Redakcja i korekta Daniel Lesiewicz Pomysł okładki Krzysztof Koziołek Projekt okładki Kamil Pietruczynik www.kamilpietruczynik.pl Na okładce wykorzystano fotografię © Depositphotos.com/Drukarnia Chroma Skład i łamanie Manufaktura Tekstów Copyright © by Krzysztof Koziołek 2016 Copyright © by Manufaktura Tekstów 2016 www.manufakturatekstow.pl Oficjalna strona internetowa autora www.krzysztofkoziolek.pl Wydanie pierwsze Nowa Sól 2016 ISBN 978-83-943231-4-1 Druk i oprawa TOTEM - Inowrocław
Dedykuję Danielowi Lesiewiczowi
Są takie chwile, w których człowiek przytuliłby się nawet do jeża. Józef Bułatowicz
PROLOG Pierwsze ukłucie bólu przemknęło przez głowę, gdy tylko oparł deskorolkę o betonowy wazon wypełniony kwitnącymi fioletowymi gladiolami, tak uwielbianymi przez mamę. Zignorował je, uśmiechnął się na samo wspomnienie wczorajszego dnia. Tym nieoczekiwanym prezentem zrobił jej wielką przyjemność. Włożył dłoń do kieszeni, gdy wtem głowę przeszył już istny paroksyzm bólu. Momentalnie zamknął oczy, dotknął palcami skroni, próbując stłumić pulsujące rwanie, ale bez efektu. Zrobił głęboki wdech, po czym wypuścił powoli powietrze. Pomogło na tyle, że mógł otworzyć oczy bez obawy, że atak powróci. Nagle, nie wiedzieć czemu, wbił spojrzenie w taflę hartowanego szkła, z którego były wykonane drzwi wejściowe. Absurdalnie chciał zobaczyć, co znajduje się za nimi, chociaż doskonale wiedział, że matowa mgła uniemożliwia dostrzeżenie czegokolwiek poza mocnym światłem. Pełen złych przeczuć włożył klucz do zamka, przekręcił go, nacisnął owalną klamkę i już wtedy miał pewność, że stało się coś potwornego. Kiedy wszedł do salonu i kątem oka dostrzegł rudawe włosy rozrzucone w nieładzie na kuchennej podłodze, zareagował w ułamku sekundy. Tempo, w jakim jego umysł i ciało przeszły w stan najwyższej gotowości, zawstydziłoby niejeden superkomputer. Gdyby to był czas na przemyślenia, w tym jednym mgnieniu oka dotarłoby do niego, że tysiące godzin morderczych treningów chińskiej sztuki walki Sanda właśnie nabrały sensu. Hektolitry potu, setki przekleństw kierowanych pod adresem ojca i dziesiątki wykrzyczanych pytań „Po co się tak męczyć!?” w tej jednej chwili uratowały mu życie. Nie zrzuciwszy nawet plecaka, padł plackiem na ziemię w tym samym momencie, w którym z antresoli dobiegł cichy plask wystrzału. Miał wrażenie, że kula odbiła się od posadzki tuż obok niego i ryko-
szetem uderzyła w drzwi tarasowe. Te składały się z dwóch szklanych trójkątów przedzielonych aluminiową ramą. Górną szybę natychmiast spowiła pajęczyna pęknięć. Kiedy strzelec przesuwał broń w jego kierunku, naciskając spust raz za razem, on miał już w ręku metalową paterę na owoce. Gdy pistolet z prędkością wylotową 260 m/s wypluwał z siebie siódmy pocisk, śmiercionośny dysk zmierzał w kierunku twarzy mężczyzny. Nie zdążył nawet zarejestrować świstu srebrnego krążka, gdy ten zgruchotał mu zęby. To znacznie zmniejszyło siłę uderzenia, nie na tyle jednak, żeby nie poradzić sobie z delikatnym tworzywem tętnicy szczękowej. Chłopak zignorował łoskot ciała staczającego się po schodach w dziwny, niezwykle majestatyczny sposób, zupełnie jakby to była teatralna inscenizacja próbująca wydobyć czwarte dno ze zwykłej rzeczy, a nie osiemdziesiąt kilogramów mięsa, z którego życie ulatywało bezpowrotnie. Przywarł plecami do kuchennej szafki. Nie wiedział, gdzie znajduje się drugi napastnik. Intuicja podpowiadała mu, że ten, który wyłamał tralki ręcznie wykonanych schodów, nie był sam. Spojrzał w kierunku jadalni. Dopiero teraz dostrzegł to, co wcześniej umknęło uwadze: zza pokaźnej kanapy wystawały czyjeś nogi. Może drugi włamywacz przykucnął tam, szykując się do ataku? Mózg pracujący na najwyższych obrotach momentalnie wykluczył to przypuszczenie. Noski były skierowane do góry, co oznaczało, że właściciel butów leży na wznak. Kiedy spostrzegł charakterystyczny jasnobrązowy wzór, poczuł ścisk w gardle. To były ulubione buty taty, których nie chciał wyrzucić, mimo że czasy świetności miały już lata świetlne za sobą. Znoszone do granic możliwości, na piętach przetarte tak mocno, że razem z mamą śmiali się wiele razy, iż niegdysiejsze obuwie wizytowe zmieniło się w sandały. Tata jednak nie zgadzał się na ich wyrzucenie i tyle. Nastolatek spojrzał na ciało mamy leżące tuż obok, tak blisko, że widział krople krwi zastygłe na prawym policzku. Poczuł łzy napływające do oczu. Gdyby wyciągnął rękę, mógłby ją dotknąć, objąć i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Tak zawsze robiła, kiedy miał gorszy dzień, pokłócił się z przyjacielem
czy zawalił ważny sprawdzian. Od kilku lat coraz bardziej się tej bliskości wstydził. Choć wiedział, że sprawia jej tym ból, nie potrafił nad tym dystansem panować. Czuł, że pocieszała się, iż z biegiem czasu bunt minie i to było też pewnym pokrzepieniem dla niego samego. W oczach miał coraz więcej łez. Próbował je otrzeć zaciśniętą pięścią, ale w miejsce jednych napływały kolejne. Wtem zdał sobie sprawę, że miałby problem, aby sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pozwolił jej na matczyne przytulenie. A teraz oddałby wszystko za jeden uścisk, za jej jeden jedyny szeroki uśmiech. – Sypialnia czysta. U góry nic nie ma! Krzyk przerwał rozmyślania. Dobiegał z piętra, ale że echo odbijało głos od ścian, nie był w stanie określić, czy drugi napastnik znajdował się już na antresoli, czy jeszcze w pokoju rodziców. – Jak na dole? – głos był coraz bliżej. Chłopak zamknął oczy na ułamek sekundy, próbując odtworzyć to, co przez ostatnie minuty wydarzyło się w salonie. Gdzieś w tyle głowy usłyszał siedem głuchych plaśnięć. Wyjrzał zza kuchennej ściany w kierunku antresoli, potem zerknął na podłogę. Tuż przy schodach leżał pistolet Heckler and Koch, już na pierwszy rzut rozpoznał charakterystyczny uchwyt. – Jak na dole się pytam! Zmarszczył brwi, intensywnie myśląc. Uśmiechnął się delikatnie na wspomnienie godzin spędzonych z tatą w warsztacie, kiedy czyścili jego prywatną broń – dokładnie taki sam pistolet Heckler and Koch, co za zbieg okoliczności! – i oglądali setki zdjęć różnego rodzaju pistoletów i karabinów. Może nie było to dziwne hobby dla taksówkarza i byłego wojskowego, ale dla ucznia szkoły średniej już z pewnością. – Broń! – myśl w głowie chłopaka była jak błyskawica. Tata trzymał ją w garażu, żeby się tam dostać i otworzyć szyfrowy zamek w sejfie ukrytym za ścianką z narzędziami, potrzebowałby co najmniej minuty. Niewiele, sęk w tym, że drzwi wiodące do kotłowni i dalej do garażu od tygodnia skrzypiały niemiłosiernie. Pozostawał pistolet napastnika. Pamiętał, że jego producent
oferował dwie wersje, jedną z dziesięcioma nabojami, druga miała o dwa pociski mniej, tę miał właśnie tata. Z takiej odległości nie był w stanie ocenić, która leżała na podłodze, ale dla ostrożności musiał przyjąć, że do dyspozycji będzie miał tylko jeden strzał. – Do kurwy nędzy! – głos dobiegający z piętra był coraz bliżej. Nie namyślał się więcej, jednym susem znalazł się przy schodach. Podniósł pistolet, chwycił oburącz, tak jak szkolił go tata, uniósł w górę i przymierzył na sucho. Trzy sekundy później, w tym samym momencie, w którym ludzka sylwetka wychynęła zza ściany łazienki, wycelował w klatkę piersiową i pociągnął za spust. Zrobił to dwa razy, za drugim mierząc w głowę, ale tylko za pierwszym broń wypaliła. Mężczyzna został trafiony na wysokości mostka. Siła uderzenia była tak wielka, że rzuciło go na ścianę pokoju chłopaka. Zaskoczony obrotem sytuacji, nawet nie zdążył wystrzelić, zresztą nie mógłby tego zrobić, bo broń – siedemnastostrzałowy Glock – była schowana w kaburze. Nastolatek ruszył pędem do kuchni. Przytknął palce do szyi mamy, nie wyczuł pulsu. Spojrzał na klatkę piersiową, dostrzegł dwie dziury po kulach. Przeniósł spojrzenie na głowę, na wysokości skroni była trzecia rana. – Albo pierwsza – przygryzł wargę. – Ta była śmiertelna, dwa kolejne strzały oddano dla pewności. Egzekucja... Dwoma susami znalazł się przy kanapie. Ojciec otrzymał cztery kule, z tym, że ta pierwsza, najpewniej śmiertelna, trafiła w oko. Chłopak poczuł żółć podchodzącą do gardła, próbował powstrzymać odruch wymiotny, ale bez skutku. Kiedy rękawem bluzy ocierał ubrudzone usta, usłyszał szelest. Wytężył słuch. Niemal niesłyszalny dźwięk dobiegał z piętra. Nagle zarejestrował ciche jęknięcie. – Taki błąd! – chłopaka oblał zimny pot. A tata tyle razy wbijał mu do głowy, że w przypadku unieszkodliwienia napastnika pierwsze, co trzeba zrobić, to pozbawić go możliwości dalszego ataku. A on nawet nie sprawdził, w jakim stanie jest postrzelony mężczyzna i czy ma przy sobie broń! – Na pewno ma – westchnął w myślach, podchodząc
do zwłok. – Jeśli miał ten pierwszy, to drugi tym bardziej – myślał intensywnie, macając ciało na wysokości pleców. Mężczyzna miał na sobie kamizelkę kuloodporną. Drugi pewnie też. Spojrzał w górę i w tym momencie ich wzrok się spotkał. W pierwszej chwili chłopak pomyślał, aby dobiec do wroga, lecz szybko z tego zrezygnował. Wymierzył w przeciwnika, ale w odpowiedzi zobaczył bezczelny uśmiech mężczyzny. Musiał usłyszeć charakterystyczny szczęk języczka spustowego i wiedział, że broń nastolatka jest nienaładowana. Ten rzucił błyskawicznym spojrzeniem na zwłoki drugiego napastnika. Powinien mieć zapasowy magazynek. Odwrócił głowę z powrotem, by skontrolować sytuację. Postrzelony mężczyzna sięgał już do kabury. Chłopak miał dwie sekundy na reakcję. Wykorzystał je najlepiej, jak mógł: rzucił się w kierunku drzwi, chwycił za deskorolkę i gdy tylko znalazł się na ulicy Diamentowej, skoczył na nią, odbijając się drugą nogą. Gdyby w tym momencie obrócił głowę, dostrzegłby mężczyznę wybiegającego przez drzwi i przyjmującego pozycję do strzału. Nie marnował jednak czasu i panicznie odbijał się nogą, chcąc uzyskać jak największą prędkość. Nie słyszał ani plaśnięć, ani gwizdu przemykających obok pocisków, za to po kilkunastu sekundach do jego uszu dobiegł ryk silnika. Dopiero wtedy się obejrzał. Dwieście metrów za nim w ostry zakręt wchodziła właśnie jakaś terenówka. Do skrzyżowania z ulicą Nowojędrzychowską miał ponad 100 metrów. Zaczął jeszcze mocniej odbijać się nogą, co chwilę zmieniał lewą na prawą i odwrotnie, żeby do maksimum wykorzystać zapas sił. Nie oglądał się już za siebie, ale po dźwiękach domyślił się, że mężczyzna w ścigającej go terenówce zmienił bieg na wyższy i przyśpieszył. Kiedy wyjechał zza rozłożystego dębu, zobaczył autobus linii nr 44. To była jego szansa. Do przystanku miał 30 metrów, obejrzał się za siebie, auto było dobre 100 metrów z tyłu. Musiało się udać! I udałoby się, gdyby chłopak skontrolował, co dzieje się po przeciwnej stronie ulicy Nowojędrzychowskiej. Wtedy zobaczyłby minivana nadjeżdżającego z prędkością większą niż do-
puszczalna na tym odcinku „pięćdziesiątka” i miałby szansę wyhamować. Ponieważ tego nie zrobił, nie miał czasu na reakcję. Szczęście w nieszczęściu, że prowadząca auto kobieta była urodzona za kierownicą. Co prawda nie mogła odbić ani w prawo, bo uniemożliwiał to wysoki krawężnik, ani w lewo na przeciwległy pas, bo nim nadjeżdżał autobus, ale przynajmniej zdążyła nacisnąć hamulec. Spod kół wydobył się siwy dym, minivana lekko zarzuciło, ale zanim chłopak wpadł na maskę, prędkość z 70 km/h zmalała do niecałych 35. Podbiło go w górę, następnie głową uderzył w przednią szybę, po czym bezwładnie osunął się na asfalt. Mężczyzna w terenówce tylko przez krótką chwilę zastanawiał się nad zatrzymaniem i wyjęciem broni. Kierowca autobusu włączył światła awaryjne i wyskoczył na zewnątrz pojazdu, aby pomóc kobiecie z minivana, która już klęczała przy chłopaku. To oznaczało zbyt wielu świadków. – Poza tym gówniarz pierdolnął z takim impetem, że musiał zginąć – uśmiechnął się sam do siebie. Skręcił w prawo w wąską uliczkę wiodącą do kilku posesji, poruszał się z przepisową prędkością. Dojechawszy do tablicy oznaczającej koniec Zielonej Góry, sięgnął po telefon komórkowy. – Tu Mesjasz – rzucił krótko do słuchawki. – Pilnie potrzebne sprzątanie w obiekcie... Uciekł... Jest dobrze, bo wpadł pod samochód... Jeżeli nawet jakimś cudem przeżył, to na bank jest solidnie połamany.
ROZDZIAŁ 1 Podniósł powieki powoli, nie bez wysiłku. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był ścienny zegar. – Nie działa – szorstki głos pojawił się znikąd. Dopiero teraz dostrzegł młodego mężczyznę w niebieskim fartuchu stojącego u wezgłowia łóżka. – Za kwadrans dziewiąta. Niestety, jest już po kolacji. Ale to może i dobrze, bo w twoim stanie jedzenie nie jest wskazane. Możliwe, że dostaniesz lekkie śniadanie. – Czy... – próbował mówić, ale skołowaciały język odmówił posłuszeństwa. – Wody. – Proszę – lekarz podszedł do umywalki, napełnił plastikowy kubek wodą i podał chłopakowi. – Pij powoli. Chciał wziąć go w lewą rękę, ale ta była dziwnie ciężka. Półprzytomnym wzrokiem powiódł w kierunku koca okrywającego go od pasa w dół. Musiał się chwilę przypatrzeć, zanim dostrzegł biel gipsu zlewającą się z kolorem poszwy. – Złamana w dwóch miejscach – medyk pośpieszył z wyjaśnieniem. – Niegroźnie, szybko ją poskładaliśmy. Miałeś szczęście. Prawa ręka była co prawda sprawna, ale chwyt nie był zbyt pewny. Zanim przystawił kubek do ust, połowę wylał na piżamę. – Boli cię prawa ręka? – spytał lekarz z niepokojem w głosie. – Nie. – Na wszelki wypadek nie wykonuj gwałtownych ruchów głową. – Z jakiegoś konkretnego powodu? – Z powodu poważnego wstrząśnienia mózgu, mój drogi – cmoknął z niesmakiem tak wielkim, jak gdyby chłopak miał zamiar popełnić przestępstwo. – Więc nazywasz się: Cudny. Znaleźliśmy twoją legitymację szkolną – dodał wyjaśniająco. –
Imię: Wespazjan... – tym razem cmoknięcie ewidentnie było ironiczne. Cudny spiorunował go wzrokiem. – Chciałem powiedzieć, że to niezwykle rzadkie imię jak na dzisiejsze czasy – tłumaczył nieudolnie. – Prawda? – pogrążał się jeszcze bardziej. Chłopak odwrócił wzrok, zacisnąwszy usta. – Masz jakąś ksywę? – lekarz próbował ratować sytuację. – Przyjaciele mówią na mnie Wally. – Więc Wally... – Po pierwsze, nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na ty. Po drugie, mówiłem o przyjaciołach. – Twarda sztuka z ciebie – mrugnął znacząco. – Może być oficjalnie, ale wtedy będę się musiał do ciebie zwracać per panie Wespazjanie. Którą wersję mam wybrać, Wally? – przeciągnął ostatnie słowo. – Czy ta rozmowa jest konieczna? – Cudny zmrużył oczy. – Jeżeli chcesz jeszcze kiedyś używać tego narzędzia – lekarz postukał się palcem we własną głowę – to tak, jest konieczna. Miałeś poważny wypadek samochodowy. To właściwie cud, że nie zginąłeś. – Nazwisko zobowiązuje – westchnął smutno. – Nie wiem, do czego zobowiązuje cię nazwisko, ale zdrowy rozsądek powinien cię obligować do używania kasku podczas jazdy na desce. Szczególnie wtedy, kiedy zamiast bezpiecznego chodnika wybierasz ruchliwą drogę. A może ulica Nowojędrzychowska nie należy do takich? – Nie miałem kasku? – zdziwienie Wally’ego wyglądało na prawdziwe. – Może spadł po uderzeniu? – Jakby spadł, to znalazłaby go policja. A nie znalazła. – Dziwne – Cudny się zamyślił. – Co pamiętasz z momentu wypadku? – Twarz tej kobiety. Jest bardzo podobna do mojej polonistki, tylko dużo ładniejsza. Ale od mojej polonistki wszystkie twarze są ładniejsze – zaśmiał się. – A przed wypadkiem. Pamiętasz coś? Cudny zmarszczył brwi.
– Nie pamiętasz? – spytał lekarz po dłuższej chwili. – Pamiętam, że wróciłem z budy okrężną drogą, żeby dać rodzicom czas na przygotowanie przyjęcia niespodzianki. Zwykle we wtorki wracam koło 14.30, wczoraj ściemniłem, że mam coś do załatwienia na mieście, żeby starzy ze wszystkim się wyrobili. Pracowali nad tym przyjęciem od tygodnia, niby w tajemnicy, ale i tak o wszystkim wiedziałem – uśmiechnął się szeroko. – Dzisiaj mam osiemnastkę – dodał wyjaśniająco. – Gratuluję wejścia w popieprzone dorosłe życie... – zawahał się. – To była niepotrzebna osobista uwaga – machnął ręką w geście przeprosin. – Co było potem? – Potem? – zdziwił się Wally. – Nie jestem pewien... Pamiętam tylko, jak wybiegłem z domu i złapałem za Niunię. – Niunię?! – Tak ma na imię moja deska. Deszczunia... – rozmarzył się. – Właśnie, co z nią? – zaniepokoił się. – Pojęcia nie mam. – Muszę wiedzieć! – Cudny złapał lekarza za przegub, ścisnął tak mocno, że ten aż jęknął. – Ciężary podrzucasz na tej desce? – westchnął, oswobodziwszy rękę. – Przy tobie imadło to jak uchwyt noworodka – rozmasowywał bolące miejsce. – Jestem chirurgiem i muszę mieć sprawne ręce. – Gdzie jest Niunia? – nie przejął się ani trochę problemami lekarza. – Nie wiem i szczerze nie obchodzi mnie to – warknął w odpowiedzi. – Mogłeś mi pogruchotać kości. Jakbym wtedy operował? – Nie wiem i gówno mnie to obchodzi – Cudny odciął się bezceremonialnie. – Pytałem o deskę. – Może policjanci coś wiedzą. – Policjanci? – A niby kto? Chcieli cię przesłuchać jeszcze dzisiaj, ale ze względu na twój stan zdrowia nie wydałem zgody – lekarz machinalnie potarł przegub, który zaczął już oplatać siny warkocz. – I to był błąd.
* – I to był, kurwa jego mać, błąd! – mężczyzna w roboczym, specjalnie pobrudzonym uniformie skręcił koła, blokując je o krawężnik. Następnie wyłączył silnik, wrzucił wsteczny bieg i zaciągnął hamulec ręczny. Ulica Bursztynowa była krótka, ale za to nadrabiała przewyższeniem. – Takie rzeczy się zdarzają – drugi z mężczyzn, dużo niższy, miał identyczny ubiór. Logo na uniformach i furgonetce wskazywało, że reprezentują firmę zajmującą się pielęgnowaniem ogrodów, ale nie mieli nic wspólnego ze strzyżeniem trawników. Chyba że zakopywanie zwłok w leśnych ostępach i przykrywanie prowizorycznych mogił gałęziami można podciągnąć pod pielęgnację roślin. – Powinni czekać na gówniarza, a nie łazić po domu – wyższy otworzył tylne drzwi, wszedł do środka i zaczął przesuwać dwie potężne walizki. – Mieli znaleźć materiały... – Gówno znaleźli! – sięgnął po gumową plandekę złożoną w kostkę. – Papierów nie ma, a smarkacz im zwiał. – I jeszcze powiedz, że ty byś to zrobił lepiej – niższy chwycił walizki z taką lekkością, jakby ważyły po kilogramie. – Lepiej to się bierzmy za robotę, zanim zjawi się jakiś nadgorliwy krawężnik – z kieszeni wyjął pęk kluczy i otworzył nimi drzwi wejściowe. – Widzisz chyba, że to osiedle bogaczy. – Skoro tak, to każdy pilnuje tu swojego nosa – wniósł walizki, postawił je przy drzwiach i chwycił za plandekę, którą podał mu pierwszy mężczyzna. – Ogrodzenia albo mają po dwa i pół metra, albo zaraz za nimi rośnie busz. Myślisz, że ktoś widzi, co się tutaj dzieje? Albo że kogoś to obchodzi? – Nie płacą mi za myślenie, tylko za robienie – wyższy zaczął rozwijać plandekę. – Od myślenia są inni. Chociaż patrząc na efekty ich pracy, gówno się na niej znają. Ja go zawinę, zajmij się krwią. – Popatrz – wskazał palcem zbitą szybę w drzwiach tarasowych. – O żesz, kurwa! – syknął wyższy. – Tego nie było w planach.
Ile kul dostała babka? – Trzy. – Facet ma cztery dziurki. Razem siedem. – Szyba jest ósma – zauważył niższy z podekscytowaniem takim, jakby co najmniej obliczał skomplikowany logarytm. – Kurwa jego pierdolona mać! – zaklął siarczyście. – O jeden strzał za dużo. Trzeba wymienić szybę. Inaczej krawężniki się skapują, że coś jest nie tak. – Chwila... – niższy intensywnie myślał. – Przecież chałupa wyleci w powietrze... – To jest ściana nośna – pokazał palcem. – Nie wiadomo, jak się rozejdzie podmuch... Ja takiego ryzyka nie podejmę – sięgnął po telefon komórkowy, rozmawiał krótko. – Szybę trzeba wymienić. – Wymienić?! – Spokojnie, nie my będziemy się tym zajmować. * – Chciałbym wrócić do domu – rzekł Cudny, gdy lekarz stał już w drzwiach. – Do domu? – medyk się odwrócił, patrząc z zaskoczeniem. – Doznałeś poważnego wstrząśnienia mózgu. Zostajesz tu na noc – wycedził kategorycznie. – Skontaktujemy się z twoimi rodzicami, może jeszcze zdążą cię odwiedzić przed ciszą nocną. – Mogę chociaż dostać coś przeciwbólowego? – A co cię boli? – Głowa mi pęka – chłopak wymownie potarł palcami skroń. – Ma prawo. Przekażę siostrze, żeby ci coś podała. Przyjdzie za chwilę. Kiedy pięć minut później pielęgniarka weszła do sali, z wrażenia niemal upuściła tacę z tabletkami. – A kto ci pozwolił wstać?– strofowała. – Nikt mi nie zabraniał. A jak coś nie jest zabronione, to jest dozwolone... – Mądrala się znalazł – pielęgniarka odkryła koc. – Marsz do łóżka! – Co się stało? – w drzwiach pojawiła się twarz lekarza. – A ty
co robisz? – Halo – Cudny wzruszył ramionami. – Nic mi nie jest. Łeb mnie tylko boli, ale już przechodzi. – Godzinę temu leżał jak bez życia – lekarz wyglądał na autentycznie zdumionego. – Pięć minut temu głowa mu pękała. A teraz sobie spacery urządza... – I nie wygląda na takiego, co to się z samochodem całował – zauważyła pielęgniarka kąśliwie. – A może to symulant? – zwróciła się z pytaniem do lekarza. – Nie – odparł kategorycznie medyk. – Sam pytał, czy może wrócić już do domu. Jakby symulował, to by próbował wymusić zwolnienie ze szkoły na dwa tygodnie. – Naprawdę nic mi nie jest – wtrącił Cudny nieśmiało. – Widzę – lekarz podszedł do chłopaka, podniósł długopis na wysokość jego wzroku. – Patrz na niego – polecił, wodząc nim w lewo i prawo. – Źrenice równe, wymiotów nie ma, drgawek też nie. Ani śladu wstrząśnienia mózgu – rzekł z niekłamanym podziwem. – Chłopie, masz niesamowitą zdolność regeneracji. – Nawet łapa już mnie nie boli – na dowód Wally podniósł zagipsowaną rękę ponad głowę. Lekarz patrzył na niego bez słowa. – Siostro... – rzekł po chwili. – Siostra podała mu hydrokodon? – Nie zdążyłam. – A ile podano wcześniej? – Jeszcze nic nie zdążyłam podać, doktorze... – zaczęła tłumaczyć. – Wypadł dren w szóstce... – Chce siostra powiedzieć, że po zaopatrzeniu chłopak nie dostał nic na ból? – spojrzał na pielęgniarkę z niedowierzaniem. – Absolutnie nie pytam w kontekście wykonania polecenia – zastrzegł szybko. – Po prostu jestem zaskoczony, że wytrzymał... Powinien się wić z bólu, a on nic. Ja bym chyba nie dał rady... – Ja nic nie podawałam. Marysia też nie, cały czas była w ósemce.[L.J] – Wally... – lekarz obrócił się, szukał wzrokiem nastolatka. – Gdzie on się podział? – dwoma susami znalazł się na korytarzu.
– Muszę do toalety – powiedział Cudny, obracając się. – Gdzie jest ubikacja? – spytał. – Chyba mogę się załatwić? – dodał, widząc pytające spojrzenie pielęgniarki, która pojawiła się za lekarzem. – Poradzę sobie jedną ręką. Pielęgniarka bez słowa pokazała na koniec korytarza. – Hydrokodon podawać? – spytała niepewnie. – Nie ma takiej konieczności – odparł machinalnie lekarz, wbijając wzrok w chłopaka. * Po powrocie z toalety chłopak spytał pielęgniarkę o plecak. Okazało się, że ubranie i reszta rzeczy, które miał przy sobie, trafiły do depozytu. Kiedy poprosił o pozwolenie na zejście, w odpowiedzi usłyszał, że o tej porze depozyt jest już zamknięty. Po pięciu minutach przymilania się, wybłagał, żeby poszła tam sama. Przyniosła go wkrótce potem. Zdrową ręką nieudolnie otworzył zamek, zaczął szperać w środku. Szybko znalazł to, czego szukał. Wybrał numer do mamy, ale telefon był wyłączony, podobnie zresztą jak ojca. Dopiero teraz spojrzał na zegarek: 23.35. – Pewnie już poszli spać – uspokoił sam siebie w myślach, po czym napisał krótkiego esemesa: „Miałem niegroźny wypadek. Jestem w szpitalu, wszystko dobrze, ale zostawili mnie na noc na obserwację. Rano pojadę od razu do szkoły, bo mam ważny sprawdzian. Zobaczymy się na obiedzie”. * Kiedy Cudny wysyłał wiadomość do obojga rodziców (zwiększało to prawdopodobieństwo, że zostanie ona przeczytana), przed jego dom zajechała furgonetka bliźniaczo podobna do tej, którą przyjechała pierwsza ekipa sprzątaczy, jedyną różnicą było to, że reklamowała usługi szklarskie. Kierowca zaparkował pod latarnią, nieprzypadkowo, liczył, że taki manewr odwróci uwagę potencjalnych ciekawskich. Z auta wysiedli dwaj mężczyźni. Zanim zdążyli otworzyć drzwi do komory ładunkowej, przy samochodzie, jak spod ziemi, wyrosły posiłki.
– Damy radę we czterech? – spytał wyższy. – Poradzimy sobie sami – burknął kierowca szklanej furgonetki. – Bierzemy w czwórkę – zawyrokował wyższy. – Jeszcze by nam brakowało, żeby się któryś z was z tą szybą wyjebał. Miał rację, bo nie dość, że była duża i nieporęczna, to ważyła blisko 200 kilogramów. Musieli przejść zaledwie 50 metrów, ale zasapali się przy tym niemiłosiernie. – My swoje już posprzątaliśmy – rzekł wyższy. – Zabieramy go – skinął głową w kierunku ciała zawiniętego w plandekę i dodatkowo w chodnik, który wcześniej dekorował korytarz prowadzący do salonu. – Już jedziecie? – spytał kierowca szklanej furgonetki. – Posesje na tej ulicy są oddalone od siebie, ale lepiej nie ryzykować. A ogrodów o tej porze raczej się nie pielęgnuje, prawda? – wyższy odpowiedział pytaniem na pytanie. – Wymiana szyby to co innego, jakoś ujdzie. My spadamy, wy róbcie swoje. Tylko niczego nie ruszajcie! – dodał nerwowo. – Znamy się na robocie – rzekł kierowca urażony. – Spieprzajcie już, czas goni! * Kładąc się spać, Cudny próbował sobie przypomnieć, czy przyjęcie niespodzianka się udało, ale w głowie ziała nieprzebrana pustka. Po kilku minutach przymuszania się do odtworzenia harmonogramu dnia od wyjścia ze szkoły, dał sobie spokój. Niepokoiło go to, że ani mama, ani tata nie zjawili się w szpitalu, ale szybko znalazł wyjaśnienie: najwyraźniej wpadł pod samochód w drodze do pubu na umówione wieczorne świętowanie z kilkoma kumplami z klasy i rodzice przyjęli, że dłużej zabalował. Jutro podczas obiadu na pewno opowiedzą mu wszystko ze szczegółami. Chociaż, jak znał mamę, to po odebraniu esemesa, zjawi się pod szkołą albo nawet przyjedzie z samego rana do szpitala. Tak uspokojony zasnął kilka sekund po przyłożeniu głowy do poduszki.
* – Idziemy? – kierowca furgonetki wsunął do kieszeni spodni ściereczkę, którą chwilę wcześniej skończył czyścić osadzoną szybę. – Jeszcze moment – drugi z mężczyzn poszedł do kuchni, stawiając stopy tak, aby przypadkiem nie potrącić ciała kobiety. Podszedł do kuchenki gazowej, ustawił alarm w piekarniku na 4.00. Następnie wszystkie kurki odkręcił do maksimum i zablokował je zapałkami. Dla zwiększenia efektu drzwiczki piekarnika otworzył na oścież. – Teraz możemy już iść – rzucił z zadowoleniem.
ROZDZIAŁ 2 Zerwał się z łóżka zlany potem tak mocno, że szpitalną koszulę można było wykręcać. Jak przez mgłę pamiętał koszmar, który mu się przyśnił. Widok ognistej łuny nad domem był jednak nad wyraz ostry, tak realny, jakby pożar był czymś rzeczywistym, a nie tylko senną marą. W uszach wciąż trzaskały pękające od wysokiej temperatury lampki ogrodowe, które miesiąc wcześniej mozolnie montował razem z tatą. Zajęło im to cały dzień, wszystko przez uszkodzony kabel między dwoma ostatnimi punktami. Ale tak to jest, jak się go zakopało przed próbnym włączeniem oświetlenia. Światło. Spojrzał na fluorescencyjne wskazówki zegara odcinające się od ciemnej ściany niczym latarnia morska w najmroczniejszą noc. Była 4.12. Nagle przypomniał sobie słowa lekarza o tym, że zegar jest zepsuty. Chwileczkę... Przecież pielęgniarka wymieniła baterie, kiedy poprosił ją o to tuż przed snem. Uśmiechnął się na wspomnienie jej uczynności. Wiedział, że przy pierwszym kontakcie oceniła go surowo, ale potem zdecydowanie zmiękła. * To, co śniło się Cudnemu, było niczym w porównaniu ze stanem faktycznym. Dokładnie o 4.00 nad ranem potężny wybuch wstrząsnął osiedlem Kamieni Szlachetnych. W promieniu 100 metrów wyleciały szyby w oknach. Jednak to było dopiero preludium piekła, które miało się rozegrać w spokojnej dotychczas okolicy. Przez ponad trzy godziny w domu nagromadziło się tyle gazu, że kiedy nastąpił wybuch, konstrukcja dachu podniosła się o dobrych kilkanaście centymetrów. Chwilę później drewniane belki stanęły w ogniu. Po 10 minutach, gdy w oddali rozbrzmiały syreny pierwszych wozów straży pożarnej, płomienie strzelały w górę na kilkana-
ście metrów. Dom Cudnych, jak większość przy ulicy Bursztynowej, był położony wśród drzew, głównie sosen i dębów. Także one zajęły się ogniem i istniało realne zagrożenie, że pożar rozprzestrzeni się na sąsiednie posesje, a być może i na pobliski las. W niebezpieczeństwie mógłby się również znaleźć kościół stojący na sąsiednim wzgórzu. Dlatego dowódca akcji, gdy tylko przybył na miejsce, momentalnie wezwał posiłki. Po półgodzinie z ogniem szalejącym już na trzech posesjach walczyło osiem zastępów z komendy wojewódzkiej i okolicznych OSP. Opanowanie żywiołu zajęło im dwie godziny, a dogaszanie miało potrwać kolejnych kilka. Straty wstępnie wyliczono na blisko milion złotych, ale uratowane mienie miało wartość znacznie większą. Gdyby nie pełna poświęcenia praca strażaków, jak nic spłonęłoby pół osiedla. * Pielęgniarka, robiąc poranny obchód, ostatni przed końcem zmiany, zdziwiła się niepomiernie, widząc Cudnego stojącego przy oknie i spoglądającego w dal. Jeszcze większe zaskoczenie stało się jej udziałem, gdy się odwrócił. Po zadrapaniach na twarzy nie było niemalże śladu i tylko delikatne zaróżowienia skóry pozwoliły namierzyć te miejsca, którymi tarł po szybie i masce minivana. Kobieta pracowała w szpitalu od 21 lat i widziała już naprawdę wiele. Ale pierwszy raz była świadkiem tak szybkiego gojenia się ran. W pierwszym odruchu chciała nawet wezwać lekarza, by potwierdził jej przypuszczenia, ale wystarczyło spojrzeć na chłopaka. – Jak się czujesz? – spytała pielęgniarka dla pewności. – Świetnie – odrzekł Wally z uśmiechem wymalowanym na twarzy. – Śniadanie o której dają? – O ósmej. – Tak późno? – zmartwił się. – O tej porze to ja mam pierwszą lekcję. – Lekcję? – w drzwiach pojawiła się postać lekarza. – Wally, ty się dokądś wybierasz? – Do szkoły, panie doktorze – chłopak wyszczerzył zęby. – Ja
wiem, że na dzisiejszą młodzież to wy, dorośli, tylko narzekacie, ale proszę mi wierzyć, my dobrze wiemy, czego chcemy. – To czego chcecie? – spytał medyk z autentycznym zainteresowaniem. – Mieć kochającą rodzinę, ciekawą i dobrze płatną pracę, przytulny domek na przedmieściach i karnet na żużel lub koszykówkę. – Mówisz, jak by ci ten tekst napisał jakiś spec od reklamy na portalach społecznościowych – lekarz mruknął z niezadowoleniem. – To wszystko chcesz osiągnąć tutaj, w Zielonej Górze, czy może już odkładasz na bilet lotniczy? – Proponuję nie schodzić na tematy polityczne – Cudny odciął się błyskawicznie. – W tej chwili bardziej nurtuje mnie problem śniadania. – Śniadanie będzie o ósmej, siostra zresztą już ci to powiedziała. Dzisiaj w planie jest parówka drobiowa. – W planie to ja mam w tym czasie sprawdzian. – Uważaj, Wally – lekarz pogroził palcem. – Nigdzie nie pójdziesz, zostajesz tutaj. – Kiedy mi nic nie jest – zaprotestował. – Naprawdę! – O tym decyduję tutaj ja, mój drogi. – W takim razie wypisuję się na własną prośbę. Lekarz zaoponował, poparła go pielęgniarka, ale Cudny był nieugięty. Godzinę później, przebrany w pobrudzony dres, podziękował obojgu za opiekę i ruszył w kierunku wyjścia głównego. Kiedy szedł szpitalnymi korytarzami, burczało mu w brzuchu tak mocno, że miał wrażenie, iż od tego odgłosu aż drżą ściany. Na szczęście przy przystanku autobusowym na Waryńskiego było kilka sklepów, w tym jeden spożywczy. * Dym zmieszany z parą wodną unosił się jeszcze nad głowami strażaków dogaszających pogorzelisko, gdy do akcji wkroczyli policyjni technicy. Już wstępne oględziny wystarczyły, by mieć pewność, że mają do czynienia z podwójnym morderstwem, zaś pożar wywołano dla zatarcia śladów. Co prawda zwęglone ciała dwóch osób były tak zniekształcone, że nie dawały do tego żad-
nych podstaw, ale za to pistolet leżący w kuchennym zlewie był aż nadto wymowny. Na miejscu od godziny krążyło kilku lokalnych dziennikarzy. Po nudnym weekendzie, gorący w przenośni i dosłownie temat spadł im z nieba. Jak się miało wkrótce okazać, to był dopiero początek atrakcji. Wezwany przez policję prokurator był bowiem jednocześnie rzecznikiem prasowym. Nie namyślając się wiele, postanowił wykorzystać świetną okazję i naprędce zorganizował konferencję prasową. Stojąc na wprost kamer i mikrofonów, mając za plecami strażaków krzątających się jak w ukropie, oczami wyobraźni widział migawki w głównych serwisach informacyjnych. Kiedy wspomniał o podejrzeniu popełnienia podwójnego morderstwa i w oczach żurnalistów zobaczył ogniki jeszcze większe od tych, z którymi niedawno walczyli strażacy, wiedział już, że ten dzień medialnie będzie należał tylko do jednego człowieka: do niego samego. Nie pomylił się ani o jotę. Od godziny 8.00 żadna relacja z miejsca zdarzenia serwowana przez liczące się stacje informacyjne nie pominęła jego wypowiedzi. Prokurator zapowiadający szybkie wykrycie sprawców, stojący przy tym na miejscu zbrodni, które nie zdążyło jeszcze dobrze ostygnąć, był zbyt łakomym kąskiem, aby telewizyjni wydawcy, spragnieni krwi niczym pijawki, nie wykorzystali okazji do maksimum.
ROZDZIAŁ 3 Przy ulicy Botanicznej mieściły się dwie szkoły budowlane: państwowe technikum oraz zakładowa zawodówka, uczniów tego pierwszego dla odmiany nazywano cyrklami. Budynek główny znajdował się kilkanaście metrów od ulicy, nieco osłonięty od ruchu samochodów wysokimi topolami, które jesienią produkowały tysiące opadłych liści. Szkoła była duża, uczyło się w niej kilkuset uczniów. Obliczanie grubości stropu i rodzaju zbrojenia, jakiego trzeba użyć, aby konstrukcja wytrzymała nawet największe obciążanie, do łatwych nie należało, ale Cudnemu nigdy nie sprawiało to trudności. Wręcz przeciwnie, niemal połowę działań matematycznych, które koledzy i koleżanki wykonywali przy pomocy kalkulatorów, on przeprowadzał w pamięci. Pewnie dlatego wynik ostatniego obliczenia wpisał zaledwie po 27 minutach od początku sprawdzianu. Przeanalizował pracę raz jeszcze i już miał sięgnąć po plecak, gdy głowa zaczęła pulsować bólem. W normalnej sytuacji podejrzewałby, że zaraz stanie się coś ważnego, wyjątkowego, tym razem jednak musiał wziąć pod uwagę wczorajsze zderzenie z samochodową szybą i wstrząśnienie mózgu. Co prawda lekarz, który wymusił szybkie badanie przed wypisaniem się na własną prośbę, ocenił, że po urazie nie ma już śladu, fakt jednak pozostawał faktem i z tą opcją należało się poważnie liczyć. Tym uspokojony złożył kartkę na pół. Położył plecak na kolanach, włożył rękę do środka, wymacał drożdżówkę i w tym samym momencie zamarł. Zanim ułamek sekundy później klamka drzwi wejściowych drgnęła, wiedział, że to nie była jednak kwestia urazu głowy. Do klasy niezwykle dynamicznie wkroczył dyrektor Mieczysław Macer. Chociaż nie patrzył w jego stronę, tylko na nauczycielkę, Cudny wiedział, po kogo przyszedł.
– Dzień dobry młodzieży – dyrektor odkaszlnął nerwowo. – Dzień... do... bry – odpowiedziała chórem klasa, przeciągając słowa niczym przedszkolaki. Tylko on milczał, ze strachu nie mogąc przełknąć śliny. – Cudny Wespazjan jest obecny? – dyrektor skierował to pytanie do nauczycielki. Chłopak ścisnął drożdżówkę tak mocno, że zmieniła się w słodką papkę. – Jest – rzekła nauczycielka po dłuższej chwili, nie doczekawszy się potwierdzenia samego zainteresowanego. – Wally, wstań. Cudny powoli się podniósł. – Pójdziesz ze mną – rzekł dyrektor tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Pani profesor, proszę podejść do mojego gabinetu od razu po dzwonku. – Dobrze – powiedziała. Dyrektor odwrócił się na pięcie. Wally ruszył za nim. Szli z drugiego piętra na parter w całkowitym milczeniu. Dwa czy trzy razy Cudnemu zdarzyło się mieć kontakt z dyrektorem i ten zawsze miał coś do powiedzenia, zwykle były to zdawkowe uwagi, ale były. Tym razem jednak nie wypowiedział ani słowa. Minęli główne wejście, weszli w korytarz między salami a administracją, „tunel”, jak nazywała go młodzież, a to za sprawą niemalże egipskich ciemności spowijających to miejsce. Chłopak uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie woźnego, którego cierpliwość nieustannie wystawiali na próbę, włączając lampy wiszące pod sufitem. Co je uruchomili, woźny przybiegał i je wyłączał. Gdy znikał w kantorku, ponownie włączali światło, czekając, aż przybiegnie raz jeszcze. Zabawy przy tym było co niemiara. – Do mojego gabinetu – dyrektor otworzył drzwi i puścił Cudnego przodem. Tam stało już dwóch mężczyzn. – Komisarz Grzegorz Banaś, wydział kryminalny Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze – jeden z mężczyzn, dużo szczuplejszy od drugiego, machnął czymś, co z daleka mogło wyglądać na policyjną legitymację. – A to jest podkomisarz Mi-
chał Witkowski. Drugi policjant wykonał minimalny ruch głową. W tym czasie dyrektor zamknął drzwi i usiadł w fotelu. – Z podkomisarzem Witkowskim rozumiemy się bez słów, tak więc ja będę mówił, a ty się módl, żeby podkomisarz Witkowski nie poczuł się w obowiązku odezwać. Bo jak poczuje się w obowiązku, to będzie znaczyło, że marny twój los – Banaś zrobił pauzę dla spotęgowania efektu. – Siadaj, chłopcze – pokazał ręką na krzesło stojące przy dyrektorskim biurku. Cudny zajął miejsce. Chciał położyć plecak na kolanach, ale wówczas przypomniało mu się o drożdżówce. Wyjął woreczek z bezkształtną masą i trzymał go w ręku, nie wiedząc, co z nim zrobić. – Tak na marginesie: wszystkiego najlepszego w dniu urodzin – rzekł nagle Banaś. – Dziękuję, ale urodziny miałem wczoraj – odpowiedział machinalnie nastolatek. – To ja wiem – spokój w głosie komisarza miał w sobie niemal coś mistycznego. – Zostałem wezwany do gabinetu pana dyrektora w trakcie ważnego sprawdzianu z konstrukcji budowlanych tylko dlatego, żebyście panowie złożyli mi życzenia? – Wally wypalił niby na bezczelnego, ale bystry obserwator wyczułby niepokój w głosie. A zarówno Banaś, jak i Witkowski należeli do tego typu widzów. Między innymi dlatego byli jednym z najlepszych zespołów pracujących przy zabójstwach. – Nie łatwiej byłoby je wysłać pocztą? – grał dalej Cudny. – Wespazjanie, zmień swoje zachowanie – wtrącił dyrektor. – Z tego, co panowie zdążyli mi powiedzieć, sprawa, która ciebie dotyczy, jest bardzo poważna. – Panie dyrektorze – Banaś wykonał ruch ręką jednoznacznie wskazujący, kto ma mówić, a kto nie – pan pozwoli, że razem z podkomisarzem Witkowskim zapracujemy na nasze policyjne emerytury... Mówisz, że urodziny miałeś wczoraj. To skoro już nas wzięło na wspominki, powiedz mi, chłopcze, co robiłeś... Powiedzmy tak od godziny piętnastej.
– Po szkole poszedłem na miasto, pojeździć na skateboardzie... – Wally zaczął opowiadać. – Na tej? – Banaś kiwnął głową w stronę Witkowskiego, ten zza pleców wyjął deskorolkę ozdobioną w niezwykle barwny wzór. – Niunia! – ucieszył się Cudny, wyciągając rękę w stronę swojej własności. – Nie dotykaj – warknął Banaś. – To jest dowód rzeczowy. – Dowód rzeczowy czego? – zdziwił się Wally. – Wszystko w swoim czasie – uciął policjant i skierował spojrzenie na biurko. – Panie dyrektorze, dalszą część rozmowy chcielibyśmy odbyć na osobności. – Nie mogłem dodzwonić się do rodziców Wespazjana, dlatego będę pełnić rolę jego opiekuna – rzekł twardo dyrektor. – Pański uczeń jest już osobą pełnoletnią i jako taka może odpowiadać na nasze pytania bez obecności opiekunów. Na przykład rodziców – komisarz spojrzał badawczo na Cudnego. – Zajmie nam to tylko chwilę. Policjanci poczekali, aż dyrektor zamknie za sobą drzwi. – Bardzo mnie męczą długie rozmowy, a podkomisarza Witkowskiego jeszcze bardziej – Banaś pochylił się nad chłopakiem w taki sposób, że mówił wprost do jego prawego ucha. – Tak więc proponuję, żebyś wybrał opcję błyskawiczną. – Proszę pana, ja naprawdę nie rozumiem, o co chodzi – Cudny, pozbawiony psychicznego wsparcia wynikającego z obecności dyrektora, zmienił front o 180 stopni. Banaś spojrzał kontrolnie na Witkowskiego, widząc jego milczącą aprobatę, kontynuował: – Dyrektor nie mógł się dodzwonić do twoich rodziców. Podkomisarz Witkowski też próbował i także bezskutecznie – skłamał. – A ty... – A ja wczoraj wieczorem również nie mogłem się z nimi skontaktować – Cudny wszedł mu w słowo. – Nawet nie wiem, czy esemesy, które wysłałem, dotarły. Dziwne – zmarszczył brwi. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że mama nie odwiedziła go rano w szpitalu, pod szkołą też jej nie było. – Dziwne – potwierdził Banaś. – A dlaczego próbowałeś do
nich wczoraj wieczorem dzwonić? – zanęcił. – Bo miałem wypadek na tej desce – Wally pokazał palcem na podkomisarza Witkowskiego bawiącego się deskorolką. – Potrącił mnie samochód i trafiłem do szpitala. – A o której to było? Tak mniej więcej chociaż... – dociekał komisarz. – Gdzieś koło 17.00 – odrzekł chłopak. – Koło 17.00 powiadasz... – funkcjonariusz się zamyślił. – To by się nawet zgadzało. – Zgadzało z czym? – zaciekawił się Cudny. – Z tym, że jeden z sąsiadów widział cię właśnie około 17.00, jak w pośpiechu uciekałeś z domu – wyjaśnił komisarz. – Uciekałem – powtórzył szeptem chłopak. – Uciekałem... To były stwierdzenia, nie pytania i ten fakt mocno policjantów zaintrygował. Banaś był jednak zbyt doświadczonym oficerem, aby chłopakowi przerywać. – Uciekałem – Wally mówił jeszcze ciszej. Zamknął na chwilę oczy i w tym momencie pojawił się obraz rudawych włosów rozrzuconych w nieładzie na kuchennej podłodze. – Proszę pana, coś się stało z moimi rodzicami, prawda? – wbił spojrzenie w komisarza, jednocześnie błagając w myślach Boga, aby obraz, który przed chwilą zobaczył, był tylko wytworem wyobraźni. – Pytasz, czy coś się stało z twoimi rodzicami? – Banaś przeprowadził już setki podobnych rozmów i trudno było go zaskoczyć, teraz jednak był zszokowany. – Chłopak zasługuje na Oskara – podkomisarz Witkowski powiedział to spokojnie, cichym głosem, jednak efekt był piorunujący. – Wstań – polecił drugi z policjantów po chwili wahania. – Plecak daj podkomisarzowi Witkowskiemu. Wally wykonał oba polecenia, po czym wycedził: – Co się stało z moimi rodzicami? – Wespazjanie Cudny – Banaś zaczął recytować urzędową formułkę. – W dniu dzisiejszym zostaje pan zatrzymany do dyspozycji prokuratora w związku z podejrzeniem popełnienia morderstwa Joanny i Macieja Cudnych...
– Co się stało z moimi rodzicami?! – chłopak podniósł głos. – Załóż gówniarzowi obrączki – komisarz wydał polecenie koledze. – Kurwa, na gips nie założymy. – Co się stało z moimi rodzicami?! – Cudny krzyczał. – Założę się, że na rękach masz jeszcze ślady prochu, co, mistrzu? – wypalił Witkowski. Wally zamarł. Przed oczami pojawił się mężczyzna. Potem usłyszał wystrzał z pistoletu Heckler and Koch, takiego samego, jakiego używał tata. I na koniec ten suchy strzał iglicy przy drugim naciśnięciu spustu. – Muszę zacząć obstawiać wyścigi – Banaś pogratulował sobie w duchu trafnego przypuszczenia. – Niech mi pan powie, co się stało z moimi rodzicami – Cudny wypowiedział to cicho, niemal niesłyszalnie. – Zastrzeliłeś swoją matkę i ojca i jeszcze masz czelność pytać, co im się stało?! – tym razem krzyczał komisarz. – Jeśli liczysz na to, że odstawią cię do wariatkowa, to się grubo mylisz! – Nie żyją? – chłopak wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Mama?... Tata?... – łapczywie nabierał powietrza. – Więc to jednak nie był sen... – szepnął. – Nie – Banaś zrozumiał to opatrznie. – To nie był sen. Idziemy. Cudny nie zdążył jednak postawić nawet kroku, stracił świadomość. Gdyby podkomisarz Witkowski nie był zajęty trzymaniem deskorolki, być może zdążyłby podtrzymać padające ciało chłopaka i uchronić je przed osunięciem się na dyrektorskie biurko. Ponieważ jednak miał w zwyczaju pilnować dowodów rzeczowych jak własnego oka, nie miał szansy na sprawną reakcję. Mimo że obaj policjanci nie odczuwali śladu sympatii do nastolatka, na głuchy dźwięk uderzenia głową w kant blatu aż się wzdrygnęli. – Proszę natychmiast wezwać pogotowie ratunkowe – Banaś zareagował błyskawicznie, otwierając drzwi do sekretariatu. W tym czasie Witkowski klęczał już przy Cudnym i sprawdzał puls.
ROZDZIAŁ 4 Kiedy karetka przyjechała, Cudny siedział już na krześle i szlochał. Policjanci wprowadzili ratowników medycznych w temat, sami stanęli w drzwiach do sekretariatu na wypadek, gdyby chłopakowi przyszła do głowy próba ucieczki. – Co za skurwiel – Witkowski tak się rozgadał, że wyrabiał normę na kilka tygodni naprzód. – Z zimną krwią zajebał staruszków, wysadził w powietrze chałupę, mało brakowało, a rozpierdoliłby pół osiedla i takie cyrki odstawia! – Gra na psychicznego – ocenił chłodno Banaś. – Bystry jest i pewnie wydaje mu się, że wie, co trzeba zrobić. Ale jedno trzeba mu przyznać. Norma była już jednak wyrobiona, więc Witkowski tylko podniósł lewą brew. – Ma chłopak aktorski talent – komisarz kontynuował myśl. – Tyle robię w trupach, ale takiej gry to jeszcze nie widziałem. Jakbym nie zobaczył, to bym nie uwierzył, że można zemdleć na zamówienie. A ty jak sądzisz? Witkowski nagle postanowił oszczędzać na środkach ekspresji słownej, bo tylko potaknął. – I jak, panowie? – rzekł Banaś w stronę ratowników medycznych. – Możemy go zwijać? – Uderzył głową w biurko – jeden z ratowników pokiwał przecząco – a wczoraj doznał wstrząśnienia mózgu. Musimy go zabrać na badania. – W takim razie pan podkomisarz pojedzie z wami – rzucił twardo Banaś. – Spotkamy się na miejscu. * Dyrektor Macer, dowiedziawszy się o wypadku, wpadł do gabinetu jak przeciąg. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, usadziło go groźne spojrzenie komisarza Banasia.
– Jadę na komendę, więc będę się streszczał – rzucił chłodno policjant. – Dobra informacja jest taka, że chłopakowi nic poważnego się nie stało. Do wesela się zagoi – chciał zażartować, ale wyszło marnie. – Znaczy, nie do jego wesela, bo on wesela raczej mieć nie będzie. Dyrektor spojrzał pytająco. – Pański uczeń został zatrzymany – powiedział Banaś. – Wczoraj, najprawdopodobniej po południu, jego rodzice zostali zamordowani, a w nocy wysadzono w powietrze dom. Wszystko wskazuje na celowe podpalenie. – Wespazjan o tym wie? – spytał dyrektor. – Wie. – To musi skorzystać z opieki psychologa – zauważył Macer. – Przy takiej traumie... – O prawie do skorzystania z opieki jakiegokolwiek specjalisty będzie decydował prorok – rzekł komisarz. – Słucham? – Prokurator – wyjaśnił szybko Banaś. – Przepraszam, to nasze wewnętrzne nazewnictwo. – Ale dlaczego Cudny został zatrzymany? – pytał dalej Macer. – Ma jakiś związek z tą potworną zbrodnią? – Nie mogę panu udzielić odpowiedzi na to pytanie, proszę wybaczyć – komisarz rozłożył ręce w geście bezradności. – Od siebie dodam tylko tyle, że niewinne osoby zwykle nie są zatrzymywane do dyspozycji prokuratora. – Czyli podejrzewacie chłopaka... – aż usiadł z wrażenia na krześle. – Dobry Boże. Jakby miał mało tragedii w życiu. – Na mnie czas – Banaś naprawdę musiał się śpieszyć, bo nie podjął wątku. – Nie wierzę... – szepnął Macer, gdy policjant zniknął już za drzwiami. – On nie mógłby zrobić czegoś tak potwornego... * Badania w szpitalu przebiegły szybko i tuż po 12.00 policyjny radiowóz zaparkował na ulicy Partyzantów przy komendzie. Podkomisarz Witkowski zaprowadził Cudnego do pomieszczenia pełnego specjalistycznego sprzętu, tam technik palce
i grzbiety obu dłoni chłopaka pokrył ciepłą parafiną, która miała potem posłużyć do badania śladu gazów wylotowych. Następnie pobrał odciski palców. Po załatwieniu formalności Cudny trafił do pokoju przesłuchań. Podkomisarz posadził go na krześle, zdrową rękę przykuł do nogi stolika, a sam przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia i stanął przed specjalną szybą. Po krótkiej chwili namysłu zbliżył się do panelu sterowania klimatyzacją w pokoju przesłuchań i przekręcił gałkę do oporu w lewo. Zaledwie po 10 minutach czekania uśmiechnął się z satysfakcją, widząc, jak Cudny zaczyna przebierać nogami, by się rozgrzać. * Po kolejnym kwadransie w drzwiach pojawiła się twarz komisarza Banasia. – Robimy go – rzucił do Witkowskiego. Policjanci weszli do pokoju przesłuchań, Banaś – któremu jak zwykle przypadła rola dobrego gliny – postawił na stole kubek z parującą kawą i odpiął kajdanki. – Pij – rzucił Banaś miłym głosem. – Nie lubię kawy – odparł Cudny. – Czy mógłbym dostać gorącej herbaty? – Nie – odburknął Witkowski. – Dostałeś kawę, to ją żłop. I ciesz się, bo to może być twoja ostatnia dobra kawa w życiu. Twarz chłopaka wykrzywiła się żałośnie. – Tak, tak. W życiu – kontynuował policjant. – Za podwójne morderstwo grozi ci dożywocie bez prawa do przedterminowego zwolnienia. – Kiedy ja naprawdę ich nie zabiłem – Wally nie potrafił zebrać myśli. – Przeciętny mężczyzna żyje w Polsce coś koło 68 lat. Ty skończyłeś osiemnastkę, więc... – podkomisarz udawał, że liczy. – Pięćdziesiąt lat. Ja pierdolę, spędzisz za kratkami pół wieku! Cudny się rozpłakał. – Trochę za późno na łzy – Witkowski przysiadł na stole. – Trzeba było o tym myśleć, zanim sięgnąłeś po broń.
– Ja... ich... nie... zabiłem... – Wally łkał. – Już dobrze, zostaw go w spokoju – Banaś wkroczył na scenę. – Jeśli nam wszystko dokładnie opowiesz i będziesz współpracował, to prokurator na pewno weźmie to pod uwagę. – Nie zabiłem rodziców – szepnął chłopak. – Musicie mi panowie uwierzyć! – Opowiesz nam, jak było? – funkcjonariusz zadał to pytanie z niezwykłym spokojem. – Muszę się napić herbaty – Cudny odzyskał zdolność trzeźwego myślenia. – Jestem głodny. Banaś kiwnął na Witkowskiego. Ten obrócił się na pięcie i dopiero, gdy stanął tyłem do chłopaka, pozwolił sobie na uśmiech triumfu. * Dyrektor Macer od godziny siedział w fotelu, schowawszy głowę w ramionach. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało albo raczej w to, co mówili policjanci, że się stało. Fakt, że uczeń budowlanki miał zastrzelić swoich rodziców, a potem dla zatarcia śladów podpalić własny dom, wymykał się jego percepcji. Zastanawiał się, w jaki sposób przekazać pozostałym uczniom i gronu pedagogicznemu tak makabryczną nowinę, bo że czekało go to trudne zadanie, nie miał cienia wątpliwości. Kwestią czasu było rozejście się plotek po szkole. Myślał nad tym intensywnie, ale mimo bogatego doświadczenia wychowawczego, nie mógł wpaść na żadne dobre rozwiązanie. Z odrętwienia wyrwał go dźwięk telefonu. Wyjął komórkę z kieszeni marynarki wiszącej na oparciu fotela, spojrzał na wyświetlacz. Nie rozpoznał numeru, nie miał ochoty na rozmowę z kimś nieznanym, więc odrzucił połączenie. Już miał wyłączyć aparat, kiedy uświadomił sobie, że włączona jest funkcja dyktafonu. To oznaczało, iż urządzenie mogło nagrać policjantów zostawionych sam na sam z Wespazjanem Cudnym! W miarę, jak odsłuchiwał nagranie, konsternacja ustępowała miejsca irytacji. W swojej bogatej karierze pedagoga miał do czynienia z tysiącami uczniów o przeróżnych charakterach i osobowościach. Nie do wszystkich potrafił dotrzeć jako na-
uczyciel, wychowawca i dyrektor, nie każdego potrafił zrozumieć, ale jedną umiejętność przez te lata nabył: kłamstwo wyczuwał na kilometr. Odsłuchał nagranie ponownie, a potem jeszcze jeden raz. Kiedy skończył, miał już stuprocentową pewność: Wespazjan Cudny mówił prawdę, twierdząc, że to nie on zastrzelił rodziców. Dyrektor Macer westchnął głęboko, zdawszy sobie sprawę, że być może jest i będzie jedyną osobą, która uwierzy w wersję podawaną przez chłopaka. To znaczyło, że spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność, bo tylko on mógł mu pomóc. Ale jak miał to zrobić? Zaczął masować kark, licząc, że uspokojenie i relaks pomogą w znalezieniu rozwiązania. Poskutkowało, bo po chwili wiedział już, do kogo zwrócić się o radę. Sięgnął po telefon komórkowy, wybrał numer Sary Bednarz. * Wally zaczął opowiadać, zanim jeszcze podkomisarz Witkowski przyniósł herbatę. Po coś do jedzenia posłał kolegę z wydziału, bo sam chciał wysłuchać chłopaka. Obaj policjanci mieli już za sobą setki takich rozmów, jeśli nie tysiące, ale tak niesamowitej opowieści jeszcze nie słyszeli. Żelazna zasada głosiła, aby podejrzanemu w miarę możliwości nie przerywać, przynajmniej dopóty, dopóki mówi w miarę składnie, żeby nie wytrącać go z toku myślowego. Każde pytanie, każda chwila zastanowienia dawała bowiem możliwość kluczenia. Obaj tę zasadę znali, ale tym razem obu z trudem przychodziło się do niej stosować. Już na samym początku, gdy Cudny wspomniał o rzucie paterą, Witkowski zerwał się jak oparzony i tylko ostre spojrzenie Banasia zapobiegło słownej interwencji podkomisarza. Chwilę później, gdy chłopak opowiadał o postrzeleniu mężczyzny w kamizelce kuloodpornej, komisarz sam prawie nie wytrzymał. W końcu, na wieść o cudownym zmartwychwstaniu drugiego napastnika i ucieczce na deskorolce, policjantom puściły nerwy. – Zmyślasz, chłopcze! – warknął Banaś. – Przyjmijmy, że do pewnego momentu mówiłeś prawdę. Oczywiście kła-
miesz, ale na chwilę się umówmy, że ci wierzymy – gestem ręki uciął chęć protestu podkomisarza. – Zdajesz sobie sprawę, że postrzał z takiej broni to jak kopnięcie konia? Facet musiałby mieć połamaną połowę żeber i trudności z oddychaniem... – Otrzymał pan kiedyś postrzał? – Wally wszedł mu bezceremonialnie w słowo. – Co to ma do rzeczy? – Niech pan odpowie na moje pytanie – naciskał Cudny. – Byłem ranny – rzekł dumnie komisarz. – Dwa razy! – W nogę? Rękę? Klatkę piersiową? – chłopak strzelał pytaniami jak serią z karabinu maszynowego. – Raz w udo, za drugim razem w klatkę piersiową. Kula przeszła powyżej płuca. – I co pan wtedy zrobił? – Kiedy? – Banaś udawał głupiego. – Jak pana postrzelili za drugim razem – wytłumaczył Wally. – Zastrzeliłem tego sukinsyna, który mnie ranił – policjant wiedział, dokąd chłopak zmierza, ale nie potrafił skłamać. – Mimo poważnego postrzału nie dość, że nie miał pan trudności z oddychaniem, nie dość, że utrzymał pan w rękach swoją broń, to jeszcze pan jej użył – Cudny triumfował. – Przy odpowiedniej porcji adrenaliny człowiek jest w stanie iść nawet ze złamaną nogą. – Masz dar, chłopcze – Witkowski postanowił włączyć się do rozmowy, teatralnie przy tym szeroko ziewnął. – Przeczytałem wszystkie książki Sienkiewicza, ale facet nie miał nawet w połowie tak bogatej wyobraźni jak ty. – Sienkiewicza? – Wally zmarszczył brwi tak mocno, że zlały się w jedną. – Henryk Sienkiewicz. Polski pisarz. Noblista – wyliczał podkomisarz. – Mówi ci to coś? – A co on ma z tym wspólnego? – brew cały czas była tylko jedna. – Kurwa! – Witkowski uderzył otwartą dłonią w blat stołu. – Ja już nie wytrzymam! Trzymaj mnie, bo mu zaraz przypierdolę!!! – Spokój! – syknął Banaś. – Gówno mnie obchodzą twoje lite-
rackie zainteresowania. Za to ogromnie jestem ciekawy, dlaczego nie opowiedziałeś nam tego wszystkiego u dyrektora? – zmienił nagle temat. – Bo wtedy tego jeszcze nie pamiętałem – odparł Cudny bez chwili zastanowienia. – Nie pamiętałeś?! – komisarz nie dowierzał. – Przypomniało mi się dopiero, jak pan powiedział, że rodzice nie żyją – chłopak potarł dłonią oczy, w których nagle pojawiły się łzy. – Tak ci się nagle przypomniało? Mamy ci uwierzyć na słowo? – ironizował Banaś. – Kiedy ja naprawdę wcześniej nie pamiętałem, co się stało. Przysięgam! – Wally się skulił. – Jak się obudziłem w szpitalu, to niczego nie pamiętałem, poza tym, że przyszedłem do domu później niż zwykle. Wtedy to się musiało stać. Oni wiedzieli, że mnie nie będzie! – nawet nie podejrzewał, w jakim jest błędzie. – Jacy oni? – podłapał szybko Banaś. – Nie wiem, jacy – chłopak westchnął. – Ten, który leżał w przedpokoju, był cały we krwi, nie przyjrzałem się jego twarzy. – Leżał w przedpokoju? – pytał dalej komisarz. – Przecież już panom mówiłem, że wyłamał poręcz i wylądował na podłodze – Wally ukrył głowę w dłoniach. – Mówiłeś – przyznał Banaś. – Sęk w tym, że nie zdążyliśmy ci powiedzieć, że w przedpokoju nie znaleziono żadnych zwłok. – Ale ja już mówiłem... – nastolatek przerwał w połowie zdania. – Co pan powiedział? – W przedpokoju nie było żadnych zwłok – komisarz bacznie wpatrywał się w twarz chłopaka. – Nie tylko zresztą w przedpokoju, ale w całym domu, a raczej w tym, co z niego zostało. Jedyne zwłoki należały do twoich rodziców. – Ale... Przecież ja mu prawie odciąłem głowę... – Cudny był oszołomiony. – Kto był na przyjęciu oprócz twoich rodziców? – Witkowski kolejny raz zastosował jedną z podstawowych technik przesłuchania, czyli błyskawiczną zmianę tematu.
– Słucham? – chłopak dał się zaskoczyć. – Mówiłeś, że rodzice przyszykowali dla ciebie przyjęcie niespodziankę – wyjaśnił cierpliwie podkomisarz. – Interesuje nas, kto oprócz nich tam był i mógłby potwierdzić twoją wersję? – Nikt – Cudny spuścił głowę. – To miała być kameralna, rodzinna uroczystość. Prawdziwe przyjęcie planowałem z kumplami, nie w domu oczywiście. – Wróćmy do tego momentu, w którym obudziłeś się w szpitalu – Banaś kontynuował politykę chaosu. – Co powiedziałeś lekarzowi? – Przecież już mówiłem... – Wally potarł dłonią zmęczoną twarz. – Że nic nie pamiętam. Bo naprawdę nic nie pamiętałem w tamtej chwili – zamyślił się. – Dopiero rano miałem taki dziwny sen, że rodzice nie żyją, bo w domu był pożar. – Sen, powiadasz?... Pożar?... – Witkowski spojrzał znacząco na Banasia. – Opowiedz dokładnie, co ci się przyśniło. – Jak się obudziłem, to już było tylko kilka obrazków. Jeden był taki najbardziej wyraźny – Cudny przymknął oczy. – Dom był oświetlony lampkami, panowała przejmująca cisza i nagle szyby eksplodowały ogniem, a dach aż podskoczył do góry. Potem wszystko zaczęło płonąć, nawet drzewa. Banaś rzucił szybkim spojrzeniem w kierunku podkomisarza, zaś na głos powiedział: – I to wszystko ci się przyśniło? – Tak – potwierdził kolejny raz Wally. – Poczekaj tu – Banaś kiwnął głową na Witkowskiego. Policjanci wyszli na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi. – Gówniarz podał zaskakująco szczegółowy opis pożaru jak na człowieka, który w tym czasie leżał na szpitalnym łóżku, nieprawdaż? – rzekł Banaś. – Chyba że jakimś cudem zwinął się stamtąd, pojechał do domu i... – Wewnątrz było tyle gazu, że musiał się tam zbierać co najmniej kilka godzin – zauważył Witkowski. – Fakt – przyznał. – Mógł ustawić piekarnik zaraz po zastrzeleniu rodziców, wpaść pod samochód, żeby sobie wyrobić alibi
a później urwać się ze szpitala, aby popatrzeć na swoje dzieło. Wybuch był koło 4.00, zdążyłby wrócić przed pobudką. – Sprawdzę w szpitalu, czy był tam całą noc. Popytam też, czy ktoś zamawiał taryfę między przyjęciem chłopaka na oddział i 4.00, dla pewności 5.00. – Nie, wyślij tam kogoś innego – polecił Banaś. – Jesteś mi potrzebny tutaj.
ROZDZIAŁ 5 Dyrektor Macer rozmawiał przez telefon dobry kwadrans. Skończywszy rozmowę, wybrał numer podany przez Sarę Bednarz. Andrzej Sokół, bo do niego dzwonił, odebrał za drugim razem. Dyrektor zaczął od powołania się na osobę, od której dostał namiary, potem krótko przedstawił temat. Na koniec spytał, czy Sokół mógłby w tej sprawie coś zrobić. Odpowiedź byłego dziennikarza Nowego Głosu Lubuskiego, znanego nie tylko w regionie, ale i w całym kraju, była uprzejma, aczkolwiek stanowczo odmowna. Nie pomogła nawet próba poruszenia struny sentymentalnej, Sokół był bowiem absolwentem zielonogórskiej budowlanki. Ponieważ dyrektor spodziewał się takiego obrotu sprawy – uprzedzony przez Sarę Bednarz – wytoczył działa najcięższego kalibru: w imieniu kobiety przypomniał o długu względem niej, który dziennikarz miał do spłacenia. * – I jak? – pytanie padło z ust naczelnika wydziału dochodzeniowego. – Jeszcze godzinę temu nic nie pamiętał z dnia wczorajszego – Banaś żuł gumę. – Amnezja? – Jakaś dziwnie wybiórcza – skwitował. – Teraz sobie przypomniał. Powieść by z tego można napisać – w kilku zdaniach streścił zeznania Cudnego. – Pierdolisz? – naczelnik wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. – A wyglądam, jakbym dodał coś od siebie? – Ma gówniarz wyobraźnię – w tonie głosu dało się wyczuć ślad fascynacji. – Coś ci przyniosłem – podał plik kartek. – Wyniki analizy śladów powystrzałowych. – Co napisali? – spytał Banaś.
– A ty, kurwa, czytać zapomniałeś? – Czas goni, szefie. – Ilości gazów śladowe, ale wziąwszy pod uwagę, że badanie było kilkanaście godzin po czasie, w normie. – Znaczy się, strzelał. – Strzelał – naczelnik poklepał Banasia po ramieniu. – Przestańcie się z nim tak pierdolić. Do roboty! – Tak jest – komisarz poczekał, aż naczelnik zniknie w drzwiach, po czym udał, że salutuje. Potem poszedł do pokoju przesłuchań, poczekał na powrót Witkowskiego, nic w tym czasie nie mówiąc do Cudnego. Kiedy podkomisarz się zjawił i szepnął: „Robota w toku”, Banaś położył na stole kartki z czcią tak nabożną, jakby to był rękopis cennego starodruku. – Szczegóły techniczne mogłyby cię znudzić, tak więc ograniczymy się do puenty – Banaś stuknął wymownie palcami w kartki. – Badania potwierdziły, że w ciągu ostatnich kilkunastu godzin oddałeś strzał z broni palnej. – I to jest niepodważalny dowód twojej winy – dodał Witkowski z satysfakcją. – Przecież już panom mówiłem, że strzelałem do tego mordercy – rzekł Wally zmęczonym głosem. – A my już mówiliśmy, żebyś zmienił płytę – podkomisarz splunął w kierunku śmietnika, chybiając. – Musisz wymyślić inną bajeczkę, bo ta się kupy nie trzyma, synku – dodał Banaś, a do podkomisarza powiedział: – Włącz klimę, bo tak tu śmierdzi, że aż mnie łeb zaczyna trzaskać. – Nie mów do mnie synku, bo nie jestem twoim synem i za nic nie chciałbym być. Nikt by nie chciał – Cudny zimno to powiedział, lodowato. – Twoi synowie pewnie wstydzą się tatusia do tego stopnia, że w szkole mówią, iż ojciec jest w długiej delegacji. – Skąd wiesz, złamasie, że mam dwóch synów? – warknął Banaś. – Mów! Natychmiast! – Wiem – twarz chłopaka była śmiertelnie poważna. – Jeden ślizga się w gimnazjum. Drugi to taki głąb, że nawet nie przystąpi do matury. – Przystąpi – komisarz zazgrzytał zębami. – I zda.
– Akurat – rzucił Wally lekceważąco. – Skąd ty to... – Skończcie z wycieczkami osobistymi – Witkowski uciął dyskusję. – Przyznajesz się do zamordowania rodziców? – I kto tu powinien zmienić płytę? – odparł Cudny. – Mówiłem: nie zamordowałem rodziców. Zrobił to któryś z tych dwóch mężczyzn albo obaj. Po powrocie do domu zastałem mamę i tatę nieżywych. Jeden z mężczyzn zaczął do mnie strzelać. Rzuciłem w niego paterą i facet zginął na miejscu. Potem strzeliłem do drugiego z broni tego pierwszego, trafiłem w klatkę piersiową. Musiał mieć kamizelkę kuloodporną, bo po chwili się ocknął – recytował niczym wiersz. – Coś ominąłem? Banaś spojrzał na Witkowskiego, wskazał głową drzwi. Wyszli bez słowa. * Sokół zakończył rozmowę i rzucił wiązanką, od której spuchłyby uszy niejednemu bywalcowi lokali o nie najwyższym, delikatnie mówiąc, standardzie. Miał sto tysięcy ważniejszych spraw niż pomaganie chłopakowi, który, jak zdążył się już dowiedzieć z mediów, zastrzelił swoich rodziców, a potem własny dom wysadził w powietrze dla zatarcia śladów. I nie chodziło nawet o to, że, broniąc takiego kogoś, mógł stracić na popularności. Postrzeganie przez tak zwaną opinię publiczną było ważne, szczególnie dla dziennikarza, wolnego strzelca piszącego na zamówienie, ale jeszcze istotniejsza dla Sokoła była misja, którą spełniał już od kilku lat, niczym obrońca uciśnionych na Dzikim Zachodzie, Anioł Stróż słabszych i potrzebujących. Sęk w tym, że Sokół – nakarmiony medialną papką – zdążył już wydać wyrok, który nijak miał się do zapewnień dyrektora Macera o niewinności chłopaka. * – A jeśli przyjąć, że chłopak naprawdę jest niewinny? – pytanie, które padło z ust Witkowskiego przecięło powietrze w korytarzu komendy. – Bronisz go? – Banaś wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Ty?
– Nie bronię, tylko staram się wziąć pod uwagę wszystkie opcje – włożył ręce do kieszeni. Robił tak zawsze, kiedy miał twardy orzech do zgryzienia. – Ślady powystrzałowe pasują do koncepcji, że chłopak jest zabójcą. Ale jeżeli w domu faktycznie był ktoś inny, do kogo gówniarz strzelał? – Ile metrów było z kuchni na piętro, tam przy schodach, gdzie niby stał ten drugi mężczyzna? – Bo ja wiem... – Witkowski przymknął na moment oczy. – Gdzieś z siedem, może osiem. To duża chałupa. – Kiedy ostatnio ćwiczyłeś na strzelnicy, ile miałeś dziesiątek? – Dwie. – Na dziesięć strzałów – zauważył Banaś. – A ty przechodziłeś szkolenia. Gówniarz nie trafiłby w człowieka z pięciu metrów. – W rodziców jakoś trafił. – Bo do rodziców mógł podejść na wyciągnięcie ręki, o tak – komisarz zaprezentował, jak blisko mógłby się znaleźć Cudny. – Strzał w pierś, mama leży. Potem tatuś, leży – strzelał z palca. – Pozostałe strzały to już była bułka z masłem. – Może tak mogło być – Witkowski pożegnał się z własnymi wątpliwościami. – A ty ile miałeś dziesiątek na ostatnim strzelaniu? – Nieistotne – uciął Banaś. – Ktoś dzwoni – odebrał telefon, mówił monosylabami. – Laboratorium. Znaleźli jakiś ciekawy filmik w internecie z udziałem naszego chłopaka. Zaraz przyniosą laptopa. * Sokół przystanął na chodniku, nie mogąc sobie odmówić przyjemności spojrzenia na swoje auto. Ślepy traf chciał, że miejsce obok tego, w którym wczoraj zaparkował, upodobali sobie właściciele niezwykle drogich wozów. Tradycyjnie jednak to nie one przyciągnęły uwagę gapiów, ale jego warszawa M224 z 1969 roku. Ale czy mogło być inaczej, skoro na polskich drogach spotkanie takiego egzemplarza graniczyło z cudem? Warszawa była tak rzadkim okazem, że kiedy do niej wsiadał, nikt nawet nie zwracał uwagi na klasyczny filcowy kapelusz, z którym niemal się nie rozstawał.
Patrzył z satysfakcją, jak grupka nastolatków przypatruje się niklowanym kołpakom, które miały niezwykle charakterystyczny stożkowaty kształt. Wiedział, że gdy tylko podejdzie do auta, runie lawina pytań: ile wyciąga, jak dużo pali, jaką pojemność ma silnik? Odpowiadał na nie setki razy i nawet, gdyby obudzić go w środku nocy, wyrecytowałby dane bez mrugnięcia okiem: 120 km/h, 12 litrów na 100 km, 2120 cm sześciennych. Chłopcy zostawili kołpaki w spokoju, zajęli się zderzakami, także niklowanymi i równie oryginalnych kształtów. Z daleka słyszał, jak próbują się popisywać wiedzą na temat motoryzacji. Sypali technicznymi ciekawostkami jak z rękawa, jednak żadna nie dotyczyła warszawy. Byli za młodzi, żeby pamiętać garbuskę, za młodzi nawet na to, by słuchać opowieści o niej przy rodzinnym stole. Dopiero po dłuższej chwili jeden ze starszych chłopaków zabłysnął i podał prawidłową nazwę marki pojazdu. Sokół zmrużył oczy, tak, dobrze się domyślał, spryciarz skorzystał ze smartfona. – Bardzo dobrze, niech się uczy, że informacje są na wyciągnięcie ręki, trzeba tylko chcieć je znaleźć, zgromadzić, przetworzyć a potem sprzedać – uśmiechnął się w myślach. Nagle naszła go refleksja związana z chłopakiem, którego sprawą miał się zająć. Nie czuł ku temu żadnego powołania. I jeszcze dyrektor Macer powołujący się na dług Sary. Przypadek czy zrządzenie losu? Sokół westchnął głęboko, zastanawiając się, co robić. Tajemniczych zbiegów okoliczności miał już powyżej uszu. Ile razy coś takiego mu się przydarzało, to albo wpadał na trop międzynarodowej szajki płatnych zabójców, którzy próbowali go zamordować, albo podpadał rosyjskiej mafii, a w sprzyjających okolicznościach babrał się w tajemnicach II wojny światowej. – Dość! – powziął decyzję, że spławi dyrektora tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. * Banaś, wchodząc do pokoju przesłuchań, satysfakcję miał wymalowaną na twarzy, podobnie zresztą jak Witkowski. – Coś ci pokażemy – komisarz położył laptop w taki sposób,
aby Wally widział ekran. Film trwał nieco ponad osiem minut. Ujęcia były niezwykle dynamiczne i okraszone elektroniczną muzyką. Widać było na nich, jak chłopak strzela z pistoletu Heckler and Koch do tarczy, trafiając same dziewiątki i dziesiątki. Potem celował do puszek ustawionych na desce znajdującej się mniej więcej 40 metrów od stanowiska strzeleckiego. Po kolei strącił wszystkie. Gdyby w tym momencie rzucił spojrzeniem na policjantów, w ich oczach zobaczyłby ogniki zazdrości. Nagranie kończyła seria efektownych strzałów Cudnego z różnych pozycji: leżącej, po przewrocie, w trakcie obrotu wokół własnej osi w tumanach kurzu. – Spytałbym, czy rozpoznajesz tego chłopaka, ale w opisie filmu podane jest twoje imię i nazwisko, więc nie będziemy się bawić w konwenanse – Witkowski włożył do ust listek gumy do żucia. – A ja przyznam, że jestem pod wrażeniem – wtrącił Banaś. – Takich umiejętności mogłaby ci pozazdrościć połowa antyterrorystów w tym kraju – o sobie i Witkowskim dyplomatycznie nie wspomniał. – Ale wróćmy do tematu: poznajesz broń? – Heckler and Koch – odparł Wally bez zastanowienia. – Brawo! – komisarz zaklaskał trzy razy. – Ten sam pistolet znaleziono na miejscu zbrodni. – Taki sam, to może. Ale na pewno nie ten sam – zripostował natychmiast Cudny. – Przecież to jest to samo – zdziwił się Witkowski. – No właśnie, że nie jest – zauważył chłopak. – Ten sam oznacza, że mówimy dokładnie o tym samym egzemplarzu broni. Taki sam, że to był ten sam model pistoletu, ale inny egzemplarz. Już mówiłem, że tamten mężczyzna posługiwał się pistoletem marki Heckler and Koch. Takim samym, jaki ma mój tata, ale nie tym samym. – Tak, mówiłeś – Banaś machnął lekceważąco ręką. – Mówiłeś też, że paterą na owoce odciąłeś mu prawie pół głowy, a potem jego bronią znokautowałeś na chwilę drugiego mordercę. Problem w tym, że my ci nie wierzymy. Wally milczał.
– Mówiłeś też o tym, że kiedy ten pierwszy mężczyzna do ciebie strzelał, kula odbiła się rykoszetem i przestrzeliła szybę w drzwiach na taras – kontynuował komisarz. – Wybuch pokiereszował drzwi, ale nie aż tak bardzo, żeby nie było widać, iż nie w ma w nich żadnej dziury po kuli. – Po wybuchu? – spytał Cudny. – Po jakim wybuchu? – Ten sen o pożarze, który ci się podobno przyśnił – zaczął wyjaśniać Banaś – to tak naprawdę nie był sen, prawda? Jeszcze nie wiemy, czy zrobiłeś to od razu po morderstwie, czy wróciłeś do domu w nocy, ale włączyłeś gaz i ustawiłeś alarm w kuchence na 4.00. Jebnęło tak, że pół dzielnicy podskoczyło w łóżkach. – Gaz? – Wally był oszołomiony. – Jaki gaz?... Jaka kuchenka?... – Jak Boga kocham, dostaniesz ode mnie nominację do Oskara – wycedził Banaś. – Przestań w końcu pierdolić i powiedz nam, jak naprawdę było! – walnął pięścią w stół tak mocno, że gdyby nie błyskawiczna interwencja Witkowskiego, laptop spadłby na podłogę. – Mówiłem, że jedna z kul przebiła szybę w drzwiach na taras – Cudny wrócił do swojej mantry. – Rysy poszły aż na pół drzwi. Widziałem to! Tak było... – A ten znowu swoje, kurwa! – kolejne uderzenie policjanta pięścią w stół. – Idziemy, bo nie wytrzymam i zaraz mu przypierdolę – zniknął w drzwiach. Witkowski wyszedł razem z komisarzem. Weszli do pomieszczenia obok, podkomisarz podkręcił temperaturę do maksimum.
ROZDZIAŁ 6 Wchodząc do głównego budynku budowlanki, Sokół zdziwił się po raz pierwszy, w drzwiach wejściowych bowiem musiał się wylegitymować ochroniarzowi. Za jego czasów takich środków bezpieczeństwa nie było, trzeba jednak szczerze przyznać, że wówczas o twardych narkotykach więcej się słyszało w telewizji, a największym szaleństwem ze strony uczniów było przemycenie pół litra na połowinki czy pójście na lekcje po jednym piwie. Drugi raz Sokół dał się zaskoczyć dyrektorowi Macerowi, który zamiast przejść do sedna, zaczął się bawić w kurtuazję. Faktem było jednak, że ego dziennikarza zostało mile połechtane. – Pańska praca dyplomowa wciąż jest prezentowana jako przykład dla innych uczniów – mówił dyrektor. – Główny projekt wisi na stałe w sali od budownictwa w małej szkole. A minęło już ile? Pięć lat? Dziesięć? – Piętnaście – Sokół pokiwał głową z niedowierzaniem. – Starzeję się – zażartował. – Nie było pana na pięćdziesięcioleciu szkoły – zauważył nagle. – Obowiązki zawodowe – dziennikarz oddał w myślach szacunek dyrektorowi. Przygotował się do rozmowy pierwszorzędnie. – Taka praca – Macer roześmiał się rubasznie. – Ale z żartami czas skończyć... – Zanim przejdziemy do tematu, dla którego mnie pan tutaj ściągnął, musi pan jeszcze zaspokoić moją ciekawość – wszedł mu w słowo. – Skąd pan zna Sarę Bednarz? – Odpowiedź jest banalna i pozbawiona jakiejkolwiek tajemnicy – wyjaśnił. – Żadna tam sensacja. Sara Bednarz to moja siostrzenica. – Na to bym nie wpadł – rzekł Sokół. – Często się widujecie?
– zadał pytanie niby dla podtrzymania rozmowy, ale doskonale wiedział, że chodzi mu o coś innego. – Dopóki pracowała na Dolnym Śląsku, odwiedzaliśmy się raz, dwa razy w roku. Od awansu znacznie rzadziej. – Cena kariery – westchnął. – Myśli pan, że Sara taka jest? – rzucił dyrektor prowokacyjnie. – Nie – zaprzeczył gwałtownie. – To było tylko takie luźne stwierdzenie. Naprawdę – ostatnia uwaga odniosła skutek odwrotny od zamierzonego. – A pan skąd ją zna? – Wspominała może kiedyś o sprawie, którą prowadziła już po przeprowadzce do Wrocławia? O facecie, którego ktoś chciał wrobić w zabójstwa czterech byłych dziewczyn? – To przecież pan, teraz sobie przypominam – dyrektor Macer rzucił z przekonaniem. – Mordercą okazał się były oficer Specnazu. Ten sam, który poszedł przez pana siedzieć za sprawę prezydenta, dobrze kojarzę? – Świetnie – pogratulował. – Sara uratowała mi wtedy tyłek. – To ten dług wdzięczności? – spytał cicho. – Można tak powiedzieć – odpowiedział Sokół niechętnie. – Byłbym bardzo zobowiązany, gdyby chociaż spróbował pan pomóc mojemu uczniowi – wykorzystał sprzyjającą okazję, by przejść do rzeczy. – Nie będę ściemniał, panie dyrektorze. Jestem sceptycznie nastawiony do sprawy – nie owijał w bawełnę. – Z tą wiedzą, którą mam, uważam, że potrzebuje dobrego adwokata. Świetnego. A biorąc pod uwagę okoliczności, to najlepszego. – Swoją wiedzę opiera pan na doniesieniach medialnych czy udało się panu zasięgnąć informacji u zaprzyjaźnionych policjantów? – Skąd pan wie, że mam zaprzyjaźnionych policjantów? – Chyba każdy dziennikarz ma? – Mniejsza z tym – uciął Sokół. – Oglądałem konferencję prasową prokuratury. Chłopak ugrzązł w bagnie po same uszy. – Proszę tego nie brać do siebie, ale, moim zdaniem, relacje mediów w tej sprawie są ogromnie tendencyjne.
– Jak w wielu innych, to już mnie nie dziwi. Etykę dziennikarską to dzisiaj co najwyżej wykładają na uczelni – zauważył. – Ale... Słyszał pan o statystyce, która mówi, że 95 procent morderstw popełniają bliscy ofiar? – Statystycznie to ja i mój pies mamy po trzy nogi – dyrektor ciął słowami jak brzytwą. – Ja mam dwie – otaksował spojrzeniem swoje buty – co oznacza, że statystyka nie zawsze mówi prawdę. Poza tym jest jeszcze tych pięć procent. – Poza tym jest jeszcze tych pięć procent – zgodził się Sokół niechętnie. – Pańskim zdaniem jest niewinny? – rzucił prowokacyjnie. – Mnie interesuje pańskie zdanie – odbił piłeczkę. – Niech pan tego posłucha – położył smartfon na biurku. * Komisarz Banaś piąty raz z kolei czytał akta, które goniec dostarczył pół godziny wcześniej, podkomisarz Witkowski ucinał w tym czasie drzemkę. Odpoczynek przerwało mu jednak natarczywe dzwonienie telefonu. Zaklął siarczyście, po czym odebrał połączenie. – Pielęgniarka sprawdzała salę Cudnego aż dwa razy – relacjonował po zakończeniu rozmowy. – Za pierwszym tuż po północy, za drugim mniej więcej o 3.00. Chłopak był na miejscu. Żadna taksówka nie miała między tymi godzinami kursu. Ochroniarze nie kojarzą, żeby ktoś taki wychodził z budynku, ale dla pewności sprawdzają jeszcze monitoring. Za kilka minut powinniśmy mieć potwierdzenie. – Tak więc albo ustawił piekarnik zaraz po morderstwie, albo też mówi prawdę i to nie on jest sprawcą – Banaś myślał na głos. – Czyli jednak bierzesz pod uwagę jego niewinność? – Już nie – komisarz podał Witkowskiemu akta. – Niecały rok temu zaginęła siostra chłopaka. Nie ma po niej śladu. – Myślisz, że to on za tym stoi, a wczoraj dokończył dzieła? – podkomisarz otworzył teczkę. – Czytaj – rzekł Banaś krótko.
* Kiedy Sokół odsłuchiwał nagranie, dyrektor przyniósł dwie herbaty i talerzyk z jeżykami, a te ciastka dziennikarz lubił najbardziej. Widząc, jak dyrektor kładzie je na biurku, w pierwszym odruchu pomyślał, że to po prostu zbieg okoliczności, ale ta koncepcja szybko ustąpiła innej: stała za tym Sara. – Kierując się moim wieloletnim doświadczeniem, uważam, że chłopak mówił prawdę – stwierdził dyrektor, siorbiąc parujący jeszcze napój. – A jakie jest pańskie zdanie? – Jeszcze nie wiem – dziennikarz uciął dywagacje. – Dlaczego włączył pan nagrywanie? Macer przygryzł wargę. – Coś w tych policjantach pana niepokoiło? – pytał dalej Sokół. – Szkopuł w tym, panie redaktorze, że ja dyktafonu nie włączałem. Odkąd Sokół odszedł z redakcji i pracował na własną rękę, nikt go tak nie tytułował, więc ten miły formalizm nieco go zaskoczył. – Jak to? – powiedział po dłuższej chwili. – Przecież powiedział pan, że rozmowa funkcjonariuszy z chłopakiem nagrała się na smartfonie. – Bo się nagrała – przyznał dyrektor. – Ale ja funkcji dyktafonu nie włączałem. – Przypadkowe naciśnięcie wchodzi w grę? – Dyktafon można wybrać tylko poprzez wejście do głównego menu, potem w rozrywkę i gdzieś tam jeszcze dalej. – Więc to oni go włączyli? – analizował Sokół. – Ale to nie ma sensu. Gdyby chcieli, żeby pan wiedział, czym straszą chłopaka, to by panu mogli powiedzieć osobiście, bez bawienia się w jakieś gierki – zrobił krótką pauzę. – Nic z tego nie rozumiem. – Ja też nie. – Panie dyrektorze, pamięta pan, gdzie leżał telefon, jak pana wyprosili? – W tej kieszeni – Macer pokazał na marynarkę zawieszoną na ścianie za plecami. – Tutaj go zostawiłem i tutaj był, gdy wróciłem do gabinetu.
– Mogli go wyjąć oraz włożyć i nie spostrzegłby pan manipulowania. – Tak mogło być. – Chwileczkę... – Sokół się zamyślił. – Może pan przewinąć do samego początku?... Proszę puścić to raz jeszcze... Słyszy pan? – Nie bardzo wiem, co miałbym słyszeć – dyrektor się zasępił. – Nagranie zaczyna się od słów policjanta: „Chcielibyśmy odbyć na osobności”. Potem słychać głosy z sekretariatu i trzaśnięcie drzwiami... – Ktoś włączył dyktafon, gdy ja byłem jeszcze w gabinecie – dopowiedział. – Policjanci na pewno tego nie zrobili, stali tutaj – pokazał palcem na krzesło. – Skoro nie zrobili tego oni, skoro nie zrobił tego pan, to jedyne logiczne wytłumaczenie jest takie, że w mojej starej szkole zaczęły straszyć duchy – mina Sokoła wskazywała, że tego, co właśnie powiedział, wcale nie traktował w kategorii żartu. * Podkomisarz Witkowski był w połowie lektury, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Stanął w nich prokurator Marcin Marcinkowski. – Widzę, że gwóźdź programu już do was dotarł? – wycelował palec wskazujący w akta. – Jeszcze nie skończyłem – zastrzegł Witkowski. – Ale to, co przeczytałem, chyba wystarczy. – Chce pan porozmawiać z podejrzanym? – spytał Banaś usłużnie. – Po to przyjechałem – skwitował Marcinkowski oschle. – Bardzo proszę – komisarz zaprezentował jeden ze swoich sztandarowych uśmiechów. Z jednej strony wizyta prokuratora go ucieszyła, z drugiej zmartwiła. Rzadko bowiem zdarzało się, żeby prorocy fatygowali się na przesłuchanie do komendy, z reguły kazali przyprowadzać zatrzymanego do siebie, mimo że siedziby obu instytucji dzieliło kilkadziesiąt metrów. Fakt, że Marcinkowski zjawił się tutaj, świadczył tylko o jednym: prokuratura przywiązywała do sprawy wielką wagę. A to, w razie wpadki, oznaczało jeszcze większe problemy dla prowadzących
ją policjantów. – Urobiliście go już? – spytał Marcinkowski, przykleiwszy nos do szyby. – Cały czas idzie w zaparte – oświadczył Banaś. – Ale ostro nad nim pracujemy – dodał szybko. – Co już wiecie? – pytał dalej śledczy. Komisarz pokrótce zrelacjonował najważniejsze ustalenia i podejrzenia. – Mogę? – prokurator wyciągnął otwartą dłoń w kierunku Witkowskiego. – Patrzcie i uczcie się – rzucił, otrzymawszy akta. – Skurwysyn – Witkowski odważył się na takie określenie dopiero, gdy śledczy był już w pokoju przesłuchań. – Nazywam się Marcin Marcinkowski, jestem prokuratorem Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze – przedstawił się, siadając okrakiem na krześle. – Spójrz na mnie. Wally podniósł wzrok do tej pory wbity w podłogę. – Od mojego dobrego humoru zależy, czy trafisz do więzienia na 25 lat, czy na dłużej. Tak więc... – Marcinkowski otworzył akta i udał, że je przegląda – nazywasz się Cudny. – Tak – wyszeptał ochryple chłopak. – Powinieneś się raczej nazywać cudak – próba sprowokowania była poniżej pasa, ale dla prokuratora liczył się tylko cel przesłuchania: przyznanie się podejrzanego do winy. Wally nie dał się jednak podpuścić. – Opowiedz mi, jak to się wszystko wydarzyło – Marcinkowski zastosował inną opcję. – Ale ja już wszystko opowiedziałem panom policjantom – odparł zrezygnowany. – Trzy razy albo cztery. – Nic nie szkodzi – powiedział niezwykle łagodnie. – Teraz opowiesz mi. Cudny zrelacjonował dokładnie to samo, co wcześniej policjantom. Zajęło mu to niecałe pięć minut. – Wszystko pięknie, gdyby nie to, że kłamiesz – skonstatował prokurator. – Sejf twojego ojca był pusty, bo to ty zabrałeś z niego pistolet marki Heckler and Koch, którego to później użyłeś do zastrzelenia rodziców. Mam rację?
– Nie – odrzekł chłopak, nie kryjąc zaskoczenia. – Było tak, jak powiedziałem. – Tylko że fakty przeczą temu, co powiedziałeś – wyłamał palce. – Ciała tego mężczyzny nie znaleziono, tak samo jak śladów krwi z tej niby-odciętej głowy – nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. – No i ta magiczna kula, która zrobiła dziurę w szybie w drzwiach tarasowych, która to dziura potem w cudowny sposób znikła – wyliczał dalej. – A, jeszcze jedna kwestia. Wally spojrzał pytająco. – Sprawa zaginięcia twojej siostry – wycedził Marcinkowski. Nienawiść, którą prokurator dostrzegł w oczach Cudnego, była tak wielka, że aż poczuł ciarki przebiegające po plecach.
ROZDZIAŁ 7 – Niech mi pan opowie coś o tym chłopaku – poprosił Sokół. – Kojarzy go pan w ogóle? – dodał natychmiast. – Nie mam nic złego na myśli. Jest tutaj pewnie z tysiąc uczniów, nie sposób wszystkich spamiętać. – Akurat jego kojarzę doskonale i to nie w związku z wczorajszą tragedią, ale za sprawą dramatu sprzed roku – powiedział Macer. – Jakiego dramatu? – zamienił się w słuch. – Ten chłopak ma ciężkie życie – dyrektor zaczął opowiadać. Wally już wcześniej był cichy i zamknięty w sobie. Co prawda koledzy i koleżanki oceniali go jako koleżeńskiego, a proszony o pomoc we wspólnych klasowych czy szkolnych przedsięwzięciach, okazywał się być niezwykle pożytecznym, to jednak o bliższe relacje z innymi uczniami było niezwykle trudno. Sytuacja stała się jeszcze bardziej skomplikowana, kiedy niespełna rok temu wydarzyła się tragedia z jego siostrą Kesją. Rodzice Wally’ego zabrali ją na narty w Alpy austriackie. Na jednej z górskich serpentyn ojciec stracił panowanie nad pojazdem. Auto przebiło barierkę ochronną i dachowało. Dziewczyna najwyraźniej źle zapięła pasy, bo wyrzuciło ją z samochodu i wpadła do rwącej rzeki. Ślad po niej zaginął, ciała nie znaleziono mimo poszukiwań zakrojonych na szeroką skalę. – Ja pamiętam tamten wypadek, trąbiły o tym wszystkie polskie media – powiedział Sokół, gdy dyrektor skończył opowieść. – Austriaccy biegli z zakresu motoryzacji stwierdzili uszkodzenie układu hamulcowego, tyle że nie mieli pewności, czy było efektem wypadku, czy jego przyczyną. * – Wiesz, jak było według mnie? – prokurator Marcinkowski zamknął akta. – Chciałeś zamordować całą swoją rodzinę. Dla-
tego coś uszkodziłeś w samochodzie i wskutek tego twój tata stracił panowanie nad pojazdem. Rodzice cudem się uratowali. Siostra niestety takiego fartu nie miała. Wally delikatnie się uśmiechnął. – Ciebie to śmieszy? – prokurator wstał. – Bynajmniej – odrzekł Cudny. – Zastanawiam się tylko, jak pan to wszystko pięknie poskładał w całość. Szkoda tylko, że tak nie było. – Myślisz, że taki z ciebie cwaniaczek, co?! – powiedział gwałtownie. – Ostatni raz składam ci propozycję: przyznaj się do winy i opowiedz wszystko ze szczegółami, to wezmę to pod uwagę przy wysokości kary, jakiej zażądam. – A jak się nie zgodzę? – spytał cicho. – To już nigdy nie wyjdziesz zza krat, już ja się o to postaram – Marcinkowski ruszył w stronę drzwi, otworzył je, obrócił się w kierunku Cudnego. – Wrócę za kwadrans, więc masz trochę czasu, żeby to sobie przemyśleć. Kwadrans, potem moja propozycja będzie już nieaktualna – trzasnął drzwiami. Nagle znów się w nich pojawił, podszedł do stołu. – Żeby ci się łatwiej myślało, to coś zostawię – otworzył teczkę z dokumentami, wyjął całostronicowe zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny i położył na blacie. * – Według pana, on zabił swoich rodziców? – spytał dyrektor niepewnie. – Za wcześnie, żeby o tym rozsądzać – Sokół pokiwał przecząco głową. – Mam za mało danych. – Zajmie się pan tym? – Muszę spłacić dług wdzięczności wobec naszej wspólnej znajomej – na dźwięk ostatniego słowa dziennikarzem aż zatrzęsło w środku. – Czyli bierze pan ten temat nie z chęci, a z musu? – Tego nie powiedziałem – zabrzmiało to jednak mało przekonująco i zdawał sobie z tego doskonale sprawę. – Zrobię, co w mojej mocy – próbował zatrzeć złe wrażenie, chociaż już kilka minut wcześniej obiecał sobie, że na odczepnego rozejrzy się
po szkole, żeby czasem dyrektor nie poskarżył się na niego siostrzenicy. W końcu dług był długiem i należało go spłacić, choć Sokół zamierzał to zrobić jak najmniejszym nakładem sił. – Kiedy pan zacznie? – Macer spojrzał podejrzliwie. – Już zacząłem, rozmawiając z panem – zaprezentował wymuszony uśmiech. – Klasa Cudnego ma jeszcze zajęcia? – Chwileczkę – podszedł do wielkiego planu lekcji rozwieszonego na ścianie naprzeciwko okien. – Tak, godzinę wychowawczą. – To świetnie. Chciałbym porozmawiać z jego najbliższymi kolegami, najlepiej przyjaciółmi. – I tu może być mały problem... – Jeśli nie ma ich w szkole, wystarczą adresy i numery telefonów rodziców – stwierdził Sokół. – Ustawę o ochronie danych osobowych wystawimy na moment za drzwi. Chyba że... – Nie w tym rzecz – dyrektor wszedł mu w słowo. – Już panu mówiłem, że Wespazjan Cudny jest specyficznym uczniem, mocno wyciszonym, wyobcowanym. Taki samotny strzelec. – A dobrze się uczy? – Jaki to ma związek? – Wszystko jest ze sobą powiązane na tym świecie i na każdym innym – odparł Sokół filozoficznie. – To jakie wyniki chłopak ma? – Jest najlepszy w szkole, zarówno z przedmiotów humanistycznych, jak i zawodowych. I to w szkole, nie tylko w klasie. – To na bank pomaga innym w odrabianiu zadań domowych i daje zrzynać na sprawdzianach – myślał na głos. – A jeśli tak, to ma grono wdzięcznych kolegów i koleżanek, którzy muszą mu się przymilać. A jak się przymilają, to na pewno wiedzą o nim coś więcej. * Wally poczekał, aż zamkną się drzwi za prokuratorem, dopiero wówczas spojrzał na zdjęcie. Znał je doskonale, bo takie samo od ponad dwóch lat stało na jego biurku, zgadzał się nawet rozmiar. Drugie, znacznie mniejsze, nosił swego czasu w portfelu, do momentu, w którym w obecności mamy płacił za
zakupy. Dostrzegłszy je, strasznie się zirytowała i zabroniła trzymać w miejscu narażonym na wzrok osób postronnych. Co innego dom, Wally nigdy nie zapraszał kolegów do siebie. Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego dnia, w którym została zrobiona ta fotografia. Pamiętał, jakby to wszystko działo się dziś. Pobudka krótko po 4.00, szybkie śniadanie i już przed 5.00 ruszali na trasę spod dolnej stacji kolejki na Kasprowy Wierch. Niespełna pięć godzin później dotarli na szczyt Kościelca i tam zrobił jej to zdjęcie. Wyszło nieostre, lewa dłoń Kesji wypadła z kadru, ale jemu to nie przeszkadzało. Był wtedy tak bardzo szczęśliwy, że nic nieznaczące drobiazgi nie mogły tego szczęścia zmniejszyć nawet o gram. Wtem przygryzł wargę. Właśnie to zdjęcie rodzice przekazali austriackiej i polskiej policji w czasie akcji poszukiwawczej. Jedna z opcji branych pod uwagę przez śledczych była taka, że Kesji udało się przeżyć wypadek (w aucie i jego pobliżu nie znaleziono śladów krwi), potem wydostać się z wody, ale doznała amnezji i nie pamiętała, kim jest. Minęło już 11 miesięcy i 8 dni, jak zniknęła. 343 długie dni, jeden dłuższy od drugiego, każdy kolejny pozbawiony jej obecności, radości z życia i śmiechu, który tak bardzo uwielbiał, a który był najlepszą receptą na największe nawet bolączki. Przesunął prawą ręką po blacie, położył ją na fotografii. Przymknął oczy, żeby znów móc poczuć miły dotyk jej dłoni, skóry delikatniejszej od najdroższego jedwabiu, która w ułamku sekundy oblewała się potem zawsze wtedy, kiedy Kesja czegoś się przestraszyła... Nagle poczuł pulsujący ból w tyle głowy. Momentalnie otworzył oczy. Nabrał powietrza tak głęboko, że aż zafalowały nozdrza, po czym wypuścił je powoli, próbując się uspokoić. Nie pomogło, ból obejmował już całą czaszkę. Jeszcze raz, w geście desperacji, ponowił ćwiczenie oddechowe, lecz bezskutecznie. Ból promieniował na oczy, zatoki i zęby. Nie kontrolując już tego, odchylił głowę do tyłu tak mocno, że stojący za szybą podkomisarz Witkowski z wrażenia aż podskoczył, oblewając kawą niedawno kupioną marynarkę. Wtem Cudny wrzasnął z bólu. Poderwał się z krzesła, trzasnął
nim o podłogę, rozbijając oparcie. Następnie złapał oburącz za nogę i z całej siły rzucił nim w szybę. Roztrzaskało się na kilka elementów. Potem uniósł ramiona w górę, jakby próbował wstrzymać sufit spadający na podłogę. Ułamek sekundy później padł na kolana i zaczął wyć.
ROZDZIAŁ 8 Widząc, co dzieje się z Cudnym, Witkowski w okamgnieniu zapomniał o plamach na marynarce. – Trzeba wezwać karetkę! – rzucił w stronę prokuratora. – Nie – odrzekł twardo Marcinkowski. – Ma jakiś atak! – Witkowski przygryzł wargę. – Udaje – Banaś poparł prokuratora. – Udaje?! – krzyknął podkomisarz. – Widzieliście, jak mu wygięło szyję? Prawie sobie złamał kark. A jeśli to atak epilepsji? Może sobie odgryźć język! – Gówniarz udaje – Marcinkowski dopił kawę ze spokojem, jakiego mógłby mu pozazdrości niejeden kardiochirurg. – Jak nam tu fiknie, to media zjedzą nas żywcem! – naciskał Witkowski. – Daj na luz... Zobacz, już mu przeszło – zauważył Banaś. Faktycznie, Cudny przestał wyć. – Sprawdzę, co z nim – rzucił Witkowski w drzwiach. – Pierwszy raz go takiego widzę – Banaś próbował tłumaczyć kolegę. – Każdemu się może zdarzyć chwila słabości – rzekł dobrodusznie prokurator. – Gówniarz stracił grunt pod nogami, to spróbował zagrać na wariata. Ale nie z nami te numery, prawda, komisarzu? – Za długo w tym gównie robię, żeby dać wydymać się byle muszce – potwierdził komisarz radośnie. – Numer z siostrą pierwszorzędny, w końcu pękł – dodał z niekłamanym uznaniem. – Dam sobie głowę uciąć, że ten wypadek to była jego sprawka. Pewnie w końcu, jak każdego, zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. Wygadał się mamusi, ta powiedziała mężowi, starzy postanowili pójść na policję, gówniarz wystraszył się konsekwencji, wyjął broń ojca i ich zastrzelił. Tyle.
– Tak mogło być – przyznał Banaś. – To niech teraz gówniarz to potwierdzi – ruszył w stronę drzwi. – Tylko nie silcie się na powieściopisarstwo. Szybko mi to zróbcie. Na wczoraj! * Okazało się, że dyrektor nie do końca miał dobre informacje o klasie Cudnego. Wychowawczyni bez chwili zastanowienia wskazała chłopaka, który kolegował się z nim i wiedział kilka interesujących rzeczy. Zaczął od tego, że Wally miał ogromne powodzenie wśród płci przeciwnej. Kibicujący mu koledzy przestali już liczyć adoratorki. Tylko tych ze starszych klas było podobno dziesięć, podlotków nikt nie brał nawet pod uwagę. – Potrafiły się o niego bić. Najlepsze jest to, że nie przeszkadzało im, że Wally nie pali, nie pije i nie buja się po lokalach – w jego wypowiedzi dało się wyczuć ton zgorszenia, zupełnie, jakby takie zachowanie nastolatka było niewybaczalnym grzechem. – Ale to nic dziwnego, jak się ma takie nazwisko... – On z tych grzecznych? – spytał Sokół. – Zależy, co pan ma na myśli – podrapał się w nos. – Sam powiedziałeś: że ani nie palił, ani nie pił, ani się nie szlajał po barach – wyliczył. – A w tym wieku to rzecz jak najbardziej normalna. – To się zgadza, ale... – Ale co? – Potrafił przyłożyć. – A jaśniej? – naciskał Sokół. – Za wysoki to Wally nie jest, osiłek z niego żaden, więc często był ofiarą ataków ze strony silniejszych chłopaków. W szkole, na boisku, gdzieś na mieście. Ale sobie z tym radził. – Jak? – Najpierw, gdy ktoś do niego skakał, zawsze próbował załagodzić sytuację. Ale na buraków to działa jak płachta na byka. Wie pan, jak taki z beemki znajdzie łatwy cel, nie popuści. A propos, wie pan, co oznacza skrót bmw? – Pojęcia nie mam – Sokół się niecierpliwił, ale postanowił nie poganiać rozmówcy, bo chłopak mógłby się zniechęcić.
– Byłem mądry wcześniej – zaśmiał się. Dziennikarz próbował mu wtórować, ale skończyło się na chrząknięciu. – Byłem mądry wcześniej, bo teraz to już jestem debil, złapał pan? – Złapałem – burknął Sokół. – Co z tymi atakami bezkarkowców? – Byłem świadkiem kilku – odparł z ekscytacją. – Za każdy razem to były sekundy, jak gość leżał na ziemi. Wally zna jakiś styl walki, nie pamiętam nazwy. Mógłby załatwić każdego, kogo by tylko chciał. – Rozumiem – zanotował w myślach cenną informację. – Wróćmy do relacji damsko-męskich. Ignorował laski ze szkoły, to znaczy, że miał już dziewczynę? – Chyba. – Chyba? – Sokół zdziwił się niepomiernie. – To można mieć dziewczynę w wersji chyba? – Zachowywał się tak, jakby miał, bo na te wszystkie laski, które na niego leciały, kompletnie nie zwracał uwagi – wytłumaczył chłopak. – Jedna z nich, królowa piękności – ironizował – to z zazdrości zaczęła nawet rozpowiadać plotki, że Wally jest gejem. – Może jest? Skrzywił się, jakby wypił szklankę soku ze świeżo wyciśniętych cytryn. – Okay, nie jest gejem – rzucił pojednawczo Sokół. – Co wtedy zrobił, jak mu ta lala obrobiła tyłek? – Ośmieszył ją w obecności innych osób. Nie pamiętam już, jak to zrobił, ale publicznie poprzysięgła mu zemstę. – Zemściła się jakoś? – Tego nie wiem – zamyślił się. – Ale od tamtego czasu laski dały mu spokój. Poszła fama, że jest zajęty. – Ktoś go widział z dziewczyną? – pytał dalej Sokół. – Nikt – rozłożył wymownie ręce. – Dziwne – ocenił. – Wiecie, jak ma na imię? – Nie. – Ile ma lat?
Zaprzeczył delikatnym ruchem głowy. – Do jakiej szkoły chodzi? – Sokół był coraz bardziej zdziwiony. Kolejne zaprzeczenie. – Gdzie mieszka?... Jak wygląda?... – rzucał pytaniami. – To co wy o niej wiecie? – Nic – wzruszył ramionami. – Wally nigdy nic o niej nie mówił. Kompletnie. – To skąd wiesz, że miał laskę? – Cały czas pisał esemesy. Przy niektórych wyglądał, jakby się w powietrzu unosił. Musiał pisać do dziewczyny, bo do kogoż by innego? – Esemesy? – dziennikarz się zamyślił. – Ostatnio też je wysyłał? – Ostatnio już nie – odrzekł bez wahania. – W sumie... Szarpał te esemesy mniej więcej tak jeszcze z rok temu, potem to się nagle urwało – dodał po dłuższej chwili zastanowienia. – Podaj mi numer komórki Wally’ego. – Jest wyłączona, od kiedy dyro go zabrał. – Nie zamierzam do niego dzwonić – warknął Sokół. * Witkowski odczekał minutę po wyjściu prokuratora i poszedł do Cudnego. Ten zdążył się już uspokoić na tyle, by kontaktować. Podkomisarz przyniósł mu gorącą herbatę i ostrzegł, że ma przed sobą ostatnią szansę na nawiązanie współpracy z prokuraturą. Wally podziękował za herbatę, po czym wbił spojrzenie w dal. Propozycji Witkowskiego nie skomentował słowem. * Zapisawszy numer telefonu komórkowego Cudnego, Sokół kontynuował rozmowę z kolegą chłopaka. Ten opowiadał o wyjazdach na wycieczki, klasowych kłótniach, układach między poszczególnymi grupami uczniów, słowem: o niczym, co wniosłoby coś do sprawy. Dziennikarz już miał zakończyć przesłuchanie, kiedy rozmów-
ca przypomniał sobie o pewnym dziwnym zdarzeniu. Jakieś dwa lata wcześniej ich wspólny kolega z klasy, terroryzowany przez ojczyma, próbował popełnić samobójstwo: skoczył z drugiego piętra na betonowy parking. – Ja tego nie widziałem, ale Siwy był podobno strasznie zmasakrowany, wszędzie pełno krwi – kolega Cudnego relacjonował podekscytowany, jakby to się działo zaledwie wczoraj. – Pierwszy był przy nim Wally, bo to się działo tuż koło ławek, a on łazi tam co przerwę. Więc jak tylko się przy nim zjawił, zaczął robić sztuczne oddychanie i masaż serca. Nie chciał przestać, nawet kiedy ktoś rzucił, że Siwy złamał kark i już nie żyje. Najpierw ratował Siwego sam, potem pomagał mu jeszcze kolega z innej klasy. – I? – Siwy przeżył, potem przeniósł się z matką i starszą siostrą do innego miasta, ojczym został tutaj. – Nie chcę, żeby to zabrzmiało brutalnie, ale co w tym wszystkim było, według ciebie, dziwnego? – cmoknął Sokół. – Lekarze stwierdzili, że to, iż Siwy przeżył, to był cud. Złamane obie ręce, obie nogi, pęknięta podstawa czaszki, stłuczona chyba śledziona, nie pamiętam – rzekł. – Ale mnie uderzyło wtedy co innego – wstrzymał głos. – Mianowicie? – niecierpliwił się Sokół. – Wally robił ten masaż jakiś kwadrans, bo potem przyjechała karetka i reanimację przejął lekarz. Ja wiem, że sztuczne oddychanie i masaż serca są wyczerpujące fizycznie i psychicznie... Ale Wally był po tym tak zmęczony, że nie mógł stać na nogach o własnych siłach, musiano wezwać drugą karetkę, bo pierwsza pojechała z Siwym do szpitala. Wally’ego zresztą też zabrali. – Tyle sił go to kosztowało? – Wie pan, mój wujek biega hobbystycznie maratony, niedawno zabrał mnie do Wrocławia, żebym mu pokibicował. Jak go widziałem na mecie, to nie był nawet w połowie tak wypruty, jak wtedy Wally – szukał odpowiednich słów. – On wyglądał wówczas tak, jakby miał zaraz umrzeć... Jakby Siwy wyssał z niego całą energię potrzebną do życia.
* Cudny bezwiednie ścisnął kubek z herbatą. Zrobił to z taką siłą, że ten pękł. Resztki herbaty trysnęły na blat i na dłoń. Spojrzał na nią, patrząc, jak brązowy płyn miesza się z krwią wypływającą z rany. Wtem przed oczami pojawiła się postać Siwego, z nienaturalnie wykrzywionymi nogami i rękoma, spryskana krwią, ogromną ilością krwi. Chociaż minęły już dwa lata, to obraz był tak świeży, jakby zrobiony zaledwie przed ułamkiem sekundy. Wally czuł nawet ten specyficzny, metaliczny zapach krwi, który wówczas unosił się nad kolegą. Przypomniał sobie krzyki dziewczyn i czyjś głos, który z uporem maniaka powtarzał, że Siwy już nie żyje, żeby go zostawić, że tak będzie dla niego lepiej. Pamiętał, że ktoś próbował go odciągnąć, ale on się nie dał. Gdzieś w pokładach najgłębszej podświadomości odzywał się głos, że jest szansa, że trzeba ją wykorzystać, że tylko on, Wally, może to zrobić. Dlatego skłamał, mówiąc, że wyczuwa puls, dlatego dzielił się z nim swoim powietrzem, nie zważając na bulgoczące pęcherzyki krwi wydobywające się z ust rannego. A potem przyjechała pierwsza karetka. Kiedy lekarz wyczuł puls, a on sam, zwolniony przez medyka ze sztucznego oddychania, nieomal zemdlał ze zmęczenia, wiedział już, że Siwy będzie żył. Tak się tym cieszył, że nie zmartwił go nawet fakt, iż lekarz, który przyjechał drugim ambulansem, zaordynował wizytę w lecznicy. Mama przyjechała po niego do szpitala. Od razu go obcałowała, nie zważając na obecność innych osób, co było niezwykle peszące. Kiedy siedzieli już w aucie, spytał ją: – Mamo, pamiętasz Zuzię? – Zuzię? – zdziwienie na twarzy mamy wyglądało na autentyczne. – Naszą kotkę. – Kotkę? – Tę, którą potrącił samochód sąsiadów, jak miałem pięć lat – Wally nie dawał za wygraną. – A, tę! – udała, że dopiero teraz przypomniała sobie, o czym
mówi. – Pamiętasz? Ona umierała na moich rękach. Milczała. – Ale przeżyła – rzekł Wally po chwili. Nadal nic nie mówiła. – Ona nie miała szans na przeżycie, tylko że ja byłem wtedy za mały, żeby to zrozumieć. Przygryzła wargę. – Dlatego tuliłem ją do siebie i prosiłem, żeby otworzyła oczka – wspomnienie było niezwykle żywe. – I otworzyła. Westchnęła głęboko. – Nie miała prawa przeżyć, ale przeżyła. – Cuda się zdarzają – szepnęła wreszcie. – Dzisiaj zdarzył się kolejny taki cud. – Wiem, synku, wiem – odwróciła głowę, aby nie dostrzegł łez. – Kiedyś ci to wytłumaczę... Ale jeszcze nie dzisiaj... Jeszcze nie przyszła pora...
ROZDZIAŁ 9 Drzwi otworzyły się gwałtownie, stanął w nich Banaś z nienaturalnie szerokim uśmiechem. – Masz przejebane, synku – komisarz machnął plikiem kartek trzymanych w dłoni. – O używaniu tego określenia chyba już rozmawialiśmy? – Wally powiedział to spokojne, wbiwszy spojrzenie w oczy komisarza. – Dobrze, panie Cudny – Banaś skapitulował, czym zadziwił samego siebie, a jeszcze bardziej zaskoczył Witkowskiego, który stał za plecami. – Będziesz miał dodatkowy zarzut – dodał z satysfakcją równą trafieniu szóstki w totolotka. – Gdzie prokurator? – chłopak zmienił nagle temat. – Ma pilniejsze zadania niż niańczenie ciebie – mruknął Banaś. – Jest już wstępna ekspertyza z miejsca zbrodni. Dom twoich rodziców został podpalony przy pomocy kuchenki gazowej. Tak więc oprócz podwójnego morderstwa odpowiesz jeszcze za podpalenie i stworzenie zagrożenia zniszczenia mienia znacznej wartości. Pół osiedla mogło się spalić na popiół. – Nie zadał pan sobie pytania: po co miałbym to robić? – zauważył chłopak. – Co? – wypalił komisarz. – Podkładać ogień w domu – wyjaśnił Cudny cierpliwie. – Oczywiste: dla zatarcia śladów – parsknął Banaś. – W moim interesie jest, aby ślady były jak najbardziej wyraźne, bo każdy jeden świadczy na moją korzyść – zauważył Wally. – Ale do pańskiego tępego łba to chyba nie dociera. Banaś już ruszał, by walnąć chłopakowi na odlew, ale w porę powstrzymała go ręka Witkowskiego. – Nie daj się gówniarzowi sprowokować – syknął podkomisarz. – Teraz mamy już dwóch złych gliniarzy? – rzucił Cudny
z udawanym zaskoczeniem. – A gdzie się podział dobry? – W kiblu siedzi, srakę ma do załatwienia – ripostował Witkowski. – Jeżeli każdy ślad świadczy na twoją korzyść, to wróćmy na chwilę do tego pistoletu, z którego strzelałeś. – Przecież już mówiłem: leżał przy tym facecie bez połowy głowy – odpowiedział Wally zrezygnowanym tonem. – Podniosłem go. Poczekałem, aż drugi mężczyzna pojawi się na piętrze – mówił jednostajnie, jakby wyliczał listę zakupów. – Wtedy strzeliłem. Podbiegłem do taty, nie żył – wstrzymał oddech. – Wówczas usłyszałem, że ten mężczyzna, którego postrzeliłem, porusza się. Ponieważ mój pistolet... To znaczy ten, z którego strzelałem, nie miał już naboi, uciekłem. – Gdzie zostawiłeś pistolet? – Witkowski zadał pytanie pozornie niewinnym tonem. – Nie pamiętam – odparł chłopak machinalnie. – Moment... Przy wejściu do kuchni, tam, skąd strzelałem. Rzuciłem go na podłogę, jak zacząłem uciekać. Komisarz przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Cudnego, by nagle wypalić: – To jakim cudem nasi technicy znaleźli go w zlewie w kuchni? – Banaś zadał pytanie z satysfakcją w głosie. – W zlewie? – zdziwił się Wally. – W zlewie – powtórzył komisarz. – A wspominałem już, że technicy sprawdzili sejf, w którym, według ciebie, ojciec przechowywał gnata? – Według mnie? – rzekł chłopak zaskoczony. – Co pan chce przez to powiedzieć. – Że znowu skłamałeś – Banaś pstryknął palcami. – Bajeczka świetna, ale są pewne luki – wstał i oparł się dłońmi o blat. – Pistoletu nie było w sejfie, bo to ty go wyjąłeś, żeby zastrzelić rodziców! – Pewnie chciałeś go wyrzucić, jak już będzie po wszystkim – Witkowski włączył się w tok myślowy – ale jak sprawdzałeś, czy rodzice na pewno nie żyją, to pobrudziłeś się krwią. Zaczęła cię palić jak Lady Makbet, więc postanowiłeś ją zmyć. – Byłeś pod wpływem adrenaliny, pistolet odłożyłeś do drugiej komory, żeby ci nie przeszkadzał w myciu rąk, a potem po
prostu zapomniałeś go zabrać – dokończył Banaś. – Co ty na to? Wally wbił wzrok daleko przed siebie. – To zaczyna mieć sens – rzucił w myślach. – Elementy układanki powoli wskakiwały na swoje miejsce – schował głowę w dłoniach, zamknął oczy. – Mordercy musieli sterroryzować rodziców swoją bronią. Potem wymusili podanie kodu do sejfu. Następnie wyjęli pistolet i z zimną krwią ich zastrzelili. A jak uciekłem, to podrzucili broń do zlewu. Nawet, jeżeli nie będzie na niej moich odcisków palców, to i tak nikt nie uwierzy, że to nie byłem ja. – Już nie musisz kombinować – Banaś źle zinterpretował zachowanie chłopaka. – Możesz nam teraz wszystko dokładnie opowiedzieć, jak to było naprawdę. No... Mów... * Po rozmowie z kolegą Cudnego, Sokół zaczął zadawać pytania wychowawczyni chłopaka. Odpowiedzi pokrywały się z tym, czego zdążył się dowiedzieć wcześniej. Już miał podziękować, kiedy nauczycielce przypomniało się jeszcze jedno nietypowe wydarzenie. Na zakończenie pierwszego roku nauki cała klasa pojechała na wycieczkę w Bieszczady. W drodze powrotnej zwiedzili Kraków, potem wjechali na autostradę i kolejny postój zrobili właśnie tam, na stacji benzynowej. Kiedy mieli już ruszać, Wally doznał ataku paniki. Kilka minut trwało, zanim się uspokoił. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w trakcie tego ataku doszło do wypadku tuż przy wyjeździe z parkingu. W cysternie jadącej lewym pasem pękła opona, ciężarówkę ściągnęło na prawo i uderzyła w barierkę ochronną. Kierowca autobusu, gdy to zobaczył, niemal dostał zawału serca. Jak potem wytłumaczył po cichu opiekunom grupy – uczniów nie chciał stresować – gdyby nie opóźnienie spowodowane atakiem Cudnego, wielce prawdopodobne, że podczas wjeżdżania na autostradę cysterna uderzyłaby w autokar. Skutki mogły być tragiczne, bo przewoziła izopropanol, niezwykle łatwopalny alkohol.
* – Mów! – ponaglił Banaś. Wally wbił wzrok w ścianę. Kiedy zobaczył, jak opona w cysternie eksploduje, fala wspomnień runęła na niego niczym morski szkwał, jakby oglądał film na wielkim kinowym ekranie, w tempie zwolnionym na tyle, by dostrzec każdy szczegół. Kierowca ciężarówki instynktownie zacisnął dłonie na kierownicy, ale przy takich obciążeniach nie pomogłoby nawet trzymanie jej przez pięciu strongmenów. Auto momentalnie ściągnęło na prawo, dopiero ułamek sekundy później kierowcy udało się przeciągnąć kierownicę w lewo, prostując nieco tor jazdy, cysterna jednak cały czas zbliżała się do barierek ochronnych. Teraz Cudny siedział w kabinie kierowcy i widział to, co się dzieje, jego oczami. Serce mężczyzny pompowało krew niemal trzy razy szybciej niż zwykle. Cały czas mocując się z wyrywającą się z rąk kierownicą, powiódł spojrzeniem przed siebie, wiedział już bowiem, że jedynym wyjściem będzie kontrolowane uderzenie w barierki ochronne i powolne wytracenie prędkości. Kiedy spojrzał przez przednią szybę, serce, wciąż pracujące w szalonym tempie, niemal stanęło w miejscu. Dziesięć metrów przed cysterną, prawym pasem włączającym do ruchu na autostradzie, rozpędzał się autobus. Kiedy kierowca dostrzegł charakterystyczną Agatkę na klapie silnika, spojrzał na szyby, modląc się w duchu, żeby autokar był pusty. Nie był, w środku jechały dzieci albo młodzież, nie był w stanie tego stwierdzić. Autobus zbliżał się z ogromną prędkością i kierowca cysterny miał tylko ułamek sekundy na decyzję. Podjął ją natychmiast, kręcąc kierownicą w prawo. Wiedział, że uderzając w autobus, zginie on sam i większość, jeśli nie wszystkie, dzieci. Żeby dać im szansę, musiał maksymalnie odbić w prawo tak, aby nie trafić w tył autokaru. Dla niego oznaczało to wjechanie z impetem w barierkę i niemal pewną śmierć. Jednak nie było mu dane zostać bohaterem. Kierownica, tuż po tym, jak zaczął nią kręcić, zablokowała się. Cysterna pędziła wprost na autobus, do zderzenia zostały tylko ułamki sekund. Właśnie w tym momencie autokar zniknął z pola widzenia
prowadzącego ciężarówkę. Mężczyzna nie miał czasu zastanawiać się nad tym faktem, machinalnie zaczął ciągnąć kierownicę w lewo, wracając do wcześniejszego planu. Kiedy po uderzeniu w barierki (chociaż raczej można by to nazwać oparciem się o nie) wytracił w końcu prędkość i wezwał straż pożarną, był zbyt pobudzony, żeby zastanawiać się nad dziwnym przywidzeniem. Gdy pół godziny później badał go lekarz karetki pogotowia, postanowił słowem nie wspominać o autobusie widmie. * – Czy ty mnie, kurwa, w ogóle słuchasz?! – Banaś nachylił się nad Wallym. – Słucham? – chłopak podniósł głowę, powiódł nieprzytomnym wzrokiem po policjantach. – No ja mu naprawdę zaraz przypierdolę! – komisarz zaczynał tracić panowanie nad sobą. – Pieprzone gierki będzie sobie z nami urządzał! – Wyluzuj – Witkowski stanął między Banasiem a Cudnym. – Chodź – pociągnął kolegę za rękaw. Policjanci wyszli na korytarz, akurat wtedy, kiedy pojawił się tam prokurator Marcinkowski. – I jak? – śledczy zatarł ręce, oczekując dobrych wieści. – Chuj – Witkowski pokręcił wymownie głową. – W ciula z nami leci, tyle – wtórował mu Banaś. – A przycisnąć nie można, bo zaraz się nam Biuro Spraw Wewnętrznych do dupy dobierze. – Biuro bym wziął na siebie, ale obrońcy praw człowieka nie daliby nam żyć – zauważył prokurator. – Chodźcie, spróbujemy jeszcze raz. Za godzinę jest konferencja prasowa, muszę coś rzucić pismakom. Weszli do pomieszczenia dostojnie, ale było w tym coś złowieszczego. – Pamiętasz mnie? – spytał Marcinkowski na wstępie. – Pamiętam – westchnął Cudny. – To jak, zmądrzałeś? – mówił dalej prokurator. – Przyznajesz się do popełnienia zarzucanych ci czynów? – Ile razy mam mówić, że ja tego nie zrobiłem? – Wally po-
wiedział to nadzwyczaj spokojnie. – Zabiłem faceta, bo on chciał mnie zabić. A wcześniej pewnie zamordował rodziców. On albo ten drugi... – Ten, którego zastrzeliłeś, a potem wstał i zaczął cię gonić? – dopowiedział Witkowski. – Właśnie! – chłopak nie wyczuł ironii w głosie podkomisarza. – To on musiał usunąć zwłoki i ustawić kuchenkę gazową tak, żeby wybuchła po jakimś czasie. Za podrzucenie pistoletu to również on odpowiada. – A tę przestrzeloną szybę w drzwiach na taras też pewnie on wymienił? – Witkowski grał pierwszorzędnie. – Tak! – odparł natychmiast Wally. – A może w międzyczasie przekopał Kanał Panamski? – Witkowski czuł się jak ryba w wodzie. – Co? – Cudny wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. – Trzeba ci przyznać, że masz wyobraźnię – rzucił Banaś. – Świetnie to wymyśliłeś, zapomniałeś tylko przeliczyć wszystko od strony czasowej. Jeden człowiek, do tego ranny, bo przecież go postrzeliłeś, miałby to sam zorganizować? A może on już z tą szybą na wymianę przyjechał na miejsce zbrodni? Może był tak zapobiegliwy, że na wszelki wypadek przywiózł kopie wszystkich szyb w waszym domu? Trzeba by sprawdzić, czy tam wtedy parkował jakiś wielki tir... – zrobił teatralną pauzę. – Moment, zapomniałem, że ty tam byłeś! Widziałeś tira z hurtowni okien? Wally milczał, analizując w myślach to, co powiedział komisarz. – To znaczy, że musiało ich być tam więcej – zaczął mówić sam do siebie, półszeptem. – Usunęli zwłoki. Wymienili szybę. Podrzucili pistolet. Sprzątnęli miejsce zbrodni i ustawili piecyk – spojrzał błagalnie na prokuratora i rzekł na głos: – Proszę pana, ktoś mnie wrabia! Naprawdę! – Tylko pogarszasz swoją sytuację, chłopcze – Marcinkowski cmoknął z niesmakiem. – Ostatni raz składam swoją propozycję. Jak się przyznasz i pójdziesz na współpracę, to pomyślę o tym, żeby ci załatwić dobrą celę. To twoja ostatnia szansa – mało brakowało, a pogroziłby palcem. – Celę? – Cudny wykrzywił twarz w grymasie.
– Na moje oko dostaniesz dożywocie, więc dobra cela będzie jak znalazł – prokurator uśmiechnął się szeroko, zupełnie jak agent oferujący dodatkowy pakiet w hotelu pięciogwiazdkowym. – Dobrze się zastanów. – Dożywocie? – Wally miał przed oczami rozrzucone w nieładzie włosy mamy. – Przecież ja tego nie zrobiłem! – Muszę już iść – Marcinkowski po kolei podał rękę policjantom. – Jak wam się chce, to jeszcze z nim popracujcie. A jak nie, to na dołek z nim. – Postawienie zarzutów kiedy? – zaciekawił się Banaś. – Jutro koło południa – odpowiedział prokurator.
ROZDZIAŁ 10 Kiedy wychowawczyni skończyła opowiadać historię z cysterną, temat się wyczerpał. Pijąc herbatę w kantorku nauczycieli projektowania, zaczęli wspominać dawne czasy, kobieta uczyła bowiem Sokoła kilku przedmiotów. Od słowa do słowa, myśli wychowawczyni wróciły do Cudnego. – Pokażę ci coś jeszcze – rzekła podekscytowana. Zaczęła przeglądać teczki równo ustawione na półkach i opisane latami oraz klasami. – Jest – ucieszyła się, znalazłszy to, czego szukała. – Przejrzyj. Sokół otworzył teczkę i od razu wiedział, że są to prace z geometrii przestrzennej, jednego z najtrudniejszych przedmiotów. Aby móc wykonać ćwiczenia, trzeba było mieć niesamowicie rozwiniętą wyobraźnię i zmysł przestrzenny. Mówiąc w skrócie, większość zadań polegała na tym, aby przenikające się bryły – niektóre niezwykle skomplikowane – przenosić z dwóch wymiarów w trzy i odwrotnie. Większość uczniów miała z tym ogromne problemy. – Niech zgadnę, to są prace Wally’ego? – spytał Sokół, przeglądając zawartość teczki. Poczuł zazdrość, zdał sobie bowiem sprawę, że choć sam na geometrii przestrzennej brylował, to chłopak bił go o głowę, jeśli nie o dwie. – Robią piorunujące wrażenie. – Połowa z nich to prace wykraczające poza program. Akademicy na politechnikach nie zrobiliby większości z tych ćwiczeń – nauczycielka była wyraźnie przejęta. – Co ja mówię: jednej dziesiątej tego, co zrobił Wally! – Właśnie! – pacnął się otwartą dłonią w czoło. – Kompletnie zapomniałem, że mam spytać, skąd ta ksywa Wally? – Cóż, Wespazjan to niezbyt dobre imię dla chłopaka – wyjaśniła. – Kiedyś mi w zaufaniu zdradził, że ksywę nadała mu mama.
– Najpierw skrzywdziła go takim imieniem, a potem próbowała ratować sytuację? – Nie wiem – rozłożyła ręce. – Wracając do jego prac – Sokół strzelił palcami. – Mógłbym je pożyczyć? – Prace? – Odwiedziny przypomniały mi stare dzieje i lekcje u pani profesor. Spróbuję zrobić choć kilka ćwiczeń, niekoniecznie tych najtrudniejszych – skłamał gładko. Chwilę wcześniej w głowie zakiełkowała pewna myśl, której nie potrafił jeszcze sprecyzować, skoro jednak jej pojawienie się miało związek z pracami z geometrii przestrzennej, warto było przyjrzeć się im dokładniej. – Dziękuję za rozmowę... – nagle zamilkł, widząc, że kobieta otworzyła usta, ale zanim zdążyła wyartykułować choćby jedno słowo, zamknęła je z powrotem. – Chciała pani coś powiedzieć – rzekł spokojnie. – Nie wiem, czy powinnam... To delikatna sprawa, a mogłabym kogoś skrzywdzić – w głosie słychać było ogromne wahanie. – Nie kogoś, tylko Cudnego – sprecyzował Sokół. – Jeśli mam mu pomóc, muszę wiedzieć wszystko – dodał po chwili. – Nie tylko to, co pozytywne... Każda informacja może być na wagę złota. – Mój mąż ma niemal fotograficzną pamięć – zaczęła mówić po namyśle. – Kiedyś odbierał mnie z pracy, gdy akurat rozmawiałam z rodzicami Wally’ego. Chodziło o konflikt między nim a nauczycielką projektowania architektonicznego, z którą zresztą ty też miałeś swego czasu na pieńku. Rodzice Cudnego przyjechali z jego siostrą, która siedziała w aucie, ale mimo to z miejsca stała się obiektem zainteresowań innych chłopców z klasy. To piękna dziewczyna – dodała wyjaśniająco. – Jakiś czas później mąż był w delegacji w Dreźnie. Wychodząc z hotelu, zauważył Wally’ego i jego siostrę – wtem zamilkła. – Szli za rękę... Jakby byli parą. * Kiedy Wally trafił na policyjny dołek – oficjalnie do Policyjnej Izby Zatrzymań – od razu zrozumiał, skąd wzięła się ta zwycza-
jowa nazwa. Smród, brud i ubóstwo, tak można by je najkrócej opisać. Wszystko to oczywiście z myślą o osadzonych, aby maksymalnie – ale zgodnie z przepisami – uprzykrzyć im życie. Cudny miał szczęście, że trafił do celi sam. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim z ogromnym hukiem, aż się nerwowo wzdrygnął. W pierwszym odruchu chciał usiąść na przymocowanej na stałe do ściany żelaznej pryczy, na którą ktoś narzucił koc, ale poczuł odór i zrezygnował. Pół godziny później miał wrażenie, że on sam, jego ubranie, włosy, nawet skóra śmierdzą czymś, czemu najbliżej do psich ekskrementów. Było mu już więc wszystko jedno. Położył się na pryczy, licząc, że zaśnie i choćby chwilę odpocznie. Nadzieje okazały się płonne, rozemocjonowany wydarzeniami ostatnich 24 godzin, nie miał szans na sen. Kiedy przed oczami stanęli mu rodzice, zaczął płakać. Po chwili szlochał tak mocno, że wstrząsnęły nim konwulsje. Zmusił się, żeby wstać, podszedł do odrapanego zlewu, spryskał twarz lodowatą wodą. Pomogło. Położył się z powrotem na pryczy, wiedząc, że jest sam, pozbawiony wszelkiej pomocy kogokolwiek i aby przetrwać, musi być silny jak nigdy wcześniej. – Chwila – grymas, który pojawił się na twarzy chłopaka na upartego można by zaklasyfikować jako ślad radości. – Przecież nie jestem sam... – zamknął oczy, aby w myślach spojrzeć na zdjęcie, które zobaczył w aktach. – Nie jestem sam... – to był już uśmiech z prawdziwego zdarzenia. * Sokół zjadł kolację, obejrzał serwis informacyjny. Podszedł do półki, wbił wzrok w okładki książek oczekujących na lekturę. Do wyboru miał najnowsze powieści Mariusza Czubaja i Roberta Ostaszewskiego. Wybór był trudny, bo obaj świetnie pisali. Już miał zdecydować się na ślepy los, gdy wzrok padł na teczkę leżącą obok książek. Prace Cudnego... Wyjął kartki formatu A4, przeliczył, wyszedł równy tuzin. – Dwanaście prac Cudnego – uśmiechnął się pod nosem, po czym rozłożył je na podłodze, na stole się bowiem nie mieściły. Mimo że kolejność prac w teczce była przypadkowa, Sokół od
razu dostrzegł pewien wspólny wzór. Zaczął przekładać kartki niczym puzzle, gratulując sobie w myślach spostrzegawczości. Od ostatnich ćwiczeń z geometrii przestrzennej minęły wieki, a on niemal od razu wszedł w tryb postrzegania trójwymiarowego! Przesuwał prace z mozołem, szukając właściwego miejsca dla każdej. Po kwadransie złapał się pod boki, zadowolony z efektu. Widać było, że ułożenie jest właściwe, teraz trzeba tylko było dostrzec to, co na pozór niewidoczne. Zmrużył oczy, aby znaleźć klucz. Kiedy nie pomogło, przesuwał się raz w lewo, raz w prawo, o krok, dwa, trzy, cały czas zmieniając przy tym ogniskową. Po kilku minutach ćwiczeń oczy zaczęły łzawić. Już miał odłożyć próby na drugi dzień – przy słonecznym świetle byłoby znacznie łatwiej – gdy znalazł to, czego szukał. Obraz, który ukazał się jego oczom, robił piorunujące wrażenie. Przedstawiał coś na wzór pierścienia, który Wally narysował w taki sposób, że było widać zarówno jego rzut z góry, jak i przekrój. Sokół skupił się na przekroju. W pierwszym momencie odniósł wrażenie, jakby zobaczył wnętrze maszyny do drążenia tuneli górniczych czy metra, ale było tu znacznie więcej rur i przewodów oraz małych elementów konstrukcyjnych, które trzymały owe rury, jak też tysiące kilometrów przewodów różnej średnicy. Sokół zrobił krok w lewo, potem dwa kroki w prawo, następnie zaczął się coraz szybciej przechylać w obie strony, stojąc twardo na podłodze. Aż gwizdnął z podziwem, bo pierścień zaczął się poruszać, zupełnie, jakby to nie były różnokolorowe linie (skomplikowane, bo skomplikowane, ale jednak tylko linie), tylko żywy organizm. Cofnął się pod ścianę, spojrzał na rysunki z dystansu może trzech metrów. Dopiero wtedy dotarło do niego, że patrzy na coś na kształt tunelu naszpikowanego niezwykle czułą aparaturą. Nigdy czegoś podobnego nie widział, dlatego pytanie, co to jest, pozostało na razie bez odpowiedzi. *
To było 28 sierpnia 2011 roku. Wally pamiętał doskonale, bo ten dzień wyrył się w jego pamięci na zawsze. Właśnie wtedy, późnym wieczorem, po ośmiogodzinnych wojażach dojechali wreszcie z tatą do celu podróży, mama już z nią czekała. Bardziej niż nowy dom na zielonogórskim osiedlu Kamieni Szlachetnych, zainteresowały go bujne kruczoczarne włosy Kesji. Gdy podchodziła do auta, by przywitać się z chłopakami, wiatr objął ją swoimi ramionami, włosy zaczęły falować na wszystkie strony tak mocno, że przez moment zniknęła za nimi nawet jej twarz. Kiedy wyjrzała zza nich z powrotem, zobaczył jak promienieje. Uśmiechała się w taki sposób, emanowała takim ciepłem, a jednocześnie była tak dziewczęca, że od razu, w tej jednej chwili, ułamku sekundy, zakochał się w niej bez pamięci. Otworzył oczy, Kesja uleciała momentalnie. Wbił spojrzenie w górę, w sufit, który niegdyś biały, niemal aseptyczny, dzisiaj przypominał raczej otoczenie bliższe starej piwnicy. Usiadł na łóżku, westchnął głęboko, zdawszy sobie sprawę, że po takim miłym seansie przyszło mu wrócić do smutnej rzeczywistości. Był mocno przybity, wiedział, że w tych warunkach powrót Kesji nie będzie możliwy, przynajmniej nie od razu. Kiedy kładł się z powrotem, w głowie kłębiła się tylko jedna myśl: musi odpocząć, aby nabrać sił. Bez nich nie będzie w stanie najpierw stanąć naprzeciw machiny wymiaru sprawiedliwości, potem zaś zająć się tym, co powinien zrobić już dawno, dawno temu: odnaleźć Kesję. Tak, odnaleźć. Bo przecież nigdy nie uwierzył w to, że zginęła tamtego dnia w Alpach. * Sokół wiercił się w łóżku już ponad godzinę, nie mógł zasnąć. Co chwilę klął na własny umysł, który co jakiś czas wykazywał tendencje do samostanowienia. Nie inaczej było teraz. Chociaż nie chciał analizować sprawy Cudnego, mózg miał na ten temat inne zdanie. W pewnym momencie dziennikarz zaniechał walki, wiedział, że stoi na przegranej pozycji i że lepiej poddać się myślowemu tokowi. Pierwsza kwestia: wciąż miał przed oczami zdjęcie Wally’ego, które dyrektor wyjął z akt chłopaka, zrobione jeszcze przed roz-
poczęciem nauki w budowlance. Gęba, którą Sokół zobaczył, nie wzbudzała ani sympatii, ani tym bardziej zaufania. Wiedział, że wrażenie może być mylne, bo zdjęcie zrobiono jakieś dwa lata wcześniej, ale nie potrafił wznieść się ponad własną intuicję, a ta podpowiadała mu, że chłopak ma coś ważnego do ukrycia. Rzecz druga, dyrektor Macer. Ta sama intuicja podpowiadała, żeby nie wierzyć w tłumaczenia, że dyktafon sam się włączył. Gdyby sprzęt leżał na stole, można by mówić o przypadkowym uruchomieniu. Ale bezpiecznie schowany przed wzrokiem niepowołanych osób w kieszeni marynarki? To było niemożliwe i, zdaniem Sokoła, dyrektor tylko się ośmieszał, uparcie obstając przy swojej wersji. Punkt numer trzy: miał w głębokim poważaniu, ile nóg statystycznie ma dyrektor i jego pies, większość morderstw popełniali bliscy ofiar i wszystko wskazywało na to, że tak samo było i w tym przypadku. A jeszcze to zaginięcie siostry! Nie lubił nikogo osądzać na podstawie skąpych informacji, ale dziennikarski nos podpowiadał, że tajemnicze zniknięcie miało związek ze zbrodnią, która wydarzyła się po upływie roku. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały więc na Cudnego. Argument czwarty: nawet odsunąwszy osobiste uprzedzenia na bok, trzeba było zdawać sobie sprawę z tego, że sytuacja nastolatka była beznadziejna. Po co więc pakować się w historię chłopaka, który, tak można było podejrzewać, z zimną krwią zastrzelił rodziców? Ostatnim problemem była osoba Sary Bednarz. Wspomniawszy ją, zaklął w myślach. Nie potrafił o niej zapomnieć, chociaż tyle z jej powodu się nacierpiał. Do niedawna był przekonany, że rany zdążyły się już zabliźnić, tymczasem wystarczyła krótka rozmowa z dyrektorem, by otworzyły się na nowo. Zaklął siarczyście. Wszystkie argumenty były na „nie”. Nawet nos podpowiadał mu, że nie warto się w to angażować. A Sokół przywykł słuchać swojej intuicji. Przyłożył głowę do poduszki, obiecawszy sobie solennie, że nazajutrz wycofa się ze sprawy Cudnego, bez względu na to, co powie dyrektor i jakie pretensje do tej decyzji będzie miała Sara Bednarz.
* Dziennikarz spał już snem sprawiedliwego, gdy na drugim końcu Polski rozbrzmiał dzwonek telefonu. – Linia jest czysta, słucham – słowa zabrzmiały twardo i nawet przez telefon było słychać, że płyną z ust mężczyzny niezwykle silnego zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Pierwsze wrażenie nie było mylne, właścicielem głosu był bowiem pułkownik Mieczysław Lanc, szef specjalnej komórki Służby Kontrwywiadu Wojskowego zajmującej się najnowszymi technologiami. – Panie pułkowniku – padło z drugiej strony słuchawki. – Namierzyliśmy ciekawą rozmowę dyrektora szkoły chłopaka. Dzwonił do dyrektora departamentu proliferacji Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Sary Bednarz. To co prawda jego siostrzenica, ale powinien pan przesłuchać nagranie. – Puść. Pułkownik Lanc z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. – Były jeszcze jakieś rozmowy między nimi? – spytał po chwili. – Nie. – A ten cały Sokół... – mówił dalej Lanc. – Mamy na niego teczkę? – Nawet dwie. Jedna dotyczy udziału w szantażu prezydenta przez rosyjską mafię. Sokół, wtedy dziennikarz Nowego Głosu Lubuskiego, był wówczas podejrzewany o morderstwo pewnej kobiety w Nowej Soli. Okazało się, że wpadł na trop spisku i próbowano go wrobić. – A druga historia? – Łączy się z pierwszą: rosyjski szpieg, który prowadził tę pierwszą akcję, został wypuszczony w ramach wymiany. Wrócił do Polski, chcąc się zemścić na Sokole, który zniszczył jego świetnie zapowiadającą się karierę. Efekt był taki, że Rusek zginął, zastrzelony przez Sokoła i Sarę Bednarz. Kobieta pracowała wówczas we wrocławskiej policji. Właśnie przy tej sprawie oboje się poznali. – Kiedy to było? – dopytywał Lanc.
– Kilka lat temu. Od sprawy tego Ruska utrzymywali ze sobą bliski kontakt. Jak awansowała do Warszawy, już nie. – Jaka jest ocena pismaka? – Facet jest nieobliczalny, a przy tym niebezpieczny. – Osiem lat przygotowywaliśmy tę akcję – wycedził pułkownik. – Nikt mi nie przeszkodzi w jej realizacji. Nawet jakiś zasrany Orzeł. – Sokół, panie generale – sprostował instynktownie. – Andrzej Sokół. – Orzeł, Sokół czy Kogut, chuj mnie to obchodzi – słuchawka aż zatrzeszczała od warknięcia. – Ma przestać węszyć. – Zlikwidować? – Nie, to mogłoby wzbudzić podejrzenia tej Bednarz, a jeszcze nam tu Abwehry potrzeba – oznajmił Lanc tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Trzeba go wyłączyć z akcji. – Jakieś sugestie? – Znajdźcie mu inne zajęcie – zaśmiał się gardłowo, po czym przedstawił zarys planu.
ROZDZIAŁ 11 Wally’ego nie obudziło ani krzątanie się dyżurnego policjanta po korytarzu, ani krzyki innych osadzonych, ani wreszcie ostre światło wdzierające się do celi przez malutkie okno. Senny odpoczynek przerwał okropny fetor, który bez konkretnej przyczyny wzmógł się do granic wytrzymałości zmysłu powonienia. Chłopak wstał, próbował się rozciągnąć, ale noc spędzona na niewygodnej namiastce łóżka sprawiła, że czuł się jak połamany. Poczłapał do zlewu, ochlapał twarz lodowatą wodą, umył ręce na tyle, na ile można to zrobić bez kawałka mydła, po czym palcami wyczyścił zęby. Potem zmusił się do kwadransa wyczerpujących ćwiczeń fizycznych. * Sen Sokoła przerwało śpiewne kwilenie ptaków tuż za oknem. Otworzył oczy i ziewnął szeroko, zastanawiając się, czy warto opuszczać łóżko i wygodny materac zamieniać na twarde kuchenne krzesło. A może zrobić sobie wolne i spędzić przedpołudnie w domowych pieleszach, przy telewizorze lub dobrym kryminale? Najpierw musiał zadzwonić do dyrektora budowlanki, żeby przekazać rezygnację ze sprawy. A że trudnych rozmów nie lubił zostawiać na później, od razu sięgnął po telefon komórkowy. Ku jego zdziwieniu, był rozładowany, mimo że wieczorem go naładował, pamiętał to doskonale. Wyjął baterię i kartę SIM, włożył z powrotem, kolejna próba uruchomienia też się nie powiodła. Podłączenie ładowarki również nie przyniosło oczekiwanego efektu. Trudno, najwyraźniej czekała go wizyta najpierw w szkole, a potem w salonie operatora komórkowego. *
Wally był śmiertelnie głodny, ale nie przemógł się, by choć spróbować śniadania, które chwilę wcześniej otrzymał od dyżurnego. Kiedy powąchał pajdę chleba i kawałek pasztetu, prawie zwymiotował, śmierdziały równie potwornie, co cela. Podobnie jak brązowa breja w lepkim od brudu kubku, mająca być kawą zbożową. Wyrzucił jedzenie do sedesu, zaś pragnienie ugasił kranówką. * Może i praca dziennikarza była stresująca, ale Sokół już dawno temu doszedł do wniosku, że przynajmniej jeden posiłek dziennie zasługiwał na celebrację. Jakoś tak naturalnie wyszło, że stało się nim śniadanie. Tego dnia przyrządził jajecznicę na boczku, do tego tosty z żółtym serem, feta, oliwki i rzodkiewka. Palce lizać! Był w połowie posiłku, kiedy rozpoczął się serwis informacyjny. Pierwszym newsem było podwójne morderstwo w Zielonej Górze. Mało brakowało, a Sokół byłby się zakrztusił, kiedy reporter zdradził, iż podejrzany – syn ofiar – w dniu morderstwa ukończył 18 lat, będzie więc odpowiadał jak dorosły, a co za tym idzie, grozi mu dożywocie. – Kurwa jego mać! – zaklął siarczyście, zirytowany niekompetencją dyrektora. – Od razu powinien mi powiedzieć, że Wally obchodził tego dnia urodziny. Chłopak jest dziwny, ale raczej nie chory psychicznie. A kto przy zdrowych zmysłach morduje staruszków w osiemnastkę, zamiast rozpakowywać prezenty? – wstał i zaczął chodzić po kuchni, analizując na głos. Nagle przeniósł wzrok do pokoju, na podłodze wciąż leżały prace Cudnego z geometrii przestrzennej. Sokół zaczął się bujać z prawa do lewa i z powrotem, tajemniczy tunel momentalnie ożył. – I cały misterny plan... – westchnął. Wiedział już, że nie zostawi chłopaka samego sobie. Zdawał sobie sprawę z tego, iż dziennikarskie śledztwo nie będzie bezpieczne. Ba, gdzieś w tyle głowy podejrzewał, że znów wdepnie w niezły kanał, ale... Dreszczyk emocji, który zaczął przebiegać po plecach, był zbyt przyjemny, aby się wycofać.
* Podczas śniadania – a raczej jego marnej próby – Wally zapytał dyżurnego, co z nim będzie. Ten tylko spojrzał groźnie, rzekł krótko, że musi poczekać na przyjazd Banasia i Witkowskiego. Na pytanie, kiedy to nastąpi, policjant wzruszył tylko ramionami, podobnie jak na prośbę o szczoteczkę i pastę do zębów. * Sokół otworzył kalendarz, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś zaplanowanych spotkań. Nie miał, za to pilnie musiał zapłacić rachunki za prąd i gaz. Włączył laptop, wszedł na stronę banku, ale po wpisaniu hasła pojawił się komunikat, że numer klienta lub hasło zostało błędnie podane. Wpisał je raz jeszcze, skutek był taki sam. Zaklął pod nosem, zły na złośliwość rzeczy martwych: najpierw komórka, teraz to. Jak się miało za chwilę okazać, nie był to wcale koniec. Sprawdzenie poczty elektronicznej zakończyło się jeszcze większą porażką: nie dość, że nie udało się jej otworzyć, to jeszcze zawiesił się komputer. Próby zresetowania i ponownego włączenia nie powiodły się, laptop odmówił posłuszeństwa. W tym momencie był już zły jak osa. Przez myśl mu jednak nie przeszło, że było to dopiero preludium tego, co wkrótce miało się zdarzyć. * Banaś i Witkowski zjawili się krótko po 10.00. Po założeniu kajdanków, zaprowadzili Cudnego do budynku prokuratury, zrobili to bez słowa. Tam czekał już na nich prokurator Marcinkowski. Spytał chłopaka, czy noc dała mu do myślenia i czy każdą kolejną do końca życia chce mieć podobną. Kiedy Wally odpowiedział: „Nic nie zrobiłem”, rzucił oschle: „Jak sobie chcesz”, po czym zaczął odczytywać postanowienie o przedstawieniu zarzutów. Chłopak niewiele z tego rozumiał, język był wybitnie urzędowy, a żonglowanie paragrafami dodatkowo utrudniało zadanie. – Rozumiesz to, co przeczytałem? – spytał Marcinkowski, od-
czytawszy całość. – Nie – odpowiedział Cudny zgodnie z prawdą. – Czego konkretnie nie rozumiesz? – Połowy, jeśli nie wszystkiego – wyjaśnił chłopak. – To sobie poczytaj – podał mu kartkę. Wally zaczął lekturę. * W tym czasie Sokół odstał swoje w ogonku w banku. Kiedy przyszła jego kolej, zatarł ręce z radości, licząc, że wkrótce będzie miał problem z głowy. Zaczął od skargi na źle działającą stronę w banku. Kasjerka była niezwykle uprzejma, bo zaoferowała sprawdzenie danych. Ku swojemu zdziwieniu stwierdziła, że numer klienta, który jej podał, jest nieprawidłowy. W tym momencie zwątpił, czy dobrze go przepisał. Żeby nie tracić czasu, postanowił opłacić rachunki przy pomocy karty wewnętrznej. Podał ją razem z dowodem osobistym. – Nie ma pan środków na koncie – kasjerka podrapała się w nos. – To niemożliwe, wczoraj miałem jeszcze ponad sześćset złotych – Sokół nie ukrywał zdziwienia. – Proszę sprawdzić jeszcze raz. – Sprawdziłam dwa razy. – Wczoraj nie robiłem żadnych większych zakupów... – myślał intensywnie. – To spróbujmy z konta oszczędnościowego. – Na koncie oszczędnościowym też nic nie ma – rzekła po chwili. Sokół poczuł, że robi mu się słabo. – Jak to: nie ma? – wykrztusił po dłuższej chwili. – Miałem tam ponad trzydzieści tysięcy złotych – ściszył głos. – Chwileczkę, sprawdzę w historii – kliknęła kilka razy myszką, po czym spojrzała na Sokoła podejrzliwie. – Proszę pana... Wczoraj wykonał pan operację na swoim koncie oszczędnościowym i przelał pan całą jego zawartość. – Ja? – Sokół oparł ręce na blacie, czując, że nogi robią się miękkie jak z waty. – Chwileczkę... – przybliżyła twarz do ekranu monitora. –
Coś dziwnego dzieje się w systemie. Pojawił mi się komunikat, że taki numer konta nie istnieje. – Że niby co nie istnieje? – Pańskie konto w naszym banku – była zaskoczona. – Nie ma takiego. – Moment – zaczął przeszukiwać portfel. – To skąd niby mam ten kwitek? – położył na blacie potwierdzenie operacji sprzed kilku tygodni. Widniały na nim numery obu kont. – To u góry to moje konto bieżące, to na dole to oszczędnościowe. – Ale system mi pokazuje, że takich kont nie ma. – Pani żartuje? – Sokół podniósł głos. – Bynajmniej. – Przecież mam potwierdzenie... Niby skąd je wziąłem? – denerwował się coraz bardziej. – Mógł je pan sobie wydrukować. – Wydrukować?! – już krzyczał. – Wariata chcecie ze mnie zrobić?! – Jest jakiś problem? – do okienka podszedł ochroniarz. Sokół szybko przeanalizował sytuację, doszedł do wniosku, że dalsza awantura może się skończyć źle. – Nie – westchnął, odwróciwszy wzrok od interweniującego mężczyzny. – Żadnego problemu. – Pani Marysiu, jakby co, jestem do dyspozycji – ochroniarz odwrócił się na pięcie. – Wie pan co... – kasjerka zwróciła się do Sokoła. – Proszę chwilę poczekać, bo jest jakiś problem z pańskim dowodem osobistym. – Z dowodem? – nerwy miał jak postronki. – Zaraz wrócę. Dziennikarz zlustrował otoczenie, strażnik rozmawiał z kimś przy drzwiach. Nie namyślając się wiele, sięgnął ręką do monitora, obrócił go. Ekran pulsował czerwonym komunikatem: „Zatrzymać dokument, podejrzenie fałszerstwa”. Jeszcze raz spojrzał na strażnika, podjął decyzję w ułamku sekundy. Wyciągnął się jak długi na blacie, chwycił dowód, następnie wolnym krokiem wyszedł z banku.
* Lektura niewiele pomogła Wally’emu. Dlatego dopisał: „Nie zamordowałem moich rodziców!” i dopiero wtedy parafował dokument. – Co teraz będzie? – spytał chłopak. – Prokurator wystąpi do sądu o zastosowanie środka zapobiegawczego w postaci tymczasowego aresztowania na okres trzech miesięcy – odparł Marcinkowski z niekłamaną satysfakcją. Aż go kusiło, żeby dodać: „I sąd na pewno się do tego wniosku przychyli”, ale w porę się powstrzymał. – Posiedzenie jest o 14.00, do tego czasu posiedzisz na dołku. * Od razu po wyjściu z banku Sokół podjął decyzję o odwiedzeniu urzędu miejskiego. W wydziale spraw obywatelskich okazało się, że numer PESEL podany przez niego nie istnieje! Mało tego, w przepastnych archiwach nie można było odnaleźć wniosku o wydanie dowodu, który składał lata temu. Urzędniczka, która go obsługiwała, obiecała, że jeszcze tego samego dnia sprawdzi archiwum ponownie, prosiła o powrót nazajutrz. Wyszedł z wieżowca. Wiedział już, że dzieje się coś niedobrego, a intuicja wręcz krzyczała, że to dopiero początek grubszej akcji. Niepewnie rozejrzał się po parkingu, niby szukając natchnienia, ale tak naprawdę wypatrywał podejrzanych osób lub aut. Zaczął odliczać od dziesięciu, miarowo przy tym oddychając. Musiał to przemyśleć, najlepszym miejscem wydawało się nieodległe Winne Wzgórze. Doszedł do Palmiarni, znalazł wolną ławkę, usiadł i zaczął podziwiać panoramę ulicy Konstytucji 3 Maja. Wtem zadzwonił telefon, ten sam, którego od rana nie mógł uruchomić. Spojrzał na wyświetlacz, numer był zastrzeżony. Musiał odebrać, bo jeżeli dobrze podejrzewał, to był ten telefon. – Zostaw tę sprawę – padło na wstępie. – Jaką? – spytał Sokół. – Nie rżnij głupa, bo zaszkodzisz sobie jeszcze bardziej.
– Bardziej? – To było dopiero ostrzeżenie – głos w słuchawce zrobił pauzę. – Tożsamość można odzyskać tak szybko, jak ją stracić. Utraconej wolności już tak łatwo się nie odzyskuje. – To groźba? – wycedził Sokół. – Jeśli tak... Nie zdążył wyartykułować myśli, połączenie zostało przerwane. Chwilę później telefon sam się wyłączył.
ROZDZIAŁ 12 Wally miał szczęście, bo pomieszczenie, w którym został osadzony, znowu było do jego wyłącznej dyspozycji. Informacje o zatrzymaniu syna zamordowanego małżeństwa szybko się rozchodziły i policjanci woleli nie ryzykować starcia z jakimś nadgorliwym rzezimieszkiem. Nie dlatego, żeby mieli coś przeciwko pobiciu chłopaka, w ich oczach bowiem nie zasługiwał na ochronę, chodziło tylko o nieprzyjemności służbowe, a takie niewątpliwie czekały ich w razie pobicia. Z tych samych względów Cudny otrzymał letnią herbatę i dwie kanapki z wędliną bliżej niezidentyfikowanego rodzaju (najbliżej było jej do mortadeli). Tym razem nie wybrzydzał, był bowiem wściekle głodny, od razu poprosił o dokładkę, jednak prośba odbiła się echem od ściany. Zjadłszy drugie śniadanie, położył się na twardej ławce, zamknął oczy, przywołując zdjęcie z Kościelca. Kiedy tylko obraz się wyostrzył, skupił uwagę na lewej ręce wychodzącej poza kadr. Gdyby nie to, byłoby widać pierścionek, który tamtego dnia wręczył Kesji. Co prawda nikomu nie mogła się tym pochwalić, więcej, musiała kłamać, że sama kupiła sobie ten prezent, szczególnie przed rodzicami, ale i tak sprawił jej tym ogromną radość. – To jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu – słyszał jej głos tak wyraźnie, jakby stała tuż obok. Westchnął, przypomniawszy sobie, że ile razy patrzyła na pierścionek, tyle razy uśmiechała się pełnią radości. * Sokół nie wiedział, ile ma czasu przed uderzeniem, ale podejrzewał, że niewiele. Nie marnując ani minuty, pojechał do komendy miejskiej policji, odszukał nadkomisarza Miłosza Bartosza Kleemanna z wydziału kryminalnego. Jak zwykle towarzyszył mu komisarz Ryszard Grodzki. Dziennikarz od razu prze-
szedł do sedna: – Mam ucho na telefonie i to profesjonalne, bo komórka padła na amen. – To raczej jest ucho nieprofesjonalne – zauważył Grodzki. – Profesjonalne jest takie, że mucha nie siada i w życiu byś się nie zorientował. – Sęk w tym, że ci, co mi je założyli, chcą, żebym o tym wiedział – wyjaśnił Sokół. – Kilka minut temu miałem rozmowę z ostrzeżeniem, żebym się odwalił od pewnej sprawy. A potem mi zdalnie wyłączyli telefon. – A to faktycznie, wyższa szkoła jazdy – cmoknął Kleemann z uznaniem. – Ty się tu nie ekscytuj, tylko sprawdź, kto mógł mi to ucho założyć – mruknął Sokół. – Numer mi przypomnij – policjant przeglądał już kontakty w swojej komórce. – Kopę lat, mistrzu! Sprawę mam, możesz mi sprawdzić jeden numer w bazie? Chcę wiedzieć, czy założono na niego ucho. – A co to za sprawa? – zaciekawił się Grodzki, gdy Kleemann zakończył rozmowę. – Podwójnego morderstwa na Kamieni Szlachetnych – odpowiedział Sokół. – Prowadzicie ją? – Nie – nadkomisarz zaprzeczył gwałtownie. – Kto cię w to wcisnął? – Sara Bednarz – odrzekł Sokół niechętnie. Jedyną reakcją Kleemanna było znaczące spojrzenie. Grodzki udał, że nie dosłyszał odpowiedzi, obaj bowiem drażliwego tematu woleli nie poruszać. – A jakieś bliższe szczegóły, co cię dokładnie interesuje? – dopiero komisarz przerwał niezręczną ciszę. – Poproszono mnie, żebym pomógł synowi ofiar – Sokół bacznie rejestrował reakcje policjantów. Nawet jeśli nie zajmowali się morderstwem, na pewno mieli wiedzę na ten temat. – To żeś, kurwa, znowu wdepnął – Kleemann spojrzał przeciągle. – Czy my się wreszcie kiedyś spotkamy z innej okazji niż ratowanie twojej dupy? – Jeśli dobrze pamiętam, to w śledztwie dotyczącym zamor-
dowania wiceprezydenta Zielonej Góry to ja uratowałem wasze dupy, panowie zawodowcy – Sokół odciął się błyskawicznie. – Nie targujmy się jak przekupki na rynku – Grodzki wystąpił w roli mediatora. – Gówniarz jeszcze dzisiaj dostanie areszt. – Dostanie? – zdziwił się Sokół. – Skąd wiecie, że niezawisły sąd przychyli się do wniosku prokuratury? Policjanci spojrzeli po sobie wymownie. – Jak już tu jestem, to może wiecie coś o sprawie zaginięcia siostry tego chłopaka? – pytał dalej Sokół. – Rysiu był łącznikiem z policją austriacką – Kleemann kiwnął głową na partnera. – Niemiecki zna – dodał takim tonem, jakby było to jedyne kryterium przydzielenie komisarza do tej sprawy. – Pytasz o coś konkretnego? – Grodzki ziewnął z typową dla siebie gracją. – Bo jak dobrze wiesz, obowiązuje mnie tajemnica służbowa. – Jak dobrze obaj wiemy, masz u mnie dług do spłacenia – skontrował Sokół. – Co mi możesz powiedzieć? – spytał już milszym tonem. – Rodzice byli... Jakby to powiedzieć – Grodzki wyraźnie szukał właściwych słów. – Sprawiali wrażenie bardzo mocno zainteresowanych odnalezieniem córki... – To chyba normalne w takiej sytuacji? – wtrącił Sokół. – Gdybyś był dżentelmenem i mi nie przerywał, to byś się dowiedział, że mój policyjny nos podpowiedział mi wówczas, że tylko sprawiali takie wrażenie – mruknął komisarz. – Według mnie coś w tej sprawie ukrywali. Zupełnie jakby wiedzieli, co się z nią stało, ale nie chcieli lub nie mogli powiedzieć. – Komuś postawiono zarzuty? – pytał dalej Sokół. – Nikomu – Grodzki gwałtownie zaprzeczył. – Co z dziewczyną? – Wyparowała jak kamfora. – Sprawdzaliście jej billingi? – Nie prowadziliśmy tego śledztwa – zauważył Grodzki. – To był tylko taki nieformalny nadzór, chociaż nie, to niezbyt dobre słowo... – Austriacy poprosili nas o wykonanie kilku czynności tutaj
u nas, na miejscu – Kleemann przyszedł w sukurs. – To spytam waszym językiem: czy wśród tych czynności było sprawdzenie billingów dziewczyny? – Sokół spojrzał na komisarza. – Nie, na pewno nie, pamiętałbym – rzekł Grodzki pewnie. – Austriacy o to nie prosili. – A możecie to zrobić? Konkretnie chodzi mi o ostatnie dwa lata. – Czego niby miałbym tam szukać? – Mnóstwa esemesów do jednego numeru – wyjaśnił Sokół. – Chcę wiedzieć, do kogo należał lub należy, jeśli wciąż jest aktywny. – To da się zrobić, ale... – Grodzki spojrzał na Kleemanna. W tym momencie zadzwonił telefon nadkomisarza. Szybko odebrał połączenie, w miarę jak słuchał, jego twarz robiła się coraz bardziej zafrasowana. * Pierścionek, który Wally wręczył Kesji na szczycie Kościelca, był jedynym fizycznym znakiem łączącej ich więzi. Nie mogli obdarowywać siebie kartkami, obchodzić dnia zakochanych. Nawet do kina czy do teatru nie chodzili razem, chyba że były to wyjścia wspólnie z rodzicami. Inaczej mogliby się zapomnieć, złapać za rękę, przytulić, o pocałunku nie wspominając. A przecież Zielona Góra, mimo że licząca ponad 100 tysięcy mieszkańców, była na tyle mała, że mógł ich przyłapać ktoś znajomy. Kiedy Cudny kupował pierścionek, chciał poprosić o obrączkę dla siebie w tym samym wzorze, ale zrezygnował z pomysłu. Nie chodziło bynajmniej o pieniądze, ale o fakt, że zbyt podobne do siebie też mogły zwrócić czyjąś niepożądaną uwagę. Nie mogli sobie na to pozwolić, to byłoby zbyt niebezpieczne. Zacisnął pięści z bezsilności. Wszędzie tylko zakazy, obostrzenia, mało brakowało, a nie mogliby normalnie oddychać. A wszystko przez to, że połączyło ich uczucie. I jeszcze nie dość, że musieli wspólny czas kraść, cały czas rozglądając się na boki, to jeszcze los mu ją zabrał. Przygryzł wargę tak mocno, że aż ją
przeciął. Poczuł słony smak krwi. Nie zwracając uwagi na ból, zamknął oczy, próbując przywołać postać uśmiechniętej Kesji. Tym razem jednak zamiast radosnej twarzy, pojawiła się tylko szara mgła. * – Twój telefon jest podsłuchiwany przez uprawnione służby – oznajmił Kleemann w zamyśleniu. – Co to, kurwa, znaczy: uprawnione? – spytał Sokół. – Zgodnie z przepisami są to organy uprawnione z mocy prawa do podsłuchu i kontroli rozmów telefonicznych oraz przechwytywania tak zwanych pakietów z komputera – Grodzki wyrecytował formułkę. – To między innymi policja, kontrola skarbowa, straż graniczna i wywiad wojskowy. – Nie pierdol mi tu wierszy, bo dziś nie pierwszy – dziennikarz był wyraźnie zdenerwowany. Podejrzewać to jedno, mieć pewność to co innego. – Kto mi założył ucho, się ja was pytam!? – Nie wiem – powiedział Kleemann. – Nie wiesz czy nie chcesz powiedzieć? – rzucił Sokół już spokojniej. – Znaczy, w sensie, że nie możesz. – Nie mogę, ale tobie bym i tak powiedział – westchnął nadkomisarz. – Dane zostały utajnione. – To znaczy... – Sokół bał się dokończyć myśl. – To znaczy, że znów wdepnąłeś w straszliwie śmierdzące gówno – oświadczył Kleemann prosto z mostu. * Wally zaczął ćwiczyć. Nie miał pojęcia, jaką decyzję podejmie sąd ani też kiedy uda mu się wyjść na wolność, ale wiedział, że musi być w formie. Po godzinie zaczął odczuwać ból głowy. Winę za to mógł ponosić okropny zaduch panujący w celi. Do smrodu można się było przyzwyczaić, ale organizmu, co do braku świeżego powietrza, oszukać się nie dało. Zrobił przerwę w ćwiczeniach, podciągnął się pod samo okno umieszczone przy suficie, aby wykonać kilka głębokich wdechów. Nie pomogło, ćmienie przeszło w coraz mocniejsze pulsowanie, po kilku
minutach zaczął masować skronie, ale bez rezultatu. Kesja! Błysku, który przemknął neuronami tempem zbliżonym do prędkości światła, normalnemu człowiekowi nie udałoby się nawet zauważyć, o zarejestrowaniu obrazu nie wspominając. Ale umysł Wally’ego od dawna funkcjonował poza prawami obejmującymi przeciętnych ludzi. Tym razem jednak Kesja nie patrzyła na niego ze szczytu Kościelca, ale z jakiegoś ciemnego pomieszczenia, którego nigdy wcześniej nie widział. Błysk był tak krótki, że nie dostrzegł koloru ani długości włosów, nie udało mu się także zarejestrować szczegółów ubioru, za to wychwycił, że na serdecznym palcu lewej ręki miała ów pierścionek. Zamknął oczy, myśli skierował ku jej postaci, przywołując na zmianę zdjęcie z Kościelca i zamazany obraz, który przyszedł do niego przed chwilą. Liczył, że w ten sposób uda się poprawić ostrość i tym samym dostrzec więcej detali, które być może pomogłyby namierzyć tajemnicze miejsce, ale operacja się nie powiodła. Zacisnął zęby, zły na samego siebie, chociaż doskonale wiedział, że nie było w tym ani krzty jego winy. Chwilę potem jednak uśmiechnął się pod nosem. Czuł bowiem, czego zwiastunem była myśl, która przecięła jego umysł lotem błyskawicy. Teraz musiał się tylko uzbroić w cierpliwość.
ROZDZIAŁ 13 Sokół nie marnował czasu. Od razu po wyjściu z komendy pojechał do Polskiej Wełny, w salonie kupił telefon komórkowy na kartę, zaś w kiosku z prasą zaopatrzył się w solidny zapas kart. Wysłał esemesy do Kleemanna, Sary Bednarz, sekretarza redakcji i jeszcze kilku osób, żeby w razie potrzeby mogli się z nim skontaktować. Nie minęła minuta, gdy zadzwonił sekretarz. Zanim odebrał, już wiedział, że rozmowa będzie mało przyjemna. – Przejdę od razu do rzeczy – sekretarzowi redakcji wiele można było zarzucić, ale owijanie w bawełnę na tej liście się nie znajdowało – firma kończy z tobą współpracę. Zamówionego tekstu możesz nie oddawać, wierszówkę dostaniesz zgodnie z umową. – Szybko się uwinęli – westchnął Sokół. – Kto? – Miś Gogo – wyparował. – Mogę wiedzieć, skąd taka decyzja redakcji? – Możesz mi wierzyć lub nie, spadło to na nas jak grom z jasnego nieba – odpowiedział sekretarz wymijająco. – Nie było szansy na żadną dyskusję. – Nie o to pytam, aczkolwiek miło wiedzieć, że biliście się o mnie bardziej niż świnia o koryto. Mnie interesuje, kto za tym stoi. – Nie wiem, naprawdę – wstrzymał głos. – To zostaje między nami? – Równy z niego gość – rzucił Sokół w myślach, a na głos powiedział: – Tak, szefie. – Pół godziny temu właściciel zadzwonił do naczelnego z nakazem, że ma cię wypierdolić ze skutkiem natychmiastowym. – Nie ma to jak niezależność mediów – rzucił kąśliwie.
– Naczelny próbował cię bronić, ale... – sekretarz przerwał w połowie zdania. – Za mały jestem, żeby o mnie kruszyć kopie. Spokojnie, nie obrażam się. Wiecie, kto naciskał na właściciela? – Nie – odparł bez namysłu. – A ty masz jakieś typy? – Mam – Sokół myślał o służbach, które założyły mu podsłuch. – Jeśli dobrze podejrzewam, moja historia to tylko odprysk czegoś znacznie większego. – Czego? – sekretarz redakcji natychmiast się zaciekawił. – Będzie z tego taki tekst, że nakład wzrośnie dwa razy. – Powiedz, o co chodzi! – Takiego! – warknął Sokół. – Trzeba mnie było nie wypierdalać. Ten tekst każda szanująca się redakcja przyjmie z pocałowaniem ręki – rozłączył się. Był wściekły. Nie tylko na tych, którzy odpowiadali za podsłuch, problemy z komputerem, kontami bankowymi i teraz z pracą w redakcji. – Właśnie! – pacnął się otwartą dłonią w czoło. Bank, musiał tam wrócić i złożyć oficjalną reklamację. Nie, najpierw musiał to sobie wszystko poukładać. Podjął decyzję, że wróci do domu, odpocznie, coś zje i dopiero wówczas wybierze się do banku. A potem pojedzie do Kleemanna, żeby o wszystkim na spokojnie opowiedzieć. Nie śpieszył się, bo nawet nie podejrzewał, że sznurki, za które pociągnięto, aby pozbawić go głównego źródła utrzymania, jeszcze nie wykonały głównego zadania. * Posiedzenie aresztowe trwało niespełna 30 minut, z czego Wally miał do dyspozycji nie więcej niż 10. Na salę wchodził z nadzieją, że sędzia go wysłucha i weźmie pod uwagę wyjaśnienia, a wątpliwości zgodnie z przepisami i duchem prawa rozpatrzy na jego korzyść. Kiedy jednak sąd w żaden sposób nie odniósł się do tłumaczeń chłopaka, wiedział już, że przegrał z kretesem. Odniósł wrażenie, że prowadzący rozprawę kompletnie nie słuchał tego, co ma do powiedzenia, a decyzja o areszcie tymczasowym została tak naprawdę podjęta już na etapie składania wniosku przez prokuratora.
Dlatego w momencie, w którym sędzia odczytał uzasadnienie o zastosowaniu środka zapobiegawczego w postaci tymczasowego aresztowania na trzy miesiące, nie był zaskoczony, tylko wściekły na tych, którzy wrobili go w morderstwo rodziców. Gdyby nie Kesja, załamałby się, tylko ona sprawiała, że trzymał się prosto, oszczędzając siły na walkę, która dopiero miała nadejść. – Znajdę cię, obiecuję – szepnął w myślach. – Znajdę cię... * Sokół akurat zaparkował warszawę, gdy komórka rozbrzmiała natarczywym dzwonkiem. Dzwonił Kleemann. – Mam informacje na temat billingów zaginionej siostry tego chłopaka. A propos, dostał sankcję, trzy miesiące. – Co z billingami? – spytał Sokół. – Wystarczyła pierwsza strona wydruku – Kleemann postanowił stopniować napięcie. – Dziewczyna chyba nic innego nie robiła, jak tylko wysyłała esemesy. – Wszystkie pod ten sam numer, co? – postanowił zepsuć nadkomisarzowi puentę. – Wszystkie nie, ale zdecydowana większość – skrzywił się, zawiedziony. – Większość połączeń głosowych też jest na ten numer. Ale generalnie pisali do siebie non stop. Esemesów są tysiące, jakbym to chciał opisać, musiałbym przydzielić pół wydziału. – Czyj to numer? – Nie zgadniesz – zawiesił głos. – Zaryzykuję – przyjemność dopieczenia Kleemannowi była zbyt duża, aby z niej rezygnować. – To numer jej brata. Tego samego, co właśnie poszedł siedzieć. – Kurwa mać... – był niepocieszony. – Skąd wiedziałeś? – zawodowa ciekawość szybko wzięła górę nad rozdrapywaniem ran po porażce. – Nie tylko wy odwalacie kawał porządnej policyjnej roboty. – Podejrzewasz coś? – Może – Sokół uchylił się od jednoznacznej odpowiedzi. – Ale to na razie nic pewnego, więc nie ciągnij mnie za język...
– Myślisz, że miał coś wspólnego z jej zaginięciem? – A czy sprawdziłeś może... – Sprawdziłem – Kleemann wszedł mu w słowo. – Chłopak wysyłał do niej esemesy jeszcze kilka godzin po wypadku. – Jakby nie wiedział, co się stało. – Równie dobrze mógł to robić pod alibi – ocenił. – To jeszcze nie jest dowód niewinności. * – Panie pułkowniku, wszystko zgodnie z planem: chłopak dostał areszt. – Bardzo dobrze – przez telefon dało się słyszeć, że Lanc jest usatysfakcjonowany. Nie mogło być inaczej, miał bowiem opinię człowieka, który potrafi cieszyć się z małych zwycięstw, bo te są nieodłączną składową wielkich sukcesów. – Co z pismakiem? – Też wszystko zgodnie z planem, czekamy tylko, aż wróci do mieszkania. – Ekipa od chłopaka... – W pogotowiu. Czeka, aż zjawi się na miejscu. – Świetnie – rzucił Lanc. – Bez odbioru. * Wchodząc po schodach, Sokół analizował w myślach. Nikt nigdy nie widział dziewczyny Cudnego, za to według kolegi wysyłał do niej tysiące esemesów. Tylko że tysiące esemesów od niego odbierała jego siostra! Wyjaśnienia mogły być trzy. Pierwsza opcja: tysiące esemesów Wally wysyłał i do siostry, i do dziewczyny. Tylko w takim razie, dlaczego nikt tej dziewczyny nigdy nie widział, czyżby chłopak się jej wstydził? Wersja numer dwa: tak naprawdę Wally nigdy nie miał dziewczyny. Ale jeżeli tak było, to czy odrzucałby zaloty innych lasek ze szkoły? W jego wieku każdy chłopak chce mieć drugą połówkę. No i trzecia możliwość... – Sokół stanął w miejscu, zamieniwszy się w słup soli niczym żona Lota. – Nie, to niemożliwe... – gonitwa myśli w głowie sprawiła, że nie mógł sobie przypomnieć, gdzie schował klucze. – Ale jeśli?... Skoro nikt ich nigdy nie widział ra-
zem... Jeżeli to prawda, to nic dziwnego, że nie pokazywali się wspólnie. Na ich miejscu też bym się z tym związkiem nie afiszował. Znalazł klucze, już miał włożyć do zamka ten właściwy, gdy drzwi się otworzyły.
ROZDZIAŁ 14 – Zapraszamy, pana redaktora, zapraszamy – mężczyzna, który otworzył drzwi, nie miał na sobie munduru, ale i tak czuć było policjanta na kilometr. Żeby nie było żadnych wątpliwości, machnął odznaką na tyle długo, że Sokół mógłby zapamiętać dane genealogiczne do trzeciego pokolenia wstecz. – Tak bez zaproszenia? – Sokół zamarł. – Przez próg będziemy rozmawiać? – funkcjonariusz przytrzymał drzwi, robiąc miejsce. – Raczej byś nie chciał, żeby sąsiedzi wiedzieli, o czym sobie za chwilę pogaworzymy. – Gdzie konwenanse? – grał na czas. – Kiedyś trzeba było wypić bruderszaft, a teraz od razu sobie tykamy, tak bez gry wstępnej? – Właź i nie pierdol – policjant przestał grać uprzejmego. – Chyba że chcesz się trochę porysować podczas zatrzymania? Zatrzymanie? W tej jednej chwili Sokół wiedział, że to nie przelewki. Już samo wejście do domu musiało być poparte nakazem przeszukania wydanym przez sąd. A tego nie wystawiało się dla byle drobiazgów. Skoro miało jeszcze dojść do zatrzymania, było naprawdę źle. Dziennikarz wszedł do mieszkania, jego umysł wyrabiał nadgodziny, zastanawiając się, co mogło być przyczyną najścia. Kiedy przy biurku zobaczył majstrującego technika, wiedział już, że chodzi o zawartość laptopa. Jednak dopiero za chwilę miał się przekonać, w jak głębokim bagnie tkwił. – Panie prokuratorze, mam! – technik wydał okrzyk triumfu. – Strzał w dziesiątkę! – Prokurator? – Sokół rozejrzał się wokół, dopiero wówczas dostrzegł trzeciego mężczyznę. – Kurwa, to naprawdę jest źle... – Przeszukać – prokurator kiwnął głową od niechcenia. – Pod ścianę! – warknął policjant. – Ręce na ścianę! Nogi szeroko!
Błysk w oczach funkcjonariusza uświadomił Sokołowi, że ten tylko czeka na pretekst, aby użyć siły. Nie chcąc się wystawiać na strzał, natychmiast wykonał polecenie. – Czysty – oznajmił policjant po dłuższej chwili. – To mu przeczytajcie – rzekł prokurator bezosobowym tonem. – Jest pan zatrzymany do dyspozycji prokuratora – zaczął recytować policjant – pod zarzutem przechowywania i udostępniania treści pornograficznych z udziałem małoletnich. – Co?! – Sokół nie dowierzał własnym uszom. – Całkiem was popierdoliło? – Tylko nie tym tonem – zagroził policjant. – Bo co? Użyjecie środków przymusu bezpośredniego? – wypalił Sokół. – Nie wrobicie mnie w takie gówno! – Nikt nie musi nikogo w nic wrabiać – prokurator nie okazywał żadnych emocji. – Wszystko mamy czarno na białym. Technika nie kłamie – pokazał palcem na laptop. – Swoją drogą, po kimś, kto używa komputera na co dzień, spodziewałbym się bardziej wyszukanych zabezpieczeń. – Laptop? – Sokół wreszcie zrozumiał. – Rano padł. Ktoś musiał się do niego włamać! – w momencie, kiedy kończył zdanie, wiedział już, że śledczy mu nie uwierzą. – Akurat – policjant pierwszy raz się uśmiechnął. – I jeszcze powiedz, że nadepnąłeś komuś na odcisk i teraz się mści? – Żebyś, kurwa, wiedział, tłuku! – wycedził Sokół. – Teraz sobie ciebie, bucu, przypominam – patrzył prosto w oczy funkcjonariusza – to ty spierdoliłeś sprawę morderstwa w Raculce. Pisałem o tym sześć razy. Dostałeś naganę, a awans przeszedł koło nosa – mówił dalej. – W sumie, to niezły motyw, żeby się na pismaku zemścić, co? Policjant zrobił krok w kierunku dziennikarza, ale prokurator zdążył zareagować: – Wszystko odbędzie się zgodnie z procedurami – zapowiedział prokurator. – Przynajmniej, dopóki osadzony nie trafi do aresztu. A tam, no cóż... – spojrzał na Sokoła z udawaną troską – czasami zdarza się, że ktoś się wygada i na celi wiedzą, że właśnie dorzucili im do towarzystwa pedofila.
Dziennikarz kątem oka zarejestrował, gdzie jest policjant. Stał metr dalej, gdyby go pchnął, potem dał susa w stronę drzwi i je zatrzasnął... Przez ułamek sekundy w głowie pojawiła się myśl, aby uciekać, ale szybko ją wyparł. Ci, którzy go wrobili, zadali sobie wiele trudu, musieli też dysponować świetną techniką i ogromnymi możliwościami. Nawet policjanta wybrali takiego, który miał rachunki do wyrównania. Bez żadnych skrupułów strzeliłby do uciekającego pedofila. Ryzyko było zbyt duże. – Rączki – funkcjonariusz wykorzystał chwilę i już stał pół metra od Sokoła, z przygotowanymi kajdankami. * Po posiedzeniu sądu konwojenci zaprowadzili Wally’ego do pomieszczenia, w którym miał czekać na sformowanie grupy jadącej do aresztu śledczego na ulicy Łużyckiej. Na pytanie chłopaka, jak długo to potrwa, nie odpowiedzieli, ten musiał więc uzbroić się w cierpliwość. Cierpliwość. Na tę myśl uśmiechnął się sam do siebie tak szeroko, że gdyby ktoś go teraz obserwował, pomyślałby, że albo jest chory psychicznie, albo zepsuty do szpiku kości. Tak naprawdę jednak był kimś, kto właśnie odnalazł sens życia, utracony niemalże rok wcześniej. Od tak dawna modlił się, żeby móc ją choćby jeszcze tylko raz zobaczyć, dotknąć, przytulić, poczuć tuż przy sobie. Oddałby za to wszystko, co miał. A teraz, kiedy myślał już, że stracił ostatnich bliskich sobie ludzi, los mógł się odwrócić. Uśmiechnął się raz jeszcze. Tak, niestraszny mu był areszt, niestraszne więzienie, bo posiadał cel. Co prawda nie miał jeszcze pojęcia, jak osiągnie go zza krat, ale był o to jakoś dziwnie spokojny. * Przez całą drogę na komendę ani policjant, ani prokurator nie odezwali się słowem. Sokół też nie próbował nawiązać rozmowy, zdawał sobie bowiem sprawę, że obaj śledczy z założenia byli nastawieni do niego negatywnie. Bez różnicy więc, czy byli przekupieni, czy zmanipulowani, szkoda było marnować czas
i siły. Na miejscu do policjanta dołączył kolega, nieomalże anioł, z miejsca zaproponował bowiem herbatę. Sokół przyjął ofertę, od śniadania nie miał nic w ustach. Kubek parował, ale nie zważał na to, zamoczył usta, parząc sobie wargi, nawet się nie skrzywił. Zmarszczył nos z obrzydzeniem dopiero wówczas, gdy pierwszy policjant wyjął papierosa i zapalił. Chwilę później gryzący dym zasnuł całe pomieszczenie. – Panie redaktorze, jakby to powiedzieć... – drugi policjant zaczął urabianie. – Przepraszam za kolegę, ale wie pan, każdemu mogą puścić nerwy... – Mów za siebie! – burknął pierwszy policjant. – Nie pańska wina – Sokół podjął grę. – Darzę pana ogromnym szacunkiem, z lubością czytuję pańskie teksty, bardzo sobie cenię pańskie pióro... – mówił dalej anioł. – Ale? – wszedł w słowo. – Każdy z nas, maluczkich, ma jakieś ciemne tajemnice – przeszedł do kolejnej fazy. – Dacie mi człowieka, a paragraf się znajdzie? – Sokół rzucił pytaniem. – Otóż to! – anioł machinalnie potwierdził. – To znaczy, nie to miałem na myśli... – zaczął się wić. – Chciałem tylko powiedzieć, że rzeczą ludzką jest błądzić. Każdy ma jakieś tam swoje słabostki... Praca dziennikarza jest niezwykle stresująca, nie każdy sobie z tym obciążeniem potrafi poradzić... – Sugeruje pan, że ja miałbym sobie z tym napięciem radzić, oglądając zdjęcia pedofilskie? – warknął. Policjant nic nie odpowiedział, rozłożył tylko wymownie ramiona. Sokół postanowił nic nie mówić dopóki, dopóty śledczy nie zacznie pierwszy. – Ja pana nie oceniam – anioł pękł po pięciu sekundach. – Jako funkcjonariusz policji mam obowiązek stać na straży prawa. Rozumie mnie pan? – Oczywiście, to pańska robota – Sokół przygotował grunt pod kontratak. – Tak samo jak pańskim obowiązkiem jest też
dotarcie do obiektywnej prawdy – ściszył głos jak ktoś, kto ma coś ważnego, ale i trudnego do powiedzenia. – Dokładnie tak! – Więc chciałby pan pewnie wiedzieć, jak było w moim przypadku? – mówił jeszcze ciszej. – Uhm... – twarz policjanta zamarła w napięciu. – To niniejszym oficjalnie nie przyznaję się do stawianych mi zarzutów – rzekł Sokół twardo. – Nie mam pojęcia, jakie dowody przeciwko mnie spreparowaliście, ale nie wrobicie mnie w to! – Spreparowane dowody? – pierwszy policjant nie krył złości. – Dowody, mój drogi panie redaktorze, to są miażdżące. Miażdżą-ce! – odpalił kolejnego papierosa. – Mówi pan o laptopie? – spytał Sokół. – Jak już mówiłem, nic w nim nie ma. – Tak ci się tylko wydaje. – I nigdy nie było – dodał szybko. – Nie byłbym tego taki pewny – pierwszy policjant uśmiechnął się szeroko. – Ja wiem: próbowałeś sformatować dysk, ale radzenie sobie z takimi amatorami, jak ty, to pestka – delektował się własnym głosem. – Dzisiaj rano na pański laptop z internetu pobrano dwanaście tysięcy zdjęć o charakterze pedofilskim i następnie udostępniono je innym użytkownikom sieci do dalszej obróbki czy jak wy tam to nazywacie. – My? – Sokół aż się zmarszczył. – Podoba ci się, jak dzieci są wykorzystywane przez zboczeńców?! – krzyknął nagle pierwszy policjant. – Staje ci wtedy, co?! – wrzeszczał. – Zobaczysz, jak ci obrobią dupę na celi! Wiesz, jak traktują takich jak ty? A już ja się o to postaram, żeby osadzeni szybko się dowiedzieli – otarł spocone czoło. – Ale mógłbym ci pójść na rękę i siedzieć cicho. To jak będzie? Sokół przygryzł wargę. Próbował myśleć, analizować sytuację, w której się znalazł, ale wszelkie próby racjonalnego wytłumaczenia spełzły na niczym. Modlił się w duchu, żeby wszystko okazało się tylko złym snem, ale jednocześnie świetnie zdawał sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę. Wiedział, iż przed sądem oskarżenie padnie jak domek ze źle ustawionych kart, ale
miał też świadomość, że zanim dojdzie do rozprawy, może już nie żyć. W pozytywny obrót wydarzeń na posiedzeniu aresztowym nie wierzył, miał zbyt duże doświadczenie w sprawach karnych, aby liczyć, że sąd uwierzy w to, iż ktoś go wrabia. – Jak się przyznasz, to prokurator załatwi ci pojedynkę – głos pierwszego policjanta przeciął ciszę. – Nie przyznaję się do stawianych mi zarzutów – Sokół wbił spojrzenie w dal, nie patrzył na śledczego. Oczy zaczęły mu łzawić, ale nie z nadmiaru emocji, tylko z powodu gęstej papierosowej mgły. Zaczął się nawet zastanawiać, na ile to wynik nałogu funkcjonariusza, a na ile standardowa gra obliczona na zmęczenie przeciwnika. Bo nie brał pod uwagę podwójnej premedytacji, jak i tego, że policjant czytywał felietony Sokoła, w których ten na palaczach nie zostawiał suchej nitki. – Wdycha pan do płuc ponad cztery tysiące związków chemicznych, w tym ponad czterdzieści rakotwórczych – wypalił nagle dziennikarz. – Nieprzyjemny zapach z ust, żeby nie powiedzieć: smród. Blada cera... Żółte zęby... To tylko niektóre ze skutków ubocznych. Do tego dochodzą jeszcze problemy z potencją... – Potencją?! – krzyknął pierwszy policjant. – To ci tylko w głowie? Czyli potwierdzasz, że tobie kuśka nie staje i musisz oglądać małe dzieci?! Po wybuchu funkcjonariusza zapadła głucha cisza. Szybko przerwało ją brzęczenie komórki anioła. – Tak, przy telefonie – rzucił oschle, po czym momentalnie zmienił ton, rozpoznawszy rozmówcę. – Nie... Idzie w zaparte... Rozumiem – zakończył rozmowę, a następnie spojrzał na Sokoła i powiedział z satysfakcją: – Do proroka z nim. * Wally na zorganizowanie kompletu do więźniarki czekał ponad godzinę. Czas minął jednak szybko, miał wrażenie, jakby trwało to zaledwie kwadrans. Konwojenci zaprowadzili go do kolejnego pomieszczenia, w którym funkcjonariusze służby więziennej przeprowadzili skrupulatną rewizję. Założyli mu kajdanki na ręce i nogi – był traktowany jako szczególnie niebezpieczny przestępca – następnie bez słowa wzięli go między
siebie. Kiedy wyszli na dziedziniec, czekało tam już na nich dwóch mężczyzn. Ubrani byli w ciemne, źle skrojone garnitury. Ostrzyżeni tak samo, na jeża, wyglądaliby jak dwie krople wody, gdyby jeden nie nosił okularów przeciwsłonecznych. Od razu rzucało się w oczy, że to on jest ważniejszy. Pierwsze wrażenie potwierdziło się od razu, gdy tylko okularnik zabrał głos. – Przejmujemy więźnia – rzucił krótko. Drugi mężczyzna podał strażnikom zalakowaną kopertę. Już na widok stempla Centralnego Zarządu Służby Więziennej funkcjonariusze niemalże stanęli na baczność. Jeden ze strażników złamał pieczęć, z koperty wyjął zadrukowaną kartkę, zaczął czytać. Gdy dotarł do połowy, machinalnie rękawem munduru otarł spocone czoło. Podał pismo koledze z takim wyrazem twarzy, jakby zobaczył samego papieża. Drugi zerkał pierwszemu przez ramię, tak więc również zdążył się już spocić. – Co robimy? – spytał pierwszy z nich. – Pismo wygląda na autentyczne – drugi odparł niepewnie, patrząc po raz kolejny na kilka różnokolorowych pieczęci, które aż biły po oczach. – Glejt niby jest... – Jak to, kurwa, niby jest? – mężczyzna w okularach zrobił krok w stronę funkcjonariuszy. – Macie jakieś wątpliwości co do autentyczności tego pisma? Strażnicy patrzyli po sobie w milczeniu. – Jak macie – kontynuował okularnik – to na dole podany jest numer, pod który możecie zadzwonić. Rzucili wzrokiem na pismo raz jeszcze, numer należał do sekretariatu dyrektora generalnego. Obaj myśleli to samo: w życiu nie odważą się wykonać telefonu do szefa wszystkich szefów. Papier wystarczał w zupełności. * Sokołowi opuszczającemu komendę do głowy nie przyszło wzmóc czujność. Kiedy razem z eskortującymi go policjantami znalazł się w przejściu do budynku prokuratury, w tle rozbłysły flesze. Instynktownie spojrzał w stronę, z której dobiegło światło. Gdy dostrzegł znajome twarze, momentalnie odwrócił głowę, ale było już za późno. Dla zawodowego fotoreportera dwie
sekundy to wieczność w zupełności wystarczająca na wykonanie całej serii świetnych ujęć, w sam raz na pierwsze strony gazet. Tylko operator kamery telewizji publicznej zaspał i jedyne, co udało mu się zarejestrować, to rozmazana głowa dziennikarza wykonująca półobrót. Sokół zaklął pod nosem, wspominając prokuratora Marcinkowskiego. Jeszcze nie zdążył mu przedstawić oficjalnie zarzutów, a już sprzedał szczura dziennikarzom. Nie mógł jeszcze wiedzieć, że o ile to faktycznie prokuratura stała za przeciekiem do mediów, o tyle koledzy po fachu nie mieli pojęcia, jakie zarzuty ciążą na byłym dziennikarzu Nowego Głosu Lubuskiego i jednym z najbardziej rozpoznawalnych ludzi w regionie.
ROZDZIAŁ 15 Pięć minut później, gdy Sokół przekraczał próg gabinetu prokuratora Marcinkowskiego, pierwsze zdjęcia z kajdankami na rękach pojawiły się już na stronach internetowych dwóch największych lubuskich dzienników. Kwadrans później miała się już rozpętać wielka medialna burza. Tymczasem Marcinkowski zaproponował herbatę, Sokół chętnie przyjął ofertę. – Pączka? – zaoferował prokurator. – Mogą być nawet i dwa – dziennikarz oblizał się nieświadomie. – Smacznego – grał niczym zawodowy aktor. – Więc jak będzie... Dalej obstaje pan przy wersji, że ktoś chce pana wrobić? – nagle głos przybrał beznamiętny ton. Zabrzmiało to tak naturalnie, że Sokół zaczął się poważnie zastanawiać, czy to nie jest czasem maniera wyniesiona z prokuratorskiego gabinetu, w którym petentów traktowano najwyraźniej jako nic nieznaczące cyferki w sprawozdaniach. – Tak – potwierdził dziennikarz. – Ktoś chce mnie wrobić. I mnie wrabia. – To ten ktoś musiał sobie zadać niezwykle wiele trudu – Marcinkowski cmoknął z udawanym uznaniem. – Żeby pan wiedział – odrzekł. – Powiem panu więcej: ktoś skasował mój dowód osobisty i zablokował mi konto bieżące a oszczędnościowe wyczyścił. I co pan na to powie? – Sprawdzimy – sięgnął po słuchawkę, po wybranym numerze było widać, że dzwoni na komórkę. Zaczął wydawać polecenia. Z toku rozmowy Sokół wywnioskował, że Marcinkowski zlecał zadania policjantom, którzy go rano zatrzymali. – Chwilę to potrwa – kontynuował prokurator, odłożywszy słuchawkę. – Ale muszę przyznać, że jakiś zwariowany dzień
dziś jest. Samych fantastów mam w rozpisce. Pan wietrzy spisek, a ja dopiero co skończyłem z gówniarzem, który wymyślał takie historie, że w głowie się nie mieści. – Może też mówił prawdę? – rzucił Sokół na wabia, chcąc zabić czas. – Że to nie on zastrzelił swoich starych, tylko zawodowi mordercy? – parsknął śmiechem. – Mówi pan o tym morderstwie na osiedlu Kamieni Szlachetnych? – podłapał szybko. – Tyle się psioczy na młodzież, że książek nie czyta, że brak jej wyobraźni. A ten? Normę za całą klasę wyrabia... – egzaltował się prokurator. – Co ja mówię: za całą szkołę. Żeby tak zmyślać? – Pewnie ci zawodowi mordercy to nie wszystko? – podciął wędkę. – Żeby pan wiedział! Wymyślił dwóch morderców, tylko coś musiało mu się pomylić w obliczeniach, bo o ile według relacji chłopaka jeden uciekł, o tyle drugiemu miał odrąbać pół głowy paterą na owoce. Uwierzy pan? – Rzeczywiście, jak w jakiejś powieści fantasy... – zgodził się Sokół. – A ciało, które znaleźliście, miało całą głowę? – Ciało? Nie było żadnego ciała! – walnął pięścią w stół. – Jakby tego było mało, chłopak wymyślił sobie, że jeden z tych morderców do niego strzelał, ale chybił, zaś kula przebiła szybę w drzwiach na balkon. – Niech zgadnę: żadnej kuli nie znaleźliście. – Ani kuli, ani pękniętej szyby! – emocjonował się Marcinkowski. – Czary-mary, hokus-pokus, miejsce zbrodni wyczyszczone przez krasnoludki. Chłopak nie wziął pod uwagę, że szyba w drzwiach na taras została zrobiona ze specjalnego szkła, które po wybuchu nie rozsypało się, a tylko popękało. I bajeczka prysła... Sokół popełnił błąd, analizując informacje w myślach i pozwalając sobie na dekoncentrację. Prokurator bowiem chwilę milczenia wykorzystał na autorefleksję i zorientował się, że powiedział za dużo. Zmienił temat na neutralny, zaczął mówić o ostatnich derbach żużlowych. Po kwadransie wymuszonej
rozmowy obaj poczuli ulgę, gdy zadzwonił telefon. Marcinkowski słuchał przez dobrą minutę, po czym zniesmaczony odłożył słuchawkę. – Żeby mi pan taki tani numer zasunął – grymas niezadowolenia wykrzywił twarz prokuratora. – Nie stać pana na coś lepszego? – Nie rozumiem – rzekł Sokół. – Ma pan 30.568 złotych na koncie oszczędnościowym i sześćset złotych z górką na bieżącym – wyliczył. – A z dowodem wszystko jak najbardziej w porządku. – Niemożliwe... – rozważał w głowie, co się stało. Najwyraźniej poranna akcja została odkręcona. Jak znał życie, śladu po niej nie było, nie licząc kasjerki, która jako jedyny szczegół zapamiętała pewnie tylko ekscentrycznego klienta. – Przez moment zaczynałem panu wierzyć – prokurator ziewnął. – Bo mówię prawdę – Sokół szedł w zaparte, chociaż wiedział, że stoi na przegranej pozycji. – Fakty mówią coś innego. Chociaż... – Chociaż co? – złapał się wątpliwości jak tonący brzytwy. – Na mój nos coś tu jednak nie gra. – Tu nic nie gra, panie prokuratorze – mówił Sokół żywo. – Niech pan zwróci uwagę, że jeśli nawet w moim laptopie były jakieś treści pedofilskie, to na pewno zostały tam wrzucone dzisiaj rano, kiedy mój komputer się zawiesił. Zresztą, byłem w tym czasie na mieście, można to z pewnością zweryfikować. To wtedy ktoś musiał się włamać do mojego laptopa i wrzucić na niego te zdjęcia... – Kto mógłby potwierdzić, że był pan... Nagle zadzwonił telefon. Sokół nie słyszał rozmówcy po drugiej stronie słuchawki, ale po mimice prokuratora wyczuł, że ktoś stawia go do pionu. – Czy coś tu gra, czy nie gra, zarzuty panu przedstawiono, proszę je podpisać – Marcinkowski zmienił strategię. – Chwilę temu miał pan wątpliwości. – Ja? – próbował grać rolę życia, ale nie dostałby angażu nawet do epizodu w „Modzie na sukces”. – Prokuratura nie jest
od rozsądzania jakichkolwiek wątpliwości – odruchowo spojrzał na aparat telefoniczny – nawet jeśliby je miała – dodał szybko. – To jest rola niezawisłego sądu. – Pierwszym ogniwem, które ocenia zasadność materiału dowodowego jest pan, panie prokuratorze – powiedział Sokół cicho, wiedział bowiem, że decyzja była nieodwracalna i że nie zapadła w tym gabinecie. – Niech się pan przyzna, to jeszcze dzisiaj wróci pan do domu. – Akurat – mignęło mu w myślach. – Za takie zarzuty zawsze jest areszt tymczasowy. Chce mnie urobić. Podpiszę papier i tak trafię do aresztu, a on będzie miał mocny dowód w postaci mojego przyznania się do winy. Takiego wała! – spojrzał na prokuratora, milcząc. – Słyszałem, że załapał się pan na sesję zdjęciową – Marcinkowski spróbował ostatniego podejścia. – Ma pan dobrych informatorów – rzekł z udawanym podziwem. – Tak samo jak dziennikarze. – Ma pan do mnie o to żal? Pan, dziennikarz tak często powołujący się na prawo do informacji? – kpił w żywe oczy. – Szczerze mówiąc, to pan powinien być mi wdzięczny. – Wdzięczny? – zdumienie Sokoła nie było udawane. – Pańscy koledzy po fachu jeszcze nie wiedzą, jakie zarzuty panu postawiono – wyjaśnił szybko. – Gdyby poszedł pan na współpracę, to myślę, że dałoby się załatwić, żeby dalej tego nie wiedzieli. Jak pan wyjdzie i zaczną pana wypytywać, to zasłoni się pan prawem do prywatności – mówił kojącym tonem. – Proces ruszy nie wcześniej niż za pół roku, pewnie będzie się toczyć za zamkniętymi drzwiami. Wyrok zapadnie po kolejnym roku, jeżeli dobrze pójdzie. Jak nic kupi pan sobie ze dwa lata świętego spokoju. – Wystarczy tylko, że przyznam się do zarzutów? – Jeden podpis – zaprezentował biel zębów. – Gdzie mam podpisać? – spytał Sokół przybitym tonem. – Tutaj – Marcinkowski stuknął palcem w wykropkowane miejsce. – Proszę – podał długopis. – Widzi pan... I po sprawie – triumfował.
Sokół naskrobał coś szybko, po czym wykonał zamaszysty podpis. – Co pan tam napisał? – zaniepokoił się prokurator. Wyrwał dziennikarzowi kartkę, spojrzał na miejsce przeznaczone na podpis, przeczytał w myślach: „Nie przyznaję się do stawianych mi zarzutów”, zjechał wzrokiem jeszcze niżej. – Co to, kurwa, ma być? – wycedził. – Dopisałem coś od siebie – rzekł Sokół, wytrzymując twarde spojrzenie Marcinkowskiego. – Pozwoliłem sobie na taką prywatną ocenę działań prokuratury. Śledczy nic nie powiedział, miał ochotę włożyć protokół do niszczarki, ale wiedział, że nie wolno mu tego robić. Dopisek: „Starym esbekom: walcie się na ryj!” kłuł go w oczy bardziej niż ziarenka piasku niesione wraz z morską bryzą.
ROZDZIAŁ 16 Przez całą rozmowę konwojentów z mężczyznami w źle skrojonych garniturach Wally się nie odzywał. Bał się, a niezrozumienie tego, co się działo, jeszcze ten strach potęgowało. Kiedy mężczyźni prowadzili go do terenowego auta z przyciemnianymi szybami, nie zarejestrował nawet, jakiej było marki. On, który zwykle miał wzrok wyostrzony jak polujący z wysokości sokół, który zwracał uwagę na drobiazgi, jakich inni nie dostrzegali, wsiadł do auta potulny niczym baranek, z własnej woli pozbawiony choćby garści podstawowych informacji. To dobitnie świadczyło o tym, iż jest w ogromnym stresie spowodowanym niepewnością tego, co się ma stać. Mogło to paradoksalnie zabrzmieć, ale wolał trafić do aresztu, bo przynajmniej miałby pewność, że wszystko odbywa się zgodnie z przepisami prawa, chociaż mocno kulawego, ale jednak prawa. Mężczyźni posadzili Cudnego na tylnym siedzeniu. Okularnik usiadł obok, prowadził ten drugi. Skręcili w Długą, jedną z głównych arterii miasta. Kiedy Dąbrówki przejechali obok aresztu, Wally poczuł nadchodzący atak paniki i musiał się mocno zebrać w sobie, aby go powstrzymać. Gdy dojechali do ronda PCK, jego uwagę zaprzątnęły korki. Spojrzał na nawigację, wyświetlała cel podróży: Żary. Już miał się odezwać, żeby zwrócić uwagę kierowcy, że niepotrzebnie pojechał prosto, zamiast skręcić w Łużycką, ale się powstrzymał: niech się męczy. Wiedział już też, że ekipa terenówki na pewno nie jest z Zielonej Góry, bo miejscowi unikali tego skrzyżowania jak diabeł święconej wody. Dobry kwadrans stali w sznurze aut, dojeżdżając do ronda w ślimaczym tempie. – Najbardziej debilna krzyżówka w Polsce – wtem w głowie zabrzmiał głos ojca. – Ani to rondo, ani skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Miejscowi jadą na światła, przyjezdni myślą, że są na rondzie – perorował, gdy tylko musieli tędy przejeżdżać. Niedawna przebudowa kosztowała
siedem milionów złotych i miała doprowadzić do stworzenia bezkolizyjnego skrzyżowania. Zakończyła się jak zawsze w Polsce: totalną klapą. Podczas jednego z przejazdów ojciec zdążył nawet policzyć, ile tam ustawiono sygnalizatorów świetlnych, wyszło mu coś koło 80. – Wystarczyło zrobić normalne dwupasmowe rondo, może nawet trzypasmowe. Ale nie, trzeba było silić się na wynalazki. Tego, kto to wymyślił, powinno się pozbawić obywatelstwa i wygnać z kraju – skwitował wówczas. Podobne zdanie miała zresztą większość zielonogórzan. W końcu drogowego potwora udało się pokonać, a kilka minut później terenówka była już na obwodnicy, następnie ruszyła w stronę Żar. Kiedy kierowca zaparkował auto przed budynkiem szpitala wojskowego, Wally’ego przeszył dreszcz przerażenia. * Prokurator już więcej z Sokołem nie rozmawiał, wezwał konwojentów, aby zabrali go do sądu, gdzie miał czekać na posiedzenie aresztowe. Na miejscu dziennikarzowi udało się dowiedzieć tylko tyle, że jego kolej miała nadejść za godzinę. Jakieś pół godziny później wywołano ich i poproszono o zajęcie miejsca w korytarzu. Chwilę potem z sali wyszła policjantka z kobietą w kajdankach, ich miejsce zajęła inna para: funkcjonariusz z mężczyzną, który wyglądał jak reklama ekskluzywnych perfum. Gdyby Sokół śledził na bieżąco kronikę towarzyską, wiedziałby, że to znany model i zarazem gej robiący oszałamiającą karierę, mający tylko jeden problem: był nałogowym złodziejem tych samych perfum, które przyniosły mu rozgłos. Jednak dziennikarza przypadki celebrytów nie interesowały, większą uwagę zwrócił na to, że od wewnętrznej strony zamka drzwi do sali posiedzeń tkwił klucz. Kilka minut później po korytarzu rozniosło się głośne echo. Dźwięk przybył od strony drzwi wiodących na klatkę schodową. Sokół ze zdziwieniem dostrzegł w nich postać nadkomisarza Kleemanna, za nim, jak zawsze, drobnym krokiem dreptał komisarz Grodzki. Kiedy policjanci byli trzy metry od ławki, na której siedział Sokół z konwojentem, nadkomisarz bezgłośnie
szepnął w kierunku dziennikarza: „Nie pytaj”, zaś Grodzki znacznie przyśpieszył, wymijając kolegę, potknął się o niego i runął jak długi na podłogę. Konwojent zerwał się, aby pomóc komisarzowi, Kleemann wykorzystał zamieszanie, podał Sokołowi mały metalowy przedmiot. Ten od razu schował go do kieszeni spodni, wyczuwając przy tym, że był to kluczyk do kajdanek. Skoro policjanci posunęli się do tak jawnego sabotażu, sprawa musiała być śmiertelnie poważna. Teraz dziennikarz wiedział już, że jedynym wyjściem jest ucieczka. – Wiem, że za chwilę wchodzimy, ale jak się nie odleję, to się zeszczam w spodnie – rzucił Sokół pod adresem konwojenta, wymownie drepcząc. – Gówno mnie to obchodzi. – A jak ci założę sprawę o pogwałcenie podstawowych praw zatrzymanego, to cię będzie obchodzić? – wysyczał. – Świetnie to będzie wyglądać w aktach. Konwojent zaklął pod nosem. – Kibel jest tutaj – Sokół wskazał drzwi obok sali posiedzeń ze znakiem. – Masz minutę! – wstał, otworzył drzwi, sprawdził pomieszczenie, wpuścił dziennikarza, zamykając za nim drzwi i przytrzymując je stopą. Ten szybko wyjął kluczyk, odpiął kajdanki, ale ich nie zdejmował, tylko pozostawił na dłoniach niezapięte. Dla niepoznaki spuścił wodę w toalecie i na chwilę odkręcił kran. Następnie zapukał, policjant go wypuścił, kazał stanąć przy drzwiach do sali posiedzeń. Kiedy dwie minuty później te się otworzyły, usłyszeli błagalny płacz: „Obiecuję, że już więcej nie będę! Proszę!”. Sokół momentalnie podjął decyzję, błyskawicznie zdjął kajdanki, złapał niczego niespodziewającego się konwojenta za łokieć i wepchnął do sali, jednocześnie podkładając nogę. Potem równie szybko przełożył klucz na drugą stronę drzwi, przekręcił go dwukrotnie i złamał w zamku. Nie oglądając się za siebie, biegiem ruszył w stronę klatki schodowej.
* – Spokojnie – jeśli mężczyzna w okularach, kładąc dłoń na ramieniu Wally’ego, chciał ukoić skołatane nerwy chłopaka, to odniósł skutek odwrotny do zamierzonego. – Co wy chcecie mi zrobić? – Cudny otrząsnął się gwałtownie. – Co wy chcecie zrobić?! – Nic – zapewnił, otwierając drzwi. – Zanim pojedziemy dalej, musisz przejść rutynowe badania lekarskie. – Ale dlaczego? – Wally obracał się to w lewo, to w prawo, jakby szukając wzrokiem drogi potencjalnej ucieczki. – Dlaczego?... – było widać, że okularnik nie ma pomysłu na odpowiedź. – Standardowa procedura – drugi mężczyzna pośpieszył z pomocą koledze. – Standardowa procedura? – chłopak przestał się szamotać, wbił spojrzenie w oczy drugiego mężczyzny. – Wy sobie jakieś jaja robicie? To, że jestem dwa razy młodszy od was, nie oznacza, że brakuje mi oleju w głowie. Właściwie, to ja sam mam go więcej niż wy we dwóch razem wzięci – strzelał słowami jak serią z karabinu maszynowego. – Standardową procedurę to sobie możecie w dupę wsadzić. W dupę! Okularnik, który jedną nogę wystawił już na zewnątrz terenówki, zamarł. Przeszedł wiele szkoleń, niektóre z nich były tak ciężkie, że kończył je jeden uczestnik na stu, ale do radzenia sobie z narwanym nastolatkiem nikt go nie przygotował. – Znam swoje prawa: nie możecie mi robić żadnych badań bez mojej zgody – milczenie mężczyzn w źle skrojonych garniturach było dla Cudnego jak wiatr w żagle. – Nie mieliśmy wypadku, nie przewróciłem się, nic mi nie jest. Więc nie zgadzam się na... – Zamknij ryja! – wypalił okularnik. – Jak jesteś taki mądry, to zaraz będziesz miał wypadek i to będzie uzasadniony powód do przeprowadzenia badań. Wally skulił się w sobie. – I po cholerę było się odzywać? – rzucił mężczyzna w okularach bardziej pojednawczym tonem. – Badanie i tak będzie, i tak. A tylko mnie niepotrzebnie wkurwiłeś!
Cudnemu zaczynała drgać broda. – Idziemy, nic ci nie będzie – uspokajał dalej. – Chodź, szybciej zaczniemy, szybciej skończymy. Wally wysiadł z auta, dał się zaprowadzić do budynku potulnie niczym baranek. Weszli przez tylne drzwi, ale ostrożność była zbyteczna, jedyną osobą wewnątrz był wojskowy w lekarskim fartuchu, który wskazał chłopakowi przebieralnię. – Zaczniemy od prześwietlenia, potem zrobimy rezonans. Po wszystkim będzie ci się kręcić nieco w głowie, ale tym się nie przejmuj, to normalne, przejdzie po kilku godzinach. Samochodem nie kierujesz? – zaciekawił się lekarz. – Mamy kierowcę – okularnik pośpieszył z odpowiedzią. – A dokąd to? – spytał lekarz, widząc, że mężczyzna bez okularów zmierza za chłopakiem do przebieralni. – Nie mogę go odstępować na krok – wyjaśnił. – Taki mam rozkaz, panie majorze! – Tutaj ja wydaję rozkazy, panie... – Starszy sierżant... – w porę się powstrzymał. – Panie majorze, ta sprawa wymaga użycia najwyższych środków bezpieczeństwa! – To jest szpital, sierżancie – ton głosu lekarza mówił jednoznacznie, kto tu rządzi. – Wystarczy, że musieliśmy wam oddać cały budynek do wyłącznej dyspozycji. Wiecie, ilu pacjentów trzeba było odesłać z kwitkiem, żebyście mogli przywieźć tego chłopaka na kilka rutynowych badań? Ludzie czekają na swoją kolej miesiącami... – Majorze, ja tylko wykonuję rozkazy! – I słusznie – skwitował. – Jak wam zależy na środkach bezpieczeństwa, proszę podejść do dyżurki pielęgniarskiej i poprosić o klucze do drzwi wyjściowych i windy. – To wszystkie wejścia do budynku? – upewnił się. – Mówicie do żołnierza, sierżancie – zżymał się lekarz. – Tak jest! – Czy ja mogę już iść się przebrać? – wtrącił cicho Cudny. Dopiero teraz mężczyźni zorientowali się, że chłopak cały czas stoi w drzwiach przebieralni. – Masz dwie minuty – ponaglił lekarz. – No, już cię nie ma!
* Sokół zbiegł na parter, przystanął na dwie sekundy przed drzwiami, aby uspokoić oddech. Kiedy chwilę później był już na dworze, od razu dostrzegł Kleemanna stojącego u szczytu schodów wiodących z Placu Słowiańskiego na ulicę Jedności. Nadkomisarz niemal niezauważalnie potaknął, po czym przyklęknął, udając, że zawiązuje sznurowadło. Dziennikarz ruszył powoli w jego stronę. Kleemann wyprostował się, obrócił i żwawym krokiem zaczął schodzić, pokonując po dwa stopnie naraz. Sokół przystanął w tym samym miejscu, by pozornie poprawić nogawkę spodni. Chwycił kluczyki samochodowe pozostawione przez policjanta, szybko zlustrował otoczenie, nic nie wskazywało na to, aby ktoś cokolwiek podejrzewał. Życie w centrum Zielonej Góry toczyło się swoim normalnym rytmem. – Kurwa, ale gdzie postawił auto? – zaklął Sokół. W grę wchodził parking na dole, wzdłuż ulicy Jedności wijącej się pod najdłuższymi schodami w mieście lub też miejsca wyznaczone na samym Placu Słowiańskim. Wtem dojrzał gest, który wykonał Kleemann: niczym rewolwerowiec strzelił palcem wskazującym w kierunku pomnika Winiarki. Sokół schodził szybko, ale ostrożnie, uważając, aby nie potknąć się na schodach. Wcisnął przycisk na pilocie, ułamek sekundy później światła awaryjne w czarnym oplu astrze zamrugały radośnie. Zdziwił się niepomiernie, Kleemann udostępnił mu własny nieoznakowany radiowóz.
ROZDZIAŁ 17 Wally’ego nikt o wynikach poszczególnych badań nie informował, ale i tak czuł nieodpartą satysfakcję, widząc, jak lekarskie konsylium debatuje nad zdjęciami rentgenowskimi lewej ręki, nie mogąc dojść do porozumienia. Mundurowi w niebieskich kitlach mówili tak cicho, że nie sposób było coś usłyszeć, chłopak jednak wiedział w czym rzecz. Lekarzy zdziwił fakt, że ręka, złamana w dwóch miejscach zaledwie dwa dni wcześniej, była zrośnięta. Długo obradowali, w końcu przyjęli jedyną sensowną hipotezę: któryś z techników ze szpitala wojewódzkiego pomylił zdjęcia i chłopakowi zagipsowano zdrową rękę, mówiąc mu, że jest złamana i to w aż dwóch miejscach. Bo przecież faktu zrośnięcia się kości w ciągu niespełna 48 godzin historia medycyny jeszcze nie znała. O ile prześwietlenia nie pociągnęły za sobą komplikacji, o tyle przy rezonansie magnetycznym sytuacja diametralnie się zmieniła. – Ile to badanie potrwa? – Cudny leżał na wznak na łóżku, które za chwilę miało go wepchnąć w paszczę elektronicznego potwora. – Dwadzieścia, trzydzieści minut – odparł technik obsługujący sprzęt tonem równie beznamiętnym, co głos zapowiadający przyjazd pociągu na dworcu kolejowym. – Ja tyle nie wytrzymam. – Musisz – lekarz włączył się do rozmowy. – To delikatne badanie, nie wolno się ruszać. – Nie chodzi o wytrzymanie w bezruchu – Wally wziął głęboki wdech. – Mam klaustrofobię. – To niedobrze – skrzywił się lekarz. – Zrobimy tak: pójdę do tamtego pomieszczenia, w którym są moi koledzy – wskazał szybę, za którą znajdowała się bujna czupryna technika – i przez całe badanie będę z tobą rozmawiał. Zgoda? – Kiedy ja naprawdę... – chłopak był coraz bardziej zdener-
wowany. – Chociaż spróbujmy, co? – najwyraźniej miał wprawę w przekonywaniu klaustrofobików, bo osiągnął pożądany rezultat. Przynajmniej tak mu się wydawało, nie mógł wiedzieć, że Cudny wcale się nie poddał. Silnik łóżka pełniącego funkcję podajnika zaterkotał. Chłopak zamknął oczy, koncentrując się na bólu głowy, który pojawił się kilka sekund wcześniej. Kiedy ciało było już wewnątrz urządzenia, ekran monitora w sąsiednim pomieszczeniu rozbłysnął feerią kolorów. Lekarze zaczęli spoglądać na siebie zadziwieni. – Pamiętaj, że cały czas jesteśmy tuż obok – w głośniku rozległ się spokojny głos lekarza. – Nic ci nie grozi, to badanie jest zupełnie bezbolesne. Wally kompletnie go zignorował. – Słyszysz mnie? – zaniepokoił się lekarz. – Proszę nic nie mówić, próbuję się skoncentrować – odparł chłopak, delikatnie uśmiechając się pod nosem. – Rozumiem. Jakbyś chciał porozmawiać, cały czas cię słyszymy. Cudny nie odpowiedział, myślami był już gdzie indziej. Lekarz wyłączył mikrofon i powiedział na głos do technika: – Jakiś błąd? – Jeszcze nie wiem, restartuję system – odrzekł technik, gdy ekran zgasł. – Spróbujemy teraz... – stukał w klawiaturę. Ekran znów rozjaśnił błysk kolorów, chwilę później obraz zrobił się czarno-biały, po czym kompletnie zamarł w stopklatce. – Nie rozumiem... – technik zaczął się pocić. – Dwa tygodnie temu sprzęt był serwisowany... Program jest zaktualizowany... System nie wykazuje żadnych błędów... – To dlaczego jego mózg jest szary jak wnętrze przeterminowanej konserwy? – lekarz nie krył irytacji. – Moment, chyba coś znalazłem – uderzał palcami w klawiaturę z szybkością światła. – Dziwne... – Co takiego? – Wygląda na to, jakby detektory zwariowały – podrapał się po głowie. – Jakby po prostu niczego nie widziały. – Przecież to niemożliwe!
* Sokół odpalił silnik bez zbędnej zwłoki. Przejechał na parking przy Polskiej Wełnie i dopiero tam zajrzał do schowka. Tak, jak się spodziewał, Kleemann spisał się pierwszorzędnie: w środku leżał telefon komórkowy, tablet z dostępem do internetu i plik banknotów 50- oraz 100-złotowych. Sprawdził kontakty w komórce, nadkomisarz pomyślał nawet o tym, żeby wpisać numery do siebie, Grodzkiego i Sary Bednarz. Z lusterka wewnętrznego zdjął okulary przeciwsłoneczne. Co prawda były mocno porysowane, ale przecież nie miały służyć do standardowego celu, a jedynie ukryć charakterystyczną głębię jego zielonych oczu. Właśnie zaczął się zastanawiać nad tym, czy wypad do galerii handlowej będzie bezpieczny, ale gdy poczuł charakterystyczny ucisk w żołądku, stwierdził, że na głodnego będzie mało produktywny, tymczasem czas naglił. Zresztą, kto szukałby zbiega w Polskiej Wełnie? Wybrał restaurację z kiepskim oświetleniem i bez telewizora, wziął krupnik i schabowego, a następnie zagłębił się w pracy. Od gadulskiego prokuratora wiedział, że mordercy Cudnych mieli wsparcie. Mordercy, bo wersję śledczych, że to Wally zabił rodziców, odrzucił definitywnie. Musiał znaleźć punkt zaczepienia. I znalazł, dokładnie w tym momencie, kiedy tani plastikowy widelec wbity w soczystego kotleta opryskał mu tłuszczem pół koszuli. – Za cholerę tego nie zmyję, ślad będzie się rzucał w oczy z ośmiu kilometrów – zaklął, zły na brak przenikliwości. – Ślad będzie się rzucał w oczy – w głowie zabrzmiało echo własnych słów. Ślad. Plamy tłuszczu na koszuli przyciągają uwagę, tak samo jak dziura po nadprogramowej kuli w szybie tarasowych drzwi. Prokurator wspominał, że szyba nie miała śladów po postrzale. To mogło oznaczać tylko jedno: ekipa, która przyjechała na miejsce zbrodni posprzątać, zajęła się także wymianą szyby. A to nie było już tak proste zadanie, jak zawinięcie trupa w dywan i wyczyszczenie śladów krwi z posadzki. Z tego samego powodu nie uporałby się z tym pojedynczy człowiek, to z pewnością była zorganizowana grupa.
Sokół wszedł na stronę Nowego Głosu Lubuskiego, wystarczyło zerknąć na artykuł poświęcony morderstwu, już wiedział, że sprzątacze musieli zadziałać późnym wieczorem lub w nocy. Istniała duża szansa, że tym samym zostawili po sobie wyraźny trop. Zmarszczył nos niczym pies gończy, wpakował do ust ostatni kawałek schabowego, nie zważając na tłuszcz spływający po brodzie. To nie miało znaczenia, bo zaczął się pościg. * Po wyjeździe ze szpitala mężczyźni w źle skrojonych garniturach zawiązali Wally’emu oczy czarnym szalikiem. Śmierdział stęchlizną, ale węzeł był tak mocny, że próby niepostrzeżonego zsunięcia go nie miały większego sensu. Szybko stracił orientację, w którą stronę świata jadą, jednak zaczął liczyć czas i wyszło mu, że do celu jechali zaledwie 32 minuty. Nie mógł zobaczyć nazwy miejscowości, w której się znaleźli – był to Świętoszów – ale udało mu się pozbyć szalika, niby przypadkiem, podczas wysiadania. Mężczyzna bez okularów zareagował niemal natychmiast, ale Cudny zdołał dostrzec wiele szczegółów. Dwupiętrowy budynek stał na uboczu, wyglądał na taki od dawna nieużywany. Wszystkie okna od ulicy miały zaciągnięte rolety antywłamaniowe. Wewnątrz śmierdziało stęchlizną a wszechobecne pajęczyny potwierdziły przypuszczenia: żywy duch nie zaglądał tu od dawna. – Wyjaśnijmy sobie jedną zasadę – mężczyzna w okularach położył chłopakowi rękę na ramieniu. – Twój apartament jest na piętrze. Możesz tam sobie chodzić wszędzie, ale na schodach nie chcę cię widzieć. Jak cię zobaczę, to nic i nikt ci nie pomoże. Wally spojrzał na niego przestraszony. – Rozumiemy się? – wycedził. – Uhm – potaknął Cudny. – To teraz spierdalaj na górę. Umyj się, odpocznij. Za kwadrans zawołamy cię na obiad. – A gdzie będziemy jeść? – zainteresował się z miejsca. – Jak to: gdzie? Tu – wskazał palcem na kuchnię, której przeznaczenie można było poznać tylko po dwóch lśniących jeszcze
nowością meblach: małej lodówce, takiej, jaką można spotkać w pensjonatach czy pokojach hotelowych, oraz mikrofalówce. – To będę musiał zejść schodami – wypalił Wally z głupia frant. – Że co? – A pan zakazał mi nawet się do nich zbliżać... – Nie pogrywaj ze mną – okularnik podszedł tak chłopaka, że dało się wyczuć nieświeży oddech. – Dobrze wiesz, co miałem na myśli. Zakaz posiłków nie dotyczy. A teraz spierdalaj! Cudnemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. * Sokół najchętniej rozpocząłby poszukiwania od osiedla Kamieni Szlachetnych, ale nie mógł być w dwóch miejscach naraz. Zadzwonił więc do Kleemanna, chcąc krótko i szybko wyłuszczyć, w czym rzecz. Jak zwykle poszło zupełnie odwrotnie. – Słucham? – Tylko bez nazwisk – zaczął dziennikarz. – Jak nie poznajesz po głosie, to powiedz koledze, żeby sobie te urzędowe regułki o uprawnionych służbach wsadził w dupę. – Ty się, kurwa, w Bonda zacząłeś bawić? – wypalił Kleemann. – Szyfrem gadasz? A kto ci, kurwa, ten telefon zorganizował? Kto ci wpisał mój numer w kontakty? Tak się trudno domyślić, że sobie puściłem biedaka z twojej komórki na moją i zapisałem w kontaktach? – Się tak nie wymądrzaj... – próbował ratować twarz. – Żeś się nie popisał i tyle. Mów lepiej, czego chcesz, bo mam tu urwanie dupy. Wszystkich oddelegowano do szukania takiego jednego pismaka. – Masz czysty telefon? – Sokół wciąż był pełen sceptycyzmu. – Może mam, może nie mam – odpowiedział filozoficznie. – Biuro Spraw Wewnętrznych było, jest i będzie, jest tu, jest tam, jest wszędzie – zaśmiał się z własnego dowcipu. – Mogli mnie też wylosować do rutynowego sprawdzenia i teraz pękają ze śmiechu słysząc nasz szyfr rodem z Wiejskiej. – Trudno – zdecydował się zaryzykować. – Masz robotę.
* Wally umył ręce w misce z wodą, którą przygotował ktoś zapobiegliwy, wytarł je ręcznikiem przewieszonym przez zakurzone oparcie krzesła. Myśl, aby położyć się na wielkim łożu, odsunął, czas do kolacji zamierzał wykorzystać na rekonesans. Na górze, oprócz jego pokoju, był jeszcze jeden, wykorzystywany na składzik mebli nieużywanych, schowek na miotły i coś, co wyglądało na garderobę. Dostępu do ostatniego pomieszczenia bronił zamek. Tak, jak podejrzewał, wszystkie okna na piętrze były zamknięte na głucho, jak nie roletami, to zabite deskami tak, że nie przedostawał się przez nie nawet najmniejszy promyczek słońca. Od razu, nie wiadomo skąd, przyszło mu do głowy, że ci, którzy go tu umieścili, chcieli wybić go z rytmu dobowego. Kiedy, zawołany przez okularnika, zszedł na kolację i dostrzegł, że obaj mężczyźni zdjęli zegarki z rąk, miał już co do tego pewność. * Po rozmowie z nadkomisarzem Sokół zadzwonił do Sary Bednarz. Następnie zamówił podwójną porcję szarlotki na ciepło, wszedł w internet i rozpoczął obdzwanianie zakładów szklarskich w Zielonej Górze. Po trzydziestym stolicę województwa lubuskiego zamienił na sąsiednie miejscowości. Złożył też kolejne zamówienie, tym razem jabłecznik ustąpił pola sernikowi z kruszonką. Po telefonie do czterdziestego zakładu szklarskiego Sokół zaczął wątpić w powodzenie.
ROZDZIAŁ 18 Kleemann z Grodzkim też nie próżnowali. Żeby nie tracić czasu, sąsiadów nieżyjących już państwa Cudnych odwiedzali pojedynczo. Nadkomisarz nie miał szczęścia, za to Grodzki trafił już za pierwszym razem, choć trzeba przyznać, że wybrał sobie dom naprzeciwko, słusznie przypuszczając, że było to idealne miejsce na obserwację. Komisarz wyglądał na takiego, co to sam do dwóch zliczyć nie potrafi, ale było to wrażenie mylne, na co nabrał się już niejeden przestępca mniejszego lub większego kalibru. Widząc idealnie przystrzyżony trawnik przed posesją i równie pedantycznie zadbane krzewy – chyba tuje, nie znał się aż tak na ogrodnictwie – gotów był założyć się sam ze sobą, że właściciel posesji był z gatunku tych, którzy rejestrują wszystko, co tylko dzieje się w pobliżu. Krótko mówiąc: kopalnia informacji! Grodzki się nie pomylił. Mężczyźni z obu furgonetek nie wiedzieli, że ich praca spotkała się jednak z czyimś zainteresowaniem. Wścibski sąsiad – emerytowany górnik – co prawda na policję nie zadzwonił, ale spisał numery rejestracyjne obu samochodów, ba, zrobił nawet kilka zdjęć aparatem z obiektywem, w tym dwa z przenoszenia plandeki do auta. Wcześniej nie zadzwonił na komendę, bał się ośmieszenia. Teraz wszystkie dane z wielką satysfakcją udostępnił komisarzowi, tym większą, że świadkiem tego była żona, do tej pory naśmiewająca się z iście detektywistycznych skłonności mężaemeryta. * – Dziękuję, było pyszne – Wally wytarł usta serwetką. Nigdy wcześniej flaczki wołowe z puszki nie smakowały mu tak, jak tego popołudnia. Inna rzecz, trzeba było przyznać, że był tak potwornie głodny, że zjadłby cokolwiek, co nie chodziło samo
po świecie i było na tyle martwe, aby nie ruszać się w ustach. – Pójdę się położyć... – Niestety, chłopie – w ustach okularnika pobrzmiewało autentyczne współczucie. – Mamy co do ciebie inne plany. A właściwie rozkazy – rozgrzeszył samego siebie. – Posłuchasz sobie muzyki – dodał drugi. Cudny spojrzał pytająco. Mężczyźni bez słowa zaprowadzili go na piętro, ważniejszy z nich otworzył drzwi do pokoju, którego chłopakowi nie udało się wcześniej sprawdzić. Wnętrze wyglądało jak studio nagrań, wyłożone było gąbkami, zarówno ściany, jak i sufit. Pośrodku stało polowe łóżko. – Tu mam spać? – spytał Wally. – Tak – wyjaśnił okularnik, nie wspominając jednak, że o śnie nie będzie mowy. – Za godzinę kolega wypuści cię do kibla – włączył górne oświetlenie, jedną marną żarówkę w samej oprawce, tak na oko 40-watową. – Zamykacie mnie na klucz – to było stwierdzenie, nie pytanie. – Ale przecież mogę zapukać, jak mi się zachce lać. – To nie będzie takie proste – mężczyzna z nieodłącznymi okularami się skrzywił. – No już, właź – zamknął za nim drzwi na klucz, który następnie wyjął z zamka. Otworzył schowek na miotły, zdjął stary koc osłaniający pudło w kształcie walizki. Chwilę patrzył na miniwieżę, znalazł klawisz odtwarzania, kiedy go nacisnął, zadrżały ściany nie tylko w pomieszczeniu obok, miało się wrażenie, że cały dom zatrząsł się w posadach. Wrzasków Wally’ego niemalże nie było słychać. Niemalże, bo schodząc po schodach, żołnierz oczami wyobraźni widział, jak ten, uderzając zaciśniętymi pięściami w drzwi, woła o pomoc. * Sprawdzenie numerów rejestracyjnych obu furgonetek zajęło Grodzkiemu pięć minut. Pierwsze tablice należały do skody favorit z 1990 roku, jej właścicielem był emerytowany nauczyciel przysposobienia obronnego z Gorzowa Wielkopolskiego i komisarz dałby sobie rękę uciąć, że blachy zostały skradzione. Jak się miało wkrótce okazać – po odwiedzinach innego patrolu –
ręka Grodzkiego była bezpieczna. Także drugie tablice były kradzione, tu już jednak wizyta mundurowych nie była konieczna, dzień wcześniej właściciel auta zgłosił ich zaginięcie na trzecim komisariacie. Kleemann wpadł na pomysł, żeby poddać obróbce zdjęcia zrobione przez wścibskiego sąsiada, ale początkowy entuzjazm szybko zgasł: firma pielęgnująca ogrody nie istniała, zaś dane adresowe zakładu szklarskiego zostały zamalowane w taki sposób, że nawet współczesna technika cyfrowa była bezradna. Jedyne, co mogli jeszcze próbować sprawdzić, to tajemniczą plandekę niesioną przez czterech mężczyzn. * Po skontrolowaniu czterdziestego trzeciego zakładu szklarskiego, Sokół zrobił sobie krótką przerwę, dzwoniąc najpierw do Sary Bednarz, a bezpośrednio potem do Kleemanna. Nadkomisarza poprosił o wyniesienie laptopa z magazynu dowodów rzeczowych i przekazanie do badania. – Ochujałeś? – Kleemann nie bawił się w subtelności. – Spokojnie, bo hemoroidów dostaniesz – odciął się Sokół. – Masz na to glejt. – Od kogo? – Od Sary Bednarz. Wystarczy? – W co wy gracie? – policjant zmienił ton. – Gramy? – Najpierw kazała mi załatwić ci to, co wiemy, że ci załatwiłem. A teraz jeszcze badanie laptopa? Co będzie następne? Prywatny odrzutowiec? Trzecia wojna światowa? – Ale ci się dowcip wyostrzył – ironizował Sokół. – Aż strach pomyśleć, co to będzie na policyjnej emeryturze. Może do któregoś z kabaretów się zapiszesz? Jakby nie było, Zielona Góra to kabaretowe zagłębie. A ty zadałbyś kłam stereotypom o inteligencji przeciętnego gliny... – Muszę to mieć na piśmie. – Całkiem cię pojebało – dziennikarz się niecierpliwił. – Masz do niej numer, to zadzwoń, a mi przestań zawracać dupę. Robotę mam.
* Mężczyźni w źle skrojonych garniturach nie mieli do dyspozycji telewizora, a zresztą, nawet gdyby w budynku był jakiś sprawny odbiornik, przy hałasie dobiegającym z piętra w grę wchodziłaby jedynie wizja. Miłośnik okularów wyszedł na zewnątrz, zapalił papierosa. Chwilę później dołączył do niego kolega. – Też masz dość? – spytał, wypuszczając kłęby dymu. – Powinni nas uprzedzić – mruknął ten drugi, odpalając papierosa od kolegi. – Stopery bym zabrał. – Chuja by ci dały – ocenił tonem eksperta. – Zastanawiam się, czy muzyka nie jest za głośna... – Lepiej za głośna niż za cicha. – Ale przy takim hałasie gówniarz nie słyszy nawet własnych myśli. – I o to chodzi – okularnik zdusił niedopałek czubkiem buta. – Długo tak nie wytrzyma – rzekł niepewnie. – A jak mu odbije? – Gówno mnie to obchodzi. Dostałem rozkaz, to go wykonuję – otworzył drzwi wejściowe. – Smoła będzie za godzinę, góra za dwie. Do tego czasu nic się gówniarzowi nie stanie, co najwyżej nieco zmięknie i nabierze chęci do współpracy. – Jak Smoła będzie z nim gadał, to urabianie nie jest potrzebne – splunął. – Ile razy go widzę, tyle razy mnie dreszcze przechodzą. On by diabła na chrześcijaństwo w minutę nawrócił. Aż chłopakowi współczuję. – Żadnego przywiązywania się do obiektu! – strofował mężczyzna w okularach. – Mamy zadanie do wykonania i tyle. * – A jego imię czterdzieści i cztery – zamruczał Sokół, cytując trzecią część „Dziadów” Mickiewicza, jedną z ulubionych szkolnych lektur. – Jak nie teraz, to nigdy – dodał, obiecując solennie, że to już ostatnia próba. Chociaż chlubił się wysoką samooceną, miał też zdrowy dystans do siebie, brał więc pod uwagę, że teoria z wymianą przestrzelonej szyby była jednak fałszywa.
– Dzień dobry – dziennikarz starał się nadać głosowi uprzejmy ton, ale po tylu rozmowach przebiegających dokładnie według tego samego scenariusza, było to trudne zadanie. – Proszę pana, dodzwoniłem się do zakładu szklarskiego? – Tak – odpowiedział męski głos, mocno chrapliwy, jakby należał do właściciela wypalającego dwie paczki papierosów dziennie lub lubiącego sobie ostro wypić. – Szukam kogoś, kto mi zrobi nietypowe drzwi na balkon. Żeby każde skrzydło miało takie dwie trójkątne szyby – Sokół zerknął na kartkę, podał dokładne wymiary. – Jakbym coś źle opisał, to wie pan, to ma być dokładnie taka sama szyba jak ostatnio robili u was moi znajomi z osiedla Kamieni Szlachetnych w Zielonej Górze. Dzieciaki bawiły się oszczepem, któreś trafiło w szybę i zrobiła się mała pajęczynka – kłamał jak z nut, starając się przy tym walczyć ze znużeniem... – To już wiem... – wtrącił mężczyzna. – Generalnie mogliby tej szyby na razie nie wymieniać, ale że ich stać... – wpadł w taki słowotok, że w pierwszym momencie nie skojarzył. – Co pan powiedział? – spytał po chwili. – Nie dalej jak przedwczoraj pańscy znajomy byli u mnie – mężczyzna tak charczał, że musiał i palić jak smok, i pić na umór. – Potrzebowali tej szyby na gwałt. Faktycznie, śpią na pieniądzach, bo zapłacili potrójną stawkę, żebym otworzył zakład i przyciął szkło od ręki. Mieli szczęście, bo mieszkam nad warsztatem... – Będę u pana za pół godziny.
ROZDZIAŁ 19 – Nie opierdalać się! – ostry głos poderwał obu mężczyzn w źle skrojonych garniturach do pionu. – Dupy z was wołowe, a nie komandosi! – krzyki musiał chyba słyszeć nawet Wally. – Mógłbym was powystrzelać jak kaczki! Gdzie macie broń?! Obaj żołnierze spojrzeli bezradnie na stół, na którym zostawili kabury razem z pistoletami. – Jak obiekt? – Smoła, bo to on pojawił się w budynku jak zjawa, przestał się wydzierać. – Nie wiemy... – odparł niepewnie okularnik. – Puszczacie mu muzykę tak głośną, że wwierca się w mózg łatwiej niż nóż w masło i mówicie mi, że nie kontrolujecie, co się dzieje z obiektem?! – grzmiał niespodziewany gość. Milczeli. – Jazda na górę! – wrzasnął ponownie. – Przyprowadzić. Tylko czasem nie pozwólcie mu wcześniej się odlać!!! Dwie minuty później Cudny był już na dole. Smoła przyjrzał mu się dokładnie. Pogratulował sobie w duchu: urabianie poszło dobrze, o czym świadczyły rozmierzwione i przetłuszczone włosy oraz spocona twarz chłopaka. – Siadaj – wskazał na jedyne wolne krzesło. – Ile sankcji dostałeś? – Sankcji? – Wally był zdezorientowany. – Tak się mówi na areszt tymczasowy – wyjaśnił cierpliwie. – Na ile miesięcy masz trafić za kratki? – pytał dalej, choć doskonale znał odpowiedź. – Trzy – chłopak spuścił głowę. – Trzy miesiące miną ci jak z bicza strzelił. Na twoim miejscu martwiłbym się czym innym – zawiesił pytanie w powietrzu. – Czym? – Cudny potarł dłońmi twarz i uszy, próbując pozbyć się nieznośnego dudnienia w głowie. – Przy tych dowodach, które ma prokuratura, dostaniesz dożywocie – powiedział Smoła beznamiętnie. – Dożywocie, sły-
szysz? Wally odwrócił głowę w bok. – Ale nie wszystko jeszcze stracone... – niedopowiedzenie było pierwszorzędne, Smoła mógłby zostać świetnym politykiem, gdyby nie to, że dla niego metody działania rodem z Wiejskiej oznaczały dziewiczą niewinność. Wally spojrzał na niego z nadzieją wymalowaną na każdym spoconym mięśniu chłopięcej jeszcze twarzy. – Możemy ci pomóc – rzekł Smoła po dłuższej chwili. – My, to znaczy kto? – pocierał palcami skronie, ale w głowie wciąż działał młot pneumatyczny. – Tego dowiesz się w swoim czasie – uciął. – Skoro chcecie mi pomóc, to skąd ta głośna muzyka? – zaatakował nagle Cudny. – Świra można dostać! – To tylko taki środek ostrożności, żeby ci nie przyszło czasem do głowy wołać o pomoc – skłamał gładko. – Coś ci pokażę – na stole położył tablet, odpalił przeglądarkę internetową, kliknął na serwis informacyjny. Nagranie trwało pięć minut, trzech prawników było zgodnych co do tego, że Wespazjana C., jako podwójnego mordercę, czeka najwyższy wymiar kary. – Więc, jak już powiedziałem, możemy ci pomóc – schował tablet do kieszeni marynarki, w przeciwieństwie do komandosów, skrojonej idealnie. – Na czym ta pomoc miałaby polegać? – spytał cicho. – Nie pójdziesz siedzieć. – Będę wolny? – ekscytacja chłopaka nie była ani trochę udawana. – Tak dobrze to nie ma – mężczyzna pierwszy raz od przyjścia się uśmiechnął, o ile tym dumnym mianem można nazwać delikatne podniesienie kącików ust. – Ale przecież ja jestem niewinny! – Powiedz to sądowi – machnął ręką, jakby odpędzał się od muchy. – Dowody twojej winy są niepodważalne. Wally ukrył głowę w dłoniach, z radością konstatując fakt, że ból ustąpił niemal całkowicie. – To jak? – dopytywał Smoła. – Nasza propozycja nie będzie obowiązywać w nieskończoność.
– Co chcecie w zamian? – wbił wzrok w mężczyznę. – W zamian będziesz z nami współpracować – wytrzymał spojrzenie, nie wiedząc, jak ogromny błąd popełnia. – To jak? – siłą woli powstrzymał się od okazania satysfakcji, był bowiem przekonany, że sukcesem zakończy się już pierwsze przesłuchanie. I pomyśleć, że nastawiał się na kilka dni ciężkiej pracy! Cudny odpowiedział milczeniem, cały czas patrząc Smole prosto w oczy. – Zadałem ci pytanie – mężczyzna zaczął się po chwili denerwować. – Na czym miałaby polegać ta współpraca? – spytał Wally, chociaż już się domyślał, kto przejął go od służby więziennej i w jakim celu to zrobił. – Zacznijmy od tego – Smoła nieświadomie oblizał usta – że opowiesz nam wszystko o bólach głowy. Cudny uśmiechnął się delikatnie, po czym zaczął się wwiercać spojrzeniem w mężczyznę. Smoła chciał odwrócić wzrok, ale nie był w stanie. Próbował krzyknąć, ale usta odmawiały najcichszego nawet szeptu. Nagle Wally zacisnął zęby, w tym samym ułamku sekundy Smoła poczuł rozdzierający, przeszywający ból w głowie. Chwilę później zwymiotował, krztusząc się nieprzetrawionym hotdogiem kupionym na stacji benzynowej. Spazmatycznie łapał powietrze, starając się zmusić do uspokojenia, wiedział bowiem, że panika może się okazać brzemienna w skutkach. Torsje wciąż miotały żołądkiem, ale ostatecznie wyszło mu to na dobre, bo brak panowania nad własnym ciałem sprawił, że głowę przygięło aż do klatki piersiowej, dzięki czemu zerwał kontakt wzrokowy z chłopakiem. Wkrótce potem zebrał się w sobie, wyszedł z pokoju chwiejnym krokiem. Następnie przywołał komandosów, każąc im odprowadzić Cudnego na górę. * Sokół wyjechał z miasta na ekspresówkę, zaczął myśleć nad ekipą sprzątającą. Dlaczego wybrali akurat Sulechów, w Zielonej Górze mieli szklarzy od zatrzęsienia? – Żeby zmylić ewentualnych tropicieli – odpowiedział szybko. Przecież sam
był bliski przerwania poszukiwań. A policjanci, zawaleni mnóstwem innych rzeczy? Któremu chciałoby się zajmować szklarzami spoza Zielonej Góry? – Może Grodzkiemu – uśmiechnął się. Akurat wjeżdżał na most, gdy przyszedł esemes od Sary Bednarz. Miała do przekazania jedną informację: „Cudny nie dotarł do aresztu, ktoś go przejął. Jeszcze nie posiadam wiedzy, kto, ale wiem już, że były to działania legalne. Chłopaka nie przejęto siłą”. – Nawet nie zadzwoniła – westchnął. * Nawet gdyby Smoła chciał ukryć zdenerwowanie, nie udałoby się, wyglądał jak cień samego siebie. Był jednak piekielnie inteligentny i wiedział, że miał ogromne szczęście, iż chwili słabości nie przypłacił dużo wyższą ceną niż złe samopoczucie i turbulencje w żołądku. – Macie coś do picia? – spytał napotkanego żołnierza, gdy tylko domem wstrząsnęła muzyka. – Zostało kilka soków... – zaczął odpowiadać. – Do picia, nie przecierania dupy niemowlakom – warknął Smoła. Okularnik spojrzał niepewnie. – Chcę się napić, a nie pisać raporty – pośpieszył z zapewnieniem. Mężczyzna w okularach odwrócił się na pięcie, z szafki, która wyglądała na nieużywaną od dziesięciolecia, wyjął butelkę wódki, opróżnioną do połowy. Przełożony pociągnął z gwinta duży łyk, przełknął, zaklął radośnie, po czym poprawił. – Teraz możemy rozmawiać – otarł usta. Okularnik spojrzał z żalem na prawie pustą butelkę, ale nie porwał się na żaden komentarz. – Chłopaka trzeba jeszcze bardziej zmęczyć – rzekł Smoła. – Wrócę koło północy. – Szefie... – Czego?
– Może warto by mu dać nieco odpocząć od tej muzyki? – spytał niepewnie. – Szału od tego można dostać, nawet tu na dole wytrzymać nie idzie... – Zmniejsz głośność choćby o jedną skalę – Smoła podszedł tak blisko, że mężczyzna w okularach kąpał się w oparach alkoholu – to ci nogi z dupy powyrywam. Jasne? – Tak jest! * Sokół zaparkował auto pod bramą i zaczął się śmiać, najpierw spokojnie, ale chwilę później atak był już nie do opanowania. W końcu udało mu się uspokoić na tyle, że mógł wysiąść z auta. Niefortunnie jeszcze raz spojrzał na tabliczkę z danymi zakładu szklarskiego i ponownie wybuchnął śmiechem. Ironia losu. Szklarz, którego szukał tak długo, miał na nazwisko... Szklarz, Czesław Szklarz. A może to wcale nie była ironia losu, bo ta nie najlepiej się kojarzy, tylko wręcz przeciwnie: uśmiech szczęścia? Z punktu widzenia marki i rozpoznawalności Czesław Szklarz lepiej zawodu wybrać nie mógł. Sokół od razu powiedział mężczyźnie, że wcześniej go okłamał, twierdząc, że chce zamówić takie same drzwi na balkon, jak kolega. Oczywiście prawdy również nie powiedział, tym razem wykorzystał historię o żonie zdradzającej męża i chcącej go oskubać, a siebie przedstawił jako prywatnego detektywa działającego na zlecenie pana domu. – Widzisz pan to? – Szklarz skierował wzrok na dom. – Moja była chciała mi to zabrać, ale na szczęście miałem dobrego papugę. – Tak to jest z babami – Sokół błyskawicznie podjął wątek. – Szkoda słów – wrażenie przez telefon było mylne, facet wyglądał na zupełnie przyzwoitego człowieka. – Wejdźmy do środka, co będziemy stać. – Jeszcze nie wiemy, co ta pinda kombinuje z drzwiami, ale lepiej to wyjaśnić zawczasu – kłamał dalej jak z nut. – Była tu przedwczoraj? – Żadnej kobitki nie było. Tylko dwóch napakowanych gości. Jeden cały czas siedział w aucie...
– Busie? – spytał Sokół. – Nie, przyjechali osobowym. Jak już im przyciąłem tę szybę, to się okazało, że jest za duża, nie dało się jej włożyć do kabiny. – To jak ją zabrali? – Nie uwierzy pan – Szklarz wyszczerzył zęby na samo wspomnienie. – Kupili moją starą furgonetkę. I jeszcze dali osiem patyków, da pan wiarę? Normalnie to za trzy tysiące bym jej nie sprzedał. Wyskoczyłem z tą ceną jak filip z konopi, ale ten, który ze mną rozmawiał, nie targował się nawet sekundy. – To rzeczywiście dziwne, ale pewnie wliczyli sobie wszystko w koszty. A płaci żona mojego klienta – stwierdził dziennikarz. – Oczywiście jego ciężko zarobionymi pieniędzmi – dodał szybko. – Jeszcze coś charakterystycznego pan pamięta? – Facet palił strasznie śmierdzące papierosy – odrzekł bez chwili namysłu, marszcząc nos, jakby zapach wciąż unosił się tuż obok. – Tak naprawdę to on był burak. Myślał, że jak zacznie szastać pieniędzmi, to mu wszystko wolno. Taki był z niego kutas, że jak mi zapłacił, to sobie uwił gniazdko w biurze i całe zakopcił. A ja nie znoszę papierosów – zazgrzytał zębami. – To tak samo jak ja – rzekł Sokół z tak wielkim współczuciem, jakby składał najszczersze kondolencje. – Tutaj palił? – Tutaj. – Dużo? – Przygotowanie szkła zajęło mi dwie godziny, to była skomplikowana robota, wbrew pozorom trójkąt ciężko przyciąć, a jeszcze takich rozmiarów... – opowiadał Szklarz. – Przez ten czas oglądał kanał sportowy, wypalił przy tym pół paczki papierosów. Strasznie nerwowy był. – I na pewno po sobie nie posprzątał – rzucił na wabia. – Posprzątał? – zdziwił się niepomiernie. – Jeszcze mi krzesło jakimś smarem pobrudził. – Pety zostawił w popielniczce? – Na podłogę nie rzucał, to jedno trzeba mu przyznać. – Gdzie są? – pytał dalej Sokół. – Gdzie co jest? – Pety. – Wyrzuciłem.
– Do tego śmietnika? – Sokół podszedł do kosza stojącego za drzwiami – Tak – zdziwienie Szklarza rosło. Dziennikarz wrócił do biurka, wziął ołówek leżący na blacie i zapytał: – Mogę pożyczyć? – Tak – odparł zaskoczony. Za pomocą ołówka Sokół zaczął przeglądać zawartość śmietnika. – Tu ich nie ma – powiedział po chwili zawiedziony. – Czego nie ma? – zdumienie Szklarza było coraz większe. – Petów. – Petów? – Petów – Sokół odłożył ołówek na miejsce. – Tych, które wyrzucił tamten kutas. – Są ważne? – Gdzie pan wyrzuca śmieci z tego kosza? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Do kontenera – Szklarz bezwiednie wskazał ręką za okno. – Kiedy śmieciarze byli ostatnio? – Jurto będą... – Poprzednio byli tydzień temu? – upewnił się Sokół. – Tak... – Pożyczam – chwycił robocze rękawice przewieszone przez poręcz krzesła. * Zaraz po wyjściu Smoły mężczyźni w źle skrojonych garniturach dopili resztę wódki. Jeśli nawet przyszła im myśl, żeby poszukać sklepu, w którym można by uzupełnić zapasy, nie powiedzieli tego na głos. Obaj bali się szefa i żaden nie zaryzykowałby dla setki czy nawet pół litra. Dla zabicia czasu ten bez okularów postanowił zaparzyć herbatę. Nalał wodę do czajnika elektrycznego, włączył sprzęt. – Nalałeś tylko dla siebie – zauważył okularnik. – A dla mnie? Mężczyzna bez okularów wyszczerzył zęby, po czym wyprostował środkowy palec prawej ręki.
ROZDZIAŁ 20 Sokół miał do wyboru wejść do środka lub przewrócić kontener i wysypać zawartość. Wybrał drugie rozwiązanie. Po chwili grzebania w śmieciach znalazł to, czego szukał: kilkanaście petów. Ale ważniejsze było, na co trafił przypadkiem pośród niedopałków: papierowe pudełko zapałek, takie, jakie dostaje się w restauracjach czy pubach. Karton był cienki i zdążył nasiąknąć wodą, która rozmyła nieco tusz, ale dało się odszyfrować nazwę lokalu: „Pod Głuchą Sową”. – Pan nie pali, więc to nie pańskie? – dziennikarz pokazał pudełko Szklarzowi. – Tego kutasa – splunął z obrzydzeniem na ziemię. – Pamiętam, bo pierwszego papierosa odpalił przy mnie. Tak prowokacyjnie, jakby chciał sprawdzić, czy zaprotestuję. – A zaprotestował pan? Skąd, przecież płacił gotówką. – Tylko bez impotencji, panie! – Szklarz obruszył się nie na żarty. – Człowiek jakoś musi zarabiać na siebie i na alimenty. A ja nie z tych, co się przed kamery pchają i pytają premiera, jak żyć, żeby więcej klientów mieć. – Zabieram to – Sokół włożył pudełko do papierowej torebki, którą wcześniej znalazł w aucie. – A to za fatygę – z pliku banknotów wyjął dwie setki. * Mężczyźnie w okularach zrobiło się zimno. Kwiecień, a na dworze plucha i chłód jak późną jesienią. Do tego budynek otaczały wysokie dęby i sosny, nawet za dnia, kiedy było słonecznie, nie nagrzewał się na tyle, by wieczorem i w nocy podzielić się tą energią z mieszkańcami. Zaczął sprawdzać kolejne pomieszczenia na parterze, w pakamerze przy zejściu do piwnicy natknął się na to, czego szukał: olejowy grzejnik. Wyglądał co prawda na taki, co to niejeden
sezon przesłużył, ale nie mógł wybrzydzać, ważne, żeby zadziałał. Przeniósł go do salonu, podłączył do prądu, zaczął z wyczuciem kręcić wyłącznikiem, aż usłyszał charakterystyczne stuknięcie. Przyłożył dłoń do żeberek, zimne. Dopiero po dłuższej chwili coś zabulgotało w środku i dwie minuty później dało się już wyczuć przyjemne ciepło. * Sokół wjechał na most na Odrze, gdy komórka rozbrzmiała radosną muzyczką ze Star Treka. Dzwonił Kleemann, pochwalić się, że technicy ustalili niemal ze stuprocentową pewnością, że w plandekę, którą mężczyźni wynosili w feralny wieczór z willi Cudnych, było zawinięte ludzkie ciało. Zważywszy na rozkład obciążenia, na 80 procent było to ciało mężczyzny. Sokół nie dał się nadkomisarzowi nacieszyć tym małym zwycięstwem, od razu bowiem zrelacjonował efekty wizyty u szklarza-Szklarza. Jakby tego było mało, pochwalił się znaleziskiem ze śmietnika, sugerując, by albo Kleemann, albo Grodzki sprawdził restaurację „Pod Głuchą Sową”. * Siedzenie przy gorącym grzejniku było mocno rozleniwiające. Nic więc dziwnego, że mężczyźnie w okularach zamarzyła się jeszcze herbata. Z lekkim żalem zwolnił krzesło i nalał wody do czajnika, akurat tyle, żeby wystarczyło na jeden kubek. Uśmiechnął się pod nosem. Kompan właśnie sprawdzał, co u chłopaka, gdy wróci i zobaczy go z parującym kubkiem, będzie musiał obejść się smakiem. Poczuł dziką satysfakcję, wcisnął wyłącznik w czajniku i w tym momencie dom zalały dwie fale: jedna ciemności, druga absolutnej ciszy, tym bardziej przejmującej, że następującej po okresie niewyobrażalnego hałasu. Okularnik zaklął, zły sam na siebie za to, że nie sprawdził wcześniej korków i stanu przewodów. Dom był stary, przewody elektryczne z pewnością były jeszcze aluminiowe, do tego, jak znał życie, wszystkie gniazdka w salonie podłączono na jednym obwodzie. Grzejnik miał dużą moc, podobnie jak czajnik i instalacja takiego obciążenia nie
wytrzymała. Sięgnął do kieszeni po miniaturową latarkę, już miał ją włączyć, gdy wtem z piętra dobiegł głuchy łoskot, podobny do tego, który wydaje ciało człowieka padające bezwładnie na podłogę. – Zero osiem, co u ciebie? – nawet w tej sytuacji zachował zimną krew, posługując się kryptonimem, nie imieniem. – Zero osiem! Odpowiedziała mu cisza. Z duszą na ramieniu ruszył w stronę schodów. Pełen złych przeczuć pokonywał powoli kolejne stopnie. Kiedy dotknął stopą najwyższego, przełożył latareczkę do lewej ręki, prawą sięgnął do kabury. Broni nie zdążył już jednak wyjąć. W tym samym ułamku sekundy, w którym dotknął palcami zatrzasku, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Chwilę później runął na schody bez resztek świadomości. * Sokół minął Zieloną Górę obwodnicą. Kierował się do Polkowic, zamierzał przenocować w hotelu przy aquaparku. Polkowice były na tyle daleko od Zielonej Góry, aby nikt go tam nie szukał, i na tyle blisko, żeby w razie potrzeby w niespełna godzinę przetransportować się do Winnego Grodu. Mijał właśnie Nowe Miasteczko, gdy zadzwoniła Sara Bednarz. – Żyjesz? – zadała jedno krótkie pytanie. – Normalnie można by pomyśleć, że ci na mnie zależy – Sokół starał się, żeby głos brzmiał pewnie, ale nie całkiem mu to wyszło. – Nie rozmawiamy o naszych relacjach towarzyskich... – Teraz tak eufemistycznie się to określa? – wszedł jej w słowo. – Ale z jednym się zgodzę: faktycznie, nie rozmawiamy o naszych relacjach... Ani teraz, ani wcześniej. Tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy. – Skup się na zadaniu – Sara Bednarz strofowała go coraz bardziej nerwowo. – A my? – naciskał, wyczuł bowiem w jej głosie chwilową słabość. Wiedział, że jeśli nie wykorzysta tego momentu, potem będzie już trudniej.
– O tym porozmawiamy później – ucięła. – Akurat. – Zadałam ci proste pytanie: żyjesz? – Sara Bednarz nie kryła już zniecierpliwienia. – Ta – dostosował się do konwencji. – To dobrze – nie bawiła się w długą grę wstępną, tylko od razu przeszła do dania głównego. – Jakbyś się zastanawiał, dlaczego musieliśmy się posiłkować drogą nieoficjalną, żeby cię wyciągnąć, to musieliśmy. – Zawsze uważałem, że gdyby kiedyś rozgrywano mistrzostwa świata w krasomówstwie, to miałabyś pewny medal. – Mogli umieścić kogoś w areszcie śledczym – wyjaśniła niechętnie. – Procedury sądowe trwają... W twoim przypadku, z takimi zarzutami, nie przeżyłbyś doby. – Oni? – zaciekawił się Sokół. – Masz jakieś typy? – Na razie żadnych. – Taka szycha jak ty nie może ustalić, kto pociąga za sznurki? – uwielbiał się z nią droczyć, tak bardzo mu tego brakowało. – Dyrektor departamentu proliferacji Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest bezradna? – Na razie ustaliłam tyle, że jak będę dalej wścibiać nos w tę sprawę, to będę byłą dyrektor z ABW – rzekła cicho. – Aż tak ostro grają? – Mój szef zesrał się ze strachu. Dwukrotnie, raz za razem – zobrazowała Sara Bednarz. – W Centralnym Zarządzie Służby Więziennej spławili go, jakby był jakimś podrzędnym urzędasem z ministerstwa sprawiedliwości... – Coś jeszcze chciałaś powiedzieć. Mów. – Zasłonili się jakąś tajną specustawą o bezpieczeństwie państwa. Podobno przypadek Cudnego pod nią podpada. – Czyli na razie wiemy tylko tyle, że nasi przeciwnicy mają potężną władzę. Można by zaryzykować, że dużo większą od nas. – Bardzo dużo większą – sprostowała. – Naprawdę, są potworne naciski na Agencję, żebym zostawiła tę sprawę w spokoju. – Kurwa mać! – zaklął Sokół. – A ja właśnie miałem cię prosić o wsparcie. Z takim bagażem wiele nie zwojuję. Nawet do
domu nie mogę wrócić. – Wsparcie na miejscu zapewni ci Kleemann. Ja zajmę się zabezpieczeniem z poziomu stolicy. Kto wie, które będzie istotniejsze – tłumaczyła. – A co do bagażu, to mocno nad tym pracujemy i lada chwila powinnam mieć dobre informacje. – Jak dobre? – zaciekawił się. – Czekaj, mam drugi telefon. Za chwilę do ciebie oddzwonię. * Wally przeszukał obu mężczyzn, z portfeli wyjął całą gotówkę, jaką przy sobie mieli, nieco ponad 400 złotych. Auta nie udało mu się uruchomić, musiało być wyposażone w jakąś blokadę. Kiedy doszedł do centrum wsi, niemal od razu udało mu się złapać stopa do Żar. Kierowca, który go zabrał, kończył właśnie pracę polegającą na rozwożeniu mrożonek i lodów. Był z tych, którym usta się nie zamykają, tak więc po niespełna kwadransie Wally znał już historię całej jego rodziny, począwszy od końca I wojny światowej. Słowotok kierowcy absolutnie mu nie przeszkadzał, mógłby opowiadać o czymkolwiek, liczyło się tylko to, że nie były to opowieści o paragrafach, zarzutach i innych niuansach prawa karnego. Mężczyzna był tak uprzejmy, że podrzucił go wprost na dworzec PKS. O tej porze dnia autobusy do Zielonej Góry odjeżdżały co trzy kwadranse, do kolejnego chłopak miał pół godziny. * Kleemann ani myślał zajmować się przesłuchiwaniem barmanów i kelnerów, tak więc zadanie powierzył Grodzkiemu. Komisarzowi było to na rękę, zamierzał bowiem połączyć przyjemne z pożytecznym, tym bardziej że fakturę za skromny obiad zawsze można było przedstawić jako wydatek służbowy. Bar „Pod Głuchą Sową” – bar, bo o ile z szyldu do odwiedzin zachęcała restauracja, o tyle Grodzki znał ten lokal zbyt dobrze, by klasyfikować go na tak wysokim poziomie – zionął pustkami, co komisarzowi pasowało idealnie. Najpierw zamówił rosół i schabowego z ziemniakami posypanymi zwiędniętym koperkiem, popił je zimną lemoniadą, a dopiero tak zaopatrzony
skupił się na pracy. Obsługujący go kelner, który jednocześnie pełnił obowiązki barmana, już na samym początku dał się zwieść misiowatemu wyglądowi Grodzkiego, co ten jak zwykle planował skrzętnie wykorzystać. Kiedy więc, zamawiając kolejną lemoniadę już przy barze, razem z pięciozłotówką podstawił barmanowi pod nos policyjną odznakę, sukces był na wyciągnięcie ręki. Kelner nie miał żadnych problemów z przypomnieniem sobie dwóch niezwykle milczących mężczyzn. Sprawa była tym prostsza, że spędzili tu kilka godzin, a jedyne, co popijali, to taką samą lemoniadę, jaką zamawiał komisarz. Tu barman pozwolił sobie na uszczypliwą uwagę: ci właśnie mężczyźni byli jedynymi w bogatej historii lokalu, którzy nie zamoczyli ust w czymś mocniejszym, jak na prawdziwych facetów przystało. Nie licząc oczywiście „pana komisarza”. Grodzki udał, że nie słyszy przytyku i kontynuował rozmowę. Jedyne, co sobie kelner jeszcze przypomniał ciekawego, to fakt, że po kilku godzinach gapienia się w telewizor przy lemoniadzie, jeden z mężczyzn odebrał telefon i wówczas obaj błyskawicznie się ewakuowali. – Nawet nie brali rachunku. Rzucili pięć dych na stół, na resztę nie czekali – zobrazował barman. Komisarz z właściwym sobie wdziękiem nie podziękował kelnerowi, nie powiedział nawet „do widzenia”. Dopił lemoniadę do ostatniej kropelki, obrócił się na pięcie i wyszedł. Stojąc już na dworze, poklepał się radośnie po pękatym brzuchu. – Jak nic ci dwaj to była grupa czekająca w odwodzie na wypadek, gdyby coś się stało. A się stało, bo trzeba było pilnie wymienić szybę – ocenił. Beknął tak głośno, że słyszał go nawet barman, po czym jeszcze raz klepnął się z zadowoleniem w brzuch. Tak, komisarz Grodzki był wielce usatysfakcjonowany. Nie dość, że najadł się na koszt Skarbu Państwa, to jeszcze elementy kryminalnej układanki zaczynały do siebie coraz bardziej pasować. * Kilka minut po przerwanej rozmowie Sara Bednarz zadzwoniła ponownie. Tym razem pełniła funkcję posłańca tylko dobrych wiadomości: technicy sprawdzili laptop Sokoła, potwier-
dziło się, że zdjęcia umieszczono na twardym dysku z zewnątrz, podczas porannego włamania. – Gdzie teraz jesteś? – spytała. – Za Nowym Miasteczkiem – odrzekł Sokół. – Dobre pół godziny od Zielonej Góry – dodał wyjaśniająco. – To wracaj, masz spotkanie z prokuratorem okręgowym. – O 21.00? – Sokół był wielce zaskoczony. – Czeka już tam na ciebie z sędzią, który podpisze wszystkie potrzebne papiery. Zarzuty zostaną wycofane, a kwestię ucieczki też jakoś załatwimy. – Szybko się uwinęłaś – rzekł z uznaniem. – Ale jak cię znam, to najlepsze chowasz na koniec. Mam rację? – Masz – po tonie głosu Sary Bednarz można się było domyśleć, iż właśnie się uśmiechnęła. – No to wal – westchnął. – Od tej chwili pracujesz dla mnie – oznajmiła, nie kryjąc satysfakcji. – Oficjalnie. Stosowne papiery podpiszesz w prokuraturze. Podpiszesz? – spytała z nutką niepewności. – Oczywiście – zapewnił Sokół gorliwie. – Informuj mnie na bieżąco. I nikomu nie ufaj. – Ja? – spytał. – Od ostatniego razu nie wierzę już nawet własnemu cieniowi. – Zuch chłopak – ucieszyła się. – Jedź do prokuratury, potem się wyśpij, a od jutra do roboty. O sąsiadów nie musisz się martwić, rano informacja o oczyszczeniu cię z zarzutów będzie we wszystkich lokalnych mediach. – No i nadszedł ten dzień, w którym Sara Bednarz zaczęła się starzeć... – Słucham? – Jak oficjalnie to odkręcicie, przeciwnik będzie wiedział, że wracam do gry – wyjaśnił Sokół. – Nie lepiej się przyczaić i wykorzystać element zaskoczenia? – Masz rację – przyznała to niechętnie. – Zaraz dzwonię do prokuratora i sędziego, żeby trzymali języki za zębami. Prorok będzie miał dla ciebie teczkę. Przeczytaj ją i natychmiast potem spal. I pamiętaj, żeby prokurator oddał ci telefon komórkowy.
ROZDZIAŁ 21 Wally zajął miejsce na samym końcu autobusu, nie chcąc zbytnio rzucać się w oczy. Kiedy kierowca ruszył, tyłem zaczęło nieco kołysać, ale nie przeszkadzało mu to, ba, zaczął się odprężać. Nagle pojawiła się myśl, co zrobi, jak już dotrze do Zielonej Góry? Do domu nie mógł wrócić, bo jego – przynajmniej w takiej postaci, w jakiej go pamiętał – już nie było. Możliwe, że ostał się domek dla gości z garażem, ale wolał nie ryzykować, że zauważy go któryś z sąsiadów i powiadomi policję. Szczególnie ten z naprzeciwka, górnik, był niebezpieczny. Potrafił godzinami stać przy lunecie umieszczonej na balkonie, z czym zresztą nie krył się przed innymi mieszkańcami ulicy. Ci po cichu wymieniali się podejrzeniami, że kiedy nie ma go na balkonie, czai się w domu, ukryty za firanką i dalej śledzi innych. Dom odpadał, żadnej rodziny w Zielonej Górze nie mieli, koledzy z klasy też nie wchodzili w grę. Pozostała jedna, jedyna możliwość i musiał z niej skorzystać. Miał nadzieję, że osoba, o której myśli, zgodzi się go przenocować. A co dalej? Na rano miał już plan i to wcale niewymyślony przez niego samego, a przez ojca. „Wyjście awaryjne”, jak je tato nazywał, skrupulatnie przygotowane przed bodaj dwoma laty. Wally brał go wówczas za nieszkodliwego wariata szykującego się na apokalipsę, teraz jednak już wiedział, że ojciec spodziewał się takiej kryzysowej sytuacji. Z pamięci odtworzył ciąg 24 cyfr i liter, zgadzały się, jak zawsze. Tak uspokojony zasnął. * Sokół był tak skonstruowany, że kopertę z wynikami wielce ważnego egzaminu mógłby położyć na kuchennym stole, przygotować sobie dwudaniowy obiad, zjeść go, zmyć naczynia i dopiero otworzyć przesyłkę (koniecznie przy pomocy nożyka tak, aby – broń Boże! – nie poszarpać brzegów opakowania). On
nie był z tych, którzy listy rozrywali zębami, jeszcze na schodach klatki schodowej, nie mogąc doczekać się wieści. Nie, Sokół był wręcz benedyktyńsko cierpliwy. Zatem nic dziwnego, że akta, które otrzymał od prokuratora w zalakowanej teczce, położył na biurku, lekturę odkładając co najmniej o godzinę. Tyle zajęło mu wzięcie prysznica, przygotowanie smacznej kolacji i zjedzenie jej do ostatniego okruszka. Dopiero nakarmiwszy ciało, zabrał się za pofolgowanie duchowi. Ksero było tak kiepskiej jakości, że twarz chłopaka przypominała szarą plamę. Na szczęście tekst był czytelny. Zaczął lekturę, po pierwszym akapicie zamarł. Normalne informacje kończyły się na imieniu, nazwisku i dacie urodzenia. Potem zaczynało się istne Archiwum X. * Na wszelki wypadek Wally postanowił nie wysiadać na dworcu autobusowym, wybrał przystanek na ulicy Łużyckiej, pierwszy po minięciu rogatek. Stąd do celu podróży miał niecały kwadrans piechotą. Kiedy dotarł na osiedle domków jednorodzinnych położonych niedaleko budowlanki i stanął przy domu, zaczął mieć wątpliwości, czy dobrze robi, przychodząc po pomoc akurat do tej właśnie osoby. I nie chodziło nawet o to, że bał się sprawić kłopot, nie, doskonale wiedział, że w każdej chwili może liczyć na jej pomoc. Obawiał się tego, że swoją wizytą mógłby ściągnąć na nią niebezpieczeństwo. Zawahał się, ale chwilę później zwyciężył głos rozsądku. Żeby zrealizować swój cel, potrzebował ogromnej porcji energii, a śpiąc w parku czy pod przysłowiowym mostem więcej sił by stracił, niż odzyskał. * Sokół głupi nie był, ale większość zdań musiał czytać po dwa, a nawet trzy razy. Zresztą, nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę fantastyczny charakter treści dokumentów. Wyłaniał się z nich obraz chłopaka obdarzonego nadprzyrodzonymi zdolnościami, przy czym określenie „nadprzyrodzone” zostało użyte dosłow-
nie i idealnie oddawało sedno sprawy. Zgodnie z opinią jakiegoś lekarza, którego akta nie wymieniały z imienia i nazwiska, Cudny od dzieciństwa cierpiał na dziwną chorobę nieznanego pochodzenia i przebiegu, która sprawiała, że jego fale mózgowe znacznie różniły się od fal mózgowych innych osób. W efekcie Wally posiadł zdolność nie tylko wnikania w ludzkie umysły, ale też – przy sprzyjających okolicznościach – sterowania nimi, przynajmniej w przypadku niektórych czynności. Jakich dokładnie, tego akta nie precyzowały. Lekarz – a może grupa lekarzy, bo Sokołowi nie chciało się wierzyć, iż za opinią stał pojedynczy specjalista – ukuł kilka hipotez, jak to kontrolowanie miało się odbywać praktycznie. Dwie warte były uwagi. Pierwsza mówiła o tym, że do nawiązania kontaktu między umysłem chłopaka i innego człowieka niezbędne było, aby ten drugi pomyślał o Cudnym. W ten sposób otwierało się coś, co można by określić mianem wrót, przez które Wally mógł swobodnie wchodzić niczym do otwartego pomieszczenia. Kolejna wersja była niejako pochodną pierwszej, a „okno startowe” nawiązywano nie za pomocą myśli, tylko kontaktu wzrokowego. W tym miejscu Sokół naskrobał długopisem: „Możliwa wersja obejmująca obie te opcje?”. Czytał dalej, interesująca była również diagnoza kolejnej zdolności chłopaka. Kiedy ktoś inny mówił coś lub myślał o ważnym wydarzeniu z życia Cudnego, które miało miejsce w przeszłości, chłopak przeżywał je niejako raz jeszcze, dokładnie w tym samym czasie, w którym osoba z zewnątrz wywołała wspomnienia. Równie ciekawa była ostatnia strona dokumentów, choć znajdowała się na niej krótka, zaledwie dwuzdaniowa kopia czyjegoś raportu. Najważniejsza była ostatnia myśl: „Według niepotwierdzonych informacji zdolnościami ob. Wespazjana Cudny interesuje się Wojsko Polskie”. Potem był jeszcze odręczny dopisek, że konkretnej formacji Wojska Polskiego, której uwagę Wally przyciągał, nie udało się ustalić. Mimo że raport skopiowano, Sokół od razu rozpoznał pismo Sary Bednarz. Jeszcze raz spojrzał na słowo „niepotwierdzonych”. Sara Bednarz wspominała, że chłopaka ktoś przejął, ktoś tak potężny, że
władzom więziennictwa mógł nakazać wydanie aresztanta. Jaka służba miała na tyle wielką władzę w Polsce? Odpowiedź była jasna, tak więc słowo „niepotwierdzonych” Sokół mógł uroczyście skreślić. Było już dobrze po północy, kiedy skończył czytać. * Cudny zobaczył uśmiech na twarzy swojej wychowawczyni, dzięki niemu wiedział, że dobrze zrobił, szukając u niej schronienia. Gdy tylko przekroczył próg domu, uściskała go niczym matka dawno niewidzianego syna, była przy tym na tyle delikatna, że nie dała po sobie poznać, iż widzi łzy napływające mu do oczu. Przygotowała kąpiel – był tak słaby, że sam by sobie z tym nie poradził – a kiedy już się odświeżył, na kuchennym stole czekał stos kanapek, tak wysoki, że spotkałby się z entuzjazmem licznej ekipy budowlanej. Wally nie potrzebował jednak wsparcia, poradził sobie sam. * Smoła wysiadł ze służbowego volvo i od razu zorientował się, że coś jest nie tak: wszechobecna cisza była nie na miejscu. W pierwszym odruchu przyjął, że podwładni zlekceważyli jego rozkaz i ściszyli muzykę lub ją wyłączyli. Jednak szybko się zreflektował: miał opinię takiego sukinsyna, że chętnych do niesubordynacji trzeba było szukać ze świecą. Kiedy wszedł do budynku i nie doczekał się żadnej reakcji, był pełen jak najgorszych przeczuć. Gdy znalazł się na piętrze, podejrzenia przerodziły się w pewność. Na widok leżących ciał wzdrygnął się mimowolnie. Chcąc nie chcąc, przytknął palce do szyi mężczyzny w okularach. Nie zdążył nawet zarejestrować pulsu, kiedy okularnik jęknął, chwilę później otworzył oczy. – Tata? – zamrugał powiekami. – Tato, ale ja naprawdę nie chciałem zepsuć tego rowerka. Jacuś we mnie wjechał i on... On się zepsuł... – zaczął płakać w sposób charakterystyczny dla dzieci w wieku przedszkolnym. Smoła błyskawicznie zdusił w sobie agresję, która urodziła się po pierwszych słowach mężczyzny w okularach. Piekielna inte-
ligencja kolejny raz zdała egzamin celująco: momentalnie zorientował się, że chłopak poprzestawiał coś w głowie podwładnego. – Oby tylko nie na stałe – zafrasował się nie na żarty. Pomyślał, jak wyglądałoby to w raporcie, mimo że dotyczyłby tak nietypowej sprawy. Podszedł do drugiego ciała, wykonał analogiczny gest palcami, efekt był identyczny z tą różnicą, że w tym przypadku mężczyzna wrócił wspomnieniami do szkoły podstawowej. Na szczęście po trzydziestu minutach majaczenia obaj mężczyźni w źle skrojonych garniturach kontaktowali już na tyle, że potrafili zrozumieć polecenia i wykonać je. Smoła zarządził czyszczenie lokalu, zaś przez telefon komórkowy wezwał posiłki. Najchętniej rozpocząłby poszukiwania na wielką skalę, ale misja była na to zbyt delikatna. Musieli znaleźć chłopaka po cichu, tak, żeby nikt tego nie zauważył. * Wally pochłaniał kolację, patrząc, jak wychowawczyni przygląda mu się z uśmiechem na twarzy. Była jedną z niewielu osób, która w całości znała jego historię i szczerze mu współczuła. To znaczy wiedziała tyle, na ile zdecydowali się zdradzić rodzice, aczkolwiek to i tak była wiedza szersza niż kolegów i koleżanek z klasy oraz pozostałych nauczycieli. Gdy skończył jeść, opowiedziała mu o działaniach dyrektora, wizycie dziennikarza i rozmowie, którą z nią przeprowadził. Cudnego z miejsca zaintrygowała postać Andrzeja Sokoła, nauczycielka znalazła więc w internecie kilka artykułów prasowych jego autorstwa. Przeczytał je wszystkie, szczególną uwagę zwrócił na felietony, z nich mógł się dowiedzieć, jakim Sokół był człowiekiem. Po półgodzinnej rozmowie chłopak poprosił o tabletki przeciwbólowe, głowa znów dawała o sobie znać, ale po takiej porcji stresu i zmęczenia miała prawo. * Smoła, czekając na oprzytomnienie podwładnych, zadysponował ściągnięcie posiłków na Ziemię Lubuską. Na miejscu chło-
paka przyczaiłby się przynajmniej na noc. Tak więc rano grupy pościgowe powinny być już gotowe do polowania. Na tę myśl uśmiechnął się pod nosem. – Gówniarz myśli, że wygra z kimś takim, jak ja – uśmiech zrobił się jeszcze szerszy.
ROZDZIAŁ 22 Sokół zerwał się z łóżka zlany potem. Od dawna nie miewał sennych koszmarów, a ten dźgał ogromną sugestywnością. Zgubił się w jakimś ogromnym labiryncie podziemnych tuneli, stał już na krawędzie śmierci, gdy ktoś go odnalazł. Nie był to jednak pozytywny zwrot akcji, ponieważ wybawcą okazał się jakiś potwór nie z tej ziemi. Obraz tak go przeraził, że nie zwrócił nawet uwagi na przepoconą piżamę, skupił się na odganianiu myśli, która przerwała sen. Efekt był podwójny, bo nie dość, że stwór uleciał niczym chmury podnoszące się ponad górskie szczyty, to jeszcze w głowie pojawiła się zupełnie inna iskra, choć jeszcze niesprecyzowana. Po chwili udało się ją przyciągnąć, niemal w ostatnim momencie. Natychmiast sięgnął po komórkę, wybrał numer Sary Bednarz. – Coś się stało? – odebrała po drugim dzwonku. – Gdzie urodził się Wally? – spytał Sokół, drepcząc nerwowo. – Zrywasz mnie z łóżka o 3.00 w nocy, żeby spytać o taką pierdołę?! – zirytowała się. – Drobiazg, nie drobiazg, w aktach jest dziura – skwitował. – Dopóki jej nie załatam, nie będę wiedział, czy to istotna informacja, czy też nie. – Poczekaj chwilę – rzekła Sara Bednarz pojednawczo. – Muszę znaleźć swoją kopię, robiłam notatki... – Widziałem. – Mam – ziewnęła szeroko. – W domu. – Co masz w domu? – pytał Sokół zaskoczony. – Cudny urodził się w domu. – A masz może dane, kiedy dokładnie się urodził? – myśl, która zaczęła kołatać w głowie dziennikarza była blisko, tuż obok, ale jeszcze nienamacalna. – Przecież masz w dokumentach – zdziwiła się Sara Bednarz.
– 4 kwietnia 1996 roku. – Chodzi mi o czas urodzenia. Godzinę i minutę – myśl wyłoniła się jak z mgły. – Chwileczkę – słychać było szelest przekładanych kartek. – 2.07 w nocy. – A ten dom Wally’ego... – umysł Sokoła nadal wyrabiał nadgodziny. – Rodzinka przeprowadziła się do Zielonej Góry niespełna trzy lata temu? – Tak. – Więc on nie urodził się w domu w Zielonej Górze, tylko gdzieś indziej. Gdzie? – W Suchej Beskidzkiej – odpowiedziała Sara Bednarz. Myślał przez dłuższą chwilę, następnie rzekł: – Wyślij kogoś do tamtejszego urzędu stanu cywilnego, szpitala i dokąd jeszcze trzeba będzie. Niech sprawdzi, gdzie dokładnie chłopak przyszedł na świat. – Chcesz to wiedzieć z jakiegoś konkretnego powodu? – Jeszcze nie wiem... – Masz przeczucie – zbyt dobrze znała Sokoła, żeby ciągnąć go za język. Ufała jego intuicji bardziej niż swojej. – Dam znać, jak tylko się czegoś dowiem. Dobranoc – rzekła ciepło, za ciepło. – Słodkich snów – odrzekł, uśmiechając się machinalnie. Kiedy odkładał słuchawkę, po tym uśmiechu nie było już śladu. Zanim położył się ponownie spać, odpalił laptop, wszedł w internet, wpisał datę i godzinę urodzenia Cudnego w wyszukiwarkę. Zaczął przeglądać wyniki wyszukiwania, dojechawszy do czterdziestej strony podjął decyzję, że czas wracać do łóżka, gdy wtem zamarł. Wrócił na stronę 39, przewinął powoli z góry na dół. Gdy nie znalazł tego, co przykuło uwagę jego podświadomości, cofnął się do strony 38. Zaczął przewijać, było! O godzinie 2.07, 4 kwietnia 1996 roku trwało całkowite zaćmienie księżyca. Dokładnie w tej samej godzinie i minucie urodził się Wespazjan Cudny. Przypadek? W takie zbiegi okoliczności Sokół od dawna nie wierzył. *
Wally obudził się z potwornym bólem głowy, wiedząc, iż ze zmęczeniem dnia wczorajszego nie ma on nic wspólnego. Usiadł na łóżku, próbował uspokoić myśli i skoncentrować się, aby otworzyć kanał komunikacji, ale po kilku podejściach dał za wygraną. W normalnym stanie ducha i ciała udawało mu się to niezwykle rzadko, a co dopiero po takich przeżyciach. Nie było szansy, jeszcze nie teraz. Skupił się więc na zadaniu na dziś: wizycie w banku. Zjadł śniadanie, podziękował wychowawczyni za gościnę i się pożegnał. Gdy spytała, gdzie go szukać, skłamał, że wybiera się do rodziny na drugim końcu Polski. Kłamstwa były aż dwa, bo ani nie zamierzał wyjeżdżać, ani też nie miał rodziny. * Pracownicy małopolskiego oddziału ABW spisali się pierwszorzędnie, bo Sara Bednarz zadzwoniła do Sokoła już o 7.12. – Mów – rzekł ochryple, obudziła go bowiem z głębokiego snu. – Miejsce urodzenia: schronisko Markowe Szczawiny pod Babią Górą. Sokół przyjął tę informację milczeniem. – Skąd wiedziałeś? – spytała Sara Bednarz po chwili. – Szósty zmysł – odpowiedział radośnie. – A wiesz, co się działo wtedy, kiedy Wally przyszedł na świat? – Zaskocz mnie. – Było całkowite zaćmienie księżyca – rzekł Sokół. – Zaskoczyłeś mnie. – A wiesz, że Babia Góra to masyw górski z kilkoma wierzchołkami, z których najwyższy nazywany jest zwyczajowo Babią Górą, ale tak naprawdę nosi nazwę Diablak? – Diablak?... Zaskoczyłeś mnie jeszcze bardziej. – Dodając do tego jego nienaturalne zdolności... – mówił dalej Sokół. – Aż się zaczynam bać. A bałbym się jeszcze bardziej, gdybym przeczytał pełne akta chłopaka. – O czym ty mówisz? – odpowiedziała niemal natychmiast, ale i tak w głosie dało się wyczuć wahanie. – Na kserokopiach zamazano numery stron. A to oznacza, że
nie dostałem pełnej dokumentacji. Niektóre kartki wyjęliście. Nie skomentowała. – Jeżeli mam dla ciebie pracować, chcę wiedzieć to, co ty – powiedział Sokół z naciskiem. – Chyba że wolisz, abym ja też zachowywał pewne informacje tylko dla siebie. – Okay... Okay... Moja wina – starała się go udobruchać. – Z akt wyjęliśmy jedną informację. – Jak tylko jedną, to musi być naprawdę niebagatelna. – Jest – wstrzymała głos. – Chłopakiem interesują się Amerykanie. Zaczęli węszyć mniej więcej rok temu, może trochę wcześniej. – A konkretnie którzy z 250 milionów Amerykanów? – pytał Sokół. – FBI? CIA? Narodowa Agencja Bezpieczeństwa? Wojsko? Hollywood? – Bardzo śmieszne – parsknęła udawanym śmiechem. – Bardzo. – Hollywood wycofuję. Więc kto? – Nie wiemy – odparła Sara Bednarz. – Naprawdę – zastrzegła szybko. – Mamy szczątkowe informacje. Wiemy tylko tyle, że ktoś z terenu Stanów Zjednoczonych interesuje się Cudnym. – Tylko tyle albo aż tyle – zauważył. * Wally pożyczył od wychowawczyni czapkę z daszkiem. Nie była markowa, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, idealnie komponowało się z jego podejściem do życia. Parcie na markowe ciuchy było tym, co u kolegów i koleżanek zawsze wyśmiewał. Płacić krocie tylko za nazwę na metce? Jeszcze przed wyjściem z domu nasunął czapkę na czoło tak mocno, że widział tylko czubki własnych stóp. Rozwiązanie do praktycznych nie należało, ale na pewno znacznie zmniejszało niebezpieczeństwo rozpoznania. Przeszedł przez Park Piastowski, na skrzyżowaniu ulicy Moniuszki i Długiej uświadomił sobie, że najkrótsze dojście do centrum prowadzi obok sądu. To było zbyt dużo nawet na jego uspokojone już nerwy, zdecydował się nadłożyć drogi i pójść Konstytucji 3 Maja. Minąwszy stare kino Wenus, wyczuł zbliża-
jący się atak migreny. W sąsiednim parku znalazł wolną ławkę, ledwo zdążył usiąść, gdy zaczęła się wizja. Wiał silny wiatr, deszcz zacinał z wielką mocą, wokół było widać strzeliste drzewa, chyba świerki. Było przeraźliwie zimno, a on szedł nienaturalnie wolno, z trudem robiąc krok po kroku, coraz wolniej i wolniej. Nagle drzewa odsłoniły nieforemny drewniany budynek ze ścianą frontową niemal w całości zabudowaną oknami. Obraz był dość niewyraźny, ale Wally dostrzegł nadbudówkę, równie charakterystyczną jak sam budynek. Była tak przysadzista, że dominowała nad dolną kondygnacją. Miało się wrażenie, że za chwilę owe wielkie poddasze wciśnie parter w ziemię. Wtem Cudny dostrzegł postać kobiety stojącą w drzwiach budynku, tyłem do niego. Serce zabiło mu mocniej, to była mama! Odwróciła się powoli, spojrzała w dal. Westchnął z bólem, to jednak nie była jej twarz. Nagle Wally jęknął, przeszyty paroksyzmem bólu. Nie bez problemu otworzył oczy, akurat w tym momencie, kiedy kobieta stojąca w drzwiach tajemniczego budynku zaczęła coś mówić. Niestety, tego już nie zobaczył ani tym bardziej nie usłyszał. * Jedna drużyna od świtu szukała Cudnego w Świętoszowie i okolicach, ale Smoła ulokował ją tam tylko dla zasady. Więcej obiecywał sobie po dwóch ekipach, które nieustannie przeczesywały Zieloną Górę. Zaczęły od zgliszczy domu na osiedlu Kamieni Szlachetnych i okolic budowlanki, do samej szkoły jeszcze żaden z jego ludzi się nie zapuścił. Nie natrafiwszy na chłopaka, ruszyli w miasto, co kilkanaście, kilkadziesiąt minut zajeżdżali na dworzec autobusowy i kolejowy, Wally’ego jednak tam nie było. O 10.00 zameldowali Smole o fiasku poszukiwań. Ten jedną ekipę oddelegował na stałe na PKS i PKP, drugą wysłał do szkoły.
ROZDZIAŁ 23 Chłopak ruszył szybkim krokiem, chcąc nadrobić stracony czas. Dziesięć minut później był już w banku, od razu skierował się do tej części, w której znajdowały się depozyty. Podał numer skrytki i hasło, pracownik zweryfikował dane i przeprosił na chwilę. W tym krytycznym momencie osiemnastolatek był bliski spanikowania, już chciał salwować się ucieczką, gdy mężczyzna wrócił z kluczem w dłoni. Następnie zaprowadził Cudnego do pomieszczenia pełnego szafek różnej wielkości, ustawionych od podłogi niemal do sufitu. Podał klucz i zostawił go samego. Wally wyjął kasetkę, położył na stole, otworzył. Wewnątrz była koperta wypchana banknotami, przejrzał je pobieżnie, same setki. Obok leżał telefon komórkowy z ładowarką i karteczką z zapisanym numerem PIN. Ale najciekawsze rzeczy Wally dostrzegł dopiero teraz. Pod kopertą znajdował się dowód osobisty z jego zdjęciem, ale nazwiskiem Roberta Miśkowiaka, na tę samą osobę wystawiona też była karta kredytowa. W środku został już tylko lniany woreczek, ale nie musiał go nawet dotykać, żeby wiedzieć, co zawiera. Pistolet Heckler and Koch owinięty w natłuszczony papier odznaczał się wystarczająco wyraźnie. Wyjął go, sprawdził stan magazynka, był pełny. Broń wyglądała na niedawno czyszczoną i smarowaną. Najwyraźniej ojciec co jakiś czas odwiedzał bank, by ją zakonserwować. Chwilę zastanawiał się, gdzie schować pistolet, miał bowiem ograniczone pole manewru. Jedyną rozsądną opcją było włożenie go za pasek spodni. Zamknął kasetkę, wychodząc z banku, oddał klucz znudzonemu pracownikowi i ruszył w stronę ulicy Wrocławskiej. Szedł szybkim krokiem, myśląc o tacie. Wcześniej wiele razy zastanawiał się, dlaczego dostępu do skrytki bronił szyfr, prze-
cież o wiele wygodniej byłoby, gdyby ojciec upoważnił go z imienia i nazwiska. Tata, pytany o to, zbywał Wally’ego mało przekonującymi uwagami, że szyfr jest bezpieczniejszy. Dzisiaj, oddając klucz, przy jednej z kas dostrzegł klientkę, która legitymowała się dowodem osobistym. Do tej pory chłopak sądził, że liczby i litery miały bronić sejfu przed osobami niepowołanymi, teraz wiedział już, że stały na straży jego samego, zapewniając tak dziś potrzebną anonimowość. – Staruszek miał głowę na karku – uśmiechnął się sam do siebie, po chwili przygryzł wargę, czując łzy napływające do oczu. * Sokół analizował informacje na temat Cudnego. Chłopak miał jakieś tajemnicze, paranormalne zdolności. W Polsce zainteresowała się nim służba na tyle mocna, żeby przejąć go z aresztu. W grę włączyła się też agencja ze Stanów Zjednoczonych. – A może to wcale nie agenda rządowa, tylko jakaś korporacja? A może grupa osób prywatnych? To też trzeba brać pod uwagę – myślał na głos. – Chociaż nie, stawiam na CIA lub amerykańską armię. Ta polska agencja, która przejęła chłopaka, to też pewnie wojsko. Wojsko. A właściwie dwa wojska dwóch różnych państw, niby bliskich sojuszników. Jeśli to faktycznie te dwie armie interesowały się Wallym, to dlaczego nie działały razem, jak na sojuszników przystało? – Bo każdy sobie rzepkę skrobie – odpowiedział Sokół na własne pytanie. Wojsko. Jeśli Cudnego faktycznie przejęła armia, to po pierwsze, oznaczało, że chodzi o jakiś rodzaj broni lub uzbrojenia i to spektakularnego, a nie zwykły karabin maszynowy czy chociażby nawet śmigłowiec. Po drugie, w walce z armią byli bez szans, nawet ktoś tak wysoko postawiony jak Sara Bednarz nie mógł tu za wiele wskórać. Zaklął pod nosem, uświadomiwszy sobie marność położenia, w jakim się znaleźli. Wtem rozbrzmiała komórka. Spojrzał na wyświetlacz, nie znał numeru. Po krótkim wahaniu odebrał. – Przed chwilą było u mnie dwóch mężczyzn – rozpoznał głos dyrektora budowlanki. – Pytali o Wespazjana.
– Skąd pan ma ten numer? – zaciekawił się Sokół. – Od Sary Bednarz – wyjaśnił. – Faceci nie chcieli nic powiedzieć, ale zadawali takie pytania, jakby szukali chłopaka. – Szukali? Przecież dostał areszt – Sokół udawał głupiego. – Właśnie! Dlatego do pana zadzwoniłem. – To byli policjanci? – Nie – Macer natychmiast zaprzeczył. – Funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Skąd pan to wie? – Wylegitymowali się... – Nie będę się wdawał w zbędne szczegóły, ale gdyby to było ABW, to bym o tym wiedział – stwierdził Sokół. – To nie było ABW... – dyrektor się zamyślił. – To może wojsko? – Skąd ten pomysł? – Zachowywali się jak wojskowi, chociaż byli w cywilu. Szwagier jest trepem, żołnierza wyczuwam na kilometr – zaśmiał się nerwowo. – Dziękuję za informację, bardzo mi się przydała. Jakby coś, proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. – Oczywiście. * Wally wstąpił do Polskiej Wełny, kupił plecak sporych rozmiarów, kilka zmian bielizny, dwie koszulki z krótkim rękawem, bluzę z kapturem i spodnie dresowe. Potem zjadł wczesny obiad, tak na zapas. Przy okazji wychowawczyni wysłał esemesa z nowego numeru, na wypadek, gdyby chciała się z nim skontaktować. Z galerii handlowej skierował się w stronę stadionu żużlowego. Jego celem był przystanek, z którego korzystały również autobusy komunikacji międzymiastowej. Nawet przez moment nie rozważał opcji rozpoczęcia podróży z dworca PKS. Pamiętał doskonale nauki ojca: w sytuacji zagrożenia i ucieczki należy unikać dużych skupisk ludzi i miejsc, w których działa monitoring. Powtarzał to bardzo często i Wally w końcu przyzwyczaił się do tego, chociaż nigdy tak naprawdę nie rozumiał, po co oj-
ciec wkłada mu to do głowy. Aż do dziś. * Ledwie Sokół skończył rozmawiać z dyrektorem, zadzwoniła Sara Bednarz. – Wracamy do gry – była podekscytowana. – Słucham? – Chłopak zwiał – wyjaśniła błyskawicznie. – Pół godziny temu pracownik banku rozpoznał go na zdjęciu. – I tak sam z siebie dał wam znać? – Sokół nie dowierzał. – Nie nam, tylko policji. I nie sam z siebie, funkcjonariusze w ramach rutynowych czynności zjawili się w banku, w którym rodzice chłopaka mieli konto do bieżącej obsługi wydatków. Słowo do słowa i okazało się, że rano zjawił się tam Wally. – Wcześniej nikt go nie rozpoznał? – Nie – rzuciła krótko, ale w taki sposób, że dało się wyczuć, iż ostatniego asa trzyma jeszcze w rękawie. – No to mnie teraz zaskocz – westchnął Sokół znacząco. – Chłopak szukał czegoś w tajnej skrytce z dostępem na hasło. Niestety, nie wiemy, co było wewnątrz, bo klienci otwierają skrytki w pomieszczeniu bez kamer a bez wyroku sądu bank nam jej nie udostępni. – Kto założył skrytkę? – I to jest właśnie najlepsze: zrobił to ojciec trzy lata wcześniej – wyjaśniła Sara Bednarz. – Zaglądał do niej mniej więcej co dwa miesiące. – Przygotowywał się na coś... – rzucił. – Policja zrobi obławę? – Właśnie że nie! – mówiła z egzaltacją. – Ktoś z samej góry wyciszył sprawę. Nie będzie nawet rutynowej informacji do biuletynu rozsyłanego do wszystkich komend i komisariatów w kraju. Jakby komuś zależało na tym, żeby chłopaka nie złapać. – Komuś zależy, ale nie na tym, żeby chłopaka nie złapać, tylko żebyśmy to my – Sokół podkreślił ostatnie słowo – go nie znaleźli. Po drugiej stronie słuchawki zaległa cisza.
– Rozumiesz? – mówił dalej. – Jakby w eter poszła informacja o poszukiwaniach Cudnego, dorwałyby się do tego media i zrobiły wielką aferę. A tym, którzy wyjęli go z aresztu, drugi raz taki numer by już nie przeszedł. Nie mają więc wyjścia, muszą to zrobić sami i po cichu, z pomocą zaufanych ludzi. – To brzmi sensownie. Tylko kim oni są? – Ja już chyba wiem – Sokół streścił rozmowę z dyrektorem Macerem, następnie podzielił się swoimi przypuszczeniami. Oboje zgodzili się, że Wally’ego najprawdopodobniej szuka polskie wojsko, aczkolwiek zgodnie też stwierdzili, iż cały czas trzeba mieć również na uwadze, że może to być jakaś inna agencja. * Cudny wsiadł do autobusu do Nowej Soli, był jedynym pasażerem. Tradycyjnie już zajął miejsce z tyłu. Nie minęło kilka minut jazdy, kiedy poczuł pulsujący ból głowy. Tym razem jednak spodziewał się tego i był przygotowany, aby się odpowiednio skoncentrować. Zaczęło się od tego samego przysadzistego budynku wyłaniającego się zza strzelistych świerków, chwilę później spowitego przez mgłę. Tak nagle, jak szara wata się pojawiła, tak szybko uleciała, odkrywając drewnianą tabliczkę z nazwą Babia Góra i określonym czasem: 1 godzina 30 minut. Już wiedział: to był górski drogowskaz. Ułamek sekundy później mignęła mu twarz kobiety, tej stojącej w drzwiach charakterystycznego budynku. Ostrość w stosunku do wcześniejszej wizji nieco się poprawiła, ale cały czas była zbyt słaba, żeby mógł tę twarz przypisać komuś, kogo znał. Wtem postać zniknęła, ustępując miejsca kolejnej twarzy. – Mama – na widok rudych włosów rozwianych na wietrze Wally aż zwinął się w kłębek. Mimowolnie wyciągnął rękę, aby ich dotknąć, ale rozpłynęły się w powietrzu. Jej miejsce znów zajęła twarz nieznajomej kobiety, po kilku sekundach mama wróciła, następnie jeszcze raz tamta i znowu mama, i tak jedna po drugiej. Zmiany były coraz szybsze i krótsze, aż po kilkunastu sekundach twarze obu kobiet zlały się w jedną.
Wtem Cudny zesztywniał tak mocno, jakby dostał ataku padaczki. Miał szczęście, że siedział z tyłu, a kierowca interesował się tylko tym, co działo się na drodze. Chłopak uderzył potylicą w zagłówek, po czym mięśnie nagle zwiotczały i bezwładnie osunął się na podłogę. Kiedy tak leżał, w ułamku sekundy zlane ze sobą twarze nieznajomej i mamy przerodziły się w postać Kesji, by po krótkiej chwili zniknąć bezpowrotnie. Nie bez trudu wydostał się z wąskiej przestrzeni między siedzeniami. Zajął miejsce przy oknie, nogami zablokował ciało tak, żeby w razie powtórnego ataku nie upaść. Cały czas ciężko oddychał, ręce i nogi drżały mu z wysiłku, jakby właśnie skończył bieg na 3000 metrów z przeszkodami. Zaczął głęboko wciągać powietrze i wypuszczać je z sykiem, po kilkunastu takich ćwiczeniach udało mu się uspokoić oddech na tyle, że ból głowy zaczął ustępować. – Babia Góra. Godzina i trzydzieści minut... – zaczął szeptać. – Babia Góra. Godzina i trzydzieści minut... Babia Góra. Godzina i trzydzieści minut... * To był błąd wszechwiedzącego Smoły. Nie przewidział, że chłopak będzie na tyle sprytny, by omijać duże węzły komunikacyjne. Za jego usprawiedliwieniem przemawiał fakt, że trzeba by całej armii, aby obserwować wszystkie przystanki, na których zatrzymywały się autobusy komunikacji międzymiastowej. Obstawienie dworców PKS w okolicznych miejscowościach skromnymi siłami też nie było możliwe, bo z Zielonej Góry połączenia wychodziły w kilkunastu kierunkach. Kiedy Smoła dowiedział się o wizycie Cudnego w banku, miał pewność, że chłopak szykuje się do ucieczki. O ile już nie zdążył wymknąć się z zastawionych sideł. Jeżeli faktycznie tak się stało, sytuacja mocno by się skomplikowała.
ROZDZIAŁ 24 Wally wysiadł z autobusu w Nowej Soli, kwadrans później siedział już w kolejnym, tym razem jadącym do Wrocławia. Liczył, że zmiana środków lokomocji zgubi ewentualny pościg. Sprawdził dalsze połączenia, we Wrocławiu czekała go przesiadka na pociąg do Krakowa, potem na Zakopane i wysiadka w Suchej Beskidzkiej, skąd pod Babią Górę był już tylko rzut kamieniem. Tym razem nie podróżował sam, autobus był w połowie pełny. Zgodnie ze swoim zwyczajem Cudny zajął miejsce z tyłu, aby nie rzucać się innym w oczy. Dobrze zrobił, bo zaraz za rogatkami Nowej Soli głowa zaczęła lekko ćmić bólem. * Mniej więcej w czasie, kiedy chłopak wsiadał do autobusu do Wrocławia, Sokół podjął decyzję, aby odwiedzić schronisko Markowe Szczawiny i tam, na miejscu, dowiedzieć się czegoś o tajemniczych narodzinach na górskim szczycie. Zajechał do domu po ekwipunek, pół godziny później oplem Kleemanna – warszawa byłaby zbyt wolna – zmierzał w kierunku Lubina. Wbrew zwyczajowi, nie włączył muzyki. Chciał się maksymalnie skoncentrować, nie tyle na jeździe, co analizie tego, czego dowiedział się już o chłopaku. * Ból pulsował, jego natężenie to delikatnie się zwiększało, to znów zmniejszało do tego stopnia, że prawie całkowicie zanikał. Wally był zaskoczony, bo z takim cyklem miał do czynienia pierwszy raz. Kiedy jednak w którymś kolejnym ataku dostrzegł za mgłą uśmiechniętą postać Kesji, obawy znikły bezpowrotnie. Co prawda dziewczyna była jakoś dziwnie nienaturalna, ale złożył to na karb zmęczenia. Już od dawna wiedział, jak wielki wpływ na komunikowanie się z Kesją miała jego kondycja fizyczna.
Uśmiechnął się na wspomnienie pierwszego razu. To było dwa lata temu, podczas wakacji. Rodzice postanowili, że każde z nich pojedzie na inny obóz. Nie protestowali zbytnio, bo nie chcieli wzbudzać podejrzeń. Chcąc nie chcąc, musieli więc zgodzić się na dwa tygodnie rozłąki. A przecież dla zakochanych 14 dni to cała wieczność! Jeszcze przed wyjazdem spróbowali pierwszy raz. Wally wsiadł do autobusu linii nr 1 i pojechał do Chynowa, dzielnicy położonej po drugiej stronie Zielonej Góry. Wcześniej umówił się z Kesją na konkretną godzinę. Kiedy wskazówki osiągnęły zamierzony cel, zamknęli oczy i zaczęli myśleć o tym samym. Najtrudniejsza była pierwsza minuta połączenia, czasami dwie, w zależności od warunków. Żeby doszło do skutku, musieli się uwolnić od wszelkich zbędnych myśli. Długo zastanawiali się, jak to zrobić, w końcu doszli do wniosku, żeby spróbować lotu ptaka. Zaczęli więc sobie wyobrażać, że skaczą ze spadochronem z dużej wysokości i lecą, lecą, lecą... Cudny westchnął tak mocno, że siedząca przed nim dziewczyna aż się odwróciła, sprawiając, iż momentalnie spalił raka. Odwrócił nerwowo głowę, zamknął oczy, chciał to jeszcze raz przeżyć... Każde połączenie z Kesją przyprawiało go o ciarki na plecach, ale tamto pierwsze było naprawdę niesamowite. Leciał już jakiś czas, czując pęd powietrza, gdy nagle, obok, pojawiła się ona. Połączenie zostało nawiązane i sekundę później oboje stali już na ziemi, bez spadochronów, za to trzymając się za ręce. Potem jeszcze kilka razy przeprowadzali podobne ćwiczenia i gdy przyszedł czas rozstania, kontakt mieli już opanowany do takiej perfekcji, że byli go w stanie sprokurować nawet w obecności innych osób, o ile nie zachowywały się głośno. Tamte wakacje minęły jak z bicza strzelił, a potem... A potem wydarzyło się to. Cudny aż się wzdrygnął na wspomnienie. Działo się to dwa miesiące przed zaginięciem Kesji. Razem z klasą wyjechała na szkolną wycieczkę do Warszawy. Połączyli się już pierwszego wieczoru, ale Wally czuł, że coś jest nie tak. Kontakt był utrudniony, rwał się kilka razy, zupełnie, jakby ktoś między nimi stał, torpedując myśli. Podzielił się wówczas
swoimi spostrzeżeniami, ale zbyła go, tłumacząc, że nie miała odpowiednich warunków, bo szkolna wycieczka to nie kościół. Drugiego dnia było jeszcze gorzej, a trzeciego stała się tragedia. Nawiązali połączenie, kiedy Kesja dostała napadu padaczki. Już później, kiedy rodzice relacjonowali mu opowieść wychowawczyni, która jako pierwsza udzieliła jej pomocy, czuł wszechobecny strach. Nie odważył się wspomnieć słowem o tym, jak się kontaktowali, czuł się winny, uważał, że za mocno naciskał na połączenie. Kesja, jak to ona, bagatelizowała całe zajście, ale jednocześnie poprosiła, aby na jakiś czas odpoczęli. A później przyszedł ten dzień, w którym rodzice przyjechali wynajętym autem sami, bez niej. Nie mógł uwierzyć, że to się stało, nie chciał. Wybiegł z domu, gdy tylko zaczęli opowiadać, próbował się z nią połączyć, ale bezskutecznie, nie pomagało spadanie w dół po 10 minut, pół godziny, dwie godziny, pół dnia. Te seanse kosztowały go strasznie dużo sił, na szczęście rodzice niczego nie podejrzewali, bo miał dobre wytłumaczenia: stracił siostrę i miał prawo to przeżywać. Próbował mniej więcej przez miesiąc, potem dał sobie spokój, pogodził się z myślą, że został sam. A teraz ona znów się pojawiła, wróciła niby z zaświatów, jak senna mara, którą udało się złapać za rękę, zanim zniknęła w czeluściach nocy. Poprawił pozycję, zaparł się nogami o oparcie fotela, starając się przy tym nie przeć kolanami, żeby nie przeszkadzać siedzącej przed nim dziewczynie. Zamknął oczy, przywołując urwisko, z którego zwykle skakał. I wtedy się zdziwił: bezchmurne zwykle niebo było zasnute chmurami tak ciemnymi, jakby za chwilę miała z nich lunąć potężna ulewa. Zawahał się, warunki były inne niż zwykle, nigdy do tej pory w takich nie skakał. Wtem usłyszał cichy szept Kesji, śpiewała jego ulubioną piosenkę. Nie namyślając się wiele, odbił się mocno nogami od ziemi. * Sokół krążył właśnie myślami wokół tajemniczej skrytki bankowej i już w głowie pojawił się zalążek przełomowego pomy-
słu, kiedy szum wiatru owiewającego auto zakłócił dzwonek telefonu. – Czego? – warknął, zły, że Kleemann przerwał w tak newralgicznej chwili. – Ja też się cieszę – rzekł kwaśno nadkomisarz. – Dzwonię, bo coś mnie w tej sprawie właśnie uderzyło. – Mam nadzieję, że mocno boli. – Co ty pierdolisz? – zdziwił się niepomiernie. – Pytałem, czy cię mocno boli po tym uderzeniu – Sokół wciąż miał za złe nadkomisarzowi. – Wal się – warknął. – Jedyne bliskie osoby Cudnych, które udało nam się namierzyć, to sąsiedzi. Żadnej rodziny, przyjaciół, bliskich znajomych. Jakby Cudni wzięli się znikąd. – A koledzy z pracy? – Tylko niezbędne kontakty służbowe – odparł Kleemann. – W ogóle nie bywali w domach kolegów i koleżanek, nie zapraszali też nikogo do siebie. Mieszkali w Zielonej Górze od prawie trzech lat i nic. Samotnia w centrum miasta, normalnie. Nie mieli nawet kont na Naszej Klasie i na Facebooku! – To faktycznie potwierdza twoją teorię – kpił w najlepsze. – Ja bym poszedł dalej: może oni w ogóle nie istnieli? Skoro nie mieli konta na Fejsie... – Już ci powiedziałem, żebyś się walił – mruknął. – Jakby nie zależało im na życiu towarzyskim – kontynuował. – Albo jakby się tego życia bali – Sokół z miejsca przybrał poważny ton. – Bali się życia towarzyskiego? – podłapał natychmiast. – Jeśli masz coś do ukrycia, to im mniej osób cokolwiek o tobie wie, tym lepiej, nieprawdaż? – Mów dalej – zachęcił Kleemann. – Rodzice Wally’ego czegoś lub kogoś najwyraźniej się bali. Zaryzykowałbym nawet tezę, że przygotowywali się na to, co się wydarzyło. Skrytka w banku, kapujesz? – Stary coś tam chłopakowi zostawił... – Założę się, że nie były to zęby mleczne z dzieciństwa. – To by się ładnie klarowało z twoją koncepcją, że unikali bliskich relacji z innymi...
– To się aż za dobrze klaruje – cmoknął Sokół. – Co masz na myśli? – Ludziom, którzy przed czymś uciekają, brakuje bliskich kontaktów z innymi, takich przyjacielskich. Dużo trudniej takie relacje nawiązują, ale jak już się do kogoś przekonają, to łączy ich bardzo mocna więź. Innymi słowy: trudno do nich dotrzeć, ale zwykle nie skreślają innych na samym starcie. – A skoro Cudni mieszkali w Zielonej od trzech lat, to mieli wystarczająco dużo czasu, żeby się z kimś zaprzyjaźnić – dopowiedział Kleemann. – Dlaczego tego nie zrobili? – Bo nie wiedzieli, komu mogą zaufać, a komu nie – analizował na głos. – A to by znaczyło, że nie znali potencjalnego wroga. Bita żona ucieka przed mężem. Dłużnik kryje się przed wierzycielami. Złodziej chowa się przed policją. – A oni ukrywali się przed wszystkimi. – Dałbym stówę, żeby się dowiedzieć, co ojciec zostawił chłopakowi w banku... – Sokół zmienił nagle temat. Zaczął sobie wyobrażać Wally’ego otwierającego skrytkę. – Sprawdzaliście monitoring? – Wszedł do banku tak samo, jak wyszedł. Żadnego plecaka, fałszywej torby śniadaniowej, saszetki, nic. – Dokumenty, karta kredytowa, gotówka – zaczął wyliczać Sokół. – To mógł schować w kieszeni. Co jeszcze zmieści się w kieszeni albo za paskiem spodni? – Telefon komórkowy – odpowiedział bez wahania. – I broń. – Co powiedziałeś? – podłapał natychmiast. – Rysiu na przykład nie lubi nosić kabury, często wsadza swojego Glocka za pasek. Najwyraźniej nie jest zbytnio przywiązany do małego... – Jeśli wyniósł stamtąd broń, to powinno być widać to na zdjęciu – zauważył Sokół. – Sprawdzę. Na razie. – Cześć – zakończył połączenie, po czym zaczął sobie wyobrażać Cudnego wychodzącego z banku z pistoletem za pasem. Wtem poczuł przenikliwy ból głowy, zrobiło mu się ciemno przed oczami, instynktownie nacisnął pedał hamulca. Usłyszał pisk opon, chwilę później lewym pasem obok przemknął grana-
towy SUV. Sokół nie słyszał, co jego kierowca wykrzykiwał przez szybę, ale po mimice twarzy można się było tego domyślać. Igły, którą ktoś wbił w głowę już nie było, ale ból narastał. Widząc miejsce obsługi podróżnych, machinalnie wrzucił kierunkowskaz. Zdążył zaparkować, otworzyć drzwi, na wyjście z opla nie wystarczyło już czasu, gwałtownie zwymiotował. Chwilę potem stracił przytomność. * Wally’emu kilkanaście sekund lotu dłużyło się niemiłosiernie. Od chwili, w której odbił się od skały, czuł czyjąś obecność tuż za plecami, jakby ktoś zanurkował zaraz potem i gnał ku ziemi w tej samej strudze powietrza. Czuł to, miał wręcz pewność tej obecności, ale wiatr był tak silny, że nie chciał ryzykować obrotu. Gdyby linki spadochronu się splątały, wolał o tym nie myśleć... Tylko raz zdecydowali się z Kesją na taki wariant i na własnej skórze przekonali się, że wirtualne wbicie się w ziemię z prędkością 200 km/h potrafi zaboleć nie tylko psychicznie. Kilka godzin dochodzili do siebie, a całe ciało oboje mieli w siniakach, jakby faktycznie uderzyli w coś twardego. Nagle Cudny na swoich rękach wyciągniętych w górę dostrzegł cień, zaczęła wyłaniać się jakaś postać. Już chciał się uśmiechnąć, by przywitać Kesję, gdy zobaczył mężczyznę w średnim wieku w śmiesznym kapeluszu na głowie. Nie zdążył się nawet zdziwić, że pęd powietrza nie zrzucił kapelusza, gdyż uwagę przykuła prędkość, z jaką ten do niego zmierzał. Mężczyzna był stanowczo za blisko! Wally skontrolował wzrokiem odległość do ziemi, ocenił dystans na 20 sekund, może pół minuty. Spojrzał na mężczyznę, bezwiednie zanotował w pamięci fakt, że twarz była kompletnie rozmazana, jakby nierzeczywista. Już miał go ostrzec, kiedy podmuch powietrza zbliżył ich do siebie. Chłopak nie zdążył krzyknąć, gdy linki spadochronów zaczęły się ze sobą plątać. Pełen przerażenia wzrok skierował na dół. Ziemia zbliżała się z zawrotną prędkością. Lewą ręką pociągnął za linkę, manewr się udał, bo wyraźnie odczuł, że prędkość została znacznie wy-
hamowana. Za to niestety po chwili całkowicie utracił kontrolę nad lotem. Spojrzał w kierunku, w którym przewidywał lądowanie, odetchnął z ulgą, zbliżali się do małego stawu. Kiedy wpadli w taflę wody, ta rozbryznęła się z wielką siłą. Mimo że wcześniej udało się wytracić znacznie prędkość, Wally odczuł moc uderzenia. Nie bez problemu wypłynął na powierzchnię, szukając wzrokiem pasażera na gapę. Ciało mężczyzny unosiło się spokojnie na wodzie, a on sam wyglądał tak, jakby odpoczywał. Niesamowite, ale kapelusz wciąż tkwił na głowie tajemniczego gościa. * Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań, Smoła podjął decyzję o przegrupowaniu sił. Inteligencja i tym razem go nie zawiodła. Przyjął, że chłopak wyjechał z miasta, wybierając kierunek wschodni lub południowo-wschodni. Nie sądził bowiem, by próbował przekroczyć granicę w pojedynkę i szukał szczęścia w Niemczech czy Czechach. Przyjęcie takiego założenia oznaczało, że pajęczynę należało rozwinąć na nowo, na znacznie większej przestrzeni. * Sokół odzyskał świadomość. Dłonią powoli otarł czoło i policzki, strącił z palców krople wody. Spojrzał w górę, dostrzegł rozmazaną twarz. – Już dobrze? – głos bez wątpienia należał do kobiety. W odpowiedzi dziennikarz zacharczał niewyraźnie. – Wezwę karetkę – właścicielem tego barytonu z pewnością był mężczyzna. – Nie trzeba – jęknął Sokół. – Niech mi pan pomoże wstać... – Może lepiej niech pan najpierw usiądzie – zawyrokował mężczyzna. Przy jego pomocy dziennikarz usiadł na asfalcie, oparł się plecami o drzwi auta. – Ale mnie łeb napierdala... – Sokół jęknął raz jeszcze. – O, przepraszam panią najmocniej – zreflektował się, patrząc
na kobietę. Może nie miała klasycznej urody modelki, za to twarz ocenił jako niezwykle przystojną i przyjemną. Figurę też miała niczego sobie, może tylko uda były nieco za obfite. W ręce trzymała małą plastikową butelkę, w połowie pustą. Teraz już wiedział, skąd wziął się ten orzeźwiający prysznic. – Trenuję męską drużynę piłkarską, więc nie musi się pan krygować – parsknęła śmiechem. – A ja jestem lekarzem, więc przy mnie tym bardziej – mężczyzna ujął brodę Sokoła w dłoń, uniósł nieco ku górze. – Ile widzi pan palców? – pokazał wyciągnięty wskazujący i środkowy. – Dwa – kolejne jęknięcie Sokoła. – Czuję się tak, jakby mnie przejechał czołg. Co się stało? Ktoś mnie potrącił, jak wysiadałem z samochodu? – dopytywał. – Byłem w toalecie, nie widziałem – tłumaczył mężczyzna. – Za to ja widziałam – rzekła niepewnie kobieta. – Najpierw, jak pan otworzył drzwi, puścił pan potężnego pawia. A potem... Potem... – Niech pani to wreszcie z siebie wykrztusi – niecierpliwił się Sokół. – Potem pan wysiadł z rękoma uniesionymi w górę, zaczął się pan chwiać na lewo i prawo... – wybuchła śmiechem. – Przepraszam, ale to wyglądało komicznie, jakby pan tańczył. A po chwili walnął pan w auto z taką siłą, jakby uderzył w pana autobus. Tutaj jest nawet wgniecenie – pokazała palcem. – I to już absolutnie nie było śmieszne. – Ten ostatni moment widziałem, potwierdzam – dopowiedział mężczyzna. – Nie wiem, jak pan to zrobił bez rozbiegu, ale proszę tego więcej nie powtarzać. Następnym razem połamie pan sobie wszystkie kości. Cud, że nie ma pan wstrząśnienia mózgu. – Mówi pani: potężny paw? – Sokół był myślami gdzie indziej. – To już przynajmniej wiem, co tak śmierdzi – zmarszczył wymownie nos. – Ja. – Niech pan odpocznie z pół godziny – zalecił mężczyzna. – Skarbie, musimy już jechać.
– Może jednak wezwać pogotowie? – spytała. – Nie trzeba – dziennikarz próbował się uśmiechnąć, ale zrobił to nieudolnie. – Dam sobie radę.
ROZDZIAŁ 25 Bóle przychodziły falami. Wally wyszedł nawet z przedziału pociągu do Krakowa, pootwierał wszystkie okna na korytarzu, zaczął spacerować w tę i z powrotem, ale ulga była tylko chwilowa. Za każdym razem, kiedy już się wydawało, że ból zanikał, powracał z jeszcze większą siłą. Zupełnie, jakby ktoś badał jego wytrzymałość. – Dziennikarz – szepnął Cudny, szykując się do wysiadania. Pociąg wtoczył się na dworzec główny w Krakowie, do niedawna jeden z najbrzydszych w Polsce, jeśli nie w Europie. Ile razy tu był, miał wrażenie, że wielkie żółte płyty pokrywające dach peronów ni z tego, ni z owego zaczną spadać na ludzi. – Dziennikarz – powtórzył sam do siebie, szukając tablicy z rozkładem jazdy. Andrzej Sokół. Wychowawczyni wspominała, że chciał się z nim skontaktować, by mu pomóc. Zaśmiał się pod nosem: niby jak jakiś żurnalista potrafiłby przyjść mu w sukurs? Pociąg do Zakopanego miał ruszyć za ponad pół godziny. Wally zszedł do przejścia podziemnego, kupił cheeseburgera, zjadłszy go, włączył internet w smartfonie. Wpisał imię i nazwisko dziennikarza, wybrał opcję szukania grafik, wkrótce trafił na zdjęcie Sokoła w kapeluszu. A więc to on był tym pasażerem na gapę! To by świadczyło o tym, że chęć kontaktu, o której mówiła nauczycielka, była naprawdę silna, wręcz potężna. Pewnie on odpowiadał też za ostatnie ataki migreny. Wally zaczął masować skronie. Ból powracał, najwyraźniej dziennikarz nie zamierzał odpuszczać. Nie namyślając się wiele, zadzwonił do wychowawczyni, poprosił o numer do Sokoła. Następnie wpisał go do książki adresowej. Zastanawiał się, czy nawiązać z nim kontakt. Bał się tej rozmowy, bał się nadziei, która nagle rozgorzała w sercu. Podjął decyzję, aby wstrzymać
się do czasu wejścia na Diablak. Na myśl o szczycie przeszedł go dreszcz od samego czubka głowy po palce u nóg. Nagle dworcowe megafony rozbrzmiały niewyraźnym głosem. Cudny musiał się mocno skupić, żeby usłyszeć informację o podstawieniu składu do stolicy Tatr, a i tak więcej się domyślił, niż zrozumiał. Pociąg nie miał przedziałów, dostępna była tylko druga klasa, ale jemu to nie przeszkadzało. Gdy tylko zajął miejsce, skupił się na przywoływaniu Kesji. Niestety, długie minuty prób nie dały rezultatu. Jedyne, co udało się osiągnąć, to dostrzec twarz, ale tak bardzo niewyraźną, że nie miał nawet pewności, czy to w ogóle była ona. Nie poddawał się, próbował raz za razem, ale bezowocnie. Zupełnie jakby coś blokowało połączenie. Czyżby i za to winę ponosił dziennikarz? – Niech facet w końcu przestanie – Cudny aż się zwinął z bólu. – To nie jego wina... Skąd miałby wiedzieć... – zreflektował się po chwili. – Przecież próbuje mi pomóc – twarz ponownie wykrzywił grymas. Musiał coś z tym zrobić, teraz, tu, natychmiast! Sięgnął po komórkę, wybrał numer Sokoła. Nie zdążył jednak nawiązać połączenia, telefon zaprotestował wymownym symbolem migoczącej baterii, po czym wyłączył się całkowicie. Nie pomyślał, że można ją doładować, korzystając z gniazdka elektrycznego na korytarzu. * Sokół odczekał dla pewności trzy kwadranse. Już miał włączyć silnik, kiedy zadzwoniła Sara Bednarz. – Amerykanie interesowali się też siostrą Cudnego, Kesją – zaczęła bez zbędnej zwłoki. – Z tych samych powodów, co chłopakiem? – zaciekawił się Sokół. – Tego nie wiemy. – A niby z jakich innych? – Sara Bednarz powiedziała to bardziej do siebie. – Wiesz czy zgadujesz? – Zgaduję – przyznał. – Chyba że chcieli ją na przykład porwać, żeby zmusić Wally’ego do współpracy...
– To dlaczego nie porwali jego? Mniej ewentualnych komplikacji – zauważyła. – Widocznie mieli jakiś ważny powód – odrzekł Sokół. – Na razie gdybamy... Za dużą dziurę mamy w tej układance. Ale jeszcze trochę i wszystko zacznie do siebie pasować. Zobaczysz. – Mówisz tak, jak byłbyś tego pewien. – Czuję to nosem. A jak zdążyłaś się przekonać, moja intuicja się nie myli. Nigdy – mówił spokojnie. – No, prawie nigdy... – dodał po chwili. Sara Bednarz ostatniego zdania nie skomentowała. Nie musiała, oboje doskonale wiedzieli, co Sokół miał na myśli. * Ludzie Smoły zaczęli od sprawdzenia dworców kolejowych i autobusowych w Poznaniu i Wrocławiu. Od razu strzelili w dziesiątkę. Namierzywszy ślad Cudnego w stolicy Dolnego Śląska, błyskawicznie przenieśli się do Opola, a potem do Krakowa, gdzie zanotowali kolejny celny strzał. Kiedy w Zakopanem spudłowali, Smoła polecił sprawdzenie wszystkich dworców i przystanków kolejowych na trasie zakopianki. Los z powrotem uśmiechnął się do nich w Suchej Beskidzkiej. Uśmiech był mocny, ale krótki: ponieważ w mieście monitoringu było jak na lekarstwo, trop się urywał. Smoła, do spółki z pułkownikiem Lancem, pół nocy zastanawiali się, czego chłopak szuka w Suchej Beskidzkiej, nie wpadli jednak na żaden sensowny pomysł. * Mimo że Wally miał szczęście i z Suchej Beskidzkiej złapał stopa, to do schroniska Markowe Szczawiny dotarł już po zmierzchu. Był tak zmęczony, że jedynym, na co znalazł jeszcze siły, był prysznic w letniej wodzie. Kiedy kładł się spać, komórka leżała tuż obok, na poduszce, ładując się. O telefonie do dziennikarza kompletnie zapomniał. Zerwał się z łóżka grubo po świcie. Zjadł pożywne śniadanie i ruszył w trasę. Zgodnie z drogowskazem stojącym tuż obok schroniska, miał przed sobą półtorej godziny drogi. Wystarczy-
ło jednak spojrzeć na gęste ciemne chmury, aby tę prognozę mocno zweryfikować na minus. Babia Góra znana była z kapryśnej pogody, często wręcz stwarzającej bezpośrednie zagrożenie dla piechurów, szczególnie dla tych, którzy bezpieczeństwo i zdrowy rozsądek zamieniali na pęd za rekordami prędkości. Ale Cudny się nie śpieszył, miał czas, był dziwnie spokojny. Komórka, której nie włączył po obudzeniu się, leżała na dnie plecaka. Telefon do dziennikarza musiał zatem poczekać na lepsze czasy. * Gdyby Sokoła nie zaabsorbowały tak bardzo charakterystyczne okna budynku, dostrzegłby pewnie w oddali postać samotnego wędrowca zmierzającego w kierunku Babiej Góry. Samo schronisko było bardzo przysadziste, nawet frontowa ściana – będąca niejako jednym wielkim oknem podzielonym na wiele mniejszych – nie była w stanie dodać mu choćby odrobiny lekkości. Chwilę poobserwował budynek z zawodowej ciekawości, przypominając sobie dawne czasy nauki w budowlance. Wszedł do środka, mimo wczesnej pory zamówił zupę pomidorową i fasolkę po bretońsku, bo akurat kiełbasy na gorąco nie mieli. Zajął miejsce przy stoliku, zorientował się, że książeczkę przeznaczoną do wbijania pieczątek na Górską Odznakę Turystyczną zostawił na kwaterze, w której spędził ostatnią noc. Niepocieszony zaczął się rozglądać po wnętrzu sali jadalnej. Od razu jego uwagę przykuły wielkie zdjęcia dawnego schroniska, jeszcze sprzed remontu. * Wally pokonał drogę w niespełna dwie godziny. Ostatni odcinek sprawił mu jednak wiele trudności, więcej, niż zakładał. W wyższych partiach pogoda zaczęła się psuć, siąpił deszcz, zrobiło się znacznie zimniej. Kiedy stanął na szczycie Diablaka, sam jak palec – po drodze nikt go nie mijał – przeżył déjà vu. Miał wrażenie, nie, był pewny, że już kiedyś znalazł się w tym miejscu, podziwiał ten sam krajobraz, te same skały wystające
z surowej ziemi. Tylko zachmurzone niebo nie pasowało do obrazu przywoływanego z pamięci. Nagle entuzjazm, który gnał go tutaj aż z Zielonej Góry, zniknął. Zaczął chodzić w kółko, zastanawiając się, po co tu przyszedł? Był coraz bardziej zdenerwowany. Po chwili zdecydował się wracać. Postanowił jednak najpierw uzupełnić nadwątlone siły. Przycupnął na skale, tuż obok charakterystycznego kopca kamieni, wyciągnął śniadanie z plecaka. Był wściekle głodny, nic więc dziwnego, że pierwsza bułka niemal nie zostawiła po sobie śladu. Kiedy nadgryzł drugą, nagle zerwał się wiatr, strącił Cudnemu czapkę z głowy. Zareagował momentalnie, szybciej niż sprinterzy wychodzący z bloków, zdążył chwycić ją za daszek, zanim odfrunęła w dal. Głowa mimowolnie poszła za ręką, wtedy właśnie zobaczył postać stojącą kilkadziesiąt metrów dalej. Z tej odległości nie mógł dostrzec twarzy, dodatkowo schowanej za obszernym kapturem. Ale tę figurę rozpoznałby w każdych okolicznościach. Druga bułka, którą dopiero co zdążył napocząć, wypadła z dłoni i potoczyła się po kamieniach. * Sokół spojrzał na bułkę, dopiero co napoczętą, potem zlustrował uważnie ostatni plasterek kiełbasy ociekający sosem pomidorowym. Ponieważ był z tych, co nie marnują jedzenia, odgryzł ostatni kęs, resztę schował do plecaka na później. W górach jedzenia nigdy nie było za dużo. Przełożył naczynia na tackę, odnosząc ją, wykorzystał okazję do nawiązania rozmowy z kobietą stojącą za barem. Nie tracił czasu na zbędne wprowadzenie, od razu spytał, czy kojarzy poród w schronisku sprzed kilkunastu lat. Kobieta pokiwała tylko przecząco głową, a dziwnego klienta odesłała do szefa. Ten też nie był zorientowany w temacie, za to skierował Sokoła na poddasze, do malutkiej klitki zajmowanej przez dawnego kierownika obiektu. Dziennikarz zapukał dwa razy, słysząc głośne „Proszę”, wszedł do środka. Od razu uderzył go ogrom pamiątek związanych z górami: od zabytkowego sprzętu, jak: narty, czekany i liny, po
zdjęcia miejscowych górali w strojach ludowych zrobione na początku XX wieku. Rozglądał się z zaciekawieniem, dopiero po chwili uświadomił sobie, że nawet się nie przywitał. – Przepraszam, tak mnie to zaaferowało, że nawet dzień dobry nie powiedziałem – rzekł Sokół w kierunku mężczyzny z siwymi włosami, mającego gdzieś koło 70 lat, jak nie starszego. – Kawał historii z czasów, kiedy turyści czuli respekt przed górami. Nie to, co dzisiaj: w trampkach na Rysy... – Dzień dobry – nie mówił głośno, ale gdzieś w głosie pobrzmiewała dawna hardość. – Co racja, to racja. – Andrzej Sokół, jestem dziennikarzem z Zielonej Góry, ale tutaj z prywatną wizytą – podszedł bliżej, podał dłoń. – Stanisław Jocheć – odwzajemnił uścisk. – Wzrok już nie taki, jak dawniej, ale chyba dobrze dostrzegam odznaki? To srebrna? – Srebrna – Sokół z wielką czcią dotknął plakietki przypiętej do plecaka. – Pewnie zbliżałbym się już do złotej, gdyby nie skleroza i ciągłe zapominanie książeczki – westchnął. – Co pana do mnie sprowadza? – staruszek zmienił temat. – Szukam pewnych informacji sprzed osiemnastu lat. – Dokładnie sprzed osiemnastu? – zaciekawił się. – Dokładnie to z 4 kwietnia 1996. – Precyzyjna data – rzucił Jocheć wyczekująco. – Pamięta pan pewną kobietę, która tamtego dnia urodziła tutaj, w schronisku, dziecko? Konkretnie chłopca – Sokół bacznie obserwował reakcję staruszka. – W schronisku? – Tak. – Nigdy żadna kobieta nie rodziła w tym budynku. Przynajmniej nie za moich czasów. – Nie rozumiem – Sokół wyglądał jak ktoś, kto zbył długo kręcił się na karuzeli i po zejściu ma problemy z błędnikiem. – Chłopak urodził się w schronisku Markowe Szczawiny. – On nie urodził się tutaj, w samym schronisku, tylko na górze – pokazał ręką na sufit. – Na górze? – Sokół najwyraźniej jeszcze z tej karuzeli nie zszedł, wciąż się kręcił.
– Na szczycie Diablaka – wyjaśnił. – Urodziła dziecko na szlaku?! – Na samej górze – sprecyzował staruszek. – I żeby to ona jedna... – Słucham? – Sokół zamienił karuzelę na diabelski młyn. – Na Diablaku urodziło się nie tylko to jedno dziecko, o które pan pyta. – Jeszcze jakieś inne się tam urodziło? – młyn zaczął przyśpieszać. – Urodziły – sprostował Jocheć. – Na Diablaku urodziły się jeszcze dwie dziewczynki. – Pamięta pan może, kiedy to się stało? – nie przestawał pytać. – Dokładnie tego samego dnia – rzekł starzec cicho. Dziennikarz miał taką minę, jakby z młyna przesiadł się właśnie na rollercoaster. – Wszystkie trzy matki zjawiły się w schronisku w tej samej chwili – opowiadał dalej staruszek. – Noworodki były zawinięte w koce. – Koce? – podłapał Sokół natychmiast. – Wszystkie trzy noworodki były zawinięte w koce... – analizował. – Jest pan pewien? – Mam przed oczami, jak wchodzą przez drzwi. Jakby to się działo wczoraj. – A pamięta pan, jak te koce wyglądały? – Sokół chłonął każde słowo staruszka. – To było tak dawno temu... – Były stare? Nowe? W kratkę? – podpowiadał. – W poziome pasy? Pionowe? – W kratkę... – Jocheć intensywnie myślał. – Wie pan co... Sokół wiedział, że nie wolno mu przerywać. – Już sobie przypomniałem – westchnął. – Te koce... One były wszystkie jednakowe. – Podobne? – dopytywał Sokół. – Nie – zaprzeczył stanowczo. – Jednakowe. Aż sobie wtedy pomyślałem, że to wyglądało tak, jakby te kobiety umówiły się na poród na Diablaku i wszystkie wzięły takie same wyprawki.
– Albo jakby coś je na tę górę przyciągnęło – dziennikarz powiedział to do siebie. – Kiedy dokładnie zjawiły się z dziećmi w kocykach, pamięta pan godzinę? – To było jakoś koło południa... To był najszczęśliwszy i jednocześnie najtragiczniejszy dzień w historii tego schroniska. – Dlaczego najtragiczniejszy?! – Po kilku godzinach kobiety zmarły – staruszek nieświadomie wstrzymał oddech. – Wszystkie trzy... Lekarze, którzy zjawili się na miejscu, stwierdzili wyczerpanie porodem i ciężką drogą ze szczytu. Schodziły z Diablaka prawie pięć godzin. Sokół z wrażenia usiadł na podłodze. Nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa, ale i nie miał zamiaru, intensywnie myślał. Matka Wally’ego zniosła dziecko ze szczytu do schroniska i tutaj zmarła, kilka godzin po porodzie. W takim razie kim, u licha, była matka Wally’ego, którą cztery dni temu zastrzelono w domu na osiedlu Kamieni Szlachetnych? Kim, do jasnej cholery, były dwie dziewczynki, które urodziły się na Diablaku w tym samym czasie, co Wally?! I co te nieszczęsne kobiety robiły na tej górze?!
ROZDZIAŁ 26 Impuls był zbyt silny, żeby Cudny był go w stanie zignorować, tym bardziej że permanentny ból głowy nie pomagał w zachowaniu trzeźwego myślenia. Kiedy więc bułka dotknęła ziemi, jedynym, czym umysł chłopaka mógł się zainteresować, to fakt, że była to ostatnia porcja jedzenia, nie licząc dwóch batonów energetycznych. Mózg wydał więc polecenie w trybie natychmiastowym i chłopak rzucił się na ratunek prowiantowi. Bułka nie zdążyła daleko się potoczyć, kiedy znów trzymał ją w dłoni. Dopiero wtedy neurony odpowiedzialne za instynkt samozachowawczy ustąpiły miejsca przekaźnikom zajmującym się przesyłaniem emocji. Wally podniósł głowę, smutek przeciął go niemal na pół: Kesja zniknęła. Nagle powietrzem wstrząsnął potężny grzmot, za chwilę pojawił się następny, chociaż trudno było wyczuć, czy odpowiadało za to kolejne wyładowanie atmosferyczne, czy też było to tylko echo pierwszego. Cudny tego nie roztrząsał, rozejrzał się wokół. Ciemne, granatowe chmury pojawiły się znikąd i mnożyły szybciej od bakterii hodowanych na najlepszych pożywkach. Będąc świadkiem tak gwałtownego załamania aury, chłopak od razu nabrał respektu dla góry i jej złej sławy, zawdzięczanej właśnie takim anomaliom pogodowym. Sięgnął po plecak, chcąc zarzucić go na ramiona. Wtedy ją dostrzegł, stała zaledwie 10 metrów dalej. Promieniowała radością w ten swój czarujący sposób, dokładnie tak samo, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. * Musiałaby wybuchnąć trzecia wojna światowa, żeby Sokół nie skorzystał z okazji i nie postanowił wyprawić się na Diablak, na którym nie dane mu było wcześniej stanąć. Być godzinę drogi od szczytu i go nie zdobyć? Absolutnie niemożliwe! A kiedy po
opuszczeniu schroniska przywitało go słońce, nie znalazłby się już taki silny, który by go zatrzymał. Pogoda była wręcz idealna na górską wędrówkę. * Wally patrzył w milczeniu na Kesję kilkanaście sekund, nie mogąc nasycić się widokiem. Wstał, zrobił krok w jej kierunku, wtedy bezgłośnie krzyknęła. Przystanął w pół kroku, nie wiedząc, co dalej robić. Pełnym przerażenia gestem rąk nakazała, aby się nie zbliżał. Ta prośba raziła go mocniej, niż gdyby trafiła go któraś z błyskawic, jakie pojawiły się na horyzoncie. Wtem Kesja zaczęła ruszać ustami. Wyglądało to tak, jakby mówiła, ale głos do Cudnego nie docierał. Tylko z mimiki twarzy odczytał, że to, co chciała mu przekazać, było czymś przyjemnym. Już miał ruszyć w jej kierunku, kiedy znów krzyknęła ciszą. Stanął jak wryty. Kesja padła na kolana, musiało ją to zaboleć, bo ziemię pokrywały kamienie, wiele z nich, jeśli nie wszystkie, miały ostre krawędzie. Nie wytrzymał, ruszył biegiem, ale po kilku krokach zatrzymała go ponownie panicznym gestem rąk. Nie rozumiał tego, co się z nią działo. Chciał podbiec, uchwycić w ramiona, czule przytulić. Pragnął ją pocałować, powiedzieć, że tak mocno ją kocha! Nagle lunął potężny deszcz, a jemu zawirowało przed oczami. Musiał uklęknąć, aby nie przewrócić się na ziemię. Kiedy podparł się dłońmi, podniósł głowę, Kesja stała na wyciągnięcie ręki, w strumieniach ulewy. – Co się dzieje? – spytał Wally, rękawem bluzy ocierając wodę ściekającą po twarzy i wlewającą się do oczu. Choć milczała, było widać, że targają nią ogromne emocje. – Powiedz coś – prosił chłopak. – Cokolwiek! Nic nie odpowiedziała, trzęsła się gwałtownie. – Proszę, powiedz coś do mnie... – Cudny w oczach miał łzy zmieszane z deszczem padającym już z siłą wodospadu. – Mam kurtkę, chcesz się okryć? Machnęła ręką w geście sprzeciwu.
– Masz pierścionek – szepnął Wally, dostrzegłszy go na palcu. – Masz pierścionek – dodał dużo głośniej, bowiem ulewny deszcz zagłuszał słowa. Na dźwięk jego głosu targnął nią potężny skurcz, ponownie padła na kolana. – Jak mogę ci pomóc?! – chłopak krzyczał przez łzy, cierpiąc niemal tak samo jak ona. – Powiedz, proszę... Podniosła lewą dłoń do góry na wysokość wzroku. Obróciła ją wierzchem do siebie, zbliżyła do ust i pocałowała pierścionek. Następnie tę samą dłoń położyła na piersi w tym miejscu, w którym tyle razy on kładł głowę, żeby posłuchać bicia jej serca. – Ja też ciebie kocham! – wykrzyczał Cudny, przecierając oczy. Nagle postać Kesji zaczęła blednąć. Wally ponownie otarł rękawem twarz, ale osiągnął efekt odwrotny od zamierzonego, bo ubranie miał już kompletnie przemoczone. – Nie odchodź! – krzyknął, płacząc. Kesja robiła się jednak coraz bledsza. Wiedział już, że za chwilę zniknie bezpowrotnie. – Co mam zrobić? – spytał Cudny, szlochając. Otworzyła usta i choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk, to w głowie ją usłyszał. Powiedziała: – Szukaj mnie... Szukaj... – Będę cię szukał! – Wally wykrzyczał z całych sił. – Będę cię szukał, aż cię odnajdę!!! W tym momencie ulewa przeszła w oberwanie chmury i deszcz zalał twarz chłopaka tak skutecznie, że nie pomagało nawet ocieranie oczu. Mimo tego, że nic nie widział, wiedział, że Kesja i tak już zniknęła. – Będę cię szukał, aż cię odnajdę – powtórzył Cudny szeptem, kładąc prawą dłoń na sercu. – Będę cię szukał, aż cię odnajdę... Sekundę później stracił przytomność. * Sokół był doświadczonym wędrowcem i niejeden raz na własnej skórze przekonał się, że przestrogi o błyskawicznych zmia-
nach pogody w górach są jak najbardziej na miejscu. Dlatego zawsze, nawet latem, przy palącym słońcu, do plecaka wrzucał zimową czapkę i rękawiczki, nieprzemakalną kurtkę, zapasowe spodnie, koszulę z długim rękawem, skarpetki, jak też zmianę bielizny. Droga ze schroniska na Diablak według wskazań drogowskazów miała trwać półtorej godziny, ale on jak zwykle szedł szybciej. Minęły trzy kwadranse, jeszcze nie zdążył dobrze się rozgrzać, kiedy zauważył pierwsze symptomy załamania pogody. Znikąd pojawił się wiatr, z minuty na minutę coraz silniejszy. Wkrótce dołączyły do niego czarne chmury, chwilę potem zaczęło z nich delikatnie kropić. Zanim Sokół zdążył się zastanowić, czy warto przystawać, żeby sięgnąć do plecaka po kurtkę, mżawka przeszła w oberwanie chmury. Widoczność zmalała nagle do kilku metrów, a gdyby nie czapka z daszkiem osłaniająca twarz przed deszczem zacinającym z niebywałą siłą, stałby się praktycznie niewidomy. Przystanął, spojrzał na zegarek. Licząc, że szedł szybciej od tempa podanego na drogowskazach, do szczytu powinno pozostać niewiele, maksymalnie kilka minut. Nagle przeszył go zimny dreszcz. Wypuścił powietrze, podejrzenie się potwierdziło: deszcz przyniósł ze sobą gwałtowny spadek temperatury. Sokół nie miał przy sobie termometru, ale doświadczenie pozwoliło oszacować mu słupek rtęci na zaledwie kilka kresek powyżej zera. Zrobiło się naprawdę zimno. Zatrząsł się. Musiał ruszać, jeśli nie pod górę, to w drogę powrotną. Nagle widoczność pogorszyła się jeszcze bardziej, zrobiło się ciemno niemal jak w nocy. Błyskawicznie podjął decyzję, że jeśli w ciągu pięciu minut nie dotrze do szczytu, zawraca. Nie warto było ryzykować. Gdyby teraz coś mu się stało – złamałby nogę czy skręcił kostkę – nikt by go do jutra nie znalazł, na szlaku panowała absolutna pustka. A przy tej pogodzie spędzenie nocy w przemokniętym ubraniu było igraniem ze śmiercią. Nie zrobił nawet dziesięciu kroków, gdy stanął jakby przed ścianą kamieni. Próbował się rozejrzeć, ale bardziej wyczuł, niż zobaczył, że właśnie dotarł na szczyt Diablaka. Już miał zrobić
w tył zwrot, kiedy kątem oka dostrzegł coś, co nie pasowało do krajobrazu. Kilka metrów dalej na ziemi ktoś leżał. * Pułkownik Mieczysław Lanc zaczął właśnie obieranie jabłka. Dojechawszy specjalnym nożykiem do połowy, uśmiechnął się triumfalnie. Codziennie od ponad 20 lat jego drugie śniadanie składało się tylko z jednego: jabłka obranego ze skórki. Jak zawsze musiał to być topaz. Mało tego, przygotowanie go stało się pewnego rodzaju rytuałem. Zaczynał zawsze od dołu, a potem z wielkim pietyzmem podcinał owocową przestrzeń aż do ogonka. Robił to tak, że skórka pozostawała w jednym kawałku. Od 20 lat ani razu nie zdarzyło się, żeby nożyk za wcześnie przeciął wstęgę i ta się rozdwoiła. Kiedy telefon na biurku zaterkotał, a pułkownik Lanc ten natarczywy dźwięk zignorował, nic nie zwiastowało tragedii. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka, a taśma zaczęła rejestrować głęboki głos Smoły: – Dostaliśmy cynk, że Sokół wyszedł z aresztu. – Co? – pułkownik zapomniał, że rozmowa jest nagrywana. – Zarzuty zostały wycofane wczoraj późnym wieczorem – Smoła mówił dalej. – Od tego czasu facet bryka, a myśmy nawet o tym nie wiedzieli. Pułkownik wypuścił jabłko z dłoni, złapał za słuchawkę, warknął: – Gdzie on jest? – Panie pułkowniku, właśnie próbujemy to ustalić, ale... – Jak to: próbujecie! – wrzasnął Lanc. – Wystarczy namierzyć telefon! – Od czasu zatrzymania telefon dziennikarza jest wyłączony. A w domu go nie ma, sprawdzaliśmy. – Widocznie zorganizował sobie inny aparat. Bo przecież musi się jakoś kontaktować z glinami – uspokoił się, zaczął chłodną kalkulację. – Namierzcie rozmowy tych policjantów, jak im tam było?... – Sara Bednarz i Miłosz Bartosz Kleemann – Smoła pośpie-
szył z odpowiedzią. – Od wczoraj musiał do nich dzwonić. Jak porównacie numery, to namierzycie jego nowy telefon – wyjaśnił. – Czy to naprawdę takie trudne, że tylko ja jestem w stanie na to wpaść? – Tak jest! – odparł machinalnie. – To znaczy... – Wykonać rozkaz! – Lanc przerwał mu stanowczo. Odłożył słuchawkę z taką siłą, że mało brakowało, a roztrzaskałby telefon. Wciągnął głęboko powietrze nosem, poczuł słodki zapach świeżo obranego jabłka. Rzucił nerwowo wzrokiem, skórka leżała na stole. Owoc był obrany do połowy. Lanc patrzył to na niego, to na skórkę, czując narastającą złość. Nagle chwycił za nożyk i ze złością rzucił nim w stronę sosnowych, ręcznie robionych drzwi. Ostrze wbiło się niemal do połowy. * Sokół momentalnie znalazł się przy chłopaku. Sprawdził puls, był ledwo wyczuwalny. Nie namyślając się wiele, zdjął kurtkę i przy pomocy kijków swoich i rannego ustawił prowizoryczne schronienie. Następnie rozebrał chłopaka do bielizny, założył na niego swój zapasowy zestaw. Nogawki i rękawy były za krótkie, ale nie miało to większego znaczenia. Najważniejsze stało się ogrzanie rannego. Z apteczki w plecaku wyjął folię ratunkową NRC, owinął w nią chłopaka. Ten powoli zaczął odzyskiwać świadomość, powiódł wzrokiem po Sokole i otworzył usta. Dziennikarz napełnił kubek gorącą herbatą z termosu. Chłopak pił łapczywie. Sokół z plecaka wyjął telefon komórkowy. Niestety, zasięg był zerowy, nie dało się nawet wybrać numeru alarmowego. – Musimy zejść ze szczytu, może niżej uda się zadzwonić do GOPR-u – rzucił w stronę chłopaka. – Dasz radę iść? – Ma pan coś do jedzenia? – wyszeptał Wally. – Przyszedłeś tu ze schroniska? – wygrzebał dwie kanapki z wędliną i żółtym serem. Chłopak nieznacznie potaknął, wpychając do ust wielką porcję chleba. Dziennikarz zacisnął zęby, żeby nie zacząć kląć. Nieprzytomny, przemoczony, wyziębiony, Bóg wie, od kiedy tak tutaj leżał.
Wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć! Co by się stało, gdyby zawrócił przed dotarciem na szczyt? Ale trudno było się dziwić, skoro chłopak nie zaopatrzył się nawet w tak podstawowe rzeczy jak zapas żywności?! Zmełł w ustach przekleństwo. Udzielanie reprymendy mogło zaczekać, a z każdą chwilą on sam był coraz bardziej mokry i tym samym wyziębiony. Zanim trafią do miejsca, w którym znajdą zasięg i zadzwonią po pomoc, sam może być już w stanie, w jakim znalazł chłopaka. Chyba że zostawiłby go tutaj, a sam zszedł po pomoc do schroniska? Szybko porzucił ten wariant. W tych warunkach ekipa ratunkowa dotarłaby tu dopiero po kilku godzinach. – Zbieramy się – zawyrokował Sokół, patrząc poszkodowanemu prosto w oczy, chcąc wybadać, czy ten ma w sobie na tyle sił, aby współpracować przy trudnym zejściu. W jego oczach dostrzegł dziwny blask. Nagle poczuł pulsujący ucisk żołądka, skrzywił się z bólu. Gdy mimowolnie uciekł wzrokiem, pięść, która trzymała jego brzuch w żelaznym uścisku, momentalnie zniknęła. Od nadmiaru wrażeń aż zaszumiało mu w głowie. * Porównanie billingów Sary Bednarz i Kleemanna okazało się strzałem w dziesiątkę. Powtarzał się tylko jeden numer, to musiał być dziennikarz. Szybko wyszło na jaw, że ostatnie logowanie miało miejsce w okolicach schroniska Markowe Szczawiny. Pułkownik, otrzymawszy stosowny raport od swojego zastępcy, wydał polecenie przetransportowania w ten rejon dwóch ekip. Kiedy odkładał słuchawkę, cały czas wpatrywał się w przerwaną skórkę leżącą na blacie. Jabłko było obrane, ale od poprzedniej rozmowy ze swoim zastępcą pułkownik nie znalazł w sobie tyle siły, żeby przemóc się i je zjeść. Po 20 latach coś w nim pękło. * Schodzili w milczeniu, nie dlatego, żeby nie mieli nic do powiedzenia – dziennikarz miał i to wiele – a w celu oszczędzania
każdej kilokalorii. Po kwadransie Sokół zarządził postój. Podczas gdy chłopak wcinał pół tabliczki czekolady, którą go poczęstował, dziennikarz walczył z telefonem komórkowym. Ten musiał zamoknąć, bo odmówił posłuszeństwa. Komórka chłopaka była rozładowana, mimo że ten zaklinał się na wszelkie świętości, iż ładował ją przez całą noc. Dziennikarz nie przejął się tym za mocno, stan chłopaka poprawiał się z minuty na minutę i już teraz zanosiło się na to, że zanim dojdą do schroniska, to on będzie holował wybawcę. Droga zajęła im dwie godziny, niemal dwa razy tyle, ile trwałaby w normalnych warunkach i to mimo tego, że schodzili czerwonym, łatwiejszym szlakiem. Kiedy wchodzili do schroniska, przywitały ich dziesiątki ciekawskich oczu. Sokół zamówił obiad i zajął miejsce przy rozpalanym przez kierownika kominku. Obaj zdjęli przemoczone ubrania, rozwiesili je w pobliżu ognia, zaczęli jeść. Nie miał ochoty na rozmowę, a i chłopak nie wyglądał na takiego, który w kilka minut opowie pełny życiorys. Po obiedzie dziennikarz uzupełnił termos. Potem zaczęli rozmawiać o górach, szybko się okazało, że opinię o braku profesjonalizmu chłopaka trzeba było zweryfikować. Po godzinie wymiany doświadczeń z górskich tras umówili się na wspólny wypad na Orlą Perć w bliżej nieokreślonej przyszłości. Koniec końców Sokół otrząsnął się z planów wakacyjnych, postanowił wrócić na ziemię. Pożegnał się z chłopakiem, na odchodnym przypominając, aby ten naładował komórkę. Telefon dziennikarza wystarczyło osuszyć, działał bez zarzutu.
ROZDZIAŁ 27 Sokół wyszedł na dwór, spojrzał w stronę szczytu. Po burzy i ulewnym deszczu nie było śladu. Słońce świeciło mocno. – Piękne, prawda? – w głosie, który rozległ się za jego plecami, pobrzmiewało wielkie uczucie. – Widziałem te góry tysiące razy, ale ciągle jestem ich głodny. – Mam tak samo – dziennikarz odwrócił się, uśmiechając do staruszka. – Już za nimi tęsknię. – Czasami budzę się w nocy tylko po to, żeby otworzyć okno i spojrzeć na gwiazdy wiszące nad nimi tak nisko, że ma się wrażenie, iż wystarczy podnieść ręce, by czerpać je garściami... Sokół nic nie odpowiedział. Nie musiał, rozumieli się bez słów. – W moim pokoju wspominał pan, że co prawda jest dziennikarzem, ale tutaj przebywa z wizytą prywatną. – Tak mówiłem. – Dopiero kiedy pan wyszedł, uświadomiłem sobie, że wbrew pozorom moja opowieść wcale pana tak mocno nie zdziwiła. – To zależy, co rozumiemy pod pojęciem: mocno – Sokół nie silił się na sarkazm, wyszło przypadkiem. – Większość ludzi nie wierzy w ani jedno słowo, kiedy im o tym opowiadam – wyjaśnił staruszek. – A czasami w zimowe wieczory, kiedy siedzę na dole przy kominku, trzaskające iskry prowokują mnie do wspomnień. Słuchacze patrzą na mnie ironicznie, żeby nie powiedzieć: z politowaniem. – A ja nie poddałem w wątpliwość tej historii. O to chodzi? – Mniej więcej – potaknął Jocheć. – Pan coś wie. I to chyba więcej ode mnie... – Dużo więcej – Sokół się zamyślił. – Pan tu nie przyszedł przypadkiem, prawda? Chce mi pan coś jeszcze powiedzieć? Dodać do tego, co usłyszałem wcześniej? – Osiemnaście lat na to czekałem, chociaż z biegiem czasu nadzieja, że się doczekam, malała – staruszek sięgnął do kieszeni.
– Tamtego poranka matka chłopca przed śmiercią coś mi dała – pokazał woreczek. Bez problemu mieścił się w dłoni, był przewiązany sznureczkiem, który przez lata zdążył już stracić pierwotną barwę. – Wybłagała, abym obiecał, że kiedyś, kiedy jej syn zjawi się tutaj, przekażę mu to. – Co to jest? – Nie wiem – odrzekł Jocheć. – Dała mi to tak, jak pan to widzi. Nigdy tego nie otwierałem. – Skąd wiedziała, że jej syn kiedyś się tutaj zjawi? – Pojęcia nie mam – wzruszył ramionami. – Wtedy było takie zamieszanie, że do głowy mi nie przyszło spytać ją o takie detale. A potem... – A potem nie było już kogo pytać – dopowiedział smutno Sokół. – Mógłby mu pan to przekazać? – poprosił. – Ja niedługo przejdę na drugą stronę lustra. Zresztą, nie bardzo wiem, jak miałbym go rozpoznać. A pan jest pierwszą osobą, która o niego pytała. – Nie znam go... To znaczy, nie widziałem się z nim osobiście – poprawił się szybko. – Ale planuję spotkanie w najbliższym czasie, więc myślę, że mógłbym mu to przekazać – uśmiechnął się szeroko. – Będę wdzięczny – Jocheć podał woreczek. * Obie ekipy zdążały w Beskidy z Krakowa, w którym nocowały. W pierwszej wersji miały wykorzystać śmigłowiec, ale ze względu na niski pułap chmur pozostał tylko transport kołowy. O ile standardowa procedura bezpieczeństwa nakazywała, aby poruszały się dwoma samochodami, o tyle zagalopowały się w rutynie, wybierając tę samą drogę: zakopiankę. Na wysokości Myślenic gońcy wjechali w korek spowodowany wypadkiem dwóch ciężarówek i osobówki, w którym ranne zostały trzy osoby. Ponieważ sprawa była świeża, tablice informacyjne jeszcze nie zdążyły wyświetlić ostrzeżenia i kierowcy nie mieli szans, aby wybrać któryś z wcześniejszych zjazdów. Pozostało jedynie czekać, aż policja i lekarze zrobią swoje.
* Sokół schował woreczek do plecaka. Następnie ruszył w dół, myśląc o Wallym, o tym, jak ma mu przekazać paczuszkę z nieznaną zawartością, zostawioną przed laty przez matkę, która urodziła go na Diablaku, a potem zmarła? Tylko, czy chłopak wiedział o śmierci swojej biologicznej matki? Dziennikarz nie znał jego losów, nie miał więc pojęcia, czy ten był świadom adopcji, czy nie. O ile adopcja miała miejsce, bo równie dobrze po śmierci matki chłopcem mógł się zająć ojciec, a po jakimś czasie ożenić się powtórnie. Powziąwszy tę myśl, od razu zadzwonił do Sary Bednarz, prosząc o sprawdzenie. Kiedy się rozłączył, w dziwny sposób jego myśli skierowały się ku chłopakowi, którego sprowadził do schroniska. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie znał nawet jego imienia, a podczas drogi nie przyszło mu do głowy, żeby o nie zapytać. Może trzeba było zaproponować wspólne zejście na dół, na parking, może dokądś podwieźć? Zaczął się nad tym zastanawiać, ale szybko dał sobie spokój. Miał swoje zadanie do wykonania. A poza tym, chłopak musiał przecież podreperować nadwątlone siły. Myśli błyskawicznie wróciły do osoby Cudnego. Sokół czuł, że nadszedł czas spotkania i uzupełnienia informacji. Im bardziej grzebał w jego przeszłości, tym więcej pojawiało się luk, które wypełnić mógł pewnie tylko sam zainteresowany. No i jeszcze ten woreczek. Tak, jak najszybciej musiał się z nim skontaktować. * Wally zregenerował siły tak szybko, że zadziwił nawet samego siebie. Tam, na górze, był przekonany, że umrze. Gdyby nie pomoc mężczyzny, tak by się pewnie stało. Ale i wlokąc się na dół, mimo wydatnej pomocy, z trudem stawiał krok za krokiem. Kiedy zeszli do schroniska, miał ochotę przedłużyć wynajem pokoju, rzucić się na łóżko w ubraniu i leżeć kilka dni, nic nie robiąc. Wstawał od stołu, kiedy głowa zaczęła pulsować. Straciwszy
na chwilę orientację w przestrzeni, usiadł z powrotem na ławie. – Dobrze się czujesz? – głos był ciepły, bez wątpienia należał do kobiety. – Tak, jestem tylko trochę zmęczony – Cudny odwrócił głowę, ujrzał dziewczynę mniej więcej w swoim wieku. – Wyglądasz, jakby cię pociąg przejechał – mówiła dalej. – Trochę się zmęczyłem wracając z Diablaka. – Diablaka? – Babiej Góry – wyjaśnił Wally. – Byłeś tam dzisiaj? – zdziwiła się. – W tej ulewie? – Tak wyszło. – Mądre to raczej nie było. – Kiedy wychodziłem w trasę, świeciło słońce – obruszył się chłopak. – Załamanie pogody złapało mnie na samej górze. – Przepraszam, nie popisałam się – obdarzyła go uśmiechem. – Jakbyś potrzebował pomocy, daj znać, jeszcze chwilę tu będę. – Dziękuję – odpowiedział Wally miękko. Dziewczyna obróciła się na pięcie. – Ładna, miła, pomocna. I chodzi po górach – Cudny uśmiechnął się sam do siebie. Pomocna. Miał naprawdę szczęście. Najpierw dyrektor, który przejął się jego losem. Potem wychowawczyni, teraz ta dziewczyna. Obcy ludzie oferowali mu wsparcie. Chociaż nie, nie wszyscy byli obcy, wychowawczyni nie mógł przecież traktować jak nieznajomej. Ucieszył się raz jeszcze na wspomnienie rozmowy wczorajszego wieczora. * Wychowawczyni! Sokół aż klasnął w ręce, zadowolony z własnej spostrzegawczości. Może miałaby jakieś inne namiary na swojego ucznia niż komórka, która była wciąż wyłączona? Nie namyślając się wiele, zadzwonił do dyrektora, ten po kilku minutach dysponował już numerem nowego telefonu Cudnego. Nie było co odwlekać momentu, który musiał w końcu nadejść. – Mam ten numer od twojej wychowawczyni – zaczął, gdy tylko telefon został odebrany. – Nazywam się Andrzej Sokół, jestem... – Dziennikarzem – Wally wszedł mu w słowo. – Pani Grażyna
mi o panu mówiła. – Kiedy? – zaciekawił się z miejsca. – Wczoraj. – Byłeś u niej wczoraj? – Tak – potwierdził chłopak. – A teraz gdzie jesteś? – pytał dalej Sokół. – Musimy się spotkać i porozmawiać. Im szybciej, tym lepiej. – To będzie trudne, bo jestem w górach. – Gdzie konkretnie?! – W Beskidach Zachodnich, konkretnie w schronisku Markowe Szczawiny pod Babią Górą... Po drugiej stronie słuchawki zapanowała bezwzględna cisza. – Pod Diablakiem raczej... – wymamrotał Sokół po chwili kompletnie zaskoczony, bardziej sam do siebie, błyskawicznie układając w głowie kolejną porcję puzzli. – Jak mogłem się nie zorientować! – ganił siebie w myślach. – Co pan powiedział?! – krzyknął Cudny. – Bo coś przerywa połączenie. Mam słaby zasięg... – Ja też – zawtórował. – Spotkajmy się w tym schronisku. – Tutaj? – Tak – rzekł Sokół. – Ale ja najdalej za godzinę będę już schodził na dół... – Będę za pięć minut. – Pięć minut?! – Wally nie dowierzał. – To gdzie pan teraz jest? – pytanie nie należało do najbardziej inteligentnych. – Skoro będę za pięć minut, to jestem niedaleko – Sokół uśmiechnął się pobłażliwie. – To może powiem panu, jak jestem ubrany... – inteligencja chłopaka postanowiła poprawić nadszarpnięty wizerunek. – Nie musisz – wszedł mu w słowo. – To jak mnie pan pozna? – zdziwił się Cudny. – Akurat o to się nie martw – odrzekł. – I byłoby miło, gdybyś mi oddał moje skarpetki. * Pułkownik Lanc kolejny raz musiał udowadniać swoim podwładnym, że w fachu, który wybrali przed laty siła fizyczna,
umiejętności strzeleckie czy nabyte doświadczenie wcale nie są ważniejsze od umiejętności logicznego myślenia, a w niektórych przypadkach od myślenia w ogóle. Kiedy otrzymał raport o komplikacjach na zakopiance, pierwsze, czego zażądał, to informacji o aktualnym stanie pogody w okolicach i natychmiastowego uruchomienia śmigłowca, gdy wyszło na jaw, że start jest już możliwy. Niedługo potem maszyna podrywała się z jedną ekipą na pokładzie, drugi zespół miał się zająć autami. Bynajmniej nie chodziło o utratę ewentualnego majątku, a o niepozostawianie za sobą śladów. Gdy kierowcy i pasażerowie aut stojących w kilkukilometrowym korku wpatrywali się w łopaty śmigłowca, pułkownik Lanc wykonywał już telefony. Ich jedynym celem było przydzielenie kolejnych ludzi do operacji, którą tak pieczołowicie zaplanował, a która mogła legnąć w gruzach za sprawą niekompetencji podwładnych. Chwilę później podjął kolejną ważną decyzję: o drzemce. Świeżość własnego umysłu była bowiem na wagę złota. * Sokół miał właśnie ruszyć w drogę powrotną do schroniska, gdy poczuł znajome uczucie. Po raz pierwszy pojawiło się ono, kiedy pracował jeszcze na etacie w redakcji. Budził się wtedy w środku nocy z dziwną myślą, że coś ważnego umknęło jego uwadze. Zwykle rano, już podczas lektury gazety, okazywało się, że faktycznie popełnił błąd. Przestąpił z nogi na nogę, wpatrując się w dal i starając o niczym nie myśleć. Uwolniony w ten sposób umysł zazwyczaj pozwalał zajrzeć w przeszłość. Nie inaczej było tym razem. Sięgnął po telefon, wiedząc już, w czym rzecz. Wybrał numer Sary Bednarz i poprosił ją o sprawdzenie, ile dzieci urodziło się w Polsce 3 oraz 4 kwietnia 1996 roku. *
Pilotowi śmigłowca udało się znaleźć idealny kawałek łąki niespełna pół godziny drogi piechotą od schroniska. Smoła jednym uchem przyjmował raport o udanym lądowaniu, drugim informacje od operatora telekomunikacyjnego: po krótkim okresie milczenia komórka poszukiwanego żurnalisty ponownie zalogowała się w tym rejonie.
ROZDZIAŁ 28 Dziennikarz wszedł do schroniska, od razu podszedł do stolika, przy którym chłopak dopijał herbatę. – Cześć Wally – Sokół nie mógł sobie odmówić przyjemności zobaczenia twarzy nastolatka. – Dzień dobry – spokój w głosie Cudnego był tak przejmujący, że dziennikarza zamurowało. – Nie wyglądasz na zaskoczonego moją obecnością tutaj – za to Sokół swojego zdziwienia nie krył. – Nie pytasz: skąd wiedziałem, że tu jesteś. I że ja, to ja... Wally wysunął z ust koniuszek języka. – Czekam – rzekł Sokół niecierpliwie. – Nie wszystko jest takie, jakie nam się wydaje, że jest – rzucił filozoficznie. – Głębia taka, że zaczynam się topić – odciął się błyskawicznie. – Co robiłeś na Diablaku? – To moja sprawa... – Od pewnego czasu już nie – Sokół przerwał mu bezceremonialnie. – To także sprawa twoich nieżyjących już rodziców – dodał cicho. – Nie zabiłem ich, jeśli panu o to chodzi – szepnął Cudny, rozglądając się nerwowo. – Wiem. Siła pobrzmiewająca z głosu dziennikarza zaskoczyła chłopaka. – Ktoś cię wrabia – mówił Sokół dalej. – Nie tylko zresztą ciebie – opowiedział o zarzutach o pedofilię. – Kto za to odpowiada? – Jeszcze nie wiem – odparł. – Mam pewne typy, ale muszę znaleźć twarde dowody, bo przeczucia to za mało. Nie mówiąc o tym, że brakuje mi jeszcze wielu elementów tej układanki. – Na przykład jakich?
– Na przykład takiego: jakie znaczenie dla tej całej sprawy ma twoja siostra? – Sokół bacznie rejestrował reakcję chłopaka. – Kesja? – przymknął na chwilę oczy. – A masz jeszcze inną siostrę? – Ten sarkazm jest niepotrzebny – rzekł Wally. – Przepraszam – nie było wiadomo, czy Sokół przeprasza za sarkazm, czy za dzwoniący telefon, który właśnie zamierzał odebrać. – Szybko się uwinęłaś... – zaczął rozmowę, ale nie zdążył dokończyć wątku. Nagle skrzywił się, jakby dopiero co wypił szklankę świeżo ugotowanego kompotu z rabarbaru. Sara Bednarz wiedziała już o locie śmigłowca. – Zbieramy się stąd – wycelował palec wskazujący w Cudnego. – Natychmiast! – Którą drogą schodzimy? – spytał chłopak, jakby wiedział, nad czym dziennikarz właśnie debatuje w myślach. – Goście idą z dołu, to my walimy w górę. Najlepsza byłaby Perć Akademików... – Sokół się zawahał. – Ale nie wiem, czy... – Dam radę – wszedł w słowo. – Czuję się już dobrze. – Co masz do jedzenia i do picia? – Sokół był już myślami na szlaku. – Nic. – Ja mam resztki – sięgnął po portfel, wyjął banknot 50-złotowy. – Kup dwa chleby, sześć konserw turystycznych i dwie półtoralitrowe butelki wody. Dla mnie niegazowana. – Już się robi – Wally zerwał się z miejsca. – Moment – zatrzymał chłopaka, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Schowaj broń – syknął, pokazując głową na wybrzuszenie koszuli nieco powyżej pasa. – Tam na górze jej nie miałeś – zauważył, przypomniawszy sobie, jak przebierał przemoczonego Wally’ego. – Była w plecaku – wytłumaczył. – Przełożę ją w kiblu. – Wracam za kilka minut – dziennikarz trzymał już telefon w dłoni. – Spotkamy się przed głównym wejściem. * Smoła odczuwał wręcz zwierzęcą satysfakcję, mogąc poganiać grupę pościgową. Sam siedział w wygodnym fotelu za biurkiem, na którym stało kilka monitorów, w klimatyzowanym po-
mieszczeniu, z parującą kawą pod ręką. Warunki miał komfortowe, w przeciwieństwie do podwładnych, którym zaraz po opuszczeniu śmigłowca nakazał bieg do schroniska. Inni wykrzesaliby chociaż w sobie coś na kształt współczucia. Inni, ale nie Smoła. Pomiatanie ludźmi od zawsze sprawiało mu wielką przyjemność. Już w żłobku wszystkie najlepsze zabawki musiały być do jego wyłącznej dyspozycji. Mimo że zaczął mówić dopiero w wieku trzech lat, to radził sobie w inny sposób. Kiedy jego własnością próbowało bawić się któreś z dzieci, brutalnie je gryzł, podobnie zresztą jak interweniujące wychowawczynie. Gdyby nie wysoka pozycja rodziców, zostałby ze żłobka wyrzucony. * Sokół szybko znalazł w internecie numer stacjonarny do głównej siedziby ABW. – Komórka ci padła? – rzuciła Sara Bednarz na wstępie. – Skąd oni wiedzą, gdzie jestem? – Sokół zignorował pytanie. – Mam nowy aparat, nową kartę SIM i nowy numer. Dzwoniłem tylko do ciebie, Kleemanna i dyrektora szkoły. No i jeszcze chwilę temu dzwoniłem do Wally’ego, jest teraz ze mną. – Szybko się uwinąłeś – rzekła z autentycznym podziwem. – Sugerujesz kreta? – błyskawicznie zmieniła temat. – Może to tylko ucho na komórce? – analizował na głos. – Tylko? – Sara Bednarz parsknęła, choć nie było jej do śmiechu. – Ktoś odważył się założyć podsłuch szyszce z ABW, a ty to nazywasz „tylko”? – Mogło być gorzej. Mogłaś mieć prawdziwego kreta, który by rył pod tobą dołki. Zresztą, jedno nie wyklucza drugiego. – Pierdolone wojsko! – zaklęła z taką siłą, że słuchawka telefonu aż zatrzeszczała. – Tylko oni byliby w stanie się do tego posunąć. Jak... – Muszę kończyć – Sokół przerwał jej gwałtownie, widząc Cudnego wychodzącego z budynku. – Wyłączam komórkę. Chłopak też – podyktował jej numer telefonu Wally’ego. – Ty swoją zmień. – Wtedy się zorientują, że coś wiemy...
– Zaryzykuję – odrzekł. – Coś mi mówi, że jesteśmy blisko przełomu. – Kiedy się skontaktujemy? I jak? – Nie wiem... Naprawdę – Sokół intensywnie myślał. – Powiedzmy, że jeśli za dwanaście godzin się nie odezwę, to wpadliśmy. Numer nowej komórki wyślij mi na mejla. Tylko z bezpiecznego konta, dobrze? Sara Bednarz zaczęła narzekać, co myśli o dawaniu nauk zawodowcy przez amatora, ale on już tego nie słyszał, rozłączył się. – Mam wszystko – zameldował chłopak. – Wyłącz komórkę – dziennikarz podał Cudnemu jego aparat, sam wyjął swój. Nagle komórka Wally’ego zadzwoniła. – Nie znam tego numeru – nastolatek pokazał wyświetlacz. – Ja znam – cmoknął Sokół. – Czego znowu? – burknął, odebrawszy połączenie. Dał znak Cudnemu, że ruszają, jednocześnie zaczął zmieniać ustawienie kijków na szybki marsz. – Z tego wszystkiego zapomniałam ci powiedzieć, co ustaliłam w sprawie dzieci z Diablaka. Po pierwsze, w Polsce 3 kwietnia nikt się nie urodził, dzień później odnotowano tylko jedne narodziny... – Wespazjana Cudnego. – Tak – potwierdziła Sara Bednarz. – Po drugie, na wszelki wypadek zaczęliśmy sprawdzać inne kraje, na razie europejskie. Mamy jedną dziewczynkę na Słowacji, nazywa się Zlatomila Kocourkowa. Po urodzeniu mieszkała w miejscowości o nazwie Oravský Podzámok, po polsku Orawskie Podzamcze. To bardzo blisko granicy i Diablaka. – Szybkie tempo macie w tej Abwehrze. – Szesnaście osób przy tym pracuje – rzekła z dumą. – Robi wrażenie – Sokół zagwizdał wymownie. – Ale kreta żeście nie wykryli, co? – Wal się. – Robi się coraz ciekawiej – wydyszał, próbując dotrzymać kroku chłopakowi. – Jest jeszcze druga dziewczynka – przytoczył opowieść staruszka. – Sprawdźcie to.
– Sprawdzimy. – Bez odbioru – Sokół się rozłączył. Wykonał kilkanaście mocniejszych odbić kijkami, doszlusował do Cudnego, oddał mu telefon, który wcześniej wyłączył. – Mała zmiana planów – rzekł. – Walimy na Diablak, a potem schodzimy na słowacką stronę. – Jakiś konkretny powód? – zainteresował się Wally. – Łatwiej zgubimy pościg na obcej ziemi – skłamał gładko. – A tak w ogóle, to co takiego się stało, że tak wyrwaliśmy ze schroniska? – Właśnie, przecież jeszcze nic ci nie powiedziałem... – zreflektował się. – Właśnie – rzucił kwaśno chłopak. – Ktoś nas szuka. – To pewnie oni – rzekł Wally, oczami wyobraźni widząc mężczyzn w źle skrojonych garniturach. – Jacy oni? – Ci sami, którzy zabrali mnie z aresztu – uśmiechnął się w duchu na wspomnienie numeru, jaki im wywinął. – Skąd wiesz, że to na pewno ci sami ludzie? – Przeczucie... – Cudny zaczął mówić. – Chociaż nie... – poprawił się momentalnie. – Zwykła logika: jeśli uciekłem tamtym, to mnie szukają. Proste? – Jak budowa cepa – potwierdził Sokół, nie mrugnąwszy nawet okiem. Wally zaczął opowiadać o pobycie w Świętoszowie, niektóre szczegóły pomijając, inne mocno retuszując. Kiedy dotarł do momentu ucieczki, zawahał się. – A jak udało ci się im uciec? – spytał Sokół, chociaż domyślał się, że odpowiedź będzie daleka od prawdy. – Ostro popili i zasnęli – kłamał dalej jak z nut. * Smoła był człowiekiem niejednego talentu, a przy tym istnym tytanem pracy. Połączenie takich cech sprawiało, że jeśli postawił przed sobą jakiś cel, nie było takiej siły, która odciągnęłaby go od realizacji.
Ktoś inny na jego miejscu poczekałby na efekty pracy grupy pościgowej. Tymczasem on nie marnował czasu. W ułamku sekundy z mściwego żołnierza zmienił się w czułego ojca zaniepokojonego przedłużającą się nieobecnością ukochanego syna. Problemów z wyciągnięciem informacji od pracownicy schroniska nie miał żadnych. Kiedy skończył rozmawiać, natychmiast zadzwonił do dowódcy grupy pościgowej, żeby przedstawić sytuację. Od razu potem wykonał telefon do pułkownika Lanca. – Kobieta ze schroniska mówiła, że chłopak był na Diablaku – referował Smoła. – Co ciekawe, później polazł tam pismak. – To nie mógł być przypadek – Lanc myślał na głos. – Nie mógł – potwierdził szybko jego podwładny. – Tym bardziej że ze szczytu wrócili już razem. – Czyli dziennikarz był tam z chłopakiem? – upewnił się. – Na górę poszli oddzielnie, zeszli wspólnie. – Musicie ich znaleźć. Jak najszybciej! – Byli tam jeszcze pięć minut temu – podał Smoła. – Dopiero co wyszli ze schroniska. – Gdzie są teraz nasi? – Pięć minut od celu. – Czyli mają dziesięć minut straty... – Tyle, co nic. – Tyle, co nic... – rozmarzył się Lanc. – Ptaszki są już blisko klatki... – Zdjąć Sokoła? – Jeśli będzie możliwe dyskretne śledzenie, to ograniczcie się do tego – polecił. – Jeżeli nie, macie ich zdjąć. Nie możemy sobie pozwolić, żeby nam znów zniknęli z oczu. * Kwadrans po wyruszeniu zatrzymali się na krótki postój. Obaj wykorzystali okazję, aby podziwiać widoki. – Wally... – rzucił nagle Sokół. Chłopak odwrócił głowę, spojrzał na niego pytająco. – Co robiłeś na tej górze? – spytał dziennikarz. Cudny w odpowiedzi otarł palcami usta.
– Na górze? – rzekł po dłuższej chwili. – Na Diablaku – wyjaśnił Sokół. – Jasne! – pacnął się otwartą dłonią w czoło. – Zdobywam Koronę Gór Polski. Babia Góra od dawna była w mojej rozpisce – łgał gładko. – Które szczyty już zrobiłeś? – błyskawicznie zadał pytanie. – Które?... Eee... Rysy w Tatrach, Śnieżkę w Karkonoszach, Wysoką Kopę w Górach Izerskich – wyliczał. – Jeszcze Skalnik w Rudawach Janowickich i Szczeliniec Wielki w Górach Stołowych. – To niewiele. – A pan ile ma na koncie? – Wally odciął się momentalnie. – I postanowiłeś zaliczyć Diablak akurat teraz, kiedy dopiero co zwiałeś z aresztu? – nie dał się zaskoczyć i naciskał dalej. Cudny milczał. Sokół już miał wyrzucić z siebie, że nie wierzy w ani jedno słowo chłopaka, postanowił bowiem zmusić go do mówienia prawdy, ale przeszkodził mu błysk w oddali. Świetlny refleks wbił się prosto w jego oczy. Instynktownie je zmrużył. – Chyba ktoś się bawi lusterkiem – ocenił Wally. Dziennikarz przyłożył dłoń do czoła, robiąc prowizoryczny daszek. Chwilę wpatrywał się w dal, po czym rzekł: – Czterech mężczyzn. Wyglądają na dobrze zbudowanych. Siłowni tu nie ma, więc albo to straż graniczna, albo inni mundurowi. – Widzi pan takie szczegóły z tej odległości? – Cudny nie krył zdziwienia. – Mam świetny wzrok – mruknął. – Światła na skrzyżowaniu rozpoznaję z kilometra. Chłopak nic nie odpowiedział, ale po twarzy było widać, że nadal jest sceptyczny. – To nasi nieproszeni goście – mówił dalej Sokół. – Narzucili ostre tempo, lepsze od naszego. Mamy tylko kilka minut przewagi – ocenił. – Zgadzam się – potwierdził Wally, patrząc przed siebie. – Maksymalnie kwadrans. Tyle, co nic. – Zbieramy się. Żadnych przerw na jedzenie, żadnego gadania
– sprawnie zarzucił plecak, zapiął klamry. – Idziesz pierwszy i dajesz z siebie wszystko. Potem co pięć minut zmieniamy się na prowadzeniu. – Tak jest! – potwierdził. Ruszając, Sokół obrócił się raz jeszcze za siebie, kontrolując odległość do grupy pościgowej. Zaklął siarczyście w myślach. Już kiedyś, kilka lat wcześniej, był w podobnej sytuacji. Wtedy działo się to w Karkonoszach, na mało uczęszczanym zielonym szlaku wiodącym z Jakuszyc do schroniska na Hali Szrenickiej. Wówczas też siedzieli mu na karku zawodowi zabójcy. Udało się umknąć pogoni, bo była zima, a ścigający nie byli przygotowani ani sprzętowo, ani kondycyjnie. Teraz trasa sprzyjała wędrówce, zaś wojskowi – nie miał co do tego wątpliwości – stanowili zupełnie inną parę kaloszy. Było ich czterech, mogli więc dużo częściej zmieniać się na prowadzeniu, a co za tym idzie, dojście zwierzyny stawało się tylko kwestią czasu. Byli jak ucieczka z peletonu, której przewaga topniała z każdym metrem. Wiedział, że idąc dalej szlakiem, nie mają szans. Zaczął intensywnie myśleć. * – Przystanęli – mężczyzna, który kiwnął głową przed siebie, ledwo mieścił się w skafandrze. Gdyby, zamiast kariery wojskowej, wybrał salę treningową, miałby duże szanse na światowy czempionat w kulturystyce. Dowódca grupy pościgowej przeniósł wzrok w miejsce wskazane przez kolegę. Błyskawiczną wydał komendę: „Stój!”. – Patrzą w naszym kierunku – rzekł, przyglądając się Sokołowi i Cudnemu przez lornetkę. – Mogą się zorientować, że siedzimy im na ogonie – rzekł nieśmiało kulturysta. Pozostali dwaj mężczyźni przysłuchiwali się w milczeniu, wykorzystując sposobność do ugaszenia pragnienia. – Niby jak? – dowódca parsknął lekceważąco. – Wystarczy odbicie słońca w szkłach lornetki – cedził słowa przez zaciśnięte zęby. – Jak wyciągałeś ją z futerału, błysnęło. Co najmniej raz.
– Chyba ci w dupie błysnęło! – warknął. – Zbieramy się. – Młody może mieć rację – jeden z dotychczas milczących mężczyzn pokazał dłonią w kierunku Cudnego i Sokoła. – Stali i patrzyli w tę stronę. Chwilę potem ruszyli dużo szybciej, niż szli wcześniej. Rzeczywiście mogli nas dostrzec. – Gołym okiem? – dowódca nie dawał za wygraną. – Lornetki nie mieli, widziałbym... – Będziemy tak dyskutować czy robimy swoje? – ostatni milczek schował butelkę wody mineralnej do plecaka. – Zapierdalamy! – polecił dowódca. * Na swojej zmianie Sokół narzucił mordercze tempo. Przynajmniej tak mu się wydawało na początku, szybko bowiem okazało się, że Wally nie odstaje na krok. Mało tego, kilka minut później, kiedy z kolei on zmienił dziennikarza na prowadzeniu, jeszcze bardziej przyśpieszył. Po jakimś czasie zaczęli przekazywać sobie pałeczkę nie co pięć minut, ale co 200-300 metrów. To jednak nie wystarczało, bo grupa pościgowa zbliżała się coraz bardziej. Jedyną nadzieją był gęsty las widniejący może pół kilometra przed nimi. Sokół ocenił odległość od wrogów, po czym wyprzedził chłopaka i zaczął biec. Aby nie tracić czasu, nie obracał się za siebie. Gdyby to zrobił, dostrzegłby, że wojskowi również puścili się biegiem.
ROZDZIAŁ 29 Brak właściwej oceny sytuacji przez Sokoła był wielkim błędem i zemściłby się niechybnie, gdyby nie przytomność umysłu chłopaka. Kiedy wbiegli do lasu i dziennikarz nakazał zejście ze szlaku w ledwo widoczną ścieżkę, Wally stanowczo zaprotestował. Głowy mężczyzn majaczyły 400, góra 500 metrów dalej. Dopóki byli w kontakcie wzrokowym, zboczenie ze szlaku na nic by się zdało. Trzeba było poczekać, aż trasa zacznie się wić jak serpentyna, dopiero wtedy, umykając oczom prześladowców, należało wykorzystać leśną gęstwinę do wykonania nagłego zwrotu. Jak Cudny wymyślił, tak zrobili. Biegli tak długo, aż dotarli do odcinka składającego się z samych zakrętów. Któryś kolejny wykorzystali na ucieczkę. Manewr powiódł się znakomicie, bowiem ścigający dopiero po kilometrze – kiedy szlak znów się „wyprostował” – zorientowali się, że coś jest nie tak. Dowódca grupy co prawda próbował ratować sytuację, wysyłając szpice w różnych kierunkach – sam zaś pognał naprzód, tak na wypadek, gdyby ścigani dla zmyłki nie zboczyli z trasy – ale teren do sprawdzenia był zbyt rozległy, aby udało się osiągnąć cel. Po kwadransie poszukiwań, kiedy mężczyźni wrócili do punktu wyjścia, dowódca podjął jedyną rozsądną decyzję. Pozostało złożyć raport Smole. Na samą myśl skrzywił się kwaśno. * Biegli co tchu, nie zważając na gałęzie smagające po twarzy i wysokie liście paproci uderzające w golenie. Zmęczyli się okropnie i to nie samym biegiem, co bardziej patrzeniem pod nogi. To nie był już ubity szlak, tutaj każde złe postawienie nogi na grząskim gruncie mogło skończyć się poważną kontuzją. Kiedy oddalili się od trasy na kilometr – szacowali to orienta-
cyjnie – zatrzymali się. Przez kilka minut oddychali ciężko w milczeniu. Dopiero wyrównawszy nieco oddech, zaczęli łapczywie pić. Ugasili pragnienie, podjęli decyzję o rozbiciu prowizorycznego biwaku i krótkim odpoczynku. Chleb był co najmniej wczorajszy, jeśli nie jeszcze bardziej wiekowy. Konserwa też nie była najlepsza, a do popicia mieli zwykłą wodę. Ale w tych warunkach to i tak był posiłek bogów. Już od pierwszego kęsa Sokół próbował ciągnąć chłopaka za język, ale ten odpowiadał tylko półsłówkami, torpedując każdą próbę nawiązania rozmowy. Dziennikarz tłumaczył, że jeśli ma służyć pomocą, ten powinien współpracować, ale nic nie udało się wskórać. W pewnym momencie dał sobie spokój, dziwiąc się przy tym w duchu nagłej zmianie nastroju chłopaka. W schronisku, gdy tylko odzyskał siły, był sympatycznym i nadzwyczaj rozmownym nastolatkiem. Teraz zachowywał się, jakby dopiero co ugryzła go osa. Gdyby miał z kimś takim przebywać dłużej, nie wytrzymałby. Z drugiej jednak strony chłopakowi należała się taryfa ulgowa. Brutalne zabójstwo rodziców, bezpodstawne oskarżenia, areszt, w końcu porwanie przez wojsko. Dorosły by tego nie wytrzymał, co dopiero ktoś, kto na trudny szlak dojrzałości dopiero co wstąpił. Sokół postanowił nie naciskać, pozwolić, aby Wally otworzył się, kiedy przyjdzie na to czas. W milczeniu rozłożył mapę. Nie zdążył nawet odnaleźć Babiej Góry, gdy palec Cudnego stuknął we właściwe miejsce. – Tu jesteśmy – rzekł Wally niewyraźnie, żując najsmaczniejszą kanapkę na świecie. – Najbliżej mamy do miejscowości Oravská Polhora, po polsku Orawska Półgóra. W linii prostej to jakieś dwie, może trzy godziny drogi – ocenił Sokół. – Tylko musimy znaleźć jakąś leśną drogę. – A nasi przyjaciele? – spytał ożywiony, zupełnie nie przypominając siebie sprzed zaledwie chwili. – Jeśli kombinują tak samo jak my? – Jest ich tylko czterech. Jeden wróci na polską stronę na wy-
padek, gdybyśmy my tak zrobili. Jeden pójdzie dalej słowackim szlakiem – analizował Sokół. – Zostanie dwóch, którzy ewentualnie odbiją w las. Ale musieliby mieć mnóstwo szczęścia, żeby trafić na nas w tej gęstwinie. – Będziemy ryzykować? – nie był przekonany. – Dojdziemy do asfaltu, unikając szlaków – stuknął palcem w drogę oznaczoną na mapie numerem 78 – i ukryjemy się w zaroślach. Osobówki będziemy ignorować, złapiemy na stopa ciężarówkę. Chyba tirem nasze psy tropiące spod ziemi nagle nie wyjadą? – Może być – Cudny wpakował do ust resztkę kanapki. – Z Orawskiej Półgóry złapiemy transport do Orawskiego Podzamcza. To czterdzieści kilometrów, powinniśmy być tam przed zmrokiem. – Tam przenocujemy? – Tak – Sokół złożył mapę. – Co dalej? – Zobaczymy jutro – zbył chłopaka, w ułamku sekundy podejmując decyzję, aby jeszcze nie zdradzać właściwego celu wizyty. * Dowódca grupy wiedział, że zwłoka tylko pogorszy sprawę, nie czekał więc, od razu wykonał telefon do Smoły. Rozmowa była krótka i bardzo nieprzyjemna, trudno się temu dziwić, zgubili obiekty w środku leśnej głuszy. Smoła był wściekły, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na marnowanie czasu, którego na dodatek nie mieli. Zanim jeszcze zadzwonił do pułkownika, zapoznał się z warunkami terenowymi w okolicach Babiej Góry. – I jak ich teraz namierzymy? – pułkownik Lanc zadał pytanie na pozór spokojnym głosem, ale w tle dało się wyczuć targające nim emocje. – Będziemy czekać, aż łaskawie się gdzieś pokażą? Bo tacy głupi, żeby dzwonić, to oni nie są – podniósł głos o dwa tony. Smoła dyplomatycznie milczał, wiedział, że szef musi dać upust gniewowi.
– A jak się nie pokażą? – Lanc mówił coraz głośniej. – Zniknęli wam na granicy, równie dobrze mogą być w Polsce, jak i na Słowacji – grzmiał dalej. – Za godzinę mogą być w Czechach, a wieczorem już w Niemczech albo w Austrii... – Panie pułkowniku... – przerwał nieśmiało. – Wątpię, żeby wrócili na polską stronę, dlatego zostawiłem naszych ludzi na Słowacji. Każdy z nich sprawdzi jedną z miejscowości położonych najbliżej granicy. Śmigłowca nie możemy tam wysłać, za to auta są już w drodze. – Mają znaleźć igłę w stogu siana – zauważył. – Ze schroniska wcale nie musieli iść na Babią Górę, mieli do wyboru kilka dróg po polskiej stronie. Moim zdaniem mają coś do załatwienia na Słowacji – myślał na głos. – Właśnie przyszło mi na myśl, że moglibyśmy zawęzić obszar poszukiwań... Sara Bednarz może wiedzieć, dokąd oni zmierzają. To ona chwilę przed ucieczką ze schroniska rozmawiała z pismakiem telefonicznie. – A niby w jaki sposób mamy się dowiedzieć, o czym rozmawiali? – Lanc już nie krzyczał, mówił rzeczowo. – Może mam do niej zadzwonić osobiście i zapytać, co? – ironizował. – A nasz kontakt w Abwehrze?... – zdecydował się zaryzykować. – Jak będzie tak blisko węszył, to może się zdekonspirować – zaoponował gwałtownie. – Na razie ograniczymy się do sprawdzenia śladów elektronicznych. Jeśli to nie da rezultatu, wtedy pomyślimy o uruchomieniu kreta. Ale to ostateczność – zastrzegł. * Jak zaplanowali, tak zrobili. Dojście do drogi nr 78 zajęło im niespełna dwie godziny. Mniej niż myśleli, ale to dlatego, że szybko natknęli się na leśny dukt, który zaprowadził ich wprost do celu. W zaroślach też nie spędzili zbyt wiele czasu, ciężarówki mknęły tędy jedna za drugą i bez problemu złapali stopa. Słowackiemu kierowcy powiedzieli, że zabłądzili, schodząc z Babiej Góry. W Orawskiej Półgórze wysiedli przy przystanku autobuso-
wym. Sokół rzucił tylko okiem na rozkład jazdy, następnie od razu ukryli się w pobliskiej restauracji. – Nie łapiemy stopa? – Wally podzielił się swoim zdziwieniem, gdy tylko zamówili obiad: zupę czosnkową i pieczeń wołową z knedlami w sosie serowym. – Tato mnie uczył, żeby w takich przypadkach unikać węzłów komunikacyjnych, bo mogą być pod obserwacją. – I miał rację – przyznał Sokół. – Ale tym razem musimy skorzystać z komunikacji publicznej. W lesie łapaliśmy stopa tak, że nikt nas nie widział, prawda? Potaknął skinieniem głowy. – Tutaj ten motyw nie przejdzie. Będziemy widoczni jak na dłoni – tłumaczył Sokół. – A nie wiemy, przed kim się chowamy. Chyba że ty zdążyłeś się im przyjrzeć. – Dwóm nie zdążyłem – odburknął. – Zobacz – wskazał palcem na szybę z widokiem na przystanek. – Najbliższy kurs jest do Orawskiego Podzamcza, a ludzie już się zbierają. Jak autobus podjedzie, będziemy mieli chwilę, żeby do niego wskoczyć. Piętnaście sekund ryzyka, że w tym momencie zobaczą nas niepowołane oczy. Stopa w tak krótkim czasie z pewnością nie złapiemy. – Rozumiem – mruknął Cudny. Na widok kelnerki przerwali rozmowę. Kiedy ta na stole postawiła wazę, z której unosiły się obłoki pachnącej pary, poczuli wilczy głód, zajęli się więc jedzeniem. – Nie odpowiedziałeś mi na jedno pytanie – Sokół był w połowie talerza, gdy zdecydował się odwrócić strategię o 180 stopni. Popił wody z karafki, bo zupa była bardzo pikantna. – Już dwa razy cię o to pytałem. – Tak? – chłopak udawał głupiego. – Co naprawdę robiłeś na Diablaku? – spytał, nie licząc zupełnie na szczerą odpowiedź. – Już mówiłem – siorbał głośno. – Zaliczałem kolejny szczyt... – Słuchaj, Wally – Sokół skończył zupę. – Obaj doskonale wiemy, że bezczelnie kłamiesz. Cudny zamarł nad talerzem z łyżką w połowie dystansu
do ust, które zaciął w geście mocnego sprzeciwu. – No może nie bezczelnie – tonował dziennikarz. – Nie mówisz mi prawdy – wbił spojrzenie w chłopaka. Łyżka wisiała nieruchomo w powietrzu. – Słyszysz mnie? – spytał Sokół, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Słyszę – Wally wytrzymał spojrzenie. – Dlaczego miałbym kłamać? – Skąd miałbym to wiedzieć? – niespodziewanie zaczął odczuwać ból głowy. Odłożył widelec i nóż, aby pomasować skronie. Cudny opuścił najpierw wzrok, potem łyżkę. Bez słowa dokończył zupę, odstawił talerz, sięgnął po drugie danie. – Coś cię na tę górę przyciągnęło, prawda? – ból minął i Sokół trzymał już widelec i nóż, zaciskając na nich palce w taki sposób, że ktoś stojący obok mógłby odnieść wrażenie, iż zamierza ich użyć w celach wybitnie niekonsumpcyjnych. Wally zaatakował pieczeń z zapałem godnym lepszej sprawy. Unikał spojrzenia dziennikarza, jak mógł, ale obaj wiedzieli, że przekroczyli granicę, zza której nie było powrotu. Pewne sprawy musiały ujrzeć światło dzienne. – Jestem ciekawy, czy wiesz, że urodziłeś się na tej górze – Sokół powiedział to, po czym włożył do ust okazały kawałek mięsa. Do tego momentu postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że dziennikarz rozmawia z chłopakiem o niczym. Na dźwięk tych słów głowa Cudnego poszybowała w górę tak szybko, że mało brakowało, a zwichnąłby sobie odcinek szyjny kręgosłupa. – Co pan powiedział? – rzekł po dłuższej chwili, nie zdając sobie sprawy, że sos serowy spływający z kawałka mięsa nabitego na widelec plami lśniący bielą obrus. Niemal dało się namacalnie odczuć, jak potężne emocje targają teraz chłopakiem. W tym momencie ktoś stojący obok straciłby pewność co do niewinności tej rozmowy. – To, co słyszałeś – mówił dalej Sokół, nabijając kolejną porcję pieczeni. – Urodziłeś się na Diablaku. Nie wiedziałeś? – od-
grywał swoją rolę znakomicie. Za to zdumienie malujące się na twarzy Cudnego było zbyt duże, żeby mogło być udawane. Każdy kawałek ciała chłopaka wyrażał osłupienie. – Przyszedłeś na świat na szczycie góry – kontynuował dziennikarz. – Nie wiedziałem – rzekł po chwili. Po twarzy było widać, że intensywnie dopasowuje do siebie fakty. – Mało tego – Sokół postanowił kuć żelazo, póki gorące. – Tego samego dnia na tej samej górze dzieci urodziły również dwie inne kobiety. Dasz wiarę? – wbił widelec w największego knedla na talerzu, obmoczył go w sosie, włożył do ust i mlasnął ze smakiem. Sos spływający z kawałka pieczeni Wally’ego wciąż profanował biel obrusa. – Dzisiaj rozmawiałem z byłym kierownikiem schroniska Markowe Szczawiny – dziennikarz szukał na talerzu kolejnej kulinarnej ofiary. – To, co mi powiedział, na pewno cię zainteresuje – zaczął opowieść. * Pułkownik Lanc miał sześćdziesiątkę na karku i jak na typowego mężczyznę w sile wieku, miał problemy z wysłaniem mejla, a od telefonu komórkowego nadal wyżej stawiał stacjonarny. Nie znaczyło to jednak, że był na bakier z nowoczesnymi technologiami. Ktoś na tak ważnym stanowisku jak on, nie mógł sobie na taki komfort pozwolić. Znacznie wcześniej sam sobie zaordynował odpowiednie szkolenie. Teraz więc żaden z techników nie musiał mu tłumaczyć, co to są ślady elektroniczne i jak będą namierzane. Wiedział doskonale, że jakąkolwiek stronę internetową Sara Bednarz ostatnio odwiedziła, gdziekolwiek choćby raz kliknęła, wszystko zostanie namierzone. Wszystko. Sprzęt, którym dysponowali ludzie Lanca, był najnowocześniejszy, nawet wyspecjalizowane formacje wojskowe takiego nie miały. Zabezpieczenia ABW były solidne, ale do przejścia, po prostu potrzeba było nieco więcej czasu.
Akurat tego, za sprawą zgubienia Cudnego i Sokoła, mieli pod dostatkiem. Co więcej, chwile spokoju, którymi obaj się teraz cieszyli, działały na korzyść ścigających, usypiały bowiem czujność zwierzyny. Lanc wykonał odpowiedni telefon, wydając dyspozycje komu trzeba. Odłożywszy słuchawkę, rozsiadł się w fotelu. Sięgnął po broszurę leżącą na biurku, „Pisma - Mowy - Rozkazy Józefa Piłsudskiego”, oryginalne wydanie z 1931 roku. Otworzył w miejscu, do którego wracał nieustannie od kilku dni, odkąd tylko natrafił na to zdanie podczas lektury. „Balansujcie dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat!”. Wpatrywał się dłuższą chwilę w zdanie skreślone przez Naczelnika w którymś z licznych listów. Uśmiechnął się pod nosem, zamknął broszurę delikatnie, żeby nie naruszyć nadwątlonych zębem czasu kartek. Przymknął powieki. Zapadając w drzemkę, zaczął marzyć. * Kiedy Sokół skończył opowieść, Wally nie miał już wyjścia, musiał przyznać, że na Diablak przywiodła go nieznana siła, której nie potrafił zrozumieć, ale też której nie umiał się przeciwstawić. Wysłuchawszy dziennikarza, sam zaczął mówić. Ze szczegółami opowiedział o nagłej zmianie pogody, jednak nadal słowem nie zająknął się na temat przywidzeń. Gdyby wówczas Sokół podejrzewał cokolwiek, jednym celnym pytaniem rozbiłby mur niechęci chłopaka do uzewnętrzniania się. Ponieważ nie miał pojęcia o tym aspekcie więzi między rodzeństwem, pytanie nie padło. A odpowiedź na nie oszczędziłaby im wielkiego zagrożenia.
ROZDZIAŁ 30 Gdyby mieli czas na surfowanie w internecie, dowiedzieliby się, że potężny zamek górujący nad okolicą, który ukazał im się na długo przed dojazdem do celu, jest uznawany za jeden z najpiękniejszych na Słowacji. Ale niepotrzebna była im ta wiedza, i bez tego widok przyciągał uwagę jak magnes. Przejeżdżając mostem na Orawie, wpatrzeni byli w kamienne mury jak w obrazek. Kiedy wysiedli z autobusu, Sokół momentalnie otrząsnął się z turystycznych ciągot, koncentrując się na celu podróży. Kwadrans trwało, zanim znaleźli odpowiedni sklep, ale w końcu udało im się kupić dwa nowe telefony i pakiety minut. Nabytek do najtańszych nie należał, ale był nieodzowny, ich aparaty były trefne. Stojąc u podnóża góry, na której jeszcze w XIII wieku wzniesiono warownię, Sokół sprawdził pocztę, po czym zadzwonił do Sary Bednarz na podany przez nią numer. Nie miał czasu do stracenia, zbył więc pytania o szczegóły górskiej eskapady, wymawiając się, że wszystko jest w porządku. Dzwonił przecież nie po to, żeby urządzać pogaduszki, tylko po adres mieszkania dziewczyny. Chłopakowi zlecił zadanie znalezienia noclegu, sam wytłumaczył się koniecznością załatwienia pewnej sprawy, w którą oczywiście Cudnego nie zamierzał wprowadzać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. * Technikom poszło szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał, głównie za sprawą przypadku. Jeden z nich skojarzył datę urodzenia Cudnego z datą zapytania o urodziny w całym kraju, które złożyła Sara Bednarz. Kiedy już wpadł na interesujący trop, nie odpuścił, szybko dotarł do danych adresowych Zlato-
mily Kocourkowej. Błyskawicznie przekazał informacje Lancowi, a ten dalej. Smoła również nie zwlekał. Najbliższa ekipa miała do celu zaledwie pół godziny jazdy samochodem. * Kamienica była niepozorna. Sokół miał szczęście, już w drugim mieszkaniu trafił na młodą kobietę mówiącą po angielsku. Po krótkiej rozmowie okazało się, że Kocourkowie od dawna nie mieszkają w Orawskim Podzamczu. Nie zniechęciło go to jednak, drążył temat tak długo, aż dziewczyna zaprowadziła go do sąsiadki mieszkającej piętro wyżej. Fart sprzyjał mu nadal, bo kobieta gościła akurat na kolacji koleżankę z sąsiedniej kamienicy. Panie zaczęły opowiadać o tragicznym wypadku, do którego doszło latem niespełna trzy lata wcześniej. Cała rodzina Kocourków wybierała się na wakacje, ale nie udało im się dojechać do celu. Zaledwie kilka kilometrów dalej auto uderzyło w potężne drzewo. Nikt nic nie widział, policja przyjęła, że zmęczony kierowca źle wjechał w ostry zakręt. Na miejscu zginęli rodzice dziewczyny, ona sama została lekko ranna, trafiła do szpitala. Podobno potem zaopiekowała się nią dalsza rodzina. W każdym razie do Podzamcza Zlatomila już nie wróciła. W tym momencie opowieści kobiety podzieliły się z gościem swoimi podejrzeniami, że coś w tej sprawie śmierdziało. Jak bowiem można było mówić o zmęczeniu kierowcy, jeśli dopiero co wstał z łóżka? Sokół swoimi wątpliwościami się nie afiszował, ale również je podzielał. Nie zdradził też, że owa dalsza rodzina to byli według niego Cudni. Już miał wychodzić, kiedy druga sąsiadka przypomniała sobie, że ma w domu zdjęcia wnuczki, która przez lata bawiła się razem ze Zlatomilą. Oczywiście mogła je pokazać. Dziennikarz poszedł z nią do mieszkania. Kobieta znalazła cztery fotografie, na których była Zlatomila. Co prawda nigdy nie widział na oczy wnuczki uprzejmej Słowaczki, ale wystarczył rzut oka na pierwsze zdjęcie i wiedział już, która z dziewczynek to Zlatomila.
Ostatnie z nich pochodziło z urodzin wnuczki z początku czerwca 2011 roku, na dwa tygodnie przed wypadkiem. Sokół wyjął telefon, zrobił zdjęcia fotografiom i natychmiast przesłał je Sarze Bednarz – nie dodał przy tym, skąd je ma – poprosił jedynie o ich spreparowanie, by wyglądały na starsze, niż były w rzeczywistości. Wychodził akurat na ulicę, kiedy zadzwonił telefon. Zdziwił się, niemożliwe, żeby Sara tak szybko uwinęła się z zadaniem. Spojrzał na wyświetlacz, wszystko było jasne, to Wally próbował się z nim skontaktować. – Przed chwilą widziałem podejrzany samochód – relacjonował podekscytowany. – Spokojnie! – rzekł Sokół. – Co się stało? – Widziałem podejrzany samochód – wysapał. – W jakim sensie? – W naszej obecnej sytuacji to nie jest najmądrzejsze pytanie – prychnął Cudny. – Jakiś ty dowcipny – żachnął się. – Miałeś ciężką noc, jeszcze cięższy dzień, spać ci się chce, niedługo duchy zaczniesz widzieć. – Nie mam żadnych zwidów – obruszył się Wally. – Pół godziny temu znalazłem nocleg niedaleko centrum. Poszedłem do sklepu, żeby kupić coś do jedzenia. Jak szedłem w tamtą stronę, widziałem czarne bmw i dwóch mężczyzn. Jak wyszedłem, widziałem drugie takie samo jadące w przeciwną stronę – meldował z namaszczeniem. – To było 10 minut temu. – Może miejscowa młodzież urządziła sobie przejażdżkę? – Sokół próbował uspokoić sam siebie. – Po pierwsze, nie miejscowa, bo tablice są polskie, w dodatku z Warszawy. Po drugie, nie młodzież, w tym drugim widziałem dwóch napakowanych osiłków. Jechali na tyle szybko, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, ale na tyle wolno, że mnie to zastanowiło. Jakby kogoś szukali. – Kurwa mać! – nie miał już żadnych złudzeń. – Widzieli cię? – zaniepokoił się. – Nie. Za pierwszym razem widziałem ich od tyłu, za drugim byłem zasłonięty przez pomnik.
– Ile masz do kwatery? – Jestem na kwaterze. Nikt mnie nie śledził – Wally uprzedził pytanie, potem podał adres. – Będę za pięć minut. Zamknij drzwi na klucz i nikomu nie otwieraj, aż przyjdę. Jasne? – Jasne – rzucił, przeciągając sylaby. * Kierowca pierwszego wozu bębnił palcami w kierownicę, zastanawiając się, ile jeszcze czasu minie, zanim dowódca wróci. – Nie miał sobie kiedy zrobić przerwy na zakupy – syknął ze złością przez zęby. Bynajmniej nie dlatego, że miał coś przeciwko sprawunkom, sam chętnie kupiłby coś do jedzenia. Tylko że on musiał warować w aucie, podczas gdy szef folgował burczącemu brzuchowi. – Nie śpij, bo cię obudzą! – drzwi od strony pasażera otworzyły się gwałtownie. – Nie spałem – warknął w odpowiedzi. – Spałeś, nie spałeś, dałeś się podejść jak dzieciak – dowódca usiadł w fotelu. – Ile razy mam powtarzać, że oczy trzeba mieć naokoło dupy? Kierowca nic nie powiedział. – Żryj – dowódca podał reklamówkę. Zanim zajrzał do środka, już wiedział, że będzie zadowolony, zapach dobrze przyprawionej kiełbasy zapowiadał istną ucztę. – Dzięki – mruknął kierowca. – A coś do picia? – spytał z nadzieją. – Tylko woda – podał butelkę. – Jest okazja do świętowania, ale to później. – Jaka? – zaciekawił się. – Gówniarz był w sklepie nie dalej jak pół godziny temu. Kupował żarcie na kolację. – Skąd wiadomo, że na kolację? – kierowca odgryzł kawał kiełbasy. – Pochwalił się babie. – To znaczy, że będzie tu nocował. – Sam na to wpadłeś? – kpił dowódca.
Kierowca potaknął z dumą. – To się, kurwa, dałeś wyjebać w kosmos! – zaśmiał się zadowolony. – Przecież kolację można zjeść w autobusie, w samochodzie, gdziekolwiek. W chuja się zrobiłeś, aż miło! – To skąd te powody do świętowania? – zdziwienie sięgało od czoła po resztkę kiełbasy wystającą z kącików ust. – Bo kupował też żarcie na śniadanie – dowódca zarechotał. – Trzeba powiadomić chłopaków, że zostajemy na noc – sięgnął po telefon. – Kurwa, nie odbiera! * Po rozmowie z Wallym, Sokół od razu zadzwonił do Sary Bednarz. – Mamy szybkie tempo w Abwehrze, ale nie aż takie – nie dała mu dojść do słowa. – Chwilę to musi potrwać. Kiedyś miałeś w sobie więcej cierpliwości. – Kiedyś mi się ta cierpliwość opłacała – Sokół odciął się momentalnie. – Zabolało – szepnęła. – Miało zaboleć – odparł smutno. – Nie dzwonię w sprawie zdjęć. Milczała. – Chwilę temu Wally widział dwie beemki z osiłkami – Sokół mówił dalej. – Dla jasności, na polskich numerach rejestracyjnych. Szukali kogoś. – Was. – Nas – potwierdził niepotrzebnie. – Tego bym się sam domyślił, nie musiałbym prosić o pomoc ciebie – rzucił z przekąsem. – Znowu zabolało. – To już twoja sprawa – uciął. – Zgubili nas w lesie, daleko stąd. Prawdopodobieństwo, że trafiliby tutaj za nami tak szybko, jest niewielkie... – Większe niż ci się wydaje – skontrowała Sara Bednarz. W głosie było słychać pretensję do Sokoła. – Gdyby przyjechali jednym samochodem, mógłbym przyjąć, że wysłali kilka ekip w najbardziej prawdopodobne miejsca,
w których możemy być. Ale przyjechali w dwa auta – zawiesił głos. – Walą na pewniaka – dopowiedziała po krótkiej chwili milczenia. – Do tej pory działali, tak bym powiedział, kameralnie. Skoro rzucili aż dwie grupy, to musieli mieć pewność, że tu jesteśmy. Nie wierzę, żeby ryzykowali w ciemno – tłumaczył Sokół, idąc szybkim tempem. – Wiesz, co to oznacza? Po drugiej stronie słuchawki dało się tylko słyszeć głębokie westchnienie. – Dostali cynk – rzekł Sokół. – O tym, dokąd zmierzamy, wiedziałem ja, chłopak i ty. Ani ja, ani Wally nie kontaktowaliśmy się z nikim aż do zjawienia się tutaj. Ty z kim gadałaś? – Miło, że mnie też wykluczyłeś z grona podejrzanych – wycedziła. – Problem w tym, że nikomu nie mówiłam, gdzie jesteście. – Nikomu? – Nikomu – powtórzyła Sara Bednarz. – Słyszę pogłos. Gdzie teraz jesteś? – Na balkonie. – Masz nowy telefon, ja też. Podsłuch więc odpada. Billingi też nic im nie dadzą, bo nie znają numerów. – Może jednak to ja jestem kretem? Bierzesz taką ewentualność pod uwagę? – Za dobrze cię znam – odparł Sokół bez chwili zastanowienia. – To znaczy, jeszcze do niedawna wydawało mi się, że cię znam... – Ranisz moje uczucia... – Ja twoje?! – podniósł głos. – Mniejsza z tym, nie dzwonię prywatnie – cedził słowa wolno. – Przypomnij sobie, co robiłaś od naszej poprzedniej rozmowy, gdy szykowaliśmy się z Wallym do wyjścia ze schroniska. – Miałam spotkanie z dyrektorem – Sara Bednarz zrobiła pauzę. – Zrelacjonowałam mu sytuację, ale bez takich szczegółów, które mogłyby mu powiedzieć, gdzie się przemieścicie. Potem byłam na obiedzie... Następnie krótkie zakupy... Później wróciłam do biura.
– Jesteś jeszcze w pracy? – zdziwił się. – Odkąd wszedłeś do akcji, nie wychodzę z firmy – sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że Sokół poczuł dziwny ucisk w żołądku. – Mówiłaś, że stoisz na balkonie... – nie wiedział, co powiedzieć. Spojrzał na numer budynku, przed którym stał, zgadzał się. – W biurze też mam balkon – wyjaśniła. – Skoncentruj się... Musi być coś, co naprowadziło ich nanasz trop. Co robiłaś przed pójściem do szefa... O, w mordę! – Co się stało? – zaciekawiła się Sara Bednarz. – Możemy przyjąć, że jedną z opcji, którą brali pod uwagę, była nasza ucieczka na Słowację. – Każdy rozsądny by tak kalkulował. – Wysyłając do ciebie mejla, byłem zalogowany w sieci słowackiej... – Doszli do twojego telefonu przez moją skrzynkę mejlową? – Innej możliwości nie widzę – przyznał Sokół. – Chyba że naprawdę strzelali, ale w to bym nie wierzył. – Musisz zmienić telefon. – Obaj musimy je zmienić, bo dzwoniliśmy do siebie chwilę temu. A ty musisz zmienić adres mejlowy i komputer – zauważył. – O, kurwa... – Co się stało? – zaniepokoiła się Sara Bednarz. – Widzę czarne bmw na polskich blachach. Stoi przed domem, w którym Wally wynajął kwaterę. – Nie wchodź tam sam! – była coraz bardziej podenerwowana. – Wezwij miejscową policję. – I co im powiem? – parsknął śmiechem zdenerwowany. – Że ktoś chce porwać nastolatka podejrzanego o podwójne morderstwo? – Coś wymyślisz! Nie wchodź tam! – Sara Bednarz podniosła głos. – Oni mogą być uzbrojeni... Na pewno są... – Nie będę czekał, wchodzę. – Zabraniam ci! – Nie możesz mi wydawać rozkazów – rzekł Sokół spokojnie. – Już nie – dodał, rozłączając się.
Obszedł budynek dookoła, lustrując go od góry do dołu. Światło było widać tylko w jednym oknie na pierwszym piętrze. Tam musieli być. Nacisnął klamkę drzwi wejściowych, ustąpiła. Ruszył klatką schodową, stawiał stopy na drewnianych stopniach ostrożnie, modląc się, żeby nie zaskrzypiały. Były cicho. Wszedł na piętro, nawet, gdyby nie wiedział, które to drzwi, głośna wymiana zdań była wystarczającą podpowiedzią. Podszedł bliżej, rozpoznał głos chłopaka, jakiegoś mężczyzny i kobiety, ta ostatnia krzyknęła coś niezrozumiałego. – Kobieta? – Sokół zadał sam sobie pytanie. – Właścicielka kwatery – szybko wydedukował. Nagle głosy umilkły. Sokół przygryzł wargę. Broń leżała bezużytecznie w plecaku Cudnego, a on nie wiedział nawet, czy drzwi są otwarte, czy zamknięte na klucz. Zresztą, nawet gdyby stały otworem, to co by mu to dało? Miał zaatakować napastnika gołymi rękoma? – Cholera jasna – zaklął szeptem. – Trzeba było posłuchać Sary – aż się wzdrygnął na samą myśl, że mogła mieć rację. Teraz było już jednak za późno, mężczyzna w każdej chwili mógł wyprowadzić Wally’ego do samochodu.
ROZDZIAŁ 31 Sokół myślał intensywnie, ale żadne sensowne rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy. Wtem zza drzwi dobiegł głośny krzyk, potem seria trzasków, wrzasków i odgłosów, które jasno wskazywały na to, że za ścianą albo ktoś rozpoczął remont, albo rozgrywa się jakaś regularna bitwa. Kiedy drzwi wyleciały z hukiem z zawiasów, a na skrzydle padającym na podłogę korytarza Sokół zobaczył bezwładne męskie ciało, wiedział już, że to nie była robota budowlańców. Momentalnie wpadł do środka, nie wierząc w to, co widzi. Wally stał spokojnie na środku pomieszczenia, ocierając spocone czoło. Na krześle pod oknem siedziała kobieta, mogła mieć około 25-30 lat. Milczała, wpatrując się w drzwi do łazienki, a raczej w miejsce, w którym przed chwilą się jeszcze znajdowały. Dziennikarz zrobił dwa kroki, zajrzał do środka, tutaj szkody były największe. Wyrwane z zawiasów drzwi rozbiły w drobny mak kabinę prysznicową, zaś na drobinach szkła leżało drugie ciało. – Przyszli we dwóch? – spytał Sokół niezbyt mądrze. – Jak widać – Wally sięgnął po plecak leżący na podłodze obok łóżka. – Nic się pani nie stało? – podszedł do kobiety. – Kim wy jesteście? – patrzyła przestraszona to na chłopaka, to na dziennikarza. – Lepiej, żeby pani nie wiedziała – Sokół uśmiechnął się kwaśno. – Chyba musimy się zbierać – rzucił Cudny w kierunku dziennikarza. – Będą nieprzytomni jeszcze co najmniej kwadrans, niech pani stąd wyjdzie i wezwie policję – to mówił już do kobiety. Patrzyła na niego przerażona. – Chłopak dobrze mówi – poparł go Sokół. Wszedł raz jeszcze do łazienki, zrewidował mężczyznę. Z portfela wyjął gruby plik
banknotów, same setki. W zwitku było co najmniej 2.000 złotych. – To na pokrycie strat – podał pieniądze kobiecie. – Ja lepiej zadzwonię na policję – wyciągnęła rękę po rekompensatę i zniknęła w dziurze po drzwiach. – Spadamy! – dziennikarz deptał jej już po piętach. * Dowódca próbował kilka razy, kiedy nie udało się połączyć z drugą załogą, nakazał kierowcy objechać miasto. Pech sprawił, że z Sokołem i Cudnym minęli się o dwie minuty. Nie zauważyli oddalających się mężczyzn, bo ich uwagę przykuło zaparkowane bmw. Szczęście w nieszczęściu, zdążyli wejść do mieszkania na długo przed przyjazdem policji. Dzięki temu udało im się wynieść kolegów, zanim na miejsce dotarli mundurowi. Los sprzyjał też właścicielce kwatery, bo, wykonawszy telefon na policję, schroniła się u sąsiadów. Dowódca zarządził natychmiastowe opuszczenie miasta. Potem, chcąc nie chcąc, musiał zadzwonić do Smoły, by zdać kolejny raport. * Szczęście mieli również Cudny z Sokołem, bo udało im się złapać ostatni autobus. Wbiegając na przystanek, nie patrzyli nawet na tablicę informującą o celu podróży, to było nieistotne. Najważniejsze, aby jak najszybciej wyjechać z miasta, w którym szukało ich już polskie wojsko, a wkrótce miała dołączyć słowacka policja. Autobus świecił pustkami, ale i tak zajęli miejsca na samym końcu. – Co tam się stało? – Sokół nie zamierzał czekać z zaspokojeniem ciekawości dłużej, niż było to konieczne. – Przecież powiedziałem wyraźnie: masz się zamknąć na klucz i czekać na mnie – mówił cicho, ale i tak dało się wyczuć ton nagany. – Nie było mnie pięć minut. Pięć! – Zrobiłem tak, jak pan kazał – obruszył się Wally. – Zamknąłem drzwi na klucz...
– Miałeś nikomu nie otwierać! – Przyszła właścicielka i coś chciała. Jak otworzyłem, to było już za późno... – To nie twoja wina, skąd mogłeś wiedzieć, że wykorzystają ją na przynętę – rzucił pojednawczo. – Co było dalej? – Weszli do pokoju razem z właścicielką kwatery. – Tego się domyśliłem z kontekstu – Sokół prychnął lekceważąco. – Pytam o to, jak sobie z nimi poradziłeś? Żaden z nich na ułomka nie wygląda. Podejrzewam, że ściga nas wojsko, więc pewnie byli szkoleni, a wcale bym się nie zdziwił, gdyby to byli komandosi w czynnej służbie. – Coś tam umieli, fakt – powiedział to spokojnie. – Ale jakoś sobie poradziłem. – Coś tam umieli? – nie krył zaskoczenia. – Obaj weszli do sąsiednich pomieszczeń razem z drzwiami, a każdy waży, nie przymierzając, więcej jak stówę. A ty sobie jakoś poradziłeś? – Chińska sztuka walki Sanda – Cudny cedził słowa. – Jedna z jej zasad mówi, że w starciu z mocniejszym należy wykorzystać jego siłę przeciwko niemu samemu. – Podobne zasady obowiązują też w innych sportach walki. Ale to teoria. A mnie interesują twoje umiejętności praktyczne – ironizował. – Dużo ćwiczyłem – wyjaśnił. Zaczął opowiadać o treningach z ojcem, które miały swoje początki, kiedy Wally chodził jeszcze do przedszkola. Mówił o godzinach zajęć, o tysiącach powtórzeń ciosów i kombinacji, o walce wręcz, z plastikowym manekinem, z dwoma przeciwnikami naraz. Sokół słuchał z niedowierzaniem, dopasowując w głowie kolejne elementy układanki. * Pierwszy raz zdarzyło się, aby Smoła zwlekał z przekazaniem raportu pułkownikowi Lancowi. Już wcześniej były takie sytuacje, kiedy nie wszystko szło zgodnie z planem. Ba, dochodziło i do katastrof, ale zawsze znajdował w sobie na tyle odwagi, aby stawić czoła słownym atakom przełożonego. Tym razem było
jednak inaczej. Smoła co prawda próbował przekonać sam siebie, że to tylko mała zwłoka, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że liczy na to, iż któraś z grup podejmie trop. Gdyby miało być inaczej, rozmowa z Lancem z pewnością będzie jedną z najtrudniejszych w karierze. * Wally opowiadał długo, pół godziny. Jak już zaczął mówić, buzia mu się nie zamykała, dopiero przyjazd autobusu na dworzec w Rużomberku siłą rzeczy przerwał to swoiste wyznanie. Na widok dworca kolejowego Sokół nie zastanawiał się ani chwili. Jak się okazało, pociąg do Popradu odchodził za kwadrans. Kiedy wsiedli, Cudny niemal od razu zasnął. Dziennikarz też chętnie przyłożyłby głowę do poduszki, a raczej oparcia fotela, ale ktoś musiał czuwać. Zaczął walczyć ze znużeniem, sięgnął po telefon. – Żyjemy – zrelacjonował Sarze Bednarz ostatnie wypadki. – W co ty grasz? – rzuciła oschle. – Słucham? – odparł zmęczonym głosem. – Po jaką cholerę przysłałeś mi stare zdjęcia Kesji? – grzmiała. – Wiesz, ile kosztuje praca techników? – A nie zastanowiłaś się choćby przez chwilę, skąd niby mogłem wziąć stare zdjęcia Kesji? – odparował. – Nie rozumiem... – A ja dla odmiany rozumiem coraz więcej, chociaż nie we wszystko chce mi się wierzyć – ziewnął Sokół. – Ale przecież to są zdjęcia Kesji – Sara Bednarz nie dawała za wygraną. – Porównaliśmy je z tymi, które mamy w aktach. To jest ta dziewczyna, na sto dwadzieścia procent! – Zgadza się – zrobił pauzę dla zwiększenia efektu. – To są zdjęcia dziewczyny, którą ty znasz jako Kesję. – Którą ja znam jako Kesję?... – wstrzymała głos. – Moment... Chwileczkę... – dało się słyszeć szelest przekładanych kartek papieru. – Chcesz powiedzieć, że Kesja Cudna to tak naprawdę Zlatomila Kocourkowa?! – To właśnie chcę powiedzieć. – Ja pierdolę...
– Też tak myślę – stwierdził Sokół. – To oznacza, że Kesja tak naprawdę nie jest siostrą Wally’ego. Musiała zostać adoptowana przez Cudnych. Pytanie: po co? – zawahał się. – Zakładam, że wiedzieli, iż dziewczyna urodziła się dokładnie tego samego dnia i o tej samej godzinie, co Wally i w tym samym miejscu, czyli na szczycie Diablaka. Jeśli nie mieliby o tym pojęcia, to musiałby być niesamowity zbieg okoliczności, jeden na cały wszechświat. A ja w takie przypadki nie wierzę – w głosie nie pobrzmiewał nawet cień wątpliwości. – Jest jeszcze druga strona medalu: chłopak wie, że Kesja nie jest jego prawdziwą siostrą, ale rżnie głupa przed wszystkimi. I to prawie od trzech lat. – Dlaczego? – Mam pewną koncepcję – rzekł bez przekonania. – Ale samemu nie chce mi się w to wierzyć. Dlatego nie ciągnij mnie za język, bo na razie nic ci nie powiem. – Chłopak wie? – spytała Sara Bednarz. – O czym? – Że ty wiesz o Kesji. – Jeszcze mu nie mówiłem – zlustrował wzrokiem twarz Cudnego, ale nie dostrzegł nic podejrzanego, spał jak zabity. – Kiedy mu powiesz? – Kiedy mu powiem?... – Sokół spojrzał przez okno, dojeżdżali do stacji kolejowej Szczyrbskie Jezioro. Do Popradu było już niedaleko. Uśmiechnął się na myśl o ciepłym i wygodnym hotelowym łóżku. – Kurwa mać! – zaklął niespodziewanie. – Co się stało?! – Nie zmieniłem komórki – jęknął. – Co się stało? – Wally powiódł półprzytomnym wzrokiem po przedziale. – Wysiadamy – oznajmił krótko chłopakowi. – Muszę kończyć – rzucił do słuchawki. – Zmień adres mejlowy na nazwę miejsca, w którym pierwszy raz... No, wiesz... – Wiem – szepnęła Sara Bednarz. – Odezwę się. *
Smoła sięgał właśnie po telefon komórkowy, gdy ten zadzwonił. Zaklął siarczyście, widząc, kto chce z nim rozmawiać. Nie miał wyjścia, musiał odebrać. – Powinienem cię opierdolić jak burą sukę, wiesz o tym? – Lanc nie bawił się w konwenanse. – Tak jest! – odpowiedział natychmiast, zastanawiając się w duchu, czy pułkownik ma zdolności jasnowidza. Inaczej skąd wiedziałby już o wpadce? – Dlaczego nie zameldowałeś, że obiekt opuścił miejscowość Orawskie Podzamcze? – Właśnie miałem... – Smoła zaczął wyjaśniać. – Zamknij się! – przerwał bezceremonialnie. – Jedną z zasad każdej udanej akcji jest nieprzerwany przepływ informacji. – Znana jest mi ta zasada, panie pułkowniku! – Powiedziałem: zamknij się! – warknął Lanc. – Natychmiast po incydencie z udziałem naszych ludzi powinienem się o tym dowiedzieć i to od ciebie! Tak samo zresztą jak o ucieczce obiektu. Liczyłeś, że uda ci się odnaleźć zgubę, zanim się o wszystkim dowiem? Smoła milczał. – Zadałem pytanie – wycedził pułkownik. – Taki miałem plan – potwierdził po chwili wahania. – Od planowania to jestem ja, rozumiesz? – Tak jest! – Trzy minuty temu telefon dziennikarza został namierzony podczas rozmowy z Sarą Bednarz. Obiekt znajduje się w pociągu relacji Rużomberk - Poprad. – Natychmiast wysyłam ludzi – rzekł Smoła podekscytowany. – Policją słowacką nie ma się co przejmować, zaraz po opuszczeniu Orawskiego Podzamcza obie ekipy zmieniły tablice rejestracyjne. Jeśli czekał na pochwałę, to się przeliczył. Lanc rozłączył się, nie wypowiadając słowa.
ROZDZIAŁ 32 Stali na peronie sami, reszta pasażerów zdążyła już zniknąć na parkingu albo w drzwiach dworca. Wally słuchał Sokoła, patrząc na niego, jak na niespełna rozumu. Dziennikarz perorował, że muszą przyjąć, iż grupa pościgowa zjawi się w Popradzie jeszcze przed przyjazdem pociągu. A gdy oni z niego nie wysiądą, żołnierze wrócą do Rużomberku, odwiedzając po kolei każdy dworzec, na którym zatrzymywał się pociąg. Stąd po nitce do kłębka. Dlatego nocowanie w Szczyrbskim Jeziorze nie wchodziło w grę. – To będziemy spać w lesie? – spytał Cudny. – W lesie: tak. Spać: nie – odpowiedział tajemniczo Sokół. – Przejdziemy górami na polską stronę – wyjaśnił po chwili. – Na polską stronę? – zmarszczył brwi. – Jedynym sposobem, żeby przedostać się stąd na polską stronę górami jest wejście na Rysy. – Widzisz, jak szybko załapałeś, o co chodzi? – pstryknął wymownie palcami. – Mamy wejść na Rysy nocą? – Wally nie dowierzał. Sokół potaknął. – Do schroniska nad Morskim Okiem jest z dziesięć godzin. Za dnia, nocą będziemy szli jeszcze dłużej – zauważył chłopak. – Musimy zejść bezpośrednio na Polanę Białczańską i wsiąść do pierwszego busa, który będzie wracał do Zakopanego. – Pan jest szalony – Cudny wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Wejść nocą na Rysy od słowackiej strony to jeszcze jest do zrobienia. Ale schodzić na polską stronę po łańcuchach? O tej porze roku tam wciąż leży śnieg... Będziemy mieć z pięćdziesiąt szans, żeby spieprzyć się w przepaść. Trzeba być niespełna rozumu... – Dlatego im nawet do głowy nie przyjdzie, żeby nas tam szukać.
– Ale to jest niebezpieczne! – nie dawał za wygraną. – Przestań gadać jak potłuczony! – żachnął się Sokół. – Z tego, co mówiłeś, jesteś doświadczonym wędrowcem, mimo młodego wieku. Ja też nie należę do początkujących. Masz czołówkę? – Uhm. – Ja też mam. A raki i czekany albo pożyczymy w Chacie pod Rysami, albo – zrobił pauzę, mocno się przy tym krzywiąc – komuś ukradniemy – westchnął. – Raz udało ci się siłaczy załatwić, bo działałeś z zaskoczenia. Teraz żaden z nich nie podejdzie już do ciebie na odległość ciosu nogą czy ręką. Mamy więc na nich tutaj czekać jak baranki na rzeź czy też chociaż spróbujemy ucieczki, jak na mężczyzn przystało? – ciął słowami. – Myślę, że w Orawskim Podzamczu wpadłem, ponieważ robiłem zakupy w sklepie – wyraz twarzy chłopaka zmienił się w ułamku sekundy. – Tutaj grozi nam to samo. Dlatego proponuję nie robić zakupów, tylko od razu ruszać na szlak. Wody nabierzemy w butelki w strumieniu. Zjemy w Chacie pod Rysami. Jakoś tych kilka godzin przepękamy – nie czekał na reakcję dziennikarza, ruszył w stronę parkingu, przy którym zaczynał się czerwony szlak. Sokół nic nie powiedział, uśmiechnął się tylko pod nosem. * Kierowcy bmw nie przejmowali się ograniczeniami prędkości. Co prawda słowaccy policjanci, podobnie jak ich czescy bracia, byli znani z nieprzejednanej postawy, jednak ryzyko było konieczne. Karkołomna jazda się opłaciła, bowiem na dworzec w Popradzie mężczyźni wbiegli tuż przed przyjazdem pociągu. Rozstawili się tyralierą, aby móc kontrolować wysiadających. Tych było niewielu. Kiedy ostatni pasażer opuścił skład, mężczyźni spojrzeli po sobie nerwowo. Dwaj stojący w środku, jak jeden mąż, weszli do pociągu, ruszyli w przeciwne strony. Gdy wysiedli, sytuacja była już jasna. Dowódca grupy sięgnął po telefon. Nie miał przy tym promiennej miny. Smoła, jak można było łatwo przewidzieć, rzucał
gromami. Dopiero po chwili uspokoił się na tyle, żeby wydać dalsze rozkazy. Rozdzielił oba zespoły i wysłał na rekonesans, od Starego Smokowca do Szczyrbskiego Jeziora mieli do sprawdzenia siedem dworców i przystanków kolejowych. Zanosiła się robota na co najmniej kilka godzin. Dowódca, wsiadając do auta, zaczął się zastanawiać, jak długo jeszcze będą się musieli bawić z dziennikarzem i chłopakiem w kotka i myszkę? Chociaż niepowodzenie w Popradzie nie było jego winą, czuł narastającą frustrację. Obaj zaleźli mu już tak mocno za skórę, że marzył, aby w końcu dostać ich w swoje ręce. * Po półtorej godzinie znaleźli się na wysokości Schroniska przy Popradzkim Stawie. Chociaż obu marzyła się syta kolacja, dla bezpieczeństwa postanowili nie wchodzić do środka, tylko iść dalej. Lepiej było nie ryzykować, że któremuś z osiłków zechce się wdrapywać aż tutaj. O tej porze z pewnością nie było zbyt wielu gości, tak więc szybko by się dowiedział, że stołowali się tutaj. Do kolejnego schroniska, Chaty pod Rysami, zgodnie ze wskazaniami drogowskazów, były trzy godziny marszu. Tempo mieli szybkie, dotarli do niego dwa kwadranse przed czasem. Dochodziła północ i bufet już nie działał, ale kierownik schroniska był na tyle uprzejmy, że udostępnił kuchnię i sprzedał chleb, masło i konserwę turystyczną. Najważniejsze jednak, że wypożyczył sprzęt, który mieli zostawić w schronisku nad Morskim Okiem. Zagrzali po dwie parówki na głowę, zjedli do tego chleb z grubo posmarowanym masłem. Wypili herbatę, uzupełnili termosy i ruszyli w drogę. Teraz zaprzestali już szaleńczego tempa. Mieli w nogach cały dzień, przed sobą ostre podejście na szczyt, a potem niezwykle niebezpieczne zejście na polską stronę. Brawura była ostatnią rzeczą, której potrzebowali. Na polskim wierzchołku Rysów, tym niższym o cztery metry od słowackiego, zrobili krótki postój. Jeść im się nie chciało, ograniczyli się tylko do herbaty. Sokół spojrzał na tarczę zegar-
ka, wskazówki Rakiety pamiętającej jeszcze czasy Związku Radzieckiego wskazywały 1.10. Powiódł spojrzeniem na chłopaka, automatycznie święcąc mu czołówką prosto w oczy. Chociaż podczas drogi ze Szczyrbskiego Jeziora ani razu się nie poskarżył, widać było, że jest ogromnie zmęczony. A przecież najtrudniejszy odcinek był dopiero przed nimi. – Ej! – zaprotestował Cudny, zasłaniając się dłonią. Sokół już miał się odwrócić, gdy podjął decyzję. Pora była wściekle nieprzyzwoita na tego typu pytania, ale, biorąc pod uwagę zmęczenie Wally’ego, istniała szansa na uzyskanie satysfakcjonującej odpowiedzi. – Opowiedz mi coś o Kesji – Sokół przełączył lampkę na czerwone światło. – Słucham? – Cudny był zaskoczony. – Coś o Kesji mi opowiedz – kontynuował niezrażony. – Teraz? – westchnął Wally głęboko. – Tutaj? – Mamy jeszcze kilka minut, zanim ruszymy dalej – rzekł, dopijając resztę gorącej herbaty. – No, opowiadaj – uśmiechnął się. – Ale o czym? – kolejna próba ucięcia tematu. – Chociażby o tysiącach esemesów, które do siebie wysyłaliście – Sokół wypalił bez ostrzeżenia. – Nie znam drugiego takiego rodzeństwa. Nawet bliźniaki tyle do siebie nie piszą. Wally nic nie odpowiedział. – Musiała was łączyć naprawdę niesamowita więź... – tego, co najważniejsze, Sokół nie wypowiedział na głos. Chłopak zakręcił termos i schował do plecaka. Po tym powiedział wolno i dobitnie: – Jak pan coś do mnie ma, to proszę mówić wprost. Tym razem to dziennikarz zachował wymowne milczenie. – Niech pan się nie kryje z myślami – Cudny wstał i zrobił dwa kroki w stronę dziennikarza. – No! – był tak blisko, że od twarzy Sokoła dzieliła go tylko szerokość dłoni. – Tak sobie pomyślałem, że łączy cię z siostrą coś więcej niż tylko braterska miłość – rzucił Wally’emu prosto w twarz. Ten zazgrzytał zębami, ale nic nie odparł. – Zadałem pytanie – syknął Sokół.
– Słyszałem – odpowiedział nad wyraz spokojnie. – Czekam na odpowiedź. – Życzę cierpliwości – Cudny zarzucił plecak na ramiona, zapiął pas biodrowy i piersiowy, wyregulował oba i bez słowa ruszył w dalszą drogę. Sokół więcej nie naciskał, wyczuł, że to nie najodpowiedniejszy moment, chociaż swoje już wiedział. Postanowił skoncentrować się na trasie, tym bardziej że zaraz za szczytem zaczynał się najtrudniejszy odcinek. Najpierw długie zejście z łańcuchami, granią wiodącą nad kilkusetmetrową przepaścią. W pewnym momencie trzeba było zrobić duży krok, balansując nad czeluścią. Co prawda w nocy nie było tego widać, obaj jednak znali tę trasę z wcześniejszych wypraw i świadomość zagrożenia tliła się niczym wieczna lampka. Pokonali zejście, potem mogli trochę odpocząć, przed Bulą pod Rysami znów przyszło im zmagać się z niezwykle trudnym odcinkiem. Tutaj też były łańcuchy zabezpieczające wędrowców przed zsunięciem się w przepaść, częściowo zasypane śniegiem. Pozornie niezbyt trudny fragment od lat zbierał śmiertelne żniwo, najczęściej wśród tych, którzy na trasę wybierali się z marszu, źle wyposażeni albo też zapominali o pokorze należnej górom. Sokołowi i Cudnemu, mimo ogromnego zmęczenia, udało się dotrzeć bez przygód nad Czarny Staw pod Rysami, potem było już z górki. Kwadrans po szóstej dotarli do Morskiego Oka. W środku spotkali kilkanaście osób szykujących się do wyjścia w góry. Wszyscy jedli własne kanapki, bo kuchnia była zamknięta na głucho, nie było nawet dostępu do czajnika. Jedyne, na co można było liczyć, to automat z napojami. Ale, jak na polskie schronisko przystało, zabrakło w nim kubków, na szczęście mogli użyć własnych, z termosów. Zjedli resztki kanapek przygotowanych w Chacie pod Rysami, ruszyli w dalszą drogę, rozkoszując się pustkami na asfaltowej drodze, którą w ciągu dnia ciągnęły tysiące turystów w sandałkach, klapkach i na wozach ciągniętych przez konie. Teraz jednak, o porze zabójczej dla przeciętnego amatora wycieczek po Krupówkach, mijali tylko pojedynczych wędrowców, tak samo
doświadczonych jak oni. Po 9.00 byli przy dworcu autobusowym w Zakopanem. Chwilę potem, bogatsi o dwa telefony komórkowe, wsiadali już do taksówki, która miała ich zawieźć na parking pod Babią Górą. Tam zamierzali przesiąść się do opla astry. * Poszukiwania nie przyniosły większego rezultatu. O ile jednej ekipie udało się dowiedzieć, że dziennikarz z chłopakiem wysiedli w Szczyrbskim Jeziorze, o tyle dalszy pościg nie wniósł już niczego do sprawy. Nie pomogło nawet ściągnięcie drugiego zespołu. W hotelach nie udało się nic ustalić, mimo finansowych gratyfikacji dla recepcjonistów. Kwater prywatnych postanowili nie ruszać, istniało zbyt duże niebezpieczeństwo, że wizyty w środku nocy sprowokują kogoś do wykonania telefonu na policję. Tego woleli uniknąć. Tuż przed 2.00 dowódca sięgnął po telefon, by zdać relację Smole. Kilka minut później ten drugi zdecydował się przerwać nocny odpoczynek Lancowi. Mignęła mu myśl, aby poczekać z tym do rana, jednak pomny wydarzeń dnia wcześniejszego, postanowił nie zwlekać.
ROZDZIAŁ 33 Z samego rana Smoła wznowił poszukiwania i obie grupy, wsparte trzecią, ściągniętą w trybie awaryjnym w nocy, ruszyły do przepytywania właścicieli pensjonatów i kwater prywatnych. Pracy mieli mnóstwo, co najmniej na kilka godzin. Mózg akcji jednak nie zadowolił się wydaniem dyspozycji. Rozstawił szachownicę, rozpoczął gambit słonia, po kilkunastu ruchach wykonanych z pamięci umysł wszedł w zupełnie inny tryb pracy. Kreatywność odpłaciła się z nawiązką i to niemalże błyskawicznie. Przerwał rozgrywanie meczu z samym sobą, podszedł do ogromnego ekranu multimedialnego, wyświetlił mapę Słowacji, powiększył Tatry do maksymalnego rozmiaru. Po chwili wpatrywania się w szlak słowackich kolei wijących się u podnóża gór, pojawiła się myśl, na którą czekał od ruszenia pierwszego pionu. Najpierw chciał scedować zadanie na dowódcę pierwszej grupy, ale zarzucił pomysł, równie dobrze mógł się tym zająć osobiście. W razie fiaska, nie musiałby świecić oczami przed podwładnymi, nie zabierałby im też cennego czasu. Błyskawicznie znalazł w internecie interesujący go numer telefonu. Miał szczęście, kierownik Chaty pod Rysami odebrał już po drugim dzwonku. Fortuna odwróciła się na chwilę, gdy kilka minut później dodzwonił się do Morskiego Oka i usłyszał, że nikogo podobnego do opisywanych mężczyzn nie ma w schronisku. Ale nie zraził się tym, tylko przyjął, że uciekinierzy są w drodze do zimowej stolicy Polski. Od razu połączył się więc z pułkownikiem Lancem, prosząc o pomoc. Hakerzy bez problemu włamali się do miejskiego systemu monitoringu Zakopanego. Po pół godzinie znali już markę samochodu i numer rejestracyjny taksówki, wiedzieli również, w którym zmierza kierunku. Kiedy Lanc dzwonił do Smoły i kazał mu odwołać ludzi
ze Słowacji, ten z dumą odparł, że jedną z ekip – nie czekając na potwierdzenie z monitoringu – już wcześniej dyslokował na polską stronę. Za kilka minut mieli mijać Giewont. Dystans, jaki dzielił ich od przewidywanego celu podróży dziennikarza i chłopaka, był zbyt duży, aby zdążyli go nadrobić, ale mimo to kazał spróbować. * Do opla wsiadali w milczeniu, tak samo zresztą spędzili całą drogę w taksówce. Od nieprzyjemnej rozmowy na Rysach, Wally używał jedynie monosylab, a szczytem elokwencji było stwierdzenie: „Idę się odlać”. Sokół wbił w nawigację przejście graniczne w Chyżnem, po czym ruszył z piskiem opon. – Obraziłeś się? – rzekł dziennikarz po kwadransie. Odpowiedziała mu jedynie cisza. – Musiałem o to spytać, bo to niezwykle istotna kwestia – Sokół zmienił front. Chłopak nadal milczał. – Weź mój plecak – polecił nagle dziennikarz. Cudny spojrzał na niego zaskoczony. – Weź, proszę – Sokół położył akcent na ostatnie słowo. – W górnej kieszeni jest koperta, w niej kilka fotografii. Poznajesz tę dziewczynę? – Skąd ma pan zdjęcia Kesji? – zdziwienie wymalowane na twarzy chłopaka było ze wszech miar autentyczne. – Z Orawskiego Podzamcza. – Więc to była ta sprawa, którą musiał pan załatwić... – myślał na głos. – Ale skąd zdjęcia Kesji wzięły się na Słowacji? – Na tych zdjęciach, które znalazłem na Słowacji, jest dziewczyna znana jako Zlatomila Kocourkowa. – Co? – Wally ewidentnie nie nadążał. – Te fotki – Sokół pacnął palcem w kopertę. – Ta dziewczyna nazywa się Zlatomila Kocourkowa. – Ale przecież to Kesja! – Ty znasz ją pod imieniem Kesja, naprawdę nazywa się Zlatomila – tłumaczył cierpliwie. – Nie jest twoją siostrą. Chłopak przygryzł wargę.
– I nigdy nią nie była, nie licząc wersji, którą twoi rodzice wymyślili na użytek zewnętrzny, prawda? Cudny potaknął. – Pojawiła się w tym samym czasie, kiedy przeprowadziłeś się z rodzicami do Zielonej Góry? – Tak – potwierdził Wally. – Dokładnie 28 sierpnia 2011 roku. – A kiedy zaczęliście ze sobą chodzić? – błyskawiczna zmiana tematu musiała przynieść skutek. – Niedługo potem – już się nie opierał. – Rodzice wiedzieli? – Nie wiem – chłopak się zawahał. – Mama chyba się czegoś domyślała... – To mama była jedyna, bo dobrze się zakamuflowaliście. Nawet twoi koledzy ze szkoły nie mają pojęcia, kim była dziewczyna, w której się zakochałeś. – Co mnie zdradziło? – zaciekawił się nagle. – Esemesy – Sokół uśmiechnął się delikatnie. – Tysiące esemesów. – No tak – spuścił głowę, jakby było się czego wstydzić. – Naprawdę, dobrze się ukryliście – pocieszał. – Pewnie bym na to nie wpadł, gdyby nie moja umiejętność kojarzenia faktów pozornie ze sobą niepowiązanych – rzekł z typową dla siebie skromnością. – Kłaniają się godziny gry w szachy w szkole średniej. – Komuś pan jeszcze mówił? – Sarze Bednarz. Tej, która nam pomaga – odpowiedział Sokół zgodnie z prawdą. – Jest jeszcze jedna rzecz, która łączy cię ze Zlatomilą czy Kesją, jak wolisz. – Wolę Kesję – odrzekł Wally natychmiast. – Znam ją tylko pod tym imieniem – dodał wyjaśniająco. – Chcesz się dowiedzieć, co cię z nią łączy, oprócz zakochania? – Sokół aż poczuł ciepło w środku na myśl o własnej inteligencji. – Diablak – rzucił cicho, masując skronie. – Słucham? – ciepło wyparowało momentalnie. – Kesja, a raczej Zlatomila – poprawił się machinalnie – jest
jedną z tych dwóch dziewczynek, które urodziły się na Diablaku w tym samym czasie, co ja. Zgadza się? – spojrzał na swojego towarzysza błagalnie, jakby chciał, aby ten zaprzeczył. – Jak na to wpadłeś?! – dziennikarz był tak oszołomiony, że z trudem koncentrował uwagę na prowadzeniu auta. – Ja też świetnie kojarzę – wyjaśnił, krzywiąc się z bólu, który promieniował już na całe czoło. – Nie bez powodu mówił pan o tym, co powiedział były kierownik schroniska. Może mi się przywidziało, ale jak skręciliśmy na Chyżne, to w lusterku wstecznym mignęło mi czarne bmw jadące w kierunku, z którego przyjechaliśmy – zmienił nagle temat. – To mi jeszcze powiedz, że zarejestrowałeś w nim osiłków? – mruknął Sokół, zły na siebie, że dyskusja z chłopakiem odciągnęła jego uwagę od newralgicznych kwestii. – Auto było za daleko, a w tym lusterku gówno widać – wygiął szyję, spoglądając przez boczną szybę. – To nie mogli być oni – pocieszał sam siebie, ale na wszelki wypadek nacisnął pedał gazu. – Za chwilę przejedziemy przez granicę. – Wracamy na Słowację? – W pewnym sensie – odrzekł Sokół. – Jedziemy do Austrii – dodał tytułem wyjaśnienia. – Muszę z kimś porozmawiać. – Z kim? – Jeszcze nie wiem – cmoknął niezadowolony. – Podaj mi moją nową komórkę. – Proszę – Wally położył telefon na desce rozdzielczej. – Łeb mi pęka, muszę się przespać. – Śpij, dobrze ci to zrobi – rzekł Sokół. Poczekał, aż Cudny zaczął miarowo oddychać. Dopiero wtedy wyszukał numer zielonogórskiej komendy policji, zadzwonił tam i poprosił o kontakt ze strony komisarza Grodzkiego. * Sokół nie był jedynym graczem w tym pojedynku, który w młodości pasjami rozgrywał mecze szachowe. Zresztą, trzeba było uczciwie przyznać, że starcie między nim a Smołą byłoby ozdobą niejednych zawodów i to rangi mistrzowskiej. Ten dru-
gi analizował bowiem możliwe rozwiązania równie szybko, co dziennikarz. Przebłyskiem geniuszu postanowił sprawdzić nagrania z okolicznych przejść granicznych. Zdobycie filmu z Chyżnego nie zajęło dużo czasu. Niestety, umiejętności hakerów pracujących dla Lanca były olbrzymie, ale wobec braku znajomości języka słowackiego i oni musieli w końcu polec. Jedyne więc, co było wiadome, to fakt, że ścigani wrócili na Słowację. Cel tej wizyty pozostawał jednak okryty nimbem tajemnicy.
ROZDZIAŁ 34 Zatrzymali się dopiero za granicą słowacko-austriacką. Przerwę wykorzystali na tankowanie, toaletę i wczesny lunch. Karta Wally’ego była jak znalazł, Sokół wolał nie naruszać zapasów gotówki, a płacenie jego plastikiem nie wchodziło w grę z powodów oczywistych: wyraźniejszy ślad mógłby zostawić tylko wówczas, gdyby zapukał wprost do siedziby wojskowych. Grodzki oddzwonił i przekazał namiary na policjanta, z którym mieli się spotkać w Heiligenblut, miejscowości położonej na niezwykle urokliwej i jeszcze bardziej krętej wysokoalpejskiej drodze widokowej. Kiedy wrócili na trasę, Wally ponownie zasnął. Minęli Wiener Neustadt, kiedy Sokołowi zaczął dokuczać ból głowy, początkowo niewielki, z każdym kolejnym kilometrem jednak się nasilał. Przyjął, że był efektem nieprzespanej nocy i podróży, która trwała już ponad pięć godzin. – Ten to się ustawił – spojrzał na chłopaka. Ku swemu zdziwieniu dostrzegł nerwowe tiki na jego twarzy, kąciki ust latały to w jedną, to w drugą stronę, jakby przymierzał się do roli Jokera. Pod powiekami było też widać ruchy gałek ocznych. Wrócił spojrzeniem na drogę, ale wytrzymał tylko chwilę, nie mógł się powstrzymać, by nie otaksować Cudnego raz jeszcze. Tiki były jeszcze wyraźniejsze, można by powiedzieć, że marszczył twarz, jakby siedział w kolejce górskiej pokonującej ostre zakręty, a nie w samochodzie jadącym prosto przed siebie. – Skup się! – kierowca strofował sam siebie, zmuszając do koncentracji. Co chwilę jednak kątem oka zerkał w kierunku pasażera, zaczął się też zastanawiać, czy nie lepiej byłoby go obudzić. Już miał to zrobić, kiedy ciszę panującą w aucie przerwał okropny krzyk chłopaka. Sokół nie zdążył nawet zarejestrować wrzasku, kiedy ułamek sekundy później zobaczył – jak na zwol-
nionym filmie – dłonie Cudnego zaciskające się na kierownicy i przekręcające ją w lewo. Totalnie zaskoczony, zareagował z niewielkim opóźnieniem, ciągnąc ją w prawo, jednak opel zdążył już znaleźć się na pasie do szybkiej jazdy. Czoło momentalnie zrosił pot, a umysł był tak skoncentrowany na walce o utrzymanie panowania nad samochodem, że dziennikarz nawet nie usłyszał klaksonu auta, którego kierowca chwilę wcześniej rozpoczął manewr wyprzedzania i musiał gwałtownie hamować. Wally, tak nagle jak złapał kierownicę, tak ją puścił. Nieprzygotowany na to Sokół dopuścił do poślizgu, lewe tylne koło złapało pobocze, na szczęście udało mu się odpowiednio szybko skontrować i – mijając o centymetry barierki energochłonne rozdzielające kierunki autostrady – wrócił na jezdnię. Dopiero chwilę później do uszu dotarł przeciągły klakson. Spojrzał przez okno pasażera, prawym pasem wyprzedził go ciemnozielony mercedes. Jego kierowca wymownie pukał się otwartą dłonią w czoło. Dziennikarz bezwiednie uniósł rękę w geście przeprosin, poczekał, aż mercedes odjechał na bezpieczną odległość i wrócił na prawy pas. – Pojebało cię!?! – wrzasnął Sokół co sił w płucach, aż drobinki śliny spadły na twarz chłopaka. – Ona tam była... – szepnął Wally przerażony. – Kto tam, kurwa, był!? – wierzchem dłoni otarł czoło, po czym strącił kropelki potu na podłogę. – Ona tam była... – powtórzył cicho. – Kurwa, kto! – brutalnie szarpał Cudnego za ramię. – Kto? – spojrzał na Sokoła półprzytomnie. – Nie... Już nic... Dziennikarz, klnąc jak szewc, zjechał na stację benzynową, która pojawiła się jak na zamówienie. Wyłączył silnik, machinalnie wyjął kluczyki, wysiadł i zaczął głęboko oddychać. Kiedy nie przyniosło to spodziewanego efektu, obrócił się na pięcie, chcąc wyładować złość na Cudnym. Ku swojemu zdumieniu dostrzegł, że chłopak śpi, rozłożony na fotelu niczym na królewskim łożu. – Nie, no ja cię, kurwa, pierdolę! – Sokół machał nerwowo rękoma. – Niech mnie chuj strzeli, ja już tego dłużej nie zniosę...
– zaczął chodzić wokół auta, żeby chociaż trochę ostudzić emocje. Po kilku rundach i kolejnych głębokich oddechach, nieco się uspokoił. Odwrócił się, chcąc wrócić do auta. – Jezu! – krzyknął śmiertelnie przestraszony. Wally stał naprzeciwko, tak blisko, że czuł zapach przetrawionej prażonej cebulki, którą jedli na postoju. – Ona tam była – powiedział chłopak niemal niesłyszalnie. Sokół spojrzał mu prosto w oczy, dostrzegł w nich łzy. – Nie przywidziało mi się – mówił Wally dalej, już trochę głośniej. – Ona tam była. Dziennikarz nie zdążył spytać, kto. Cudny osunął się na ziemię. * Smoła miotał się jak szalony, dzwoniąc to do grup pościgowych, to do Lanca. Uruchomienie kontaktów w policji słowackiej było możliwe, ale pracochłonne. Groziło także pozostawieniem śladów, a tego pułkownik wolał uniknąć. Koniec końców, zapadła decyzja o dokładnym sprawdzeniu połączeń wykonanych przez Sarę Bednarz i Kleemanna. Kiedy to również nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, Smoła zaproponował rozszerzenie poszukiwań na krąg najbliższych współpracowników obojga policjantów. Półtorej godziny później pojawił się pierwszy punkt zaczepienia: komisarz Grodzki dwa razy rozmawiał telefonicznie z kimś w Austrii. * Powiedzieć o Heiligenblut, że leży u podnóża Alp, to jakby nie powiedzieć nic. Miasteczko znajduje się bowiem w ich sercu, niemal pod najwyższym szczytem Grossglockner. Widok typowo alpejskich domów ze ścianami trzytysięczników przykrytych czapami śniegu był wręcz idylliczny. Sokół podziwiał te widoki, czując znany ucisk w dołku, pojawiający się za każdym razem, gdy był tuż obok gór, ale nie mógł wyruszyć na szlak. Kościoła z charakterystyczną strzelistą wieżą – jednym z najbardziej znanych austriackich motywów – nie sposób było
przegapić. Zaparkował, nie zdążył nawet wyłączyć silnika, kiedy pojawił się mężczyzna w policyjnym uniformie. Rozejrzał się, szukając wzrokiem znaku zakazu parkowania, ale przecież tu był wyznaczony parking! – Herr Falcke? – spytał funkcjonariusz, kiedy tylko dziennikarz otworzył drzwi. – Pan Sokół? – Tak, Andrzej Sokół – odetchnął z ulgą. – Andreas Pointner. Witamy pod dachem Austrii – uśmiechnął się mundurowy. – Długo pan czekał? – Nie czekałem – odpowiedział. – Byłem akurat na patrolu, kiedy zobaczyłem, jak wjeżdżacie do miasteczka. Herr Ryszard doskonale opisał pański wóz. – Herr Ryszard dba o szczegóły – zaśmiał się. – Potwierdzam – odpowiedział uśmiechem. – Pójdziemy na kawę? – pokazał palcem na kawiarenkę po drugiej stronie ulicy. – Może być herbata – Sokół zawahał się, patrząc na chłopaka. Ten wciąż spał, jednak tym razem sen był spokojny, zaś twarzą nie wstrząsały żadne drgawki. – Pasażera też zapraszam – rzucił policjant. – Niech śpi – Sokół zamknął drzwi. – Będę go widział z kawiarni. * Pierwsza rozmowa, którą przeprowadził Grodzki, była wykonana na telefon komórkowy, numer nie był zarejestrowany. Smoła co prawda podejrzewał, że to mógł być Sokół i namiary zostały skrzętnie wpisane w bazę danych, jednak na razie postanowił skupić się na drugim rozmówcy. Dla odmiany bowiem, połączenie z Austrią odbyto na telefon stacjonarny. Nie trzeba było szeroko zakrojonych poszukiwań, by określić, że numer należał do policji w Heiligenblut. Nie musiał wracać do akt, od razu skojarzył nazwę miejscowości z miejscem wypadku rodziców chłopaka i dziewczyny. To nie mógł być zbieg okoliczności, Sokół i Cudny musieli tam być! Przerzucenie grupy pościgowej trwałoby kilka godzin, bez
widoków na powodzenie, ale trzeba to było zrobić. On jednak miał inny pomysł, który zyskał akceptację Lanca: do Austrii wysłał jednego człowieka, dla czystej zasady. Pozostałe ekipy również podzielił, zlecił im obstawienie przejść granicznych, którymi ścigani mogli wracać do Polski. Bo tego, że wrócą, Smoła był niemal pewien. * Pointner zaczął od zastrzeżenia, że rozmowa ma charakter nieoficjalny, na co Sokół przystał bez najmniejszych protestów. Potem Austriak opowiedział krótko o wynikach śledztwa, przytaczał nawet najdrobniejsze szczegóły, czego dziennikarz nie omieszkał zauważyć. Generalnie jednak sensacji nie było, ot, standardowa policyjna robota przy wypadku drogowym jakich wiele. – Tę sprawę wyróżniało to, że była bardzo medialna – wyjaśnił Pointner. – Największy szum zrobił się wtedy, kiedy nie udało się odnaleźć ciała dziewczyny. Na tym etapie mieliśmy już na głowie ministerstwo spraw zagranicznych i waszego konsula. Tu ma pan zdjęcia wraku – położył na stole plik fotografii. – Tylko tyle zostało z samochodu? – upewnił się Sokół, obejrzawszy dokładnie zdjęcia volkswagena touran. Auto było kompletnie zniszczone, praktycznie pozostał tylko wrak. – Tyle. – I skończyło się na kilku potłuczeniach? – nie mógł uwierzyć. – Jechali dobrym samochodem. Bezpiecznym – Pointner rozmarzył się tak, jakby Volkswagen był firmą austriacką, a nie niemiecką. – Das Auto. – Das Smród – skontrował Sokół. – Was? – zmarszczył brwi. – Co? – Nic – uśmiechnął się delikatnie. – To tylko taka luźna uwaga niezwiązana z tematem – skłamał. – Niech pan pamięta, że całkiem bez szwanku z tego wypadku to oni nie wyszli. Oboje doznali stłuczenia kolan i łokci, licznych otarć naskórka, mężczyzna miał też wstrząśnienie mózgu
– wyliczył policjant. – Objawy lekkiego wstrząsu mózgu można udać. Wymioty, ból głowy, mętny wzrok. Żaden problem – Sokół analizował na głos. Pointner nic nie powiedział, wpatrywał się tylko badawczo w rozmówcę. – Stłuczenia kolan i łokci oraz otarcia naskórka można doznać podczas wyskakiwania z samochodu, prawda? – mówił dalej dziennikarz. Austriak potaknął. – Byli jacyś świadkowie wypadku? – pytał Sokół. – Żadnych. – Przecież to uczęszczana droga! – zdziwił się niepomiernie. – Oni nie jechali drogą wysokoalpejską, tylko lokalną, kilka kilometrów stąd – tłumaczył policjant. – Pan coś wie? – A ciało dziewczyny? – zmienił nagle temat. – Nie odnaleziono. – Czy to nie dziwne? – Z jednej strony dziwne, z drugiej to naprawdę rwąca rzeka – zauważył Pointner. – Ale przecież gdzieś powinno wypłynąć... – Jeśli ciało wpadło pod skalny nawis, to niekoniecznie. – Jakie to wygodne... – powiedział bardziej do siebie. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Czy coś podejrzewam? – Sokół zrobił pauzę. – Równie dobrze mógłbym spytać o to samo pana. – Nie rozumiem? – Po co kontaktował się pan z polską policją? Z Herr Ryszardem? – Rutynowa procedura – odparł wymijająco. – Akurat – Sokół prychnął lekceważąco. – Niech pan pamięta, że rozmawiamy nieoficjalnie. – Chcieliśmy sprawdzić rodziców. Czy mieli problemy finansowe... Czy w ostatnim czasie nie wykupili wysokiej polisy dla dziecka... – Pytaliście z jakiegoś konkretnego powodu? – Jeżeli pyta pan o dowody, to nie – westchnął policjant. –
Polegałem jedynie na moim policyjnym nosie. A ten mi podpowiadał, że nie wszystko było takie, jak wydawało się na pierwszy rzut oka. Dyskusję przerwał warkot silnika samochodu, który miał wyraźne problemy z pokonaniem niewielkiego wzniesienia. W końcu jednak siedzącej za kierownicą kobiecie się udało. – Jak kierowcy radzą sobie na tych waszych krętych i śliskich drogach? – spytał nagle Sokół. – Nie rozumiem? – Pointner był wyraźnie zaskoczony zmianą tematu. – Zimą musicie mieć dużo pracy przy stłuczkach. – Miejscowi radzą sobie doskonale i to od urodzenia. Góry kształtują charakter – zaprezentował szeroki uśmiech. – A turyści? – Jedni lepiej, drudzy gorzej – policjant cmoknął z niezadowoleniem. – Tych drugich jest zdecydowanie więcej – kolejne błyśnięcie bielą zębów. Sokół słuchał policjanta, chociaż patrzył w dal, w kierunku szczytów. – Chciałbym o coś spytać, ale zastrzegam, że daleko mi do podważania pańskich kompetencji – rzekł po chwili. – Mogę? – Śmiało – odpowiedział Pointner, dopijając kawę. – Ta sprawa naprawdę nie daje mi spokoju i chociaż została zamknięta, to chętnie bym do niej wrócił. – Sprawdzał pan może, ile razy rodzina Cudnych była w waszym mieście? – Trzy razy – tym razem uśmiech był z gatunku pobłażliwych. – Czyli tutejsze drogi nie były dla kierowcy nowością – Sokół myślał na głos, wpatrując się w ośnieżone granie. – Trudno powiedzieć. Droga, z której wyleciał, nie należy do głównych. Nie wiem, czy jechał nią wcześniej, czy to był pierwszy raz – zauważył. – Przy wjeździe do miasta stoi reklama szkoły doskonalenia techniki jazdy – góry miały ewidentnie dobry wpływ na dziennikarza, bo kojarzył wręcz niesamowicie. – Można jakoś sprawdzić, czy pan Cudny korzystał z jej usług? – Jeden telefon – Pointner nadążał za tokiem rozumowania
swego polskiego gościa. Przy tym nawet nie próbował ukrywać rosnącej ekscytacji. Zaczął rozmowę, po chwili nastąpiła dłuższa przerwa, jakby rozmówca zawiesił połączenie. Potem w słuchawce z powrotem dało się słyszeć czyjś głos. Policjant słuchał z uwagą, coraz wyżej podnosząc brwi ze zdziwienia. – Herr Cudny przeszedł cały kurs już podczas pierwszego pobytu. – Czyli umiał poruszać się po waszych krętych i śliskich drogach – skonstatował. – Zdecydowanie – potaknął. – Egzamin końcowy zdał na ocenę celującą. Pointner nie powiedział słowa więcej, także Sokół milczał. Nie musieli nic dodawać, wszystko było już jasne.
ROZDZIAŁ 35 Sokół podziękował policjantowi za pomoc, zapłacił rachunek, spojrzał na opla. Wally stał oparty o bagażnik, wpatrywał się w szczyty górujące nad miasteczkiem. Nic dziwnego, widok naprawdę zapierał dech w piersiach. Oczami wyobraźni dziennikarz przyjrzał się raz jeszcze zdjęciom skasowanego volkswagena. To nie był przypadek, tego był już pewny. Tylko z jakiego powodu przybrani rodzice Kesji zadali sobie tyle trudu, aby sfingować wypadek? Żeby dziewczynę zabić? W tym celu wcale nie musieli jechać do Austrii, równie skutecznie mogli to zorganizować w Polsce. Nie, oni wcale nie planowali Kesji zamordować, chcieli ją uratować! A fakt, że po wypadku przepadła jak kamień w wodę, świadczył jednoznacznie: próbowali ją przed kimś ukryć. Przed kim? – Przed tymi samymi ludźmi, którzy teraz szukają Wally’ego – szybko znalazł właściwą odpowiedź. Ale w takim razie, dlaczego nie skorzystali z okazji i nie ukryli również chłopaka? Na to pytanie Sokołowi nie udało się na razie znaleźć odpowiedzi. Wtem poczuł wibrację w kieszeni, wyjął telefon, odczytał esemesa od Grodzkiego, cmokając wymownie. * Smoła odczytywał wiadomość z ostatniej chwili. Kolejny raz potwierdziło się, że dawni esbecy za garść srebrników sprzedaliby własną matkę, a co dopiero kolegę z wydziału. W miarę lektury odczuwał coraz większą satysfakcję. Z informacji wynikało, że matka Wally’ego, która zginęła w rezydencji Cudnych, dokładnie w dniu porodu leżała na stole operacyjnym jednego z warszawskich szpitali. Usunięcie wyrostka robaczkowego odbyło się bez komplikacji, ale pacjentkę pozostawiono na obserwacji przez trzy dni. Ponieważ bilokacja nie wchodziła w grę,
nie mogła być biologiczną matką chłopaka. Smoła czytał dalej i czuł zadowolenie rozlewające się w każdej komórce wysportowanego ciała. Sekcja zwłok obojga zamordowanych rodziców wykazała, że ich grupy krwi – odpowiednio „0” matki i „A” ojca – nie zgadzały się z grupą krwi Cudnego: „B”. To był koronny dowód na to, że żadne z nich nie mogło być biologicznym rodzicem chłopaka. – Lepiej być nie może – już cieszył się na moment, w którym przekaże chłopakowi tę nowinę. Szok, jakiego tamten dozna, tylko ułatwi jego urobienie. Chyba że Sokół będzie pierwszy. Na tę myśl Smoła skrzywił się niemiłosiernie, przeklął dziennikarza i jego rodzinę do dziesiątego pokolenia wstecz. Żurnalista działał mu już na nerwy i nie mógł doczekać się momentu, w którym odpłaci się z nawiązką. * – Jak ja mu to powiem? – Sokół szedł w stronę opla, zastanawiając się, jak rozegrać sprawę. Nie chciał i nie mógł dalej ukrywać prawdy przed chłopakiem, czuł się przez to podle. Jeśli mieli odnaleźć Kesję, musieli grać w jednej drużynie. – Się wyspałem za wszystkie czasy – Wally ziewnął szeroko, jakby zmęczony organizm podświadomie chciał zadać kłam twierdzeniu właściciela. – Jak głowa? – Przestała boleć – na dowód pokręcił nią dookoła. – Piękne góry, prawda? – Skoro rozmawiamy o górach... – okazja nadarzyła się sama i trzeba ją było bezlitośnie wykorzystać. – Co robiłeś na Diablaku? – Piękne góry, nieprawdaż? – chłopak sprawiał wrażenie nieobecnego. – Piękne – potwierdził nerwowo. – Rozmawiałeś z Kesją – to było stwierdzenie, nie pytanie. – Skąd pan wie? – zdziwienie na twarzy było autentyczne. – Umiem dodać dwa do dwóch – ironizował Sokół. – I nawet mi wtedy cztery wychodzi.
– Właściwie to nie rozmawiałem... – przymknął nieświadomie oczy. – Coś nam przeszkadzało... Jedynie ją widziałem... Ona coś do mnie mówiła, krzyczała, raz mnie nawet odepchnęła... – Wasze wcześniejsze kontakty też tak wyglądały? – blefował. – O tym też pan wie?! Dziennikarz milczał, wykorzystując znaną policyjną sztuczkę, która jak świat stary, sprawdzała się znakomicie, skłaniając przesłuchiwanego do zwierzeń. – W Zielonej Górze w ten sposób rzadko się kontaktowaliśmy, bo byliśmy oboje na miejscu... – Przecież Kesja chodziła do innej szkoły – zauważył Sokół celnie. – No kilka godzin to bez siebie wytrzymywaliśmy – zaśmiał się naturalnie. – Poza tym są telefony komórkowe. – I esemesy – doprecyzował. – Czyli na Diablaku to był pierwszy kontakt bez słów, jedynie z wizją? – Tak, wcześniej takich problemów nie było – potwierdził Cudny, zamykając oczy. – Miała strasznie wielką moc... Jak nigdy przedtem – podniósł powieki na samo wspomnienie siły przekazu. – Przez ostatni rok nie wykorzystywałem tego kanału, więc początkowo najwyraźniej nie potrafiłem odebrać sygnału, ale jak już się przebiła... – To dlatego byłeś taki padnięty, tam na górze? – pytał dalej Sokół. – Myślałem, że umieram – aż się wzdrygnął. – Czyli nic ci nie przekazała? – upewnił się. – Nie. – Wally... – Sokół miał swoją koncepcję, ale szukał potwierdzenia u źródła. – Może trzeba wziąć pod uwagę, że to było tylko wspomnienie? Skoro do tej pory zawsze do ciebie mówiła, a tym razem nie? – Absolutnie nie! – zaprzeczył Cudny. – Często mi się śniła, ale nigdy w ten sposób. Ona żyje. Ja to wiem... – Mam dla ciebie dwie wiadomości. – Dobrą i złą, niech zgadnę? – mruknął. – Ta dobra jest taka, że, moim zdaniem, Kesja żyje.
– Przeżyła wypadek?! Miała amnezję?! – Na mój nos nie było żadnego wypadku – tłumaczył Sokół. – Rodzice go sfingowali, żeby Kesję można było oficjalnie uznać za martwą. I ją ukryć. – Boże! Jak ja za nią tęsknię... – dłonią potarł oczy, które momentalnie zrobiły się wilgotne. – Muszę po nią pójść! – Dokąd? – zadał pytanie z nadzieją w głosie. – Nie wiem – Cudny opuścił głowę w geście rezygnacji. – Nie wiem... – powtórzył cicho. – Ona nie potrafi mi przekazać, gdzie jest... Nie rozumiem tego... W jednej chwili czuję jej miłość, jak mnie przytula, całuje i czule szepcze do ucha, a chwilę potem, ni z tego, ni z owego, zachowuje się tak, jakby chciała mi zrobić krzywdę – na twarzy miał wymalowany zwierzęcy smutek. – Jakby nie mogła się zdecydować? – No – rzekł Wally. – Albo jakby nie była sobą... Nigdy się tak nie zachowywała... – Nigdy nie była w tak długiej rozłące z tobą – zauważył Sokół. – Na autostradzie to też była ona? – Tak! – krzyknął. – Chociaż... Tak do końca nie jestem pewien. Śniła mi się... Nagle się obudziłem i zobaczyłem ją przed samochodem... Dlatego chwyciłem za kierownicę... Ale to był ułamek sekundy, potem już jej nie widziałem. – Czyli nie ma gwarancji, że to była Kesja? – To musiała być ona – rzekł Cudny. – Kto inny mógłby się ze mną kontaktować? – Fakt – potwierdził Sokół. – Pomogę ci ją odnaleźć – podjął decyzję w ułamku sekundy, chociaż tak naprawdę dawno temu podjęła ją już jego intuicja. – Ale koniec z okłamywaniem mnie, jasne? – Tak, proszę pana – twarz chłopaka rozpromieniała nadzieją. – I przestań mi mówić na „pan”, zrozumiano? – udał złość. – Staro się przez to czuję – wyciągnął rękę. – Sokół jestem. – Wally – odwzajemnił gest. – To była dobra informacja. A zła?
* Smoła zjawił się w biurze Lanca akurat w momencie, kiedy technicy przekazywali informację o namierzeniu rozmowy Grodzkiego z Sarą Bednarz. Była więc okazja do świętowania, bo pętla wokół ofiar zaczynała zataczać coraz węższe kręgi. Na szybkiej naradzie podsumowali fakty z ostatnich godzin. Tego najważniejszego, czyli potwierdzenia miejsca pobytu dziennikarza i chłopaka, nie mieli, ale obaj zgodnie przyjęli, że jedyną opcją było Heiligenblut. Co prawda Lanc odżegnywał się od przyjmowania za pewnik niesprawdzonych danych, tym razem jednak przekonał sam siebie. Zwierzyna była coraz bliżej i tylko to się teraz liczyło. * – Twoi rodzice, których zamordowano w waszym domu, nie byli twoimi biologicznymi rodzicami – Sokół poczuł ulgę, gdy tylko wypowiedział te słowa. – To nieprawda! – Wally zareagował tak, jak można było się spodziewać. – Coś ci się pomyliło! – Niestety, nic mi się nie pomyliło. Takie są fakty – krótko przedstawił ustalenia Grodzkiego. – Oni nigdy nie dali mi znać, że nie są moimi prawdziwymi rodzicami... – Cudny miał łzy w oczach. – Kochali mnie jak własnego syna... – I tacy pozostaną w twojej pamięci – dziennikarz wyczuł patetyczny ton, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Wally milczał, głęboko przy tym oddychając. Dopiero po dłuższej chwili powiedział: – A moi biologiczni rodzice? – O ojcu nie wiadomo nic – skrzywił się Sokół. – Matka zmarła kilka godzin po porodzie w schronisku Markowe Szczawiny. Zanim to się stało, coś dla ciebie zostawiła – otworzył drzwi, sięgnął po plecak, wyjął woreczek. – Co w nim jest? – Nie wiem – odparł zgodnie z prawdą. – Były kierownik schroniska, któremu twoja mama wręczyła to zawiniątko, powiedział mi, że nigdy go nie otwierał. Ja też tego nie zrobiłem.
– Dziękuję – Wally sięgnął po woreczek z nabożną czcią. Nie bez trudu rozplątał supełek, by za chwilę wysypać na rękę zawartość: malutki medalion ze srebrnym, mocno zaśniedziałym łańcuszkiem. Otworzył puzderko, w górnej części widniało zdjęcie uśmiechniętej kobiety. – To mama – miał łzy w oczach. – Widziałem ją podczas wizji, którą miałem w autobusie. Stała w drzwiach schroniska. – A to jest Archanioł Michał – Sokół pokazał palcem na święty obrazek znajdujący się w dolnej części medalionu. – Coś tu jeszcze jest – chłopak podważył obrazek paznokciem. Wyjął go, odwrócił i zaczął czytać modlitwę zapisaną mikroskopijnymi literkami: – Święty Michale Archaniele, broń nas w walce, a przeciwko złościom i napadom złego ducha, bądź nam pomocą. Niech go Bóg poskromić raczy, a Ty, Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które dla zguby dusz ludzkich błąkają się po świecie, Mocą Bożą strąć do piekła. Amen. – To dla ciebie – rzekł Sokół po chwili. – Załóż go. – Po co? – Myślę, że to jest coś w rodzaju strażnika, który ma cię strzec przed złymi duchami – mówił poważnie. Wally nie oponował, delikatnie rozpostarł łańcuszek, po czym sprawnie wsunął na głowę. Otworzył medalion raz jeszcze, spojrzał na zdjęcie i uśmiechnął się szeroko. Dziennikarz wpatrywał się w chłopaka, nic nie mówiąc. Z jednej strony, nie chciał przerywać tej intymnej chwili, z drugiej, we własnej głowie miał gonitwę myśli. Co poród na górze o wielce wymownej nazwie Diablak ma wspólnego z najpotężniejszym z archaniołów? O co tutaj chodzi?
ROZDZIAŁ 36 Nie zdążyli jeszcze dojechać do autostrady, kiedy zadzwonił telefon Sokoła. Spojrzał na ekran, nie kojarzył numeru. Zastanawiał się, czy odebrać, kiedy komórka ucichła. Chwilę później rozległ się dźwięk przychodzącego esemesa. Wiadomość składała się z jednego słowa: „Sara”. Nie przekonało go to, bo przecież każdy mógł to napisać. – Tyle że wojsko by do mnie nie dzwoniło – zreflektował się. Telefon znów zadzwonił. Tym razem nie namyślał się ani chwili, odebrał. – Tylko mi nie mów, że bałeś się odebrać połączenie z nieznanego numeru – głos rozpoznałby w każdych okolicznościach. – Sprawdź w słowniku językowym znaczenie słowa: ostrożność – odciął się Sokół natychmiast, przełączając na głośnik, żeby Wally również mógł usłyszeć, o czym mówią. – Mam twój nowy numer od Grodzkiego... – wyjaśniła Sara Bednarz. – I dzwonisz po to, żeby mi o tym powiedzieć? – zirytował się nie wiedzieć czemu. – Słoń ci na nogę nadepnął? – burknęła w odpowiedzi. – Dzwonię, jaśnie panie, żeby jaśnie pana poinformować, że znaleźliśmy trzecie dziecko. – Rozumiem – rzucił Sokół pojednawczo. – Czeszka, Biserka Koukalová, miejsce zamieszkania: Jablunkov, po polsku Jabłonków. Udało nam się dotrzeć do aktu urodzenia. Biologiczny ojciec nieznany, biologiczna matka zmarła krótko po porodzie. – Skąd ja to znam... – Niesamowita zbieżność, co? – podłapała Sara Bednarz natychmiast. – Niech zgadnę: przybrani rodzice też nie żyją? – strzelił. – Musisz mi zawsze kraść najlepszy moment? – udawała ob-
ruszoną. – Może jeszcze powiesz, jak zginęli? – Pojęcia nie mam, ale nie stawiałbym na śmierć naturalną. Co powiesz na wypadek samochodowy? – Skąd wiedziałeś?! – Sara Bednarz nie kryła zdumienia. – Strzelałeś? – Nie do końca – najpierw streścił rozmowę z sąsiadką Kocourków, potem z Pointnerem. – Wypadek Słowaków wygląda mi na prawdziwy, Cudnych na sfingowany. A Czesi kiedy dachowali? – Trzy i pół roku temu. – Kiedy dokładnie? – 14 lutego 2011 roku – odparła Sara Bednarz. – Dokładnie w walentynki... – Wypadek Kesji miał miejsce w połowie czerwca 2011 roku. Biserka zniknęła więc jako pierwsza... – Ale jest jedna zasadnicza różnica – zrobiła pauzę dla zwiększenia efektu – dziewczyna zginęła razem z rodzicami. – O! – Auto kompletnie spłonęło – dopowiedziała. – A ciało? – spytał Sokół. – Jakie ciało? – Co stało się z ciałem dziewczyny? – kontynuował cierpliwie. – Przypadkiem nie wyparowało? – Teoretycznie nie – odparła Sara Bednarz, szperając w notatkach. – Zmarła na miejscu, tak jak oboje przybranych rodziców. – A praktycznie? – Praktycznie to można by powiedzieć, że faktycznie wyparowała, bo zmasakrowane ciała całej rodziny poddano kremacji. – Ktoś musiał wydać na to zgodę – Sokół rozważał na głos. – Biologiczna matka nie żyła, biologiczny ojciec był nieznany, rodzice przybrani zginęli. Więc kto podpisał papierki? – Moment – szeleściła kartkami. – Zgłosił się bliski przybranego ojca... Kuzyn... Akurat przebywał na szkoleniu w hotelu położonym niedaleko miejsca wypadku. – Akurat przebywał niedaleko miejsca wypadku... – prychnął Sokół. – Moja droga, w tej sprawie nie ma żadnych przypad-
ków, są jedynie wypadki i to śmiertelne. Proponowałbym zacząć weryfikację tej wersji od sprawdzenia, czy przybrany ojciec Biserki Koukalovej miał w ogóle jakiegoś kuzyna. – Zadzwonię, jak coś ustalę. Bez odbioru. Sokół spojrzał na zegarek, dochodziła 21.00. Od momentu, kiedy dopił herbatę i skończył rozmowę z Austriakiem, głowa pulsowała coraz większym bólem. Ale i bez tego druga nieprzespana noc z rzędu nie wchodziła w grę. Wally może by i dał radę, ale nie on, czterdziestka na karku pociągała za sobą pewne ograniczenia. Odetchnął głęboko, spychając myśli o nadchodzącym kryzysie wieku średniego na boczny tor. – Musimy znaleźć nocleg – rzucił w stronę Cudnego. Ten się nie odezwał. – Jakżeby inaczej... – Sokół na widok śpiącego w najlepsze chłopaka pokręcił głową. Widząc reklamę zajazdu położonego przy samej autostradzie, podjął decyzję. * Smoła triumfował. Po nitce do kłębka, mówiła stara mądrość. Wystarczyło nitkę zamienić na fale telefonii komórkowej i sukces był murowany. Od Sary Bednarz, przez policjanta z zielonogórskiej komendy, którego nazwiska nie mógł zapamiętać, do samego dziennikarza. Teraz wystarczyło tylko założyć smycz i czekać, aż zwierzyna przekroczy polską granicę, gdzie będzie ją można złapać o wiele prościej niż w Czechach czy Austrii. Współpraca z obcymi organami ścigania zawsze nastręczała problemów. No, może poza jednym wyjątkiem: kooperacja z Amerykanami nie dość, że była niemalże idealna, to jeszcze pociągała za sobą konkretną gratyfikację finansową. Smoła co prawda nie miał wiedzy, ile dokładnie pułkownik Lanc skasuje tym razem, ale patrząc po kwotach, jakie oferował podwładnym, gra była warta świeczki. Najnowszy raport mówił o tym, że policyjny opel astra – a właściwie telefon komórkowy przemieszczający się nim razem z kierowcą – ruszył w kierunku Polski. Od czasu ucieczki Cudnego ze Świętoszowa Smoła nie ufał już swoim ludziom za grosz, postanowił więc nie pozostawiać powodzenia misji w ich
nieprofesjonalnych rękach. Z Krakowa do Jeleniej Góry, w której zamierzał założyć tymczasową kwaterę, miał niespełna cztery godziny jazdy. Kiedy 60 minut później otrzymał wiadomość, że opel się zatrzymał i stoi, jednego z ludzi wysłał na miejsce. Jeszcze wtedy nie mógł wiedzieć, że było to świetne posunięcie. Sam zdecydował się na późną kolację. Miał czas. * Syrena alarmu przeciwlotniczego wyła jak szalona. Sokół zakrył uszy dłońmi, ale jej dźwięk coraz mocniej wwiercał się w głowę. Nagle poczuł ciepłą maź przeciekającą między palcami, spojrzał, to była krew. Otworzył usta do krzyku i w tym momencie się obudził. Telefon komórkowy dzwonił jak oszalały, spojrzał na wyświetlacz, odebrał natychmiast. – Policja w czeskim Jabłonkowie dostała sraczki – relacjonowała Sara Bednarz. – Facet nigdy nie miał żadnego kuzyna. Za to dwa dni wcześniej, w prosektorium odległym o 120 kilometrów od Jabłonkowa, skradziono ciało kilkunastoletniej dziewczyny. – Zatem Biserkę porwano, a rodziców zabito dla zatarcia śladów. – Ruch z kremacją pierwszorzędny – rzekła. – Dowodów już nie ma. – Chyba nie popełnimy większego błędu, jeśli uznamy, że wszystkich przybranych rodziców całej trójki dzieci urodzonych tamtego dnia na Diablaku coś mogło łączyć? – Miejsce zamieszkania na pewno nie – zauważyła Sara Bednarz. – A gdzie jeździli na wakacje? – strzelił z palca. – Możesz sprawdzić? – Mogę – rozłączyła się. – Tak się zastanawiam – Wally, który do tej pory w milczeniu przysłuchiwał się wymianie zdań między Sokołem i funkcjonariuszką ABW, włączył się do rozmowy. – Wspominałeś, że to wojskowi zabrali mnie z aresztu, bo chcą mnie do czegoś wykorzystać. Czy to oni zabili moich rodziców?
– Myślę, że tak – postanowił nie kłamać. – Ale dlaczego chcieli zastrzelić także mnie? – pytał dalej Cudny. – Martwy do niczego bym im się nie przydał. – Tak sądzisz?... – przygryzł wargę. – Po pierwsze, nie wiemy, czy chcą wykorzystać ciebie całego, czy wystarczy im tylko... – nie miał pojęcia, jak sformułować dalszą myśl. – Mój mózg? – dopowiedział Wally cicho. – Wiem, zabrzmiało to brutalnie, ale... – Ale taka może być prawda – smutno to powiedział. – Jest też inna możliwość – pocieszał Sokół. – Może wcale nie chcieli cię zabić? – Przecież strzelali do mnie – zdziwił się. – Właśnie! – zauważył. – Myślisz, że zawodowy morderca nie trafiłby w człowieka z kilku metrów? Że chybiłby pod rząd... Ile razy strzelał? – Siedem. – Że chybiłby siedem razy pod rząd? – mówił dalej Sokół. – Chyba że chciał chybić. – W takim razie po co w ogóle by strzelał? – nie dawał za wygraną. – Może miał cię nastraszyć? – Może, może, może... – Gdyby chcieli cię zabić, to mogli to zrobić w tamtym domu z głośną muzyką – zauważył dziennikarz. – Fakt. – A czego chciał tamten facet? – zmienił temat. – Najpierw mnie straszył, że dostanę dożywocie. Potem stwierdził, że jest ktoś, kto może mi pomóc. – Kto? – Tego nie zdradził – Wally wzruszył ramionami. – Co miałeś dać w zamian? – Ból głowy. – Słucham? – Sokół podniósł lewą brew. – Interesował go mój ból głowy. – Tylko tyle? – Tyle zdążył powiedzieć – wyjaśnił Cudny. – A co było potem? – spojrzał badawczo. – Wcześniej mówi-
łeś, że ostro popili i zasnęli... – Ale tego, który mnie przesłuchiwał, już wtedy nie było w domu... – Tu cię mam – Sokół wszedł mu w słowo. – Tylko mi nie gadaj, że spytał cię o ból głowy i sobie poszedł. No, czekam na wersję oficjalną. Pamiętaj, że umówiliśmy się, iż koniec z kłamstwami! – Żeby się nie rozdrabniać: łączenie z Kesją to niejedyna zdolność, którą mam – Wally ostrożnie dobierał słowa. – Jak facet, który mnie przesłuchiwał, zaczął pytać o ból głowy, to już miałem świadomość, że dużo o mnie wie. Bardzo dużo. On był najbardziej niebezpieczny z nich wszystkich. Dwaj pozostali byli tylko od pilnowania, ten to co innego... – Jak się go pozbyłeś? – naciskał. – Wlazłem mu do głowy – Cudny zaczął opowiadać. – Popełniłem błąd, bo użyłem zbyt wielkiej siły i facet dostał konwulsji. Jak mu wygięło głowę, to straciłem kontakt wzrokowy i było po sprawie – cmoknął niezadowolony. – Dopiero się tego uczę... – Żeby kimś sterować, musisz patrzeć mu w oczy? – Ja nikim nie steruję – sprostował. – Co najwyżej mogę spowodować, że ktoś zacznie bełkotać bez sensu albo straci przytomność. – Ale konieczny jest kontakt wzrokowy? – Sokół pytał dalej. – Nie zawsze – odpowiedział natychmiast. – Czasami to nie jest potrzebne. – Od czego to zależy? – Nie wiem – chłopak wzruszył ramionami. – Nie udało mi się tego jeszcze ustalić. Tamtych dwóch osiłków wyłączyłem na odległość, jak tylko muzyka przestała grać. – A dopóki grała? – Była tak głośna, że niemal zwariowałem – Wally poczuł dreszcze na plecach na samo wspomnienie. – Nie słyszałem własnych myśli, nie było więc mowy o tym, żeby komuś innemu wleźć do łba. – Zablokowali cię hałasem? Potaknął. – Słusznie się domyślam, że o takiej możliwości zastosowania
blokady nie dowiedzieli się od ciebie? – dopytywał Sokół. – Do tego momentu nie zdawałem sobie sprawy z własnej siły. Zresztą, starałem się nie wykorzystywać zbyt często tej zdolności – uśmiechnął się chytrze. – Niech no zgadnę – Sokół spojrzał równie szelmowsko. – Jak któryś z kumpli z klasy podpadł, to dostawał sraczki? – Sraczki to może nie, ale dnia konia to już nie miał – zaśmiał się w odpowiedzi. – To ważna informacja – zauważył. – Dzień konia? – chłopak wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Blokada – wytłumaczył. – Jeśli ją zastosowali, to znaczy, że bardzo dużo o tobie wiedzą. Pewnie więcej, niż byśmy chcieli. Wally się zamyślił. – Pakuj się – polecił Sokół. – Idziemy na śniadanie i ruszamy w trasę. * Człowiek Smoły co kwadrans otrzymywał informację o miejscu logowania się telefonu komórkowego dziennikarza. Ponieważ w nocy każdy kolejny raport był tej samej treści, nie śpieszył się, dostosowując prędkość do obowiązujących limitów. Kiedy znalazł się na stacji benzynowej, obok której stał zajazd, przejechał wolno przez parking. Opla na polskich numerach rejestracyjnych nie musiał długo szukać. Zaparkował kilkanaście miejsc dalej, z takiej odległości nie powinien zostać zauważony, tym bardziej że w Polsce zmienił auto na rodzinną skodę roomster. Smoła zadbał nawet o taki szczegół, jak fotelik dziecięcy na tylnym siedzeniu. Okulary w rogowej oprawie i zmieniony kolor włosów dopełniały kamuflażu. Idąc do restauracji, człowiek z ekipy pościgowej ostrożnie rozglądał się dookoła. Na parkingu stało kilkadziesiąt aut, kilkanaście z nich miało polskie tablice rejestracyjne. – Nie ma to, jak zniknąć w tłumie – uśmiechnął się sam do siebie. Uspokojony wszedł do budynku, zamówił syte śniadanie i zajął miejsce dogodne do obserwacji. Mógł co prawda spróbować wziąć na spytki dziewczynę z recepcji, ale ryzyko dekonspiracji było zbyt duże. Zza stołu, przy
którym siedział, widział zarówno wyjście z zajazdu, jak i astrę, to musiało wystarczyć. Zanim wbił widelec w dobrze wysmażoną kiełbaskę otuloną jajecznicą, zadzwonił do Smoły i zwięźle przedstawił sytuację. Dyspozycja od szefa była krótka: śledzić obiekt w bezpiecznej odległości. * Jak tylko Sokół wszedł do sali restauracyjnej, od razu poczuł woń jajecznicy smażonej na kiełbasie. Wciągnął głęboko powietrze, sycąc się zapachem. Momentalnie poczuł, jak ślina napływa do ust. Dyskretnie, aczkolwiek dokładnie zlustrował otoczenie. Nie widząc nic podejrzanego, podszedł do szwedzkiego stołu, kierując się do podgrzewacza. Jak przypuszczał, w środku kryła się istna uczta. Nałożył sporą porcję, dając chłopakowi znak głową, żeby poszedł w jego ślady. Ten jednak zdecydował się na jajka gotowane. – Nie wiesz, co tracisz – mlasnął Sokół, gdy tylko zaczęli jeść. – Nie przepadam za jajecznicą – odparł Wally, łyżeczką bijąc skorupkę. – Nie lubię, jak jest niedosmażona i nie do końca ścięte białko rozlewa się po talerzu. Widelec Sokoła zamarł w połowie drogi do celu, a on sam zastygł z otwartymi ustami. – Smacznego – rzekł kwaśno po chwili, pakując jedzenie tam, gdzie powinno się znaleźć. – Ta jajecznica, mój drogi, jest idealnie wysmażona. A kiełbaska, palce lizać! – Na temat gustów się nie dyskutuje – skonstatował Cudny. – Jak chcesz – nabrał kolejną porcję. – Będzie więcej dla mnie. – Widzę – twarz chłopaka przybrała kpiący wyraz, a on sam zawiesił spojrzenie na brzuchu Sokoła. – Zobaczymy, jak ty będziesz wyglądać w moim wieku – skontrował. – Po dwudziestym roku życia przemiana materii... Nie dokończył, przerwał mu dzwonek telefonu. – Muszę dać na mszę w intencji dziękczynnej za ślady elektroniczne – głos Sary Bednarz brzmiał niezwykle ciepło. – Odwalają za nas połowę policyjnej roboty.
– Mów, bo mi jajecznica stygnie – dziennikarz wpakował do ust kawałek kiełbaski. – Sobie odgrzejesz – Sara Bednarz odcięła się błyskawicznie. – Do piątego roku życia dzieciaków wszystkie trzy rodziny jeździły na wakacje do Chorwacji – nie robiła pauzy, aby nie dać Sokołowi wejść w zdanie. – Dokładnie w to samo miejsce. I dokładnie w tym samym czasie. Trzy razy. – Mamy nasz wspólny mianownik – spojrzał na chłopaka, w myślach układając stosowną bajeczkę. Zbyt wczesne zdradzanie szczegółów mogło zafałszować odczucia Cudnego, a tego wolał uniknąć. – Jedziesz tam? – Oczywiście!
ROZDZIAŁ 37 Człowiek Smoły nie musiał się śpieszyć. Kiedy dziennikarz z chłopakiem opuścili zajazd, spokojnie dokończył śniadanie, kupił jeszcze dwie kanapki i dużą kawę, po czym ruszył w drogę. Najbliższy zjazd był dopiero po 20 kilometrach, a przecież pod prąd pojechać nie mogli. Trzymał spory dystans, taki, który gwarantował, że tylko ktoś z lornetką mógłby go namierzyć. A że sam był w taką wyposażony, nie miał trudności z kontrolowaniem, co robią ścigani. * Droga do chorwackiego Zadaru, turystycznej stolicy północnej Dalmacji, zajęła im cztery godziny. Pensjonat, którego szukał Sokół, był położony przy bocznej uliczce. Rozciągał się z niej przepiękny widok na Adriatyk. Ale nie krajobraz był celem podróży, tak więc dziennikarz, gdy tylko zaparkowali auto, przystąpił do działania. Chłopaka poprosił, aby rozejrzał się po posesji, sam ruszył do recepcji. Miał szczęście, właściciel był na miejscu i miał czas na rozmowę z Sokołem, który wyjaśnił, że pisze wspomnieniową książkę na życzenie klienta, dawnego gościa pensjonatu. Usiedli w ogrodzie przy soku z winogron. Dziennikarz sączył napój, patrząc, jak Wally buja się na huśtawce, w którą ledwo się wcisnął. Gdy tylko chłopak wysiadł z auta, zaczął się dziwnie zachowywać, chociaż starał się maskować to udawaną niefrasobliwością. Sokół był jednak zbyt wyczulony, aby dać się zwieść pozorom. Mężczyzna nazywał się Krkić i doskonale pamiętał trzy rodziny z Polski, Czech i Słowacji, które przyjeżdżały do niego na wakacje kilka sezonów pod rząd, w czasach, kiedy Chorwacja nie była jeszcze tak popularna. – Wynajmowali zawsze całe ostatnie piętro. Jeśli dobrze kojarzę, wybierali turnus dwutygodniowy... Tak, z pewnością to nie
był tydzień ani dziesięć dni, tylko dłużej. Może nawet trzy tygodnie? – zaczął się zastanawiać. Sokół nie przerywał, uzbroił się w cierpliwość, przypatrując się Cudnemu. Ten zostawił huśtawkę w spokoju na rzecz piaskownicy, w której zaczął się bawić pozostawionym wiaderkiem z łopatką. Dziennikarz rzucił okiem na Chorwata, mężczyzna jednak był skupiony wyłącznie na rozmowie. – Dzieciaki były fajne – uśmiechnął się Krkić. – Wszędzie ich było pełno. Biegały, gdzie się tylko dało, a nawet tam, gdzie się nie dało. Kiedyś któreś schowało się w kuchni, w szafce z garnkami. Szukaliśmy go z innymi gośćmi ze trzy godziny, zanim się odnalazło. To była dziewczynka, jedna z dwóch. Ale o imię niech pan nie pyta, nie kojarzę. To już tyle lat... – Pamięta pan, kto ją znalazł? – Chłopiec – odrzekł bez wahania. – Pocieszne to były maluchy i takie radosne – opowiadał dalej. – Tak sobie teraz przypominam, że przebywali na terenie ośrodka prawie całymi dniami. – Nie chodzili nad morze? – Chodzili, ale na krótko – wyjaśnił Chorwat. – U rodzin z małymi dziećmi to normalne. Morze to w końcu morze, a my mamy tutaj duży basen z wydzieloną częścią dla najmłodszych. – Pamięta pan coś jeszcze? – spytał Sokół z nadzieją, patrząc na chłopaka, który w najlepsze robił babki z piasku. – To śmieszne... – wyraźnie się zawahał. – Nie chciałbym się źle wyrażać o moich gościach... Rozumie pan? – Jak najbardziej – położył prawą dłoń na sercu i szybko zapewnił: – To zostanie między nami. – Oni przyjeżdżali do mnie w szczycie sezonu, kiedy bezchmurne niebo jest praktycznie gwarantowane. Ale ile razy przyjeżdżali, tyle razy pogoda psuła się już po kilku dniach. Pojawiały się burze i ulewne deszcze, jak nigdy – oblizał bezwiednie usta. – Ostatnia nawałnica przeszła do historii – skrzywił się na samo wspomnienie. – Do historii? – nos Sokoła zwietrzył przełom. – To zdarzyło się w czasie ich ostatniego pobytu u mnie... – Chorwat zaczął opowiadać.
Było krótko po śniadaniu. Dzieci bawiły się w piaskownicy, robiły babki z piasku. Nagle któreś z nich wpadło na pomysł, aby je niszczyć, jedna po drugiej. Pozostałe zaczęły krzyczeć, jakby ktoś obdzierał je ze skóry. Interweniowali rodzice, ale dłuższą chwilę trwało, zanim udało się je uspokoić na tyle, żeby składnie odpowiedziały na pytanie, kto był prowodyrem kłótni. Kiedy wszystko udało się wyjaśnić, dzieci się pogodziły, a rodzice, w ramach pojednania, zaproponowali wspólną zabawę. Maluchy złapały się za rączki i zaczęły tańczyć w kółku, do słów piosenki śpiewanej przez rodziców. – Zaczęło się krótką chwilę potem – Krkić miał szeroko otwarte oczy, było w nich widać autentyczny strach, jakby to, o czym opowiadał, działo się wczoraj. – Najpierw pojawiły się małe ciemne chmury, czarne jak najczarniejszy węgiel... Wzięły się praktycznie znikąd, nic ich wcześniej nie zapowiadało, nawet najmniejszy obłoczek, chociażby taki – dla zobrazowania złączył palec wskazujący prawej ręki z kciukiem. – Minęła może minuta, jak niebo poczerniało, nie pamiętam, czas jakby stanął w miejscu – wziął głęboki wdech, następnie wypuścił powietrze z sykiem. – Dorośli zaczęli mówić jeden przez drugiego, że trzeba się zbierać, ale dzieci tańczyły dalej – kontynuował opowieść. – Zwykle deszcz zaczyna się u nas od siąpienia, potem pada trochę mocniej, aż zaczyna się ulewa. Wówczas było inaczej, od razu była ściana wody, taka, że nie zobaczylibyśmy tej piaskownicy – odwrócił się i zamarł. – Co ten chłopak robi? – spytał nerwowo. – Stary koń z niego, ale wciąż lubi się bawić – dziennikarz robił dobrą minę do złej gry. Chorwat patrzył to na Cudnego, to na Sokoła. – On rozbija babki – Krkić przyłożył dłoń do ust. – Tak, jak tamten chłopak. Bo ja sobie teraz przypomniałem, że to chłopiec rozwalił dziewczynkom wszystkie babki. – Zbieg okoliczności – machnął lekceważąco ręką, modląc się, aby mężczyzna nie zwrócił uwagi na czoło, które właśnie zrosił pot. – Proszę tego przy nim nie mówić, bo się strasznie denerwuje, ale on jest trochę opóźniony w rozwoju – skłamał. – Co było po tej ścianie deszczu?
– Pojawiły się błyskawice. Grzmiało tak mocno, że nie słyszeliśmy własnych myśli, mimo że byliśmy już w środku, bo schroniliśmy się przed deszczem – mówił dalej. – Tak, jak wcześniej zrobiło się ciemno, chociaż był środek dnia, tak potem pioruny rozświetlały wszystko. To była kanonada, jeden grzmot za drugim. Nikt nie liczył, ale było ich kilkadziesiąt, może nawet setka. – Sto? – Sokół nie mógł uwierzyć. – Takiej nawałnicy nie pamiętali najstarsi mieszkańcy Zadaru. Prądu nie było w całym mieście. W kilkudziesięciu domach spaliła się instalacja elektryczna, wybuchło mnóstwo pożarów. Z okien wypadały szyby. Nie wszyscy byli ubezpieczeni. – A pan? – Na szczęście tak. Musiałem oszklić wszystkie okna i drzwi zewnętrzne. Wszystkie – powtórzył Krkić. – Uwierzy pan? – To brzmi jak... – Bajka? – Coś w tym rodzaju – dopowiedział szybko, aby Chorwat nie obejrzał się ponownie za siebie. Zobaczyłby bowiem, jak Wally tańczy, kręcąc się w kółko. – Wspominał pan, że to był ostatni raz, jak oni do pana przyjechali. Wystraszyli się tamtej burzy? – Wie pan... Inni goście, którzy przeżyli tę nawałnicę, później przyjeżdżali do mnie ponownie. Nie wyjechali też od razu. A oni spakowali się w ciągu godziny i już ich nie było, chociaż mieli zapłacone jeszcze za kilka dni – Krkić wstrzymał głos. Widać było, że się nad czymś poważnie zastanawia. – Nie umiem panu tego racjonalnie wytłumaczyć, ale odniosłem wrażenie, jakby przestraszyli się zupełnie czegoś innego... Jakby wcale nie chodziło o burzę. – To niesamowite – szepnął Sokół, patrząc, jak Wally siedzi na małej huśtawce w kształcie smoka i buja się niczym kilkulatek. – Właśnie – źle zinterpretował słowa rozmówcy. – Użył pan odpowiedniego słowa. Po tylu latach mam wrażenie, jakby to się nie wydarzyło. Tak było nierealne... – Jak pana słucham, odnoszę takie samo wrażenie – postanowił nie wyprowadzać Chorwata z błędu. Nagle dostrzegł, jak
Cudny schodzi z zabawki, staje obok, potrząsa nerwowo głową i rozgląda się dookoła, jakby dopiero co obudził się w nieznanym miejscu. – Ta huśtawka... – pokazał palcem na smoka. – Tak? – Krkić powędrował spojrzeniem we wskazanym kierunku. – Od dawna tu stoi? – Od piętnastu lat, tylko musimy ją co jakiś czas odmalować – uśmiechnął się. – Żaden dzieciak jej nie przepuści. – Bardzo dziękuję za rozmowę – Sokół podał dłoń. – Nawet pan nie wie, jak mi pomógł. Teraz będę mógł spokojnie dokończyć książkę. – Cieszę się, że mogłem pomóc – odwzajemnił uścisk. – A którą rodzinę pan reprezentuje? – Chłopca – powiedział Sokół. – Jego rodziców – pokazał palcem na Wally’ego. – To jednak on... Mogę z nim porozmawiać? – Wolałbym nie... Nie wiem, jak zareaguje. Rozumie pan? – Jasne. Proszę pozdrowić jego rodziców – powiedział Krkić na odchodne. – Jakby chcieli tu kiedyś przyjechać, drzwi stoją otworem. – Przekażę – poczuł, jak ślina staje mu w gardle. – Muszę wracać do gości. – Do widzenia! – Sokół odwrócił się, podszedł do Cudnego i stanął w rozkroku. Założył ręce, wbił spojrzenie w chłopaka. – Coś mi chcesz powiedzieć? – spytał po chwili milczenia. – Albo lepiej nie, sam zgadnę. W odpowiedzi Wally westchnął głęboko. – Już tu kiedyś byłeś – dziennikarz mówił dalej. – Nie pamiętam. – W dzieciństwie. – Naprawdę nie pamiętam. – I to niejeden raz – Sokół rejestrował ruch każdego mięśnia na twarzy Cudnego. – Trzy razy. – Pustka – pacnął się dłonią w głowę. – Nie byłeś tu sam – kontynuował dziennikarz. – To znaczy nie mam na myśli twoich przybranych rodziców, tylko inne dzieci. Konkretnie dwie dziewczynki.
– Skąd to wiesz? – wtem w oczach chłopaka pojawił się błysk zrozumienia. – Zdobywanie informacji to moja praca – zaprezentował szeroki uśmiech. – Nagle sobie przypomniałeś? – Tak. To był impuls... – Co jeszcze wróciła ci pamięć? – naciskał Sokół. Ruszyli w stronę auta. – Nic więcej – odparł Wally. – Nic? – zapytał ponownie. – A może byś mi tak opowiedział o tej potężnej burzy z piorunami, którą z dziewczynami ściągnąłeś nad to piękne miasto kilkanaście lat temu? – Jakiej burzy? – zdziwienie wyglądało na autentyczne. – Tej, która przeszła nad Zadarem ostatniego dnia waszego pobytu – wyjaśnił Sokół, siadając za kierownicą. – Ostatniego dnia robiliśmy babki z piasku z Kesją i Iną... – Iną? – Ina, tak miała na imię ta druga dziewczynka – odpowiedział Wally. – Robiliście babki i?... – Potem była zabawa w burzenie, która przerodziła się w kłótnię. Nie pamiętam, dlaczego. Później były tańce i... – I... – podłapał Sokół. – Nie pamiętam, co było potem – drapał się po głowie. – Jakby film się urywał. – Niesamowite... – Nie kpij – chłopak się obruszył. – Już wiem! Zaraz po tańcach wyjechaliśmy w pośpiechu... Nie zdążyłem się pożegnać z dziewczynkami... Rodzice w aucie strasznie się sprzeczali... Kłócili się, czy mają zerwać kontakt z tamtymi rodzinami... – mówił bez składu i ładu, rwąc zdania. – A ja byłem głodny, bo nie zostaliśmy na obiedzie... Pamiętam, że strasznie wtedy płakałem... Myślałem, że kłócą się przeze mnie... Nigdy potem nie zobaczyłem już dziewczynek. Aż przyjechaliśmy z tatą do Zielonej Góry, do nowego domu – chaos ustąpił miejsca porządkowi. – Kesja już na mnie czekała. – Pamiętała cię po tylu latach? – Tak – Cudny aż promieniał.
– A nawałnica między tańcami a wyjazdem w pośpiechu? – Sokół błyskawicznie zmienił temat. – Jaka nawałnica? – spojrzał z politowaniem, jak na kogoś, kto z uporem maniaka twierdzi, że przed chwilą zobaczył UFO. – Nie było żadnej nawałnicy. – Coś się facetowi musiało pomylić – machnął lekceważąco ręką, kłamiąc gładko. – Wracamy do Polski? – Wally nie kontynuował tematu. – Możemy jeszcze zahaczyć o Grecję, co ty na to? – Może innym razem – ziewnął. – Kimnę się chwilę. – Chwilę, akurat – parsknął Sokół. – Jak cię znam, to obudzisz się na granicy z Polską – włączył radio. – Żebym i ja nie zasnął – dodał wyjaśniająco. – Jakby było za głośno, powiedz – spojrzał na chłopaka. Cudny już spał.
ROZDZIAŁ 38 Sokół jechał w ciszy – radio szybko wyłączył – i kontemplował widoki, nie co dzień przecież można było podziwiać góry wyrastające z morza. Szczyty oblane chmurami kusiły niemiłosiernie, ale nie pora była na wędrowanie. Zadar mieli już daleko za sobą, kiedy zaczął analizować w myślach informacje. Wszystkie rodziny miały wspólne wakacje trzy lata pod rząd. To wykluczało przypadek i świadczyło o tym, że doskonale się znały. Co za tym idzie, można było przyjąć, że rodzice wiedzieli o nietypowych zdolnościach swoich dzieci. – Adoptowanych dzieci – poprawił się momentalnie. Co takiego się stało, że nagle, podczas trzecich wakacji, obecność dzieci w Zadarze sprowadziła nad miasto nawałnicę, jakiej tu jeszcze nie było? I dlaczego po burzy rodziny stąd uciekły? Mało tego, Wally powiedział, że już więcej dziewczynek nie widział, aż do pojawienia się Kesji. To by oznaczało, że po nawałnicy rodziny zerwały kontakt. Z jakiego powodu? Myśl, która przecięła umysł Sokoła, była jak błyskawica. Tylko jedno mogło za to wszystko odpowiadać. Dzieci, przynajmniej Wally i Kesja, posiadały zdolności, o których mówił wcześniej chłopak – czyli porozumiewanie się na odległość i wpływanie na samopoczucie innych ludzi. Ale oprócz tego najwyraźniej dochodziło coś jeszcze, coś, co Sokół określił mianem „sumy siły”. Widocznie przebywanie w swoim towarzystwie potęgowało moc każdego z dzieci, a być może wyzwalało energię zupełnie od nich odrębną. Chorwat wspominał przecież o tym, że od pierwszego pobytu rodzin w Zadarze, padały deszcze i pojawiały się burze. To by wskazywało, że już w wieku trzech lat obecność dzieciaków w jednym miejscu wyzwalała jakąś nieznaną siłę natury. Prawdopodobnie z upływem czasu i dojrzewaniem Kesji, Iny i Wally’ego te umiejętności się wzmacniały. I za trzecim razem masa krytyczna została przekroczona... Wybuchła kłótnia, były emocje, to pewnie jeszcze zwielokrotniło magiczną
moc dzieciaków... Tak, rodzice musieli wiedzieć o ich zdolnościach! Po nawałnicy zorientowali się, że wspólne przebywanie dzieci grozi nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Dlatego wyjechali w pośpiechu i zerwali ze sobą kontakt, przynajmniej fizyczny, bo być może komunikowali się listownie czy telefonicznie w tajemnicy przed dziećmi, tego Sokół nie wiedział. Dziennikarz cmoknął z niesmakiem, bo w toku rozumowania pojawiła się dziura głęboka jak Rów Mariański. Skoro rozdzielenie dzieci było konieczne, to dlaczego trzy lata temu przybrani rodzice chłopaka przywieźli pod jeden dach Kesję? Jeśli poprawnie teoretyzował, ich obecność mogła przecież wywołać katastrofalne skutki! Zaklął siarczyście, po czym odetchnął głęboko. Spokój, tylko spokój mógł uratować analizę. Zaczął jeszcze raz układać w myślach elementy układanki. Cudni z jakichś względów zaopiekowali się Kesją, trzeba było przyjąć, że byli jedynymi osobami, które mogły to zrobić po tajemniczej śmierci rodziców dziewczyny. Następnie przeprowadzili się tam, gdzie nikt ich jeszcze nie znał, czyli do Zielonej Góry. Kleemann wspominał, że nie utrzymywali bliskich relacji z nikim, nie mieli przyjaciół, znajomych, a jedyne kontakty towarzyskie dotyczyły miejsca pracy. Do tego jeszcze ta skrytka w banku. Faktycznie, powód takiego zachowania mógł być tylko jeden: ukrywali się przed kimś lub przed czymś. A raczej nie tyle siebie, co dzieci. Skoro więc Kesja i Wally mogli przebywać ze sobą, to sfingowany wypadek w Alpach nie miał na celu rozdzielenia fikcyjnego rodzeństwa ze względu na ich „sumę siły”. Cel był inny: gdyby komuś, kogo się bali, udało się ich namierzyć, trafiłby na dwoje dzieci. Po rozdzieleniu i ukryciu Kesji, ryzyko podwójnej wpadki malało. Ale dlaczego musieli sfingować jej śmierć? Nie wystarczyło wywieźć jej w ustronne miejsce? – Musieli się zorientować, że młodzi się w sobie zakochali – Sokół uśmiechnął się szeroko, patrząc na chłopaka, który spał snem sprawiedliwego. Konsekwencji nie musieli się bać, bo przecież wiedzieli, że Kesja i Wally nie są rodzeństwem. A że dzieciaki dobrze się pilno-
wały, nikt się nie zorientował, że brat chodzi z własną siostrą... Tak, przeszkoda była innej natury. Chłopak był zakochany po uszy i za nic nie zgodziłby się na dobrowolną rozłąkę. Widocznie dziewczynę do udziału w mistyfikacji udało im się jakoś przekonać... Ale wciąż nie znał odpowiedzi na pytanie, co takiego się stało, że dzieci mogły znów ze sobą przebywać? Przecież przybrani rodzice Cudnego nie ryzykowaliby, tym bardziej że musieliby zdawać sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia. Jeśli więc trzymali oboje dzieci razem, niebezpieczeństwa nie mogło być. Ale istniało 13 lat wcześniej... Sprzeczność! – Nie! – Sokół aż uderzył ręką w deskę rozdzielczą. Zagrożenie pojawiało się w przypadku spotkania całej trójki. Odpowiedź była jedna: połączona moc Kesji i Wally’ego była zbyt słaba, aby uruchomić lawinę. Do tego potrzebna była jeszcze Ina. Ina, o której praktycznie nic nie wiedział. Poza tym, co właśnie wydedukował: z całej trójki to ona była tą najsilniejszą. * Człowiek Smoły miał w sobie wielkie pokłady cierpliwości i jeszcze większe posłuszeństwa. Ponieważ rozkazy były jasne: nie narażać się na ujawnienie, nie ryzykował rozmowy z właścicielem pensjonatu. Chociaż ten miałby pewnie wiele ciekawego do powiedzenie, to równie dobrze minutę później mógłby telefonicznie poinformować dziennikarza o dziwnym nieznajomym. Żołnierz nie wiedział przecież, jak bliska zażyłość łączyła Chorwata z dziennikarzem. Jedyne więc, co zrobił, to zdał raport, pozostawiając decyzję o ewentualnej rozmowie z właścicielem pensjonatu wyżej postawionym. Umiejętność unikania podejmowania rozstrzygnięć we własnym zakresie opanował do perfekcji jeszcze w trakcie zasadniczej służby wojskowej. Potem udoskonalił ją w służbach specjalnych, a pod skrzydłami Smoły stał się wręcz mistrzem świata w tej nietypowej dyscyplinie. Jak to kiedyś jednym krótkim zdaniem określił kapral Zdanowicz: „Żołnierz nie ma myśleć, tylko wykonywać rozkazy!”.
* Sokół nie wiedział o Inie nic poza tym, że jej śmierć też sfingowano. Z tą różnicą, że za mistyfikacją nie stali rodzice, tylko ktoś, kto ją porwał. Można było zakładać, że to te same osoby, które wydostały z aresztu Cudnego, a którym później chłopak zwiał. Jedno tylko mu nie pasowało: przy zabójstwie rodziców Iny sprawcy wykazali niezwykłą determinację i dbałość o szczegóły, przy Wallym się nie popisali. Najpierw zawalili w Świętoszowie, potem pod Babią Górą, kolejny raz w Orawskim Podzamczu. – Chyba że tym razem przeciwnik był zbyt mocny – komplementował sam siebie. Wrócił myślami do Iny. Ona musiała być kluczem do całej sprawy. Potrzebował informacji... Moment! Przecież Sara Bednarz zajmowała się wypadkiem, może wiedziała coś jeszcze? Odebrała już po drugim dzwonku. – Cali i zdrowi? – spytała na wstępie. – Cali, zdrowi i zmęczeni jak cholera. Ale z dobrymi wiadomościami – Sokół szeptem streścił rozmowę z Chorwatem. – Zaczyna się robić coraz ciekawiej – skomentowała. – I tajemniczo... – Jak już mowa o tajemnicach, co jeszcze wiesz o Inie i jej rodzinie? – Inie? Kto to? – pytała Sara Bednarz. – Biserka Koukalová, którą Wally zna pod imieniem Ina. – Tyle, co ci powiedziałam ostatnio... Nie! Jeszcze jedno udało mi się ustalić: krótko po wypadku mieszkanie tej rodziny doszczętnie spłonęło w pożarze. – To nie był przypadek – rzekł twardo Sokół. – To raczej był przypadek – upierała się. – Pomyślałam od razu to samo, co ty, więc zaczęłam drążyć. Pożar wybuchł w lokalu poniżej, dopiero potem zajęło się mieszkanie Koukalovych. – A ja ci mówię, że to nie był przypadek – Sokół nie dał się przekonać. – Wypadek, upozorowana śmierć dziewczyny, kradzież zwłok i ich podrzucenie na miejsce zdarzenia... To robota profesjonalistów. Jeśli czegoś szukali w mieszkaniu i chcieli za-
trzeć ślady, to podłożenie ognia w feralnym lokalu mogło wzmóc czujność policji. A tak uznano podobnie jak ty: przypadek. – Szukali czegoś w mieszkaniu, ale równie dobrze mogło chodzić o zniszczenie wszelkich informacji związanych z dziewczyną – zauważyła. – Punkt dla ciebie – pochwalił. – Musimy to poważnie brać pod uwagę. – To weźmy. – Cholera jasna! – Co się stało? – w jej głosie dało się wyczuć troskę. – Mam wrażenie, że gdzieś już to auto widziałem... – Jakie auto? – Rodzinne... – odpowiedział Sokół. – Skoda roomster. Stała przy zajeździe, skąd ruszaliśmy w drogę do Chorwacji, jechała jakiś czas za nami... Teraz też jedzie, kilkaset metrów, może kilometr. – Ach ten twój sokoli wzrok – kpiła Sara Bednarz. – Mówię ci, że to jest ten sam samochód – syknął. – Wiesz, ile jest takich skód w Europie? – drwiła w najlepsze. – Powiedziałem: auto rodzinne. – I co z tego? – Z Austrii momentami grzaliśmy 170 kilometrów na godzinę. Skoda, którą widziałem na parkingu przy zajeździe, miała fotelik dziecięcy – perorował Sokół. – Który rodzic pędzi tak z dzieckiem na pokładzie? – Ta twoja podejrzliwość cię kiedyś zabije... – Raczej uratuje – obruszył się. – Może masz rację... – rzekła Sara Bednarz pojednawczo. – Co zrobisz? – Nic – odparł. – Jeśli to ogon, a mu zwieję, to namierzą nas powtórnie, bo udaje im się to cały czas. A nie będę wiedział, kiedy znów nawiniemy im się pod oczy. To już lepiej wiedzieć, że jest się pod obserwacją. – Jak chcesz. – Spróbuj dogrzebać się czegoś o Inie – poprosił Sokół. – Musiała przecież gdzieś chodzić do szkoły, kościoła, na tańce. Szu-
kaj czegokolwiek. – Postaram się. * Człowiek Smoły tylko raz poprosił o zmianę, sugerując, że już zbyt długo śledzi dziennikarza. Jego sugestię, że zachowywanie odpowiedniego dystansu może nie wystarczyć, zignorowano. Cóż, to nie był jego problem, jechał więc dalej. Nie zamierzał też zwiększać dystansu, bo mógłby zgubić opla, a to z pewnością poczytano by za wpadkę. Smoła rzadko kiedy wybaczał błędy, podobnie zresztą jak pułkownik, dla którego pracował. Pułkownik, znali tylko jego stopień, o ile taki był w rzeczywistości. Nie wiedzieli, jak się nazywa, nigdy go też nie widzieli, a jedynym człowiekiem, który się z nim kontaktował, był sam Smoła. Pułkownika otaczał taki nimb tajemniczości, że coraz więcej z nich zaczynało wątpić w jego istnienie.
ROZDZIAŁ 39 Sokół prowadził cały czas w milczeniu, przekładając puzzle z jednego miejsca na drugie, próbując dopasować do siebie strzępy informacji. Zadanie było trudne, bo wciąż zawierało zbyt wiele luk, aby oczom wyobraźni zaczął się ukazywać choćby zarys obrazu. – O! Koniec spania? – rzucił w kierunku chłopaka, który rozglądał się nieprzytomnym wzrokiem. – Kiedy coś zjemy? – Oj, Wally... Wally... – Co?! – obruszył się. – Głodny jestem. – Z tyłu są chipsy. – Dobre i to – sięgnął po opakowanie, najpierw poczęstował dziennikarza, potem sam zanurkował ręką w opakowaniu. – Wally... – umysł Sokoła wciąż był zajęty układanką. – Twoja wychowawczyni wspominała, że ksywę wymyśliła ci mama? – Przybrana mama – westchnął, częstując towarzysza podróży. – Właśnie! – dziennikarz gorączkowo myślał. – A wiesz, z jakiego powodu akurat ten pseudonim a nie inny? – Nie. – Cholera – rzekł zawiedziony. – Pamiętam jedynie to, że nadała mi go niezwykle uroczyście zaraz po obejrzeniu ulubionego filmu – powiedział Cudny niewyraźnie, chrupiąc chipsy. – Miała na jego punkcie fioła. – Jaki to film? – zainteresował się z miejsca. – „Raport mniejszości”. – Też go lubię – odparł Sokół, przełykając. Nagle w jego oczach pojawiła się iskra zrozumienia. Ułamek sekundy później był już tak podekscytowany, że plunął chipsami na podłogę, żeby się nie zakrztusić. Bez słowa zatrzymał auto na poboczu. W wyszukiwarce w telefonie wpisał: „Philip
K. Dick, raport mniejszości, Wally”. – Coś się stało? – chłopak był wyraźnie zaniepokojony. – Dobrze pamiętałem! – szepnął z ekscytacją na widok wyników wyszukiwania. Wszedł na znalezioną stronę, szybko dotarł do tego, czego szukał. – Film „Raport mniejszości” nakręcono na podstawie krótkiego opowiadania Philipa K. Dicka pod tym samym tytułem. W opowiadaniu akcja przebiegała troszeczkę inaczej niż w filmie. Mniejsza z tym. Nas interesuje to, że pracownik Prewencji, czyli agencji przeciwdziałającej popełnianiu poważnych przestępstw, który był szpiegiem i który zdradził głównego bohatera, nazywał się Wally Page. – Wally Page? – Cudny nie dowierzał. – Tak – potwierdził. – Wally? – pytał dalej. – Jak ja? – Wally, jak ty – Sokół jeszcze raz potaknął. – A moja mama nadała mi ksywę po nim?! – nie mógł uwierzyć. – Na to by wyglądało. – Co to oznacza? – spytał cicho. – Na mój nos? – Sokół zrobił pauzę dla zwiększenia efektu. – Jesteś kretem, mój drogi. – Kretem? – Kret to inaczej szpieg – tłumaczył. – Ale w twoim przypadku, wziąwszy pod uwagę kontekst, równie dobrze możesz być kluczowym elementem układanki, częścią, bez której... – zamyślił się. – Poczekaj – sięgnął po telefon, ponownie wszedł w internet. „Raport mniejszości” opierał się na niezwykle futurystycznej teorii prekognicji. Prekognicja to było coś jak proroctwo. Ale, co istotne, owe przewidywanie przyszłości opierało się nie na analizie dostępnych danych, tylko było czymś w rodzaju wizji: oglądania już teraz tego, co nastąpi dopiero za jakiś czas. W opowiadaniu Dicka mediami były tak zwane mutanty śledcze, inaczej prekogi. Były to trzy imbecyle od lat uwięzione w fotelach i bełkoczące cały czas bez składu i ładu. Każde ich słowo było jednak analizowane przez trzy komputery, po jednym na prekoga. Wystarczyło, że dwa z nich niezależnie od sie-
bie wskazały tę samą odpowiedź, tworzyły wtedy raport większości. Wynik trzeciego komputera, o ile odbiegał od dwóch pozostałych, był raportem mniejszości, ignorowanym przez Prewencję. Prekogi nie rozumiały tego, co się z nimi dzieje, traktowano je jak warzywa, oczywiście w wyższym celu, czyli przeciwdziałaniu przestępstw. Według Dicka prekogi za swój dar płaciły wysoką cenę, bo ośrodek odpowiedzialny za zdolności paranormalne przyczyniał się do zaniku przedniego płata kory mózgowej. Tworzył z nich bezwolne istoty. Ale jak osobliwości Dicka miały się do Wally’ego, Kesji i Iny? Pierwszą zbieżnością była liczba mediów. Drugą, niespotykany dar, dodatkowo potęgujący się, kiedy cała trójka przebywała ze sobą. Nawałnica z Zadaru pokazała, że miała niesamowitą moc, a to przecież działo się kilkanaście lat temu, kiedy dzieci – tak przypuszczał Sokół – nie miały zielonego pojęcia, co potrafią. Zupełnie jak prekogi! A jeśli?... Sokół momentalnie odrzucił myśl, która pojawiła się w głowie. Wpisał coś szybko w wyszukiwarkę. Po chwili już wiedział, że Dick napisał „Raport mniejszości” w 1956 roku, czyli szmat czasu przed urodzinami Cudnego i dziewczyn. Jednak zbieżność między jego fantazjami a rzeczywistością, która zadziała się dokładnie 40 lat później, nie mogła być przypadkowa. A jeżeli Wally i dziewczyny nie były jedynymi mediami z takimi zdolnościami? Jeśli cztery dekady wcześniej podobna trójka pojawiła się na Ziemi? Jeżeli Dick skądś się o niej dowiedział i na podstawie tego napisał swoje opowiadanie? Za dużo tych „jeśli”... A może to jednak był tylko wytwór bogatej i wspieranej sztucznie wyobraźni pisarza? Przecież sam wielokrotnie przyznawał się do alkoholizmu, narkomanii a nawet choroby psychicznej. Ale z drugiej strony: czy coś takiego można było wymyślić? Odpowiedź na to pytanie była kluczowa, problem w tym, że nieosiągalna. Sokół ze złością uderzył telefonem w kierownicę. Spojrzał na ekran, uderzenie spowodowało samoczynne podkreślenie fragmentu opowiadania. Istnienie większości implikuje obecność mniejszości. To była wiadomość dla Andertona od człowieka, który podawał się za przyjaciela, a okazał się kolejnym kretem.
Kret... Wally... Istnienie większości implikuje obecność mniejszości... Większość rodzi mniejszość... W demokracji mniejszość potrafiła rządzić większością, bazując na jej poczuciu winy. W futurystycznej wizji przyszłości według Dicka górą była czysta matematyka. – Istnienie większości implikuje obecność mniejszości – Sokół mówił na głos. – Istnienie większości implikuje obecność mniejszości... – Jezu... – Wally spojrzał na niego przeciągle. – Co powiedziałeś? – był myślami gdzie indziej. – To nie może być przypadek... – chłopak aż zatrząsł się od ciarek, które przeszły mu po plecach. – Co nie może być przypadkiem? – wyraźnie nie nadążał. – Kilka dni przed wyjazdem w Alpy rodzice się pokłócili – relacjonował Cudny. – Poszło o to, czy mają jechać, czy nie. Mama chciała, ojciec się sprzeciwiał. Myśleliśmy wtedy z Kesją, że chodziło o pieniądze, bo wyjazd do tanich nie należał, ale... Sokół przygryzł mocno wargę, aby się czasem nie odezwać. – W pewnym momencie, kiedy było już naprawdę nerwowo, mama powiedziała to, co ty przed chwilą: „Istnienie większości implikuje obecność mniejszości”. W tej samej sekundzie kłótnia się skończyła. – Pamiętasz, co twoja mama powiedziała rok temu? – nie dowierzał. – A jak często używa się takich sformułowań w trakcie małżeńskiej sprzeczki? – Pewnie raz w życiu – mruknął zza kierownicy. – Ja pierdolę... – złapał się za głowę. – W opowiadaniu Dicka to zdanie jest kluczem do rozwiązania zagadki. To strasznie zagmatwane, ale chodziło mniej więcej o to, że każde z trzech mediów po kolei generowało swój raport mniejszości, który następnie był brany pod uwagę przez kolejne medium i który tym samym zmieniał wynik przewidywania, bo powodował wykluczenie poprzedniego raportu. – Nie kumam... – Według Dicka raport większości powstaje wówczas, kiedy dwa media widzą przyszłość w ten sam sposób. Wtedy wizja
trzeciego się nie liczy – tłumaczył Sokół. – Sęk w tym, że w tamtym opowiadaniu dwa media dostrzegły to samo wydarzenie: zabójstwo, ale popełnione w innym czasie i innych okolicznościach. Uznano to za raport większości, a tak naprawdę to były dwa raporty mniejszości! Sytuację rozwiązał dopiero raport trzeciego medium, który głównemu bohaterowi pomógł znaleźć błąd w systemie. – Dalej nie nadążam... – System Prewencji opiera się na zasadzie, że każde z trzech mediów generuje swoją wizję, która następnie jest porównywana z pozostałymi. Błąd polegał na tym, że media tworzyły raporty jedno po drugim. Każde kolejne brało przy tym pod uwagę dane poprzednika, tym samym zakłamując własny przekaz. Żeby system działał, wizje muszą powstawać jednocześnie – od wysiłku intelektualnego dziennikarza rozbolała głowa. – W waszym przypadku jednoczesna obecność całej trójki zmieniała warunki pogodowe w Zadarze. Wasi rodzice zorientowali się w temacie i postanowili was od siebie odseparować. Ale kiedy opiekunowie Iny i Kesji zostali zamordowani, a Ina porwana, twoi rodzice zaopiekowali się Kesją. Potem jednak zmienili zdanie i sfingowali wypadek, żeby was rozdzielić. Ty i Kesja przebywaliście wtedy razem, Ina oddzielnie. A jeśli wasza obecność zachwiała delikatną równowagę? – Równowagę czego? – Wally patrzył na Sokoła jak na niespełna rozumu. – A skąd ja mam, do jasnej cholery, to wiedzieć?! – wybuchnął. – To ty tu jesteś medium, ty mi powiedz, o co w tym wszystkim chodzi! – Ja nic nie wiem! – odpowiedział krzykiem. – Powiedziałeś, że media z opowiadania Dicka popełniły błąd, wysuwając wnioski na podstawie wizji pozostałych? Dopiero trzeci rozwiązał problem... – analizował gorączkowo. – Tylko zapominasz, że tamte media miały zdolność dostrzegania przyszłości, a ja i Kesja potrafimy jedynie kontaktować się ze sobą i... – Wpływać na działanie innych, pamiętasz? – Strasznie nieudolnie... – Media Dicka latami przystosowywano do funkcji, którą mia-
ły pełnić. Może was też trzeba szkolić? – Kto miałby to robić? – Nie wiem, myślę na głos – Sokół odczuwał znużenie. – A jeśli przyjmiemy, że Dick nie wymyślił tego opowiadania, tylko opisał faktyczną sytuację, o której skądś się dowiedział? I że wasza trójka: ty, Kesja i Ina jesteście kimś w rodzaju kolejnego, bardziej zaawansowanego modelu mediów? Takich, które nie potrafią co prawda przewidzieć przyszłości, ale mogą ją modyfikować poprzez wpływanie na ludzkie zachowanie? Energia, jaką wyzwoliliście w Zadarze, dowodzi, że macie ogromną moc. Pytanie, czy potraficie ją wykorzystać i kontrolować? I do jakich celów?... – Jeśli miałoby tak być, jak mówisz, to by znaczyło, że musimy być razem, cała nasza trójka – zauważył Wally. – Aby działać, że tak powiem. – A twoi rodzice ukryli Kesję, żeby ci, którzy porwali Inę, mieli trudniejsze zadanie... – analizował gorączkowo. – Jakie zadanie? – Znaleźć ciebie oraz Kesję i przewieźć was w miejsce, w którym jest już Ina. A potem was wykorzystać – Sokół pstryknął palcami. – Wasze przebywanie razem nie burzyło żadnej równowagi, rodzicom chodziło o coś innego. – O co? – Może, kiedy byliście razem, łatwiej było was namierzyć? Chłopak nie wyglądał na przekonanego. – Czy podczas wizji na Diablaku Kesja coś ci powiedziała? – pytał dalej Sokół. – Powiedziała: „Szukaj mnie”. – Tak nagle się z tobą skontaktowała i poprosiła, żebyś ją znalazł? – wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. – Dlaczego nie zrobiła tego wcześniej? Pół roku temu, miesiąc, tydzień? – Może jest w niebezpieczeństwie? – Wally odpowiedział pytaniem. – A może to ktoś inny wykorzystuje ją do komunikacji z tobą? – Niby kto? – Na myśl przychodzi mi tylko Ina. – Niemożliwe – zaoponował Cudny. – Rozpoznałbym Inę na-
wet po tylu latach. Na Diablaku to była Kesja. Sokół nic nie powiedział, ale nie był przekonany. Rodzicom Cudnego zbyt mocno zależało na tym, aby rozdzielić Kesję i Wally’ego. Posunęli się aż do sfingowania jej śmierci, a to oznaczało, że obsesyjnie chcieli ją przed kimś ukryć. Przed kimś, kto rok później ich odnalazł i z zimną krwią zamordował. Tylko kto był kluczem do rozwiązania tej zagadki? Momentami był przekonany, że chłopak. Chwilami w to jednak wątpił i myślał o Kesji. Ale przecież była jeszcze Ina! Dziewczyna, o której nie wiedział prawie nic, nawet tego, jak dzisiaj wygląda. – Muszę się zdrzemnąć – rzucił w kierunku chłopaka. Ten spał.
ROZDZIAŁ 40 Zanim 15 lutego 2011 roku trafiła na farmę, była pięknością. Blond włosy do połowy pleców, idealna figura, ciepłe rysy twarzy i przenikliwe błękitne oczy. Nic dziwnego, że kiedy szła ulicą, przyciągała spojrzenia chłopców, którzy dopiero co odkrywali swoją seksualność, nastolatków, których męczyły burze hormonów i dojrzałych mężczyzn, którzy marzyli o powrocie do lat młodzieńczych. Skupiała też na sobie oczywiście uwagę kobiet, ale te patrzyły na nią z nieskrywaną zazdrością. Dzisiaj jednak po dawnej urodzie nie został nawet ślad. Pomieszczenie, które od trzech i pół roku było jej jedynym domem, miało kształt zbliżony do kwadratu o mniej więcej dziesięciometrowych bokach. W przestronnej hali było mnóstwo kabli i rur, z których gdzieniegdzie wydobywała się biała mgiełka. Z tej plątaniny dopiero po chwili wyłaniało się centralne miejsce w pomieszczeniu: ceramiczna kadź wielkości małego basenu. W wodzie pływała ludzka postać, unoszona na powierzchni przez piankowy kombinezon ściśle przylegający do ciała. Jedynie głowa była pozbawiona okrycia, dzięki czemu było widać, że nie ma na niej ani jednego włosa, zarówno czaszka jak i brwi były wygolone do zera. Gdyby mogła teraz zobaczyć samą siebie, zapłakałaby rzewnymi łzami. W niczym nie przypominała bowiem dawnej piękności. Żaden chłopak by się za nią teraz nie obejrzał, o traceniu głowy nie wspominając. Nawet jej płeć można było poznać jedynie po krągłościach piersi odznaczających się na kombinezonie. Ni to siedziała, ni leżała, przypięta pasami do stelaża utrzymującego ciało niemal w całości zanurzone w specjalnym brunatnym roztworze, gęstym niczym kisiel. Z głowy, wystającej ponad powierzchnię, wychodziły dziesiątki cieniutkich kabli podłączonych do jednego z komputerów.
Powieki miała uniesione, przyklejone do brwi cienkimi plastrami, ale po przenikliwym spojrzeniu nie zostało już nic, patrzyła w nicość. Ten, kto spojrzałby teraz w jej oczy, dostrzegłby jedynie pustkę przejmującego smutku i ogromnego fizycznego bólu. Jakby na dowód tego, z ust co jakiś czas wydobywały się nieartykułowane dźwięki, kompletnie niezrozumiałe, jednak wyraźnie pełne cierpienia. Nagle jej ciałem wstrząsnął paroksyzm bólu. * Było już po 19.00, chwilę wcześniej minęli czeskie Brno. Sokół czuł narastający ból głowy, taki sam, jak wtedy, kiedy zmorzył go duży wysiłek intelektualny. – Czas na dłuższy odpoczynek – pomyślał, podejmując decyzję o szukaniu miejsca na nocleg. Spojrzał na chłopaka, żeby przekazać mu tę wiadomość, ten masował skronie. – Mocno cię boli? – zaniepokoił się dziennikarz. – Zaczęło się chwilę temu, ale zaraz zacznę wymiotować. – To jest ból na kontakt? – Uhm – skrzywił się Cudny. – Kesja? – Nie, to nie ona – zaprzeczył gwałtownie. – Poznałbym ją od razu. – Wally... – zaczął Sokół. – Jeśli w tej chwili ja z tobą rozmawiam i nie próbuję się tym samym z tobą skontaktować, i nie robi tego również Kesja, to kto? Cudny nie zwracał uwagi na słowa dziennikarza, cały czas masował skronie, ale nie dawało to pożądanej ulgi. – Wally? – powtórzył. Chłopak odwrócił głowę w jego kierunku. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wydobył z siebie tylko cichy jęk. Wywrócił oczy do góry tak, że było widać tylko białka. Sekundę później stracił przytomność. Sokół patrzył na niego z przerażeniem. Zatrzymał auto, wyłączył silnik, potarł dłonią zmęczoną twarz, oparł głowę o kierownicę. Spędził w tej pozycji kilka minut, próbując nie wpaść w panikę. Marzył o własnym łóżku i dobie nieprzerwanego snu.
Podniósł głowę, spojrzał raz jeszcze na chłopaka. Wally spał, miarowo oddychając. Sokół w jednej chwili zmienił zdanie, postanowił wrócić do Polski. Potrzebował choć chwili bezpieczeństwa, podejrzewał, że Cudny także. Wpisał adres w nawigację, włączył silnik. Ruszył, nastawiając radio na średnią głośność. Chciał pokonać trasę z jak najmniejszą liczbą postojów, aby jak najszybciej dojechać do Zielonej Góry. * Gdyby Ina mogła widzieć, naprzeciwko siebie, w odległości pięciu metrów, dostrzegłaby wielką szybę z pleksiglasu, za którą widniało podwyższenie, a na nim regały i biurka ustawione przy każdej ze ścian. Na biurkach, tuż przy oknie, stały rzędy równiutko rozłożonych komputerów, siedziało przy nich trzech mężczyzn. Jeden miał nadwagę tak dużą, że specjalnie dla niego trzeba było zamawiać wzmocniony fotel. Mimo sporej tuszy, rubasznego wyglądu i dobrodusznego sposobu bycia, był niezwykle wyrafinowany, a przy tym bezwzględny. Lata temu, gdy jego kariera naukowa nabierała rozpędu, poświęcał się pracy dla idei, nie przywiązując większej wagi do zarobków. Kiedy jednak jakiś czas później został skompromitowany przez kolegów, z którymi prowadził badania, zmienił poglądy. To wówczas dostał propozycję od nieznanej sobie firmy, wkrótce potem stał się jedną z najważniejszych osób w projekcie. Siedzący po jego lewej stronie mężczyźni byli podobni do siebie jak dwie krople wody. Nie mogło być inaczej, bo byli bliźniakami jednojajowymi. Dla każdego z nich język komputera nie stanowił tajemnicy, kiedy jednak działali w tandemie, dokonywali rzeczy wprost niewiarygodnych. Stanowiska pracy całej trójki stworzono tak, aby w dowolnej chwili mogli wzrokiem skontrolować to, co dzieje się w kadzi i jej bezpośrednim sąsiedztwie. Pod pozostałymi ścianami, nie licząc wolnej przestrzeni na drzwi, stały regały z serwerami, wskaźnikami, miernikami i mnóstwem innej skomplikowanej aparatury. Niektóre z tych sprzętów – jeżeli nie większość – to były prototypy skonstruowane z myślą o tym właśnie projekcie.
Mężczyźni pracowali w skupieniu, ale nie w przesadnej ciszy. Z głośnika małego radia tranzystorowego dobiegały folkowe brzmienia. Delikatna muzyka pomagała zachować koncentrację, tak potrzebną w przypadku, kiedy bliźniacy w ciągu ułamków sekund musieli reagować na odczyty z mózgu medium. Akurat skończyła się piosenka, prezenter radiowy zaczął przedstawiać prognozę pogody, gdy dało się słyszeć metaliczny zgrzyt. Żaden z mężczyzn nie odwrócił się, żeby sprawdzić sytuację, doskonale wiedzieli, że zaskrzypiały zawiasy, których nikt od kilku tygodni nie miał czasu albo chęci naoliwić. – Poproszę o zwięzły raport – mężczyzna wypowiedział słowa niezbyt głośno, ale tak dobitnie, że miało się wrażenie, iż gdyby takim samym tonem wydał rozkaz do popełnienia morderstwa, zostałby on wykonany. – Właśnie zaczęliśmy – grubas odwrócił się, nawiązał kontakt wzrokowy i nieznacznie skinął głową w geście przywitania. – Ale pojawiła się mała komplikacja... * Zbliżali się do Pragi, gdy Wally się obudził. – Jak głowa? – zainteresował się Sokół. – Przestała boleć – odetchnął z ulgą. – Do tej pory byłem przekonany, że osobą, która chce się ze mną skontaktować, byłeś ty. – Przecież byłem – zauważył przytomnie. – Od wizyty w budowlance moje myśli błądziły wokół twojej postaci. Z małymi przerwami – dodał dyplomatycznie. – Tak, ale... Jakby to powiedzieć – chłopak szukał właściwych słów. – Twoje próby to było tylko jak delikatne łaskotanie pod pachami... A ja mówię o waleniu młotem w głowę raz za razem. – Dzięki – żachnął się. – Niesamowicie podniosłeś moją samoocenę. Różnie mnie już obrażano, ale od pach wyzywa się mnie pierwszy raz. – Nie o to mi chodziło – usprawiedliwiał się Wally. – Nie masz takich zdolności, żeby dostać się do mojej głowy. Dopiero teraz to zrozumiałem. Późno. – Więc kto próbuje się z tobą skontaktować?
– Nie wiem, ale jest niesamowicie mocny. – Tak mocny jak ty? – Nie – Cudny zaprzeczył stanowczo. – Dużo mocniejszy. – Może to jednak jest Kesja? Tylko z jakichś powodów ma utrudniony dostęp i stąd to jej nienaturalne zachowanie? – Nie – pokiwał przecząco głową. – Przez jakiś czas też tak myślałem. Ale czuję, że ten ktoś silniejszy ode mnie po prostu wykorzystał kanał Kesji. To dlatego, kiedy widziałem ją na Diablaku, wydawała się taka dziwna. Momentami to po prostu nie była ona, tylko jej wygenerowana projekcja. – Wróćmy do twojej głowy – Sokół spojrzał na chłopaka. – Czy temu komuś udało się do niej włamać? – Tego się właśnie obawiam... – Ja się nie pytam o odczucia, tylko o fakty. Włamał się? – Włamał – potwierdził Wally. – Ile wie? Cudny milczał, ale przerażenie widoczne w oczach mówiło więcej niż tysiąc słów. – Wally... – Sokół dzielił uwagę na drogę i chłopaka. W jego oczach dostrzegł łzy bólu. – Muszę wiedzieć, ile on wie. Cudny zamknął na chwilę powieki, wciągnął głęboko powietrze, po czym wypuścił je, krzywiąc się mocno. Otworzył oczy z powrotem, rzekł cicho: – Wszystko – przytknął palce do skroni, zaczął je masować. – Właśnie grzebie w niej jak w otwartej księdze – skrzywił się z bólu. – Nie możesz zrobić czegoś, co by mu zablokowało dostęp? – Jestem na to za słaby – zaczął płakać.
ROZDZIAŁ 41 – Nawiązała połączenie? – mężczyzna zadał kolejne pytanie pozornie obojętnym tonem, ale w tle dało się słyszeć ostrzeżenie. Wiedział o tym, że nie jest lubiany przez podwładnych, ale nie przywiązywał do tego większej wagi. Płacił swoim ludziom tyle, że bez mrugnięcia okiem powinni skoczyć w ogień na samo kiwnięcie palcem. Jednak wysokie zarobki osób zaangażowanych do projektu były niczym w porównaniu z konsekwencjami grożącymi tym, którzy chcieliby się z niego wycofać. W firmie krążyły plotki o tajemniczym zniknięciu jednego z informatyków. Woda wyrzuciła jego zmasakrowane ciało na plażę. Oficjalna wersja mówiła o wpadnięciu pod okrętową śrubę lub spotkaniu z rekinami, wśród jego dawnych kolegów mało kto jednak dawał temu wiarę. Powszechnie uznawano, że śmierć była karą za próbę nawiązania kontaktów z pewnym wścibskim dziennikarzem, a bajeczka o rekinach została sprokurowana na użytek osób z zewnątrz. – Tak – grubas siedzący za pulpitem centralnego komputera odpowiedział błyskawicznie. – Ale Marty niemal od razu poprosił o przerwę. Nie spodobała mu się reakcja dziewczyny – brudnym palcem wskazał na idealnie czystą szybę, za którą było widać krzątającego się dziwaka. Marty – niejako dla przeciwieństwa dziewczyny pływającej w ceramicznej kadzi – włosów miał tyle, że mógłby spokojnie obdzielić nimi kilka osób, a i tak wystarczyłoby dla niego. Inna rzecz, że były utrzymane w nieładzie, posklejane i przetłuszczone, co nie dziwiło, wziąwszy pod uwagę, że większość czasu spędzał albo w lodówce – jak nazywano główną halę – albo w malutkim pomieszczeniu gospodarczym po sąsiedzku, zaadaptowanym na sypialnię. – Chwilę temu zameldował, że już sonduje chłopaka – mówił dalej grubas. – Bliźniacy właśnie zaczęli programowanie w cza-
sie rzeczywistym. Poprawili kod i tym razem powinno pójść lepiej. Mężczyźni podobni do siebie jak dwie krople wody stukali w klawiatury z niesamowitą prędkością. Wpatrywali się przy tym w ekrany komputerów, na których migotały literki i cyferki, zmieniając się niemal co ułamek sekundy. Byli tak pochłonięci pracą, że ledwo zarejestrowali pojawienie się Nadzorcy, jak tytułowano szefa. Nikt nie wiedział, skąd wzięła się ta ksywa, ale nikt też nigdy nie słyszał, aby mówiono o nim inaczej. Nagle obaj w tym samym momencie jednocześnie stuknęli w entery, przybili piątkę i jednym głosem rzekli: – Bułka z masłem! Sekundę później dziewczyną wstrząsnęły drgawki. Marty był na to przygotowany, bo niemal od razu się nad nią pochylił. Chwycił jej dłoń w swoje, zaczął czule szeptać do ucha, próbując uspokoić. Nie miał żadnej pewności, czy ona go słyszy, ale nie przeszkadzało mu to. Liczyła się tylko możliwość fizycznego kontaktu z dziewczyną. * Wally przestał płakać tak szybko, jak zaczął. Uspokoił się błyskawicznie, co zdziwiło jego samego i natychmiast zapadł w kolejną drzemkę, co z kolei ani trochę nie zaskoczyło Sokoła. Chłopak spał. We śnie stał na Diablaku, pogoda była identyczna jak wówczas, gdy na szczycie dostrzegł postać Kesji. Ale tym razem jej twarz była wyraźna, jakby stary analogowy obraz zastąpiła jakość HD. Nie miotała się też, nie krzyczała niemym wrzaskiem, nie potykała na kamieniach. Szła wyprostowana, uśmiechnięta, z radością wymalowaną na każdym centymetrze oblicza. – Czekałam na ciebie, Wally – zrobiła kolejny krok w jego kierunku. – Czekałam na ciebie tak długo. Gdzie byłeś? – Tęskniłem – wyszeptał, czując łzy napływające do oczu. Wpatrywał się w kruczoczarne włosy falujące na wietrze, jakby każdy z nich chciał policzyć, wziąć w dłoń, przyłożyć do ust i całować po kolei, jeden po drugim. – Wiem – policzki i usta dziewczyny rozjaśniły się blaskiem. –
Ja też za tobą tęskniłam. – Kocham cię... – mówił dalej szeptem. – Chcę z tobą być! – wyciągnął ręce, aby ją objąć. – Obiecałeś, że będziesz mnie szukał, aż mnie odnajdziesz, pamiętasz? – cofnęła się dwa kroki. – Tak – odpowiedział natychmiast. – Będę cię szukał, aż cię odnajdę! – Obiecałeś... – Tak, obiecałem – powtórzył Wally. – Obiecałeś, że będziesz mnie szukał, aż mnie odnajdziesz, pamiętasz? – Tak, ukochana, pamiętam! – bał się ruszyć, bo gdy tylko przesuwał stopę do przodu, dziewczyna robiła krok w tył. – Obiecałeś, że będziesz mnie szukał, aż mnie odnajdziesz, pamiętasz? – Kesja! – krzyknął. – Gdzie jesteś? Gdzie mam cię szukać? – Ruckersville... – Gdzie? – Ratuj mnie! – krzyknęła. – Ratuj! Nagle jej postać zniknęła, nie wiadomo skąd pojawiła się gęsta mgła. Cudny biegał w kółko, szukając ukochanej, ale było to błądzenie niewidomego po omacku. Zrezygnowany przystanął. Wtem poczuł pęd wiatru smagający po nogach, za chwilę mgła uleciała. Spojrzał przed siebie, stała kilka metrów dalej i wpatrywała się w taflę wody, która falowała nad kamieniami w sposób przeczący jakimkolwiek prawom fizyki. – Kesja! – rzucił co sił w płucach. Obejrzała się i obdarzyła go uśmiechem. Wally zrobił szybko dwa kroki, dopiero wtedy dostrzegł jej odbicie. Twarz, która patrzyła na niego z wody, była rozmazana i smutna. Spojrzał na postać stojącą tuż przed nim, przyozdabiał ją szeroki uśmiech. Znowu kolejne zerknięcie na wodę, grymas bólu był aż nadto wymowny. Nagle dziewczyna – ta stojąca – kucnęła, sięgnęła po mały kamień. Wstała, wyprostowała dłoń, po czym rzuciła kamień w wodę. Wally powiódł za nim spojrzeniem, zanim rozbił taflę
na miliony kawałków, zdążył jeszcze dostrzec ogromne przerażenie wymalowane na twarzy tej Kesji, która była tylko swoim odbiciem. Nie zdołał jeszcze podnieść wzroku, gdy poczuł pustkę przepełniającą jego ciało. Kesja – ta, która stała na wyciągnięcie ręki – zniknęła. * Dziewczyną targały potężne konwulsje, wydawało się, że złamie sobie kręgosłup. Marty co prawda próbował ją przytrzymywać, ale była dla niego zbyt silna. Nagle atak ustał. Tylko piana na powierzchni gęstego roztworu pozostawiała nieme świadectwo tego, co przed chwilą działo się w czeluściach ceramicznej kadzi. Marty rękawem fartucha otarł spoconą twarz. Następnie sprawdził dane wyświetlające się na wielkim monitorze. Uspokojony, spojrzał z wyrzutem w kierunku szyby oddzielającej go od mikrofali – jak nazywali dyspozytornię – i wymownie pogroził ręką. Jednak mężczyźni, którzy tam byli, nie mieli czasu na to, aby zajmować się wyrzutami Marty’ego. Byli zbyt zajęci próbą opanowania chaosu, który panoszył się wewnątrz komputerów, jednych z najdroższych na świecie. * Zaraz po obudzeniu Wally opowiedział Sokołowi o śnie czy raczej wizji, którą miał. Opowiadał tak szybko i chaotycznie, że dziennikarz niewiele zrozumiał. – Gdzie ci to powiedziała? – spytał Sokół. – Na Diablaku. Stała dokładnie w tym samym miejscu, co wcześniej! – emocjonował się nadal. – Co powiedziała? – Żebym ją ratował! – Co jeszcze? – naciskał Sokół. – Pytała, czy pamiętam, że obiecałem jej szukać, aż ją odnajdę. Kilka razy to powtórzyła. Serce mi się krajało, jak jej słuchałem! – gestykulował rękoma tak mocno, że istniała poważ-
na obawa, iż wytrąci Sokołowi kierownicę z rąk. – Uspokój się! – warknął dziennikarz. – Jak mam się uspokoić, skoro Kesja potrzebuje pomocy!? – Lepiej sprawdź, co to za miasto Ruckersville. Nazwa jest anglojęzyczna. – To mała miejscowość w USA – Cudny czytał z ekranu telefonu. – Położona na przedmieściach Charlottesville, na skrzyżowaniu ważnych szlaków komunikacyjnych. – Stany Zjednoczone – westchnął. – I to by było na tyle, jeśli chodzi o odpoczynek we własnym łóżku – mruknął sam do siebie. * Kolejny atak Iny był jeszcze poważniejszy. Wyginała ciało tak mocno, że gęsta maź wypełniająca kadź nie dość, że bulgotała niczym gorące źródła, to zaczęła wylewać się na posadzkę. Marty próbował przytrzymywać dziewczynę, ale była dla niego zbyt silna. W pewnym momencie, kiedy uderzyła go ręką w głowę, aż jęknął z bólu. Nagle poczuł czyjąś obecność, sekundę później doleciał do niego zapach perfum Nadzorcy. Ten bez słowa złapał Inę za drugą rękę, wspólnymi siłami udało się opanować sytuację na tyle, aby nie groziła jej kontuzja pleców. W tym samym czasie w mikrofali działy się dantejskie sceny. – Fuck! Fuck! Fuck! – jeden z bliźniaków panicznie próbował opanować drżenie rąk, bezskutecznie. – Zawiesiła się, suka! – Nie – drugi z bliźniaków był bardziej opanowany. Stukał w klawiaturę własnego komputera, jednocześnie zerkając na ekran brata. – Zapętliła. – Co zrobiła? – głos grubasa był piskliwy, jak zawsze wtedy, kiedy znajdował się na granicy płaczu. Na samą myśl o konsekwencjach utracenia dziewczyny resztki włosów jeżyły mu się na głowie. – Zapętliła się – drugi bliźniak wypowiadał słowa wolno. – Niemożliwe – opanowanie momentalnie udzieliło się bratu. – Sprawdzałem wszystkie linijki programu dwa razy, nie ma żadnego błędu. – Musi być – rzekł drugi bliźniak, metodycznie muskając pal-
cami klawisze. – Sprawdź raz jeszcze. – Nadzorca wraca... – grubas bezwiednie otarł palcami pot, który zebrał się nad górną wargą. – Nie wygląda na zadowolonego... – Sprawdziłem! – pierwszy bliźniak zignorował uwagę. – Program jest w porządku. Co do linijki. – System też działa. Żadnych błędów. Ani jednej luki – wtrącił drugi bliźniak. – Wina za atak nie leży po naszej stronie. – To po czyjej? – głos Nadzorcy nie wróżył niczego dobrego. – Świętego Mikołaja? – Błąd wziął się z zewnątrz – drugi bliźniak jako jedyny odważył się zabrać głos. – Ręczę za to głową. – Żebyś wiedział, że głową – wycedził Nadzorca. Podszedł do interkomu. – Marty, raport! Odpowiedziała cisza. – Marty, zgłoś się – Nadzorca ponowił wezwanie. Bez zmian. – Coś się dzieje – grubas pocił się już na całej twarzy. – Pół tablicy miga mi na czerwono. Nadzorca podszedł do szyby, zobaczył Marty’ego walczącego z szamoczącą się dziewczyną. – Co się dzieje? – skierował pytanie do grubasa. – Nie wiem! – pisnął grubas. – Naprawdę nie wiem! To się dzieje pierwszy raz! – Ktoś się do niej włamał – drugi bliźniak wypowiedział te słowa szeptem. Nadzorca usłyszał go, ale wzrok skierował na grubasa. Mimo że ten zasłaniał swoim tłustym cielskiem większość tablicy, było widać, jak wskaźniki szaleją krwistymi kolorami. – Co?! – dopiero po chwili Nadzorca zareagował na uwagę drugiego bliźniaka. – Straciliśmy ją – w interkomie rozległo się łkanie Marty’ego. – Straciliśmy ją!!! – wył. Nadzorca jednym susem znalazł się przy interkomie, nacisnął jedyny czerwony klawisz i wezwał zespół medyczny. Potem podszedł do grubasa i brutalnym szarpnięciem za ramię odsunął go na bok. Szybko zlustrował ekran, szukając wzrokiem
najważniejszego wskaźnika. Ten migał na zielono. Dziewczyna żyła, chociaż jej stan był krytyczny. – Kto to zrobił? – Nadzorca skierował pytanie do drugiego bliźniaka, pierwszy był na granicy ataku paniki, bezużyteczny. – Chłopak? – Absolutnie nie, on jest za słaby – drugi bliźniak cały czas stukał w klawiaturę. – To musiała być ta druga dziewczyna. Chyba że jest ktoś jeszcze, o kim nie wiemy... – Nie ma nikogo innego! – odpowiedział Nadzorca nerwowo. – Skąd Kesja dowiedziała się o Inie? – Musiało nastąpić zwarcie, kiedy Ina w nią weszła – drugi bliźniak przestał klikać. – Kesja zmutowała ścieżkę Iny i znalazła bezpośredni dostęp z pominięciem naszych komputerów. To jedyne sensowne wyjaśnienie. – Panie doktorze! – Nadzorca był już w drzwiach. – Kiedy to tylko będzie możliwe, chcę mieć raport, czy uszkodzenia są nieodwracalne – patrzył na ciało dziewczyny targane konwulsjami. – Nie teraz – mężczyzna w białym kitlu przeskoczył brzeg kadzi, woda chlupnęła na posadzkę. – Odłączcie ją! Natychmiast!!!
ROZDZIAŁ 42 Dochodziła 23.00, kiedy Sokół zaklął siarczyście. Kompletnie zapomniał o najważniejszym! Nie tracąc już ani sekundy, wybrał numer do Sary Bednarz. – Załatw mi paszport i wizę do Stanów – był zbyt zmęczony, żeby tracić czas i siły na konwenanse. – Dokąd? – spytała. – Do Stanów Zjednoczonych Ameryki – tłumaczył znużony. – Dokąd? – Do USA! – Zwariowałeś? Czy ty się... – Nie skończyłem – przerwał jej Sokół. – Cudnemu też załatw. – Albo masz dobry powód, albo cię całkiem popieprzyło – mruknęła. – Paszport to betka, ale dwie wizy do Stanów? Na kiedy? – Na jutro rano – odparł. – Mówię poważnie – dodał, słysząc parsknięcie. – Czy ty sobie zdajesz sprawę, o co mnie prosisz?! – No przecież nie o rękę – Sokół wypalił nagle, od razu czując, że się zagalopował. Sara Bednarz nie odezwała się słowem, w słuchawce zapadła krępująca cisza. – Potrzebujemy tych wiz – opowiedział o wizji chłopaka. – I jeszcze jedno: pamiętaj, że Cudny nazywa się teraz Błażej Miśkowiak. Chyba że może polecieć na prawdziwe nazwisko. – Nie wiem – już nie ironizowała. Po głosie było słychać, że analizuje już kolejne posunięcia. – Nie trafił na żadną czarną listę, bo oficjalnie przebywa przecież w areszcie, a wojsko nie przyznało się, że im zwiał. Lepiej jednak będzie, jak dostanie fałszywą tożsamość. Można mu też nieco zmienić fryzurę. Wyposażymy go jeszcze w okulary i damy silikon pod policzki. – To może mu jeszcze makijażem nałóżcie twarz Brada Pitta?
– Nie kpij – ucięła Sara Bednarz. – Nie zapomniałeś o czymś? – Od trzech dni prawie nie śpię, a od świtu zrobiłem ponad dwa tysiące kilometrów, więc zapomniałem nawet o tym, jak się nazywam. – Bilety. – Właśnie! – Skąd chcecie lecieć? – A skąd będzie najszybszy lot? – Sokół odpowiedział pytaniem na pytanie. – Jesteśmy koło Bogatyni – dodał wyjaśniająco. – Berlin Tempelhof. Wylot jest o 11.45. Bilety będą na was czekać w Zielonej Górze. Wizy też, o ile uda mi się je załatwić. – Musi się udać – ziewnął szeroko. * Smoła rozgrywał dwie partie jednocześnie. Jego człowiek jechał za oplem astrą, ale – dla bezpieczeństwa misji – spece od śladów elektronicznych wciąż kontrolowali, co robi Sara Bednarz. Dzięki temu błyskawicznie otrzymał informację o kupnie biletów na samolot. Ptaszki zamierzały wyfrunąć za ocean! Tego nie było w planie i Smoła, mimo później pory, postanowił natychmiast skontaktować się z pułkownikiem Lancem. * – Gdzie jesteśmy? – Wally obudził się, wyciągając ręce. – Za Bolesławcem. – Polska? Wreszcie w domu! – radość była autentyczna. – Coś mnie ominęło? – Nic ważnego – uspokoił Sokół. – No, nie licząc małej ucieczki. – Ucieczki? – Dwie godziny temu, jeszcze w Czechach, zgubiłem ogon, który ciągnął się za nami aż z Austrii. – Czyli to jednak był ogon? Skoda roomster, kto by pomyślał... Trudno było go zgubić? – Jak się wybrało idealny moment, czyli zapadający zmierzch,
kiedy oczy mają największe problemy z dostosowaniem się do zmieniających się warunków, to nie – odparł Sokół z dumą w głosie. – Bardzo możliwe, że nawet się nie zorientował, iż wykonałem ten manewr z premedytacją, mógł pomyśleć, że to był przypadek. – Zaproponowałbym, że cię zmienię za kierownicą, ale widzę, że sobie doskonale radzisz – rzucił radośnie. – W takim razie ja się zdrzemnę. Dziennikarz nic nie powiedział, zamurowało go. Ile można tak bez przerwy spać? Spojrzał na chłopaka z zazdrością. Nie dość, że Wally beztrosko odpoczywał, to jeszcze – wziąwszy pod uwagę anielski uśmiech rozlewający się po całej twarzy – śniło mu się coś naprawdę bardzo przyjemnego. * Smoła nie zdążył wybrać numeru do Lanca, telefon sam zadzwonił. Widząc wyświetlacz, skrzywił się, jakby zamiast wody mineralnej wypił szklankę octu. – Raportuj – burknął zamiast powitania. – Straciłem kontakt z obiektem. – Kurwa mać! – Smoła nie krył wzburzenia. – Gdzie to się stało? – Kawałek przed granicą. Wyprzedził dwa tiry na podwójnej ciągłej, a ja utknąłem. – Od kiedy zawracamy sobie dupę przepisami ruchu drogowego? – warknął na kierowcę skody. – Nie mogłeś też tych tirów wyprzedzić? – Nie mogłem – odpowiedział spokojnie. – Cały czas coś waliło z naprzeciwka. – Powiedziałeś, że przed granicą – rzekł nagle Smoła. – To ktoś go powinien przejąć. – Dzwoniłem. Opel nie pojawił się na granicy. Musiał skręcić w jakąś boczną drogę, której nie obstawiliśmy. – I chuj. Ale tak to jest, jak muszę pracować z takimi ludźmi, z jakimi muszę pracować – ostatnie zdanie wypowiedział sam do siebie, wcześniej bowiem się rozłączył. Spojrzał na telefon ze złością. Miał dzwonić do Lanca, żeby
pochwalić się wiadomościami ze stolicą Niemiec w roli głównej, a tu przyjdzie mu znów dostarczać nie najlepsze wieści. Wtem wstrzymał wybieranie numeru. Przecież jutro będą w Berlinie! W takim razie urwanie się ogonowi nie pociągnie za sobą żadnych reperkusji. Chyba że kupno biletów na lot do Nowego Jorku i załatwianie amerykańskich wiz było tylko podpuchą. Na tę myśl Smoła aż się wzdrygnął. * Kesja spięła kruczoczarne włosy w niedbały kok, a następnie założyła plastikowy czepek tak brzydki, że żadna dziewczyna nie pokazałaby się w nim publicznie. Rozpięła bluzę dresową, zdjęła sportowy biustonosz, odsłaniając kształtne piersi. Spojrzała w lustro, uśmiechając się na myśl o tym jednym jedynym razie, kiedy pozwoliła Wally’emu na to, aby je pieścił. Na samo wspomnienie poczuła przyjemne ciepło rozlewające się w podbrzuszu. Jeden jedyny raz. Żałowała, że to był tylko raz. Trochę się wtedy bała, jeszcze bardziej krępowała, bo przecież nigdy wcześniej nie widział jej nagiej. Ale kiedy zaczął je muskać ustami, zapomniała o bożym świecie. Gdyby nie wcześniejszy powrót rodziców z kolacji, nie skończyłoby się na pieszczotach, tego była pewna! Jeden jedyny raz. A potem musiała wyjechać, zostawić go w przeświadczeniu, że zginęła. Dla jego dobra. Dla jej dobra. Dla dobra ich obojga. Westchnęła smutno. Zdjęła spodnie, zsunęła majtki, poprawiła czepek i weszła pod prysznic. * Smoła krótko zreferował wydarzenia ostatnich godzin. – Kurwa mać!!! – pułkownik Lanc wrzasnął tak głośno, że telefon aż zatrzeszczał. – Jak postawią nogę na amerykańskiej ziemi, to Jankesi położą łapę na chłopaku. Nie będziemy mieli ani jego, ani Kesji, ani kasy. Nie możemy dopuścić do tego, aby przejęli ich Amerykanie – już się uspokoił. – Kiedy lecą?
– O 11.45 z Berlina Tempelhof. Czasu mają tyle, że wystarczy na nocleg w domu dziennikarza. Już tam wysłałem ludzi, żeby ich przypilnowali. – Bardzo dobrze – pochwała ze strony Lanca była rzadkością, co świadczyło, że jest mocno zdenerwowany rozwojem sytuacji i jeszcze bardziej zdeterminowany, aby obrócić go na swoją korzyść. – Przejmujemy ich, zanim wsiądą na pokład samolotu. – Proponuję to zrobić jeszcze w Polsce... – Nie! – przerwał mu bezceremonialnie. – Jak będą w Niemczech, to pismak pomyśli, że daliśmy już spokój i że nie będziemy zadzierać ze szwabską policją. Przestanie się pilnować i wtedy uderzycie. – Tak jest! – Smoła był pełen podziwu dla sprytu pułkownika. – Macie zgodę na użycie wszelkich możliwych metod – wydawał dyspozycje dalej. – Jak trzeba będzie, zastrzelić pismaka. Ale chłopakowi włos z głowy nie może spaść, chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego? – Tak jest! – mało brakowało, a stuknąłby obcasami. – To znaczy, nie trzeba – poprawił się momentalnie. – Bierzecie wszystkich ludzi. – Już zostali dyslokowani w okolice Zielonej Góry – Smoła poinformował z dumą. – I weźcie sieczkarnię. – Sieczkarnię? – zdziwił się niepomiernie. – Chyba jasno się wyraziłem? – Ale z tego, co wiem, ona jest jeszcze w fazie testów... – To użyjcie jej tylko w ostateczności – polecił Lanc tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Bez odbioru. * Kesja zmieniła strumień wody na nieco cieplejszy, zimna byłaby zbyt pobudzająca. Dochodziła północ i jedyne, o czym teraz marzyła, to sen. Ostatnie tygodnie były niezwykle intensywne, ćwiczyła od bladego świtu często do 1.00, 2.00 w nocy. Spała po pięć godzin na dobę, zdecydowanie za krótko, ale wiedziała doskonale, iż jest to konieczne, aby się dobrze przygotować. Dzisiejsze starcie pokazało, że nauczyciel – jak zawsze zresztą –
miał rację. Podejrzewała, że tylko ze względu na wyczerpującą potyczkę z Iną trening skończyła dużo wcześniej. Nauczyciel. Niemal od roku był jedyną bliską jej osobą, z którą miała stały kontakt i która wiedziała, kim ona tak naprawdę jest. Przebywała w seminarium ojców oblatów Maryi Niepokalanej w Obrze koło Wolsztyna, na pograniczu Ziemi Lubuskiej i Wielkopolski. Zarówno w Obrze, jak i w okolicznych wsiach życie płynęło wolno, a ludzie podporządkowywali je przyrodzie, która jak zawsze determinowała pracę na roli. Kryjówka była znakomita, bo któż szukałby jej w męskim zakonie? Okolice klasztoru obfitowały w lasy, tuż obok płynęła leniwie woda w Północnym Kanale Obry, tak więc mimo pozornego zamknięcia, mogła obcować z przyrodą. Oczywiście spacery poza mury nie wchodziły w grę, ale i tak nie czuła się więźniem. Zamknęła dopływ wody, sięgnęła po ręcznik, zaczęła się wycierać. Myśli powędrowały do porannych ćwiczeń, ostatnich przed starciem z Iną, a konkretnie do rozmowy z nauczycielem już po ich zakończeniu. Mimo że upłynęło pół dnia, wciąż nie mogła uwierzyć w to, co jej zdradził. Przybrani rodzice całej trójki mieli strzec dzieci, a jednoczenie być ich fizycznymi przewodnikami do czasu, kiedy będą gotowe do nauki. Najwcześniej zaczęła Ina, bo już w wieku 10 lat. Kesja rozpoczęła ćwiczenia dopiero 12 miesięcy temu, a przez śmierć rodziców i wyjazd z Zielonej Góry musiała też zmienić mistrza. Wally miał zacząć naukę dopiero za rok, z ich trojga był bowiem najbardziej podatny na wpływy zewnętrzne. – Jego system obronny nie ukształtował się jeszcze na tyle, aby skutecznie powstrzymał atak z zewnątrz – w głowie dźwięczały słowa nauczyciela. – Wszyscy jesteście rówieśnikami, przynajmniej jeśli chodzi o wiek biologiczny – tłumaczył dalej. – Ale jeśli chodzi o wasze umiejętności, to są one na diametralnie różnym etapie rozwoju. Ina jest z was wszystkich najsilniejsza, ale ty gonisz ją w niesamowicie szybki sposób. Za to Wally... Jakby to powiedzieć... Wally jeszcze nie zszedł z drzewa – zobrazował z typową dla siebie swadą. – Pamiętasz – kontynuował – jak przysłuchiwałaś się jego rozmowie z tym człowiekiem o nazwisku Smoła? Wally wiedział, że w przypadku niektórych osób
kluczowe jest nawiązanie kontaktu wzrokowego pozwalającego na ubezwłasnowolnienie rywala. Ale zrobił to w tak nieumiejętny sposób, że przez własną nieuwagę sam ten kontakt zerwał. Jednak zwróć uwagę, jak szybko się uczy! Z mężczyznami poradził sobie znakomicie. Żeby jednak walczyć z Iną... Żeby mieć z nią jakiekolwiek szanse... Tysiące godzin treningów przed nim. * Sokół był wściekły, bo nie mógł wrócić do domu, do własnego łóżka, w którym – wreszcie! – mógłby odpocząć. O ludziach, którzy z takim zacięciem ścigali jego i chłopaka, można było bowiem wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że byli bezdennie głupi. Bo tylko ktoś taki nie sprawdziłby w pierwszej kolejności najbardziej prawdopodobnego miejsca, w którym dziennikarz by się ukrył. To, że kilka razy udało im się uciec, nie oznaczało jeszcze końcowego sukcesu. Tym bardziej że potężne zmęczenie dawało już o sobie znać. Dlatego chciał znaleźć inne miejsce na nocleg, ale nie hotel, w którym czułby się obco, na każdego gościa na piętrze patrzył podejrzliwie, a każdy szmer na korytarzu budziłby go ze snu. To musiało być miejsce przyjazne, wygodne, w którym poczułby się jak w domu. Mieszkanie Kleemanna, choć przytulne, nie wchodziło w grę, mogło bowiem być kolejnym po lokalu Sokoła, które zostałoby sprawdzone. Co innego nora Grodzkiego, jak pieszczotliwie określał ją sam właściciel. Według dziennikarza już fakt, że komisarz nadawał mieszkaniu zwierzęce cechy, był sam w sobie wystarczający, aby obchodzić to miejsce szerokim łukiem. Dodając do tego stylistykę utrzymaną w duchu heavymetalowym, wszechobecną czerń, ciemność wyłażącą nawet z łazienkowych kafelek, nora było celnym określeniem. Z tym, że Sokół pieszczotliwą by jej nie nazywał. Nie było więc mowy o tym, aby spać w miejscu ciepłym i przytulnym, ale 1.00 w nocy to nie był czas na wybrzydzanie. Najważniejsze, że o ile gust Grodzkiego dzieliły od smaku Sokoła lata świetlne, o tyle dwa łóżka, jakie miał w domu, należały do
wielce wygodnych. Szkoda tylko, że jedyne wolne miejsce do spania przypadło w udziale chłopakowi, Sokołowi pozostał dmuchany materac, z którego, jak na złość, schodziło powietrze. Kiedy więc po półgodzinie przewracania się z boku na bok, plecy dotknęły podłogi, miarka się przebrała. Pełen złości chwycił za swoją poduszkę, z Wally’ego ściągnął kołdrę, nakrywając go sflaczałym materacem i poczłapał do łazienki. Trzy minuty później spał już w najlepsze, w błyskawicznie przygotowanym gniazdku w wannie.
ROZDZIAŁ 43 Kesja leżała już w piżamie w wielkie żółte słoneczniki – prezencie od Wally’ego wręczonym dwa tygodnie przed wyjazdem w Alpy – i myślała o ukochanym. Zgasiła nocną lampkę, przykryła się kołdrą pod samą szyję i zaczęła marzyć, jak każdego wieczoru przed zaśnięciem od dnia, w którym auto rodziców runęło w alpejską przepaść. Codziennie zaczynała od przypomnienia sobie tej samej sceny. Siedzieli na kocu rozłożonym na małej śródleśnej polanie na Wzgórzach Wilkanowskich, w miejscu, które odkryli podczas jednego z wielu długich spacerów. Z trzech stron dojścia do niej bronił gęsty zagajnik, z czwartej zniechęcał wielki jar z powalonymi pniami drzew. Konary obleczone dywanem z mchu wyglądały zjawiskowo, niemalże jak z bajki. Kiedy znaleźli się tam, spacerując bez celu którąś już godzinę, słońce chyliło się ku zachodowi. Dziwnym zbiegiem okoliczności jego ostatnie promienie przebiły się przez leśną gęstwinę i wskazały im drogę do polany. Lubili marzyć, że o tym miejscu wiedzą tylko oni oboje, nikt więcej. To była ich tajemnica, azyl, w którym niejeden raz szukali schronienia, najczęściej we dwoje, chociaż zdarzały się także przypadki, kiedy wybierali się tam w pojedynkę. Któregoś dnia, tuż po niezwykle ostrym napadzie paniki, Wally uciekł z domu, nie mówiąc, dokąd się wybiera i kiedy wróci. To nie był pierwszy raz i wszyscy domownicy wiedzieli doskonale, że potrzebuje nieco czasu i samotności, aby ochłonąć. Ale kiedy minęły cztery godziny, zaczęli się denerwować. Ojciec pojechał do miasta, matka miała sprawdzić osiedlowe uliczki na całym Jędrzychowie, zaś ona zaoferowała las. Od razu skierowała się na polanę, przypuszczając, że jeśli gdzieś się ukrył, to właśnie tam. Siedział na pniu, który tam zaciągnęli i oczyścili z mchu wście-
kle brudzącego ubranie. Pewnego razu Wally zaskoczył ją niesamowicie, przytaszczył w plecaku siekierę, piłę do drewna, hebel i zestaw pilników, po czym ze zwykłego pniaka wyczarował ławeczkę. Medalu na Targach Poznańskich by nie dostała, ale dla niej i tak była najpiękniejszą na świecie. Siedział na niej, kołysząc się w przód i w tył, z przerażającą miarowością. Kiedy tylko znalazła się na polanie, zatrzymała się, nie chciała podchodzić bliżej, aby go nie wystraszyć. Podczas ataków i tuż po nich zamykał się w sobie tak mocno, że nie widział, nie słyszał i nie czuł nikogo obok. Był sam, we własnym świecie, ze swoimi strachami, od których zwykły człowiek osiwiałby, zanim wskazówka jakiegokolwiek zegarka wykonałaby jeden standardowy ruch. Znała ten strach, lata wcześniej towarzyszył jej przez długi czas, dopiero później udało się zamknąć go w sobie na tyle, aby nad nim zapanować. – Jestem – powiedziała cicho. Nie podniósł nawet głowy, ale wiedziała, że wyczuł jej obecność. Nagły powiew wiatru zaczął targać jej kruczoczarnymi włosami. Wally nadal milczał. Ruszyła do przodu, podeszła, usiadła obok na drewnianej ławeczce. Objęła ramieniem, jego głowę oparła na piersi. Nic nie powiedział, zapłakał cicho. Był taki słaby, kruchy, taki bezbronny, zupełnie jak nowo narodzone dziecko. Czuła się przy nim taka potrzebna, pomocna i niezbędna jak matka. Zawsze wtedy, kiedy potrzebował jej pomocy, przychodziła do niej wielka siła, tak potężna, że z trudem potrafiła nad nią zapanować. Targały nią co prawda wyrzuty sumienia, że w jakiś dziwny sposób go wykorzystuje, ale nie była w stanie z tego zrezygnować. Nie hodowała w nim lęków – o nie, na takie postępowanie nigdy by sobie nie pozwoliła! – ale też nie robiła niczego, żeby mu na dobre pomóc. Tak bardzo był jej potrzebny, żeby mogła czuć się opoką, być ramieniem, na którym szukał i znajdował oparcie, że nie zrezygnowałaby z tego za nic. Dzięki niemu miała dla kogo żyć, miała cel, swój, nie rodziców, nie nauczycieli, nie ewolucji, która kpiła z niej każdego dnia, odkąd została powołana do życia.
Minęła chwila, przestał łkać. Czuła miarowe uderzenia jego serca, coraz wolniejsze, spokojniejsze. Kiedy podniósł głowę, zobaczyła uśmiech, który wynagradzał jej wszelkie trudy umęczonej codzienności. Zbliżył swoje usta do jej. Najpierw musnął je delikatnie raz, potem drugi, trzeci. Czuła tę przyjemną wilgoć warg, nie za ciepłą, ale i nie za zimną. Serce zaczynało bić coraz szybciej, by niedługo potem walić jak oszalałe. W tym momencie zwykle zasypiała. We śnie pozwalała sobie jednak na wiele więcej niż na tamtej drewnianej ławeczce, którą wystrugał dla niej ze starego pnia. * Tempo, z jakim Ina wróciła z dalekiej podróży, zaszokowało wszystkich, poza Martym. On bowiem od dawna czuł, że dziewczyna ma wielką moc regeneracji. Kiedy więc najpierw udało się przywrócić akcję serca, a potem ją ustabilizować, odetchnął z ulgą, podobnie jak Nadzorca, grubas i obaj bliźniacy. Gdy po niespełna dwóch godzinach odzyskała przytomność i można ją było przetransportować z ambulatorium do lodówki, Marty’emu spadł kamień z serca. A kiedy Nadzorca – na wszelki wypadek – zalecił kilka godzin odpoczynku, przede wszystkim dla dziewczyny, ale i dla reszty załogi, a także dla samego siebie, bez wahania zgłosił się na ochotnika, aby przy niej pozostać. Nikt zresztą nie brał innej opcji pod uwagę, wszystkim doskonale znane było chorobliwe wręcz przywiązanie dziwaka do dziewczyny. Swego czasu grubas pokusił się nawet o stwierdzenie, że pasują do siebie jak dwie krople wody, ale po proteście bliźniaków wycofał się rakiem. Ułożyli ją z powrotem w kadzi, podłączyli wszystkie przewody, gdyby wynikła potrzeba pilnego włączenia systemu i zostawili Marty’emu pod opieką. Pierwsze, co zrobił, kiedy zostali sami, to wziął miękki ręcznik i osuszył jej twarz. Potem zajął się masowaniem dłoni, stóp, wreszcie – przecież nikogo poza nimi nie było w lodówce, a jego nie musiała się krępować – chwycił za suwak i rozpiął zamek błyskawiczny aż do brzucha. Rozchylił
poły kombinezonu, ręcznikiem zaczął muskać jej piersi. Jak zwykle cały czas przy tym do niej mówił. Od pierwszego dnia po szkoleniu wiedział, że Ina nigdy nic mu nie odpowie, że żadnym nerwem czy mięśniem ciała nie da znać, że dociera do niej cokolwiek z jego wyznań, ale nie przeszkadzało mu to. Może nawet tak było lepiej, bo ile razy spotykał się z jakąś kobietą – kiedy jeszcze nie zaczął pracować i żyć w lodówce – tyle razy miewał trudności, aby prowadzić rozmowę o czymś ciekawszym niż kolekcja wypreparowanych karaluchów trzymana pod łóżkiem. Zataczał ręcznikiem owale wokół jej sutków, kiedy odniósł wrażenie, że się poruszyła. Do tej pory, w fazie odpoczynku, coś podobnego nigdy nie miało miejsca. Nigdy, miał co do tego pewność, bo jako jedyny praktycznie nie odstępował jej na krok. Podczas przerw w testach godzinami potrafił wpatrywać się w jej ciało zawieszone w bezruchu, niemalże jak zahipnotyzowany. Nie bez trudu oderwał wzrok od piersi, przeniósł go na twarz. – Przywidziało mi się – strofował sam siebie i już miał zająć się znów pieszczotami, kiedy to dostrzegł. Mrugnęła lewym okiem. Poczuł, jak robi mu się gorąco, trzęsącymi się dłońmi chwycił za suwak, próbując zapiąć zamek. Udało się po trzeciej próbie. Dopiero wtedy odważył się ponownie spojrzeć na twarz dziewczyny. Mrugnęła raz jeszcze, tym razem tik szarpnął prawą powieką. Niedługo potem otworzyła oczy. Wpatrywał się w jej bladą twarz jak zahipnotyzowany. – Witaj Marty – usłyszał w głowie, chociaż doskonale widział, że jej usta nawet nie drgnęły. Mało brakowało, a zemdlałby. Pierwszą myślą, która pojawiła się w jego głowie, było podbiec do telefonu znajdującego się w dyspozytorni i zameldować Nadzorcy o anomalii. Do tej pory Ina nigdy – przenigdy! – nie otworzyła oczu, o rozmawianiu z kimkolwiek z personelu nie wspominając! – Nie rób tego, Marty – szept, który rozbrzmiewał w jego głowie, był delikatny jak prawdziwy puch. – Jeśli mnie kochasz, nie rób tego.
Poczuł łzy napływające do oczu. Marzył o takiej chwili od tak dawna, że już zapomniał, jak to było żyć wcześniej. Tyle razy przed lustrem w swojej kanciapie odgrywał rolę, co rusz zmieniając kolejne kwestie, cyzelując to, co powie Inie, kiedy ta się obudzi. A teraz nie potrafił wykrztusić choćby jednego słowa! – Witaj... – to było wszystko, na co Marty mógł się teraz porwać. – Jesteś jedynym, który nie traktuje mnie jak przedmiot. Nawet nie wiesz, jak jestem ci za to wdzięczna – załkała z bólem. Zamknął na chwilę powieki, sycąc się każdym słowem. Gdyby nie to, zdziwiłby się mocno, widząc w głębi jej oczu nieprzebrany gniew. – Zabrali mi wolność. Pozbawili mnie radości życia. Ukradli moje człowieczeństwo – mówiła zmęczonym głosem. – W imię czego? Nie odpowiedział. – Zanim po mnie przyszli, co wieczór przed snem nakrywałam się kołdrą po samą szyję i płakałam. Godzinami płakałam nad swym losem. Czy ty wiesz, jak to jest, całe życie uciekać? Odkąd pamiętam, zawsze całą rodziną byliśmy w drodze. Wystarczyło, że ktoś krzywo spojrzał na mnie na przystanku czy w sklepie, a jeszcze tego samego dnia pakowaliśmy się i w nocy opuszczaliśmy dom tak, żeby nie widzieli nas sąsiedzi. Potem zmienialiśmy samochód i dokumenty. Czasami mieszkaliśmy w nowym miejscu rok, innym razem miesiąc. Po dziesiątej przeprowadzce przestałam już liczyć – zrobiła pauzę. – Kiedy trafiłam tutaj, zrozumiałam, co straciłam. Jak mogłam być taka głupia i obwiniać rodziców o to, że robią mi na złość? Że nie lubią koleżanek, które przychodziły do mnie po lekcjach i że specjalnie się przeprowadzamy, aby żadna z nich nie stała się moją przyjaciółką? – kolejna przerwa. – Marty, a ty masz jakąś przyjaciółkę? Otworzył usta, aby powiedzieć, że ona, Ina, jest jego jedyną przyjaciółką, jedyną miłością, ale z ust wydobył się tylko cichy jęk. *
Wally, w przeciwieństwie do Sokoła, nie mógł zasnąć. I nie chodziło bynajmniej o to, że niemalże cały dzień przespał, wyczerpanie wymusiłoby na nim kolejnych kilkanaście godzin snu. Nie, powód był inny: przed oczami wciąż pojawiała mu się Kesja, ale nie ta, która mówiła o Ruckersville, tylko ta jego, ta jedyna, z którą niegdyś spędzał każdą wolną chwilę. Pamiętał jej wielką radość, kiedy otworzyła wreszcie tamten prezent. Zajęło to trochę czasu, bo zapakował go w cztery kartony, jeden włożony w drugi. Wszystko po to, aby z jednej strony się podroczyć, z drugiej wydłużyć chwilę szczęścia. Szeroki uśmiech, który zobaczył na twarzy Kesji, zrekompensował mu gehennę zakupów. O ile sklepów nie musiał odwiedzać wielu, od razu w pierwszym trafił na to, co chciał, to musiał do niego wracać jeszcze dwukrotnie. Wszystko przez problemy z miarą. Dopiero za drugim razem, kiedy sprzedawczyni znów rozłożyła ręce, nie potrafiąc mu pomóc, wpadł na pomysł i z szafy z ubraniami zabrał bluzkę na przymiarkę. Dalej poszło już jak z płatka. Od razu pobiegła ją przymierzyć. Kiedy później leżała na łóżku, przypatrywał jej się w milczeniu, dla zabawy próbując policzyć wielkie żółte słoneczniki. Nie udało się, bo kiedy dotarł wzrokiem do tych dwóch, które ułożyły się akurat na jej piersiach, złapała go za rękę. Delikatnie pociągnęła ją wyżej, wsunęła za połę i puściła. Nie wiedział, co robić, musiał być trochę niezdarny, może za gwałtowny, bo chwilę potem przytrzymała jego dłoń swoją i poprowadziła dalej, drugą ręką rozpinając koszulkę. Westchnął głęboko na wspomnienie tamtego wieczoru, opuścił powieki. W tym samym momencie, w którym zamknął oczy, już spał. * – Ja nigdy nie miałam przyjaciółki, Marty – Iną targał wielki żal. – Takiej, z którą mogłabym porozmawiać o wszystkim. O nowych sukienkach, o kolorowych kokardkach do włosów, o chodzeniu z chłopakami za rękę – usta nieznacznie drgnęły w uśmiechu. – Nigdy nie miałam nikogo bliskiego. Nigdy nie
miałam kogoś, kto byłby przy mnie zawsze, kiedy tego potrzebuję. Zaczął delikatnie gładzić jej głowę pozbawioną jednego choćby włosa. – Dziękuję ci, Marty, jesteś taki dobry – kontynuowała Ina. – Ty jeden... Tylko ty... Grubas myśli wyłącznie o tym, kiedy zarobi na willę z basenem. Bliźniacy, gdyby tylko przyniosło im to jakąś korzyść, sprzedaliby własną matkę. Matkę, która rodziła ich w takich bólach! A on – rzekła z gniewem, a fakt, że nie wymówiła imienia Nadzorcy, jeszcze bardziej spotęgował efekt – nie powinien chodzić po ziemi między innymi ludźmi!!! Marty chciał zaprotestować. Wytłumaczyć jej, że Nadzorca dał mu drugie życie. Że to dzięki niemu mógł się teraz nią opiekować. Że losy całej ludzkości leżały w rękach tego jednego człowieka. – Chcesz wiedzieć, jak tu trafiłam? – Ina szybko zaczęła mówić z powrotem. – Co on ci powiedział? Że uratował mnie z domu dziecka, w którym byłam bita i poniżana? Że tego dnia, kiedy mnie stamtąd zabrał, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie? Spojrzał na nią zdumiony. – Kiedy po nas przyjechali, akurat spałam. Specjalnie wybrali ten moment, żebym nie zdążyła zaalarmować rodziców, inaczej wyczułabym ich na kilometr – zawahała się. – Ale oni i tak czuwali, jak każdego dnia, odkąd tylko trafiłam pod ich opiekę po śmierci mojej prawdziwej matki. Ta druga, która kochała mnie jak własne dziecko, zdążyła postrzelić jednego z napastników. Ale było ich zbyt wielu, za dobrze wyszkolonych i uzbrojonych, aby rodzice dali im radę. Zaczął odczuwać dreszcze. – Nie bój się swoich emocji – rzekła Ina nagle. – To one kształtują nas jako ludzi, to one sprawiają, że różnimy się, ale wszyscy jesteśmy tacy sami. Tak jak ty i ja... Ciepło, które Marty poczuł wewnątrz, momentalnie rozlało się po całym ciele. – Kiedy znosili mnie bezwładną na parter, widziałam jej ciało. Było zmasakrowane, bili ją i kopali tak długo, aż wyzionęła du-
cha. Ojca torturowali jeszcze wtedy, gdy nieśli mnie do samochodu. A przecież nie musieli, mogli zastrzelić ich oboje, mogli oszczędzić im cierpienia – wstrzymała głos. Westchnął głęboko. – Nie bój się być sobą, Marty – mówiła dalej. – To była lekcja pokazowa. Chcieli mnie złamać, przekonać mnie, że nie cofną się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel. Chcieli mi uświadomić, że ludzkie życie znaczy dla nich tyle, co nic. Marty spiął się w sobie, żeby nie zacząć się trząść jak osika. – Zabrali mi wolność. Wsadzili do tej ceramicznej kadzi jak warzywo, które hoduje się dla sprawdzenia, jak długo pożyje. Pozbawili mnie radości życia. Czy ty wiesz, jak to jest, słyszeć i czuć wszystko, co dzieje się wokół, nie mogąc nic zrobić, wstać, usiąść, choćby przewrócić się na drugi bok? Miał problemy, żeby utrzymać się na nogach. – Oni ukradli moje człowieczeństwo, Marty – w głosie brzmiało oskarżenie. – W imię czego to zrobili? Oparł się o brzeg kadzi, żeby się nie przewrócić. Zaciśniętymi pięściami otarł łzy zalewające oczy, ale nie przyniosło to większych rezultatów. – Marty – szepnęła Ina czule. – Pomóż mi. Proszę. Po policzkach ciekły już strumienie, ledwie ją widział. – Błagam – szepnęła. Cichy głos dziewczyny w głowie Marty’ego ciął niczym najostrzejsza brzytwa. Nic nie odpowiedział. Nie potrafił. Nie miał siły. Potaknął tylko nerwowo głową, chwycił Inę za rękę i zaczął szlochać. Zamknęła oczy.
ROZDZIAŁ 44 Wally obudził się rześki i w świetnym humorze, w głowie wciąż tkwiły jeszcze nocne marzenia. Za to Sokół wyglądał, jakby chciał kogoś zamordować. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym spędził noc, szanse na wyrok uniewinniający wcale nie byłyby iluzoryczne. Kiedy weszli do kuchni, Grodzki nakładał właśnie jajecznicę na talerze. Na stole stał też koszyk z pokrojonym ręcznie chlebem i słoik z białą masą. – Siekierą go kroiłeś? – Sokół pokazał palcem na koszyk. – Większych nie dało się zrobić? – Jak chcesz, to żryj, jak nie, w lodówce jest kiszona kapusta z zeszłego tygodnia – odciął się Grodzki. – Nie uznaję chleba krojonego, szybciej czerstwieje. – Smalec! – Wally mlasnął głośno. – Sól można prosić? – Prosi to się świnia – powiedzieć, że Sokół wstał lewą nogą, to tak, jakby nic nie powiedzieć. – Jest w szafce za tobą – Grodzki w roli gospodarza sprawdzał się za to znakomicie. – Świetna rzecz. Skąd to masz? – rzucił na stół teczkę bliźniaczo podobną do tej, którą Sokół dostał od wychowawczyni chłopaka. Dziennikarz sięgnął po nią, otworzył i zadał pytanie: – To ja się powinienem spytać: skąd to masz? – zazgrzytał zębami. – Grzebałeś w moich rzeczach? – Jak twoja pani zerwała mnie w nocy z łóżka, żebym poszperał w twoim komputerze i znalazł dobre zdjęcie do paszportu, to przypadkiem natknąłem się na nie – wyjaśnił Grodzki spokojnie. – Leżały na podłodze, ułożone we wzór. Zaintrygował mnie. – Po pierwsze, to nie jest moja pani. Już nie – rzucił Sokół cicho. – Po drugie, mnie też zaintrygowały. Co to jest? – skierował pytanie w stronę Cudnego.
– Skąd mam wiedzieć? – Wally odbił piłeczkę, smarując kromkę chleba smalcem. – Przecież to twoje prace – zauważył dziennikarz. – Chyba wiedziałeś, co szkicujesz? – Nie wiedziałem – chłopak posypał kanapkę solą. – Pamiętam tylko, że gdy zaczynaliśmy ćwiczenia, to miałem pustkę w głowie. A potem nagle, tak z niczego – wymownie strzelił palcami – zacząłem rysować. To był impuls. – Impuls? Stworzyłeś skomplikowany projekt techniczny i mówisz, że to był impuls? To co byś zrobił świadomie? – Sokół sypał pytaniami.. – Zarobił milion dolarów w jeden wieczór – Grodzki od dłuższej chwili trzymał szklankę z mlekiem w powietrzu. – Widziałeś kiedyś film „Déjà vu” z Denzelem Washingtonem i Valem Kilmerem? – Nie – odpowiedział Wally spokojnie. – Opowiada o jednostce specjalnej, która za pomocą maszyny wykorzystującej tak zwany most Einsteina-Rosena, czyli nic innego jak tunel czasoprzestrzenny, cofa się w czasie. Ma zapobiec zamachowi terrorystycznemu, który już się wydarzył – mówił dalej Grodzki, bacznie obserwując reakcję chłopaka. – Nic mi to nie mówi – Wally wzruszył ramionami, sięgając po kolejną kromkę. – Oglądam mało filmów. Generalnie telewizja uwstecznia. – To, co narysowałeś, wygląda jak maszyna do zaginania czasoprzestrzeni z tego filmu – kontynuował komisarz. – Ale to nie wszystko – wyszedł z kuchni, po chwili wrócił z laptopem, zaczął stukać w klawiaturę. – Proszę – obrócił ekran tak, żeby obaj go widzieli. – To samo, co ty narysowałeś – Sokół nie krył zaskoczenia. – No – potwierdził Wally. – Co to jest? – Wielki Zderzacz Hadronów – wyjaśnił Grodzki. – Gigantyczna budowla pod Genewą. – Ten tunel w ziemi! – wtrącił dziennikarz. – Największa maszyna świata. Według wersji oficjalnej ma pomóc w uzyskaniu warunków zbliżonych do tych, które istniały tuż po Wielkim Wybuchu, co pozwoli odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego cząstki mają masę – tłumaczył komisarz. – O co chodzi? Ulegacie stereotypom o policjantach? Są tacy, co nie dość, że umieją i pisać, i czytać, to jeszcze mają szerokie zainteresowania naukowe – prychnął. – Zdaniem wyznawców teorii spiskowych, Wielki Zderzacz Hadronów to tak naprawdę tunel czasoprzestrzenny. – Słucham? – spytał Sokół. – Most łączący dwa miejsca w jednym wszechświecie albo też dwa wszechświaty – Grodzki był niezrażony ignorancją rozmówców. – Mówiąc krótko: gwiezdne wrota. – Nie chciałbym panom psuć nastroju dobrze zapowiadającego się wykładu – Wally położył nóż na talerzu – ale chciałbym zwrócić uwagę, że to były tylko ćwiczenia z geometrii przestrzennej, podczas których zawsze popuszczam wodzy fantazji. A tak po prawdzie, to może jakiegoś podobieństwa między moją pracą a tymi zdjęciami – wskazał palcem na laptop – można by się doszukiwać, ale równie dobrze mógłbym powiedzieć, że mój projekt przypomina tę wielką maszynę do drążenia warszawskiego metra. – Właśnie – Sokół poparł chłopaka. – Zbieramy się – uciął dyskusję. – Jak chcecie – Grodzki był niepocieszony, ale nie protestował. – Bierzecie auto Kleemanna? – Nie, pojedziemy moim – rzekł kwaśno dziennikarz. – Przecież twoja warszawa będzie się rzucać w oczy z wysokości orbity geostacjonarnej! – zaoponował Grodzki. – To niepotrzebne narażanie się na... – Panie komisarzu – przerwał mu bezceremonialnie – żartowałem. Jedziemy oplem. * Zarówno lodówka, jak i mikrofala wrzały od pracy. Co prawda rano znaleziono Marty’ego przewieszonego przez krawędź kadzi i śpiącego w tej niezwykle niewygodnej pozycji, ale że miał opinię nieszkodliwego dziwaka, nikt tym faktem się nie przejął. Najważniejsze, że dziewczyna była zdrowa i można było uruchomić komputer.
Po krótkich testach systemu grubas zezwolił na uruchomienie. Chwilę potem jeden z bliźniaków z szaloną prędkością zaczął stukać w klawiaturę, niemal jednocześnie dołączył do niego brat. Co jakiś czas odzywali się do siebie monosylabami, istnym kodem, który potrafili zrozumieć tylko oni sami. Po dwóch minutach klikania pierwszy bliźniak złożył raport: – Podejrzewaliśmy pomyłkę, dlatego sprawdziliśmy to trzy razy... – Kolejny błąd? – do Nadzorcy dotarła tylko pierwsza część wiadomości. – Wydaliśmy na ten projekt więcej niż na wysłanie człowieka w kosmos, a wy nie potraficie poradzić sobie z jakimiś głupimi błędami systemu?! – grzmiał. – To nie tak, szefie – drugi bliźniak pośpieszył z pomocą. – Brat chciał powiedzieć, że od wczoraj dziewczyna zwiększyła moc o 12 procent. To praktycznie niemożliwe, bo do tej pory najlepszą gradację wyników osiągnęła w miesiąc i było to na poziomie zaledwie jednego punktu procentowego. – I to tylko raz – wtrącił grubas. – Zwykle ma procent na pięć, sześć tygodni. – Jesteście tego pewni? – Nadzorca złagodniał. – Sprawdziliśmy trzy razy – powtórzył pierwszy z braci. – Początkowo podejrzewaliśmy awarię systemu monitorującego przepływ fal mózgowych, ale działa bez zarzutu. Program analizujący dane również. Wszystko gra. – Ona naprawdę to zrobiła – dopowiedział drugi. – Co więcej, nadal cały czas uczy się w zawrotnym tempie i jednocześnie wzmacnia połączenie z chłopakiem. – Czego się uczy? – spytał Nadzorca. – Nie wiemy – bracia wymienili się znaczącymi spojrzeniami. – Pierwszy raz widzimy u niej coś takiego – dodał drugi bliźniak po chwili. – Nie mamy materiału porównawczego. Trochę nam zajmie napisanie programu, który sobie z tym poradzi. – Zanim się do tego zabierzecie, chcę wiedzieć, kto odpowiada za wczorajszy atak – wycedził Nadzorca. – W grę wchodzi tylko ta druga dziewczyna – grubas odważył się odezwać jako pierwszy. – Jest silna – dodał z uznaniem pierwszy bliźniak.
– Jak silna? – pytał dalej Nadzorca. – Diabelnie silna – odparł drugi. – Silniejsza od Iny? – kolejne pytanie Nadzorcy. – Trudno to określić... – pierwszy bliźniak zaczął odpowiadać. – Wygląda na to, że obie znalazły wejścia do siebie nawzajem – dopowiedział brat. – Ina była co prawda pierwsza, ale tamta w jakiś sposób ją zablokowała. – Musiała wejść w naszą dziewczynę – rzekł pierwszy bliźniak stanowczo. – Sama blokada nie spowodowałaby takiego ataku jak wczorajszy. – Może znalazła tylne wejście? – spytał nagle drugi z rodzeństwa. – Tylne wejście? – zaciekawił się Nadzorca. – To furtka, którą programiści zostawiają w programach komputerowych, aby w razie potrzeby dostać się nimi do środka. Ina też taką ma – wytłumaczył drugi bliźniak. – Możecie ją załatać? – szef zaczął nerwowo bawić się spinką od mankietu. – Moglibyśmy, ale to oznaczałoby utratę wejścia awaryjnego – zauważył pierwszy bliźniak. – Poza tym tamta dziewczyna na pewno znalazła już inne wejścia, naturalne dziury Iny – uzupełnił brat. – Jak zamkniemy naszą furtkę, to sami stracimy wejście, a Kesji i tak nie zablokujemy. – A Ina nie mogłaby spróbować wejść w nią jeszcze raz i ją zablokować? – spinka Nadzorcy upadła na podłogę. – Teraz absolutnie nie! – grubas włączył się do dyskusji. – Najpierw musi w pełni odzyskać siły. – A chłopakiem może się zająć? – Nadzorca natychmiast przeszedł do planu B. – Chłopakiem tak – grubas zaczął stukać w klawiaturę. – Gówniarz nie dorasta dziewczynom do pięt. – Na pewno da radę? – dopiero teraz szef podniósł spinkę. – Czuje się coraz lepiej – ocenił grubas, patrząc na rząd wskaźników. – Odkąd zmieniliśmy mieszankę regeneracyjną, nie ma już skutków ubocznych w postaci chwilowej blokady białka odpowiadającego za przepływ informacji w neuronach.
– A jak z zapasami energii? – zatroskał się Nadzorca. – Moment – grubas przeniósł wzrok na inne tarcze. – Spore. – To niech zajmie się też dziennikarzem – polecił szef. – Musimy się upewnić, że nie wie za dużo. – Zaraz się tym zajmiemy – zapewnił pierwszy bliźniak. – Jak mocno ma w niego wejść? – Niech go wyciśnie jak cytrynę – zarządził Nadzorca i wykrzywił twarz w grymasie, który z zamierzenia miał być uśmiechem, a którym można było straszyć najzagorzalszych fanów horrorów. * Kesja zrobiła unik i wyprowadziła kopnięcie. Rozmyślała nad atakiem od dłuższej chwili, przygotowywała sobie grunt kolejnymi ciosami i musiał się udać. Musiał, ale się nie powiódł. Nauczyciel był szybszy i chociaż wycelowała dokładnie, zdążył sparować uderzenie. – Nie myśl – rzekł, gdy ukłonili się sobie w zwyczajowy sposób. – Pozwól ciału, żeby podejmowało decyzję za ciebie. – Tak, mistrzu... – Kesja dyszała ciężko. – Nie ma takiej sztuki walki, która przygotowałaby cię do starcia z wyprzedzeniem – tłumaczył, oddychając miarowo. – Chyba że szachy – dodał ze śmiechem. Zawtórowała mu, kasłając. Patrzyła na niego z zazdrością. Nigdy jej nie powiedział, ile ma lat, ale po zmęczonej twarzy i lekko siwiejących włosach szacowała jego wiek na co najmniej czterdziestkę. W zajęcia wkładał równie dużo wysiłku, co ona sama, ale jej zmęczenie było widoczniejsze. Jak on to robił? – Wiesz, dlaczego tysiące razy powtarzamy te same bloki i ciosy? – mówił dalej tonem wieloletniego pedagoga. – Żeby wypracować w sobie mechanizm... – Który zadziała w przypadku zagrożenia bez naszego udziału – dokończyła. – Automatycznie. – Tak – pochwalił. – Przyszedł czas na odpoczynek – rzekł dostojnie. – Po śniadaniu wracamy na matę. – Mistrzu... – zawahała się Kesja. – Tak?
– Tamta dziewczyna, Ina... Ma dużo większą moc, niż się spodziewałam – w oczach widać było autentyczny strach. – Gdyby nie twoje wcześniejsze wskazówki, mistrzu, nie dałabym rady. – Miałaś więcej szczęścia niż rozumu. Nie powinnaś porywać się na walkę z nią bez porozumienia ze mną – karcił nauczyciel. – Niedługo skończysz przygotowanie i wtedy sama będziesz w stanie podjąć wyzwanie, którym jest starcie z Iną. Teraz jest dla ciebie za silna. – Tak, mistrzu! – odparła potulnie. – Nigdy wcześniej nie czułam takiej mocy. Nawet gdy razem z Wallym czasami, tak dla żartu, próbowaliśmy na kogoś wpłynąć, nie mieliśmy nawet ułamka jej siły. – Wiem – rzekł dobrotliwie. – Nie bez powodu to ona jest głównym przekaźnikiem energii. – To przecież powinna wystarczyć tamtym – zauważyła Kesja. – Nie wystarczy – zaprzeczył. – Potrzebują ciebie i Wally’ego do osiągnięcia najwyższego stopnia waszego zbiorowego rozwoju. – To w takim razie może nic nam nie grozi? – w pytaniu słychać było nadzieję. – Może niepotrzebnie przygotowuję się do starcia? Może ona da mi spokój? – Wręcz przeciwnie – nauczyciel potrząsnął nerwowo głową. – Ona ma taką moc, że może sobie podporządkować was oboje. Opleść linami swojej siły jak ośmiornica niczego niepodejrzewającą ofiarę. Mroźny dreszcz wstrząsnął ciałem Kesji. Niemal czuła jak oślizgłe macki zostawiają śluz na skórze. Otworzyła usta, by odpowiedzieć nauczycielowi, ale zamiast niego przed oczami dostrzegła postać Wally’ego. Stał w bezruchu, patrząc ślepo w dal. Wtem twarzą zaczęły targać nerwowe tiki, początkowo ledwo widoczne, z każdą kolejną sekundą mocniejsze, aż po chwili bezgłośnie krzyczał z bólu. Chciała ruszyć mu z pomocą, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Nagle obraz Wally’ego zaczął się rozmazywać, jakby był tylko projekcją. Rwał się jeszcze przez moment, po czym zniknął. – Kesja! – usłyszała w oddali. – Kesja! – głos był coraz bliżej,
ale wciąż nierzeczywisty. – Ocknij się – szarpnięcie za ramię okazało się jak najbardziej realne. – To była ona... – szepnęła Kesja, chwytając za dłoń nauczyciela. – To była ona, mistrzu! – opowiedziała wizję ze szczegółami. – Pamiętaj, że ona potrafi manipulować nie tylko obrazem – przestrzegł. – Skoro tak szybko po wczorajszym starciu odważyła się przyjść do ciebie, na twój teren, to znaczy, że wypowiada ci wojnę. Kesja rękawem kimona otarła zroszone potem czoło. – Ona chce, żebym pamiętała, iż ma wpływ na Wally’ego. Dlaczego? – Na pewno nie zrobiła tego bez powodu – nauczyciel zaczął intensywnie analizować. – Twój umysł jest ostatnio zaprzątnięty myślami, które niewiele mają wspólnego z nauką i treningami, prawda? – Tak za nim tęsknię, mistrzu... – w oczach poczuła zbierające się łzy. – Nic na to nie poradzę. – Wiem. Już niedługo – pocieszał ją. – Ale teraz musisz się skupić na walce. Jeśli będziesz myśleć o nim, staniesz się podatna na jej ataki. A wtedy zdominuje ostatecznie nie tylko ciebie, ale i jego. Chcesz na to pozwolić? – Nigdy! – zapewniła Kesja gorliwie. – Do tamtej burzy jej życie było tak radosne, jak wasze. Widywaliście się rzadko, ale wiedziała, że po długich miesiącach samotności się spotkacie – tłumaczył. – Tamtego dnia wszystko zmieniło się raz na zawsze a ona zaczęła żyć w bezustannym cierpieniu. I to cierpienie uczyniło z niej kogoś zupełnie innego. – Wiem, mistrzu. Poczułam to każdą komórką swojego ciała, gdy się z nią starłam – zauważyła Kesja. – Kiedyś kochała ludzi, teraz ich nienawidzi. Gdybym tylko mogła jej jakoś pomóc... – Zabrano jej ciebie i Wally’ego, kiedy was najbardziej potrzebowała. Teraz chce was odzyskać raz na zawsze. Ale to będzie oznaczało koniec twój i twojego ukochanego. Ona nie myśli już racjonalnie. Może już w ogóle nie myśli, może wolę przejął za nią komputer tamtych...
– Wiem, mistrzu – ból przeszył jej serce. – Tak bardzo chciałabym, żeby przeszłość wróciła, żebyśmy wszyscy troje ponownie poczuli radość dzieciństwa... – łzy popłynęły po policzkach. – Ale wiem też, że nie mogę jej pozwolić, aby wykorzystała moją słabość – nagle znów mówiła z wielką ostrością w głosie. – Nie pozwolę jej na to!
ROZDZIAŁ 45 Gdy wsiadali do auta, Wally’ego rozbolała głowa i to tak mocno, że położył się na tylnym siedzeniu, próbując zasnąć. Czekać nie mogli, zbyt dużym zapasem czasu bowiem nie dysponowali. Tuż za rondem na obwodnicy irytująco pulsować zaczęła również głowa Sokoła. Ból narastał z każdym przejechanym kilometrem i jeszcze przed Dąbiem dziennikarz musiał wyłączyć radio a w dodatku zamknąć okno, gdyż szum powietrza potęgował cierpienie. Pojękiwał na siedzeniu kierowcy, z tyłu wtórował mu chłopak. Ten drugi w pewnym momencie poprosił o zatrzymanie, ale zanim dziennikarz znalazł bezpieczne miejsce na poboczu, otworzył okno i zaczął wymiotować. Kiedy Sokół wysiadł, żeby z bagażnika wyjąć butelkę z wodą, zakręciło mu się w głowie, chwilę później targnęły nim torsje. Brzuch ściskała tak wielka siła, że miał wrażenie, iż oplotła go okrętowa lina. Mimo potężnych skurczów, nie zwracał treści żołądka, co jeszcze bardziej osłabiało organizm. Po kilku minutach czuł się tak, jakby zaraz miał umrzeć. Wally skończył wymiotować, półprzytomnym wzrokiem powiódł dookoła siebie, dostrzegł Sokoła klęczącego obok samochodu. Machinalnie przytknął obie dłonie do skroni, w odpowiedzi na igłę, która wbiła się w tym właśnie miejscu. Padł na podłogę samochodu i zawył z bólu. Resztką sił, tuż przed progiem, za którym czaiła się utrata świadomości, przywołał obraz Kesji leżącej na łóżku w piżamie w wielkie żółte słoneczniki. Po dłuższej chwili ból zaczął się zmniejszać, początkowo niemal niezauważalnie, potem słabł coraz szybciej. W końcu złapał oddech, podniósł się z klęczek, wysiadł z auta. Z bagażnika wyjął butelkę z wodą, połowę wylał sobie na głowę, resztą ocucił Sokoła w ten mało subtelny, ale skuteczny sposób. – To była Ina? – spytał dziennikarz szeptem, gdy oprzytomniał.
– Tak – potaknął Wally. – Nie mam z nią najmniejszych szans... Gdyby nie pomoc Kesji, już bylibyśmy załatwieni. – A jeżeli znów zaatakuje? – nawet nie próbował ukryć strachu. – Kesja już wie... Może nas ochroni, przynajmniej przez jakiś czas... – Nie dam rady dojechać do lotniska – Sokół wciąż siedział oparty o samochód. – Musimy zmienić środek lokomocji. W Guben przesiądziemy się do pociągu. A ty pogadaj ze swoją ukochaną, żeby załatwiła nam ochronę. Albo wyślij jej esemesa – ironizował, najwyraźniej odzyskując już siły. * Pech chciał, że kiedy pierwszy z trzech samochodów wiozących ludzi Smoły siedział oplowi astrze na ogonie, ten wyprzedził ciągnik rolniczy z pustą przyczepą. Sokół wykorzystał ostatni moment, w którym na krętej drodze można było wykonać taki manewr. Grupa pościgowa nie zamierzała jednak czekać i kierowca pierwszego auta zaryzykował. Niestety, prowadzący traktor mężczyzna nie wziął pod uwagę tego, iż ktoś może go tu wyprzedzać i bez włączenia kierunkowskazu skręcił gwałtownie w lewo, do lasu. Efekt był taki, że auto z wielkim impetem uderzyło w ciągnik akurat między kołami, blokując całą szerokość drogi. Małym pocieszeniem było to, iż kierowca traktora był kompletnie pijany. Nie czekając na przyjazd policji, przy pomocy nawigacji, pozostałe dwie ekipy wyznaczyły alternatywną trasę, zabierając ze sobą drużynę z rozbitego auta. Szukanie leśnego objazdu na oczach funkcjonariuszy nie wchodziło w grę. Niestety, musieli nadrobić ponad 20 kilometrów. Natychmiast ruszyli zatem w pościg, nie przejmując się ograniczeniami prędkości. Opla astrę dogonili jednak dopiero na przedmieściach Gubina. – W mieście nie, zbyt wielu świadków – kierowca pierwszego auta położył dłoń na ręce pasażera sięgającej po broń. – Ściągniemy ich zaraz za rogatkami Guben.
– Dlaczego nie jechał obwodnicą? – wtrącił jeden z żołnierzy z tylnego siedzenia. – Może nie zna drogi? – odpowiedział kierowca, trzymając się w bezpiecznej odległości. Nagle, już po niemieckiej stronie, tuż przed wiaduktem opel ostro skręcił w prawo, w kierunku stacji kolejowej. – Kurwa! – zgodnie zaklęli kierowcy obu samochodów. – Jadą na dworzec! * – Musiałam, mistrzu – rzekła Kesja ze skruchą, skończywszy opowiadać o najnowszym starciu z rywalką. – Prosił mnie o pomoc. – Co z Iną? – Zamilkła, nie ma jej – wyjaśniła. – Była zaskoczona moją obecnością... Ale poszło mi łatwo, za łatwo... Wycofała się od razu, gdy tylko się pojawiłam. – Ona się uczy... I błyskawicznie dostosowuje do sytuacji. A jej moc rośnie, odkąd weszłaś w furtkę, którą stworzyła, żeby skontaktować się z Wallym. – Wiem, nauczycielu... – Kesja spuściła głowę. – Ostrzegałem cię przed tym – rzekł karcąco. – Ale przecież się udało! – typowo dziewczęcy entuzjazm mógłby być zaraźliwy, gdyby nie konsekwencje. – Ja go kocham, mistrzu!... Poza tym... Poza tym udało mi się ją wyeliminować! – Obawiam się, że o ile wczorajsze i dzisiejsze starcia znacznie ją osłabiły, może nawet na jakiś czas wyłączyły z gry, to jednak Ina wkrótce wróci. I będzie miała jeszcze większą siłę niż wcześniej – mówił nauczyciel. – Przez ten nieprzemyślany atak nauczyłaś ją swojej taktyki. Pokazałaś ukryte drzwi, którymi będzie próbowała wejść. – Co teraz zrobimy? – opuściła głowę jeszcze bardziej. – A gdybym zamknęła te drzwi? – Wtedy zorientuje się, że wiesz o tym, iż ona wie o nich! I poszuka innego wejścia – tłumaczył cierpliwie. – Niech myśli, że panuje nad sytuacją. Drzwi zostawisz lekko uchylone. A za
nimi... A za nimi przygotujemy niespodziankę. – Dobrze – Kesja znów patrzyła mentorowi prosto w oczy. – I jeszcze jedno – dodał. – Od tej chwili przestajesz myśleć o Wallym. – Ale... – Żadnego ale! – nauczyciel mówił to spokojnie, ale zarazem surowo. – Jeżeli chcesz go jeszcze zobaczyć żywego, na jakiś czas musisz o nim zapomnieć. * Kiedy Sokół dochodził do automatu biletowego, pociąg właśnie zatrzymywał się na peronie. Dla kilku euro dopłaty nie warto było ryzykować, ruszyli więc biegiem na początek składu, wsiedli, szukając wzrokiem konduktora. Trzech mężczyzn z pierwszego auta zdążyło wskoczyć do pociągu w ostatniej chwili. Załoga drugiego tyle szczęścia już nie miała. Pozostało jej wrócić na trasę samochodem. Na szczęście Smoła przewidywał i takie drobiazgi, jak zaopatrzenie ludzi w obcą walutę. Mieli więc przy sobie euro i dolary. Żeby nie pokazywać się na razie dziennikarzowi na oczy, na przyjście konduktora zdecydowali się poczekać w drugim wagonie. – A teraz nie będzie zbyt wielu świadków? – kpił ten, którego wcześniej świerzbiła ręka. Dowódca nic nie odpowiedział, spojrzał tylko kwaśno na kompana. Wyjął telefon komórkowy, połączył się ze Smołą, rozmawiał krótko, po czym rzekł: – Zdejmujemy ich na następnej stacji bez względu na okoliczności – wyjaśnił. – Połącz się z chłopakami. * Pierwszy bliźniak wpatrywał się nieruchomo w linijki programu mknące po ekranie z prędkością, która komuś niewprawionemu skutecznie utrudniłaby zrozumienie czegokolwiek. On jednak nie miał żadnych problemów z tym, aby w dziesiątkach tysięcy cyfr i liter odnajdywać sens głębszy od duchowego dziedzictwa pokoleń.
Nagle drgnął, niemal niepostrzeżenie, ale jednak. Błyskawicznym ruchem myszki wstrzymał przesuwanie się tekstu, sprawnie wrócił do fragmentu wzbudzającego podejrzenia. Cmoknął znacząco, czym momentalnie przyciągnął uwagę brata. – Mów – drugi brat wyciągnął szyję. – Dziewczyna nie wykonała prostego polecenia, spójrz – wskazał palcem na monitor. – Sprawdzę coś u siebie – rzekł po krótkiej chwili. – Mam jeden błąd, ale to drobiazg. Też niewykonane polecenie. Jakby w ogóle je pominęła. – Blokada? – spytał pierwszy bliźniak, wpisując ciąg poleceń. – Omija te mniej istotne... – Może ma za mało mocy na wykonanie wszystkich? – Jakbyśmy zadali jej za dużo, włączyłby się wewnętrzny alarm – zauważył. – Cały czas uczy się, budując jednocześnie wejście do Kesji – relacjonował drugi z braci. – Więc albo sama selekcjonuje polecenia, albo coś lub ktoś uniemożliwia ich wykonanie. – Antyszpieg nie pokazuje żadnego intruza – zauważył. – Powinniśmy złożyć raport... – pierwszy bliźniak się zafrasował. – Jaki raport? – wtem za plecami wyrósł grubas. Bracia spojrzeli po sobie w milczeniu. – Ina z jakichś powodów nie wykonuje mniej istotnych poleceń – ciszę przerwał pierwszy z nich. – A istotne? – spytał grubas. – Z tymi nie ma problemu – wtrącił drugi. – Jak dziennikarz i chłopak? – dociekał dalej grubas. – Zajęła się nimi pierwszorzędnie – odpowiedział. – Teraz odpoczywa. – A co z budową wejścia do Kesji? – Zgodnie z zaleceniami szefa powoli, ale sukcesywnie do przodu. Misterna robota wymaga czasu – wyjaśnił drugi bliźniak. – Ale z tym kłopotów nie ma? – upewnił się grubas. – Najmniejszych – z zapewnieniem pośpieszył pierwszy z bra-
ci. – W takim razie wstrzymajmy się z zawracaniem głowy szefowi, poszedł się zdrzemnąć. On też potrzebuje odpoczynku – grubas powiedział to takim tonem, jakby Nadzorca pierwszy raz korzystał z łóżka w pokoju socjalnym. – Jak wróci, zdamy szczegółowy raport. – Jesteś pewien? – zapytał drugi bliźniak dla formalności. – Biorę to na siebie – grubas nie omieszkał im przypomnieć, kto jest drugim po Bogu, czyli Nadzorcy, na pokładzie tego statku. * Sokół kupił bilety, zaprowadził chłopaka do toalety, bo temu znów zbierało się na wymioty, a następnie stanął w przejściu między wagonami. Zbudowane były bardzo podobnie do polskich „piętrusów”, z tą różnicą, że próba porównania jakości wykończenia i komfortu podróży z góry była skazana na porażkę. W tym momencie przypomniał mu się pewien starszy pan poznany jeszcze podczas pracy w nowosolskim oddziale Nowego Głosu Lubuskiego. Mężczyzna opowiadał kiedyś anegdotkę o swoim bracie, który po zakończeniu drugiej wojny światowej pozostał w Niemczech. Gdy pewnego razu odwiedził rodzinę w Nowej Soli, zaprosił wszystkich do restauracji. Jak mieli już wychodzić, niespodziewanie zaszedł do toalety. Zdziwionym bliskim wyjaśnił, że ma nawyk porównywania polskich i niemieckich sanitariatów. Ich stan bowiem doskonale pokazuje różnicę w rozwoju obu społeczeństw. – Tamta wizyta miała miejsce w latach 70., a prawda o tych miejscach była jak żywa... – Sokół westchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że pierwszy raz od kilku dni ma możliwość odpoczynku od nieustannego stresu. Uśmiechnął się szeroko i już miał zapukać do drzwi, aby spytać Cudnego, czy wszystko w porządku, gdy zamarł. Radość w ułamku sekundy zniknęła z twarzy. W połowie sąsiedniego wagonu dwóch mężczyzn dyskutowało po cichu z konduktorem. W dłoniach trzymali pliki banknotów euro, nie chodziło więc o brak pieniędzy na bilety. Z ruchu
warg odczytał, że na pewno nie mówili po niemiecku. Polacy? Przyjrzał im się baczniej, nie mieli na sobie wojskowych kurtek, które dostrzegł pod Diablakiem, ale dałby sobie uciąć rękę, że to byli oni. Zastukał lekko w drzwi, kiedy te się uchyliły, położył wymownie palec na usta. – Mamy gości – szepnął. – Poznajesz ich? – przysunął chłopaka bliżej siebie. – Ten, który stoi za konduktorem, pilnował mnie w tamtym domu – rzekł Wally, przygryzając wargę. – Kurwa jego mać – syknął. – Ciągną się za nami jak smród po gaciach. – Co robimy? – spytał nerwowo. Dziennikarz nic nie odpowiedział, rzucił spojrzeniem na okno. Za szybą zaczęły się pojawiać pierwsze zabudowania. – Dojeżdżamy do stacji – rzekł Sokół, powziąwszy decyzję. – Skakałeś kiedyś z jadącego pociągu? – Nie – wybałuszył oczy. – A ty? – Ja też nie – odparł szczerze, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że może lepiej było skłamać. – Ale czytałem, jak to się robi. Twarz Cudnego przybrała taki wyraz, jakby za moment miał się rozpłakać. – Czytałeś? – powiedział chłopak cienkim głosem. – Ja czytałem, jak się robi bombę atomową! – To jeżeli będziemy jej potrzebować, twoja wiedza z pewnością się przyda – Sokół złapał go za ramię i przesunął ku drzwiom. – Oprzyj się o ścianę i zaprzyj nogami – polecił. Sam złapał za hamulec bezpieczeństwa. – Czyli jednak nie skaczemy z rozpędzonego pociągu? – To nie był najlepszy pomysł – przyznał. – A co nam to da? – Wally już się nie rozklejał. – Piętnaście sekund przewagi nad tamtymi? Kto im zabroni wysiąść z pociągu zaraz za nami? – Ci czterej żołnierze Bundeswehry, którzy siedzą po prawej stronie konduktora. Nasze aniołki nie kupiły biletów na stacji, a zamiast przejść od razu do konduktora, czekały na niego tam
– wyjaśnił. – Pewnie nie chcieli się nam za wcześnie pokazywać. – Słusznie. – Ale złamali prawo i należy im się mandat za jazdę na gapę – tłumaczył Sokół. – Dopóki nie zapłacą, konduktor ich nie puści. – A jak go zastrzelą? Dziennikarz nie usłyszał pytania. Ułamek sekundy wcześniej pociągnął za rączkę.
ROZDZIAŁ 46 Sokół trafnie przewidział bieg wypadków: kiedy tylko trzej mężczyźni podnieśli się z podłogi – pociąg bowiem zahamował bardzo gwałtownie – jak jeden mąż ruszyli do drzwi. Nie byli w ciemię bici, wiedzieli, kto odpowiadał za zamieszanie. Konduktor stanął im na drodze, a kiedy go odepchnęli, czoła stawili im żołnierze. Bójka, która się wywiązała, dała uciekinierom całe dwie minuty. Jak się miało wkrótce okazać, było to wystarczająco dużo. Kiedy wyskoczyli z pociągu, Wally od razu dostrzegł auto stojące kilkaset metrów dalej, przy przydrożnej kapliczce. Obok niej stał mężczyzna. Ruszyli pędem w jego stronę, gdy dobiegli na miejsce, zajmował już miejsce za kierownicą. Nie namyślając się zbyt długo, Sokół otworzył drzwi od strony pasażera i zajął miejsce, chłopak usiadł z tyłu. – Potrzebujemy pańskiej pomocy – rzekł dziennikarz płynną niemczyzną. – No lepiej nie mogliśmy trafić – skrzywił się na widok koloratki. – Proszę wysiąść albo wezwę policję – pastor sięgnął po telefon komórkowy. – Policja sama się tutaj za chwilę zjawi – Sokół ścisnął przegub mężczyzny tak mocno, że aparat momentalnie wypadł z ręki. – Tak nie można! – zaprotestował duchowny. – Wysiadaj! – wrzasnął dziennikarz, widząc trzech mężczyzn wyskakujących z wagonu. Nie musiał im się przypatrywać, żeby wiedzieć, którzy pasażerowie zdecydowali się na jego opuszczenie. – Nie ugnę się przed przemocą – rzekł twardo Niemiec. – Wysiadaj, dziadku – Wally trzymał w dłoni pistolet, co prawda nieodbezpieczony, ale kierowca nie miał o tym pojęcia.
Nagle powietrze przeciął świst kul odbijających się od murowanej kapliczki. – Nie wysiadaj, bo cię zastrzelą – Sokół złapał pastora za ramię. – Do tyłu! – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu. Duchowny przeciskał się między fotelami, kiedy samochód już ruszał, wzbudzając tumany kurzu. Jechali drogą gruntową i dziura goniła dziurę, ale dziennikarz ani myślał zawracać sobie głowę amortyzatorami mercedesa. Kiedy przednia szyba roztrzaskała się w drobny mak, wcisnął pedał gazu do dechy. – Na podłogę! – polecił Sokół, trzymając kurczowo kierownicę i modląc się, aby zawieszenie samochodu wytrzymało obciążenie, do jakiego nie było projektowane. Po chwili pędzili już 100 km/h. Sokół odważył się zwolnić dopiero po dwóch minutach, kiedy dojechali do asfaltu. Wysadził pastora, przepraszając go za kłopot, po czym skręcił w prawo, w kierunku przeciwnym do miejscowości, do której dojeżdżał pociąg, gdy chwytał za hamulec bezpieczeństwa. Ruszył z piskiem opon w dalszą drogę, tymczasem Wally wymiotował przez uchylone okno. Chwilę później spał już jak zabity. * Dowódca grupy opróżnił cały magazynek, podobnie jak obaj kompani. Fiasko było jednak widoczne jak na dłoni. Zaklął siarczyście, od razu chwycił za telefon. Druga ekipa, jak było umówione, czekała na stacji kolejowej trzy kilometry dalej. Dowódca miał do wyboru dwie opcje: wysłać kolegów w dalszy pościg lub poprosić o ewakuację. Wybrał to drugie, bo chociaż uniemożliwiał tym samym zatrzymanie ściganych, to sobie dawał cień szansy na ucieczkę niemieckiej policji, której spodziewał się lada chwila. Decyzję podjął tym łatwiej, że na lotnisku na dziennikarza i chłopaka miała czekać drużyna rezerwowa. * Grubas zaczął wkradać się w łaski Nadzorcy, gdy tylko ten pojawił się w mikrofali:
– Dziewczyna przejęła pełną kontrolę nad chłopakiem. Poszło znacznie łatwiej, niż się spodziewaliśmy – relacjonował dumnym tonem, jakby było to jego wyłączną zasługą. – Bułka z masłem – pierwszy bliźniak poczuł się w obowiązku stanąć na straży interesów swoich i brata. – Co prawda pojawiły się drobne komplikacje... – grubas rozgrywał partię doskonale – ale chłopaki mówią, że to nic istotnego. Prawda? Obaj mężczyźni cisnęli w niego gromami. – O czym on mówi? – ton głosu szefa nie zwiastował niczego dobrego. – Zignorowała kilka prostych poleceń – tłumaczył drugi bliźniak. – Nic istotnego. – Wszystkie ważniejsze zadania wykonała bez najmniejszego zarzutu – brat pośpieszył ze wsparciem. – Pokusiłbym się o stwierdzenie, że niewykonanie tych mało istotnych poleceń to objaw jej szybkiego procesu nauki. – Jaśniej – Nadzorca się niecierpliwił. Nie znosił czekać na puentę w obawie, że coś pójdzie nie tak, jak sobie zaplanował. – Dostała taką porcję zadań, jak nigdy wcześniej – zauważył pierwszy bliźniak. – Gdyby wykonała je wszystkie, mogłoby dojść do przeciążenia. Najwyraźniej zrobiła selekcję. Fakt, że odrzuciła te najmniej ważne, świadczy o tym, że proces samokształcenia przebiega wzorcowo – nawet nie podejrzewał, w jak dużym jest błędzie. – Jeśli dobrze zrozumiałem waszą pokrętną mowę, to wszystko jest w jak najlepszym porządku? – Nadzorca z powrotem tryskał humorem. Bliźniacy, jak na komendę, podnieśli do góry kciuki. – Dobra dziewczynka – Nadzorca uśmiechnął się szeroko. – Co teraz robi? – Powolutku kończy układać chłopaka – relacjonował grubas. * Sokół tak rozglądał się na boki podczas odprawy paszportowej, że istniało realne niebezpieczeństwo, iż nadwyręży sobie
część szyjną kręgosłupa. Był przy tym bliski załamania nerwowego, miał już dość ciągłego uciekania, zrywania się pościgowi, aby potem kolejny raz dawać się namierzyć. Przestał już liczyć, ile telefonów zmienił i jak dużo nowych numerów Sary Bednarz i Kleemanna miał w pamięci... Ostatnie starcie stoczone z wojskowymi w pociągu przelało czarę goryczy. Jeszcze te strzały, które jasno wskazywały, że druga strona sięgnęła po środki ostateczne! Chociaż z drugiej strony tacy zawodowcy powinni trafić w mercedesa... A może trzeba było zawiadomić policję? Chłopaka jakoś by przekonał, a przynajmniej byliby bezpieczni. Inna rzecz, że ratowanie Kesji odwlekłoby się w czasie. Niemieckie organy ścigania miały opinię sprawiedliwych, ale nierychliwych tak bardzo jak polskie. Dość gdybania, trzeba się było skoncentrować na ostatniej prostej. Jeszcze tylko odprawa, wejście na pokład i będzie można wreszcie trochę odpocząć. Lot trwał dziewięć godzin, mnóstwo czasu na spanie! Nagle Sokół zrozumiał. Sara Bednarz miała nowy numer, który był czysty, z Kleemannem od dawna nie rozmawiał. Ale ostatnio kontaktował się z Grodzkim. To by wyjaśniało, w jaki sposób kolejny raz zostali namierzeni... Zmroziło go. Jeżeli miał rację, znaczyło to, że wyrzucenie telefonów podczas jazdy mercedesem niewiele da, bo ścigający pewnie doskonale znali cel podróży, którym było lotnisko. Setny raz w ciągu godziny powiódł spojrzeniem po ludziach czekających w kolejce do odprawy, bacznie im się przyglądając. Nie zauważył niczego podejrzanego, ale też nie spodziewał się, żeby to było takie proste. Przeciwnik szybko się uczył i na pokład samolotu wysłał najprawdopodobniej kogoś o twarzy niewiniątka, kogo podejrzewałby w ostatniej kolejności. Wbił spojrzenie w pracownicę linii lotniczej odprawiającą pasażerów, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. – To żem się wyspał – zazgrzytał zębami. *
Kiedy Smoła odebrał raport od dowódcy dwóch połączonych grup, mało go nie zalała krew. – Spieprzyć tak proste zadanie! – chodził wokół dużego mahoniowego biurka, na przemian to klnąc, to śmiejąc się do rozpuku. – I kto wystawił ich tak do wiatru? Niedorobiony pismak i nieopierzony nastolatek! Pierdolonych zawodowców! Ze złością kopnął w krzesło stojące obok. Siła uderzenia była tak duża, że się złamało. – Kurwa! – sięgnął po telefon komórkowy. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale musiał poinformować o komplikacjach Lanca. Oczami wyobraźni już widział szał, w jaki wpadnie pułkownik. I szczerze mówiąc, nie dziwił mu się. W odwodzie pozostała już tylko jedna ekipa, dwóch ludzi, od których zależał los całej operacji. * Gdy tylko zajęli miejsca wskazane przez śliczną stewardesę, Wally przyłożył głowę do oparcia i zasnął. – Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się inna stewardesa, równie urocza jak koleżanka. – Mieliśmy męczącą podróż. Przyjechaliśmy do Berlina niemal wprost z Chorwacji – wyjaśnił Sokół, patrząc jej prosto w oczy. – Może podać poduszkę? – wytrzymała spojrzenie. – Byłoby bardzo miło – zaprezentował czarujący uśmiech. Kiedy odeszła, wstał, zaczął udawać, że szuka czegoś w plecaku w schowku nad głową, przy okazji rozglądał się dyskretnie wokół. Nic podejrzanego nie zauważył. Może w końcu szczęście się do nich uśmiechnęło i już nikt ich nie śledził? Chociaż jego podejrzliwa natura sprzeciwiała się takiemu rozumowaniu, tym razem zmęczenie wzięło górę. Gdy tylko stewardesa wróciła z poduszką dla Cudnego, przeprosił za zamieszanie i poprosił o jeszcze jedną, tym razem dla siebie. Potem ułożył się wygodnie i zasnął, jeszcze zanim maszyna wzbiła się w powietrze. Nie zauważył ostrożnych spojrzeń, które kierowali na niego
dwaj mężczyźni. Usprawiedliwieniem dla dziennikarza był fakt, że charakteryzowali się takim wyglądem, który mylił nawet najlepszych policyjnych wywiadowców. Jeden z nich był niski, krępy i w niczym nie przypominał komandosa, za to był niezwykle bystry i władał przy tym biegle ośmioma językami. Pucułowata twarz sprawiała, że gdyby tylko zapuścił brodę, w okresie świątecznym zgarniałby dodatkową pensję, pracując w charakterze świętego mikołaja. Siedział cztery rzędy za Sokołem i kompletnie nie rzucał się w oczy. Inaczej zresztą jak jego towarzysz podróży. Ten miał 190 centymetrów wzrostu i wyglądał, jakby wiecznie nie dojadał. Dodawszy do tego specyficzną twarz – nos takich rozmiarów, że sam zwykł żartować, iż najpierw idzie jego nochal, a dopiero krok dalej on sam – był typem człowieka, na którego od razu zwraca się uwagę, nawet na stadionie po brzegi wypełnionym ludźmi. Paradoksalnie działało to na jego korzyść, funkcjonowała tu bowiem zasada, że najciemniej jest zawsze pod latarnią. On z kolei siedział w tym samym rzędzie, ale trzy miejsca w prawo od Sokoła. Podobnie jak święty mikołaj, nie był komandosem, za to świetnie radził sobie z wszelką elektroniką. Dziennikarz zwrócił na niego uwagę jeszcze w kolejce do odprawy, ale uznał go za kompletnie niegroźnego. Jak wkrótce miało się okazać, popełnił kolosalny błąd.
ROZDZIAŁ 47 Pierwszy obudził się Wally, wściekle głodny. Widząc, że Sokół śpi, nie budził go, ostrożnie wstał – siedział przy przejściu między fotelami – i udał się do bufetu. Do lądowania pozostała zaledwie godzina i zapasy zostały już mocno przetrzebione przez pozostałych pasażerów, coś jednak udało się zjeść. Kiedy po kwadransie wrócił, dziennikarz ziewał już szeroko. Zaczęli rozmawiać, nie zwrócili przy tym uwagi na człowieka z wielkim nosem, który chwilę wcześniej zaczął się bawić jakimś niewielkim urządzeniem elektronicznym. Omawiali właśnie niuanse nowego regulaminu rozgrywek żużlowych, gdy chłopak zaczął się dziwnie zachowywać. – Wprowadzony przekonamy się jak zostanie – rzucił Cudny w odpowiedzi na pytanie, co sądzi o pomyśle dodatkowego biegu juniorów. – Jeszcze raz, chłopie – Sokół uśmiechnął się delikatnie. – Dobry pomysł dobry to jest dobry... – Na żarty ci się zebrało? – żachnął się. – Dzieje się absolutnie się dzieje co nie wiem – Cudny przewrócił oczami. – Wally? – czuł coraz większy niepokój. – Wally? Słyszysz mnie? – Yyy... Eeee... Yyy... – jedyne, co chłopak był w stanie wydobyć z siebie, to jęki. Obracał przy tym gwałtownie głowę to na lewo, to na prawo, jakby dopiero co wyszedł z basenu i otrząsał się z wody. Sokół poczuł uderzenie gorąca, nie wiedział, jak się zachować. Do tej pory chłopak miewał ataki bólu głowy, za które odpowiadała Ina, ale przebiegały zupełnie inaczej i – jeśli można tak określić – przechodziły same, zawsze po tym, jak Cudny je przesypiał. Jednak teraz jego zachowanie w niczym nie przypominało starć z dziewczyną.
To musiało być coś innego! Ale co? Duża wysokość, na którą wzniósł się samolot? Kadłub był przecież hermetyczny i ciśnienie nie odbiegało zbytnio normą od tego na ziemi na wysokości 1500-2000 metrów. Na Rysach byli przecież pół kilometra wyżej a wówczas po Wallym nie było niczego widać. Chłopak nagle zamilkł, wbił wzrok w okno za Sokołem, zaczął się charakterystycznie kiwać. Dziennikarz oblizał bezwiednie usta, zastanawiał się, co robić. Kiedy myśli gorączkowo szukały rozwiązania, niechcący rzucił spojrzeniem na sąsiadów. Zdążył akurat dojrzeć, jak mężczyzna z wielkim nosem błyskawicznie odwraca głowę. Cały czas przy tym trzymał w dłoniach grę. Tylko dlaczego nie naciskał żadnych przycisków? Kiedy sens tej informacji dotarł do Sokoła, zatrzymał wzrok na mężczyźnie i wyczekał, aż ten ponownie spojrzy w ich kierunku. Gdy to się stało, dziennikarz miał już pewność, że nawet tu, na wysokości 10 kilometrów, mieli ogon. Podjął jeszcze jedną próbę ocucenia Wally’ego, nieudaną. Wstał, przecisnął się obok chłopaka, na bezczelnego podszedł do mężczyzny z wielkim nosem. Po jego obu stronach siedzieli cudzoziemcy, mogli więc rozmawiać bez przeszkód. – Jeśli włos mu z głowy spadnie, znajdę cię i zabiję – Sokół wolno cedził słowa, z sympatycznym uśmiechem wymalowanym na twarzy. – Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała, rozumiesz? – Co takiego? – mężczyzna pierwszorzędnie udawał zaskoczonego. – Jeśli mały przewróci się na ulicy i złamie nogę, nie żyjesz. Zabiję też twoją żonę, twoją siostrę i jej dzieci, a potem poderżnę gardło twojej matce. – Mamusi? – jęknął zdziwiony. – Zrozumiałeś? – wysyczał Sokół, cały czas się uśmiechając. – Przykro mi, ale nie wiem, o czym pan mówi – mężczyzna rzeczywiście miał wielki nos, bo wyglądało to tak, jakby słowa wydobywały się nie z ust, tylko wylatywały z wielkich dziurek powyżej. – Wyłącz to urządzenie, albo... – mówiąc to, Sokół dalej miał przyjemy wyraz twarzy.
– Teraz nie może tego wyłączyć, program musi się najpierw skończyć – rzekł cicho męski głos. Sokół obejrzał się w lewo, obok stał krępy mężczyzna z puszystymi bułeczkami zamiast policzków. Jego też kojarzył z kolejki do odprawy, znajdował się kilka osób za mężczyzną z wielkim nosem. Rozdzielili się dla niepoznaki. Stary numer, dał się nabrać... – To się nazywa sieczkarnia – mówił dalej krępy. – Wiesz, pismaku, skąd taka nazwa? Bo zakłóca fale mózgowe konkretnej osoby znajdującej się w odpowiedniej odległości. I na jakiś czas, jak to obrazowo określił wynalazca, robi temu komuś z mózgu sieczkę. Sieczkę – powtórzył dla zwiększenia efektu. – To jest polski wynalazek, uwierzysz? Niestety, do masowej produkcji nie jest przewidziany. Sokół sam zdziwił się swoją reakcją. Najpierw wyprowadził cios lewą ręką, łokciem uderzając krępego mężczyznę w twarz, z miejsca łamiąc nos i wybijając górne jedynki. Mężczyzna z wielkim nosem przemoc znał jedynie z telewizji, tak więc nie zdążył nawet dobrze pomyśleć, o reakcji nie wspominając. Kiedy dziennikarz wyrywał mu urządzenie lewą ręką, a prawą wyprowadzał kolejne uderzenie, tym razem pięścią, był kompletnie nieprzygotowany. Większa część siły ciosu skupiła się na nosie, nic więc dziwnego, że również się złamał, zaś jego właściciel natychmiast stracił przytomność. Bez życia leżał też na podłodze jego kompan. Dopiero wówczas ich pogromca spojrzał na urządzenie. Oznaczenia przycisków nic mu nie mówiły, poza jednym: escape. Nie namyślając się wiele, wcisnął go, ekran zamigotał, po czym pojawił się komunikat o zresetowaniu programu. Obejrzał się, Wally momentalnie się ocknął. – Nie ruszaj się! – chrapliwy głos niósł się przez pół pokładu. – Ręce do góry! Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. Sokół wykonał polecenie. – Obróć się w moją stronę! Powolutku! Dziennikarz zrobił to. Dopiero wówczas ujrzał właściciela głosu. Tego dnia ewidentnie miał pecha do niskich i krępych mężczyzn w średnim wieku.
– Zaraz wszystko wytłumaczę – rzekł Sokół spokojnie. – Zamknij się! – mężczyzna zbliżał się powoli. – Szeryf powietrzny, proszę państwa o zachowanie spokoju! Proszę nie wstawać z miejsc. Jenny, powiadom kapitana – ostatnie polecenie skierował do stewardesy, tej samej, która przyniosła poduszki. Kobieta sięgnęła po słuchawkę wewnętrznego telefonu, mówiła krótko. Wtem z siedzenia podniósł się Wally i rzekł w kierunku szeryfa: – On mnie uratował, proszę pana. – Bądź cicho, siadaj z powrotem na miejsce! – polecił szeryf. Cudny nie zdążył zareagować, ciszę panującą na pokładzie zmącił bowiem trzask otwieranych drzwi do kokpitu. Po chwili stanął w nich drugi oficer. * Obraz na wielkim studwudziestocalowym monitorze był nieco rozmazany, momentami trochę się ciął i generalnie nie wykorzystywał nawet w kilku procentach możliwości sprzętu. Ale to było akurat najmniej ważne. Drobiazgi nie mogły przyćmić ogólnego sukcesu, a takim bez wątpienia stał się fakt przesłania obrazu wprost z ludzkiego mózgu człowieka oddalonego o setki kilometrów. – Bingo! – wypalił nagle grubas, otwierając szykowaną na ten cel butelkę szampana. Rozlał go do kieliszków, pierwszy usłużnie podał szefowi. Nadzorca umoczył symbolicznie usta, by po chwili wyciągnąć je w szerokim uśmiechu. Kierował agencją dopiero od ośmiu lat, ale doskonale znał historię projektu. Efekt, którego właśnie byli świadkami, próbowano uzyskać od marca 1951 roku, kiedy to uruchomiono pierwszy komercyjny komputer na świecie, UNIVAC! Ponad pół wieku prób, miliardy dolarów wyrzucone w elektroniczne błoto, dziesiątki źle dobranych mediów, które po testach wyrzucano na ludzki śmietnik: do szpitali psychiatrycznych bądź też pozbywano się raz na zawsze. Tyle prób, a dopiero jemu udało się doprowadzić projekt do końca nie-
spełna! Oto pierwszy raz w historii mieli dostęp do obrazu widzianego przez obiekt, w który weszło medium. Nie był idealny, wiele szczegółów trzeba poprawić, ale teraz posiadali wreszcie twardy dowód na to, że możliwości trójcy są ogromne. Grubas dolewał właśnie szampana do swojego kieliszka, bliźniacy wiwatowali, klaskając, gdy wtem wszyscy zamarli, a mikrofalą targnęła absolutna cisza. Z oczami otwartymi ze zdumienia wpatrywali się w studwudziestocalowy monitor, z którego celowała w nich broń powietrznego szeryfa. * Pierwszy zawiódł radar pogodowy, bo nawet się nie zająknął na temat nagłej zmiany prędkości wiatru. Drugi w kolejności nie popisał się kapitan samolotu. Telefon od stewardesy rozproszył go tak bardzo, że skupił uwagę na wyjściu z kokpitu swojego zastępcy, zamiast na wolancie. Trzeci wreszcie kompletnym brakiem profesjonalizmu wykazał się powietrzny szeryf, który nie powinien trzymać palca na języczku spustowym odbezpieczonej broni. Kiedy więc samolot wpadł w dziurę powietrzną, szarpnęło nim potężnie. Ruch podniebnego kolosa zaskoczył kapitana tak bardzo, że stracił całą sekundę. Zanim zareagował, samolot wpadł już w turbulencję. Wszyscy pasażerowie, którzy nie byli przypięci pasami, podskoczyli na siedzeniach, na szczęście uskok powietrza był niewielki i nikt z nich nie uderzył głową w sufit czy schowek. Mniej szczęścia miał Sokół, który, spadając, lekko skręcił nogę. Totalny pech spotkał za to powietrznego szeryfa. Wytrącony z równowagi, dwa razy nacisnął spust pistoletu, zanim zdołał przesunąć palec na kabłąk. Strzały wywołały panikę, stewardesom kilka minut zajęło opanowanie sytuacji na tyle, aby mogły zacząć udzielać pomocy rannym. Dopiero wówczas wyszło na jaw, jakie straty spowodowała niefrasobliwość powietrznego szeryfa. Drugi oficer leżał nieprzytomny w drzwiach do kokpitu, których nie zdążył zamknąć, jak polecił mu kapitan. Ten z kolei nie stracił świado-
mości, za to z bólu nie mógł się ruszyć. Obaj mieli rany postrzałowe. Drugiemu oficerowi kula strzaskała lewy bark. Kapitan miał więcej szczęścia, pocisk trafił w prawą nogę, ale nie uszkodził kości, przebił tylko mięśnie. Fortuna sprzyjała też rzeczom martwym, bo kula, która opuściła nogę kapitana, zatrzymała się na mało ważnej części kokpitu. Inżynier pokładowy nie został postrzelony, za to podczas turbulencji uderzył głową w szafkę tak mocno, że stracił przytomność. Kiedy szefowa stewardes dotarła do kokpitu, natychmiast wezwała posiłki. Udzielaniem pierwszej pomocy zajęło się pięć osób, w tym czasie ona połączyła się z wieżą kontroli lotów, aby poinformować o wypadku. Od momentu, w którym trzech najważniejszych członków załogi zobaczyła rannych, zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Wiedziała też, że pytanie, które za moment zada pasażerom, wywoła atak paniki, ale nie miała wyjścia, bo sytuacja była beznadziejna. Kiedy spytała: „Czy na pokładzie jest ktoś, kto umie pilotować samoloty pasażerskie lub mniejsze statki powietrzne?”, kilka osób zaczęło się śmiać, wziąwszy to za głupi dowcip. Gdy jednak powtórzyła prośbę, ludzie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego.
ROZDZIAŁ 48 Na pasku wielkiego ekranu komputer umieszczał tekst: myśli Cudnego lub słowa, które ten usłyszał. Ponieważ program był jeszcze w fazie testów, nie posiadał funkcji rozróżniającej autorów poszczególnych fraz. Trzeba było domyślać się tego z kontekstu. Wtem zdania na pasku zaczęły się zmieniać w błyskawicznym tempie. – Czy na pokładzie jest ktoś, kto umie pilotować samoloty pasażerskie lub mniejsze statki powietrzne? – Ale jaja sobie ktoś robi... – Gdyby nie te strzały, to by nawet było śmieszne... – Czy na pokładzie jest ktoś, kto umie pilotować samoloty pasażerskie lub mniejsze statki powietrzne? To nie jest żart! – Oni szukają pilota? To gdzie jest kapitan?! – Matko Boska! – Ja pierdolę! – Ojcze Nasz, któryś jest w niebie... – Sytuacja jest gorzej niż beznadziejna. – Sytuacja jest gorzej niż beznadziejna – relacjonował grubas niepotrzebnie. – Kapitan, jego zastępca i inżynier pokładowy zostali ranni, nie są w stanie pilotować samolotu. – Do lądowania zostało jakieś pół godziny – pierwszy bliźniak odczytywał dane z komputera. – Powinni już zacząć schodzić na niższy pułap. Najpóźniej za pięć minut. Nadzorca przenosił spojrzenie z wielkiego ekranu na mniejsze monitory podwładnych, w myślach odliczając od 10 w dół. Gdyby nie obecność innych, uszczypnąłby się w policzek, miał bowiem nieodparte wrażenie, że toczy go jakiś zły sen. Ale to nie był koszmar, to działo się naprawdę! Misja, której poświęcił najlepsze lata życia, miała wziąć w łeb tuż przed końcowym sukcesem...
Podszedł do szyby, splótł palce dłoni, wygiął je maksymalnie, aż strzeliły. Robił tak zawsze, kiedy stres paraliżował go, zamiast motywować do działania. Powtórzył ćwiczenie dwa razy, spojrzał w dal. Marty, niczego nieświadomy, z właściwą sobie troską pielęgnował dziewczynę. Ina! Nagle Nadzorca znalazł się w swoim żywiole. Właśnie w momentach, kiedy inni tracili głowy, on brylował, opanowując największe kryzysy. Ale inaczej nie rządziłby agencją od tylu lat, będąc najmłodszym dyrektorem w jej długiej historii. – Najmłodszym, a wkrótce również najbardziej utytułowanym – dodał w myślach, po czym odwrócił się w kierunku komputerów: – Kontrolujesz sytuację na pokładzie. Selekcjonujesz też tekst, musimy wiedzieć, co się tam dokładnie dzieje – rozkazał grubasowi. – Pilnuj dziewczyny, teraz nic nie może jej zakłócić pracy. Inaczej leżymy – zacisnął palce na ramieniu drugiego bliźniaka. Lata harówy po kilkanaście godzin dziennie, w soboty, niedziele, święta. I rezultat, który przeszedł najśmielsze oczekiwania jego i tych, którzy płacili mu za to krocie. Sukces był na wyciągnięcie ręki, ale ze świętowaniem trzeba się było jeszcze wstrzymać. – Wykorzystamy chłopaka – Nadzorca powiedział to do wszystkich, żeby poznali wagę zadania, nad którym będą teraz wspólnie pracować. – Wepnij dziewczynę do centralnego komputera Boeinga – mówił do pierwszego bliźniaka. – Znajdź program do nauki latania dokładnie na takiej maszynie, jaką lecą. Masz na to dwie minuty. Kiedy skończył wydawać polecenia, mikrofalą zawładnęła cisza. Jedyne dźwięki, które było słychać, pochodziły od maszyn. Zanim przejdą do następnego punktu planu, miała minąć co najmniej minuta. Nadzorca sięgnął więc po telefon komórkowy, wybrał numer: – Pułkownik Lanc? – zrobił pauzę, aby do rozmówcy dotarło, kto zaszczycił go swoim telefonem. – Koniec z zaszczuwaniem przeciwnika... Ma pan odwołać swoje psy, natychmiast, sekun-
dę potem, jak skończymy rozmawiać!... Wiem, że są w samolocie... Narobili tam niezłego bigosu... Nie, nie jestem zadowolony z pańskich usług... Pańscy ludzie są równie subtelni jak worki cementu w salonie optycznym! Bez odbioru. Spojrzał w kierunku pierwszego bliźniaka, ten podniesionym kciukiem zakomunikował o sukcesie swojej misji. – A teraz podłącz do komputera Boeinga chłopaka – rozkazał Nadzorca. – Tylko delikatnie, gówniarz nie dorasta dziewczynie do pięt. Musisz być ostrożny jak podczas stosunku z dziewicą. * – Ja wyląduję – rzucił Wally do Sokoła. Sokół w pierwszym momencie nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów wypowiedzianych przez Cudnego. – Zaufaj mi, wiem, jak to zrobić – przekonywał chłopak. – Widoczność poniżej dwóch kilometrów. Lądowanie z Instrumental Landing System. Mam wymieniać dalej? – Chyba nie mam wyjścia – bezwiednie zaczął opuszczać ręce. – Trzymaj je w górze! – ryknął powietrzny szeryf. – Zacznijmy od tego, żebyś przestał do mnie mierzyć z tej śmiercionośnej pukawki – Sokół mówił nadzwyczaj spokojnie. – Chyba już wystarczającego syfu narobiłeś. Jak wy to mówicie w Stanach? You fucked up! Spierdoliłeś sprawę, kolego. Kompletnie! Na moje oko załatwiłeś i kapitana, i drugiego pilota, i mechanika też. – Kapitan i drugi oficer zostali postrzeleni. Kapitan jest półprzytomny, nie może pilotować. Drugi oficer stracił przytomność całkowicie – potwierdziła szefowa stewardes, która zjawiła się nagle. – Inżynier pokładowy jest przytomny, ale bełkocze coś bez składu i ładu, mocno uderzył głową – zrobiła pauzę. – Maszyną steruje autopilot. – Czyli wszystko pod kontrolą? – skonstatował szeryf. Sytuacja wyraźnie go przerastała. Praca w liniach lotniczych miała być nudnym pomostem do pełnej policyjnej emerytury, nikt nie mówił, że zdarzy się coś takiego!
– Nie – odparła stewardesa zdziwiona, że musi tłumaczyć tak oczywiste sprawy. – Autopilot nie posadzi maszyny. – Inżynier pokładowy? – w oczach szeryfa było widać autentyczne przerażenie. – Nie ląduje się takim kolosem ze wstrząśnieniem mózgu i twarzą zalaną krwią – stwierdziła stewardesa. – Ja wiem, kto może posadzić tę maszynę – wtrącił Sokół. – Zamknij mordę! – wybuchnął szeryf. – Nie odzywaj się więcej, bo... – Załóż mi kajdanki – Sokół przerwał mu bezceremonialnie. Szeryf i stewardesa spojrzeli najpierw na dziennikarza, potem na siebie. – Nie zwariowałem – mówił dalej Sokół. – Załóż – wystawił ręce do przodu. – Jak mi je założysz, to według twojego popieprzonego wyszkolenia będę już nieszkodliwy. Może wtedy przestaniesz srać w gacie ze strachu i zaczniesz mnie słuchać? Chyba że chcesz, żeby to inżynier pokładowy ze wstrząśnieniem mózgu i twarzą zalaną krwią próbował posadzić tego dwustutonowego potwora? Chcesz? – wyrzucał z siebie pytania z prędkością karabinu maszynowego. – Z pasażerami mamy prawie czterysta ton – rzuciła bezwiednie stewardesa. Jej reakcja uświadomiła Sokołowi, że znalazł sprzymierzeńca. Podobnie musiał pomyśleć powietrzny szeryf, bo bez słowa założył kajdanki. – Teraz zajmij się nimi – dziennikarz pokazał palcem na obu mężczyzn, którzy wciąż byli nieprzytomni. – Są niebezpieczni, trzeba ich związać. Szeryf z kieszeni spodni wyjął plastikowe opaski, chwilę potem leżący byli już unieruchomieni. – Zaprowadź chłopaka do kokpitu – rozkazywał dalej Sokół. Szeryf chwycił Cudnego za ramię, nagle zdał sobie sprawę z tego, że słucha człowieka, którego chwilę wcześniej gotów był zastrzelić. Zatrzymał się. Wally zdążył zrobić krok, kiedy nagle padł na podłogę niczym rażony piorunem.
* – Nie! – Nadzorca rwał włosy z głowy. – Co się stało? – Sygnały musiały się nałożyć – raportował pierwszy bliźniak, odczuwając absurdalność sytuacji: od jego sprawności zależało powodzenie misji, tymczasem zastanawiał się, kiedy będzie mógł otrzeć kropelki potu łaskoczące skórę pod nosem. – Ina przeniosła na chłopaka zbyt duże obciążenie... – To je zmniejszcie! – grzmiał Nadzorca. – Potrzebuję wsparcia – pierwszy bliźniak poprosił o pomoc. Skóra pod nosem musiała poczekać na spokojniejsze czasy. – Wyodrębnię sygnał Iny i zmniejszę moc – raportował drugi z braci. – Ty zajmij się synchronizacją chłopaka z głównym komputerem Boeinga. – Potrzebujemy minuty, może dwóch – poinformował pierwszy bliźniak, nie patrząc nawet na Nadzorcę. * – Proszę przynieść szklankę wody i kubełek z lodem – rzekł Sokół w kierunku stewardesy. – Lodem trzeba obłożyć jego głowę – pokazał na Cudnego. Stewardesa podniosła się z kolan, ale szeryf złapał ją za rękę. – Najpierw spytaj przez interkom, czy mamy na pokładzie lekarza. Jeśli tak, niech się zajmie kapitanem i drugim pilotem – polecił jej szeryf. – Oni są ważniejsi. Gówniarz na końcu. – Oni nie są, kurwa, ważniejsi! – warknął Sokół. – Najważniejszy jest ten gówniarz – podniósł ręce skrępowane kajdankami i przytknął do karku Cudnego. – Już teraz na jego łepetynie można usmażyć jajko sadzone. A to od jego głowy zależy, czy wylądujemy. – Ten gówniarz umie prowadzić Jumbo Jeta? – nie dowierzał szeryf. – Tak, umie – odparował Sokół. – Jest najmłodszym pilotem w całej Europie mającym uprawnienia na lotniczego potwora – skłamał gładko. Stewardesa nie zdążyła przynieść lodu, Wally ocknął się wcześniej. Powietrzny szeryf był już chyba przekonany, bo nie dość, że nie oponował przed wpuszczeniem chłopaka do kokpitu, to
na dodatek z własnej inicjatywy zdjął Sokołowi kajdanki i pozwolił towarzyszyć Cudnemu. Kiedy chłopak zajął miejsce w fotelu kapitana, dziennikarz uświadomił sobie, że życie jego, podobnie jak życie prawie pięciuset pozostałych pasażerów, zależy od jakości połączenia Wally’ego z kimś, o kim on sam nie miał nawet zielonego pojęcia, a o kogo bał się pytać, żeby nie stresować chłopaka. Bał się nawet głośno myśleć... Dobrze, że nie przyszło mu do głowy wtajemniczać we wszystko szeryfa, po pierwszym zdaniu założyłby kajdanki nie tylko jemu, ale i Cudnemu. Kto uwierzyłby w to, że osiemnastolatek, którego jedynym związkiem z samolotami było oglądanie ich na nieboskłonie, posadzi Jumbo Jeta? On sam na tę myśl zaczął się straszliwie pocić. Kropelka potu spadła na wolant. Wally zerknął najpierw na nią, a potem powiódł spojrzeniem na Sokoła. Zobaczywszy jego strach, szybko wrócił wzrokiem przed siebie. Na moment przymknął powieki, kiedy otworzył z powrotem, bezgłośnie krzyknął z przerażenia: połączenie zostało zerwane! * Bliźniacy byli w takim transie, że gdy światła naprowadzające na pas lądowania zostały zastąpione obrazem kontrolnym, od razu zaczęli nerwowo klikać w klawiatury. Denerwował się również grubas, a nawet Nadzorca. Jedynie po Martym, czule szepcącym coś cały czas Inie, nie było widać stresu. Jemu z pewnością pomagało zimno panujące w lodówce, a także fakt, że nie miał pojęcia o perturbacjach na pokładzie samolotu. Zresztą, nigdy zbytnio nie interesował się tym, co robiono w mikrofali, jego królestwo znajdowało się gdzie indziej. – Ten samolot pod żadnym pozorem nie może się rozbić – Nadzorca cedził słowa wolno, zaciskając pięści na oparciu krzesła z równą siłą, jak jeszcze przed chwilą Wally na dźwigni wysuwania podwozia. – Nie przeszkadzaj – drugi bliźniak stukał palcami w klawiaturę z kosmiczną wręcz prędkością. – Ponowne przejęcie kontroli za pięć... cztery... trzy... dwa...
* Wally zamknął właśnie usta, kończąc istnienie bezgłośnego krzyku rozpaczy, kiedy ku swojemu zdumieniu machinalnie pociągnął dźwignię wysuwania podwozia. Połączenie wróciło! Spojrzał na prędkościomierz i chwycił za przepustnicę. W myślach zaczął odtwarzać kolejne kroki ścieżki podejścia.
ROZDZIAŁ 49 Już w połowie treningu Kesja zaczęła odczuwać zmęczenie tak duże, że do kolejnych ćwiczeń zmusiła się resztkami sił. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na dekoncentrację, nauczyciel błyskawicznie się zorientuje, iż energię wykorzystała na coś innego. A przecież kategorycznie zabronił jej łączyć się z Wallym, a tym bardziej z dziewczyną. Kesja z wielkim trudem znalazła w sobie tyle samozaparcia, aby zignorować polecenie mistrza. Wahała się długo. Z jednej strony ufała nauczycielowi, który, jak do tej pory, nigdy jeszcze jej nie zawiódł. Z drugiej jednak miała w pamięci jego własne słowa sprzed kilku tygodni, kiedy w przypływie szczerości przyznał, że jest tylko teoretykiem, a z praktyką nie ma nic wspólnego i że to ona – Kesja – już za jakiś czas prześcignie go w umiejętnościach. A jeśli ten moment już nadszedł? Jeżeli to własnej intuicji należało słuchać? Fakt, czuła doskonale, że Ina poczyniła niewiarygodny wręcz postęp i że jej siła rosła w szaleńczym tempie. Samo to, że dziewczynie udało się podszyć pod nią i ściągnąć Wally’ego i tego śmiesznego dziennikarza do Stanów Zjednoczonych, pokazywało, jaką energią dysponowała. – Teraz nie możesz nic zrobić... Musisz czekać... Ina stała się dużo mocniejsza... Ty jesteś jeszcze za słaba... Jej nie pokonasz, do Wally’ego nie dotrzesz, a na dodatek otworzysz się przed nią... – w głowie dźwięczały słowa nauczyciela. – Lepiej się przyczaj... Ina pomyśli, że się wystraszyłaś, co zresztą nie będzie takie dalekie od prawdy... Czekać, podczas gdy on potrzebował jej pomocy? Nigdy! – Nie mogę go tak zostawić! – westchnęła głęboko, w jednej chwili podejmując decyzję. Już wcześniej znalazła furtkę, o której istnieniu nie mieli pojęcia nie tylko ci, którzy Iną sterowali, ale nawet sama dziewczyna. Moment do wykonania skrytego
ataku był idealny, bo Ina właśnie zaczęła walczyć z tymi, którzy nią manipulowali i krzywdzili. Kesja zaklaskała trzy razy z radością, po czym otwarte dłonie przyłożyła do twarzy, przykrywając nimi dokładnie oczy. * Jeśli gwałtowne przyziemienie, dalekie od ideału, nie nadwyrężyło kadłuba samolotu, z pewnością taką groźbę pociągnęła za sobą burza oklasków rozgorzała zaraz po tym, gdy koła bezpiecznie dotknęły asfaltu. Ogromny stres towarzyszący niemal pięciu setkom pasażerów kumulujący się na krótkiej przestrzeni czasowej wybuchł bowiem z wielką siłą, niezależnie od siebie na wszystkich pokładach. Wally sprawnie kołował na wyznaczone miejsce. Kiedy zaciągał hamulec i wyłączał silniki, załoga otwierała już drzwi i wypuszczała gumowe zjeżdżalnie. Dopiero wówczas chłopak pozwolił sobie na głęboki oddech. – Nie za dużo tego? – Sokół próbował otrzeć czoło rękawem bluzy, ale ten był przemoczony do suchej nitki. – Strzelasz z broni krótkiej... Znasz tajemniczą sztukę walki... Wnikasz w ludzkie umysły... I do tego umiesz pilotować samoloty pasażerskie. Co jeszcze? – drwił. – Może jednak potrafisz skonstruować bombę atomową? – Atomową nie, ale konwencjonalne ładunki wybuchowe tak – odparł Cudny śmiertelnie poważnie, tonem, jakiego dziennikarz nigdy wcześniej nie słyszał. – Ojciec wyszkolił mnie w tym w wieku 11 lat. – Zmienił się – skonstatował Sokół w myślach, odpinając pas. – To pewnie przez nadmiar emocji. Nie mówiąc o tym, że los nałożył na niego taki bagaż doświadczeń, że chłopak po prostu za wcześnie wydoroślał – analizował dalej. * Kesja dopiero zaczęła wnikać w umysł Iny, kiedy poczuła obecność nauczyciela. Ten usiadł naprzeciwko niej bez słowa, wyciągnął ręce i położył na głowie dziewczyny. – Weszłam w nią – rzuciła szeptem. – Jest potężna, ale znala-
złam sposób. – Nie posłuchałaś mnie – rzekł spokojnie. – Przyszedł na to czas, mistrzu – wyjaśniła, opuszczając dłonie i otwierając oczy. – Ona w tej chwili prowadzi mojego ukochanego. Zawładnęła nim całkowicie. Jak mam z tym walczyć? – A kto powiedział, że musisz z tym walczyć akurat teraz? – Więc co powinnam zrobić? – spytała Kesja nieco poirytowana faktem, iż kolejny raz okazało się, że jej wiedza nie wystarcza do osiągnięcia samodzielności. – Nie frustruj się tym – nauczyciel wbił wzrok prosto w jej oczy. – Masz ogromną wiedzę i umiejętności, ale jeszcze nie wszystkie nabyłaś w pełni – zrobił pauzę. – Sednem sztuki walki, w której od lat szkoliliście się ty i Wally, jest zdolność wykorzystania siły przeciwnika przeciwko niemu samemu. – Ina też się szkoliła – zauważyła ostro. – Tak – potwierdził. – Ale sama zauważyłaś, że ona jest w tej chwili zajęta zupełnie czymś innym, prawda? Potaknęła milcząco. – Ina skupiła się na zadaniu, które absorbuje ją całkowicie tak pod względem fizycznym, jak i psychicznym – kontynuował. – A to oznacza, że... – Nie może jednocześnie kontrolować tej mnie, która wycofała się za drzwi, zostawiając na pokaz tę mnie, do której Ina ma klucz – Kesja weszła w słowo. – A tym samym ja mogę z powrotem wykorzystać swoje zdolności. Całkowicie dla niej niepostrzeżenie – twarz rozjaśnił uśmiech. – Już wiem, z kim muszę się skontaktować! Nauczyciel nic nie odparł, jego twarz rozjaśniło tylko światło dumy. Nie odważył się wypowiedzieć myśli na głos, ale zdał sobie sprawę z tego, że jego uczennica przerosła właśnie mistrza. Przymknął powieki, czując wewnątrz ciepło rozlewającego się spokoju. Nie musiał już martwić się o to, kto wkrótce stanie się głównym przekaźnikiem energii. * Sokół nawet przez ułamek sekundy nie miał złudzeń w sprawie kontroli bezpieczeństwa. Bohaterstwo, bohaterstwem, ura-
towanie prawie pięciu setek ludzi, uratowaniem prawie pięciu setek ludzi, ale amerykańskie prawo, amerykańskim prawem. Przez myśl mu nie przeszło, aby próbować jakichkolwiek sztuczek, wiedział, że razem z Wallym muszą poddać się wszelkim wymaganym procedurom. Liczył przy tym na fachowość fałszerzy z ABW. Kontrola, wbrew obawom, poszła nadzwyczaj gładko i skończyła się miłym akcentem: zaproszeniem na kawę przez dyrektora portu lotniczego. Odmowa mogłaby się wydać mocno podejrzana, propozycję więc przyjęli. Gdy rozmowa toczyła się w najlepsze, Sokoła zaczęła boleć głowa, początkowo lekko go ćmiło, ale po kilku minutach ból stał się już nie do wytrzymania. Był tak dokuczliwy, że dziennikarz miał problemy ze zrozumieniem angielszczyzny szefa lotniska. Kiedy drzwi gabinetu gwałtownie się otworzyły i stanęło w nich dwóch mężczyzn w idealnie skrojonych garniturach, wiedział już, że przegrali kolejne starcie. Nie zdążył jednak dosłyszeć, jaką formację reprezentują goście, nagły impuls bólu pozbawił go przytomności. Nic nie słyszał ani nie czuł, gdy przewożono go karetką do szpitala. Ułamek sekundy po tym, jak upadł na podłogę, zaczął śnić. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł oczami wyobraźni, była Kesja stojąca przy szkolnej tablicy, takiej zielonej, znanej dziennikarzowi z dzieciństwa, którą coraz rzadziej można było spotkać w polskich szkołach. Sen był tak realistyczny, że czuł w nosie zapach kredowego kurzu unoszącego się w powietrzu. Kesja milczała, nie wiedzieć czemu. Umysł Sokoła jednak w to się nie zagłębiał, skoncentrował się na tym, co dziewczyna pisała na tablicy. A już po pierwszym zdaniu miał gwarancję, że jest prawdziwa, a nie projektowana przez Inę. Kesja pisała jedno, dwa zdania, po czym patrzyła w kierunku dziennikarza, szukając wzrokiem jego potwierdzenia. Sens słów kreślonych na tablicy był wręcz nieprawdopodobny. * Wally za żadne skarby nie chciał opuścić Sokoła. Mężczyźni, którzy zjawili się w gabinecie dyrektora lotniska, mieli jasne
wytyczne: nie dopuścić do scen, które mogłyby zainteresować media. A że chłopak stał się już bohaterem pierwszych serwisów informacyjnych, zaś dziennikarze zgromadzeni w hali przylotów czekali na zapowiedzianą konferencję prasową, tym chętniej zgodzili się na jego towarzyszenie Sokołowi w drodze do szpitala, sam dostarczył im świetnej wymówki. Lecznica była obstawiona przez tylu funkcjonariuszy policji, jakby na badania przywieziono samego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie chodziło jednak o bezpieczeństwo Sokoła, a Cudnego. Gdyby jakiś postronny obserwator podzielił się taką uwagą z Nadzorcą – który oglądał wszystko na ekranie wielkiego telewizora – ten uśmiechnąłby się tylko z politowaniem i stwierdził, że prezydenta można wybrać nowego, chłopak zaś był nie do zastąpienia. Zanim jednak lekarze na dobre zajęli się stanem zdrowia pacjenta, ten odzyskał przytomność. Powrót do rzeczywistości był z gatunku tych najbardziej przyjemnych, bowiem kiedy otwierał oczy, pierwsze, co dostrzegł, to głęboki dekolt pielęgniarki pochylającej się nad nim i podwijającej rękaw bluzy, aby pobrać krew. Sokół na badanie się nie zgodził, zażądał rozmowy z lekarzem, podczas której wyjaśnił, że czuje się już dobrze. Kiedy na korytarzu zobaczył mężczyzn znanych z lotniska, zmienił zdanie. Badanie krwi nie wykazało żadnych anomalii, podobnie zresztą jak EKG. Za to podczas tomografii komputerowej mózgu dziennikarz stał się centrum zainteresowania. Okazało się bowiem, że część prawej półkuli odpowiedzialna za wyobraźnię wykazuje ponadnaturalną aktywność. Wtem Sokół ponownie stracił przytomność. Tym razem jednak sesja z Kesją była krótka, szybko wrócił do świata żywych. Natychmiast zmienił front o 180 stopni i podziękował lekarzom za troskę. Wychodząc na korytarz, od razu skierował swe kroki ku Cudnemu, udając, że nie dostrzega stojących obok tajemniczych mężczyzn. – Panowie są z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Zawiozą nas do Kesji! – rzekł Wally mocno podekscytowanym głosem. – Ona już na mnie czeka!
– Akurat – przemknęło dziennikarzowi przez głowę, na głos jednak powiedział coś zupełnie innego, uśmiechając się szeroko: – W takim razie w drogę. Zeszli do podziemi, sprawnie unikając dziennikarzy czatujących w głównym holu. Na parkingu czekały już trzy auta: dwie opancerzone limuzyny i potężna furgonetka z przyciemnianymi szybami i kilkoma rzędami foteli w środku. Wsiedli do niej. Kiedy tylko ruszyła, Sokół poczuł na karku delikatne ukłucie. Pierwszą myślą była ta o komarze, jednakże umysł stanął na wysokości zadania i gdy kątem oka dostrzegł poruszenie obok, gdzie siedział Wally, wiedział już, że była to igła strzykawki. Niestety, niczego więcej nie zarejestrował, nie spostrzegł też hełmu z dziwnymi kabelkami, który wciśnięto na głowę chłopaka. Zasnął. Tym razem jednak Kesja nie pojawiła się choćby na ułamek sekundy.
ROZDZIAŁ 50 Porcja środka nasennego musiała być źle dobrana albo też ciało Sokoła zwalczyło ją szybciej, niż przewidywały normy. Kiedy bowiem kawalkada dojeżdżała do celu, ocknął się. Półprzytomnym wzrokiem powiódł po ogromnych polach kukurydzy roztaczających się za oknami samochodu. Ten widok momentalnie przywołał wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to razem z kuzynami spędzał czas u dziadków na wsi. Ileż razy zrywali takie same kolby, by je potem ze smakiem chrupać? Takie same? Bynajmniej, te były z pewnością modyfikowane genetycznie. Wzdrygnął się na samą myśl, dopiero w tym momencie poczuł, że na nogach i na rękach ma kajdanki. Obejrzał się w drugą stronę, Wally zniknął. Wykręcił szyję jeszcze bardziej, aby spojrzeć za siebie. Najpierw dostrzegł nogi chłopaka siedzącego w czymś przypominającym wózek inwalidzki wyposażony w niezwykle skomplikowaną aparaturę. Kiedy zobaczył plątaninę kabli spływającą z hełmu, poczuł ścisk w żołądku. A jeśli się mylił? Jeżeli wizje były sprytnym zabiegiem i były autorstwem Iny, nie Kesji? Jeśli tym samym zaprowadził Wally’ego w paszczę lwa? Myśl o konsekwencjach takiego stanu rzeczy doprowadziła go niemal do płaczu. Ze wszystkich sił zacisnął zęby, aż do momentu, w którym poczuł ból. Zamknął oczy, przywołując obrazy z Orlej Perci, najtrudniejszego szlaku w polskich górach. Jeśli dał radę go przejść, mimo panicznego lęku wysokości, poradzi sobie z wszystkim! Gwałtownie otworzył oczy, akurat w chwili, kiedy pola kukurydzy ustąpiły miejsca ogrodzonym łąkom, na których pasło się kilkadziesiąt, góra setka krów. Później pojawiły się pierwsze zabudowania, szopy i stodoła, za nią jak spod ziemi wyrosła wielka stacja transformatorowa. – Tyle prądu na takiej małej farmie? – zdziwił się. Nie zaczął
nawet roztrząsać tematu, auta bowiem zatrzymały się przy ogromnych wrotach stodoły, wzbudzając przy tym tumany kurzu. Z zewnątrz budynek nie wyglądał okazale, gdzieniegdzie łuszczyła się farba, kilka desek miało inny kolor, jakby jakiś czas temu zastąpiły te najbardziej zużyte. Dodając do tego pasące się krowy i pola kukurydzy, na myśl przychodził tylko przeciętny amerykański farmer z trudem wiążący koniec z końcem. Kiedy jednak wrota otworzyły się bezszelestnie, zbyt cicho jak na tak staro wyglądającą stodołę, Sokół wstrzymał oddech. Gdy się zamknęły, kryjąc auto przed wścibskim wzrokiem niepowołanych osób, wnętrze rozbłysło światłami, zaś dziennikarz oniemiał. W głębi, po prawej stronie, tuż za starym traktorem, otworzyły się drzwi windy. Dał się do niej wprowadzić potulnie jak owieczka pędzona na rzeź. Winda była szeroka, bo oprócz niego, zmieściła jeszcze dwóch funkcjonariuszy z długą bronią i wózek inwalidzki z Cudnym. Ruch windy był ledwo wyczuwalny. W środku nie było żadnych przycisków ani też ekranu, na którym widniałaby jakakolwiek informacja. Wtem podłoga wbiła się delikatnie w stopy, drzwi rozsunęły się z charakterystycznym sykiem zwiastującym zmianę ciśnienia. Kiedy uderzyła go nieskazitelna biel korytarza, instynktownie podniósł rękę, aby osłonić oczy. Jedyny efekt, który udało mu się uzyskać, to zgrzytanie łańcuchami. – Ja znam to miejsce! – głębię ciszy przerwał krzyk Wally’ego. – Kesja tu jest! Sokół odwrócił głowę, zaciskając przy tym powieki i udając, że ucieka wzrokiem ze względu na oślepiającą biel. Tak naprawdę jednak bał się spojrzeć chłopakowi w oczy. Nie chodziło nawet o to, że nie chciał kłamać, zrobiłby to bez grama wyrzutów sumienia. Ryzyko wpadki musiał zminimalizować, więc żeby plan się powiódł, trzeba było udawać głupiego także przed Wallym. – Kesja! – Cudny nagle zawył niczym zarzynane zwierzę. Jeszcze zanim krzyk przebrzmiał, zwielokrotniony przez odbicie od ścian, chłopak poderwał się z fotela. Trzymające go pasy naprężyły się i szczęknęły wyzywająco. Siła, którą chłopak wło-
żył w próbę powstania, sprawiła, że padł do przodu razem z wózkiem. Następnie zaczął to wrzeszczeć co sił w płucach, to spazmatycznie szlochać. Jeden z mężczyzn brutalnie odepchnął Sokoła stojącego na drodze. Nie bacząc na dziennikarza uderzającego głową w ścianę, podbiegł do wózka i razem z towarzyszem podnieśli go na koła. Wally cały czas wył. Wtem otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza, pojawił się w nich mężczyzna z potężną nadwagą. Na widok mężczyzn stawiających wózek na koła przyśpieszył. Sokół wpatrywał się w niego, jak biegł, trzymając rękoma brzuch podskakujący niczym wielka gumowa piłka na wzburzonym morzu. Widok był tak nienaturalny, że dziennikarz mimowolnie parsknął śmiechem. Grubas wyglądał tak rubasznie, a przy tym tak dobrze patrzyło mu z oczu, że Sokół skarcił w myślach sam siebie za uleganie stereotypom. Chwilę później przypomniał sobie mężczyzn z samolotu i zrugał się raz jeszcze. Wygląd dobrodusznego wujka nie gwarantował przecież niczego. Tłuścioch zaczął strofować obu mężczyzn, następnie pomajstrował chwilę przy panelu sterowania umieszczonym z tyłu wózka. Wally momentalnie się uspokoił. – Ja się nim zajmę – grubas złapał za rączki, bezskutecznie próbując wcisnąć brzuch w za małą przestrzeń między uchwytami. – Jego zabierzcie do szefa. Czeka w sali przesłuchań – polecił. * Kesja nabrała głęboko powietrza. Manewr, na który się porywała, był szalenie niebezpieczny, ale też jego powodzenie gwarantowało istny przełom. Furtka do umysłu Iny była niepozorna, ale w zupełności wystarczyła do tego, aby na dobre się w nim rozgościć. Gdy zatarła za sobą ślady, przeszła do najważniejszego i najtrudniejszego kroku: połączenia się z superkomputerem sterującym dziewczyną, z którą tak mocno była zżyta w dzieciństwie. Do dnia pamiętnej zadarskiej burzy, kiedy to ich malutkie życia diametralnie się zmieniły. Na wspomnienie
przerażenia wymalowanego na twarzach rodziców aż jęknęła z bólu. Nagle otrząsnęła się z myśli, które niczego dobrego nie mogły przynieść. Musiała być sprawna w stu procentach, a jakiekolwiek błądzenie w przeszłości było niedopuszczalne! Do tej pory najbardziej skomplikowanymi urządzeniami, jakimi się bawiła, były telefony komórkowe i automaty do gry na pieniądze, nigdy dotąd nie próbowała włamać się do komputera obsługiwanego przez ludzi o tak fachowej wiedzy. * Plan autorstwa grubasa był majstersztykiem. Nawet Nadzorca to przyznał, a rzadko zdarzało mu się komplementowanie podwładnych. Wprowadził wózek drugimi drzwiami, używanymi tylko podczas serwisowania kadzi. Wszystko po to, aby chłopak nie mógł dokładnie zobaczyć głowy dziewczyny. Dodatkowo Marty stanął tak, aby zasłonić maksymalnie dużo. – To Kesja? – spytał Cudny, kiedy wózek się zatrzymał. – Tak, synu – odparł grubas. – Chcę bliżej... – szepnął. – To jest niemożliwe. Jeszcze nie teraz... – To kiedy?! – Wally podniósł głos. – Kesji coś się stało – zgodnie ze scenariuszem zrobił pauzę. – Co takiego? – ciało chłopaka aż drgało z emocji. – Nie wiemy dokładnie... Zachorowała, ale nie mamy pojęcia, na co – kłamał grubas gładko. – Czy... Czy ona... – łamał mu się głos. – Umiera?... – Nie wiemy – rozłożył wymownie ręce – Może ja mogę jej jakoś pomóc? – oczy chłopaka zaszkliły się łzami. – Bardzo możliwe – tłuścioch zerknął w stronę szyby, za którą jaśniała twarz Nadzorcy. Sprawy przybierały szybszy obrót niż ich najśmielsze przewidywania! – Jedyne, czego możemy jeszcze spróbować, to podłączyć cię do niej i przy twojej pomocy zeskanować jej mózg. To nam da odpowiedź na pytanie, co się z nią dzieje. – Mogę ją najpierw przytulić?
– Absolutnie nie! – zaprzeczył grubas. – Kontakt fizyczny, kiedy nie znamy przyczyny zapaści, mógłby pogłębić jej stan – popuszczał wodze fantazji. – Umieścimy cię w specjalnym preparacie – wcisnął przycisk na panelu wózka, ten zaczął się układać w pozycji leżącej. – Marty, pomóż.
ROZDZIAŁ 51 Sokół, prowadzony przez mężczyzn nieskazitelnie białym korytarzem, w odpowiednim momencie zdążył odwrócić głowę ku szybie, za którą rozpościerała się wielka hala z czymś, co przypominało basen. Więcej nic nie zobaczył, szarpnięcie za ramię wytrąciło go z równowagi i upadł. Kiedy wstał, widok zasłaniała już postać osiłka. Chwycił go pod ramię, podobnie jak drugi z funkcjonariuszy, podnieśli go i ruszyli dalej. Minęli kilkoro drzwi bez tabliczek, jedynie z numerami. Pod jedenastką się zatrzymali. Ten brutalniejszy otworzył drzwi, po czym wepchnął dziennikarza do środka, nie przejmując się tym, czy utrzyma się w pozycji stojącej. Nie utrzymał się. Sokół miał spore problemy, żeby najpierw wstać, a potem usiąść na krześle, które było strasznie niewygodne. Ruchy krępowały mu bowiem ciasno zapięte kajdanki. – Gdzie jest Wally? – rzekł, kiedy wreszcie udało mu się zająć miejsce. – Wally... – westchnął mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu z blatem tak czystym, że nie było na nim widać żadnej plamki czy pyłku. Poza w jakiej zastygł, wypowiedziawszy te słowa, dowodziła mocnego charakteru i stalowych nerwów. – Wally... – powtórzył Sokół. – Jak Wally Page. – Jak Wally Page?... – przez ułamek sekundy Nadzorca udawał, że się zastanawia, ale postanowił nie bawić się w psychologiczne gierki. – To akurat jest postać autentyczna. Kobieta, która opiekowała się chłopakiem, miała wybitne poczucie humoru – skrzywił się niemiłosiernie. – Prawdziwy Wally Page był zastępcą dyrektora naszej agencji w pierwszych latach jej działalności. Dopuścił się poważnego sabotażu – powiedział to takim tonem, jakby mówił o zbrodniarzu wojennym. – Niech zgadnę – Sokół przerwał milczenie, które zapadło po wyznaniu mężczyzny. – Próbował uwolnić media? Wszystkie
trzy? – blefował. – Skąd pan wie? – Nadzorca dał się nabrać. – Czytałem opowiadanie Dicka „Raport mniejszości” i poskładałem kilka faktów ze sobą. Kąciki ust Nadzorcy nieznacznie się podniosły. – Proste, prawda? – opatrznie zrozumiał intencje amerykańskiego rozmówcy. – Wydaje się panu, że niebezpieczny z pana przeciwnik? – ślad uśmiechu zniknął bezpowrotnie. – Że wszystko pan wie o tej sprawie? – Wiem wystarczająco dużo – Sokół odciął się momentalnie. – Gówno wiesz – parsknął śmiechem. – Wally Page... Kto to jest? – Postać z opowiadania Dicka... – Pytam o pierwowzór – przerwał mu gwałtownie Nadzorca. – Nic o nim nie wiesz. Późniejsze śledztwo wykazało, że dwa miesiące przed wpadką Wally Page odwiedził konwent fantastyczny w Nowym Jorku. Był tam również Dick. To wtedy musieli nawiązać pierwszy kontakt. Podejrzewamy, że Wally Page coś Dickowi opowiedział, może podczas wspólnego drinka, a ten mu oczywiście nie uwierzył. – Jeśli przyjęliście, że nie uwierzył w brednie Page’a, to dlaczego zrobiliście z Dicka psychicznie chorego narkomana i alkoholika? – Na wszelki wypadek – machnął dłonią, jakby opędzał się od natrętnej muchy. – Jak się później okazało, było to mistrzowskie posunięcie. – Spreparowanie listów w sprawie Lema i Forda to też wasza sprawka? – spytał Sokół. – Nic nie preparowaliśmy, tylko w odpowiedni sposób zasugerowaliśmy Dickowi temat. Gdy listy wyszły na światło dzienne, mogliśmy już spać spokojnie. – Wariatowi nikt by nie uwierzył... Nadzorca zaprezentował szeroki uśmiech. – Co się stało z prawdziwym Wallym Page’em? – dociekał dziennikarz. – Został... Powiedzmy, że zneutralizowany – przygryzł wargę.
– Na wszelki wpadek podstawiliśmy Dickowi innego agenta, który przedstawił się jako pracownik agencji wysłany przez Page’a. Przez długie lata utrzymywał kontakt z Dickiem i ostrożnie go prowadził, co jakiś czas dostarczając sensacyjnych informacji. Musieliśmy mieć go pod kontrolą – mówił tak, jakby to on lata temu pracował przy tamtej sprawie. Po tym można było poznać, jak bardzo jest zaangażowany w projekt i jak mocno utożsamia się z agencją. – Mieliśmy ułatwione zadania, bo Dick od dzieciństwa znany był z tego, że strasznie ubarwia i popuszcza wodze fantazji, nawet nabiera ludzi. Kto by mu uwierzył, że UFO istnieje naprawdę? – Chyba zjedliście własny ogon – rzucił nagle Sokół z satysfakcją. – Dick doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że próbujecie nim manipulować. – Ma pan jakiś dowód czy strzela z palca? – zaciekawił się. – W jednej ze swoich powieści, nie pamiętam której, Dick sam jest jej bohaterem: pisarzem odsiadującym wyrok jako więzień polityczny. Od jednego ze strażników dowiaduje się, że teraz ktoś inny pisze za niego książki, oczywiście ubrane w płaszczyk odpowiedniej rządowej propagandy. Mało tego, będzie tak się dziać również po jego śmierci – tłumaczył. – Wyraźniejszej aluzji nie mógł już uczynić. – Aluzji? – zdziwił się niepomiernie Nadzorca. – Znam akta Dicka co do jednego słowa i doskonale pamiętam pewien raport z lat 50. Dick skarżył się, że ma wrażenie, iż ktoś nieustannie go śledzi. Tak było faktycznie, bo wówczas był pod stałą obserwacją. Wtedy też nasz agent, aby odwrócić uwagę od problemu, podpowiedział mu takie rozwiązanie do jednej z powieści. Poskutkowało, bo Dick nigdy potem nie podnosił już wątku infiltracji przez służby specjalne. – Nie przekonał mnie pan – skrzywił się Sokół. – To on bawił się w kotka i myszkę z wami. – Nie przekonałem pana?... Mamy dużo czasu – w grymasie, który pojawił się na twarzy, było coś przerażającego. – Faszystowskie metody – rzekł dziennikarz z dezaprobatą. – Dick miał rację, to, co robicie, to nic innego jak faszyzm. – Faszyzm?! – zagotował się. – Wszystko, czym się tutaj zaj-
mujemy, robimy dla bezpieczeństwa narodowego! – Hitler też mordował miliony w trosce o swoich obywateli – warknął. – Dbając o nich, wyprał im wszystkim mózgi. Wy robicie to samo, tylko w imię innych ideałów. Niszczycie jednostki w interesie ogółu. – Niszczymy? – wybuchnął nagle Nadzorca. – My zniszczyliśmy Dicka?! Od samego początku swojej nędznej kariery pisywał opowiadania głównego nurtu, których nikt nie chciał przyjąć do druku – w kącikach ust pojawiły się drobinki piany. – Dopiero science fiction przyniosło mu sławę i pieniądze. To my daliśmy mu tę szansę – wycedził. – Bez nas Dick byłby tylko niespełnionym pisarzem. Dzięki nam stał się wizjonerem. * Kesja odetchnęła z niewysłowioną ulgą, nie zdając sobie sprawy, że leży na podłodze zwinięta w pozycji embrionalnej. Włamanie do komputera kosztowało ją o wiele więcej sił, niż przypuszczała i było dużo trudniejsze niż zabawa telefonami. Nie miała jednak pewności, czy ślady, które zostawiła w umyśle Iny, udało się skutecznie zatrzeć. Był taki moment, kiedy zamarła ze strachu. Stało się to wówczas, kiedy dostrzegła ciało Wally’ego zanurzone w jakiejś brunatnej mazi, wstrząsane konwulsjami. I chociaż, wędrując ciemnymi ścieżkami umysłu Iny, cały czas była czujna, w tej chwili straciła opanowanie. Próbowała usprawiedliwić samą siebie, na jej miejscu każdy człowiek zareagowałby podobnie, ale wiedziała, że jeśli gdzieś mogła zawieść, to właśnie wtedy. Pozostało liczyć, że nie zorientuje się ani Ina, ani ci, którzy tak brutalnie się z nią obchodzili. * – A ile zabawy było w tym wymyślaniu coraz nowszych technologii i operacji! – Nadzorca zarechotał. Po wcześniejszym wybuchu nie było już śladu. – Aczkolwiek ze zdumieniem muszę przyznać, że kilka z nich wdrożyliśmy potem w życie. Wyobraźnia Dicka bardzo nam w tym pomogła – zmarszczył brwi. – Nie wszystko mogę rozszyfrować – Sokół zaczął przedsta-
wiać rozbieżności „Raportu mniejszości” z tym, co wiedział o działaniach Wally’ego, Kesji i Iny. – Nic dziwnego – uśmiechnął się pobłażliwie. – Dick pomieszał fikcję z rzeczywistością, oczywiście sam o tym nie wiedząc. Był przekonany, że pisze o faktach zdradzonych mu przez nawróconego pracownika agencji. – Mnie to wszystko też się miesza – dziennikarz nerwowo się wiercił, jednocześnie w myślach zaczął analizować dane. Wtem przed oczami mignął mu basen, który dojrzał przez idealnie czystą szybę. Basen a może specjalna kadź? Tak czy siak, pojemnik był o wiele za duży dla Iny. Tam były jeszcze dwa miejsca. Dla Kesji i Wally’ego... – Istnienie większości implikuje obecność mniejszości – rzekł na głos, patrząc rozmówcy prosto w oczy. – Potrzebujecie całej trójki w jednym miejscu, żeby móc zsynchronizować ich wizje. Tylko wtedy zabezpieczycie się przed błędem raportu mniejszości. Nadzorca siedział bez słowa. – Myśl jest przecież tak szybka, że wystarczy ułamek sekundy, żeby zniekształcić przekaz – mówił dalej Sokół. – Na odległość mogą ze sobą rozmawiać, ale już nie wpływać skutecznie na innych. To zadanie o wiele trudniejsze. Wymaga idealnej zgodności. Sama Ina wam nie wystarczy. Nawet, gdyby potrafiła manipulować Kesją i Wallym. – Jestem pod wrażeniem – zaczął teatralnie klaskać. – Naprawdę. Świetnie pan to sobie poukładał. Kawy? Nagła zmiana tematu kompletnie Sokoła zaskoczyła, nie potrafił zareagować. – Kawy? – powtórzył Nadzorca. – Dziękuję. – To może herbatę? – Dzięki – Sokół uniósł się honorem. – Coś do jedzenia? – Pas. – To co pan chce? – rzucił Nadzorca poirytowany. – Kluczyka do kajdanek? – Ma pan niesamowite poczucie humoru – wstał, obszedł biurko, poklepał dziennikarza po plecach i nachylił się nad jego
głową. – To jedna z niewielu pańskich zalet – syknął. – Reszta to same wady. Jak choćby wściubianie nosa w nie swoje sprawy. – Wally, Kesja i Ina to nie pierwsze media, które próbujecie uruchomić – Sokół postanowił wykorzystać rosnące rozdrażnienie rozmówcy. Ten uśmiechnął się kpiąco i rzekł: – Pierwsza trójca została podłączona na początku 1951 roku do specjalnie w tym celu skonstruowanego komputera... – To wtedy były już komputery? – zdziwił się dziennikarz. – Tamten był pierwszy – uśmiechnął się szeroko. – Niestety, eksperyment się nie powiódł. Urządzenie miało za małą moc obliczeniową. – Co się stało z mediami? – spytał Sokół z lękiem w głosie. – Nie jesteśmy barbarzyńcami – zaśmiał się sztucznie. – Wszystkie osoby dożyły starości w dobrych ośrodkach medycznych – jeśli kłamał, to bez mrugnięcia okiem. – W psychiatrykach? – Tajemnica państwowa – Nadzorca wzruszył ramionami. – Potem były kolejne próby. Jedne udane mniej, inne bardziej. Ale żadna trójca nie dorównywała choćby w minimalnym stopniu tej, z którą mamy do czynienia teraz! – nie krył rosnącej ekscytacji. – A jak namierzacie kolejne media? Skąd wiecie, gdzie ich szukać? – Nie wiemy – odparł. – Za każdym razem cierpliwie czekamy i uważnie obserwujemy nietypowe zjawiska pogodowe. Dysponujemy już nawet specjalnym radarem – mówił dalej. – Ale co sprawia, że pojawiają się na świecie, tego nie udało nam się ustalić. Na razie.
ROZDZIAŁ 52 Ciałem Cudnego zaczęły wstrząsać drgawki, najpierw ledwo zauważalne, z czasem coraz silniejsze. Po kilku minutach chłopak naprężał ciało tak mocno, że mimo nóg i rąk przypiętych ciasno pasami, brunatna maź zaczęła przelewać się przez krawędź kadzi. Bliźniacy, których o sytuacji błyskawicznie zaalarmowały komputery, szybko przeszli nad tym do porządku dziennego. Identycznie zachowywała się Ina na samym początku testów. Także Marty nie przejął się drgawkami, miał doskonale w pamięci fontanny, jakie tworzyła Ina tuż po podłączeniu jej do komputera. Ona jednak opierała się długo, po chłopaku było wyraźnie widać, że ma niską odporność na ból. Tak uspokojeni, wszyscy trzej zrobili sobie spóźnioną przerwę na lunch. Jedynie grubas niczego nie jadł, ale tylko dlatego, że przyniesione ze sobą panierowane kurczaki w ostrym sosie pomidorowym pochłonął dużo wcześniej. * Sokół nagle zamilkł. Po kilku minutach bezowocnych prób nawiązania rozmowy, Nadzorca w duchu skonstatował z satysfakcją, że dziennikarz pękł. Aby go jeszcze bardziej dobić, wezwał strażników i kazał więźnia zaprowadzić do mikrofali. Kiedy stanął on przed szybą, od razu zauważył to, co działo się w kadzi. Szarpnął kajdankami, jakby w ten sposób chciał zamanifestować swój sprzeciw. Efekt był żaden. – Jeszcze ma pan jakieś nadzieje? – Nadzorca nie krył złośliwego uśmieszku. – Przegrał pan. Czas pogodzić się z porażką. – Faszyści! Każdy z was, jak tutaj stoicie, jest faszystą – Sokół po kolei wbijał spojrzenie we wszystkich obecnych w pomieszczeniu. – Łamiecie podstawowe prawa człowieka...
– Człowieka?! – wszedł mu w słowo. – Przecież to tylko śmieszne cudaki! Chyba nie sądzi pan, że my, którzy jesteśmy odpowiedzialni za przyszłość całej ludzkości, za ten niepewny pokój na świecie, powinniśmy się w ogóle zastanawiać nad tym, czy wolno nam poświęcić jednostkę dla potrzeb ogółu? Nie zdaje pan sobie sprawy z konieczności zaprzęgnięcia ich w służbę wyższym celom? Już wstępne testy pokazały, że w pewnych sprzyjających okolicznościach potrafią przekazywać energię na odległość. Wstępne obliczenia mówią, że przy odległości mniejszej niż 100 metrów od siebie ich moc ulega zwielokrotnieniu od ośmiu do dziesięciu razy, w porównaniu do pojedynczego medium. Taka energia może zatrzymać akcję serca, wstrzymać krążenie w tętnicach albo usmażyć mózg! Na razie wykorzystują tę umiejętność w szczątkowej formie, ale mają ogromny potencjał – w kącikach ust pojawiła się piana. – W ciągu kilku lat rozszyfrujemy, jak to robią i wprowadzimy te rozwiązania do powszechnego użytku. Niech pan sobie wyobrazi: linie przesyłowe wysokiego, średniego i niskiego napięcia nie będą już potrzebne. Co ja mówię, w domach na całym świecie nie będzie metra kabla! Chce pan wybudować hotel na Saharze, ale potrzebuje pan stałego źródła energii? Nic prostszego! – Oczywiście rozwiązanie nie będzie powszechne, tylko opatentowane? – spytał Sokół. – Oczywiście! – Nadzorca odpowiedział, zanim pomyślał. – Niech mnie pan nie łapie za słówka! – obruszył się. – Nie trzymacie ich tutaj dla samej energii – zauważył nagle. – Nie, to tylko odprysk projektu, na który wpadliśmy zresztą przypadkiem – odpowiedział, wzdychając. – Najważniejsze, że potrafią sterować nie tylko ludzkimi umysłami, ale i urządzeniami elektronicznymi i to z odległości nawet kilkuset metrów. Na razie, być może zasięg uda się zwiększyć. – Mogliby włączyć funkcję dyktafonu w smartfonie? – zainteresował się nagle Sokół. – Żartuje pan? – parsknął śmiechem. – Mogliby włączyć tryb kamery i nagrać, jak pan smarka. Potem zmontować to tak, żeby wyglądało, iż ma pan krwotok z nosa. A na koniec rozesłać
mejlem pod milion adresów. Zdziwienie wymalowane na twarzy Polaka aż biło po oczach. – Przy czym nie kiwnęliby nawet palcem, a pan by nic nie zauważył, bo wyglądałoby, że po prostu na chwilę się zamyślili – opowiadał dalej Nadzorca. – Ina już teraz potrafi działać z szybkością superkomputera. W ułamku sekundy może przeprogramować lot wahadłowca – zobrazował. – Jedynie w stanie mocnego pobudzenia emocjonalnego ma problem z wnikaniem w umysły innych. Może wówczas pracować tylko w trybie odbioru, nadawanie jest szalenie utrudnione, prawie niemożliwe. W takich wypadkach skuteczność jest kiepska, udaje się odczytać jedną na 10, 20 myśli. Wciąż nad tym pracujemy, mamy już pierwsze sukcesy, będzie dobrze. – Będzie dobrze?... – Sokół bardziej powiedział to do siebie. Obrócił głowę w kierunku szyby, spojrzał w dal. Wally już się uspokoił, po drgawkach nie było śladu. – Poddał się – szepnął. * Trening, który zaordynował jej nauczyciel, był morderczy, jeden z najcięższych, jakie mogła sobie przypomnieć. A przeszła ich przecież setki, tysiące, jeśli nie więcej! Odkąd sięgała pamięcią, jej ciało było katowane godzinami zajęć dziennie, na zmianę przez oboje rodziców. I jeśli nawet któreś z ćwiczeń przypadało jej do gustu – jak chociażby skoki na trampolinie – to po kilku tygodniach miała go już serdecznie dość. Doskonalenie koordynacji ruchowej, gibkości ciała, mocy, szybkości, coraz nowszych kombinacji ciosów rękoma, nogami, głową... Dziesiątki tysięcy powtórzeń wykonywanych do śmiertelnego znudzenia. Jedyne, co przez te wszystkie lata jej nie zbrzydło, to szachy. Pierwszą pełną partię rozegrała krótko po ukończeniu drugiego roku życia – wiedziała to od rodziców, sama tak daleko w przeszłość nie potrafiła dotrzeć – z ojcem. Pierwszą i od razu zwycięską. Od tamtej pory nie przegrała ani jednego pojedynku, czy to z tatą, czy z komputerem, który szybko zastąpił ojca. A najbardziej lubiła symultany z dwiema maszynami naraz w czasie rzeczywistym. Grała wtedy, stukając w dwie klawiatu-
ry i jednocześnie patrząc na dwa ekrany. Z takich starć też żadnego nie przegrała. Uśmiechnęła się na wspomnienie ostatniej takiej podwójnej partii, miało to miejsce kilka tygodni wcześniej. I natychmiast sobie obiecała, że w ramach odpoczynku przed drugą sesją treningową, zagra na dwa komputery zaraz po krótkim prysznicu. * Sokół wpatrywał się w postać chłopaka unoszącą się na wodzie – z daleka nie mógł dostrzec, że ciało Cudnego podtrzymuje specjalny stelaż – z każdą kolejną sekundą doznając uczucia coraz większej pustki. Miał wrażenie, że energia ucieka z niego wszystkimi porami, którymi zwykle organizm pozbywał się nadmiaru wody. Nie miał pewności, ale był mocno przekonany, że Wally się poddał, czy to sam z siebie, czy zmanipulowany przez komputer. Ale czuł się, jakby to jego samego spotkał taki tragiczny finał. Jak kiedyś w górach, gdy ulewny deszcz i porywisty wiatr zmusiły go do zawrócenia kilkaset metrów przed zdobyciem Starorobociańskiego Wierchu. Poddał się wtedy niemal bez walki i mimo że od tamtego dnia minęło już kilka lat, porażka wciąż niemiłosiernie ciążyła. Nadzorca bez słowa przyglądał się dziennikarzowi. Doskonale wiedział, co dzieje się w głowie więźnia i nie zamierzał tego w żadnym wypadku przerywać. Czas działał na jego korzyść, a już dawno temu nauczył się wielkiej cierpliwości. Tym bardziej nie zamierzał poddawać jej próbie tuż przed osiągnięciem ostatecznego celu. Milczenie przerwał Sokół, chociaż nie dosłownie, bo odwrócił głowę od szyby i spojrzał swemu przeciwnikowi prosto w oczy. Kiedy ten zobaczył w nich rezygnację, siłą woli powstrzymał się przed uśmiechem. Kiwnął głową na jednego ze strażników, ten wziął dziennikarza pod ramię i wyprowadził. Kiedy więzień zniknął za drzwiami, Nadzorca podszedł do grubasa i przekazał mu kilka poleceń. Ten natychmiast zaczął dyrygować bliźniakami. Jednemu nakazał dopieszczenie programu, który pozwoli chłopakowi połączyć się z Kesją. Drugiego zobowiązał do nieustannego monitorowania stanu Iny.
To ona bowiem była w tym momencie kluczem do sukcesu, jako że przejęła pełną kontrolę nad Wallym. – Zaczynamy za pięć minut. Odlejcie się na zapas, zaparzcie kawy i przynieście kartonik z pączkami – rzucił grubas na koniec. – Przez kilka najbliższych godzin nie oderwiecie palców od klawiatury, nawet żeby opędzić się od natrętnej muchy – dodał, jakby zapominając o sterylności całego kompleksu. Ostatnią muchę widziano tutaj bowiem w 1949 roku. Bliźniakom nie trzeba było powtarzać. Skorzystali z toalety, przynieśli zapasy płynów i jedzenia, o wiele bogatsze niż te sugerowane przez grubasa. Potem zasiedli do pracy. Po trzydziestu minutach ostatni raz kliknęli w klawiatury. Chwilę później Marty uniesionym kciukiem potwierdził sukces operacji. W tym czasie twarz Wally’ego rozjaśniał coraz szerszy uśmiech. Każdy nerw niemalże krzyczał o pełni szczęścia i spokoju zarazem. Chłopak był w siódmym niebie, a przynajmniej tak mu się wydawało.
ROZDZIAŁ 53 Kesja nie zdążyła włączyć komputerów. Już po odkręceniu kurków kranu zaczęła odczuwać nieprzemożoną senność. Nie pasowało to do niej, spać o tej porze? Ale kiedy osuszyła się ręcznikiem, założyła szlafrok i dotarła do pokoju, zmęczenie było tak ogromne, że natychmiast zdecydowała się na krótką drzemkę. Ledwie zamknęła oczy i przyłożyła głowę do poduszki, zaczęła śnić. Leżała na łóżku, na samym prześcieradle, obecność kołdry co prawda czuła, ale gdzieś u stóp. Nie mogła poruszyć głową, aby spojrzeć na własne ciało, ale czuła, że jest nagie. W pamięci jak przez mgłę widziała męską postać, która brutalnie zdzierała z niej ubranie. Nie wiedziała, co się z nią potem stało, ale czuła wyraźnie, że w pomieszczeniu, w którym się znajdowała, jest ktoś jeszcze. Dopiero teraz dotarło do niej, że to nie było ani jej łóżko, ani sypialnia. Nie czuła więzów, jakby nie była skrępowana, ale jednak nie mogła się ruszyć. Raz jeszcze spróbowała zmusić do posłuszeństwa choćby szyję, bezskutecznie. Podobnie było z rękoma i nogami. Chciała naprężyć mięśnie pleców, aby podnieść ciało ku górze, także bez rezultatu. Zaczęła panikować. Oddech znacznie przyśpieszył, czuła, że zaczyna się pocić. Kiedy zorientowała się, że nie może też opuścić powiek, atak strachu niemalże pozbawił ją przytomności. Chciała krzyknąć, ale z ust wydobyło się tylko powietrze. Powietrze? Jeśli byłaby sparaliżowana, nie mogłaby oddychać samodzielnie! Skoro więc niemy krzyk wypchnął powietrze z płuc, to nie był paraliż. A jeżeli nikt jej też nie skrępował, logiczne rozwiązanie było już tylko jedno. Siłą woli powstrzymała nadchodzący atak paniki. Zmusiła się, aby uspokoić oddech. Kiedy znacznie zwolnił, wywinęła białka oczu do góry, aby stracić pole widzenia. Przestała myśleć o tym,
co czuje jej ciało, zignorowała zimno i fakturę materiału, na którym leżała. Następnie zaczęła się koncentrować na ciszy panującej w pomieszczeniu. Już po chwili wiedziała, że była iluzoryczna. Najpierw usłyszała szelest, jakby ktoś przewracał kartki książki, jedna po drugiej. Potem dźwięk zrobił się głośniejszy, ale to wciąż było na pograniczu słyszalności. Nie znała tego pomieszczenia, nie wiedziała, gdzie są drzwi, ale czuła, że szum kartek dobiega właśnie zza nich. Wtem do jej uszu dobiegło skrobanie w drewno, w tym miejscu, gdzie spodziewała się, że są drzwi. Nagle z tej właśnie strony doleciał do niej obrzydliwy smród. Kilka sekund później zaczęła bezgłośnie krzyczeć. Nie mogła tego zobaczyć, ale każdym kawałkiem ciała czuła, jak przez szparę między drzwiami i podłogą wbiegają tysiące, miliony obrzydliwych robali, kierując się ku nogom łóżka, na którym leżała naga i bezbronna. Zalały ją niczym morska fala. Najpierw poczuła absurdalne łaskotanie między udami, potem ogromny ból. Kilka sekund później lodowate zimno oplotło jej piersi, chwilę potem niewidzialna ręka brutalnie otworzyła zaciskane ze wszystkich sił usta, a oślizgłe palce pokryły oczy pulsującą czernią. Łaskotanie zmieniło się w piekący ból, którego nie potrafiła porównać z żadnym cierpieniem doświadczonym w całym swoim życiu. Ale najgorszy był smród, tak potworny, że momentalnie powodował odruch wymiotny. Otworzyła usta najszerzej, jak się tylko dało, próbując nabrać świeżego powietrza, lecz zamiast tego zachłysnęła się kolejną porcją fetoru. Nie zważając na to, zaciągnęła się powietrzem, chcąc krzyknąć, ale tylko się zakrztusiła. Nagle poczuła, że brakuje jej tchu i zaczęła się dusić. Wtem chrobot milionów nóżek zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie dowierzając, spojrzała w sufit, kątem oka dostrzegła Wally’ego. Okrył ją piżamą z wielkimi żółtymi słonecznikami. Kiedy zimno robaków zastąpiło ciepło jego dłoni, zasnęła we śnie. *
Gdy program ruszył, Nadzorca zatarł ręce z radości, po czym skierował się do pomieszczenia socjalnego, do którego wcześniej wysłał Sokoła. Znalazłszy się na miejscu, kazał dziennikarza rozkuć, sam zaś wspaniałomyślnie zajął się parzeniem herbaty. – Skoro już tak pana wzięło na szczerość, to jest jeszcze jedna kwestia, która budzi moje zainteresowanie – Sokół postanowił wykorzystać słabość przeciwnika. – Emocjonalna niestabilność. – Co pan ma na myśli? – Nadzorca podał parujący kubek. – Ostrożnie, gorąca! – Wally raz jest pewny siebie, twardy i mocny, a potem nagle zaczyna się bać niczym zalękniony dwulatek. – Żeby pana nie zanudzać szczegółami technicznymi: jest to zależne od stopnia naładowania elektrycznego w ciele medium. Wbrew pozorom nie tylko w mózgu, chociaż oczywiście mózg ma tu największą siłę oddziaływania – wyjaśniał. – Efektem zmian są huśtawki emocjonalne. – Jak duże? – Mechanizm można porównać do burzy hormonalnej podczas kobiecego okresu – zobrazował Nadzorca. – Tyle że huśtawki medium są o wiele potężniejsze. – A bóle głowy to skutek uboczny? – pytał dalej, pijąc ostrożnie herbatę. – Są niezwykle groźne – odpowiedział natychmiast. – Dla medium oczywiście, bo dla sterowanego obiektu to zupełnie nieszkodliwe – doprecyzował. – Naturalnie im większy opór przed wykonaniem narzuconego działania, tym ból głowy jest większy, ale ingerencja jest praktycznie niemożliwa do wykrycia. Przecież każdego czasami mniej lub bardziej boli głowa. – Broń doskonała – rzekł Sokół z niekłamanym podziwem. – Do doskonałości to nam jeszcze sporo brakuje – westchnął. – Weźmy dla przykładu chłopaka. Musimy nad nim mocno popracować, zanim będzie się do czegokolwiek nadawał. Czasami udaje mu się nawiązać kontakt z kimś oddalonym o setki kilometrów, innym razem nie radzi sobie, patrząc obiektowi prosto w oczy. Mówiąc krótko: na razie jest zbyt niestabilny. Za to
Ina... Jest najsilniejszym medium z całej trójcy. Kiedy to mówił, Sokół odniósł wrażenie, że kłamie. – Gówniarz jest nieopierzony i nie potrafi kontrolować swoich umiejętności – perorował dalej Nadzorca. – Za to dziewczęta już tak. Ina... – zrobił pauzę. – Jest najlepszym produktem, jaki kiedykolwiek powstał w firmie. Sokół spojrzał na niego badawczo. Dopił herbatę, nie komentując. Czekał na dalsze wyznania rozmówcy, ale ten zaczął parzyć kawę dla siebie. Nie chcąc przerywać milczenia, dziennikarz analizował w myślach. Nie dawał wiary słowom mężczyzny, że dysproporcje między mocą Iny i Kesji są faktycznie ogromne. Gdyby tak było, Amerykanom nie zależałoby tak bardzo na dotarciu do tej drugiej. Teraz już wiedział, dlaczego rodzice chłopaka, którzy przejęli opiekę nad Kesją, postanowili ją ukryć. Zdawali sobie sprawę, że to ona jest najważniejszym elementem tej potrójnej układanki! Kiedy tak rozważał, pociemniało mu przed oczami. Chwilę potem zobaczył śmiertelnie przerażoną Kesję, ułamek sekundy później strach ustąpił miejsca uśmiechowi, zaś Sokół odzyskał pełnię świadomości. Zerknął szybko na Nadzorcę, ten wciąż był zaabsorbowany parzeniem kawy. – Niczego nie zauważył – pocieszył się w myślach, zastanawiając, co tym razem dziewczyna chciała mu przekazać. * – Problem – pierwszy bliźniak nadzorujący Wally’ego rzucił słowem, aby przyciągnąć uwagę grubasa. – Program się zawiesił. – To go odwieś – ten stał już za plecami. – Próbowałem, ale nie mogę znaleźć błędu! – odparł. – Ina szaleje! – zaalarmował drugi bliźniak. – Dramatycznie traci moc! Sześćdziesiąt procent i spada... Czterdzieści... Dwadzieścia... – relacjonował. – Dziesięć... Nagle wszyscy trzej mężczyźni zwrócili głowy w kierunku panoramicznej szyby. Trafili akurat na moment, w którym Marty biegł w kierunku ceramicznej kadzi, wymachując rękoma. Po-
tem dostrzegli brunatną maź wylewającą się na podłogę. Drgawki, które stały się udziałem Iny, były potężne jak nigdy. – Suka – syknął nagle grubas. – Kesja nas podpuściła. – Pozwoliła Inie się wpiąć, żeby zmylić naszą czujność – wtrącił drugi bliźniak. – A potem wywaliła jej wszystkie bezpieczniki. – Kto powie szefowi? – spytał pierwszy z braci niepotrzebnie. – Ja – grubas wiedział, że to jego zadanie. – Spróbujcie oszacować straty – mimo ogromnej tuszy momentalnie znalazł się przy drzwiach. * – Myśli pan o Kesji? – Nadzorca odwrócił się nagle. Sokół dostrzegł, że kubek stoi na blacie, nietknięty. To oznaczało, że parzenie miało inny cel niż przyrządzenie kawy. – Słucham? – dziennikarz grał na czas, plując sobie w brodę, że tak łatwo dał się zrobić w konia. – Wiem, że pan o niej myśli – Nadzorca miał taką pewność w głosie, jakby siedział w głowie rozmówcy. – To mocna przeciwniczka, zdajemy sobie z tego sprawę. – Ale sobie z nią poradzicie? – instynktownie zmienił front. – Widziałem, co zrobiliście z Iną. Kesję też to czeka? – otwarcie prowokował. Amerykanin w typowy dla siebie sposób uniósł kąciki ust, nic nie mówiąc. – Nie wierzę, że zostawi jej pan swobodę... – Sokół kuł żelazo, póki gorące. Jedyną odpowiedzią była cisza. – Nie zaryzykujecie stałej kontroli Kesji przez chłopaka, jest zbyt niestabilny – Sokół grał dalej. – Tak to pan określił, prawda? Nadzorca próbował panować nad mimiką twarzy, ale się nie udało. – Ta potężna stacja transformatorowa... – dziennikarz rozważał na głos. – Wasze komputery potrzebują energii więcej, niż zużywa półmilionowe miasto, mam rację? – Milionowe – sprostował z dumą.
– Inę porwaliście i umieściliście tutaj, a potem zaczęliście grzebać w jej głowie. Nie wiecie, gdzie jest Kesja, więc nie możecie jej ani zneutralizować, ani ściągnąć tutaj. Ina nie mogła się tego dowiedzieć u źródła, więc pozostał wam Wally. Jemu dziewczyna szybko zdradzi miejsce ukrycia, prawda? W odpowiedzi mężczyzna przejechał językiem po dolnej wardze. Sokół już miał drążyć dalej, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem, stanął w nich grubas. Nawet nie próbował się przeciskać, tylko wymownie spojrzał na Nadzorcę. Ten zerwał się jak oparzony, dwie sekundy później był już na korytarzu. W skupieniu wysłuchał relacji grubasa. – Skoro ta suka jest zbyt silna na wejście z zewnątrz, to przechodzimy do planu awaryjnego – Nadzorca podjął decyzję momentalnie. Otworzył drzwi, spojrzał na Sokoła: – Mam dla pana propozycję współpracy – rzucił. – Ale najpierw muszę coś pilnego załatwić. W tym czasie niech pan coś zje – pokazał palcem na lodówkę. – Proszę się czuć, jak u siebie w domu. Sokoła nagła zmiana frontu nie zaskoczyła ani trochę, ale dla zachowania pozorów musiał udawać. Mimo że było już mocno po północy, poczuł głód. Buszując więc w lodówce, jak najęty mówił do pilnującego go strażnika i wcale nie przeszkadzało mu to, że tamten milczał. Ponieważ był wściekle głodny, nie wybrzydzał. Wyjął kilka mrożonek, po kolei odgrzał je w mikrofalówce, po czym zjadł, generalnie nie wyczuwając większej różnicy w smaku poszczególnych dań. Machnął na to ręką, najważniejsze, że zapełnił żołądek. Zaparzył i wypił herbatę, po kwadransie nicnierobienia ponownie otworzył lodówkę. Miał ochotę na coś słodkiego, ale tym razem zaczął przebierać. To było za zimne, tamto tuż przed datą przydatności do spożycia, jeszcze inne miało za dużo kalorii. – Bierz, co masz pod ręką, bo zaraz odejdzie ci ochota na jedzenie – strażnik w końcu nie wytrzymał. – Niby dlaczego? – Sokół nawet nie odwrócił głowy. – Bo tak.
Nagle z korytarza dobiegły strzały. Nie namyślając się wiele, Sokół padł na podłogę. * Zdezelowany ford sierra, który zajechał na plac przed kościołem Świętego Jakuba w Obrze, nie wzbudziłby podejrzeń najbardziej nieufnego policjanta. Auto zaparkowało tuż przy bramie prowadzącej na teren seminarium duchownego. Kierowca nie zdążył wyłączyć silnika, gdy pasażerka zajmowała już miejsce na tylnym siedzeniu. Samochód był wysłużony, a rdza przebijająca się w kilkunastu miejscach straszyła oczy. Jednak bez problemu wypełnił misję, którą było przetransportowanie dziewczyny na lotnisko w podpoznańskiej Ławicy. Pasażerka nie odezwała się słowem, rozglądała się tylko na boki, podziwiając hektary łąk i lasów. To nieco zdziwiło kierowcę, od dzieciństwa przyzwyczajonego do wielkopolskich pejzaży. * Kiedy strzelanina wybuchła, Sokół wcisnął się w kąt za lodówką. Minutę później usłyszał zgrzyt gwałtownie otwieranych drzwi zmieszany z serią z pistoletu maszynowego. Momentalnie zamarł, zaczął się modlić. Pozycja była niewygodna, ale wytrzymał w niej blisko godzinę, dopiero wtedy zdecydował się na ostrożne wyjrzenie. Pomieszczenie socjalne było puste, nie licząc zwłok strażnika leżących obok stołu. Sokół delikatnie otworzył drzwi na korytarz, też nikogo tu nie było, o kanonadzie świadczyły już tylko odłamki porozrzucanego dookoła szkła. Gdy w mikrofali natknął się na ciała Nadzorcy, grubasa i dwóch informatyków – każde z dziurą w czole – zaklął cicho. Nie znał kodu do drzwi prowadzących do wielkiej hali z basenem, ale nie był potrzebny, stały otwarte na oścież. Zakrwawione ciało Iny leżące na podłodze obok kadzi mówiło samo za siebie. Sokół nie przypatrywał się nawet zwłokom faceta z bujną czupryną, tylko od razu rzucił się w stronę chłopaka.
Ku jego uldze, Wally nie był ranny. Odłączył go od aparatury, zdjął kask, zaczął delikatnie uderzać w policzki. Poskutkowało już po chwili, Cudny odzyskał przytomność. Co prawda patrzył wokół nieprzytomnym wzrokiem, ale najważniejsze, że żył. Sokół wziął go na plecy, ruszył, ostrożnie stawiając stopy. Przechodząc obok ciała Iny, bezwiednie zarejestrował wielką kałużę krwi, w której leżała. Po krótkim błądzeniu znalazł drzwi do windy i wyjechał na górę. Od razu uderzyły go promienie słońca i szczęk odbezpieczanej broni. Mrużąc oczy, nie mógł dostrzec kilkunastu radiowozów, za którymi prężyli się policjanci.
ROZDZIAŁ 54 Szeryf federalny palił już trzecie cygaro. Sokół miał wrażenie, że każde następne śmierdziało jeszcze mocniej. Korciło go, żeby wstać z krzesła, podejść do okna i ostentacyjnie otworzyć je na oścież, ale się powstrzymał. I tak miał szczęście, bo nie trafił do aresztu, a do gabinetu samego szefa, podobnie zresztą jak Wally. Chłopak siedział obok, wcinał piątego pączka. Dziennikarz też zdążył już poczuć głód – i to mimo tego, co zjadł na farmie – ale nie ruszył niczego, co przyniósł jeden z ludzi szeryfa. Nie chciał w ten sposób wyrazić dezaprobaty, chodziło o to, że chłopak potrzebował jedzenia dużo bardziej niż on. – Długo będziemy jeszcze czekać? – Sokół wykorzystał moment, w którym szeryf zgasił cygaro. – Tak długo, jak będzie trzeba – mówił z takim akcentem, że dziennikarz miał problemy ze zrozumieniem. – Czyli jak długo? – nie dawał za wygraną. – Źle wam tutaj? – szeryf nawet nie próbował kryć groźby pod płaszczykiem kurtuazji. – Mamy wolne dwie cele. – Poczekamy – burknął dziennikarz. – Poinformował pan polską ambasadę, jak prosiłem? – To nie będzie konieczne – w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna w idealnie dopasowanym garniturze i okularach przeciwsłonecznych zakrywających połowę twarzy. Na milę czuć było, że pracuje dla rządu. Za nim stała jego wierna kopia, kilka centymetrów niższa. – FBI, agent specjalny MacLean, a to agent specjalny Chandler. Sokół otaksował ich długim spojrzeniem, zastanawiając się, który z nich jest bardziej specjalny. – Szeryfie, panowie pojadą z nami – MacLean nie tracił czasu. – Z przyjemnością pozbędę się tego balastu – szeryf też nie bawił się w subtelności. – Kiedy posprzątacie to gówno na farmie?
– Nasi ludzie już tam są – rzekł Chandler. – Papierki bierzemy na siebie. – Świetnie – szeryf odpalił kolejne cygaro, wstał. – Panowie wybaczą, mam dużo pracy. – Zbieramy się – MacLean kiwnął głową na Sokoła. – Pączki możesz zabrać – rzekł do Cudnego. Ruszyli gęsiego, prowadził agent specjalny Chandler, pochód zamykał drugi z agentów. Kiedy wsiedli do czarnej furgonetki z przyciemnianymi szybami – wyglądało na to, że jeździła takimi połowa kraju – i auto ruszyło z piskiem opon, ten ostatni momentalnie przeszedł do rzeczy. – Nielegalny pobyt na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki. Posługiwanie się sfałszowanymi dokumentami. Porwanie samolotu pasażerskiego. Udział w zabójstwie wysokiego urzędnika agencji rządowej – zaczął wyliczać MacLean. – Jak nie chcecie zgnić w więzieniu, zacznij mówić. Od razu. Sokół wiedział, że to nie przelewki ani czas na robienie z siebie bohatera, ale mimo to się wahał. – Będziemy mówić, jak zapewnicie nam bezpieczeństwo – rzekł dziennikarz po chwili. – Działamy w bezpośrednim porozumieniu z samym prezydentem USA – z kieszeni marynarki MacLean wyjął dokument złożony idealnie równo na cztery części. – Czytaj. Dziennikarz rzucił spojrzeniem na papier, pieczątka z emblematem Białego Domu robiła wrażenie. Tyle że jego paszport i wiza dla laika wyglądały równie efektownie. Miał wątpliwości, ale zdawał sobie sprawę, że podjęcie ryzyka jest konieczne. Ledwie zaczął opowiadać, przesiedli się do małego odrzutowca. Kiedy półtorej godziny później kończył opowieść, pilot szykował się do lądowania na lotnisku JFK, gdzie czekał już liniowy Dreamliner Lufthansy. * W tym samym czasie pracownicy wojskowego lotniska niedaleko Ruckersville męczyli się z załadunkiem na pokład maszyny transportowej wielkiego kontenera. Pojemnik był niski, ale szerszy od tradycyjnych. Klęli co chwilę, bo nie chciał się zmie-
ścić w luku bagażowym. – Trzeba go postawić w pionie – zaproponował jeden z techników. – To jedyne możliwe rozwiązanie. Inaczej nie wejdzie. – Obróćcie go, a wam nogi z dupy powyrywam – mężczyzna, który się odezwał, do tej pory w milczeniu przyglądał się bezskutecznym próbom załadunku. Gdyby Sokół mógł go teraz zobaczyć, uznałby, że ma przywidzenia. – Inaczej nie wejdzie – technik nie dawał za wygraną. – Wejdzie – warknął Nadzorca. – Jak zdemontujecie tę część – pokazał palcem na prowadnicę trapu – to się zmieści. – To zajmie z godzinę – zaprotestował. – Macie 30 minut albo wylatujecie z roboty – ton głosu Nadzorcy świadczył o tym, że groźba nie była rzucona na wiatr. – Ma pan plamę na szyi – technik był człowiekiem, który zawsze musi mieć ostatnie słowo. – Po keczupie – sięgnął do torby z narzędziami, szukając odpowiedniego klucza. Równo pół godziny później kontener z ceramiczną kadzią i pojemnikiem, w którym znajdowała się Ina, był już zabezpieczony na pokładzie samolotu mającego odlecieć do Brukseli. * Sokoła nieco zdziwił fakt, że federalni dotrzymali słowa i wsadzili ich do samolotu odlatującego do Polski. Dał jednak wiarę, że szybkie zakończenie sprawy było efektem interwencji służb dyplomatycznych. Zajęli wygodne miejsca w klasie biznes. Cudny od razu zasnął, on sam zaczął pracować nad układanką. Wszystko wskazywało na to, że Ina podporządkowała sobie Wally’ego i za jego pośrednictwem znalazła dojście do Kesji. Na szczęście ta zdała sobie sprawę, że Wally jest kretem i udało się jej nie tylko zerwać połączenie, ale i unieszkodliwić Inę. A to by znaczyło, że kluczem do uruchomienia wszystkich trojga mediów jest Kesja. To dlatego Amerykanom tak na niej zależało. – Lunch podamy za dwie godziny – stewardesa wyrosła jak spod ziemi. – Na razie mogę zaoferować kanapkę. Z szynką czy serem? – A są i z szynką, i z serem? – Sokół poczuł ślinę napływającą
do ust. – Powinnam coś znaleźć – zaczęła przekładać kanapki owinięte folią. – Są dwie. – To poproszę obie – uśmiechnął się. – Jeszcze keczup – podała dwa plastikowe pojemniczki wielkości połowy banknotu. Sokół otworzył jeden z nich, po czym zaczął wyciskać jego zawartość. Niemalże zgniótł opakowanie, konstatując ze smutkiem, że na dwie kanapki porcji, którą dostał od stewardesy, nie wystarczy. Keczupu było zdecydowanie za mało. – Albo za dużo! – rzekł nagle sam do siebie. Wokół ciała Iny było strasznie dużo krwi. Za dużo. Zwłoki faceta z bujnymi włosami leżały dwa metry dalej, krew nie mogła się wymieszać. – A jeśli strzelanina była podpuchą? – przemknęło mu przez głowę. Tak naprawdę przecież tylko ją słyszał, nie był świadkiem ani jednego trafienia w strażnika, który go pilnował. A jeżeli to wszystko było tylko sprytną mistyfikacją? Tylko jaki Amerykanie mieliby w tym cel, żeby jego i chłopaka wypuszczać ze Stanów? Ugryzł kęs, zaczął żuć. Szynka miała miły posmak, chociaż była mocno galaretowata. Odgryzł kolejny kawałek, potem następny, cały czas analizując w myślach. Po chwili układanka była skończona. – Skoro Ina nie zdołała podporządkować sobie Kesji, to Amerykanie zrobili jedyną rzecz, jaka im jeszcze pozostała: wypuścili nas na wabia – westchnął głęboko. – Powiedzieć o tym Cudnemu? – zaczął się zastanawiać. – Szczerze mówiąc, też tak myślę – Wally ziewnął szeroko. – Od dawna nie śpisz? – Odkąd flirtowałeś z tą ładną panią – odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem na twarzy. – Mogę? – nie czekając na pozwolenie, chwycił za drugą bułkę. – Myślę podobnie jak ty: Ina jest za słaba na Kesję. – Czy mógłbyś mi łaskawie nie grzebać w mózgu nieproszony? – dziennikarz był wyraźnie urażony. – W naszej sytuacji to będzie trudne – odparł. – Ale się postaram – dodał natychmiast, wciskając bułkę do ust. – Jestem ciekawy, jak ty czułbyś się na moim miejscu? – mó-
wił dalej. – Pojęcia nie mam – przyznał Wally, zabierając się do ostatniego kawałka kanapki. – Chwilę temu Kesja się odezwała. Mamy wysiąść podczas międzylądowania w Paryżu i przesiąść się na lot do Brukseli. – Jesteś pewny, że to była Kesja, a nie Ina? – Na 100 procent – odrzekł bez wahania. – Piżama była w wielkie żółte słoneczniki. Zanim Sokół zdążył zadać pytanie, Wally już z powrotem spał. Nie miał serca, żeby go budzić, chociaż ciekawość zżerała niemiłosiernie. Zaczął się rozglądać, szukając wzrokiem ładnej stewardesy. Kiedy ją znalazł, podszedł i poprosił o umożliwienie wykonania rozmowy telefonicznej. Połączył się z Sarą Bednarz. Układali plan ponad kwadrans.
ROZDZIAŁ 55 Drugi lot i lądowanie również przebiegły bez problemów. Bagaży nie mieli, tak więc byli jednymi z pierwszych, którzy opuścili halę przylotów. Nagle Wally krzyknął tak głośno, że momentalnie zwrócił uwagę nie tylko Sokoła, ale i trzech ochroniarzy. Ich reakcja była godna podziwu, bo błyskawicznie ruszyli w stronę chłopaka. Kiedy jednak zobaczyli, jak w jego ramiona wpada dziewczyna z kruczoczarnymi włosami, uśmiechnęli się do siebie wymownie i odwrócili na pięcie. Sokół dyskretnie znalazł wolną ławeczkę w sporym oddaleniu i zajął się sobą, odwracając głowę w drugą stronę, aby nie peszyć młodych. Równie dobrze mógłby stać tuż obok nich, nie przeszkadzałoby im to zupełnie, nawet by go nie dostrzegli, tak samo jak tysięcy osób przewijających się przez terminal. Sokół dał im kilka minut, potem zdecydował się na interwencję. – Nie chciałbym być brutalny, ale mamy pewne zadanie do wykonania – położył Cudnemu rękę na ramieniu. – To jest Andrzej – Wally niechętnie przerwał pocałunek. – Andrzej Sokół. – Wiem – Kesja uśmiechnęła się tak czarująco, że dziennikarzowi aż ugięły się nogi. – Znamy się. – Znacie się? – chłopak spojrzał pytająco na żurnalistę. – Znamy się stąd – wymowne stuknięcie w czoło było wystarczająco jasną odpowiedzią ze strony Sokoła. – Mieliśmy okazję odbyć kilka sesji. – Oni już są na miejscu – uśmiech na twarzy Kesji zniknął w ułamku sekundy. – Właśnie wylądowali. – Co robimy? – Sokół niechętnie oddawał inicjatywę innym, ale w tym przypadku nie miał innego wyjścia, jego pomysły na rozwiązanie sprawy skończyły się po wejściu na pokład samolo-
tu. W głowie miał kompletną pustkę. – Spotkamy się z europejskim komisarzem do spraw nauki i badań – odpowiedziała dziewczyna. – Jego jeszcze nie przekupili. – Kto? Agencja Bezpieczeństwa Narodowego? – pytał dalej dziennikarz. – To nie NSA trzymała was na tamtej farmie – odgarnęła nerwowo włosy. – Opowiem wam wszystko w drodze do siedziby Komisji Europejskiej. – Myślisz, że wpuszczą nas tak z ulicy na spotkanie z komisarzem? – Sokół nie ukrywał sceptycyzmu. – Jestem z nim umówiona – Kesja mrugnęła z triumfem. – Mamy godzinę. W autobusie zajęli miejsca z tyłu, z dala od innych pasażerów. Kesja zaczęła opowiadać. Farma w Ruckersville nie należała wcale do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, a do międzynarodowego koncernu Yeyland-Wutani. Korporacja zajmowała się produkcją wszystkiego, co przynosiło wielkie dochody, dotyczyło to przede wszystkim broni i leków. Była silnie powiązana z dawnym i obecnym rządem Stanów Zjednoczonych, co dawało jej ogromną władzę. – Farma, jeśli można to tak określić, to tylko ośrodek treningowy – mówiła dalej Kesja. – Docelowe miejsce, do którego mieliśmy trafić wszyscy troje, włącznie z Iną, znajduje się 40 kilometrów na południe od Las Vegas. – Na pustyni? – zdziwił się Sokół. – Tak, konkretnie na pustyni Mojave – Kesja uśmiechnęła się kwaśno. – Zbudowano tam największą na świecie elektrownię słoneczną, mającą niemal 200 tysięcy luster. Oficjalnie zaopatruje w prąd 140 tysięcy domów. Faktycznie ma moc dwa razy większą, a oprócz domów, dostarcza energii do obsługi projektu. Jak wygląda projekt, widzieliście na własne oczy w miniaturce. – Tak, widzieliśmy – Wally na samo wspomnienie ceramicznej kadzi i mazi poczuł mrowienie na plecach. – Elektrownia słoneczna zajmuje powierzchnię prawie 15 kilometrów kwadratowych i świetnie kryje to, co znajduje się pod
ziemią... – opowiadała Kesja. – A pod ziemią, niech zgadnę – przerwał jej Sokół – wybudowano Wielki Zderzacz Hadronów, taki sam jak pod Genewą. – Brawo! – pochwaliła. – Najbardziej skomplikowane urządzenie, które człowiek do tej pory stworzył – zaczęła wyjaśniać. – To tunel o długości prawie 30 kilometrów, w którym dzięki potężnym elektromagnesom rozpędza się cząstki elementarne do takich prędkości, które generują ogromne ilości energii. Tak duże, że teoretycznie można za ich pomocą stworzyć czarną dziurę. – Wiesz, co to jest czarna dziura? – dziennikarz spojrzał na chłopaka. – Wal się – odparł kwaśno Wally. – W wersji oficjalnej Wielki Zderzacz Hadronów pod Genewą ma dać odpowiedź na pytanie, skąd wziął się Wszechświat – Sokół kontynuował niezrażony. – Wyznawcy spiskowej teorii dziejów mają na ten temat zupełnie odmienne zdanie. – Ale nie mają pojęcia o tym, że drugie, jeszcze większe urządzenie, wybudowała korporacja Yeyland-Wutani – dodała Kesja. – Żeby oszczędzić wam szczegółów technicznych: jedno ustawienie elektromagnesów w zderzaczu hadronów będzie w stanie izolować myśli naszej trójcy, zaś drugie spotęguje je do takiej mocy, że będziemy mogli kontrolować myśli i działanie nie pojedynczego człowieka, a setek tysięcy ludzi jednocześnie. – A wami z kolei będzie sterować komputer – zauważył dziennikarz niepotrzebnie. – A co robi w tym wszystkim polskie wojsko? – Nie polskie wojsko, tylko kilku wojskowych. Jest różnica – sprecyzowała Kesja. – Pracują dla korporacji. Dla pieniędzy oczywiście. I to ogromnych. – W głowie mi się to wszystko nie mieści – Sokół westchnął. – Jak Amerykanom udało się utrzymać ten projekt w ukryciu od lat 50? – Nie oni byli pierwsi – Kesja uśmiechnęła się delikatnie. – Nad podobną bronią kontrolującą umysły na początku drugiej wojny światowej zaczęli pracować hitlerowcy. Mało brakowało, a osiągnęliby sukces. Zabrakło im jedynie kilku miesięcy, aby
wyjść poza fazę testów. Zdajecie sobie sprawę, co by się stało, gdyby zdążyli? – Rozmawialibyśmy teraz, szwargocąc po niemiecku – rzekł Sokół. – Wyniki badań przejęli Amerykanie i krótko po wojnie zaczęli prowadzić własne eksperymenty – wyjaśniła. – Skąd to wszystko wiesz? – zainteresował się Wally. – Od mojego nauczyciela – odpowiedziała Kesja. – Czyli od kogo? – pytał dalej chłopak. – Bardzo mądrego i bardzo dobrego człowieka – rzekła ze śmiechem. – Tyle musi ci na razie wystarczyć. Jeśli będzie ci dane spotkać go kiedyś, może zdradzi coś więcej – dodała, mrugając okiem. – Wysiadamy. – Powinniśmy to zrobić przystanek wcześniej – rzucił Sokół, kiedy stali już na chodniku. – Nieprawda – Kesja zaoponowała. – Ten jest najbliżej Komisji Europejskiej – głową wskazała szklany gmach górujący nad okolicą. – Nie to miałem na myśli – dziennikarz tłumaczył cierpliwie. – Łatwiej byłoby nam zgubić ogon. – Ogon? – Wally wtrącił się do rozmowy. – Znowu ktoś nas śledzi? – Widzicie tych trzech facetów sprzątających ulicę? – Sokół pokazał palcem na mężczyzn ubranych w robocze uniformy. Zgodnie potaknęli głową. – Albo dla każdego z nich to pierwszy dzień w pracy, albo trzymają miotłę średnio raz w miesiącu – kontynuował dziennikarz. – To kamuflaż. – Przeznaczony dla kogo? – spytał chłopak. – Dla nas – wyjaśnił Sokół. Mężczyzna, który od dłuższej chwili stał kilka kroków dalej i czytał gazetę, złożył ją, następnie zdjął okulary przeciwsłoneczne. Dopiero teraz rozpoznali w nim Nadzorcę. – Przyznaję, nie doceniałem pańskiego sprytu – niespodziewany gość wykonał głęboki ukłon w stronę dziennikarza. – Niezmiernie miło mi panią poznać – kolejny skłon, tym razem ku Kesji. – Nawet pani nie wie, jaka to dla mnie radość panią
widzieć. – Dla mnie nie – odrzekła chłodno dziewczyna. – Mamy setki świadków – Sokół zatoczył ręką koło. – Zdejmiecie nas tutaj? Na oczach tylu ludzi i kamer sklepowych? – Sami pójdziecie – Nadzorca odkaszlnął i splunął na chodnik. – Obrzydliwość – skrzywiła się Kesja. – Ja potrafię jeszcze lepiej – Wally również odchrząknął, z tym, że robił to dobrych kilka sekund. Następnie splunął Amerykaninowi flegmą prosto w twarz. Ten ze spokojem wyjął chusteczkę higieniczną z kieszeni spodni i wytarł nią policzek. – Wkurwiłeś mnie – rzekł twardo Nadzorca, wyrzucając chusteczkę do kosza. Nagle podniósł lewą rękę, wyciągnął palec wskazujący ku górze. Chwilę potem Kesja i Wally złapali się za głowy, wyjąc z bólu. – Pójdziecie ze mną albo usmażymy wam mózgi – Nadzorca ostentacyjnie schował palec, opuścił rękę. Ból zniknął, ale oboje jeszcze przez moment łapali spazmatycznie powietrze. – Sukinsyn z ciebie – syknął Sokół. – Mojego mózgu nie usmażysz, patafianie! – Nie zależy ci na nich? – Nadzorca pokazał ręką na dziewczynę i chłopaka. Kesja spojrzała błagalnie na Sokoła. Ten teatralnie westchnął, po czym opuścił głowę. – Idziemy. Mamy spotkanie z komisarzem – Nadzorca wymownym gestem wskazał całej trójce drogę. – A ci panowie albo są pierwszy dzień w pracy, albo miejscowy zakład oczyszczania miasta ma problemy ze znalezieniem wykwalifikowanych pracowników. To nie są moi ludzie. Jestem sam. Dziennikarz opuścił głowę jeszcze niżej.
ROZDZIAŁ 56 Nadzorca musiał być w tym budynku nie pierwszy raz, bowiem ochroniarze dobrze go znali. Kiedy weszli do gabinetu, mężczyzna przejął rolę gospodarza, dokonując prezentacji komisarza do spraw nauki i badań i komisarza do spraw handlu, zupełnie jakby przyszli na rozmowę biznesową, a nie zostali doprowadzeni siłą. – Państwo pozwolicie, że wprowadzę naszych przyjaciół w temat – Nadzorca zaczął mówić, podczas gdy komisarz do spraw handlu zajął się parzeniem herbaty. – To nieprawda, że zderzacz hadronów na pustyni Mojave jest konkurencyjnym urządzeniem do tego uruchomionego pod Genewą – tu skłonił się obu komisarzom. – Już jakiś czas temu wspólnie z przedstawicielami Komisji Europejskiej ustaliliśmy, że jest to tak ważny projekt, iż warto zrealizować go wspólnymi siłami. – Ważny czy dochodowy? – Sokół nie mógł się powstrzymać. – Jestem pragmatykiem, podobnie jak komisarze – odpowiedział Nadzorca uśmiechem. – Tu muszę podkreślić dojrzałość moich unijnych przyjaciół, których ani przez chwilę nie musiałem przekonywać do współpracy. – Nasza gospodarka przeżywa stagnację – zauważył komisarz do spraw handlu. – Potrzebuje impulsu, który pchnie ją na drogę rozwoju. Potężnego impulsu. – Który my potrafimy dostarczyć – mówił dalej Nadzorca. – Tylko realizacja planu pobocznego, zwiększającego moc elektrowni słonecznej, da nam początkowo osiem miliardów rocznie. Osiem miliardów! – podniósł głos o dwa tony. – A to jest tylko odprysk tego, co możemy osiągnąć! Przy maksimum, aż się boję myśleć. Niech pan sobie wyobrazi: wypuszczamy na rynek nowy samochód i w dwa miesiące chce go trzysta tysięcy ludzi. Wyobraża sobie pan ten popyt wewnętrzny? Ludzie będą kupować, nasze gospodarki zaczną się rozwijać, ludzie będą ku-
pować jeszcze więcej! Chińczycy zzielenieją z zazdrości! – emocjonował się. – Ale samochody to drobiazg. Konstruujemy nowy jacht... Samolot odrzutowy dla biznesu... Lek na białaczkę... Niektórzy ludzie zrobią wszystko i zapłacą każde pieniądze, byle tylko spełnić swoje zachcianki. – Pokonanie raka to zachcianka? – Sokoła aż korciło, aby walnąć mężczyznę na odlew. – Pan myśli innymi kategoriami, chwilowo, doraźnie, z punktu widzenia jednostki – Nadzorca prychnął lekceważąco. – My – spojrzał na komisarzy – patrzymy przez pryzmat całych społeczeństw. Przyszłościowo... – Chyba przez pryzmat portfela własnego i akcjonariuszy – dziennikarz przerwał mu gwałtownie. – Za dwa miesiące korporacja Yeyland-Wutani będzie dysponować gotowymi planami budowy stacji planetarnej na Księżycu, skąd będzie można wysyłać misje bezzałogowe na sąsiednie planety – ripostował Amerykanin. – Wartość projektu szacujemy na 250 miliardów dolarów w ciągu najbliższych kilku lat. Niestety, jak na razie nasze plany nie spotkały się z przychylnością prezydenta i Kongresu. – Ale to się wkrótce zmieni, prawda? – Sokół przygryzł wargę. – To się wkrótce zmieni – Nadzorca spojrzał na Kesję i Wally’ego. – Przyszłość świata należy do korporacji. Co ja mówię: przyszłość wszechświata! Wtem usłyszeli pukanie do drzwi. Kombinacja była charakterystyczna, przynajmniej dla Sokoła. Jeden z komisarzy spojrzał na drugiego: przecież wyraźnie powiedzieli sekretarce, że nie ma ich dla nikogo! – Wie pan, dlaczego wysiedliśmy na ostatnim przystanku, a nie na wcześniejszym? – dziennikarz rozłożył się w fotelu. – Dlatego, że pańskie posunięcia można przewidzieć bez uciekania się do pomocy mediów. Samą logiką – założył nogę na nogę, uśmiechając się szeroko. – Ja wiedziałem, że będzie pan na nas czekał, aczkolwiek przyznam szczerze, że spodziewałem się liczniejszego powitania. Nadzorca milczał. O gonitwie myśli kłębiących się w głowie świadczyły tylko brwi uniesione tak wysoko, że w połowie zo-
stały przysłonięte przez grzywkę. – Żeby ci się tylko twardy dysk nie przegrzał, baranie! – uśmiech z twarzy Sokoła zniknął bez śladu. – Naprawdę myśleliście, że wam się uda? Tylko takie skończone tępe ciule mogły tak zlekceważyć przeciwnika – cedził przez zaciśnięte zęby. – Popełniliście masę błędów, ale jeden był naprawdę poważny. – Niby jaki? – Nadzorca stracił cały rezon. – Wydawało wam się, że macie kontrolę nad Iną – wyjaśnił Sokół z satysfakcją. – Bo mamy – rzekł Nadzorca nerwowo. – Myli się pan – Sokół był oazą spokoju. – Drugi błąd był mniejszy, ale równie poważny w skutkach. Kolejne pukanie miało taki sam ciąg jak pierwsze, ale było dużo głośniejsze. – Pozwolił mi pan za długo gadać – rzekł dziennikarz, wpatrując się w drzwi. Te się otworzyły, pojawiła się w nich postać Sary Bednarz. Sokół już miał wyszczerzyć zęby w mało dyplomatycznym uśmiechu, gdy zamarł. Policjantka miała na rękach kajdanki i była prowadzona przez dwóch mięśniaków. Kolejny wprowadził do gabinetu Inę, dziewczyna miała na głowie grubą czapkę. – Pan naprawdę myślał, że jest w stanie zrobić nam krzywdę? – Nadzorca triumfował. Dziennikarz spojrzał Kesji w oczy. Następnie opuścił powieki na dwie sekundy, dając umówiony znak. – Taki nędzny pismak chciał storpedować największe i najdroższe przedsięwzięcie gospodarcze w historii ludzkości?! – grzmiał Nadzorca, chełpiąc się zwycięstwem. – Jestem dziennikarzem, nie pismakiem – Sokół wstał, obciągając marynarkę gestem pełnym królewskiej dostojności. – Ale planuję odejść z zawodu. Za duży stres. Tego, co wydarzyło się, zanim Sokół skończył mówić, nikt się nie spodziewał. W tym samym ułamku sekundy Kesja i Wally wyprowadzili ciosy, każde inny, ale efekt był ten sam: dwa osiłki leżały bez ruchu na podłodze. Trzeci dołączył do nich sekundę później, błyskawicznym refleksem wykazała się bowiem Sara Bednarz. Co prawda jako jedyna nie została poinformowa-
na przez Kesję o planach – to nie był czas ani okoliczności, by naprędce włamywać się do czyjegokolwiek umysłu – ale zadziałała instynktownie. Najwolniej cios stopą zadał Sokół, aczkolwiek wynik był dużo bardziej efektowny, bo Nadzorca zwijał się w bólu na podłodze, trzymając przy tym rękoma za podbrzusze. Kesja podeszła do Iny, zdjęła czapkę i zajęła się plątaniną kabli. Ina zacisnęła usta w grymasie bólu, ale dzielnie wytrzymała. Przy cierpieniach, jakie odczuwała wcześniej, zrywanie taśmy było niczym łaskotanie ptasim piórem. Kiedy skończyła, twarz Iny oplotła spokojna radość. Sokół pomyślał, że to musiał być jej pierwszy uśmiech od trzech i pół roku.
ROZDZIAŁ 57 Sara Bednarz nie próżnowała, momentalnie skuła mięśniaków ich własnymi kajdankami, odebrała też swoją broń, drugi pistolet podała Sokołowi, wciskając niezauważenie przedmiot wielkości spinki do mankietów. Dziennikarz związał Nadzorcy ręce z tyłu za pomocą jego własnego paska od spodni, pomógł mu wstać, po czym przyłożył broń do głowy. – Powolutku otworzymy drzwi i swoim ludziom, którzy, jak się domyślam, już tam czekają, powiesz, żeby spierdalali – Sokół nie owijał w bawełnę. – Wal się! – wycedził Nadzorca. – Nie macie z nimi szans. Zmasakrują was! Dziennikarz obszedł go, stanął naprzeciwko, pistoletem uderzył w policzek. Z przeciętej skóry pociekła krew. – Ty... – zaczął Nadzorca. Nie skończył jeszcze mówić, gdy otrzymał kolejny cios, tym razem ucierpiał drugi policzek, zaś uderzenie było znacznie silniejsze. – Prawe czy lewe kolano? – Sokół wymownie odbezpieczył pistolet. – Już dobrze! – Amerykanin miał łzy w oczach. – Tam nie ma moich ludzi... Dziennikarz bezceremonialnie wymierzył w prawe kolano. – To miejscowa jednostka antyterrorystyczna – Nadzorca mówił tak szybko, że niemal połykał końcówki wyrazów. – Porozmawiam z dowódcą i wyjaśnię mu sytuację! – Z nikim nie będziesz gadał – Sokół stanął z tyłu, przyłożył lufę do głowy, wcześniej zabezpieczając broń tak, żeby mężczyzna tego nie widział. – Powiesz to, co ci podyktuję. – Dobrze! – zapewnił Nadzorca. – Ubezpieczaj mnie – rzekł do Sary Bednarz. – A wy robicie, co wam każę! – spojrzał na Kesję, Wally’ego i Inę. – Bez dysku-
sji! – dodał, widząc, że chłopak otwiera usta, aby coś powiedzieć. * Grubas pocił się niemiłosiernie, patrząc na ekran o wiele mniejszy od tego, który mieli do dyspozycji w mikrofali, ale wystarczająco duży, żeby widzieć dokładnie to, co dzieje się w gabinecie komisarza do spraw handlu. Rozwój wypadków zaskoczył go nie mniej niż Nadzorcę i trzech mężczyzn, którzy – tak mu się wydawało do tej pory – byli świetnie wyszkolonymi byłymi komandosami. Krople potu ściekały z brody jedna po drugiej, ale grubas nie zdawał sobie z tego sprawy, fakt łaskotania nie docierał nawet do mózgu, ten był zbyt zaabsorbowany biegiem wydarzeń. Dostrzegł, jak Kesja odkleja kable z głowy Iny. Nie zdążył nawet zakląć, gdy obraz zniknął. Od razu odwrócił głowę w stronę komputerowych geniuszy. – Bez nerwów... Ina jest już na trybie bezprzewodowym – raportował pierwszy bliźniak, zanim pytanie zostało zadane. – Zdążyliśmy ją przygotować. – Niemal w ostatniej chwili! – grubasowi wyrwało się potężne westchnienie ulgi. – Sterowanie działa bez problemów, ale podglądu na razie nie będziemy mieli – zastrzegł drugi bliźniak. – Działamy na ślepo – kolejne westchnienie wyrwało się z nalanej twarzy. Zaczął myśleć, co zrobiłby szef? Pismak pewnie sądzi, że odcięcie kabelków wszystko załatwi. To sprawia, że będzie pewny wygranej i tym łatwiej popełni błąd. Trzeba więc wykorzystać sytuację i obrócić ją na swoją korzyść. Ale jak? – Tak! – grubas aż krzyknął z podekscytowania. Trzeba pozwolić im wyjść z budynku, tam snajperzy wezmą dziennikarza i policjantkę na pewny strzał. Z kolei niebezpieczeństwo zranienia któregoś z mediów zmaleje do minimum. Nie dość, że raz na zawsze pozbędą się natrętów, to jeszcze zyskają kozły ofiarne, na które będzie można zrzucić całą odpowiedzialność. – Genialne! Szef sam by tego lepiej nie wymyślił! – chwycił za telefon, każąc bliźniakom znaleźć numer do brukselskiej policji.
* Kiedy Sokół pojawił się w drzwiach, na korytarzu zobaczył tylko jednego funkcjonariusza umundurowanego od stóp do głów. – Chcę tylko porozmawiać – zastrzegł tamten szybko. – Wychodzimy na zewnątrz! Trzymajcie się z daleka, inaczej rozpierdolę mu ten głupi łeb!!! – wrzeszczał Sokół. – Słuchaj, co mówi – dodał Nadzorca. Dziennikarz wycofał się wraz z zakładnikiem, kopnięciem zamknął drzwi. – Sara idzie pierwsza, za nią Wally, potem my, a Ina i Kesja na końcu, tuż za nami – polecił natychmiast. – Idziemy w zwartej grupie, jeden obok drugiego, depcząc sobie po piętach. Inaczej snajperzy zaczną strzelać. – Mamy wam zapewnić zasłonę? – spytała Kesja. – Do was nie będą strzelać – wyjaśnił Sokół. – To zróbmy jeszcze inaczej – wtrącił Wally. – Niech Sara weźmie mnie na muszkę. – A ja pójdę przed wami – zaoferowała Ina. – Wtedy nie będą mieli pola manewru. Dziennikarz zgodził się bez chwili wahania. Za to Nadzorca puścił w myślach wiązankę przekleństw. Kesja, przechodząc na przód kolejki, spojrzała na Sokoła, ten poczuł w głowie krótki impuls bólu, ułamek sekundy później wiedział już wszystko. * Grubas puścił jeszcze potężniejszą wiązankę od szefa, gdy tylko na podglądzie monitoringu – do którego wpięli się już wcześniej – zobaczył ustawienie mediów. – Jak robak? – zadał pytanie drugiemu bliźniakowi. – Już kończymy – odpowiedział. – Za pięć minut cała trójca będzie już nasza. – Na wieki wieków amen! – dodał pierwszy z braci. – Będzie na styk, bo za pięć minut wyjdą na zewnątrz budynku – zauważył grubas. – Nie nawalcie. Dzieciaki muszą się odsunąć od celów, inaczej strzelcy nic nie zdziałają. Chyba nie
muszę wam mówić, co nam zrobi szef, jeśli któryś z cudaków zostanie ranny, nie mówiąc o gorszym scenariuszu wydarzeń? – bezwiednie otarł pot z czoła. W jego ślad poszli obaj informatycy. * Sokół wiele się spodziewał, ale tego, że na zewnątrz budynku będzie na nich czekała armia policjantów, nie wziął pod uwagę. – Stajemy przed pomnikiem Roberta Schumana – komenderował dziennikarz, w myślach przywołując Kesję. Odpowiedziała natychmiast. – To już koniec, poddajcie się – Nadzorca spiął się w sobie. Sokół błyskawicznie uderzył go łokciem w tył głowy, chcąc wybić wszelki opór. – Nie macie szans – Amerykanin nie dawał za wygraną. Spojrzał w górę, w stronę siódmego piętra hotelu, odszukał wzrokiem właściwe okno. Słońce padało tak, że nie sposób było dostrzec, co się za nim dzieje, ale był pewien, że grubas czuwa na posterunku. – Co jest? – wtem Sara Bednarz poczuła, że z Kesją dzieje się coś niedobrego. Dziewczyna pobladła na twarzy tak mocno, że przypominała piekarza ubrudzonego mąką. Sekundę później w oczach zniknęły źrenice, zaczęła spazmatycznie łapać powietrze i otrzepywać się rękoma po całym ciele, jakby próbowała coś z siebie strząsnąć. – Nie utrzymam jej tak! – w głosie Sary Bednarz słychać było panikę. Doskonale wiedziała, że jeśli dziewczyna zemdleje lub się przewróci, jakiś nadgorliwy funkcjonariusz może spróbować wykorzystać sytuację do oddania strzału. Wally zaczął mówić uspokajająco do Kesji, ale ułamek sekundy później sam zaczął się trząść, jakby dostał ataku epilepsji. – Trojan aktywowany – Sokół przyłożył rękaw marynarki do ust, niemal czując smak wełny. Wszystko po to, aby mikrofon bez problemu ściągnął głos. – Trojan aktywowany! *
Bliźniacy wpatrywali się w ekrany laptopów z satysfakcją wymalowaną na każdym milimetrze kwadratowym twarzy. To samo robił grubas, z tym, że on wbił wzrok w ekran wielkiego telewizora. Nagle bracia jednocześnie zaczęli stukać nerwowo palcami w klawiaturę. W tym samym momencie, 200 metrów od hotelu, w którym pracowali, w samochodzie firmy udrażniającej kanalizację czterech mężczyzn zachowywało kompletny spokój. Wnętrze pojazdu wypełniał nie sprzęt hydrauliczny, tylko supernowoczesne komputery, zaś mężczyźni byli informatykami nie gorszymi od bliźniaków. Zadanie mieli tym łatwiejsze, że dwóch z nich dobrze znało ludzi Nadzorcy. *
– Kesjo, zanim oszalejesz z bólu, powiedz pismakowi, że to nie ma już sensu – Nadzorca wciąż miał przystawioną lufę do głowy, ale wyglądało na to, że w ogóle się tym faktem nie przejmuje. Kesja nagle przestała machać rękoma. – No powiedz im! – Nadzorca wrzeszczał, co sił w płucach. Kesja wciąż milczała. Nagle wyciągnęła otwartą dłoń w kierunku Iny. Ta położyła na niej swoją, po czym drugą wystawiła w podobnym geście ku Wally’emu. – Masz rację, ojcze dyrektorze – Ina, w przeciwieństwie do Nadzorcy, nie krzyczała. Nie musiała, w powietrzu zapanowała nagle absolutna cisza i nawet gdyby szeptała, byłoby ją słychać w każdym zakątku Brukseli. – To nie ma już sensu. – Ina?... Kesja?... – Nadzorca próbował oswobodzić ręce, ale Sokół brutalnie je przytrzymał. Gdyby dziennikarz mógł teraz spojrzeć w jego oczy, dostrzegłby błysk zaskoczenia momentalnie przeradzający się w ogień zrozumienia. – Ina?... – jęknął Nadzorca. Ina nic nie odpowiedziała, mocno złapała dłoń Wally’ego. Ten zaś połączył się z Kesją, zamykając tym samym krąg. *
Bliźniacy byli bliscy płaczu. Palcami uderzali w klawiatury niemal z prędkością światła, co z tego, skoro wpisywane przez nich kody nie pojawiały się na ekranach. Zamiast nich przed oczami mknęły obce polecenia. Wtem feeria cyfr i liter się zatrzymała. Zmiana była tak gwałtowna, że minęło kilka długich sekund, zanim ten fakt dotarł do obu mężczyzn. Na reakcję nie mieli jednak najmniejszych szans, ekrany obu laptopów gwałtownie zgasły. * Dowódca antyterrorystów patrzył na to, co dzieje się przed pomnikiem Roberta Schumana i przestał rozumieć cokolwiek. W słuchawce jedno za drugim padały pytania o zgodę na oddanie strzału, on jednak nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Próbował, nabierał powietrza, wypychał je z całych sił, w myślach wypowiadając przy tym zgodę podkomendnym, ale uszy niczego nie słyszały. * Pierwszy zamknął oczy Wally. Chwilę później uczyniła to Ina, zaś Kesja zrobiła to jako ostatnia. Najpierw wszyscy zgromadzeni przed budynkiem usłyszeli specyficzny dźwięk, jakby ktoś wilgotnym palcem kręcił kółka na krawędzi kieliszka lub szklanki. Początkowo tony były ciche, niemal niesłyszalne, potem coraz głośniejsze, aż po chwili przeszły w nieznośny dla ucha pisk, przypominający dźwięk metalu trącego o metal. Funkcjonariusze nerwowo rozglądali się dookoła, a kiedy dźwięk spotęgował się jeszcze bardziej, niektórzy zaczęli opuszczać broń i zakrywać uszy. Zrobili to także Sokół i Sara Bednarz, ale nie pomogło, dziennikarz zemdlał, na ziemię upadła także policjantka i Nadzorca. Tylko Wally, Kesja i Ina stali bez ruchu, cały czas trzymając się za ręce. Wtem pisk przeobraził się w potężny huk, jakby ktoś tuż obok odpalił silnik odrzutowego samolotu. Sekundę później tysiące szyb w oknach siedziby Komisji Europejskiej eksplodowały. Odłamki szkła raniły tych policjantów, którzy nie zdążyli schronić się za radiowozami, kilku tak poważnie, że ponieśli śmierć na miejscu.
EPILOG Kiedy wrócili do kraju, jedyne, o czym marzyli, to uciec od świata, dziennikarzy i bezustannych pytań. Było to trudne, niemal niemożliwe. Nazajutrz, gdy tylko postawili nogę na polskiej ziemi, Sokół zabrał ich na wycieczkę do Nowej Soli, mając nadzieję, że tam zaznają spokoju. Wally i Kesja siedzieli na tarasie widokowym restauracji położonej tuż przy Odrze. Odkąd zostali zwolnieni przez belgijską policję, świata poza sobą nie widzieli. Nikt ich za to nie winił, rok rozłąki był wystarczającym usprawiedliwieniem. Ina spacerowała samotnie brzegiem rzeki, karmiąc chlebem łabędzie i kaczki. Sokół wspiął się na kładkę łączącą dwa brzegi kanału portowego, Sara Bednarz szła obok. – Idziemy na kawę? – wskazała głową na taras, gdy byli już na szczycie. – Zajęte – cmoknął Sokół, udając zniesmaczenie. Patrzył z zazdrością na chłopaka tulącego w ramionach ukochaną. Kesja promieniała szczęściem tak mocno, że blask wręcz od niej bił. Kesja... Druga córka biblijnego Hioba, dar od samego Boga. Jej imię znaczyło: miły zapach. Razem ze swoimi dwiema siostrami były najpiękniejszymi w całej krainie. Patrząc na nią, Sokół zastanawiał się, czy fakt, że dziewczyna Cudnego miała tak właśnie na imię, był czystym przypadkiem. I wcale nie chodziło mu o zbieżność z zapachem czy urodą. Od dawna korciło go, żeby ją spytać, dlaczego przybrała akurat takie imię, ale bał się odpowiedzi. – Fajna kładka – rzuciła nagle Sara Bednarz, uśmiechając się nieznacznie. – Super – potwierdził Sokół. – Mam nawet z nią pewne wspomnienia. – Przyjemne chociaż?
– Rosyjska mafia... Płatni zabójcy... Takie tam – machnął lekceważąco prawą ręką, lewą chwytając delikatnie dłoń Sary Bednarz. – Stare dzieje. – Stare dzieje... – powtórzyła jak echo. – I stare problemy... – Popatrz na młodzież... Wally właśnie zbliżał usta do Kesji, zaczęli się namiętnie całować. – Radzą sobie – rzekła Sara Bednarz jakoś tak mało radośnie. – Skąd ten smutek? – zdziwił się Sokół. – Wiele przeszli, ale są razem. Czego więcej chcieć? Powinnaś cieszyć się ich szczęściem. – I cieszę się – rzuciła. – To skąd ta gorycz? – Andrzeju... – zaczęła. – Wiem, że mój wyjazd do Warszawy wiele skomplikował między nami... – Między nami? – przygryzł wargę. – To jeszcze jesteśmy my? – Dostałam propozycję awansu... – Sara Bednarz wstrzymała głos. – Awansu... – puścił jej dłoń, cofnął się o krok. – Wszystko jasne – odwrócił się i wbił wzrok w wodę. – To nie tak, głuptasie – w oczach pojawiły się łzy. – Lada dzień powstanie tajna międzynarodowa agencja do podobnych spraw. – Podobnych? – ciekawość Sokoła wzięła górę. – Powiedzmy ogólnie: dziwnych. – Co za eufemizm... – Przestań się droczyć! – strofowała. – Ja miałabym objąć stanowisko szefowej na Europę. Ci, którzy podejmowali decyzję w tej sprawie, prosili mnie, żebym pracę zaproponowała też tobie. – Czyli to propozycja kogoś innego? – Tak, ale ja też tego chcę – powiedziała cicho. Podeszła, zamknęła jego dłonie w swoich. – Zgodzisz się? – Nie wiem, muszę to przemyśleć – odparł Sokół. – Zrób to. – Przecież powiedziałem, że muszę to przemyśleć... – Co innego miałam na myśli – rzuciła cicho.
Spojrzał na nią. – Pocałuj mnie – szepnęła Sara Bednarz, zbliżając się na odległość ust. Objął ją rękoma w talii, musnął usta swoimi. Najpierw delikatnie, jakby nieśmiało, by po chwili dać upust tłumionej od tak dawna tęsknocie.
Nowa Sól, 3 października 2014
PODZIĘKOWANIA Tradycyjnie już pierwsza wersja powieści trafiła do rąk rodziny i przyjaciół. Za cierpliwość dziękuję: mojemu Tacie, bratu Łukaszowi i Danucie Urbańczyk. Podziękowania składam też na ręce Daniela Lesiewicza: za konsekwentną walkę o czystość języka polskiego. Jeśli gdzieś jednak pojawiły się jakieś błędy, odpowiadam za nie tylko ja. 9 marca 2016
KRZYSZTOF KOZIOŁEK Rocznik 1978, zielonogórzanin z urodzenia, obecnie mieszka w Nowej Soli. Absolwent politologii na Uniwersytecie Zielonogórskim, z zawodu pisarz i dziennikarz. Pasjonat górskich wędrówek, zapalony kibic żużla i fan serialu „Na południe”. W 2007 r. zadebiutował „Drogą bez powrotu”. W kolejnych latach wydał: „Świętą tajemnicę” (2009), „Miecz zdrady” (2010), „Premier musi zginąć” (2011), „Trzy dni Sokoła” (2011), „Bóg nie weźmie w tym udziału” (2012), „Instrukcję 0066” (2012), „Ławę przysięgłych” (2015), „Furia rodzi się w Sławie” (2015) oraz „Będę Cię szukał, aż Cię odnajdę” (2016). Kontakt:
[email protected] Strona autora: www.krzysztofkoziolek.pl
lesiojot