Shirley Jump
Niechciany spadek
scandalous
Anula & Irena
Charlotte!
Wprost nie mogę uwierzyć, że Indigo stało się moim
domem. Liczę na to, że już wkrót...
6 downloads
19 Views
921KB Size
Shirley Jump
sc
an
da
lo
us
Niechciany spadek
Anula & Irena
Charlotte!
sc
an
da
lo
us
Wprost nie mogę uwierzyć, że Indigo stało się moim domem. Liczę na to, że już wkrótce poznasz moją ukocha ną Lorettę i jej córeczkę Zarę. Wciąż zachodzę w głowę, czym sobie zasłużyłem na tak wielkie szczęście, ale wiem, że mimo grzechów, jakie mam na sumieniu, życzysz mi jak najlepiej. Miasteczko żyje zbliżającym się festiwalem muzyki kajuńskiej. Dzięki niemu powinniśmy zebrać dość pienię dzy, aby odrestaurować budynek opery. Zaprosiliśmy wy konawców z całej Luizjany, wystąpi również kilku nie zwykłe uzdolnionych tubylców. Co jak co, ale Indigo nie jest żadnym zaściankiem kulturalnym! Szkoda, że właś ciciel opery pojawił się akurat teraz; gorszego momentu nie mógł wybrać. Facet jest Akadyjczykiem, ale nie bar dzo interesuje go własna przeszłość i dziedzictwo. Podob no zamierza sprzedać budynek. Oczywiście tutejsi miesz kańcy są oburzeni. Ponieważ jednak w ochronę opery są zaangażowani tacy ludzie jak Marjolaine Savoy, myślę, że facet nie wygra. Odwiedź nas kiedyś, Charlotte. Z pomocą Marjo poka żę Ci, dlaczego historia tego małego miasteczka na bag nach jest dla nas tak ważna. Pozdrawiam, Luc
Anula & Irena
Droga Czytelniczko!
sc
an
da
lo
us
Tylko raz miałam przyjemność być w Luizjanie. Jest to tak wyjątkowa i niezwykła część naszego kraju, że trudno jej nie pokochać. Zamierzałam tam wrócić, żeby zebrać materiały do tej książki, ale wyprzedził mnie, dosłownie o jeden dzień, huragan Rita, który poczynił jeszcze więcej szkód na terenie spustoszonym wcześniej przez Katrinę. Jednakże żaden huragan nie pokona mie szkańców Luizjany, którzy natychmiast przystąpili do" odbudowy swoich miast i miasteczek. Materiały do książki zebrałam dzięki pomocy wielu wspaniałych ludzi. Są wśród nich: historyk Jack Belsom, dyrektor stanowego muzeum Luizjany Greg Lambousy, historyk Karen T. Leathem, pracownik biblioteki stano wej Marc Wellman oraz członkowie Towarzystwa Histo rycznego Luizjany. Żałuję, że nie mogłam wykorzystać całego materiału, jaki od nich otrzymałam. Historia to fantastyczny nauczyciel. Mam nadzieję, że lektura tej książki sprawi, że zapragniecie dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, którzy tworzyli nasz kraj, nada jąc każdej jego części unikalny charakter. Stany Zjed noczone to nie tylko tygiel narodów, to także talerz prze pysznego gumbo. Shirley
Anula & Irena
ROZDZIAŁ PIERWSZY
sc
an
da
lo
us
Paul Clermont marzył o jednym: żeby pozbyć się niechcianego spadku, a potem jak najszybciej opuś cić gorące, parne Indigo w Luizjanie. Właśnie rozmawiał z agentką od nieruchomości, kiedy na żwirowy podjazd wjechała, wzbijając tuma ny kurzu, kobieta, której nigdy dotąd nie widział. - Nie może pan sprzedać tego budynku! - oznaj miła, stając pomiędzy Paulem a agentką, która trzy mała w ręce tabliczkę z napisem NA SPRZEDAŻ. - Jestem właścicielem - wyjaśnił spokojnie Paul. - Mogę zrobić, co mi się podoba. Kobieta, szczupła atrakcyjna brunetka o długich włosach uczesanych w pojedynczy warkocz, oparła rę ce na biodrach. Kilka luźnych kosmyków opadało jej na twarz. Na bardzo piękną twarz, którą wykrzywiał grymas złości. - Przez tyle czasu usiłowaliśmy się z panem skon taktować, a pan się zjawia akurat teraz? I mówi o sprzedaży? Uśmiechnął się, próbując kobietę udobruchać, pokazać, że nie jest ucieleśnieniem zła, choć w tej kwestii jego była żona pewnie ma odmienne zdanie. - Taką podjąłem decyzję. Sandra... - skinął głową w stronę agentki, która tkwiła bez ruchu, nie odAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
zywając się słowem - obiecała znaleźć mi kupca. Nie rozumiem, dlaczego pani protestuje. Niebieskie oczy brunetki płonęły gniewem. - Dlatego, że w przeciwieństwie do pana zależy mi na operze. Chociaż nastał październik, słońce prażyło niemi łosiernie, w dodatku nie było czym oddychać. Jeśli istnieje bóg wilgotności, na pewno ma siedzibę w Indigo. Paul przyleciał do Luizjany parę dni temu, by uwiecznić na zdjęciach ludzi porządkujących swoje miasta po przejściu huraganu; przy okazji postanowił obejrzeć posiadłość, którą rodzina chwaliła się od niepamiętnych czasów. Najwyraźniej nikt z rodziny nie był tu od bardzo dawna. - Więc niech ją pani ode mnie kupi - odparł. A teraz przepraszam, ale chciałbym zakończyć inte resy i pozbyć się tej ruiny. - To nie jest ruina. To zabytek. Paul wziął głęboki oddech. W tym samym mo mencie, jakby na potwierdzenie jego słów, od ściany budynku oderwała się jakaś deska i spadła w gąszcz krzaków. Teren był całkiem ładnie utrzymany, jakby ktoś dbał o zieleń, lecz jeszcze nie zdążył wyplewić chwas tów z trawnika pod ścianą. W oknach stały skrzynki pełne barwnych kwitnących kwiatów, a wzdłuż dwóch bocznych alejek rosły małe, starannie przy strzyżone krzewy. Nie ulegało wątpliwości, że zbudowany w stylu greckim gmach opery, z wysokimi łukowymi oknami i szerokimi rzeźbionymi drzwiami, w których bez Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
trudu zmieściłby się Goliat, musiał być kiedyś bardzo piękny. Paul skierował spojrzenie w górę. Podobał mu się długi balkon z kutego żelaza, a także wspania ła kopuła, która - podobnie jak widoczny fragment dachu - wyglądała na świeżo odrestaurowaną. Kusiło go, aby ponownie wyjąć aparat. Kiedy pat rzył na budynek okiem zawodowego fotografa, a nie pechowego spadkobiercy i właściciela, dostrzegał w nim urok, pewną tajemnicę i magię, więź z prze szłością. Ale więcej fotek nie potrzebował. Zaintrygowany elegancką, rzadko spotykaną na prowincji architek turą, od razu po przyjeździe pstryknął kilka zdjęć. Może ze dwa lub trzy uda mu się sprzedać wydawcy „Worlda" albo zamieścić w jakimś piśmie architek tonicznym. Ale reszta... Zanim budynek, który przechodził z pokolenia na pokolenie rodziny Valois, trafił w ręce Paula, należał do jego zmarłego przed paroma miesiącami wuja Neila. Spoglądając na swój „zabytek", który kojarzył mu się z rozpadającym się domem panny Haversham z „Wielkich nadziei" Charlesa Dickensa, Paul uznał, że albo wuj Neil miał spaczone poczucie humoru, albo problemy ze wzrokiem. - Dlaczego chce się pan go pozbyć? - ciągnęła brunetka. - Nie może pan pozostać właścicielem? W testamencie Amelie Valois powierzyła miastu opiekę nad budynkiem. Możemy się dalej nim zaj mować, a pan... - Nagle urwała. - Chyba że sprzeda go pan miastu? - Czy miasto zapłaci tyle, żeby zwróciły mi się Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
poniesione koszty? Właśnie zapłaciłem zaległy po datek. - Zważywszy na nasze ograniczone fundusze, moglibyśmy panu zaoferować... hm, symbolicznego dolara. Prychnął pogardliwie. - To nawet nie pokryje kosztów benzyny. - Od wrócił się do agentki. - Gdzie mam podpisać? - Sandro, przemów mu do rozsądku! - zawołała brunetka. - Przecież wiesz, ile dla miasta znaczy opera. Agentka zbladła. Na oko miała najwyżej dwadzieś cia lat. Przypuszczalnie po raz pierwszy w życiu znalazła się między miotem a kowadłem. - Może... może wrócimy tu później? - zapropo nowała. - Czy pan w ogóle zdaje sobie sprawę, co to za budynek? - Brunetka nie dawała za wygraną. Paul westchnął. Widział, że na pomoc Sandry nie maco liczyć; musi przejąć sprawy w swoje ręce. - Owszem, zdaję - odparł..- Dawniej była to opera. Dziś jest to rudera. Kobieta, zdegustowana jego słowami, pokręciła głową. - Myli się pan. To symbol naszej przeszłości, historii, kultury. Takich rzeczy się nie sprzedaje. - Przepraszam, ale czy pani ma problemy ze słu chem? - zirytował się Paul. - Chyba wyraźnie powie działem, że nie interesuje mnie trzymanie tej ruiny. - Panie Clermont, może jednak powinien pan wy słuchać Marjo - wtrąciła się do rozmowy zdener wowana agentka. - Po pierwsze, ona wie, co mówi. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
A po drugie, to własnymi rękami mnie udusi, jeśli wetknę tutaj tę tablicę. Czyli uparty osioł ma na imię Marjo. Imię mu się podobało, brzmiało sympatycznie, natomiast jego właścicielka faktycznie sprawiała wrażenie osoby, która gotowa jest dopuścić się zbrodni. - W porządku, panno... - Savoy. Marjolaine Savoy. - W porządku, panno Savoy, wysłucham pani ar gumentów. - Zerknął na swój wysłużony zegarek, z którym nie rozstawał się w podróżach. - Daję pani trzy minuty. Marjo ugryzła się w język, wzięła głęboki oddech i wolno policzyła w myślach do pięciu. Tylko w ten sposób zdołała powściągnąć atak furii. - Budynek opery w Indigo, który tuż przed wybu chem wojny secesyjnej wybudował dla swojej żony Alexandre Valois, od wieków stanowi integralną część miasteczka. Pod koniec miesiąca chcemy zor ganizować w nim festiwal muzyki kajunskiej. Gdyby czytał pan listy, które do pana wysyłaliśmy, o wszyst kim by pan wiedział Tak rzadko bywał w domu w Nowej Szkocji, że pisanie do niego mijało się z celem. Ale uznał, że nie ma sensu jej tego teraz tłumaczyć. Ani tego, że wuj Neil, który ostatnie miesiące życia spędził przykuty do łóżka, zapewne nie miał siły ani ochoty korespon dować z kimkolwiek. Na przestrzeni lat Paul wielo krotnie słyszał o operze w Indigo, ale ponieważ mie szkający na Cape Breton członkowie rodu Valois znani byli z tego, że uwielbiali snuć fantastyczne Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
historie, nigdy nie przykładał zbytniej wagi do ich opowieści. Kiedy dowiedział się o spadku, puścił informację mimo uszu. Postanowił się wszystkim zająć, kiedy będzie miał więcej czasu. Ale ciągle mu go brakowa ło. Kończył jedno zlecenie, dostawał następne; mie siącami przebywał poza Kanadą. I nagle któregoś dnia przyszło żądanie zapłaty zaległych podatków. Okazało się, że wuj Neil cały odziedziczony przez siebie majątek roztrwonił na giełdzie. W spadku po nim Paul otrzymał zadłużoną posiadłość oraz mnóstwo innych rachunków do spła cenia. Ten nieoczekiwany cios sprawił, że pomiędzy kolejnymi zleceniami Paul wybrał się do Indigo; nie zamierzał dokładać do tego interesu ani grosza więcej. Patrząc brunetce w oczy, otarł spocone dłonie. - Za dużo mam spraw na głowie. Niech kto inny kłopocze się tą ruderą. Marjo zmrużyła oczy. - Jest pan potomkiem Amelie Valois? - Owszem. - Więc to... - wskazała przed siebie -jest pana dziedzictwem. - Niech pani posłucha. - Westchnął ciężko. - Nie obchodzą mnie żadne dziedzictwa. Nie interesują ko rzenie, nigdzie ich nie zapuszczam. Nie zaprzyjaź niam się z sąsiadami. I nie zajmuję odnawianiem zabytkowych budynków tylko dlatego, że wuj, które go widziałem pięć razy na oczy, postanawia mnie jakimś uszczęśliwić. - Uśmiechając się do agentki, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
uniósł rondo nieistniejącego kapelusza. - Skoro pani nie zamierza mi pomóc, zwrócę się do innej agencji. - Pan nie może... - zaczęła Marjo. Postąpił krok w jej stronę. Gdyby nie pałały taką wściekłością, jej piękne niebieskie oczy odebrałyby mu dech. Patrzyłby w nie zaintrygowany, usiłując odgadnąć, jakie kryją w sobie tajemnice. - Może dla pani ten budynek ma znaczenie, ale nie dla mnie. Podjąłem decyzję o sprzedaży i na pewno pani sprzeciw niczego nie zmieni. Obrócił się na pięcie i ruszył do wynajętego auta. Usłyszał, jak za jego plecami brunetka przyrównuje go do różnych czworonożnych stworzeń. Jeżeli inni mieszkańcy Indigo są równie gościnni i przyjaźnie nastawieni do swych współbraci jak Marjolaine Savoy, to nie należy się dziwić, że miasteczko ma mniejszą populację ludzi niż aligatorów. Porcelana matki jeszcze nigdy tak nie lśniła. Po nieprzyjemnej konfrontacji z właścicielem opery Ma rjo pojechała do domu i zabrała, się za sprzątanie. Wyładowywała frustrację na sztućcach i talerzach. W każdej bańce mydlanej widziała twarz Paula Clermonta. Próbowała się tego widoku pozbyć; szorowała naczynia z furią, ale twarz wroga uparcie powracała. - Wszystko w porządku, Marjo? Poczuła na ramieniu dotyk czyjejś dłoni i złość natychmiast z niej wyparowała. - Tak, kochanie. - Obróciwszy się, popatrzyła w ufne oczy swojego młodszego brata. - Po prostu jestem trochę zmęczona. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Skierował spojrzenie na stos umytych talerzy i za chlapany blat szafki. - Resztki jedzenia nie chciały się odkleić? Dopiero po chwili skojarzyła, o czym Gabriel mówi. - Och, nie, nie o to chodzi. Nie przejmuj się mną. - Biedna Marjo. - Gabriel przyciągnął ją do sie bie i przytulił z całej siły. Boże, kiedy on tak wyrósł? Przed oczami ciągle miała obraz małego Gabe'a, którego odprowadzała na przystanek; przed wyjściem z domu zawsze pyta ła, czy wziął pieniądze na lunch, czy spakował pod ręczniki, czy odrobił lekcje. Mimo upływu lat jedno się nie zmieniło: ogromne uczucie, jakim darzyli się od śmierci rodziców. Gab riel wyrażał miłość w sposób fizyczny, dotykiem, uściskiem. Nie przejmował się konwenansami. Kiedy kochał, kochał całym sercem i nie wstydził się tego okazywać. Marjo uśmiechnęła się. Była wdzięczna losowi, że mają siebie nawzajem. - Jesteś wspaniały - powiedziała, kiedy w końcu wypuścił ją z objęć. - Zawsze wiesz, czego mi po trzeba. - Już ci lepiej? - spytał z zatroskaniem. - O wiele. - To dobrze. - Rozpromienił się. - Mogę prosić o kanapkę z masłem orzechowym? Roześmiawszy się wesoło, przyrządziła mu kilka. Uradowany, wyniósł je na werandę, usiadł na fotelu bujanym i odpychając się leniwie nogami, zaczął Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
jeść. Taki był jej Gabriel: w jednej chwili przejęty, zatroskany, pragnący służyć pomocą, w drugiej szczęśliwy, że z pajdą chleba w ręce może posiedzieć na starym drewnianym ganku przed domem. Od śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, Marjo opiekowała się bratem; wte dy miał sześć lat, dziś prawie dwadzieścia dwa i ilo raz inteligencji dochodzący do siedemdziesięciu. Le karze powiedzieli jej, że ludzie o takim ilorazie po trafią prowadzić samodzielne życie; że Gabriel rów nież będzie mógł żyć we własnym domu, a ona bę dzie mu potrzebna jedynie do takich rzeczy jak pisa nie podania o pracę czy prośby o pożyczkę z banku. Bała się o brata. Był zbyt ufny. W przeszłości dzieci często wykorzystywały jego szlachetność i na iwność. A on... zdarzało mu się podczas własnego przyjęcia urodzinowego godzinami ganiać za moty lem. Albo w połowie drogi do szkoły przypomnieć sobie, że przed wyjściem z domu zapomniał włożyć buty. Marjo nawet się nie zawahała, przyjmując na sie bie rolę opiekunki, mimo że w owym czasie miała zaledwie dziewiętnaście lat, była na drugim roku studiów i sama dopiero rozpoczynała dorosłe życie. Gabriel jej potrzebował, i tylko to się liczyło. Potrzebował kogoś, kto by go kochał, rozumiał, chro nił przed potknięciami i wirami. Patrzyła, jak radosny i beztroski siedzi na werandzie, pałaszując kanapkę, i nagle znów poczuła, jak nachodzi ją przygnębienie. Szlag by trafił Paula Clermonta! Nie, nie pozwoli mu sprzedać opery! Przecież powstał komitet odbudowy; Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
wkrótce zbiorą dość pieniędzy, aby przywrócić jej dawny blask. KajunFest, jak w skrócie nazywali festiwal, miał się odbyć za dwa tygodnie. Wszyscy liczyli na to, że do Indigo ściągną ludzie z całych Stanów. Dotych czas turyści omijali Indigo, woleli zwiedzać St. Martinville i New Iberię. Ale tym razem przyjadą tutaj; tu będą słuchać muzyki i tu zostawią pieniądze - pie niądze, które bardzo się miasteczku przydadzą. Wszyscy członkowie komitetu ciężko pracowali, by odrestaurować ten piękny historyczny gmach. W swoim testamencie Amelie Valois wyraźnie napisa ła, że mieszkańcy Indigo mogą korzystać z budynku; zależało jej, aby wciąż rozbrzmiewała w nim muzyka. Kolejni spadkobiercy nie stwarzali problemów; wpraw dzie nie odwiedzali rodzinnego miasta Amelie, ale szanowali jej wolę. Hugh Prejean, znawca miejscowej historii, uważał wręcz, że ostatni Valois pojawił się w miasteczku pewnie ćwierć wieku temu. A teraz przyjechał Paul Clermont. Marjo zupełnie nie potrafiła go zrozumieć. Gdyby budynek opery należał do jej rodziny, chciałaby, że by dalej służył miejscowej ludności, i zrobiłaby wszystko, aby przywrócić mu pierwotną świetność. Czyżby Paul Clermont nie zdawał sobie sprawy, jak ważną rzeczą jest zachowanie tradycji? A może został w dzieciństwie osierocony? Może z powodu jego paskudnego charakteru dalsza rodzina nie chciała go przyjąć pod swoje skrzydła? Może wychowywał się w lesie wśród wilków? Przestań! skarciła się w myślach. Masz zbyt bujną wyobraźnię. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
W porządku, może nie wychowywał się wśród wilków, ale ma mentalność drapieżcy. Nie, nie pozwoli mu sprzedać opery! Jeżeli miesz kańcy zdołają ją odrestaurować, do Indigo zaczną zjeżdżać turyści. Może wtedy, dzięki pozostawionym przez nich pieniądzom, uda się odkupić od Clermonta jego własność? Opera tak wiele dla miasta znaczy! Marjo zmarsz czyła czoło. Musi znaleźć sposób, by zapobiec jej sprzedaży. Musi przekonać Clermonta, że budynek opery to cenne dziedzictwo, którego nie wolno się pozbywać; że powinno pozostać we władaniu tej samej rodziny, która go wzniosła przed wiekami. Jeśli nie podobała mu się „ruina", to proszę bar dzo, może wziąć pędzel, młotek, farbę i przystąpić do remontu. Jeśli nie chce pobrudzić sobie rąk, to... to niech po prostu wyjedzie i zostawi wszystko tak, jak jest. Bezczelny Kanadyjczyk! Bezczelny, arogancki i przystojny, dodała w myślach.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DRUGI
sc
an
da
lo
us
- Puk-puk! Jest tam kto? - spytała Cally, najlep sza przyjaciółka Marjo, pukając w siatkowe drzwi. Odwzajemniwszy jej uśmiech, Gabriel dokończył pośpiesznie kanapkę, po czym zbiegł ze schodów, wołając do siostry, że wychodzi. Pewnie spotkać się ze swoją dziewczyną, Darcy, uznała Marjo. Wysunęła głowę na dwór; chciała po wiedzieć bratu, by nie wracał zbyt późno, ale już go nie było. Poznali się z Darcy przed paroma laty, w szkole średniej, i z miejsca poczuli do siebie sym patię. Podobnie jak Gabriel, Darcy była nieznacznie opóźniona w rozwoju, ale mieszkała samodzielnie, pracowała na pół etatu i uczęszczała na. kurs dla kosmetyczek. Chodzili z sobą od roku; pod jej wpły wem Gabriel również zapragnął się usamodzielnić. Zdaniem Marjo, nie był gotów do samodzielnego życia. Wciąż musiała mu na przykład przypominać, żeby coś zjadł albo wyłączył palnik pod garnkiem. Wzdychając cicho, pokręciła głową. Czuła, że prę dzej czy później przegra tę bitwę. Mimo dusznej październikowej aury Cally wyglą dała świeżo i promiennie. Może to była sprawa jej złocistych włosów, może pogodnej natury, ale za wsze sprawiała wrażenie zadowolonej z życia. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Słyszałam, że stoczyłaś pojedynek przed operą. - Uniosła ręce i pociągnęła za dwa wyimaginowane cyngle. Marjo roześmiała się wesoło. - Szybko się wieści rozchodzą. - U nas na bagnach to w mig, psze pani - powie działa Cally, naśladując luizjański akcent. -Kichniesz i pięć minut później pól miasteczka myśli, że umierasz. - Oj, to prawda. - No dobra, a teraz gadaj jak na spowiedzi. Czy ten gość, ten właściciel opery, jest tak seksowny, jak utrzymuje trzy czwarte żeńskiej populacji Indigo? - W ogóle nie jest seksowny. - Odwróciwszy się tyłem, Marjo wyjęła z szafki dwie szklanki i napeł niła je mrożoną herbatą. - Kłamiesz! - Cally weszła za przyjaciółką do salonu, skąd rozciągał się bajeczny widok na soczys tą zieleń bagien. Marjo przystanęła na moment przy oknie. Dom, w którym mieszkała z Gabrielem, zbudował ponad sto lat temu jej pradziad. Gdy jego. syn, a jej dziadek, otworzył zakład pogrzebowy „Savoy", rodzina prze niosła się do przestronnego mieszkania nad zakła dem, by w każdej chwili być do usług zrozpaczonego nieszczęśnika, któremu zmarł ktoś bliski. Po dziadku zakład przejął jego syn, ojciec Marjo i Gabriela, Timothy Savoy. Jednakże jego urodzona w Atlancie żona Elaine stanowczo sprzeciwiła się mieszkaniu nad zakładem; nie spędziła tam ani jednej nocy. Po powrocie z podróży poślubnej nowożeńcy przepro wadzili się do zbudowanego przez pradziada domu. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Timothy, do samego końca szaleńczo zakochany w żonie, spełniał wszystkie jej zachcianki. Elaine uwielbiała uprawiać ogródek i hodować kwiaty. Każ dego roku całą werandę oplatały wielobarwne wilce, które kwitły nocą. Wśród krzewów rosły kolorowe kamelie. Elaine Savoy stworzyła na bagnach swoją własną kwietną oazę, ale mimo wspaniałego ogrodu i kochającego męża nie czuła się w Indigo szczęśliwa. Może gdyby mniej uwagi poświęcała roślinom, a więcej ludziom, może gdyby bardziej starała się' wtopić w miejscową społeczność... może wtedy uśmiech częściej by gościł na jej twarzy. Marjo odwróciła się od okna i usiadła w pamięta jącym czasy babki fotelu na biegunach; w domu były setki takich pamiątek. Cally zajęła miejsce obok na kanapie pokrytej pięknym, ręcznie haftowanym obiciem. - Czym cię ten facet tak zezłościł? - spytała przy jaciółkę. - Usiłował wystawić budynek na sprzedaż, zupeł nie jakby to był obraz, który nie pasuje mu do nowej sofy. - I to cię zdenerwowało? Przecież nowy nabywca nie zamieniłby opery w... no, nie wiem... w kino? - Diabli wiedzą. Pamiętasz ten sklepik z mydłem i powidłem w New Iberii? Nowy właściciel posta nowił przerobić go na ekskluzywne delikatesy. - Do których nikt nie zagląda. Masz rację - przy znała Cally. - Tylko patrzeć, a otworzą u nas jedną z tych modnych kawiarni, w których filiżanka kawy kosztuje dychę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- No właśnie. I dlatego wolę, żeby wszystko zo stało po staremu. Żeby Paul Clermont niczego nie tykał. Zebraliśmy już sporo forsy. Starczy na dokoń czenie remontu, przynajmniej na wyremontowanie sceny. Ale nie na odkupienie budynku. Do tej pory żaden ze spadkobierców nie protestował; szanowali wolę Amelie. Odkąd jednak Sophie przeniosła swój sklepik z antykami do domku Maude, opera stoi pusta. Nie przynosi żadnego dochodu. - To prawda. Trudno się jednak Sophie dziwić. W nowym miejscu ma więcej klientów... Swoją dro gą nie wiem, skąd ona czerpie energię. Jeździ do Houston, prowadzi sklep, no i jest w zaawansowanej ciąży. - Nie zapominaj, że jeszcze prowadzi dom i dba o męża - wtrąciła Marjo. - A mimo licznych obowiąz ków bierze udział w zbiórce pieniędzy na remont opery i pomaga w organizowaniu festiwalu. W końcu się nad nią zlitowałam, powiedziałam, że sobie bez niej poradzimy, a ona niech się zatroszczy o siebie i swoją nową rodzinę. - To szlachetne z twojej strony, ale ty też powin naś odpocząć. I nie kłóć się ze mną, bo obie wiemy, że mam rację. - Nie mogę odpocząć. Nie teraz. Cally zacisnęła usta. Widać było, że ma odmienne zdanie, ale wolała go nie wypowiadać. - Tak czy inaczej Paul Clermont nie może sprze dać opery. Nie pozwolę, żeby ten budynek zmienił się w biurowiec albo w jakiś butik. - Marjo coraz energiczniej kołysała się na fotelu. - Może opera nie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
jest częścią mojej historii, ale na pewno jest częścią historii Indigo. Dlatego musimy ją ratować. Marjo miała ciotkę Julię, która mieszkała w domu opieki w New Iberii, oraz bezdzietnego wuja, który mieszkał w Lafayette. Jednakże tu, w miasteczku, w którym się urodziła i z którym wiązały się jej wspomnienia, wszyscy byli jej rodziną. Kiedy Timothy i Elaine zginęli, mieszkańcy Indigo wzięli Marjo pod swoje skrzydła i otoczyli troskliwą opieką. Po magali jej w wychowaniu Gabriela, w prowadzeniu odziedziczonego po rodzicach zakładu, w przejęciu na siebie obowiązków dorosłej osoby. Nigdy się na nich nie zawiodła. - Może czas zapomnieć o przeszłości i skupić się na tym, co będzie - rzekła Cally. Marjo wiedziała, że mówiąc o przeszłości, przyja ciółka ma na myśli nie tylko operę. Ale... ale bala się zmian. Bała się porażek, cierpień, tego, co nieznane i niewiadome. - Moja mama kochała ten budynek - oznajmiła cicho. - Tak? Nie miałam o tym pojęcia. Śpiewała? - Nie, ale uwielbiała muzykę. Pochodziła z mias ta, z bogatej rodziny. Tęskniła za tamtym życiem. Kiedy więc oglądała przedstawienie w operze, zwyk le organizował je kościół, czuła się uskrzydlona. Za pominała o otoczeniu, o tym, że mieszka na mokrad łach. Kochała mojego ojca, ale nie lubiła Indigo. - Dlaczego nie przenieśli się gdzieś indziej? Z po wodu firmy? - Częściowo, ale głównie... - Marjo westchnęła. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Kiedy mama poślubiła Kajuna, rodzina się od niej odcięła. Dziwne, że sto pięćdziesiąt lat po ślubie Alexandre'a i Amelie rodzina wciąż potrafi zerwać więzi z córką, która wychodzi za mąż za „nieodpo wiedniego" człowieka. - Nie poznałaś swoich dziadków? Ze strony ma my. Marjo wzruszyła ramionami. - Pewnie nawet nie wiedzą o moim i Gabriela istnieniu, o ile jeszcze żyją. - Nie kusiło cię, aby nawiązać z nimi kontakt? Marjo wyjrzała przez okno na bagna, które tak bardzo kochała. - Nie. Moja rodzina jest tu, w Indigo. Pochyliwszy się, Cally uścisnęła dłoń przyjaciółki. - W dodatku całkiem liczne z nas stadko. - Dlatego to miejsce i jego historia są dla mnie tak ważne. Odbudowa i ponowne otwarcie opery pozwo lą nam bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość, a jednocześnie zachować więź z przeszłością. Popijając mrożoną herbatę, Cally skinęła głową. - Masz rację. Kiedy w miasteczku pojawił się Luc Carter i przemienił La Petite Maison w dobrze pro sperujący pensjonat, natchnął wszystkich optymiz mem. Powiało nadzieją... no i zaczęli do Indigo ścią gać całkiem przystojni goście. - Aha! - Marjo wybuchnęła śmiechem. - Przy znaj się! Wolałabyś, żeby w pensjonacie zatrzymy wali się wyłącznie Chippendalesi! - Nie miałabym nic przeciwko temu. Zresztą sztukę należy popierać. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Też tak uważam. Dlatego boli mnie, kiedy wi dzę, jak zanika sztuka Kajunów, ich muzyka i zwy czaje. Następuje rozkwit kultury masowej... Historię trzeba cenić, chronić dla przyszłych pokoleń, dla naszych dzieci. - Skoro mowa o dzieciach... kiedy w końcu doro bisz się własnych? Czas najwyższy, żebyś rozej rzała się za potencjalnym tatusiem... - Przecież wiesz, że nie mogę - oznajmiła Marjo, starając się zagłuszyć wewnętrzny głos, który przy pominał jej, że ma już trzydzieści pięć lat. Ponownie wyjrzała przez okno. - Nie mogę myśleć o założeniu rodziny, póki Gabriel mnie potrzebuje. On jeszcze nie jest, gotów do samodzielnego życia. Boję się, że gdybym zaczęła go do tego namawiać, uznałby, że próbuję się go pozbyć. Cally poklepała przyjaciółkę po ramieniu. - Kochanie, musisz zacząć myśleć o sobie. Twój brat to już dorosły człowiek. - Wiem. Zacznę. Kiedyś. Cally przygryzła wargę. Wielokrotnie rozmawiały na ten temat i Marjo zawsze na pierwszym miejscu stawiała szczęście Gabriela. W zeszłym roku zerwała zaręczyny z Kerrym Tidwellem, kiedy okazało się, że Kerry pragnie ułożyć sobie życie tylko z nią, a nie z nią i jej bratem. Właśnie wtedy postanowiła, że się nie zakocha, dopóki Gabriel się nie usamodzielni. Brat był dla niej ważniejszy niż jakiś facet, który z pierścionkiem w ręku pada przed nią na kolana. Mimo wiary w to, że słusznie postąpiła, wciąż Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
czuła ból, kiedy myślała o hipokryzji Kerry'ego. Przez cały czas sądziła, że Kerry akceptuje Gabriela. Potem odkryła, że za jej plecami dowiadywał się o różne domy i ośrodki dla ludzi lekko upośledzo nych, by zaraz po ślubie wysłać tam Gabriela. Cally przekonywała przyjaciółkę, by dała bratu większą swobodę, popuściła nieco cugli. Ale nikt nie znał Gabriela lepiej od Marjo. Wiedziała, że sam sobie w życiu nie poradzi. Był zbyt kruchy i delikat ny, aby stawić światu czoło. Dopóki Gabriel nie na bierze hardości i doświadczenia, ona nie zamierza się z nikim wiązać. Wstała i podeszła do bluszczu, który wisiał w ok nie. Oskubała kilka suchych listków. - Na razie mam jeden cel: przegnać stąd Paula Clermonta. Chcę, żeby wrócił do Kanady i zostawił tu wszystko tak, jak było. - Hm... - Obracając szklankę, Cally patrzyła na topniejące kostki lodu. - Może powinnaś zastosować inną taktykę, na przykład postarać się go lepiej po znać. . - Lepiej poznać? Clermonta? - zdziwiła się Mar jo. - To już wolę kupić spluwę i... - No, no! - Przyjaciółka pomachała dłonią, na kazując Marjo milczenie. -Nie zapominaj, że jestem prawnikiem. W mojej obecności nie knuj żadnych mordów. - Przecież wiesz, że muchy bym nie skrzywdziła. - Marjo roześmiała się. - Po prostu... po prostu facet mnie irytuje. Ba, doprowadza do szału. Cally pogroziła jej palcem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Bądź grzeczna, kochanie. I nie rozrabiaj. Po pierwsze, złość piękności szkodzi, a po drugie, łagod nością więcej można zdziałać niż krzykiem. Na two im miejscu próbowałabym wziąć Clermonta na lep. Byłabym miła, prawiła mu komplementy i powolut ku, krok po kroku, starała się go przekonać, dlaczego ten budynek jest dla nas tak ważny. - Bo ja wiem? Facet wydaje mi się typem zim nego biznesmena. - Użyj swych kobiecych wdzięków - poradziła jej przyjaciółka. - Serce największego twardziela zazwyczaj mięknie na widok uśmiechniętej pięknej kobiety.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ TRZECI
sc
an
da
lo
us
W porządku, pomyślał Paul; spędzi w Luizjanie jeszcze jeden dzień i zamieści ofertę sprzedaży u ja kiegoś pośrednika. Musi tylko znaleźć takiego, który nie wystraszy się rozsierdzonej Marjo Savoy. Zważywszy na niezbyt dużą populację Indigo, przypuszczalnie będzie musiał udać się w tym celu do Lafayette lub Baton Rouge. Bo mimo próśb i gróźb panny Savoy nie zamierzał dokładać się do żadnej rudery. Uwolni się od niej, tak jak uwolnił się od małżeń stwa, mebli i domu, czyli tego wszystkiego, co innym ludziom daje poczucie stabilizacji. A potem, wolny jak ptak, ruszy do Egiptu, do Afryki czy gdzie tam wydawca miesięcznika „World" zechce go wysłać. Miał trzydzieści siedem lat i odpowiadało mu życie wędrowca; nie wyobrażał sobie, aby mógł z niego zrezygnować. Jego ojciec, Renault Clermont, niemal zaharował się na śmierć, wykonując różne prace, z których nie czerpał najmniejszej satysfakcji. Zarabiał po to, aby rodzina miała co do garnka włożyć. Obserwując go, Paul doszedł do wniosku, że życie jest za krótkie, aby je tak bezsensownie marnować. Matka Paula tkwiła na Cape Breton; była jak stuletnie drzewo, które Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
zapuściło głęboko korzenie. W domu panowała po nura atmosfera: matka zamykała się w swoim pokoju, nie radziła sobie z dziećmi i ze światem, a ojciec znikał na cale miesiące w poszukiwaniu pracy. Wszystko się zmieniało, kiedy przyjeżdżali w od wiedziny krewni; wtedy zabawa trwała do rana, al kohol lat się strumieniami, dom wypełniał się śmie chem i muzyką. To było dziwne: mimo ogromnego bezrobocia, mimo że znaczna część mieszkańców dostawała za pomogi od rządu, Clermontowie systematycznie or ganizowali rodzinne spotkania, podczas których wspólnie muzykowali. Potem goście się rozjeżdżali, matka zamykała się w sobie i w domu znów zapadała ponura cisza. Pod wieloma względami dzieciństwo Paula przy pominało życie w Indigo: było ciasne, duszne, niecie kawe. A jemu marzyło się co innego. Pragnął kosz tować życia, poznawać jego smaki i barwy, doświad czać je możliwie jak najpełniej, tak by na starość nie żałować tych wszystkich rzeczy, których nie widział, nie dotknął, nie spróbował. Renault Clermont był dobrym człowiekiem, ale nieustanna pogoń za pracą odebrała mu radość, po zbawiła go energii i witalności, zdusiła w nim marze nia, sprawiła, że stal się posępny i zgorzkniały. Paul nie chciał iść w jego ślady. Ani dawniej, ani dziś, ani kiedykolwiek. Jechał drogą wzdłuż bagien, od czasu do czasu przystając, żeby zrobić zdjęcie. Fascynował go tutej szy krajobraz; na przemian ziemia wydawała się jaAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
łowa lub też porastała ją bujna roślinność. Miał wra żenie, jakby w tej części świata życie i śmierć toczyły z sobą zaciekłą walkę i w pewnym momencie ogłosi ły rozejm. Kiedy zobaczył znak skrętu w stronę La Petite Maison, dwustuletniego domu niedawno przerobio nego na pensjonat, postanowił mu się dokładniej przyjrzeć. Jak większość budynków w Indigo, La Petite Maison zbudowano z rosnących w tej okolicy cyprysów. Słońce było zbyt wysoko, aby dało się uchwycić na zdjęciu niuanse architektoniczne. Może później, uznał Paul, przyglądając się okalającym dom weran dom. Tak, kiedy światło się zmieni, kiedy przybierze łagodniejszą barwę, wtedy lepiej będzie widać sielski urok tego miejsca. Zaparkował samochód na niedużym placyku i ru szył po schodkach do szerokich podwójnych drzwi. Podejrzewał, że jest to jedyny hotel w tak małej mieścinie. Wszedłszy do środka, natychmiast zauwa żył kamienną posadzkę, murowane, ściany i przyjaz ną twarz człowieka w recepcji. Wręczył właścicielowi pensjonatu kartę kredyto wą, kiedy nagle podszedł do niego starszy pan ubrany w dżinsy i czerwoną koszulę. - Doktor Landry - przedstawił się przybyłemu. Miejscowy zrzęda. Roześmiawszy się, Paul uścisnął wyciągniętą dłoń i wymienił swoje nazwisko. - A, to pan jest tym spadkobiercą rodziny Valois, który miał dziś drobny zatarg z naszą Marjo. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Szybko się wieści rozchodzą. - Dziwi się pan? Przyjechał obcy, narobił zamie szania... Ostatni raz tyle się działo, kiedy Skeeter Thibedaux o mało nie urwał sobie palucha podczas zawodów wędkarskich. I taki zakrwawiony wygrał zawody! - Doktor Landry pokręcił z rozbawieniem głową. - A Marjo to twarda sztuka. Łatwiej pokonać czterometrowego aligatora w okresie godowym niż tę dziewuchę. - Jakoś sobie z nią poradzę - odrzekł Paul, wpisu jąc się do księgi gości. Właściciel pensjonatu najwyraźniej też słyszał o jego spotkaniu, z Marjo, bo uśmiechnął się pod nosem. - Każdy tak myśli - oznajmił doktor. - Ale Marjo nie należy do tych potulnych istot, które grzecznie kiwają głową. Co to, to nie! Kiedy ta dziewczyna sobie coś postanowi, nie odpuści, jak pchła psu. - Ja również. - Ja też tak o sobie myślałem, dopóki nie po znałem mojej Celeste - mruknął starszy pan, po czym wyciągnąwszy fajkę z kieszeni spodni, udał się na werandę na tylach domu. Paul przerzucił przez ramię stary, pojemny plecak, z którym zjeździł pół świata. Plecak świetnie mu służył i na pustyni, i w dżungli amazońskiej, i w af rykańskim buszu, a on przyzwyczaił się do podróżo wania z jedną torbą, nawet jeśli ważyła dwadzieścia kilo. Sprzęt fotograficzny mieścił się w licznych przegródkach, oprócz tego było miejsce na tygodnio wy zapas ubrania oraz laptopa. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Przemierzywszy hol, Paul skierował się w stronę schodów, zanim jednak dotarł na górę, zabrzęczała jego komórka. Miał nadzieję, że dzwoni Joe, wydaw ca „Worlda", z nowym, fascynującym zleceniem, które pozwoli mu z czystym sumieniem wyjechać z Indigo i zapomnieć o tej cholernej operze. - Halo? - Paul? - Na drugim końcu linii odezwał się głos Faye. - Gdzie jesteś, braciszku? Ledwo cię słyszę. - Utknąłem na bagnach. - Wszedł do pokoju i za mknął za sobą drzwi. - Innymi słowy, jestem w In digo w Luizjanie. - Rany boskie, a co ty tam robisz? - Pamiętasz tę posiadłość, którą wuj Neil zosta wił mi w spadku? - Pytanie było z gatunku retorycz nych, albowiem oboje uczestniczyli w otwarciu tes tamentu. Faye odziedziczyła mnóstwo mebli, a on operę. - Diabli wiedzą, dlaczego akurat mnie po stanowił tak wyróżnić. Tym bardziej że na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy widzieliśmy się w życiu. - No fakt, wuj należał do samotników - przyznała siostra. - Kogoś mi to przypomina. Tobie nie? Paul uważał się za wędrowca, nie samotnika. To dwa całkiem odmienne typy ludzkie. Chyba. - W każdym razie przyjechałem sprzedać tę po siadłość, a potem ruszam do Tybetu. Mam zlecenie od „New Yorkera". - Myślałam, że to dopiero na listopad? - zdziwiła się Faye. Psiakrew, siostra ma fenomenalną pamięć. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Uznałem, że polecę trochę wcześniej. Może wkupię się w łaski nowego szefa? Kobieta westchnęła. - Czy kiedykolwiek zamierzasz wrócić do domu? - Ja nie mam domu. Zostawiłem go Diane, kiedy się rozwodziliśmy. Pamiętasz? - Dobrze wiesz, o czym mówię - oznajmiła z lek ką irytacją. - Czy kiedykolwiek wrócisz tu, na Cape Breton? Od miesięcy cię nie widziałam. - Wrócę. - Kiedy? Zawsze wpadasz jak po ogień. Bez uprzedzenia i na chwilę. John i ja lubimy cię gościć, ale wolelibyśmy, żebyś przyjeżdżał, bo za nami tęsk nisz, a nie dlatego, że ci to po drodze. - Faye, wiesz, że moja praca nie pozwala na ure gulowany... - Tak, tak, wszystko wiem - przerwała mu. W tle rozległ się płacz dziecka, malutkiej dziewczynki, którą Paul znał jedynie ze zdjęć. - Tak sobie myślę podjęła po chwili siostra - że nie powinieneś sprze dawać opery. Pamiętasz opowieści ciotek o róż nych członkach rodziny Valois? Ta opera to część naszej historii, niemal pamiątka rodowa. Fajnie by łoby... - Faye, myśmy nigdy nie mieli rodziny. Tata więk szość czasu spędzał na szukaniu pracy. W domu pojawiał się od święta. A mama... Nie musiał nic dodawać. Razem dorastali, razem cierpieli. Mieli ojca, który był nieobecny, i matkę, która przytłoczona odpowiedzialnością za wychowa nie dwójki dzieci całe dni spędzała na oglądaniu Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
seriali i piciu wina. Obowiązki rodzicielskie prze* rzuciła na syna. Wdzięczny był losowi, że Faye poszczęściło się w życiu, że nie wyrosła na kalekę emocjonalną. Wy szła za mąż za porządnego faceta i urodziła córkę, którą kochała do szaleństwa. - Zresztą - dodał po chwili - nie widzę sensu w trzymaniu rudery, która będzie mnie kosztowała majątek. - Paul, ten budynek może być dla ciebie począt kiem nowego życia. Czymś własnym. Swoim. Potem wystarczy dorobić się dwójki dzieci, kupić psa.:. - E tam. Zawsze mogę sobie twój przychówek wypożyczyć. - Od czegoś trzeba zacząć - kontynuowała Faye, ignorując jego żartobliwe uwagi. - I to już, Paul. Bo kiedy za parę lat się ockniesz, może być za późno. - W jej głosie pojawiła się nuta troski. - Fajnie jest przemierzać świat wzdłuż i wszerz, ale nie możesz tego robić całe życie. - Już raz byłem żonaty - przypomniał siostrze. - Nie ty pierwszy i nie ostatni. Ale długością małżeństwa nikomu nie zaimponujesz. Skrzywił się. Jego małżeństwo trwało półtora ro ku. Starali się, jak mogli, i on, i ona, ale w końcu okazało się, że wieczny wędrowiec i domatorka kiep skie mają szanse na ułożenie sobie życia. Diane była świetną kobietą, lecz nieodpowiednią dla niego. Po brali się młodo, pod wpływem impulsu. Żałował te go, głównie ze względu na nią; zasługiwała na lep szego męża. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Dobrze mi tak, jak jest - powiedział. - Poza tym jestem starszy od ciebie. Nie muszę wysłuchiwać twoich kazań. - Ale będziesz, przynajmniej dopóki nie docze kam się kuzynów, których mogłabym rozpieszczać. - Roześmiała się wesoło. Rzucił plecak na łóżko. - Nigdy się nie poddajesz, co? - Nigdy, kiedy chodzi o twoje szczęście - przy znała Faye. - Proszę cię, przemyśl decyzję w sprawie sprzedaży. W słuchawce zatrzeszczało. - Słabo cię słyszę, Faye. Wkrótce się odezwę. Rozłączył się, nie obiecując siostrze, ani że zatrzyma odziedziczony skarb, ani że postara się dla niej o gro madkę bratanków i bratanic. Wiedział, że Faye zamęcza go z miłości. Sama żyła inaczej i po prostu nie rozumiała, że można nie chcieć zapuścić korzeni. Na Cape Breton znał wielu takich ludzi; mieszkali na wyspie od pokoleń i nie wyobrażali sobie, aby mogli przenieść się gdziekol wiek indziej mimo wzrastającego bezrobocia, mimo braku perspektyw. Dla Paula ich upór oznaczał głu potę. On sam wyjechał natychmiast po maturze. Od tego dnia ciągle był w drodze, zależny wyłącznie od siebie. I to mu odpowiadało. Dlatego właśnie nie zamierzał trzymać nierucho mości w parnym bagiennym miasteczku, do którego nie miał zamiaru nigdy wrócić. Dwie minuty później był rozpakowany. Komórka i laptop się ładowały, szczoteczka do zębów leżała na Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
półce w łazience; ubranie jak zwykle zostawił w ple caku. W ten sposób, kiedy wyjeżdżał, nie musiał latać po pokoju i sprawdzać, czy niczego nie zapomniał. Na szafce nocnej położył kryminał, który kupił sobie na drogę, i wyciągnął się na dużym, szerokim łożu z baldachimem. Co za rozkosz! Na miękkim materacu poczuł się jak w niebie. Nie podnosząc się, zrzucił buty. Mimo otwartych drzwi balkonowych w pokoju panował upal. Firanki leciutko się ruszały, ale to, co je wprawiało w ruch, nie zasługiwało na miano wiat ru. Paul rozejrzał się leniwie dookoła. Musiał przy znać, że całkiem tu ładnie. Staromodny żyrandol z kloszami w kształcie tulipanów, białe ściany, lśnią ce drewniane podłogi, na łóżku miękka biała narzuta oraz stos różowych poduch, toaletka z lustrem, na niej porcelanowa miska i dzban, obok dwa stylizowa ne fotele. Miał wrażenie, jakby się cofnął w czasie co najmniej o sto lat i znalazł w innym świecie. Jego rozmyślania przerwało pukanie. Pensjonat mieścił się w starym domu, pewnie tak starym jak budynek opery, toteż w drzwiach nie było takich udogodnień jak wizjery. Paul wstał. Miał nadzieję, że ten, kto zakłóca mu spokój, szybko sobie pójdzie. Nacisnął klamkę. Na widok Marjo Savoy jęknął w duchu. O Boże! Znów ona? - Doktor Landry miał rację - mruknął. - Rację? Na temat? - Pani. Powiedział, że jest pani uparta jak pchła na psie. Usłyszał, jak kobieta wciąga z sykiem powietrze. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Chciała dać ostrą ripostę, ale najwyraźniej zmieniła zdanie. - Przyszłam w pokojowych zamiarach - oznaj miła. . - Pokojowych? - Uniósł pytająco brwi. - No tak. Chciałam zaprosić pana na kolację. Przez moment kusiła go perspektywa randki z peł ną temperamentu brunetką, ale po chwili zdał sobie sprawę, że Marjo nie chodzi o to, by spędzić przyjem ny wieczór w jego towarzystwie. - Po to, żeby mi dalej wiercić dziurę w brzuchu? Żeby mnie zniechęcać do sprzedaży? Dziękuję, ale zaproszenia nie przyjmę. Wsparła ręce na biodrach. - Jest pan fotografem, prawda? Dla „Worlda"? - Skąd pani wie? - Tu wszyscy wszystko wiedzą. Jak tylko żona Slima Brussarda zobaczyła w mieście obcy samo chód, natychmiast zaczęła wydzwaniać i sprawdzać, kim pan jest. - Niepotrzebnie zadała sobie tyle trudu. Za dzień czy dwa wyjadę i już nie wrócę. Marjo nie słuchała. - Co pan fotografuje? Pytanie zbiło go z tropu; po prostu się go nie spodziewał. - Głównie ludzi. Robiłem zdjęcia pasterzy renife rów na Syberii, fotografowałem mumie inkaskie, współczesnych piratów... - To znaczy, pańskie zdjęcia służą do przedsta wiania jakichś historii? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Można tak powiedzieć. - Więc niech pan przyjdzie o piątej do Blue Moon. Opowiem panu historię, która sprawi, że ze chce pan tu chwilę dłużej zostać. - Obawiam się, że... - Będę czekała. Jeśli pan nie przyjdzie, odnajdę pana. Mam nie tylko upór pchły, ale i węch psa myśliwskiego. Doktor Landry zapomniał o tym wspomnieć. - Uśmiechając się promiennie, obróciła się na pięcie i zniknęła. Paul podrapał się po brodzie. Był tak skołowany, że już nic nie rozumiał. "
Anula & Irena
ROZDZIAŁ CZWARTY
sc
an
da
lo
us
Piąta. Piąta piętnaście. Piąta dwadzieścia. Kelner ka wreszcie przestała ją pytać, czy chce złożyć zamó wienie, jedynie od czasu do czasu podchodziła do stolika, by dolać zimnej wody. Marjo czekała cierp liwie, to znaczy cierpliwie jak na kogoś, kto zupełnie nie posiada genu cierpliwości. Miała nadzieję, że Paul Clermont jednak się pojawi. Wcześniej tego niedzielnego popołudnia pracowa ła u siebie w zakładzie. Nikt nie umarł, nie musiała organizować żadnych pogrzebów ani pożegnań, mo gła więc nadrobić zaległości papierkowe. Włączyła komputer... pokusa okazała się zbyt silna: wpisała do wyszukiwarki nazwisko Paula. Lubiła być przygoto wana; uważała, że im więcej się wie o przeciwniku, tym większe ma się szanse go pokonać. To, co zobaczyła, wywarło na niej ogromne wra żenie. Zdjęcia Paula Clermonta były czymś więcej niż obrazem, niż wizualnym zapisem rzeczywistości. Potrafił uchwycić duszę fotografowanego obiektu. Oglądając zdjęcia, miała wrażenie, że przebywa na bezkresnych pustkowiach Nowej Zelandii, w obozie dla uchodźców w Afryce, w Appalachach w Wirginii Zachodniej. Człowiek, który potrafi sfotografować w Kongo goryla albinosa lub ukrytą salę w jednej Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
z egipskich piramid, chyba powinien zrozumieć, jak duże znaczenie historyczne ma piękny, stary gmach opery w Indigo. A jeśli nie zrozumie, wtedy... wtedy go zwiąże, zaknebluje i będzie trzymała jako zakładnika, dopóki facet nie przejrzy na oczy i nie przyzna jej racji. Ot co! Wreszcie dwadzieścia pięć po piątej Paul wszedł do restauracji. Był tak przystojny, że z miejsca po winna go znienawidzić. Na moment przystanął w drzwiach - zachodzące październikowe słońce rzu cało złociste refleksy na jego ciemne włosy. Jak przy stało na bohatera kobiecych snów, miał szerokie ra miona, długie nogi i wąskie biodra. Psiakrew! Człowiek, który zamierza zniweczyć jej plany, nie powinien stanowić ideału męskości. Powi nien wyglądać jak łachudra, jak brat bliźniak szpet nego Quasimodo. O ileż łatwiej byłoby rozmawiać z brzydalem, na widok którego serce nie waliłoby jej młotem. Ich spojrzenia się spotkały. Przez chwilę Marjo nie pamiętała, w jakim celu zaprosiła go na kolację. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była na randce. Kiedy ostatni raz na widok mężczyzny zapomniała, jak ma na imię? Paul ruszył w kierunku stolika. Serce biło jej jak szalone, z trudem oddychała. Wystraszyła się. Jej własne ciało urządza bunt, a umysł nawet nie pró bował zaprotestować ani przywołać ciała do po rządku. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z takim mężAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
czyzną. Na większości tubylców trudy życia na bag nach odcisnęły głębokie piętno. Mieszkańcy Luizjany ciężko pracowali, łowili ryby i krewetki, mart wili się, czy starczy im pieniędzy na opłacenie ra chunków, a w dodatku stale walczyli z wodą, która każdego roku zabierała coraz więcej ziemi. Marjo kochała Indigo, pragnęła zachować to wyją tkowe miasteczko w czystym, nienaruszonym stanie. Najchętniej odlałaby je w brązie i pokazywała na całym świecie. Aby pozostało w nienaruszonym stanie, musi przekabacić Paula Clermonta, przekonać go do swo ich racji. Starając się uciszyć buzujące hormony, wy prostowała ramiona, położyła ręce na stoliku i przyję ła urzędową pozę. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział. Pod chodząc do stolika, prawą rękę trzymał za plecami; teraz wyciągnął ją przed siebie i podał Marjo jask rawy bukiet kamelii. -I przepraszam za swoje wcześ niejsze zachowanie. Zaskoczona przyjęła bukiet. Przez moment podzi wiała szkarłatne, białe i różowe kwiaty o falistych i pręgowanyeh, jednobarwnych i cętkowanyeh płat kach. Wciągnęła w nozdrza ich woń. Wspaniały bu kiet sprawił, że złość jej minęła, a na ustach osiadł promienny uśmiech. - Wybaczam. - Cieszę się. - Paul również uśmiechnął się szero ko, po czym zajął miejsce naprzeciwko. Delikatnie pogładziła palcem jedwabisty płatek. - Ktoś panu zdradził, że to moje ulubione kwiaty? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Nie. Zdałem się na intuicję. Niektóre rzeczy w tym miasteczku nadal pozostają tajemnicą. Marjo roześmiała się i znów przytknęła bukiet do nosa. - Moja mama wszędzie w ogrodzie sadziła kamelie - powiedziała cicho. - Pewnie dlatego je uwiel biam. Bo mi ją przypominają. - Niespodziewanie łzy napłynęły jej do oczu. Psiakość! Czy musi się wzru szać akurat teraz? - Umarła? - spytał łagodnie Paul. Marjo skinęła głową; wciąż gładziła palcem płatki. - Zginęła w wypadku samochodowym, razem z moim ojcem. Miałam wtedy dziewiętnaście lat. - To przykre. Współczuję - oznajmił szczerze. - Dziękuję. - Odchrząknęła. - A teraz proponuję, żebyśmy przeszli do interesów. - Jeszcze raz bardzo przepraszam za spóźnienie. Po prostu zacząłem fotografować La Petite Maison. Nie mogłem się powstrzymać. Uwielbiam popołu dniowe światło... no i straciłem rachubę czasu. - Często się to panu zdarza? - spytała żartob liwym tonem. Kwiaty wyraźnie poprawiły jej humor. - Obawiam się, że tak. Najgorzej jest wtedy, gdy przegapia się ostatni prom albo spóźnia w Zimbabwe na samolot. Miał kuszący uśmiech. Uśmiech, który zdawał się prosić kobiety, żeby się przed nim, Paulem, otworzy ły, żeby mu zaufały, wyjawiły swe sekrety. Przez moment korciło ją, by tak postąpić, zapomnieć o kło potach, i zwyczajnie cieszyć się towarzystwem przy stojnego mężczyzny. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Odrobina egoizmu jeszcze nikomu nie zaszko dziła. Do stolika podeszła kelnerka. Podała Paulowi kar tę, której ten nawet nie otworzył. - Nie chce pan nic zamówić? - spytała Marjo, tłumiąc narastające podniecenie. - Na pewno nie kazała mnie pani otruć? Odrobina salmonelli dla wroga? - Że też na to nie wpadłam! — Parsknęła śmie chem. - Może następnym razem. Uniósł brwi. Jej słowa zabrzmiały zachęcają co, jakby niosły obietnicę, że jeszcze kiedyś się spot kają, że spędzą razem trochę czasu. Marjo wystra szyła się. Może zbyt długo żyła samotnie, może podświadomie wypowiadała na głos swoje pragnie nia? Przed oczami stanął jej obraz Paula Clermonta, który leży w jej łóżku i tuli ją do siebie. Tak, stanow czo za długo nie miała partnera. Była opiekunką Gabriela, dbała o dom, prowadziła interesy, ale nie była kobietą. Nigdy nie stawiała swoich potrzeb na pierwszym miejscu. A gdyby to zmienić? Na krótko? Choćby tylko na jedną noc? Weź się w garść, skarciła się w myślach, nie po to się dziś umówiłaś. Podniosła ze stolika kartę dań i ponownie ją przejrzała, chociaż już dziesięć minut temu podjęła decyzję, co zamówi. - Mam prośbę. Mówmy sobie po imieniu, dob rze? - zaproponował Paul i nie czekając na jej od powiedź, spytał: - Co mi radzisz wybrać? - Hm, jeśli jesteś człowiekiem ciekawym świata, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
to danie z aligatora. - Wskazała ręką na wypchany łeb gada wiszący nad barową ladą. Widząc skrzywio ną minę swego towarzysza, roześmiała się perliście. - A jeżeli jesteś tradycjonalistą, to Estelle robi naj lepsze gumbo na świecie i najlepszą zupę z żółwia. - Zniżywszy glos, zakryła ręką usta. Wiedziała, że w Indigo nawet szept rozchodzi się z prędkością błyskawicy. - Nawet lepszą niż moja ciotka Julia, ale to tajemnica. - Której nikomu nie zdradzę -przyrzekł solennie, a ją przeszył dreszcz. Kiedy kelnerka wróciła z dwiema szklankami zim nej herbaty, Paul, korzystając z rady Marjo, zamówił zupę z żółwia. Marjo również. - Obiecałam ci opowieść... - rzekła, gdy zostali sami. - O operze? - Nie, o operze powiem ci kiedy indziej - zdecy dowała nieoczekiwanie. Chociaż Paul wydawał się zainteresowany, bała się, że akurat ta opowieść ni czego nie zmieni, nie skłoni go do zmiany zdania, a na tym głównie jej zależało: by zarazić go miłością do Indigo. Postanowiła zacząć od historii, która roz budziła jej własną ciekawość. - Teraz opowiem ci o La Petite Maison. - O pensjonacie? - zdziwił się. - Tak. Te historie są z sobą powiązane. Otóż ziemia, na której stoi pensjonat, należała do Alexandre'a Valois. I to on na początku dziewiętnastego wieku zbudował na niej dom. - Urwała, czekając, aż kelnerka postawi na stole dwie duże miski, znad Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
których unosił się nęcący zapach. — Alexandre za trudniał służącego, niejakiego Charlesa Baptiste'a. Charles, człowiek niezwykle uczciwy i lojalny, opie kował się Alexandre'em niemal od urodzenia i jak wynika z listów, które czytałam, zrobiłby dla niego wszystko. Właściwie to on go wychował. Rodzice Alexandre'a mało interesowali się synem. Należeli do ludzi chłodnych i wyniosłych, którzy dzieci mają wyłącznie po to, by nie wyginęło nazwisko rodowe. - Niestety, rodzice często zostawiają wychowa nie dzieci innym ludziom - oznajmił smutno Paul, a Marjo pomyślała sobie, że pewnie jego dzieciństwo również dalekie było od ideału. Pominęła to jednak milczeniem. - Wkrótce przed ślubem Alexandre'a Charles za chorował. Zaniemógł do tego stopnia, że nie wstawał z łóżka. Oczywiście o dalszej pracy nie mogło być mowy. - A w owych czasach nie istniały takie rzeczy jak renty. - To prawda. Lecz Alexandre dbał o swoich pra cowników. Zbudował dla Charlesa, jego żony i dzieci dom, który obecnie zwie się La Petite Maison. - Wykazał się niezwykłą szczodrością. To bardzo piękny dom. Marjo uśmiechnęła się. - I bardzo skromny w porównaniu z ogromną rezydencją, jaką Alexandre wybudował dla swojej żony, ale to już inna historia. Alexandre specjalnie wybrał dla Charlesa miejsce na obrzeżach miastecz ka, bo wiedział, że jego stary opiekun to człowiek Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
skryty. Poza tym Charles wolał mieszkać z dala od innych. Mieszkańcy Indigo bali się jego dziwnej cho roby; podejrzewali, że może być zaraźliwa lub że jest karą zesłaną przez Boga. W każdym razie Alexandre nie szczędził sił, aby ratować swojego starego przyja ciela. Nawet sprowadził do niego lekarza z Francji. - Zachował się chwalebnie. - Tak, ale nie zdołał Charlesa uratować. Charles zmarł po roku, w bólu i męczarniach. Z tego, co zdołaliśmy ustalić na podstawie notatek pozostawio nych przez lekarza, miał nowotwór żołądka. Paul wzdrygnął się. - Okropna śmierć. - Po śmierci Charlesa Alexandre pozwolił jego żonie i dzieciom dalej mieszkać w wybudowanym dla nich domu. I żeby mieli za co żyć, nadal wypłacał im pensję Charlesa. - Wspaniały przykład człowieka, który myśli ser cem, a nie portfelem - podsumował Paul. - No właśnie. Ale dopiero od tego momentu opo wieść się robi ciekawa. Paul zastygł w bezruchu, z łyżką zawieszoną wpół drogi między ustami a talerzem. - To nie wszystko? - Dzień po śmierci Charlesa jego żona wyprowa dziła się z ich domu. Zabrała dzieci, pieniądze i wyje chała do Francji. Nigdy więcej nie wróciła do Indigo. Aha... - Na twarzy Marjo pojawił się ironiczny uśmiech. - Oprócz dzieci zabrała z sobą jeszcze jed ną osobę. - Kogo? - Paul pochylił się do przodu. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Lekarza, którego Alexandre sprowadził z Fran cji. Otóż bardzo się do siebie zbliżyli w ciągu tego roku, kiedy Charles umierał. - Wesoła wdówka? - Paul pokręcił zdegustowany głową. - Biedny Charles. - Nie taki znów biedny - zaoponowała Marjo. Okazało się, że jedna z pokojówek Alexandre'a była kochanką Charlesa. I że to Charles spłodził dziecko, które urodziła trzy lata wcześniej. Najwyraźniej był doskonałym i lojalnym pracownikiem, ale trochę mniej lojalnym mężem. - To wszystko prawda? Nic nie zmyślasz? - spy tał ze śmiechem Paul. - Nic a nic. Ustaliliśmy fakty na podstawie listów i aktów urodzeń. W miasteczku wybuchł skandal, zwłaszcza kiedy wdowa wyjechała z doktorem. Ale Alexandre do końca bronił dobrego imienia Charlesa. Sfinansował naukę jego syna z nieprawego łoża. No i pozwolił, żeby matka z dzieckiem zamieszkali w dawnym domu Charlesa. - No proszę. La Petite Maison jawi mi się teraz w całkiem nowym świetle. - Dlatego najpierw opowiedziałam ci tę historię. A budynek opery... chciałabym, abyś najpierw go obejrzał, a dopiero potem o nim usłyszał. - Przecież go widziałem. - Owszem, ale patrzyłeś na niego inaczej, powierz chownie, nie tak jak dziś na pensjonat. Sam powie działeś, że fotografując La Petite Maison, straciłeś rachubę czasu. Byłeś tak pochłonięty fotografowa niem, że zapomniałeś o naszym spotkaniu, o bożym Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
świecie. - Na moment zamilkła i wypiła łyk wody. Postanowiła przejść do sedna. - Proszę cię, wy świadcz mi przysługę. Odwiedź jeszcze raz operę. Poświęć trochę czasu na jej oględziny. Poczuj ducha tego miejsca. Podobnie jak pensjonat, zobaczysz bu dynek w nowym świetle. I zrozumiesz, że grzechem byłoby się go pozbywać. - Nie sądzisz, że nowy właściciel przychylniej szym okiem by patrzył na twoje plany? - Może. A może nie. Proszę cię, Paul. Nie musisz się w nic angażować. Wystarczy, żebyś pozostał właś cicielem. Miasto na pewno pójdzie ci na rękę, da jakąś ulgę podatkową. - Nie chodzi o podatki. Po prostu nie chcę trzy mać tej ruiny. - Ale nie możesz jej sprzedać! - zaprotestowała Marjo. -Nie teraz. Jeżeli zgłosisz ją do agencji nieru chomości, będziemy musieli wstrzymać prace re montowe. Od czasu huraganów Katriny i Rity mamy ogromne trudności z pozyskiwaniem funduszy. Tury ści przestali przyjeżdżać, inwestorzy boją się loko wać tu pieniądze... A władze miasta na pewno nie poprą naszych starań o dotacje, i słusznie, jeśli ist nieje cień szansy, że budynek, który próbujemy od nowić, może trafić w ręce człowieka, który go roz bierze, a na jego miejscu wybuduje supermarket albo kino. - Kino? Tu? Na tym pustkowiu? Mała szansa. Czy musiał wszystko przyjmować dosłownie? - W każdym razie ani miasto, ani komitet od budowy opery nie będą chciały poświęcać czasu Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
i energii na coś, co za trzy lub cztery miesiące może zniknąć. Ty jesteś potomkiem pierwszego Valois, a to dla nas ważne, żeby właścicielem pozostał pra wowity spadkobierca. - Ale dlaczego? Nikt z rodziny Valois nie był tu od lat. Sam nie miałem pewności, czy Indigo napraw dę istnieje, czy stanowi część rodzinnego mitu, dopó ki nagle nazwa miasteczka nie pojawiła się w tes tamencie wuja Neila. Wuja, którego widziałem zale dwie kilka razy na oczy i który nigdy nie przyjeżdżał na nasze niedzielne obiadki, żeby pochwalić się swo im „skarbem". - Wiesz, że twój wuj odwiedził kiedyś Indigo? Dawno temu, jeszcze w latach pięćdziesiątych. Oczy wiście nie miał pieniędzy na konserwację opery, ale myślę, że chciał, by budynek został w waszej ro dzinie. - Wuj Neil był w Indigo? - zdumiał się Paul. - Tak. Rzecz jasna, ja go nie poznałam, nie było mnie wtedy na świecie, ale Hugh, nasz miejscowy historyk, opowiedział mi o jego wizycie. Nie trwała długo, ale podobno twój wuj prosił o pokazanie mu opery. Hugh odniósł wrażenie, że Neil jest... że był typem człowieka, którego męczy towarzystwo. - To prawda. Śmialiśmy się, że jest pustelnikiem. Rzadko go widywaliśmy. - Po wyjeździe raz na jakiś czas pisał do Hugh i pytał o operę, czy jeszcze stoi, czy się nie sypie. Przez ostatnie trzydzieści lat budynek wynajmowała kobieta o nazwisku Maude Picard, która prowadziła w nim antykwariat. Zmarła w styczniu zeszłego roku. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Po jej śmierci usiłowaliśmy skontaktować się z Neilem, ale nie odpowiadał na nasze listy. - Był już bardzo chory. Miał raka. - Przykro mi. - Marjo zacisnęła ręce na kolanach. Modliła się w duchu, aby udało jej się przemówić Paulowi do rozumu. - Ludzie zamieszkujący te stro ny... - Urwała. - Dla Kajunów najważniejsza jest ich przeszłość. Tradycja, historia, zwyczaje. Budy nek opery należy do ich dziedzictwa kulturowego. Podniosła łyżkę i zaczęła nią obracać. - Ten teren jest dość szczególny. Podobnie jak Nowa Szkocja. Ludzie, którzy tu mieszkają, cenią swoją odrębność. Mamy własny dialekt. Mamy własną kuchnię. Wielu rzeczy, jakie tu można spotkać, nie znajdziesz ni gdzie na świecie. Dlatego tak zażarcie walczymy o stary porządek, o pamiątki, zabytki, słowem, o na sze dziedzictwo kulturowe. - Chcecie pozostać skansenem? - Może nie skansenem, ale nie interesuje nas pęd ku nowoczesności. - Rozumiem. Więc w umowie sprzedaży posta wię warunek, że nowy właściciel nie może budynku zburzyć. I nadam mu nazwę: Opera Valois. W ten sposób i wilk będzie syty, i owca cała. - Nie, nie masz racji! - sprzeciwiła się Marjo, zapominając o stygnącym gumbo. - Sama nazwa nie wystarczy. Żeby tradycji stało się zadość, właścicie lem musi pozostać potomek rodu Valois. Dla nas, mieszkańców Indigo, liczy się to, że operę dziedzi czyli kolejni potomkowie Alexandre'a. Gdybyś znał historię swojej rodziny... Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Znam wystarczająco dobrze. Moje ciotki i wu jowie uwielbiają snuć wspomnienia. Omawiają nie tylko niedawną przeszłość, ale w rozmowach cofają się setki lat. Słuchając ich, czasem mam wrażenie, że wciąż jesteśmy pod panowaniem Anglików. Jednak że ja się nie wdałem w swoich krewnych, nie czuję silnych więzi rodzinnych. Nie przywiązuję się ani do ludzi, ani do rzeczy. Podróżuję; wszystko, czego po trzebuję, noszę przy sobie w plecaku i nie martwię się o to, że ktoś czeka na mnie z obiadem w domu. Wychodzę, kiedy chcę, wracam, kiedy chcę, w dodat ku mi za to płacą. Marjo pokręciła głową, zdumiona, że można przedkładać życie wędrowca nad więzy rodzinne. Po prostu sobie tego nie wyobrażała. Ona sama zawsze czuła się częścią tutejszej społeczności, tu zapuściła korzenię. Żyć bez swojego miejsca na ziemi? Bez domu? Bez ciepłej pierzyny, którą można otulić się w mroźną noc? Nie mieściło się jej to w głowie. - To smutne - oznajmiła. - Co to za życie? - Wszystko zależy od preferencji. Mnie moje od powiada. - Paul skupił się na jedzeniu. Zerknęła na jego lewą rękę. Na palcu nie dostrzeg ła obrączki. Biorąc pod uwagę, co przed chwilą po wiedział, nie powinna była się zdziwić. A jednak... Naprzeciwko niej siedzi przystojny wysportowany mężczyzna, odnoszący w życiu spore sukcesy. Właś nie tacy cieszą się powodzeniem u kobiet. Ale pat rząc w niebieskie oczy Paula, odniosła wrażenie, że jego życie wcale nie jest tak doskonałe, jak usiłuje je przedstawić. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Słuchaj, wybierz się tam jeszcze raz, do opery, porób trochę zdjęć... - Już zrobiłem. Pomyślałem, że może mi się kie dyś przydadzą. Albo że przydadzą się w agencji nie ruchomości. Więcej nie potrzebuję. - Gdybyś zobaczył operę w środku, obejrzał pra cę dziewiętnastowiecznych rzemieślników, na pew no zmieniłbyś zdanie. Nie znam się na fotografii, ale wiem, że jesteś znakomitym fachowcem. - Wzięła głęboki oddech, po czym dodała: - Widziałam serię zdjęć z plemieniem Maorysów w Nowej Zelandii. Nigdy wcześniej nie spotkali obcego, kogoś spoza swojego plemienia. Ich kultura wymiera, bo izolacja, na którą się skazali, okazała się bronią obosieczną. Muszę przyznać, że doskonale opowiedziałeś ich his torię, nie słowami, lecz obrazami. Wszystko można Wyczytać z oczu, z ciał, ze zdjęć domów... Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdumienie. - Sprawdziłaś mnie w komputerze? - Nawet na głuchej prowincji mamy dostęp do Internetu. I niektórzy z nas potrafią korzystać z Go ogle^. Uśmiechnął się szeroko. - Pochlebia mi, że chciało ci się zerknąć na moje zdjęcia. I jeszcze bardziej mi pochlebia, że ci się podobały. - Skoro ci pochlebia, to zrób dla mnie tę jedną rzecz - poprosiła. Odsunęła na bok miskę i ujęła go za rękę. Chciała tylko wzmocnić prośbę, podkreślić, jakie to dla niej ważne, ale niewinny dotyk sprawił, że przeszył ją prąd. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Jaką? - spytał Paul. Czym prędzej cofnęła rękę. - Pojedź tam jeszcze raz. Potraktuj to jak zlece nie. Za pomocą aparatu uchwyć piękno i duszę bu dynku. Może twoje pismo zamieściłoby taki repor taż? Wtedy obie strony by na tym skorzystały. - Obie? - Tak. Ja bym miała reklamę. Może dzięki niej udałoby mi się zdobyć więcej funduszy na remont opery, poza tym ludzie dowiedzieliby się czegoś o hi storii i kulturze kajuńskiej. A ty... - zaczęła mu tłu maczyć, jakie odniósłby korzyści. - Zastanowię się - obiecał Paul. - Zaostrzyłaś mój apetyt opowieścią o La Petite Maison. Nie na tyle, żebym chciał pozostać właścicielem opery, ale na tyle, żeby jej się przyjrzeć przez obiektyw apara tu. - Zmarszczył czoło. - Ale najpierw musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie. - Jakie? - Co ty z tego będziesz miała? - Pochyliwszy się, na moment utkwił w niej swe niebieskie oczy. - Dla czego tak bardzo ci na tym zależy? Wiem, że chcesz odrestaurować ruinę, zachować ślady kajuńskiej kul tury, która zanika szybciej niż mgła w słoneczny poranek. Alę co jeszcze się za tym kryje? - Nic. Słowo honoru. - Jak powiadacie w tych stronach, pleciesz bania luki. Roześmiała się. - W tych stronach mówimy nieco bardziej do sadnie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Może. Ale jestem w towarzystwie damy. - Bły snął w uśmiechu zębami. - Pięknej damy skrywającej tajemnicę. I dopóki jej nie poznam... - zniżył głos, a jej serce zabiło gwałtownie - żadnych przyrzeczeń nie będę składać.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ PIĄTY
sc
an
da
lo
us
Nazajutrz rano Paul stał nad leniwie płynącą wodą, trzymając w ręce aparat. Liczące setki lat dęby po rośnięte długimi strąkami oplątwy tkwiły wzdłuż brzegów niczym bezgłośni strażnicy; ich ciężkie ga łęzie zwisały nisko, gdzieniegdzie sięgając powierzch ni wody. Na parnych luizjańskich bagnach żyło mnóstwo ali gatorów, należało zatem mieć stale wytężoną uwagę. Przysunąwszy aparat do oczu, Paul ujrzał na gałęzi jaskrawo upierzonego ptaka, po chwili obrócił się nieco w prawo - w wizjerze pojawiła się kępa mart wych dębów, które wyglądały jak przyczernione du chy. Nie wcisnął spustu, nie zrobił zdjęcia, po prostu z zafascynowaniem obserwował ten dziki pierwotny krajobraz. Okoliczne bagna różniły się od wszystkiego, co kiedykolwiek w życiu widział. Łączyły w sobie ciszę i bezruch pustyni z wybujałym gąszczem lasów tropi kalnych. Paul opuścił aparat. Na wprost rosło wielkie poskręcane drzewo cyprysowe, a w górze bezszelest nie krążył jastrząb, który swym bystrym okiem wy patrywał zdobyczy. Przez chwilę Paul śledził jego lot, po czym skierował spojrzenie na wodę. Podobała mu się wczorajsza kolacja z Marjo, miAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
mo że częściej się spierali, niż zgadzali. Dlaczego ta kobieta jest taka uparta? Gdyby udało mu się przeko nać ją do swoich racji, z czystym sumieniem mógłby wyjechać i... - Co to?; Odwrócił się. Na ścieżce stał chłopiec, a raczej młody mężczyzna, który z błyskiem zainteresowania w oczach spoglądał na aparat. - Aparat fotograficzny. - Taki, co od razu wypluwa zdjęcia? Młodzieniec mówił z silnym akcentem kajuńskim, toteż dopiero po chwili Paul zrozumiał pytanie. - Masz na myśli polaroida? Nie, mój aparat nie wypluwa zdjęć. Ale można je zobaczyć. - Pokazał młodzieńcowi zdjęcie na ekranie. - To jest to, które teraz pstryknąłeś? - Nie. Jedno z poprzednich. Młodzieniec zmarszczył czoło, usiłując przetrawić informację, po czym usatysfakcjonowany skinął głową. - Na imię mam Gabriel - oznajmił, wyciągając rękę. - A na następne urodziny skończę dwadzieścia dwa lata. - Jestem Paul. Wymienili uścisk dłoni. - Co robisz na bagnach? Paul zawahał się, nie wiedząc, co powiedzieć. Gabriel sprawiał wrażenie lekko opóźnionego w roz woju. - Sprzedaję budynek - odparł Paul, postanawia jąc udzielić jak najprostszej odpowiedzi. - Dlaczego? - Twarz Gabriela wyrażała zdumienie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Bo nie jest mi do niczego potrzebny. - Nie chcesz mieszkać w Indigo? - W tym budynku nie można mieszkać - odrzekł Paul, wykręcając się od odpowiedzi. - Aha. - Kołysząc się wprzód i w tył, chłopak zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - Dlaczego nie można? - Bo to gmach opery. Jestem właścicielem opery - oznajmił Paul. Bał się, że młodzieniec będzie go zasypywał pytaniami, dopóki nie otrzyma jasnej, kla rownej odpowiedzi. - Serio? - Oczy młodzieńca rozbłysły z podniece nia. - O rany! Muszę to powiedzieć Marjo. Będzie chciała cię poznać. - Już się poznaliśmy. - Paul nie dodał, że dwu krotnie mieli okazję stanąć naprzeciw siebie w ringu. I że bez względu na kolację w Blue Moon, przypusz czalnie zajmuje pierwsze miejsce na liście wrogów panny Savoy. - To moja siostra. - Twarz młodzieńca znów roz jaśnił uśmiech. Informacja ta zaskoczyła Paula, sam nie wiedział dlaczego. Zdawał sobie sprawę, że Marjo Savoy nie egzystuje w próżni, ale jakoś nie umiał jej sobie wyobrazić z rodziną. Zwłaszcza z miłym, dobrze wychowanym bratem, który nie odziedziczył kłót liwej natury swojej starszej siostry. - Powinieneś go zachować, ten budynek - oznaj mił nagle Gabriel. - Jest ważny dla Indigo. Ciągle zapominam dlaczego, ale wiem, że jest bardzo ważny. - Zastanowię się - obiecał Paul i uznał, że faktyczAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
nie powinien przemyśleć swoją decyzję. Jak słusz nie zauważyła Marjo, pozostanie właścicielem opery nic by go nie kosztowało. Tubylcom chodzi o to, by budynek nie przeszedł w obce ręce; by na akcie własności figurowało nazwisko spadkobiercy pierw szego właściciela. Z drugiej strony... Hm, na samą myśl o nieruchomości czuł, jak oplatają go niewi dzialne macki. - Super! - ucieszył się Gabriel. Jego uśmiech był chyba zaraźliwy. - Chcesz porobić mu zdjęcia? - Właściwie to nie... - Uwielbiam zdjęcia. Przy niektórych staję się smutny, ale inne mnie rozweselają. Wiesz, o czym mówię? Paul skinął głową. - Pewnie lubisz fotografować, co? - Chłopak popa trzył na aparat z tęsknotą w oczach. - Chciałbym mieć aparat. Wtedy nie musiałbym zapamiętywać widoków; mógłbym po prostu wyjąć zdjęcie i je sobie obejrzeć. Paula ogarnęła melancholia. Jako dziecko marzył o tym samym. Ileż to razy błagał rodziców, żeby mu kupili sprzęt fotograficzny! Pierwszy aparat dostał na swoje dwunaste urodziny i od tej pory nigdy się z nim nie rozstawał. - Chcesz potrzymać? - Ostrożnie podał chłopa kowi swojego nikona. Gabriel ujął go w obie dłonie. - Ale duży. I ciężki. Jak kamulec. - To prawda - przyznał ze śmiechem Paul. - Jak kamulec. - Mogę zrobić zdjęcie? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Oczywiście. Tylko najpierw pokażę ci, jak to działa. - Stanął za Gabrielem i podniósłszy aparat, skierował obiektyw na wodę. Następnie zoomem przybliżył i oddalił obraz. - Widzisz? A potem wy starczy tu nacisnąć. Gabriel zawahał się, lecz po chwili przytknął apa rat do oka, lekko przybliżył obraz i wcisnął przycisk. Sekundę później obraz pojawił się na ekranie. - Zrobiłem! Zobacz, udało się! Promieniał radością i dumą. Obserwując go, Paul przypomniał sobie, dlaczego tak bardzo pragnął zaj mować się fotografią. - Tak, zrobiłeś zdjęcie. Świetnie się spisałeś. - Szkoda tylko, że twój aparat nie wypluwa zdjęć, bo chętnie bym je powiesił w swoim pokoju. - No niestety. Ten robi tak zwane zdjęcia cyf rowe. Żeby obejrzeć je w powiększeniu, trzeba spec jalnym kablem podłączyć się do laptopa... - Paul urwał. Widział, że Gabriel nie rozumie. - Postaram ci się wydrukować twoje zdjęcie. Ledwo wypowiedział te słowa, skarcił się w du chu. Nie powinien czynić obietnic, nie mając pewno ści, czy zdoła je spełnić. Wprawdzie przyrzekł prze myśleć decyzję w sprawie opery, podejrzewał jed nak, że zrobi tak, jak zamierzał, czyli wystawi budy nek na sprzedaż i wróci do dawnego życia. - Co wy tu robicie? Paul obrócił się. Chryste! Co za irytująca maniera! Czy Marjo Savoy musi się tak skradać? - Choć raz mogłabyś nadejść normalnie, z na przeciwka - powiedział ze śmiechem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Z oczu Marjo wyzierała siła, długi, ciasno zaple ciony warkocz aż się prosił o to, by go rozpleść, zaś letnia sukienka na cieniutkich ramiączkach opinała ponętne kształty. A niech się skrada, pomyślał Paul, spod zmrużonych powiek przyglądając się dziewczy nie. Najwyraźniej miasteczko ma do zaoferowania wiele kuszących widoków. - Paul uczy mnie, jak zostać fotografem - oznaj mił Gabriel, unosząc nikona. Marjo zerknęła na Paula, który skinął głową. - Gabriel ma prawdziwy talent. - Może kiedyś mógłbym znaleźć pracę przy ro bieniu zdjęć - powiedział chłopak, pęczniejąc z du my. - Wolałbym fotografować ludzi, niż ich malo wać przed pogrzebem. - Zobaczymy - bąknęła Marjo, nie przykładając większej wagi do słów brata. Gabriel miał mnóstwo zapału, lecz rzadko cokolwiek z tego wynikało. - Od daj Paulowi aparat i wracajmy do domu. - Jeszcze kilka, Marjo! - Na jego twarzy pojawił się wyraz świadczący o tym, że chłopak nie podda się bez walki. - Gabe, proszę cię. Nie mamy czasu; praca czeka. Przecież wiesz, że urządzamy wieczorem czuwanie. - Chcę zrobić kilka zdjęć - powtórzył z uporem. - Paul mi pozwolił. Potem mogę zabrać się do pracy. Marjo popatrzyła na Paula, bezgłośnie prosząc go, by ją poparł. - Zrób jedno lub dwa - powiedział do chłopaka Paul. -Nie wypada siostrze kazać na siebie czekać... To zajmie tylko chwilę - zwrócił się szeptem do Marjo. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Szczerząc w uśmiechu zęby, Gabriel skierował aparat na Paula i zrobił mu zdjęcie, zanim ten zdążył zaprotestować. Następnie obrócił się do siostry, zer knął w aparat, sprawdzając, czy się cała mieści, i po nownie nacisnął spust. - Gabriel! - warknęła ostrzegawczo. Chłopak z ociąganiem zwrócił Paulowi nikona. - Możemy się później spotkać? - zapytał. - Jasne. Jeśli twoja siostra się zgodzi. Gabriel popatrzył na nią błagalnie. - W porządku - powiedziała. - Jeżeli ze wszyst kim się uporasz i... Gabriel podbiegł do niej i uścisnął ją z całej siły. - Fajnie! Na pewno się uporam. - Opuścił ra miona. - Cześć, Paul. Muszę już iść. Niedługo się zobaczymy. Pomknął przed siebie. Marjo chyba jeszcze nigdy nie widziała, aby tak szybko gnał do pracy. - Świetny chłopak - rzekł Paul. - Przyjacielski, pełen entuzjazmu. - Miło mi to słyszeć. - Zawahała się. Czuła, że powinna coś dodać. To szaleństwo, pomyślała. Bo w gruncie rzeczy chciała zwiększyć dystans pomię dzy sobą a Paulem. Wczorajszy wieczór spędzili całkiem przyjemnie, chociaż większość czasu zachowywali się jak Tyson z Holyfieldem. Może napięcie wynikało z ich od miennych poglądów na temat opery, ale... Ale ilekroć podnosiła wzrok, widok Paula rozniecał w niej ogień, o którym sądziła, że dawno się już wypalił. - Muszę wracać do pracy - oznajmiła, ale nie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
ruszyła się z miejsca. Zupełnie jakby przyrosła do ziemi. - Gdzie pracujesz? Z tego, co się zorientowałem, w Indigo nie ma zbyt wielu miejsc pracy. - Jestem właścicielką zakładu pogrzebowego „Savoy". Stoi na końcu miasteczka, obok kościoła i cmentarza. Należał do mojego ojca, a wcześniej do dziadka. - Wzruszyła ramionami. - Po prostu kon tynuuję tradycję rodzinną. - Sama zajmujesz się... no wiesz... zwłokami? Było to pytanie, na które odpowiadała już setki razy. - Nie. Ja tylko wszystkiego doglądam. Przygoto waniem ciała do pochówku zajmuje się Henry Roy, Gabriel mu pomaga. - Ponownie wzruszyła ramiona mi. - To rodzinny interes. Patrzyłam, jak ojciec pra cuje, zaczęłam mu pomagać. Traktowałam to jako coś naturalnego. Pamiętam, jak z Gabrielem ubierali śmy ciała. - Nie brzydziliście się? Nie baliście się? - Z początku trochę - przyznała. Ruszyli ścieżką wzdłuż wody. - Ale na Południu człowiek szybko się uczy, że śmierć jest częścią życia. Istnieją setki kajuńskich przesądów dotyczących umierania. - Urwa ła. - To jak w przyrodzie: rośliny wypuszczają nowe listki, kwitną, a potem więdną. - Zwłaszcza tutaj to widać, na tych bagnach. Paul wskazał na wodę, w której tętniło niewidzialne gołym okiem życie, i na sterczące obok martwe drze wa. Razem te żywe i martwe elementy tworzyły obraz całości, harmonii, piękna. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Masz rację. - Więc od dziecka chciałaś balsamować zwłoki? - Och, nie! - Roześmiała się zdumiona, że taki pomysł przyszedł mu do głowy. - Kiedy byłam mała, wyobrażałam sobie, że zostanę śpiewaczką. Przez kilka lat mama woziła mnie do Lafayette na prywatne lekcje. Czasem występowałam publicznie. - Dlaczego nie zajęłaś się śpiewem zawodowo? - Miałam... - Popatrzyła w kierunku, w którym oddalił się Gabriel. - Miałam liczne obowiązki. Paul przyjrzał się jej uważnie. Nagle dostrzegł ją w nowym świetle. Była istotą o wiele bardziej skomplikowaną, niż sądził. Oczywiście nie miało to większego znaczenia, bo przecież ani nie zmienił zdania w sprawie opery, ani nie zamierzał się poddać; co najwyżej zgadzał się na tymczasowe zawieszenie broni. Szli wąską krętą ścieżką prowadzącą do La Petite Maison. Od czasu do czasu tuż pod powierzchnią wody przepływał aligator; widać było tylko jego oczy. Właściwie bardziej przypominał dryfującą kło dę drewna niż drapieżne zwierzę. - Miałaś rację. To miejsce różni się od wszyst kich, jakie dotąd widziałem. - Im dłużej się tu mieszka, tym trudniej się stąd wyrwać. Strąki oplątwy nie tylko oplatają drzewa, ale mam wrażenie, że nas, mieszkańców, również. - Po słała mu przyjazny uśmiech. - Nie wyobrażam sobie, żebym mogła mieszkać gdziekolwiek indziej. By nie zaplątać się/w te strąki, o których mówiła, a które zwisały nisko nad ścieżką, przysunął się bliżej Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo. Różnili się jak dzień i noc, a jednak czuł do niej dziwny pociąg. Miał ochotę wsunąć palce w jej długie włosy, potargać je, wierzchem dłoni pogładzić ją lekko po ramieniu. Niełatwo było iść kolo niej, udawać, że nic się nie dzieje, że nie słyszy jej od dechu, nie wdycha zapachu jej skóry, nie widzi jej... - A ja nie wyobrażam sobie, abym mógł gdzie kolwiek zapuścić korzenie - odrzekł. - Chociaż kie dyś, jak byłem żonaty, miałem dom. Ale długo to nie potrwało. - Co? Małżeństwo czy posiadanie domu? - Jedno i drugie. Nie wdawał się w szczegóły, więc ona o nic więcej nie zapytała. Doszli do gęstej kępy drzew. Mogli przedrzeć się przez bujną roślinność i dalej wędrować ścieżką albo też obejść drzewa. Oboje skręcili w tej samej sekun dzie i znaleźli się twarzą do siebie; dzieliły ich do słownie centymetry. Patrzyli sobie w oczy. Paul czuł, jak podniecenie pulsuje mu w żyłach, jak wali w ser cu, dudni w skroniach. Pocałuj ją, nalegał cichy wewnętrzny głos; poca łuj, zanim przypomnisz sobie te wszystkie powody, dlaczego nie powinieneś tego robić. - Przepraszam - szepnął Paul. - To ja przepraszam. Zagapiłam się, no i... - Nie szkodzi. - Przytknął palec do ust dziew czyny. Rozchyliła wargi i wciągnęła gwałtownie powiet rze. Niewiele się zastanawiając, Paul pochylił głowę i delikatnie ją pocałował. Było to bardziej lekkie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
muśnięcie niż pocałunek. Cofnął się centymetr lub dwa, czekając na reakcję. Długo nie musiał czekać. Nie potrafiąc pohamo wać palącego pożądania, odwzajemniła pocałunek. Ciało Paula ocknęło się z marazmu, w jakim tkwiło od lat. Na moment zapomnieli o całym świecie. Li czyli się tylko oni; złączeni wargami i oddechem stanowili jedność. Raptem w otaczającą ciszę wdarł się donośny re chot żaby. Wraz z nim przyszło otrzeźwienie. Odsunęli się od siebie. - To nie powinno było się zdarzyć. - Przepraszam. Ja... - Naprawdę muszę już iść — oznajmiła Marjo, skonfundowana własnym zachowaniem i sygnałami, jakie wysyłało jej ciało. I szybko, zanim znów po stąpi nieodpowiedzialnie, obróciła się na pięcie i po śpiesznie oddaliła ścieżką. Praca w zakładzie pogrzebowym ma jedną niewąt pliwą korzyść: wybija z głowy wszelkie romantyczne myśli.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ SZÓSTY
sc
an
da
lo
us
W poniedziałek wpadła Cally i wyciągnęła przyja ciółkę do Blue Moon na lunch. Wiedziała, że ta, pochłonięta robotą papierkową, nie będzie odczuwa ła głodu ani pamiętała o tym, że należy coś zjeść. Kiedy zamówione dania pojawiły się na stole, nagle coś ją tknęło. Zmrużywszy oczy, przechyliła na bok głowę i zmierzyła Marjo przenikliwym wzrokiem. - Jesteś dziś jakaś inna... - Wydaje ci się. - Marjo dźgnęła niemrawo widel cem boulette de chevrettes, ale nie wzięła kęsa do ust. - Kiepsko kłamiesz - skwitowała z uśmiechem Cally, pochylając się nad stołem. - Poza tym masz wypisane na twarzy: o mój Boże, co ja najlepszego zrobiłam! Więc mów: co zrobiłaś? - Pocałowałam Paula Clermonta - odparła szep tem Marjo, wiedząc, że źródło miejscowych plotek często ma swój początek w tej lubianej przez wszyst kich knajpce. - Ale to nic nie znaczy! - O rany! O rany! - Informacja najwyraźniej wy warła na Cally spore wrażenie. - Właściwie to ci się nie dziwię. Facet jest naprawdę seksowny. Owszem, przyznała w duchu Marjo; ale to nie usprawiedliwiało jej zachowania. Nie powinna zada wać się z wrogiem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- To się stało... jakoś tak nagle. Niespodziewanie. Na pewno więcej się nie powtórzy. - Aha. Dokładnie to samo mówię sobie,,kiedy sięgam po czekoladkę. Że zjem tylko tę jedną. - Ale ja zamierzam dotrzymać słowa. Żaden ro mans nie wchodzi w grę. Zresztą mam za dużo spraw na głowie: remont, zbliżający się KajunFest... - A propos tego, co nie wchodzi w grę: zaśpie wasz na festiwalu? - zapytała Cally. - Ja? Oszalałaś? Dlaczego miałabym śpiewać? Mieszka w okolicy mnóstwo utalentowanych ludzi. Starczy nam wykonawców. - Och, przestań! Pół miasta się o ciebie dopytuje. Ludzie chcieliby cię posłuchać. - Od lat nie stałam na scenie. - Co z tego? Masz dar od Boga. Pochwal się nim. - Codziennie to robię. U siebie. W „Savoyu". - Kochanie... - Cally ścisnęła dłoń swojej najlep szej i, zważywszy na to, że poznały się w przed szkolu, najstarszej przyjaciółki. - Kiedy wreszcie rzucisz ten interes i zajmiesz się czymś, co ci będzie sprawiało autentyczną satysfakcję? Marjo potrząsnęła głową. - Mam trzydzieści pięć lat. Trochę za późno, że bym zaczęła teraz spełniać młodzieńcze marzenia. - Mylisz się. Nigdy nie jest za późno. No, chyba że ma się dziewiąty krzyżyk i nie pamięta słów pio senek. Marjo wybuchnęła śmiechem. - Ciocia Julia pamięta każdego człowieka, które go kiedykolwiek w życiu spotkała, i słowa piosenek, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
których nie wypada śpiewać w kulturalnym towa rzystwie. Cally wzniosła oczy do nieba. Licząca dziewięć dziesiąt dwa lata ciotka Marjo, która obecnie miesz kała w domu starców, znana była z tego, że w najbar dziej nieodpowiednich chwilach opowiadała gorszą ce historyjki. Na przykład podczas ślubu, na przyję ciu z okazji narodzin dziecka albo - to już był szczyt wszystkiego! - na pogrzebie Tee Tima. - Błagam, tylko mi nie mów, że Julia wystąpi na festiwalu! - Nie bój się, będzie śpiewać w chórku - zażar towała Marjo. - Słuchaj, naprawdę powinnaś wyjść na scenę i pochwalić się swoim niesamowitym głosem. Nigdy nie wiadomo, co z tego może wyniknąć. Na przykład ktoś zaproponuje ci nagranie płyty albo występy w Paryżu, wyjedziesz z tej dziury i... Kelnerka dyskretnie położyła na stoliku rachunek. Marjo wyjęła z kieszeni banknot, po czym wstała, zostawiając prawie nietknięte jedzenie. Straciła apetyt. - Muszę wracać do roboty i przygotować infor macje dla Dufrene'ów. Umówiłam się z nimi o pierw szej. - Obiecaj mi chociaż, że się zastanowisz - poprosi ła Cally. -Że nie będziesz cały czas myślała o całowa niu się z Clermontem... - Puściła oko do przyjaciółki. - O Paulu na pewno nie będę myślała. - Akurat! Zawsze tak mówimy, jak nam się facet podoba. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Po powrocie do biura Marjo starała się nie myśleć ani o swoim występie na zbliżającym się festiwalu, ani o całowaniu się z Paulem. Na próżno. Bez wzglę du na ilość pracy, na stosy papierów, które musiała przejrzeć, obie myśli nieustannie ją nawiedzały. Zwłaszcza ta druga. Co ją napadło? Tak nieodpowiedzialnym zacho waniem ryzykuje zburzenie delikatnej równowagi, jaka panowała w jej życiu. Miała plany; aby je zreali zować, musi trzymać się wytyczonej drogi. Nie może zbaczać. Gabriel potrzebuje kotwicy, poczucia bez pieczeństwa, i tylko ona potrafi mu je zapewnić. Po pracy przygotowała dla siebie i brata kolację, po czym znów udała się do Blue Moon na zebranie komitetu odbudowy opery. Większość członków by ła już na miejscu; raczyli się kawą i ciastkami. Pod chodząc do stolika, Marjo pomyślała, że jeśli ma tu zaglądać kilka razy dziennie, równie dobrze mogłaby zamieszkać w pokoiku na tyłach restauracji. Uśmiechnęła się do zgromadzonych. Brakowało wśród nich Sophie Boudreaux, ale nic dziwnego. Zmęczenie spowodowane pracą w Teksasie, prowa dzeniem antykwariatu i opieką nad dwójką dzieci Alaina w połączeniu z porannymi mdłościami zmusi ło ją do ograniczenia swojego udziału w pracach komitetu. Szkoda, bo Sophie ma ogromne doświad czenie w szukaniu darczyńców, jej pomoc jest wprost nieoceniona. Nagle Marjo spostrzegła, że na dzisiej szym spotkaniu brakuje jeszcze jednej osoby. - A gdzie Hugh? Starszy pan całym sercem popierał jemont opery. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Chociaż wszyscy starali się pomagać, on jeden w peł ni rozumiał dążenia Marjo. Był jej najważniejszym poplecznikiem, dlatego miała wyrzuty sumienia, roz poczynając spotkanie bez niego. - Pewnie coś mu wypadło - odparła Jenny LaFleur. - Dziwne, bo nie pamiętam, żeby się kiedykol wiek spóźnił. Jest jak kogut: wstaje pierwszy, zanim ktokolwiek w całym mieście otworzy oko. Marjo zerknęła na zegar ścienny. Kwadrans po. Jenny ma rację: Hugh nigdy się nie spóźnia. Często z niego żartowali, że zjawi śię przedwcześnie na własnym pogrzebie. Po słowach Jenny na wszystkich twarzach odmalo wał się wyraz zatroskania. Marjo tknęło złe przeczu cie. Zignorowała je. Na pewno Hugh zaraz się pojawi. - Dobrze, bierzmy się do roboty - rzekła. Wyciągnąwszy z torby skoroszyt, każdemu wrę czyła kartkę z porządkiem obrad. Rozpoczęła zebra nie. Słuchając, jak Loretta Castille opowiada o za planowanej na wieczór poprzedzający festiwal kola cji dla VIP-ów, siedziała jak na szpilkach. Psiakość! Hugh nigdy nie przegapił żadnego zebrania. To, że dziś nie przyszedł, jest niepokojące. - To co zrobimy z tym facetem z Nowej Szkocji? - spytał doktor Landry, który z uwagi na swój zbliża jący się ślub z Celeste Robichaux wreszcie dał się przekonać, że czas przejść na emeryturę. - Rozma wiałem z nim, facet upiera się przy sprzedaży. Mie siącami nie ma z nim kontaktu, a potem nagle się zjawia w eleganckim autku i nie licząc się z naszym zdaniem, oznajmia, że zamierza się pozbyć budynku. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Próbuję przemówić mu do rozsądku - odparła Marjo. - Nie zapominajmy, że Clermont jest jednym z potomków Amelie i Alexandre'a, więc teoretycznie ma prawo postąpić, jak mu się żywnie podoba. Po sali rozszedł się pomruk niezadowolenia. - Chcę mu jednak przedstawić historię jego rodzi ny, historię budynku, jeszcze raz wytłumaczyć, jak ważny to zabytek. Może wtedy zgodzi się zatrzymać operę? To by nam pozwoliło kontynuować remont. - A jak się nie zgodzi? Mieszkańcy Indigo na stawili się na festiwal. Występy w budynku opery przyniosą nam rozgłos, którego tak bardzo potrzebu jemy. , - Wtedy gościa zwiążemy i wrzucimy do gara mruknął Jacąues Bergeron. - Będzie miał za swoje. Ilekroć Bergeronowi coś się nie podobało, wrzucał problem do gara. Kiedy ktoś go spytał, co chce przez to powiedzieć, oznajmił, że życie jest jak gulasz: wszystko można do niego wrzucić, zamieszać, podgotować i skonsumować. - Porozmawiajmy o festiwalu - wtrąciła Loretta, która zawsze umiejętnie potrafiła ostudzić emocje i skierować rozmowę na właściwe tory. - Czy wszyst kie umowy są podpisane? Podobno wielu wykonaw ców spoza Indigo wyraziło zainteresowanie? - Owszem - odparł Jeremy. - Mamy trzy nowe zgłoszenia z New Iberii i pięć z kilku sąsiednich miast. Ale... Jenny zmarszczyła czoło, a Marjo ponownie ogar nął niepokój. Bała się kolejnych złych wieści. - Ale co? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Właśnie się dowiedziałem od Alaina, że dwa zespoły się wycofały. Jednemu z członków „Possum Trio" wypadł dysk i facet trafił do szpitala. W drugim zespole muzycy pokłócili się o marynarki z cekinami, co doprowadziło do dramatycznego rozstania. To nam może pokrzyżować plany. - Nie pokrzyżuje - oznajmiła uspokajającym to nem Marjo. - Dwóch rzeczy mamy w Luizjanie pod dostatkiem: aligatorów i muzyków. Jestem pewna, że Alain znajdzie mnóstwo chętnych na miejsce tych, co się wycofali. Szef policji Alain Boudreaux, który sam w wol nym czasie grywał na skrzypcach, zaproponował, że zajmie się muzyczną oprawą festiwalu. - Słuchaj, Marjo... - Jenny rozejrzała się, jakby szukając u innych poparcia - tak sobie rozmawiali śmy przed twoim przyjściem i wpadliśmy na pomysł, że... no, że ty byś mogła wystąpić. - Ja? Zwariowałaś? Przecież... - Nie protestuj. Śpiewasz lepiej niż połowa ludzi w Luizjanie. Masz niesamowity głos. - Jenny, naprawdę nie sądzę, abym swoim śpie wem sprawiła komukolwiek przyjemność. Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz wystąpiła przed publicznością. I nagle sobie przypomniała. Było to w dniu, w którym zginęli jej rodzice. Wy padek samochodowy całkowicie zmienił jej życie; zrezygnowała z marzeń o karierze piosenkarskiej i przyjęła na siebie rolę opiekunki Gabriela. Przejęła również - ponieważ tego po niej oczekiwano - ro dzinną firmę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Masz większy talent niż „Possum" - stwierdził Jacques. - Dobra, zobaczymy. Myślę, że bez trudu znaj dziemy inny zespół. - Pewnie tak - przyznała Jenny. - Ale... - Następny punkt do omówienia to remont - prze rwała jej Marjo, chcąc zmienić temat. - Budynek wciąż wymaga mnóstwa pracy. - Zerknęła na listę, którą trzymała w dłoni; widniało na niej ponad dwa dzieścia pozycji. - Mamy prawie dość funduszy na hydraulikę i elektrykę, ale za mało na całkowite od nowienie. Jak postępuje zbiórka pieniędzy? Luc Carter podniósł najbardziej aktualne zesta wienie. - Od czasu ostatniego zebrania wpłynęło dwie ście dolarów. - Potrząsnął głową, wyraźnie rozcza rowany. Dwieście to za mało na przywrócenie zewnętrz nym murom pierwotnego koloru, za mało na otyn kowanie ścian, na wymianę podłogi... Marjo popatrzyła na zawiedzione twarze przyja ciół, zastanawiając się, czy jest sposób na to, by podtrzymać ich entuzjazm. Bała się, że zniechęceni wkrótce się poddadzą. - Jeżeli chcemy doprowadzić budynek do takiego stanu, aby mogły się w nim odbyć występy oraz kolacja dla VIP-ów w wieczór poprzedzający otwar cie festiwalu, musimy koniecznie zebrać więcej oznajmiła. - Czy ktoś ma jakiś pomysł? - A może przenieśmy występy do Blue Moon? Willis na pewno pozwoli nam skorzystać z parkingu. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Renee Porter wzruszyła bezradnie ramionami. Nie sądzę, żebyśmy zdążyli przygotować budynek opery. Może w operze zorganizujemy drugi KąjunFest? Za rok? - Jeśli Kanadyjczyk nie wywinie nam głupiego numeru - mruknął Landry. - Nie pozwolę mu - obiecała Marjo. Elise Montrose przerwała robótkę na drutach i po klepała Marjo po ręce. - Kochanie, może to wszystko nie ma sensu? Na co takiej mieścinie jak Indigo opera? Marjo przeraziła się. Jeśli ludzie, którzy tyle czasu i energii poświęcili odbudowie opery, zaczynają tra cić wiarę w sens dalszej działalności... Wiedziała, że musi coś wymyślić, i to szybko, w przeciwnym razie cały dotychczasowy wysiłek pójdzie na marne. Pomocy mogła szukać tylko u jednego człowieka, który jednak nie bardzo miał ochotę wyciągać pomoc ną dłoń. U Paula Clermonta. No cóż, musi go przeko nać, sprawić, by spojrzał na wszystko oczami tubyl ca. Jeśli zyska poparcie i przychylność spadkobiercy rodu Valois, w mieszkańców wstąpi nowa energia i projekt odbudowy wreszcie uda się zrealizować. Wyszła z restauracji w nie najlepszym humorze. Niepokoiła się o Gabriela, który nie wrócił do domu na wczesną kolację. Czasem mu się to zdarzało; spa cerował po bagnach, przyglądał się żabom i tracił poczucie czasu. Ale w ostatnim okresie coraz częściej nie zjawiał się w domu na posiłek, czyli przypusz czalnie znów spotykał się z Darcy. Marjo westchnęła. Z jednej strony Gabriel, z drugiej Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
opera. Szkoda by było, gdyby tyle miesięcy ciężkiej pracy miało pójść na marne. No i jeszcze Hugh; cały wieczór o nim myślała. Może gorzej się poczuł? Wędrowała po domu, wsłuchując się w odgłosy budzących się nocą do życia stworzeń, kiedy nagle postanowiła zajrzeć do Hugh. Staruszek mieszka sam i należy do tych uparciuchów, którzy wierzą, że cebu la to najskuteczniejszy lek na wszystkie bolączki. Skręciwszy w ulicę, przy której stał dom Hugh, zobaczyła zbliżającego się z naprzeciwka Paula Clermonta. - Cześć, Marjo. Dlaczego łazisz po mieście o tak późnej porze? Przypomniał się jej bukiet kamelii, jaki od niego dostała. Na samą myśl o kwiatach zdobiących kuch nię zrobiło się jej ciepło na sercu. - Chcę wpaść do przyjaciela. To taki starszy pan, który przewodniczy wraz ze mną komitetowi odbu dowy opery. Nie zjawił się na dzisiejszym zebraniu i trochę się o niego martwię. - Masz ochotę na towarzystwo? Przyjrzała mu się uważnie, ale w słabym blasku pojedynczej latarni nie widziała jego oczu i nie po trafiła odgadnąć, czy Paul pyta serio, czy żartem. Na wszelki wypadek uznała, że serio. - A wiesz, że tak. Ruszyli razem w kierunku, w którym sama wcześ niej podążała. W nozdrza wdzierał się jej leśny za pach wody kolońskiej; czuła też ciepło emanujące z ciała mężczyzny. - Ja również - odrzekł Paul. - A czyje towarzyAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
stwo może być przyjemniejsze niż kobiety, która najchętniej wystrzeliłaby mnie na inną planetę? - Na inną planetę? - Zaśmiała się. - Bez przesa dy. Wystarczyłoby do innego kraju. - To się da zrobić. Dostałem zlecenie na zdjęcia w Tybecie. Wkrótce się tam wybieram. Zawsze cieszył się -na myśl o wyjeździe, jednak tym razem nie czuł tego entuzjazmu co zwykle. Sam nie wiedział dlaczego. Może z powodu ciepłej pach nącej nocy, a może z powodu kobiety, która w równej mierze go intrygowała, co doprowadzała do szału swoim uporem. Marjo Savoy była ostatnią osobą, którą spodziewał się spotkać o tak późnej porze. On sam leżał już w łóżku; kiedy okazało się, że nie może zasnąć, postanowił wstać i wybrać się na spacer w blasku księżyca. - Śmieszne, że stale na siebie wpadamy - powie działa. - Przyciągam cię jak magnes. Obdarzyła go uśmiechem. - Niektóre kobiety z pewnością przyciągasz. Masz niezaprzeczalny urok. - Który na ciebie nie działa. - Przykro mi. Wdzięk i piękne białe zęby to tro chę za mało, abym straciła głowę. - Czyli zauważyłaś moje zęby? - Trudno nie zauważyć. Ciągle je szczerzysz. Prawdę rzekłszy, zauważyła nie tylko zęby. Wiele rzeczy się jej w nim podobało, zwłaszcza odkąd się pocałowali. Właściwie nie potrafiła przestać o nim Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
myśleć; ciągle widziała jego twarz, jego spojrzenie, zaczepne, kuszące, jakby próbowało ją zachęcić do dalszej zabawy, do kolejnych pocałunków... Nie! Najpierw powinna wymóc na nim zgodę, że nie sprzeda odziedziczonego majątku. - W porządku, postaram się częściej przybierać kwaśną minę. Ponownie się zaśmiała. Paul miał ochotę opowie dzieć jakiś dowcip tylko po to, by Marjo znów radoś nie się roześmiała. A jeszcze bardziej miał ochotę ją pocałować. Ale przypomniał sobie spór, jaki toczą w sprawie opery, i zrozumiał, że pocałunek to nie najlepszy pomysł. - Opowiedz mi o Indigo - poprosił. - Co chcesz wiedzieć? - Podobno jesteś chodzącą encyklopedią, jeśli chodzi o historię Luizjany. Estelle z pensjonatu uwa ża, że gdybyś wystartowała w jakimś teleturnieju na temat Luizjany, to zgarnęłabyś główną nagrodę. - Tytuł encyklopedii należy się Hugh. To od nie go czerpię wiedzę. Ale nieskromnie przyznam, że o Indigo wiem wszystko. Tyle razy słuchałam opo wieści Hugh i tyle razy wspólnie ślęczeliśmy nad starymi dokumentami, że... - Wzruszyła ramionami. - Pytanie za pięćdziesiąt punktów. Skąd się wzię ła nazwa Indigo? - To łatwe. Miasteczko wyrosło wokół plantacji, na której hodowano indygowce. Z liści indygowca produkowano niebieski barwnik, niezbędny by mógł zaistnieć błękit w połowie flag pierwszych trzynastu stanów. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Ciekawe. Mów dalej - poprosił. - Za darmo? - Podwyższam stawkę do stu punktów. - I do rzucam całusa, chciał powiedzieć, ale ugryzł się w język. - Ten barwnik wykorzystano również do produk cji dżinsów - kontynuowała Marjo nieświadoma prag nień, jakie naszły Paula. —A także do produkcji mundurów dla policji, wojska i marynarki. W tam tych czasach to był bardzo popularny kolor. Prawie wszystko było w kolorze granatu. Niewolnicy, ich skóra, ich dusze. Nawet pieśni, które śpiewali na plantacjach, nazwano bluesem. - I właśnie z tych pieśni, z tych nastrojowych śpiewów murzyńskich, zrodził się gospel, ragtime, nowoorleański jazz, wszystko. - Tak. - Skinęła głową. - To niesamowite, jak wielki wpływ jedna mała roślinka może mieć na cały kraj, prawda? - Podobnie jak jeden człowiek. Jeden budynek. Wbił w nią wzrok. - O to ci chodzi, Marjo? O ten jeden budynek? - Jesteśmy na miejscu - odrzekła wymijająco. Stali przed malutkim domkiem. Pokoje hotelowe, w których się zatrzymywałem, zwykle miały większą powierzchnię niż ta chatka, przemknęło Paulowi przez myśl. Dom skąpany był w ciemnościach, niemal zlewał się z czarnym niebem. - Światła są zgaszone... Marjo zawahała się. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- I to mi się nie podoba. Hugh to nocny marek. Zawsze siedzi do trzeciej lub czwartej nad ranem, żeby skończyć książkę. Twierdzi, że ma za mało czasu na przeczytanie wszystkiego, co go interesuje. Paul uśmiechnął się pod nosem. - Już go lubię. Ja też nigdzie nie ruszam się bez książki. - Lepiej wejdźmy i sprawdźmy. Może się okazać, że smacznie śpi, ale... - Raczej to wątpliwe. - Też tak myślę. - Przycisnęła rękę do brzucha, jakby ją nagle rozbolał. Wąską kamienną ścieżką doszli do drewnianego ganku. Podłoga, jakby w proteście, zaskrzypiała pod ich nogami. Marjo zastukała do drzwi, wołając Hugh. Odpowiedziała jej cisza. Zastukała po raz drugi. I znów ze środka nie padła żadna odpowiedź. Przesunęła się w bok do niedużego^ okna i przyło żywszy rękę do oczu, zajrzała do pokoju. - Widzę go... O Boże. Nie rusza się. - Pewnie zasnął w fotelu - powiedział Paul, choć sam w to nie wierzył. - Trzeba wyważyć drzwi. - W Indigo większość ludzi zostawia drzwi otwar te, zwłaszcza jak ktoś jest w domu- wyjaśniła Marjo. Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę. Tak jak się spodziewała, drzwi nie były zamknięte. - Hugh? Cicho, na palcach, zbliżyli się do fotela. Staruszek siedział w nim bez ruchu. I na pewno nie spal.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ SIÓDMY
sc
an
da
lo
us
Marjo wciągnęła z sykiem powietrze. Podobnie jak Paul domyśliła się, że starzec nie żyje, i zakryw szy ręką usta, stanęła jak wryta na środku pokoju. - Nie, tylko nie Hugh... Paul podszedł do fotela i przyłożył kciuk do tęt nicy szyjnej starca, próbując wyczuć tętno. Nic. Ciało było chłodne w dotyku, lekko sztywne. - Nie żyje od kilku godzin. Marjo odwróciła się, jakby chciała wybiec na dwór, ale po chwili wzięła się w garść. Starając się nie myśleć o własnym smutku, przystąpiła do działania. - Musimy zadzwonić do Alaina, potem do koronera i do dzieci Hugh - powiedziała, odliczając na palcach kolejne zadania. - Urządzę mu piękne pożeg nanie... Paul patrzył na nią z podziwem. Nie wpadła w pa nikę, wiedziała, co ma robić. Oczywiście z racji wy konywanej pracy ciągle stykała się ze śmiercią, wi dać jednak było, że darzy starca szczególnym uczu ciem. Sięgnęła po słuchawkę. Kilka minut później po domu kręcił się tłum ludzi. Dopiero kiedy koroner zabrał zwłoki, Marjo opadła bez sił na fotel. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Dobrze się czujesz, Marjo? - spytał z zatros kaniem w głosie jeden z policjantów. Był to wysoki mężczyzna, mniej więcej wzrostu Paula, lecz nie miał w sobie nic ze sztywności, jaka zwykle kojarzy się z przedstawicielami władzy. Paul podejrzewał, że w Indigo wszystko działa inaczej niż w innych częściach kraju, że nawet policja jest tu znacznie przyjaźniej nastawiona do ludzi. - W porządku - odparła Marjo, wzdychając cięż ko, - Ale będzie mi go brakowało. - Jak nam wszystkim. Kiedy myślę o Indigo, za raz Hugh staje mi przed oczami. - Tak. On kochał to miasteczko, znał całą jego historię, od samego początku działał w komitecie odbudowy. -Nagle przypomniała sobie o Paulu. - Po znajcie się. Alain Boudreaux, Paul Clermont. Alain jest tu szefem policji - wyjaśniła, zwracając się do Paula. - A Paul jest potomkiem rodziny Valois z Cape Breton. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni. - Miło mi. Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz miasteczko odwiedził jakiś Valois. - Przyjechałem w interesach. Dosłownie na kilka dni. - Wie pan, że chyba jesteśmy spokrewnieni? Oczywiście to bardzo dalekie pokrewieństwo. Alexandre i mój praprapradziad byli kuzynami w drugiej linii. Moja babka i matka obie noszą nazwisko Valois. Muszę im pana kiedyś przedstawić. Paul skinął głową, chociaż nie zamierzał zostawać w Indigo na tyle długo, by uczestniczyć w zjeździe rodzinnym. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Skoro pochodzi pan z Nowej Szkocji i płynie w panu krew Valois - kontynuował żartobliwym to nem Alain - to na pewno gra pan ńa skrzypcach. - Kiedyś grywałem - przyznał Paul, przypomina jąc sobie rodzinne przyjęcia, podczas których opo wiadano różne niestworzone historie, a także toczono „pojedynki" na skrzypce. - Ale całe lata nie miałem tego instrumentu w rękach. Do Alaina podszedł jego zastępca i szepnął mu coś do ucha. Ten uśmiechnął się. - Jeśli będzie pan kiedykolwiek w Skeeter's, niech pan weźmie skrzypce. Albo ja panu swoje pożyczę. W piątki występuje tam zespół „Indigo Boneshakers". Czasem w przerwie na scenę wskakuje miejscowy grajek. Po paru piwach każdy amator gra jak mistrz..- Pokręcił ze śmiechem głową. - Tak czy inaczej, chętnie byśmy posłuchali, jak gracie tam w Kanadzie. - Skeeter's? Zapamiętam - obiecał Paul. Nie tłu maczył, że najdalej za czterdzieści osiem godzin za mierza opuścić Luizjanę. Kiedy Marjo zapewniła go, że wyłączy z kontaktu wszystkie urządzenia, a potem zamknie dom, Alain pożegnał się i ruszył do radiowozu. Po jego wyjściu dziewczyna skierowała się do kuchni i odkręciła kran z ciepłą wodą. - Co robisz? - zdziwił się Paul. - Chcę pozmywać naczynia. - Zrezygnowana po patrzyła wkoło. - Nie wiem, za co się zabrać... Rozumiał jej ból. Chcąc ją pocieszyć, położył rękę na jej ramieniu. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Pomogę ci. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Pomyślał sobie, że jeśli ofertę pomocy nagradza tak pięknym uśmie chem, to gotów jest powycierać wszystkie naczynia, a na dodatek wyciągnąć odkurzacz i przejechać nim po całym mieszkaniu. Pracowali zgodnie: ona myła i płukała, on suszył i wstawiał do szafki. I kiedy stos brudnych naczyń malał, a ilość piany się zwiększała, wydarzyło się coś dziwnego. Nastąpił rozejm. Nie, to było coś głębszego. Niedawni oponenci stali się przyjaciółmi. Połączyła ich śmierć Hugh. - Wspomniałaś, że razem z Hugh przeglądałaś dokumenty dotyczące historii Indigo. Skąd u ciebie to zainteresowanie historią? I w ogóle jak się zaczęła wasza współpraca? - spytał Paul. Był ciekaw ludzi, świata. Może dlatego tak znakomicie opowiadał po przez zdjęcia o życiu różnych egzotycznych ludów. - Zaczęła się dawno temu. Hugh był moim babysitterem. - Twoim babysitterem? Roześmiała się. - Tak. Kiedy byłam mała, Hugh i mój tata bardzo się z sobą zaprzyjaźnili. Obaj należeli do klubu dla panów w St Timothy's; spotykali się tam, rozmawia li. Tatę fascynowała historia Indigo nie mniej niż Hugh. - Wycisnęła na gąbkę odrobinę płynu do na czyń i sięgnęła po kolejny talerz. - Byłam energicz nym dzieckiem, trochę niesfornym... - Tylko trochę? Ochlapała go wodą. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- No no! Aż taka niegrzeczna nie byłam... Najbar dziej w świecie nie lubiłam chodzenia spać. Po prostu nie można było zaciągnąć mnie do łóżka. Któregoś wieczoru Hugh przyszedł do nas na kolację. Uczepi łam się go i zaczęłam marudzić, żeby mi opowiedział bajkę na dobranoc. Podobno pięć minut później spa łam jak zabita. Rodzice ucieszyli się, że znaleźli na mnie sposób. Tyle że z czasem bajki Hugh coraz bardziej mnie frapowały; siedziałam zasłuchana i ab solutnie nie miałam ochoty na sen. - Lubisz podróże? Często wyjeżdżasz z Indigo? - Prawdę mówiąc, w ogóle nigdzie nie jeżdżę. Czasem do Lafayette albo do Nowego Orleanu, ale to wszystko. Całe życie spędziłam tutaj. Kocham to miasteczko. - Może inne pokochałabyś bardziej? Skoro nie znasz świata, nie masz skali porównawczej - stwier dził. Pomyślał o swojej rodzinie; jego bliscy też nie chcieli porzucić miejsca, które kochali i w którym zapuścili korzenie. - Jakoś nie wyobrażam sobie, abym gdziekolwiek indziej mogła być tak szczęśliwa. - Nigdy nie ciekawiło cię, jak żyją ludzie na in nych kontynentach? Nie chciałaś wyjechać, zo baczyć? Wzruszyła ramionami. - Może kiedyś chciałam. Ale to było dawno temu, w czasach, gdy wierzyłam, że zostanę drugą Mariah Carey. Zamyślił się. Czy jest coś, czego ta dziewczyna nie potrafi? Prowadzi firmę, rozbudziła w mieszkańAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
cach Indigo zainteresowanie historią, zainicjowała akcję ochrony zabytków, opiekuje się Gabrielem, co na pewno nie należy do najłatwiejszych zadań na świecie... - A propos Mariah Carey. Jakiego typu piosenki śpiewasz, a raczej śpiewałaś? - Naprawdę cię to interesuje? Czy może planu jesz mnie zgłosić do następnego „Idola", żebym za jęta śpiewem nie zawracała ci głowy operą? Parsknął śmiechem. - Niezły pomysł. Kto wie, może jak będziesz mi wiercić dziurę w brzuchu, to zadzwonię do telewizji. Pokazała mu język, a on znów się roześmiał. - Serio, Marjo - rzekł po chwili. - Naprawdę jestem ciekaw. Chyba nigdy dotąd nie spotkałem kogoś takiego jak ty. - Jak ja? Jestem najzwyklejszą osobą pod słoń cem. W kuchni zapanowała cisza, którą zdawały się podkreślać smutne odgłosy nocnych stworzeń zawo dzących na bagnach. - Co jak co, Marjolaine, ale najzwyklejsza na pewno nie jesteś - zauważył w końcu. Sposób, w jaki wypowiedział jej imię, ciepły, nie mal pieszczotliwy, sprawił, że przebiegł ją dreszcz. Nikt nigdy nie zwracał się do niej takim tonem. Na moment zapomniała o całym świecie, o zmarłym staruszku, o zabytkach i operze. Raz po raz odtwarza ła w myślach głos Paula mówiący „Marjolaine". - Zaśpiewaj mi coś. Proszę cię. Chciała zaprotestować, powiedzieć, że musi doAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
kończyć zmywanie, a potem wrócić do domu, ale z jej otwartych ust popłynęły pierwsze słowa zapa miętanej lata temu francuskiej piosenki Le pays des entrangers. Śpiewała cicho, czysto, melodyjnie, opowiadając Paulowi o innym kraju, innym świecie. Uśmiechnął się. Nie przerwała; przeciwnie, wzięła głęboki od dech i kontynuowała głośniej, z większą pewnością siebie. Ileż to lat minęło, odkąd śpiewała? Stanowczo zbyt dużo, bo z każdą nutą odkrywała na nowo radość ż muzyki, ze śpiewu, z istnienia. - Pierwszy raz słyszę tę piosenkę w takim wyko naniu - oświadczył Paul, gdy skończyła. Oblała się płomiennym rumieńcem. - Wyszłam z wprawy. Dawno nie... Uciszył ją, przykładając palec do jej ust. - Chciałem powiedzieć, że słyszałem tę piosenkę setki razy, ale po raz pierwszy wywołała we mnie takie emocje. Marjo cofnęła się zaskoczona. - Jakie? - Ogarnęła mnie tęsknota za domem. Dziwne, bo odkąd opuściłem Cape Breton, nigdy nie chciałem tam wracać. - Zamilkł, po czym potrząsnął głową. Najwyraźniej nie miał ochoty ciągnąć tego wątku. - W każdym razie dziękuję. To było piękne. Po prostu niewiarygodnie piękne. Nie rozumiem, dla czego nie śpiewasz zawodowo. Odwróciła się twarzą do zlewu. Powoli, skrupulat nie przetarła gąbką szklankę, opłukała ją, ponownie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
przetarła, zupełnie jakby mycie naczyń pozostawio nych przez zmarłego staruszka było najważniejszą rzeczą na świecie. - Z tysiąca powodów - odparła wreszcie. - Mię dzy innymi dlatego, że większości ludzi nię udaje się zrobić kariery w tej branży. - Większość ludzi nie ma twojego głosu. - Dobra, dobra. Mam większą szansę wygrać mi lion na loterii i zginąć od pioruna, niż zaistnieć w branży muzycznej. - A nie o to chodzi w życiu? Żeby podejmować wyzwania? Żeby ryzykować? Odstawiła na ociekacz ostatnią szklankę i chwyci ła ręcznik, żeby wytrzeć ręce. - To dobre dla takich ludzi jak ty, ale nie dla mnie. - Takich ludzi jak ja? - spytał Paul. - Jesteś sam, odpowiadasz wyłącznie za siebie. Nie masz dzieci, domu, długów hipotecznych. Ja co miesiąc muszę opłacać rachunki i mam brata, który na mnie polega. Nie mogę rzucić wszystkiego i ru szyć na podbój świata. Marzenia są ważne, ale waż niejsza jest rzeczywistość, która nas otacza. Odwiesiła ręcznik na wieszak, po czym przeszła do pokoju i zaczęła prostować poduszki, które leżały w równym rządku na kanapie i nie wymagały porząd kowania. Obserwując ją, Paul wyjął jej z rąk koc, zanim zdążyła go rozłożyć i złożyć po raz trzeci. - Przepraszam. Nie powinienem się wtrącać i mó wić ci, jak masz żyć. Przeprosiny zbiły ją z tropu. Poczuła się mała, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
słaba, zagubiona. Rozejrzała się bezradnie po kró lestwie Hugh. Miała ochotę uciec, znaleźć się jak najdalej od tego człowieka, który powinien być jej wrogiem, a który co rusz ją zaskakiwał swoją ser decznością. - Chyba wszystko już posprzątane - bąknęła. Dziękuję za pomoc. Odniosła wrażenie, że Paul chce coś powiedzieć, ale nie odezwał się. Wyszli na dwór, zamykając za sobą drzwi. Na chodniku przed domem Marjo na moment przystanęła. - Jeszcze raz dziękuję. Bardzo mi pomogłeś oznajmiła chłodno, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Dogonił ją w dwóch susach. - Już? To wszystko? Dziękuję i do widzenia? - Muszę wracać do domu. Gabriel... - Poczekaj - poprosił cicho. Ich spojrzenia się spotkały. Powietrze stało się naelektryzowane. - Powiedz, Marjo, wciąż tak trudno zaciągnąć cię do łóżka? Trudno? Zależy komu. Jemu nie byłoby trudno, zwłaszcza kiedy patrzył na nią tymi swoimi niebies kimi oczami. Wystarczyłoby słowo zachęty. Wcześ niej miała małą próbkę jego umiejętności. Jeżeli inne rzeczy robi tak dobrze, jak całuje... - Jestem za stara na babysittera. - Kto mówi o babysitterze? - spytał i nie czekając na odpowiedź, pochylił się i przywarł ustami do jej ust. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
To nie był zwykły pocałunek. To był obłęd, sza leństwo, rozkosz. Marjo zawahała się ułamek sekun dy, po czym objęła Paula za szyję i pozwoliła się przenieść w inny świat. Naprawdę potrafił całować. Całował, a ona marzy ła o tym, by został w Indigo choć chwilę dłużej. Bo szkoda byłoby zakończyć coś, co zapowiada się tak pięknie - zakończyć, zanim się rozwinie, zanim zdo łają siebie nawzajem poznać. Przyszło jej do głowy, że powinna zaprosić Paula do siebie, zaprosić do sypialni, którą zbyt długo zaj muje tylko jedna osoba. Wsunął palce w jej gęste splecione włosy, a nią wstrząsnął dreszcz pożądania. Przerażona, czym prędzej uwolniła się z jego objęć. - Ja... Nie mogę. - Z powodu opery? - Z tysięcy powodów - rzekła, przygładzając ręką włosy, jakby chciała zetrzeć z nich dotyk jego pal ców. - Ale głównie dlatego, że mam inne priorytety. - Inne priorytety? Co może być ważniejsze niż ty, Marjo? Nie powinnaś stawiać na pierwszym miejscu jakiegoś zabytku, festiwalu ani nawet ukochanego brata. Powinnaś myśleć o sobie. - I kto to mówi? Facet bez korzeni, bez domu, bez rodziny. Facet, który udoskonalił sztukę życia w po jedynkę. - Na moment zamilkła. - Dopóki sam ży jesz jak niebieski ptak, nie masz prawa radzić mi, jak mam żyć. - Cofnęła się o krok, po czym patrząc mu w oczy, dodała: -I życzę sobie, abyś mnie więcej nie całował. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Uśmiechnął się. - A jeśli ty mnie pierwsza pocałujesz? Wydęła pogardliwie wargi i ruszyła pośpiesznie przed siebie. Chciała mu powiedzieć, że nie ma takiej szansy, że prędzej woda w luizjańskich bagnach za marznie, niż ona, Marjo, pierwsza go pocałuje. Ale gdyby to powiedziała, to by kłamała.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ ÓSMY
sc
an
da
lo
us
Nazajutrz rano obudził go zapach świeżo parzonej kawy oraz wpadające przez okno jaskrawe promienie słońca. Paul przeciągnął się, przewrócił na bok i otwo rzywszy oko, spojrzał na budzik. Po chwili otworzył drugie. Dobrze widzi. Dziewiąta zero siedem. Wyciągnął spod kołdry lewą rękę. Zegarek wskazywał dokładnie tę samą godzinę. Od lat nie zdarzyło mu się spać dłużej niż do piątej. Odkąd dziesięć lat temu otrzymał pierwsze zlecenie, codziennie wstawał do pracy, zanim jeszcze kogut zapiał. Dumny był z tego, że tam, gdzie się coś dzieje, zawsze zjawia się pierwszy, a odjeżdża ostatni. Ubrał się i zszedł na dół na późne śniadanie. Dla gości przygotowany był stół pełen rozmaitych śnia daniowych pyszności: bułek, rogalików, grzanek, świeżych wiejskich jaj, boczku, domowej roboty dże mów i konfitur, począwszy od figowej, a skończyw szy na arbuzowej, kawy, herbaty, soków. Paul wziął wszystkiego po trochu i zasiadł do jedzenia. Kilka minut później do jadalni zajrzał Luc Carter, właściciel pensjonatu. Zatrzymawszy się przy stoliku Paula, spytał, czy niczego mu nie potrzeba. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Absolutnie nie, dziękuję. Luc wskazał na wolne krzesło, a gdy Paul skinął zapraszająco głową, usiadł naprzeciwko swego goś cia. - Wie pan, że wywołał pan niemałe poruszenie w naszej sennej mieścinie? - Bo chcę wystawić na sprzedaż operę? - spytał z uśmiechem Paul. - Tak, Marjo dała mi jasno do zrozumienia, że nie cieszę się w Indigo powszechną sympatią. - Ona chce dobrze, ale bywa... hm, dość uparta i nieprzejednana, kiedy jej na czymś zależy. To ta ka... społecznica. - Zauważyłem - mruknął Paul. Luc roześmiał się cicho. - Prawdę mówiąc, przysiadłem się do pana, bo chcę dorzucić swoje dwa grosze. Podejrzewam, że pan nawet nie zdaje sobie sprawy, jak ogromne zna czenie ma dla miasteczka planowany festiwal muzyki kajuńskiej. Indigo to nie Las Vegas, które przyciąga rzesze turystów, a jako drobny przedsiębiorca zarę czony z kobietą prowadzącą niewielką firmę uwa żam, że nie możemy zmarnować takiej okazji. - Przecież ja nie mam nic przeciwko waszemu festiwalowi. Po prostu nie zależy mi na pozostaniu właścicielem opery. To tak, jakby pies był właścicie lem helikoptera. - Doskonale pana rozumiem. Zanim tu zamiesz kałem, też byłem wędrowcem, który nie przywiązuje się do ludzi i miejsc. - Zerknął na pełną wdzięku młodą kobietę o modnie sterczących radych włosach, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
która niosła koszyk ze świeżym pieczywem. - Ale w pewnym momencie nawet wędrowiec spotyka swoją drugą połowę i zrobi wszystko, żeby tylko jej nie stracić. Z uśmiechem na ustach odprowadził wzrokiem swoją narzeczoną do drzwi. Najwyraźniej mówiąc o drugiej połowie, mówił o niej. Kobieta przystanęła w progu i obróciwszy się, mrugnęła porozumiewaw czo. Paul uznał, że tych dwoje łączy wyjątkowa więź. Sam z nikim nie czuł takiej bliskości. Podczas podróży spotykał mnóstwo osób, lecz nie spotkał dotąd tej jednej jedynej, z którą chciałby spędzić resztę życia. Z Diane ożenił się pod wpływem impul su; myślał, że małżeństwo utemperuje jego pęd do wędrówek i da mu to wszystko, czego tak bardzo brakowało mu w dzieciństwie. Okazało się, że jest wprost przeciwnie: czuł jesz cze większy pociąg do wojaży. A bliskości z żoną, takiej prawdziwej bliskości, nigdy nie osiągnął. Mi łość, więź łączącą małżonków, częściej widział przez obiektyw aparatu, kiedy fotografował innych, niż we własnym życiu. - No, nie przeszkadzam w śniadaniu. - Luc od sunął krzesło i wstał od stolika. - Jeśli w jakikolwiek sposób mógłbym uprzyjemnić panu pobyt w Indigo, jestem do usług. Paula nieustannie zdumiewała serdeczność tubyl ców. Miał wrażenie, jakby mieszkańcy Indigo two rzyli jedną wielką rodzinę, a każdy gość przyjmowa ny był jak syn marnotrawny. Wszyscy, począwszy od właściciela sklepiku, a skończywszy na pracowAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
niku stacji benzynowej, oferowali uśmiech i dobre słowo. Skończywszy posiłek, Paul wyszedł na dwór, jak zwykle z przewieszoną na ramieniu torbą z aparata mi. Dzień był ciepły, niebo bezchmurne. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu odeszła mu ochota, aby wsiąść w samochód i jak najszybciej opuścić mias teczko. Może tak na niego podziałała.senna atmo sfera Indigo? Tu wszystko rusza się inaczej, woda w rzekach płynie leniwie, jakby od niechcenia, nikt nie pochłania w biegu posiłków, nawet mówiono wolniej, jakby nikomu nigdzie się nie spieszyło. Z kubkiem kawy w ręku stanął na werandzie. - Cześć, Paul! Odwrócił się. Na dolnym schodku siedział Gab riel; oczy mu błyszczały, a minę miał tak podekscyto waną, jakby czekał na Paula od świtu. Co było cał kiem prawdopodobne. - Cześć, Gabriel. Co u ciebie? - W porządku. - Chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha. - Mam trochę czasu, zanim będę musiał za brać się do pracy, i przyszło mi do głowy, że... - Wstał i zaczął dreptać w miejscu. - To znaczy, miałem nadzieję, że... - Chcesz porobić ze mną zdjęcia? Twarz Gabriela rozpromieniła się. - No! - Po chwili chłopak powściągnął podnie cenie. - Oczywiście, jeśli ci nie będę przeszkadzał. Bo Marjo powiedziała, że jesteś samotnikiem. Jak niedźwiedź. I nie lubisz, jak ktoś ci się plącze pod nogami. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Miała rację. Był samotnikiem; w pojedynkę węd rował przez miasta, wsie, lasy, tereny objęte wojną. Wolał pracować sam. Towarzystwo reportera czy innego fotografa działałoby mu na nerwy. Ale nie dziś. Dziś nie miał ochoty snuć się samot nie. Tak, zdecydowanie za długo spał, staje się sen tymentalny. - Nie będziesz przeszkadzał - powiedział do Ga briela. - Wiesz co? Mam w torbie drugi aparat. Mo żesz robić własne zdjęcia, a potem porównamy, czyje lepiej wyszły. Dobrze? Ruszyli razem w kierunku bagien. Od czasu do czasu Paul przystawał i fotografował jakiś poskręca ny pień albo łódkę kołyszącą się przy brzegu. Akurat robił zdjęcie kormorana brodzącego w płytkiej wo dzie, kiedy z nabrzeża bezszelestnie zsunął się do wody aligator. Paul uchwycił to na jednej klatce. Ptak, drapieżnik, poskręcane cyprysy-piękno, śmierć, nie bezpieczeństwo. Oto istota bagien, pomyślał. Zerknął na Gabriela, który zachowywał się jak zawodowiec: nie pstrykał zdjęć na prawo i lewo, lecz starannie wybierał obiekt, potem przystawiał aparat do oczu, sprawdzał, zmieniał kąt. - Pokażesz mi, co dotąd sfotografowałeś? - spytał Paul. - Pewnie. - Chłopak bez chwili wahania podał mu aparat. Jego otwartość i ufhość, cechy tak rzadkie u większości ludzi, wzruszyły Paula. Zaczął przesuwać zdjęcia na ekranie. Zbliżenie kwiatu, ptaszek ukryty wśród liści, kret wystawiający pyszczek z ziemi. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- To jest świetne - powiedział, pokazując Gabrielo wi jedno ze zdjęć, o które mu chodziło. - Podoba mi się kompozycja, sposób, w jaki światło słoneczne odbija się od ciemnej wody. I to następne też. - Wcisnął przycisk. - Zrobiłeś najazd, ale nie za duży. Ptak znajduje się w centralnym punkcie, lecz pokazałeś również jego oto czenie. To warzęcha, prawda? Z rodziny ibisów? - Tak. - Gabriel skinął głową. - Co to jest kom pozycja i najazd? Posługując się widocznymi na ekranie obrazami, Paul wyjaśnił chłopakowi sens użytych przez siebie słów. Nie przesadzał. Zdjęcie warzęchy było fantastycz ne. Różowo-biały ptak o długim spłaszczonym dzio bie stał w wodzie na jednej nodze, łypiąc z zacieka wieniem w ich stronę. - Naprawdę masz talent. Jak na początkującego fotografa zrobiłeś doskonałe zdjęcia. Chłopak uśmiechnął się; rozpierała go duma. - Myślisz, że mógłbym znaleźć pracę jako foto graf? - Myślę, że tak - odparł Paul. Rzadko mówił takie rzeczy. Bał się zachęcać ludzi, którzy wykazywali entuzjazm, lecz niekoniecznie odznaczali się talen tem, u Gabriela jednak wyczuwał jedno i drugie. Oddał mu aparat i zacisnął na nim jego dłonie. Trzymaj. To dla ciebie. Prezent. Chłopak zmarszczył czoło, jakby usiłował zrozu mieć słowa Paula; dopiero po dłuższej chwili wyraz niepewności znikł z jego oczu, wyparty przez zdu mienie i radość. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Dla mnie? Dajesz mi swój aparat? Paul w milczeniu skinął głową. - Mogę robie nim własne zdjęcia? Kiedy chcę? Paul ponownie skinął głową. - I mogę je zachować? Na zawsze? - Tak. A jeśli będziesz wolał mieć zdjęcia na papierze, to prześlij mi je e-mailem, a ja je wydru kuję. Uśmiechając się szeroko, Gabriel chwycił Paula w pasie i przytulił się z całej siły. - Masz dobre serce - rzekł, poklepując go po ramieniu. Dopiero po chwili Paul mógł nabrać powietrza do płuc. Wzruszony odchrząknął kilka razy. Nikt nigdy mu czegoś takiego nie powiedział. To, że po raz pierwszy w życiu usłyszał te słowa z ust Gabriela, miało dla niego tym większe znaczenie. - Dziękuję - szepnął. Gabriel ponownie rozciągnął wargi w uśmiechu, ale ten uśmiech był inny, tkliwy, łagodny, podobny do tego, który wcześniej gościł na twarzy Luca. - Chciałbym zrobić zdjęcie mojej dziewczynie Darcy. - Zasłaniając ręką usta, jakby zdradzał wiel ką tajemnicę, dodał: - Któregoś dnia się pobie rzemy. - Masz dziewczynę, tak? - spytał Paul. Rany boskie, czy wszyscy w Indigo są z kimś związani? Każdy ma swoją połówkę, kogoś do pary, niczym zwierzęta w arce Noego? - Wiedziałam, że cię tu znajdę. Obróciwszy się, ujrzał nadchodzącą Marjo ubraną Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
w długą białą sukienkę zapinaną z przodu na tysiące małych guziczków. Z rozpuszczonymi włosami i nie bieskimi oczami wyglądała jak anioł. Na widok Paula uśmiechnęła się tak radośnie, że aż go ścisnęło w dołku. Odpowiedział jej równie promiennym uśmiechem. Przez moment czuł się tak jak Luc, który zakochanym wzrokiem wodził za swo ją narzeczoną. Trwało to jednak tylko kilka sekund, bo już po chwili się opamiętał i przybrał normalny wyraz twarzy. Jest tu przecież w interesach, za dzień czy dwa wyjedzie, a zachowuje się tak, jakby zamie rzał spędzić z Marjo resztę życia. - Paul dał mi aparat! - zawołał Gabriel i podnie cony zaczął trochę chaotycznie tłumaczyć, co do czego służy. Najwyraźniej uważnie słuchał wyjaś nień Paula. Przesuwał na ekranie zdjęcia, które zro bił, chwaląc się swoimi sukcesami. - Bardzo ładne. Śliczne - powiedziała Marjo, kła dąc rękę na ramieniu brata. - Ale pora już wracać. Musisz pomóc Henry'emu. Dziś wieczorem organi zujemy pożegnanie Hugh. Gabriel zafrasował się. - Będzie mi go brakowało. - Mnie również. - Marjo uścisnęła go i wskazała ręką kierunek, w którym powinien się udać. Gabriel ruszył przed siebie. Co kilka metrów przy stawał, odwracał się i machał do Paula. - Ja też muszę już iść - oznajmiła, lecz nie drgnęła. - Zostań - poprosił Paul. Chodziło mu o to, by została chwilę dłużej, dzień był tak piękny, ale kiedy Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
dotknął jej ręki, nagle ogarnęła go przedziwna tęsk nota. - Chociaż kilka minut - dodał. - No dobrze - zgodziła się. Może, przemknęło mu przez myśl, ona czuje to samo? - Ale tylko minutkę. Mam mnóstwo pracy. Mu szę... - Przygotować Hugh? - To też. - Zaczerwieniła się. - Potrzebujesz pomocy? Mógłbym... - uśmiech nął się - pozmywać naczynia. Odkurzyć meble. Co ja mówię? - zastanawiał się nerwowo. Po zmywać? Odkurzyć? Powinien czym prędzej się spakować i wyjechać. Dlaczego tu jeszcze tkwi? Na co liczy? Że się ustatkuje, ożeni, spłodzi kilkoro dzieci? Nie. Przecież tego nie chce. Nie zamierza powta rzać błędów swoich rodziców, a tym bardziej tych, które sam popełnił, kiedy ożenił się po raz pierw szy. No i oczywiście błędów wyspiarzy z Cape Bre ton, którzy tak głęboko zapuścili korzenie, że wo leli zrezygnować z marzeń, niż przenieść się gdzieś dalej. Paul westchnął. Wykonuje pracę, która wiąże się z podróżami. Całymi tygodniami bywa poza domem. Nie ma prawa angażować się uczuciowo; żadna ko bieta nie wytrzymałaby takiego życia. W porządku, nie musi się angażować, ale może się odprężyć, choć na chwilę przestać myśleć o pracy. Podczas ostatnich paru wyjazdów, ilekroć wsiadał do samolotu, ogarniało go potworne znużenie. I uczucie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
deja vu: że już tu kiedyś był, że robił to samo, że widział identyczne rzeczy. Co było całkiem niedorzeczne, bo starannie dobie rał zlecenia i tematy; dumny był z tego, że nigdy się nie powtarzał. W każdym ujęciu, w każdej fotografii szukał czegoś nowego, perspektywy, której nikt do tąd nie odkrył. Właśnie za to był ceniony i sowicie wynagradzany. Potrzebował dobrej opowieści, ciekawego tematu, czegoś, co by dało mu kopa, co by nim wstrząsnęło, co by go poruszyło. Czegoś, co by na nowo zaintere sowało go pracą. Nie sądził, aby tym czymś było zadanie, które miał wykonać w Tybecie. Zerknął na Marjo i nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. A może... może ten temat znajdzie tu, w Indigo? - Opowiedz mi o moim przodku i operze, którą zbudował. - Naprawdę cię to ciekawi? - Wiesz, tak się zastanawiałem... Chyba masz ra cję. Powinienem podejść do sprawy jak zawodowiec. Muszę jeszcze pogadać z wydawcą „Worlda"; może przyjąłby ode mnie ilustrowaną opowieść o małym miasteczku na luizjańskich bagnach? Światełko w jej oczach na moment przygasło. Zdziwił się. Czy powiedział coś nie tak? Czy nie tego sama chciała? Reklamy, która pomogłaby ściągnąć turystów, a co za tym idzie, zdobyć fundusze na odnowę starych budowli? - Korzyści byłyby obopólne... - powiedziała do siebie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Zgadza się. Chciałbym zobaczyć operę w środ ku. Oprowadzisz mnie? Uśmiechnęła się serdecznie, właśnie tak, jak lubił. - Dobrze, ale później, bo teraz muszę wracać do - pracy. - Obróciwszy się, zaczęła odchodzić po tra wiastym zboczu. - Marjo! Przystanęła. - O której jest pożegnanie Hugh? Chętnie wpadnę... - Przyjdź o dowolnej porze. Hugh będzie czekał. - Uśmiech zadrżał jej na ustach. - Ja też. Kiedy znikła mu z oczu, ogarnęło go uczucie pust ki. Ale po chwili, na myśl o tym, że wkrótce ją znów zobaczy, zrobiło mu się lekko na duszy.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
sc
an
da
lo
us
- Słowo daję, Marjo, tym razem przeszłaś samą siebie - powiedziała Cally. - Hugh wygląda... jak żywy. Trumnę z Hugh Prejeanem wystawiono w najwięk szej sali urządzonej w stylu „prowincji francuskiej". Marjo była zadowolona z wyboru sali. Sądząc po liczbie gości, wieńców i bukietów, czuła, że przyda się każdy skrawek wolnej przestrzeni. Córka i dwaj synowie Hugh przylecieli z dwóch krańców Stanów. Rozmawiali z Marjo, zanim jeszcze zaczęli się scho dzić inni goście; dziękowali jej, że firma „Savoy" tak fachowo zajęła się przygotowaniami do pogrzebu. Siostrzenica Hugh, Amelia Prejean, która miesz kała w Indigo i prowadziła sklepik z antykami „Past Perfect", akurat wyjechała na urlop; miała wrócić do piero jutro. - To wszystko zasługa Henry'ego - zdradziła przy jaciółce Marjo. - Widać było, jak bardzo się stara. Westchnęła. - Nie wiem, jak miasteczko sobie pora dzi bez Hugh. Był główną siłą sprawczą, upierał się przy renowacji starych domów, zarażał ludzi swoim entuzjazmem... - Nie przejmuj się. Na pewno się wszystko ułoży. - Cally poklepała przyjaciółkę po ramieniu, po czym odeszła przywitać się z Jenny LaFleur. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo krążyła po sali, upewniając się po raz dzie siąty, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Poprawiała aranżacje kwiatowe, sprawdzała, czy w pudełkach nie brakuje chusteczek do nosa, witała się z kolejnymi gośćmi, którzy przybywali złożyć Hugh wyrazy szacunku. Od czasu do czasu przy stawała i patrzyła z zadumą na zmarłego. Cóż to był za niezwykły człowiek i jak wielkim uczuciem darzył miasteczko, w którym spędził niemal całe życie. Wszystkim będzie go brakowało - jego wiedzy, za pału, inteligencji, dowcipu, serca. Gabriel trzymał się na uboczu; źle się czuł podczas takich uroczystości. Zawsze chętnie pomagał Henry'emu, ale nie radził sobie później, kiedy schodzili się żałobnicy. Może dlatego, że pożegnanie i pogrzeb wydają mu się czymś tak ostatecznym? A może wciąż prześladuje go obraz rodziców, którzy leżeli w tej samej sali, mimo że od ich wypadku minęło prawie szesnaście lat? Zazwyczaj w ogóle się nie pojawiał na pożegnal nych uroczystościach, ale tym razem uparł się, że przyjdzie. Chciał oddać hołd starcowi, który zawsze odnosił się do niego z anielską cierpliwością i dob rocią. No i przyszedł, ale stał w kącie pod ścianą, jakby bał się wejść głębiej do sali. Chcąc zobaczyć, jak się Gabriel miewa, Marjo ruszyła w jego stronę. Nagle spostrzegła młodą blon dynkę, która stanęła przy nim i wzięła go za rękę. Darcy. Marjo lubiła tę dziewczynę, trochę się jednak bała, czy Gabriel nie za często się z nią widuje. Odkąd Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
zdali maturę, byli nierozłączni; spotykali się przed pracą, po pracy i we wszystkie weekendy. Z początku Marjo sądziła, że kiedy jesienią Darcy rozpocznie naukę w szkole piękności w New Iberii, ich romans nieco osłabnie. A tymczasem on stał się jeszcze bar dziej płomienny. Marjo obiecała sobie w duchu, że musi ponownie odbyć rozmowę z bratem. Gabriel jest zbyt niedojrzały, aby w tak młodym wieku wią zać się z kimkolwiek. Od tylu lat tworzą małą dwuosobową rodzinę. Wprost nie wyobrażała sobie, by któregoś dnia mogła zostać sama, by Gabriel wyprowadził się z domu, ożenił... Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciwszy się, ujrzała Jenny. - Biedny Hugh... - Tak, biedny zagorzały orędownik naszego mia steczka. - Zerknęła ponownie za siebie. Wyglądał spokojnie, zupełnie jakby spał. Jego dzieci, wstrząś nięte śmiercią ojca, stały nieopodal trumny, przyjmu jąc kondolencje. - Uważam, że pierwszy KajunFest powinien się odbyć na jego cześć. Hugh marzył o ot warciu na nowo opery i... - Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać przerwała jej Jenny. - O czym? - O festiwalu i... o przyszłości opery. - Mam nadzieję, że ze wszystkim się wyrobimy. Hugh bardzo by tego chciał. - Słuchaj, naradzaliśmy się, to znaczy członko wie komitetu, i wydaje nam się... - Jenny wzięła Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
głęboki oddech, jakby zbierała się na odwagę. - Uważamy, że musimy odpuścić. Nie ma sensu walczyć z Clermontem. Skoro chce sprzedać operę, to niech sprzeda. Może kupi ją jakiś obrotny przedsiębiorca, może miasto skorzysta na transakcji? Oczywiście festiwal odbędzie się, jak planowano, ale przyszło nam do głowy, że można by go zorganizować gdzie indziej... - Miasto skorzysta na transakcji? Bo w miejscu opery obrotny przedsiębiorca postawi sklep z gwoź dziami albo butik? - Zorientowawszy się, że ludzie spoglądają w jej stronę, Marjo zniżyła głos. - Chyba nie mówisz poważnie? - Słuchaj, wiem, że to nie jest miejsce na tego typu rozmowy, ale... czas ucieka. Festiwal ma się zacząć za dziesięć dni. Opera wciąż jest niegotowa. Musimy przejść do planu B. - Do planu B? - spytała Marjo. Nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle istnieje jakiś plan B. - Bez Hugh nigdy się z tym nie uporamy. To on nas zagrzewał do walki, zarażał entuzjazmem. Wciąż nam brakuje pieniędzy na dokończenie remontu, a lu dzie nie mają ochoty bez końca wspierać naszych działań. Dzięki kampanii reklamowej Sophie zebrała całkiem sporo forsy, ale renowacja budynku to zada nie o wiele bardziej kosztowne, niż początkowo za kładaliśmy. Poza tym czy nasze starania mają jakikol wiek sens, jeśli Paul Clermont zamierza operę sprze dać? - Na moment zamilkła. - Słuchaj, my też kocha my Indigo, ale to jest małe miasteczko. Nie mamy nieograniczonych zasobów finansowych i nie wiemy, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
gdzie szukać bogatych sponsorów. A ty... prowadzisz ten zakład, masz mnóstwo obowiązków, Gabriel cię przecież nie wyręczy... Chodzi mi o to, że nie dasz rady poświęcić operze jeszcze więcej czasu i wysiłku niż dotąd. Marjo otworzyła usta, aby zaprotestować, powie dzieć Jenny, że się myli. Przecież wspólnymi siłami na pewno zdołają przywrócić operze dawną świet ność. Ale ugryzła się w język, w oczach swej roz mówczyni ujrzała bowiem wyraz rezygnacji i zro zumiała, że żadne argumenty nie przekonają Jenny. Ona, Marjo, przegrała bitwę, zanim nawet zorien towała się, że takowa się toczy. - Pogadamy jutro, dobrze? Spotkamy się i nara dzimy, co dalej robić z tym fantem. Jenny uśmiechnęła się łagodnie; dla niej sprawa była już rozstrzygnięta. Marjo odprowadziła ją wzrokiem. Miała oczywiś cie świadomość, że członkowie komitetu nie zmówili się przeciwko niej. To są szlachetni, poczciwi ludzie, którzy muchy by nie skrzywdzili. Po prostu wszystko przemyśleli, zwłaszcza pod kątem finansowym, i do szli do wniosku, że porywają się z motyką na słońce. Niestety, mają rację. Remont jest sprawą niezwykle kosztowną. Hugh liczył na to, że brakujące pieniądze zbierze się pod czas festiwalu. Gdyby się jednak nie udało... wtedy zapaleńcy do końca straciliby zapał i pewnie już go nie odzyskali. Próbowali; Bóg świadkiem, że się starali. Hugh zawsze dodawał im otuchy, powtarzał, by się nie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
martwili, bo prędzej czy później wszystko się uda, statek dobije do brzegu. Nie przewidział, że sam umrze. I że załoga się zbuntuje. Marjo nie zamierzała się poddać. Gotowa była stanąć do boju, szukać sposobów na zdobycie pienię dzy, samotnie walczyć; chciała, by pamięć o małżon kach Valois pozostała żywa i żeby piękny budynek wzniesiony przez Alexandre'a dla żony przyciągał do miasteczka rzesze turystów. - Bałem się, że już cię nie zastanę. Odwróciła się i zobaczyła Paula. Miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę i krawat w biało-granatowe paski. Ponieważ dotychczas widywała go w spodniach khaki i sportowych koszulach, podej rzewała, że garnitur kupił specjalnie na tę okazję. Ogarnęło ją wzruszenie. - Dopiero zaczynamy - rzekła. - Dopiero...? - Rzucił okiem na zegarek. - Jest po dziesiątej. Myślałem, że takie pożegnania zwykle odbywają się między piątą a siódmą. Góra dziewiątą. - Na całym świecie tak, ale nie w Indigo. My tu mamy inne zwyczaje. - Mówiąc, krążyła po sali i sprawdzała, czy niczego nie trzeba poprawić. - Aż do drugiej wojny światowej urządzano w tych stro nach całonocne czuwanie. Przynajmniej jeden czło nek rodziny, niekiedy kilku, siedział przy zmarłym do rana. Dawniej dość często złodzieje rabowali gro by. Dlatego rodzina pilnowała ciała, dopóki nie spo częło w ziemi. Niektórzy wciąż przestrzegają tego zwyczaju. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Na drugiej półkuli spotkałem plemiona, które również w ten sposób żegnają zmarłych - powiedział Paul. - To miły zwyczaj. Wszyscy razem, czy to mieszkańcy miasta, czy członkowie plemienia, skła dają w ten sposób hołd komuś, kogo szanowali za życia. - Mieszkańcy Indigo kochają tradycję - oznaj miła Marjo, wsuwając na miejsce wystającą ponad bukiet chryzantemę. - Dlatego „Savoy" prosperuje. Wszyscy chcą być pochowani na tutejszym cmen tarzu za kościołem Świętego Tymoteusza, chcą, być razem z resztą swojej rodziny, chcą, by ten sam ksiądz, który udzielał im ślubu, prowadził kondukt żałobny. Paul pokiwał głową. - To, co mówiłaś wcześniej... Przekonałem się, że to prawda. Indigo faktycznie jest miejscem wyjąt kowym. Jakby tworząc świat, Bóg użył w tym miejs cu innej gliny. Marjo uśmiechnęła się. Paul przysunął się bliżej, by przepuścić Louellę Purcell. Starsza pani w czarnym kapeluszu z szero kim rondem ozdobionym piórkami minęła go, ścis kając pod pachą małego, wyrywającego się pieska o imieniu Jo Jo. - Zauważyłem coś jeszcze - kontynuował po chwili Paul. - Gabriel na zdjęciach uchwycił całkiem inny aspekt życia w Indigo niż ja. Po prostu uwiecznił szczegóły, które jemu wydawały się ważne. Krzesło stojące na ganku, pisklę na drzewie. Kiedy się patrzy na jego zdjęcia, widzi się miasteczko oczami tubylca. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- A kiedy patrzy się na twoje... - Marjo przy sunęła się jeszcze bliżej, albowiem sala coraz bar dziej zapełniała się gośćmi - widzi się miasto oczami przybysza? - Hm, jednakże moja wizja jest zabarwiona twoi mi emocjami. - Nie rozumiem... - Twoją opowieścią o La Petite Maison, żarem w twoim głosie... Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Miała świeżo w pamięci rozmowę z Jenny. Może... może jednak zdoła przekonać Paula, by poparł po mysł odbudowy opery? - Co jutro porabiasz? - spytała nagle. - Nie mam żadnych planów. A dlaczego? - Uśmiechnął się. - Co knujesz? - Nic groźnego, słowo honoru. - Szkoda. Powiedział to takim tonem, że przeszył ją dreszcz. - Spotkajmy się przed operą. O dziesiątej rano. Obiecałam cię oprowadzić... Zanim zdążyła cokolwiek więcej dodać, Henry zawołał ją do telefonu. Idąc do gabinetu, po raz pierwszy od wielu tygodni patrzyła z nadzieją w przyszłość. Może nie uda jej się zrealizować wszyst kich planów i marzeń, ale wierzyła, że przeciągnie Paula na swoją stronę. Z jego poparciem łatwiej będzie jej namówić miesz kańców, aby nie rezygnowali. Aby znów przystąpili do działania. Trudniej będzie przekonać samego Pau la, ale... Anula & Irena
Może Cally ma rację. Czasem więcej osiąga się marchewką niż kijem.
sc
an
da
lo
us
Kiedy wrócił do swojego pokoju w La Petite Mai son, zobaczył w komórce zielone migające świateł ko; ktoś zostawił dla niego wiadomość. Zdjął telefon z ładowarki i wyszedł na werandę, gdzie wiał lekki chłodny wiaterek. Niedaleko na bagnach skrzeczały żaby, cykały świerszcze, niósł się ptasi śpiew. Tak nocą brzmiało Indigo; te dźwięki miały na niego dziwnie kojący wpływ. Kiedy połączył się z pocztą głosową, usłyszał gru by bas swojego wydawcy, Joego. - Cześć, stary. Mam dla ciebie coś, co ci się na pewno spodoba. W dodatku na twoim własnym po dwórku. W Indigo? - zdumiał się Paul. Ale po chwili zo rientował się, że Joemu nie o to miasto chodzi. - Słuchaj, w Nowej Szkocji grupa rybaków o ma ło nie utonęła podczas sztormu na morzu. Trochę jak w filmie „Gniew oceanu", tyle że ich przygoda miała nieco szczęśliwsze zakończenie. - W słuchawce roz legł się śmiech. - W każdym razie przyjeżdżaj jak najprędzej. Do następnego numeru potrzebuję zdjęć facetów i ich kutra. Unikają mediów, nawet za grubą forsę nie zgodzili się pozować do „Enąuirera", ale tobie nie odmówią. Nie wiem, jak to robisz, ale z tobą każdy jest gotów gadać, więc wracaj i bierz się do roboty. To jedna z tych niesamowitych historii, za które zdobywa się nagrody... Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Joe, zadowolony z siebie, ponownie wybuchnął śmiechem; po czym się rozłączył. Paul zamyślił się. Jeśli potrzebuje pretekstu, by wy jechać z Indigo, to go ma. Ale po raz pierwszy, odkąd wziął aparat do ręki, nie kusiło go, by rzucić wszystko i gnać do pracy. Nie chciał wyjeżdżać; chciał zostać chwilę dłużej, porobić więcej zdjęć na miejscu, może cyprysów, może aligatorów, pokazać parę sztuczek Gabrielowi, wyjaśnić mu, jak istotny jest nie tylko sam fotografowany obiekt, ale również jego historia. Ale przede wszystkim chciał pokazać Marjo ka wałek swojego świata. Psiakrew, kogo oszukuje? Chce czegoś więcej. Chce lepiej poznać tę pełną temperamentu kobietę, która tak bardzo go irytuje, a jednocześnie fascynuje bardziej niż jakakolwiek istota na ziemi. W tej jednej drobnej osóbce jest ogień i woda, siła i kruchość, a także niesamowita pasja. Po raz pierwszy od czasu rozwodu zatęsknił za prawdziwym związkiem, za czymś trwalszym niż kilkudniowy romans nawiązany w trakcie służbowe go wyjazdu. Oj, niedobrze, przemknęło mu przez myśl. Właśnie takie pragnienia sprawiają, że czło wiek rezygnuje z kariery, która daje mu nie tylko pieniądze, ale i ogromną satysfakcję, na rzecz ma rzeń, które wcale nie muszą się spełnić. Znał to z autopsji. Obserwował, jak małżeństwo jego rodziców powoli się rozpada; winę ponosiły długie wyjazdy ojca oraz narastające przygnębienie matki. Za każdym razem, gdy ojciec wracał do domu, był coraz bardziej rozgoryczony i zamknięty w sobie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Wychodząc za mąż, matka Paula liczyła na inne życie. Zawiedziona, nie potrafiła niczego zmienić. Kiedy Renault Clermont przebywał w domu, zacho wywali się bardziej jak lokatorzy mieszkający pod jednym dachem niż jak małżonkowie. Żeniąc się z Diane, Paul głęboko wierzył, że jego małżeństwo będzie inne, ale już po dwóch miesiącach zrozumiał, że wpadł w tę samą pułapkę. Mieli z Diane całkiem odmienne oczekiwania, te różnice zaś sprawiały, że czuli się coraz bardziej nieszczęśliwi. Dlatego powinien jak najszybciej opuścić Indigo, zapomnieć o Marjo, nie myśleć o tym, co mogłoby ich połączyć. Stał bez ruchu, wpatrując się w telefon. Po chwili jeszcze raz odsłuchał wiadomość od Joego. Może poczuje iskierkę podniecenia? Nic takiego jed nak się nie stało. Trzymał już palec na przycisku, lecz się wahał. Powinien oddzwonić do Joego, powiedzieć mu, że rusza na lotnisko. Tak, czas najwyższy zmienić oto czenie. Na tym w końcu polega jego życie, na nie ustannych zmianach. Długo stał na werandzie, ściskając telefon i prze konując samego siebie, że musi wybrać najlepsze rozwiązanie. Problem w tym, że nie wiedział, jakie rozwiązanie byłoby najlepsze.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
sc
an
da
lo
us
Nie chciał, żeby Marjo na niego czekała, dlatego zjawił się przed budynkiem opery kilka minut przed dziesiątą. Minutę później Marjo podjechała swoją małą nie bieską hondą. Kiedy wysiadła z samochodu, zaparło mu dech w piersi. I nagle wszystko, co sobie wczoraj tak starannie obmyślił, wzięło w łeb. Zazwyczaj włosy miała splecione w warkocz, dziś opadały jej swobodnie na ramiona. Czy specjalnie dla niego je rozpuściła? - Dzień dobry - powiedział, kiedy podeszła bli żej. - Wyglądasz fantastycznie. W ogóle po tobie nie widać, że całą noc spędziłaś na nogach. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się. - Mam kilka go dzin do pogrzebu. To co, gotów jesteś na zwiedzanie? Podniósł aparat., - Oczywiście. Wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wsunęła jeden do zamka w wysokich rzeźbionych drzwiach, po czym pchnęła je na oścież. Zaskrzypiały. Niedobrze, pomyślał Paul; wolałby, żeby jego ro dzinny „skarb" nie skrzypiał. Weszli do mrocznego holu. Kiedy po chwili Marjo zapaliła światło, wnętrze spowił ciepły blask. SzeroAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
kie podwójne drzwi oddzielały hol, który do niedaw na służył jako sklepik ze starociami, od sali koncer towej. Otworzywszy je, Marjo wcisnęła kolejny kon takt i skinęła na Paula. Środkiem sali pomiędzy rzędami obitych aksami tem foteli ciągnęło się przejście. Na wprost znajdo wała się duża przestronna scena, a z boku, zarówno z prawej, jak i lewej strony, schody, które prowadziły na balkon. Lichtarze kinkietowe oraz wspaniałe ży randole na suficie oświetlały salę złocistym blas kiem, który wydobywał delikatny kwiecisty wzór z tapet i podkreślał piękno wysokich okien. - Niesamowite - szepnął Paul. - Tylko spójrz na tę kunsztowną stolarkę - dodał, wskazując lożę za wieszoną niemal tuż nad sceną. - Alexandre nie żałował pieniędzy. - To widać. - Podniósłszy aparat do oczu, przez chwilę podziwiał sztukę snycerską. Prowadząc Paula na balkon, Marjo zaczęła mówić: - Tereny te zostały zasiedlone pod koniec osiem nastego wieku. Dorastając w Nowej Szkocji, na pew no słyszałeś, dlaczego Akadyjczycy zamieszkali właś nie tutaj. Owszem; na spotkaniach rodzinnych setki razy wspominano przeszłość. Ludzie na Cape Breton przywiązywali wagę do swojego dziedzictwa. Ale nie on, który marzył o tym, by się stamtąd wyrwać. - Słyszałem, ale chętnie posłucham jeszcze raz. Podejrzewał, że jej słodki melodyjny głos sprawi, że różne szczegóły nabiorą intensywniejszych barw, a opowieść będzie znacznie ciekawsza niż ta, którą Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
jako pięcioletni chłopiec po raz pierwszy usłyszał z ust swojego dziadka. - Pierwsi osadnicy z Francji przybyli tu już w sie demnastym wieku. Francuzi skolonizowali również Akadię, czyli nadmorskie prowincje Kanady. Uśmiechnął się. - Uczą się tego wszystkie dzieci w Kanadzie. Przeciągając ręką po gładkiej drewnianej balust radzie, Marjo wspinała się po wąskich schodach. - Kiedy w połowie osiemnastego wieku Brytyj czycy odzyskali Akadię od Francuzów, kazali Akadyjczykom wybierać: albo przysięgę na wierność brytyjskiej koronie, albo wysiedlenie. - I tak się stało. Niektórzy trafili na Karaiby wtrącił Paul. - Zgadza się. Le grand derangement to okropny okres w naszej historii. Kajunowie pochodzą od fran cuskich kolonizatorów z Akadii; to są ci ludzie, któ rzy odmówili wyrzeczenia się swej wiary. Część, jak powiadasz, dotarła na statkach do Karaibów, a część przybyła do Luizjany. Lafayette zostało ich nieofi cjalną stolicą. Odrębną grupą zamieszkującą Luizjanę stanowili Kreole, Francuzi nie pochodzący ż Akadii; zwykle byli to zamożni mieszkańcy miast. Do tej grupy zaliczał się Alexandre Valois. Podobno łączyły go więzy krwi z francuskim monarchą. W każ dym razie ród Valois miał ogromną plantację, na któ rej najpierw uprawiano indigo... - A potem trzcinę cukrową. - Tak. Trzcinę zaczęła uprawiać matka Alexandre'a. Widzę, że znasz rodzinną historię? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Wyrywkowo. Wprawdzie wywodzę się od krew nych Amelie, ale moja siostra znalazła w komputerze informacje o obu naszych rodzinach. - Przerwij mi, gdybym mówiła o czymś, co już wiesz... - Mów, mów. Wolę słuchać ciebie niż opowieści moich ciotek. A tak z ręką na sercu, to tamtych opowieści właściwie nie słuchałem. Wpadały jednym uchem, wypadały drugim. - W owym czasie młodzi rzadko pobierali się z miłości; małżeństwa zwykle były aranżowane. Cho dziło o to, aby pomnożyć majątek lub zadbać o czys tość kreolskiej rasy. W każdym razie rodzina Alexandre'a chciała, aby ożenił się ze swoją kuzynką z boga tej kreolskiej rodziny. - Marjo przystanęła przy obra zie przedstawiającym starszą parę o surowym obliczu oraz ich młodego, dwudziestokilkuletniego syna. To jedyny portret rodziny Valois, jaki nam się ostał. Paul przyglądał się osobom na obrazie, szukając... sam nie wiedział czego. Zgodnie z dawnym zwycza jem, starsi państwo siedzieli skupieni, ale Paul miał wrażenie, że na twarzy młodego Alexandre'a maluje się wyraz buntu. Było to widoczne w lekkim skrzy wieniu warg, w szelmowskim spojrzeniu. - Ale Alexandre nie chciał pojąć za żonę kuzynki - powiedział Paul, a kiedy Marjo uniosła pytająco brwi, wyjaśnił: - Czytałem na studiach Szekspira. Dobra opowieść musi zawierać elementy tragedii, prawda? Poza tym - skinął głową w stronę portretu Alexandre nie wygląda na faceta, który potulnie wy konuje polecenia. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo parsknęła śmiechem. - W tej kwestii się nie mylisz. Paul ponownie utkwił wzrok w obrazie. Po chwili podniósł do oczu aparat i pstryknął zdjęcie. - To co? Poślubił kuzynkę? - Amelie była Akadyjką. Jego rodzice jej nie ak ceptowali. Jak na ironię losu, jej rodzice nie akcep towali Alexandre'a. Obie rodziny, zainteresowane wyłącznie czystością krwi, nie dostrzegały, jak bar dzo ich dzieci się kochają. Alexandre z Amelie wzięli ślub po kryjomu i postawili rodziców przed faktem dokonanym. Chcąc nie chcąc, ci zaakceptowali mał żeństwo. Przez jakiś czas młodzi byli bardzo szczęś liwi. Kiedy jednak okazało się, że nie mogą mieć potomstwa, Amelie zaczęła popadać w coraz większe przygnębienie. - I co było potem? - spytał Paul. - Alexandre ogromnie niepokoił się o żonę. Które goś dnia uświadomił sobie, że Amelie, zrozpaczona niemożnością zajścia w ciążę, przestała śpiewać. A trze ba ci wiedzieć, że była utalentowaną śpiewaczką. - Jak pewna śliczna dziewczyna, którą niedawno poznałem - mruknął pod nosem Paul. Marjo zignorowała jego słowa, choć się zaczer wieniła. - W prezencie dla żony, licząc, że to ją zainspiru je, Alexandre zbudował tę piękną operę. W swoich listach pisał, że głos Amelie może zauroczyć anioły. Żeby zachęcić żonę, zapłacił Adelinie Patti, słynnej śpiewaczce operowej, aby podczas tournee po Sta nach zgodziła się wystąpić na scenie w Indigo. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- O rany! Patti to jedna z najsłynniejszych artys tek operowych wszech czasów. Mam ciotkę, która kocha operę - wyjaśnił Paul, widząc zaskoczoną mi nę Marjo. - Możesz sobie wyobrazić, ile dla miasta znaczył występ tak wielkiej gwiazdy - ciągnęła Marjo. - Alexandre zatrudnił również nauczyciela śpiewu z No wego Orleanu, aby ćwiczył z Amelie i pomógł jej ustawić głos. Wkrótce Amelie zaczęła występować w operze. Wraz z nią występowali miejscowi muzycy oraz przyjezdni artyści. Oczywiście rodzice Alexandre'a uważali, że synowa hańbi ich nazwisko. Paul wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. - Nie tak powinna prowadzić się żona ich syna. - No właśnie. Ale Amelie z Alexandre'em byli szczęśliwi, a w operze przez wiele lat odbywały się wspaniałe przedstawienia. - Marjo wskazała na po złacane, rzeźbione loże po obu stronach sceny. Pro wadziły do nich wąskie schody. - Te miejsca zostały zbudowane dla rodziców Alexandre'a, którzy za nic w świecie nie usiedliby wśród pospólstwa. Oczywiś cie Josephine Valois rzadko bywała na występach synowej, ale kiedy już się pojawiała, zachowywała się niczym królowa. Paul wyciągnął z torby lampę błyskową, zamoco wał ją do aparatu i zrobił zdjęcie rzeźbionych foteli w prywatnej loży Valois. Przez chwilę, spoglądając przez wizjer, oczami wyobraźni widział Josephine, która siedzi sztywno wyprostowana i z kamienną miną wpatruję się w synową. - Rodzice nigdy mi o tym nie mówili - rzekł Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
cicho. - Mój ojciec dużo podróżował, pracował dale ko, poza Nową Szkocją. Kiedy był w domu, na ogół spał. Mama była... chłodna, zamknięta w sobie. Na wet nie wiem, czy znali tę historię. Może tak, ale ja jej ani razu nie słyszałem. Przełknął ślinę. Brakowało mu w dzieciństwie mi łości rodzicielskiej, ale na szczęście on i Faye wyrośli na normalnych ludzi. Zimny chów nie wypaczył im charakterów. Rozejrzał się po sali w dole; cisza zdawała się niemal dzwonić w uszach. - Jak się dalej potoczyły ich losy? - Wybuchła wojna secesyjna. - Oczy Marjo po smutniały. - Alexandre uważał, że powinien walczyć o swoje ukochane Indigo, więc ku rozpaczy żony zaciągnął się do wojska. Amelie nie zdołała po wstrzymać żołnierzy Unii, którzy w domu na plan tacji urządzili sobie koszary, a budynek opery zajęli na szpital. Rodzina Alexandre'a zamieszkała w La Petite Maison z kochanką Charlesa i jej dzieckiem. Josephine czuła się straszliwie upokorzona. Chyba nigdy nie wybaczyła synowej. Winiła ją za wszystko, jakby ta mogła zapobiec wojnie, która pozbawiła ich niemal całego majątku, albo nie wpuścić do domu żołnierzy, którzy przewrócili ich życie do góry no gami. Paul stał zamyślony; zapomniał o świecie na ze wnątrz i o aparacie, który wisiał mu na ramieniu. Chciał poznać dalsze losy Alexandre'a i Amelie, usłyszeć, że wszystko dobrze się skończyło. - Czy Alexandre... wrócił z wojny? - spytał, poAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
dejrzewając jednak, że ta historia nie ma szczęśliwe go zakończenia. Marjo potrząsnęła przecząco głową. - Niestety nie. Zmarł z powodu gorączki albo z wyczerpania w jankeskim obozie jenieckim. Jego rodzice, pogrążeni w głębokiej żałobie, odcięli się od Amelie. Za wszystko winili jej bezpłodność. Gdyby Alexandre miał dzieci, przetrwałby ród Valois. Bra cia Amelie też zginęli na wojnie, podobnie jak mąż jej siostry. A ona sama... po prostu straciła chęć do życia. - Koszmar. Tyle nieszczęść w jednej rodzinie. - Amelie nie mogła się pozbierać po śmierci uko chanego męża. Chociaż odziedziczyła po mężu ope rę, nie potrafiła wyjść na scenę. Bez Alexandre'a śpiew nie sprawiał jej radości. Sprzedała dom na plantacji, ale opery nie umiała się pozbyć, mimo że bardzo potrzebowała pieniędzy. Wróciła do Nowej Szkocji, dokąd po wojnie przeniosła się jej zubożała rodzina. - I tak, kilka pokoleń później, na świat przyszed łem ja i moja siostra. - Niezły rodowód, prawda? - Marjo posłała mu serdeczny uśmiech, po czym skierowała się ku scho dom. - Od czasu do czasu Amelie przyjeżdżała na grób Alexandre'a, spacerowała po cmentarzu, zaglą dała do opery. Ludzie wiedzieli, kiedy tu była, bo nazajutrz zawsze znajdowali na scenie pojedynczą kamelię. - Twój ulubiony kwiat. - Nie tyle mój, co mojej mamy - wyszeptała Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo. - Mama, wzruszona opowieścią o Alexandrze i Amelie, obsiała kameliami nasz ogród. Z całego świata sprowadzała różne odmiany tych kwiatów. Była bardzo romantyczna. - Odziedziczyłaś po niej tę cechę? Roześmiała się wesoło. - Nie mam w sobie za grosz romantyzmu. Jestem najbardziej trzeźwo myślącą osobą pod słońcem. A kamelie po prostu lubię. - Aha. - Paul nie ciągnął wątku. Jednakże nie wątpił, że osoba, która tyle czasu i energii poświęca na to, by historia Alexandre'a i Amelie nie została zapomniana, w głębi duszy musi być romantyczką. Czy Amelie wyszła jeszcze kiedyś za mąż? - Nie. Wzdychając ciężko, Marjo ujęła go za rękę i po prowadziła do kolejnego obrazu na ścianie. Ten przedstawiał urodziwą kobietę o tajemniczym uśmie chu, takim samym, jaki Paul widział na twarzach Luca i Alaina. Kobietą tą była Amelie Valois. - Takie to smutne. Sądząc z portretu - Marjo wskazała brodą na obraz - i z listów, jakie po niej zostały, wiemy, że Amelie była osobą niezwykle piękną, piękną fizycznie i duchowo. Po śmierci męża kompletnie się załamała. Chciała być pochowana ko ło niego. No i leżą razem, w grobowcu Valois, na cmentarzu za kościołem. - Rzeczywiście jest bardzo piękna - przyznał Paul. Patrząc w jej niebieskie oczy, poczuł żal; zrobi ło mu się żal Amelie, Alexandre'a, dzieci, których się nie doczekali. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Potrząsnął głową. Nie był człowiekiem sentymen talnym. Amelie i Alexandre, którzy z wielkiej mi łości pobrali się wbrew woli swoich rodziców, żyli ponad sto pięćdziesiąt lat temu. Czuć smutek z po wodu ciotki, która młodo owdowiała, byłoby sza leństwem. W ślad za Marjo ruszył na dół. - Pragnąc, aby opera pozostała w rodzinie, Ame lie postanowiła w testamencie, że budynek będzie dziedziczyło najstarsze dziecko w każdym kolejnym pokoleniu. - Zgadza się - potwierdziła Marjo. - Bardzo jej na tym zależało. Najpierw opera przypadła pierwo rodnemu synowi jej siostry, potem córce jego brata i tak dalej, aż w końcu trafiła do ciebie. Na podatki i koszty utrzymania Amelie przeznaczyła resztę swo ich pieniędzy. - Które nieostrożną grą na giełdzie roztrwonił mój wuj. - To prawda. Ale on też przywiązywał wagę do tego budynku; specjalnie tu kiedyś przyjechał, żeby go obejrzeć. Z tego, co mówił Hugh, twój wuj inte resował się historią powstania opery i nawet myślał o tym, żeby kiedyś zamieszkać w Indigo. - Za co utrzymywaliście budynek, kiedy wuj przestał przysyłać forsę? - Przez jakiś czas w holu mieścił się sklepik z an tykami. Przynosił niewielki dochód, ale to nam po zwalało opłacać rachunki. Sprawami finansowymi zajmował się prawnik z Nowego Orleanu. Paul rozejrzał się wokół. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Sklepik z antykami? - Tak. W tym roku właścicielka, Sophie Boudreaux, żona Alaina, przeniosła go w inne miejsce, do domu Maude Picard. Sklepik prowadzi siostrzenica Hugh, Amelia. Paul ponownie powiódł wkoło wzrokiem. - Trudno mi sobie wyobrazić tu meble w stylu chippendale czy królowej Anny... - Czasem człowiek znajduje skarb tam, gdzie się go najmniej spodziewa. - Na przykład w Indigo. Znalazłem ciebie... Poważniejąc, skrzyżowała ręce na piersiach i cof nęła się o krok. - Ale ja nie jestem żadnym skarbem. - I tu się nie zgadzamy - oznajmił Paul, przypat rując się jej uważnie. Jeszcze nigdy nie widział tak pięknych oczu, z których biła tak wielka siła. - Myś lę, że kryjesz w sobie wiele tajemnic. - Muszę wracać do pracy... - szepnęła, stojąc w miejscu. Miała wrażenie, że ich serca uderzają jednym rytmem. - Niedługo zacznie się pogrzeb Hugh. Jak chcesz, możesz tu zostać i porobić więcej zdjęć albo... - Nie odchodź jeszcze. Proszę. -Wyciągnął rękę i odgarnął jej z twarzy luźny kosmyk. Pragnął gładzić ją po szyi, po ramionach, ale na razie musiał się zadowolić kosmykiem włosów. Zawahała się. - No dobrze - uległa. Opuścił rękę. Nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Przytknąwszy do oczu aparat, nacisnął zoom. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Zaczął robić zdjęcia: drewnianej poręczy, słupka ba lustrady schodowej, ramy obrazu, złocisto-czerwonych kotar, rzeźbionej loży, drewnianych podłóg, pastelowych ścian. Szerokie drewniane deski pod nogami wciąż nosi ły ślady jankeskich butów. Przeszłość mieszała się z teraźniejszością. Wspaniała architektura, a jedno cześnie lata zaniedbań widoczne w obłążącej farbie, porysowanym drewnie, brakujących kafelkach. Żeby budynek nadawał się do użytku, niewiele było trzeba, ale przywrócenie go do dawnej świetności wymagało mnóstwa czasu i pieniędzy. - Kiedy zaczyna się ten wasz festiwal? - spytał. - Za niecałe dwa tygodnie. Odbędzie się na po wietrzu, ale mieliśmy nadzieję, że przynajmniej nie którzy wykonawcy będą mogli wystąpić na operowej scenie. Zagwizdał cicho. Nic dziwnego, że Marjo wpadła w panikę, kiedy spotkała go tu z agentką od nierucho mości. - Przecież tyle trzeba tu zrobić... Opuścił aparat i obrócił się, ogarniając spojrze niem hol, który ciągnął się przez całą szerokość bu dynku i który zdecydowanie wymagał remontu. - Wiem. - Marjo westchnęła. - Pieniędzy nigdy nam na wszystko nie starczało. W dodatku wczoraj przestał istnieć komitet odbudowy opery. - Co? Dlaczego? Delikatnie pogładziła dłonią wierzch starego drew nianego stolika. - Po śmierci Hugh grupa uznała, że remont buAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
dynku to zadanie, które przerasta nasze siły i moż liwości. Teoretycznie należałoby zachować wierność historyczną. Ich zdaniem, nigdy nie uda nam się zgromadzić dostatecznych funduszy. I dlatego... dla tego członkowie komitetu postanowili zrezygnować z dalszych działań. Po prostu się poddać. - A ty co o tym myślisz? Marjo przygryzła wargę. - Że jestem pokonana. Kocham Indigo, kocham ten budynek, ale Jenny ma rację. Jedna osoba nie po doła zadaniu, więc... - wzruszyła ramionami - więc nie będę ci stała na przeszkodzie, jeśli chcesz sprze dać operę. Zaniemówił. Wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że Marjolaine Savoy się podda. Widział, ile kosztuje ją przyznanie się do porażki. Miał ochotę zgarnąć ją w ramiona, przytulić, pocieszyć. - Nie poddawaj się - powiedział. - Nie kłóć się ze mną. - Uśmiechnęła się smutno. - Masz to, czego chciałeś. - Rozmawiałem z Lukiem Carterem. Wiem, jak ważny dla gospodarki Indigo jest zaplanowany przez was festiwal. Jeżeli zjadą się tu turyści, miasto ogro mnie na tym skorzysta. - To prawda. - Wsunęła mu klucze do ręki. Metal wydał mu się twardy i zimny - Trzymaj, są twoje. Możesz zrobić z tym budynkiem, co ci się podoba. - Co mi się podoba? Schowawszy klucze do kieszeni, wolnym krokiem ruszył po holu. Chodził w tę i z powrotem, gładząc drewniane powierzchnie. Przez tyle lat wybudowana Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
przez Alexandre'a opera stanowiła część dziedzictwa jego rodziny. Jeszcze tydzień temu nie miało to dla niego większego znaczenia. Ale dziś... Znów podniósł aparat do oczu. Cyfry u dołu ek ranu oznaczające liczbę wykonanych zdjęć rosły w zastraszającym tempie. Dziesięć, sto, dwieście. Pamięć nikona zapełniała się obrazami. Kiedy tak krążył po holu, stało się coś dziwnego. Miał wrażenie, jakby Alexandre z Amelie ożyli. Naj wyraźniej musiał przyjechać do tej świątyni miłości, zobaczyć ją na własne oczy, dotknąć ścian, poczuć podłogę pod nogami, aby te dwie legendarne postaci przeobraziły się w ludzi z krwi i kości. No i Marjo. Energiczna, pełna-temperamentu ko bieta zacięcie broniąca swoich przekonań. Nie po znałby jej, gdyby tu nie przyjechał. I nie uświadomił by sobie, czego mu w życiu brakuje, i to od dawna. Pasji. Marzeń. Pragnął tego. I pragnął jej. W Indigo, po raz pierw szy od wielu miesięcy, ba, od wielu lat, serce zabiło mu mocniej. Sprzedając operę, zdradziłby Marjo, a także włas ną przeszłość. - Nie sprzedam opery - oznajmił, podejmując decyzję. Trochę czuł się tak, jakby wykonał skok na głęboką wodę. - Nie? - Zamrugała powiekami. - Nie. - Zalała go fala podniecenia. Przed oczami przesuwały mu się nowe obrazy, które później za mierzał uwiecznić aparatem. Miłość Marjo do mia steczka, do opery, do przeszłości, najwyraźniej jest Anula & Irena
126
SHIRLEY JUMP
sc
an
da
lo
us
zaraźliwa. -I pokryję koszty bieżących napraw. A póź niej koszty całej rekonstrukcji. Występy odbędą się na scenie, tak jak to wcześniej było zaplanowane. - Ale... jak...? Dlaczego...? - To, że nie mam domu, oznacza,' że nie musiałem zaciągać w banku kredytu, a to oznacza, że większość pieniędzy, jakie zarobiłem, procentuje mi na koncie. - Czuł, że podjął słuszną decyzję. I że mądrze po stępuje, dzieląc się z Marjo swoim bogactwem. A jak cieszył go wyraz zdumienia malujący się na jej ob liczu! - Mam spore oszczędności. Chętnie przezna czę je na odrestaurowanie tutejszej opery, która tak wiele znaczyła dla tak wielu ludzi. - Uśmiechnął się łobuzersko. - Zaczynam dostrzegać jej wyjątkowy urok. Oczy Marjo rozbłysły radością. - To będzie mnóstwo kosztować... - Nie szkodzi. Jestem zdecydowany pokryć wy datki. - Mówisz poważnie? - Jak najpoważniej. - Za ten uśmiech na jej twa rzy gotów był zrobić wszystko. Kupić i odnowić pół Indigo! Nie posiadając się ze szczęścia, Marjo rzuciła mu się na szyję. - Dziękuję! Dziękuję! - Nie ma za co - szepnął. Wspięła się na palce i... I nagle go pocałowała. Z początku był to niewinny pocałunek, wyraz wdzięczności i szczęścia, ale szybko stał się gorący i namiętny. Paul poczuł, jak cały płonie. Miał wrażeAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
nie, że minęło sto lat, odkąd trzymał Marjo w ob jęciach. Wymacawszy na oślep płaską powierzchnię, poło żył na niej aparat. Po chwili wsunął ręce w długie gęste włosy dziewczyny i przytulił ją do siebie. Gła dził dłonią jej ponętne kształty, proste plecy. Pięć sekund temu rozmawiali o odległej przeszłości. Te raz, gdy stali złączeni wargami, wszystko inne Alexandre, Amelie, opera, festiwal - przestało ist nieć. Byli tylko oni. Marjo zamruczała cicho i wtuliła się w niego jesz cze bardziej, jakby czytała w jego myślach. Pieścił ją, całował. Jego ręce błądziły po jej piersiach, wargi pozostawiały mokry ślad na szyi. Nie miał odwagi na nic więcej. Bał się wejść na drogę, z której nie byłoby odwrotu. - Marjo... - Najwyższym wysiłkiem woli próbo wał wziąć się w garść, zachować przytomność umys łu. - Powinniśmy przestać, zanim posuniemy się za daleko. - Masz rację - przyznała z żalem. Odsunąwszy się pół kroku, oparła czoło o ramię Paula i wzięła głęboki oddech. - Do tego pocałunku też nie powinno było dojść. - Jeszcze nikt mi tak entuzjastycznie nie dziękował. Roześmiała się wesoło. Ujął ją za brodę i delikat nie obrysował palcem jej zarys. - W tym budynku wciąż tkwi magia - szepnął. W jej oczach pojawiły się figlarne iskierki. - A kiedy odzyska dawny splendor... wyobrażasz sobie, co się wtedy może dziać? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Chyba zaoferuję ekipie budowlanej wyższą staw kę za ekspresowe tempo. Wybuchnęła gromkim śmiechem, a Paula przepeł niła radość na widok jej uszczęśliwionej miny. - Bylebyśmy zdążyli z głównymi naprawami na czas festiwalu. To wystarczy. - Zdążymy - obiecał, owijając sobie wokół palca kosmyk jej włosów. - Osobiście tego dopilnuję. Poczuł dreszcz podniecenia, a jednocześnie miał wrażenie, jakby gdzieś w jego głowie rozległ się sygnał alarmowy. Musi uważać. Może restaurując operę, sprawi, że pamięć o jego rodzinie przetrwa kolejne dziesięciolecia, jednakże nie zamierzał po wtarzać błędów swojego ojca. Równie dobrze mógł by wskoczyć do leniwie płynącej rzeki, którą upodo bały sobie aligatory.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ JEDENASTY
sc
an
da
lo
us
Tego wieczoru krążyła po swojej małej kuchni niczym lew po klatce. Co kilka sekund spoglądała na zegarek, ale czas zdawał się stać w miejscu, a drzwi frontowe wciąż były zamknięte. Nalała sobie kieli szek chardonnay i wyszła na werandę. Usiadła na fotelu bujanym, licząc na to, że spokojne nocne po wietrze ukoi jej nerwy. Serce waliło jej przyśpieszo nym rytmem nie tylko z powodu Gabriela, który już dawno powinien być w domu, ale również z powodu Paula Clermonta. Nie spodziewała się, że historia Ałexandre'a i Amelie Valois tak bardzo go poruszy. Był równie przejęty jak ona, gdy Hugh po raz pierwszy opowie dział jej o młodych małżonkach. A tym bardziej nie spodziewała się, że zmieni zdanie w sprawie sprzeda ży i postanowi w prezencie dla miasta pokryć koszty historycznej rekonstrukcji. Akurat gdy sądziła, że go zna, że umie prze widzieć jego zachowanie, wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Uradowana i oszołomiona, rzu ciła mu się w ramiona, choć wcale tego nie za mierzała. Z drugiej strony takie zwroty są bardzo miłe. W głębi duszy marzyła o tym, aby wrócić do budynku Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
opery, kontynuować pieszczoty i pozwolić Paulowi zapełnić puste miejsce w jej sercu oraz łóżku. Wstała z fotela i znów zaczęła nerwowo przemie rzać werandę. Nie, Paul i łóżko to jest absurdalny pomysł; taka opcja w ogóle nie wchodzi w grę. Gab riel, bardziej niż kiedykolwiek przedtem, wymaga jej opieki; coraz wcześniej wychodzi z pracy, coraz póź niej wraca do domu, znika na całe godziny. Nie ma nikogo na świecie, tylko ją; jeżeli ona go opuści... Nie zapomni, jak na nią patrzył, kiedy mówiła mu o śmierci rodziców. Nigdy więcej nie chciała widzieć tak wielkiej rozpaczy w oczach brata. Od tylu lat opiekowała się Gabrielem, że nie wy obrażała sobie, aby kiedykolwiek mogło być inaczej. Zresztą Gabriel nie jest przystosowany do samodziel nego życia, mimo że w szkole średniej miał zajęcia z planowania budżetu domowego i mimo że chodził na specjalne kursy dla dzieci, podobnie jak on, lekko upośledzonych. Potrzebował w swoim życiu kogoś, kto by nad wszystkim sprawował pieczę. Bo on sam nigdy nie zwracał uwagi na szczegóły, na drobne codzienne sprawy. Z pełnym kieliszkiem wróciła do domu i zaczęła porządkować kuchenne szafki. Wiedziała, że musi zająć czymś ręce, by nie zwariować, by nie myśleć o tym, jakie nieszczęście mogło spotkać Gabriela. Wreszcie, kilka minut po jedenastej, usłyszała skrzypienie siatkowych drzwi. - Gabriel? Gdzieś ty był do tej pory? - Z Darcy - odparł. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Położył na stole aparat, który dostał w prezencie od Paula, po czym podszedł do zlewu, nalał sobie szklankę wody i oparty o blat opróżnił ją jednym haustem. Zachowywał się tak, jakby nie dostrzegał zdenerwowania siostry. - Wiesz, która jest godzina? - Tak. - Dlaczego wracasz tak późno? - Bo byłem z Darcy. To moja dziewczyna. Cho dzimy ze sobą. Wiedziała, że się spotykają. Nie miała nic prze ciwko temu, Darcy była niezwykle sympatyczna, ale ich znajomość przybiera zbyt intensywne tempo. Marjo wielokrotnie tłumaczyła bratu, że zabawa w dom a prawdziwe życie, z gotowaniem, praniem, płace niem rachunków, to dwie całkiem odmienne sprawy. Lekkie upośledzenie umysłowe bynajmniej nie oznaczało, że Gabriel nigdy nie zamieszka samodziel nie. Kiedyś na pewno wyprowadzi się z domu, a ona, Marjo, będzie mu pomagała w bardziej skompliko wanych czynnościach, takich jak rozliczenia finan sowe. Zresztą Darcy już to robi, ale... Ale czy ma dobry wpływ na Gabriela? - Nie powinieneś wracać tak późno. Co by było, gdybyś... - Marjo, ile ja mam lat? - spytał, przerywając jej w pół słowa. - Prawie dwadzieścia dwa, ale nie widzę, co to ma wspólnego z... - Jestem na tyle dorosły, żeby samemu o sobie decydować. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Oczywiście - rzekła łagodnie, wiedząc, jak bar dzo jej mały braciszek pragnie być dojrzałym męż czyzną i jakie czekają go trudności. - Ale jesteś jeszcze młody i... po prostu wolałabym, żebyś wcześ niej wracał do domu. Nie wspomniała o swoich lękach i troskach. Gdy by coś poszło nie tak, bała się, że Gabriel straciłby głowę, tak jak w zeszłym roku, kiedy skaleczył się w palec, krojąc pomidora. Albo tak jak wtedy, gdy wystraszony przybiegł do domu, bo przed jego szkołą zdarzył się wypadek samochodowy. Doktor Landry wytłumaczył jej, że Gabriel jest kilka lat opóźniony w rozwoju, ale w miarę doras tania będzie doganiał swoich rówieśników. Do tego czasu ona powinna go chronić, wychowywać. Miała z tym jednak problemy. W ostatnim roku relacje między bratem a siostrą stały się napięte. Sprzeczali się, kłócili. Znikła dawna beztroska, dawna bliskość, poczucie, że nikt i nic ich nigdy nie rozdzieli. Oczywiście nie była to wyłącznie wina Gabriela. Odkąd zajęła się zbieraniem funduszy na operę, a zwłaszcza odkąd Paul Clermont pojawił się w mieście, coraz mniej uwagi poświęcała bratu. Ale była za niego odpowiedzialna. Była, jest i będzie. Dlatego bez względu na Paula nie powinna Gabriela zaniedbywać. - Nie możesz się trochę mniej z Darcy widywać? - Nie. Bo my się kochamy. - Gabriel wypros tował się. -I jeśli chcesz wiedzieć, to poprosiłem ją, żeby została moją żoną. - Co takiego? - spytała ostrym tonem, ledwo poAnula & Irena
NIECHCIANY SPADEK
133
sc
an
da
lo
us
wstrzymując się od krzyku. - Jesteś za młody, żeby się żenić. A nawet żeby o tym myśleć. - Nieprawda. Potrząsnęła głową. Gabriel zapalał się do wielu rzeczy, a potem zapał mu mijał. Kiedy miał dwanaś cie lat, jednego dnia chciał być malarzem, drugiego muzykiem. Liczyła na to, że tak samo będzie z pomy słem małżeństwa. Że Gabriel wkrótce straci zaintere sowanie Darcy. - Małżeństwo to poważna sprawa, Gabrielu. Zmarszczył czoło. - Przecież wiem. - Nie zawiera się go ot tak, dla zabawy. Trzeba dojrzeć do tego kroku, rozważyć wszystko bardzo starannie - oznajmiła stanowczym tonem. - Chcę, żebyś od jutra wracał do domu najpóźniej o dziewią tej. Potrzebujesz snu... - Nie, Marjo. Potrzebuję samodzielności. Nie musisz mi mówić, kiedy mam przestać robić zdjęcia, kiedy iść do pracy, kiedy wrócić do domu. Ja sam to wiem. - Obróciwszy się na pięcie, wyszedł z kuchni. Wzdychając ciężko, osunęła się na krzesło. Żało wała, że nie zna jakiegoś magicznego zaklęcia, które sprawiłoby, że zniknęłyby napięcia między nią a Ga brielem. W ostatnim czasie zbyt wiele rzeczy ulega zmianom. Nawet jej uczucia wobec Paula. Przypomniała so bie ich dzisiejszy pocałunek w holu opery. Niestety pamiętała również to, co Paul wcześniej powiedział: że nie zamierza osiadać w jednym miejscu. Tak samo było z jej matką. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Elaine Savoy męczyło życie w Indigo, bo tak na prawdę to nigdy nie zapuściła tu korzeni. A Marjo owszem, zapuściła, i nie zamierzała tego zmieniać tylko dlatego, że jakiś przystojniak z Kanady zamącił jej w głowie. Tak, niechby wszystko wróciło do poprzedniego stanu, i sprawy domowe, i sprawy sercowe. Usłyszawszy, jak rozgniewany Gabriel zatrzasku je drzwi do sypialni, zrozumiała, że musi skupić się na rzeczy najważniejszej: na odbudowaniu więzi z bratem. I że może to zrobić tylko wtedy, gdy prze stanie rozmyślać o Paulu. Paul wyjedzie, emocje opad ną, w jej sercu znów zagości błogość i spokój. Popatrzyła smętnie na przywiędłe różowe kamelie w jadalni. Tak jak one wyglądały, tak ona się czuła. Nigdy nie przypuszczał, że osoba malująca wał kiem ściany może wzbudzać erotyczne myśli. Obserwując, jak Marjo zamaszystymi ruchami po krywa błękitną farbą dyktę, która ma służyć za niebo, Paulowi, trudno było skupić się na pracy. Dziś znów splotła włosy w warkocz, ale luźniejszy, jakby pod czas porannej toalety się spieszyła. Kilka kosmyków wiło się wokół jej twarzy, nadając jej niewinny wy raz. Niewinny, a zarazem bardzo kuszący. Miała na sobie krótki niebieski podkoszulek, który podjeżdżał do góry, odsłaniając brzuch za każdym razem, gdy sięgała wyżej, oraz szorty khaki, które podkreślały jej niesamowicie zgrabne nogi. Z samego rana zadzwonił do Joego i dowiedział Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
się, że rybacy z Nowej Szkocji wypłynęli w morze, by odrobić część strat, jakie ponieśli w wyniku sztormu. Czyli zyskał trochę czasu; mógł zostać w Indigo dzień lub dwa dłużej. Szkoda, pomyślał, że nie dwa tygodnie. Skończył przycinać fragment dekoracji przedsta wiający zielone bagienne tereny - krajobraz Indigo powoli nabierał kształtu — po czym cofnął się, by rzucić okiem na ich wspólne dzieło. I na Marjo. - Przez ciebie praca posuwa się znacznie wolniej. Śmiejąc się wesoło, Marjo zamieniła wałek na pędzel i zanurzywszy go w zielonej farbie, przystąpi ła do malowania drzew. - Dlaczego? - Bo swoim wyglądem dekoncentrujesz ludzi. Popatrzyła na swój ochlapany farbą podkoszulek. - Mam sobie pójść? Żeby ludzie mogli szybciej pracować? Złapał ją za rękę, zanim znów przystąpiła do malo wania. Gwałtowny ruch sprawił, że kropla zieleni wylądowała Marjo na nosie. Paul starł plamę palcem, po czym ujął dziewczynę za brodę i zmusił, by spoj rzała mu w oczy. - Nie. Zostań. Rozchyliła wargi, jakby zamierzała coś powie dzieć. Albo jakby zamierzała go pocałować. Zalała go fala pożądania. Pochylił głowę, powoli zbliżając usta do jej ust, kiedy nagle rozległ się krzyk: - Przerwa! Lunch! Psiakość! Marjo odskoczyła zaczerwieniona. Położyła pędzel Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
na krawędzi puszki z farbą, po czym otrzepała ręce, jakby skończyła nie tylko z robotą, ale i z nim. - Chodźmy jeść. Czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Wyraźnie go unikała. Nie rozumiał dlaczego. Prze cież nic się nie zmieniło, odkąd wczoraj z takim entuzjazmem przyjęła wiadomość o tym, że gotów jest sfinansować remont opery. A jednak dziś w jej sposo bie bycia wyczuwał chłód, jakby za wszelką cenę chciała, by ich znajomość pozostała na płaszczyźnie zawodowej, by nie przerodziła się w nic głębszego. Zgromadzeni w holu członkowie komitetu odbu dowy opery rozmawiali z ożywieniem. Zastrzyk pie niędzy potrzebnych do wykonania najpilniejszych prac podziałał na nich mobilizująco. Dalsze prace, dokładna rekonstrukcja opery, miały się odbyć po festiwalu. Pieniądze na ten cel Paul przekazał już na specjalne konto. Wolontariusze i robotnicy stali w długim ogonku, czekając na swoją kolej. Do wyboru było gumbo dostarczone przez Willisa i Estelle oraz kanapki, za piekanki i zimne napoje. - Dzięki, stary. To niesamowite, co zrobiłeś - po wiedział Luc Carter, ustawiając się za Paulem. Twoja hojność sprawiła, że całe miasteczko rzuciło się do pomocy. To znaczy, wcześniej ludzie też po pierali pomysł odbudowy i chcieli pomagać, ale dziś wszystkich ogarnęło istne szaleństwo. - Zadowolony rozejrzał się po sali. - Po prostu garną się do roboty, jakby połknęli tabletki z adrenaliną. Kto wie, może festiwal się uda, może Indigo się odrodzi? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- To wszystko zasługa Marjo - rzekł Paul. - Udo wodniła mi, jakie to wspaniałe miasto. - Opowiedziała ci tragiczną historię Alexandre'a i Amelie? - spytał ze śmiechem Luc. - Na mnie też ta opowieść zrobiła wrażenie. Od razu zgłosiłem się do komitetu odbudowy i do pomocy przy organizowaniu festiwalu. Co jak co, ale nasza Marjo ma ogromną siłę perswazji. I ogromny talent krasomówczy. - To prawda - przyznał Paul, biorąc od Estelle miskę zupy. Właścicielka Blue Moon powitała go po imieniu, jak dobrego znajomego, i położyła mu na talerzu dodatkowy kawałek chleba. - Smacznego, Paul. Obejrzał się, szukając wzrokiem Luca, który wy szedł z kolejki, by przywitać się z narzeczoną, Lorettą. Stali nieopodal, pochłonięci rozmową; nie sposób było nie zauważyć, jak bardzo się kochają. Paul po czuł dziwne ukłucie w sercu, chyba zazdrości. Postawiwszy tacę z jedzeniem na stole, sięgnął po aparat. Chciał uwiecznić na zdjęciach mieszkańców Indigo pracujących razem przy remoncie. Luc z Lorettą nie są tu jedyną zakochaną parą. Przypomniał sobie własne małżeństwo: z Diane połączyła go nie tyle namiętność, co wygoda i wspól ne zainteresowania. Kiedy się poznali, ona była jesz cze studentką; wieczorami pracowała u człowieka, który zamówił u Paula zdjęcia. Przez jakiś czas rozmawiali o możliwości współpracy zawodowej. Diane specjalizowała się w grafice użytkowej. Mieli podobne spojrzenie na rzeczywistość. Niewiele się Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
zastanawiając, Paul oświadczył się jej, a ona przyjęła jego oświadczyny. W trakcie kilkunastu miesięcy, jakie razem spę dzili, Diane nigdy nie popatrzyła na niego tak, jak Loretta na Luca. Sam też nigdy nie czuł przemożnej chęci, aby zamienić z nią słowo, pogładzić ją po włosach... Diane była wspaniałą kobietą, ale nie taką, za którą tęsknił, gdy jej nie widział, i do której chciał jak najprędzej wracać po pracy. Schowany za nikonem rozglądał się po sali, szuka jąc pięknej Kajunki, która rozpaliła w nim ogień. Wreszcie ją znalazł; stała na końcu kolejki, rozma wiając z bratem. Dostrzegłszy Paula, Gabriel poma chał do niego, potem trącił siostrę łokciem w bok. Ta obejrzała się; na jej twarzy pojawił się uśmiech, który po chwili zgasł. Czy ona też czuje ten płomień, który ogarnia serce, umysł, całe ciało? A może to jest zwykłe zaurocze nie, fascynacja, o której oboje zapomną, gdy tylko on wyjedzie z miasta? Odsuwając od siebie te myśli, wrócił do stolika. Bez względu na to, co się między nim a Marjo wyda rzy - lub co się nie wydarzy - ma swoją pracę, która wiązała się z dalekimi podróżami. Włożył aparat do plecaka, po czym usiadł i zabrał się do jedzenia. Natychmiast przyłączyło się do niego kilku tubyl ców; zwracali się do niego po imieniu, rozmawiali o pogodzie, o zbliżającym się festiwalu. Zachowywa li się tak, jakby znali go całe życie. Nawet ci, których widział po raz pierwszy, traktowali go jak kumpla. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Miejsce po jego prawej ręce zajął Alain. - Widzę, że nawiązałeś liczne przyjaźnie. - Nie znam połowy ludzi przy tym stole - przy znał szeptem Paul - a Czuję się jak na zjeździe ro dzinnym. Dziś rano, zanim zdążyłem wsiąść do sa mochodu, trzy osoby zaproponowały, że mnie pod wiozą. Alain błysnął zębami w uśmiechu. - Tacy są Kajunowie. Paul powiódł spojrzeniem po sali. Ci ludzie pod wieloma względami są podobni do jego rodziny, do wujów, ciotek i pociotków. Zastanawiał się, dlaczego tak jest. Przecież bywał w różnych miejscach i nigdy dotąd... Hm, może odczuwał tę rodzinną atmosferę dlatego, że przyjechał do Indigo jako Paul Clermont, a niejako zawodowy fotograf przysłany przez wydaw cę „Worlda". Podczas pracy zawsze utrzymywał dystans między sobą a fotografowanym obiektem, w Indigo nie starał się tego dystansu zachować. Psiakrew, tylko patrzeć, a kupi sobie domek z ogrodem pełnym cyprysów! Już raz się na to nabrał; uwierzył, że jest człowiekiem, który potrafi zapuścić korzenie. Tylko głupiec nie uczy się na błędach. - Moja żona strasznie żałuje, że nie mogła być tu z nami - powiedział Alain - ale źle znosi początek ciąży. Miewa rano mdłości, bywa zmęczona. Doktor Landry kazał jej leżeć w łóżku, ale... Uparła się, że będzie pomagać. Musiałem schować jej buty. Rogata dusza z tej mojej Sophie. - Z Marjo też - mruknął Paul. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Coś mi się zdaje, że między wami mocno za iskrzyło. - Zaiskrzyło? Nie. Po prostu zaczęliśmy się doga dywać. - Hm. - Alain popatrzył na Paula z powątpiewa niem w oczach. - Co robisz wieczorem? - Nie mam żadnych planów. Marjo cały dzień trzymała się na odległość, dając mu jasno do zrozumienia, że nie będzie powtórki wczorajszego pocałunku. Zanosiło się więc na to, że wieczór spędzi samotnie, z aparatem i laptopem. Je szcze tydzień temu byłby zachwycony, ale od paru dni pragnął towarzystwa. Pocieszał się, że wszystko minie, kiedy tylko wyje dzie z miasta. Tak, wtedy znów będzie dawnym sobą. - Świetnie - ucieszył się Alain. - Wpadnij do Skeeter's; to ten bar naprzeciwko ratusza. Chłopaki z „Indigo Boneshakers" prosili mnie, żebym zastąpił dziś ich skrzypka. Zdaje się, że zaszkodziły mu wczoraj raki popijane dużą ilością piwa. Oczywiście marzy im się również drugi skrzypek. Pytali, czy kogoś nie znam. - To aluzja? - spytał ze śmiechem Paul. - Aluzja, prośba, polecenie szefa policji. - W porządku - zgodził się Paul. - Chętnie wpad nę. Ale nie zagram. Nie mam przy sobie skrzypiec. - Jak tu skończymy, to podrzucę ci moje zapaso we, razem z nutami. Będziesz mógł poćwiczyć przed występem. - Pochyliwszy się, Alain wskazał na Ma rjo, która siedziała dwa stoły dalej z Cally i Gab rielem. - Zabierz Marjo." Połowa miasta usiłuje ją Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
namówić, żeby zaśpiewała podczas festiwalu. Też próbowałem... to ja układam cały program, ale ona ciągle odmawia. Jest uparta jak aligator, który czeka, aż gołąb mu wpadnie do pyska. Przez chwilę Paul ją obserwował; uśmiechnęła się do Cally, a on marzył o tym, by tym uśmiechem obdzieliła również jego. - Porozmawiam z nią - obiecał. - Ale wątpię, czy cokolwiek wskóram. Przecież nawet nie chciała usiąść z nim przy jed nym stole. Od rana trzymała się od niego na bez pieczną odległość, jakby żałowała wcześniejszej blis kości. Wrócił do rozmowy z Alainem, potem resztę dnia spędził na.ciężkiej pracy, która dawała mu wiele satysfakcji. Pracowali wszyscy: stolarze, których za trudnił, mieszkańcy miasta. Hol i sala koncertowa zmieniały się na jego oczach. Fotele naprawiano lub wymieniano, drewno polerowano i woskowano. Z każdą godziną budynek nabierał blasku i świeżości. Marjo wciąż go unikała; wynajdywała sobie takie zajęcia, żeby być jak najdalej od niego. Powinno go to cieszyć. Przecież za dzień czy dwa ma wyjechać. Chciał dopilnować remontu, a potem w drogę. . Kiedy jednak późnym popołudniem ekipy fachow ców i wolontariuszy zakończyły pracę i zobaczył Marjo kierującą się ku drzwiom, zapomniał o swoich planach. - Nadal chcesz posłuchać, jak kiepski skrzypek udaje, że potrafi grać? - spytał, dogoniwszy ją na schodach. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Roześmiała się dźwięcznie. Boże, jak mu brako wało jej śmiechu! - A tym kiepskim skrzypkiem jesteś ty? Potwierdził skinieniem głowy. - Tak. Alain chce, żebym zajrzał wieczorem do Skeeter's i zagrał z „Indigo Boneshakers". Ich skrzy pek się rozchorował. - Na pewno sobie poradzisz. To są fajne chłopaki - powiedziała uprzejmie, lecz chłodno. O co chodzi? - zastanawiał się. Nic z tego nie rozumiał. - Wybierz się ze mną - poprosił. - Miło mi będzie widzieć przyjazną twarz. - Na moment zamilkł. Mogłabyś zaśpiewać... Zaczęła kręcić głową, zanim jeszcze skończył mówić. - O nie. Dawno tego nie robiłam, wyszłam z wprawy... Poza tym dziś i tak nie mogę - dodała. - Mam mnóstwo pracy. - Zawsze twierdzisz, że masz mnóstwo pracy. - Skrzyżowawszy ręce na piersiach, cofnął się, by przepuścić dwóch mężczyzn. - Dlaczego mnie uni kasz? - Nie unikam. - Więc udowodnij to. - Podszedł bliżej i okręcił wokół palca kosmyk jej włosów. - Cały dzień o tym marzyłem. - Żeby pociągnąć mnie za włosy? - Nie, głuptasie. Żeby cię pocałować. - Przytknął usta do jej ust w lekkim niewinnym pocałunku. Spotkaj się ze mną wieczorem. Proszę cię. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Przyglądała mu się bez słowa, długo, uważnie, a mur, który wzniosła, powoli kruszał. - Kto wie, może? - Uśmiechnąwszy się zalotnie, zbiegła po schodach. Odprowadzając ją wzrokiem, Paul uświadomił so bie jedno: może wyjedzie za dzień czy dwa, ale jego serce zostanie tu na zawsze.
I
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DWUNASTY
sc
an
da
lo
us
Kiedy zajrzała wieczorem do pubu, zaskoczył ją tłum, który przyszedł posłuchać, jak szef policji gra na skrzypcach. Jeszcze nigdy lokal nie był tak pełny. Przypuszczalnie ludziom udzielił się radosny nastrój, jaki panował wcześniej w operze. Marjo przywitała się z paroma osobami, ale nie wchodziła głębiej. Stała przy wyjściu, z Cally u boku. Na scenie Alain z Paulem i członkami zespołu „Indigo Boneshakers" stroili instrumenty, a z głoś ników płynęła typowa dla tych stron muzyka zydeco. W pewnym momencie Paul powiódł spojrzeniem po sali; napotkawszy wzrok Marjo, uśmiechnął się. Po krzyżu przebiegł jej dreszcz. Cholera! Przecież sobie obiecała, że nie będzie się z nikim wiązać, a już zwłaszcza z takim mężczyzną jak Paul Clermont, którego sam widok przyprawiał o zawrót głowy. - Boże, po co ja tu przyszłam? - szepnęła. - Posłuchać, jak pewien seksowny gość gra na skrzypcach - odpowiedziała Cally. - Seksowny i nie żonaty. - Wiem. Ale po co mi to? Nie mam czasu ani ochoty na żadne romanse. - Dlaczego? - W oczach przyjaciółki pojawił się Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
wyraz zatroskania. - Choć raz pomyśl o sobie. Za sługujesz na odrobinę szczęścia. Do końca życia chcesz być starą panną? - Już raz byłam zaręczona. - Kerry Tidwell to największy kretyn na świecie! Miałby cudowną rodzinę, ciebie, Gabriela... Zespół wciąż stroił instrumenty. Wszyscy oczeki wali z podnieceniem na pierwsze akordy. - Właśnie dlatego nie mogę zakochać się w Pau lu. Wiążąc się z kobietą, normalny facet chce mieć tylko ją, a nie ją z całym rodzinnym dobytkiem. - Gabriel z Paulem świetnie się rozumieją. Wi działam ich na bagnach, jak robili zdjęcia; wyglądali jak najlepsi kumple. Nie rozumiem, dlaczego uwa żasz, że Paul mógłby nie zaakceptować Gabriela. Marjo westchnęła. Chciała wierzyć, że się myli, ale bała się kolejnego rozczarowania. - Bo na początku Kerry zachowywał się podob nie. Odnosił się przyjaźnie do Gabriela, zabierał go na ryby, ale kiedy doszło do rozmowy o małżeństwie, okazało się, że Gabriel mu przeszkadza. Dwie dziewczyny przeszły obok, kierując się do baru. Zastanawiały się na głos, który skrzypek jest przystojniejszy: Alain czy Paul. Marjo z trudem stłu miła zazdrość. Nie miała żadnych praw ani do Paula, ani do jego skrzypiec. - To jedyny powód, dla którego zerwałaś z Kerrym? - Oczywiście - odparła pewnym siebie tonem. Ale sama nie wiedziała, czy to był prawdziwy powód rozstania, czy raczej wygodna wymówka, aby uniknąć małżeństwa, na które nie miała ochoty. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Moim zdaniem wcale nie chodzi o Gabriela. Ty się zwyczajnie w świecie boisz zaangażowania - oznajmiła Cally, czytając w myślach przyjaciółki. - A ty? Jakoś nie widzę przy twoim boku męża i dwójki uroczych brzdąców. Cally machnęła lekceważąco ręką. - Ja to bym mogła udzielać w telewizji facho wych porad na temat katastrof życiowych. Jestem specem w tej dziedzinie. - Może nie specem, ale doświadczenie w tym względzie faktycznie masz. Cally roześmiała się wesoło. - Najpierw zajmijmy się twoimi problemami, a potem zabierzemy się do moich. - Ja nie mam problemów. Jestem całkiem zado wolona ze swojego życia i pracy - oznajmiła Marjo. I była. Rozterki związane z Paulem znikną; musi tylko się wyciszyć. - A propos pracy... Kochanie, zdajesz sobie spra wę, że większość czasu spędzasz ze zmarłymi? Paul z Alainem przytknęli skrzypce do brody i po chwili muzycy zaczęli grać tradycyjny jazzowy utwór Dennisa McGee. Policyjny dyspozytor Billy Paul Exeter wybijał takt na bębnach, na których figu rowała nazwa i charakterystyczne logo zespołu. Sie dzący przy stolikach ludzie klaskali, tupali; widać było, że świetnie się bawią. Marjo nie słyszała nic, widziała jedynie zwinne palce Paula Clermonta pociągające za struny. - Może rzeczywiście moje życie uczuciowe po zostawia wiele do życzenia - rzekła do przyjaciółki, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
nie spuszczając oczu ze sceny. Za każdym razem, kiedy patrzyła na Paula, czuła ten sam dreszcz pod niecenia. Bez względu na to, co sobie obiecywała, pragnęła go coraz bardziej. - Zaszalej, Marjo. Powiedz Paulowi, co czujesz. Przekonaj się, co z tego wyniknie. - Cally uśmiech nęła się szelmowsko. - Może dziki seks? - Co czuję? - Marjo zmarszczyła czoło. -, Och, nie udawaj niewiniątka. Przecież widzę, że jesteś zakochana. - Wcale nie - zaprotestowała Marjo, ale instynkt mówił jej co innego. Przez cały dzień starała się unikać Paula; mimo zachowania odległości fizycznej nie potrafiła prze stać o nim myśleć. O jego oczach, śmiechu, pocałun kach, dotyku. Marzyła o tym, by budząc się rano, widzieć go w swoim łóżku, w swoim życiu. - Muszę iść. Zanim jednak zdążyła zrobić krok ku drzwiom, Cally złapała ją za łokieć. - Nie iść, tylko zakrzątnąć się wreszcie wokół własnego szczęścia. - Ale... - Żadne ale. Chodź, kupimy sobie piwo, usiądziemy i posłuchamy, jak chłopaki grają. A kiedy skończą grać, wtedy twoja kolej... - Cally puściła oko do przyjaciółki. Marjo ruszyła za Cally, ponieważ kochała muzykę i chciała wesprzeć miejscowy zespół. Broń Boże, nie kierował nią żaden inny powód. Ale kiedy zajęła miejs ce przy jednym ze stolików, zrozumiała, że sama się oszukuje. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Słuchała i patrzyła na scenę z zaaferowaniem. Paul grał znakomicie, widać było, że skrzypce nie mają przed nim tajemnic. W dodatku poruszał zmysłowo biodrami; gdyby Elvis był Kajunem, wykonywałby właśnie takie ruchy. Pod koniec pierwszej przerwy podszedł do Alaina i szepnął mu coś do ucha. Alain uśmiechnął się szero ko i chwycił mikrofon. - Proszę państwa, jest dziś z nami bardzo utalen towana śpiewaczka, którą wszyscy państwo znają. Chciałbym poprosić pannę Marjolaine Savoy, aby weszła na scenę i zaśpiewała Le pays des etrangers. - Oj nie, nie, nie! Marjo uniosła ręce, broniąc się przed tym pomys łem. Nie zważając na jej protesty, Cally popchnęła ją na środek sali, a publiczność zaczęła bić brawo. Za nim się zorientowała, co robi, Marjo weszła po schod kach na scenę. Minęło szesnaście lat, odkąd trzymała w ręce mik rofon lub śpiewała w miejscu publicznym. Owszem, śpiewała w kościele, ale to się nie liczy, bo jej głos mieszał się z innymi. Metalowy mikrofon wydawał się czymś obcym, a zarazem dobrze znajomym. Mu zycy czekali na jej znak. Wzięła głęboki oddech, obróciła się twarzą do widowni i zamknęła oczy. Drżącym głosem zainto nowała pieśń; po chwili, kiedy dołączył zespół, jej głos stał się silniejszy, bardziej pewny siebie. Był niczym więziony w klatce ptak, który wreszcie od zyskał upragnioną wolność. Otworzyła oczy. Tak jak w przeszłości, śpiew zleAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
wał się z biciem jej serca. Ogarnęło ją uczucie wprost niebywałego szczęścia. Niestety trwało krótko, pieśń się skończyła. W sali nastała cisza, którą po sekun dzie przerwał grzmot oklasków. - Jeszcze! Bis! - No, Marjo, zaśpiewaj coś jeszcze! - Widownia prosi o więcej - szepnął Paul. - Chy ba jej nie zawiedziesz? Posłała mu promienny uśmiech. Rozpierała ją ra dość i duma. W oczach Paula widziała, że cieszy się jej szczęściem. - Myślisz, że dotrzymasz mi tempa? - zapytała. - Absolutnie. Podała zespołowi nazwę szybkiego utworu w stylu zydeco. Billy skinął głową; pałeczki poszły w ruch. Przez chwilę tańczyła w miejscu, po czym zaczęła śpiewać. Paul przysunął się bliżej; jego ciało kołysało się w rytm pociągnięć smyczka. Po trzech kolejnych utworach muzycy zrobili przerwę. Alain podziękował Paulowi za wspólną grę i zaprosił go na piwo. Marjo pomachała do Cally, która stała w rogu z perkusistą, prowadząc z nim ożywioną rozmowę. Najwyraźniej wzięła do serca rady, jakich udzielała przyjaciółce. Marjo zamyśliła się. Przeżyła na scenie cudowne chwile. To była magia. Ale również pomyłka. Występując na żywo przed publicznością, przypo mniała sobie swoje marzenia, z których musiała zre zygnować. Marzenia niedościgłe, bo przecież nie może rzucić wszystkiego i poświęcić się śpiewaniu. Pchnęła drzwi i wyszła na zewnątrz, zanim zmieni Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
decyzję. Zanim znów wskoczy na scenę, by patrząc na przygrywającego jej Paula, zaśpiewać kolejną pio senkę. - To było niesamowite - powiedział, dogoniwszy ją. - Dałaś przepiękny występ. Poderwałaś wszyst kich do tańca. Wzruszyła ramionami, jakby nic sobie z tego nie robiła, w sumie jednak przepełniała ją radość. - Całkiem fajnie było - mruknęła. Paul przyłożył rękę do ucha. - Nie słyszę! Czyżbyś przyznawała mi rację? - Może... No dobrze, masz rację. - Pozwolisz, że odprowadzę cię do domu? Jaki dżentelmen, pomyślała. Poczuła ukłucie w ser cu. Zaledwie godzinę czy dwie temu tłumaczyła Calły, że nie chce mieć nic wspólnego z Paulem Clermontem. Wiedziała, co powinna zrobić, ale po raz pierwszy w życiu nie miała ochoty postępować tak, jak na kazuje rozum. Tak jak inni tego oczekują. Tak jak należy. W porządku. Uznała, że uczyni to, co by uczyniła, gdyby była młodsza i nie miała tych wszyst kich trosk oraz obowiązków na głowie; zda się na instynkt, na wyczucie i zobaczy, co będzie dalej. - Jeśli chcesz. Temperatura spadla o kilka stopni. Dygocząc lek ko z zimna, Marjo owinęła się mocniej swetrem. Zauważywszy to, Paul objął ją w pasie i przytulił do siebie. Chciała zaprotestować, ale zrobiło się jej cieplej. Psiakość! Chyba jednak Cally odgadła prawdę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Jest zakochana, a przynajmniej niewiele ją dzieli od tego stanu. Szli przed siebie, w milczeniu, przez pogrążone w ciszy i mroku miasteczko. Ogień, który wcześniej się w niej tlił, buchał coraz większym płomieniem. Co jej szkodzi przedłużyć ten moment błogości i szczęścia? Paul wkrótce wyjedzie. Poleci do Tybetu lub Timbuktu, a jej zostanie garść wspomnień. Dla czego by do nich nie dodać jeszcze jednego? Jeszcze jednego pocałunku, jeszcze jednej pieszczoty? - Wstąpisz na kieliszek wina? - zapytała. - Bardzo chętnie. Nawet nie zorientowała się, w którym momencie podczas drogi powrotnej wziął ją za rękę. Nie pusz czając jej, ruszył za Marjo po schodkach do holu, a potem korytarzykiem do kuchni. Nad zlewem paliło się pojedyncze światełko, reszta domu pogrążona by ła w mroku, co oznaczało, że Gabriel znów jest na randce z Darcy. Marjo postanowiła się nie przejmo wać bratem. Wypije kieliszek wina z Paulem; później zacznie się martwić. - Merlot? Czy chardonnay? - Co wolisz. Nalała dwa kieliszki chardonnay. Paul podszedł bliżej. - Tam na scenie... nie mogłem oderwać od ciebie oczu. - Myślałam, że tylko moje malarstwo tak cię fas cynuje - zażartowała, podając mu kieliszek. - Cała mnie fascynujesz. Zabrał jej oba kieliszki, postawił na blacie i postąpił Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
jeszcze krok bliżej. Ich twarze dzieliło dosłownie parę centymetrów. Gdyby się odrobinę pochyliła, znów znalazłaby się w jego ramionach. Mogliby kon tynuować to, co zaczęli w budynku opery. Serce waliło jej młotem, krew dudniła w skroniach. Pragnęła go tak bardzo, że aż ją to przerażało. Otworzyła usta; chciała rozładować napięcie, powiedzieć coś zabaw nego. - Paul... - Doprowadzasz mnie do szaleństwa - szepnął. Pocałował ją, rozkoszując się chwilą, jakby miał mnóstwo czasu i nie zamierzał się spieszyć. Kiedy odpowiedziała, ich pocałunek - podobnie jak wcześ niej muzyka - nabrał tempa. Pożądanie odbierało jej rozum. - Paul... - zamruczała cicho, po czym zarzuciła mu ręce na szyję. Przywierała do niego z całej siły, a on ją gładził po plecach i biodrach. Nawet nie próbował ukryć podniecenia. Chwyciwszy dół koszuli Paula, Marjo ściągnęła mu ją przez głowę, po czym cisnęła za siebie, nie przejmując się, gdzie upadnie. Biorąc z niej przykład, Paul zaczął rozpinać guziki jej bluzki. Powoli, jakby chcąc maksymalnie przeciągnąć ten moment, rozsu nął na bok poły. W złocistym świetle lampki nad zlewem ukazał się różowy, koronkowy stanik. - Jesteś... doskonała. Schyliwszy się, tworzył na ciele Marjo pocałunkowy szlak; zaczął od jej ucha, przeszedł do szyi, potem do obojczyka, ramienia, wrócił do dekoltu. Oddychając ciężko, wygięła plecy w łuk. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Paul, Paul... - wyszeptała. Wetknął palec pod ramiączko i niespiesznie zsunął je w dół. Patrzył, podziwiał, leciutko łaskotał jej skórę językiem, a ona była bliska omdlenia. Mrucząc z rozkoszy, próbowała wszystko zapamiętać, zapach Paula, dotyk jego dłoni, ust. - Ojej, ojej... Paul... Z dworu dobiegło ją skrzypienie opon na żwirze. Nie od razu skojarzyła, o co chodzi. Wtem odskoczy ła jak rażona piorunem i zaczęła nerwowo zapinać bluzkę. - Gabriel wrócił. - Ale ma wyczucie czasu. - Uśmiechając się pod nosem, Paul chwycił z podłogi koszulę i wciągnął ją na siebie. Zanim Gabriel wszedł do środka, stali po przeciw nych stronach kuchennego stołu, jak gdyby nigdy nic popijając wino. Zobaczywszy, że Paul włożył koszu lę na lewą stroną, Marjo przygryzła wargę. Miała nadzieję, że brat tego nie zauważy. - Cześć, Paul. Wpadłeś porobić zdjęcia? - Nie. - Paul posłał Marjo porozumiewawczy uśmiech. - Nie robiliśmy zdjęć. - A ja tak. - Chłopak wyciągnął z plecaka podaro wany aparat. - Chcesz obejrzeć? - Pewnie. Zaczęli omawiać poszczególne ujęcia. Marjo wy szła z kieliszkiem na werandę i usiadła w fotelu na biegunach. Zamknęła oczy, wdychając balsamiczne powietrze. - Przepraszam. - Paul dołączył do niej po paru Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
minutach. - Tak mnie wciągają dyskusje o fotografii, że tracę poczucie czasu. - Nie szkodzi. Cieszę się, że robienie zdjęć spra wia Gabrielowi taką frajdę. - Chłopak ma talent. Gdyby poszedł na kurs, a po tem terminował u jakiegoś fachowca, mógłby foto grafią zarabiać na życie. Robienie zdjęć jest chwilowym kaprysem, zaba wą. Wolała, żeby Paul nie zachęcał Gabriela do zmia ny życia. - On już ma pracę. Paul otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić, ale się powstrzymał. - W porządku. Póki jest z niej zadowolony. Oczywiście, że jest zadowolony. Gdyby nie był, na pewno by się poskarżył. Tak czy owak, nie zamie rzała nakłaniać brata do zostania fotografem. Praca, którą wykonywał, jest ludziom potrzebna, a on dos konale daje sobie z nią radę. Jako fotograf byłby narażony na krytykę, musiałby się zmagać z kon kurencją. Już i tak ma dość problemów z powodu swojej inności. Marjo chroniła go najlepiej, jak umiała, ale wiedziała, że zawsze znajdzie się ktoś, kto sprawi mu przykrość. Kiedy w młodości występowała w kon kursach piosenkarskich, przekonała się, jak rzucona mimochodem kąśliwa uwaga może zburzyć czyjąś pewność siebie. - Kto cię nauczył gry na skrzypcach? - spytała, zmieniając temat. - Ojciec. U nas na Cape Breton to była tradycja Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
rodzinna. Wszyscy grali. W weekendy wpadali wujo wie, kupowało się skrzynkę piwa i nagle wkoło za czynała rozbrzmiewać muzyka. Opróżniwszy kieliszek, przez chwilę obracała go w palcach. - Jaka jest twoja rodzina? - Zwyczajna, czteroosobowa. Mama, tata, moja młodsza siostra Faye i ja. Tata całe życie harował jak wół; od paru lat jest na emeryturze. - I co? - Nic. - Wzruszył ramionami, po czym usiadł obok na drewnianym krześle. Nie otworzył się przed nią, choć sam wiedział o niej prawie wszystko. Najwyraźniej wolał, aby ich wzajemna fascynacja nie przerodziła się w nic głęb szego. Marjo zadumała się. Czy nie tego pragnie? Krót kiego romansu? Nie chciała się z nikim wiązać, nie chciała, aby ktokolwiek zburzył życie, które tyle lat budowała dla siebie i Gabriela. Skoro tak, to dlaczego powściągliwość Paula tak bardzo ją ubodła? - Zapomniałem ci powiedzieć... - Ścisnął ją za rękę. - Daję pieniądze na operę pod jednym wa runkiem. - Jakim? - Że wystąpisz na festiwalu. - To szantaż - oburzyła się. - Owszem, szantaż, który poparli wszyscy człon kowie komitetu. Prawdę mówiąc, to nasz wspólny pomysł. Rozmawiałem już z Joan Bateman, która przygotowuje program. - Zadowolony z siebie, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
uśmiechnął się szeroko. - Jesteś wpisana, już nie możesz się wycofać. - Ale ja nie... - Co nie? Nie umiesz śpiewać? Dziś wieczorem udowodniłaś, że potrafisz. Dałaś niesamowity kon cert. - Ale... - Wstała i podeszła do balustrady. - To wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane. Nie mogę tak po prostu znów zacząć śpiewać. - Dlaczego nie? - Bo mam obowiązki. Choćby opieka nad młodszym bratem, który coraz później wraca do domu. Na nim powinna się skupić, nie na śpiewie. Paul wędruje po świecie z aparatem i paszportem. Nic dziwnego, że ktoś wolny jak ptak nie rozumie osoby mającej zobowiązania rodzinne i zawodowe, osoby, która musi twardo stąpać po ziemi, a nie bujać w obłokach. - Słuchaj, masz wspaniały głos. Nie powinnaś go ukrywać. - Ty mówisz mi o ukrywaniu? - Z trudem po wściągnęła irytację. Nie chciała, by Gabriel słyszał przez ścianę ich: kłótnię. - Ty, który zdradziłeś mi o sobie dwie, najwyżej trzy informacje? - Od dawna nic się w moim życiu nie dzieje. Potrząsnęła głową. - Badając historię miasta i jego dawnych miesz kańców, przekonałam się, że zawsze coś się dzieje. O każdym można opowiedzieć jakąś anegdotę. Czło wiek nie jest pustą, niezapisaną kartką. - Może. Ale wiesz o mnie wszystko, co najważAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
niejsze. Jestem rozwiedziony. Podróżuję po świecie, fotografując ludzi, budynki, przyrodę. W ten sposób zarabiam na życie. - I to już, tak? - Podeszła bliżej. Miała wrażenie, że w oczach Paula widzi obicie księżyca. - A dlacze go się rozwiodłeś? Dlaczego sprzedałeś dom? Dla czego wybrałeś życie nomada? Dlaczego... - No no! - zawołał, wstając. - Nie spierajmy się. Chciałem tylko, żebyś zaśpiewała podczas festiwalu. - Ktoś, kto swoje życie potrafi opowiedzieć w dwóch zdaniach, nie ma prawa wtrącać się do mojego! Cofnął się. Uświadomiła sobie, że trafiła w czułą strunę. Że sprawiła mu ból. Psiakość, czy zawsze musi mówić to, o czym pomyśli? Czasem lepiej ugryźć się w język. - Przepraszam, Paul... - To ja przepraszam, zapędziłem się - oznajmił chłodno. - Nie powinienem wtykać nosa ani do two jego życia, ani do życia tego miasteczka. Nie wiem, co mi odbiło. - Na moment przymknął powieki, jak by się nad czymś zastanawiał. - Oczywiście nie wy cofam się z naszej umowy. Zapłacę za resztę remon tu. A potem poproszę Sandrę, żeby znalazła kupca, który kocha tradycję i który bez protestu zaakceptuje plany miasta wobec, tego budynku. Obrócił się na pięcie i rozpłynął się w mroku.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
sc
an
da
lo
us
Nazajutrz rano Paul był gotów do drogi. Spakowa nie się, jak zwykle, zajęło mu pół minuty. Zadzwonił na lotnisko, zarezerwował bilet na lot do Nowej Szkocji, potem zadzwonił do Joego i obiecał, że do końca tygodnia dostarczy mu zdjęcia. No dobrze. Może już opuścić Indigo. Wyszedł drzwiami balkonowymi na werandę. Nad bagnami wschodziło słońce, w którego promie niach seledynowa roślinność powoli przybierała odcień jaskrawej, soczystej zieleni. Złociste światło spowi jało świat. Po chwili wrócił do pokoju. Pocieszał się, że jak tylko wsiądzie do samolotu, przestawi się na inny tryb. Na tryb pracy. Ckliwy nastrój pryśnie jak bańka mydlana. Wszystko będzie tak jak dawniej. Znów będzie wolnym człowiekiem, niezależnym od nikogo. Starał się nie myśleć o tym, co zostawia za sobą. O pełnej temperamentu brunetce, która więcej się po nim spodziewała, niż potrafił z siebie wykrzesać. Tak, lepiej opuścić Indigo jak najprędzej, zanim znów ogarną go wahania. Rozległo się pukanie do drzwi, z początku ciche, potem bardziej natarczywe. Nacisnął klamkę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo. Z rozpuszczonymi włosami. Chyba jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Zostań, usłyszał cichy wewnętrzny głos. Powiedz jej, że nigdzie nie jedziesz. Że zostajesz tu na zawsze. Ale zanim zdołał wypowiedzieć te słowa, przy pomniał sobie, że już kupił bilet. Że rozmawiał z Joem i obiecał mu zdjęcia. Że czeka na niego du żo pracy. - Mam coś dla ciebie - oznajmiła dziewczyna, podając mu grubą brązową kopertę. - C o to? - Dokumenty dotyczące opery. Od jej pierwszych dni aż do ostatnich. Uznałam, że może zechcesz je przejrzeć, zanim ją sprzedasz. - Ruszyła korytarzem w stronę schodów. - Marjo, poczekaj! - Ponieważ nie przystanęła, puścił się za nią pędem. - Nie odchodź - poprosił, przytrzymując ją za łokieć. - Dlaczego? Przecież wyjeżdżasz. Całe miasto o tym huczy. Że Paul Clermont wraca do cywilizacji. - W jej oczach pojawił się wyraz smutku. - Dlaczego miałabym opóźniać coś, co i tak nastąpi? - Nie rozumiesz. Wyjeżdżam, bo mam pracę. No we zlecenie. Skinęła głową. - Oczywiście. Życzę powodzenia. I nie omieszkaj wpaść do nas, jak znów będziesz w okolicy. Pewnie zasłużył na tak zimne pożegnanie. Ale poczuł się, jakby mu wbiła nóż w serce. - Marjo, nie chcę się z tobą tak rozstawać. - Nie bądź śmieszny. Parę pocałunków nic nie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
znaczy. Przecież ledwo się znamy. Poza tym nicze go mi nie obiecywałeś. Od początku twierdziłeś, że ciągle jesteś w drodze, że nigdzie nie zapuszczasz korzeni. Istotnie. Miał jednak wrażenie, jakby ją porzucał. No cóż. Indigo żyje własnym rytmem, Nie ma tu dla niego miejsca. Ale im dłużej przyglądał się Marjo, tym większe ogarniały go wątpliwości. Może głupio robi? - Posłuchaj. Wiem, co to znaczy przywiązanie do miejsca. Moi wujowie i kuzyni całe życie ciężko pracowali, a potem na skutek jednego kiepskiego sezonu stracili wszystko, cały dobytek. Stali się nę dzarzami. Ale nie opuścili Cape Breton. Powinni byli, lecz oni uparli się i zostali, myśląc, że w końcu los się do nich uśmiechnie. - Ty wolisz ucieczkę? - Od niczego nie uciekam. - Ale ledwo to powie dział, zaczął się zastanawiać, czy to prawda. - Myś lisz, że zamierzam przepaść jak kamień w wodę? Nieprawda. Wrócę tu. - Uśmiechnął się, pragnąc odzyskać tę bliskość, jaka jeszcze niedawno ich łą czyła. - W końcu muszę sprawdzić, jak się miewa moja inwestycja. Marjo odwzajemniła jego uśmiech. - Doceniam twój szczodry gest. I przypilnuję, że by twoje pieniądze się nie zmarnowały. Możesz być o to całkiem spokojny. Dała mu jasno do zrozumienia, że mieszkańcy sami sobie poradzą. Że nikt nie będzie na niego czekał z utęsknieniem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Wiedział, że powinien ją puścić, zachować się honorowo i pozwolić jej odejść. - Przekażesz coś Gabrielowi? - Wyjął z portfela wizytówkę. - Gdyby kiedykolwiek zdecydował się zająć fotografią, niech do mnie zadzwoni. - Dobrze, tylko błagam cię, Paul, sam go do ni czego nie zachęcaj. Może nie zawsze będę mogła się nim opiekować. Dlatego chcę, żeby miał konkretną pracę, która da mu utrzymanie. Zresztą wiesz, jak to bywa z wolnymi zawodami. Krytycy potrafią być bezlitośni, a Gabriel już dość się w życiu wycierpiał. - Sam nieraz czytałem wredne paszkwile na swój temat. Często jednak krytyka nie niszczy człowieka, lecz go wzmacnia. Potrząsnęła głową. - Nie Gabriela. - Ciebie też nie? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dlatego odmawiasz śpiewania? - spytał. - Bo isz się niepochlebnych recenzji? - Skądże! - Odwróciła wzrok. - Po prostu nie chcę ryzykować. I nie chcę, żeby mój brat porywał się z motyką na słońce. - Och, Marjo, nie trzeba się bać ryzyka. Posłała mu lekko ironiczny uśmiech. - Mogłabym ci powiedzieć to samo. W każdym razie dziękuję za wizytówkę. I życzę bezpiecznego lotu. - Schowała kartonik do kieszeni. Na pierwszym stopniu przystanęła. Paul zaczął ją prosić w myślach, by się odwróciła, by nie pozwoliła mu wyjechać. Anula & Irena
I faktycznie odwróciła się. Wspiąwszy się na pal ce, pocałowała go w usta. Ale w jej pocałunku nie było żaru, jedynie smutek pożegnania i słodycz wspo mnień. Po chwili odsunęła się, przyłożyła czule rękę do jego policzka, a potem zbiegła w dół i zniknęła.
sc
an
da
lo
us
Po wyjściu z La Petite Maison rzuciła, się w wir pracy. Harowała jak wół. Robiła dosłownie wszystko, by zapomnieć, by nie zwariować. Porządkowała stare dokumenty w zakładzie pogrzebowym i pucowała podłogi w operze. Każdego wieczoru wracała do do mu spocona, skonana i nieszczęśliwa. Nie potrafiła zrozumieć, co ją tak w Paulu urzekło. Dlaczego nie umie przestać o nim myśleć? W czwartek wieczorem, kiedy zmęczona wcho dziła po schodkach, zamierzając udać się prosto do łóżka, żwir na podjeździe zaskrzypiał. - Cześć, Marjo! - zawołała Cally, unosząc sześciopak piwa. - Uznałam, że to ci się przyda. Marjo usiadła w fotelu na werandzie i z wdzięcz nością przyjęła zimną butelkę. - Dzięki. Czytasz w moich myślach. Fala upałów minęła; dni były ciepłe, ale nie parne, noce chłodnawe. Zupełnie jakby to Paul swoją obec nością wytwarzał żar. Cally usiadła obok, zerwała kapsel i pociągnęła łyk. - Zamierzasz startować w konkursie siłaczek, czy co? - spytała po chwili. Marjo parsknęła śmiechem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Może faktycznie pracuję za ciężko. Ale jakie mam z tego korzyści! - Podniosła prawą rękę i napię ła biceps. - Bardziej się martwię o twój mięsień sercowy. - Niepotrzebnie. Jestem zdrowa jak rydz. - Przy łożyła dłoń do mostka. - Oddech prawidłowy, żad nych szmerów ani łomotania. - Bo w pobliżu nie kręci się żaden facet, na widok którego mogłoby załomotać. - To prawda - przyznała Marjo. Cały dzień stara ła się wyrzucić z głowy obraz Paula. - Ale są tego i dobre strony. Mam o wiele więcej czasu. - Na pracę - burknęła Cally. - Kochanie, zaharujesz się na śmierć. I nie mów mi, że robisz to wszyst ko ze względów ideologicznych, dla dobra miasta i opery. Ty po prostu usiłujesz zapomnieć o przystoj niaku z Cape Breton. Marjo otworzyła usta, ale nie potrafiła zdobyć się na kłamstwo. - Masz rację. Niestety moja metoda daje kiepskie wyniki. Przeszczep pamięci byłby znacznie skutecz niejszy. Cally pokręciła ze śmiechem głową. - Powiedziałaś mu, co do niego czujesz? - Chciałam. Poszłam do niego z samego rana. Przygotowałam sobie tekst, wzięłam pomoce wizual ne. Nie takie, o jakich myślisz! - rzekła, widząc zdumione spojrzenie przyjaciółki. - Choć może takie byłyby bardziej przydatne. Wzięłam listy miłosne Alexandre'a i Amelie. Zamierzałam wspomnieć o tym, jakie piękne zawierają wyznania, i że jego Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
obecność w Indigo, a zwłaszcza w budynku opery rozbudziła we mnie podobne uczucia... - Ale? - Nie mogłam. I dobrze, bo dał mi jasno do zro zumienia, że wyjeżdża. Że byłam nic nieznaczącym przystankiem w jego podróży przez życie. - Ślepiec! Idiota! My jesteśmy najfajniejszymi dziewczynami w całej Luizjanie, a jak facet tego nie widzi, to na nas nie zasługuje. Ot co! - Wzniosła toast. Przyjaciółka roześmiała się wesoło. - Dzięki. Umiesz poprawić mi humor. - Zawsze taką mądra jestem po piwie. - Wiesz, na życiu miłosnym naprawdę mi nie zależy, ale na operze tak. I chyba na sobotę ze wszyst kim zdążymy. Robotnicy, których Paul zatrudnił, pracowali bez wytchnienia. Instalacja wodno-kanalizacyjna działa ła, fotele na widowni były naprawione, klimatyzacja zainstalowana. - Całe szczęście. Ten festiwal to znakomity po mysł. Naszemu miastu przyda się reklama. - Na mo ment Cally zamilkła. - Ale zastanawiam się, co bę dzie później. - O ile mi wiadomo, na razie nie ma żadnych planów... - Nie chodzi mi o miasto, lecz o ciebie. Remont opery i przygotowania do festiwalu pochłaniają cię od miesięcy. Co będzie, kiedy to całe szaleństwo się skończy? Sama też się nad tym zastanawiała. Nagle będzie Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
miała mnóstwo wolnego czasu. Praca i opieka nad Gabrielem nie zajmą jej piętnastu godzin dziennie. - Co będzie? Przecież mam pracę. - Do końca życie chcesz tkwić w tym biznesie? Wcześniej miała inne marzenia, ale już dawno przestała marzyć. Nieważne jest to, co ona chce. Ważne jest to, co musi. Spadły na nią obowiązki: prowadzenie zakładu i opieka nad bratem. - Tego oczekiwaliby po mnie rodzice. - Posłuchaj, dzięki „Savoyowi" mogłaś utrzymać siebie i Gabriela. Prowadzisz go już szesnaście lat. I starczy. Rodzice wcale by nie chcieli, żebyś po święciła temu zajęciu całe życie. - Cally oparła łok cie na kolanach. W oddali zaskrzeczała żaba. - Myś lisz, że byliby zadowoleni, widząc ciebie taką nie szczęśliwą? Marjo nabrała w płuca powietrza, szykując się do odparcia zarzutu, ale zawahała się i po chwili po kręciła głową. - Nie byliby - przyznała cicho. - Więc znajdź kogoś, kto cię zastąpi, a sama zgłoś się do pracy w operze. Spraw, żeby znów rozbrzmie wała muzyka. Organizuj koncerty. Śpiewaj. Bądź szczęśliwa. - Cally uścisnęła przyjaciółkę za rękę. Najwyższy czas, żebyś zaczęła myśleć. O sobie. - A Gabriel? - Marjo przygryzła wargę. - Jest coraz starszy, coraz bardziej dojrzały. Nie potrzebuje cię tak jak dawniej. Zresztą nie każę ci sprzedawać zakładu. Po prostu mówię, że nie musisz w nim pracować. A Gabriel, jak chce, może nadal pomagać Henry'emu. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo wróciła myślami do swojego występu w Skeeter's przed paroma dniami. Z początku była przerażona, ale kiedy weszła na scenę i zaczęła śpie wać, poczuła się jak ptak, który wreszcie wzbił się do lotu. Zbyt długo odmawiała sobie tej przyjemności. Publiczność zareagowała entuzjastycznie. Owacja i komplementy sprawiły, że odżyły w niej dawne marzenia. Chciała śpiewać zawodowo. Nie od czasu do czasu, kiedy zaproszą ją na scenę chłopcy z „Indigo Boneshakers", ale codziennie. - Może spróbuję - powiedziała, nie chcąc składać żadnych obietnic. - Po festiwalu. Poszukam kogoś na swoje miejsce w „Savoyu", a sama... - O rany! Czy ja dobrze słyszę? - Cally roze śmiała się wesoło. - Chyba się upiłaś! - Z tym piwem miałaś świetny pomysł. - Marjo uniosła butelkę. - Dziękuję. Również za to, że jesteś tak kochaną przyjaciółką. - Drobiazg. Ty mi też pomagałaś setki razy. Praw dę mówiąc, nigdy się na tobie nie zawiodłam. Cally wstała i przytuliła Marjo. - Byłaś cudowna, kiedy rzucił mnie ten drań Remy Theriot. Pamiętasz? Przed Blue Moon oznajmił, tak by pół miasta słysza ło, że umawiał się ze mną z nudów, dopóki nie trafi mu się coś lepszego. Sukinsyn! Marjo jeszcze mocniejszym słowem zamierzała określić Theriota, kiedy nagle, z piskiem opon, na podjazd wjechał samochód. W miasteczku, w którym wszyscy jeździli wolno, mogło to oznaczać dwie rze czy: że zagubiony turysta wystraszył się aligatora albo że wydarzyło się nieszczęście. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Nie zgasiwszy silnika, z samochodu wyskoczyła Jenny. - Marjo! Chodź, szybko! Marjo z Cally rzuciły się pędem po schodach. - Co się stało? - Zakład pogrzebowy! Pali się!
Anula & Irena
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
sc
an
da
lo
us
Zanim Jenny skończyła mówić, Marjo siedziała w samochodzie z gardłem ściśniętym przerażeniem. Po chwili Cally wepchnęła się na tylne siedzenie i mały dwudrzwiowy escort ruszył sprzed domu. Za kręty brał z głośnym piskiem opon. Niebo nad zakładem miało kolor krwistoczerwo ny, jak podczas wspaniałego zachodu słońca. Przez ułamek sekundy Marjo łudziła się, że to wcale nie pożar, lecz słońce zachodzące nad bagnami. Niemoż liwe, by jej rodzinna firma miała pójść z dymem! Ale kiedy Jenny zahamowała, wszystko stało się jasne. To nie był zachód słońca. To była pożoga. - Boże... - szepnęła Cally. - Nie wierzę... Potężne tańczące płomienie ognia wspinały się po drewnianych słupach, omiatały dach. Dotarłszy do szyldu, zjadały kolejne litery. Zanim Jenny wyłączyła silnik, Marjo wyskoczyła z samochodu i z krzykiem zagłuszanym przez trzask ognia rzuciła się przed siebie. Na szczęście Luc Car ter chwycił ją w ramiona i przytrzymał. - Za późno, Marjo. Już nic nie można zrobić. - Gabriel! Henry! - Z jej gardła dobył się strasz liwy ryk. Usiłowała się oswobodzić, ale Luc jej nie puszczał. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Nic im nie jest. Są bezpieczni. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do niej sens jego słów. Podniosła głowę i popatrzyła na Luca pytająco; chciała, by jeszcze raz powtórzył to, co powiedział, na wypadek gdyby się przesłyszała. Dopiero wtedy, gdy zapewnił ją po raz piąty i szósty, że Gabriel z Henrym są bezpieczni, uspokoiła się i zwisła bez władnie w jego ramionach. - Nie martw się. Zdążyli uciec. Nic im nie jest... Była wdzięczna losowi, że nikomu nic się nie stało, że w chwili pożaru nie było w zakładzie żad nych ciał. Szczęście w nieszczęściu. Z trudem hamo wała łzy. Nie może teraz płakać, musi się skupić, zastanowić, co dalej. Ale kiedy patrzyła na płomie nie, które zdawały się z niej naigrawać, w głowie miała kompletną pustkę. Wciąż uwięziona w objęciach Luca, rozejrzała się wkoło. Dopiero teraz zobaczyła ludzi usiłujących ga sić ogień. Chuck Bell, szef ochotniczej straży pożar nej, wydawał polecenia. Alain koordynował działania, pokazywał wozom strażackim z St. Martinville i New Iberii, z której strony powinny podjechać. Twarz miał czarną od sadzy, włosy szare od popiołu. - Gdzie oni są? - spytała Luca Marjo. - Gdzie Gabriel? - Doktor Landry się nimi zajmuje. - Ale gdzie? Gdzie się nimi zajmuje? - Chciała zobaczyć brata, przekonać się na własne oczy, że jest cały i zdrowy. - Tu obok. - Luc wskazał ręką na sąsiedni dom. Na werandzie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Oswobodziwszy się, Marjo puściła się pędem. Dym piekł ją w oczy, gryzł w gardło. Słyszała, jak Cally coś woła, ale nie zwolniła kroku. Wreszcie z łzawiącymi oczami wbiegła na we randę. Popatrzyła nerwowo w prawo, w lewo. Z początku nic nie widziała. Dopiero po paru se kundach dojrzała znajomy but, potem czyjąś nogę w dżinsach, wreszcie obu mężczyzn: Gabriela i Henry'ego. Henry, czarny jak smoła, siedział oparty plecami o ścianę, z maską tlenową przytkniętą do twarzy. Gabriel zaś stał tyłem do wszystkich, jakby chciał się odizolować od zgiełku. Potargany, osmolony, z ra mionami zaciśniętymi wokół siebie, kołysał się lekko w przód i w tył. - Gabriel! - Marjo z całej siły przytuliła brata. Trochę pachniał drewnem, trochę dymem, ale przede wszystkim sobą. - Nic ci nie jest? - Nie - odparł, powoli się odprężając. - Uratował mi życie - powiedział Henry, zsunąw szy z ust maskę z tlenem. Lekarz delikatnie nasunął mu ją z powrotem. - Wbiegł do środka i wyciągnął mnie na zewnątrz - dokończył Henry. - Naprawdę? - Tak. - Gabriel, dumny z siebie, skinął głową. Wszedłem... - Mogłeś zginąć! - wrzasnęła Marjo, wyobraża jąc sobie śmierć w płomieniach. - Nigdy więcej nie rób czegoś tak głupiego! Gabriel podskoczył jak rażony prądem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Uważasz, że jestem głupi? - Nie, Gabe. Ja... - Nie jestem głupi! - krzyknął. - Myślisz, że nie potrafię podejmować decyzji. A ja potrafię! Jestem mądry, Marjo. - Wyrwał się jej z objęć, obrócił na pięcie i zbiegł po schodkach. Łzy znów wezbrały Marjo pod powiekami. Przy cisnęła dłonie do oczu, starając się nie rozpłakać. Chociaż chciała pobiec za bratem, zmusiła się, by pozostać na miejscu. Tak jest lepiej. Kiedy wpadał w szał, nie trafiały do niego żadne logiczne argumenty. Należało przeczekać napad złe go humoru. Z bolącym sercem patrzyła, jak Gabriel się oddala. - To dzielny chłopak - powiedział Henry, biorąc Marjo za rękę. - Nie złość się na niego. - Mógł zginąć. - Otarła łzy. - Chybabym tego nie przeżyła. - To dorosły mężczyzna, Marjo - rzekł Henry, ponownie ignorując ostrzegawcze spojrzenia lekarza i ściągając z twarzy maskę. - Powinnaś mu zaufać. On wie, co robi. - Kiedy wbiega do płonącego domu? To całkiem co innego niż późny powrót z randki. - Zmęczona, osunęła się na podłogę obok starca. Henry pracował w firmie, odkąd sięgała pamięcią. Był przyjacielem rodziny, wiernym i cierpliwym. Całymi latami pomagał Marjo opiekować się Gab rielem, uczył go, służył mu radą. Traktowała go bar dziej jak wuja niż jak pracownika. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Cieszę się, że nic ci się nie stało - szepnęła, przytulając go do siebie. - Naprawdę się cieszę. - Nie becz, bo przez ciebie też się rozpłaczę. Roześmiawszy się, wierzchem dłoni wytarła łzy. - Nie beczę, podlewam kwiatki - powiedziała. Często tak mówili w momentach szczególnie wzru szających, kiedy trudno było zapanować nad emo cjami. - I nie martw się o Gabriela - rzekł, czytając w jej myślach..- To dobry, rozsądny chłopak. Rozsądny? Pod wieloma względami tak. Ubiera się stosownie do pogody, potrafi zrobić pranie i umyć naczynia, przechodząc przez jednię, nawet w tak ma lej mieścinie jak Indigo, zawsze patrzy, czy nic nie jedzie. Ale czasami zapomina o jedzeniu, zostawia odkręcony kran, gubi klucze. Henry poklepał ją po ręce. - No, głowa do góry. Zmrużywszy oczy, Marjo popatrzyła między tralkami na spalony zakład pogrzebowy. A raczej na zgliszcza, bo zakład przestał już istnieć. Pracowały w nim trzy pokolenia Savoyów, a ogień w kilka minut niemal zrównał go z ziemią. Wydało jej się to wprost niewiarygodne. Dziesiątki obrazów zaczęły przelaty wać jej przed oczami: widziała siebie, jak pomaga ojcu po szkole, jak gra z Henrym w karty, jak razem z Gabrielem sadzi kwiaty w ogrodzie. - Co ty teraz będziesz robił, Henry? Zostałeś bez pracy... - Od wielu lat oszczędzam. Trochę mi się tego uzbierało. Poza tym od jakiegoś czasu myślałem Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
o przejściu na emeryturę, tylko potrzebowałem po rządnego kopa. Obserwowała strażaków walczących z ogniem, dobrze wiedząc, kto z tej walki wyjdzie zwycięsko. - Porządnego? To go dostałeś. Pokręcił ze śmiechem głową, po czym ponownie przytknął do ust maskę. - A ty? Co zamierzasz? - Odbuduję zakład - oznajmiła. - Kiedy dostanę pieniądze z ubezpieczenia, natychmiast przystąpię do roboty. Z drugiej strony... nie bardzo ją to kusiło. Tłuma czyła sobie, że na razie wciąż jest w szoku, że widok zgliszczy działa na nią przygnębiająco, ale czy na prawdę tylko o to chodzi? - Nie warto, kwiatuszku. Naprawdę nie warto. - Henry zacisnął rękę na jej dłoni. - Sprzedaj ziemię. Niech tu zbudują stację benzynową, sklep, cokol wiek. A ty wróć do śpiewania. Posłuchaj człowieka, który dawno temu powinien był zająć się sadzeniem róż. - Ale Gabriel... - Poradzi sobie, jeżeli odetniesz pępowinę. On jest gotów rozpocząć własne życie. Pozwól mu, Marjo. Kiedy jednak ruszyła na poszukiwanie brata, na nowo ogarnęły ją wątpliwości. Marzyła o tym, aby móc porozmawiać z Paulem... Krążyła pó miasteczku, ale Gabriel przepadł jak kamień w wodę. W końcu skierowała się z powrotem do spalonego zakładu. Dookoła stali pogrążeni Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
w smutku mieszkańcy Indigo; ściskali ją, próbowali dodać jej otuchy. Straciła źródło utrzymania, brat się na nią pognie wał, a mężczyzna, na którym zaczęło jej zależeć, wyruszył z aparatem na drugi koniec świata.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
sc
an
da
lo
us
Dopiero po dwóch dniach Paulowi dopisało szczę ście. Rybacy, których Joe kazał mu sfotografować, nie mieli zaufania do dziennikarzy, nawet do czło wieka, który pochodził z tych samych stron co oni. Próbował z nimi rozmawiać, wypytać ich o wrażenia, o to, co czuli podczas sztormu. Wszyscy kolejno mu odmawiali. Na rozmowę zgodził się ostatni członek załogi pechowego kutra, który pracował w porcie, czekając, aż złamana ręka mu się zrośnie. - Praca przy połowie krabów nie da się porównać z żadną inną - powiedział olbrzym, siadając w kapi tańskim krześle na „Królowej oceanów". Nosił przy domek Mały, bo kiedy się urodził, mieścił się w kie szeni szlafroka swojej matki. Paul, który pól życia spędził w Nowej Szkocji, wiedział, o czym olbrzym mówi. Powszechnie uważa no, że jest to najniebezpieczniejszy zawód świata, który niesie z sobą ogromne ryzyko i śmiertelne zagro żenie. Ludzi jednak kusiły pieniądze; w ciągu kilku dni mogli zarobić tyle, by przez rok utrzymać rodzinę. - Z powodu zagrożenia? Dreszczyku emocji? Mały prychmął pogardliwie. Przez chwilę szukał czegoś w kieszeni, wreszcie wyciągnął niedopałek cygara. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Na wszystkich statkach czasem bywa groźnie. Lina może urwać nogę, można wpaść do wody pod czas sztormu i się utopić. Nie mówię o niebezpie czeństwie, mówię o ludziach, Paul opuścił aparat, opuścił notes i usiadł na ławie. - O ludziach? W jakim sensie? - Nigdzie nie ma takiej solidarności jak wśród krabiarzy. - Mały zapalił cygaro. - Na lądzie może my się nienawidzić, możemy się pobić w barze o ko bietę, ale na kutrze stanowimy rodzinę. Żeby ratować kumpla, gotowi jesteśmy skoczyć w rozhukane fale. Na morzu tworzymy jedność. Rodzinę. - Wskazał cygarem na długopis, który Paul trzymał w ręce. - Nie chce pan notować? Chwyciwszy notes, Paul zapisał słowa rybaka, a także własne myśli, potem zrobił kilką zdjęć i znów zamienił się w słuch. Zrozumiał, że ci mężczyźni wykonują piekielnie trudną pracę; zmagają się ze zmęczeniem, z konkurencją i z najpotężniejszym wrogiem, jakiego można sobie wyobrazić: z rozgnie wanym morzem. Wrócił myślami do bagiennych terenów, które niedawno opuścił. Pod wieloma względami miesz kańcy Indigo przypominają rodzinę z opowieści Małego. Jedna rzecz, którą rybak powiedział, pozostała z nim jeszcze długo po tym, jak znikł smród cygara. Czy to pieniądze go kuszą? - spytał Małego. Czy to z ich powodu ciągle wraca na kuter? Mężczyzna pokręcił przecząco głową. - Kiedy człowiek znajdzie coś, co mu zastępuje Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
rodzinę, to tego nie rzuca. Ci faceci są moją rodziną. Będę z nimi, póki starczy mi sił. W jadalni w domu swojej siostry Paul przeglądał na komputerze zdjęcia. Niektóre zapierały dech w piersi. Nie miał cienia wątpliwości, że Joe będzie wniebowzięty. Jednakże po raz pierwszy, odkąd zajął się foto grafią, nie odczuwał satysfakcji. Ilekroć patrzył na surowe oblicze nieogolonego rybaka, oczami wyob raźni widział poskręcane cyprysy na bagnach, wolno płynący strumyk, zwisające z drzew strzępy oplątwy. A wszystko to przypominało mu Marjo. „Kiedy człowiek znajduje coś, co mu zastępuje rodzinę, to tego nie rzuca". Przesuwał zdjęcia na ekranie: port, stary poła wiacz krabów, morze, kutry, wreszcie Indigo, opera i pod sam koniec Marjo, którą sfotografował Gabriel. Paul delikatnie pogładził palcem jej usta. Uśmie chała się. Na tle intensywnej zieleni jej niebieskie oczy miały soczysty odcień turkusa. - O, jak miło cię widzieć! - zawołała Faye i stając za bratem, objęła go za szyję. Z salonu doleciał go głosik maleńkiej Lizzie, córki Faye, która sama z sobą cichutko gaworzyła. Stęsknił się za siostrą i jej rodziną. Przemieszczanie się z miejsca na miejsce, spanie na kanapie u przyjacie la, ilekroć przyjeżdżał do Nowego Jorku na spotkanie z wydawcą, ciągła praca, ani chwili wytchnienia - po woli to wszystko zaczynało go nużyć. Albo się starzeje, albo tydzień spędzony w Indigo obudził w nim prag nienie, aby zakosztować czegoś nowego. Ale czego? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Potarł szyję. Odpocznie, prześpi się i wkrótce wszystko wróci do dawnego stanu. Za kilka dni pole ci do Tybetu i znów z zapałem rzuci się w wir pracy. - Kto to? - spytała Faye, wskazując na zdjęcie Marjo. - Znajoma z Indigo. - Sympatyczna? - Bardzo, ale mieszka w Luizjanie, a ja nie - od rzekł, zamykając temat. - Jeszcze nie. - Nie żartuj, nie przeniosę się na południe. Miło znów być w domu. Kiedy po rozwodzie opuścił swój dom, z wdzięcz nością przyjął propozycję siostry, aby zamieszkać u niej w pokoju gościnnym. Wiedział, że się o niego martwi i chce się nim zaopiekować, dopóki znów nie stanie na nogi. Ale nie potrzebował pocieszycielki ani opiekunki; wystarczyło parę zleceń z „Worlda" oraz innych pism, by ruszył w świat. Był znacznie szczęśliwszy, wędrując z plecakiem po afrykańskim buszu, niż w kapciach po ładnie urządzonym domu siostry i jej męża Johna. A przynajmniej tak było do tej pory. Kiedy jednak trzy dni temu przekroczył znajomy próg, kiedy ude rzył go w nozdrza zapach świeżo upieczonych bułe czek, talku i czegoś, czego nie umiał rozpoznać, poczuł dziwną tęsknotę, jakby żal. - Cieszę się, że przyjechałem - rzekł zgodnie z prawdą. - Naprawdę stęskniłem się za tobą. Faye zdziwiona uniosła brwi. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Czyli co? Jednak mam rację? - Gdybym powiedział, że tak, nie dałabyś mi spo koju. - Oj, jak ty mnie dobrze znasz! Usiadła obok na kanapie. Siadając, niechcący po trąciła nogą otwarty plecak. Z jednej z przegródek wypadła koperta, którą ostatniego dnia wręczyła mu Marjo. - Co to? - Nie wiem, nie zaglądałem do środka. Nie przyznał się, że nie był w stanie. W samolocie wziął kopertę do ręki; sam jej dotyk sprawił, że miał ochotę prosić kapitana, by jeszcze nie wzbijał się w powietrze. Czym prędzej schował kopertę do ple caka. Uznał, że ją otworzy, kiedy będzie z dala od Marjo, kiedy nabierze dystansu emocjonalnego do Indigo i jego mieszkańców. Minęło pięć dni, a on wciąż nie nabrał dystansu. - Kto ci to dał? - Ktoś. Przyjaciel. Faye zadrżały kąciki warg. - Ta kobieta, prawda? Ta, której zdjęcie ogląda łeś? Hm, to listy miłosne? - Tak, ale nie od Marjo. Pisała je nasza ciotka Amelie. - Nasza... - Faye urwała i zajrzała do koperty. O rany, masz rację! I ty ich nie czytałeś? - Jeszcze nie. - Chyba żartujesz! Nie kusiło cię? Ja bym nie wytrzymała. - Wyjęła ze środka plik pożółkłych ze starości kartek. - Umarłabym z ciekawości. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Wiem. - Uśmiechnął się czule. - Ty zaglądasz nawet do prezentów pod choinką. - Nie jesteś ciekaw, Paul? Ani trochę? - Rzuciła pobieżnie wzrokiem na kilka pierwszych stron. - Bo że, przecież... - Wiem, wiem. - Otworzył pocztę elektroniczną, zamierzając przesłać Joemu korektę. - Proszę cię, Paul. - Zasłoniła mu ręką ekran. Te listy są niesamowite. To jakby okno na przeszłość. Posłuchaj. Zaczęła czytać. - „Alexandre, mój najdroższy! Mama zabroniła mi widywania się z Tobą, ale nie może nakazać memu sercu, by przestało Cię kochać. Dzięki Tobie każdy dzień jest promienny i mam ochotę śpiewać. Poznanie Cię odmieniło moje życie. Pragnę Cię znów zobaczyć. Wkrótce. Mój najmilszy, czekam niecierp liwie, by słońce zgasło, by księżyc zaświecił na niebie i żeby nadszedł kolejny dzień, gdy znów się spotka my. Pamiętaj, jestem Twoja na zawsze. Amelie". Gdy Faye podniosła znad kartki wzrok, w jej oczach kręciły się łzy. - Prawda, jakie to urocze? - Wy, kobiety, jesteście takie sentymentalne! mruknął Paul. Dźgnęła go łokciem w bok. - Nie ma w tobie za grosz romantyzmu. - Mylisz się. - Tak? No to udowodnij. - Wepchnęła mu kartki do ręki. - Przeczytaj te listy. - Ale... Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Przeczytaj. Na miłość boską, Paul! Nie możesz przejść przez życie, wierząc, że szczęśliwe zakoń czenia zdarzają się jedynie w filmach Disneya. Bo wkrótce zamienisz się w pustelnika, który żyje w le sie, w rozpadającej się chacie, codziennie nosi ten sam nadpruty sweter i gada sam do siebie. - Aleś mi piękną wizję przyszłości nakreśliła. Pokazała mu język. - Przeczytaj. Inaczej przestanę cię karmić. - No, to niesprawiedliwe! - zawołał za jej od dalającą się sylwetką. Faye była doskonałą kucharką, o czym zapominał, kiedy przebywał z dala od domu. Odkąd jednak wrócił, czuł, że od dokładek powoli zaczyna rosnąć mu brzuch. Po chwili słysząc, jak siostra gaworzy z dziec kiem, wstał od komputera i z plikiem kartek w ręce wyszedł na oszkloną werandę. Na zewnątrz panował jesienny chłód, ziemię przysłaniał dywan z liści. Jak że inny był ten świat od porośniętego bujną roślinnoś cią, ciepłego Indigo. Usiadł wygodnie w fotelu wiklinowym i zaczął czytać, chronologicznie, od pierwszych listów do ostatnich. Z każdym coraz lepiej poznawał historię Alexandre'a i Amelie, historię, którą wcześniej opo wiedziała mu Marjo, lecz która wydawała mu się bardziej prawdziwa teraz, gdy trzymał w palcach pożółkłe ze starości, szeleszczące kartki pokryte wy blakłym atramentem. Zawsze był wzrokowcem, może dlatego ten nama calny dowód miłości dwojga ludzi, jego przodków, wywarł na nim tak ogromne wrażenie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Alexandre i Amelie żyli, kochali się i umarli. Zo stawili po sobie budynek, który przekazywany był z pokolenia na pokolenie. I który wreszcie trafił w je go ręce. Po pewnym czasie na werandę wyszła Faye; usiad ła na wiklinowej sofie, z dzieckiem na kolanach. Ostrożnie podrzucała swoją jasnowłosą córeczkę, a ta śmiała się zachwycona. - No i co? - Faye popatrzyła wyczekująco na Paula. - Co no i co? - spytał, udając niewiniątko. - Nie wiem, czy na kolację podać ci stek z ziem niakami, czy puszkę Whiskas. Roześmiał się pod nosem. Faye rzeczywiście mog łaby mu wrzucić na talerz jedzenie dla kotów. Pod niósł stos kartek, które właśnie skończył czytać. - To faktycznie niesamowita historia. - Czyli przyznajesz mi rację? - Przyznaję. Pochyliwszy się, pocałowała Lizzie w główkę. Na moment przymknęła oczy, wciągając w nozdrza dziecięcy zapach. Paul poczuł ostre kłucie w sercu. Ukłucie zazdrości. Nie, to bez sensu. Musi wrócić do pracy i wszystko znów będzie dobrze. Tyle że pracował już od paru dni i był coraz bardziej nieszczęśliwy. Słowa Małego wciąż dźwię czały mu w głowie, przed oczami stawał mu obraz Marjo, nawiedzały go wspomnienia... Zastanawiał się, czy ktoś taki jak on, kto całe życie spędzał w dro dze, potrafiłby założyć rodzinę? - Czy teraz pomyślisz o innych sprawach? - spyAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
tała Faye. - O ustatkowaniu się? Chciałabym mieć bratanków, których mogłabym rozpieszczać... - Hola! Nie wszystko naraz, siostruniu! Przeczy tałem listy. To chyba dobry początek? - Jesteś starszy, więcej wycierpiałeś - powiedzia ła cicho. - Więcej? Bez przesady. Taty miesiącami nie by ło w domu, mama miesiącami nie opuszczała swojej sypialni. - Wzruszył ramionami. - Nie sądzisz, że to wpłynęło na twój stosunek do małżeństwa, do rodziny? - Chyba nie. - Zawahał się.. - No, może trochę. - Rodzice nie dawali nam dobrego przykładu. Wszystko się zmieniało, kiedy przyjeżdżali wujowie z ciotkami, ale potem oni wyjeżdżali, a myśmy znów zostawali sami. Chociaż wciąż byłeś dziec kiem, musiałeś przejąć na siebie obowiązki wycho wawcze... Pomyślał o Marjo, która po śmierci swoich rodzi ców zajmowała się młodszym bratem. Czy to moż liwe, że oboje mają wypaczony obraz rodziny i mał żeństwa? Że oboje odpychają od siebie tę jedną rzecz, której tak naprawdę pragną? Ale przecież Faye się udało; wyszła za mąż, uro dziła dziecko. Może więc istnieje jakiś klucz, którego on jeszcze nie znalazł? - Dlaczego zawsze zmuszasz mnie do myślenia? Do tego, żebym się zastanawiał nad swoim życiem? - spytał z lekkim wyrzutem. - Bo jestem kobietą, w dodatku twoją siostrą. Więc co zamierzasz? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Popatrzył przez okno na chłodny jesienny krajob raz, niemal całkiem pozbawiony zieleni. Powoli zbli żała się zima. Nie bał się śniegu czy mrozu. Ale bał się, że coś w nim zamarznie, jeśli szybko nie wróci do Indigo. Wstał, zostawiając kopertę z listami siostrze. - Co zamierzam? Wyjaśnić kilka spraw.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ SZESNASTY
sc
an
da
lo
us
Stojąc przed wielkim kolonialnym domem, który kiedyś należał do niego, nacisnął dzwonek. Czekał lekko zdenerwowany, pewien, że zaraz usłyszy, aby się wynosił. Przypuszczalnie zasłużył na takie po traktowanie. - Paul! - Głos Diane brzmiał przyjaźnie. Spodziewał się innej reakcji. Najwyraźniej nie znał swojej byłej żony tak dobrze, jak sądził. Ot worzyła szeroko drzwi i wykonała ręką zapraszający gest. - Wejdź, proszę. Wyglądała równie młodo jak przed piętnastoma laty, kiedy postanowili zakończyć swoje małżeństwo. Włosy miała w odrobinę jaśniejszym kolorze blond i krótko przycięte, w kącikach oczu zmarszczki, któ rych wcześniej nie było, ale poza tym się nie zmieniła. - Jak się miewasz? - W porządku. - Rz;eczowy i małomówny jak dawniej. - Uśmie chając się wesoło, poprowadziła go holem do elegan ckiego salonu. Kiedy siedzieli na obitych aksamitem, miękkich kanapach, Diane skinęła na stos miesięczników „Worlda". Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Widuję czasem twoje zdjęcia. Nawet prenume ruję pismo. - Serio? - Kiedy byli małżeństwem, nie intereso wała się jego pracą. Głównie dlatego, że częste wy jazdy stały się kością niezgody. - Zdumiewasz mnie. - Zaprenumerowałam, ponieważ chciałam zoba czyć, co mi ciebie odebrało - powiedziała. - Po pewnym czasie zrozumiałam. - Diane... - Nie miej wyrzutów sumienia. Naprawdę zro zumiałam. Sądził, że powita go chłodno i niechętnie. Bądź co bądź to on ją zostawił, był winien rozpadu małżeń stwa. Nigdy nie przypuszczał, że Diane mu wybaczy. - Nie chodziło o mnie - kontynuowała. - Po pros tu praca i podróże ciągnęły cię bardziej niż życie ze mną. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. - Westchnę ła. - Może gdybyśmy częściej ze sobą rozmawiali, wszystko wyglądałoby inaczej? A może po prostu nie pasowaliśmy do, siebie? Miała rację. Będąc w domu, nie mógł się doczekać kolejnego wyjazdu do jakiejś dżungli czy na pus tynię. Życie domowe go nudziło. - Nie chciałem cię skrzywdzić. Zasługiwałaś na lepszego męża. Pochyliwszy się, wzięła go za rękę. - Nie ma sensu do tego wracać. Byliśmy młodzi; nie przemyśleliśmy swojej decyzji. To prawda. Zmęczony troską o Faye, o rodziców, chciał, żeby w końcu ktoś zatroszczył się o niego. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Powinniśmy byli więcej ze sobą rozmawiać. To znaczy, ja powinienem był. . Uśmiechnęła się. - Nigdy nie byłeś mocny w sztuce konwersacji. Potrafisz wiele wyrazić zdjęciem, ale nie bardzo umiesz mówić o uczuciach. Czy Marjo też miała do niego takie zastrzeżenia? Że jest zbyt skryty, za bardzo zamknięty w sobie? - Powiedz, jesteś teraz szczęśliwa? - zapytał. - Tak, Paul. Bardzo. Skierowała spojrzenie na zdjęcie wiszące na ścia nie. Przedstawiało uśmiechniętą parę w identycznych spodniach khaki i białych koszulach, stojącą na złoci stej karaibskiej plaży. Na twarzy Diane pojawił się tkliwy uśmiech, taki sam, jaki Paul widywał na twa rzy Luca Cartera, ilekroć Luc patrzył na narzeczoną. Taki sam, jaki pojawiał się na twarzy Alaina Boudreaux, ilekroć szef policji mówił o Sophie. Paul zazdrościł im wszystkim. Cieszył się ze szczęścia Diane, ale... - W dodatku - przerywając jego rozmyślania, przyłożyła rękę do brzucha - na wiosnę powiększy nam się rodzina. - Jesteś w ciąży? Nie kryjąc radości, skinęła głową. - Tak. Termin porodu wyznaczony mam na pier wszego maja. - To cudownie! - zawołał. Diane zasługuje na wszystko, co najlepsze. - Powinieneś się ustatkować, Paul. Poznać jakąś miłą dziewczynę, ożenić się... Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Wstał z kanapy i podszedł do okna. Przez chwilę spoglądał na trzy ptaki skubiące ziarno w drewnia nym karmniku zamocowanym na starym dębie. Ogród pełen krzewów i kolorowych chryzantem był znacznie bardziej zadbany niż wtedy, gdy on tu mie szkał. Na widok kwiatów przypomniały mu się barw ne kamelie w ogrodzie Marjo. - Chyba poznałem... - Odwrócił się od okna. Słuchaj, wpadłem, żeby cię przeprosić. Powinienem był to zrobić dawno temu. - Przeprosić? Za co? - Za to, że się z tobą ożeniłem, a potem zmarno wałem ci życie. .- Och, nie przesadzaj, nie było tak źle - powie działa. - Traktuję nasze małżeństwo jak... lekcję. Wiele mnie nauczyło. Roześmiał się gorzko. Diane stanęła na wprost niego. - Wyszłam za ciebie, Paul, ponieważ chciałam wynieść się z domu moich rodziców. Myślałam, że obrączka na palcu uczyni mnie dorosłą. Nie uczyniła. Za to musiałam wcielić się w rolę, do której nie byłam przygotowana. Nie ty jeden popełniłeś błąd... - Urwała. Przez moment w milczeniu spoglądała na ptaki. - Dzięki temu doświadczeniu odkryłam, czego chcę od życia. Po rozwodzie wróciłam na studia, zrobiłam dyplom z komunikacji, znalazłam pracę w agencji reklamowej, awansowałam. Byłam dojrza łą, świadomą siebie kobietą, kiedy poznałam Dave'a. - Cieszę się, że szczęście się do ciebie uśmiech nęło, Diane. Naprawdę. Anula & Irena
- Jeśli poznałeś dziewczynę, Paul, jeśli się zako chałeś, nie pozwól jej odejść. A aparat zostaw w domu. - Aparat? - Tak, dobrze ci radzę. Kiedy parę minut później opuścił dom byłej żony, zdał sobie sprawę, że właśnie zaniknął jeden rozdział swojego życia. Nadszedł czas, by rozpocząć nowy. Zakładając, że nie jest już za późno.
sc
an
da
lo
us
Kiedy wrócił do domu siostry, zadzwonił do Joego. Następnie zarezerwował przez Internet bilet na samolot. Nie mogąc się powstrzymać, wszedł w Go ogle^ na Indigo, a raczej na artykuł o Indigo wy drukowany w gazecie wychodzącej w New Iberii. Zerknął na nagłówek, raz, drugi, a potem z ros nącym przerażeniem przeczytał cały artykuł.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
sc
an
da
lo
us
Cały następny dzień po pożarze Marjo spędziła, chodząc po zgliszczach. Znalazła kilka fotografii osmalonych na brzegach, poduszkę, dawniej różową, teraz ciemnoszarą, sekretarzyk, który jako jedyny mebel z gabinetu pozostał nietknięty przez płomie nie. Wszystko inne albo spłonęło doszczętnie, albo było tak nadpalone, że nie nadawało się do użytku. Jak stwierdził szef straży, przyczyną pożaru było zwarcie. - Stary budynek - rzekł, kiwając głową. - Cza sem coś się psuje. Ale dlaczego ten budynek? - zastanawiała się Ma rjo. Dlaczego teraz? Jej rodzina zainwestowała wszy stkie swoje oszczędności w zakład pogrzebowy, któ ry w ciągu paru minut zniknął z powierzchni ziemi. - No, jak się czujesz? - spytała Cally, drepcząc ostrożnie po pogorzelisku. Widok przyjaciółki sprawił, że coś się w Marjo odblokowało. Łzy trysnęły jej z oczu, spływały po policzkach. - W porządku. Nie, nieprawda. Paskudnie. - Och, myszko, wszystko będzie dobrze, zoba czysz. - Uścisnęła Marjo z całej siły. - Przyszłam spytać, czybyś czegoś nie zjadła. Chodź, coś przeAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
gryziemy, a potem wrócimy. Pomogę ci. Resztę dnia wzięłam wolne. Już jest pora lunchu? Marjo spojrzała na niebo. Zdała sobie sprawę, że opuściła już dwa posiłki. - Nie czuję się głodna. Czuję się... bezradna. Rozejrzała się po zgliszczach. Schludny piętrowy budynek przemienił się w kil kumetrowej wysokości rumowisko. Nie ostało się nic, ani jedna ściana, ani szyld, ani skrzynka na listy. Zaczynanie wszystkiego od początku wydawało się zadaniem ponad jej siły, przynajmniej w tym mo mencie. - Nie wiem, co robić. Po prostu nie mam po mysłu. - Najpierw musisz dojść do siebie - powiedziała łagodnie Cally. - I spokojnie wszystko przemyśleć. Pokręciwszy głową, Marjo podniosła z ziemi garść pyłu, który po chwili rozwiał wiatr. - Jutro zaczyna się festiwal, moje życie legło w gruzach, praca również... Co ja mam, do diabła, zrobić? - Nie oglądać się za siebie. Słysząc znajomy głos, podskoczyła. Paul? Tak, Paul. Stał za nią, wysoki, przystojny, ale czy prawdzi wy? Przetarła oczy. Tak, to on. Wrócił. Cally posłała jej porozumiewawczy uśmiech. - Później wpadnę. Pa. - Skąd się tu wziąłeś? - spytała Marjo. Strzepała z ubrania czarny pył. Czy nie jest za bardzo potargana? Czy nie zapomniała się rano urnaAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
lować? Zresztą co za różnica? Pewnie przyjechał zobaczyć, jak się posuwa remont opery, której wciąż jest właścicielem. - Przy... - Urwała zdenerwowana. - Przyjechałeś wystawić operę na sprzedaż? - Nie. - Ujął jej ręce; nie przeszkadzało mu, że lepią się od brudu. - Przyjechałem z twojego powodu. Serce zabiło jej mocno. - Z mojego? - Przeczytałem w Internecie o pożarze. Tak mi przykro. - Rozejrzał się po rumowisku. W jego oczach widziała taki sam smutek i niedowierzanie, jakie sama czuła. - Nic się nie uratowało? - Nie. - Pokręciła głową. - A ty? I Gabriel? Nic wam się nie stało? - Na szczęście obyło się bez ofiar. - Dzięki Bogu. - Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie, jakby sprawdzał, czy na pewno nic jej nie dolega. - Zamierzałem przyjechać, zanim jeszcze trafiłem na artykuł o pożarze. - Naprawdę? - W Marjo wstąpiła nadzieja. - Naprawdę. - Uśmiechając się, obrysował pal cem usta dziewczyny. - Wolę być tu, z tobą, niż w Tybecie. - Dlaczego? - Bo mi się znacznie bardziej podobasz, a wrażeń nie dostarczasz mniej. Chodź, zawiozę cię do domu. W ciągu tych dwóch dni, jakie minęły od pożaru, czuła się otępiała, półżywa, teraz jednak dziesiątki myśli kotłowały się jej w głowie. Otworzywszy drzwi samochodu, Paul pomógł MaAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
rjo zająć miejsce i po kilku minutach zajechał pod jej dom. Zanim zdążyła wysiąść, obszedł pośpiesznie maskę i otworzył drzwi od strony pasażera. Nigdy przedtem, nawet po śmierci rodziców, nie czuła się tak przybita i bezradna. Gabriel robił, co mógł, by ją podnieść na duchu. Kiedy nie mogła spać, siedział z nią, dotrzymując jej towarzystwa. Parzył jej herbatę, otulał ją kocem, którego wcale nie chcia ła, pytał, czy niczego nie potrzebuje, słowem zacho wywał się jak kwoka dbająca o swoje małe. Dzisiejszego ranka dała mu trochę pieniędzy i ka zała zaprosić Darcy na festyn w sąsiednim miastecz ku. Nie chciała, by widział ją w takim stanie. To ona powinna być twarda, silna, a nie odwrotnie. - Usiądź - rzekł Paul, prowadząc ją do małej dwuosobowej kanapy pod ścianą w salonie. Z wdzięcznością osunęła się na poduszki. Paul ukląkł przed nią, zgarnął jej włosy z twarzy. - Jak się czujesz? - W porządku. Trochę pić mi się chce, bo cały dzień spędziłam na słońcu, ale poza tym w porządku. - Jesteś umorusana... - Grzebałam w pogorzelisku!... Przyłożył palce do jej ust. - Umorusana, ale wciąż piękna. Nie miałaś łatwo, Marjo. Pozwól mi się sobą zaopiekować. Napotkała jego spojrzenie. - Zaopiekować? - Tak, dbać o twoje potrzeby, spełniać twoje ży czenia. Zbyt długo troszczysz się o wszystkich, nale ży ci się odpoczynek. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Pogładził ją po policzku, a kiedy wstał z klęczek, chwyciła go za rękę. - Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie. - Zamierzałem ci przynieść szklankę wody oznajmił z uśmiechem. - Zostań - szepnęła. Podniosła się z kanapy i przytuliła do niego. Jego bliskość podziałała na nią kojąco. - Spraw, żebym zapomniała. - Pożar? - Wszystko. Przestała myśleć głową, zaczęła sercem. Pocało wała Paula z żarem, jaki w niej narósł przez tydzień, gdy czekała... gdy modliła się o jego powrót. Odwzajemnił pocałunek. Kiedy przeciągnął dłoń mi po jej ramionach, poczuła, jak zalewa ją fala pożądania. - Boże, Marjo, nawet nie wiesz, jak bardzo cię pragnę. - Ja ciebie też - przyznała. Nie chciała dłużej czekać, bawić się w jakieś pod chody. Ściągnąwszy bluzkę, cisnęła ją w kąt pokoju. Paul uśmiechnął się zadowolony, choć zaskoczony jej odważnym gestem. Zacisnął ręce na jej piersiach, zaczął drażnić sutki. Oddychając szybko, Marjo od pięła guziki jego koszuli, koszulę rzuciła na podłogę i przytuliła się do nagiego torsu. - Chodźmy... - Była tak podniecona, że z trudem mówiła. - Chodźmy do sypialni. - Dobry pomysł - powiedział, patrząc na twardą cyprysową podłogę. Łóżko zdecydowanie będzie wygodniejsze. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Marjo pociągnęła Paula za rękę. Nie mógł się doczekać i już w holu zaczął ją całować. Przygniótł j ą do ściany, zaczął głaskać, pieścić. Nie pozostała mu dłużna. Jej dłonie wędrowały po jego ciele, drapały go po plecach, ściskały za pośladki. Zerwał z niej szorty, potem figi, ona rozpięła mu pasek u spodni. Bo chwili oboje byli nadzy. Podniósł ją; objęła go w pasie nogami. Kopnię ciem otworzył drzwi sypialni, po chwili w ten sam sposób je zamknął. Opadli na łóżko, oboje gotowi. - Teraz, Paul - szepnęła. - Błagam, teraz. Krew w nich wrzała, ogień narastał. Marjo wbiła palce w ramiona kochanka, błagając go, by ukrócił jej rozkoszne cierpienia. Razem wznieśli się w prze stworza. Jeszcze nigdy nie czuła się taka bezpieczna. Taka kochana. Łzy podeszły jej do gardła. Chociaż starała się je powstrzymać, jedna spłynęła po policzku. - Byłem aż tak tragiczny? - spytał żartobliwie Paul, palcem wycierając łzę. Marjo parsknęła śmiechem. - Nie chodzi o ciebie. - Wzięła głęboki oddech. Po prostu jeszcze nikt mnie tak nie kochał. Tak czułe, a zarazem tak żarliwie. - A więc musimy to powtórzyć. - Starł drugą łzę, która wisiała na jej rzęsie. - Wolę się za bardzo nie przyzwyczajać - szep nęła Marjo. Bo może przyjechał tylko na kilka dni? Może ma w portfelu bilet powrotny? Z doświadczenia wiedziała, że nic nie jest stale. W jednej sekundzie dom może się zawalić, samochód Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
uderzyć w drzewo, a ukochany człowiek zniknąć, zostawiając w sercu wyrwę. - To nie byłoby takie złe - oznajmił z powagą Paul. - Prawda? Nie, nie byłoby złe. Byłoby cudowne. Marzyła o tym, by codziennie budzić się u boku tego męż czyzny. Ale nie potrafiła tego powiedzieć na głos. Dlatego że mężczyzna, z którym się przed chwilą kochała, pod wieloma względami wciąż był dla niej obcym człowiekiem. Dał jej swoje ciało, lecz nie serce.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
sc
an
da
lo
us
Indigo było całkiem innym miastem niż przed tygodniem. Panował w nim wprost niebywały ruch. Ludzie kręcili się po ulicach, po rynku i wokół opery, dokonując ostatnich poprawek przed festiwalem. Wczorajsza kolacja dla VIP-ów urządzona w ho lu opery okazała się wielkim sukcesem. Jedzenie było wspaniałe, przygotowane przez kuzynkę Luca, słynną szefową kuchni z Nowego Orleanu. Nato miast sama opera, w którą wszyscy włożyli tyle ser ca i pracy, wyglądała tak, jak musiała wyglądać za czasów Alexandre'a i Amelie. Oczywiście budynek wciąż wymagał gruntownej odnowy, ale goście i tak byli zachwyceni. Marjo potraktowała to jako dobry znak. Dzień był ciepły i słoneczny. Trawnik przed operą, zastawiony kolorowymi straganami, przypominał eg zotyczny bazar. Wewnątrz budynku muzycy stroili instrumenty. Drzwi były szeroko otwarte; każdy mógł wejść, zobaczyć przeszłość Indigo. Z samego rana Marjo oprowadziła po operze kilka wycieczek, a od południa wskakiwała na scenę i za powiadała kolejnych wykonawców. Powinien to ro bić Alain, i robił, ale czasem musiał odejść, uzgodnić coś ze swoim zastępcą. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Im więcej miała zajęć, tym mniej czasu na myś lenie o pożarze i o swojej przyszłości. A także o upoj nej nocy, jaką spędziła z Paulem. Tych kilka wspa niałych godzin spowodowało potworny mętlik w jej głowie. Zupełnie nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Czy jest to romans? Czy początek czegoś trwałego? Jeśli początek czegoś trwałego, to czy może sobie na to pozwolić? Czy chce? Czy jest gotowa zrezyg nować ze spokojnego życia, jakie zbudowała dla sie bie i Gabriela, dla mężczyzny, o którym tak" niewiele w sumie wie? Jaka czekałaby ich przyszłość? Jutro się nad tym zastanowię, postanowiła jak Scarlett O'Hara. Co rusz podchodziła do niej a to Jenny, a to inni członkowie komitetu i przepraszali ją za swój pesy mizm, za to, że chcieli się wycofać. - Dokonałaś cudu - rzekła Jenny. - Dobrze, że udało ci się namówić Clermonta, aby poparł nasze plany. Nie była pewna, czy zdołała go do czegokolwiek namówić. Kiedy otworzyła rano oczy, była sama w łóżku. Obok leżała kartka z informacją, że czeka ją dziś niespodzianka. Niżej widniało nabazgrane imię Paula. Żadnych czułości, buziaków czy uścisków. Co to mogło znaczyć? Odpychając od siebie myśli o Paulu, wróciła do sali koncertowej. Prawie wszystkie miejsca na wi downi były zajęte. Sądząc po tłumach w operze i na ulicach miasteczka, pomysł festiwalu okazał się strzałem w dziesiątkę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Odsunęła na bok grubą kurtynę i spojrzała na publiczność. Zobaczyła mnóstwo radosnych twa rzy; wiele osób trzymało na kolanach torby z zaku pami. To Sophie uznała, że warto zaprosić ręko dzielników z sąsiednich miast. Miała rację. Dzięki temu okoliczne gazety zamieściły informację o fes tiwalu. Podobno trwały rozmowy o kolejnych kon certach. Ku radości Marjo i innych mieszkańców, którzy tak ciężko pracowali na sukces, przyszłość opery i Indigo przedstawia się różowo. - Przez cały rok ludzie będą wspominać ten dzień - powiedział Alain. - Nigdy nie widziałem tu takich tłumów. Przeobraziliśmy się w metropolię, czy co? - To niesamowite. - Marjo roześmiała się wesoło. - Członkowie komitetu mieli nadzieję, że zjawi się ze dwadzieścia tysięcy gości, ale chyba nikt z nas w to nie wierzył. - Widziałaś Luca? Jest wniebowzięty. Ludzie ustawiają się w kolejce na jego wycieczki łodzią po bagnach, zapisują się też na dalsze terminy. Wkrótce będzie musiał zatrudnić pomocnika, a na wiosnę ku pić drugą łajbę. - Ale imprezka! - zawołała Cally, podchodząc tanecznym krokiem. Do jej obowiązków należała zmiana dekoracji między poszczególnymi występa mi. Nos miała umazany, ubranie zakurzone, ale szeroki uśmiech świadczył o tym, że bawi się dos konale. - Niezła - przyznała Marjo. - Całkiem niezła. Alain oddalił się szybkim krokiem. Na scenę Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
weszła córka Loretty, Zara, która miała zagrać na skrzypcach. Alain posłał swojej młodej uczennicy uśmiech pełen zachęty.. W ostatnim czasie dziew czyna zmieniła się nie do poznania, jakby udzieliła się jej radość matki, która odnalazła szczęście u boku Luca. - Dobra, lecę poszukać wolnego miejsca - rzek ła Cally. - Do występu szykuje się zespół „Indigo Boneshakers" z perkusistą Billym. Muszę ich zoba czyć. - Przypadliście sobie do gustu... - Mam słabość do perkusistów. - Cally puściła oko do przyjaciółki. - Uwielbiam, jak facet wie, co się robi z pałką. Marjo wybuchnęła śmiechem. Kilka minut później wyszła na scenę, by zapowiedzieć zespół. Zerknęła do programu, w którym wydrukowano informacje o muzykach, i dostrzegła kolejny punkt: „Duet skrzyp cowy: Paul Clermont i Alain Boudreaux". Serce zabiło jej mocniej. Przez cały dzień może ze dwa lub trzy razy widziała Paula, zawsze w towarzy stwie jakiegoś tubylca. Wygląda na to, że mieszkań cy Indigo zaakceptowali fotografa z Cape Breton. Nic dziwnego; po śmierci Hugh to właśnie jego zapał i pieniądze pomogły miasteczku dźwignąć się z ma razmu. Marjo dokończyła zapowiedź, po czym zza kulisy obserwowała muzyków. Z tylu, za rzędami foteli, przyjaciel „Boneshakers" sprzedawał nowo wydaną płytę zespołu. - A, tu jesteś. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Obejrzawszy się przez ramię, Marjo zobaczyła Paula ze skrzypcami w ręku. Miał na sobie jasno niebieską koszulę, rozpiętą pod szyją, oraz obcisłe dżinsy. Przeszył ją dreszcz. - Cześć. - Cześć. - Powiódł po niej wzrokiem, nie kryjąc zachwytu. - Czy myślisz o tym co ja? - Niemal wyłącznie. - Kąciki jej ust zadrgały. Roześmiał się. - Może byśmy... hm... urządzili sobie małe sam na sam po moim występie? - Jesteś pewien, że dasz radę? - Dziś tak, choć wczoraj o mało nie wyzionąłem ducha. Może powinienem kupić sobie defibrylator? I trzymać go na stoliku nocnym? - Ten czwarty raz to był twój pomysł. - Nie mogłem się powstrzymać. - Postąpił krok naprzód i pogładził ją po brodzie. - Doprowadzasz mnie do szaleństwa. Od pierwszego dnia. - Przynajmniej obecne szaleństwo jest sympaty czniejsze. - O, zdecydowanie. - Pocałował ją w usta. Wstrzymała oddech. Miała wrażenie, że czas sta nął, że świat znieruchomiał. Po chwili Paul uniósł , głowę. W jego oczach, gdy napotkał jej wzrok, do strzegła coś więcej niż sam żar, niż zwykłe pożą danie. - Marjo, na Cape Breton wiele spraw sobie prze myślałem. Wróciłem do Indigo z dwóch powodów: żeby się z tobą zobaczyć, ale głównie po to, aby cię Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
prosić, żebyś ze mną została. - Ujął ją za ręce. - Te raz i na zawsze. Przez chwilę sądziła, że się jej oświadcza, ale przecież ani razu nie padło słowo „małżeństwo", „żona" czy „kocham": - Nie mogę stąd odejść. - Wskazała bezradnie na scenę. - Zapowiadam wszystkich wykonawców. - Mam na myśli później, po festiwalu. Lecę do Tybetu sfotografować starożytną świątynię, którą niedawno odkryto w górskim zboczu. Chciałbym cię z sobą zabrać, pokazać ci, co widzę podczas swoich podróży.... - Tybet? - Marjo cofnęła się krok. - Nie mogę lecieć do Tybetu. - Dlaczego? To tylko dwa tygodnie. Po powrocie mogłabyś zacząć odbudowę zakładu, a na razie... Na razie jesteś bezrobotna i dziko we mnie zakochana. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dziko zakochana? Nie sprzeciwiła się. Nie była pewna, co czuje do Paula, ale kiedy na niego patrzyła, serce biło jej przyśpieszonym rytmem, a kiedy znikał jej z oczu, wszędzie szukała go wzrokiem. - Może jestem bezrobotna, ale mam pod opieką Gabriela. A poza tym jest mnóstwo do zrobienia, zanim robotnicy przystąpią do... - Proszę cię, Marjo. Jedź ze mną. Należą ci się wakacje. Pomysł był kuszący. Chciała się zgodzić, na ty dzień lub dwa zapomnieć o kłopotach i obowiązkach. Dla odmiany zająć się sobą, nie myśleć o wszystkich wkoło, o Gabrielu... Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Gabriel. Pomagał teraz Lucowi przy organizo waniu wycieczek łodzią. Pewnie z utęsknieniem czekał na wieczór, by wrócić z siostrą do domu, zjeść kolację, usiąść ze szklanką mrożonej herbaty na werandzie i przy dochodzących z ogrodu dźwię kach nocnych stworzeń toczyć zażartą dyskusję na temat przewagi lodów waniliowych nad czekolado wymi. Westchnęła ciężko. Kogo próbuje oszukać? Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz siedzieli razem na werandzie. Dawniej należało to do codziennego rytu ału, ale w ostatnim roku Gabriel coraz częściej spę dzał wieczory poza domem. Miała wrażenie, że traci brata. Na samą myśl o tym, że mógłby zniknąć z jej życia, czuła dziwną pustkę. Jak by więc poczuł się Gabriel, gdyby ona nagle zostawiła go samego i poleciała z Paulem do Tybetu? - Chciałabym - rzekła. - Ale zbyt wiele rzeczy trzyma mnie na miejscu. Może za rok lub... - Za rok? - Zmarszczył czoło. - Marjo, świat się nie zawali, jeśli wyjedziesz na tydzień. - Nieprawda, ja... - Rozejrzyj się. Wszyscy pomagają, każdy coś robi. Nikt nie oczekuje, że sama jedna będziesz... - Przewodniczę komitetowi odbudowy opery przerwała mu. - Po festiwalu czeka nas mnóstwo roboty. Muszę wszystko skoordynować... - Czego się boisz? - spytał, przyglądając się jej uważnie. - Niczego. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Boisz się zmian w życiu. Boisz się śpiewać, bo to by się wiązało z wyjazdami z miasta. Indigo nie jest twoim domem. Jest twoją celą więzienną, małą klitką, którą doskonale znasz i w której czujesz się bezpieczna. Trafił w sedno, lecz Marjo nie umiała spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać mu racji. - Wiem, o czym mówię - ciągnął. - Codziennie na to patrzyłem. Moja matka bala się wyjechać z Cape Breton, a jednocześnie kiedy ojciec był poza domem, nie potrafiła sama normalnie funkcjonować. Moi wujowie i kuzyni latami ciężko harowali, powta rzając sobie, że za rok ich sytuacja się polepszy. Nie polepszała się, a oni dalej trwali przy rybołówstwie. Nie chcieli zdobyć nowego zawodu, wyjechać, poszu kać nowego zajęcia... - Mieli rodziny. - Ale nie mieli pieniędzy na opłatę rachunków. - Potrząsnął głową. - Ukochane miasteczko stało się ich więzieniem. - Z którego ty uciekłeś, tak? Bo wybrałeś inny zawód, taki, który pozwala na podróże? - Owszem. Ty też możesz być wolna. - Na je go twarzy pojawił się wyraz zatroskania. - Chciał bym cię z sobą zabrać, Marjo, pokazać ci mój świat. - Paul, mieszkam tu, bo tu jest mój dom. Indigo nie jest żadnym więzieniem, z którego chcę się wy rwać. Ty nic nie rozumiesz. - Naprawdę tak myślisz? Słysząc smutek w jego głosie, chciała cofnąć swoAnula & Irena
sc
an
da
lo
us
je słowa, powiedzieć, że tak, poleci do Tybetu, zo stawi Indigo i już nigdy tu nie wróci. Ale wiedziała, że tego nie zrobi. Nie może wyjechać. Jest tu potrzebna, by wspierać cierpiących, troszczyć się o brata, prowadzić go przez meandry życia. Nie mogłaby się o niego trosz czyć, będąc z dala od domu. Muzyka ucichła; na sali rozległa się burza oklas ków. „Indigo Boneshakers" zakończyli występ. Za kulisami pojawił się Alain ze skrzypcami w ręku. - To co? Gotów? - Poklepał Paula po ramieniu, po czym spojrzał na Marjo. - Przeszkodziłem wam? Przepraszam. - Nie szkodzi - odrzekł Paul. - O niczym waż nym nie rozmawialiśmy. Skierował się na scenę, ledwo poprzedni zespół z niej zszedł. Alain ruszył pośpiesznie za nim. Nie czekając, aż Marjo ich zapowie, Paul wsunął skrzyp ce pod brodę i zaczął grać. No i dobrze, uznała Marjo. Na pomysł wspólnego wyjazdu wpadł po nocy, którą razem spędzili. Jutro zmieni zdanie. W jednym z pierwszych rzędów na widowni sie działa ciężarna żona Alaina. Miłość łącząca tych dwoje widoczna była w uśmiechu Sophie, w jej spoj rzeniu, w dłoni, którą trzymała na brzuchu. Marjo poczuła ukłucie zazdrości. Uświadomiła so bie, że ona też tego chce: męża, dziecka, domu. Po śmierci rodziców oszukiwała się, że do szczęścia wystarczy jej Gabriel, ale to nie była prawda. Ponow nie zerknęła na Paula. Gdyby się zgodziła na jego Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
propozycję, byłaby o krok bliżej od spełnienia swo ich marzeń. Problem jednak polegał na tym, że musiałaby do konać wyboru pomiędzy Paulem a Gabrielem. Już raz tak było i wtedy wybrała brata. Zawsze dotąd wybierała brata. Odwróciła wzrok od Sophie. Powtarzała sobie w duchu, że podjęła słuszną decyzję, że nie mogła postąpić inaczej. Ale skoro słuszną, to dlaczego czuła tak potworny ból w sercu?
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
sc
an
da
lo
us
Kiedy tylko ze skrzypiec popłynęły pierwsze dźwięki, Paul zrozumiał, że głupio się zachował. Nie powinien był zmuszać Marjo do podjęcia tak ważnej decyzji, nie dając jej chwili do namysłu. Zerknął w kulisy; stała dumnie wyprostowana, z buńczuczną miną, z ogniem w oczach. Zasługiwała na lepsze życie niż to, które wiodła. Ale jak ma ją o tym przekonać? Występ skrzypków publiczność nagrodziła rzęsis tymi brawami. Kłaniając się, Paul spojrzał na kartkę z programem wetkniętą obok nut. Pod nazwiskiem swoim i Alaina zobaczył „Marjolaine Savoy"; na zwisko Marjo było wykreślone. Zanim Marjo weszła na scenę, by zapowiedzieć kolejnego wykonawcę, Paul zbliżył mikrofon do ust. - Proszę państwa, chciałbym państwu przedsta wić zdolną młodą piosenkarkę obdarzoną niesamo witym głosem, pannę Marjolaine Savoy. Powitajmy ją brawami. Gdyby spojrzenie mogło zabić, pewnie byłby już trupem. Uśmiechając się szeroko, Paul odłożył skrzyp ce, podbiegł do Marjo i zanim zdążyła uciec, chwycił ją za rękę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Publiczność klaskała, czekając na pojawienie się wykonawczyni. - Przepraszam, że namawiałem cię na wyjazd. Nie miałem racji. Tu jest twoje życie, tu masz obo wiązki. Marjo, zaskoczona, otworzyła usta. Co jak co, ale tego się nie spodziewała. Kilka osób na widowni zaczęło ją wywoływać po imieniu. - Idź, zaśpiewaj. Jedną piosenkę. Potem znajdzie my sposób, żeby być razem. Coś wykombinujemy. A na razie wyjdź na scenę i zaśpiewaj dla mnie, proszę. - Zwariowałeś - mruknęła, ale dojrzał w jej oczach błysk radości. - Może zwariowałem, wszystko jedno, ale ty masz talent i niesamowity głos, więc spraw ludziom przyjemność. - Pomachał ręką do publiczności, która skandowała jej imię. - I sobie też. - No dobrze. Jedna piosenka - zgodziła się. Kiedy stanęła na środku sceny, twarzą do wido wni, nagle sparaliżował ją strach. Z trudem się prze mogła i sięgnęła po mikrofon. I w tym momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, trema znikła. Marjo poczuła błogość, spokój, jakby po długim mę czącym dniu pracy wreszcie wróciła do domu. Ustawiwszy się za nią, Paul przyłożył do brody skrzypce i zagrał pierwsze takty utworu, który ćwi czył od kilku godzin. Utworu, który Marjo zaśpiewa ła mu kiedyś a cappella, a potem wykonała ponownie w Skeeter's. Od tamtej pory wciąż nucił tę melodię. Nie był pewien, jak Marjo zareaguje na jego Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
akompaniament. Czy nie wolałaby być sama? Na szczęście otworzyła usta i zaczęła śpiewać. Głosem czyniła cuda, czarowała publiczność, upajała ją, urzekała starą kajuńską pieśnią. Kiedy skończyła, rozległ się huragan braw. Wido wnia oszalała, prosiła ó jeszcze. - Znasz Quelle etoille? - Marjo zwróciła się szep tem do Paula. Skinął twierdząco głową. Oprócz pieśni o gwiazd ce na niebie wykonali jeszcze, na życzenie publicz ności, trzy kolejne utwory: dwa kajuńskie walce oraz szybki numer o złamanych sercach. Z każdą minutą Marjo coraz bardziej rozkwitała; była niczym motyl uwolniony z kokonu. Wreszcie zeszli ze sceny, ustępując miejsca HeatherBateman, słynnej skrzypaczce, która-jak wyjaś niła Marjo - przyjechała latem do Indigo, żeby namó wić swoją siostrę Joan do wyjazdu na północ. Ale zakochała się w tutejszym stolarzu, Samuelu Kanie, i na razie została. Skrzypce, które oparła na ramieniu, to podobno bezcenny instrument będący od pokoleń w rodzinie Samuela. Kiedy zaczęła grać starą kajuń ską pieśń, Paul spostrzegł na widowni Samuela, któ rego rozpierała duma. Marjo zatrzymała się podekscytowana w kulisie; nie mogła ochłonąć po ich występie. - Miałeś rację, Paul. - Mówisz to drugi raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Gdzie się podziała ta ostra, zacięta kłótnica? - Kłótnica? - Dała mu kuksańca w bok. - Uważaj, bo dźgnę niżej. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Nie odważyłabyś się. Sama byś na tym straciła. Oblała się rumieńcem. Była szczęśliwa. Całe życie marzyła o tym, żeby wystąpić na scenie miejscowej opery. Wspięła się na palce i pocałowała Paula w usta. - Dziękuję. - Dziękowała za to, że wrócił. Za wczorajszą noc. Za to, że zmusił ją do występu, którego nie zapomni do końca życia. - Pani Marjolaine Savoy? Odwróciwszy się, ujrzała wysokiego łysiejącego mężczyznę w czarnym prążkowanym garniturze i du żych okularach, w których wyglądał jak stara mądra sowa. - Tak, to ja. - Dave Basie z agencji Merit w Nowym Jorku - przedstawił się. - Jestem pod wielkim wraże niem... Marjo rozdziawiła usta. Rozpoznała nazwę agen cji. Ale chyba Basie nie mówi o niej? - Mamy w Indigo mnóstwo zdolnych wykonaw ców - przytaknęła. - Zespół „Boneshakers" nagrał niedawno płytę... - Jestem pod wielkim wrażeniem pani głosu przerwał jej mężczyzną. Słyszała jego słowa, ale ich sens długo do niej nie docierał. - Mojego głosu? - powtórzyła niepewnie. - Przyznaję, wielu wykonawców zaimponowało mi swoim talentem, i niektórych na pewno zareko menduję moim kolegom. Ale pani ma wyjątkowy głos i wyjątkowy styl. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Nie wiem, co powiedzieć - odparła zmieszana. Mężczyzna uśmiechnął się. Spojrzała na Paula, który również szczerzył zęby. - To proste - rzekł Dave Basie. - Niech pani pozwoli, żebym ją reprezentował. A potem zobaczy my, co z tego wyniknie.Myślę, że nagrania, koncerty w całym kraju... Podniosła rękę, jakby chciała zaprotestować. - Nie, to niemożliwe. Nie mogę wyjechać z Indigo. Mam pracę, brata... Z kieszeni na piersi Basie wyciągnął płaską srebr ną kasetkę ozdobioną monogramem i wręczył Marjo wizytówkę. Wpatrywała się w nią oszołomiona. Dwadzieścia lat temu byłaby wniebowzięta. Tyle lat uczyła się śpiewu, tyle lat marzyła o występach... - Zdaję sobie sprawę, że moja propozycja trochę panią zaskoczyła. Ale niech pani weźmie wizytówkę i przemyśli wszystko na spokojnie. I kiedy podejmie pani decyzję, proszę do mnie zadzwonić. - Posłał jej uśmiech, Paulowi skinął na pożegnanie głową. Dziękuję, że namówił mnie pan na przyjazd tutaj. Ma pan rację, warto było. Po tych słowach odwrócił się i odszedł. Rany boskie! Prawdziwy agent. Tu, w Indigo. Któ ry przyjechał specjalnie dla niej. I któremu spodobał się jej głos! - Naprawdę ty go tu ściągnąłeś? - Popatrzyła na Paula. - No. - Ale dlaczego? Anula & Irena
da
lo
us
Odciągnął ją w głąb kulis, gdzie stały oparte o ścianę niepotrzebne rekwizyty. - Bo masz talent, Marjo. Uważam, że takim gło sem należy się dzielić ze światem. - To miłe, co mówisz, ale na razie to niemożliwe. Może w przyszłym roku... - Nie zwlekaj, Marjo. Zadzwoń do faceta. - Zadzwonię, jak już nie będę potrzebna Gab rielowi. - On sobie bez ciebie poradzi; jest dorosły. To ty się za nim chowasz i boisz się żyć bez niego - powie dział Paul i popatrzył na nią ze smutkiem w oczach. - Mam nadzieję, że kiedyś zdobędziesz się na od wagę. Żeby śpiewać i żeby żyć. Do widzenia, Marjo.
sc
an
Krążył po placu, oddychając atmosferą festiwalu. Od czasu do czasu przystawał przy którymś z roz stawionych stolików - przy jednym skosztował wy pieków Loretty, przy drugim miodu jej ojca, przy trzecim skusiło go nowe danie przygotowane przez Willisa z restauracji Blue Moon. Zauważywszy Joan Bateman, podziękował jej za napisanie broszury na temat opery, a przy okazji kupił jej najnowszą po wieść „Zdrada na bagnach". - Nie wiedziałem, że pisała pani pod pseudoni mem Jules Burrell - rzekł. - Przeczytałem prawie wszystkie jego... to znaczy pani książki. Joan uśmiechnęła się. - Długo utrzymywałam to w tajemnicy, ale nie żałuję, że prawda wyszła na jaw. Cieszą mnie spot kania z czytelnikami. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- A ja się cieszę z tej książki. Poprzednią skoń czyłem wczoraj... - Mam nadzieję, że ta również się panu spodoba. - Złożywszy podpis, wręczyła Paulowi egzemplarz. Niemal na każdym kroku wpadał na kogoś znajo mego. Kiedy tak wędrował główną ulicą miasteczka, nagle zrobiło mu się ciężko na duszy. Wcale nie miał ochoty opuszczać Indigo. Ale niestety. Chociaż liczył na coś zupełnie in nego, zrozumiał, że nie zbuduje z Marjo przyszłości. Nie może jej niczego narzucać na siłę, ona zaś nie widzi dla niego miejsca w swoim życiu. Pozostanie w Indigo mija się z celem. Nie mógłby tu mieszkać i codziennie widywać się Marjo na stopie przyjaciel skiej. Chciał czegoś więcej. Z torby, z którą nigdy się nie rozstawał, wyjął aparat i zrobił jeszcze kilka zdjęć. W pewnym mo mencie znalazł się na tyłach kościoła Świętego Ty moteusza. Wszedł na nieduży cmentarz i zaczął krą żyć między grobami. Po paru minutach trafił na biały marmurowy grobowiec należący do rodziny Valois. Alexandre i Amelie. Nie dane im było nacieszyć się sobą za życia, to przynajmniej spoczywają koło siebie po śmierci. Pogładził dłonią gładką marmuro wą płytę. Mieszkali w Indigo. I kochali się. Może życie w jednym miejscu wcale nie musi być czymś złym? A jeśli podróżując po świecie, przegapi się miłość? Zrobił zdjęcie grobowca, którego czubek zdobiła postać anioła, i w tym momencie zapiszczała bateria, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
sygnalizując, że wkrótce należy ją wymienić. W po rządku. Nie ma sensu tego przedłużać. Wyjedzie z Indigo, postara się zapomnieć o Marjolaine Savoy. Schował aparat do plecaka i ruszył w stronę wynaję tego samochodu. Tak, zarezerwuje bilet na pierwszy samolot do Kanady, zanim w akcie rozpaczy uczyni coś głupie go, na przykład oświadczy się Marjo.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
sc
an
da
lo
us
Najwyższym wysiłkiem woli dotrwała do końca festiwalu. Szesnaście lat temu oddałaby wszystko, by usłyszeć pochwałę z ust agenta. I oczywiście od razu podpisałaby z nim umowę. Dziewiętnastoletnia Marjo Savoy nie bała się wyzwań. Co innego trzydziestopięcioletnia. Ta była znacz nie ostrożniejsza. A jednak dziś podjęła największe ryzyko ze wszy stkich - zakochała się z Paulu Clermoncie. Co by było, gdyby jednak wybrała się z nim do Tybetu? Albo w inny zakątek świata? Gdyby pod pisała umowę z Dave'em Basie i nagrała płytę? Jak by to wpłynęło na życie Gabriela? Na życie miastecz ka? Na jej własne życie? Czekałyby ją ogromne zmiany. Coś, czego wy strzegała się od lat. W dniu, gdy straciła rodziców, straciła również poczucie bezpieczeństwa. Od tam tej pory starała się zapewnić je bratu, otoczyć go opieką, ochronić przed bólem i niepowodzeniem. Ale im bardziej się starała, tym bardziej Gabriel protestował. Kiedy festiwal się zakończył i ekipa sprzątająca przystąpiła do pracy, Marjo zorientowała się, że Pau la nigdzie nie ma. Poczuła się zawiedziona. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Ale czego oczekiwała? Sama niemal wskazała mu drzwi. Przypuszczalnie siedzi już w samolocie mkną cym na drugi koniec świata. Idąc do samochodu, wpadła na Luca Cartera. - Co za dzień! - Westchnął z zadowoleniem. Wycieczki łodzią okazały się prawdziwym hitem. Oczywiście przydałaby mi się pomoc Gabriela, ale nie dziwię się, że znikł. Tyle się dookoła działo... - Wciąż nie mogę uwierzyć, że zdążyliśmy ze wszystkim - powiedziała z uśmiechem. - Dzięki festiwalowi Indigo zyska sławę. - Miejmy nadzieję... Nie widziałeś Paula? - spy tała neutralnym tonem. Luc mrugnął do niej porozumiewawczo. - Wrócił do pensjonatu, ale jeszcze nie wyjechał. Jak się pospieszysz, na pewno go złapiesz. Jeszcze nie wyjechał. Zdąży go zobaczyć. Ode tchnęła z ulgą. - Dzięki. - Pomachawszy na pożegnanie, pognała na parking. Nie wiedziała, co ma powiedzieć Paulowi, ale wiedziała, że musi z nim porozmawiać. Wsiadła do samochodu i właśnie zamierzała skręcić w ulicę pro wadzącą do pensjonatu, kiedy nagle coś sobie przy pomniała. Gabriel. Była tak skoncentrowana na sobie, że jakoś nie zarejestrowała słów Luca. Gabriel nie pomagał Lucowi w przewożeniu turystów po bagnach. W budynku opery też go nie było. Zawróciła; parę minut później z piskiem opon Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
wjechała na kolisty podjazd przed domem. Usiłowała się skupić. Kiedy po raz ostatni widziała brata? Boże! Wczoraj rano, kiedy dała mu pieniądze, by zabrał Darcy na festyn w sąsiednim miasteczku. Z kolei dziś rano tak bardzo się spieszyła - chciała sprawdzić, czy wszystko jest gotowe, czy niczego nie trzeba poprawić - że wypadła z domu, nie upewniw szy się, czy Gabriel wstał, czy zjadł śniadanie... Wbiegła po schodkach na werandę, pchnęła drzwi, zajrzała do pokoju brata. Zobaczyła starannie zasłane łóżko - zasłane przez nią, kiedy wczoraj 'zmieniała pościel - w którym nikt w nocy nie spał. Skierowała się do kuchni. Sześć bułek, które ku piła w piekarni Loretty, leżało nietkniętych na mi krofalówce. - Gabriel! - Wbiegła do salonu. Nad kominkiem stała mała koperta, na której wid niało jej imię. Rozerwała ją i ze środka wyjęła złożo ną kartkę. „Kochana Marjo, nie martw się o mnie. Jestem z Darcy. Wrócimy w sobotę wieczorem. Ściskam Cię, Gabriel". Opadł ją dławiący strach. Pognała pędem do ku chni i zaczęła wydzwaniać do wszystkich: do Alaina, do doktora Landry'ego, do Luca, i wreszcie do Darcy. Dziewczyny oczywiście nie było w domu. Marjo zatelefonowała do jej rodziców. Po kilku sekundach wspólnie złożyli razem kawałki łamigłówki. Państwo St. Cyrs również od wczorajszego ranka nie mieli z córką kontaktu. Kiedy ostatni raz z nią Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
rozmawiali, Darcy wspomniała o jakimś spotkaniu w Lafayette. Nie zastanawiali się nad tym; sądzili, że pojedzie i po paru godzinach będzie z powro tem. Teraz wyraźnie się zaniepokoili. Marjo rozłą czyła się i chodząc nerwowo po kuchni, czekała na telefon od ojca Darcy, który postanowił sprawdzić mieszkanie córki. Mimo że miała kota, nie wróciła na noc; zostawiła jednak w misce sporo kociego jedzenia. Marjo podziękowała za wiadomość i obiecała za dzwonić do państwa St. Cyrs, jeśli czegokolwiek się dowie. Wykręciła ponownie numer Alaina i opowie działa mu, co dotąd odkryła. Za oknem zaczął padać deszcz. Przypomniała się jej inna deszczowa noc sprzed szesnastu laty. I tragedia, jaka się wówczas wydarzyła. - Nie denerwuj się, Marjo - Alain próbował ją pocieszyć. -Pewnie za długo zwiedzali muzeum albo coś takiego i nie zauważyli, że zrobiło się późno. - Masz rację - rzekła bez przekonania w głosie. Gabriel by tak nie postąpił. Z drugiej strony mógł by. Czemu nie? W ciągu ostatniego roku coraz więcej czasu spędzał poza domem i coraz później wracał. Często bez słowa znikał na wiele godzin. Sądziła, że to młodzieńczy bunt, z którego wkrótce wyrośnie, ale najwyraźniej się myliła. Słysząc pukanie, rzuciła się do drzwi. - Gab... W progu stał Paul z butelką wina w jednej ręce i bagietką od Loretty w drugiej. - Rozstaliśmy się w nie najlepszych humorach. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Uznałem więc, że powinniśmy porozmawiać. A cóż może być milszego niż piknik? - Piknik? - zdziwiła się. - Jest ciemno, pada deszcz... - Czyli trzeba rozłożyć kocyk i się przytulić, od razu będzie cieplej... Otworzywszy drzwi, wpuściła Paula do środka. Potrzebowała bratniej duszy. Wino i bułkę położyła na stole. - Marjo? Czy coś się stało? - spytał, wyczuwając jej zdenerwowanie. - Gabriel zniknął. - Nie zdołała dłużej powstrzy mać szlochu. - Jesteś pewna? Skinęła głową, po czym znów zaczęła przemierzać pokój. Nie była w stanie ustać w miejscu. - Zostawił list, że wróci do domu dziś wieczorem. Wyjechał wczoraj, nie wiem, o której. Nawet nie zauważyłam. Dziś rano tak bardzo się spieszyłam, że... powinnam była zajrzeć do jego pokoju, ale... - Ciii. - Przytulił ją mocno. - Wszystko będzie dobrze, znajdziemy go. - A jeśli nie? A jeśli się zgubił albo potrącił go samochód, albo... - Urwała. Nic gorszego nie po trafiła wymyślić. - Zacznijmy od początku - powiedział uspokaja jącym tonem Paul. - Nie domyślasz się, dokąd mógł pójść? Oswobodziwszy się z ramion Paula, podeszła do okna. Miała nadzieję, że za moment rozjaśni je błysk reflektorów. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Jest z Darcy. Chyba pojechali do Lafayette, bo ona wspomniała swoim rodzicom, że ma tam jakieś spotkanie. Może wybrali się na zwiedzanie miasta? Gabriel uwielbia zgiełk, ruch, neony. Ale po co mieli by tam zostawać na noc? Gdzie by się zatrzymali? - Czy Gabriel ma komórkę? - Nie. Nie była mu potrzebna. Nigdy dotąd nie wyjeżdżał beze mnie. - Aż do wczoraj. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Gdyby nie była tak pochłonięta festiwalem, operą i Paulem, miałaby więcej czasu dla brata. Nie wyjechałby bez słowa. - Tak, aż do wczoraj. - Zamknęła oczy. - Dzwoniłaś na policję? - Owszem, i tu, i w Lafayette. Powiedziano mi, że ponieważ skończył dwadzieścia jeden lat, to nie mo gą nic zrobić. Ma prawo nie wrócić na noc do domu. - Musimy uzbroić się w cierpliwość. Skoro są razem, on i Darcy, to na pewno nic mu nie jest. Obróciła się do Paula twarzą. - Skąd wiesz? Bo raz widziałeś Darcy, a trzy razy robiłeś z Gabrielem zdjęcia? On nie jest taki, jak inni chłopcy. On... - Marjo, Gabriel już nie jest chłopcem. Jest mło dym... - Nie mów mi, kim jest, a kim nie jest mój brat. Znam go lepiej niż ty. - Nie wątpię. - Podszedł do niej i delikatnie po gładził ją po ramieniu. - Ale może Gabriel jest bar dziej dojrzały, niż ci się wydaje. Może wie, co robi... - A może się mylisz? Może nie powinnam tkwić Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
bezczynnie w domu? Może powinnam go szukać? Paul, jeśli coś mu się stało... Jeśli... - Potrząsnęła głową, po czym chwyciła sweter i kluczyki. - Nie, nie dam rady. Muszę go znaleźć. Zanim jednak nacisnęła klamkę, drzwi się otwo rzyły i do środka wszedł roześmiany Gabriel; mówił coś do Darcy, którą trzymał za rękę. Na widok ponu rej miny siostry stanął jak wryty. - Gdzieś ty był! - Marjo podbiegła do brata, za częła go oglądać, sprawdzać, czy nie jest ranny. - Marjo, usiądź proszę. Cofnęła się, zaskoczona stanowczością w jego głosie. - Dobrze. - Przysiadła w fotelu. Trzymając się za ręce, Gabriel z Darcy wymienili spojrzenia. Gabriel skinął głową, po czym biorąc głęboki oddech, zwrócił się do siostry: - Darcy i ja wczoraj się pobraliśmy. Jego słowa wisiały w powietrzu niczym chmura gradowa. - Po... pobraliście się? - powtórzyła Marjo. Nawet Paul sprawiał wrażenie lekko oszołomio nego. - Tak. - Gabriel podniósł rękę, demonstrując złotą obrączkę identyczną jak ta, którą miała na palcu Darcy. - Gabrielu, żeby być mężem i żoną, nie wystarczy kupić dwie obrączki. Potrzeba... - Pastora, badania krwi i pozwolenia. Wiem, Ma rjo. Wbrew temu, co myślisz, nie jestem głupi. Przypomniała sobie jego gniew po pożarze, kiedy Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
zdenerwowana nakrzyczała, żeby nigdy więcej nie robił czegoś tak głupiego. On uratował Henry'ego, a ona bała się, że podczas akcji ratunkowej sam mógł zginąć. - Wcale tak nie myślę - rzekła. - Nie uważam cię za głupiego. - Może, ale nie traktujesz mnie jak dorosłego. Za miesiąc skończę dwadzieścia dwa lata. Już nie jestem dzieckiem, - Wiem. - Usiłowała załagodzić sytuację. - Ale małżeństwo to poważny krok. Zbyt poważny... - Dla kogoś takiego jak ja? Serce się jej ścisnęło na widok bólu w oczach brata. Ileż by dała, by wymazać z pamięci Gabriela te wszystkie spojrzenia, jakimi obrzucano go w skle pach, te uszczypliwe uwagi i zachowania, które uzmysławiały mu, że różni się od innych. - Chciałam powiedzieć: zbyt poważny, żeby go pochopnie podejmować. Decyzję o małżeństwie na leży dokładnie przemyśleć... - Przemyślałem. Kochamy się z Darcy, dlatego się pobraliśmy. - A pomyślałeś o innych sprawach? Gdzie bę dziecie mieszkać? Z czego się utrzymywać? Co z pracą? Co z dziećmi? - O wszystkim rozmawialiśmy. Zamieszkamy u Darcy. Będę pracował w zakładzie pogrzebowym, kiedy go odbudujemy. A tymczasem postaram się znaleźć pracę dorywczą jako fotograf. -Uśmiechając się promiennie, przyciągnął do siebie swoją świeżo poślubioną żonę. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Nie martw się, Marjo - powiedziała Darcy. Wszystko się ułoży. Zobaczysz. Marjo miała ochotę potrząsnąć obydwojgiem. Czy oni nie rozumieją, że to nie takie proste? Że nie wystarczy pojechać do miasta, złożyć przysięgę mał żeńską, a potem zamieszkać razem w maleńkiej ka walerce? Że małżeństwo to nie zabawa? - No dobrze, Gabe. Pożegnaj się z Darcy. - Bio rąc sprawy w swoje ręce, Marjo podeszła do drzwi. - A jutro pojedziemy do Lafayette i wystąpimy o unieważnienie waszego małżeństwa. - Nie! - wrzasnął Gabriel. - Nigdzie nie pojedzie my. Kocham Darcy. Jest moją żoną, czy ci się to podoba, czy nie! - Obrócił się na pięcie i wybiegł, zanim Marjo zdołała go powstrzymać. - Gabriel! - Wybiegła za nim. - Co? - rzucił przez ramię. - Nie mogę... - Poczuła dławienie w gardle. - Nie mogę cię stracić. - Och, Marjo. - Gabriel wrócił do siostry i uścis nął ją po swojemu, z całej siły. - Przecież mnie nie stracisz. Nie wyjadę z Indigo. Będę mieszkał w po bliżu. Popatrzyła mu głęboko w oczy. Jej mały braciszek faktycznie wydoroślał. Sama nie wiedziała kiedy. - Przepraszam, Gabe. Powinnam była cię słu chać. - W porządku, Marjo. Nie gniewam się. - Uśmie chnął się szeroko. Nigdy długo nie chował urazów. W tym momencie zrozumiała, że czas pozwolić Gabrielowi odejść i rozpocząć własne życie. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Jesteś wspaniałym facetem. - E tam. Jestem twoim bratem. Pogładziła go po policzku. - I zawsze nim będziesz. Kocham cię. Znów uścisnął ją niczym boa dusiciel, obiecał, że jutro przyjdzie na rumowisko pomóc jej sortować śmieci, i po chwili popędził do czekającej nieopodal Darcy. Obserwując idącą do samochodu roześmianą parę, Marjo pomyślała sobie, że im bardziej próbuje kont rolować życie, tym bardziej ono wymyka się jej spod kontroli.
Anula & Irena
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
sc
an
da
lo
us
Paul, który czekał wsparty o framugę drzwi, objął ją w pasie, wprowadził do salonu i wskazał fotel. Wiele dziś przeżyła, cały wachlarz emocji, lecz Paul miał nadzieję, że zdoła przepędzić jej smutek i wy nagrodzić rozczarowania. Kucnąwszy obok, ujął jej ręce w swoje. - Będzie dobrze, Marjo. Potrząsnęła głową. - Gabriel się ożenił. Ma żonę, ale nie ma pracy, bo zakład spłonął. Z czego będą żyli? Jak się utrzy mają? - Coś ci pokażę. - Z tylnej kieszeni spodni wycią gnął list. Sam jeszcze nie całkiem po nim ochłonął. - Umowa na książkę? - Marjo. podniosła wzrok. - Na twoją książkę? - Tak, ale zamieścimy w niej zdjęcia Gabriela. Podsunąłem wydawcy „Worlda" pomysł pokazania Indigo z dwóch różnych perspektyw: subiektywnej, przesiąkniętej emocjami perspektywy Gabriela, i mo jej, chłodnej, bardziej obiektywnej. -Uśmiechnął się. - Joemu pomysł ogromnie się spodobał, ale po obej rzeniu zdjęć stwierdził, że kilka stron w piśmie nie odda atmosfery tego miejsca, i proponuje album... - Album? Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- Tak. Duży format, twarda okładka, tekst, zdję cia... - W jego głosie brzmiało coraz większe pod niecenie. - Zadzwonił do przyjaciela, który pracuje w prestiżowym wydawnictwie, i umówił mnie na spotkanie. Ten również zapalił się do pomysłu. - Paul wskazał głową na kartkę, którą trzymała w dłoni. To taka wstępna umowa, musimy jeszcze dogadać szczegóły. Dostanę sporą zaliczkę, połowa będzie należała się Gabrielowi. Bez niego ta książka byłaby o połowę krótsza i o wiele uboższa. - Gabriel o tym wie? - Tak. Rozmawiałem z nim wczoraj rano, zaraz po przyjeździe do miasta. Jest strasznie przejęty. To dla niego olbrzymia szansa. Oczywiście ma świadomość, że musi się jeszcze sporo nauczyć. Przez kilka lat zamierza terminować u doświadczonego fotografa, chodzić na kursy, szkolić swoje umiejętności, a jedno cześnie pracować w zakładzie pogrzebowym. On ma marzenia, Marjo, które chciałby kiedyś zrealizować. - Cieszę się - szepnęła. - Naprawdę. Ale... - Chciałem ci o wszystkim powiedzieć. Zwłasz cza wczoraj wieczorem, a jeszcze bardziej dziś rano. - Przeciągając palcem po jej wargach, ujrzał przed oczami uszczęśliwioną twarz chłopca, kiedy poinfor mował go o albumie: - Umówiliśmy się jednak, że razem ci powiemy, dziś, po festiwalu. Ponownie zerknęła na list, a Paul czekał, sądził, że zareaguje podobnie jak Gabriel, głośnym wybuchem radości. Stracił nadzieję, kiedy cisza zaczęła się prze dłużać. - Jak możesz? - Marjo wstała z fotela i przeszła Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
na drugi koniec pokoju. - Jak możesz? - powtórzyła, potrząsając listem. - Co jak mogę? Odbyłem rozmowę w wydawnic twie... - Jak możesz podsycać w nim nadzieję? Z tego może nic nie wyjść. - Stuprocentowej pewności nie mam, ale nie przewiduję żadnych problemów. Po twarzy Marjó popłynęły łzy. - Wiesz, gdzie byłam, kiedy zginęli moi rodzice? -Nie czekając na odpowiedź, podeszła do okna i spoj rzała na rosnące w ogrodzie kamelie. - Na przesłu chaniu. Rodzice wybierali się na przyjęcie, więc obiecałam przyjechać na weekend z college'u, żeby posiedzieć z Gabrielem. Ale nawaliłam. W ostatniej chwili zmieniłam plany i udałam się na przesłucha nie. Zachowałam się jak egoistka. W każdym razie Gabe dostał gorączki, babysitterka wpadła w panikę i zadzwoniła do rodziców, którzy wyszli z przyjęcia i starali się jak najszybciej dotrzeć do domu. Ale droga była śliska, a opony łyse, no i... - Nie potrafiła dokończyć zdania. - To nie była twoja wina - powiedział Paul, ale Marjo zdawała się go nie słyszeć. Po chwili ujął ją za brodę i obrócił twarzą do siebie. - To nie była twoja wina, Marjo. Chociaż od wypadku wiele osób mówiło to samo, dopiero słowa Paula trafiły jej do przekonania. To nie była jej wina. To nie była niczyja wina. Po prostu zdarzył się tragiczny wypadek. - Wychowałaś Gabriela na wspaniałego człowieka Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
- kontynuował Paul. - Rzadko spotyka się ludzi o tak szlachetnym sercu. Zawsze będziesz mu potrzebna, ale w inny sposób niż dotąd. Teraz Gabriel jest już dorosłym mężczyzną, w dodatku żonatym. Musi roz począć własne życie. - Ale... - Zawsze będzie jakieś ale. Rzecz w tym, żeby o nich nie myśleć. Długo trwało, zanim sam to zrozu miałem. - Pociągnął ją z powrotem w stronę sofy, a kiedy usiadła, kucnął przed nią. - Małżeństwo moich rodziców było okropne. Nie chciałem żyć tak jak oni. Ojciec całe tygodnie spędzał poza domem, szukając pracy, a mama całymi tygodniami siedziała zamknięta w swoim pokoju. Potem ożeniłem się z Diane i wiesz co? Byłem niedobrym mężem; dom traktowałem jak hotel, z żoną prawie nie rozmawiałem... - Dlaczego? Zsunął z ramienia plecak i położył go na podłodze. - Bo to, co miałem do powiedzenia, wyrażałem za pomocą zdjęć. Kiedyś zarzuciłaś mi, że dystansuję się od ludzi, że nie potrafię się otworzyć. Masz rację. Całe życie ukrywałem się za aparatem. -Pogładził ją delikatnie po policzku. - A co jest twoim aparatem? Twoim murem? Za czym ty się ukrywasz? - Paul, nie chcę, nie mogę... - Jesteś uparta jak osioł. - Uśmiechnął się łagod nie. - Powiedz, co jest twoim murem? Przez długą chwilę milczała. Kiedy wreszcie się odezwała, mówiła tak cicho, że ledwo ją słyszał. - Indigo. Poświęcałam miastu swój czas i energię; sądziłam, że w ten sposób odwdzięczam się ludziom, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
którzy pomogli mnie i Gabrielowi po śmierci naszych rodziców. Ale tak naprawdę była to forma ucieczki przed życiem. - Z dnia na dzień zostałaś opiekunką brata i właś cicielką zakładu. Wszystko było na twojej głowie. - To prawda. - Posłuchaj. Miasto świetnie prosperuje, twój brat jest żonatym człowiekiem, a przed tobą klęczy zwa riowany Kanadyjczyk, który marzy o tym, by wpro wadzić kilka zmian do twojego życia. Pozwolisz mu? Na jej ustach pojawił się szelmowski uśmiech. - Zależy, dlaczego ten Kanadyjczyk klęczy. - Przeczytałem listy, które mi dałaś. Byłem też na grobie Alexandre'a i Amelie. - Tak? - Tak. Ich korespondencja uzmysłowiła mi jedną rzecz. Mianowicie że jeśli wyjadę z Indigo, to nie tylko odwrócę się od własnej historii, ale również od największego skarbu na świecie. Od ciebie. - Ode mnie? - zapytała szeptem. Skinął głową. - W albumie zamierzam przedstawić historię mi łości Alexandre'a i jego żony. Ale chciałbym, aby historia potomka Amelie Valois miała zupełnie inne zakończenie. - Jakie? - Szczęśliwe. - Sięgnął do kieszeni i wyjął małe aksamitne pudełko. Kiedy podważył wieczko, oczom Marjo ukazał się pierścionek z okrągłym brylanto wym oczkiem. - Czy wyjdziesz na mnie, Marjolaine? - Teraz? - Popatrzyła na pierścionek, który iskrzył Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
się w świetle. Kochała Paula. Może szczęśliwe zakoń czenia czasem się zdarzają? - Wkrótce. Kiedy wydawnictwo postanowiło podpisać ze mną umowę na album, zrezygnowałem z pracy w „Worldzie". - Naprawdę? Przecież kochałeś to zajęcie. - Tak, ale ciebie kocham znacznie bardziej. Nie kusi mnie Tybet, kiedy codziennie mogę się budzić przy twoim boku. Chcę osiąść tu, gdzie żyli moi przodkowie... Nawet kupiłem nieruchomość. - Jedną już masz. - Bo ja wiem, czy fajnie byłoby mieszkać w ope rze? - Roześmiał się. - Kupiłem dawną posiadłość Alexandre'a i Amelie. Oczywiście wspaniałej rezy dencji już dawno tam nie ma. Ostał się jakiś nędzny budyneczek... - Od lat nikt tam nie mieszka. Wszystko jest po twornie zaniedbane. - Owszem. Ale może znasz kogoś, kto lubi przy wracać rudery do ich pierwotnego stanu? - Owszem, znam. - Oczy błyszczały jej z radości. Paul ją kocha! Równie mocno jak ona jego. - Tylko ona potrzebuje zachęty. Pochylił się. Namiętny pocałunek był zapowiedzią tego, czego może oczekiwać dzisiejszej nocy. I jut rzejszego dnia. I wszystkich kolejnych dni i nocy. - Może być? - spytał. - Na początek wystarczy - odparła żartobliwie. Ale potem zażądam premii... - Dostaniesz. Będę ją płacił rano, w południe i wieczorem. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Przeszył ją dreszcz. Wiedziała, że życie z Paulem będzie ekscytujące. - Naprawdę chcesz się wprowadzić do tego stare go domu? - Nie ja. My. Oboje się tam wprowadzimy. - Wy jął z pudełeczka pierścionek i popatrzył na nią wy czekująco. - Kocham cię, Marjolaine. I pragnę się z tobą ożenić. Radość przepełniła jej serce, wymiatając z niego wszelkie lęki i obawy. - Ja też cię kocham - szepnęła, po czym wzięła głęboki oddech i nadstawiła palec. Pierścionek paso wał idealnie. Już się nie bała zmian w swoim życiu. Z Paulem niczego się nie bała. - Ale mam jeden warunek... Że nigdy, przenigdy nie sprzedasz naszej opery. - Przyrzekam. Bylebyś w niej koncertowała. Przywarł ustami do jej ust i rozpoczął własny kon cert, który, miała nadzieję, potrwa do bladego rana.
Anula & Irena
EPILOG
sc
an
da
lo
us
Marjolaine Clermont stała w kulisie odrestauro wanej opery, czekając, aż kurtyna się rozsunie i roz błysną światła. Swoją obecnością wspierali ją jej naj bardziej zagorzali fani: Gabriel z Darcy oraz Paul z maleńką Amelie. Gabriel posłał jej uśmiech pełen zachęty, Amelie zaś zaczęła głośno gaworzyć, jakby tym sposobem chciała dodać swojej mamie otuchy. Dumny tata mu siał uciszyć córkę. Wreszcie. Kurtyna się rozsunęła i Marjo wyszła na scenę, do której zdążyła się przyzwyczaić, odkąd półtora roku temu wystąpiła na niej po raz pierw szy. Po chwili z kanału dla orkiestry popłynęła mu zyka. Marjo zaczęła śpiewać. Śpiewała pieśni, które jej matka nuciła, krzątając się po domu, pieśni, które od kilku tygodni ćwiczyła w studio w Lafayette, szyku jąc się do nagrania swojej pierwszej taśmy demo. Od czasu do czasu rozglądała się po sali. W blasku re flektorów widać było jedynie pierwsze dwa rzędy; resztę widowni pochłaniał mrok. Na wprost sceny siedziała Cally; trzymała za rękę Billy'ego, który w zeszłym miesiącu zabrał ją do Vegas i tak zamotał jej w głowie, że zgodziła się na ślub. Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
Do opery przyszli wszyscy mieszkańcy Indigo, a przynajmniej tylu, ilu mogło się pomieścić w sali koncertowej. Z Nowego Orleanu przyjechał nawet klan Robichaux. Córki i zięciowie nie odstępowali na krok Celeste i jej nowego męża, doktora Landry'ego. Od dnia ślubu Marjo z Paulem wiele podróżowali; odkąd na świecie pojawiła się maleńka Amelie, po dróże odbywali w trójkę. Marjo przekonała się, że uwielbia zwiedzać świat, oglądać miejsca, o których nawet jej się nie śniło. Książka Paula ze zdjęciami Gabriela okazała się wielkim przebojem podczas tegorocznego festiwalu muzyki kajuńskiej. Gabriela rozsadzała duma, kiedy siedząc obok Paula, podpisywał egzemplarze. W miasteczku znów działał odbudowany zakład pogrzebowy. Prowadził go Henry z pomocą syna i synowej. Pomagał im Gabriel, który - żeby mieć pieniądze na kursy fotograficzne - zatrudnił się rów nież na pół etatu w sklepie fotograficznym w New Iberii. Był bardzo szczęśliwy z Darcy; często wpadali na kolację do Marjo i Paula. Na widowni siedział również Renault Clermont, ojciec Paula. Na zaproszenie syna przyjechał z Kana dy w styczniu i postanowił zostać przez kilka miesię cy. Korzystając z okazji, Paul starał się poznać lepiej człowieka, którego w dzieciństwie prawie wcale nie widywał. Kiedy Marjo zakończyła występ, rozległa się tak potężna burza braw, że niemal zatrzęsły się ściany opery. Marjo ukłoniła się publiczności. Prostując się, Anula & Irena
sc
an
da
lo
us
zerknęła na miejsca w loży. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że widzi tam Alexandre'a z Amelie, szczęśliwych, że ich dar znów przynosi radość tylu ludziom.
Anula & Irena