tego powodu winna wobec Parkera i nieznacznie zaŜenowana... zaŜenowana z powodu czegoś, czego właściwie nie potrafiła określić. Nie. Właściwie mogła to zrobić, pomyślała z brutalną szczerością. Mogła to łatwo sprecyzować, chociaŜ nie mogła zrozumieć, dlaczego ją to tak bardzo poruszało. W tym domu było zbyt wiele przytłaczającej męskości, zbyt wiele męskiego uroku, wspomnień, które zaczynały oŜywać. PrzyjeŜdŜając tu, nie oczekiwała niczego takiego. Nie spodziewała się widoku nagiego torsu, co rozbudziłoby wspomnienia z czasów, kiedy to widywała... z czasów, kiedy kochała się z Mattem. Przesunęła powoli palcem wzdłuŜ zakurzonych grzbietów ksiąŜek, właściwie nie dostrzegając ich tytułów. Zastanawiała się, ile innych kobiet miało takie same intymne wspomnienia ciała Matta. Dziesiątki, zdecydowała, nie, prawdopodobnie setki. Zabawne było to, Ŝe patrząc na sprawę obiektywnie, juŜ nie potępiała Matta za te wszystkie szeroko nagłaśniane seksualne wyczyny. Tym bardziej Ŝe w głębi duszy nie mogła w dalszym ciągu patrzeć z góry na kobiety, które ulegały jego urokowi. Teraz, kiedy sama była w pełni ukształtowaną kobietą, rozumiała doskonale to, z czego jako dziewczyna zdawała sobie sprawę tylko częściowo: Matt Farrell z pewnością emanował czystym sex appealem i pełną siły męskością. JuŜ to samo w sobie było niebezpiecznie atrakcyjne, jeśli jednak dodać do tego niesamowite bogactwo, jakie zgromadził, i władzę, jaką teraz dysponował, jasne było dla niej, dlaczego ta kombinacja była dla większości kobiet absolutnie nie do odparcia. Jej samej to nie zagraŜało. Ani trochę! Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był oblegany przez poŜądliwe kobiety, pełen seksu atleta o nieprzewidywalnych reakcjach. Zdecydowanie preferowała męŜczyzn o wysokim morale, takich, na których moŜna polegać. Parker był kimś takim. Towarzystwo Matta jednak lubiła, nie mogła temu zaprzeczyć. Być moŜe lubiła je nawet za bardzo. Matt, siedząc na kanapie, obserwował ją. Miał nadzieję, Ŝe nie znajdzie sobie ksiąŜki i nie spędzi całego wieczoru na jej czytaniu. Kiedy na dosyć długo zatrzymała się przy półce ze starymi grami, pomyślał, Ŝe moŜe szuka „Monopolu”... i przypomina sobie, jak ostatnio grali w te grę. - Chciałabyś zagrać? - zapytał. Odwróciła gwałtownie głowę. Miała nieodgadniony wyraz twarzy. Była pełna rezerwy.
- Zagrać, w co? - zapytała. - Myślałem, Ŝe patrzysz na jedną z gier, tę na samej górze. Wtedy Meredith zobaczyła „Monopol”. Poczuła się wolna od wszelkich problemów i obaw, mając w perspektywie spędzenie najbliŜszych kilku godzin na robieniu czegoś tak błahego i szalonego jak granie z nim w „Monopol”. Uśmiechnęła się przez ramię i sięgnęła po grę. - Masz ochotę? Nagle poczuł, Ŝe ma na to taką samą ochotę, jaką najwyraźniej i ona miała. - Myślę, Ŝe moŜemy spróbować - powiedział, zdejmując narzutę z kanapy, tak Ŝeby siedząc, mogli mieć planszę do gry między sobą. W dwie godziny później Matt był właścicielem „Boadwalku”, „Park Place”, zestawu zielonych działek, czerwonych Ŝółtych, wszystkich czterech linii kolejowych, obydwu zakładów uŜyteczności publicznej. Plansza była niemal całkowicie pokryta jego domami i hotelami. Za kaŜdym razem, kiedy pionek Meredith znalazł się na jego terenie, musiała płacić czynsz. - Po tym ostatnim ruchu jesteś mi winna dwa tysiące - wytknął jej, absolutnie usatysfakcjonowany grą i absolutnie oczarowany kobietą, która potrafiła sprawić, Ŝe wieczór spędzony na grze w „Monopol” stał się jednym z najprzyjemniejszych wieczorów w jego Ŝyciu. - Daj mi je. Spojrzała na niego tak wyraziście, Ŝe zaśmiał się, zanim jeszcze powiedziała: - Zostało mi tylko pięćset. PoŜyczka wchodziłaby w grę? - Nawet nie myśl o tym. Wygrałem. Poproszę o pieniądze. - Kamienicznicy nie mają litości - powiedziała i energicznie połoŜyła banknoty na jego dłoni. Próbowała się skrzywić, ale w rezultacie uśmiechnęła się. - JuŜ kiedy ostatnio graliśmy w tę grę, powinnam była wiedzieć, Ŝe zostaniesz słynnym finansistą. JuŜ wtedy kupowałeś wszystko w zasięgu wzroku i zgarniałeś wszystkie pieniądze. Nie uśmiechnął się, ale patrzył na nią przez chwilę, po czym zapytał spokojnie: - Czy miałoby jakieś znaczenie, gdybyś wtedy to wiedziała? Pytanie tak nieoczekiwanie delikatnej materii na chwilę wytrąciło serce Meredith z normalnego rytmu. Desperacko spróbowała potraktować je lekko, Ŝeby przywrócić dotychczasowy nastrój. Posiała mu komiczne spojrzenie śmiertelnie obraŜonej kobiety i zaczęła uprzątać plansze do gry. - Byłabym wdzięczna panu, panie Farrell, gdyby przestał pan sugerować, Ŝe mogłam być w młodości osobą interesowną. Upokorzył mnie pan dosyć jak na jeden wieczór przez wygranie wszystkich moich pieniędzy.
- Masz rację, to prawda - wpadł w jej lekki ton. Był zdziwiony, Ŝe w ogóle wypowiedział głośno to pytanie, i wściekły, Ŝe nagle zaczął się zastanawiać nad tym, co mógł wtedy zrobić, Ŝeby chciała pozostać jego Ŝoną. Wstał i upewnił się, Ŝe ogień na kominku jest wygaszony. Po uporaniu się z tym zadaniem kontrolował juŜ zupełnie swoje emocje. - Skoro juŜ mówimy o pieniądzach - powiedział, kiedy odkładała grę na półkę - jeśli kiedykolwiek jeszcze gwarantowałabyś osobiście poŜyczkę dla swojej firmy, nalegaj przynajmniej na to, Ŝeby bank twojego narzeczonego zgodził się na zwolnienie cię z tej gwarancji po dwóch, trzech latach. Jest to dla nich wystarczający okres na upewnienie się, Ŝe transakcja jest solidna. Poczuła ulgę, słysząc zmianę tematu i odwróciła się do niego. - Banki robią coś takiego? - Zapytaj narzeczonego. - Usłyszał w swoim głosie sarkazm i był zły z powodu absurdalnego ukłucia zazdrości, które było jego przyczyną. Ciągle jeszcze miał sobie za złe to, co juŜ powiedział, a wyrwało mu się nawet więcej. - A jeśli on nie zgodzi się na to, znajdź sobie innego bankiera. Meredith wyczuła nagle, Ŝe porusza się po niepewnym gruncie, i nie mogła zrozumieć, jak do tego doszło. - Reynolds Mercantile - wyjaśniła cierpliwie - jest bankiem „Bancrofta” prawie od stu lat. Jestem pewna, Ŝe gdybyś znał dokładnie naszą sytuację finansową, przyznałbyś, Ŝe Parker był bardziej niŜ pomocny. Poczuł się zupełnie irracjonalnie uraŜony, Ŝe usilnie broniła Parkera, i powiedział coś, co przez cały wieczór chciał powiedzieć. - Czy to on jest odpowiedzialny za ten pierścionek na twojej lewej dłoni? Skinęła potakująco głową, obserwując go z obawą. - Ma fatalny gust. Pierścionek jest obrzydliwy jak diabli. Powiedział to z tak niesamowitą pogardą i było to tak zgodne z prawdą, Ŝe poczuła wzbierający w niej śmiech. Matt stał bez ruchu. Brwi zmarszczył wyzywająco, czekając, Ŝeby ośmieliła się temu zaprzeczyć. Widząc to, musiała przygryźć wargę, Ŝeby nie zachichotać. - To rodzinny klejnot. - Jest obrzydliwy. - No cóŜ, rodzinne klejnoty to... - To po prostu przedmioty - powiedział brutalnie - posiadające wartość sentymentalną, ale często zbyt brzydkie, Ŝeby móc je sprzedać, i zbyt cenne, Ŝeby je wyrzucić.
Zamiast irytacji, czego oczekiwał, usłyszał wybuch śmiechu. Bezsilnie oparła się o ścianę. - Masz rację - wyrzuciła z siebie. Obserwował ją i usiłował pamiętać, Ŝe nic juŜ dla niego nie znaczyła. Odwrócił wzrok od jej zniewalającej twarzy i zerknął na zegar stojący nad kominkiem. - JuŜ po jedenastej. Czas iść spać - powiedział. Meredith, zaskoczona szorstkością jego głosu, szybko odwróciła się i zgasiła lampę stojącą obok kanapy. - Przepraszam. Nie powinnam była zatrzymywać cię tak długo. Nie myślałam, Ŝe jest juŜ tak późno... Kiedy wchodzili po schodach, Ŝeby połoŜyć się spać, jak za dotknięciem czarodziejskiej róŜdŜki nastrój przyjacielskiej wesołości zniknął kompletnie. Meredith wyczuła to, ale nie wiedziała, dlaczego tak się działo. Matt teŜ to odnotował, ale on znał dokładnie przyczynę tego zjawiska. 2 chłodną rezerwą odprowadził ją do pokoju Julie i Ŝyczył dobrej nocy.
ROZDZIAŁ 37 O północy Matt ciągłe jeszcze nie spał. Oczy miał zamknięte, a umysł pełen myśli o tym, Ŝe ona śpi tuŜ obok. O wpół do pierwszej przewrócił się na wznak i sięgnął po przepisany przez lekarza specyfik z butelki opatrzonej napisem ostrzegającym o senności, jaką moŜe on wywoływać. O pierwszej pięty naście otworzył energicznie butelkę po raz kolejny i wziął następną tabletkę. Zasnął po nich, ale był to wywołany nienaturalnie sen pełen marzeń o niej... nie kończących się namiętnych marzeń. Czuł ją w nich w swoich ramionach nagą, Ŝarliwą, pieszczącą go tak, Ŝe aŜ jęczał z rozkoszy. Kochał się z nią znowu i znowu, aŜ w końcu przeraził ją, bo nie mógł przestać... „Matt przestań, boję się”. Mówiła mu, Ŝe to tylko sen... „Przestań, to ci się śni!” Groziła, Ŝe wezwie lekarza... „Jeśli się nie obudzisz, wzywam lekarza!” Nie chciał lekarza, chciał jej... Próbował znowu wziąć ją w objęcia, nakryć swoim ciałem, ale ona powstrzymywała go, kładła mu dłoń na czole... i proponowała kawę... Kawę? I znowu słyszał, jak delikatnie szepcze mu do ucha: „Do diabła, to tylko sen. Uśmiechasz się przez sen. Obudź się!” To przekleństwo otrzeźwiło go. Meredith nigdy nie przeklinała. Coś musiało być nie tak z jego snami. Coś musiało być nie tak... Zmusił się, Ŝeby otworzyć oczy, i spojrzał w jej piękną twarz. Walczył, Ŝeby wrócić do rzeczywistości. Nachylała się nad nim. Trzymała dłonie na jego ramionach i wyglądała na zaniepokojoną. - Co się stało? - zapytał. Puściła jego ramiona i z ulgą usiadła na łóŜku obok niego. - Przewracałeś się niespokojnie w łóŜku i mówiłeś tak głośno, Ŝe usłyszałam cię z korytarza. Przestraszyłam się, kiedy nie mogłam cię dobudzić, ale czoło miałeś chłodne. Proszę, przyniosłam ci kawę - dodała, wskazując filiŜankę stojącą na nocnej szafce. Posłusznie zmobilizował się, Ŝeby usiąść w łóŜku. Oparł się wygodnie o zagłówek, przeciągnął dłonią przez włosy, próbując otrząsnąć się z resztek snu. - To te proszki - wyjaśnił. - Dwa takie wystarczyłyby za ładunek głowicy nuklearnej. Wzięła do ręki butelkę i przeczytała etykietkę. - Tu jest napisane, Ŝe wolno wziąć tylko jeden.
Nie mówiąc nic, Matt wziął filiŜankę i wypił większość jej zawartości, po czym odchylił głowę na poduszki i przymknął oczy na kilka minut. Czekał, aŜ ciepło płynu i zawarta w nim kofeina dokona swego dzieła. Czuł się absolutnie szczęśliwy i nie przejmował się problemami, które prześladowały go poprzedniego wieczoru. Meredith pamiętała rytuał towarzyszący jego przebudzeniom, niechęć do rozmowy przez kilka pierwszych minut. Wstała i zaczęła porządkować rzeczy na jego nocnej szafce, potem zupełnie nieświadomym gestem wzięła jego szlafrok i ułoŜyła go w nogach łóŜka. Kiedy odwróciła się ku niemu, jego oczy były juŜ bardziej oŜywione. Widać było, Ŝe jest zrelaksowany, i wyglądał niemal chłopięco. I bardzo interesująco. - Czujesz się lepiej? - zapytała z uśmiechem. - O wiele lepiej. Robisz świetną kawę. - KaŜda kobieta powinna móc się pochwalić chociaŜ jednym osiągnięciem kulinarnym, czymś, co mogłaby zaprezentować, jeśli okazja tego wymaga. Dostrzegł błysk rozbawienia w jej oczach i uśmiechnął się leniwie. - Kto tak twierdzi? - Wyczytałam to w piśmie w poczekalni u dentysty - odpowiedziała z lekkim uśmiechem. - Moim największym osiągnięciem kulinarnym jest kawa. Czy teraz juŜ masz ochotę na śniadanie? - To zaleŜy od tego, czy masz zamiar zaserwować je tak jak wczoraj z butelek i słoiczków - zaŜartował. - Na twoim miejscu wolałabym nie draŜnić kucharki. Pod zlewem w kuchni jest proszek do czyszczenia, który wyglądałby dokładnie jak cukier, gdybym posypała nim twoje płatki śniadaniowe. Zaśmiał się i wypił resztę kawy. - Bądźmy powaŜni - powiedziała, uśmiechając się. Stała w nogach łóŜka niczym złotowłosa bogini w niebieskich dŜinsach, anioł z diabelskim chochlikiem czającym się w oczach. - Co miałbyś ochotę zjeść? Ciebie, pomyślał i poŜądanie zaczęło pulsować w całym jego ciele. Miał na nią ochotę. Miał ochotę wyciągnąć rękę i przyciągnąć ją do siebie, zanurzyć dłonie w jej jedwabistych włosach i połączyć swoje rozognione ciało z jej ciałem. Chciał poczuć pieszczotę jej dłoni, chciał się w niej zatracić i usłyszeć w odpowiedzi jęki jej rozkoszy. - Zjem, cokolwiek zrobisz - powiedział spięty i przesunął nakrycie tak, Ŝeby oznaki jego podniecenia nie były widoczne. - Wezmę prysznic i zjem na dole.
Kiedy wyszła z pokoju, zamknął oczy i zacisnął zęby pełen wściekłości i niedowierzania. Pomimo wszystkiego, co wydarzyło się w przeszłości, ciągle jeszcze robiła na nim takie wraŜenie. Mógłby sobie wybaczyć, gdyby czuł w stosunku do niej tylko poŜądanie, ale nie mógł sobie darować tej beznadziejnej nagiej tęsknoty, Ŝeby stać się znowu jej częścią... być przez nią kochanym. Przed jedenastoma laty zakochał się w niej niemal w tej samej chwili, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy. Przez całe lata potem prześladowała go ta roześmiana, dumna osiemnastolatka. W ciągu ostatnich dziesięciu lat sypiał z dziesiątkami kobiet o wiele bardziej doświadczonych seksualnie niŜ Meredith. Kochanie się z nimi było aktem wzajemnego zaspokojenia się. Z Meredith był to akt wspaniały, poruszający do głębi. Pełen magii... Tak to przynajmniej odczuwał wtedy... Zdecydował, Ŝe działo się tak prawdopodobnie dlatego, Ŝe był tak szalony na jej punkcie, Ŝe nie zauwaŜał róŜnicy między swoimi wyobraŜeniami a rzeczywistością. Opętała go, kiedy miała osiemnaście lat, ale teraz, kiedy miała dwadzieścia dziewięć, była o wiele bardziej niebezpieczna. Zmieniła się, a te zmiany intrygowały go, przemawiały do niego. Do jej młodzieńczych uroków doszła teraz aura elegancji, a mimo wszystko w jej oczach ciągle lśniła ta sama łagodna bezbronność, a jej uśmiech w zaleŜności od nastroju był prowokacyjny lub naturalnie przepełniony radością. Jako osiemnastolatka była dziewczyną pełną prostoty, co oczarowało go i zaskoczyło. Teraz była kobietą interesu, która osiągnęła wiele, a mimo to wydawało się, Ŝe była tak samo jak dawniej naturalna i nie zepsuta. Była nieświadoma swojej urody i nie wpływała ona na nią w Ŝaden sposób; to było równie zaskakujące. Ani razu wczoraj nie zatrzymała się przed lustrem w jadalni, nawet nie rzuciła na nie okiem, przechodząc obok. Nie przybierała wyszukanych póz, nie wplątała palców w swoje wspaniałe włosy, Ŝeby przyciągnąć do nich jego uwagę, tak jak to robiły inne, znane mu piękne kobiety. Była piękna w sposób dojrzały. Jej figura nabrała wspaniałej krągłości, dzięki której w dŜinsach i swetrze wyglądała równie ponętnie jak w futrze z norek i czarnej sukni, które miała na sobie poprzedniego dnia. Krew w Ŝyłach Matta wrzała, a dłonie aŜ rwały się, Ŝeby poznać i pieścić te nowe kształty. Nagle jego zdradziecki umysł zaprezentował mu bardzo kuszące wyjście z sytuacji: być moŜe, gdyby miał ją jeszcze tylko jeden raz, zaspokoiłby to nienasycenie nią, pozbył się myśli o niej na zawsze... Przeklinając pod nosem, wstał z łóŜka i włoŜył szlafrok. Szaleństwem było juŜ to, Ŝe rozwaŜał moŜliwość ponownego zbliŜenia z nią.
Ponownego? Zamarł w bezruchu. Po raz pierwszy od jej przyjazdu mógł myśleć bez obciąŜenia, jakim było osłabienie chorobą albo cholernymi pigułkami. Dlaczego u diabła ona w ogóle zjawiła się na farmie? Właściwie sama juŜ odpowiedziała na to pytanie: „Chcę... zawieszenia broni między nami”. W porządku. Zgadzał się na ten jej pokój. Dlaczego więc ciągle jeszcze była tutaj? Nie pojawiła się tutaj, Ŝeby bawić się z nim w dom... to było pewne. Dlaczego zwleka i kręci się tu jeszcze, przynosi mu kawę do łóŜka i robi, co tylko w jej mocy, Ŝeby oczarować go, rozbroić kompletnie? Odpowiedź na to pytanie podziałała na niego jak kubeł zimnej wody, uświadomiła mu jego własną głupotę: „Bardzo chcę tej ziemi w Houston dla «Bancrofta», powiedziała, ale nie moŜemy za nią zapłacić trzydziestu milionów”. Chryste, ona działała na niego jak narkotyk! Kompletnie go otumaniała. Chciała mięć tę ziemię za pierwotną cenę i najwyraźniej była przygotowana na zrobienie wszystkiego, co mogło zapewnić zdobycie jej, łącznie z rzuceniem się mu w ramiona. Te jej marne usprawiedliwienia, ta niczym nie poparta chęć zawieszenia broni, ta jej troskliwość, wczucie się w rolę dbającej małŜonki. Wszystko to był podstęp, mający doprowadzić go do kapitulacji. Był wściekły na jej dwulicowość i własną łatwowierność. Podszedł do okna, odsłonił zasłony i spojrzał na zwały śniegu piętrzące się na podjeździe. Przypomniał sobie, jak stała pokornie przy jego łóŜku: „Uznam to za rodzaj zadośćuczynienia...” Zadośćuczynienie? - pomyślał z wściekłością. Pokora. Meredith nie ma w sobie ani odrobiny pokory. Ona i jej ojciec postępują bezwzględnie z kaŜdym, kto im wejdzie w drogę, a robią to wszystko tak, jakby było to prawo dane im od Boga. Meredith zmieniła się tylko pod jednym względem: nauczyła się nieustępliwości. Na pewno poszłaby z nim do tego właśnie łóŜka, jeśli myślałaby, Ŝe dzięki temu zdobędzie tę ziemię. Myślał o tym z odrazą, nie z Ŝądzą. Odwrócił się na pięcie, podniósł z podłogi swoją walizeczkę, otworzył ją i chwycił telefon komórkowy, który zawsze w niej miał. Kiedy Sue O'Donnell, mieszkająca na sąsiedniej farmie, odebrała telefon, niecierpliwie odpowiedział na jej pytania o jego rodzinę, po czym powiedział: - Mam cały podjazd zasypany śniegiem, czy mogłabyś poprosić Dale'a, Ŝeby oczyścił mi go pługiem? - Oczywiście - zgodziła się natychmiast. - Wróci do domu po południu, poproszę, Ŝeby to zrobił.
Był niezadowolony ze zwłoki, ale nie było innego wyjścia. OdłoŜył słuchawkę i ruszył do łazienki, Ŝeby wziąć prysznic. Postanowił, Ŝe doprowadzi do wyprawienia stąd Meredith, zanim jego Ŝądze wmanewrują go w zrobienie czegoś, za co zapłaci resztką dumy i szacunku do samego siebie. Jedyne, co teraz musiał zrobić, to znaleźć jej kluczyki do samochodu. Przypomniał sobie mgliście, jak wysiadała z samochodu tej nocy, kiedy przyjechała, a potem schyliła się tuŜ przy przednim kole, tym obok kierowcy. Tam znajdzie jej kluczyki. Perspektywa szukania ich na oślep w śniegu była o wiele przyjemniejsza niŜ przebywanie z nią pod jednym dachem jeszcze jeden dzień... lub noc. Jeśli ich nie znajdzie, uruchomi jej samochód bez nich, przez przewody. Puścił wodę do wanny i zastanawiał się, czy jej samochód ma zamontowany alarm. Jeśli tak, to próba uruchomienia silnika tą metodą zablokowałaby go. Jeśli ma alarm, będzie musiał wymyślić coś innego. Tak czy inaczej, wyprawi ją stąd. Jak tylko podjazd będzie oczyszczony, da jej pięć minut na spakowanie się i wyjazd.
ROZDZIAŁ 38 Matt schodził pospiesznie po schodach, zapinając guziki koszuli. Meredith odwróciła się gwałtownie, kiedy mijał w pędzie drzwi do kuchni. Wkładał po drodze skórzaną kurtkę i kierował się ku drzwiom frontowym. - Dokąd idziesz? - Wychodzę, Ŝeby znaleźć twoje kluczyki. Pamiętasz, gdzie upadły? AŜ otworzyła usta ze zdziwienia, widząc niewzruszoną determinację malującą się w rysach jego twarzy, zaciśnięte szczęki. - One... upadły mi, kiedy obchodziłam samochód od przodu, ale nie ma powodu, Ŝebyś wychodził na dwór teraz... - Jest powód - powiedział lakonicznie - to udawanie trwa juŜ zbyt długo. Nie bądź taka zaskoczona. - Jesteś równie zaskoczona tą małŜeńską sielanką jak ja. - Poczuła się, jakby właśnie ją spoliczkował, a on dodał lodowato: - Podziwiam twoją wytrwałość, Meredith. Chcesz dostać ziemię w Houston za dwadzieścia milionów i chcesz szybkiego, bezproblemowego rozwodu. Spędziłaś dwa dni, opiekując się mną, Ŝebym zgodził się na jedno i drugie. Próbowałaś tego dokonać i nie udało ci się. Teraz wracaj do miasta i zachowuj się, jak przystoi odpowiedzialnemu dyrektorowi, jakim jesteś. Pozwij mnie do sądu w sprawie ziemi w Houston, złóŜ pozew o rozwód, ale przerwij tę Ŝałosną farsę! Rola kochającej Ŝony nie pasuje do ciebie i musisz mieć jej juŜ dosyć tak samo jak ja. Odwrócił się na pięcie i wypadł na zewnątrz. Meredith wpatrywała się w miejsce, w którym stał jeszcze przed chwilą. Czuła panikę, rozczarowanie i upokorzenie. Nagle zdecydował, Ŝe te dwa dni były nudnym udawaniem. Zamrugała powiekami, Ŝeby usunąć łzy frustracji, które napłynęły jej do oczu, przygryzła dolną wargę i
odwróciła się
do
kuchenki.
Najwyraźniej
przegapiła
najodpowiedniejszy moment, Ŝeby powiedzieć mu, Ŝe nie usunęła ciąŜy. Nie miała najmniejszego pojęcia, dlaczego nagle wpadł w tak agresywny nastrój. Nie cierpiała tej agresywnej, trudnej do przewidzenia strony Matta. Zawsze był taki. Nigdy nie moŜna było przewidzieć, co myśli ani jak się zachowa. Zanim opuści ten dom, powie mu prawdę o tym, co się stało jedenaście łat temu. Teraz jednak nie była pewna, czy w ogóle będzie go to obchodzić, nawet jeśli jej uwierzy. Wzięła do ręki jajko i rozbiła je o brzeg patelni tak energicznie, Ŝe wyciekło na zewnątrz.
Matt przeczesywał śnieg wokół przedniego koła BMW, bezowocnie próbując znaleźć kluczyki Meredith. Kopał i przesypywał śnieg, aŜ rękawiczki przemiękły mu zupełnie, a ręce niemal zamarzły. W końcu zaniechał tych działań i sprawdził system alarmowy samochodu, zaglądając do środka przez boczną szybę. Nie było widać stacyjki, co prawdopodobnie znaczyło, Ŝe była unieruchomiona jej kluczykami. Nawet jeśli sforsowałby zamek w drzwiczkach, system alarmowy tego typu unieruchamiał samochód tak, Ŝeby nie moŜna go było prowadzić po uruchomieniu silnika poza stacyjką. - Śniadanie jest gotowe - powiedziała Meredith, wchodząc do pokoju w chwilę po tym, jak usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi. - Znalazłeś kluczyki? - Nie - powiedział, usiłując trzymać w ryzach nerwy. - W mieście jest zakład ślusarski, ale w niedziele jest zamknięty. Meredith nałoŜyła jajecznicę i usiadła naprzeciwko niego. Próbując za wszelką cenę odnaleźć chociaŜ cień porozumienia, jakie było między nimi wczoraj, zapytała spokojnym, rzeczowym tonem: - MoŜe mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego nagle zdecydowałeś, Ŝe cały ten weekend był uknutą przeze mnie, nudną intrygą? - Ustalmy po prostu, Ŝe sprawność mojego umysłu powróciła do normy razem z moim zdrowiem - powiedział zwięźle. Przez pięć minut, kiedy jedli, Meredith próbowała nawiązać z nim rozmowę, ale jej wysiłki doczekały się z jego strony tylko krótkich, skąpych odpowiedzi. Z chwilą, kiedy skończył jedzenie, wstał mówiąc, Ŝe zacznie pakowanie rzeczy w salonie. Meredith z cięŜkim sercem patrzyła, jak odchodzi, po czym odruchowo zaczęła porządkować kuchnię. Kiedy wszystkie naczynia były juŜ umyte i odstawione na miejsce, poszła do salonu. - Masz duŜo pakowania - powiedziała zdeterminowana; Ŝeby w jakiś sposób dotrzeć do niego. - Co mogę zrobić, Ŝeby ci pomóc? Matt wychwycił łagodną prośbę w jej głosie i jego ciało zareagowało natychmiast nowym przypływem poŜądania. Wyprostował się i spojrzał na nią. Mogłabyś pójść ze mną na górę i zaoferować mi to swoje wspaniałe ciało. - Rób to, na co masz ochotę. Dlaczego, zastanawiała się, on musi być teraz tak cholernie nieprzystępny i dlaczego nagle uznał ją za nudną i irytującą? Jego ojciec mówił, Ŝe Matt szalał z Ŝalu po rzekomej aborcji ich dziecka, a kiedy potem odmówiła zobaczenia się z nim, niemal go to zabiło. Pomyślała, Ŝe Patrick musiał potęŜnie wyolbrzymić uczucia Matta do niej. Teraz była tego
pewna i ta świadomość sprawiła, Ŝe poczuła się dziwnie, niewytłumaczalnie przygnębiona. Nie było to jednak dla niej zaskoczeniem. Matt zawsze był zdolny do brania na swoje barki wielkiej odpowiedzialności, ale nie sposób było wiedzieć, co naprawdę myślał albo czuł. Miała mimo wszystko nadzieję, Ŝe humor mu się poprawi, o ile pozostawi go samemu sobie. Poszła na górę. Spędziła ranek na pakowaniu serwet, pościeli i zawartości szaf, co jak powiedział przy śniadaniu, miało być w większości przekazane dla biednych. Tylko pamiątki rodzinne miały zostać zachowane. Sortowała z uwagą szafę jego rodziców, Ŝeby mieć pewność, Ŝe nic, co mogło mieć jakąś wartość sentymentalną, nie znalazło się w pudełkach przeznaczonych do oddania. W czasie przerwy w tych czynnościach usiadła na łóŜku i zaczęła przeglądać album z fotografiami, który najwyraźniej naleŜał do matki Matta. Był wypełniony tak starymi zdjęciami, Ŝe większość z nich była juŜ wyblakła. Przedstawiały one głównie krewnych ze starego kraju; dziewczęta o cukierkowych twarzyczkach, długich włosach i czepkach na głowach, powaŜni męŜczyźni o irlandzkich nazwiskach takich jak Lanigan, O'Malley czy Collier. Pod kaŜdym z nich widniała data zrobienia zdjęcia i nazwisko osoby sfotografowanej. Ostatnie zdjęcie było najbardziej aktualne. Było to zdjęcie ślubne rodziców Matta. Widniała pod nim data 24 kwietnia 1949 napisana schludnym charakterem pisma. RóŜnorodność nazwisk pojawiających się w tym albumie pozwalała przypuszczać, Ŝe Elizabeth Farrell miała w starym kraju wielu kuzynów, ciotek i wujów. Meredith uśmiechała się łagodnie z tęsknotą i zastanawiała się, jak by to było, gdyby ona sama pochodziła z duŜej rodziny. W południe zeszła na dół. Na lunch zjedli kanapki i chociaŜ Matt nie był przyjazny, to przynajmniej z pełną wyŜszości uprzejmością odpowiadał na jej pytania i komentarze. Uznała to za podtrzymujący na duchu znak, Ŝe nastrój mu się poprawia. Kiedy skończyła sprzątanie po lunchu, spojrzała na błyszczącą czystością kuchnię i przeszła do salonu, gdzie Matt metodycznie pakował do pudeł ksiąŜki i bibeloty. Zatrzymała się w drzwiach, patrząc, jak irchowa koszula napina się na jego ramionach i wraca do poprzedniego kształtu w chwili, kiedy podnosi ręce. Nie miał juŜ na sobie dŜinsów, które przemoczył, szukając jej kluczyków, zamiast nich włoŜył szare spodnie miękko przylegające do jego bioder i długich umięśnionych nóg. Przez jedną szaloną chwilę miała ochotę stanąć tuŜ za nim, opleść ramionami jego talię i przytulić policzek do tych mocnych pleców. Zastanawiała się, co by wtedy zrobił. Najpewniej odepchnąłby ją, zdecydowała chmurnie. Przygotowała się psychicznie na starcie z nim i podeszła bliŜej. Jej nerwy były napięte do granic wytrzymałości po znoszeniu przez pół dnia jego nieprzewidywalnych nastrojów. Obserwowała, jak zalepia! ostatnie pudła z ksiąŜkami, i zapytała:
- Mogę ci w czymś pomóc? - Raczej nie, juŜ właściwie skończyłem - powiedział, nie racząc nawet się odwrócić. Zesztywniała. Policzki zaróŜowiły jej się. Ostatnim wysiłkiem starała się być grzeczna i powiedziała: - Idę do pokoju Julie spakować jej drobiazgi. Chcesz, Ŝebym przedtem zrobiła ci kawę? - Nie - rzucił. - MoŜe podać ci coś innego? - Na miłość boską! - eksplodował, odwracając się gwałtownie ku niej. - Przestań zachowywać się jak cierpliwa, świętsza niŜ święta małŜonka i wyjdź stąd. Wściekłość zabłysnęła w jej oczach, dłonie zacisnęła w pięści. Powstrzymała jednocześnie łzy i chęć wymierzenia mu policzka. - W porządku - odparła, starając się heroicznie zachować resztki nadszarpniętej dumy. - MoŜesz sobie zrobić tę cholerną kolację sam i zjeść ją teŜ w samotności. Odwróciła się na pięcie i zaczęła wchodzić na schody. - Co to ma znaczyć do diabła? - zapytał agresywnie. Odwróciła się na podeście. Wyglądała jak rozwścieczona, pełna dumy boginka z rozwianymi włosami. - To znaczy, Ŝe uwaŜam cię za beznadziejne towarzystwo! Było to tak delikatne sformułowanie, Ŝe Matt roześmiałby się, gdyby nie był tak wściekły na siebie za to, Ŝe pragnął jej nawet teraz, kiedy stała tam, rzucając na niego gromy. Patrzył, jak odwróciła się i zniknęła w korytarzu. Podszedł do okna. Oparł dłoń wysoko na framudze i spojrzał na podjazd. OdśnieŜony podjazd. Dale O'Donnell musiał się pojawić, kiedy jedli lunch. Przez kilka minut Matt stał przy oknie, zaciskając zęby i starając się opanować impuls, Ŝeby pójść na górę i przekonać się, czy Meredith chce działki w Houston tak bardzo, Ŝeby pójść z nim do łóŜka. Istniały gorsze sposoby spędzania zimowych dni... wieczorów, a nie było lepszej metody odwetu, niŜ pozwolić jej na to, a potem odesłać z niczym. Wahał się jednak powstrzymywany przez trudne do zdefiniowania skrupuły... lub instynkt samoobrony. Odszedł od okna, wziął kurtkę i wyszedł na dwór zdecydowany, Ŝeby tym razem odnaleźć jej kluczyki. Znalazł je zaledwie centymetry od miejsca, w którym poprzednio zaniechał poszukiwań. - Podjazd jest odśnieŜony - oświadczył, wchodząc do pokoju Julie, gdzie Meredith wkładała do pudełka stare zeszyty z wycinkami. - Spakuj swoje rzeczy. Meredith odwróciła się zaskoczona jego lodowatym tonem. W tym momencie straciła nadzieję na odroczenie konfrontacji, na powrót do wczorajszego nastroju. Zbierając odwagę,
zapakowała ostatni zeszyt. Teraz, kiedy nadszedł czas na wyjawienie mu prawdy o poronieniu, bardzo prawdopodobna wydawała się jego reakcja typu: „Doprawdy moja droga, nic mnie to nie obchodzi”. Na samą myśl o tym wrzała gniewem. Przez pół dnia znosiła jego sarkazm i mroŜącą ciszę. Była na skraju wytrzymałości nerwowej. Pieczołowicie włoŜyła pakowany właśnie zeszyt do pudła, wyprostowała się i spojrzała na niego. - Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, zanim wyjadę. - Nie jestem tym zainteresowany - wyrzucił z siebie, przesuwając się do przodu. Zbieraj się. - Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiem tego. Po to tu przyjechałam! Krzyknęła przeraŜona, kiedy chwycił ją za ramię. - Meredith - warknął. - Daruj to sobie i ruszaj. - Nie mogę! - wybuchnęła wyrywając mu się. - Ja... nie mam kluczyków. Wtedy zobaczył małą walizeczkę leŜącą obok łóŜka. Słabo pamiętał wieczór, kiedy przyjechała, ale był pewny, Ŝe zauwaŜyłby, jeśli miałaby walizkę, wysiadając z auta. Zapamiętałby na pewno wraŜenie, jakie to by na nim zrobiło. Jej samochód miał być jakoby zamknięty, ale walizkę jakimś cudem udało jej się z niego wydostać! Obrócił się na pięcie, chwycił z toaletki jej torebkę i bezceremonialnie wyrzucił jej zawartość. Komplet kluczyków samochodowych wylądował na wierzchu, na portfelu i kosmetyczce. - Więc to tak - powiedział jedwabistym głosem - nie masz kluczyków? W panice i desperacji odruchowo połoŜyła dłoń na jego piersi. - Matt, proszę, posłuchaj mnie... Zobaczyła, Ŝe przeniósł wzrok na tę dłoń, a potem wolno na jej twarz. Kiedy spojrzał jej w oczy, zaszła w nim wyraźna zmiana. Nie była świadoma tego, Ŝe spowodowała ją intymność jej gestu. Napięcie zniknęło z jego twarzy, odpręŜył się: oczy nie były juŜ twarde i obojętne. Nawet głos miał inny: gładki, delikatny jak satyna pokrywająca stalowe ostrze. - Mów dalej, kochanie, wsłuchuję się w kaŜde twoje słowo. Kiedy spojrzała w te pełne magnetyzmu, szare oczy, w jej umyśle zabrzmiały ostrzegawcze dzwonki. Była zbyt zdesperowana, Ŝeby odezwać się, zwrócić uwagę na to ostrzeŜenie czy zauwaŜyć, Ŝe jego ręce powoli przesuwały się w górę, i w dół po jej ramionach. Odetchnęła głęboko, Ŝeby się uspokoić, i rozpoczęła przemowę, którą przygotowała sobie rano. - W piątek wieczorem pojechałam do twojego mieszkania, Ŝeby cię przekonać... - O tym juŜ wiem - przerwał jej. - Ale nie wiesz o tym, Ŝe twój ojciec i ja pokłóciliśmy się bardzo gwałtownie.
- Jestem pewien, kochanie, Ŝe ty nie kłóciłaś się z nim - powiedział, nie starając się ukryć sarkazmu. - Kobieta tak dobrze wychowana jak ty nie zniŜyłaby się do tego. - CóŜ, tak się jednak stało - powiedziała poruszona jego zachowaniem, ale zdecydowana przeć dalej. - Twój ojciec powiedział mi, Ŝebym trzymała się z daleka od ciebie. OskarŜył, mnie o zgładzenie naszego dziecka i o to, Ŝe niemal zniszczyłam ci Ŝycie. Ja... najpierw nie wiedziałam, o czym on mówi. - Jestem przekonany, Ŝe to jego wina, Ŝe nie wyraził się dosyć jasno... - Przestań mówić do mnie tym protekcjonalnym tonem - zagroziła Meredith z mieszaniną paniki i desperacji. - Próbuję ci wytłumaczyć! - Przepraszam. Co takiego powinienem zrozumieć? - Ja nie usunęłam ciąŜy, Matt. Ja poroniłam. To było poronienie - powtórzyła, szukając w jego nieruchomej twarzy oznak jakiejś reakcji. - Ach tak, poronienie - utkwił wzrok w jej ustach i przesunął dłoń z jej ramienia. Objął nią jej kark. - Taka piękna... - szepnął. - Zawsze byłaś tak cholernie piękna... Zamarła, słysząc te słowa i namiętne brzmienie jego głosu. Patrzyła na niego niepewna, co myśli. Nie mogła uwierzyć, Ŝe zaakceptował jej wyjaśnienia tak łatwo i spokojnie. - Taka piękna - powtórzył obejmując mocniej jej kark. - I tak kłamie! Zanim zdąŜyła zebrać myśli, jego usta spadły na jej wargi. Zamknął je w pełnym brutalnego uczucia pocałunku, zmusił je do rozchylenia się. Wplótł dłonie w jej włosy i odchylił jej głowę do tyłu, unieruchamiając ją w ten sposób. Jego język z rozmyślną agresywnością wsunął się pomiędzy jej wargi. Ten pocałunek miał ją ukarać i poniŜyć, wiedziała o tym. Zamiast przeciwstawić mu się, jak tego najwyraźniej oczekiwał, oplotła ramionami jego kark i przywarła całym ciałem do niego. Oddała mu pocałunek z miaŜdŜącą czułością i bolesnym Ŝalem w sercu. Próbowała przekonać go w ten sposób, Ŝe mówi prawdę. Jej reakcja spowodowała, Ŝe zamarł zaskoczony. Spiął się, jakby miał zamiar odepchnąć ją, po czym z cichym jęknięciem wziął ją w ramiona i całował powoli, z rozpalającym poŜądaniem. Jej mechanizmy obronne przestały działać, doprowadzał ją do szaleństwa i rozbudzał w niej poŜądanie. Pogłębił jeszcze pocałunek, jego usta poruszały się nagląco, przekonywająco. Całą sobą poczuła twardy nacisk jego podnieconego ciała. Kiedy w końcu uniósł głowę, była zbyt oszołomiona, Ŝeby od razu zdać sobie sprawę ze znaczenia ostrego pytania, jakie jej zadał:
- UŜywasz środków antykoncepcyjnych? Zanim pójdziemy do łóŜka i zanim pokaŜesz mi, jak bardzo chcesz tej ziemi w Houston, wolałbym być pewny, Ŝe nie będzie z tego następnego dziecka albo kolejnej aborcji. Odskoczyła do tyłu. Patrzyła na niego zaskoczona i zagniewana. - Aborcja? - zawołała - Nie słyszałeś tego, co powiedziałam? Ja poroniłam! - Do diabła, nie kłam! - Musisz mnie wysłuchać... - Mam juŜ dosyć rozmów - powiedział niegrzecznie i pocałował ją szorstko. Była jak oszalała. Chciała go powstrzymać. Chciała, Ŝeby wysłuchał jej, zanim będzie za późno. Walczyła, aŜ w końcu udało jej się oderwać usta od jego ust. - Nie! - wykrzyknęła, opierając dłonie o jego pierś, ukrywając twarz w fałdach jego koszuli. Zacisnął dłoń na jej karku, jakby miał zamiar zmusić ją, Ŝeby uniosła głowę. Przeciwstawiała mu się w panice. Odepchnęła jego ręce i wyrwała mu się. - Nie usunęłam ciąŜy, nie zrobiłam tego! - wykrzyknęła, cofając się. Pierś jej podnosiła się i opadała w rytm szybkich płytkich oddechów. Wyrzucała z siebie słowa pełne nagromadzonego bólu i wściekłości. Pieczołowicie zaplanowana i przećwiczona mowa poszła w zapomnienie. Zamiast niej wyrzucała z siebie potok pełnych bólu słów. - Poroniłam i o mały włos nie umarłam. To było poronienie! Nikt nie zgodziłby się na przeprowadzenie aborcji w szóstym miesiącu ciąŜy... Jeszcze kilka minut temu jego oczy Ŝarzyły się poŜądaniem, teraz patrzył na nią z pogardą. - Najwyraźniej znajdują się tacy, jeśli jesteś sponsorem całego skrzydła szpitala. - To nie kwestia legalności, to jest zbyt niebezpieczne! - Zdaje się, Ŝe tak, skoro leŜałaś na oddziale prawie dwa tygodnie. Zorientowała się, Ŝe on dawno juŜ doszedł do swoich konkluzji, logicznych, chociaŜ błędnych, i Ŝe nic, co ona teraz powie, nie wpłynie na ich zmianę. Świadomość tego była druzgocąca. Odwróciła twarz i otarła łzy bezsilności. Nie mogła jednak przestać mówić do niego. - Proszę cię - błagała łamiącym się głosem. - Posłuchaj. Miałam krwotok i straciłam nasze dziecko. Poprosiłam ojca, Ŝeby wysłał do ciebie telegram. śeby zawiadomił cię o tym, co się stało, i prosił, Ŝebyś przyjechał. Przez myśl mi nie przeszło, Ŝe moŜe skłamać albo uniemoŜliwić ci wejście do szpitala. Twój ojciec jednak mówi, Ŝe tak właśnie zrobił... Powstrzymywane łzy wymknęły jej się spod kontroli, zalały jej oczy. Szlochała, wyrzucając z
siebie roztrzęsionym głosem: - Wydawało mi się, Ŝe jestem w tobie zakochana! Czekałam, Ŝe przyjedziesz do szpitala. Czekałam i czekałam! - wykrzyknęła. - Ale nie pojawiłeś się! Opuściła głowę, a jej ramionami wstrząsnęła nowa fala łkań. Widział, Ŝe płakała, ale nie był zdolny do Ŝadnej reakcji. Był poruszony wspomnieniami, które ostro produkował jego umysł po jej wzmiance o ojcu. Widział Philipa Bancrofta stojącego w swoim gabinecie, pobladłego z wściekłości. Mówił: „UwaŜasz się, Farrell, za twardziela, ale ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy być twardym. Nic mnie nie powstrzyma przed uwolnieniem Meredith od ciebie!” Kiedy juŜ ochłonął po tej tyradzie, poprosił Matta, Ŝeby dla dobra Meredith spróbowali ułoŜyć jakoś swoje stosunki. Wydawało się, Ŝe Bancroft był wtedy szczery, Ŝe zaakceptował to małŜeństwo, aczkolwiek zrobił to niechętnie. Teraz Matt zastanawiał się, czy tak rzeczywiście się stało. „Nic mnie nie powstrzyma przed uwolnieniem Meredith od ciebie...” W tym momencie Meredith spojrzała na niego pełnymi bólu niebieskozielonymi oczami. Czuł się jak sparaliŜowany. Był niepewny. Spojrzał w jej oczy i to, co zobaczył, rzuciło go niemal na kolana. Były całe we łzach, biła z nich niema prośba. I prawda. Naga, szarpiąca duszę, trudna do zniesienia prawda. - Matt - szepnęła z bólem - mieliśmy... mieliśmy maleńką dziewczynkę. - O mój BoŜe - jęknął i porwał ją w ramiona. - BoŜe! Meredith przywarła do niego. Mokry policzek przycisnęła do jego koszuli. Teraz, w jego uścisku, nie mogła powstrzymać emanującego z niej smutku i Ŝalu. - Nazwałam... Nazwałam ją Elizabeth, po twojej matce. Jej słowa ledwo do niego docierały; widok Meredith leŜącej samotnie w szpitalnej sali, czekającej na niego, torturował go. - Proszę, przestań - błagał, przygarniając ją mocniej do siebie, pocierając pieszczotliwie podbródkiem jej włosy. - Proszę, przestań. - Nie mogłam być na jej pogrzebie - szepnęła schrypniętym głosem. - Byłam zbyt chora. Ojciec powiedział, Ŝe był na nim... Chyba nie myślisz, Ŝe skłamał teŜ wtedy? Matt przeŜywał katusze, kiedy wspomniała o pogrzebie i swojej chorobie. - Chryste! - jęknął i objął ją jeszcze mocniej, głaszcząc dłońmi jej plecy i ramiona, próbując bezsilnie załagodzić ból, jaki lata temu zadał jej nieświadomie. Uniosła zapłakaną twarz, szukając w nim pocieszenia. - Prosiłam, Ŝeby miała mnóstwo kwiatów na pogrzebie. To miały być róŜowe róŜe. Nie... nie myślisz, Ŝe skłamał, kiedy powiedział, Ŝe je załatwił? - Przesłał je! - zapewnił ją z przekonaniem. - Na pewno. - Nie... nie zniosłabym myśli o tym, Ŝe nie miała kwiatów. ..
- Proszę cię, kochanie - szeptał łamiącym się głosem. - Proszę, przestań. JuŜ dosyć. Była oszołomiona Ŝalem i ulgą, jaką poczuła. Wychwyciła jednak i Ŝal przepełniający jego głos, zobaczyła go w wyrazie jego twarzy. Ogarnęła ją wielka czułość dla niego, wypełniła jej serce aŜ do bólu. - Nie płacz - szepnęła. Dotknęła palcami jego twardego policzka, a jej własne łzy spływały, wymykając się jej spod kontroli. - To juŜ przeszłość. Twój ojciec powiedział mi, co się stało. To dlatego tu przyjechałam. Musiałam ci powiedzieć co naprawdę się wydarzyło. Musiałam prosić cię, Ŝebyś spróbował mi wybaczyć... Matt odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy, przełknął z trudem. - Przebaczyć ci? - powtórzył rwącym się szeptem. - Przebaczyć, co? - To, Ŝe nienawidziłam cię przez te wszystkie lata. Zmusił się, Ŝeby otworzyć oczy i spojrzał w jej śliczną twarz. - Nie mogłaś nienawidzić mnie bardziej niŜ ja siebie w tej chwili. Serce Meredith zareagowało nierównomiernym biciem n ten Ŝal malujący się w jego oczach; zawsze uwaŜała go za tak twardego człowieka, nie sądziła, Ŝe jest zdolny do głębszych wzruszeń. MoŜe to jej młodość i brak doświadczenia spowodowały taki osąd. W kaŜdym razie, nie myślała teraz o niczym innym jak tylko o tym, Ŝeby go pocieszyć. - To juŜ minęło. Nie myśl juŜ o tym - powiedziała, przytulając miękkim ruchem twarz do jego mocnej piersi. Była to sugestia, mająca niewielkie szanse powodzenia. W ciszy, jaka zaległa, zanim on znowu się odezwał, było to jedyne, o czym obydwoje myśleli. - Czy to bardzo bolało? - zapytał w końcu. JuŜ chciała znowu prosić go, Ŝeby o tym nie myślał, kiedy coś podszepnęło jej, Ŝe zadając to pytanie, chciał dzielić z nią przynajmniej wspomnienie tego, co wtedy miał prawo przeŜywać razem z nią. Jednocześnie z opóźnieniem oferował jej wsparcie, jakiego w tamte dni potrzebowała od niego. Powoli zrozumiała, Ŝe chce tego. Nawet teraz. Stała w jego objęciach i czuła powolną, łagodną pieszczotę jego dłoni na karku i ramionach. Nagle nie była dwudziestodziewięciolatką ale znowu miała osiemnaście lat, on miał dwadzieścia sześć, a ona była w nim zakochana. Od niego emanowała siła, bezpieczeństwo i nadzieja. - Spałam, kiedy to się zaczęło. Coś wyrwało mnie ze snu. Czułam się dziwnie i zapaliłam lampkę. Kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam, Ŝe cała pościel zalana była krwią. Zaczęłam krzyczeć. - Przerwała na chwilę, po czym zmusiła się, Ŝeby ciągnąć dalej. - Właśnie tego dnia pani Ellis wróciła z Florydy. Usłyszała mnie i zawołała ojca. Ktoś wezwał karetkę. Rozpoczęły się bóle porodowe. Błagałam ojca, Ŝeby próbował zadzwonić do ciebie. Nadjechała karetka. Pamiętam, jak wynosili mnie z domu na noszach. Biegli z nimi.
Pamiętam teŜ przeraźliwy dźwięk syreny. Próbowałam zakryć uszy, Ŝeby tego nie słyszeć, ale dali mi zastrzyk i przytrzymali ręce - wzięła drŜący oddech niepewna, czy uda jej się mówić dalej i nie płakać. Poczuła dłoń Matta przesuwającą się wzdłuŜ jej kręgosłupa, przyciskającą ją do jego mocnego ciała. Znalazła siłę, Ŝeby skończyć. - Potem pamiętam dopiero elektroniczne odgłosy pracujących urządzeń. Kiedy otworzyłam oczy, leŜałam w szpitalnym łóŜku. Miałam podłączone jakieś plastikowej rurki, maszyna monitorowała moje serce. Było juŜ widno. Siedziała przy mnie pielęgniarka i kiedy próbowałam pytać o nasze dziecko, pogłaskała moją dłoń i powiedziała, Ŝebym się nie martwiła. Zapytałam, czy mogę zobaczyć ciebie, ale powiedziała, Ŝe jeszcze nie przyjechałeś. Kiedy znowu otworzyłam oczy, była noc. Wokół mojego łóŜka stali lekarze i pielęgniarki. Zapytałam o dziecko i powiedzieli mi, Ŝe mój lekarz jest juŜ w drodze do szpitala i Ŝe wszystko będzie dobrze. Wiedziałam, Ŝe kłamią. Wtedy poprosiłam, nie - poprawiła się, patrząc smutno na niego, odchylając głowę lekko do tyłu - rozkazałam im, Ŝeby tobie pozwolili przyjść do mnie. Wiedziałam, Ŝe tobie nie odwaŜą się skłamać. Próbował uśmiechnąć się w odpowiedzi, ale tego uśmiechu nie było widać w jego pełnych bólu oczach. Przytuliła policzek do jego piersi. - Powiedzieli mi, Ŝe ciebie nie ma, ale Ŝe jest mój ojciec. Kiedy przyjechał lekarz, ojciec wszedł razem z nim, a wszyscy inni wyszli z pokoju... Przerwała na chwilę, wzdrygając się na wspomnienie tego, co nastąpiło potem. Wyczuwając, co przeŜywała, dotknął dłonią jej policzka, przyciskając jej twarz tak, Ŝeby słyszała rytmiczne bicie jego serca. - Mów dalej - szepnął głosem przepełnionym czułością i Ŝalem. - Jestem przy tobie, tym razem to nie moŜe juŜ tak boleć. Wierzyła mu na słowo. Jej dłonie powędrowały na jego ramiona, instynktownie uchwyciła się ich, szukając wsparcia. ŚwieŜe łzy zalały jej oczy i rwały mówione przez nią słowa. - Doktor Arledge powiedział mi, Ŝe mielibyśmy córeczkę i Ŝe zrobiono wszystko, co w ludzkiej mocy, Ŝeby ją uratować. Nie udało im się to, bo... bo waŜyła za mało. - Łzy spływały po jej policzkach. - Była za mała! - powtórzyła z rozdzierającym serce łkaniem. Pomyślałam, Ŝe dziewczynki zwykle są małe. „Małe” to takie śliczne słowo, takie właśnie dziewczęce... Poczuła palce Matta wpijające się jej w plecy. Ta reakcja dodała jej w jakiś sposób sił. Westchnęła głęboko i skończyła:
- Była tak mała, Ŝe jej układ oddechowy nie pracował prawidłowo. Doktor Arledge zapytał mnie, co chcę zrobić. Kiedy zorientowałam się, Ŝe pyta o to, czy chcę nadać jej imię i urządzić... pogrzeb, zaczęłam błagać, Ŝeby pozwolił mi zobaczyć ciebie. Ojciec był wściekły na niego, Ŝe tak mnie zdenerwował, i powiedział, Ŝe wysłał do ciebie telegram, ale Ŝe nie przyjechałeś. Doktor Arledge oświadczyła Ŝe nie mogę zwlekać z podjęciem tych decyzji. I wtedy... wtedy zdecydowałam... Dałam jej na imię Elizabeth. Pomyślałam, Ŝe chciałbyś tego. Powiedziałam ojcu, Ŝe chcę, Ŝeby miała mnóstwo róŜowych róŜ i Ŝeby wszystkie karteczki dołączone do nich były od nas i miały napisy: „Kochaliśmy cię”. Głos Matta był szorstki. - Dziękuję - szepnął i nagle zorientowała się, Ŝe krople na jej policzkach to nie tylko jej łzy, ale i jego. - I wtedy zaczęłam czekać - powiedziała mu z pełnym złości spojrzeniem. - Czekałam na ciebie. Myślałam, Ŝe jeśli będziesz ze mną, jakimś cudem wszystko zacznie się układać. W chwili, kiedy skończyła mówić, poczuła ulgę, ogarniający ją spokój. Kiedy Matt wreszcie się odezwał, on teŜ juŜ odzyskał kontrolę nad swoimi emocjami. - Telegram twojego ojca dotarł do mnie dopiero w trzy dni po tym, jak go wysłał. Było w nim napisane, Ŝe usunęłaś ciąŜę i Ŝe nie chcesz ode mnie nic poza rozwodem, którym juŜ się zajęłaś. Mimo to poleciałem do kraju. Jedna ze słuŜących u ciebie w domu powiedziała mi, gdzie jesteś, ale kiedy dotarłem do szpitala, usłyszałem, Ŝe zastrzegłaś, Ŝeby nie wpuszczano mnie do ciebie na górę. Wróciłem tam następnego dnia z częściowo uformowanym planem przedarcia się przez ochroniarzy w skrzydle Bancrofta. Nie udało mi się tam nawet dotrzeć. Przy głównym wejściu czekał na mnie gliniarz. Zaprezentował mi sądowy nakaz, zgodnie z którym moje znalezienie się w pobliŜu ciebie stawało się przestępstwem ściganym prawem. - A ja przez cały ten czas - szepnęła - byłam tam i czekałam na ciebie. - Wierz mi - powiedział spięty - Ŝe gdybym wiedział, Ŝe chcesz mnie zobaczyć, to Ŝaden nakaz sądowy, Ŝadna siła na ziemi nie powstrzymałyby mnie przed dotarciem do ciebie! Próbowała uspokoić go prostą prawdą: - I tak nie mógłbyś mi pomóc. Wydało jej się, Ŝe lekko zesztywniał. - Nie mógłbym? Potrząsnęła głową. - Wszystko, co z medycznego punktu widzenia było moŜliwe, zostało dla mnie zrobione, tak samo jak i dla Elizabeth. Nie mogłeś pomóc w Ŝaden sposób. - Czuła taką ulgę, Ŝe w końcu wypowiedziała juŜ całą prawdę, przyznała, Ŝe pokonując swoją dumę, zrobiła
jeszcze jeden gest w jego stronę. - Widzisz, kazałam napisać tamte słowa na karteczkach dołączonych do róŜ, bo w głębi serca wiedziałam, co naprawdę czułeś do naszego dziecka... i do mnie. - Powiedz - rzucił cicho - co to takiego? Zaskoczona nagłą czułością brzmiącą w jego głosie odchyliła głowę lekko do tyłu. Uśmiechnęła się łagodnie, chcąc podkreślić, Ŝe nie krytykuje go, i powiedziała: - Teraz jest to tak samo oczywiste, jak było wtedy. Byłeś obarczony nami dwiema. Tylko raz przespałeś się z osiemnastoletnią dziewicą, która zrobiła wszystko, Ŝeby cię uwieść, i która była na tyle głupia, Ŝe nie uŜyła środków antykoncepcyjnych i popatrz, co się stało. - Co się stało? - zapytał agresywnie. - Co się stało? Wiesz, co się stało. Odszukałam cię, Ŝeby przekazać ci radosną wiadomość, a ty postąpiłeś szlachetnie: poślubiłeś dziewczynę, której nie chciałeś. - Której nie chciałem? - eksplodował, a jego twardy głos całkowicie kontrastował z poruszającym znaczeniem wypowiadanych przez niego słów: - Pragnąłem cię kaŜdego cholernego dnia mojego Ŝycia. Wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, niedowierzająca, pełna radości, roztrzęsiona. - Myliłaś się teŜ co do czegoś jeszcze - powiedział, a jego twarz w tym momencie złagodniała. Ujął między dłonie jej zapłakaną twarz, wycierał palcami jej mokre policzki. Jeśli dostałbym się do ciebie do szpitala, to mógłbym ci pomóc. Jej głos stał się drŜącym szeptem: - Jak? - Właśnie tak - powiedział. Nie wypuszczając jej twarzy z dłoni nachylił się i musnął wargami jej wargi. Niezwykła czułość tego pocałunku i pieszczota jego palców na jej twarzy zniweczyły kompletnie jej siły obronne. Myślała, Ŝe wypłakała juŜ wszystkie łzy, a w tej chwili poczuła, Ŝe napływają one nową falą do jej oczu. - I tak... - Jego usta ześlizgnęły się w kąciki jej oczu. Zcałował jej łzy. - Zabrałbym cię ze szpitala do domu i obejmowałbym cię... właśnie tak... - opowiadał, przytulając kaŜdy skrawek jej ciała do swojego. TuŜ przy uchu słyszała jego oddech. Czuła niezwykłe mrowienie wzdłuŜ całego kręgosłupa. - Kiedy poczułabyś się juŜ lepiej, kochalibyśmy się, a później jeślibyś tego chciała, mielibyśmy znowu dziecko... - Tym razem nie dodał „właśnie tak”, ale wiedziała, Ŝe myślał o tym, kiedy połoŜył ją na łóŜku i znalazł się tuŜ obok niej. Była tego tak pewna, jak i tego, Ŝe błędem było pozwolić mu zdjąć jej sweter i rozpiąć dŜinsy i Ŝe niemoŜliwe było, Ŝeby znowu zaszła w ciąŜę. Słodko było jednak wyobrazić sobie, tylko ten jeden raz, Ŝe wszystko to było rzeczywistością, a przeszłość była tylko snem.
Jej serce chciało tego desperacko, ale jakiś wątły głos rozsądku ostrzegał, Ŝe to byłby błąd. - To nierozsądne... - szepnęła, kiedy nachylił się nad nią. Patrzyła na jego nagą opaloną pierś i ramiona. - To nie jest nierozsądne - powiedział z mocą. Jego usta spadły na jej wargi, rozchylił je w tak dobrze jej znany, zdecydowany sposób. Przymknęła oczy. Pozwoliła, Ŝeby sen się ziścił. Tyle tylko, Ŝe w tym śnie nie była biernym obserwatorem, brała w nim czynny udział. Najpierw wahała się, była nieśmiała i zawstydzona, jak zawsze kiedy stawała oko w oko z jego emanującą męskością i bezbłędną maestrią. Jego usta nieprzerwanie niepokoiły i uwodziły jej wargi, podczas kiedy dłonie bezustannie przesuwały się wzdłuŜ jej nóg, zmierzały ku piersiom, wprowadzając ją w stan emocjonującego transu. Jęknęła. Była to kombinacja budzącej się rozkoszy i powracającej samokontroli. Niepewnie wsunęła dłonie w spręŜyste, kręcone włoski na jego klatce piersiowej. Dotykała ich, jego usta stały się jeszcze bardziej wymagające, dłonie znalazły się bardzo blisko jej aŜ bolących w tej chwili piersi. Nie dotknęły ich jednak. Kiedy juŜ myślała, Ŝe nie zniesie dłuŜej tej niezaspokojonej potrzeby, jego język wślizgnął się mocno do jej ust, a ręce zagarnęły piersi, naciskały, draŜniły, pocierały instynktownie twardniejące sutki. Powstrzymywany przez nią krzyk eksplodował. Przestała się kontrolować. Całe jej ciało wygięło się ku niemu, gorączkowo przesuwała dłońmi wzdłuŜ napiętych mięśni jego ramion, ulegała inwazji jego języka, odwzajemniała się tym samym, obróciła się z nim na bok. Oderwał wargi od jej ust, a ona jęknęła, protestując, po czym zadrŜała z rozkoszy, kiedy pocałował jej ucho, przesunął usta w dół po jej szyi, potem na piersi, w końcu objął nimi mocno jej sutki. Była zagubiona w mrocznym, bezgłośnym pragnieniu i nagle poczuła jego dłoń zsuwającą się ku jej łonu. Szukał i odnajdował kaŜdy gorący, wilgotny skrawek jej ciała. Wiła się pod jego dotykiem i pieszczotą. Matt dokładnie wyczuł moment, kiedy oddała mu całkowicie swoje ciało: wyczuł, jak opada z niej napięcie, poczuł, jak jej nogi odpręŜają się, a potem rozchylają łagodnie dla niego. Poruszająca słodycz tego dobrze przez niego zapamiętanego poddania spowodowała, Ŝe poŜądanie zaczęło pulsować w całym jego ciele. Serce waliło głośno, a całe ciało drŜało. Kiedy znalazł się tuŜ nad nią, poczuł drŜenie ud. W zapomnienie poszły mgliste obietnice, Ŝeby przedłuŜyć ten nieprawdopodobny, wyjątkowy moment połączenia z nią; teraz liczyło się tylko to, Ŝeby stać się jej częścią. śyły na ramionach miał napięte, zacisnął powieki. Zagłębiał się w nią centymetr po centymetrze, zwalczając potęŜniejące z kaŜdą chwilą
pragnienie całkowitego zanurzenia się w tym niesamowitym cieple, pochłonięcia jej swoimi dłońmi i ustami. Kiedy wygięła biodra, a potem oplotła dłońmi jego ramiona i szeptała jego imię, zaczął tracić nad sobą kontrolę. Otworzyła oczy. Spojrzał na nią i zatracił się zupełnie; to nie był wybryk jego rozgorączkowanej wyobraźni: dziewczyna, którą kochał, była kobietą, którą trzymał w ramionach; śliczna twarz prześladująca go w marzeniach była o centymetry od niego, zaróŜowiona poŜądaniem. Jej włosy rozrzucone były na jego poduszce. Wtedy w szpitalu czekała na niego; nigdy nie próbowała pozbyć się ani jego dziecka, ani jego samego. Przyszła tu do niego, pomimo emanującej z niego nienawiści, Stawiła czoło jego gniewowi... a potem poprosiła, Ŝeby jej przebaczył. Świadomość tego wzruszyła go do głębi, ale nawet wtedy udałoby mu się w dalszym ciągu poruszać w niej powoli, w stałym rytmie, gdyby nie wybrała tego właśnie momentu na zagłębienie palców w jego włosach na karku, uniesienie bioder i szepnięcie: - Matt, proszę. Niesamowita słodycz brzmienia jego imienia w jej ustach i podniecający ruch jej ciała sięgającego do niego wyrwały, z niego jęk. Rzucił się w nią, zagłębiając się znowu i znowu, aŜ obydwoje stali się szaleni z Ŝądzy, razem sięgnęli po nie - , uniknione... odnaleźli to jednocześnie, eksplodowali w tym samym momencie. Ich biodra splatały się, serca waliły. Obejmował ją i nie przestawał zagłębiać się w nią, przelewając w nią całych jedenaście lat tęsknoty. Meredith przytulała go do siebie, jej ciało zaczynało znowu pulsować, aŜ jej rytmiczne ruchy wyzuły go ze wszystkiego, poza wszechogarniającym uczuciem radości i spokoju. Opadł na nią. Skórę miał rozpaloną, oddychał cięŜko. Po chwili odwrócił się na bok, Ŝeby uchronić ją przed zgnieceniem. Pociągnął ją za sobą, obejmował ramieniem jej plecy, a palce zanurzył w jej satynowe włosy. W ciszy, ciągle był połączony z nią w najbardziej intymny sposób. Pozwolił, Ŝeby jej dłoń wędrowała z góry na dół wzdłuŜ jego kręgosłupa. Rozkoszował się wilgotnym ciepłem jej ciała, muśnięciami jej warg na swoim obojczyku. Zamknął oczy, upajając się tymi odczuciami. Przed jedenastoma laty został pozbawiony czegoś wyjątkowego. W czasie tego weekendu odzyskał to. Zrobiłby wszystko, Ŝeby nie stracić jej ponownie. Wtedy nie miał jej do zaoferowania niczego poza samym sobą. Teraz mógł jej ofiarować cały świat... i siebie. Zaczęła oddychać równomiernie. Zasypiała. Uśmiechnął się do siebie trochę zaŜenowany swoim brakiem samokontroli, co wyczerpało ich obydwoje tak całkowicie i tak szybko... Zdecydował, Ŝe pozwoli jej pospać godzinkę. Sam teŜ zaśnie, a potem obudzi się i będzie się z nią kochał. Tym razem bez pośpiechu, celebrując ten
akt. Potem będą rozmawiać. Będą musieli zrobić plany. Wiedział, Ŝe ona moŜe się wahać z zerwaniem zaręczyn tylko po jednym popołudniu spędzonym z nim w łóŜku, ale wiedział teŜ, Ŝe ma szanse, Ŝeby nakłonić ją do tego, uŜywając prostego argumentu: byli dla siebie przeznaczeni. Ich przeznaczeniem było być razem, od zawsze... Ze snu wyrwał go jakiś dźwięk dobiegający gdzieś z głębi domu. Otworzył oczy i zdezorientowany spojrzał na pustą poduszkę obok siebie. W pokoju było ciemno, odwrócił się na bok i spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. Uniósł się na ramieniu zaskoczony, Ŝe spał prawie trzy godziny. Przez kilka chwil leŜał w bezruchu, nasłuchując, próbując zorientować się, gdzie była Meredith. Pierwszy odgłos, jaki usłyszał, był tym najmniej przez niego oczekiwanym; dochodził z zewnątrz: był to odgłos uruchamianego samochodu, pracującego silnika. W stanie szczęśliwości, w jakim był, pomyślał w pierwszym odruchu, Ŝe Meredith musiała niepokoić się, Ŝe akumulator nie wytrzyma mrozu. Odrzucił nakrycie, przeczesując dłonią włosy wyskoczył z łóŜka. Podszedł do okna, zamierzając je otworzyć i powiedzieć jej, Ŝe on się tym zajmie. Odsunął zasłony. Jedyne, co zobaczył, to jarzącą się intensywnie parę tylnych czerwonych świateł samochodu. BMW oddalało się ku głównej drodze długą aleją dojazdową. Był tak zaskoczony tym widokiem, Ŝe pierwszą jego reakcją była obawa, Ŝe jechała o wiele za szybko... dopiero wtedy dotarła do niego prawda. Ona odjeŜdŜała! Przez ułamek sekundy wydawało się, Ŝe jego umysł nie jest w stanie przyswoić sobie tego szokującego faktu. Wyślizgnęła się z łóŜka i uciekła w środku nocy. Przeklinając wściekle pod nosem, zapalił lampkę i wciągnął spodnie. Oparł dłonie na biodrach, stał i patrzył na puste łóŜko. Był jak sparaliŜowany. Nie mógł uwierzyć, Ŝe uciekła tak, jakby zrobili coś, czego naleŜało się wstydzić i czemu trudno byłoby stawić czoło w blasku dnia. Wtedy zauwaŜył kartkę: leŜała na nocnej szafce. Była napisana na takim samym Ŝółtym arkuszu papieru, na jakim robiła notatki na zebranie zarządu. Chwycił ją z nadzieją, Ŝe moŜe to tylko informacja, Ŝe po prostu pojechała po zakupy. Matt, to, co się stało tego popołudnia, nigdy nie powinno było się zdarzyć. To nie było dobre. Myślę, Ŝe moŜna to zrozumieć, ale źle, Ŝe to się wydarzyło. Obydwoje mamy Ŝycie zaplanowane juŜ w jakiś sposób, są w nim ludzie, których kochamy i którzy ufają nam. Zawiedliśmy to ich zaufanie. Wstyd mi. Mimo to zawsze będę pamiętać ten weekend jako coś pięknego i wyjątkowego. Dziękuję ci za to. Stał bez ruchu. Wpatrywał się w te słowa ze wściekłym niedowierzaniem. Zupełnie absurdalnie, głupio, czuł się, jakby został zgwałcony czy wykorzystany, jak jakiś płatny ogier,
którego ona moŜe wziąć do łóŜka, kiedy tylko chce, przeŜyć „coś wyjątkowego” a potem pozbyć się jak nic nie znaczącego poddanego, z którym wstydzi się być. Ani odrobinę się nie zmieniła przez te wszystkie latał W dalszym ciągu była rozpieszczoną egoistką. Była tak przeświadczona o własnej wyŜszości, Ŝe nawet do głowy jej nie przyszło, Ŝe ktoś pochodzący z niŜszej niŜ ona klasy społecznej mógłby okazać się wart jej zainteresowania. Nie, nie zmieniła się wcale, ciągle była tchórzem, ciągle... W tym momencie opamiętał się. Nie mógł uwierzyć, Ŝe gniew przesłonił mu wspomnienie tego, czego się dowiedział. Przez kilka ostatnich minut osądzał ją na podstawie błędnego przeświadczenia, jakie miał o niej przez ostatnich jedenaście lat. To był stary nawyk nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Rzeczywistością było to, czego dowiedział się o niej w tym pokoju; prawda była jednocześnie bolesna i wspaniała. Meredith nie była tchórzem. Nigdy nie uciekła od niego, od macierzyństwa, ani nawet od swojego ojca tyrana, z którym musiała sobie radzić przez te lata. Była wtedy osiemnastolatką i myślała, Ŝe kocha Matta. W jego oczach pojawił się uśmiech na wspomnienie jej niezwykłego wyznania i zniknął, kiedy pomyślał, jak leŜała w szpitalnym łóŜku, czekając na niego. Przesłała kwiaty dla ich dziecka, nazwała ją Elizabeth po jego matce... A kiedy on nie pojawił się juŜ nigdy więcej, próbowała Ŝyć dalej. Wróciła do szkoły i stawiła czoło temu, co niosła przyszłość. Nawet teraz wzdragał się na wspomnienie tego, co mówił i robił jej w czasie kilku ostatnich tygodni. Chryste, jak ona musiała go nienawidzić! Groził jej, zastraszał ją... a mimo to, kiedy dowiedziała się od jego ojca, co się wydarzyło, pokonała śnieŜycę, Ŝeby dotrzeć do niego i powiedzieć mu prawdę. Zrobiła to, wiedząc, Ŝe kiedy przybędzie tu, zetknie się z brutalną wrogością. Oparł ramię o oparcie łóŜka. Z rosnącą dumą zdecydował, Ŝe jego Ŝona nie uciekała przed rzeczami, przed którymi większość ludzi zrejterowałaby natychmiast. Dzisiaj jednak uciekła od niego. Zastanawiał się, co ją tak bardzo wystraszyło, kiedy teraz, po raz pierwszy w czasie tego weekendu mogła zapanować między nimi absolutna harmonia? Szukając odpowiedzi, odtwarzał szybko w myślach wydarzenia dwóch minionych dni. Widział, jak sięga po jego dłoń, prosi o zawieszenie broni. Pamiętał, Ŝe patrzyła na ich łączące się dłonie w taki sposób, jakby ten moment znaczył dla niej bardzo wiele. Kiedy dotknął jej palców, wyczuł, Ŝe drŜały. Widział, jak śmiała się do niego tymi błyszczącymi, niebieskozielonymi oczami: „Zdecydowałam, Ŝe kiedy dorosnę, będę dokładnie taka jak ty”. Przede wszystkim jednak pamiętał, jak płakała w jego ramionach, opowiadając mu o ich dziecku... jak objęła go, przytuliła do siebie tak samo naturalnie, jak to robiła w tym właśnie
łóŜku... przypomniał sobie, jak krzyczała z rozkoszy, kiedy nakrywał ją swoim ciałem, jak wpijała paznokcie w jego plecy, jak jej ciało zapraszało go z takim samym niezwykłym, poruszającym Ŝarem, jaki okazała mu, kiedy była osiemnastolatką. Wyprostował się powoli uderzony najbardziej oczywistą konkluzją. Najwyraźniej Meredith uciekła dzisiaj dlatego, Ŝe to, co zaszło między nimi, poruszyło ją równie mocno jak jego. Jeśli tak było, to jej plany na przyszłość z Parkerem i wszystko inne były zagroŜone tym, co się stało w tym domu, a mówiąc precyzyjnie: w tym właśnie łóŜku. Nie była tchórzem, ale była osobą bardzo ostroŜną. ZauwaŜył to, kiedy rozmawiali o jej pracy. Podejmowała ryzyko, ale tylko wtedy, kiedy zyski były znaczne, a prawdopodobieństwo poraŜki stosunkowo małe. Sama przyznała się do tego, kiedy byli na dole. Biorąc to pod uwagę, moŜna było przyjąć za pewnik, Ŝe nie będzie chciała ponownie ryzykować swojego zaangaŜowania emocjonalnego czy całej przyszłości z powodu Matta Farrella, o ile będzie mogła tego uniknąć - Konsekwencje przespania się z nim i jej ponownego zaangaŜowania się były dla niej zbyt niepokojące, Ŝeby chciała stawić im czoło. Kiedy ostatnio to zrobiła, jej Ŝycie stało się piekłem na ziemi. Uzmysłowił sobie, Ŝe dla Meredith prawdopodobieństwo poraŜki w związku z nim było ogromne, zyski były... Zaśmiał się do siebie łagodnie: zyski przechodziły jej najśmielsze wyobraŜenia. Teraz musiał tylko przekonać ją o tym. Potrzebował czasu, Ŝeby to przeprowadzić. Wiedział, Ŝe nie będzie chciała mu go dać. Prawdę mówiąc, zwaŜywszy na to, jak dzisiaj uciekła, spodziewał się niemal, Ŝe natychmiast poleci do Reno, czy gdziekolwiek indziej, Ŝeby przy pierwszej nadarzającej się okazji zerwać z nim wszelkie więzy. Im dłuŜej się nad tym zastanawiał, tym bardziej prawdopodobne wydawało mu się, Ŝe tak właśnie zrobi. Właściwie były tylko dwie inne rzeczy, których był bardziej pewien: wiedział, Ŝe Meredith w dalszym ciągu czuła coś do niego i Ŝe będzie jego Ŝoną w kaŜdym znaczeniu tego słowa. Był teraz gotów poruszyć niebo i ziemię dla osiągnięcia tego celu; był nawet skłonny zapomnieć o satysfakcji, jaką dałoby mu dopadniecie jej potwornego ojca i sprawienie, Ŝe stałaby się sierotą. W trakcie tych rozwaŜań uświadomił sobie coś, od czego zesztywniał zaniepokojony: drogi, którymi teraz jechała Meredith, były miejscami oblodzone i niebezpieczne, a nie naleŜało oczekiwać, Ŝeby w takim stanie mogła poświęcić im odpowiednio wiele uwagi. Odwrócił się i ruszył szybko korytarzem do swojego pokoju. Podszedł do walizeczki, wyjął z niej telefon i zadzwonił do trzech osób. Pierwszą z nich był nowy szef policji w
Edmunton. Polecił mu, Ŝeby samochód patrolowy odnalazł na obwodnicy czarne BMW i dyskretnie eskortował go do Chicago, upewniając się, Ŝe kierowca dotrze bezpiecznie do domu. Szef policji był absolutnie skłonny zadośćuczynić tej niecodziennej prośbie. Matt Farrell wyłoŜył pokaźną sumkę na jego kampanię wyborczą. Następnie
zadzwonił
na
domowy
numer
Davida
Levinsona,
głównego
współwłaściciela firmy Pearson & Levinson. Poinstruował go, Ŝeby razem z Pearsonem pojawili się w jego biurze punktualnie o ósmej rano następnego dnia. Levinson przystał na to bez oporów. Matthew Farrell płacił im rocznie ćwierć miliona dolarów, Ŝeby słuŜyli mu pomocą prawną w najszerszym wymiarze, niewaŜne, gdzie i kiedy. Kolejny telefon był do Joego O'Hary. Miał on natychmiast przyjechać po Matta na farmę. Joe O'Hara miał wątpliwości. Matt Farrell płacił mu duŜo, Ŝeby był do dyspozycji w kaŜdej chwili, ale Joe uwaŜał się nie tylko za obrońcę Matta, lecz takŜe za jego przyjaciela. Nie sądził, aby w interesie Matta było umoŜliwienie mu wyjazdu z farmy, jeśli Meredith chciała, Ŝeby tam został. Nie potwierdził natychmiast gotowości wyjazdu, ale zapytał: - Czy między tobą i twoją Ŝoną wszystko jest w porządku? Matt skrzywił się, słysząc to bezprecedensowe ociąganie się przed natychmiastowym wykonaniem jego polecenia. - Niezupełnie - powiedział niecierpliwie. - Twoja Ŝona ciągle tam jeszcze jest? - Nie, juŜ wyjechała. Smutek w głosie O'Hary spowodował, Ŝe Matt wybaczył mu to wścibstwo. Zdał sobie sprawę z tego, jak daleko sięgała lojalność kierowcy. - To co, Matt, pozwoliłeś jej odejść? W głosie Matta brzmiał śmiech. - Chcę jechać za nią. A teraz, O'Hara, zbieraj się i przyjeŜdŜaj. - JuŜ jadę! Po odłoŜeniu słuchawki Matt patrzył w okno, planując strategię na następny dzień.
ROZDZIAŁ 39 Dzień dobry - powiedziała Phyllis, marszcząc czoło z niepokojem, kiedy w poniedziałkowy poranek Meredith przeszła, obok niej, nie witając się jak zwykle i spóźniona do pracy o dwie godziny. - Stało się coś złego? - zapytała, wstając zza swojego biurka, od niedawna stojącego przed gabinetem prezydenta i podąŜając za Meredith do środka. Panna Pauley, od dwudziestu lat sekretarka Philipa Bancrofta, zdecydowała się pod nieobecność szefa wykorzystać zaległy urlop. Meredith usiadła za swoim biurkiem, oparła łokcie na jego blacie i zaczęła masować skronie. Wydarzyły się tylko złe rzeczy. - Nic się nie stało. Trochę boli mnie głowa. Były do mnie jakieś telefony? - Mam całą stertę wiadomości - powiedziała Phyllis. - Przyniosę ci je razem z kawą. Wyglądasz na osobę, której przyda się kawa. Meredith patrzyła, jak Phyllis wychodzi, po czym odchyliła się w fotelu do tyłu, czując się starsza o sto lat, od czasu, gdy wyszła z tego biura w piątek. Poza tym, Ŝe przeŜyła najbardziej obfitujący w kataklizmy tydzień w swoim Ŝyciu, to jeszcze udało jej się zrujnować własne poczucie godności przez przespanie się z Mattem, zdradzić narzeczonego, a potem, pogarszając jeszcze wszystkie swoje winy, uciec i zostawić Mattowi kartkę z paroma słowami. Przez całą drogę do domu prześladowało ją poczucie winy i wstydu, a jakby nie dość tego, miała wraŜenie, Ŝe jechał za nią jakiś zwariowany patrol z Indiany, który zwalniał, kiedy tylko ona to robiła, tankował, kiedy ona tankowała i trzymał się z tyłu za nią prawie do samego domu. Straciła go z oczu kilka przecznic przed swoim mieszkaniem. Kiedy dotarła do domu, była kłębkiem winy, wstydu i obawy, i to jeszcze zanim odtworzyła wiadomości ze swojej sekretarki i wysłuchała tych od Parkera. Zadzwonił w piątek wieczorem, Ŝeby powiedzieć, Ŝe tęskni za nią. Chciał chociaŜ usłyszeć jej głos. W wiadomości, którą nagrał w sobotę rano, wyczuwało się lekkie zdezorientowanie brakiem jej odpowiedzi. W sobotę wieczorem był zaniepokojony jej milczeniem i pytał, czy jej ojciec nie zachorował podczas rejsu. W niedzielę rano powiedział, Ŝe boi się o nią i dzwoni zaraz do Lisy. Niestety Lisa, sądząc z treści kolejnych wiadomości Parkera, wyjaśniła mu, Ŝe Meredith pojechała w piątek, Ŝeby zobaczyć się z Mattem, powiedzieć mu prawdę i wyjaśnić wszystko. Wiadomość Parkera z niedzielnego wieczoru była pełna wściekłości i urazy. Brzmiała: „Oddzwoń do mnie, do diabła! Chciałbym wierzyć, Ŝe miałaś sensowny powód, Ŝeby spędzić weekend z Farrellem, jeśli to właśnie zrobiłaś, ale
znajduję coraz mniej usprawiedliwień dla twojego zachowania”. Tę tyradę Meredith strawiła o wiele lepiej niŜ jego następne słowa, pełne zagubienia i czułości: „Kochanie, gdzie jesteś? Wiem, Ŝe nie jesteś z Farrellem. Przepraszam, Ŝe tak powiedziałem. Wyobraźnia płata mi figle. Czy on zgodził się na rozwód? Zamordował cię? Strasznie się o ciebie martwię”. Przymknęła oczy, Ŝeby móc spróbować stawić czoło czekającemu ją dniu i pozbyć się ogarniającego ją uczucia zwątpienia. Zostawiając kartkę Mattowi, postąpiła tchórzliwie i dziecinnie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie zdobyła się na to, Ŝeby poczekać, aŜ się obudzi, i poŜegnać się z nim, jak na dorosłego człowieka przystało. Zawsze, kiedy znalazła się w pobliŜu Mat - ta Farrella, mówiła i robiła rzeczy, których normalnie nie zrobiłaby i nie powiedziała. Były to głupie, złe i niebezpieczne rzeczy. Po zaledwie dwudziestu czterech godzinach spędzonych z nim przestała mieć skrupuły, zapomniała o tak wiele znaczących dla niej przyzwoitości i zasadach moralnych. Poszła do łóŜka z człowiekiem, którego nie kochała. Zdradziła Parkera. Jej poczucie dobra i zła było w stanie chaosu. Pomyślała o tym, jak reagowała w łóŜku na pieszczoty Matta, i jej blade policzki zalał gorący rumieniec. Jako osiemnastolatka była zdziwiona tym, Ŝe jak się wydawało, znał on wszystkie miejsca, w które naleŜało jej dotykać i wszystko to, co naleŜało szeptać jej do ucha, Ŝeby wprowadzić ją w stan szaleńczego poŜądania. Odkrycie, Ŝe w wieku dwudziestu dziewięciu lat była tak samo, albo jeszcze bardziej nieodporna na jego zabiegi, przepełniało ją niesamowitym wstydem. Wczoraj właściwie błagała go o orgazm. Ona, która była beznadziejni© przyzwoita w łóŜku ze swoim własnym narzeczonym. Gwałtownie powstrzymała te myśli. Tego typu rozmyślania, takie oskarŜenia były nie w porządku, ani w stosunku do Matta, ani do niej samej. Bardzo go poruszyło to wszystko, o czym opowiedziała mu wczoraj. Przespali się ze sobą, Ŝeby... Ŝeby pocieszyć się nawzajem. Nie wykorzystał tego tylko jako wybiegu, Ŝeby zwabić ją do łóŜka. Przynajmniej wtedy tak to nie wyglądało, pomyślała szaleńczo. Znowu to robiła, uświadomiła sobie sfrustrowana i zaniepokojona: zatracała ostrość osądu, koncentrowała się na niewłaściwych sprawach. Destrukcyjne było siedzenie, tak jak teraz ze łzami czającymi się w kącikach oczu, rozpamiętywanie swoich rzekomych win, przeŜywanie obsesji na punkcie czegoś tak błahego jak jego seksualna maestria. Powinna rzucić się teraz w wir jakiegoś działania, zrobić coś, co wyrugowałoby dziwną, trudną do nazwania panikę, która narastała w niej od momentu, kiedy wymknęła się z łóŜka Matta, Tamtego poranka, o czwartej rano doszła do pewnych konkluzji i podjęła decyzję. Teraz powinna przestać rozpamiętywać problemy i zacząć wprowadzać w Ŝycie tamto postanowienie.
- Musiałam czekać, aŜ zaparzy się świeŜa kawa - powiedziała Phyllis, podchodząc do biurka Meredith z kubkiem parującej kawy w jednej dłoni i z plikiem róŜowych karteczek z wiadomościami w drugiej. - To informacje dla ciebie. Nie zapomnij, Ŝe zmieniłaś termin zebrania komitetu wykonawczego na jedenastą. Meredith udało się nie wyglądać tak, jak się czuła, czyli na znękaną i przybitą. - W porządku. Dzięki. Mogłabyś połączyć mnie ze Stuartem Whitmore'em? Spróbowałabyś teŜ złapać Parkera w hotelu w Genewie. Jeśli nie będzie go w pokoju, zostaw wiadomość, Ŝe dzwoniłam. - ś kim łączyć najpierw? - zapytała Phyllis ze zwykłą dla niej pogodną sprawnością. - Ze Stuartem Whitmore'em - powiedziała Meredith. Najpierw powie o swojej decyzji Stuartowi. Potem porozmawia z Parkerem i spróbuje wyjaśnić mu wszystko. Wyjaśnić? pomyślała z przygnębieniem. Wzięła do ręki notatki z informacjami, Ŝeby myśleć o czymś mniej stresującym. Zaczęła je przeglądać bez przekonania. Piąta z kolei spowodowała, Ŝe zerwała się na równe nogi, a jej serce zaczęło walić głośno. Notatka zawierała wiadomość, Ŝe dzwonił Matthew Farrell dziesięć po dziewiątej. Rozległ się ostry dźwięk interkomu. Światełka obydwa linii pulsowały światłem. - Mam pana Whitmore'a na pierwszej linii - powiedziała Phyllis, kiedy Meredith nacisnęła przycisk intercomu - a na linii drugiej jest Matthew Farrell. Mówi, Ŝe to pilne. Puls Meredith przyspieszył prawie dwukrotnie. - Phyllis - powiedziała z drŜeniem - nie chcę rozmawiać z Matthew Farrellem. Czy mogłabyś mu powiedzieć, Ŝe chcę, Ŝebyśmy od tej chwili kontaktowali się za pośrednictwem naszych prawników? Powiedz mu teŜ, Ŝe wyjeŜdŜam z miasta na tydzień lub dwa. Bądź dla niego uprzejma - dodała nerwowo - ale bardzo stanowcza. - Rozumiem. Dłoń Meredith drŜała, kiedy odkładała słuchawkę. Światełko linii drugiej paliło się ciągłym światłem, Phyllis przekazywała Mattowi wiadomość. Zaczęła wyciągać rękę w kierunku słuchawki. Powinna przynajmniej z nim porozmawiać, dowiedzieć się, o co chodzi. Cofnęła gwałtownie dłoń. Nie, wcale nie powinna! To nie ma znaczenia. Kiedy tylko Stuart powie jej, gdzie ma pojechać, Ŝeby uzyskać szybki, prawomocny rozwód, nieistotne będzie to, czego chciał Matt. O brzasku poranka zdecydowała, Ŝe najbardziej oczywistym rozwiązaniem problemu będzie rozwód w Reno czy w jakimś tego typu miejscu. Wydawało jej się to bardzo sensownym wyjściem z sytuacji. Była pewna, Ŝe teraz, kiedy nie było juŜ
między nimi wrogości, Matt nie brałby pod uwagę wprowadzenia w Ŝycie gróźb, którymi straszył ją tamtego dnia w samochodzie. Wszystko to naleŜało juŜ do przeszłości. Światełko na linii, na której była rozmowa z Mattem, zgasło i Meredith nie mogła juŜ dłuŜej znieść napięcia. Wywołała Phyllis intercomem i poprosiła ją do siebie. - Co powiedział? - zapytała Meredith. Phyllis starała się ukryć pełen zaskoczenia uśmiech, słysząc absolutny brak zwykłej łagodności w głosie Meredith. - Powiedział, Ŝe to całkowicie rozumie. - To wszystko? - Potem zapytał, czy twój wyjazd jest nagły, nie zaplanowany wcześniej i powiedziałam mu, Ŝe tak. Dobrze zrobiłam? - Nie wiem - odpowiedziała bezradnie Meredith. - Powiedział coś, kiedy usłyszał, Ŝe wyjeŜdŜam nagle? - Niezupełnie. - Co przez to rozumiesz? - Zaśmiał się, ale nie głośno. Myślę, Ŝe moŜna powiedzieć, Ŝe zachichotał. To był taki niski, głęboki dźwięk. Potem podziękował mi i poŜegnał się. Reakcja Matta spowodowała, Ŝe Meredith poczuła się nieswojo. - Coś jeszcze? - zapytała, widząc, Ŝe Phyllis w dalszym ciągu zwlekała z wyjściem. - Zastanawiam się - powiedziała trochę nieśmiało. - Sądzisz, Ŝe on naprawdę spotykał się z Michelle Pfeiffer i Meg Rayan, czy prasa to sobie tylko wymyśliła? - Jestem pewna, Ŝe to prawda - powiedziała Meredith, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. Phyllis skinęła głową i zerknęła na telefon. - Zapomniałaś, masz połączenie ze Stuartem Whitmore'em. Meredith przeraŜona chwyciła za słuchawkę i poprosiła Phyllis, Ŝeby zamknęła za sobą drzwi. - Przepraszam, Stuart, Ŝe czekałeś - zaczęła, odgarniając nerwowo włosy z czoła. - To nie najlepszy dla mnie poranek. Stuart odpowiedział z rozbawieniem: - Mój poranek jest fascynujący, dzięki tobie. - Co przez to rozumiesz?
- To, Ŝe prawnicy Farrella chcą nagle pertraktować. David Levinson zadzwonił do mnie o wpół do dziesiątej rano, tak przepełniony dobrymi chęciami, Ŝe moŜna by niemal pomyśleć, Ŝe jakieś religijne przeŜycie odmieniło drania przez weekend. - Co dokładnie powiedział? - zapytała z rosnącym zainteresowaniem. - No cóŜ, najpierw uraczył mnie wykładem na temat świętości związku małŜeńskiego, zwłaszcza u katolików, a mówił to superpoboŜnym głosem. Meredith - zaznaczył ze zduszonym śmiechem: - Levinson jest ortodoksyjnym Ŝydem, czwarty raz Ŝonatym, a teraz ma szóstą z kolei kochankę! Co za tupet! . - Co mu powiedziałeś? - śe ma niesamowity tupet - odparł, po czym zrobił pauzę, chcąc, Ŝeby dostrzegła komiczną stronę całej sytuacji, bo wyczuł, Ŝe jej to umyka. - W porządku. Dajmy temu spokój. Zgodnie z tym, co powiedział Levinson, jego klient nagłe przystaje na uruchomienie procedury rozwodowej. Zdziwiło mnie to bardzo, a jeśli tak się dzieje, to zawsze zaczynam się denerwować. - To wcale nie jest takie dziwne - powiedziała spokojnie, ignorując bolesną i zupełnie irracjonalną myśl, Ŝe Matt, po tym jak się z nim przespała, porzuca ją Ŝenująco szybko. Zachowuje się wręcz nieprzyzwoicie, natychmiast kładąc kres wrogości. - Widziałam się z Mattem w czasie tego weekendu i rozmawialiśmy. - O czym? - Kiedy się zawahała, powiedział: - Niczego nie ukrywaj przed swoim prawnikiem. Ta nagła Ŝarliwość, z jaką Levinson chce doprowadzić do spotkania, uruchamia w moim umyśle wszelkie moŜliwe dzwonki alarmowe. Podejrzewam w tym jakiś podstęp. Zdawała sobie sprawę, Ŝe ukrywanie wydarzeń tego weekendu przed Stuartem nie było w porządku i nie było rozsądne, dlatego teŜ opowiedziała mu, co się wydarzyło: począwszy od odkrycia, Ŝe Matt kupił ziemię w Houston, aŜ do burzliwej konfrontacji z ojcem Matta. - Kiedy dotarłam na farmę, Matt był zbyt chory, Ŝeby mnie wysłuchać - ciągnęła - ale wczoraj powiedziałam mu prawdę o tym, co zrobił mój ojciec, i on mi uwierzył. - Nie powiedziała Stuartowi, Ŝe przespała się z Mattem; o tym nie miał prawa wiedzieć nikt poza, być moŜe, Parkerem. Kiedy skończyła, Stuart milczał tak długo, Ŝe zaczęła się bać, Ŝe odgadł prawdę. Kiedy się odezwał, powiedział jednak tylko: - Farrell jest bardziej opanowany niŜ ja. Na jego miejscu polowałbym właśnie na twojego ojca.
Przemilczała tę uwagę. Ciągle miała w perspektywie rozprawę z ojcem po jego powrocie z rejsu na temat tamtego jego występku. - W kaŜdym razie, to chyba jest powód, dla którego Matt zdecydował się współpracować z nami. - Jest gotów na więcej niŜ tylko na współpracę - powiedział sucho Stuart. - Zgodnie z tym, co mówi Levinson, Farrell jest głęboko zainteresowany twoim dobrem. Chce zrobić zapis finansowy dla ciebie. Chce teŜ sprzedać na bardzo korzystnych warunkach ziemię w Houston, chociaŜ kiedy Levinson o tym mówił, nie wiedziałem jeszcze, o jaką ziemię chodzi. - Nie chcę ani teŜ nie naleŜy mi się Ŝaden zapis finansowy z jego strony - odparła z naciskiem. - Jeśli Matt chce nam sprzedać ziemię w Houston, to świetnie, ale nie widzę potrzeby spotykania się z jego prawnikami. Zdecydowałam, Ŝe polecę do Reno czy w inne podobne miejsce, Ŝeby natychmiast dostać rozwód. To dlatego dzwoniłam do ciebie. Chciałam zapytać, gdzie mogę pojechać, Ŝeby załatwić to szybko i zgodnie z prawem. - Zapomnij o tym - powiedział bezbarwnie Stuart. - Jeśli spróbujesz to zrobić, on wycofa tę ofertę. - Dlaczego tak sądzisz? - wykrzyknęła, czując, jakby nie« widzialna pułapka zacieśniała się wokół niej. - Dlatego, Ŝe Levinson dał mi to bardzo wyraźnie do zrozumienia. Wygląda na to, Ŝe jego klient chce to przeprowadzić porządnie i w całości albo wcale. Jeśli odmówisz spotkania się z nim jutro lub będziesz próbować zdobyć szybki rozwód, Farrell nieodwołalnie wycofa swoją ofertę sprzedaŜy tobie ziemi w Houston. Levinson sugeruje, Ŝe kaŜde z tych działań będzie uznane przez jego klienta za osobiste odrzucenie jego dobrej woli. To poruszające odkrycie - skonkludował Stuart z ironią - Ŝe bezwzględność, z jakiej znany jest Farrell, jest tylko kamuflaŜem skrywającym wraŜliwe serce. Prawda? Meredith opadła na krzesło i dostrzegła kilku członków komitetu, którzy przechodzili koło jej biura, kierując się ku sąsiadującej z nim sali konferencyjnej. - Nie wiem, co o tym myśleć - przyznała. - Tak długo surowo osądzałam Matta, Ŝe nie wiem, jaki on jest tak naprawdę. - No cóŜ - poinformował ją radośnie Stuart - dowiemy się. tego jutro o czwartej. Farrell chce, Ŝebyśmy spotkali się u niego w biurze: jego prawnicy, ja i ty. PrzełoŜę inne spotkanie zaplanowane na tę godzinę. Spotkamy się tam czy wolisz, Ŝebym przyjechał po ciebie? - Nie. W ogóle nie chcę tam iść. Ty moŜesz mnie reprezentować.
- To nie wchodzi w grę. Musisz tam być. Levinson powiedział, Ŝe data, miejsce i osoby uczestniczące to sztywne warunki. Brak elastyczności - dodał z nawrotem ironii - to dziwna cecha dla człowieka o tak gołębim sercu i takiej szczodrobliwości, jakim, zgodnie z tym, co chcą nam wmówić jego prawnicy, jest Farrell. Meredith znękana spojrzała na zegarek. Zaraz miało się zacząć zebranie. Niechętnie zrezygnowałaby z ziemi w Houston, jeśli Matt chciałby ją jej sprzedać, i niemal z taką samą niechęcią myślała o emocjonalnym stresie, jaki niosło spotkanie z nim oko w oko. - Nawet jest dostaniesz rozwód w Reno - przypomniał jej Stuart, kiedy milczała - to po powrocie w dalszym ciągu będziesz musiała załatwić sprawy majątkowe. Mamy jedenastoletni okres niejasności w tej materii. Jeśli Farrell będzie chciał, moŜe to zostać rozwikłane bardzo prosto. Ale jeśli nie wykaŜe dobrej woli, moŜe to być przez lata roztrząsane w sądzie. - BoŜe, co za bagno - powiedziała słabym głosem. - W porządku, spotkajmy się o czwartej w hallu Intercorpu. Wołałabym nie wjeŜdŜać sama na górę. - Rozumiem cię - uprzejmie odparł Stuart. - Nie myśl o tym wszystkim do jutra. Do zobaczenia. Meredith z całych sił starała się zastosować do tej rady, kiedy zasiadła u szczytu stołu konferencyjnego. - Dzień dobry - powiedziała z szerokim, sztucznym uśmiechem. - Mark, chciałbyś zacząć? Jakieś problemy w dziale ochrony? - Jeden ładny i okazały - powiedział. - Pięć minut temu sklep w Nowym Orleanie został powiadomiony o podłoŜeniu bomby. Ewakuują ludzi, a oddział antyterrorystyczny juŜ tam jedzie. Ta wiadomość zelektryzowała wszystkich siedzących przy stole. - Dlaczego nie zostałam o tym powiadomiona? - zapytała ostro Meredith. - Twoje obydwie linie były zajęte i w tej sytuacji kierownik sklepu zastosował obowiązującą procedurę i zadzwonił do mnie. - Mam teŜ bezpośrednią, prywatną linię. - Wiem o tym i Michaelson teŜ to wie. Niestety spanikował i nie mógł znaleźć tego numeru. O wpół do szóstej wieczorem, po całym dniu napięcia i bezradnego wyczekiwania, Meredith dostała w końcu wiadomość, o którą się modliła. Oddział antyterrorystyczny z Nowego Orleanu nie znalazł ani śladu materiałów wybuchowych. Zdejmowali barierki
ustawione wokół sklepu. To była dobra wiadomość. Sklep natomiast stracił cały dzień sprzedaŜy w najwaŜniejszym okresie roku i to była zła wiadomość. Była aŜ słaba z ulgi i wyczerpania. Przekazała Markowi Bradenowi nowinę, zapełniła walizeczkę dokumentami do przejrzenia i pojechała do domu. Parker jeszcze nie odpowiedział na jej telefon, ale wiedziała, Ŝe zrobi to, jak tylko odbierze jej wiadomość. JuŜ w domu, rzuciła płaszcz, rękawiczki i walizeczkę na krzesło i podeszła do telefonu, Ŝeby sprawdzić nagrania na sekretarce. Myślała, Ŝe moŜe Parker juŜ zadzwonił, ale czerwone światełko nie paliło się. Obok telefonu leŜała natomiast notatka zostawiona przez panią Ellis. Zawierała informację, Ŝe zrobiła dzisiaj zakupy zamiast w środę, bo ma wizytę u lekarza. PrzedłuŜająca się cisza ze strony Parkera sprawiała, Ŝe Meredith czuła się coraz bardziej nieswojo. Przeszła do sypialni i zaczęła go sobie wyobraŜać leŜącego w szwajcarskim szpitalu, albo jeszcze gorzej: leczącego swoje zranione uczucia w objęciach innej kobiety, tańczącego w jakimś genewskim nocnym klubie. Przestań, natychmiast przestań, powiedziała sobie. Sama tylko obecność Matta Farrrella w pobliŜu powodowała, Ŝe zaczynała spodziewać się katastrofy czyhającej zza kaŜdego rogu. Wiedziała, Ŝe to niemądre, ale biorąc pod uwagę swoje dotychczasowe doświadczenia z Mattem, nie było to takie trudne do zrozumienia. Wzięła prysznic i właśnie wpuszczała w spodnie jedwabną bluzkę, kiedy usłyszała mocne pukanie do drzwi. Odwróciła się zaskoczona. Ktokolwiek to był, musiał mieć klucz do drzwi na dole, a skoro tak, to jest to pani Ellis, bo Parker jest w Szwajcarii. - Czy zapomniała pani o czymś, pani... - zaczęła mówić, otwierając drzwi, po czym zamarła na widok smętnej twarzy Parkera. - Zastanawiałem się, czy to ty nie zapomniałaś o czymś - powiedział cierpko. - Na przykład o tym, Ŝe masz narzeczonego? Poczuła się przytłoczona wyrzutami sumienia, Ŝe on zdecydował się przylecieć. Rzuciła mu się w ramiona, odnotowując, Ŝe zawahał się, zanim ją objął. - Nie zapomniałam - powiedziała, całując go w policzek. - Tak mi przykro! - dodała, wciągając go do mieszkania. Sądziła, Ŝe zdejmie płaszcz, ale on stał tylko, przypatrując się jej chłodnym, pełnym zastanowienia wzrokiem. - Z jakiego to powodu jest ci przykro? - zapytał w końcu. - Przykro mi, Ŝe zaniepokoiłam cię tak bardzo, Ŝe uznałeś za konieczne wrócić do domu! Nie dostałeś wiadomości, którą zostawiłam ci rano w hotelu? Przekazałam ją dzisiaj o wpół do jedenastej naszego czasu.
Napięcie zniknęło z jego twarzy, kiedy to usłyszał, ale w dalszym ciągu wyglądał na zestresowanego i dalekiego. Nigdy nie widziała go w takim stanie. - Nie, nie dostałem jej. Poproszę o drinka - dodał, zrzucając płaszcz. - Daj cokolwiek, ale niech to będzie mocne. Skinęła głową i wahała się, obserwując z niepokojem głębokie linie napięcia i zmęczenia na jego przystojnej twarzy. - Trudno uwierzyć, Ŝe przyleciałeś do domu, dlatego Ŝe nie mogłeś się ze mną skontaktować. - To jeden z dwóch powodów, dla których wróciłem. Pochyliła głowę lekko na bok. - A ten drugi? - Morton Simonson ogłosi jutro bankructwo. Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem w Genewie. Nie była pewna, dlaczego bankructwo producenta farb miałoby być powodem jego powrotu, i powiedziała to, odwracając się, Ŝeby przygotować drinka. - Nasz bank udzielił im stumilionowej poŜyczki - odparł. - Jeśli padną, stracimy większość tych pieniędzy. Skoro wydaje się, Ŝe jestem teŜ o krok od utraty narzeczonej dodał - zdecydowałem przylecieć i zobaczyć, co się da zrobić, Ŝeby uratować chociaŜ jedno lub jedno i drugie. Pomimo jego próby bagatelizowania sprawy, zrozumiała teraz wagę problemu Mortona Simonsona i czuła się jeszcze gorzej, dodając Parkerowi trosk. - Nigdy nie byłeś o krok od stracenia mnie - powiedziała poruszona. - Dlaczego, u diabła, nie oddzwoniłaś do mnie? Gdzie byłaś? Co z Farrellem? Lisa powiedziała mi, czego dowiedziałaś się od ojca Farrella. Powiedziała mi, Ŝe w piątek wieczorem pojechałaś do Indiany, Ŝeby powiedzieć mu prawdę i namówić go na rozwód. - Powiedziałam mu prawdę, zrobiłam to - powiedziała łagodnie, podając mu drinka - i jest skłonny dać mi rozwód. Stuart Whitmore i ja mamy spotkać się jutro z Mattem i jego prawnikami. Skinął głową i obserwował ją w pełnej domysłów ciszy. Jego następnego pytania obawiała się i spodziewała się go. - Byłaś z nim przez cały weekend? - Tak. W piątek był... był zbyt chory, Ŝeby wysłuchać czegokolwiek. - Uświadomiła sobie, Ŝe Parker nie wie o tym, Ŝe Matt kupił ziemię w Houston w odwecie za zablokowanie jego sprawy w komisji ziemskiej. Powiedziała mu o tym. Potem wytłumaczyła, dlaczego czuła potrzebę skłonienia Matta do przystania na pokój między nimi, jeszcze zanim
powiedziała mu o poronieniu. Kiedy skończyła, zaczęła wpatrywać się w swoje dłonie, zŜerana poczuciem winy za to, czego nie po - wiedziała. Nie była pewna, czy przyznanie się do tego byłoby egoistycznym sposobem zrzucenia z siebie tego cięŜaru, czy teŜ byłoby rzeczą słuszną moralnie. Jeśli to ta druga ewentualność byłaby właściwa, to zdaje się nie był to najbardziej odpowiedni moment, Ŝeby mu o tym powiedzieć. W kaŜdym razie nie w tej chwili, kiedy juŜ dostał jeden potęŜny cios w sprawie z Mortonem Simonsonem. W dalszym ciągu zastanawiała się nad tym, kiedy Parker powiedział: - Farrell musiał być wściekły, wtedy w niedzielę, kiedy zorientował się, jak twój ojciec go oszukał. - Nie - odparła, przypominając sobie poruszający smutek i Ŝal w twarzy Matta. - Teraz pewnie jest na niego wściekły, ale wtedy nie był. Zaczęłam płakać, kiedy mu opowiedziałam o pogrzebie Elizabeth, i myślę, Ŝe Matt bardzo się starał, Ŝeby teŜ nie płakać. To nie był moment na odczuwanie złości. Z jej oczu emanowała wina za to, co stało się później. Parker dostrzegł to. - Tak, sadzę, Ŝe nie. Siedział pochylony lekko do przodu, łokcie miał oparte na kolanach, a w dłoniach trzymał szklaneczkę z drinkiem. Obserwował ją, po czym oderwał wzrok od jej twarzy i zaczął bezwiednie obracać szklaneczkę w dłoniach. Twarz mu stęŜała. W przedłuŜającej się ciszy zorientowała się, Ŝe domyślił się, Ŝe poszła z Mattem do łóŜka. - Parker - powiedziała z drŜeniem, gotowa wyznać mu prawdę. - Jeśli zastanawiasz się, czy ja i Matt... - Tylko mi nie mów, Ŝe się z nim przespałaś! - wycedził. - Skłam, jeśli musisz, i zrób to tak, Ŝebym uwierzył, ale nie mów, Ŝe poszłaś z nim do łóŜka. Nie zniósłbym tego. JuŜ ją osądził i zadał jej pokutę, a dla niej, która chciała tylko powiedzieć mu prawdę, sprawić, Ŝeby ją zrozumiał i moŜe kiedyś przebaczył, było to jakby doŜywotnie skazanie na czyściec. Odczekał chwilę, dając im obydwojgu czas na ochłonięcie, po czym odstawił szklaneczkę. Objął Meredith, przyciągnął do siebie i uniósł jej podbródek do góry, próbując uśmiechnąć się do niej. - Z tego, co powiedziałaś mi o swojej dzisiejszej rozmowie ze Stuartem, Farrell raczej ma zamiar zachować się przyzwoicie. - Chyba tak - powiedziała, ale poczucie winy sprawiło, Ŝe jej uśmiech był bardzo niepewny. Parker pocałował ją w czoło.
- W takim razie mamy to niemal za sobą. Jutro wieczorem uczcimy pomyślne negocjacje rozwodowe, a moŜe nawet i zakup tej ziemi w Houston. - W tym momencie spowaŜniał i to, co powiedział, uświadomiło jej, jak bardzo niepokoił się problemami banku. MoŜe będę musiał rozejrzeć się za nowym poŜyczkodawcą dla ciebie. Na sfinansowanie tego sklepu i na zakup ziemi. W czasie ostatnich trzech miesięcy Morton Simonson to nasz trzeci duŜy klient, który zbankrutował. Jeśli nie przyjmujemy pieniędzy, to nie moŜemy teŜ udzielać poŜyczek, o ile sami się nie zadłuŜymy, a zrobiliśmy to juŜ i to na pokaźne sumy. - Nie wiedziałam, Ŝe miałeś jeszcze dwa takie powaŜne przypadki. - Sytuacja ekonomiczna jest przeraŜająca. - Ale mniejsza o to - dodał, wstając. Pociągnął ją za sobą i uśmiechnął się uspokajająco: - Mój bank nie upadnie. Jesteśmy w lepszej formie niŜ większość naszych konkurentów. Mogłabyś jednak wyświadczyć mi pewną przysługę? - Co tylko zechcesz - powiedziała bez wahania. Uśmiechnął się, objął ją i pocałował na dobranoc. - Czy mogłabyś dopilnować, Ŝeby Bancroft i S - ka w dalszym ciągu spłacał terminowo poŜyczkę w Reynolds Mercantile Trust? - Oczywiście! - posłała mu czuły uśmiech. Wtedy pocałował ją. Był to długi, powolny, łagodny pocałunek, który Meredith odwzajemniła z większym uczuciem niŜ kiedykolwiek dotąd. Kiedy juŜ wyszedł, nie dopuściła do porównywania tego pocałunku do Ŝądających wiele, gorących, pełnych Ŝaru pocałunków Matta. Pocałunki Matta oferowały namiętność, Parkera natomiast miłość.
ROZDZIAŁ 40 Matt stał w centrum potęŜnej sali konferencyjnej przylegającej do jego gabinetu. Oparł ręce na biodrach i marszcząc brwi, obrzucał wszystko wokół krytycznym wzrokiem. Meredith będzie tu za pół godziny, a on miał zamiar zrobić na niej wraŜenie wszelkimi zewnętrznymi oznakami swojego sukcesu. Wezwał sekretarkę i recepcjonistkę, której imienia nie znał, bo nigdy nie zadał sobie trudu, Ŝeby je poznać. Chciał usłyszeć ich zdanie na temat ostatecznego efektu. Zadzwonił teŜ do biura Vanderwilda i zostawił mu wiadomość, Ŝeby natychmiast, pilnie pojawił się w jego gabinecie. Vanderwild był niemal w tym samym wieku co Meredith i miał dobry gust, nie zaszkodzi znać jego opinię. - Co o tym sądzisz, Joanno? - zapytał sekretarkę, trzymając dłoń na przełączniku przyciemniającym niewielkie reflektorki wysoko na suficie. - Za mało czy za duŜo światła? - Ja... myślę, Ŝe jest akurat, panie Farrell - odpowiedziała gorliwie Joanna, starając się ukryć szok wywołany odkryciem, Ŝe ich wspaniały szef stał się obiektem tak ludzkiej słabości, jaką jest zwątpienie, i Ŝe, co więcej, zadał sobie w końcu trud i nauczył się ich imion. Fakt, Ŝe miał zbijający z nóg uśmiech, nie był juŜ aŜ taką niespodzianką. Widziały, jak się uśmiechał na spotkaniach dyrekcji, widziały jego uśmiech w magazynach i gazetach, ale Ŝadna z kobiet w Haskell Electronics nie widziała tego uśmiechu skoncentrowanego na sobie. Obydwie, i Joanna, i Valerie próbowały wyglądać na mniej przejęte i mile poruszone, niŜ w istocie były. Valerie odsunęła się, oceniając efekt, jaki robiła dekoracja na środku stołu konferencyjnego. - Myślę, Ŝe świeŜe kwiaty na stole konferencyjnym to bardzo miły element zapewniła. - Czy mam ustalić z kwiaciarnią, Ŝeby przysyłali taki bukiet w kaŜdy wtorek? - Nie ma takiej potrzeby. - Był tak zaabsorbowany sprawą oświetlenia, Ŝe zapomniał, iŜ zasugerował obu kobietom, Ŝe jego zainteresowanie wyglądem gabinetu sali konferencyjnej było wyłącznie sprawą jego poczucia estetyki, a nie wiązało się to w Ŝaden sposób z dzisiejszymi gośćmi. - To się ładnie prezentuje - dodał, patrząc, jak Joanna ustawia na róŜanym stole wart dwa tysiące dolarów kryształowy dzbanek do wody ze szklaneczkami w tym samym stylu. Kiedy wyprostowała się i cofnęła do tyłu, Matt obrzucił wielki pokój powolnym, krytycznym spojrzeniem, jego srebrne dywany, skórzane sofy i krzesła w kolorze burgunda. Gabinet i sala konferencyjna zajmowały cały bok przeszklonego wieŜowca, a co za tym idzie, oferowały zapierający dech widok Chicago. Matt zdecydował jednak, Ŝe zaciągnie
grube zasłony, dzięki czemu pokój będzie mniej oświetlony, a reflektorki z sufitu podkreślą satynowy połysk ośmiometrowego, róŜanego stołu i wydobędą blask ze stojących na nim, głęboko ciętych kryształów. Tak samo jak stół konferencyjny, ściany były wyłoŜone róŜanym drewnem, a w jedną z nich wbudowany był półokrągły barek. Jego drzwiczki były teraz otwarte, a światło połyskiwało w tysiącach nacięć na stojących na półkach, obramowanych złotem szklaneczkach i karafkach. Mimo wszystko Matt w dalszym ciągu rozmyślał o wyglądzie pokoju. Czy prezentował się bardziej przytulnie i bogato z zasłoniętymi kotarami? Czy teŜ sprawiał wraŜenie drogiej restauracji? Nie był juŜ niczego pewien. - Powinny być zasłonięte czy odsłonięte? - zapytał obie kobiety, po czym nacisnął przycisk, który rozsunął płynnie ponad dwadzieścia metrów bieŜących zasłon, odsłaniając szklaną ścianę z panoramicznym widokiem miasta. Chciał, Ŝeby pomogły mu zdecydować. - Odsłonięte - powiedziała Joanna. - Odsłonięte - zawtórowała jej Valerie. Matt popatrywał na mglisty krajobraz pełen chmur. Spotkanie z Meredith potrwa przynajmniej godzinę. Do tej pory zrobi się ciemno i widok będzie wspaniały. - Zasłonięte - powiedział, naciskając przycisk i obserwując, jak draperie suną wzdłuŜ szklanych ścian. - Odsłonię je, kiedy się ściemni - rozmyślał głośno. Odchylił do tylu poły marynarki i myślał o czekającym go spotkaniu. Wiedział, Ŝe jego obsesyjne zajmowanie się mało istotnymi detalami nie było mądre. Nawet jeśli warte tysiące dolarów kryształy i inne elementy dekoracji jego małego królestwa zrobiłyby na niej naleŜyte wraŜenie, nawet jeśli wchodząc tu, byłaby nastawiona do niego serdecznie, zrelaksowana i uprzejma, to na pewno juŜ w chwilę po rozpoczęciu spotkania otoczenie, jak i gospodarz, przestaną się jej podobać. Było to diablo pewne. Westchnął, trochę zniecierpliwiony, a trochę niechętny rozpoczęciu tego starcia, po czym nieobecny duchem przypomniał sobie o dwóch, czekających na dalsze dyspozycje kobietach. - Dziękuję wam. Bardzo mi pomogłyście - powiedział, wracając myślami do wyglądu pokoju. Rzucił obydwu kobietom gorący uśmiech, dzięki któremu poczuły się zauwaŜone, docenione, a w końcu i podziwiane, po czym zepsuł to wszystko całkowicie, pytając sekretarkę: - Czy gdyby była pani kobietą, podobałby się pani ten pokój? - Podoba mi się - odparła sztywno Joanna - nawet jeśli jestem tylko bezdusznym robotem, panie Farrell.
Dopiero po chwili dotarła do niego ta mroŜąca riposta, ale kiedy spojrzał przez ramię, obydwie kobiety były juŜ poza podwójnymi drzwiami i mijały Eleanor Stern. - CzegóŜ ona się tak nasroŜyła? - zapytał swoją sekretarkę, której głównym zainteresowaniem, jak i jego własnym było jedynie wykonanie koniecznych prac w biurze, a nie prowadzenie Ŝycia towarzyskiego i flirtowanie. Panna Stern poprawiła energicznie swój surowo skrojony szary kostium i wy jęła ołówek zatknięty za uchem. - Podejrzewam - powiedziała z nieukrywaną pogardą dla tamtej - Ŝe miała nadzieję, Ŝe będzie pan świadom tego, Ŝe ona jest kobietą. Liczyła na to od chwili, kiedy pan się tu pojawił. - Traci czas - zauwaŜył Matt. - Poza wszystkim innym jest moim pracownikiem. Tylko idiota zabawia się ze swoją podwładną. - Być moŜe powinien pan się oŜenić - odpowiedziała sensownie panna Stern, przeglądając strony w swoim notesie, szukając danych, które chciała z nim przedyskutować. Za moich czasów połoŜyłoby to kres wszelkim damskim aspiracjom. Leniwy uśmiech pojawił się na twarzy Matta. Oparł się o stół konferencyjny i nagle zapragnął powiedzieć komuś o nowo odkrytej prawdzie. - Ja jestem Ŝonaty - powiedział, wypatrując zaskoczenia na jej twarzy. Panna Stern, nie podnosząc wzroku, przerzuciła kolejną kartkę i powiedziała: - Najserdeczniejsze gratulacje dla obojga państwa. - Mówię powaŜnie - powiedział Matt, marszcząc brwi. - Czy mam tę wiadomość udostępnić pannie Avery? - zapytała, patrząc obojętnie. Dzwoniła dzisiaj juŜ dwukrotnie. - Panno Stern - powiedział zwięźle i po raz pierwszy w ich niczym nie zmąconej sterylnej współpracy naprawdę Ŝałował, Ŝe nie nawiązał z nią nigdy bardziej przyjaznych stosunków. - Poślubiłem Meredith Bancroft jedenaście lat temu. Ona przychodzi tu dzisiaj po południu. Spojrzała na niego sponad stalowych oprawek okularów. - Ma pan na dzisiaj wieczorem zarezerwowany stolik w Renaldo. Czy panna Bancroft przyłączy się do pana i panny Avery? Jeśli tak, to czy mam zmienić rezerwację na trzyosobową? - Odwołam spotkanie z... - zaczął Matt, ale otworzył usta i uśmiechnął się lekko. - Czy dobrze odczytuję nutkę reprymendy w pani głosie?
- Z pewnością nie, panie Farrell. Na początku naszej współpracy dał mi pan wyraźnie do zrozumienia, Ŝe ocenianie pana działań nie naleŜy do moich obowiązków. O ile sobie przypominam, podkreślił pan, Ŝe nie Ŝyczy pan sobie moich osobistych osądów, a takŜe tortu na pana urodziny; chciał pan wyłącznie moich umiejętności i mojego czasu. Czy mam robić notatki w czasie tego spotkania? Matt powstrzymał pełen zaskoczenia uśmiech. Najwyraźniej ta, tak dawno zrobiona uwaga, irytowała ją przez wszystkie te lata. - Myślę, Ŝe to dobry pomysł, Ŝeby robiła pani notatki. Proszę zwrócić szczególną uwagę na wszystko, na co zgodzą się panna Bancroft lub jej prawnik; mam zamiar wyegzekwować dotrzymanie wszelkich obietnic. - Oczywiście - powiedziała, zamierzając wyjść. Głos Matta dobiegający zza jej pleców zatrzymał ją w pół kroku. - Panno Stern? - Odwróciła się, stała wyprostowana, ołówek miała gotowy do notowania. Matt zapytał Ŝartobliwie: - Czy ma pani jakieś imię? - Jak najbardziej - odparła, marszcząc brwi. - Czy mógłbym go uŜywać? - Oczywiście. ChociaŜ nie sądzę, Ŝeby Eleanor było tak pasującym do pana imieniem jak Matthew. Zaskoczony jej niewzruszonym spokojem stłumił gwałtowny wybuch śmiechu, niepewny, czy Ŝartowała, czy mówiła serio. - Czy sądzi pani - powiedział śmiertelnie powaŜnie - Ŝe pani i ja moglibyśmy zachowywać się w stosunku do siebie... trochę mniej oficjalnie? - Podejrzewam, Ŝe sugeruje pan mniej formalny sposób bycia, bardziej typowy dla sekretarki i jej pracodawcy? - Tak, prawdę mówiąc, to właśnie proponuję. Uniosła lekko brwi, ale tym razem Matt dostrzegł w jej szarych oczach porozumiewawczy uśmiech. - Czy to znaczy, Ŝe będę musiała obdarowywać pana tortem w dniu urodzin? - Niewykluczone - powiedział z nieśmiałym uśmiechem. - Zanotuję to - odparła i kiedy rzeczywiście to zrobiła, nie wytrzymał i wybuchną? śmiechem. - Czy coś jeszcze? - zapytała i po raz pierwszy od tylu lat Eleanor Stern uśmiechnęła się do niego. Ten uśmiech rozpromienił całą jej twarz. - Tak, mam jeszcze jedno pytanie... - zawahał się... - To bardzo dla mnie waŜne i chciałbym, Ŝeby pani się skoncentrowała.
SpowaŜniała natychmiast. - Słucham pana. - Czy pani zdaniem ta sala konferencyjna robi zdecydowanie dobre wraŜenie, czy jest ostentacyjna? - Jestem całkowicie przekonana - odpowiedziała, zachowując kamienną twarz - Ŝe panna Bancroft będzie pełna podziwu. Mart patrzył zaskoczony, jak obróciła się na pięcie i nie pytając, czy ma jeszcze jakieś prośby, wybiegła z pokoju. Był prawie pewien, Ŝe ramiona podejrzanie jej drŜały. Peter Vanderwild krąŜył nerwowo po sekretariacie panny Stern, czekając, aŜ się pojawi zza drzwi gabinetu Farrella i zezwoli mu na wejście do środka. Wyszła, w niezwykłym dla niej pośpiechu, a Peter przygotował się do roli występnego uczniaka stającego oko w oko ze srogim pedagogiem. - Pan Farrell chce mnie widzieć - powiedział, starając się ukryć podniecenie wywołane tym pilnym wezwaniem. - Powiedział, Ŝe to bardzo pilne, ale nie powiedział, czego to dotyczy, i ja... ja nie wiedziałem, jakie dokumenty przynieść. - Sądzę - powiedziała dziwnym, przyduszonym głosem - Ŝe nie będzie pan potrzebował Ŝadnych dokumentów. MoŜe pan wejść. Peter spojrzał na nią z zaciekawieniem i szybko wszedł do gabinetu. Dwie minuty później juŜ wycofywał się z biura Matta, tak zdziwiony i pełen obaw, Ŝe niechcący wpadł na róg biurka panny Stern. Spojrzała na niego. - Był pan w stanie odpowiedzieć na pytania pana Farrella bez swoich dokumentów? Chciał rozwiać swoje wątpliwości i dlatego podjął wyzwanie, chociaŜ wiedział, Ŝe to ona będzie w tej potyczce wygraną stroną. - Tak, panno Stern, ale... nie jestem pewien, czy odpowiedziałem prawidłowo - zaczął szczerze. - Czy, pani zdaniem, sala konferencyjna prezentuje się bardzo dobrze czy jest tylko ostentacyjna? - Prezentuje się bardzo dobrze - zapewniła. Peter wyraźnie się odpręŜył. - To właśnie powiedziałem. - To dał pan prawidłową odpowiedź. Patrzył na nią zdziwiony. Był przekonany, Ŝe w jej spojrzeniu dostrzega sympatię i rozbawienie. Odkrycie, Ŝe pod tą lodowatą powłoką czaiło się trochę ciepła, było szokujące. Zastanawiał się, czy jej tak poprzednio niemiłe nastawienie do niego było spowodowane jego własną sztywnością. Zdecydował, Ŝe kupi jej na gwiazdkę pudełko czekoladek.
Kiedy Meredith weszła do hallu budynku Intercorpu, Stuart z teczką w dłoni juŜ na nią czekał. - Wyglądasz cudownie - powiedział, ujmując jej dłoń. - Doskonale. Spokojna i pewna siebie. Po godzinnych deliberacjach tego poranka, Meredith zdecydowała, Ŝe włoŜy Ŝółtą wełnianą suknię, a do tego, dla kontrastu, granatowy płaszcz teŜ z Ŝółtymi wykończeniami. Wybrała ten zestaw tylko dlatego, Ŝe wyczytała gdzieś, Ŝe męŜczyźni odbierają osobę noszącą Ŝółty jako kogoś gotowego na wszystko, pewnego siebie, ale nie wrogiego. śeby wzmocnić jeszcze to wraŜenie, nie rozpuściła włosów, ale upięła je w kok. - Farrell tylko spojrzy na ciebie i da nam wszystko, o co poprosimy - prorokował, kiedy szli do wind. - Jak mógłby ci się oprzeć? To właśnie fakt, Ŝe nic nie miała na sobie, kiedy Matt patrzył na nią ostatnio, powodował, Ŝe perspektywa konfrontacji z nim teraz była dla niej wręcz torturą i sprawiała, Ŝe czuła się bardzo nieswojo. - Nie mam dobrych przeczuć, jeśli o to chodzi - powiedziała niepewnie i weszła do windy. Niewidzącymi oczami patrzyła na błyszczące drzwi i próbowała skoncentrować się na wspomnieniu śmiechu i spokojnych rozmów, jakie były ich udziałem na farmie. Powtarzała sobie, Ŝe nie naleŜało myśleć o nim teraz jako o przeciwniku. Opłakiwała w jego ramionach stratę ich dziecka, a on przytulał ją i próbował pocieszać. To o tym powinna pamiętać, Ŝeby nie być tak niemądrze zdenerwowana. Matt nie był jej przeciwnikiem. Recepcjonistka na sześćdziesiątym piętrze wstała natychmiast w chwili, kiedy Stuart podał ich nazwiska. - Bardzo proszę, tędy. Pan Farrell czeka na państwa. Pozostali juŜ przybyli. Po wejściu do biura Matta wewnętrzny spokój, jaki starała się za wszelką cenę zachować, doznał lekkiego uszczerbku: kompletne nie rozpoznawała tego wnętrza. Ściana w lewym jego krańcu została rozsunięta, tak Ŝe gabinet przechodził w salę konferencyjną o wymiarach krytego kortu tenisowego. Przy stole konferencyjnym siedziało dwóch męŜczyzn, prowadząc z Mattem luźną rozmowę. Ten ostatni uniósł głowę, zobaczył ją i natychmiast wstał, kierując się ku niej długim, pewnym krokiem. Jego twarz była zrelaksowana i pełna ciepła. Miał na sobie doskonale skrojony granatowy garnitur, lśniąco białą koszulę i bordowo - niebieski jedwabny krawat. Z jakiegoś powodu jego elegancki, formalny wygląd spotęgował jeszcze jej uczucie niezręczności.
- Pozwól, Ŝe pomogę ci zdjąć płaszcz - powiedział, ignorując Stuarta, który zajął się zdejmowaniem swojego. Zdenerwowana, starała się omijać spojrzeniem wzrok Matta i automatycznie dostosowała się do jego sugestii, obracając się lekko, próbując powstrzymać mrowienie, jakie przebiegło jej ciało, kiedy zdejmując płaszcz, musnął palcami jej ramiona. W obawie, Ŝe zauwaŜył jej reakcję, opuściła głowę, koncentrując się na zdejmowaniu niebieskich rękawiczek i pieczołowitym przełoŜeniu ich do jednej ręki razem z niebieską torebką. PoniewaŜ Stuart przeszedł juŜ do stołu konferencyjnego, Ŝeby przywitać się z prawnikami gospodarza, Meredith ruszyła w ich stronę. Kiedy Stuart juŜ miał ją przedstawić, Matt pojawił się przy niej, ujął ją pod łokieć i zaczął zachowywać się absurdalnie, jakby było to kameralne, organizowane przez niego na jej cześć zebranie towarzyskie. - Meredith - powiedział, patrząc na nią z uśmiechem. - Chciałbym ci przedstawić Billa Pearsona i Dave'a Levinsona. Oderwała pełne zaskoczenia spojrzenie od jego twarzy. Była świadoma subtelnej, władczej i opiekuńczej postawy, jaka emanowała od niego, kiedy był w pobliŜu niej. Spojrzała na przedstawianych sobie męŜczyzn i wyciągnęła dłoń do kaŜdego z nich. Obydwaj mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Byli nieskazitelnie ubrani w szyte na miarę, trzyczęściowe garnitury. Otaczała ich aura elegancji i pewności siebie. Stojący naprzeciw nich Stuart wyglądał, w porównaniu z ich posturami i pełnym dystynkcji wyglądem, na niskiego i niepozornego. To wraŜenie pogłębiały jeszcze jego przerzedzone włosy i okulary w rogowej oprawce. Prawdę mówiąc, pomyślała Meredith, Stuart wyglądał na pokonanego liczebnie, osaczonego i zdeklasowanego. Matt, zupełnie, jakby wyczuwał jej myśli, powiedział: - Bill i Dave są tutaj, Ŝeby bronić twoich interesów tak, jak i moich własnych. Ta uwaga spowodowała, Ŝe Stuart zamarł, siadając i rzucił Meredith spojrzenie pełne bezwstydnej kpiny, mające ją ostrzec, Ŝeby nie wierzyła temu ani przez chwilę. Odebrała to i poczuła się podbudowana. Być moŜe Stuart był niŜszy i młodszy od tych dwóch, ale nie był ani wyprowadzony przez nich w pole, ani osaczony. Matt teŜ dostrzegł to spojrzenie, ale zignorował je. Odwracając się ku Meredith, która juŜ miała usiąść, powstrzymał ją, biorąc ją pod łokieć. Zaczynał wprowadzać w Ŝycie swój plan. - Właśnie zamierzaliśmy napić się czegoś, kiedy przyszliście - skłamał, kiedy juŜ stała zdezorientowana. Zerknął znacząco na swoich prawników. - Co dla panów?
- Szkocka z wodą - odparł natychmiast Levinson. Zrozumiał w lot, Ŝe właśnie mu powiedziano, Ŝeby napił się czegoś, czy tego chce, czy nie. Posłusznie odsunął na bok teczkę, którą juŜ miał zamiar otwierać. - To samo - odezwał się niczym echo Pearson, wyczuwając sytuację. Przyjął pełną relaksu pozycję, jakby czas zupełnie się nie liczył. Zwracając się do Stuarta, Matt zapytał: - Czego pan się napije? - Perrier - rzucił zwięźle - z cytryną, jeśli macie. - Mamy. Matt spojrzał na Meredith, ale ona potrząsnęła przecząco głową i powiedziała: - Na nic nie mam ochoty. - W takim razie, czy pomoŜesz mi przynieść te drinki? - skontrował, zdecydowany zaaranŜować coś, co stworzy okazję do porozmawiania z nią na osobności. - Ci trzej panowie, jak mi powiedziano, spotykali się juŜ wcześniej przy konferencyjnym stole, jestem pewien, Ŝe znajdą tematy do rozmów, kiedy my będziemy przygotowywać drinki. Poinstruowawszy w ten sposób Levinsona i Pearsona, Ŝeby zajęli rozmową Stuarta, ujął ją pod łokieć. Za jego plecami Levinson juŜ zagłębiał się w pełną wigoru rozmowę na temat kontrowersyjnego procesu relacjonowanego przez gazety. Pearson teŜ dodawał swoje uwagi, a zachowywali się przy tym na tyle głośno, Ŝeby zapewnić Mattowi prywatność, jakiej, jak zrozumieli, oczekiwał, by porozmawiać z Meredith. Barek miał kształt półkola wykonanego z pionowych tafli luster, a poniewaŜ był wbudowany w ścianę, Matt, kiedy znalazł się za kontuarem, zniknął z pola widzenia pozostałych. Meredith jednak uparcie pozostawała po przeciwnej stronie barku, wpatrując się jak zahipnotyzowana w przycięte tafle luster i tańczące w nich kolorowe światła odbite od kryształowych szklanek. Matt zdjął nakrycie pojemnika z lodem i włoŜył kostki do pięciu szklanek, potem otworzył karafki i nalał do trzech szklanek szkockiej, a do pozostałej wódkę. Zerknął na lodówkę stojącą pod kontuarem i powiedział lekko: - Czy mogłabyś mi podać Perriera? Skinęła głową. - Obserwował, jak z wyraźną niechęcią przeszła na jego stronę barku. Unikając skrupulatnie jego wzroku, wyjęła na ladę butelkę Perriera i cytrynę. Zaczęła się odwracać. - Meredith - powiedział spokojnie Matt i połoŜył na jej ramieniu dłoń, unieruchamiając ją tym samym. - Dlaczego nie moŜesz na mnie spojrzeć?
Podskoczyła, czując jego dotyk. Puścił jej ramię, ale ona juŜ spojrzała mu w oczy, napięcie prawie zniknęło z jej twarzy. Udało jej się nawet uśmiechnąć z Ŝalem. - Nie wiem, dlaczego, ale cała ta procedura wydaje mi się po prostu torturą. - NaleŜy ci się to - droczył się Ŝartobliwie, chcąc, Ŝeby się rozluźniła. - Nikt ci nigdy nie powiedział, Ŝe to nieładnie zostawiać męŜczyznę w łóŜku bez poŜegnania i z zaledwie krótkim liścikiem w zamian? Po czymś takim on zaczyna się zastanawiać, czy go jeszcze choć trochę powaŜasz! Zdusiła śmiech, słysząc tę uwagę, a on uśmiechnął się w odpowiedzi. - To rzeczywiście nie było mądre - przyznała i Ŝadne z nich nie zdziwiło się w tym momencie, Ŝe bez względu na to, jak długo się nie widzą lub jak bardzo napięta jest sytuacja podczas kaŜdego ich spotkania, zawsze z wielką łatwością nawiązują rozmowę. - Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłam. Sama tego nie rozumiem. - Myślę, Ŝe znam wytłumaczenie - powiedział Matt. - Proszę, wypij to. - Podał jej wódkę z wodą, którą przygotował wcześniej. Kiedy próbowała odmówić, potrząsnął przecząco głową: - To pomoŜe ci trochę łatwiej przebrnąć przez to spotkanie. - Odczekał chwilę, aŜ wypiła odrobinę, i powiedział to, co było przyczyną całego tego wybiegu. Chciałbym prosić cię teraz o pewną przysługę. Usłyszała nagłą powagę w jego głosie i przyjrzała mu się bacznie. - - Jakiego rodzaju przysługę? - Pamiętasz, tam na farmie... poprosiłaś mnie o zawieszenie broni. Skinęła głową, przypominając sobie z bolesną wyrazistością, jak stała koło łóŜka, patrząc, jak jego dłoń zamyka się na jej dłoni. - Teraz ja proszę ciebie o coś podobnego: rodzaj zawieszenia broni, wstrzymania ognia od chwili, kiedy moi prawnicy zaczną mówić, aŜ do chwili, kiedy wyjdziesz z tego pokoju. W jej umyśle zabrzmiały alarmowe dzwonki, trudne do zdefiniowania, niejasne. Odstawiła powoli szklaneczkę, z obawą wpatrywała się w jego nieodgadniona twarz. - Nie rozumiem... - Proszę cię, Ŝebyś wys