Floyd i Noxowi, gdyż niełatwo jest kochać kogoś, kogo się nie ma dla siebie. I naszym Czytelnikom, którzy też ich tak p...
6 downloads
14 Views
1MB Size
Floyd i Noxowi, gdyż niełatwo jest kochać kogoś, kogo się nie ma dla siebie. I naszym Czytelnikom, którzy też ich tak pokochali.
To, jak głęboko można zstąpić w mrok i przeżyć, miarę dokładną wyznacza temu, jakie osiągnąć można wyżyny. – Pliniusz Starszy
PRZEDTEM Link Miłość to wariactwo razy dziesięć, racja? Zwłaszcza wtedy, gdy osobę, z którą chcesz spędzić resztę życia, spotykasz jeszcze w szkole średniej. Dziewczynę, która zajmie więcej miejsca w twojej autobiografii niż twoi starzy, twoja bryka i twój najlepszy przyjaciel. Taką, która na szybkim wybieraniu ma Szatana, przynajmniej jeśli wierzyć wszystkim z komitetu rodzicielskiego liceum Stonewall Jackson. Ridley Duchannes to zły sen każdej matki – oraz innego rodzaju koszmar dla ich synów. Ujmijmy to tak: jeśli możesz wiać, to pędem. Nie spacerkiem. Bo raz się odsłonisz, a syreny już nigdy nie wybijesz sobie z głowy. Jeśli kiedyś wynajdą szczepionkę przeciwko Ridley Duchannes, będę pierwszy w kolejce. Jak tylko się odsłonisz, sprawy jeszcze bardziej się skomplikują. Rid jest jak te zabójcze wirusy, o których się gada na kanale Discovery. Przemieni wszystko – łącznie z tobą. Staram się tu powiedzieć, że dla mnie już za późno. Zasuwam pod prąd jednokierunkową, bez świateł i hamulców. A najbardziej wariackie jest to, że nie chcę zawrócić, tak jak ty byś nie chciał. Nie musiałby ci tego mówić żaden pierścień nastroju, dany Obdarzonym. Bo na tym świecie są trzy rodzaje dziewczyn. Dobre dziewczyny. Złe dziewczyny. I Ridley Duchannes. Rid jest kategorią samą w sobie – i możesz mi wierzyć, zasługuje na to. Pozwoli ci zajrzeć w okno, a potem zatrzaśnie drzwi przed nosem. Robi, co chce, mówi, co chce, a zakochani goście jak ja i tak piszą o niej piosenki.
Pewnie, że wrobiła mnie w wyjazd z nią do Nowego Jorku i granie w kapeli Istot Ciemności. Udawała nawet, że jedziemy tam spełnić moje marzenia, a nie spłacić jej dług u Lennoxa Gatesa. Na bank, nie każda dziewczyna, grając w karty z Obdarzonymi, wrzuca do puli przyszłość swojego chłopaka. Jak powiedziałem, szaleństwo razy dziesięć. A co jest jeszcze bardziej szalone? To poczucie, że życie przecieka ci przez palce, bo zabrakło tej, która wywraca je do góry nogami. Ale wyprzedzam fakty. Wszystko zaczęło się w ogniu.
ROZDZIAŁ 1: NOX Ring of Fire1 Nox ocknął się na podłodze z tyłu SUV-a. Ostatnie, co pamiętał, to jak ten samochód oddalał się od pozostałości po jego klubie Syrena… Bo potem oprychy Silasa tak go zaczęły tłuc, że stracił przytomność. Nie żeby to było ważne. Biorąc pod uwagę cały ten dym, jakiego się nawdychał w płonącym klubie, i dwie Istoty Ciemności gotowe skopać go na miazgę, nie był pewien, jak wiele jeszcze zdoła znieść. Wyglądało na to, że nie tylko śmiertelnicy mają granice wytrzymałości. Samochód się zatrzymał, a chwilę później, gdy szofer otworzył drzwiczki, oślepił Noxa blask słońca. Z auta wygramolił się Silas Ravenwood i stał teraz nad nim, kopcąc cygaro. – Chciałbym powiedzieć, że to była frajda, dzieciaku. Głównie jednak marnowałem przez ciebie czas. – Pstryknął cygarem w Noxa, mijając jego twarz o kilka centymetrów. – I zmarnuje się też Istota Ciemności. Nie żebym spodziewał się czegoś więcej po takim skurwysynu. – Dobre. Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Silas rąbnął go w twarz i krew obryzgała policzek. Nox zacisnął pięści, ale się nie poruszył. Nie miałoby to sensu. Dał Ridley bezpiecznie uciec, a teraz po męsku zniesie bicie. Wiedział już, że może się tego spodziewać, podkładając ogień pod Syrenę zamiast zgodnie z obietnicą wydać Silasowi Ravenwoodowi Ridley i ćwierćinkuba. Ale pewnego dnia cię zabiję, Silasie. Klnę się na Boga. Żebyś gnił w zaświatach razem z Abrahamem. Silas cofnął się w cień zaułka. – Do zobaczenia w następnym życiu, dzieciaku. Bo pewne
jak diabli, że z tym się już żegnasz. – Zatrzasnął drzwiczki i szofer oddalił się od krawężnika. Gdy już nie było Silasa, zaczęło się prawdziwe bicie. Dość ciosów w głowę, by Nox ledwie pamiętał, jak się nazywa. Co gorsza, pojęcia nie miał, gdzie się znajduje ani dokąd go zabierają. Stawiał na rzekę. Może cisną go do niej jak worek kociąt. Będę miał szczęście, jeśli do tego rzecz się sprowadzi. Wtedy SUV stanął na czerwonym świetle. Nox w oddali widział kłęby dymu nad klubem. I wciąż jeszcze otępiały wpatrywał się w ten dym, gdy okienko obok niego się rozprysło. W głąb wnętrza zanurkowała dłoń wielkości talerza. Sampson wywlókł przez to okno jednego z ludzi Silasa i otworzył drzwi, zanim kierowca zdołał się połapać, co jest grane. Na dodatek ten idiota, zamiast depnąć na gaz, wysiadł i spróbował stawić czoło rozwścieczonemu Ciemnorodzonemu dwumetrowcowi. Kiepski ruch, gościu. Drugi sługus Silasa, siedzący z Noxem z tyłu, wyskoczył pomóc tamtemu. Sampson pchnął go głową w sygnalizator, kalecząc tym facetowi twarz nie gorzej niż sobie przedtem rękę. Nox wyczołgał się z samochodu i jakoś tam wstał, ale było już po walce. Szoferowi i pierwszemu z oprychów Silasa film już się urwał, a Sampson mocnym przydepnięciem glanem red wings rozmiar czterdzieści dziewięć i pół kończył właśnie z drugim, tym krwawiącym pod sygnalizatorem. Ciemnorodzony złapał Noxa pod ramię i wepchnął do SUVa, na miejsce dla pasażera. – Witam pana. Pakuj tyłek do fury. – Sam, spójrz na swoją rękę. – Noxowi ciężko było wydusić choćby słowo, ale wskazał pokaleczoną dłoń przyjaciela i krew spływającą mu na przedramię. Sampson szarpnął nad głowę koszulkę bez rękawów i zerwał postrzępiony T-shirt Sex Pistols, który pod nią nosił. – Owiń mi nim palce, ale nie za ciasno. Potem się tym zajmę.
Jak się stąd zabierzemy. *** – Mam u ciebie dług – powiedział Nox, wyciągając pęsetą okruchy szkła z dłoni Samsona. Do rozbitego nosa napchał sobie tyle gazy, że nie był pewien, czy Sampson w ogóle go rozumie. Po tym, jak pozbyli się ludzi Silasa, Nox w najbliższej aptece sieci Duane Reade kupił zestaw pierwszej pomocy. Zajechali na obskurny parking w pobliżu Penn Station. Nox pierwszy raz tego dnia czuł się dość dobrze. Na jedno oko prawie widział, a oprychom Silasa nie udało się wybić mu nawet jednego zęba. Małe, a cieszy. – Jeden? – Sampson skrzywił się, gdy Nox wyciągał mu jeden z większych kawałków szkła. – Na tę chwilę wisisz mi trzy lub cztery, szefie – stwierdził Ciemnorodzony olbrzym. – Nie musisz się tak do mnie zwracać. Klub się spalił, a otwarcie następnego byłoby zaproszeniem dla Silasa, żeby mnie zabić. – Chyba kolejnym zaproszeniem? – Sampson nawet się nie uśmiechnął. Nox zignorował go, rzucając kawałek szkła na deskę rozdzielczą. – Mam nadzieję, że nie ryzykowałeś życia dla roboty. Sampson zacisnął szczęki. – Są jeszcze inne miasta. A jeśli myślisz, że uratowałem ci dupę i rąbnąłem jedną z bryczek Silasa Ravenwooda z powodu gównianej roboty, to mało o mnie wiesz. Noxowi zrobiło się głupio. – Przepraszam, Sam. – Daj spokój. Twoje szczęście, że te typy nie zabiły cię, zanim tam dotarłem. Nox wiedział, że Sampson ma rację, ale szczęściarzem się nie czuł. Ujść z życiem i mieć szczęście to nie zawsze to samo, a
trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby stracić jedyną dziewczynę, na jakiej człowiekowi w życiu zależało. Wytrząsnął na sękatą pięść Sampsona buteleczkę wody utlenionej. – Sądzę, że wszystkie wyjęte. – Tylko ją owiń – odparł Sampson. – Ciemnorodzonym goi się diabelnie szybko. Nox zużył na owinięcie dłoni przyjaciela całą rolkę bandaża, tak że wyglądała teraz jak rękawica bokserska. Sampson wskazał jego twarz. – Lepiej przemyj sobie to rozcięcie na policzku i je zszyj. Ładnym chłopcom nieładnie jest z bliznami. – Serio? – Nox opuścił osłonę przeciwsłoneczną z lusterkiem i aż nim zatrzęsło. Wyglądał jak nieszczęście. Pięść Silasa rozjechała mu policzek. – No nie wiem, myślę, że nieźle to wygląda. Zważywszy na okoliczności. – Nieźle jak na hamburger, co najwyżej. Taki krwisty. A teraz pora zaszyć. – Sampson odkręcił butelkę spirytusu medycznego. – Woda utleniona się skończyła. Pora załatwić to po męsku. Nox znalazł w zestawie odpowiednią igłę i oblał spirytusem. Nastawił się na ból. Ale jak tylko Sampson zapalił zapalniczkę i Nox zobaczył płomień, odczuł coś całkiem innego. Alkohol ukąsił go w skórę, a potem cały świat odpłynął… *** Widok ognia uruchomił w umyśle Noxa dar widzenia, a zaraz potem z impetem pojawiła się wizja. Ogień… Wrzaski Ridley… Strach. Tym razem usłyszał uderzenie. Trzask zgniatanego metalu.
Pisk hamulców. Ale to ostatnie dźwięki były jak kop w brzuch. Piosenka – Stairway to Heaven. Nox oglądał już w wizjach skrawki tej sceny, jeszcze nigdy jednak szczegóły nie były tak wyraźne. Dotąd zawsze stanowiła odległą przyszłość. Teraz stała się faktem. To tego rezultatu tak desperacko pragnął uniknąć. Gdyby wcześniej poskładał wszystko w całość. A zatem nie uchronił Ridley przed śmiercią w ogniu. Uratował ją przed jednym konkretnym pożarem – tym w klubie Syrena – tylko po to, by wydać na śmierć w innym, w płonącym samochodzie. Zrobił wszystko, co mógł, żeby uchronić ją przed losem, który pisały dla niej jego sny, ale i tak zawiódł. Zbyt łatwo się poddałem. Nie powinienem był pozwolić jej odejść z tą przygłupią hybrydą. Należało poprosić, żeby postawiła na mnie. Dla ratowania Ridley poświęcił wszystko – swój klub, własne bezpieczeństwo, a nawet serce. I wszystko to na próżno. Przed niczym jej nie uchronił. Do tego pchnąłem ją prosto w ramiona innego faceta. Myślałem, że ją ochroni. Że z nim jej będzie lepiej. Bezpieczniej. I kto tu wyszedł na idiotę? – Coś nie tak, Nox? – spytał Sampson. – Wszystko. – Nox ledwie mógł ruszyć szczęką, ale jakoś wymusił na sobie te słowa. – Ona ma kłopoty, Sam. Musimy ruszać. Natychmiast. *** Odszukanie miejsca wypadku stanowiło łatwiejszą część zadania; w wizji Noxa ogień dopiero zaczynał topić drogowskazy, dzięki czemu miał okazję się im dobrze przyjrzeć. – Gazu, Sam. Czasu mamy niewiele.
A jeśli już jest za późno? ‒ zapytał sam siebie Nox. Nadal oszołomiony patrzył w okno, starając się wymazać z głowy obrazy ognia i krzyki Ridley. Przycisnął szwy, starając się wywołać ból. Ten jego ból przynajmniej odwracał uwagę od jej cierpienia. Nie umarła. Wiedziałbym o tym. Poczułbym. Prawda? Wzmocnił ucisk. Sampson nic nie mówił, ale wskaźnik prędkościomierza minął 140, a w niecałą godzinę przejechali 160 kilometrów. Od chwili, gdy Nox zobaczył chmurę czarnego dymu, po prostu wychodził z siebie. Wiatr wdmuchnął przez rozbite okno spaliny, bo dojeżdżali już do migających świateł – dwóch wozów policyjnych, straży pożarnej i karetki pogotowia, stojących na poboczu autostrady – za obwarowaniem z pomarańczowych pachołków i świateł odblaskowych. Jeden z policjantów stał na drodze, kierując nadjeżdżających tak, by omijali miejsce wypadku. Ruch był tu wolniejszy, bo kierowcy, przejeżdżając obok, niczego nie chcieli przegapić. Nox rozglądał się, czy nie zobaczy gdzieś Ridley albo niebiesko-białej furgonetki nowojorskiego koronera. Nie ma go tu. Jeszcze nie. Sampson pokręcił głową. – Niedobrze to wygląda. Z bliska wyglądało jeszcze gorzej. Nie dość, że to, co zostało z gruchota Linka, było sprasowane niczym puszka po napoju, to te pozostałości po Rzęchu strażacy właśnie dogaszali. Kiedy Sampson podprowadził SUV-a na pobocze, Nox wyskoczył i pognał do karetki. Wstrzymując oddech, rozejrzał się po zgliszczach. Żadnych ciał ani worków na zwłoki. Jedynie mnóstwo osmalonego i powgniatanego metalu. Zwęglona tapicerka. Potrzaskane szkło. Gdzie ona jest? Za karetką stało dwóch sanitariuszy. – Co z nią? – spytał Nox prawie bez tchu.
Jeden z nich popatrzył na niego zdezorientowany. – Słucham? – Dziewczyna z tego samochodu? – uściślił Nox. – Co z nią? Sanitariusze wymienili zdziwione spojrzenia. – Jak tu dojechaliśmy, w samochodzie nikogo nie było. Typowa ucieczka z miejsca wypadku. Policja sprawdziła okolicę, ale ślad po kierowcy zaginął. Wie pan, czyje to auto? – Tak. Należy do naszego znajomego – oznajmił Nox, gdy dołączył do niego Sampson. Na widok Ciemnorodzonego jeden z sanitariuszy cofnął się o krok. Tak się reagowało na Sampsona. Przy swoich prawie dwóch metrach wyglądał na napastnika z drużyny futbolowej. – Policja usiłuje ustalić, co się stało z kierowcą – powiedział sanitariusz. – Zapewne będą chcieli z panami pogadać. – Uważniej przyjrzał się Noxowi. – A panu co się stało w twarz? Nox zesztywniał. – Biłem się. We wzroku sanitariusza dostrzegł sceptycyzm. – Nie raz – dodał. – A pan co, moja matka? Sanitariusz obejrzał się na najbliższy wóz policyjny. – Panowie tu zaczekają. Jak tylko odwrócił się do nich plecami, Sampson pchnął Noxa w stronę SUV-a. – Zmywamy się. Śmiertelników nie znoszę, a już glin to nienawidzę. Nox przystał na to, bo po obejrzeniu miejsca wypadku w jakimś stopniu odczuł ulgę, że nie znaleźli tu Ridley. Nie umarła. Byłoby tu jej ciało. Nadal jednak miał złe przeczucia. Nie oszukuj siebie. Po takim wypadku nikt by się stąd nie oddalił. Rzęch wygląda jak spalony precel. Gdy szło o Ridley Duchannes, uczuć Lennoxa Gatesa nigdy nie można było nazwać prostymi. Trudno wobec tego oczekiwać, by tym razem straciły coś ze swej złożoności. Wspiął się więc do samochodu i zatrzasnął drzwiczki.
– Musimy dojść, gdzie się podziała. I to szybko. – Popracuję nad tym, jak tylko nas stąd wywiozę. – Sampson wyprowadził SUV-a na wstecznym, wycofując się z pobocza, a potem zawrócił. Gazu dodał dopiero wtedy, gdy migoczące światła znikły z pola widzenia. – Spokojnie. Z nikim się nie ścigamy. – Nox przytrzymał się drzwiczek. Ciemnorodzony zerknął w lusterko wsteczne. – Jeszcze nie. – Niczego nie mamy na sumieniu – przypomniał Nox jakoś tak niepewnie. – Serio? Sam oceń. – Sampson nie odrywał oczu od drogi. – Ja mam rozwaloną dłoń. Szyba w oknie wybita. A ty wyglądasz, jakbyś przegrał walkę w klatce. – Pomyśl lepiej, czy to możliwe, że poszła sobie z miejsca wypadku? – zaapelował Nox, zły na siebie, że zabrzmiało to dość desperacko. Wolałby nie wyrażać na głos takich nadziei. – No, nie wiem. – Sampson zdawał się w to wątpić. – Z tylnej części auta została miazga. – Zerknął na Noxa. – Ale racja, niczego nie można wykluczyć. Gdy Sampson wjeżdżał na autostradę, Nox zauważył coś na jej skraju. Coś małego, futrzastego i bardzo tam nie na miejscu. Zwierzątko. Kot. Lucille Ball. Siedziała na poboczu, jakby na nich czekała. – Zjedź tam. To kotka Linka. – Ciekawe, jak się tu dostała. – Sampson zatrzymał samochód jakiś metr od Lucille. Kotka nie ruszyła się, dopóki nie wysiedli. Potem potruchtała pod drzewa. Nox ruszył za nią. – Zdaje się, że chce, byśmy za nią poszli. Sampson potrząsnął głową. – Bardziej wygląda na to, że przed nami ucieka. – Tylko dokąd? – spytał Nox. Ridley opowiedziała mu, jak to
kiedyś, gdy jej kuzynka Lena zaginęła, Lucille praktycznie zaprowadziła do niej Rid i jej przyjaciół. Pojęcia nie miał, ile było w tym prawdy, ale ta kotka zdecydowanie różniła się od innych. Lucille wybiegła naprzód, od czasu do czasu przystając, by się upewnić, że za nią idą. I choć Noxa nie kręciło uganianie się po krzakach za kociskami, szedł jednak jej tropem. Skoro ta durna kotka była z nimi w samochodzie… możliwe, że prowadzi nas do Rid. Nox nie był już tego taki pewien, gdy kotka wprowadziła ich między drzewa i zobaczył Linka opartego o pień jednego z nich.Tych absurdalnie sterczących blond włosów i znoszonej koszulki Black Sabbath z niczym nie dałoby się pomylić. Gałęzie nad Linkiem były połamane i roztrzaskane, jakby przez nie wszystkie przeleciał, zanim rąbnął o ziemię. Znając go, głową w dół. – Link, skąd ty się tu wziąłeś? – zapytał Sampson, gdy przedarli się przez krzaki. Link ledwie się poruszył. Skórę miał osmaloną, a jeden z rękawów był przypalony tuż nad oparzeniami biegnącymi wzdłuż ręki. Nox nachylił się nad nim i chwycił w garść resztki tej postrzępionej koszulki. – Hej. Pobudka. Wyrazu twarzy Linka nie sposób byłoby oddać pojęciem zdezorientowany. Otworzył oczy i zaraz zamknął, na widok Noxa potrząsając głową. – Rewelacja. Trafiłem do piekła. Mama miała rację. – Nie jesteś w piekle. Ani nawet w New Jersey. – Nox przysiadł przed nim. – A gdzie jest Ridley? Link, słysząc jej imię, gwałtownie podniósł głowę. – Czekaj no. Wy też nie wiecie, gdzie się podziała? Nox zamarł. To było pytanie za milion, a Link jak widać też nie potrafił na nie odpowiedzieć. – Mieliśmy nadzieję, że ty wiesz – stwierdził Sampson. Link potarł oczy, krzywiąc się przy podnoszeniu ręki.
– To wszystko stało się tak szybko. Z radia leciało Stairway to Heaven. To pamiętam, a potem już czarna ciężarówa przejechała na czerwonym świetle i wryła się w tył Rzęcha. – Spochmurniał, uświadamiając sobie, co mówi. – Rany, facet. Rzęch. – Skasowany – rzekł Nox z cieniem satysfakcji. – Nie chciałbyś go widzieć – potwierdził Sampson. Link zacisnął dłonie na skroniach. – Tamten kierowca nawet nie próbował skręcić. Zupełnie, jakby jechał prosto na nas. – Tarł oczy, jakby walczył z największym bólem głowy w swoim życiu. – Jedyne, co potem zapamiętałem, to zgrzyt zgniatanego metalu i krzycząca Ridley. Tyle tam się zrobiło dymu, że jej nie widziałem. Wołałem ją, ale nie odpowiadała. Potem Rzęch stanął w ogniu. Sampson badawczo wpatrywał mu się w oczy. – Pamiętasz, jak się tu dostałeś? Jesteś dosyć daleko od miejsca wypadku. Wątpliwe, żebyś tu doszedł. Link zmrużył oczy, chyba próbując sobie wszystko w myślach poukładać. – Nie szedłem. Odbyłem podróż. – I nie zabrałeś w nią Ridley? – warknął Nox. Nawet się nie starał ukryć wściekłości. Czemu w ogóle pojechała z tym pajacem? Link potrząsnął głową. – To nie tak. Sięgnąłem, by ją chwycić, ale jej nie było na miejscu dla pasażera. Ogień robił się coraz większy i nawet moja koszulka zaczęła się palić. Nie wiem, co się stało. Nawet nie myślałem o podróżowaniu, a potem zrozumiałem, że jestem tutaj. Sampson zerknął na Noxa. – Idę o zakład, że to jakiś mechanizm obronny. Właściwa inkubom reakcja na dylemat lać czy wiać. – Tchórzowska – wymamrotał Nox. – Miałeś ją tylko stąd wywieźć. Ile czasu byliście w drodze, dwie godziny? I lepiej nie umiałeś sobie z tym poradzić? – Tak jakbym miał jakiś wybór. – Link usilnie starał się skupić wzrok, ale wszystko mu się rozmazywało. Poleciał w tył,
łapiąc się za skronie. Nox złapał go za rękę i pociągnął mocno. Zobaczył to, czego się spodziewał. Pierścień Więzi – ten, który powinien był zadziałać jak trzyfazowy alarm przeciwpożarowy. Był teraz całkowicie ciemny. Wszyscy trzej wpatrywali się weń ze zgrozą. Link nawet zdawał się bliski ciśnięcia go w krzaki. – Możliwe, że się zepsuł. – Możliwe, że urodziłeś się kompletnym idiotą. – W głosie Noxa nie było litości. Link przetoczył się na bok. – Za pierwszym razem to ja miałem rację. Gdybym ciebie posłuchał, dziany koleżko, równie dobrze mógłbym skończyć w piekle. – Skrzywił się, przez co zabrzmiało to żałośniej, niż chciał. – Ależ to produktywne – odezwał się Sampson. Już wszyscy trzej byli wkurzeni. I chociaż wszystko popsuła ta hybryda, Nox wiedział, że sprawa nie jest aż tak prosta. Link nie miał wyboru, ale ja tak. I wybrałem niepodejmowanie walki. Wybrałem poddanie się – rezygnację ze wszystkiego, żeby miała większą szansę na znalezienie szczęścia. A przynajmniej na przeżycie. Nox westchnął i nachylił się nad Linkiem. – Zastanów się. Przypominasz sobie coś więcej? Były może wokół was jakieś inne samochody albo ludzie mogący widzieć ten wypadek? Link potrząsnął głową przecząco. – Nie. Jedynym samochodem, jaki widziałem, była ta ciężarówka, która w nas rąbnęła. Nie była to marna półciężarówka z tych, jakimi u nas w Gatlin jeżdżą złomiarze. To był jeden z tych bajeranckich czarnych raptorów z wielkimi oponami i całym tym picem. Czarny raptor. Sampson patrzył teraz na Noxa. – Ty wiesz, co to oznacza?
Nox skinął głową, nie ufając swojej zdolności mówienia. – Co mi umyka? – spytał Link, próbując się podnieść. Sampson chwycił go za rękę i pociągnął tak szybko, że nogi Linka na moment zawisły nad ziemią. – Pamiętasz, czy na masce tej ciężarówki był wielki ptak? – Owszem – przyznał Link. – Wielgaśny ptaszor. Skąd wiesz? Sampson go puścił. Link się zatoczył, jakby kolana odmówiły mu posłuszeństwa, ale Nox go podtrzymał, nie pozwalając upaść. – Czyli kruk. – Nox wolał nie myśleć o tym wszystkim, co mogła teraz przechodzić Ridley. – Była to więc jedna z ciężarówek Silasa Ravenwooda. Podobnie jak w Niebezpiecznych istotach, także w tym tomie wszystkie rozdziały opatrzono tytułami pochodzącymi z płyt głównie gwiazd rocka (choć w tym wypadku akurat country & western). Zgodnie z przyjętymi zasadami pozostawione zostały w brzmieniu oryginalnym (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
ROZDZIAŁ 2: LINK Don’t Know What You Got (Till It’s Gone) Silas Ravenwood. Sama myśl o tym mało nie posłała Linka na glebę. Była jak cios w bebech, wzmocniony stokrotnie. A jeśli jej się nie udało? Nie rób mi tego, Rid. Zwyczajnie muszę cię odzyskać. – To mnie chcieli dorwać. To wszystko moja wina. – Gdy przeszukiwali okolicę, Link nawet nie śmiał podnieść wzroku na Sampsona czy też Noxa. Odkąd przestał być stuprocentowym śmiertelnikiem, nigdy nie był tak pokiereszowany. Jeszcze gorzej czuł się w środku, jakby nawet jego serce kuśtykało. W głowie miał tylko Ridley. Wyciągnął rękę z kieszeni i przyjrzał się martwemu pierścieniowi na swym palcu. Rid, gdzieś się podziała? – Masz rację. To twoja wina. Nikt nie zaprzeczy – przyznał Nox idący teraz przed nimi. Nie raczył się odwrócić. Link go zignorował. – Musiała się wydostać z samochodu. Mówiłem wam, wyciągnąłem do niej rękę, a jej już nie było. – Albo porwał ją ten, kto prowadził ciężarówkę Silasa Ravenwooda – zgasił go Nox. – Choć przyszło ci to do głowy? Link się zasępił. – Pewni jesteście, że to był wóz Silasa? – Te ciężarówki każdy zna – stwierdził Sampson. Link stanął jak wryty. – To ja, a nie Rid, zabiłem Abrahama Ravenwooda. Jego praprawnuk-psychopata mnie powinien zgarnąć. – Tu się możemy zgodzić – zauważył Nox. Spojrzenie Linka stwardniało. – Skończ z robieniem z siebie wielkiego bohatera. Po mojemu zawiedliśmy ją obaj. Ja przynajmniej tyle mam z
mężczyzny, że umiem się do tego przyznać. Oczy Noxa zwęziły się w szparki. – To nie ja siedziałem za kółkiem. Link zbliżył się do niego o krok. – A też mogłeś. Dłonie Noxa zacisnęły się w pięści. – Nie masz pojęcia, jak żałuję, że mnie tam nie było. Przynajmniej mógłbym coś zrobić. W odróżnieniu od niektórych. Sampson wszedł między nich. – Weźmiecie się do bitki, jak już ją znajdziemy. – Jak już znajdziemy, zabiorę ją w tak bezpieczne miejsce, że już jej nie zobaczysz. – Nox wciąż nie spuszczał Linka z oczu. Link ledwie się powstrzymał od przywalenia mu w twarz. – Chętnie bym zobaczył, jak próbujesz. – A ja chętnie bym obu wam przetrzepał skórę. Niestety, jak mawia Mick Jagger, nie zawsze się ma, co się chce. – Sam odsunął ich obu od siebie. – A teraz maszerować. *** Linkowi wisiało to, że Lennox Gates w Syrenie uratował im życie. Według niego ten gość nadal był tylko kołkiem. Kolejną miernotą z podziemia, za bogatą i za śliską, by komukolwiek to posłużyło. Pomijając nawet to, co było. Kołkiem, który ostatnie kilka miesięcy poświęcił na podstępne odebranie mi dziewczyny. Który pragnie odnaleźć ją tylko po to, by móc znów ją odebrać. O ile ona jeszcze żyje. Link starał się o tym nie myśleć. Zwłaszcza teraz, gdy we trzech zabunkrowali się w jakiejś knajpce z dala od autostrady, ze wszystkich sił próbując znaleźć sposób na odnalezienie Rid, zanim się pozabijają. Przed czym powstrzymywało ich na razie jedynie zmęczenie. We trzech – czy raczej we czworo, jeśli liczyć Lucille –
godzinami przeczesywali las, wypatrując jakiegokolwiek śladu Ridley, chociaż wiele wskazywało na to, że ukrył ją gdzieś Silas lub któryś z jego pomagierów. Albo jej ciało. O tym jednak woleli głośno nie mówić. Sytuacja robiła się beznadziejna. Ja jestem beznadziejny. Link tym też nie zamierzał się dzielić z innymi. Przesuwał po talerzu frytki, nawet nie biorąc pod uwagę ich zjedzenia. Jedzenie śmiertelników smakiem przypominało mu karton, co stanowiło jedną z negatywnych stron losu ćwierćinkuba. Choć w takich okolicznościach pewnie i tak nic by nie przełknął. – Serio myślisz, że mogła wpaść w łapy Silasa? Nox nie spieszył się z odpowiedzią. Zamiast tego, zagapił się na kubek z kawą, który trzymał w ręku. Zły znak. – O ile jeszcze żyje – powiedział w końcu Nox. – Nie mów takich rzeczy. – Link rzuciłby się na niego przez stolik, gdyby go Sampson nie powstrzymał. – Nigdy więcej tak nie mów. Ona żyje. Musimy po prostu ją odnaleźć. – Twój pierścień… – Nox wbił w niego wzrok. – Uszkodził się. – Link też spiorunował go spojrzeniem. – Dorośnij – skontrował Nox. – To się nazywa rzeczywistość. Dopuściliśmy, by ją dopadł. Link znów się rzucił i Sampson podniósł go za kark, jakby miał do czynienia z bezbronnym kociakiem, a nie z całkiem postawną hybrydą. – Niczego jeszcze nie wiemy na pewno. – Odciągnął Linka z powrotem na jego miejsce. – I nie wydaje mi się, by Ridley Duchannes pozwoliła komukolwiek na coś takiego. Spuśćmy więc wszyscy trochę pary. Do niczego nie dojdziemy, jeśli nie uda się nam współpracować. Dzwonki u drzwi się rozbrzęczały i wparowały Necro oraz Floyd, omiatając wzrokiem restauracyjkę. Sampson zadzwonił do nich, jak tylko tu weszli. Dziewczyny zadekowały się w podławym
Motelu 6 pod Brooklynem, czekając, by Sam uwolnił Noxa z rąk zbirów Silasa, a kapela, zgodnie z planem, mogła ruszyć na podbój Los Angeles. Kiedy Sam zadzwonił do nich, powiadamiając o wypadku, jak przystało na kumpele Linka z jednej kapeli, zjawiły się tu, nie zwlekając. Strąkowate jasne włosy Floyd przeskakiwały z jednego ramienia na drugie, rozglądała się bowiem za Linkiem. Gdy go wypatrzyła, jej twarz niemal zmieniła się w łamigłówkę z tysiąca elementów, niepewną, czy się ułożyć w śmiech, czy w szloch. Link też nie wiedział, czego się spodziewać. Pędem dopadła ich boksu w tych swoich dziurawych dżinsach i wyblakłej koszulce z koncertu Dark Side of the Moon, rzucając się Linkowi na szyję. – Nic ci nie jest? Tak się martwiłyśmy. Link też ją uściskał. Wiedział, że Floyd jeszcze go sobie nie odpuściła, w tej chwili jednak tak się cieszył z widoku przyjaciół, że nic go to nie obchodziło. Zresztą ona przynajmniej nie obwiniała go o wszystko, co się wydarzyło, w odróżnieniu od niektórych tutaj. Łącznie ze mną samym, pomyślał ze smutkiem. Ktoś odchrząknął i za Floyd pojawiła się Necro, posyłając Linkowi kolczykowy uśmiech. Jej krótki irokez wydał mu się jeszcze bardziej błękitny niż zwykle, a futurystyczna skórzana kurtka jeszcze bardziej w stylu Mad Maxa. Możliwe, że gdy uniknie się śmierci, wszystko wydaje się trochę wyrazistsze. – Hej, babo. – Link wyciągnął ręce, by ją uściskać, ona jednak wysunęła pięść. – Żółwik – powiedziała, uśmiechając się. Ta sama stara Nec. Bogu dziękować, że są tutaj. Necro wcisnęła się obok Sampsona, naprzeciw Floyd i Linka. Nox siedział po drugiej stronie Sama, choć Ciemnorodzony zajmował w boksie więcej miejsca, niż przewidywała norma. – Szybko się uwinęłyście – zauważył Sampson. – Wskoczyłyśmy w pierwszą taksówkę, jaką złapałyśmy – potwierdziła Necro. – Przejażdżka za pięć dych. Nie zachowuj się tak, jakbyśmy
cię nie kochały. – Wyrzuciwszy z siebie ostatnie z tych słów, Floyd poczerwieniała. – A wy nie zachowujcie się tak, jakbyście naprawdę zapłaciły taksówkarzowi – skontrował Nox. – To co się stało? – zapytała Necro. – Silas Ravenwood. Lub ktoś inny, prowadzący jedną z jego ciężarówek. Oto, co się stało. – Link wzruszył ramionami. – Rzęch zarzęził po raz ostatni, a Rid… – Głos mu się załamał. Nie był w stanie po raz kolejny opowiedzieć tej historii. Nie bez porzygania się. Floyd ścisnęła go za ramię. – Sampson przekazał nam już przez telefon to, co najważniejsze. Powiedział, że Ridley zniknęła. – I choć swoje uczucia wiązała z Linkiem, w jej słowach niemal wyczuwało się przygnębienie. – Szukaliśmy wszędzie i ślad po niej zaginął – powiedział Nox. – Przypuszczamy, że jest w rękach Silasa, nie wiemy jednak, dokąd ją zabrał. Sampson wypił duszkiem piątą, jak się okazało, szklankę mleka. Ten facet jadł więcej niż Link, gdy jeszcze był śmiertelnikiem. Ciężko było się połapać, jak to właściwie jest z Ciemnorodzonymi, gdyż pojawili się na świecie, dopiero gdy w minionym roku został obalony Porządek Rzeczy. Wszyscy jeszcze się nad tym głowili, łącznie z Sampsonem. – Silas stoi na czele Syndykatu. Takich operacji nie da się prowadzić, nie mając miejsca na spotkania z szumowinami, z którymi się współpracuje. Mało prawdopodobne, żeby wynajmował w tym celu powierzchnie biurowe. – Syndykat? – Link nigdy przedtem o nim nie słyszał. – Coś jak syndykat zbrodni? – Podziemie kryje w sobie nawet więcej zorganizowanej przestępczości niż świat śmiertelników – wyjaśniła Floyd. – Hazard, narkotyki, lewy handel mocami… Co tylko chcesz. A większością tego kieruje Syndykat. – Mówicie więc, że Silas jest szefem mafii? – Ta myśl
wyraźnie zaniepokoiła Linka. – Kimś takim jak don Corleone, ten grubawy gość z Ojca chrzestnego? Sampson pchnął przez stół pustą szklankę po mleku. – Przy Syndykacie mafia wygląda na organizację charytatywną. Link już był bliski zażartowania ze spotkań swojej matki i reszty bezwzględnych Cór Amerykańskiej Rewolucji: że CAR mogłoby nauczyć mafię, jak urządzać zbiórki pieniężne w każdy dzień tygodnia. Uświadomił sobie jednak, że skoro nie ma z nim Ridley, żarty na temat Gatlin nikogo tu nie rozbawią. Bez niej nic nie jest takie samo. I wtedy przyszło mu do głowy coś jeszcze. CAR. Moja mama. I Link aż usiadł prosto. – Słodki jeżu. Muszę zadzwonić do mamy. – Jeszcze do niej nie dzwoniłeś? – Sam potrząsnął głową. – Gliny pewnie już poszły śladem tablic rejestracyjnych Rzęcha. Idę o zakład, że się z nią skontaktowały. Link najszybciej, jak się dało, wystukał numer domowego telefonu. Matka zabije go za to, że nie dzwonił. Pewnie w domu jest teraz kaznodzieja i wszystkie jej przyjaciółki z CAR w ramach kolejnego spotkania ich kółka modlitewnego. Mama odebrała już po pierwszym dzwonku. Po pociąganiu nosem poznał, że płakała. – Mama? Tu Link. Znaczy Wesley… – Wesley! – Dźwięki zrobiły się głuche, jakby zakryła mikrofon. – To Wesley. Dobry Pan Bóg Wszechmogący odpowiedział na moje modlitwy. Link mógł sobie wyobrazić następujący po tym chór różnych alleluja przerywanych wielkimi kęsami tekstów w stylu: Mówiłam, że ten chłopak to istne żaroodporne naczynie zgryzoty i Mam nadzieję, że twój syn nie pali (po)trawy. Po chwili mama znów była na linii. – Co się dzieje? Dzwonili tu z policji, że znaleziono twój samochód rozbity na autostradzie, a po tobie ślad zaginął. Na
Północy. – Powiedziała to takim tonem, jakim ktoś mógłby oznajmić: na „Titanicu”. I zaraz mówiła dalej. – Nic ci nie jest? Masz zanik pamięci? Panie, nie dopuść, by doznał zaniku pamięci. – Mamo, uspokój się. Gdybym miał zanik pamięci, nie pamiętałbym naszego numeru telefonu. Nic mi się nie stało. Nawet mnie nie było wtedy w samochodzie. – Link dopracował szczegóły ledwie chwilę wcześniej i był z siebie bardzo dumny. – To wszystko to nieporozumienie. Ktoś ukradł Rzęcha, a że jeszcze tego nie zgłosiłem, to kiedy zajechali na miejsce wypadku, uznali, że to ja prowadziłem. – I tak sobie teraz dzwonisz? – Gniew w głosie mamy wręcz kipiał. – Czy ty chociaż masz pojęcie, jak się zamartwiałam? Już zadzwoniłam do starego Bucka Petty’ego i poprosiłam, żeby pakował swoje psy! Link westchnął, drapiąc się po sterczącej czuprynie. – I co zamierzałaś zrobić? Zajechać do Georgia College pod wezwaniem Odkupiciela ciężarówką pełną psów myśliwskich? – Dumą napełniło go też to, że zapamiętał nazwę szkoły, do której jakoby uczęszczał. – Właśnie tak postępują dobre matki, dowiedziawszy się, że ich synowie zaginęli, Wesleyu Jeffersonie Lincolnie! Już absolutnie wychodziłam z siebie. Czyżbyś zapomniał, jak się telefonuje na koszt rozmówcy? Ćwiczyliśmy to przed twoim wyjazdem. – Przepraszam, mamo. Dopiero niedawno się dowiedziałem, co się stało, i nie mogę teraz rozmawiać, bo policja potrzebuje, bym wypełnił protokół. – A mama uważała wszystkie te godziny, które spędził na oglądaniu Matlocka1, za marnowanie czasu. – Czemu ktoś miałby kraść samochód z Georgia College i jechać nim aż na autostradę w New Jersey? – Nie wiem, ale lepiej uaktywnij swoje drzewko kontaktów i obdzwoń wszystkich, zanim panie z CAR wybiorą się do Georgii i zaczną wieszać moje podobizny na słupach telegraficznych. – Zadzwoń do mnie później, Wesleyu – mruknęła pod nosem matka Linka. – Ta rozmowa jeszcze się nie zakończyła.
– W porządku, mamo. Muszę kończyć, zanikasz mi. – Link dla potwierdzenia tego zmiął tuż przy mikrofonie serwetkę, po czym się rozłączył. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, choćby nie wiadomo jak się tego chciało. Kiedy odwracał się do stołu, wszyscy powstrzymywali uśmiechy – poza dzianym koleżką. – Wystarczy. Przedstawienie skończone – oznajmił Link. – To gdzie znajdziemy Silasa? – Kiedy Silas nie obnosi się ze swoją władzą, lubi się przyczaić – odparł Sampson. – Prawdopodobnie więc prowadzi swoje interesy, zniknąwszy gdzieś na uboczu. – Czai się tak, jak wymaga tego sytuacja – zauważyła Necro, odwracając się do Noxa. – Znasz Silasa lepiej niż ktokolwiek z nas. Gdyby miał Ridley, gdzie by ją zabrał? – Nie znam go aż tak dobrze, jak sądzisz – zirytował się Nox. – Nie jestem u niego na liście płac. Silas pojawia się i sprawia kłopoty, potem znika. Jeśli przemieszcza się tunelami, co ja bym na jego miejscu robił. Może być gdziekolwiek. – Tunele Obdarzonych rozciągały się pod całym światem śmiertelników, a czas i przestrzeń w nich nie rządziły się tymi samymi prawidłami, co na górze. Floyd też na niego spojrzała. – A Abraham, kiedy – zawahała się – kiedy go widywałeś, o niczym takim nie wspominał? Nox podwinął rękawy czegoś, co Linkowi wyglądało na kolejną z jego przesadnie drogich hipsterskich koszul. – Jak już mówiłem, niewiele czasu spędzaliśmy razem. Bądź co bądź uprowadził mi mamę. Gdy byłem mały, zaledwie kilka razy pozwolił mi ją odwiedzić. – Nox umilkł i zapatrzył się w sufit. – Resztę czasu spędzał w swych laboratoriach. Wygląda na to, że pan Goguś też ma uczucia, pomyślał Link. Co zabawne, nie odebrało mu to chęci, by kiedyś tamtemu przylać. – Okej. Jest przynajmniej jakiś punkt wyjścia. Słyszałeś kiedyś, jak mówił o tych laboratoriach? – zapytał Sampson.
– Pewnie. Abraham miał obsesję na ich punkcie i na punkcie swoich projektów, bo tak właśnie je nazywał. Nigdy jednak nie zaprosił mnie na ich zwiedzanie. Znajdowały się gdzieś za jego domem. – Wiesz to na pewno? – Link był podejrzliwy. – Powiedziałem już, że spędziłem w jego domu trochę czasu. Tak samo Silas. On nawet miał tam swój pokój. Kiedyś popełniłem ten błąd, że przypadkowo do niego zaszedłem. – Nox potrząsnął głową, sięgając w głąb pamięci. – W jednej z sypialni zauważyłem stary gramofon i chciałem się przekonać, jak takie coś działało. Kiedy wracałem, Abraham stał w hallu. Nigdy nie zapomnę tego, co powiedział. Ja toleruję to, że myszkujesz po moim domu, chłopcze. Jeśli jednak Silas cię przyłapie w pobliżu swojego pokoju, może uznać za złodzieja i uciąć ci rękę. – Dzięki za podzielenie się upiornymi wspomnieniami z dzieciństwa – powiedział Link. – Na pewno pomoże mi to zasnąć. Nox zmarszczył brwi. – O ile mi wiadomo, Silas, podobnie jak jego przodek, nigdy na dłużej nie oddalał się od laboratoriów. Założę się, że jeśli znajdziemy te laboratoria, znajdziemy też jego. – To gdzie jest ten dom? – spytał Sampson. Nox pokręcił głową. – Nie wiem. Ludzie Abrahama, ilekroć zabierali mnie tunelami na wizytę u mamy, zawiązywali mi oczy. Na to miejsce nałożone też zostało jakieś zaklęcie przesłaniające, tak że śmiertelnicy go nie widzą. Kolejny ślepy zaułek, pomyślał Link. Rewelacja. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do Ethana, po tysiąckroć od niego bystrzejszego. Dla Ethana jednak wciągnięcie w sprawę z Silasem Ravenwoodem zakrawałoby na misję samobójczą. A Link nie mógł pozwolić, by coś się przytrafiło jego najlepszemu przyjacielowi, zważywszy, że Ethan kiedyś już umarł, i to dwukrotnie. – Na pewno istnieje ktoś, kto wie, jak znaleźć te laboratoria – stwierdził Sampson.
W głowie Linka wzbierała pewna myśl, powoli niczym syrop wylewany z butelki. – Istnieje. Gość, który tam wyrósł. – Podniósł wzrok. – John Breed. – Kto taki? – W głosie Sampsona zadźwięczała nieufność, wpisana chyba w jego naturę Ciemnorodzonego. – To jeden z tych dobrych – powiedział Link. – Przedtem jednak, przez długi czas, był ciemnym typem. Dlatego jest taką moją Wikipedią Istot Ciemności. Nox skrzyżował ręce na piersi. – Nie jestem pewien, czy ktoś z tych dobrych zechce wejść w taką sytuację. – Wejdzie i nie tylko. Zaufaj mi. Nox milczał. – Skąd ta pewność? – spytała Necro. – Bo to Abraham Ravenwood ukształtował go w jednym ze swych upiornych laboratoriów. – Link uśmiechnął się szeroko. – I to John pomógł mi go zabić. – Chcesz powiedzieć, że jeden z eksperymentów naukowych Abrahama się zbuntował? – upewnił się Sampson. – Mówimy o tym, jak Frankenstein spotyka RoboCopa – oznajmił z dumą Link. Pominął takie szczegóły jak to, że John Breed był tym hybrydowym inkubem, który go ukąsił, przemieniając w ćwierćinkuba, jakim jest obecnie. Dziwnie byłoby o tym mówić, zupełnie jakby stał przed nimi wszystkimi w samej bieliźnie. Ciężko też było coś takiego wybaczyć, ale wina nie leżała po stronie Johna; Abraham solidnie w nim namącił. Zresztą, gdy było trzeba, John stanął po stronie jego i jego przyjaciół – i to razem z Johnem zabili Abrahama. Tego rodzaju więzi nie sposób zerwać. Zamiast tego Link opowiedział im, jak Abraham Ravenwood dobrał rodziców Johna, inkuba krwi oraz evos – czyli jedną z tych potężnych Obdarzonych, które poprzez dotknięcie pożyczają sobie moce innych Obdarzonych. Abraham wykorzystał tych dwoje, by stworzyć doskonałą hybrydę: o pełni sił inkuba, za to bez żadnych
jego słabości. John potrafił podróżować, miał też nadnaturalną siłę, właściwą tradycyjnym inkubom, ale i moce evos. Był także w stanie dokonać czegoś, czego nie potrafił żaden inny inkub, poza Linkiem: mógł wychodzić na słońce. Jeśli ktoś miał odnaleźć laboratoria, to właśnie John. – To na co czekamy? – spytała Floyd. – Dzwoń do niego. – Jego nie ma w Gatlin – westchnął Link. – Jest w Oksfordzie ze swoją dziewczyną, Liv. – Po to też jest telefon. – Floyd nie ustępowała. – Nie łapiesz. Liv to taka zwariowana geniuszka, co całe życie spędza w bibliotece. W Gatlin nigdy nie nosiła przy sobie telefonu, a i John nie jest od niej lepszy. Masę razy próbowałam dodzwonić się na numer, jaki mi podał i zawsze przerzucało mnie na pocztę głosową. – Okej – powiedziała Floyd. – No to zabierz nas w podróż. – Ja nie latam. – Sampson rozparł się w boksie, krzyżując ręce na piersi. – Serio? – Necro, wyraźnie rozbawiona, szturchnęła go łokciem. – Ty? Sampson wepchnął dłonie do kieszeni, wyglądał na zakłopotanego. – Podróżowanie nie bardzo przypomina latanie – stwierdził Link. – To coś jak bycie wsysanym przez odkurzacz. Ciemnorodzony popatrzył na niego. – Chociaż przedstawiasz to tak zachęcająco, jednak sobie odpuszczę. – Żal się przyznać, ale zostaję z Sampsonem – powiedziała Necro. – Dość, że i tak opuszczam ciało i do niego wracam. Nox odwrócił wzrok. Necro ledwie doszła do siebie po tym, jak wykorzystał jej moce nekromantki, dopuszczając, by Abraham nie tylko zajął jej ciało, ale i je zatruł. Link nawet teraz widział, że cienie pod jej oczami są głębsze niż przedtem. Oni wszyscy wiele przeszli, przez Rid i przeze mnie. Nox zresztą też – tyle że on sporo kłopotu też narobił.
Ale Floyd, Necro i Sampson? Pomyśleć, o ileż łatwiej by się im żyło, gdyby Abraham i Silas dostali to, czego zażądali. Jak mógłbym ich teraz prosić, by zapisali się na rundę drugą nawalanki Obdarzonych? – Ja się zabiorę – oznajmiła natychmiast Floyd. Link był jej wdzięczny, ale miał też poczucie winy. – Nie musisz robić niczego wbrew sobie. – Ostatecznie, serce Linka od zawsze należało do pewnej konkretnej syreny, którą za wszelką cenę zamierzał odnaleźć. – Dzięki za wyjaśnienie – odparła Floyd z uśmiechem. – Ja też jadę – oświadczył Nox zza stołu. – Nie wydaje mi się, że to dobry pomysł – powiedział Link. – John jest trochę jak nasz Sammy Boy. Trochę mu zajmuje przekonywanie się do ludzi. A wy dwaj niewiele macie wspólnego. – Jadę. – Nox już się podnosił, ale Necro go przytrzymała. – Pozwól, że ujmę to inaczej – rzekł Link. – Nie jedziesz. Jeśli więc nie podróżujesz, masz pecha. A jeżeli naprawdę ci zależy na Ridley, przestań się tu ciskać i marnować czas. Zarzuty były raczej trafione, bo Nox się wycofał. – Nox, głowa do góry – pocieszyła go Floyd. – Znajdziemy tego Johna Breeda. Wszyscy wyszli za Linkiem na zewnątrz. Poprowadził ich za restaurację, żeby mogli się z Floyd zdematerializować, nie budząc sensacji. Wyciągnął do niej rękę. – Gotowa? Floyd skinęła głową i chwyciła jego dłoń. Necro uściskała ją szybko. – Powodzenia. – Nie będzie nam potrzebne. – Ledwie Floyd zdążyła to powiedzieć, zniknęli. Amerykański telewizyjny serial sensacyjny (1986-1995). W Polsce emitowany bywa na kanale CBS Action. [wróć]
ROZDZIAŁ 3: NOX Street of Dreams Newark? Czyli New Jersey? Nadal tego nie łapię. Wiecie przecież, że Obszar Trzech Stanów1 nie jest dla nas przyjazny. – Necro, idąc za Noxem i Samem wzdłuż ulicy, dawała wyraz swemu wzburzeniu. – Czy tylko ja mam stąd niezbyt miłe wspomnienia? – Będzie dobrze – zapewnił ją Nox. – Ze względu na piłkarskie mamy2 i mafię śmiertelników nawet oprychy Silasa unikają Stanu Ogrodów jak zarazy. – Czy po pożarze w Syrenie to trochę nie za blisko domu? – Necro nie uwolniła się jeszcze od wątpliwości. – Bo wówczas roiło się od ludzi Silasa. Może nie pamiętasz, ale ja tam byłam. – I właśnie dlatego w Jersey będzie bezpiecznie. Klub padł. Silas ma teraz na głowie większe sprawy. Sampson zatrzymał się przed kompleksem tandetnych domków, stylizowanym na wioskę z czasów Tudorów. – Essex House. Należy do April, a może June. Jakieś kalendarzowe imię. Tyle pamiętam. – Cudnie – stwierdziła Necro. – Miło się dowiedzieć, ile dla ciebie znaczą twoje byłe dziewczyny. – Nie była moją dziewczyną – sprostował Sampson, rumieniąc się. – Po prostu kiedyś z nią kręciłem. – To niby lepiej? – Necro uniosła brew. – Mnie tam nie obchodzi, kim była, o ile zostawiła nam klucz – powiedział Nox. Podsłuchawszy Sampsona niespecjalnie sobie radzącego z rozmową telefoniczną, wiedział tyle, że owa April czy June – czy jak jej tam było – wręcz się ucieszyła, że może ich u siebie gościć, licząc na odnowienie kontaktów z Sampsonem. Necro pokręciła głową. – Zdarzył ci się kiedyś związek trwający dłużej niż jedną
noc? – Zabrzmiało to żartobliwie, ale po twarzy nekromantki widać było, że nie odpuści, póki nie otrzyma szczerej odpowiedzi. Sampson się zafrasował. – Może jeszcze nie trafiłem na odpowiednią dziewczynę. – I tak sobie mów – powiedział Nox. – Pozostanie ci jeszcze zaliczyć dziesięć miesięcy – czemu poprzestawać na April i June? Mogą być jeszcze September i October, November i December… – Wystarczy. – Sampson spod donicy na ganku wygarnął klucz. Jak tylko znaleźli się w środku, Necro poczuła się jak w domu i klapnęła na sztucznie postarzony fotel. Podniosła haftowaną poduszkę z ptakami i wielkim żółtym słońcem i spojrzała na Sampsona. – To oficjalny werdykt. Wygrałeś. Masz najgorszy gust, jeśli chodzi o dziewczyny. Nox zagapił się na tę poduszkę, jakby zobaczył ducha. W pewnym sensie tak właśnie się poczuł. Czy to możliwe? Naprawdę byłbym aż tak głupi? Tamci nawet tego nie zauważyli. – Niech ci będzie. Żaden z niej geniusz. – Gdy Sampson otworzył lodówkę, chowając się za jej drzwiami, dało się wyczuć zażenowanie. – Ale przynajmniej znalazłem miejsce, gdzie się możemy zatrzymać. Nox nie może wrócić do swojego apartamentu. Ja nie mogę do naszego, nie po tym, jak wsadziłem łapę w okno jednej z fur Silasa. – A potem ją ukradłeś – dodał Nox. Wyjrzał przez okno, na ten wielki czarny samochód, tak bardzo nie na miejscu na tym osiedlowym parkingu, pełnym srebrnych minivanów. Poczuł nagle, że dałby wszystko, byle znaleźć się daleko stąd zamiast tkwić w tym okropnym mieszkaniu. Musiał oczyścić umysł i coś sobie przypomnieć. Sampson wyjął bochenek chleba i górę składników do kanapek, łącznie z całym słoikiem pikli. – Majonez ekologiczny? Co to jest majonez ekologiczny? – Otworzył słoik z ręcznie wypisaną etykietą, powąchał ten majonez
i mina mu się wydłużyła. – Na pewno nic jadalnego. Nox sięgnął po swój płaszcz. – Idę się przejść. Muszę trochę odetchnąć. Spróbuję sobie przypomnieć. Necro ulokowała swoje glany na poręczy fotela i otworzyła jakiś album o albumach. – Nie zrób niczego, czego ja bym nie zrobiła. Zamknąwszy za sobą drzwi wejściowe, Nox wiedział już, co musi zrobić. Ledwie wyszedł na chodnik, wyjął z kieszeni zapalniczkę. Świat wokół niego się rozmył, a wizja uderzyła z całą mocą… *** Dwaj mężczyźni w samochodzie pędzą autostradą, zostawiając za sobą wijący się szlak dymu z cygara. – Co chcesz, żebym z nią zrobił? – pyta większy z nich. – To zależy – Głos drugiego… jest znajomy. Silas. – Przekonamy się, jak zareaguje na infuzję. Mam dobre przeczucia co do tej: szczęśliwa trzynastka. – Nie rób sobie nadziei. Pracujesz nad tym od lat i jeszcze nie zadziałało. – Próby i błędy – mówi Silas. – Tak działa nauka. Doktorek uważa, że wreszcie udoskonaliliśmy formułę, a ta dziewczyna to nie jakaś twoja typowa Obdarzona. Stoi za nią bardzo mocny rodowód. – A jeśli infuzja nie poskutkuje? – pyta ten potężniejszy. Jest taki wielki, że to na pewno Ciemnorodzony. Silas strzepuje popiół przez okno. – Będziesz mógł ją zabić jak resztę porażek lub zachować. Twój wybór. – Po tym, jak zadałeś sobie tyle trudu, by ją dopaść? Na pewno nie zechcesz tego, co pozostanie?
– Mnie nie interesuje wadliwy towar – odpowiada Silas. Przez kolejne mile autostrady nic się nie dzieje, aż przed samochodem pojawia się zielona tablica: NOWY ORLEAN 42 MILE. – Jeśli ci to wyjdzie, Syndykat będzie nie do powstrzymania – mówi Ciemnorodzony. Silas zatrzymuje samochód i odwraca się, by spojrzeć na swojego wspólnika. – Nie. To ja będę nie do powstrzymania. *** W polu widzenia peryferyjnego Noxa skraj świata znowu się rozmazał, a gdy zebrał siły, by wyprzeć z umysłu tę mgłę, serce mu w piersi załomotało. Wadliwy towar. Silas musiał mówić o Ridley. Wiele trudu sobie zadał, by ją pojmać. A skoro tak o niej teraz mówił… Ona żyje. Nox, choć adrenalina tętniła mu w żyłach, zmusił się do podporządkowania logice. Możliwe, że Silasowi mogło chodzić o kogoś innego. Tyle że ja nie miałbym wizji dotyczącej jakiejś przypadkowej dziewczyny. Drugi wniosek był tym, o który chodziło. On więzi Ridley. Gdzieś w Nowym Orleanie lub w tamtej okolicy. Mamy więc jeszcze trochę czasu. Niewiele. Nox dał sobie czas na oddech, ale jedynie minutę. Jeżeli miał rację i Rid nadal żyła, zegar tykał. Nie był pewien, o jakiej infuzji mówił Silas, ale jeśli sprawa dotyczyła któregoś z jego eksperymentów, nie wyglądało to dobrze. Wiem przynajmniej, gdzie Silas ją trzyma. Skoro Silas zmierzał do Nowego Orleanu, oznaczało to, że
jedzie do Ravenwood Oaks – na plantację Abrahama. W to miejsce, gdzie Nox odwiedzał mamę. Powinienem powiadomić Necro i Sama. Ale nie potrafię. Kupili szalony plan Linka ze znalezieniem tamtego Johna. Ale dajcie spokój. Z kogo te żarty? Żaden przyjaciel Linka na nic się tu nie przyda. Hybryda jest durniem i z durniami trzyma. Nox obejrzał się na kompleks domków za plecami, wpychając ręce w kieszenie. Nie mogę zabrać ze sobą Necro i Sampsona. Dość ich skrzywdziłem. Zwłaszcza Necro – o mało przeze mnie nie zginęła. A Sam brał na siebie przeznaczone dla mnie kule więcej razy, niż mogę zliczyć. Znów skończy się to dla nich bólem. Ponieważ dla ludzi, na których mu zależało, zawsze kończyło się to bólem. I to była najboleśniejsza refleksja. To ja jestem prawdziwym zagrożeniem, ale o tym to zawsze wiedziałem. Nox lepiej czuł się, wiedząc, że jest zdany tylko na siebie, a Rid poznała, jak to jest być powodem tego, że ludzie wokół zawsze cierpią – nawet jeśli tego nie chcesz. Marząc, byś mógł zająć ich miejsce. Samolubne było to narażanie ich na niebezpieczeństwo, podczas gdy Nox ze stołów gry w swoich klubach zgarniał dla siebie więcej darów, przysług i mocy, niż potrzebował. Te DPM-y powinny zrównoważyć to, że pójdzie sam. Nie wspominając już, że zabranie większej grupy jedynie zwiększałoby szanse ich przyłapania. Więcej zdziałam sam. Nie narażając raz jeszcze ich życia. Nox wiedział, dokąd to wszystko zmierza – i co ma się wydarzyć. Rid poradziła mi, by tak postąpić. Ona by zrozumiała. Powiedziałaby: Skończ z marudzeniem. Rusz tyłek i jedź. Nox poszedł w dół ulicy, czując na sobie wzrok Sampsona patrzącego przez okno na piętrze.
Skręcił za róg i ruszył prosto do kolejki dojazdowej. Tak się składało, że kryły się tam też najbliższe drzwi zewnętrzne, jeden z magicznych portali wiodących ze świata śmiertelników w tunele Obdarzonych. Nie zamierzał czekać, aż Floyd i Link wrócą. Już nie. Jeśli Ridley nadal żyła, nie miała aż tyle czasu, a on nie zamierzał składać jej losu w ręce jej debilnego chłopaka lub Johna Breeda, kolejnej hybrydy, nie wiadomo nawet, czy godnej zaufania. Wadliwy towar. Na myśl o tych słowach Silasa dłonie same zwinęły mu się w pięści. A jeśli, gdy tam dotrę, będzie już po niej – lub jeśli to nie ona, bo już wcześniej umarła – Silas to popamięta. Link co do jednego się mylił: John Breed nie był jedyną osobą znającą położenie nowoorleańskich laboratoriów Abrahama i siedziby Syndykatu. Nox uświadomił to sobie, jak tylko w tamtym mieszkaniu śmiertelniczki ujrzał tę głupią haftowaną poduszkę – tę, co wyglądała jak ogromne żółte słońce. Uruchomiło to wspomnienie, które podpowiedziało mu, gdzie powinien się udać i co potem zrobić. Starając się uciszyć ten głos w swojej głowie, przepchnął się przez ludzi czekających na peronie na pociąg i prześliznął przez drzwi za windami. W sali było ciemno, w powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Minął zapomniane podświetlane tablice, nieużywane od niemal dekady, odkąd miasto unowocześniło tę stację. Na końcu sali wypatrzył zewnętrzne drzwi. Nox przykucnął i dotknął pokrywy studzienki kanalizacyjnej, szepcząc zaklęcie umożliwiające dostęp: – Aperi portam. Innymi słowy, otwórzcie te cholerne drzwi. Gładko się odsunęły i mógł zsunąć się w coś, co zdawało się grozić śmiercionośnym upadkiem. Nox jednak wiedział, że czekają tam na niego niewidzialne schodki. Ledwie stopy dotknęły pierwszego stopnia, przeskoczył pozostałe, zostawiając za sobą
świat śmiertelników. Przewidywalność świata Obdarzonych była wręcz kojąca. Niewidzialne schody zawsze były tam, gdzie człowiek się spodziewał niewidzialnych schodów, a zaklęcia nieodmiennie otwierały magiczne drzwi. Jeśli pominąć fakt, że w tunelach Obdarzonych czas i przestrzeń funkcjonowały inaczej, większość z nich nie różniła się zbytnio od miast i ulic świata śmiertelników. Owszem, czasem wyglądały tak, jakby się weszło w ilustrację z podręcznika historii – średniowiecza, odrodzenia czy wiktoriańskiego Londynu – inne zaś przypominały mu powieści fantasy czytane w dzieciństwie. Ten tunel ich nie przypominał. Gdy pod jego butami chlupotała cuchnąca woda, a szczury śmigały przez ten ściek, Nox był rad, że tunel tak kiepsko oświetlono. Dotychczas niewiele włóczył się po tunelach ściekowych, a coś takiego zapewne czekało go już wkrótce – przygnębiało go to, choć miejsce, do którego się wybierał, było o wiele gorsze. To określenie odnosi się do obszaru metropolitalnego Nowego Jorku, leżącego na terenie trzech stanów: Nowego Jorku, New Jersey i Connecticut. [wróć] Tak miło nazywa się w USA przedstawicielki wyższej klasy średniej, mieszkające zwykle na przedmieściach i raczej niepracujące, których głównym zajęciem wydaje się dowożenie ich dzieci na liczne zajęcia pozalekcyjne (oraz oczywiście odwożenie z nich). Szczególnie wyróżnia się tu szkółki piłkarskie, stąd taki właśnie przydomek. Generalnie, określenie matek łaknących dla swych pociech aktywnego życia i starających się im to zapewnić za każdą cenę, niekiedy wręcz przebojem. [wróć]
ROZDZIAŁ 4: RIDLEY Dreaming Neon Black Zapamiętuje się każdą sekundę swojej śmierci. Tak przynajmniej było w przypadku Ridley. O ile umarła. Pewności nie miała. Ta kwestia była nieco mglista. Najpierw była solówka gitarowa, przedzierająca się przez trzaski radia, potem umysł zalały dźwięki i obrazy. Czarna ciężarówka pędząca ku Rzęchowi… Pisk opon i zgrzyt metalu… Wrzask dźwięczący mi w uszach. Link wykrzykujący moje imię… I dym, i żar, i płomienie… Ridley powoli otworzyła oczy. Leżała na plecach, a w głowie miała watę. Wszystko skąpane było we mgle, jakby patrzyła w obiektyw zasmarowany wazeliną. Błagam, niech to nie będzie trumna. Serio. Miałam epickie plany na swój pogrzeb. Mocno mrużyła oczy, aż wreszcie dojrzała nad sobą coś, co mogło być niewyraźnie widocznym sufitem sypialni. Bogu dzięki. Pomacała wokół ręką i wyczuła pod sobą sztywny materac. Gdzie jestem? I od jak dawna? I ‒ co ważniejsze ‒ gdzie jest Link? Spróbowała sobie przypomnieć szczegóły wypadku, ale po płomieniach i dymie nie było już śladu. Jeżeli zginął… po tym wszystkim, co przeszliśmy, osobiście go zabiję. Takie to moje szczęście. Oddać wreszcie swe serce chłopakowi, chwilę przed tym, zanim jego własne przestanie bić.
Przejechała ręką po twarzy, ścierając kilka zabłąkanych łez. Nawet nie poczuła, jak napłynęły, ale ten nagły ruch sprawił, że jej plecy przeryła fala bólu. Czuła się tak, jakby ktoś jej ciało potraktował młotkiem. Szyję miała tak obolałą, że cierpiała przy każdym oddechu. Ręce pokryte były żółtawo-fioletowymi sińcami, a sądząc po tym, jak dokuczały jej ramiona i plecy, tamte partie ciała też były posiniaczone. – Daj mi znać, kiedy oprzytomnieje – powiedział gdzieś w oddali jakiś męski głos. – To chyba już niedługo. Ridley przekręciła głowę w bok, krzywiąc się z bólu, cały czas też starając się wyrwać z otumanienia. Szerokim spojrzeniem ogarniała otoczenie. Światła dostarczał tu jedynie ozdobny żyrandol, aż lśniący od kryształów, a perski kilim, raczej dosyć drogi, przykrywał betonową podłogę. Kamienne mury wyszorowano do bladej szarości, bezskutecznie starając się, by to pomieszczenie miało w sobie mniej z więziennej celi. Efekt psuły jednak zakratowane drzwi. Zamknięto mnie w celi udekorowanej jak w jakimś psycholskim hoteliku. To świat z Milczenia owiec. Lada moment po drugiej stronie tamtych krat stanie jakiś świrnięty seryjny morderca, kombinując nad fasonem płaszcza z mojej skóry. Za kratami odbił się echem inny męski głos, chrapliwszy od pierwszego. – Masz ustalić, gdzie zniknęła tamta hybryda, bo o twoją dupę tu chodzi. Nie wezmę na siebie tego zaniedbania. Mamy jasność? Hybryda. Mówią o Linku. Może jest jeszcze szansa, że przeżył. – Już jednego z nich zgubiłeś – kontynuował ten drugi głos. – Gdy sytuacja znów będzie pod kontrolą, obaj za ten błąd zapłacimy. Odszukaj więc wcześniej tę hybrydę albo wrzucę cię pod coś gorszego niż autobus. Zrozumiałeś? – Facet mówił z akcentem południowca, jak sąsiedzi Linka z Gatlin. Rozmowa przeszła w ciągłą mamrotaninę, bo wokół niej
znów zacisnęła się mgła. Oddychaj. Zamknij oczy i skup się. Choćby to bolało. Trzeba było dłuższej chwili, by stłumione słowa znów nabrały sensu. – Naprawdę myślisz, że ta syrena cokolwiek nam powie? – spytał gość, który właśnie dostał opieprz. Południowiec wybuchnął śmiechem. – Zanim on z nią skończy, powie mu wszystko. I wtedy zacznie się prawdziwa zabawa. Ridley ścisnęła skronie nasadami dłoni, usiłując oczyścić głowę. Gdyby te głosy uwolniły się od takiego pogłosu i rozwibrowania, jakby znajdowała się w jarmarcznym gabinecie śmiechu, może mogłaby rozgryźć, z kim ma do czynienia. Co u licha mi podali? Środek uspokajający dla koni? – No to ją rozrusza. A co potem? Myślisz, że ją sprzeda? – spytał pierwszy facet. – Założę się, że w Syndykacie całym tabunom Obdarzonych marzyłaby się taka gorąca syrenka jak ona. Oddech Ridley ugrzązł w gardle. Sprzeda mnie? Co to za psychole? I jak mam się stąd wydostać, a potem odnaleźć Linka? Nie dopuściła do siebie innej możliwości – tej, że nie ma już kogo szukać. Ten ważniejszy chwilę pomilczał, co chyba niedobrze wróżyło. – Może zatrzymać ją dla siebie. Nie posiada syreny, a dobre trudno znaleźć. O czym oni gadają? Ich buty stukały o beton, oddalając się z każdym krokiem. Ridley nabrała tchu, licząc, że ci dwaj wychodzą. Gdy echo przycichło, usłyszała jeszcze Południowca. – Będzie doskonałym uzupełnieniem Menażerii. Ridley pojęcia nie miała, co chciał przez to powiedzieć, czuła jednak, że byłoby to o wiele gorsze od zamknięcia w pozłacanej
klatce. Tylekroć w swym życiu pakowała się w kłopoty, że potrafiła rozpoznać, o jakie tu chodzi. A chodziło o takie, które zaczynają się od uprowadzenia i odurzenia przez nieznanego osobnika, a kończą marzeniem, by już nie żyć. – Hej? Jak ci tam, Różowa? – Dziewczęcy głos wyciągnął Ridley z mgły, przez którą najwyraźniej nie udało jej się przebić. Nie umiała stwierdzić, ile upłynęło czasu, ale na lustrzanym stoliczku nocnym obok jej łóżka ktoś zostawił tacę z miską mętnej zupy koloru szczyn i szklanką wody. Jak zdołał tu wejść, że nie zauważyłam? Ridley spróbowała usiąść, ale zabrakło jej sił. Nogi miała zimne i uświadomiła sobie, że ubrano ją w coś przypominającego w dotyku szpitalną koszulę nocną – bezkształtnego niczym worek na ryż, podobnie też szorstkiego i taniego. Pod żadnym względem nieprzypominającego jedwabnego kimona gejszy, w którym zazwyczaj wylegiwała się w łóżku. Włosów wolała nie dotykać. Wzdrygnęła się. Wspaniale. Czemu mnie po prostu nie zabili, żeby było już po wszystkim? Sięgnęła po szklankę wody stojącą na stoliku obok niej. Źle oceniła odległość i ta rozbiła się o podłogę. Kogo chcę oszukać? Miała takie trudności z poruszaniem się, jakby usiłowała pływać w basenie pełnym galaretki. Kilka godzin wcześniej zapewne nie usłyszałaby przejeżdżającego tędy pociągu. Teraz już w głowie jej się przejaśniło i przechodziły ją dreszcze na myśl, że osoba, która zostawiła tu tacę, musiała stać nad jej łóżkiem. Ponownie wyciągnęła rękę, tym razem ostrożniej, by zanurzyć palec w owej wątpliwej klasy zupie na jej tacy. Była jeszcze ciepła. Wtedy zauważyła Pierścień Więzi na swym palcu. Był martwy, koloru nieokreślonego. Jakby uszła z niego cała moc, a z nią to coś, co wiązało ją z jej przyjaciółmi. Z Linkiem.
Poczuła, że znów zbiera się jej na płacz. – Hej, Różowa? Chcę tylko wiedzieć, czy nic ci nie jest. – To znów był ten dziewczęcy głos, ledwie silniejszy od szeptu. – Trochę ostro cię potraktowali. Ridley zdołała się podnieść i oprzeć o wezgłowie. Ręce miała tak ciężkie, jakby przesuwając się, za każdym razem na nowo wyciągała je z mokrego cementu. Ale to i tak było niczym w porównaniu z pulsującym bólem głowy. Musieli mi podać coś mocniejszego. Istnieją środki uspokajające dla słoni? Ktoś niewątpliwie ją odurzył, a to coś, co jej podali, było wyjątkowym paskudztwem. Syreny mają wysoką tolerancję na środki odurzające i alkohol, to zaś nie przypominało żadnego z wcześniejszych doświadczeń Ridley. Mimo wszystko zdołała zsunąć się z łóżka i poczołgać po podłodze, zdecydowana odkryć, do kogo należał ten głos i czy uda się zobaczyć, gdzie przebywają. Gdy Ridley już dotarła do kraty, czuła się zarazem i lepiej, i gorzej. Myśli już się tak nie plątały, wracała też koordynacja ruchów. Za to z każdym oddechem targały nią fale mdłości. Przekładając ręce, pięła się w górę kraty, aż wreszcie stanęła, choć nogi jej się trzęsły. – Kto tam jest? – szepnęła. – Wypuść mnie. – Nie mogę. Też jestem zamknięta. – Zabrzmiało to tak żałośnie, jakby sama to powiedziała. Te słowa podziałały jednak na Ridley jak wstrząs; w tym momencie instynkt przetrwania okazał się mocniejszy niż wszelkie narkotyki. – Od jak dawna tu jesteś? – spytała. – Od miesięcy – odpowiedziała tamta dziewczyna. – Już sama nie wiem. – Od dziewięciu miesięcy – wymamrotała gdzieś, w głębi korytarza, druga dziewczyna, z silnym niemieckim akcentem. Było to tak ciche, że Ridley musiała wytężyć słuch, by rozróżnić słowa. – Drew jest tu od dziewięciu miesięcy. Przyszła po mnie. Ja jestem
Katarina. To jest zły sen, pomyślała Ridley. Albo urojenie wywołane narkotykiem. Tak czy inaczej nie jest prawdą. Nie może być. – Kto nas tu pozamykał? – spytała. Nie pierwszy raz przebywała w klatce, nie wyobrażała sobie jednak, że to się może powtórzyć. Szczęście syreny. Na korytarzu echem odbiły się kroki. – Obudzić ją. Dość już spała. – Chrapliwe głosy. Głosy mężczyzn. Takie, którym obojętne, czy komuś przeszkodzą. Ridley powlokła się do łóżka, wszystko widząc jakby zamazane. Przez korytarz obok jej celi przesunął się jakiś cień. Chwilę później po drugiej stronie krat pojawiła się jakaś zwalista sylwetka. – Słodko się spało, syreno? Mam nadzieję, że ucięłaś sobie miłą drzemkę – powiedział ten wielkolud. Ridley rozpoznała akcent południowca. Otworzył celę i wszedł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Ridley zmusiła się do tego, by skupić na nim wzrok, i przywołała moc przekonywania. Nie chcesz tu być. Chcesz odwrócić się i wyjść. Nie kłopocz się zamykaniem drzwi. Facet, zbliżając się, schował klucze. Gdy zauważył, że Ridley się w niego wpatruje, wybuchnął śmiechem. – Nie wysilaj się, syreno. Na Ciemnorodzonych moc przekonywania nie działa. Ridley pozwoliła, by wzrok znów jej się zaćmił, i opadła na wezgłowie. Jeśli nie zdoła wykorzystać swych mocy na tych, co ją uwięzili, to jak ma się stąd wydostać? – Co zamierzacie ze mną zrobić? – zapytała. – Akurat teraz zamierzam dać ci kolejną działkę dobrego towaru. – Wyjął z kieszeni strzykawkę i odbezpieczył ją, uderzając przy tym palcem. – Firma stawia.
– Daj jej spokój. Jak przerobisz jej mózg na papkę, twój szef się wścieknie – powiedziała Drew skądś zza kraty. – Zamknij mordę – warknął Ciemnorodzony, szykując igłę. – Albo będziesz następna, Papkowaty Móżdżku. Ridley się skuliła. – Nie musisz tego robić. Nie zamierzam krzyczeć ani nic takiego. – Krzycz sobie, ile wlezie, syreno. Nikt cię tu na dole nie usłyszy. – Wyszczerzył się tak, że zęby błysnęły w mroku. – A ja uwielbiam wrzaski. Ja tym żyję. Zapytaj swoje nowe przyjaciółki. – Podniósł głos. – Dobrze mówię? Papka, może teraz coś powiesz? Ridley przeszły dreszcze i nikt już się nie odezwał. Tamten sięgnął do przegubu dłoni Ridley. Próbowała się bronić, ale ogromny Ciemnorodzony był większy nawet od Sampsona. Tej walki nie wygram. Igła weszła w jej rękę niby cienki szary robak wnikający pod skórę, ona zaś najpierw skrzywiła się z bólu, a potem mimo woli się odprężyła, bo już przetaczała się przez nią chłodna fala chemicznie wywołanej senności. Usilnie starała się jej oprzeć, ale ciało już odpływało. – To ci obrączka – oznajmił wielkolud, patrząc na jej rękę. – Co to, prezent od twojego chłopaka? Roześmiał się, a ona już chciała mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić tę głupią igłę, ale nagle nie mogła sobie przypomnieć dlaczego. Nie. Walcz. Jeśli teraz stracisz kontrolę nad sobą, stracisz wszystko. Pozostań przytomna i znajdź drogę wyjścia. Link cię odnajdzie. – Co to za nora? – wymamrotała, gdy pokój to pogrążał się w ciemności, to się z niej wyłaniał. Musi się tego dowiedzieć. Musi pozostać przytomna. Musi powiedzieć Linkowi… Usłyszała ciężkie kroki; potem drzwi celi się zamknęły.
– Witamy w Menażerii.
ROZDZIAŁ 5: LINK London Calling Floyd i Link przemknęli przez ciemność, by w końcu wylądować bezładnie, jedno na drugim. Link od razu to odczuł: te jakże znajome zawroty głowy po podróży – po zanegowaniu przestrzeni, czasu i praw fizyki, w sposób dany jedynie inkubom. To naprawdę ożywiało. I wyzwalało. I… – Chyba się porzygam – powiedziała gdzieś spod niego Floyd. Przyprawiało o mdłości. Link przetoczył się na bok i wyplątał nogi spomiędzy jej nóg. – Wsadź głowę między kolana. To działa. Albo zwymiotuj. To też działa. Floyd skorzystała z jego rady, jej długie włosy dotknęły trawy. – Jeśli zamierzasz częściej podróżować, powinieneś to jeszcze poćwiczyć. Popracować nad lądowaniem. – Bez obaw, zrobię to. – Link się rozejrzał. – Jak będziemy wracać. – Obiecanki cacanki. Link usiadł, wysoko podnosząc rękę i dobrze się przyjrzał swemu Pierścieniowi Więzi. Płonął ognistą czerwienią. Świadomość, że jednak działał, była doznaniem słodko-gorzkim. Nie był więc totalnie zepsuty, nie działał tylko, gdy szło o odszukanie Rid. – Muszą tu gdzieś być – oświadczył. – Liv i John. Mój pierścień nastroju Obdarzonych wariuje. – Wepchnął rękę do kieszeni. – Pewien jesteś, że to właściwe miejsce? – Floyd siadła prosto, wytrzepując z włosów trawę. Prawdę mówiąc, Link nie do końca był pewien, czy podróż
zaniosła ich do Oksfordu, czy do jakiegoś innego miasta z dziwnie wyglądającymi budynkami przypominającymi mu kościoły. Jeśli nie liczyć wyprawy tunelami na Barbados, nigdy nie opuszczał USA – a nawet jego południowej części – i dopiero tego lata wyruszył wraz z Rid aż do Nowego Jorku. I jeśli nie liczyć tamtego dnia, który spędziliśmy z Rid na południu Francji. Miała na sobie to swoje czerwone bikini. No, ale to była Francja, kraj, gdzie francuskie frytki były cieniaste (a nie cienkie) i cały dzień zmarnował na szukaniu Koloseum (dopóki Rid nie wyjaśniła mu, że mają je we Włoszech). Skąd miałby wiedzieć, jak wygląda Anglia? Link drapał się więc teraz w mózg, usiłując przypomnieć sobie jak najwięcej z tego, co widział na filmach o Harrym Potterze. – Wielkie czerwone autobusy i budki telefoniczne, tak? Goście w muchach i przyduże piwa? – O czym tam mamroczesz? – Floyd zadarła głowę. – O Zjednoczeniowym Królestwie – wyjaśnił Link. Floyd postarała się nie wybuchnąć śmiechem. – Tak? To tak się teraz nazywa? Link wzruszył ramionami. – Nie jestem pewien, ale mam nadzieję, że jesteśmy w Londynie. Zgarnęła włosy z twarzy i związała w kucyk. – Mam wyłożyć prosto? Dziewczyna Johna, Liv, studiuje na Oksfordzie i dlatego zabrałeś nas do Londynu? – Jakiś problem? – Tak, geniuszu. Ponieważ Uniwersytet Oksfordzki jest w Oksfordzie. Prawdopodobnie dlatego wpadli na tak sprytną nazwę. Link się rozejrzał. Wylądowali na odkrytym dziedzińcu otoczonym budynkami z szarego kamienia. Ruszył ku jednej z co najmniej tuzina identycznych bram, potem przeskoczył przez krzaki na jakąś zadaszoną alejkę. – Zwolnij – zawołała za nim Floyd. – Sorki. – Chwycił ją i przeniósł przez krzaki. Przeszli tą alejką przez jeden z budynków, na brukowaną
uliczkę rodem z filmów. Pospiesznie mijali ich studenci i wyglądający na gderliwych staruszkowie w tweedowych kamizelkach. Popatrzył na nich. – Jak by się tu dowiedzieć, czy trafiliśmy we właściwe miejsce. Może powinniśmy kogoś spytać? – Zatrzymał kościstego gościa w okularach i T-shircie Trinity College. – Hej, koleś, czy to Uniwersytet Oksfordzki? W Zjednoczeniowym Królestwie? Gość cofnął się i dziwnie na niego spojrzał. – Tak, przypuszczam, że tak. Mniej więcej. – Zaczął się odwracać. – Gdzie tu jest biblioteka? – spytał Link. – Która? Teraz to Link dziwnie na niego popatrzył. – To jest więcej niż jedna? Czemu? Gość poprawił okulary i zerknął na Floyd, co chyba jednak nie dodało mu otuchy. – Oczywiście. Której szukacie? Link zmarszczył brwi. Zważywszy, że chodziło o Liv, istniała tylko jedna logiczna odpowiedź. – Największej. *** Link wpatrywał się w ogromny budynek, który w Nowym Jorku mógłby zająć całą przecznicę. Biblioteka Hrabstwa Gatlin wyglądałaby przy nim jak wychodek. Odwrócił się do Floyd. – Naprawdę myślisz, że ten budynek jest cały pełen książek? Takich papierowych? Wzruszyła ramionami. – Jest tylko jeden sposób, żeby sprawdzić. Ustawili się w kolejce za grupką dziewcząt będących prawdopodobnie studentkami. Wszystkie mówiły z brytyjskim akcentem, więc Link nie bardzo wiedział o czym. A i tak
wydawało mu się to sceną z jakiegoś filmu lub serialu. Link dość się naoglądał Batmana, żeby poznać, iż ten budynek jest gotycki. Gotycki w stylu Gotham City. Tak mogłaby wyglądać rezydencja Wayne’ów. Za sprawą okalających dach iglic przypominających ząbkowane miecze, skojarzyła mu się z takim dziwacznym kościołem z okładki jednego z tych podręczników historii, których nigdy nie chciało mu się otwierać. Tyle że ten budynek tak samo onieśmielał i budził niepokój, jak Ravenwood Manor, posiadłość wujka Ridley w Gatlin. Poszli za studentkami, przez dziedziniec, do głównego budynku. Studentki, jedna po drugiej, machając czymś, co wyglądało na legitymacje, otwierały sobie elektroniczną bramkę obrotową. Link, zbliżywszy się do niej, przystanął. – Cholera. Żeby wejść, potrzebna jest taka karta. W Hogwarcie tego nie widziałem. – No to przeskocz – poradziła Floyd. – Po nowojorsku. Bramka sięgała tylko do pasa, ale wokół było mnóstwo ludzi, a on i Floyd raczej nie ginęli w tłumie. Ktoś za nimi chrząknął. – Przepraszam – powiedział jakiś facet z angielskim akcentem, trzymając w dłoni legitymację. – Sorki – odparł Link, cofając się. – Właśnie próbujemy wejść. Anglik omiótł ich spojrzeniem. – Jedynie studenci mają dostęp do biblioteki, o ile wystąpili o kartę czytelnika. – Wskazał coś za ich plecami. – Ale możecie nabyć bilety dla zwiedzających, tam, przy Wielkiej Bramie. – Dzięki. – Link szarpnął Floyd za ramię. – Chodźmy po bilety. Jak już wejdziemy, urwiemy się z wycieczki. Kiedy już przebili się przez kolejkę i dotarli do kasy biletowej, Link zrobił się nerwowy. – Dwa bilety, proszę. – Otworzył portfel. – Proszę pani. – Siedemnaście funtów – powiedziała kasjerka. –
Szterlingów. Link spojrzał na banknot dwudziestodolarowy, który trzymał w ręku. Wszystko tu było inne, łącznie z pieniędzmi. Przełknął ślinę. – Tak, już się robi, pani Sterlingoff, przepraszam. Jedną minutkę? Poszukam drobnych. – Obejrzał się na Floyd, zniżając głos. – Jeżu. Ile to musi być drobnych, żeby ważyły siedemnaście funtów? To więcej niż Lucille Ball. – Jesteś żywą reklamą systemu edukacji śmiertelników, prawda? Floyd przewróciła oczami i wyłuskała mu z dłoni banknot. Gdy podsunęła go kasjerce, dwudziestka Linka zmieniła się w niesamowicie wyglądający purpurowy banknot z liczbą dwadzieścia w jednym z rogów. – Proszę bardzo – powiedziała kobieta, popychając w ich stronę bilety. Gdy odchodzili, Link uśmiechał się szeroko. Warto było mieć pod ręką iluzjonistkę. Trącił Floyd ramieniem. – Niezła sztuczka. – Co, tamto? – Onieśmielona skubała rąbek swojej koszulki. – Proszę cię. Takie coś robiłam już w zerówce. Poczekaj, aż zobaczysz, co robię z kartą kredytową. – Już sobie wyobrażam, co mogłabyś zrobić z moimi świadectwami szkolnymi. Dołączyli do grupy turystów, skupionej przed przewodniczką, właśnie zaczynającą oprowadzanie. – Dysponując blisko dwustu kilometrami półek zastawionych książkami i dwudziestoma dziewięcioma czytelniami, Biblioteka Bodlejańska jest drugą pod względem wielkości biblioteką w Zjednoczonym Królestwie. Największą jest, oczywiście, Biblioteka Brytyjska. – To nie jest tak, że one wszystkie są brytyjskie? – zdziwił się Link. Poczuł na ustach dłoń Floyd. – Zamknij się.
Przewodniczka poprowadziła wszystkich na wąskie schody przechodzące w podłużną salę od podłogi po sufit wypełnioną książkami. Link zagapił się na malowidła ciągnące się przez całą długość sufitu nad poziomymi belkami z ciemnego drewna. Regały, wykonane z takiego samego drewna, poprzedzielane były okrągłymi kolumnami, tak jak ozdobne półki w gabinecie wujka Ridley. Całe sale wyłącznie dla starych książek. To nie miało sensu. Ulubionymi książkami Linka nie wypełniłoby się nawet jednego pokoju, nie mówiąc już o całym budynku. Na świecie nie było tylu powieści z serii Gwiezdne wojny. – Oto Biblioteka Duke’a Humfreya, najstarsza czytelnia w naszej bibliotece – oznajmiła przewodniczka. – Przechowywane są tu mapy, nuty i rzadkie księgi, sprzed 1641 roku. Proszę zwrócić uwagę na to, że wiele spośród tych woluminów przytwierdzonych jest do półek łańcuchami. Przed wynalezieniem druku księgi były niełatwe do zdobycia, a przez to nadzwyczaj cenne. Łańcuchy te są na tyle długie, by umożliwić czytanie ksiąg, a jednocześnie zagwarantować, że pozostaną w czytelni, do której przynależą. Link też zwrócił uwagę na łańcuchy. – Przymocowują tu książki jak skórzane kurtki w markecie w Summerville. Myślisz, że mają tu Harry’ego Pottera? Floyd zmarszczyła brwi i odgarnęła z oczu blond kosmyki. ‒ Trzeba wykombinować, jak urwać się z tej wycieczki i znaleźć twojego przyjaciela. Przewodniczka poprowadziła turystów na korytarz, a Link chwycił Floyd za rękę, przytrzymując ją. – Niech pójdą przodem – szepnął, ruchem głowy wskazując najbliższe schody. Kiedy ostatnia osoba z grupy dotarła do końca korytarza, Link znów złapał rękę Floyd i pociągnął na schody. Nie wziął jednak pod uwagę, o ile szybciej od Obdarzonej porusza się ćwierćinkub i kiedy zaliczyli trzy kondygnacje schodów, z
impetem wpadła prosto w jego pierś. Akurat wpatrywała się w Linka, próbując złapać oddech, gdy nadszedł jakiś facet. Omiótłszy spojrzeniem Floyd, tak wtuloną w Linka, kiwnął mu głową z aprobatą. Link poczuł, że palą go policzki. Floyd odsunęła się od niego, wygładzając T-shirt. – Miło się przekonać, że w Zjednoczeniowym Królestwie ludzie też miewają brudne myśli. Link obdarzył ją skromnym cieniem uśmiechu. – Sądzę, że gdy w grę wchodzą brudne myśli, świat jest naprawdę mały. Przeszedł za nią przez drzwi prowadzące do rozległej sali bibliotecznej. Piętrzyły się tam nad nim sterty książek, zupełnie jak w bibliotece Obdarzonych, jak Lunae Libri. Tyle że te tutaj były jeszcze bardziej zakurzone. Na środku tej wielkiej sali widział i studentów zgłębiających coś przy długich stołach, i takich, którzy woleli lekturę przy osobnych stolikach. Przyjrzał się stołom, wypatrując jasnych warkoczyków Liv. Śladu po niej nie było, za to Link wypatrzył kogoś, kto wyglądałby jak John – gdyby John był potężnej budowy nerdem. Przy jednym ze stolików przecinających salę w poprzek siedział wielki facet o krótko ściętych, dokładnie tak jak u Johna, czarnych włosach. Rzecz w tym, że zamiast typowego dla Johna czarnego T-shirta i skórzanej kurtki motocyklisty, miał na sobie nerdową i frajerską niebieską koszulę z kołnierzykiem na guziczki, z tych, w jakich John nigdy w życiu by się nie pokazał. To nie może być on. – Coś się tak zagapił? To on? – spytała szeptem Floyd. – Pewności nie mam. Ale jeśli tak, to wpadliśmy w Matrix. Link podszedł do tamtego stolika, nadal niepewny, czy napakowany nerd jest Johnem – dopóki gość nie podniósł ręki z Pierścieniem Więzi Johna, jaskrawo rozświetlonym. Potem podniósł wzrok i Link zobaczył zielone oczy Obdarzonego, a w nich zakłopotanie. – Wiedziałem, że to ty. Słodki jeżu. – Link uśmiechnął się
szeroko. – To prawie jak w Inwazji porywaczy ciał, tyle że tobie porwali tylko ciuchy, mam nadzieję. John wyszczerzył się w uśmiechu i podwinął rękawy koszuli z kołnierzykiem na guziczki, by nadać jej bardziej luzacki wygląd. – To dla Liv. Żeby pomóc jej się wpasować. – Serio? A na ciebie jak to działa? – Link uniósł brew. John wzruszył ramionami, a Link zmierzwił mu krótką czuprynę. – Dalej to sobie wmawiaj, facet – dodał i niby strzelił z bata. John go odepchnął szturchnięciem, przypatrując się Floyd. – Przedstawisz mi swoją przyjaciółkę? – zapytał jakby od niechcenia, ale tak, że Link od razu załapał, o co mu naprawdę chodziło. Czy też, o co naprawdę zapytał. – Jasne, sorki. To jest Floyd. – Istota Ciemności? – spytał John z taką pewnością, jakby potrafił to dostrzec poprzez kolorowe szkła kontaktowe, które Floyd zawsze nosiła pośród śmiertelników. – To jakiś problem? – odpowiedziała pytaniem. – Nie mam nic przeciwko. Widywałem już Linka z inną Istotą Ciemności. – John odwrócił się do Linka z bezgłośnym pytaniem. – Ona szyje na basie w mojej kapeli – wyjaśnił Link, mając nadzieję, że równie jasno przekazał: Długa historia, stary. Nie pytaj. – W naszej kapeli – sprostowała z irytacją Floyd. – Już nieistniejącej. – W osławionym Syrenim Śpiewie? – John zerknął na Linka. – Czy ma to związek z tym, dlaczego się tu zjawiliście? A skoro o tym mowa, gdzie nasza ulubiona syrena? Link spochmurniał. – O to właśnie chodzi. Rid wpadła w kabałę. Albo i gorzej. To jednak Link wolał pominąć. Ledwie dopuszczał do siebie myśl, że Ridley może nie żyć. Za nic nie podzieliłby się nią z Johnem.
John westchnął i rozparł się na krześle. – Miało mnie to zaskoczyć? – Nie o taką kabałę chodzi. To coś poważnego. – To zawsze jest coś poważnego. – Zaginęła i sądzimy, że mogła trafić w łapy Silasa Ravenwooda – wtrąciła Floyd. – Co? – Wzmianka o Silasie sprawiła, że John zamarł. Nikomu z nich Ravenwoodowie nie zaleźli za skórę tak, jak jemu. – Jak ona się wplątała w sprawy Silasa? – To na mnie polował. Właściwie to na mnie i na ciebie. Chciał pomścić śmierć Abrahama, a do tego uwięzić Rid w klatce czy coś w ten deseń. Kołek Nox Gates nas sprzedał – wyrzucił z siebie Link, niemal nie tracąc czasu na oddech. – Byśmy im zwiali, ale nas namierzyli. Był wypadek samochodowy i Rzęch stanął w płomieniach. Nie wiem, co się przytrafiło Rid, ale jesteśmy pewni, że to Silas ją dorwał. Jest szefem jakiejś mafii Obdarzonych albo czegoś podobnego. Dlatego chcę, żebyś mi pomógł odszukać te laboratoria. – Zwolnij – powiedział John. – Potrzebne będzie coś więcej niż takie streszczenie. Floyd położyła dłoń na ręku Linka. – Ja opowiem. Skinął głową, więc uzupełniła Johnowi tę opowieść o wszystkie brakujące szczegóły. Link słuchał tego piąte przez dziesiąte. Teraz, gdy już znaleźli Johna, w głowie mu było tylko wybawienie Ridley. Jak tylko Floyd skończyła, znów się poderwał. – To co, pomożesz nam ją odnaleźć? John rozpiął swoją frajerską i nerdową koszulę i ją zdjął. – Biorąc pod uwagę, że to o nas chodzi Silasowi, inaczej nie wypada. – Zmiął koszulę i rzucił na podłogę. Link odkrył z ulgą, że pod tą koszulą John jednak nosił czarny T-shirt. Floyd natomiast wyglądała na rozczarowaną tym faktem. Cóż, niemal zapomniał, jak widok Johna działał na dziewczyny.
John podniósł plecak. – Widzimy się za godzinę w pubie „Pod Królewskim Herbem”. Przed wyjazdem muszę jeszcze porozmawiać z Liv. – „Pod Królewskim Garbem”. Zapamiętam. – Link wystawił pięść do żółwika. – Dzięki, facet. – Pomógłbym ci nawet, gdyby to nie przez nas Rid nadziała się na Silasa. Jesteśmy przecież przyjaciółmi. – John przybił żółwika, potwierdzając tym jedyną rzecz, na jakiej w tej chwili zależało Linkowi. Że w to wchodzi. *** Wyjść z Biblioteki Bodlejańskiej było znacznie łatwiej niż do niej wejść. Pub, o którym wspomniał John, znajdował się dokładnie naprzeciwko niej, toteż Floyd i Link od razu się tam skierowali. Floyd, choć niesamowicie szczupła, była wiecznie głodna, Link zaś wolał nie ryzykować, że zabłądzi. Wszystko tutaj wydawało się jakieś zwariowane; Oksford, nawet niezależnie od tutejszych akcentów i samochodów jeżdżących po niewłaściwej stronie drogi, wydawał mu się miejscem spoza świata Obdarzonych. – Lokal wygląda na miły – stwierdziła Floyd, gdy zbliżali się do różowawo-brzoskwiniowego budynku o białych okiennicach i z czarnymi latarniami zawieszonymi po obu stronach drzwi. Link przyjrzał się swojej koszulce Black Sabbath i dżinsom. – Oby nie był za bardzo miły – westchnął. – Po co właściwie marnujemy czas? Pora ruszać. Floyd położyła mu dłoń na ramieniu. Ciepłą i pełną życia, jak zawsze u Floyd. – Wyluzuj. Twój kumpel powiedział: godzina. Równie dobrze możemy coś zjeść. Link zrobił smętną minę, – Racja. – Wzruszyła ramionami. – Ja mogę coś zjeść.
W „Pod Królewskim Herbem” widziało się przede wszystkim ciemne boazerie i mnóstwo ozdób retro. W głównej sali uwagę zwracał tradycyjny drewniany bar z butelkami trunków, starannie poustawianymi na półkach za plecami barmana. Floyd zajęła stolik w rogu, przy oknie i klapnęła na zwyczajne krzesło z oparciem ze szczebelków. Link zerknął na leżące na stole menu i pokręcił nosem. – Tradycyjny lunch oracza? I kotlety rybne? Szkockie jajka? Purée z groszku? Co to za szajs? Floyd wczytała się w menu. – Zdaje się, że ten tradycyjny lunch oracza to talerz chleba, pikli, jabłek i sera. – Pikle, ser i chleb? – Link pokręcił głową i wyciągnął z kieszeni długopis. – Fajnie, że już nie jadam. Wstała z menu w ręku. – Żeby skreślić, trzeba spróbować. Idę do baru zamówić. Zakładam, że nic nie chcesz. Link popatrzył po stołach zastawionych jedzeniem. – Kup mi colę czy coś takiego. Wiesz, żebym nie wyglądał dziwnie. – Cola tu nie pomoże. - Floyd się uśmiechnęła. – Tak? Niech mi tylko nikt nie wrzuca jajka do szkockiej, a wszystko będzie grało. – Patrzył, jak idzie do baru, jakby była zwyczajną studentką. Złapał za serwetkę i zaczął skrobać na niej jakiś tekst. Odkąd Sampson i Nox znaleźli go pod drzewem, tuż po wypadku, w głowie wciąż kołatały mu się słowa piosenek. Jedyny problem, że kiepskie – co w jego przypadku było czymś nowym. Piosenki pisał, jak długo sięgał pamięcią, i to o wszystkim, od swoich posiłków po te wszystkie razy, gdy Ridley łamała mu serce. Do tej pory był pewny, że jego teksty wymiatają. Zagapił się na czarne wersy ciągnące się przez serwetkę. A jeśli już nie potrafię pisać? Bo najprawdopodobniej wielu rzeczy już nie potrafił, odkąd zabrakło Ridley. Była kimś więcej niż tylko jego dziewczyną –
była jego muzą. Miał wrażenie, że od niej wszystko się zaczynało i na niej kończyło. Zabrakło muzy. Zostały guzy. Czemu przez ciebie czuję się tak pogubiony, Jakbym utracił parę butów ulubionych? Rzucił długopis. Cienias ze mnie. Nie zrobię tego bez Rid. Po prostu muszę ją odnaleźć. – Co robisz? – spytała Floyd, stawiając na stoliku jego colę. – Piszesz piosenkę? Coś dobrego? Zmiął serwetkę i wepchnął do kieszeni. – Nie. Nie jestem w stanie pisać, odkąd… ją straciłem. Floyd usiadła i wydawało się, że przyjęła to wyznanie ze spokojem. Tym jednak, czego w ciągu minionego roku nauczył się o dziewczynach, był fakt, że zazwyczaj myślą coś innego, niż się na pozór wydaje. Twarz Floyd znów przybrała dziwny wyraz, co do którego Link nie miał pewności, czy zwiastuje śmiech, czy płacz. Te dziewczyny. – Ridley to ma szczęście – powiedziała. – Trzymasz z nią, cokolwiek by zrobiła albo spieprzyła. Żeby do mnie ktoś się tak przywiązał. – Rid nie robi tego celowo. Na ogół nie – odparł Link. Floyd przewróciła oczami. – W głębi ducha jest dobrym człowiekiem – stwierdził. – Nie chce tylko, żeby to się rozniosło. – To nie ma sensu. – Dla mnie ma. Nie miała łatwo, dorastając. – Nikt nie ma łatwo, dorastając – oświadczyła Floyd. – Tak? Po tym jak Rid została wybrana przez Ciemność, własna matka nawet nie wpuściła jej do domu. Floyd pokiwała głową, jakby to rozumiała, ale wyraz jej twarzy mówił co innego. – Już ty mi nie mów, jak to jest mieć gówniane dzieciństwo. Mój tata jest szefem gangu motocyklowego Istoty Ciemności,
zapomniałeś? – To akurat mi się w głowie nie mieści – zauważył Link. – Mama zgodziła się, bym odczepił boczne kółka od roweru dopiero jak skończyłem dziesięć lat, a tato większość wolnego czasu spędzał na rekonstrukcjach z wojny secesyjnej. Głównie po to, by unikać mamy. – Wzruszył ramionami. – Nie winię go za to. Całe to modlenie się i marudzenie bardzo szybko zaczyna działać na nerwy, a gdyby zrzędzenie zaliczono do dyscyplin olimpijskich, moja mama jak w banku miałaby złoty medal. Od razu przyczepiłoby się jej do płaszcza flagę i puściło kobietę na rundę honorową. Do stolika podeszła kelnerka, z nieapetycznym talerzem źle dopasowanego jedzenia, przynajmniej z punktu widzenia Linka. – Jeden tradycyjny oracz – powiedziała. – Smacznego. Floyd wrzuciła sobie do ust kawałek sera. – Naprawdę dobry. Lepszego tradycyjnego oracza nie jadłam. – Wierzę na słowo – rzekł. – Ale tak bez pługa? Przyjrzała się mu. Wzruszył ramionami. – Jedzenie śmiertelników jest dla mnie bez smaku. Floyd pokiwała głową i skupiła się na konsumpcji. Rozmowa o jej tacie pewnie by jej nie leżała, więc Link dał sobie z tym spokój i wrócił do pisania cieniastych piosenek na serwetkach. *** Kiedy Link kończył już czwarty tekst, a Floyd przeszła do puree z groszku i frytek zwanych tu chipsami – jego zdaniem, bez sensu – zaczął się niepokoić, że John się jednak nie pojawi. Już miał podzielić się tym z Floyd, gdy otwarły się drzwi pubu i mignęły mu w nich znajome jasne warkocze. Liv, dziewczyna Johna, przedtem zaś jego własna przyjaciółka, wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał: jasnowłosa i wysoka. OTS. Gorąca jak Oparzenia Trzeciego Stopnia.
Tak właśnie ocenił ją Link przy pierwszym spotkaniu. Dziwnie to teraz wyglądało, że widział w Liv już tylko swoją przyjaciółkę, a dziewczynę Johna. Czy raczej gorącą dziewczynę Johna. Liv miała na sobie ten sam T-shirt z układem okresowym pierwiastków, co wtedy, gdy się poznali. Namierzenie Linka zajęło jej tylko chwilę, a po wyrazie twarzy poznał, że zachwycona nie jest. Ruszyła ku niemu, krzyżując ręce na piersi i patrząc wilkiem, a tuż za nią John. Sorki, powiedział bezgłośnie. – Wesleyu Lincolnie. – Jedyną osobą, która tak się do niego zwracała, była jego mama i nigdy to dobrze nie wróżyło. Potem Liv ciasno go uścisnęła, co było tyleż serdeczne, co niepokojące. Link czym prędzej wycofał się z tego uścisku. Wyczuwał niebezpieczeństwo. Liv wysunęła krzesło naprzeciw Linka i usiadła, zerkając na Floyd. – Olivia Durand. Z góry przepraszam za mój fatalny nastrój. Chcę wierzyć, że zazwyczaj jestem raczej towarzyska. – Spojrzała na Linka. – Ale jak rozumiem, chcesz zabrać Johna na polowanie na Silasa Ravenooda. – Oj, Liv – zaczął Link. – To tylko… Uniosła dłoń. – Stąd ten nastrój. John usiadł obok niej i położył rękę na oparciu jej krzesła. Strąciła ją i zmierzyła go gniewnym wzrokiem, po czym swoją uwagę skierowała znów na Linka. – Popraw mnie, jeśli się mylę, ale Abraham Ravenwood prawie zabił was obu, czy raczej nas wszystkich. – No, nie tak bardzo się mylisz… – A teraz chcecie ruszyć za jego praprawnukiem? – spytała Liv. – Pod jakim względem ma to być rozsądny pomysł? Link spróbował raz jeszcze. – Nie tyle rozsądny… – Mówiłem ci, Ridley jest w tarapatach – powiedział John.
– Chcę to usłyszeć od Linka – odparła, nie spuszczając wzroku z Linka. – O jakich dokładnie tarapatach mówimy? – Pokazała swój pierścień. – I dlaczego to tutaj odpala się tylko z twojego powodu, a nie Ridley? Link westchnął. Wdawanie się w walkę z Liv nie miałoby sensu. Była zbyt bystra, by wychodziło jej to na dobre. Jak i mnie. Doprawdy nie wiedział, jak zacząć, walnął więc prosto z mostu. – Silas Ravenwood wie, że ja i John zabiliśmy jego przodka Abrahama i chce położyć nas trupem: mnie, Johna… a także Lenę i Rid za to, że nam pomogły. Możliwie, że ciebie i Ethana też. Tego nie jestem pewien. Ale on jest szefem Syndykatu, podziemnego odpowiednika mafii. – To niedopowiedzenie – dodała Floyd. – Mówiąc ściśle, było to stwierdzenie. – Liv zgasiła ją jednym spojrzeniem. – A o Syndykacie słyszałam już od przygotowujących mnie strażniczek. – Źle się dzieje, Liv. – Link postarał się, by zabrzmiało to tak żałośnie, jak się właśnie czuł. – Inaczej by mnie tutaj nie było. On ma coś do syren. A Ridley przepadła. Pojęcia nie mam, co jej zrobi, jeśli jej nie odnajdziemy. Spojrzenie Liv złagodniało. Zerknęła na dziwnie wyglądający przyrząd na swoim przegubie. Link od tak dawna nie widział jej selenometru, że prawie już o nim zapomniał. Wyglądał jak wariacki czarny zegarek, ale Link wiedział, że dokonywał całej masy pomiarów, choćby grawitacji Księżyca. Korzystała z niego już przedtem, gdy okoliczności były niemal tak samo ponure. Jego widok wywołał mnóstwo szalonych, strasznych wspomnień. Odwrócił wzrok. – Wy z Ridley nie powinniście byli jechać do Nowego Jorku. Od początku miałam co do tego złe przeczucia – powiedziała Liv. – Nie powinnam pomagać ci w sfałszowaniu tej noty o przyjęciu. – Liv pełniła kluczową rolę w Linkowym planie ucieczki z Gatlin,
zwłaszcza w tej jego części, która wymagała małego fałszerstwa i wynalezienia fikcyjnego college’u biblijnego, nazwanego Georgia pod wezwaniem Odkupiciela. Link się zarumienił. – Chwilunia – wtrąciła Floyd. – A co Link miał zrobić, porzucić marzenie? Ridley praktycznie przegrała go w karty, a Link nawet o tym nie wiedział. Żaden z niej aniołek. To się stało na moich oczach. – Przepraszam? – Liv dłuższą chwilę przyglądała się Floyd, a iluzjonistka jakby się odrobinę skuliła. – Kim jest ta dziewczyna? To samo pytanie zadał wcześniej John. Składający się w sumie z dwóch pytań. Kim jest ta Istota Ciemności i czemu ci towarzyszy? Link nie odpowiedział, a Floyd stężała. – Ta dziewczyna ma imię. Właściwie to dwa. Jeśli ująć to ściśle. – O, ja zawsze dbam, by było ściśle – odparła Liv. Link położył jej rękę na ramieniu. Choć doceniał jej zatroskanie, niczemu to nie służyło. – Daj spokój, Liv. Czepianie się Floyd nie przyspieszy nam szukania Rid. Potrzebuję twojego mistrzunia, teraz zaraz. – Ja się nie czepiam. Ustalam jedynie fakty. – Liv wyglądała na bliską płaczu i Link uświadomił sobie, że to nie przez Floyd. Liv też niepokoiła się o Ridley. John otoczył ją ramieniem w krzepiącym uścisku. Link przyjrzał się im obojgu. – Wszystko gra, ludzie. Floyd to nasza nowojorska przyjaciółka, Rid i moja. Chce pomóc, a żadnej pomocy odrzucić nie możemy. Liv spojrzała gdzieś w bok. Link szarpnął Floyd za rękę. – Odpuść Liv. Zaginęła jedna z jej najlepszych przyjaciółek. Przez chwilę obie trwały w bezruchu. Wreszcie Floyd z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. – Zdaje się, że wiem, co czujecie. Ridley to wprawdzie zadra
w tyłku, ale w końcu w naszym, a nie w cudzym. Link o mało nie padł z wrażenia. Milszej rzeczy na temat Rid jeszcze od Floyd nie usłyszał i wiedział, ile ją kosztowało to wyznanie. – Cóż, niewątpliwie nie w jakimś innym – westchnęła Liv. Link mimo wszystko się uśmiechnął. Od razu poczuł się lepiej, wystarczyła świadomość, że Liv i John stoją u jego boku. – Pewni jesteście, że to Silas Ravenwood ją dopadł? – spytała Liv, wracając do konkretów, bo trybiki w jej mózgu już poszły w ruch. Link potrząsnął głową. – Nie. Znaczy, nie widziałem, jak ją porywał czy coś. Ale w Rzęcha rąbnęła jedna z jego ciężarówek, a ona przepadła. Liv zmarszczyła brwi. – Czy wiemy, gdzie Silas może ją więzić? – Jesteśmy prawie pewni, że swoimi sprawami kieruje z jakiegoś miejsca w pobliżu laboratoriów. To dlatego potrzebujemy pomocy Johna. Na wzmiankę o miejscu, w którym dorastał i poddawany był przez Abrahama rozmaitym eksperymentom, Johnowi zrobiło się mocno niewyraźnie, ale przynajmniej skinął głową. Liv westchnęła i wyjęła swój czerwony pamiętniczek. Zaczęła energicznie pisać, najprawdopodobniej spisywać wszystko, co właśnie się wydarzyło, możliwe, że na użytek rejestrów, które strażniczki były obowiązane prowadzić. Któż mógł to wiedzieć? Linkowi nigdy się nie udało przewidzieć, jaką ścieżką podąży jej mózg. Skończywszy, zamknęła książeczkę. – Musimy ruszać. – Co znaczy musimy? – John spojrzał na nią, wyraźnie zaszokowany. – Masz zajęcia. – Z profesorami mogę mailować, a strażniczki nadzorujące moje szkolenie powiadomię, że pilna sprawa wymaga mego powrotu do domu – oznajmiła. – Gdzie ty jedziesz, tam i ja. Taki jest układ. Podniosła dłoń. Jej pierścień znów był martwy, podobnie jak
Johna i Linka. Widok tych bezbarwnych pierścieni wymownie podkreślał wagę jej stanowiska. – Liv – powiedział łagodnie John. – Mówimy o Silasie Ravenwoodzie. To zbyt niebezpieczne. Schowała dzienniczek. – Właśnie dlatego będziecie mnie potrzebowali. I dlatego jadę. Pokręcił głową. – Liv, proszę. To, jakim tonem John wymówił jej imię i jak na nią patrzył… w jego głosie Link wyczytał wszystko. Cały ogrom szalonych uczuć, jakimi John ją darzył. Cały ten obłąkańczy lęk przed tym, co mogłoby się jej przytrafić. Przeszedłem to, pomyślał Link. Nadal przechodzę. Nadal wariuję. Nadal się boję. To się nie zmieni na lepsze. Nie, póki kocha się kogoś tak bardzo, że to człowieka łamie. Liv podniosła się i wetknęła ołówek za ucho. – Możemy się o to spierać po drodze.
ROZDZIAŁ 6: NOX South of Heaven Niespełna godzinę później Nox stanął u bram Nieba. Takie nazwanie owego wieżowca było okrutną drwiną z koczujących w nim Obdarzonych-ćpunów. Może i śmiertelnicy wynaleźli narkotyki, ale to Istoty Ciemności je udoskonaliły. Właśnie tu skierowało go żółte słońce wyszyte na poduszce. Prosto do samego źródła Rozbłysku. Rozbłysk należało zaliczyć do najnowszych osiągnięć Syndykatu: dizajnerski narkotyk syntetyzowany we wszystkich prowadzonych przez Syndykat kuchniach podziemia – toksyczna kombinacja opiatów i czarnej magii. Obdarzeni, którzy spróbowali tego towaru, uzależniali się już po jednej działce. To dlatego Nox wyplenił Rozbłysk ze swych klubów, nie zważając na Istoty Ciemności i ich żądania. Rozbłysk sprowadzał kłopoty i cierpienie. Samego Noxa narkotyki nigdy nie kręciły. Jego jedynymi nałogami były potęga i władza, przynajmniej dopóki nie natrafił na Ridley. To, czy powinien istnieć program dwunastu kroków, umożliwiający uwolnienie się od pociągu do tej konkretnej syreny, stanowiło jednak inną kwestię. To myśl o tym, jak Silas mógł ją dręczyć, o ile jeszcze żyła, pchnęła go przez obrotowe metalowe drzwi do wnętrza tego budynku. Wejść i wyjść. Dla niej. Kwadratowe atrium po drugiej stronie drzwi pozwalało Noxowi wyraźnie widzieć osiemnaście górujących nad nim pięter. Wszystkie były identyczne. W ścianach, widocznych za połamanymi metalowymi poręczami, rzędami ciągnęły się numerowane, również metalowe, drzwi. Za swego dawnego życia, zanim przejął je Syndykat, Niebo było niedrogą czynszówką. Na każdym z pięter na poręcze zwaliły się jakieś ciała.
Zastanawiał się, w ilu z nich nie było już życia. Zważywszy na drogę, którą wybrali, stanowiło to jedynie kwestię czasu. Jakaś Obdarzona zatoczyła się prawie na niego, złote oczy miała szkliste, jak w gorączce. Inne Istoty Ciemności, snujące się po schodach, miały na twarzach to samo otępienie, niczym zombiaki. Żadne z nich nie zwróciły na niego uwagi – ani na nic innego. Nox piął się po schodach, wymijając ćpunów skulonych po kątach, by palić Rozbłysk w fajkach skręconych z folii aluminiowej. Gdy dotarł na szóste piętro, wypatrzył dilera. Ten inkub stał w kącie, wydzielając narkomanom, wpychającym mu w rękę banknoty, foliowe woreczki wypełnione czymś, co wyglądało jak żółte kamyki. – Ja nie mam pieniędzy – powiedziała do tamtego wychudzona dziewczyna – ale sprzedam moje moce. Inkub roześmiał się, odsłaniając kły i ją odepchnął. – Moce wyczerpały ci się dawno temu. Nie ma pieniędzy, nie ma Blasku. Blask – tak właśnie nazywano odlot, jaki ludziom dawał Rozbłysk. Już na sam ich widok Noxowi robiło się niedobrze, ale nie miał czasu na zgrywanie bohatera. Łokciami przepchnął się na czoło kolejki, podnosząc w palcach banknot studolarowy. – Wygląda na to, że trafiłem we właściwe miejsce. No już, do dzieła. Diler uniósł brew i się uśmiechnął. – Nie ma co, szykuje się poważna imprezka. Ile chcesz? – Nie chodzi o Rozbłysk – powiedział Nox. – Chcę informacji. Pomyślał o DPM, jakie miał do dyspozycji. Tyle że ten śmieć był zbyt żałosny, by je na niego marnować. Rozprowadzanie Rozbłysku wśród ćpunów też było swego rodzaju mocą – i to taką, która nie wymagała niczego więcej oprócz pieniędzy. A tych, w odróżnieniu od DPM, Nox miał niemal nieskończony zapas. Jeśli w czarnych oczach inkuba widziało się tylko swoje
odbicie, nie sposób było odczytać jego uczuć. – Jakiego typu informacje? Nox wyciągnął kolejną stówkę. – Szukam Obdarzonego, który gdzieś tu zaległ. Wołają na niego Chemik. Inkub zaniósł się śmiechem i zgarnął stówki. – Już nie. – To wiesz, gdzie jest, czy nie wiesz? Inkub ruchem głowy wskazał schody. – Osiemnaste piętro, mieszkanie trzynaście. Jeśli nie rzucił się z okna, będzie w domu. – Zasalutował, chowając pieniądze. Nox go zignorował. Jego interesował tylko jeden ćpun. Ten, którego znał przed wieloma laty, zanim gość uzależnił się od narkotyku – ale już po tym, jak zabrano mu mamę, a ojciec się załamał. W tamtych czasach wszystkim w ich życiu rządził Abraham Ravenwood, a dzieciństwo Noxa naszpikowane było zakazami i nakazami. Jeden z nich, ważniejszy niż wszystkie inne razem wzięte, głosił: Nigdy nie pytaj o laboratoria Abrahama. Nox zamknął oczy, otwierając się na powrót wspomnień… *** Mama właśnie robiła herbatę, gdy do kuchni wtargnął Abraham, bardziej niż zwykle poruszony. – Zbieraj się. – Pstryknął palcami na mamę. – Jest problem, którym trzeba się zająć. Skinęła głową. – Lennox, pospiesz się. Spakuj swoje rzeczy. – Chłopak zostaje tutaj. – Ton głosu Abrahama wyraźnie dowodził, że decyzja jest nieodwołalna. – To ważna sprawa, a ja nie jestem niańką. – Zmierzył mnie lodowatym wzrokiem. – Zostaw dzieciakowi paczkę zapałek. Przy odrobinie szczęścia może się spali.
Mama wyglądała na przerażoną, ale się nie spierała. Nikt się nie ważył spierać z pierwszym inkubem krwi w rodzie Ravenwoodów. – Idź do mojego pokoju – szepnęła mama. – Zamknij drzwi i nie wychodź, dopóki nie wrócę. Kiwnąłem głową. – Chcę usłyszeć, że to obiecujesz – powiedziała z jakąś desperacją. – O… obiecuję – wymamrotałem, bojąc się powiedzieć cokolwiek, co wyzwoliłoby okrucieństwo Abrahama. – Idź już. Pognałem kręconymi schodami na piętro i stamtąd patrzyłem, jak wyciąga mamę z domu. Dotrzymując obietnicy, pozostałem w pokoju mamy – tym, który dzieliliśmy, ilekroć Abraham pozwolił mi ją odwiedzić – ale tylko przez kilka godzin. Potem uświadomiłem sobie, że to jedyna okazja, bym zobaczył te laboratoria, w których Abraham zawsze znikał ze swoim potomkiem, Silasem. Ciekaw byłem, nad czym człowiek taki jak on tam pracował. Nad urządzeniami pozwalającymi mu szpiegować moją mamę i inne istoty o nadnaturalnych mocach, które zmuszał, by dla niego pracowały? Nad bronią lub bombami? Czy też nad czymś, co przerażało mnie prawie tak bardzo jak groźby Abrahama pod adresem mojej rodziny – możliwe było bowiem, że Abraham na zwierzętach testował moce Obdarzonych, których więził. Miałem szansę się o tym przekonać. Skorzystałem z niej. Wykraść się z domu było łatwo. Większość zbirów Abrahama nie grzeszyła mądrością. Laboratoria znajdowały się pod ziemią, ale wiedziałem, że wejście do nich kryje się gdzieś za dawną wozownią. Nie spodziewałem się jednak, że tak łatwo będzie znaleźć te ciężkie metalowe drzwi. Przypominały znane mi z filmów zejścia do schronów na wypadek huraganów. Ktoś budzący lęk, tak jak
Abraham, prawdopodobnie nie musiał obawiać się, że obcy zakradnie się do jego supertajnych pracowni. Drzwi były tak ciężkie, że niemal zrezygnowałem. Przy ostatniej próbie ustąpiły jednak na tyle, że zdołałem się wcisnąć do środka. Ilekroć sobie wyobrażałem te laboratoria, zawsze przypominały pracownie średniowiecznych alchemików z moich ulubionych książek. Tam jednak nie było nic ze średniowiecza. Wszystko tu było na wysoki połysk i supernowoczesne. Niewątpliwie produkował bomby. Zaskoczyło mnie, że korytarz jest pusty. Możliwe, że Abraham zabrał ze sobą zbirów, tak jak mamę. A może im także nie wolno było tu schodzić. W głębi korytarza zauważyłem podłużne okno, takie jak to, przez które w szpitalach rodzice oglądają swoje nowo narodzone dzieci. Czołgałem się pod tym oknem i trochę czasu mi zajęło nim nabrałem odwagi, by przez nie zajrzeć. Wolałem nie myśleć o tym, co zrobiłby Abraham, gdyby ktoś mnie tu przyłapał. Gdy wreszcie spojrzałem przez szybę, zobaczyłem pod ścianami rzędy szpitalnych łóżek zaopatrzonych w sprzęt medyczny i jarzące się monitory. Na tych łóżkach leżeli bez ruchu Obdarzeni i inkuby. Jedynym dowodem, że wciąż żyją, były zygzakowate linie przesuwające się przez ekrany monitorów. Na ostatnim łóżku leżał chłopiec. Był mniej więcej w moim wieku i w odróżnieniu od pozostałych ‒ nieprzytomny. Wyrazu jego twarzy, gdy wił się i skręcał na szpitalnym łóżku, nie sposób było pomylić z żadnym innym. Ten dzieciak poważnie cierpiał. – Co ty, u diabła, tu robisz? – Głos rozległ się tuż za mną i o mało nie wyskoczyłem ze skóry. Stał tam chudy i dość zdenerwowany Obdarzony w białym fartuchu laboratoryjnym. – Ja… ja zabłądziłem – wyjąkałem, modląc się, by mi uwierzył. – To nie jest miejsce, gdzie chciałbyś zabłądzić. Musisz się stąd wynosić, zanim ktoś jeszcze cię zobaczy, bo skończysz jak on.
– Wskazał chłopca wijącego się na łóżku. – Co z nim jest nie tak? – spytałem. – A nie jesteś za bystry? Jeśli nie chcesz, żeby i na tobie eksperymentował, lepiej idź stąd. W korytarzu odbiły się echem czyjeś kroki i ten lekarz – czy ktokolwiek to był – spanikował. Otworzył szafę za mną i wepchnął mnie do niej. – Ktoś tam jest – powiedział jakiś szorstki głos po drugiej stronie drzwi. – Wyluzuj. To tylko Chemik – odezwał się ktoś inny. – Co robisz poza laboratorium? – warknął szorstki głos. – Musiałem… chwilę odsapnąć – wyjąkał Chemik. Tamten się roześmiał. – Źle ci się robi od roboty? – Powiedziano mi, że to projekt z zakresu genetyki. Nie pisałem się ani na wszczepianie dziecku zabójczego wyłącznika awaryjnego, ani też na eksperymentowanie na Obdarzonych. – Pisałeś się na wszystko, co ci każe zrobić Abraham Ravenwood. No już tam, do roboty. Zanim wygramoliłem się z szafy, odczekałem chyba całe godziny, a potem obiecałem sobie, że moja noga nie postanie już w laboratorium. *** Nox otrząsnął się z tych wspomnień dopiero, kiedy wszedł niemal na szczyt schodów. Odnajdę cię, Ridley. Obiecuję. Tylko doczekaj chwili, gdy do ciebie dotrę. Osiemnaste piętro penthousem zdecydowanie nie było. Za sprawą połamanych poręczy i otworów drzwiowych bez drzwi, wiodących do mieszkań nienadających się do mieszkania, zdawało się całe podlegać postępującemu procesowi wyburzania. Nienaruszone pozostały tylko jedne drzwi, z trzynastką
wymalowaną farbą w spreju. Zatrzymał się przy nich, modląc się w duchu, by zastać Chemika żywego. Sądząc ze stanu reszty osiemnastego piętra, wątpliwości były uzasadnione. Załomotał w drzwi i odczekał chwilę. Nic. Pieprzyć to, pomyślał Nox i przekręcił klamkę. Zagrzechotało, więc powtórzył to kilkakrotnie, po czym potraktował drzwi mocnym pchnięciem. Przegniłe drewno ustąpiło, a w chwili gdy drzwi się otwarły, w nozdrza wdarł mu się ostry smród – woń zepsutego jedzenia, wilgoci i zgnilizny. Chemik na pewno już nie żył. Tak cuchnąć mogły tylko rozkładające się zwłoki. Nox musiał się jednak upewnić. Przeszedł przez próg akurat w chwili, gdy zza rogu wyłonił się starzec w brudnym kitlu. Nox dokonał w myślach szybkich obliczeń. Gdy pierwszy raz się widzieli, Chemik nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat, jednak człowiek stojący teraz przed nim wyglądał raczej na kogoś po siedemdziesiątce niż na pięćdziesięciolatka. Końce palców miał poparzone, pewnie o jedną prowizoryczną fajeczkę z folii aluminiowej było za dużo. Mężczyzna w kitlu obejrzał go sobie od góry do dołu. – Mogę upitrasić cokolwiek tam masz i jeszcze podwoję, jeśli dasz spróbować. – Zatoczył się i oparł o ścianę, by nie upaść. – Mnie nie interesuje odlot – oznajmił Nox z niesmakiem. – Szukam Chemika. Człowiek w brudnym kitlu cofnął się niezgrabnie. – Przykro, nie znam nikogo takiego. Nox wskazał jego kitel. – Pewien jesteś? Chwilę potrwało, nim do ćpuna dotarło, że ma na sobie swój fartuch laboratoryjny. – A to? To znalazłem na pierwszym piętrze. Głos Chemika zdradzał człowieka o wiele młodszego, niż sugerował to jego wygląd, a Nox dostatecznie wielu widział w
życiu narkomanów, by wiedzieć, jak bardzo prochy postarzają. Wiedział też, co skłania ćpunów do mówienia. Znów wyjął studolarówkę. Chemik wytrzeszczył oczy. – Potrzebuję pewnej informacji i gotów jestem za nią zapłacić. – To, co zostało z tego gościa, nie było warte marnowania mocy. Tamten z desperacją wepchnął ręce w kieszenie, wręcz się śliniąc. – Czego chcesz się dowiedzieć? Nie tak szybko. Muszę się upewnić. Nox cofnął rękę, podczas gdy oczy ćpuna wciąż śledziły banknot. – Ty mi nie pomożesz – powiedział. – Tylko Chemik by mógł, a przecież to nie ty. Racja? Niemal widział walkę toczącą się teraz w umyśle tego człowieka. – A jakiego typu informację ma ten Chemik, że jest taka ważna? – zapytał tamten. – Tylko jedno. Lokalizację laboratorium, w którym kiedyś pracował. – Nie. – Mężczyzna potrząsnął głową. – Zapomnij, że kiedykolwiek słyszałeś o tamtym miejscu. – Chcesz powiedzieć, że wiesz, gdzie ono się znajduje? – spytał Nox. Chemik rzucił spojrzenie ku drzwiom. Przeczesał dłońmi włosy, prawie tak nerwowo, jakby chciał je wyrwać. – Nie powinniśmy o tym rozmawiać. Jeśli nieodpowiedni ludzie usłyszą, że zadajesz takie pytania, zabiją i ciebie, i mnie. – To już moje zmartwienie. – Nie. Tak właśnie ludzie giną. To dlatego wszyscy giną. – Jego spojrzenie błąkało się bez ustanku, omijając Noxa. – Jeśli jesteś osobą za którą cię uważam, trochę już za późno na głos sumienia. Chemik zniknął w czymś, co kiedyś było aneksem
kuchennym. Przetrzepał puste szuflady, desperacko szukając czegoś – najprawdopodobniej działki. Nox westchnął, machając trzymanym w palcach banknotem. – Potrzebujesz tego, nie? Powiedz mi, co chcę wiedzieć. Kiedy tamten się zorientował, że w kuchni nie zostało nic, poza kilkoma kulkami folii aluminiowej i paroma plastikowymi zapalniczkami, zaczął przeszukiwać szafki, jedną po drugiej. – Nie wiesz, o czym mówisz. Nox zbliżył się do Chemika i zatrzasnął jedną z szafek tuż przed jego twarzą. – Wiem, co robiłeś w laboratoriach Abrahama. Eksperymentowałeś na Obdarzonych i inkubach, i na tamtym dzieciaku. Chemik zastygł w bezruchu, kurczowo trzymając się szafki. – Na jakim dzieciaku? – Daruj sobie kłamstwa. Wiem wszystko o Johnie. Chemik zatoczył się w tył, jakby Nox wycelował w niego broń. Nox zbliżył się jeszcze o krok. – John Breed. Tak się nazywał, prawda? – Nie chciałem tego robić. Abraham Ravenwood mnie zmusił. – To był jeszcze dzieciak. – Nox pokręcił głową. – Ty nie wiesz, jaki on był ani co mógłby zrobić… – Chemik bacznie przyjrzał się Noxowi, cały rozdygotany. – Czekaj. To ty jesteś tym chłopcem. Johnem. Wreszcie przyszedłeś mnie zabić, prawda? Postęp. Nox wykorzystał przerażenie Chemika. – Nie jestem Johnem. Ale wiem, gdzie on jest. W pewnym sensie była to prawda. I to mogłem być ja. – Jeżeli nie powiesz mi, gdzie są laboratoria, sprowadzę tu Johna, żeby mógł ci osobiście podziękować. Chemik zaczął mówić tak szybko, że Nox ledwie go
rozumiał. – Są za domem Abrahama. Stąd do nich nie dotrzesz, ale na Mili są drzwi prowadzące prosto do jego domu. Oczywiście. – Jak znajdę te drzwi? – Dotrzyj na Milę, zanim wzejdzie słońce. Będzie tam kucharka Ravenwooda, o ile ta stara Obdarzona jeszcze nie umarła. Idź za nią. Ale nie znajdziesz tam Abrahama Ravenwooda. Nie żyje. Mówi się, że to twój przyjaciel John go zabił. – W przekrwionych oczach Chemika malował się obłęd. – Ja zapewne będę następny. – Jeśli nie znajdę laboratoriów tam, gdzie powiedziałeś… – Nox rzucił studolarówkę na kuchenny blat. Milę nietrudno będzie znaleźć. Spojrzenie ćpuna przeskakiwało z Noxa na pieniądze, ale strach nie miał szans wygrać z Blaskiem. Rzucił się po pieniądze i przepchnął obok Noxa. Kiedy Nox docierał do pierwszego piętra, Chemik już miał w garści foliowy woreczek. Zabijał się Rozbłyskiem, kamyczek po kamyczku. *** Przemierzając skryty cieniem świat tuneli, Nox zmagał się z własnymi demonami. Z tego właśnie powodu przez większość życia starał się nie pamiętać o swojej przeszłości. Otwarła teraz morze ciemności zagrażające mu zatopieniem. Nikt nie miałby dość sił, by sprostać całemu morzu, a on sam nigdy jeszcze nie czuł się tak bliski pogrążenia w odmętach. Desperacko pragnął myśleć o czymś innym niż o swoim dzieciństwie – lub o Silasie Ravenwoodzie. Ściślej rzecz biorąc ‒ o Silasie Ravenwoodzie i o Ridley. Próbował przegnać te obrazy, ale im intensywniej starał się nie myśleć o nich, tym mocniej odciskały się w jego umyśle.
To, co Silas mógł jej właśnie w tej chwili robić – lub do czego ją zmuszać. Co mógłby jej zrobić, gdyby tylko zapragnął. Albo gdyby już nie żyła. Nox zatrzymał się i oparł o ścianę tunelu, kryjąc twarz w dłoniach. Ten obraz pchnął go ku skrajności, a ilekroć zabrnął tak daleko, nie był w stanie rozsądnie myśleć. A gdy nie myślał rozsądnie, popełniał głupie błędy, które mogły doprowadzić do tego, że Ridley ucierpi. Stop. Skieruj swe myśli na coś innego. Na cokolwiek. Po prostu nad nimi zapanuj, póki nie dotrzesz do Nowego Orleanu. Musiał się dowiedzieć, czy Silas Ravenwood położył łapy na Ridley. Lub na jej zwłokach. Nox wyjął z kieszeni zapalniczkę i wyciągnął przed siebie. Poczuł znajomy ucisk w żołądku na myśl o niewzruszonym ciężarze tego, co miała przynieść przyszłość. Równie dobrze mogliby mi przywiązać do pleców Koło Losu. Ale nie to się liczyło. Nie on się liczył. On przestał się liczyć w momencie, gdy w płomieniu zapalniczki ujrzał wypadek samochodowy. Trzęsącą się dłonią potarł kółko zapalniczki i zapatrzył się w migotliwe światło… *** Początkowo nie było niczego poza mgłą, gęstszą i czarniejszą niż zwykle. Nox schodził w jej głębiny, jak zawsze przedtem. W dym czasu i wspomnień, w to wszystko, co nawet dla niego, Istoty Ciemności, było wizją zbyt mroczną. Nox parł dalej. Gdy cienie zaczęły się rozwiewać, a wizja nabierać kształtu, Nox pomyślał, że coś jest nie tak.
Tracę dar Widzenia. Nic nie widzę. Potem uświadomił sobie, że jednak coś widzi. Dym kreślił szerokie pionowe linie, widziane tak, jakby ktoś wylał mu na głowę czarny tusz ściekający teraz przed jego oczyma. Jak drzewa w lesie migające za oknem pędzącego auta. Jak sztachety w płocie, ale czarne, nie białe. Niemal uśmiechnął się na myśl, że jedna z jego wizji pokazuje mu coś tak radosnego i spokojnego, jak płot z białych szczebelków. Potem przestał się uśmiechać, gdyż dym zaczął wiernie oddawać kształt i Nox Gates pojął, na co rzeczywiście patrzy. Na kraty. Na więzienne kraty. Narzucił sobie panowanie nad wizją. Powoli przepychał się przez te kraty, aż zobaczył… jej twarz. Bladą i bez ruchu. Podrapaną, posiniaczoną i pokrytą zaschniętą krwią. Wargi miała sinoniebieskie. Ridley… Ridley, zbudź się. To ja. Ja, Nox. To nie miało sensu. Wargi miała rozchylone, ale nieruchome. Nie był w stanie stwierdzić, czy Rid oddycha. Chłonął w siebie jej widok najdłużej, jak potrafił. Niczego zeń nie chciał utracić, gdyż nie widział, czy jeszcze go ujrzy. Gdy wizja zaczęła blaknąć, w oczach wszystko się rozmazywało jak pośród dymu. Ona żyje. To właśnie znaczy ta wizja. Żeby zabić Ridley Duchannes, trzeba było więcej niż jednego Ravenwooda. Może więcej niż dwóch. Innej ewentualności nie dopuszczał. Odepchnął się od ściany i ruszył dalej. Ktoś musiał zrobić to, co trzeba. Ktoś musiał wstawić się za nią, choćby nawet było za późno. Nie jakiś tam ktoś. Ja. Nox nikomu innemu nie ufał. To on był jedynym, który rzeczywiście wiedział, gdyż on był tym, który to wszystko oglądał
już wcześniej. Muszę go powstrzymać. Muszę ją znaleźć. Ridley. Nie mógłby dopuścić, by Ravenwoodowie zrobili to kolejnej syrenie, na której mu zależało. Było w tym coś więcej. Coś, przed czym Nox nie zdołałby uciec, i zresztą nie chciał tego. Nigdy nie odczuwał czegoś takiego w odniesieniu do kogoś innego. I to go przerażało. Wiedział bowiem, co spotykało ludzi dla niego ważnych. Miłość Istoty Ciemności jest wyrokiem śmierci. To przeświadczenie – i to uczucie – rąbnęło go z całą mocą i Lennox Gates pojął jedno. Pokochał Ridley Duchannes.
ROZDZIAŁ 7: RIDLEY Return of the Warlord Musisz pozostać przytomna. Ridley walczyła o to, by jej oczy pozostały otwarte. Przezwycięż to. Utrzymaj kontrolę. Jeśli zachowasz przytomność, będziesz w stanie myśleć. Myśląc, zdołasz znaleźć sposób, by się stąd wydostać. Wrócić do Linka. Na nic się to jednak nie zdało. Ridley odkryła, że co i rusz zapada w niespokojny sen wypełniony surrealistycznymi scenami i urojeniami. Nie znowu. Nie zamykaj znów oczu. Myśl o Lenie i Linku. Myśl o swoich przyjaciołach. Narkotyk. To musiał być narkotyk. Nie mogła sobie tylko przypomnieć, żeby go podawali. Link. Nie dam rady. Taka jestem zmęczona. Wtedy poczuła, że oczy znów jej się zamykają, ale prawie jej to nie obchodziło, gdyż wraz z zaśnięciem przyszedł sen o Linku. – To dokąd chcesz pojechać? Świat stoi otworem, mała. – Link zerknął na mnie zza kierownicy Rzęcha. Przed nami nie było nic, tylko autostrada, a nad nami też nic, jedynie błękitne niebo. – Nie mów do mnie mała – powiedziałam. Chociaż po wszystkim, co się wydarzyło, nawet zaczynałam to lubić. Nie żebym miała kiedykolwiek się do tego przyznać. Oparłam platformy o deskę rozdzielczą. – Południe nie wchodzi w grę. Myślę, że powinniśmy jechać na zachód. Los Angeles, Vegas… Gdzieś, gdzie będziemy mogli się zaszyć w czterogwiazdkowym hotelu, zamawiać posiłki do pokoju, generalnie ‒ żyć przeciwieństwem tego wszystkiego, co robiliśmy w Nowym Jorku. Link uśmiechnął się szeroko i podkręcił Stairway to Heaven. – Cokolwiek powiesz, słodyczy. Ale tylko dlatego, że wariuję
na twoim punkcie i że nigdy nie byłem na Zachodnim Wybrzeżu. – Znowu się do mnie uśmiechnął, wyglądał na szczęśliwszego niż kiedykolwiek przedtem. Lucille na tylnym siedzeniu miauknęła i wskoczyła między nas. Dzisiaj nawet ten sierściuch nie był w stanie zepsuć mi nastroju. Pół piosenki już przeleciało, a ja uświadomiłam sobie, że wstrzymuję oddech. Tak jakby miało wydarzyć się coś okropnego, i jakbym na to czekała. Link wtórował Led Zeppelin, a ja nadal czekałam. I czekałam. Piosenka dobiegła końca i odetchnęłam. Wszystko grało. Damy radę. Dojedziemy do Los Angeles, do Vegas czy gdziekolwiek, u diabła, zapragniemy. A ja urokiem otworzę nam drogę do najmilszego hotelu, jaki znajdę i jak najdłużej utrzymam Linka z dala od Nowego Jorku. Nowego Jorku. Coś przemknęło mi przez głowę, nim zdążyłam to uchwycić. Chodziło o coś związanego z Nowym Jorkiem. O coś, co tam zostawiłam. O Noxa. Ta myśl walnęła mnie i zobaczyłam pędzącą na nas czarną ciężarówkę, i znów leciało Stairway to Heaven. To właśnie wtedy podniósł się wrzask… *** Link… Ridley gwałtownie siadła wyprostowana, wpijając palce w pościel wokół siebie. Żyrandol był zapalony, ale nawet w jego mdłym świetle wciąż widziała mgłę. Oczywiście. Znów mnie szprycowali. Niejasno przypominała sobie Ciemnorodzonego wchodzącego do jej celi – do jej pokoju. Tak właśnie to nazywał.
Ale ani nie był to pokój, ani Ridley nie była tu gościem. Przypominała sobie skrawki i strzępki rozmowy z innymi dziewczynami z cel gdzieś przy korytarzu. Nie jestem tu jedynym więźniem. Były te dziewczyny. Miały imiona i twarze. Nie pamiętam. Czemu tego nie pamiętam? Menażeria. To słowo wciąż tkwiło jej w głowie. Ridley nie zamierzała stać się stałym elementem Menażerii, cokolwiek to cholerstwo miało znaczyć. Wstawaj. Musisz odkryć, jak się stąd wydostać. Wzięła parę głębokich oddechów, kierując swoje moce do wewnątrz. Nie mogła wprawdzie użyć na sobie mocy przekonywania, ale tego rodzaju próby przyspieszały jej wyrwanie się z narkotykowego otępienia. Cokolwiek, byle utrzymać ostrość umysłu. Na stoliku nocnym spoczywała kolejna srebrna taca. Zamiast dać jej zupę, porywacze podbili stawkę, pozostawiając na talerzu filet mignon i marcheweczki, tak jakby za sprawą tego posiłku miała uwierzyć, że nie szykują dla niej niczego okropnego. To jedzenie prawdopodobnie też czymś doprawili. Wpatrywała się w to mięso, jakby było wiśniowym lizakiem. Dla Linka mogłoby nim być. Jak leciały te słowa? Fileciku, myślę o tobie całymi dniami. Wspomnienia głupawych tekstów tak długo zalewały jej umysł, że prawie się uśmiechnęła. Z każdym słowem otumanienie narkotykiem ustępowało. Popatrzyła na swoje ręce i uświadomiła sobie, że wydrapała coś z boku stolika z lakierowanego drewna, stojącego przy jej łóżku. Jeden z jej długich różowych paznokci był złamany. Rid przesunęła palcem po tych rysach. Jedna linia dłuższa, potem krótsza – L. Wyruszył po nią. Musi być przygotowana. Zachowaj trzeźwość i wstań. Podnosząc się, Ridley zauważyła, że ciemnofioletowe sińce
całkiem znikły z jej rąk. Co więcej, nie bolał ją już kark. Gdyby nie narkotyk, zapewne czułaby się świetnie, Ale przecież chyba nie przebywam tu na tyle długo, by wszystko zdążyło się zagoić? Znajomy odgłos kroków, dochodzący z korytarza, zapędził ją znów w pościel. Zamknęła oczy, udając, że śpi. Proszę, niech tu nie wchodzi. W panującą na korytarzu ciszę wdarł się teraz szczęk metalu i wrzask jakiejś dziewczyny. – Wyłaź. Zabieramy cię na małą wycieczkę – rozpoznała południowy akcent Ciemnorodzonego. – Ja nie chcę nigdzie iść – błagała tamta. Nie była to Drew ani Katarina. Ta dziewczyna miała włoski akcent. – Proszę, pozwól mi tu zostać. – Teraz wolisz zostać? – upewnił się Ciemnorodzony. – Po tym, jak miesiącami prosiłaś, żeby cię wypuścić? Miesiącami. Żołądek Ridley zacisnął się w supeł. Jak długo już tu jestem? Paru tygodni nie wytrzymałaby w tej celi, a co dopiero miesięcy. O ile już nie przetrzymałam. – Nie bój się – mówił dalej Południowiec. – Wrócisz. Ridley usłyszała szuranie butów o beton. Widocznie wlókł to biedactwo. – Dokąd idziemy? – W głosie Włoszki słychać było popłoch. – Panowie z Syndykatu gotowi są płacić duże pieniądze za usługi empatki. W zależności od tych usług. – Zaśmiał się okrutnie. Ridley otwarła szeroko oczy i wbiła wzrok w kraty. Po odgłosach kroków poznała, że oddalają się w przeciwną stronę. Handel mocami. Tym się parają te szumowiny. Pogłoski o tym obiły jej się o uszy w co mroczniejszych klubach Istot Ciemności, takich jak Udręka. Porywano Obdarzonych, by sprzedawać ich moce. Lub jak w tym przypadku ‒ wynajmować. Tak czy inaczej, był to tak brudny proceder, że gardziła nim nawet większość Istot Ciemności.
Mowy nie ma, żebym dała im wlec mnie jak psa i zmuszać do wykonywania jakichś tam sztuczek. Nie jestem na sprzedaż. Jestem Ridley Duchannes. Ridley zaczekała, aż kroki na dobre ucichną, podsycając płonący w niej gniew. Zgarnęła z nocnego stolika talerz i rzuciła nim o ścianę. Biała porcelana kostna zasypała dywan. Nie znosiła, jak ludzie wchodzili jej w drogę, a wykorzystywanie jej byłoby czymś jeszcze gorszym. Tylko spróbuj. Do dzieła. Potraktuj mnie jak psa, a cię ugryzę. Ten gniew jednak tylko ją wyczerpywał. Wciąż jeszcze była osłabiona. Zwlokła się z łóżka i pokolebała do krat na niepewnych nogach. – Hej, Katarina? Drew? – szepnęła. – Jesteście tam? Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi. Możliwe, że Ciemnorodzony zabrał na raz je wszystkie. – Dziewczyny, słyszycie mnie? – spróbowała ponownie. – Zamknij się, Różowa – syknęła skądś z ciemności Drew. – Już poszedł – powiedziała Ridley. – A na imię mi Ridley. Chwilę potrwało i odezwała się Niemka. – Katarina. Tu jestem. – O co chodziło z tamtą dziewczyną? Dokąd ją zabrał? – Na imię jej Lucia – powiedziała Katarina. – Silas wynajmuje nasze moce członkom Syndykatu. Zabiera ją na robotę. – Zamknij się – warknęła Drew. – Zgłupiałaś? Nie chcesz przecież, żeby wrócił po ciebie. W celach zapanowała cisza, potem przerwała ją Ridley. – Ile nas tutaj jest? Odpowiedziała w końcu Katarina. – Sześć, jak sądzę. – Głos jej drżał. – Nie. Jest co najmniej siedem – szepnęła jakaś dziewczyna z francuskim akcentem. – Zapomniałaś o Angelique. – Idiotki – syknęła Drew. – Kim jest Angelique? Coś się jej stało? – Ridley chwyciła
kraty, aż jej kostki palców zbielały. – Stało się jej wiele, ale uciekła – wyjaśniła Katarina. – Mało z kim tu rozmawiała, poza Lucią. Ilekroć zabierali Lucię, dostawała szału. Ridley czuła, że kryje się za tym coś więcej, teraz jednak musiała dowiedzieć się rzeczy znacznie ważniejszej. – Wszystkie jesteście Obdarzone? – Ja jestem sybillą – odparła Francuzka. – Wieszczka – oznajmiła Niemka. – Taumaturg. – Zabrzmiało to z hiszpańska. – Na imię mam Alicia. To mnie sprowadzili, żebym cię leczyła. Jak Ryan. Nic dziwnego, że nie czuję się już jak chodząca śmierć. Amerykanka. Włoszka. Niemka. Francuzka. Hiszpanka. Syrena, sybilla, wieszczka, taumaturg. Silas ma tutaj własną miniwersję Małego Świata Disneya. – Dzięki za doprowadzenie mnie do ładu. – Ridley potarła dłońmi ramiona, niedawno jeszcze posiniaczone. Zdobyła przynajmniej odpowiedź na jedno ze swych pytań. – Ktoś jeszcze? – spytała. – No już, możemy sobie pomóc. – Kiedy mnie przywieźli, były tu już iluzjonistka i szyfrantka – powiedziała Francuzka. – Nie wiem, czy jeszcze tu są. – Jestem tutaj – zawołał jakiś głos. – Ja też – dodał kolejny. – Ja jestem syreną – szepnęła Ridley. – Ktoś wie, co nam podają? Mam na myśli narkotyk. Chyba że tylko mnie? – Głupiutka jesteś, Różowa – stwierdziła Drew. – Na tyle silny, by dać kopa niektórym z nas, jest tylko Rozbłysk. Także syrenie. Ridley zaciekawiło, co to za dziewczyna. Miała charakter, co najprawdopodobniej czyniło ją najlepszym sprzymierzeńcem w tej grupie. Choćby nawet była zadrą w tyłku. – Sorki, że nie jestem na bieżąco ze wszystkimi prochami,
których ostatnio używają Obdarzeni. Rzadko się zdarza, że przez kogoś urwie mi się film. – Ridley drapała się w mózg, głowiąc się, jaki to typ Obdarzonych było równie trudno oszołomić jak syreny. Żeby znaleźć sposób na wciągnięcie tej dziewczyny w swoje plany, musiała wiedzieć o niej coś więcej. – Jesteś sztukmistrzynią? Drew się roześmiała. – Proszę cię. Sztukmistrzynię załatwiłaby antyhistamina. Ridley coś wreszcie zaświtało. Oczywiście. Prawie ta sama postawa obronna, co u Necro. – Jesteś nekromantką? – Dajcie dziewczynie nagrodę. – W głosie Drew słychać było znużenie, a może strach. Trudno było mieć pewność, nie widząc jej. – To dlatego ten Ciemnorodzony nazywa nas Menażerią, że zaliczamy się do różnych rodzajów Obdarzonych? – spytała Rid. Czy dlatego, że traktują nas jak zwierzęta? Przez chwilę nikt się nie odzywał. – Jego szef tak nas dobiera, by mieć różne typy Obdarzonych – wyjaśniła Francuzka. – Będzie to robił, dopóki nie skompletuje swej kolekcji. Słowo kolekcja przyprawiło Ridley o dreszcze. – Albo gdy będzie musiał podmienić egzemplarz – dodała Drew. Ridley przywarła do krat, nogi nagle jeszcze bardziej jej zmiękły. – Co to za szef? Żadna nie odpowiedziała. Gdzieś w głębi korytarza rozległy się kroki. – Ćśś – syknęła któraś. Powietrze przyniosło znajomy zapach. Woń barbadoskich cygar, które za życia preferował Abraham. Nie. Tylko nie on. Zaprzeczyć się jednak nie dało.
Ten smród rozpoznałabym wszędzie. Do tego momentu Ridley zakładała, że życie jej było zagrożone, gdyż porwał ją jakiś Ciemnorodzony szaleniec. Teraz pojęła, że jej los znalazł się w rękach jeszcze gorszego i bardziej bezwzględnego obłąkańca. Stojącego teraz tu na korytarzu. Ridley mignęła jego droga koszula frakowa z niedbale zakasanymi rękawami i jego durne gangsterki. Silas Ravenwood zatrzymał się przed jej celą, bawiąc się trzymanym w palcach cygarem z Barbados. Uśmiechnął się do niej zza krat. – Miło, że znów się spotykamy, panno Duchannes. Rad jestem, że do nas dołączyłaś.
ROZDZIAŁ 8: LINK Winds of Change Link miał więcej szczęścia, podróżując wraz z Floyd do Oksfordu, niż podczas ich drogi powrotnej. Wylądowali na stercie worków ze śmieciami, na tyłach chińskiej restauracji. Ale przynajmniej nie trafili do kontenera. Link postarał się dostrzec w tym coś dobrego. – Witajcie w starym, dobrym USA. – Znów klapnął na śmieci. – Wszędzie dobrze, ale w smrodku najlepiej. – Dzięki. – Floyd wyciągnęła z włosów garść zgniłego lo mein. – A już myślałam, że się nie porzygam. Schrzaniłeś to. Link podniósł garść makaronu, jajek i kapusty. – Bo może się poczułem jak chińskie spaghetti. – Właśnie. A ja może załatwiłam sobie podwózkę z niewłaściwą hybrydą. – Jak uważasz. Podróżowanie nie jest tak łatwe, jak na to wygląda. Przynajmniej nie jesteśmy w Chinach. Mam nadzieję. – Spojrzał na Pierścień Więzi. – Według tego Liv i John powinni być gdzieś blisko, ale ich nie widzę. A ty? – Ja tylko wiem, że powinieneś był celować w New Jersey. Tak powiedziała Necro przez telefon. – Floyd zaczynała już być zła. Przerwał im śmiech. – Czemu na nas nie zaczekaliście z jedzeniem? Ludzie, musieliście być naprawdę głodni. – John wyszczerzył się w uśmiechu, waląc w bok kontenera. Oczywiście, Liv i John nie byli obsypani śmieciami. – Co ci tyle zajęło? – spytał John, szarpnięciem stawiając Linka na nogi. – Nie odczepiłeś jeszcze kółek bocznych? Link walnął Johna pięścią w biceps, a John mu oddał. A skończyło się na kolejnych pięciu piąchach.
– Fakt. Obaj jesteście imbecyle – stwierdziła Liv. – Pustaki – dodała Floyd. Wreszcie w czymś były zgodne. Gdy Link i John wracali do pozycji pionowej, Floyd już miała za sobą rozmowę z Necro przez komórkę. – Dostałam adres. To niedaleko. Jakaś dziewczyna, z którą Sampson kręcił, pozwoliła im się zahaczyć u niej. Link się rozejrzał. – Chodźmy gdzieś, gdzie jest mniej ludzi, żebyśmy mogli z Johnem was tam przepodróżować. Floyd się wzdrygnęła. – Dzięki, ale nie. Pojadę kolejką. Na jakiś czas mam dość podróżowania. – Ale… – zaczął Link. Floyd uniosła dłoń. – Mówię to jako przyjaciółka. Naprawdę powinieneś trochę poćwiczyć. – Kolejką będzie w sam raz. – Liv wyjęła telefon. – Nie zajmie to dużo czasu. To tylko kilka przystanków. John zauważył furgonetkę z przekąskami, stojącą przy krawężniku. – Dajcie mi minutę. Link, pożycz mi jakąś kasę, dopóki nie wymienię gdzieś naszej. Link wyjął z tylnej kieszeni portfel na srebrnym łańcuszku, drugim końcem przytwierdzonym do szlufki przy pasie. – Na co ci pieniądze? – spytał, wręczając Johnowi piątkę. – To będzie warte zapamiętania. – John pobiegł do furgonetki i chwilę później wrócił z wielką paczką chipsów Doritos. – Ogromnie się za nimi stęskniłem. Floyd spojrzała na niego dziwnie. – Myślałam, że hybrydy nie jedzą. John wepchnął do ust garść chipsów. – To osobisty wybór, a ja osobiście lubię doritos. – Lub cokolwiek innego z nieapetycznie pomarańczowym sproszkowanym serem – dodała Liv. – Poznasz, pokochasz – stwierdził John z pełnymi ustami.
Przyciągnął ją do siebie, by pocałować, ale odskoczyła z krzykiem. Wytarła policzek. – Mowy nie ma. Link usiłował się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Ciężko było patrzeć na Liv i Johna zachowujących się jak Liv i John, gdy brakowało Ridley. Gdy przechodzili przez stację, by wsiąść do kolejki, zauważył, że Floyd też jest nienaturalnie wyciszona. – O co chodzi? – spytał, gdy usiedli. – Słowa nie powiedziałaś, odkąd tu zeszliśmy. Floyd zmarszczyła brwi i zagryzła wargi. – Necro jakoś dziwnie rozmawiała przez ten telefon. – I teraz twój pajęczy zmysł się rozbrzęczał? Przytaknęła. – Myślę, że coś tam jest nie tak. – Oczywiście, że jest. – Liv ustawiła pokrętła swego selenometru i spojrzała na Johna. – Pomyślałeś, że gdy już wyjedziemy, sprawy jakoś się ułożą. Gdy wreszcie dotarli na osiedle domków, było tam gorzej niż nie tak. Ledwie Link skończył wzajemnie ich sobie przedstawiać, Necro i Sam ogłosili nowinę o Noksie. – Jak to: odszedł? – Link przemierzał środek salonu, wpatrując się w Sampsona wyglądającego na kanapie w kwiaty jeszcze bardziej nie na miejscu niż zwykle. – A kto okazał się na tyle głupi, by pozwolić mu odejść? Ciemnorodzony wsunął kciuk pod opasujący mu szyję łańcuch od roweru, bawiąc się jego ogniwami. – Nox nas zwiódł. Powiedział, że idzie się przejść i już nie wrócił. – Jesteśmy najzupełniej pewni, że Nox chce odnaleźć Ridley na własną rękę – dodała Necro. – Mieliśmy już za nim ruszać, gdy zadzwoniła Floyd. – Pewnie, że chce – wściekał się Link. – Bo taki Nox myśli tylko o sobie. Chce dotrzeć tam jako pierwszy i odegrać wielkiego bohatera. – Lucille wciąż przewijała mu się między nogami, jakby czuła, że jest zaniepokojony. – Link, spokojnie. – Liv podniosła kotkę i podrapała ją za
uszami. – Sądziłam, że powodem, dla którego potrzebowałeś pomocy Johna, było to, że nikt inny nie wie, jak trafić do tych laboratoriów. Necro przesunęła dłońmi wzdłuż swego błękitnego irokeza. – Albo Nox nas okłamał, albo przyszło mu do głowy takie wariactwo, że sam spróbuje odkryć, jak odnaleźć ten dom. Ciężko powiedzieć. Nie jest do końca przewidywalny i nie za wiele ma wspólnego z czymś takim jak zaufanie. – Necro znała Noxa najdłużej z nich wszystkich. – Ma nie za dużo wspólnego z całą masą rzeczy – zauważył Link. Sampson wstał ze swego miejsca na kanapie. – Dość tej pogaduchy. To gdzie są te laboratoria i jak tam dotrzemy? – Przyhamuj, wielkoludzie. To nie takie proste. – John automatycznie prężył ramiona, jakby próbował wyglądać na większego, ale Sampson i tak nad nim górował, a przy jego potężnych łapach ręce Johna zdawały się chude, co było nie lada osiągnięciem. W końcu John ustąpił i wepchnął ręce w kieszenie. – Nie wiem, ile opowiedział wam Link, ale ja wyrosłem w tamtych laboratoriach. Abraham grzebał mi tam w głowie na potęgę. Przez jakiś czas nie mogłem sobie nawet przypomnieć niektórych rzeczy, jakie robiłem. Rzeczy, które on kazał mi robić. Liv oplotła rękę Johna swoją i oparła głowę o jego ramię. – Ani razu to nie była twoja wina. – Może nie – przyznał John. Link widział, że tamten wybrał naprawdę trudną drogę, by przekazać złe wieści. – Chodzi mi o to, że jedną z rzeczy, które powinienem znać, a nie pamiętam, jest lokalizacja laboratoriów. Abraham, dłubiąc mi w głowie, pozostawił w niej mnóstwo zabezpieczeń. Sądzę, że to przez jedno z nich. Link poczuł się, jakby oberwał obuchem w łeb. Wytrzeszczył oczy na Johna. – Czekaj no. Nie wiesz, jak je znaleźć? W kulki ze mną lecisz?
– Wyluzuj – odparł John. – Dokładnej lokalizacji nie znam, ale kogoś, kto ją zna, jak najbardziej. Necro spojrzała na Linka. – Znasz gościa, który zna innego gościa? To ma być ten twój genialny pomysł? – Potrząsnęła głową. – Czemu na to nie wpadłam? Już wiem, bo to głupi pomysł. To w sumie nie jest nawet żaden pomysł. Floyd oparła się o ścianę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, gniewnie wpatrując się w Johna. – Po tym, jak wyprawiliśmy się po ciebie aż do Oksfordu, mówisz, że nie masz pojęcia, gdzie się mamy udać? Wcześniej nie pomyślałeś, że warto o tym wspomnieć? Ruszyła w kierunku Johna… i natrafiła na Liv zagradzającą jej drogę, też ze skrzyżowanymi rękoma. – W porządku. Wszystkim nam się przyda chwila na oddech. – Twój chłopak niech się cieszy, że jeszcze dycha – powiedział Sam bez cienia uśmiechu. – Nie jest to szczyt marzeń. Zważywszy jednak, że sami nie wiecie, dokąd się udać, nie wydaje mi się, by wasze komentarze były zasadne. – Liv zwróciła się teraz do Linka. – To zaś skłania mnie do rozważenia, czy na poszukiwanie Ridley nie powinniśmy udać się sami. Ty, John i ja. Wyraźnie widać, że nie wszystkim tutaj rzeczywiście na niej zależy. – Chwila. To nieprawda, strażniczko – zaprotestowała Necro. – Zaprzyjaźniłam się z Ridley, ale z Noxem też. Jeśli on wyruszył po nią jak idiota, a jestem pewna, że tak zrobił, bo na punkcie Ridley kompletnie mu odbiło, musimy zadbać o to, żeby i jemu nic się nie stało. – I uratować Rid – dodał Link. – To też – przyznał Sampson. Floyd się nie odezwała. Necro ją szturchnęła. – Weź daj spokój. – Co za „daj spokój”? – obruszyła się Floyd. Necro tym razem nie odpuściła. – Możesz nie lubić Ridley, ale jest jedną z nas. Nie damy
Silasowi Ravenwoodowi jej więzić. Praktycznie należy do kapeli. Floyd westchnęła. Link chciał uściskać Necro, ale wiedział, że za coś takiego zarobiłby w oko. – Przybij – powiedział, szczerząc się w uśmiechu. – Dobrze, że sobie to wszystko wyprostowaliśmy – stwierdził Sampson. – Rzucisz się nam na szyję? Może jednak zaczniemy już szukać Noxa? Nawet jeśli właściwie nie wiemy, od czego zacząć. – John zaczął protestować, ale Sam machnął ręką. – Wiem, wiem. Znasz faceta, słyszałem. – Przyjrzał się kanapie w kwiaty. – Cokolwiek, byle już dłużej tu nie siedzieć. Link czuł na sobie wzrok Johna i wiedział, jakie pytania już się szykują. Co to za jakiś Nox i czemu tak wariuje przez Rid? I co ta iluzjonistka ma przeciwko Rid? W swoim czasie, pomyślał. John wziął Liv za rękę i kiwnął głową Sampsonowi. – Wielkolud dobrze mówi. Czemu się stąd nie zabierzemy zamiast marnować czas? – Ty przodem, maluchu. – Sampson przytrzymał drzwi, aż wszyscy wyszli, a potem zamknął je za nimi. – Musimy teraz znaleźć najbliższe drzwi zewnętrzne, prowadzące do tuneli – powiedział John. Sampson ruchem głowy wskazał, by iść w górę ulicy. – Żaden problem. Są niedaleko. – Ruszył, a za nim podreptała Lucille. Kotka wyraźnie polubiła tego rosłego Ciemnorodzonego. Link miał nadzieję, że zapewni to Sampsonowi fory u Liv i Johna. On i Floyd poszli za Lucille, a Nec dołączyła do idących za nimi Liv i Johna. – To co to za gość, który wie, gdzie są te laboratoria? – On jest muzykiem – odparł John. – I nienawidzi Abrahama Ravenwooda prawie tak jak ja. Link zatrzymał się w pół kroku. – Koleś, przysięgam. Nie mam pojęcia, gdzie szukać tych laboratoriów.
John walnął go w plecy. – A ja przysięgam, że nie o ciebie tu chodzi. Sampson skręcił w zaułek wyglądający na ślepy. Link na tyle naoglądał się już drzwi zewnętrznych, że wiedział, czego się spodziewać. Obdarzeni byli mistrzami w ukrywaniu przejść łączących świat śmiertelników z ich własnym. Dla kogoś, kto z racji wzrostu skazany jest na walenie głową w ukrytą framugę, była to jedna z najbardziej irytujących cech ich gatunku. Ściana przed nimi pokryta była graffiti w stylu Banksy’ego. Na tym muralu namalowanym farbą w spreju, dziewczyna w okrągłych okularach smartfonem robiła zdjęcie smartfonowi robiącemu zdjęcie smartfonowi robiącemu zdjęcie smartfonowi… Ciągnęło się to i ciągnęło, aż w końcu rozróżnienie elementów obrazu stawało się niemożliwe. – Jest tam. – Sampson wskazał na mural. – Palimpsest? – Liv dotknęła betonowego muru. – Tak jak ciotka Del? – spytał Link. Liv skinęła głową. – W pewnym sensie. Palimpsest to obraz w tysiącu obrazów powielających się w nieskończoność. Tak ciotka Del widzi miejsca pod wieloma różnymi kątami czasu równocześnie. To rzeczywiście genialny pomysł na drzwi Obdarzonych. Link wolał sobie teraz nie przypominać, jak durna bywała czasem wspomniana ciotka. – Miejmy nadzieję, że sprawdzą się lepiej niż pamięć ciotki Del. – Nic nie szwankuje tak jak pamięć ciotki Del – uspokoiła go Liv. – Może z wyjątkiem jej zegarka – zauważył John. Bo tak właśnie było; gdy człowiek tak się gubił w czasie, miał problemy ze zdążeniem na kolację. Sampson wyciągnął rękę i przesunął nią po czarnym zarysie największego smartfonu widniejącego na tym muralu. Jego palce weszły w ścianę, ujawniając ukrytą tam bruzdę. – Aperi portam – wyszeptał. Malunek przedstawiający
telefon komórkowy zniknął, a mur się przesunął, odsłaniając wąskie przejście. Sampson wskazał je ruchem ręki. – Panie przodem. Liv przepchnęła się między Floyd i Linkiem. – Dlaczego wy, faceci, zawsze to powtarzacie, gdy chodzi o wejście gdzieś, gdzie jest serio nieprzyjemnie i potencjalnie niebezpiecznie? Sampson się uśmiechnął. – Starałem się wypaść jak dżentelmen. Wzrok Liv przeskoczył z łańcucha rowerowego na jego szyi na wytatuowane ramiona i skórzane spodnie, a zaraz potem przecisnęła się przez szczelinę w murze. Obdarzona czy nie, Liv była jedną z najdzielniejszych dziewczyn, jakie zdarzyło się Linkowi spotkać, podobnie zresztą jak ta, która przeszła zaraz po niej. Zuch dziewczyna z tej Lucille. Floyd, wyraźnie niezbyt zachwycona tym, że ma iść za przykładem śmiertelniczki oraz kotki, śmiało ruszyła naprzód, pociągając za sobą Necro. Pozostały już tylko chłopaki. – Chcesz mi powiedzieć, dokąd się kierujemy? – spytał Sampson. – Albo co to za facet, ten twój znajomy? – Nie jestem pewien, czy byś uwierzył, gdybym ci powiedział – odparł John, gdy znikał ostatni ślad świata śmiertelników. *** – Mówiłeś, że jak daleko to będzie? – Link obejrzał się na Johna, omal nie walnąwszy w coś głową po raz dziesiąty. Strop w tym wąskim tunelu Obdarzonych wisiał tak nisko, że Link, John i Sampson musieli iść schyleni. Nawet Liv zmuszona była się przygarbić. – Nie mówiłem – odparł John. – Nie marudź więc. To
niedaleko. Floyd wlokła się za Necro. – Jak to się stało, że walnęłaś się w głowę? Przecież nawet nie musisz się schylać? – Skoczyła mi pod nogi ta głupia kotka Linka – wyjaśniła Necro. – Nazywa się Lucille – wtrącił Link. – I nie nazwałbym jej głupią. Prawdopodobnie rozumie, co mówimy. Jest po prostu uparta, jak starsze panie, które mi ją dały. – Usłyszał dreptanie kocich nóżek na piasku, kierujące się ku widocznemu w oddali kręgowi bladego światła. – Tym razem to raczej było niedopowiedzenie – stwierdziła Liv. – Proszę, niech w przyszłości będzie mi pisany wysoki strop – powiedział Sampson. Ciemnorodzony tak był wysoki, że szedł praktycznie zgięty w pół. Niewątpliwie bolały go już plecy. Ale Link nie miał przecież pewności, jak wiele bólu są w stanie znieść tego rodzaju istoty ponadnaturalne. Widząc potem, że Sampson wyszedł z przejścia i się wyprostował, John odetchnął z ulgą. – Bogu dzięki. Pojęcia nie miałem, jak długo dam radę to znosić. Link dotarł do wyjścia za Necro i Floyd i tak był zaabsorbowany spoglądaniem w górę, że wpadł na nie. Floyd zachwiała się i Link chwycił ją za rękę. Gdy spojrzała tam, gdzie jego palce dotknęły jej skóry, Link odkrył w sobie przemożne poczucie winy. Nie dlatego, że czuł coś do Floyd, ale że czegoś takiego nie odczuwał. Wesoła i ładna była z niej dziewczyna, w każdym calu rockmenka ze sceny offowej, a także jedna z najlepszych basistek, z jakimi się kiedykolwiek zetknął. Ale choćby była nie wiadomo jak niesamowita, jednej rzeczy nigdy nie osiągnie. Dokładniej ‒ jedną osobą nigdy się nie stanie. Gdzie się, u diabła, podziewasz, mała? Link czuł się tak żałośnie i tak samotnie, że obojętne było, ilu
przyjaciół mu towarzyszy. Liczyła się wyłącznie ta jedna osoba, której przy nim nie było. – Uwaga na niebo – powiedział John. Łukami gięły się nad nimi wstęgi barwy bladej zieleni i lawendy, jak okiem sięgnąć, układając się według tego samego wzoru. Baczniej się im przyjrzawszy, Link przekonał się, że jednak nie jest to niebo. Jeśli nie liczyć dywanu traw pod stopami, wszystko wokół było tunelem z kwiatów i pnączy. I niezależnie od okoliczności, było na swój sposób piękne. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam, nawet i tu na dole. – Necro napawała się widokiem morza kwiatów lawendy. – To cudowne. Link dobrze ją rozumiał. Cuda rodziły się z nadziei. A właśnie nadziei potrzebowali najbardziej. Liv nakreśliła w swym czerwonym dzienniczku pobieżny szkic. – Tak konkretnie, to jest tunel z żywopłotu. – No i kicha – stwierdziła Floyd. Liv ją zignorowała. – Kilka najsławniejszych mamy u nas, w Zjednoczonym Królestwie. Ten jednak wygląda dokładnie jak japoński tunel z kwiatów wisterii. Floyd dziwnie popatrzyła na Liv. – Co za ludzie wiedzą takie bzdety? – Tacy, co czytają. – Liv wyminęła Floyd i Necro, głębiej się zanurzając w ten łukowaty żywopłot. – Widzisz, istnieją pewne zadziwiające przedmioty, które nazywamy książkami. Są pełne kartek zapisanych słowami. – Znów zerknęła na Floyd. – Może o nich słyszałaś. A może nie. John pohamował uśmiech i poszedł za swoją dziewczyną. – Głowa cię nie boli od zapamiętywania tego całego przypadkowego tałatajstwa? – skontrowała Floyd. Liv, idąca za Lucille, nie raczyła się odwrócić. – Ani trochę. O ból głowy przyprawia mnie objaśnianie innym ludziom sensu tego przypadkowego tałatajstwa.
Słowo ludziom Liv wymówiła w taki sposób, który podkreślał, że odnosi się ono wyłącznie do Floyd. – Czasem naprawdę nie pojmuję twojego doboru przyjaciół – oznajmiła Floyd, patrząc na Linka. – Liv na razie używa sobie na tobie – wyjaśnił jej Link. – Potem nabierze do ciebie cieplejszych uczuć i świetnie się będziecie dogadywać. – Starał się, żeby zabrzmiało to weselej od tego, co naprawdę odczuwał. Floyd zmierzyła ją złym wzrokiem, a Necro uniosła brew. – Wątpliwe. – Wysoce – wymamrotała Liv. Kwietny tunel ciągnął się z półtora kilometra. Nawet Sampson zdawał się nim zauroczony i co chwilę podnosił wzrok. Jedynie Link przypatrywał mu się z ciężkim sercem, nie mając przecież pojęcia, na co w tej samej chwili patrzy Ridley. Z każdym krokiem tylko się coraz bardziej niepokoił. A jeśli jest gdzieś całkiem sama i do tego cierpi? A jeśli nie jest sama? Link zacisnął szczęki. Nie mógł znieść myśli, że ktoś mógłby krzywdzić jedyną dziewczynę, którą zdarzyło mu się kochać. To bowiem właśnie sobie teraz uświadomił, zwyczajnie i prosto. Kochał Ridley i nie miało to nic wspólnego z jej syrenimi mocami. Kochałby ją, jakakolwiek by była – jako śmiertelniczkę i jako Obdarzoną, jako Istotę Światła i jako Istotę Ciemności. Kochał zarówno dźwięk jej głosu, nawet gdy narzekała, jak i to, jak idealnie wpasowywała się pod jego ramię, nawet na tych jej wariackich wysokich obcasach. Na zewnątrz Ridley sprowadzała się do długich nóg, czerwonej szminki i różowych pasemek we włosach, wewnątrz jednak nie była złą dziewczyną. Była dziewczyną, która nigdy nie miała wyboru, bo przyszła na świat w rodzinie przeklętych istot o ponadnaturalnych mocach, a także dlatego, że w jej szesnaste urodziny zawłaszczyła ją Ciemność, a po tym, jak to nastąpiło, odwróciła się od niej jej własna rodzina. W swym wnętrzu Ridley kryła udrękę i złamane serce – ot,
zwykła dziewczyna, której był potrzebny. Niemal tak mocno, jak mnie potrzebna jest ona.
ROZDZIAŁ 9: NOX Gates of Tomorrow Każdy Obdarzony, więc i Nox, wiedział, jak odnaleźć Milę. Ukryta była w tunelach pod nowoorleańską Dzielnicą Francuską – bita mila identycznych drzwi Obdarzonych. Nocami pijani Obdarzeni i inkuby nabierali śmiałości, by otwierać je na chybił trafił w ramach specyficznej dla nich wersji rosyjskiej ruletki. Nie wiedząc, co czeka po drugiej stronie, można było z jednakową łatwością trafić do salonu jakiegoś grubasa, oglądając, jak drzemie przed telewizorem – lub wpaść między wścieki i inne mordercze stwory. Odlot stanowiło tu otwarcie drzwi. O całej reszcie decydowało Koło Losu – na dobre lub na złe. Była to więc gra dla frajerów. Nox nigdy nie pozwoliłby sobie na takie ryzyko. Wyglądało na to, że większość innych Obdarzonych oraz inkubów również zmądrzała, bo ta wąska uliczka z rzędami drzwi, jak okiem sięgnąć, była opustoszała. Znając Abrahama Ravenwooda, drzwi tego inkuba krwi zabezpieczone były jakimś czarem. Gdyby w ogóle udało się je Noxowi otworzyć, okazałyby się pułapką. Właśnie tak. Śmiercionośną pułapką. Nox zerknął na zegarek. Lada minuta. Przesunął się w cień, trzymając się blisko jednego z rzędów drzwi, na wypadek gdyby musiał się ukryć. Jeśli wierzyć Chemikowi, któreś z tych drzwi tutaj wiodły do domu Abrahama, ale ta skąpa informacja stanowiła marny punkt wyjścia. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie miał czasu do stracenia. Już nadchodzę, Ridley. Gdy dotrę, już wszystko będzie dobrze. Znów bił się z mroczniejszymi myślami, czyhającymi w
zakamarkach umysłu. Stale mu towarzyszyły i obawiał się, że przyszłość tego nie zmieni. Ridley Duchannes nie kocha ciebie. Nie łudź się. Ona nie wierzy w ciebie. W co ty wierzysz? W siebie i w to, co do niej czujesz? Mimo iż ona nic takiego do ciebie nie czuje? Zamknął oczy. Zamknijcie się. Wierzę w to, co czuję. Wierzę, że i tak mogę ją kochać. Nie wystarczy? Oparł głowę o ścianę tej mrocznej uliczki i pogrążył się w myślach. Po dłuższej chwili usłyszał kroki i znów spojrzał na zegarek. 5:50. Zgodnie z planem. „Dotrzyj na Milę tuż przed wschodem słońca. Będzie tam kucharka Ravenwooda”. Tak brzmiało to, co powiedział mu Chemik. Nox czekał więc na pojawienie się kucharki Silasa. Prawdopodobnie powinien był zapytać Chemika, z jakiego typu Obdarzoną będzie miał do czynienia, teraz na nic takiego nie mógł liczyć. Będzie musiał w jednej chwili zdecydować, jak ją obezwładnić. Jak tylko otworzy drzwi. Dłonie same zwinęły mu się w pięści. Nox ujrzał jej cień wyłaniający się z bocznej uliczki przed nim, spomiędzy dwojga drzwi. I oto jest. Tak, jak powiedział. Kobieta miała na sobie lekki płaszcz z postawionym kołnierzem, pod płaszczem widoczny był rąbek czarnej spódnicy od munduru. Gdy szła Milą, wyraźnie było słychać szelest. Mundur. Oczywiście. Formalnie i pretensjonalnie. W stylu Abrahama. I Silasa. Nox ruszył w kierunku tej kobiety, udając, że rozmawia przez
komórkę, tak jakby też za pośrednictwem jednych z tych drzwi udawał się do pracy. Zerknęła w jego stronę i Nox o mało nie stanął jak wryty. Coś w niej dostrzegł – coś znajomego. Tę uliczkę w tunelu przemierzała powoli, pokrzywiona sylwetka zdradzała jej wiek. Cała skulona, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby szła pod wiatr, który uparł się ją zniszczyć. Tę kobietę przytłaczało coś więcej niż czas. Coś naprawdę nikczemnego – i znacznie potężniejszego. Wtedy właśnie zrozumiał. Nie chodziło tylko o to, że Silas odziedziczył po Abrahamie jakąś tam kucharkę. Odziedziczył tę samą kucharkę, która pracowała u Abrahama, gdy Nox był jeszcze dzieckiem. Odziedziczył panią Blackburn. Wspomnienia wróciły błyskawicznie. Już wtedy, gdy pani Blackburn opierała się o marmurowy blat, by ugniatać ciasto lub szykować herbatę, cała była pokrzywiona. Obecnie, według obliczeń Noxa, miała co najmniej sześćdziesiątkę. Rzeczywiście miał ogłuszyć tę staruszkę? Kogoś, kogo już Abraham Ravenwood dręczył przez całe swoje życie? Kogoś, kto pocieszał mnie ciasteczkami, po tym jak tamten się nade mną znęcał? Jednak muszę, powiedział sobie. To jedyny sposób na odnalezienie Ridley. Gdy pani Blackburn doszła do drzwi, położyła dłoń na ich drewnie. Jak tylko zaczęła coś szeptać, zauważyła Noxa i umilkła. Starał się zachowywać swobodnie, jakby miał ją minąć, staruszka jednak wiedziała swoje. Spojrzała mu prosto w oczy i dech jej zaparło. – Ty? Nox rozejrzał się na boki, jakby nie był pewien, do kogo się zwróciła. – Słucham? Pani Blackburn potrząsnęła głową. – Zawsze wiedziałam, że wrócisz. Ale się spóźniłeś –
syknęła. Nox darował sobie udawanie, widać było, że go rozpoznała. – Na co się spóźniłem? – Nie dostaniesz tego, po co przyszedłeś. Tego starego drania nie ma już wśród żywych. Chwilkę potrwało, nim zrozumiał, że nie mówiła o Silasie. – Chodzi ci o Abrahama? Starucha przytaknęła, nie spuszczając z niego swoich zielonych oczu Obdarzonej. Zawsze go intrygowało, jak Abraham zdołał skłonić Istotę Światła, by dla niego pracowała. Czym jej groził przez te wszystkie lata? Nox zerknął na drzwi. – Nie szukam Abrahama. Spojrzała ze zrozumieniem. – Silasa? – W jej głosie chrypiała starość. Potwierdził. – Łączą nas pewne niedokończone sprawy. Nie powinno pani to dziwić. Pani Blackburn wzruszyła ramionami. – Z Abrahamem i Silasem Ravenwoodami nie miewa się innych spraw. Zbliżył się do niej o krok. – Pani Blackburn, pani zawsze była dla mnie dobra. Nie chcę więc… Za nic bym nie chciał pani skrzywdzić. Ale muszę się dostać do środka. Przygarbiona staruszka pokręciła głową. – Choćbyś wpadł w najgorsze tarapaty i czegokolwiek chciał od Silasa, zapomnij o tym i odejdź stąd jak najdalej, póki możesz. – Nie mogę. – Pracowałam w tamtym domu od dziecka – zaczęła. – A ja byłem tam dzieckiem – dodał. Pokiwała głową. – Abraham sprowadził tam moją matkę, tak jak później twoją. W żyłach tych Ravenwoodów zawsze zamiast krwi płynęło zło, czarne i gęste.
– Tego akurat nie musi mi pani mówić. – Wiem, ale czy chodzi tu o nienawiść, zemstę, czy pieniądze, wszystko jedno. Cokolwiek na powrót sprowadza cię do tego domu, nie jest tego warte. Nic nie jest. Nox oparł się o ościeże drzwi i przyjrzał się jej z góry. – A miłość? To słowo sprawiło, że przycichła. Potem wiekowe oczy pani Blackburn złagodniały. – Zawsze byłeś słodkim chłopcem. Pamiętam, jak Abraham traktował twoją matkę, i wiem, że cię dobijało to, że musiałeś tam stać i patrzeć. Jeżeli ktoś wie, co wtedy czułeś, to tylko ja. Nox starał się trzymać nerwy na wodzy, choć marzyło mu się jedynie, by coś rozwalić. Naprawdę? Naprawdę wiesz, jak to jest ukrywać się bezradnie, gdy osoba, którą najbardziej na świecie kochasz, błaga, by ktoś ją zabił, kładąc kres udręce? Pani Blackburn wyprostowała się, jak tylko potrafiła najbardziej. – Ale twojej matki już nie ma. Tak samo jak mojej. Już za późno, by kogokolwiek ocalić. W tej właśnie chwili Nox pojął, że może jej zaufać. Pani Blackburn, pokorna kucharka Ravenwoodów. Służka bezkarnych serc, które nie zaznają wybaczenia. Sam się oszukujesz, jeśli uważasz, że jesteś bardziej wolny od niej, powiedział sobie Nox. Abraham i Silas tak samo tobie ciążą, jak tej starowinie. Istniała pomiędzy nimi więź, między nimi obojgiem, jak pomiędzy niedoszłymi ofiarami tej samej katastrofy samolotowej. Uchodźcy z tej samej wojny. Która się jeszcze nie skończyła. Która nigdy się nie skończy. – Nie tylko o przeszłość tu chodzi – powiedział wreszcie Nox. – Silas więzi osobę, na której mi zależy, i zrobi z nią to samo, co Abraham zrobił z moją mamą. O ile Ridley jeszcze żyje. Staruszka pokiwała głową, jakby zrozumiała coś więcej niż
tylko słowa. Badawczo przyjrzała się jego twarzy. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby przestąpić progu tych drzwi, gdyby nie musiał. Nox poruszył się niespokojnie. – Jak już powiedziałem, ja muszę. Zmarszczyła brwi sceptycznie. – A wiesz choć, co ci za to zrobi? – Mam pewne pojęcie. – Nox wskazał nieładne szwy na kości policzkowej. – I oboje wiemy, że stać go na znacznie więcej. Pani Blackburn westchnęła. Potem znów oparła dłoń o drzwi, jakby już zdecydowała. – Chyba najgłupszy z ciebie chłopiec w całym podziemiu. Najgłupszy lub najdzielniejszy. Uśmiechnął się szeroko. – A to się wyklucza? Zmarszczyła brwi. – Niech ci będzie. Możesz iść za mną. Ten tunel prowadzi do piwnicy pod głównym budynkiem w Ravenwood Oaks. Teraz mieszka tam Silas, sądzę jednak, że jeśli nie zważać na jego dość tandetny gust dekoratorski, przekonasz się, że niewiele się tam zmieniło. – Dziękuję pani, pani Blackburn. Wiem, ile pani zaryzykowała, pomagając mi. – To bądź cicho, gdy już znajdziemy się w tunelu, a gdy już wyjdę przez piwnicę, daj mi co najmniej pół godziny, nim się stamtąd ruszysz. Jeśli Silas odkryje, że ci pomogłam, będzie po mnie. – Zawahała się, a jej twarzy na chwilę dotknął smutek. – Zresztą przy nim i tak, prędzej czy później, będzie po mnie. Nox pokiwał głową. – Wszyscy kiedyś umrzemy. Pani Blackburn uśmiechnęła się do niego niemal tęsknie. – Zważywszy na to, co przyszło nam oglądać, może tak byłoby najlepiej. – Odwróciła się do drzwi i nacisnęła framugę. – Aperire domum tenebrarum. Otwórz się, Domu Ciemności.
– Wrócę po panią – powiedział cicho Nox. – Nie rób tego – odszepnęła. – Przynajmniej jedno z nas powinno się stąd na dobre wyzwolić. Drzwi same się otwarły bezgłośnie i Nox przeszedł przez nie tuż za nią. *** Z Mili dość krótko szło sie tunelem do domu Silasa – choć Noxowi było dosyć trudno tak go nazywać. Zbyt wiele miał wspomnień związanych z Abrahamem w tym właśnie domu, Abrahamem grożącym mu i znęcającym się nad jego mamą, by wyobrażać sobie posiadłość w rękach kogoś innego niż głowa rodu Ravenwoodów. Jeśli nie liczyć odgłosów ich własnych kroków, stąpali w ciszy. Niewiele z tego wynikało. Nox, idąc, nieustannie słyszał podążające za nim duchy. Latające krzesła. Brzęk szkła. Krzyki i szloch. Na co się gapisz, chłopcze? Za kogo się uważasz? Modlił się w duchu, by Silas nie robił teraz Ridley tego samego. Bądź tam, proszę, Mała Syrenko. Oby nic ci nie zrobili. Jeśli jednak tam była, coś jej musieli zrobić. Nox wiedział o tym dobrze jak mało kto. Przysięgam, przychodzę cię zabrać. Choćby nawet nikt po nas nie przybył. Gdy byli już blisko domu Silasa, tunel skręcił i w większym stopniu zaczął przypominać korytarz, z wyblakłą tapetą odchodzącą od ścian pod obrazami i czarno-białymi lub wykonanymi w sepii fotografiami przedstawiającymi zapewne od dawna nieżyjących Ravenwoodów: Jesamine Ravenwood, Isaaca Ravenwooda, Mathera Ravenwooda. Oprócz Abrahama nikogo spośród nich Nox nie rozpoznawał. Z ich martwych, czarnych oczu można było jednak wnioskować,
że wszyscy byli inkubami. Pani Blackburn zauważyła, jak patrzył, gdy ich mijali. – Widzisz duchy, synu? Odwrócił wzrok. Ulżyło mu, gdy wreszcie wciągnęła swe leciwe kości na drewniane schody i ponownie wymamrotała Zaklęcie Drzwi. Tym razem otworzyło ono piwnicę. Przejście aleją pamięci Ravenwoodów niewiele rozjaśniło mu w głowie. Jeśli już, to raczej mu w niej zamąciło. Kiedy osiągnęli szczyt schodów i weszli do wąskiej piwnicy zastawionej beczkami wina, regałami butelek ze starych roczników i całymi półkami humidorów, pani Blackburn odwróciła się do Noxa i podniosła palec do ust, sygnalizując, by był cicho. Ścisnęła jego ramię, a potem pospiesznie wspięła się na kolejne schody wiodące do kuchni. Tak zniknęła twarz zapamiętana w dzieciństwie. Gdy stracił ją z oczu, przez chwilę miał wrażenie, że wszystko to sobie uroił. Ciekaw był, czy jeszcze kiedyś ją zobaczy. Sprawdził na swoim telefonie czas. Pani Blackburn prosiła, by odczekał pół godziny, ale póki nie wiedział, czy Ridley żyje, czy też nie, równało się to wieczności. Starał się o tym nie myśleć. Należało zachować cierpliwość. Jeśli Ridley nie żyje, przekonasz się, czym jest wieczność. Że odczuwa się ją po tysiąckroć boleśniej niż to tutaj. Wieczność odczuwa się jak wieczność. Nox chciał stąd uciec. Pragnął też przetrząsnąć cały ten dom, wykrzykując jej imię i łomocząc w każde drzwi. Niczego takiego nie mógł jednak zrobić. Był usidlony niczym szczur za którąś ze ścian domu Silasa Ravenwooda. Nie mógł zrobić niczego, co zagroziłoby starowinie. Nie po tym, jak naraziła życie, by mi pomóc. Zajął się studiowaniem butelek: piwnica Ravenwoodów kryła w sobie wszystko, od rzadkich starych roczników po nowsze mieszanki owoców z ich własnych winnic. Najbardziej jednak
zwrócił jego uwagę zapach Barbados – woń charakterystycznych cygar Abrahama Ravenwooda. Od tego zapachu przewracało mu się w trzewiach, a gdy był dzieckiem, zawsze pierzchał przed nim w przeciwną stronę. Stracił rachubę tego, ile razy sprawdzał telefon. Za setnym być może razem przekonał się wreszcie, że pół godziny upłynęło. Już pora. Wkrótce będę przy tobie, Mała Syrenko. O ile mnie wcześniej nie schwytają i nie zabiją. Nox wspiął się na schody i przytknął ucho do drzwi. Nie usłyszawszy niczego, zaryzykował i je otworzył. Pamiętał, że pokój kredensowy leżał po drugiej stronie, tuż przy kuchni. Przypomnieć sobie za to nie mógł, dokąd wiodły drzwi naprzeciw niego. Powinien był wydostać się z domu i przejść na jego tyły. Znał tylko jedną drogę do laboratoriów – tę, którą przemierzył przed laty jako dziecko. Nie miał wyboru: musi odtworzyć swe ówczesne kroki, wskrzesić tamtą zabawę w chowanego, choć była tak bolesna, że wolałby o niej pamiętać. Powoli otworzył drzwi, a szczęście znów stanęło po jego stronie. Przed nim rozciągały się tyły posiadłości, częściowo skąpane w cieniu dzielącym resztki nocy od brzasku. Rezydencji strzegły nie tylko wierzby płaczące i stare dęby, porośnięte hiszpańskim mchem, ale i liczni osobnicy dość potężnej postury. Musieli to być Ciemnorodzeni – zanadto byli wyrośnięci, wręcz nienaturalnie, jak na Istoty Ciemności, z kolei inkuby z nastaniem świtu niewątpliwie kryły się już w domu, w obawie przed światłem słonecznym. O ile Silas nie dorobił się większej liczby hybryd w rodzaju Linka i jego przyjaciela Johna Breeda. Tak czy inaczej wejście tutaj zakrawało na misję samobójczą, co nawet nie miałoby dla Noxa większego znaczenia, gdyby nie fakt, że prawdopodobnie stanowił dla Ridley jedyną nadzieję. Biorąc pod uwagę dorobek Linka w zakresie zapewniania Ridley bezpieczeństwa, szanse, że hybryda znajdzie drogę tutaj i zdoła ją uwolnić, były bliskie zeru.
Ja cię nie zawiodę, Rid. Cokolwiek by się działo. Nox przekradał się przez mrok, jakby sam był cieniem, trzymając się blisko drzew i powoli przedzierając się ku wejściu do laboratoriów, skrytym za wozownią. Trzymał kciuki, by te drzwi jeszcze tam były. Gdy przekradł się za róg tego starego budynku, zobaczył je. Stalowe drzwiczki, które kojarzyły mu się z wejściem do schronu przeciwhuraganowego, gdy był dzieciakiem, leżały ze dwa metry dalej, niestrzeżone. Nox jednak nie zamierzał dać się uśpić fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa. Pamiętał o inkubach patrolujących korytarze laboratoriów, gdy uprzednio się tam zakradł. Gdy teraz otworzył drzwi, ziąb zjeżył mu włosy na karku, jakby sam Abraham Ravenwood miał go na oku. Prześladując go, jak zawsze dotychczas i po wsze czasy. Za tych wszystkich ludzi, których zraniłem, może na to zasługuję. Może wcale nie jestem od niego lepszy. Nie pora była jednak o tym myśleć. Nox wśliznął się do środka i cicho przemknął przez przejście wiodące do głównego korytarza. Gdy się kończyło, wyjrzał zza rogu. Wreszcie. Zaskoczyło go, jak bardzo te laboratoria się zmieniły. Gdy był dzieckiem, przypominały mu supernowoczesną placówkę wojskową lub futurystyczny szpital – o połyskliwych stalowych ścianach i przeszklonych okienkach obserwacyjnych. Stalowe ściany nadal tu były, ale po oknie obserwacyjnym ślad zaginął. Lewy kraniec korytarza przesłonięty był zwieszającymi się z sufitu grubymi płachtami białawego plastiku, przesłaniającymi sterylnie wyglądające białe drzwi, oznaczone napisem TYLKO DLA UPOWAŻNIONEGO PERSONELU. Nox spodziewał się nieledwie, że lada moment wyjdą stamtąd ludzie w kombinezonach ochronnych. Nie mógł nie zadać sobie pytania, czy Abraham jeszcze kontynuował swoje eksperymenty – i czy nie prowadził ich teraz Silas.
Jedno spojrzenie na drugi koniec korytarza uzmysłowiło mu, że w tych laboratoriach Silas robił znacznie więcej. W połowie drogi stalowe ściany raptownie się kończyły, ustępując miejsca finezyjnie rzeźbionej mahoniowej boazerii. Dziwne. Podłoga zasłana była skórami większej liczby zwierząt, niż Nox zdołałby zliczyć; ukoronowaniem była skóra wielkiego tygrysa bengalskiego, w całości, wraz z głową, łapami i ogonem. Co robi to dziwaczne muzeum w samym środku laboratoriów? Było tu też coś więcej niż zwierzęce skóry i umocowane na ścianach łby. Stały tam również skórzane fotele klubowe, w niewielkich skupiskach, jak to oglądać można w klubach z lepszych sfer – niekoniecznie wiele mających wspólnego z klubami, które prowadził sam Nox. Wrażenie teatru telewizji potęgował wielki marmurowy kominek. Nox odwrócił od niego wzrok. Mimo iż nie płonął tam ogień, zadziałała siła przyzwyczajenia. Ostrożnie. Nad okapem kominka wisiał portret siwowłosego mężczyzny w odświętnym ubraniu. Z miejsca, w którym stał, Nox nie mógł stwierdzić, czy jest to rzeczywiście Abraham, ale i tak uwagę jego przyciągnęło to, co wisiało wokół tego obrazu. Głowy zwierząt – co najmniej z tuzin. Począwszy od drapieżnie wyglądającego rosomaka i czarnej pantery szczerzącej kły o barwie kości słoniowej, po lwa prezentującego w całej okazałości swą grzywę, i szarego wilka, niemal wciąż jeszcze warczącego. Najgroźniejsze drapieżniki świata stanowiły tu świtę najbardziej drapieżnej istoty świata. Pomyśleć by można, że Silas ma poczucie humoru. Głęboko spaczone poczucie humoru. Po co Silasowi była potrzebna w laboratoriach taka świetlica? Gdy Nox był dzieckiem, Abraham nigdy nie wpuszczał do laboratorium żadnych gości, teraz zaś wyglądało na to, że Silas wręcz stara się ich tu zabawiać.
Co sprzedaje? Lub czym handluje? I dlaczego tutaj? Wtedy jednak Nox usłyszał głosy dochodzące zza drzwi dla upoważnionego personelu i szybko cofnął się do przejścia, przywierając do ściany. – To nierealistyczne. Jeśli produkcja utrzyma ten poziom, zabraknie nam miejsca – powiedział żeński głos. – Już do maksimum wykorzystujemy jego pojemność. – Jeśli pragniesz być tą, która mu to powie, proszę bardzo – odparł jakiś mężczyzna. – To twoja krew zachlapie posadzkę, ale nie będę czekał, by posprzątać. Idę do domu. Nox dobrze się przyjrzał tym złotookim Istotom Ciemności, mijającym go w nieskazitelnie białych fartuchach laboratoryjnych. A zatem to miejsce, jak za czasów Abrahama obfitowało w techników laboratoryjnych na żołdzie Ravenwoodów. Przynajmniej to jedno się tutaj nie zmieniło. Odczekał dłuższą chwilę, aby się upewnić, że odeszli, po czym ruszył do sali trofeów, czy jak tam ją zwać. Zdaniem Noxa było to jedynie z tysiąc zwierzęcych skór i łbów. Ważniejsze, że po drugiej stronie pomieszczenia widać było drzwi, a coś w środku podpowiadało mu, że tam należy zacząć. Gdy przemykał obok kominka, ze wszystkich stron śledziły go ślepia martwych zwierząt. Ze ścian, znad kominka, z podłogi ‒ zastygłych w pozach udających życie. W jednym z kątów grzbiet dorosłego kuguara, szykującego się do ataku, służył jako boczny stolik, zaopatrzony nawet w kryształową popielniczkę. Powinienem sobie załatwić coś takiego do apartamentu. Pod przeciwległą ścianą stał co najmniej trzymetrowy grizzly o potężnych pazurach, o tyle mniej przerażających, że trzymał w nich srebrną tackę z cygarami. Cały Sampson, cały on. Nox już przy drzwiach pokręcił głową, wspominając, jak bardzo nienawidził polowań jego ojciec. – Nox, nigdy nie czerp przyjemności z zabijania czegokolwiek – powiedział kiedyś. – Nawet jeśli będziesz zmuszony to zrobić.
I dlatego mój tato nie żyje, upomniał siebie Nox, a Silas Ravenwood wprost przeciwnie. Co do jednego natomiast jego ojciec miał rację: całe to miejsce budziło niesmak. Wyłożony szkarłatnym dywanem korytarz nie miał żadnych wnęk, toteż mijając kolejne pokoje Nox mógł jedynie liczyć na to, że uda mu się przejść. Wsunąwszy się w pierwsze otwarte drzwi, znalazł się w biurze, zapchanym szafkami katalogowymi, z wielkim monitorem komputerowym ustawionym przodem do ściany, w całości wyklejonej fotografiami kobiet. Tępo wpatrywały się w niego zielonookie Istoty Światła, złotookie Istoty Ciemności i czarnookie sukkuby. Otwarte oczy świadczyły przynajmniej o tym, że żyły. Wtedy, pomyślał Nox. To było jak niekończąca się parada ofiar zbrodni – setek, może tysięcy. Czemu same kobiety? Czy wszystkie to syreny? Czyżby po tych wszystkich latach Ravenwoodom nadal jedynie na takich zależało? Przyjrzał się im uważniej. Część zdjęć przekreślona była wielkimi czarnymi iksami. Ścisnęło go w żołądku, gdy wyobraził sobie, co mogą oznaczać te iksy. Wolał o tym nie myśleć. Przeskanował wzrokiem ścianę, modląc się rozpaczliwie, by nie znaleźć tam Ridley. Zdążył już jednak przywyknąć do tego, że jego modły pozostawały niewysłuchane. I tym razem też nie było inaczej. Jej fotografia znajdowała się na samym środku, prawie na górze – Ridley Duchannes wyglądająca na otumanioną. Wzrok miała równie tępy, jak wszystkie twarze na tej ścianie, ale też ‒ jak inne ‒ otwarte oczy. Na ułamek sekundy wstrzymał oddech. Bo przecież jej twarzy nie przekreślał iks. Ona wciąż żyje.
ROZDZIAŁ 10: RIDLEY Shout at the Devil Już śmierć byłaby od tego lepsza, pomyślała Ridley, gdy Silas otwierał drzwi jej celi. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek czuła się bardziej zrozpaczona. Bardziej zdesperowana. Wszystko to mogło znaleźć swój kres w klubie. Może powinno. Pierwszy raz odczuwała absolutny brak nadziei. Silas zbliżył się do niej, w otoczeniu swych bandziorów. Najpierw jednak doszedł do niej dym z jego barbadoskiego cygara. Niechbym nigdy nie wydostała się z Syreny. Na wszystko było już za późno. Link nie nadchodził. Ani Lena, ani też Ethan, Liv albo John. Nawet i Nox nie. Najlepszym wyjściem byłaby więc szybka śmierć. Silas wyciągnął rękę i dotknął jej policzka dłonią, w której trzymał cygaro. Skrzywiła się, bo popiół osmalił jej skórę. Niechbym spłonęła wraz z Rzęchem. Silas Ravenwood tak bowiem patrzył na człowieka, że się pragnęło śmierci. Drapieżnie. Głodnym wzrokiem. Desperacko pragnąc mojej krwi na swych rękach. Widziała to w jego oczach. Ridley obiecała sobie zaraz, że z jej oczu on nic nie wyczyta. Zamiast coś ujawnić, splunęła mu pod nogi, z ogniem w oczach. Silas Ravenwood tylko się uśmiechnął. – Kazałaś mi długo na siebie czekać, panno Duchannes. A ja nie jestem człowiekiem cierpliwym. – Sadystyczny błysk w jego oku przywiódł jej na myśl Abrahama Ravenwooda, jeszcze jednego człowieka czerpiącego rozkosz z niedoli innych. Ridley zmusiła się do tego, by nie odwracać wzroku.
– A ja przez cały ten czas miałam cię jedynie za zbira i szumowinę. – Usiadła prosto na swym materacu, wypychając w górę podbródek. Podejdź nieco bliżej. Chcesz podejść nieco bliżej. I Silas to zrobił, ale po to, by ją przewrócić pchnięciem i chwycić za przeguby. – Jestem i jednym, i drugim. – Uśmiechnął się, opuszczając głowę tak, że patrzył jej prosto w oczy. – A stanę się jeszcze twoim najgorszym koszmarem. Jej dłonie zacisnęły się w pięści. Nie chcesz mnie skrzywdzić. Chcesz, żebym sobie poszła. Silas zakrył jej usta dłonią, a jego twarz zawisła tuż nad nią. – Twoja kolej, syreno. Chcę, żebyś sobie poszła… Ridley już zaczynała odczuwać ulgę, ale Silas skinął na swoich ochroniarzy. – …z tego swojego pokoju prosto do mojego. Gotowa jesteś się przekonać, z czego naprawdę jesteś zrobiona? Bo ja tak. Szamotała się, wściekła na siebie, że uwierzyła, iż Silas Ravenwood był zbyt głupi, by się nie zabezpieczyć przed syrenimi mocami. Niewątpliwie wynalazł jakiś czar, eliksir lub amulet, zapewniający mu odporność na nią. Wolała nie myśleć, jak do tego doszedł. – No, no. Szarpnęła się, chcąc go ugryźć, ale inkub tak mocno ścisnął jej szczęki, jakby je miał zmiażdżyć. Gdy spróbowała wrzasnąć, z jej ust wydobył się jedynie skowyt. Silas oblizał wargi. – Zabrakło ci języka? – Pstryknął palcami, żeby ochroniarze podeszli bliżej. – Weźcie ją na salę operacyjną. Na głowę wciągnięto jej kaptur i wszystko zasnuła czerń. ***
Przez ten szorstki jutowy wór Ridley widziała niewiele, a przy każdym oddechu dławiła się kurzem. Wleczono ją jakimś korytarzem – przed oczyma migały skrawki płytek podłogowych i co jakiś czas zarysy drzwi. Kilka minut później płytki zastąpiło białe linoleum, a woń środka dezynfekującego przyprawiła ją o mdłości. Gdy przeciągnęli ją przez wahadłowe drzwi i usłyszała piski oraz brzęczenie aparatury, odniosła wrażenie, że znaleźli się w szpitalu. Po co Silas miałby zabierać ją do szpitala? Nie zrobił tego. Wskazał im kierunek znacznie bardziej przerażający. Sala operacyjna. Takiego określenia użył. A wszystko wokoło przypominało Ridley szpital – świetlówki, biała podłoga, zapach środka dezynfekcyjnego. Powoli zaczynało jej świtać. Jeśli to nie był szpital, pozostawała tylko jedna możliwość… Laboratoria Abrahama… Miejsce, gdzie on eksperymentował na Obdarzonych i ukształtował Johna. Miejsce, do którego wiedziała, że trafi, odkąd zobaczyła w swej celi Silasa – i którego lękała się najbardziej w świecie. Krew jej zlodowaciała. Nie tam. Gdziekolwiek, byle nie tam. Nie! Nie! Nie! Ridley wierzgała i miotała się, aż ktoś docisnął do worka, na wysokości jej nosa i ust, jakąś szmatkę. Pachniała wybielaczem, kurzem i alkoholem, wszystkim razem. Wystarczyli chwila, by nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Potem myśli się jej rozmyły i zapadła w ciemność. ***
Ridley otworzyła oczy. Ciemność. Kroki. Tu i tam jakieś słowa. Niebezpieczne. Eksperymentalna. Zabójcze. Pacjentka 13. Ridley zamrugała. Prosto w jej twarz wycelowano krąg światła. Ledwie mogła w nim wyróżnić żarówkę zwisającą na długim kablu, jakby z przepastnych mroków sufitu. Ostre światło paliło ją w oczy, ale nie odwróciła wzroku. Nie chciała widzieć Silasa, który wyłonił się z ciemności tuż obok niej. Ty draniu. – Nie ma ryzyka, nie ma nagrody – rzekł Silas, zbliżając się do stołu, na którym Rid leżała przywiązana. – Tworzymy historię, doktorku. – Ja to rozumiem, panie Ravenwood – odpowiedział mu ktoś roztrzęsionym głosem. – Istnieją jednak pewne granice. – Nie w moim świecie – zaśmiał się Silas. – Wyluzuj, doktorku. Wszystko w imię nauki, zgadza się? Ridley usilnie starała się zachować spokój. Żeby ujść z życiem z tego bajzlu, bez sprytu się nie obejdzie. Naparła na to, co ją więziło. Kajdany. Przesunęła dłońmi po blacie. Gładki, twardy, chłodny. Najprawdopodobniej metal. Stół operacyjny. – Nie marnuj energii. – Silas nachylił się nad nią i pstryknął pod stołem czymś, co zabrzmiało jak jakiś wyłącznik. – Nigdzie stąd nie wywędrujesz, syreno. – Jakoś dziwnie wymówił to ostatnie słowo. – Kiedy skończę, będziesz stanowić o wiele więcej. Więcej? Więcej czego? Silas strzelił palcami na mężczyznę, którego wciąż nie widziała.
– Zaczynaj infuzję – polecił, przysuwając się do Ridley. – Obawiam się, że to zaboli. Ani trochę jednak tak bardzo, jakbym chciał. Ridley całą swą energię skupiła na mężczyźnie skrytym nadal w mroku. Nie zaczynaj infuzji. Niczego nie zaczynaj. – Bierz się do roboty, powiedziałem – warknął przez ramię Silas. Ridley nie czuła, by coś się zmieniło, a jednak była tak zmęczona… Ale nie wolno jej było się poddawać. Kimkolwiek jesteś, nie chcesz mnie skrzywdzić. Chcesz stąd iść. – Czy muszę…? Usłyszała trzask drzwi w oddali, potem tupot na korytarzu za nimi. Poczuła uderzenie w twarz. – Pojęcia nie masz, z kim zadzierasz. Ridley wbiła w niego wzrok przez swą splątaną blond grzywę. Jej firmowe pasemka bardziej przypominały teraz dredy. – Serio? A mnie się wydaje, że to ty nie łapiesz, z kim zadarłeś – powiedziała przez zaciśnięte zęby. Chwycił ją za podbródek, zmuszając, by na niego spojrzała. – Chyba jednak łapię. Odpowiedziała uśmiechem, nastawiając się na ból. – Coś podobnego powiedział twój prapradziadek. Na chwilę przedtem, nim go z moimi przyjaciółmi zabiłam. Silas opuścił pięść na panel sterowniczy tuż obok Ridley i całe jej ciało przeszył prąd tak silny, jakby cała krew przemieniła się w ogień. Wrzasnęła. Ogień wypalał sobie drogę od ramienia, gdzie ją zaatakował, rozpulsowaniem ogarniając ramiona i głowę, potem schodząc wzdłuż kręgosłupa ku nogom. W jej stopy. W palce u nóg. Niczym drugie, gromkie tętno.
Z każdym jego uderzeniem ciało Ridley skręcało się i wiło. Umysł przestał już śledzić drogę ognia, skupiała się tylko na dźwięku tego drugiego tętna. O wiele bardziej miarowego niż jej własne. Skoro słyszała ten drugi puls, wciąż jeszcze żyła. Prawda? Odpływając, Ridley usłyszała jeszcze inny dźwięk dochodzący gdzieś z głębi głowy. Piosenkę. Tę, którą często śpiewała jej mama. Kołysankę o droździe. Może to znaczy, że jeszcze zobaczy mamę. Reece. I Ryan. I Lenę. Bardzo chciałabym zobaczyć Lenę. Ridley wyczuła, że gdzieś coś się pali. Może robią grilla. Chłopak, którego kiedyś znałam, uwielbiał grilla. Link. Zdaje się, że miał na imię Link. Uśmiechała się na tę myśl. Dopóki nie zrozumiała, że ten swąd pieczenia bierze się z niej samej. I nie tylko swąd. Także wrzask. Potem już poddała się temu bólowi i żarowi, wsłuchana w głos śpiewający w jej głowie Kołysankę o droździe. Tylko gdy doszło do chwili, że zaśpiewał ptak, usypiał ją słodkim głosem chłopaka, całkiem poza tonacją. Ten chłopak naprawdę mnie kocha, pomyślała. Żebym tak jeszcze pamiętała, jak mu na imię.
ROZDZIAŁ 11: LINK Wasted Years Chyba o to chodziło – zawołał Sampson, wyrywając Linka z zamyślenia. Gdy Link podniósł wzrok, Sampson stał przed zieloną ścianą żywopłotu. Kolejny ślepy zaułek. Ale zanim Link zdążył się na to pożalić, Sampson zanurzył dłoń w tym żywopłocie i pchnął, otwierając go na coś, co wyglądało jak typowa ulica w jakimś miasteczku na Południu, w czasach, gdy babcia Linka była jeszcze mała, a Gatlin dorobiło się pierwszego sygnalizatora świetlnego. Kolejne drzwi Obdarzonych. Wiadomo. Po przejściu przez te drzwi Obdarzonych na powrót do świata śmiertelników Link przekonał się, że są one wycięte w potężnym dębie porośniętym hiszpańskim mchem. Po tej drugiej stronie nie było nic poza kolejnymi rosłymi dębami i walącą się ruderą na skraju opuszczonego skrzyżowania dróg. – Wygląda na to, że znaleźliśmy co trzeba – stwierdził John. – Gdzie my jesteśmy? – Zdaniem Linka nie było tu nic wartego znalezienia. John wskazał białe tablice na skrzyżowaniu, na których widniały liczby 61 i 49, a Liv sprawdziła swój selenometr, jakby nie sterczeli gdzieś na głuchym pustkowiu. – Czy te numery powinny coś nam mówić? – spytała Floyd. – Jesteśmy na skrzyżowaniu dróg publicznych 61 i 49, w Clarksdale w stanie Missisipi – wyjaśnił John. Sampson potrząsnął głową. – Ale ze mnie idiota. Każdy gitarzysta wart swych strun słyszał o tym miejscu. To tu Robert Johnson zawarł pakt z diabłem.
Floyd wytrzeszczyła oczy. – Powaga? Jesteśmy na tym skrzyżowaniu? John kiwnął głową. – Drugiego takiego nie ma. Liv zerknęła na Johna. – Rozumiem, że to coś specyficznie amerykańskiego. Otoczył ją ramieniem. – A tak, przepraszam. To stary rokendrolowy mit – przynajmniej w rozumieniu śmiertelników. W latach trzydziestych dwudziestego wieku pewien bluesman, niejaki Robert Johnson1, na parę tygodni zniknął. Mówiło się, że przyszedł z gitarą na to właśnie skrzyżowanie… – A potem sprzedał duszę, żeby stać się najsławniejszym gitarzystą w dziejach bluesa – wszedł mu w słowo Link. Sampson podciągnął swe skórzane portki, nienajlepszy wybór jak na upały Missisipi. – Po mojemu, całkiem uczciwa wymiana. – Też tak myślałem – zawołał jakiś męski głos za ich plecami. Link zrobił w tył zwrot. Na skraju drogi stał młody człowiek w wymiętej białej koszuli, czarnej marynarce i kapeluszu panama, z czarnym labradorem trzyłapkiem u boku. Znużenie w jego oczach bardziej pasowałoby do kogoś znacznie starszego. Przez plecy przewieszoną miał sfatygowaną gitarę. Lucille i czarny labrador obchodzili siebie nieufnie, aż wreszcie pies dał temu spokój i klapnął w pył drogi. – O cholera. – Nic innego Linkowi nie przyszło do głowy. – Sam to sobie ciągle powtarzam, synu – powiedział młody człowiek, a zabrzmiało to dziwnie, bo nie wyglądał na wiele starszego od nich. Potem zauważył Johna i uchylił kapelusz. – Jak cię ostatnio widziałem, byłeś jeszcze chłopcem. John wepchnął ręce w kieszenie. – Więc pan mnie pamięta, panie Johnson? – Myślę, że obaj dość w życiu widzieliśmy, by odpuścić sobie tego pana Johnsona. Zwłaszcza że nigdy nie wpadło mi w
ucho, jak ty się nazywasz. John wyciągnął rękę. – Jestem John Breed, proszę pana. Bluesman spojrzał na dłoń Johna. – Skończyłem z podawaniem ręki. Czujności nigdy za wiele. Ale tak czy inaczej miło mi cię widzieć, John. Sampson wysunął się o krok. Wyglądał na zdenerwowanego, co zupełnie do niego nie pasowało. – A więc ta opowieść mówi prawdę? Johnson przyjrzał się Sampsonowi i gwizdnął. – Dzieciaki zdecydowanie są teraz większe niż za moich czasów. – Sampson jest trochę… inny – powiedziała Liv. – Też jesteś Obdarzona? – zapytał Johnson. – Pan o nas wie? – Necro nie kryła szoku. Johnson uważniej przyjrzał się niebieskim włosom i kolczykom Necro. – Pewnie że wiem. – Zerknął na słońce stojące w zenicie nad stanem Missisipi i ruszył ku owej chałupce na skraju drogi, wyglądającej tak, jakby przywiał ją tu huragan. – Wejdźmy do środka. Gorąco się robi. Link przeszukał wzrokiem okolicę, żadnych innych domów jednak nie wypatrzył. Bluesman, za którym kuśtykał jego trójnożny psiak, po pokrzywionych schodkach wspiął się na ganek i otworzył osłonięte siatką drzwi. – Wchodźcie. Czujcie się jak u siebie. Wnętrze domu było malutkie, ale i zatłoczone rozmaitymi sprzętami. Drzwi wejściowe otwarły się na salon pełen wytartych foteli, o ścianach obwieszonych różnego formatu ramkami. Linkowi skojarzył się z domem Sióstr w Gatlin. Te trzy cioteczne babki Ethana mieszkały tam, jak daleko sięgał pamięcią, otoczone wszystkim, co kiedykolwiek weszło w ich posiadanie – przynajmniej do czasu, aż Abraham Ravenwood spalił im dom. Link i Ethan, jako malcy, zaglądali po szkole do Sióstr i opychali się kwaśnymi cukierkami cytrynowymi oraz maślanymi,
mającymi prawdopodobnie więcej lat niż oni obaj razem wzięci. Dom Sióstr wyglądał jak muzeum, gdyż te trzy stare panny nigdy niczego nie wyrzucały. Jeśli nie mogły zaprezentować tego na ścianach, zadowalały się jakąkolwiek powierzchnią poziomą. U Johnsona było podobnie. Ale zamiast kolekcji łyżeczek, potłuczonej porcelany i starych albumów ze zdjęciami, jego dom zdobiły relikwie i pamiątki bluesowe – w rodzaju misy starych harmonijek ustnych na stoliczku tuż obok słoja z zerwanymi strunami. Link nie mógł się uwolnić od myśli, jak dalece rozczarowane byłyby Siostry, gdyby zaproszone przez Johnsona nie znalazły tu ani jednego talerza z cukierkami. Lucille przemknęła przez pokój, czując się jak w domu. Sampson, Floyd i Necro studiowali pożółkłe wycinki z gazet, oprawione w ramki i porozwieszane na ścianach koło starych fotografii i złamanego gryfu gitary. Johnson usiadł w zapadającym się tapicerowanym fotelu koło stojącego wentylatora, kładąc gitarę na podłodze obok siebie. Labrador zwinął się w kłębek u jego stóp. – Wybierzcie sobie coś do siedzenia – powiedział. – Niewielu miewam gości. Liv i John usiedli na sofie naprzeciw niego. Link wybrał sobie stary stolik z sosnowego drewna, stojący w rogu. Zauważył sterczący z kubka ołówek i bez namysłu wyciągnął kawałek papieru na którym zapisywał piosenki. Wiedział, że te teksty to beznadzieja, ale odkąd Ridley zniknęła, nie potrafił się powstrzymać od pisania. Bluesman wychylił się ze swojego fotela i spojrzał Johnowi w oczy. – Paskudnie się musi dziać, skoro postanowiłeś mnie poszukać. – To ma coś wspólnego z Abrahamem Ravenwoodem. – A dokładniej z jego praprawnukiem Silasem – dodała Liv. Ledwie John wspomniał o Abrahamie, bluesman zesztywniał, zaciskając dłonie na poręczach fotela tak mocno, że aż kostki mu zbielały.
– Od strasznie dawna nie słyszałem tego imienia i rad byłbym, mogąc o nim zapomnieć. Sampson, Necro i Floyd przestali się interesować ścianami. – Skąd pan zna Abrahama? – spytał Sampson. Johnson przekrzywił głowę, jakby powątpiewając, czy to poważne pytanie. – Wydawało mi się, że mówiliście, iż znacie tę historię? – Podniósł gitarę, odruchowo trącając struny. Sampson spuścił wzrok. – Ludzie piosenki o tym pisali. Książki też. Bluesman zrzucił marynarkę i zakasał rękawy. – To co się o mnie śpiewa i pisze? Floyd podeszła do Sampsona, zerkając na misę harmonijek. – Powiadają, że był z pana niesamowity harmonijkarz. Johnson roześmiał się, wyciągając z kieszeni koszuli ręcznie zwiniętego papierosa. – Miły to sposób powiedzenia, że kiepski był ze mnie gitarzysta. Floyd się zaczerwieniła. – Nie… – Nie szkodzi. – Johnson zapalił papierosa. – Wiem, że nie byłem wcale dobry. Śmiało, dokończcie. – Mówią, że przyjechał pan tutaj i zniknął – kontynuowała Floyd. – A gdy się pan znów pojawił, to grał na gitarze najlepiej ze wszystkich. – Mówi się, że był pan największym gitarzystą w historii bluesa – wtrącił Link. – I zapewne nie tylko bluesa. Johnson wypuścił kilka kółek dymu i spojrzał na Sampsona. – I pewnie słyszeliście, co się mówi o tym, jak do tego doszło? Sampson wepchnął swoje wielkie łapy w tylne kieszenie skórzanych spodni. Nagle wyglądał bardziej na gościa, który się boi poprosić dziewczynę do tańca, a nie na potężnego Ciemnorodzonego i głównego gitarzystę w kapeli Istot Ciemności. – Zawarł pan układ z diabłem i przehandlował duszę.
Johnson rzucił spojrzenie na Johna, potem skierował wzrok na Sampsona. Zdusił papierosa i pozwolił palcom poszaleć po progach gitary, wypełniając pokój gniewnym riffem. – Chyba nie bardzo mogą mówić inaczej, nie? Jedyny diabeł, z jakim wszedłem w układy, zwał się Abraham Ravenwood. Aniołkiem to on nie był. Linkiem wręcz rzuciło. – Co? To znaczy słucham, proszę pana? Cała reszta milczała. Sampsonowi opadła szczęka, a Floyd i Necro wyglądały na równie zaszokowane. Liv zawzięcie notowała coś w swoim dzienniku. Jedynie John gładko przyjął te słowa, jakby już znał tę historię. – Spotkałem drania któregoś wieczoru w przydrożnej knajpce. Wypiliśmy trochę i gadaliśmy o muzyce. Patrząc wstecz, pewien jestem, że nie nadziałem się na niego przypadkiem. Tamtej nocy szukał kogoś takiego. Kogoś zdesperowanego. – Inkuby nie mogą spełniać życzeń. A może jednak? – Link popatrzył na Johna z nadzieją. – Masz rację, synu. Abraham sprowadził Obdarzoną, co się tym zajęła. Syrenę. Powiedział, że jest jego własnością. – Johnson zagrał jeszcze kilka akordów. – Ale nawet ona nie potrafiła sprawić, bym grał lepiej. Sampson pokręcił głową. – Niech zgadnę. Ta syrena dała panu gitarę. Wiekowy bluesman przytaknął. – Nazwała ją lirą. – Klepnął w mostek gitary. – Zadbała, by wyglądała dokładnie jak moja. Liv przestała pisać. – Trochę się pogubiłam, panie Johnson. Abraham Ravenwood był zdolny do niezwykłych rzeczy, ale odebranie komuś duszy wykraczało poza jego możliwości. Chyba że jest coś, o czym nie wiem. – To chyba dodano, by opowieść była lepsza – stwierdził Johnson.
– Co więc dokładnie pan przehandlował, jeśli wolno spytać? – Ołówek Liv już wisiał nad czystą stroną. John wstał i podszedł do okna, a w ślad za nim wzrok bluesmana. Tych dwóch coś łączyło – zdaniem Linka jakaś tajemnica. Johnson znów odłożył gitarę. – Potrzebny mu byłem do eksperymentów. – Ale Abraham gardzi śmiertelnikami. Czemu miałby eksperymentować na jednym z nich? – Wiele się gada o nieśmiertelności. Abraham powiedział, że gdyby zdołał powstrzymać śmiertelnika przed zestarzeniem się, zbliżyłby się o krok do odkrycia, jak tego samego dokonać w przypadku istot ponadnaturalnych. Liv zaparło dech. – To dlatego wciąż wygląda pan tak młodo. Link nie był dobry z matmy, ale i on wiedział, że Johnson powinien sobie teraz liczyć koło setki. Nie to go jednak interesowało. – To dlatego wie pan o laboratoriach. Johnson zmarszczył brwi. – Pytanie brzmi, skąd ty wiesz o tych laboratoriach? Opowiedział ci o nich twój przyjaciel John? John już do nich wracał. – To z tego powodu tu jesteśmy, panie Johnson. Jesteśmy pewni, że laboratoria prowadzi teraz praprawnuk Abrahama, Silas, i musimy go znaleźć. Mnie Abraham potężnie namieszał w głowie i wielu rzeczy nie pamiętam. Jak choćby położenia laboratoriów. – Nie chciałbyś tam wrócić – przestrzegł go Johnson. John wzruszył ramionami. – Ma pan rację. Ja za to nie mam wyboru. Link zerwał się na równe nogi. – Silas zapewne więzi moją dziewczynę, proszę pana. Sądzimy, że trzyma ją w tych upiornych laboratoriach lub gdzieś blisko nich. Pan pewnie powie, że to niebezpieczne i że nie powinniśmy tam iść, bo zginiemy i takie tam rzeczy, ale ja i tak się
tam wybieram. Jeśli jest szansa, że ona żyje, znajdę ją. A jeśli mi pan pomoże, dam wszystko, czego pan zechce. Johnson podniósł się z fotela i wyjął portfel. Otworzył go i wyjął wyblakłą fotografię dziewczyny z szaloną burzą jasnych włosów. – Sam się kiedyś kochałem w Obdarzonej. Powinienem był zostać z nią w domu i poprzestać na tym, że jestem pierwszej klasy harmonijkarzem, za to drugorzędnym gitarzystą. Ale sprawy nie zawsze układają się zgodnie z planem. – Zatrzymał wzrok na tym zdjęciu na dłużej, nim znów spojrzał na Linka. – Pewnie od dawna uważa, że nie żyję. – Nigdy pan do niej nie wrócił? – spytała Necro. Bluesman westchnął. – Po tym jak w laboratorium spłaciłem swój dług, Abraham zesłał mnie tutaj. Ktoś z jego Obdarzonych zadbał o to, bym nigdy nie opuścił tej krzyżówki. Przypuszczam więc, że nie uznano spłaty tego długu. Ale nie spuszczałem jej z oczu. – Jakim sposobem? – W Liv odezwała się strażniczka. Johnson schylił się i podrapał psa po głowie. – Pomaga mi w tym Licho. Pies leniwie otworzył jedno oko. – To pies Obdarzonych? – spytał Link. – Jak Boo Radley? – Ethan opowiedział mu, jak Obdarzeni widzą świat oczyma swoich zwierząt. Macon, wujek Leny, by cały czas mieć ją na oku, wykorzystywał w tym celu właśnie Boo Radleya, swojego wilczura. Liv baczniej się przyjrzała labradorowi. – Ale pan nie należy do Obdarzonych. Jak więc to możliwe? – To jedno z tych zaklęć Obdarzonych – odparł bluesman. – Obdarzona, która mnie tu uwięziła, powiedziała na odchodne, że zostawi mi ten mały prezent. Raczej nie przepadała za Abrahamem. – Do bani, że nie może się pan stąd ruszyć – stwierdziła Necro ze smutkiem. – Wszystko jest lepsze niż powrót do laboratoriów ‒
stwierdził Johnson. Link odchrząknął. – Ale powie nam pan, jak je znaleźć? Johnson się wzdrygnął. – Nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi. Wprawdzie nie zawarłem paktu z diabłem, ale Abrahamowi Ravenwoodowi niewiele do niego brakuje. – Brakowało – sprostował Link. – On nie żyje. Zabiliśmy go razem z Johnem. Bluesman podszedł do Linka i gestem wskazał zapisaną przez niego kartkę. – Pisujesz piosenki, synu? Link wzruszył ramionami. – Pisywałem. Ale nie jestem w stanie pisać, odkąd straciłem Ridley. Tak ma na imię. – Mogę spojrzeć? – spytał bluesman. Link chwilę się wahał, potem niechętnie podał mu kartkę. Nie podobało mu się, że jeden z największych muzyków w dziejach bluesa będzie czytał jego marne tekścidła. Spróbować jednak warto, jeśli pomoże nam znaleźć Rid. Oczy Johnsona przesuwały się w dół kartki. – Jak mówiłem, te piosenki są do luftu, proszę pana. – Link zwiesił głowę. – Nawet się nie bardzo rymują. Gdzieś w głębi zawsze wiedziałem, że nie najlepszy ze mnie tekściarz, nie przypuszczałem jednak, że aż tak beznadziejny. Chyba siebie oszukiwałem. Nie tylko Liv i John, ale nawet Floyd i Necro byli w szoku. Nie słyszeli jeszcze, by Link się do czegoś takiego przyznawał. Odkąd utworzył swoją pierwszą kapelę, Who Shot Lincoln, aż po Holy Rollers i Syreni Śpiew – Link wszem i wobec głosił, że pisane mu jest stać się bogiem rocka. Teraz jednak nie zależało mu już na zachowaniu twarzy – ani na kapeli, ani na własnej karierze czy na czymkolwiek innym. Jeżeli nie odzyskam Ridley, nic z tego nie będzie mieć znaczenia.
Bluesman podniósł wzrok. – Piosenki nie muszą się rymować, synu. Powinny przemawiać do uczuć. O to właśnie chodzi w muzyce. Te wszystkie słowa i nuty to jedynie inna forma powiedzenia komuś, że go kochasz albo że masz złamane serce, albo też że masz w sobie tyle wściekłości, by kogoś zabić. Link skinął głową, nie bardzo jednak był pewny, czy to zrozumiał. – Nie odczuwasz tego, gdy je śpiewasz? – spytał Johnson. – Tak właściwie, to do tego etapu jeszcze nie doszedłem. Johnson zwrócił mu kartkę. – No to ich posłuchajmy. Nadeszła jedna z chwil typu pokaż-żeś-wielki-lub-szoruj-dodomu i chociaż Wesley Lincoln wybitnie nie chciał zrobić z siebie głupka, jeszcze okropniejszy byłby powrót do domu, i to nie tylko ze względu na matkę. Nie odpuszczę. Skoro Robert Johnson chce posłuchać tej piosenki, zaśpiewam mu ją, choćby nawet okazała się jeszcze większym badziewiem niż mamusiny placek z brzoskwiniami. Wesley Lincoln – za swego śmiertelnego życia tragicznie przeciętny koszykarz, zmora cheerleaderek i wieczny przegrany w wyścigach młodszych skautów – jak już niejednokrotnie wcześniej, nie miał innego wyboru, jak tylko dać z siebie wszystko. Raz kozie śmierć. Link odchrząknął. To dla ciebie, Rid. Wszystkie moje piosenki są dla ciebie. Skupił się na kartce trzymanej w drżących rękach i zaczął śpiewać. Włosy blond i nogi na kilometr długie, Uśmiech ukrywał ciężki charakterek. Nie dałbym wiary, że syrena w tobie nie przeszkodzi. A jednak wzięłaś mnie za rękę, piosenek posłuchałaś, Do bryki mej wskoczyłaś i tutaj aż przywiodłaś. A teraz brak tu ciebie i jedno w głowie mam… Zabrakło czasu na nas i na wszystko,
Co powinienem był tobie powiedzieć. Żebym tak cofnął czas i mógł ci to wyznać, Pozostałabyś moją na zawsze dziewczyną. Niejedną nocą gwiaździstą w mojej starej bryce, Dłońmi połączeni, moc snuliśmy planów, Pojęcia nie mając, że nic się nie ziści. Taka pierwsza miłość chłopaka z Południa, Zbyt wiele w niej żalu nie do zapomnienia. Gdyby tak się dało tamto w życiu zmienić… Zabrakło czasu na nas i na wszystko, Co powinienem był tobie powiedzieć. Żebym tak cofnął czas i mógł ci to wyznać, Pozostałabyś moją na zawsze dziewczyną. Link przestał śpiewać, ale wciąż jeszcze nie podnosił wzroku. – To wszystko, jak sądzę. – Zmiął trzymaną w rękach kartkę. Zabrzmiało to smutno jak słowa jego piosenki. Bo tak właśnie się czuję. To sama prawda. Kiedy wreszcie popatrzył na nich, przyjaciele wyglądali na oszołomionych, a Johnson się uśmiechał. – Masz prawdziwy dar. Nie zmarnuj go. Od nikogo jeszcze Link nie usłyszał, że posiada jakikolwiek dar, nie mówiąc już o talencie do czegoś, na czym by mu zależało. Wyglądał na równie zaszokowanego, jak reszta jego paczki. – Jeśli nie znajdę mojej dziewczyny, na nic się to nie przyda. – Link nabrał tchu. – Proszę, niech pan mi pomoże ją odnaleźć. – Chciałbym móc, synu. – Bluesman pokręcił głową ze smutkiem. – Ale nie potrafię sobie tego przypomnieć. John niemal zeskoczył z sofy. – Co pan mówi? – Nie tylko w twojej głowie Abraham namieszał. – Johnson wskazał swoją skroń. – Ja też pewnych rzeczy nie pamiętam. Rzeczy, o których nie chciał, żebym pamiętał. Link opadł na siedzenie, cały przygarbiony. – Pan nie wie, gdzie są laboratoria – wymamrotał. – Nie
może pan nam pomóc. Jesteśmy udupieni. – Spokojnie, głowa do góry, synu. – Johnson poklepał go po ramieniu. – To, że nie mogę ci pomóc, nie oznacza, że nie znam kogoś, kto może. – Słucham? – Czy chcesz coś ze mną przehandlować? – spytał Johnson. Link westchnął ciężko. Nie chciałby oddawać temu staruszkowi swojej duszy, nie dlatego jednak, że ją bardzo cenił. Z opowieści wynikało, że nie przynosiło to zbytniego pożytku gościowi wchodzącemu w takie układy – choćby Johnsonowi. Ale dla Rid to zrobię. – Powinienem jednak pana uprzedzić, że wielki ze mnie grzesznik – powiedział Link. – Przynajmniej według mojej mamy. A ona praktycznie nie wychodzi z kościoła. Dlatego więc z moją duszą prawdopodobnie nie przestąpi pan bram raju. Bluesman uniósł brew. – Mnie nie interesuje twoja dusza. Ja chcę tego. – Wskazał kartkę papieru w ręku Linka. – Chce pan moją piosenkę? – zdumiał się Link. – Tę, którą napisałem? – Była naprawdę dobra, Link – powiedziała Necro. Johnson pokiwał głową. – Mówiłem, masz dar. A ja od dawna szukam czegoś, co warto zagrać. Strasznie mi tu doskwiera samotność. Link ani chwili się nie wahał. Mógłby dać facetowi wszystkie piosenki, jakie dotąd napisał, dorzucając jeszcze te, które dopiero napisze. – Jest pana. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie znajdę tę osobę, co może nam pomóc. Johnson wetknął kartkę w kieszeń i wrócił na swój fotel. – Niczego nie obiecuję, ale jeśli ktoś wie, jak znaleźć te laboratoria, to na pewno Dziewczyna o Aksamitnym Głosie. – Kto taki? – spytały jednocześnie Floyd i Liv. – Jest archiwistką Obdarzonych – oznajmił Johnson. Liv dłuższą chwilę milczała.
– Zapewne się pan myli, panie Johnson. Nigdy nie słyszałam o archiwistce Obdarzonych, a studiuję pod kierunkiem najbardziej światłych strażniczek w dziejach. – Jest nie mniej rzeczywista niż ty i ja. – Johnson przebiegł palcami po progach gitary. – Monitoruje ten cały Nowy Porządek. Całe to wariactwo, z jakim mamy do czynienia, odkąd świat zatrząsł się w posadach. Wzmianka o Nowym Porządku wyraźnie poruszyła Liv. Bluesman zwrócił się do Linka. – Kiedy dotrzecie do Nowego Orleanu, znajdź Dom Wudu Madame Blue. Zapytaj o Dziewczynę o Aksamitnym Głosie i powiedz jej, że to ja cię przysyłam. – Jest pan tego pewien, panie Johnson? – Link wstrzymał dech, czekając na odpowiedź. Johnson odłożył gitarę i spojrzał mu w oczy. – Oddałbym za to duszę. Robert Leroy Johnson (1911-1938), amerykański bluesman, gitarzysta, wokalista, autor tekstów. Legenda związana z jego utworem Me and the Devil Blues głosiła, że na skrzyżowaniu US Highway 61 i US Highway 49, sprzedał duszę diabłu, a w zamian otrzymał talent. W 2003 roku magazyn „Rolling Stone” umiejscowił Johnsona na piątym miejscu w rankingu stu najlepszych gitarzystów w historii. [wróć]
ROZDZIAŁ 12: NOX Every Rose Has Its Thorn Nox wpatrywał się w fotografię tak intensywnie, że reszta pokoju wokół niego zdawała się rozmywać. Ona wygląda jak trup. Na tym zdjęciu powieki Ridley były ciężkie, ona sama zaś opierała się o ścianę, by nie upaść. Trudno było powiedzieć, czy miała świadomość, że jest fotografowana. To, że zdjęcie zostało umieszczone nad innymi, sugerowało jednak, że dołączono je niedawno. Należało się spieszyć. Zerwał zdjęcie ze ściany. Już nadchodzę, Ridley. Ledwie zwracał uwagę na pomieszczenia wychodzące na korytarz, którym pędził, zatrzymując się jedynie na tyle, by się upewnić, że nikt tam nie przebywa. Mógł myśleć tylko o jej odnalezieniu. Z oddali, skądś zza jego pleców, może z sali trofeów, docierały do niego jakieś głosy, ale je ignorował. Był już prawie na końcu tego korytarza. Jeszcze troszkę. Byle do drzwi. Dotarłszy do końca korytarza, zobaczył po jednej stronie windę, a po drugiej klatkę schodową. Obie wskazywały drogę w tym samym kierunku, na dół. Niech będzie. Ledwie stanął na pierwszym stopniu, usłyszał znacznie donośniejsze głosy, dochodzące z dołu. Nie one jednak były największym problemem. Tamte, które słyszał za plecami, nagle zaczęły się przybliżać, gdyby więc zdecydował się odwlekać zejście, ci nadchodzący, kimkolwiek byli, musieliby go zauważyć. W takich chwilach Nox żałował, że nie dysponuje umiejętnością podróżowania. Niestety dotychczas, podczas organizowanych przez niego gier karcianych o wysokie stawki,
żaden inkub nie przegrał z nim tego daru. Co więc innego miał w swoim arsenale DPM? Pośród darów, przysług i mocy, które wygrał w swych klubach, niewątpliwie znalazłoby się coś odpowiedniego. Spokojnie. Pomyśl. I już wiedział. Evos. Tę szczególną moc zamierzał zachować na chwilę, gdy przyjdzie mu wyprowadzać Ridley z laboratoriów, ale gdyby mieli go schwytać wcześniej, nic by mu z niej nie przyszło. Tamten evos stracił swe moce na rzecz Noxa w takiej samej rozgrywce o wszystko, jaką, także grając w łgarstwo, kiedyś prawie wygrała Ridley. Tamta partia była wredna, ale Nox i tak dobrze ją wspominał. To tamtej nocy Ridley po raz pierwszy pojawiła się u niego w klubie. Evosi dysponowali mocą przekształcania się, pozwalającą im przybierać wygląd i głos każdego, do kogo chcieli się upodobnić – i z tej właśnie mocy Nox zamierzał teraz skorzystać. Wydobył z kieszeni marynarki królową kier i wyszeptał słowa dające mu władzę nad zawartą w niej mocą. Tylko tym razem, ale to też coś. Quid opus est me. Uczyń mnie tym, kim zechcę. Przemiana w Silasa była zbyt ryzykowna, jako że mógł akurat teraz przebywać gdzieś w laboratoriach. Dlatego Nox wybrał kogoś innego. Kogoś niewiele znaczącego i nierzucającego się w oczy. Kogoś, kto mógł krążyć po tych korytarzach, nie zwracając niczyjej uwagi. Zaczęło się od mrowienia w stopach, potem rozeszło się ono w nogi i tors, gdzie odbierane już bardziej jako kłucie rozeszło się po całym ciele. Przyjrzał się swoim rękom, skrytym teraz pod białym fartuchem laboratoryjnym, i poruszył palcami niczym nieprzypominającymi jego własnych. Gotowe.
Nox najpierw dostrzegł kobietę wchodzącą właśnie na schody. Była nienaturalnie wysokiego wzrostu – zapewne Ciemnorodzona. Inkub obok niej wyglądał na typowego Silasowego zbira. Spojrzał na Noxa. – Ty jeszcze tutaj, doktorku? Mówiłeś chyba, że wychodzisz. – Wychodzę – potwierdził Nox. – Musiałem parę rzeczy dokończyć. – Uświadomił sobie, jakie miał szczęście, że tego gościa w białym fartuchu słyszał wcześniej na korytarzu. Nawet evosi nie byli w stanie imitować nieznanego im głosu. Ciemnorodzona jakoś się ociągała, dziwnie mu się przypatrując. Nox wzruszył ramionami. Myśli zaprzątały mu teraz dziwaczne instynkty Sampsona. Pojęcia nie miał ani o ich ograniczeniach, ani też o tym, czy cechują one wyłącznie tamtego Ciemnorodzonego. Proszę, nie pytaj, dokąd idę, bo nie mam pomysłu na odpowiedź. Inkub lekko szturchnął Ciemnorodzoną w ramię. – Chodźmy. Kiwnęła głową. – Doktorku, wyluzuj. Chwilę później usłyszał, jak z kimś rozmawiają. Musieli natrafić na tych, co nadchodzili od strony korytarza. Nox pospieszył w dół schodów, pilnując, by poruszać się cicho. Mrowienie znów przeszło w kłucie i nie wiedział, ile jeszcze czasu utrzyma się ta moc evosa. W tym właśnie leżał problem z korzystaniem z użyczonych mocy; z natury rzeczy były niestabilne. Tym dłużej trwały, im potężniejszy był Obdarzony, do którego pierwotnie należały. Gość, który przegrał z Noxem tę moc, musiał zajmować w łańcuchu pokarmowym bardzo niską pozycję. Dźgnięcia gasnącej mocy były dużo dotkliwsze od tych, które odczuwał, gdy brała go w posiadanie. W pewnej chwili musiał zatrzymać się u dołu schodów, by złapać oddech. Patrzył, jak porośnięte włosem ręce człowieka w średnim wieku zmieniają
się w jego własne. Nie. Jeszcze nie. Jeszcze nie zrobiłem tego, po co tu przyszedłem. Przepchnął się przez drzwi zamykające tę klatkę schodową i oto miał przed sobą kraty… A za nimi salę, w której wyodrębniono wiele cel – w większości zajętych, choć z miejsca, gdzie stał, nie mógł rozróżnić twarzy więźniów. Poza jedną, w celi na samym końcu… Ridley Duchannes. Trzymała się krat, jakby tylko one zapewniały jej trwanie w pionie. Jasne i różowe pasma potarganych, sterczących we wszystkie strony włosów, wymykały się poza pręty krat, opadały w nieładzie na ramiona. Ręce miała brudne, paznokcie czarne i zaniedbane. Nox podszedł do jej celi jak najciszej, by nie zwracać na siebie uwagi. – Ridley? To ja, Nox. – Nox? – Głos jej zadrżał, ale nie podniosła oczu. Powiedziała to tak, jakby to słowo znaczyło coś więcej niż tylko jego imię. Ogromnie mu ulżyło. – Myślałem, że cię straciłem. Zacisnął dłonie na dzielących ich kratach. Ale nawet w tej sytuacji jeszcze nie śmiał jej dotknąć. Wyglądała na tak oszołomioną i zalęknioną, że nie był pewien, czy jest w pełni sobą. Chociaż wygląda dobrze. Jak na kogoś, kto przeżył tak traumatyczną katastrofę. Ukląkł tak, że twarz miał zaledwie kilkanaście centymetrów od jej twarzy. – Jeśli choć włos spadł ci z głowy, rozszarpię Silasa. Ręce jej drżały i wciąż jeszcze nie podnosiła wzroku. Nox przesunął palce za ten chropawy metal, bliżej niej, ona zaś jeszcze mocniej przywarła do krat. Powoli – łagodnie – musnął palcami jej palce. – Ćśśś. Nie musisz nic mówić. To niewyobrażalne, przez co
przeszłaś. Ale z tym już koniec. Czuł, jak pod jego dotykiem jej palce się rozluźniają. Trwali tak przez chwilę, garnąc się do siebie, jakby nie istniały dzielące ich kraty. Ridley wyciągnęła rękę, aż jej palce skuliły się pod jego szczęką, ledwie dotykając jego szyi. – Nox. Tym razem to imię zabrzmiało w jej ustach inaczej. Głos przybrał na ostrości i jakby stwardniał. Była tak blisko, że czuł zapach jej włosów. Pachniały dokładnie tak, jak to zapamiętał – wiśniowym cukrem i słońcem. Odnalazłem cię. Zamknął oczy odprężony. Momentalnie go zaatakowała, zaciskając dłoń na jego gardle. Paznokciami wpiła się w ciało. – Nie wiem, kim jesteś ani jak się tu dostałeś. Ale nie dopuszczę, byś mnie krzywdził. – Rid, to ja. Nox – wykrztusił. – Nigdy bym ciebie nie skrzywdził. – Łgarz! – warknęła, jeszcze mocniej ściskając mu krtań. – Nie dopuszczę cię bliżej, potworze. Wiem, co robisz małym dziewczynkom. – Co takiego? – Te słowa całkiem go zdezorientowały. – Widzę twoje zęby. Twoje kły. – Moje co? – To było nie do pomyślenia. – Co ty mówisz? – Wiem wszystko o czarnych kościach. Przyjdziesz, kiedy nie będę mieć się na baczności, i rozszarpiesz mi gardło we śnie. – Ridley, majaczysz. To nie jest prawda. – Nox oderwał jej dłoń od swej szyi. – Jedyne, czego od zawsze pragnę, to ciebie kochać. Ridley odsunęła się, jakby zagroził, że ją zabije. – Przestań! Nawet o tym nie mów! – Zakryła sobie uszy i osunęła się na podłogę. – Przestań, przestań, przestań, przestań! Zacisnęła powieki, kuląc się w kącie, a ręce jej się trzęsły. Kiwała się w przód i w tył, cicho nucąc jakąś kołysankę.
Noxowi waliło serce, gdy na nią patrzył, a w gardle wzbierała żółć. Czuł się prawie tak samo bezradny jak wtedy, gdy jeszcze jej szukał. Co u diabła zrobił ci ten Silas? Kolejna myśl była jeszcze straszniejsza. Co mam zrobić, żeby to odmienić?
ROZDZIAŁ 13: RIDLEY Mockingbird Ridley była ledwie świadoma swojego otoczenia – pluszowego materaca pod nią, roziskrzonego kryształowego żyrandola nad nią i jaskrawych, ręcznie tkanych kobierców zaściełających podłogę. Kobierce kojarzyły się jej z gabinetem wuja Macona w Ravenwood Manor. Może właśnie tam się znalazła? Myśli i wspomnienia splatały się w jedno, jak włóczka w maminym koszyku do robótek ręcznych. Prawe. Lewe. Prawe. Lewe. W dzieciństwie godzinami obserwowała mamę robiącą na drutach. Coś kojącego było w tym, jak te druty się poruszały – bez ustanku i w nieskończoność – jakby nigdy nie miały znieruchomieć. *** Mama siedziała w ulubionym fotelu wuja Macona, robiąc na drutach przy kominku. Podbiegłam do niej, a serce waliło mi w piersi. – Co się stało, kochanie? – spytała mama, opuszczając druty do koszyka. Wyciągnęła ręce i przytrzymała mnie, gdy ja, siedmiolatka, gramoliłam się jej na kolana. – Widziałam ją, mamo. – Słowa wylewały się ze mnie tak szybko, że o mało nie zapomniałam o oddychaniu. – Byłam już całkiem dorosła, a ona przyszła nas szukać. Ale nie zabrała Leny. Wzięła mnie. Mama chwyciła mnie za ramiona, wpatrując się w oczy, jakby mogła zobaczyć moją przyszłość z tą samą łatwością, z jaką
‒ będąc palimpsestem ‒ mogła oglądać wszystko, co się kiedykolwiek wydarzyło lub miałoby się wydarzyć w tym pokoju. – O kim mówisz, kochanie? Przełknęłam ślinę. – Sarafine. Jej twarz przybrała dziwny wyraz. – Gdzie usłyszałaś to imię? – Rozmawiały o niej przyjaciółki Reece. Mówiły, że to najniebezpieczniejsza Obdarzona, jaka kiedykolwiek żyła, i że porywa niedobre małe dziewczynki, żeby dla niej pracowały. Powiedziały, że jeździ na wozie zrobionym z czarnych kości, ciągniętym przez ogromne szczury o tak wielkich kłach, że mogą człowieka zagryźć, kiedy śpi. Najpierw rozrywają gardło, a potem serce. – Bzdury. – Mamo, ja nie chcę być niedobrą dziewczynką. Nie chcę, żeby mnie szczury zjadły. Mama objęła mnie mocniej. – Dlaczego myślisz, że jesteś niedobrą dziewczynką? Powoli pokiwałam głową, nie chcąc wyjawić prawdy. – No bo czemu by mi się śniła? – A jak ona wygląda w twoich snach? Nie chciałam jej znów opisywać, ale spróbowałam. – Trochę tak jak ta Zła Królowa w Śpiącej królewnie. Mama odetchnęła głęboko, z wyraźną ulgą. Nie byłam pewna, czemu, bo ta Zła Królowa była najstraszniejszą osobą, jaką w życiu widziałam. Nikt by nie chciał, żeby się pojawiała w jego snach. – To był tylko zły sen – powiedziała mama, całując mnie w czoło. – Nikt po ciebie nie przyjdzie ani cię nigdzie nie zabierze. – Nie będzie szczurów? – Ani jednego. Podniosłam na nią oczy, niepewna. – Zaśpiewasz mi tę piosenkę? Tę, co przegania wszystkie złe sny?
Uśmiechnęła się, nucąc kołysankę, którą śpiewała mi, jak daleko sięgałam pamięcią. Nauczyła mnie wszystkich jej słów, żebym mogła sama sobie śpiewać, kiedy nie będzie jej w pobliżu. – O droździe. *** Ridley podciągnęła kolana, kiwając się w tył i w przód, i śpiewając piosenkę, która przeganiała złe sny. Tym razem jednak to nie poskutkowało. Nie brzmiało to tak, jakby śpiewała jej mama ani jak ten słodki chłopak, który już nie miał imienia. To brzmiało jak jej własny głos, a tego nie lubiła. Ponieważ dźwięczało w nim osamotnienie. Zaciskała powieki w obawie, że gdy otworzy oczy, znów zobaczy szczury. Obrazy przebłyskiwały przed jej oczami już przez cały czas, bez ostrzeżenia. Szczury uciekające z klatki. Szczury pędzące ku jej łóżku, włażące tam jeden przez drugiego. Szczurołak po drugiej stronie krat, wołający ją po imieniu. Wszystko to wydawało się tak rzeczywiste. Były i inne migawki. Bardziej nawet przerażające od szczurów. Jaskrawe światło skierowane w jej oczy. Ogień przepalający żyły. Rozmowa dwóch mężczyzn na uboczu, podczas gdy ciało tętniło żarem tak intensywnym jak drugi puls. Pacjentka 13. I coś o mocach syreny i iluzjonistki. Jak na punkt wyjścia, to doskonała kombinacja – czy nie tak powiedział jeden z nich? Wspomnienie umknęło, a Ridley jeszcze mocniej się rozkołysała. Nie przestawaj śpiewać. Jeśli będziesz śpiewała, złe sny odejdą. Rzeczy zmieniają się tylko wtedy, kiedy ty je zmieniasz,
Ridley, powiedział jakiś głos w głębi jej umysłu – głos, który rozpoznała. Nie zapominaj o tym. Ta Ciemna cząstka w tobie zawsze będzie cię chronić, tak jak Ciemność i mnie chroniła, gdy zostałam Naznaczona. Musisz jednak panować nad swoją mocą. Nie pozwól, by to ona tobą zawładnęła. Ridley wiedziała, kto to mówi: ciocia Sarafine. Jedyna osoba, która nie odwróciła się od Ridley po jej Naznaczeniu. Nie daję rady, odparła bezgłośnie Ridley. Za mało mam siły. Szczury wrócą, i koszmary też. Wciąż jednak słyszała głos Sarafine: Rzeczy zmieniają się tylko wtedy, kiedy ty je zmieniasz, Ridley…. Panuj nad swoją mocą. Nie pozwól, by to ona tobą zawładnęła. Ridley nie znajdowała w sobie dość sił, by nad czymkolwiek zapanować – ani nad szczurami, ani nad tym oślepiającym światłem, ani też nad ogniem i bólem. Skupiła się na tym bólu i na wspomnieniach i zaraz uświadomiła sobie, że były też inne głosy. Głosy ze wspomnień bólu, ognia i oślepiającego światła. Ridley dokonała więc niemożliwego i wsłuchała się również w te głosy. – Infuzja już przygotowana? – pyta jeden mężczyzna. – Przedstaw mi charakterystykę. – Pacjentka 13. Syrena. Pierwsza próba. Moc aplikowana infuzyjnie: iluzjonistka – odpowiada drugi. – Jeśli to się przyjmie i ona nie zwariuje lub nie umrze po załadowaniu drugą mocą, zapiszemy się w historii. Wiesz o tym? – Skup się najpierw na zaaplikowaniu jej tej infuzji. Ridley rozpalił teraz inny rodzaj ognia – taki, którego nie czuła, odkąd ją zabrali. Furia. Nie potrafiła sobie przypomnieć, co to byli za mężczyźni – ci którzy nazywali ją Pacjentką 13 – ani kto zamknął ją w tej klatce. Dlatego raz po raz odtwarzała w myślach tamtą piosenkę, aż jedynymi głosami, jakie słyszała, były te należące do szczurów o czarnych kościach, a ona sama wreszcie uświadomiła sobie, co należało zrobić. I to była jej ostatnia myśl, zanim znów odpłynęła. Sprawię, że zapłacą za to.
Jak nauczyła mnie ciocia Sarafine.
ROZDZIAŁ 14: LINK Electric Funeral Dziewczyna o Aksamitnym Głosie była dziką kartą, nieznaną zmienną w już i tak skomplikowanej sytuacji – tak przynajmniej określała ją Liv. John jednak ufał Robertowi Johnsonowi, a cały ten wątek z archiwistką Obdarzonych sprawiał, że Liv też paliła się, by ją odnaleźć. – Dlaczego? Zazdrosna jesteś? – Zdawało się, że Floyd się dobrze bawi, ilekroć Liv podnosiła ten temat. – Nie bądź śmieszna. Uważam to po prostu za odrobinę dziwne. Od setek lat to strażniczki prowadzą kroniki świata Obdarzonych – prychnęła Liv. – Po cóż teraz zmieniać ten system? – Wszystko się zmienia. Porządek Rzeczy. My. Wszechświat. – Floyd wzruszyła ramionami. – Zmiany nie zawsze są złe. – Nie zawsze też wychodzą na dobre – stwierdziła Liv. John i Link uznali, że lepiej się nie włączać do tej rozmowy. Gdy przemierzali tunele, Sampson zaglądał do każdego mijanego klubu Istot Ciemności, rozpytując o położenie Ravenwood Oaks. Link zakładał, że ludzie nie będą skłonni do rozmowy, Sam jednak uświadomił mu, że się mylił: cała masa szumowin spieszyła z informacjami. Problem leżał jednak w tym, że każdy kierował ich gdzie indziej – od barmanów i bramkarzy po dilerów i oprychów, wszyscy podawali najróżniejsze adresy, od Savannah po St. Croix. Gdy w końcu znaleźli się w Dzielnicy Francuskiej, Link już tracił nerwy. – Jak to możliwe, że nikt nie ma pojęcia, gdzie leży ta diabelna plantacja? – spytał, podążając za Lucille w głąb jakiejś mrocznej ulicy. – Zupełnie jakbyśmy próbowali wytropić niewidzialny samolot Wonder Woman. Albo może bazę T.A.R.C.Z.Y.1, tę na pustyni.
– Nikt z ludzi pytanych przez Sama nigdy tam nie był – zauważył John. – Przypuszczam, że to sprawa jakiegoś zaklęcia. Możliwe, że dawny dom Abrahama odnaleźć mogą jedynie ci, co w nim już kiedyś byli. – O ile im wszystkim nie namieszał tak w głowach, że pozapominali – wymamrotał Link, którego nastrój pogarszał się z każdą chwilą. – Zaklęcia Osłaniające, takie jak to, o którym mówi John, odnoszą się jedynie do miejsc, w tym przypadku do Ravenwood Oaks – powiedziała Liv. – Nie da się zasłonić jego lokalizacji w pamięci ludzi, którzy je kiedyś odwiedzili. – To miejmy nadzieję, że ta laska z aksamitnym głosem też tam kiedyś była. – Link zatrzymał się na rogu i się rozejrzał. – Daleko jeszcze do tego Domu Bluesa? Floyd wzięła go pod rękę i pociągnęła na ulicę. – To ma być Dom Wudu i już prawie jesteśmy na miejscu. Gdy w końcu odnaleźli Dom Wudu Madame Blue w starszej części Dzielnicy Francuskiej, w owym sklepie było już ciemno. Link kopnął o ścianę budynku jakąś pustą puszkę. – Kurczę. Już zamknięte. John zajrzał przez brudne okno frontowe, osłaniając oczy dłońmi. – Tak czy inaczej zadzwoń. Link nacisnął dzwonek obok drzwi wejściowych i w chwilę później gdzieś na tyłach domu zapaliło się światło. – Popatrz na te laleczki wudu. – Floyd szturchnęła Sampsona łokciem i pokazała mu rządek głupkowato wyglądających wypchanych lalek w cylindrach, z których piersi sterczały grube szpilki. – To wygląda na typowy dla tej dzielnicy sklep z pamiątkami. – Necro gestem zwróciła ich uwagę na widoczne w oknie talie kart do tarota i torebki foliowe wypchane monetami i jakimiś błyskotkami, przedstawione jako WORECZKI SZCZĘŚCIA. John ponownie uderzył w dzwonek.
– I tak warto sprawdzić. Drzwi otworzyły się i po drugiej ich stronie stanęła kobieta, ogromnie przypominająca blondwłosą Tinę Turner z jednego z ulubionych filmów Linka, Mad Max pod Kopułą Gromu. – Wystarczy raz zadzwonić – oznajmiła. – Przepraszam więc, proszę pani – stropił się John. – Jestem Magnolia Blue. – Możliwe, że może nam pani pomóc, pani Blue – kontynuował John. – Szukamy Dziewczyny o Aksamitnym Głosie. Kobieta wytrzeszczyła oczy i z zapartym tchem wpatrywała się teraz w niego spod swej szalonej grzywy. – Tylko jedna osoba na świecie tak mnie nazywała. Ale żadnym sposobem… Link jeszcze raz przyjrzał się jej włosom, przypominając sobie zdjęcie, które pokazał mu Robert Johnson, mówiąc, że przedstawia Obdarzoną, którą opuścił, zmuszony do tego. Czyżby to o nią chodziło? – Może to zabrzmi jak jakieś wariactwo, ale skierował nas tu Robert Johnson – powiedział Link. Kobieta podniosła dłoń do ust. – Czy z Bobbym wszystko dobrze? Sampson wzruszył ramionami. – W porządku. Jak na faceta, który utknął samotnie w domu na samym środku głuchego pustkowia. – Wiedziałam, że nie umarł – szepnęła ze łzami w oczach. Lucille, mrucząc, obeszła nogę Magnolii Blue, co z miejsca poprawiło Linkowi humor. Lucille świetnie znała się na ludziach. A przynajmniej o wiele lepiej ode mnie. Magnolia Blue schyliła się i podrapała Lucille za uszami. – Dlaczego Bobby was do mnie przysłał? – Powiedział, że może uda się pani nam pomóc – odparła Necro. Magnolia Blue przełknęła ślinę, jakby trudno jej było o nim mówić. – Skoro Bobby chce, żebym wam pomogła, zrobię, co w
mojej mocy. Wejdźcie. Wewnątrz sklep jeszcze bardziej wyglądał na pułapkę na turystów. Na półkach, nad kościotrupami z masy papierowej w smokingach i cylindrach, wyłożone były breloczki z łapką aligatora i buteleczki rozmaitych proszków, z takimi etykietami jak SKRZYDŁO NIETOPERZA czy KORZEŃ MIŁOŚCI. Link nie bardzo rozumiał, czemu te kościotrupy przebrano tak, jakby się wybierały na bal maturalny, ale i tak wyglądały na niewiele bardziej autentyczne od lalek Barbie. Necro przyjrzała się wypchanemu kajmanowi i zmarszczyła nos. – Szukamy plantacji Abrahama Ravenwooda, Ravenwood Oaks. Pan Johnson powiedział, że pani jako archiwistka Obdarzonych może wiedzieć, jak tam trafić. – Nie bardzo wiem, jak się Bobby dowiedział, ale nie powinien o tym rozpowiadać – powiedziała Magnolia Blue. – Gdy się wszyscy dowiedzą, czym się zajmuję, nie będę w stanie wykonywać mojej pracy. Liv odchrząknęła. – Pani Blue? Sama przygotowuję się do roli strażniczki, mimo to nigdy nie słyszałam o archiwistach Obdarzonych. Koniecznie muszę więc zapytać… na czym dokładnie polega ta pani praca? – Spokojnie. Twojej ci nie odbiorę, kochana. Kiedy runął Porządek Rzeczy, wywołało to nieprzewidziane zmiany zarówno w świecie śmiertelników, jak i Obdarzonych. Do mnie należy identyfikowanie i monitorowanie tych zmian. – Myślałam, że po tym, jak Nowy Porządek zastąpił stary, wszystko się unormowało – przyznała Liv. Magnolia Blue popatrzyła na nią ze zrozumieniem. – Gdybyś miała na myśli anomalie pogodowe i plagi insektów, zapewne tak by to wyglądało. Ale Nowy Porządek przyniósł nam o wiele więcej niż tylko nową rasę istot ponadnaturalnych. – Uśmiechnęła się do Sampsona. – Sądząc z wyglądu, tobie podobnych.
Skinął głową, ona zaś kontynuowała. – Nowy Porządek zakłócił także równowagę we wszystkich krainach: w świecie Obdarzonych, w świecie śmiertelników, w zaświatach, a nawet w otchłani. Otchłań – włości demonów, gdzie najstraszliwsze stworzenia, jak choćby wścieki, były niczym w klatce, dopóki nie otworzył im drogi Abraham Ravenwood. Za tym akurat tematem Link nie przepadał. Podniósł breloczek z łapką aligatora i zamajtał nim w powietrzu. – A te rzeczy to co mają wspólnego z Nowym Porządkiem? Magnolia Blue pstryknęła palcami i powietrze przed półkami zafalowało, jakby pod wpływem żaru bijącego od rozgrzanego asfaltu. Kościotrupy w smokingach i buteleczki eliksirów rozmyły się, przekształcając się w rzędy książek i bliżej nieznane im przedmioty – wśród nich rozjarzony kompas i dziwaczny zegar, na którego tarczy widniały obrazki, przypominające te z kart tarota. Właśnie on przyciągnął uwagę Linka. – Hej, Liv, to tutaj przypomina twój zwariowany zegarek. Liv zwróciła się do Magnolii Blue. – Czy to jest selenometr? Archiwistka Obdarzonych zauważyła zegarek-nie-zegarek Liv i się uśmiechnęła. – Mierzy grawitację Księżyca. Liv pokiwała głową, zauroczona. – Prawdziwe cudo. Może najpiękniejszy, jaki widziałam. Sampson podszedł do wiszącej na ścianie mapy. – Niezła iluzja. Bujnowłosa Obdarzona zmarszczyła brwi. – Nie jestem iluzjonistką. Floyd osłupiała. – Po co ta mowa? Takiej iluzji od lat nie widziałam. – Słowa uznania doceniam. – Magnolia Blue zatrzepotała palcami nad słoikiem z drobnymi, stojącym obok kasy, przekształcając go w kieliszek margarity. – Ale nie maskuję rzeczy. Ja je przemieniam. – Wysączyła odrobinę swego drinka.
– Sztukmistrzyni. Powinnam była poznać – stwierdziła Floyd takim tonem, jakim cheerleaderki z Gatlin wymawiały słowo pomponiarki. – Ale czy iluzjoniści i sztukmistrze to nie to samo w jakimś sensie? Rozumiecie, jak lwy i tygrysy? – zapytał Link, pospiesznie pragnąc zmienić temat. W tej chwili znacznie bardziej interesowały go moce Magnolii Blue. Może byłaby w stanie zrobić coś więcej, niż tylko wyjawić im, gdzie mają szukać plantacji. Na przykład uratować Rid. Link słuchał jednym uchem, gdy dotarło do niego, że Liv odpowiada na jego pytanie. – Iluzjoniści mogą zmieniać wygląd rzeczy. Sztukmistrze zmieniają przedmiot jako taki. – Oczy Liv wędrowały po zajmującej półki kolekcji niezwykłych urządzeń, aż wreszcie znów spoczęły na Magnolii Blue. – Nie do wiary, że strażniczki nie wiedzą nic ani o tym wszystkim, ani o pani. – Po to właśnie istnieje Dom Wudu Madame Blue – odparła patetycznie archiwistka Obdarzonych. – Pozwala mi na sprzedawanie eliksirów miłosnych i amuletów szczęścia śmiertelnikom, nieodróżniającym religii wudu od sera velveeta, i na równoczesne monitorowanie zaburzeń w naszych światach. – Jakiego rodzaju zaburzeń? – spytała Liv. – To niebezpieczne czasy. Mamy rekordową liczbę zjaw opuszczających zaświaty, Ciemnorodzonych odpornych na moce Obdarzonych. – Zerknęła na Sama. Liv wyglądała na zaszokowaną. – Pojęcia nie miałam, że jest aż tak źle. – Robi się coraz gorzej – westchnęła Magnolia Blue. – Mówiliście, że szukacie dawnej plantacji Abrahama, Ravenwood Oaks? – Owszem. Musimy ją znaleźć. – Link starał się powściągnąć emocje. – Może powinniście ponownie przemyśleć swe plany? Miałam tego ranka małego gościa stamtąd. Wygląda na to, że Silas już wyrósł z robienia wiwisekcji żabom i wyrywania skrzydełek
motylom. – Wyrósł z tego dawno temu – wymamrotał pod nosem John. – Co pani chce przez to powiedzieć? – Link starał się nie panikować. – Najwyraźniej Silas wszczepia Obdarzonym nowe moce, zmieniając naturę ich zdolności. Między innymi. Liv wytrzeszczyła oczy. – Tak się nie da. Kobieta, która wyszła zza biblioteczki, wyglądała na niewiele starszą od kuzynki Linka, Louise – która rok wcześniej, tuż przed swoim ślubem, dorobiła się dziecka jako dwudziestopięciolatka. Pierwszym skojarzeniem Linka były Oparzenia Trzeciego Stopnia, chwilę później jednak miał do siebie odrobinę pretensji, że tak pomyślał. Tajemnicza kobieta, choć może nie aż tak gorąca jak Rid, niewątpliwie mogłaby niejednemu facetowi zawrócić w głowie. Począwszy od czerwonych fal włosów, kontrastujących z jej skórą w kolorze toffi, po czarne skórzane spodnie, które nosiła wetknięte w wysokie do kolan, sznurowane buty, i plątaninę naszyjników spadającą na jej postrzępiony T-shirt ‒ wszystko w tej kobiecie gromko zapowiadało kłopoty, podobnie jak jej wpatrzone w nich złote oczy Istoty Ciemności. Necro i Floyd obcięły ją wzrokiem, Liv natomiast nie kryła podejrzliwości. – Trudno mi uwierzyć, że Silas znalazł sposób na wszczepienie ci mocy innego Obdarzonego – zauważyła. – O ile sama tego nie chciałaś. Rudowłosa machnęła na to ręką. – Nie obchodzi mnie, w co wierzysz, śmiertelniczko. Mogę za to powiedzieć, że stoisz w miejscu, które podczas wojny secesyjnej było cmentarzem. – Kobieta obróciła się powoli, ogarniając tym gestem cały dom. – Jednego z konfederatów nigdy stąd nie przenieśli. Ten budynek był potem przybytkiem o złej reputacji. Sądząc po jego wyglądzie, dość popularnym. Link, zmarszczywszy brwi, omiótł pokój szybkim spojrzeniem. Na ile mógł stwierdzić, to miejsce nadal wyglądało
jak skrzyżowanie biblioteki z jakąś upiorną apteką. Floyd skrzyżowała ręce na piersi. – Jesteś więc palimpsestem? To jeszcze niczego nie dowodzi. – Byłam. Teraz jestem i tym, i czymś jeszcze. – Rudowłosa uśmiechnęła się do Floyd, a potem do Liv i Necro, patrzących na nią równie sceptycznie. – Wyczuwam, że potrzebujecie dowodu, dziewczyny. Skoro nalegacie… I tajemnicza Obdarzona przesłała Linkowi całusa, a przód jego koszulki Led Zeppelin zapłonął żywym ogniem. Ten ogień przepalił T-shirt i Link, krzywiąc się, zdusił wątłe już płomienie. Rozciągnął wypaloną w materiale dziurę. – Też wymyśliłaś. To był zabytkowy Zeppelin, z lat siedemdziesiątych. Linka jednak martwiła nie tyle koszulka, ile raczej coś innego, czego za nic nie wyjawiłby rudowłosej podpalaczce. Przedtem tylko raz widział Obdarzoną, zdolną dokonać czegoś takiego. Sarafine Duchannes – ciotkę Ridley, Istotę Ciemności i kataklistkę. Kataklistka rozluźniła palce w ten sam sposób, jaki Link z tuzin razy oglądał w wykonaniu Sarafine Duchannes. – Nie mogłam się oprzeć. – A zatem Silas Ravenwood jakimś sposobem łączy moce Obdarzonych. Interesujące. – Liv, nie przestając mówić, wyjęła swój dziennik. – Wiesz może, jak to robi? I jak wyodrębniając moce, utrzymuje ich stabilność? Czy próbował tego też na kimś innym? – Zwolnij. – John położył dłoń na jej ramieniu. – Daj jej chwilę. – Potem odwrócił się do kataklistki – czy też półkataklistki; Link nie był pewien, jakiej terminologii należałoby użyć w tym przypadku. – Czemu nie zacząć od przedstawienia nas? Ja jestem John, a to są Liv, Link, Floyd, Necro i Sampson. – Kolejno wskazał wszystkich. Rudowłosa wciąż poruszała palcami, jakby dopiero się oswajała z tym, czego mogą dokonać.
– Angelique St. Vincent. Dla przyjaciół Gigi. Wy możecie mówić Angelique. Link westchnął. Kolejna kataklistka z charakterkiem. Tylko tego nam brakowało. Angelique odwróciła się w stronę Liv. – Co do odpowiedzi na twoje pytania: nie mam pojęcia, jak Silas wyodrębnia moce, wiem natomiast, że nie byłam pierwszą Obdarzoną, której je wstrzyknął. – Skąd ta pewność? – spytała Necro. Angelique wyciągnęła rękę, tak by zobaczyli widniejący na jej skórze tatuaż: PACJENTKA 12. – Biorąc pod uwagę kaca, jakiego po tym miałam, za nic nie chciałabym poznać jedenastki. Liv potrząsnęła głową. – Przepraszam. Nawet sobie nie potrafię wyobrazić, przez co przeszłaś. Angelique wzruszyła ramionami i opuściła rękę, odpuszczając sobie też nastawienie względem nich. – Przechodziłam u niego gorsze rzeczy. Podczas wstrzykiwania miałam przynajmniej znieczulenie. – Co jeszcze ci robił? – Sampson przypatrywał się kataklistce, szacując ją w sposób kompletnie dla Linka niezrozumiały. Angelique bawiła się zawieszonymi na jej szyi łańcuszkami. – Trzymał mnie zamkniętą w celi, obok innych kobiet ze swojej małej Menażerii. Menażerii, tak właśnie nas nazywał ten chory sukinsyn. Siedziałyśmy w klatkach jak psy, dopóki jakaś Istota Ciemności lub jakiś Ciemnorodzony – mówiąc to, wbiła wzrok w Sampsona – nie wypożyczyli nas do swojej brudnej roboty. Tu akurat miałam łatwiej niż reszta dziewczyn. Mało kto jest skłonny płacić za usługi palimpsesta. Lucia, moja przyjaciółka, była empatką. Chłopaki Silasa zawsze wywlekały ją do roboty w środku nocy. – Na moment spochmurniała. Potem Angelique poruszyła dłońmi, prostując swe długie
palce, jakby uporała się z tym wspomnieniem. – Ledwie zostałam kataklistką, wszystko się zmieniło i to ja miałam największe wzięcie. Każdy marzy o własnej podpalaczce. Link wepchnął się przed Sampsona. – Czy Silas w tej swojej menażerni czy jakoś tam trzymał syrenę? Długie jasne włosy z różowymi pasemkami, upartą jak diabli? Mogła tam trafić parę dni temu. Potwierdź. Powiedz mi, proszę, że widziałaś Rid i że nic jej nie jest. Kataklistka potrząsnęła głową, przecząc. – Wyrwałam się stamtąd z tydzień temu, a inne dziewczyny tam akurat najmniej mnie obchodziły. Niech każdy myśli o sobie. Mam dość swoich problemów. – Teraz rozumiecie, czemu powiedziałam, że szukanie kryjówki Silasa Ravenwooda to nie jest dobry pomysł? – zwróciła się do Linka i jego przyjaciół Magnolia Blue. – Ja nie mam wyboru. – Link zbliżył się do niej, wyraźnie zrozpaczony. – Syrena, o którą pytałem, to moja dziewczyna i podejrzewamy, że Silas Ravenwood ją porwał. Co, jeśli wynajmuje ją, jak to opisała Angelique? Musi mi pani powiedzieć, gdzie leży ta plantacja. Musimy ją znaleźć. Proszę. Archiwistka ze smutkiem pokręciła głową. – Przykro mi, synu. Nie mam pojęcia. – Na szczęście dla was, jedna osoba tutaj ma pojęcie – rzuciła drwiąco Angelique. Link odwrócił się do niej. Gdyby to miało przybliżyć go do odnalezienia Ridley, gotów był paść na czworaki i zacząć błagać. – Powiesz nam, gdzie to jest? – Jasne. – Angelique przyglądała się swoim czerwonym paznokciom. – Zewnętrzne drzwi są w podziemiach domu Gardette-LePretre, niedaleko stąd. Łatwo poszło. Link niemal nie mógł uwierzyć, że tak szybko to powiedziała – tę jedną rzecz, jakiej od czasu ich wypadku nie mógł się od nikogo dowiedzieć: gdzie znaleźć Silasa Ravenwooda.
– Czy to nie Gardette-LePretre nazywane jest też Pałacem Sułtana? – spytała Liv. – Czytałam o tym. – Jakże by inaczej – wymamrotała prawie bezgłośnie Floyd. Liv spojrzała tylko na nią i znów zwróciła się do kataklistki. – Mówi się, że ten dom jest nawiedzony. Według większości opowieści wynajmował go kiedyś majętny Turek, by żyć tam z haremem uprowadzonych kobiet. Do czasu, aż ich wszystkich wymordowano. Dom ten dostarczył więc scenerii jednemu z najbardziej ponurych masowych morderstw w dziejach Nowego Orleanu. – Wyobraźcie sobie, co by się działo, gdyby ludzie się dowiedzieli, że te wszystkie kobiety w jego haremie zaliczały się do Obdarzonych – powiedziała Magnolia Blue. – Harem złożony z Obdarzonych? – upewniła się Liv. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Z całą pewnością strażniczki nie odnotowały jego istnienia. To musiał być przypadek jednostkowy. – Nie tak znów jednostkowy – oznajmiła Magnolia Blue. – Abraham Ravenwood posiadał własny harem Obdarzonych, z dziewczętami na zbyciu. Jak sądzisz, skąd sułtan wziął te swoje? To było jak kubeł zimnej wody. Link ruszył do drzwi. – Musimy iść. – Jeśli nawet znajdziecie te zewnętrzne drzwi, to żeby wejść do laboratoriów, będziecie musieli jeszcze wydostać się z głównego budynku i przekraść przez warty złożone z inkubów krwi oraz Ciemnorodzonych – zawołała za nim Angelique. – Mnie się udało znaleźć wyjście tylko dzięki temu, że do zewnętrznych drzwi zaprowadziła mnie staruszka przynosząca tace z jedzeniem. Co będzie, jak się zgubicie? Kto uratuje tę twoją syrenę? Link zamarł w bezruchu, potem zawrócił i znów do nich podszedł. – Zdecydowanie potrzeba wam kogoś, kto już tam był. – Kataklistka wyraźnie go podpuszczała. – Proponujesz, że pójdziesz z nami? – spytał.
Floyd chwyciła go za rękę. – Czemu chce tam wrócić po tym wszystkim, co Silas jej zrobił? Rusz głową. Musi mieć w tym swój cel. – Pewnie, że tak. – Angelique ruchem głowy przerzuciła przez ramię swoją ognistą grzywę. – Nikt niczego nie robi wyłącznie z dobroci serca. Ja też nie. Ale przynajmniej potrafię się do tego przyznać. – Co może być warte takiego narażenia się na niewolę? Lub nawet narażenia życia? – Ktoś, kogo ona kocha – zasugerowała Necro po namyśle. – Chodzi o kogoś z twojej rodziny lub twoją przyjaciółkę, empatkę? – spytała Floyd. Przez twarz kataklistki przemknął cień smutku. – Zabrałabym ją ze sobą, ale nie było szansy… – Poskromiła uczucia i wymusiła na sobie nieco sztuczny śmiech. – Powody mojej decyzji nie mają jednak tak sentymentalnego podłoża. Wprost przeciwnie. – Rozprostowała swe długie palce i znów je rozluźniła. – Chcę się zemścić. Silas Ravenwood zamknął mnie jak zwierzę i traktował jak niewolnicę. A potem wykorzystał jak laboratoryjnego szczura. Chcę go zabić i spalić każdy centymetr tych jego bezcennych laboratoriów. – Wprowadzisz nas do środka i możesz mieć Silasa dla siebie – zgodził się Link. Usta Angelique rozciągnęły się w niepokojącym uśmiechu. – Umowa stoi? W układ między Linkiem a kataklistką włączył się jednak John. – Chwila. Skąd mamy wiedzieć, że można jej zaufać? – To może być jedna wielka pułapka – dodała Necro. – Nieważne – stwierdził Link. – Już nie ma odwrotu. – Spojrzał na Magnolię Blue. – Pan Johnson powiedział, że możemy pani zaufać. Jeśli pani za nią ręczy, mi to wystarczy. A więc czy ona mówi prawdę? – Link… – zaprotestowała Floyd, on jednak ruchem ręki nakazał jej milczenie.
Magnolia Blue potrząsnęła głową ze smutkiem. – Żebym to ja wiedziała… Nie potrafię przepowiedzieć, co się wydarzy. Potrafię jedynie zmieniać kształt rzeczy tu i teraz. Jeżeli chcecie usłyszeć coś więcej, potrzebna wam jest wieszczka lub… Link podniósł z lady zgiętą na pół kartę do tarota. – Lub widząca. Motywy z komiksów, lektury bliskiej Linkowi, a w Ameryce niewątpliwie kultowej. [wróć]
ROZDZIAŁ 15: NOX No One Like You Nox odszedł od krat. Ridley wpatrywała się w niego z kąta swej celi, siedząc z podkulonymi kolanami i śpiewając sobie Kołysankę o droździe. – Co ci Silas zrobił? – szepnął. – Zabrali ją zeszłej nocy – powiedziała z niemieckim akcentem dziewczyna gdzieś za nim. Nox natychmiast się odwrócił. W celi naprzeciw Ridley stała szmaragdowooka Istota Światła o brązowych włosach zaplecionych w warkocz. Na widok kolejnej dziewczyny za kratami Noxa przeszły ciarki. Podszedł bliżej. – Kto? Usłyszał dochodzące z sąsiedniej celi szuranie i już patrzyła na niego stamtąd złotooka blondynka z tatuażami Istoty Ciemności na kostkach palców. – Silas i jego męty. Któż by inny? – Dokąd ją zabrali? – spytał. Istota Ciemności pokiwała głową prawie ze smutkiem. – Do laboratoriów. Nie ma innej możliwości, skoro zachowuje się jak wariatka. Niemka ruchem głowy wskazała Ridley. – Jest taka, odkąd ją odstawili z powrotem. To mówi coś do siebie, to wrzeszczy. – Albo śpiewa tę durną piosenkę – dodała druga dziewczyna. – Paskudnie jej odbiło. Jeszcze gorzej niż Angelique. – Zamknij się, Drew – warknęła Niemka. – Nic na to nie poradzi. Nox przyjrzał się tej Niemce. – Jak ci na imię?
– Katarina. – Katarina – powtórzył. – Którąś z was też zabierali do laboratoriów? Potrząsnęła głową, wyraźnie przerażona. – Nie. Mnie Silas bierze tylko na roboty. Natychmiast potem znów mnie tu zamykają. Nox uważniej przyjrzał się dziewczynie. Miała zapewne siedemnaście, góra osiemnaście lat. Nie tak łatwo było to określić, bo malujące się na twarzy zmęczenie wskazywałoby na kogoś znacznie starszego. – Jakiego typu roboty? – Wynajmuje nas dla naszych mocy. – Nerwowo skubnęła koniec warkocza. – Mogło być gorzej. Dziewczyny niebędące częścią Menażerii sprzedaje. Drew pokręciła głową i oparła się o ścianę swojej celi. – No, wielkie z nas szczęściary. Załapałyśmy się do kolekcyjki Silasa, to mamy nadzieję, że nie zawlecze nas do laboratoriów na lobotomię. – Spojrzała na Ridley. – Nie o tobie mówiłam. Przykro, że tak wyszło. Nox odwrócił się do celi Ridley. Syrena przestała śpiewać i podniosła wzrok, przez chwilę nawet myślał, że patrzy na niego. Jej spojrzenie jednak sięgało tylko granic celi, zatrzymując się prawie tuż przed nim. Wytrzeszczyła oczy i gwałtownie przesunęła się do tyłu, aż uderzyła o ścianę. – Nie pozwól im wyjść z klatki! – krzyknęła. – Rid, spójrz na mnie – zawołał Nox. – Nic ci nie jest. To tylko urojenia. Wpatrywała się w niego, ze zgrozą w oczach, nie poznając. Potem się skrzywiła i zacisnęła dłonie na skroniach, jakby odczuwała ból. – Ridley! Raz po raz mrugała, jakby miała problemy ze skupieniem wzroku – a może też myśli. – Ćśśś. Bądź cicho, szczurołaku. Bo cię usłyszą –
wyszeptała. Nox się rozejrzał. Nic. Przywarł do krat i się schylił, by być z nią na równi wzrokiem. – Kto mnie usłyszy, Rid? Oczy znów miała skupione na jakimś przypadkowym punkcie przed nim i przytuliła się do ściany. – Inne szczury. Nox był bliski załamania. Wciąż jeszcze majaczy. Przypomniał sobie Chemika i zastanowiło go, czy Silas podawał jej narkotyki. Tyle że Nox widział w życiu wielu Obdarzonych na haju i żaden z nich się tak nie zachowywał. Cokolwiek zrobił jej Silas, niewiele miało wspólnego z tamtym, a on wciąż nie miał pomysłu, jak to cofnąć. A jeśli nie zdołam jej pomóc? I już zostanie taka? Ridley nagle wrzasnęła, znów wpijając palce w skronie. W chwilę później darła ścianę jak zaszczute zwierzę. – Ridley, wejdź na łóżko! – zawołała Katarina. – Jeśli będziesz na łóżku, szczury cię nie dosięgną. Ridley nerwowo rzuciła spojrzenie ku korytarzowi i wspięła się na łóżko. Wsunęła się w kąt i zwinęła w kulkę, nadal nie odrywając oczu od podłogi. – Już tu idą! – wrzasnęła, osłaniając głowę. – Wszystko w porządku, Rid – powiedział Nox. – Nie pozwolę im cię skrzywdzić. – Lepiej byś się przejmował swoim losem, dzieciaku – usłyszał za plecami znajomy głos. Silas. Nox nawet nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że to on. Nie odwracał się. Nie mógł stracić z oczu Ridley. – Nic ci nie będzie – powtórzył. Kłamał i dobrze o tym wiedział, ale nie wpadł na to, jak inaczej ją ochronić przed niewidzialnymi szczurami i innymi złowrogimi figlami, które
płatał jej umysł. Poczuł na ramionach ręce Ciemnorodzonego, jeszcze ich nie widząc. Pamiętał tego przyjaciela Silasa ze swej wizji. Uścisk miał jak imadło, co najmniej dwukrotne silniejszy niż inkuby. Ciemnorodzony oderwał go od krat i tak odwrócił, że Nox stanął twarzą w twarz z Silasem Ravenwoodem. Powinienem chyba uważać się za szczęściarza, że pozwolił mi stać, pomyślał. Mimo to nie uważał, że szczęście mu jakoś szczególnie dopisało. Chyba że porównując z sytuacją Rid. – Co jej zrobiłeś? – spytał. Silas zakasał rękawy swojej włoskiej koszuli frakowej i zapalił barbadosa. Nox uniknął spojrzenia na płomień. Wystarczyło, że woń cygara niemal przenicowała mu żołądek. Silas się uśmiechnął. – Wprowadziłem kilka ulepszeń. Jak ci się podoba? Nox starał się zachować spokój, choć najchętniej urwałby Silasowi łeb. Jeśli jednak miał uratować Ridley, potrzebował więcej informacji. – Co to u licha miało znaczyć? Czymś ją naszprycowałeś? Inkub się roześmiał. – Tak było kilka dni temu. To tutaj – cygarem wskazał celę Ridley – wynika z czegoś znacznie trwalszego. Wrzask Ridley mógł zmrozić krew w żyłach. Nox usiłował się odwrócić, opierając się Ciemnorodzonemu, tamten jednak był na to za silny. – Zabierzcie je! Zabierzcie je! Zabierzcie je! – krzyczała Ridley. Silas podszedł do jej celi, tyleż rozbawiony, co zafascynowany. – I pomyśleć, że nawet jeszcze nie skończyłem. Mój prapradziadek byłby dumny – Przekrzywił głowę, zastanawiając się nad czymś. – Albo zazdrosny. Staruszek nie bardzo znosił, gdy ktoś inny pławił się w świetle reflektorów. Nox, słysząc krzyki Ridley, zacisnął szczęki. – Wydrę ci za to serce, Silasie, przysięgam.
Inkub powoli się odwrócił, daleki już od rozbawienia. Zbliżył się do Noxa, trzymając przed sobą cygaro. – Kiedy z tobą skończę, Lennoksie Gates, będziesz żałował, że ja tobie nie wydarłem serca. Będziesz też żałował, że nie zginąłeś w tym swoim pożarku w Syrenie. Dość już przysporzyłeś mi problemów. Dobrze, że choć twoja syrena spłaca swój dług. – To sprawa między tobą a mną, Silasie – podkreślił Nox. – Zrób ze mną, cokolwiek sobie zażyczysz. Nie będę się bronił. Ale ją zostaw w spokoju. – Nawet tego nie mów. Broń się, tak będzie zabawniej. – Silas zbliżył się o kolejny krok, rozżarzony koniuszek cygara dzieliły od twarzy Noxa zaledwie centymetry. – A twoja dziewczyna, dzieciaku, tak łatwo się z tego nie wywinie. Pomogła tym hybrydom zabić mojego prapradziadka i musi ten dług spłacić. Nox odsunął się od cygara. – Ja go spłacę. Cokolwiek jest ci winna, czegokolwiek chcesz, ja zapłacę. Silas niespiesznie zaciągnął się cygarem, obracając je w palcach. – Bez obaw. Mam w laboratoriach mnóstwo łóżek, a rachunków do wyrównania też niemało. – Twarz mu pociemniała. – Myślisz, że zapomniałem, ile mnie kosztowałeś? Za to wszystko zapłacisz każdym gramem jej krwi. To moja wina. To przeze mnie tak skrzywdził Ridley. – Powiedz mi przynajmniej, co jej zrobiłeś – rzekł Nox, nie spuszczając wzroku z Silasa. – Naukowe ulepszenia. Jej ciało ciężko znosi dostrajanie się do napływu nowych mocy. Trzeba dać jej trochę czasu, a się z tego wykaraska. – Silas znów się roześmiał. – Albo i nie. Noxowi zwoje mózgowe aż rozgrzały się od natłoku myśli. Napływ nowych mocy? Mocy jakiego typu? I gdzie niby Silas je zdobył? Blefuje. Na pewno tak… – Aha – dorzucił Silas, jakby przypomniał sobie jeszcze coś ważnego. – I chyba powinieneś był zapytać o to, co jej robię. Bo jeszcze, dzieciaku, nie skończyłem.
– Posłuchaj mnie, szczurołaku – powiedział Nox, wściekły jak nigdy przedtem. – To ty jesteś skończony. Tylko sam jeszcze tego nie wiesz. Silas, bez ostrzeżenia, dźgnął go w szyję rozżarzonym cygarem niczym nożem. Nox czuł woń przypalonej skóry, bólu jednak nie odczuwał. Zanadto był zajęty wsłuchiwaniem się we wrzask dziewczyny, którą kochał.
ROZDZIAŁ 16: RIDLEY Silent Lucidity Spoza krat jej celi ktoś do niej przemawiał. Ridley udawała, że słucha, co było rodzajem gry, choć nie bardzo zabawnej. W nic innego jednak w tym pudełku zwanym pokojem zagrać nie mogła. To był szczurołak. Przemawiał. Z przejęciem. Jego głos to wznosił się, to opadał, jakby grał na jakimś instrumencie. Jedne dźwięki były głośne i naglące, inne za to ciche i kojące. Śmieszne to było, bo jego usta ani na chwilę nie przestawały się poruszać i kiedy zapominała, że mówił, wyglądał jak jakaś smutna rybka. Nie jak szczur. Na tym właśnie polegała chytrość szczurów. Prawie nigdy nie chciały, żeby oglądać je takimi, jakimi naprawdę były. Spróbowała słuchać. Wiele czasu jej zajęło uświadomienie sobie, że przemawia do niej, ale i tak nie sposób było się tym przejąć. – Nox – powtórzyła za nim. – Tak masz na imię. – Zgadza się – potwierdził szczurołak. – I nie chcesz rozszarpać mi gardła? – Nachyliła się ku niemu, odrobinę ciągnąc go za długą, ciemną sierść. Wpatrywał się w nią, otwierając i zamykając usta, jakby coś mówił. – Link? Nadal otwierał i zamykał usta, a ona próbowała ułożyć to w słowa. Jednak jej myśli gdzieś się błąkały i wyłapywała jedynie jakieś skrawki. Powiedział: Lincoln? Tak się nazywał pewien amerykański prezydent. Czemu szczurołak mówił o prezydencie? Przysunęła się jeszcze bliżej, opierając czoło o stal.
Szczurołak ładnie pachniał. Skórą i potem, i słodyczą. Oparła się chęci polizania go po twarzy. Nie chciała dopuścić go tak blisko siebie, zęby miał za ostre. Ridley wyciągnęła rękę. – Pozwolisz, że cię popieszczę? Usta znów mu się otwarły. Uznała to za potwierdzenie i przejechała dłonią, w górę i w dół, po długowłosym brązowym futerku na jego głowie. Było mięciutkie jak u małej foczki. Pozwoliła ręce zsunąć się na jego twarz, na ciepły i miękki policzek. I właśnie wtedy to odczuła – buchnięcie żaru. Był to jednak najdziwniejszy żar, jaki zdarzyło jej się odczuwać. Nie potrafiła określić, czy jest gorący, czy też lodowaty, ale tak czy inaczej ten żar jeżył jej włoski na ręku – jednocześnie paląc je i zamrażając. Owładnęła nią chaotyczna mieszanina najróżniejszych uczuć, rozciągając się od czubka głowy po czubki palców u nóg. Miała wrażenie, że się rozwija, podwaja swe rozmiary. Do cna zawłaszczając wreszcie cały obszar swojego ciała. – Co to było? – wykrztusiła. Ponownie wyciągnęła rękę i w chwili, gdy dotknęła jego skóry, poraził ją prąd, czy raczej jego moc, która zetknęła się z jej mocą. Zapragnęła jej. Była jej złakniona. Szczurołak miał w sobie to jedyne, czego potrzebowała. Więcej ognia. Więcej tego lodowatego żaru. Powiedziałaby mu to, gdyby umiała znaleźć słowa. Zamiast tego przywarła do niego, aż jej ręce owinęły się wokół jego głowy, a wargi przyssały mu się do szczęki. Zapragnęła go wypić. Przesunęła usta na jego szyję. Kto tu teraz był kościanym szczurem? Szczurołak tylko się patrzył. Nie. Nie szczurołak. Trzeba było teraz uważać.
Wiedziała, że to ważne. Wiedziała, że wszystko się zmieni. Zamknęła oczy i zaczęła odliczanie. Trzy. Dwa. Jeden. Kiedy otworzę oczy, przedrę się przez mgłę. Sprawię, że będę słuchać słów. Koniec z kołysankami. Czas dorosnąć. Czas słuchać cioci Sarafine. Dać sobie spokój z kościanymi szczurami. Zająć twoje miejsce. Ridley Duchannes, ty jesteś istotą mocy. Czas jej użyć. Tak też zrobiła. Z całą potęgą eksplodującej w niej mocy Ridley przyciągnęła Noxa do ust i tak z niego piła, że aż świat wokół niej zawirował, a wszystkie głosy w jej głowie wreszcie przestały mówić i się zasłuchały.
ROZDZIAŁ 17: LINK Wanted Dead or Alive Linkowi – by mógł wyłożyć swój plan Liv i Johnowi – wystarczyłoby przywołanie jednego słowa, a dokładniej jednego imienia. Nieco trudniej było to jednak wyjaśnić Floyd, Necro, Samowi, Magnolii Blue i kataklistce stanowiącej wielką niewiadomą. Liv przez chwilę wpatrywała się w niego, jakby jej głos odebrało. – Czyś ty do reszty postradał zmysły? John potarł sobie skronie. – Według mnie to oczywiste, że tak. – Gdzie znajdziecie kogoś, kto lepiej czyta z kart? – spytał Link. – O tym pomyślcie. Ona będzie wiedziala, czy możemy zaufać Angelique, czy nie. – Czy ktoś zechce nam powiedzieć, kim jest wspomniana tu Amma? – zapytała Necro. Liv, John i Link popatrzyli po sobie. Ilekroć słyszeli to imię, odżywał ból po jej stracie. Liv westchnęła. – Była utalentowaną widzącą, potomkiem długiej linii widzących, sięgającej wiele pokoleń wstecz. Jej moce zasługiwały na miano legendarnych. – Prawie tak legendarnych, jak jej placek – dodał Link. – To gdzie problem? – spytała Necro. – Wygląda na ideał. Połączę się z nią i przekonamy ją do odczytania kart kataklistki. Jasne, jasne, pomyślał Link. Tak łatwo nie pójdzie. Przystąpił do kolejnego podejścia. – Ona nie jest taka jak inni. Do niej nie da się po prostu zadzwonić i oczekiwać, że zaraz odbierze. – Czemu nie? Jestem nekromantką. Całe moje życie to jedno
wielkie telefonowanie w zaświaty. Widział wyraźnie, że Necro, Floyd i Sampson nie bardzo rozumieją, z czym będą mieli do czynienia. Perspektywa wywołania z grobu najbardziej upartej starszej pani, z jaką się w życiu zetknął – i do tego wepchnięcia jej w ciało niebieskowłosej Istoty Ciemności – wydawała mu się bardziej przerażająca, niż przejście z surowym kurczakiem przez bagno pełne aligatorów. A nawet na takie szaleństwo Amma nigdy by mu nie pozwoliła. To ona wychowała Ethana, a Link znał ją, odkąd w zerówce zaprzyjaźnił się z Ethanem. I chociaż nawet przemoczona do cna nie ważyłaby więcej niż pięćdziesiąt kilogramów, była jedyną kobietą, której Link bał się bardziej niż własnej mamy. A teraz pozostaje mi tylko wyjaśnić im to tak, żebym nie wyszedł na pętaka. – Woleliśmy schodzić jej z oczu, nawet gdy rozwiązywała krzyżówki – powiedział. – Nie należy do dam, które byłyby zachwycone, że zawraca się im głowę w zaświatach. Necro przewróciła oczami. – Mało komu się to podoba. – Przeboleje – stwierdziła Angelique. – Naprawdę bierzemy się za to? Liv krążyła po pokoju, z czym Link nigdy wcześniej się u niej nie zetknął. Zły znak. – Nie jestem pewna, czy Link nakreślił dostatecznie wyrazisty portret – powiedziała Liv. – Amma Treadeau jest bardzo nietuzinkowa, a przy tym raczej nie należy do entuzjastek… – Czego? – spytał Sampson. – Istot Ciemności – dokończył John. – Właściwie, to nie budzi w niej zbytniego entuzjazmu cały świat Obdarzonych. Angelique wybuchnęła śmiechem. – To teraz my stanowimy problem? – Oczywiście, że nie. A przynajmniej nie jedyny problem. – Liv zmroziła ją spojrzeniem. – Staram się po prostu to przeanalizować.
– Ethan mnie zabije. Nas wszystkich pozabija – powiedział Link do Liv. – Czy twoja dziewczyna może o tyle dłużej czekać? – spytała Magnolia Blue. Link zerknął na Johna, ten jednak wzruszył ramionami. – To był twój pomysł, facet. Powiesz słowo, a sobie to odpuszczamy. Link niespiesznie i uważnie przyjrzał się innym opcjom – by się przekonać, że nie istnieją. Wepchnął ręce w kieszenie i pokręcił głową. – Jeśli mamy to zrobić, potrzeba będzie trochę placka. *** Siedzieli na podłodze, tworząc krąg, podczas gdy Liv zapaliła w jego środku cztery świece wotywne i położyła koło nich placek z orzechami pekan. – Na pewno nie będzie tak dobry jak twoje, Ammo – powiedziała. – Ale musi wystarczyć. To Magnolia Blue użyła swych mocy sztukmistrzyni, zmieniając w ten placek laleczkę wudu ze swojego sklepu. – Myśli pani, że smak będzie odpowiedni? – Link i tak był przekonany, że na pewno nie. – To tylko ofiara – odparła Magnolia Blue. – Nie będzie tego jadła. I dobrze, pomyślał Link. Bo wygarbowałaby mi skórę. Necro nabrała tchu. Nawet w świetle świec wyglądała blado. Sampson dotknął jej ramienia. – Na pewno czujesz się na tyle dobrze, by to robić? Skinęła głową. – Nie łączę się z Abrahamem Ravenwoodem. Jeśli Amma jest taką kobietą, jak ją przedstawiają, nie skrzywdzi mnie. Ciemnorodzony zerknął na Linka. Link wzruszył ramionami.
– Amma nikogo by nie skrzywdziła, o ile nie zaczepiałby osób jej bliskich. Będzie więc nieźle. Necro zamknęła oczy i przemówiła cicho. W ducha i ciało moje, W mięśnie i kości Wzywam duszę Ammy Treadeau. Niechaj mój głos cię przywiedzie Z niepoznanego. In spiritum et corpum meum Carnem et ossam Voco animum Amma Treadeau. Vox mea te reducat Ab incognita Link wstrzymał oddech, ale po dłuższej chwili miał wrażenie, że prędzej zemdleje. To się nie uda. Co ja sobie u licha myślałem? Powinien był wiedzieć, że na Ammę nie ma mocnych. Nawet za życia nigdy nie robiła nic, czego nie chciała. Proszę, Ammo. Jestem w tarapatach. Necro raptownie nabrała tchu, a jej pierś rozszerzyła się, jakby wypełniała się czymś – albo kimś. Niebieskowłosa basistka wciąż jeszcze wyglądała jak zwykle, dopóki nie siadła bardziej prosto niż zaprzyjaźnione z jego mamą snobki z CAR, by potem wstać, biorąc się pod boki. Posłała Linkowi jedyne w swoim rodzaju spojrzenie. Setki razy widywał je w oczach Ammy, szczególnie wtedy, gdy coś schrzanił, bezbłędnie więc teraz ocenił, że tak właśnie na niego patrzy. – Wesleyu Jeffersonie Lincolnie. Oby to Dobry Pan Nasz Wszechmogący sam natchnął ciebie do przywołania mnie z tamtej strony. – Wzrok Ammy spoczął na Liv i Johnie. – Dziwię się, że cię tu widzę, Olivio. Podobnie jak Johna. Uważałam was za mądrzejszych. Amma popatrzyła jeszcze po innych i skrzyżowawszy ręce, nieporuszona tym widokiem, zwróciła się znów do Linka.
– Istoty Ciemności? To po to mnie tu wezwałeś, Wesleyu Lincolnie? Oby zagrażały twojemu życiu, bo inaczej ja to zrobię. – A… Ammo, zaraz wyjaśnię – wyjąkał Link. – Naprawdę przepraszam, ale chodzi o sprawę życia i śmierci i tylko pani może mi pomóc. Zmrużyła oczy. – W czym konkretnie pomóc? Tego się właśnie obawiał – tego momentu, gdy będzie musiał konkretnie wyłożyć Ammie, czego od niej oczekuje, wiedząc, że za nic w świecie nie będzie chciała tego zrobić. – Silas Ravenwood żyje i więzi Ridley. Zabije ją albo wykorzysta jako niewolnicę, albo zrobi coś jeszcze okropniejszego, jeżeli jej nie uwolnimy. A bez pani nie dam rady tego zrobić. – Głośno przełknął ślinę. – Proszę. Mógłby przysiąc, że przez złote oczy Necro wpatrują się w niego te ciemne, należące do Ammy. – Ridley Duchannes? To z jej powodu oderwałeś mnie od najlepszej partii remika, jaka mi się trafiła od dwóch dekad? – Zmierzyła wzrokiem stojący na podłodze placek z orzechami pekan. – I co mi tu przynosisz? Żałośniej wyglądającego placka jeszcze nie widziałam, Wesleyu Lincolnie. Powinieneś był zresztą wiedzieć, że nie jadam ciast nie swojego wypieku. Skoro już się do tego posunąłeś, to może jeszcze wciśniesz mi jakiegoś herbatnika i naplujesz w twarz? – Cóż, twoja strata. Ja konam z głodu. – Angelique sięgnęła po placek, Amma zaś posłała jej coś więcej niż spojrzenie. Angelique zmarszczyła brwi i szybko cofnęła rękę. Nawet kataklistka czuła, że z Ammą nie ma żartów. – Przepraszam, Ammo – powiedział Link, czując jak żołądek skręca mu się w supeł. Amma uniosła rękę, uciszając go. – Wyjaśnij mi, dlaczego powinno mnie to obchodzić. Tarapaty, o których wspomniałeś, dotyczą Istot Ciemności, a ja nie chcę mieć z nimi do czynienia. Jeżeli wmieszany w nie jest Silas Ravenwood, najlepiej zrobisz, trzymając się od niego jak najdalej.
Przekonana jestem, że Ridley, niezależnie od tego, w jaką kabałę się wplątała, jak zwykle się z niej wykaraska. Sampson podniósł się niepewnie, wyczuwając chyba, że Amma nie należy do dam, którym można by bez szkody podpaść. – Przepraszam panią bardzo. – Postarał się, by jego jankeski akcent zabrzmiał jak najbardziej południowo. – Nazywam się Sampson i jestem przyjacielem Linka oraz Ridley. Rozumiem, że nie przepada pani za Istotami Ciemności, ale moje obecne tu przyjaciółki różnią się od tych, które zapewne pani poznała, i niewątpliwie nie dręczą ludzi, jak czynią to inkuby krwi w rodzaju Silasa Ravenwooda. – Ciemnorodzony przygarbił się, ale i tak o dobre pół metra przewyższał Ammę. – A z tego, co Link opowiadał mi o Ridley, wynika, że Rid robiła też rzeczy dobre. Jeśli istnieje jakaś możliwość, by wzięła pani pod uwagę przyjście nam z pomocą, będę bardzo zobowiązany. Amma prychnęła. – Swoje dni w zaświatach spędzam na ganku, pijąc słodzoną herbatę i grając w karty z moim wujem Abnerem, ciotką Delilah, ciotką Ridley Twylą, a także z pewną upartą leciwą śmiertelniczką. Czemu uważasz, że mogłabym czegoś oczekiwać od ciebie? Link był najzupełniej pewien, że wspomnianą przez Ammę śmiertelniczką była ciotka Ethana, Prue. Nie przypuszczał, by w zaświatach dało się znaleźć bardziej od niej upartą staruszkę. Amma podeszła bliżej Sampsona. – Widzę, że nie jesteś ani Obdarzonym, ani też inkubem, może więc wyjawisz mi, kim właściwie? – Jestem Ciemnorodzonym. Nie mam pewności, czy zaistnieliśmy, zanim przeszła pani na drugą stronę, w każdym razie zrodził nas Ogień Ciemności po tym, jak prysł Porządek Rzeczy. – A zatem twoje serce jest równie czarne jak całej ich reszty – odparła natychmiast. – Nie interesują mnie więc zobowiązania takiego chłopca jak ty, poza tym na dobre skończyłam z Istotami Ciemności oraz wszelkimi ich sprawami. Link widział, że cała sytuacja się pogarsza, i to szybko. Za życia Ammy błaganie jej niewiele przyniosło mu pożytku –
według niej bowiem postawa proszalna i chełpliwość były bliźniaczymi dziećmi diabła – nic więcej jednak mu nie pozostało. – Wiem, co sądzisz o Rid, Ammo, wiem też, że wyrządziła wiele złego. Ale też pomogła uratować Lenę, a w lesie, gdy zaatakowało nas Krwawe Stado Huntinga Ravenwooda, uratowała życie Ethanowi. Pomogła nam też sprowadzić Ethana z powrotem, po tym jak… sama pani wie. Umarł. Link wciąż jeszcze nie potrafił wymówić tego słowa – tym bardziej nie w takim dniu i nie w obecności kobiety, która ukochała Ethana jak nikt na świecie. – Ridley nie jest złem wcielonym i niezależnie od tego, czy jest dobra, czy zła, czy spod znaku Światła, czy Ciemności, ja ją kocham. Jeśli więc nie chce pani zrobić tego dla niej albo dla Leny czy Ethana, na kolanach proszę, by zrobiła to pani dla mnie. Amma uniosła brew. – Jakoś tego nie widzę. Link padł na kolana. Pociągnęła nosem. – Tak lepiej. I widząca poklepała się po bokach, tam gdzie za życia miała kieszenie fartucha, to zaś oznaczało, że szuka albo Jednookiej Groźby – drewnianej łyżki, którą władała niczym bronią – albo chusteczki. W przypadku Ammy nigdy się nie wiedziało, o którą rzecz chodzi, dopóki nie było za późno. Pokręciła głową. – Uważam, że mogłabym ci pomóc, Wesleyu Lincolnie. Pod jednym, jedynym warunkiem. Link wstał i zatoczył się w stronę Ammy, o mało nie przewracając świec, bliski chwycenia jej w ramiona. – Cokolwiek pani zechce. Proszę powiedzieć. Necro wyciągnęła rękę w jego stronę, a Link dałby głowę, że widzi kościsty palec Ammy. – Nie wciągniesz mojego Ethana w żadne swoje problemy, w jakie sam się wpakujesz. Zrobisz z nimi porządek bez jego
pomocy. W zeszłym roku nacierpiał się tyle, że starczyłoby tego na dwa żywoty. Nie trzeba mu tego, byś ciągnął go za sobą w jakieś błocko. To wszystkie moje wymagania. – Ma pani moje słowo – zapewnił Link. – Nic Ethanowi nie powiem. Też nie chciałbym go narażać. Dlatego nie kontaktowałem się z nim w tej sprawie. Założyła ręce na piersi. – To czego po mnie oczekujecie? Odpowiedziała jej Liv. – Sądzimy, że Silas więzi Ridley gdzieś w laboratoriach za dawnym domem Silasa Ravenwooda. Nie mamy jednak pojęcia, jak tam dotrzeć. – Ale ja wiem. – Angelique zatrzepotała palcami, dając Ammie znak ze swego miejsca w kręgu, gdzie siedziała wygodnie, oparta o ścianę. Amma dłuższą chwilę przypatrywała się Angelique. – Kogoś mi przypominasz. – O? – Angelique raczej się tym nie przejęła. – Kogoś, kogo nie lubiłam – dodała Amma. – Angelique mówi, że pokaże nam drogę do laboratoriów – powiedział Link. – Ale nie wiemy, czy możemy jej ufać. Amma ponownie posłała mu to spojrzenie. – Czekam na tę część, która mnie dotyczy. – Link chce, żeby pani położyła jej karty. – John wskazał talię do tarota, leżącą na podłodze. – Jakże by inaczej. – Amma przyjrzała się talii z dezaprobatą i zwróciła się do Linka. – Nie czytam z cudzych kart. To prawie tak niemiłe jak pieczenie według cudzego przepisu. – Stawiasz mi te karty czy co? – spytała Angelique. – Mam trochę do podpalenia. Amma wskazała świece. – Zabierzcie to stąd, żebym miała gdzie się rozłożyć. – Patrzyła, jak Floyd i Sampson rzucili się, je zabrać, po czym spojrzała ma Magnolię Blue. – Rozumiem, że zmuszona będę zadowolić się tą talią.
Magnolia Blue pchnęła w jej stronę talię tarota i pokłoniła się z szacunkiem. Link podbiegł uściskać staruszkę, którą kochał bardziej od własnej babki. – Dziękuję, Ammo. Amma powstrzymała go, nim jej dosięgnął. – Jeszcze mi nie dziękuj. Karty ujawniają, co chcą nam powiedzieć, a to niekoniecznie to samo, czego od nich oczekujemy. – Usiadła na środku kręgu, krzyżując nogi, i skinęła na Angelique. – Podejdź tutaj. Kataklistka przesunęła się tak, by siedzieć tuż przed Ammą. – Będzie zabawa. Na jarmarkach najbardziej lubiłam wróżki. Liv wstrzymała dech, jakby wiedziała, co teraz nastąpi. Nazwanie widzącej wróżką równało się określeniu adwokata mianem łowcy wypadków. – Nie. Jestem. Wróżką. – Każde z tych słów Amma wymawiała tak, jakby były to kłapnięcia, którymi odgryzała głowę Angelique. – A teraz potasuj. Angelique wyglądała na rozbawioną, ale już po chwili karty w jej rękach zaczęły latać tak, jakby była krupierką z Vegas, specjalizującą się w blackjacku. Wszyscy patrzyli w milczeniu, jak Amma rozkłada talię, a potem kataklistka wybiera swoje karty. Amma odwracała je jedną po drugiej, coraz szerzej otwierając oczy. – Wieża, Diabeł, Eremita, Księżyc… Widząca spojrzała na Magnolię Blue, równie jak ona zaszokowaną, i kontynuowała. Ostatnią kartę, którą odwróciła, Link rozpoznał – to była Śmierć. – Czy to oznacza, że ona zginie, czy że nas pozabija? – spytał Link. Amma prychnęła. – Nic z tych rzeczy. Karta Śmierci mówi o przemianie, o nowym cyklu. – To dobrze, prawda? – zapytał Sampson.
– Zależy od położenia w rozkładzie. – Amma pokręciła głową. – Tyle tylko, że ten rozkład nie ma sensu. – Nie gadaj. – Angelique wyciągnęła szyję, nagle zainteresowana. – Uwielbiam takie tajemnice. Amma przestudiowała obrazy wpatrujące się w nią z podłogi – rogatą bestię, szarą wieżę, rycerza na białym koniu – a potem znów przeniosła wzrok na kataklistkę. – Coś znajomego jest i w tobie, i w tym rozkładzie. – O? – zdziwiła się Angelique, nie przestając się uśmiechać. – Co takiego? – spytała Magnolia Blue. Amma przez chwilę milczała. Potem opuściła rękę i rozrzuciła karty. – Co jest nie tak? – spytał Link, znał bowiem Ammę na tyle długo, by poznać, że coś jej nie zagrało. – Co pani zobaczyła? – zapytała Liv niemal tak samo zaniepokojona, jak sama widząca. Amma wskazała Angelique. – Ta tutaj zapowiada kłopoty, to jasne jak słońce oraz jak to, że mieszkam teraz w zaświatach. John otoczył Liv ramieniem. – Możemy więc jej zaufać? – Doprowadzi was do laboratoriów Ravenwooda, tak jak obiecała – odparła Amma. – Nie widzę jednak, co stanie się potem. – Czy widziała pani Rid? – Link nie byłby sobą, gdyby o to nie zapytał. – Wesleyu Lincolnie, czy ja wyglądam na twoją osobistą kryształową kulę? Odchrząknął. – Przepraszam bardzo. Musiałem zapytać. Liv pociągnęła sznureczki zdobiące jej przegub niczym bransoletka. – Nie było tam nic więcej? Amma westchnęła. – Jak już wam powiedziałam, karty nie zawsze mówią to, co chcemy wiedzieć. Do reszty musicie dojść sami. ‒ Wygładziła dół
skórzanej spódniczki Necro, jakby była to jedna z jej porządnych sukienek do kościoła. – A teraz czeka na mnie szklanka słodzonej herbaty i partyjka remika. Uważaj na siebie, Wesleyu. I nie zapomnij, co mi obiecałeś. Link skinął głową. – Na pewno nie zapomnę. – W takim razie do zobaczenia. A jeśli mnie zawiedziesz, złożę ci wizytę lub dwie jeszcze tutaj. Lepiej więc nie zawiedź. – Amma zamknęła oczy, a sekundę później Necro znów nabrała tchu, po czym nastąpił jeden z najgorszych ataków kaszlu, jakiego Link był kiedykolwiek świadkiem – co jednak nie było dla niego zaskoczeniem. Połączenie z kimś takim jak Amma nie mogło być łatwe. Sampson podbiegł do Necro i rozmasował jej plecy. – Nic mi nie jest – wykrztusiła. – Nie wydaje mi się – stwierdził Sampson. Floyd podała przyjaciółce butelkę wody i Necro wzięła solidnego łyka. – Lepiej? – Tak, dzięki. – Necro oparła się o ścianę, wyglądała na wyczerpaną. – Pewien jesteś, że ta staruszka nie była Obdarzoną? – spytała Linka. – Na sto procent – odpowiedział. – Może nawet na dwieście. Amma miała więcej ze śmiertelniczki niż ja teraz. – Nie przestawał wpatrywać się w Necro. Odkąd Amma odeszła, czuł taki smutek, jakby ponownie ją stracił. Ethan mnie zabije, jeśli się o tym dowie. – Co powiedziała? – spytała Necro, zamykając oczy. Angelique podniosła się i śmiało podeszła do rzeźbionego stolika, który prawdopodobnie służył Magnolii Blue za biurko. Wskoczyła na niego, sadowiąc się na wiekowym blacie, jakby to była maska samochodu. – Scena główna: widząca powiedziała, że możecie mi zaufać, iż doprowadzę was do laboratoriów. Necro chyba wyczuła, że należałoby powiedzieć więcej i
obejrzała się na Sampsona. – A potem? Ciemnorodzony zmarszczył brwi. – Nie była pewna. – Och, dajcie spokój – powiedziała Angelique. – Nie brnijmy w detale. Dla Linka nie miało to znaczenia. Skoro Angelique znała drogę do laboratoriów, zamierzał pójść za nią. Powoli zbliżył się do kataklistki, próbując coś w niej wyczytać – jakby w ogóle mógł zobaczyć coś, czego nie doszukała się Amma. – Powiedz mi prawdę, Angelique. Będziemy mogli nadal ci ufać, gdy już dotrzemy do laboratoriów? Kąciki jej ust wygięły się w figlarnym uśmiechu, jakby pomyślała o czymś zabawnym. – Oczywiście, że nie. Ale to dlatego ja będę tą, która zrobi to, co trzeba będzie zrobić, gdy już tam będziemy. Link bał się zadać następne pytanie, ktoś jednak musiał to zrobić. – Znaczy, co dokładnie? Angelique spojrzała mu prosto w oczy, a uśmiech na jej wargach stał się trochę złowrogi. – Pozabijam ich wszystkich.
ROZDZIAŁ 18: NOX What Is and What Should Never Be Nox przerwał pocałunek i odepchnął ją, całkiem pozbawiony tchu. Ale jak tylko przestali się dotykać, spłynął na niego niewytłumaczalny smutek. Przyjrzał się przez kraty dziewczynie, dla której uratowania ryzykował życiem. Dziewczynie, którą kochał. Ridley. Dziewczyna, która mu się przypatrywała, nie była tą Ridley Duchannes, którą spotkał przed kilkoma miesiącami przy grze w łgarstwo – a także wcześniej, przed laty na barbadoskiej plaży, gdy byli jeszcze dziećmi. Ta dziewczyna tutaj była innego gatunku drapieżnikiem. Śledziła każdy jego ruch – czaiła się na niego tak samo, jak on wówczas, gdy pierwszy raz ją zobaczył. Rid, co ci Silas zrobił? Wiesz chociaż? Nox musiał więc znaleźć sposób dotarcia do dziewczyny, którą pokochał, nawet gdyby miało to oznaczać, że ją straci. – Rid, to co mówisz, to jakieś szaleństwo. Jesteś z Linkiem. – Zawahał się w obawie przed kolejnym zdaniem. – Kochasz go. Chyba już po raz trzeci próbował uświadomić jej ten fakt, do niej to jednak nie docierało. Częścią siebie więc pragnął się wreszcie zamknąć i znów przyciągnąć jej usta do swoich. Reszta jego znała jednak prawdę. Nie w ten sposób. Nie tak chcę ją mieć. Ridley nic nie mówiła. Znowu zbliżyła się do krat, ani na chwilę nie spuszczając z niego wzroku. A jak na niego patrzyła – zagryzając wargę, wabiąc sennym spojrzeniem… Każda komórka w jego ciele potwierdzała, że to szczere…
Ona nie myśli o Linku, idioto. Pragnie ciebie. Zamknęła oczy. – Trzy. Objęła jedną ręką szyję Noxa. – Dwa. Druga ręka też znalazła wyjście poza kraty. – Jeden. Otworzyła oczy, przyciągając go jak najbliżej, aż jej wargi niemal sięgnęły jego ust… Nox odepchnął ją, choć zdecydowanie nie o tym marzył. – Nie wiesz, co mówisz. – Wiem, co mówię. Mówię, że śmiertelni chłopcy nie dadzą mi tego, czego potrzebuję. U nich się tego nie czuje. – Sięgnęła dłonią pod kołnierz koszuli Noxa. – Nie czujesz? – Czego nie czuję? – Tego wszystkiego – odparła. – Wszystkiego, co się liczy. Palącego chłodu. Prądu. Chaosu przy każdym naszym dotknięciu. Przypływu mocy. Gdy to mówiła, Nox pojął, że tak rzeczywiście jest. W jej dotyku było teraz coś innego. Zawsze doprowadzała go do szaleństwa – nawet sama myśl o niej, o jedynej osobie, której nie mógł mieć – ale teraz nawet muśnięcie jej skóry doprowadzało go do zatracenia. – To nie jest prawda – powiedział, nie wiedząc, czemu to mówi. Wszystkie komórki jego ciała wołały, by się zamknął, odpowiedział pocałunkiem i nigdy jej nie puszczał. Zaśmiała mu się w twarz. – To nie jesteś ty – wyjąkał, podejmując kolejną próbę. Otoczyła ręką jego szyję, a spod łóżka wypełzł czarny wąż. Wijąc się wokół gołej nogi Ridley wspiął się na jej pierś, a potem owinął wokół szyi. Zdawała się go nie zauważać. – Wąż – zwrócił jej uwagę Nox. – Na twojej szyi. Zerknęła w dół i przesunęła palcami po swojej delikatnej skórze od podbródka aż po obojczyk. Palce przesunęły się przez ciało węża jak przez hologram.
To iluzja, pomyślał Nox. Oczywiście. Jakby nie widywał wielokrotnie Floyd dokonującej iluzji. Powinien był coś takiego rozpoznać. Sam też zapewne wygrał w DPM garść mocy iluzjonistów. Łgarstwo zdawało się wręcz przyciągać iluzjonistów do stołów gry. Ale ona jeszcze nie skończyła. Cela wokół niej pociemniała, jakby przetaczały się przez nią czarne chmury. Przestrzeń nad głową Rid, wyglądającą nagle jak prawdziwe niebo, przecięła błyskawica. Nox podniósł oczy na ciemność, która przedtem była sufitem. – To twoje dzieło, Ridley? – Nigdy przedtem nie widział, by coś takiego robiła. – Od jak dawna tworzysz iluzje, Rid? Pamiętasz, co Silas ci zrobił? – Wściekły był na siebie, że pyta, ale żeby to cofnąć, musiał się wszystkiego dowiedzieć. Może ja nie chcę tego cofnąć. Ona mnie pragnie. Jaki więc problem? Wystarczy, że się zamknę. Moglibyśmy wreszcie być razem, o ile uda nam się stąd wydostać. Rid oblizała wargi i przekrzywiła głowę. – Dał mi więcej mocy. Więcej tego, co jest mi przeznaczone. – Na chwilę umilkła. – Więcej wszystkiego, Nox. Tak wypowiedziała jego imię, że zadrżał. Jej moce przybrały na sile. Czuł je fizycznie – czuł, jak go szarpią. – I nawet więcej czuję, gdy cię dotykam. – Ridley wyciągnęła ręce nad głowę, ukazując tatuaż Istot Ciemności okalający jej pępek. – Nie zrozum mnie źle. Nadal zamierzam zabić Silasa. Nikt nie będzie niczego mi robił bez pozwolenia. Nawet jeśli czuję się po tym absolutnie dekadencko. – Możesz nie mieć szansy nikogo zabić – powiedział Nox, usiłując pokazać jej powagę sytuacji. – Stąd nie ma wyjścia. Ciemne chmury wokół niej zniknęły. Pozostał jedynie wąż, przesuwający się przez różowe pasemka. – Zawsze jest wyjście, Nox. – Powtarzając jego imię, sprawiała że zapominał o wszystkim, oprócz niej. – Jeśli okrutnie
się czegoś pragnie. Ridley wysunęła ręce za kraty i Nox niemal czuł, jak dotyka jego skóry. Zniżyła głos. – Okrutnie mnie pragniesz? Pragniesz, byśmy byli razem? Ta intensywność jej spojrzenia… To łaknienie w jej głosie… W głowie mu się zakręciło. – Bardziej niż czegokolwiek dotychczas – odpowiedział. Pragnę ciebie, Rid. Bardziej niż byłabyś w stanie zrozumieć. Starał się oderwać wzrok od stojącej przed nim syreny. Pragnę cię całować i trzymać w ramionach, i przeczesywać palcami twe szalone włosy. Starał się o tym nie myśleć, nie myśleć o niej ani o tym, jak wypowiedziała słowo razem. Pragnę cię chronić i dać pewność, że nikt już cię nie skrzywdzi. Wiedział już, czego pragnie. Możliwie zresztą, że od zawsze to wiedział. Pragnę, byś pozwoliła mi się kochać. Wreszcie. Najpierw jednak powinien odnaleźć tę dziewczynę, którą pokochał. Bo czy to wciąż ta sama dziewczyna? Ta tutaj go pragnie, może więc to rzeczywiście ona? O tym, że są sobie przeznaczeni, wiedział od tamtego wieczoru, gdy pierwszy raz spotkali się przy stole gry – a może nawet wcześniej, od spotkania na plaży na Barbados – i wiedział też, że Link nie jest częścią tego równania. Ridley kierowała się uczuciami. Tego był pewien. Co byłoby złego, gdyby pozwolił się jej teraz pokochać? Nie wiesz nawet, czy darzy cię prawdziwym uczuciem. Zapewne ona sama nawet tego nie wie. A jednak… W korytarzu echem odbił się stukot butów i Ridley odwróciła się w stronę źródła tego hałasu. Wąż na jej szyi zniknął, ustępując miejsca przenikającej powietrze woni cygara z Barbados.
W chwilę później dołączyły do niego znajome gangsterki. Silas Ravenwood, ignorując Noxa, podszedł prosto do celi Ridley. – Jak się dzisiaj miewa najpotężniejsza z syren na przestrzeni dziejów? – Uśmiechnął się do niej jak dumny ojciec. Noxa aż skręciło. Ridley przerzuciła przez ramię swoje jasne loki. – Miewałabym się znacznie lepiej, sypiając w jedwabnej pościeli w prawdziwej sypialni. – Nie zabraknie czasu i na to, jeśli będziesz się należycie zachowywać. – Zawsze zachowuję się należycie – zamruczała. Silas zaciągnął się cygarem, bacznie się jej przyglądając. – Mnóstwo mocy wpompowano ci w twój organizm, moja droga. – I to mi się podoba. – Wydęła usteczka. – Musimy mieć pewność, że jesteś stabilna. – Czemu? Nigdy przedtem mnie to nie hamowało, zresztą pewna jestem, że i ciebie nie. – Nachyliła się do Silasa. – My nie jesteśmy stabilni. My jesteśmy Ciemnością. Nox nie mógł już dłużej na to patrzeć. Wreszcie pojął. Ridley stała się kimś całkiem innym. – Powiedz mi, co jej zrobiłeś, Silasie. Albo sprawię, że będziesz cierpiał, jak tylko znajdę sposób na wydostanie się z tej celi. A zapewniam cię, że go znajdę. Silas odwrócił się do Noxa i strzepnął popiół w głąb jego celi. – Wybacz, dzieciaku. Nie będziesz miał okazji. Dziś jest tym dniem, w którym umrzesz.
ROZDZIAŁ 19: RIDLEY Eyes of Stranger Nic z tego nie było rzeczywiste – ani węże, ani szczury. Ridley już to rozumiała. Kiedy wywlekli szczurołaka, miała mnóstwo czasu na przemyślenia i to odkrycie powoli do niej docierało. Pojęła, że po suficie nie przetaczają się burzowe chmury. Jej ramion nie obłaziły węże, a w celi nie roiło się od ogromnych szczurów. Burzę miała w sobie – ale o tym Ridley zawsze wiedziała. Pocieszające jednak było to sobie wreszcie uprzytomnić. Oznaczało to również, że skończyła z kryciem się w kącie celi. Muszę tylko wyćwiczyć panowanie nad tą nową mocą. Nikt inny mi nie pomoże. Ridley mogła liczyć tylko na siebie – co nie było jej obce. Tak działo się od tamtej nocy, gdy miała lat szesnaście, a jej moce naznaczyła Ciemność. Czemu teraz miałoby być inaczej? Wracały też jej wspomnienia. Silas rzucający groźby. Kretyńscy doktorzy, dyskutujący o infuzji. Szczurołak… o twarzy… Noxa. Nox. Myśl, że może rzeczywiście był tu z nią, nie tylko jako urojenie, wydawała się jeszcze dziwniejsza. Jak przetrwał pożar w Syrenie? Skoro już uszedł Silasowi, czemu miałby się narażać, przybywając tutaj? Po mnie… po mnie tu przybył. Ta myśl – i nadzieja, którą ze sobą niosła – okazała się kotwicą powstrzymującą ją przed ponownym odpłynięciem w tamten obłęd. W obłęd, w który wrzucił ją Silas, przepełniwszy jej żyły mocą mogącą ją zabić.
Jak Silas tego dokonał? Zaszczepianie jednemu Obdarzonemu mocy innego w niczym nie przypominało mieszania martini. Wymagało badań, może wieloletnich. A to ważne? Jesteś jeszcze silniejsza niż byłaś przedtem. Syrena o mocach iluzjonistki – będziesz nie do powstrzymania. Musisz jedynie wyczuć, jak kontrolować te moce. Nie dopuścić, by to one kontrolowały ciebie. Łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Iluzje pojawiały się i znikały znienacka, zawsze ją zaskakując, przepalając żyły żarem i zaciemniając wzrok, dopóki nie pojawiały się błyski. Drzwi celi same się otwierały. Wokół krat wiły się węże. Jej zmysły doznawały jakiegoś ponadnaturalnego przyspieszenia, a do tego trudno było odróżnić rzeczywistość od złudzeń. Gdy Ridley usłyszała Ciemnorodzonych Silasa na korytarzu, udała, że śpi. Jeśli rzeczywiście tam byli, może zostawią ją w spokoju. Jeżeli stanowili tylko kolejne złudzenie, poćwiczy jego ignorowanie. – Usunąłeś stąd resztę dziewczyn? – spytał jeden z tych Ciemnorodzonych. – Silas nie chce tutaj nikogo poza tą dwójką. – No. Już wcześniej wszystkie przerzuciłem – odpowiedział drugi. – Jak sądzisz, co Silas z nim zrobi? – Zabije go. Cóż by innego? – Albo będzie na nim eksperymentował, co pewnie gorsze. Ridley spięła się, bo znów buzowała w niej wściekłość. Nie jestem waszą ofiarą. Za to wy w końcu będziecie moimi. Tuż po tym, jak Silas dostanie to, na co zasłużył. – Więc już teraz mnie zabijcie – jęknął ktoś trzeci. Rid rozpoznała ten głos. Nox. Przeżył to coś, co Silas mu zrobił. Naprawdę jest tutaj. Z wolna wróciły do niej obrazy. Nox stojący przed jej celą, rozmawiający z nią. Jej własny wrzask. Silas chwytający Noxa i
odciągający go gdzieś dalej. A zaczynała już myśleć, że to było tylko jeszcze jedno złudzenie, coś, co wywołała dla pokrzepienia… Coś mającego dać jej nadzieję. Tak właśnie było? Ciemnorodzeni powlekli jego pobite ciało wąskim korytarzykiem do celi obok niej i zatrzasnęli drzwi. Nox leżał na podłodze, z rozsmarowaną na policzku krwią, tak jakby Silas chciał mieć pewność, że ona to zauważy. Na jego widok w ciele Ridley zapłonął żar – poczucie jego obecności. Wyczuwała jego moc. Moc wyrywającą się do niej jak w stronę magnesu, przepełniającą ją zimnym żarem. Jesteśmy tacy sami. Mroczni. Nie do odparcia. Silni. Spotkanie mocy z mocą. Prąd. Ridley podeszła do drzwi swojej celi, zaciskając palce na kratach dzielących ją od Noxa. Słyszała dochodzące z jego celi bicie serca – cichy stuk. Skierowane do niej wołanie. Jesteśmy tacy sami. Nox jęknął i przetoczył się na bok, powieki mu zatrzepotały. Otwórz oczy. Spójrz na mnie. Zamrugał, jakby niepewny, czy to ona tam stoi, wpatrzona w niego. – Rid? Dźwięk jego głosu rozpalił w niej krew. Coś w tym dźwięku. Coś w nim samym. Tyle już miała w sobie mocy, a ciągnęło ją wyłącznie do jednego. Więcej mocy. – Wygląda na to, że poważnie cię poturbowali – odezwała się tonem bardziej kokieteryjnym niż zatroskanym. Nox podciągnął się na równe nogi. – Masz się dobrze. Przedtem… byłaś… – Ciężko przechodziłam dostrojenie. – Machnęła ręką na jego
zdumienie. – Teraz już czuję się jak nowo narodzona. A nawet lepiej. – To była prawda. Z godziny na godzinę czuła się coraz lepiej. Pamiętała już swoje dawne życie i dawnych przyjaciół. Chociaż miała wrażenie, że tamto życie przytrafiło się komuś innemu. Nox oparł czoło o kraty. – Myślałem… – Urwał. Ridley zagryzła wargi, spuszczając oczy na podłogę. Nie chciała na niego patrzeć, dopóki wirowały w niej wszystkie te emocje. Dopóki jej tętno przyspieszało na sam dźwięk jego głosu. – Co chciałeś powiedzieć? – spytała. Coś w niej pragnęło jedynie usłyszeć jego głos. – Myślałem, że cię straciłem – powiedział cicho. – Choć przecież nie do mnie należysz. – Ja do nikogo nie należę, Nox. – Chodziło mi o to, że pamiętam, na czym stanęło. Ty jesteś z Linkiem, a ja muszę się z tym pogodzić. Link. Prawie już go zapomniała. Nie tyle jego samego, co raczej powód, dla którego się kiedyś przejmowała tym byłym śmiertelnikiem. Coś tam musiało być. Ale nie to. Nic, co by się aż tak odczuwało. Czegoś takiego nigdy nie doznawaliśmy. Nigdy nie byliśmy tacy sami. Ćwierćinkub, pomyślała. Bez żadnych mocy. Tyle tylko sobą stanowi, czyż nie? Im bardziej krępowała ją myśl, że mogła być kiedyś związana z kimś tak ograniczonym, tym atrakcyjniejsza wydawała się możliwość związania z kimś pełnym mocy. Nox zaś był nią przepełniony – dzięki wygranym i pożyczkom miał dostęp do zdolności dziesiątek innych Obdarzonych. Teraz, gdy umiała już wyczuć kryjącą się w nim moc, uświadomiła sobie, że był w stanie dokonać o wiele więcej niż to, na co sobie pozwalał.
– Naprawdę gotów jesteś przystać na to, bym była z kimś innym? – spytała. Nie patrzył na nią. – A gdybym nie chciała, żebyś musiał to znosić? – zapytała jeszcze, czując już na sobie wzrok Noxa. Żar i słodycz, których smak niemal wyczuwała. – Nie igraj ze mną, Rid. Nie w tych sprawach – westchnął Nox. – Tego nie zniosę. Z mroku wyłonił się kolejny wąż; patrzyła, jak wije się po podłodze. To iluzja, powiedziała sobie. Postaraj się nad nią zapanować. Ridley skupiła się więc na czarnym wężu, nakazując mu zniknąć. Zamiast tego, owinął się wokół krat pod dłońmi Noxa. Zamknęła oczy, wsłuchana w jego oddech – urywany i niespokojny, jak u kogoś, kto zbyt długo biegł. Przestań tak biec, Nox. – Nas coś łączy, Nox. Wiem, że też to czujesz. – Powiedziała to szeptem, a w głowie jej zawirowało od uderzeń serca w jego piersi. – Jesteśmy tacy sami. Nox przez chwilę milczał. – Wiesz, Rid, co do ciebie czuję. – Może chcę to znów usłyszeć. – To nie było pytanie. – Ridley, spójrz na mnie – szepnął, a dzielący ich dystans jakby zniknął. Podniosła w końcu oczy, by spotkały się z jego wzrokiem, a jemu dech zaparło. – Twoje oczy. Rid, one już nie są złote. – Jakiego więc są koloru? Przyglądał się jej jak zahipnotyzowany. – Fioletowe. Koloru niespotykanego w świecie Obdarzonych. Dotychczas.
ROZDZIAŁ 20: LINK Tornado of Souls Naprawdę się włamiemy? – spytała Necro, rozjaśniając mrok połyskiem jaskrawoniebieskich martensów. – Myślałaś, że organizator wycieczek zostawi nam klucz? – odparła Angelique z nutą wyższości w głosie. Był środek nocy, a Link, Sampson, John, Liv, Floyd, Necro i Angelique stali na chodniku w Dzielnicy Francuskiej, przypatrując się rezydencji Gardette-LePretre. Latarnie uliczne na Dauphine Street oblewały łagodnym światłem ten budynek pod numerem siedemset szesnastym, wzniesiony w stylu greckiego renesansu. – To ma być ten Pałac Sułtana? – upewnił się John. – Jest różowy. Sampson skinął głową. – A to ci dopiero! Link pomyślał, że prawdopodobnie chodzi mu po głowie to samo, co Johnowi. Patrząc na zielone okiennice i delikatną czarną koronkę balkonów, oplatających drugie piętro oraz dach, trudno było kojarzyć ten różowy dom z masowym morderstwem. Ale już samo to, że zajmował on miejsce w pierwszej dziesiątce „Najbardziej Nawiedzonych Domów Ameryki” (informację o tym wyszukał w swoim telefonie) i stanowił miejsce masakry, przez wielu zaliczanej do najbardziej ponurych zbrodni w dziejach Nowego Orleanu (według Liv, która nawet nie musiała tego sprawdzać), przyprawiał go o dreszcze. Westchnął i złożył kawałek papieru, na którym pisał. Piosenki wciąż napływały mu do głowy, doprowadzając do swoistego szału, dopóki ich nie zapisał. Liv, zanim wepchnęła swój dziennik do kieszeni, coś jeszcze w nim zanotowała. – Poświęćmy chwilę, by to jeszcze przemyśleć…
Floyd westchnęła. – Niech zgadnę. Włamywanie się i naruszenie miru domowego to według ciebie czynności zbyt niskich lotów dla twojej subtelnej oksfordzkiej wrażliwości. John uniósł brew i odwrócił wzrok, jakby nie chciał być świadkiem słownej nawalanki, jaka czekała Floyd, skoro Liv już wsunęła ołówek za ucho. – Tym, co zamierzałam powiedzieć, zanim mi w tak prymitywny sposób przerwano – oznajmiła Liv, zbliżając się do Floyd – była sugestia, że skoro zamierzamy się włamać do jednego z najbardziej osławionych budynków w mieście, które nigdy nie zasypia, powinniśmy skorzystać z drzwi od zaplecza. Nie musisz też się przejmować moją oksfordzką wrażliwością. W minionym roku mierzyłam się ze wściekami, ze sforą inkubów krwi, z Sarafine Duchannes, najpotężniejszą kataklistką w udokumentowanej historii, z Apokalipsą, ze skorumpowaną Radą Samotnej Strażnicy i z gniewem Abrahama Ravenwooda. Jeśli wydaje ci się, że pchanie się w kabałę mnie przeraża, lepiej to sobie przemyśl. Angelique posłała Liv ukłon. – Sarafine Duchannes? Jestem pod wrażeniem. – Dwukrotnie ją zabiliśmy – powiedział Link z dumą. – Raz tutaj, a potem znów w zaświatach. – My? – John spojrzał na niego znacząco. – Właściwie, to za drugim razem zajął się tym nasz kumpel Ethan. Ale to dłuższa historia, jako że on też w pewnym sensie kopnął w kalendarz. – Skończyłaś? – Floyd obciągnęła swój T-shirt Dark Side of the Moon, czując się wyraźnie nieswojo. – Wiemy, że swoje przeżyłaś i że prawdziwy z ciebie zakapior, panno Oksford. Ale Pałac Sułtana nie przypomina innych domów. Jest nawiedzony, a wszyscy wiemy, jak wygląda wasza, śmiertelnicy, śmiałość, gdy w grę wchodzą zjawy. Samo przywołanie określenia, jakiego Obdarzeni używali w odniesieniu do istot, które Link uważał kiedyś za poczciwe duchy,
przyprawiło jego ręce o gęsią skórkę. Nie zamierzał jednak wyjść na oczach przyjaciół na wielkiego cykora. – Może darujemy sobie te docinki? Sam jestem nadal w połowie śmiertelnikiem. A może w trzech czwartych? – Spróbował obliczyć to w myślach. – Skoro John był nim w połowie, a mnie się dostała połowa jego połowy, to… John uśmiechnął się szeroko. – Kiedyś wbijesz mnie w dumę z tego powodu, że cię ugryzłem. – Postaram się. – Link wysunął żółwika. – Przybij. Sampson wciąż obserwował dom. Nawet w skórzanych spodniach frontmana, postrzępionym T-shircie i z łańcuchem od roweru na szyi, kojarzył się Linkowi z wilkiem wpatrującym się w las. Zupełnie jakby Sampson wiedział, że coś się tam kryje. Nie wystraszyłoby to Linka aż tak bardzo, gdyby obok Sampsona nie stała Lucille z postawionymi w pion uszami i ogonem falującym to w jedną, to w drugą stronę, niczym wąż gotujący się do ataku. – Co jest grane, Sammy Boy? Czyżby twoje Ciemnorodzone oczy wypatrzyły coś, czego my nie widzimy? – spytał Link. – Coś, o czym prawdopodobnie nie chcielibyśmy wiedzieć? Sam nie odrywał oczu od tego domu. – Nie chodzi o to, co widzę. Rzecz w tym, co wyczuwam. Link powinien był skorzystać z tej sugestii i skończyć z pytaniami, ale chodziło o życie Rid. Jeżeli w Pałacu Sułtana kryło się coś, co mogłoby utrudnić im dostęp do tych drzwi w podziemiach, które wiodły do laboratoriów, chciał o tym wiedzieć. Co więcej, cała ta gadanina o Sarafine przypomniała mu, że widywał rzeczy gorsze od tych, które mogły się dziać w tej zagrodzie zjaw. – Co wyłapuje twój radar Ciemnorodzonego? Podziel się z nami. – Wstrzymał oddech, gotowy na wszystko. – Coś niedobrego się tam wydarzyło, to pewnik – powiedział Sampson. Necro dołączyła do niego. – Ja też to czuję. Jakby odchodził tu jeden wielki afterek
umarłych. – Cmentarna biba? Świetnie. – Floyd pokręciła głową. – Jasne. Jakoś nigdy mi się nie marzyło imprezowanie na cmentarzu. – Link nie pałał aż takim entuzjazmem. Angelique minęła ich lekkim krokiem. – To tylko duchy ponad tuzina zamordowanych dziewcząt i Turka, którego pogrzebano żywcem. Już tędy przeszłam po ucieczce z laboratoriów. – Więc tam zdecydowanie są duchy? – upewnił się Link, marząc, by nie usłyszeć odpowiedzi. Jego doświadczenie wskazywało, że niewiedza jest sto razy lepsza od wiedzy o czymś niedobrym. Necro drgnęła, jakby coś ją spłoszyło. – Mało powiedziane. Wiedziałem, że będzie kijowo. Link nabrał tchu. – Duchy, nie duchy. Ja tam wchodzę. – Oczywiście, że wchodzisz. Wszyscy wchodzimy. – Liv sprawdziła swój selenometr, potem zerknęła na Floyd. – O ile nikt z nas nie zwątpił. Floyd zeszła z krawężnika. – Niezła próba. Nie spotkałam jeszcze śmiertelniczki, która nie skrewiłaby na widok zjawy. Liv skierowała się na tyły domu. – No to teraz widzisz. Jak już mówiłam, brałam się za łby ze wściekami. – Zaczekała na Johna, podczas gdy Necro i Sampson ruszyli za Angelique ku widocznej przed nimi bramie. Lucille dreptała obok Sampsona, jakby była jego osobistym kotem przewodnikiem. Kiedy weszli na tyły parceli, przekonali się, że żelazna brama zabezpieczona jest kłódką. Zapewne nie oni pierwsi próbowali się włamać. W mieście takim jak Nowy Orlean imprezowanie w nawiedzonych domach było niemal jak rytuał inicjacyjny. Link zajrzał przez bramę na zarośnięty dziedziniec. Zobaczył alejkę wysadzaną magnoliami, z wielką kamienną fontanną na
środku. Gęstwa jaśminów i bugenwilli, zawładnąwszy ogrodem, wdzierała się na tylną werandę. Jak na każdym nowoorleańskim dziedzińcu, pomyślał Link. Z dodatkiem w postaci duchów. Necro przyjrzała się kłódce i zerknęła na Linka i Johna. – Zamierzacie urządzić nam podróż? John podszedł do bramy, śmiejąc się. – Wyprawa byłaby za krótka. – Zacisnął dłoń na kłódce i pociągnął, bez wysiłku ją rozrywając. – Nieźle, koleś. – Link wyciągnął żółwika i John przybił. Zrobił wrażenie na Necro. Sampson, nie mogąc dać się przyćmić, chwycił jedno ze skrzydeł bramy i poderwał ramię. Grube zawiasy, wyrwane, spadły na chodnik ze szczękiem. Ciemnorodzony chwilę jeszcze stał bez ruchu, trzymając w górze tę połówkę bramy. – Ćśśś – szepnęła Necro. – Chcesz obudzić wszystkie tutejsze zjawy? – Serio, Sampson – dodała Floyd. – Lepiej to już odłóż. Angelique, przechodząc dalej, poklepała go po ramieniu. – Mogliśmy tę bramę przejść górą, tak jak zrobiłam to poprzednio. Sam, wyraźnie stropiony, oparł skrzydło bramy o ścianę domu. – Ja tylko chciałem pomóc – powiedział z zakłopotaniem. – Pozer. – John, wymijając Sampsona, puścił mu oczko. Liv i Floyd wymieniły między sobą te okropne dziewczyńskie miny, dla Linka nie do pojęcia. Dziewczyny. Są jak kosmici. Kiedy przeszli próg, wchodząc na brukowany dziedziniec, Necro nagle się zatrzymała i gwałtownie nabrała powietrza. – Co jest? – zaniepokoił się Sampson. – Jest, jak mówiłam. Odchodziło tutaj coś naprawdę paskudnego. Linkowi jakoś ciężko było to przełknąć. – Jak paskudnego? Na miarę horroru z psychopatycznym mordercą?
– Wskazówki selenometru wariują – stwierdziła Liv, obserwując swój dziwaczny zegarek. – Jeśli mnie się uda drugi raz przejść przez ten dom, to i wy przeżyjecie – rzuciła zniecierpliwiona Angelique. – Czy duchy będą sprawiać nam kłopoty? – spytał Link, chowając ręce w kieszenie. Angelique machnęła ręką z lekceważeniem. – Będą się trzymać z dala od was, jeśli wy też nie będziecie wchodzić im w paradę. – Trochę może to być trudne, skoro ich nie widać – zauważył Link. Necro przyjrzała się Angelique. – Zjawy cię nie nękały, dlatego że nie jesteś nekromantką. Wyczuwają, gdy w pobliżu jest ktoś z nas. Z braku lepszego słowa można powiedzieć, że to je budzi. Sampson zastąpił jej drogę. – Nie powinnaś więc tam wchodzić. Necro wyglądała na zdezorientowaną. – Próbujesz mnie spławić? – Albo uratować ci życie – odparł Sampson. – Zależy, jak na to spojrzeć. – On tylko się o ciebie troszczy, Nec. – Floyd łagodnie dotknęła ramienia Necro. Spojrzenie nekromantki złagodniało. – Sorki, Sam. Sampson pozwolił sobie na nieczęsty u niego uśmiech. – W porządku. – Ale do środka wchodzę – oznajmiła Necro, robiąc kolejny krok w głąb dziedzińca. – Trzymajcie się razem i niczego nie dotykajcie. – Zatrzymała się przed Linkiem. – Kumasz? – Tak, pszepani. Żadnego dotykania. – Link podniósł ręce i splótł palce na potylicy. Ostatnie, co mi się marzy, to wkurzenie całej bandy duchów. Gdy w ślad za Angelique weszli na środek dziedzińca, Sampson pociągnął nosem.
– Czujecie? Necro skinęła głową. – Owszem. Silna jest. Link głęboko zaciągnął się powietrzem i na dokładkę wziął jeszcze parę niuchów. – Co takiego? Ja nic nie czuję. – No to szczęściarz z ciebie. – Sampson zrobił jeszcze krok i skrzywił się, jakby nie mógł znieść jakiegoś zapachu. – Tu wszystko cuchnie krwią. W pobliżu miejsca, gdzie stała Necro, John schylił się, by uważniej zbadać ziemię. Link nagle poczuł się jak cesarz przyodziany w nowe szaty. – Koleś, ty też to wyczuwasz? John potrząsnął głową przecząco. – Nie. Chciałem tylko sprawdzić, czy coś wyłapię. Jeśli chodzi o te sprawy, moce Necro i Sampsona są o wiele potężniejsze od moich. Tuż przed werandą Necro przystanęła. Prześledziła wzrokiem szlak od schodków po tylne drzwi. – Krew wypływa spod tych drzwi. Link wyciągnął szyję, by się lepiej przyjrzeć. Nigdy jeszcze nie widział krwi ducha – teraz zresztą też by mu się to nie udało. Ale i tak zdecydowanie nie podobały mu się te wzmianki. – Nie żeby wynikało to z fascynacji, ale czy ta krew jest lekko mglista, czy nieprzejrzysta? – spytała Liv, otwierając swój dziennik. Floyd popatrzyła na nią z niesmakiem. – Chyba nie pytasz poważnie. – To nie jest pamiętnik. – Liv stuknęła ołówkiem w niezapisaną jeszcze stronę. – Przygotowuję się do roli strażniczki i jestem obowiązana zapisywać wszystko to, co ma znaczenie. Z mojego punktu widzenia są to dane naukowe. Nekromanci zwykle nie są w stanie dostrzec śladów pozostałych po widmach. – Zanotowała coś w swojej książeczce. – To wręcz zadziwiające. Angelique oparła się o drzwi prowadzące do wnętrza domu.
– Ludzie, czy wy zawsze macie taki ubaw, czy może trafiłam na zły dzień? Floyd zignorowała ją i złapała Necro za ramię, odciągając od Liv i od tej krwi, której nikt inny nie widział. Jakiś metr dalej Necro nagle znieruchomiała, a z jej twarzy odpłynął kolor. Lucille wskoczyła na skraj fontanny, kładąc uszy po sobie i tak sycząc, jakby chciała kogoś – lub coś – rozerwać na strzępy. Link dopadł do dziewczyn. – Czemu się zatrzymałyście? Necro, z rozszerzonymi oczami, zatoczyła się kilka kroków w tył, szukając czegoś, czego mogłaby się chwycić. – Ich ciała – szepnęła. – Ja je widzę. Link, czując na karku dreszcz, rozejrzał się wokoło, nic jednak nie zobaczył. Sampson, John, Liv i Floyd również przyjrzeli się dziedzińcowi. – O ilu ciałach mówimy? – spytał Link nerwowo. – O dziesiątkach – odparła Necro, jeszcze mocniej blednąc. Powietrze wokół nich nieznacznie zafalowało jak pod wpływem żaru bijącego od rozgrzanego asfaltu. Link w pierwszej chwili myślał, że to wzrok pod wpływem mroku płata mu figle. Dopóki nie zaczęły się materializować trupy. Jeden po drugim – bose stopy, wystające z kłębiastych jeszcze zarysów szarawarów; szczupłe ręce, od przegubów po łokcie okryte złotymi bransoletami; długie ciemne włosy. Były jeszcze mgliste, ale Link i cała reszta wyraźnie widzieli pokrywającą je krew. To były dziewczyny, o których opowiadała im Liv – te, które padły ofiarą zbrodni wraz z Turkiem, co je tu więził. I choć te zjawy zamordowanych dziewczyn wciąż jeszcze były nieco przejrzyste, widać było ich przerażenie. Liv, której zaparło dech, zakryła dłonią usta. John przesunął ją za siebie, a gdy to robił, ołówek Liv wypadł zza jej ucha wprost w kałużę krwi u ich stóp. Nie świruj. To tylko duchy, upomniał siebie Link. Że nie do końca odpowiadało to prawdzie, okazało się, gdy te
widmowe trupy zaczęły wstawać. Floyd pchnęła Necro w stronę werandy. – Idź dalej. Nie patrz na nie. Link postarał się skorzystać z rady Floyd, choć wiedział, że nie dla niego była przeznaczona. Brał po dwa schodki na raz. Sampson chwycił Necro za łokieć i pokierował ku schodom. – No już. Zabierajmy się stąd. Link szarpnął drzwi, okazały się jednak zamknięte. – Ja je zamknęłam, wychodząc – powiedziała Angelique. – Na wypadek, gdyby ktoś mnie ścigał. – Wiemy więc przynajmniej, że Nox tu nie dotarł – stwierdziła Floyd, podchodząc do nich. – Po czym poznałaś? – zapytał Link. Wskazała drzwi. – Są nadal zamknięte. Nox to nie inkub. Musiałby się włamać. Link wiedział, że to głupie, ale w duchu się cieszył, że Nox nie dotarł tu pierwszy. Ten gość i tak narobił zbyt wiele problemów w jego relacjach z Ridley. Nie było potrzeby, żeby wchodził w drogę wielkiej wyprawie ratunkowej Linka. Tym razem to Link wyrwał drzwi z zawiasów. Musiał jednak w to włożyć więcej wysiłku niż Sampson w przypadku bramy. A co tam. Jestem tylko ćwierćinkubem, a nie ponaddwumetrowym Hellboyem1 w wersji Obdarzonych. Gdy weszli do przedsionka, Necro zakaszlała i ukryła nos w zagięciu łokcia, jakby odór przybrał na sile. Przechodząc przez przedsionek, szerokim kręgiem wyminęła coś na podłodze, czego żadne z nich nie widziało. – Znowu krew? – spytał John. Necro odwróciła wzrok. – Jest wszędzie. Tuż za drzwiami była wielka kałuża. Link sprawdził podeszwy butów. Nawet jeśli chodziło o niewidzialną krew duchów, i tak nie chciał się nią umazać. Liv szła za Angelique, trzymając się blisko tapet, odłażących od ścian pomieszczenia, i kierując się do przestronnego salonu.
Nad wytartymi aksamitnymi sofami i porozrzucanymi tu i ówdzie pufami zwieszał się ogromny kryształowy żyrandol. Link podszedł do czegoś, co wyglądało jak dzban o bardzo długiej szyjce, połączonej z jakąś dziwaczną fajką. – Co to u licha jest? – Fajka wodna – wyjaśniła Liv. – Pali się w nich, jak w fajkach, specjalny tytoń. Przed stu pięćdziesięciu laty jednak prawdopodobnie palono w niej coś mniej łagodnego. – Czyli? – Link, jak zwykle, czuł, że oblał test, choć jeszcze przed chwilą nie wiedział nawet tego, że w nim uczestniczy. – Opium – wyjaśniła. – Powszechnie bowiem paliło się je w fajkach wodnych w tamtych czasach. Sampson z Lucille przebiegli obok nich, śladem Angelique, omijając sznury wydzielające z tego domu mniejsze części, podobnie jak te wyodrębniające wystawy w Muzeum Poległych Żołnierzy w rodzinnych stronach Linka. Angelique wskazała tyły przedpokoju. – Zewnętrzne drzwi są w piwnicach. – No to je otwórzmy – rzucił Sam. – John, rzuć okiem na te tarcze. – Liv stuknęła w swój selenometr. – Nie jest dobrze. Link dopadł do nich w samą porę, by jeszcze zobaczyć, że wskazówki na tarczach wirują w przeciwnych kierunkach. – Co to znaczy? – spytał. Podczas gdy Liv zawsze przejmowała się tym, dlaczego coś się dzieje, Linkowi wystarczała wiedza, o co chodzi. Jeśli w ten dom miało rąbnąć jakieś nadnaturalne tornado, nie chciał być ostatnim, który się o tym dowie. Liv pokręciła głową. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. – A ja chyba wiem – stwierdziła Floyd. Nie upłynęło wiele czasu, a zaczęły pojawiać się ciała – dziewcząt, zdaniem Linka, mniej więcej jego rówieśniczek. Większość miała ciemne włosy i złotawą skórę, a wszystkie odziane były w zwiewne jedwabie i złotą biżuterię, jak tamte na
dziedzińcu. Tyle tylko, że piękne twarze tych tutaj całe były we krwi. Kilka miało też rany na tułowiu, zarówno od noża, jak i szarpane, co niemal przyprawiło Linka o mdłości. – Tu na dole – zawołał Sampson z oddali, najprawdopodobniej z piwnic. – Zabierajmy się stąd. – John wysunął się przed Necro i Floyd. Necro nie zareagowała. Floyd delikatnie ją pchnęła i nekromantka, szurając nogami, ruszyła przed siebie jak w transie. Link dotarł na koniec salonu i zobaczył długi korytarz wiodący do otwartych drzwi do piwnic. Na ich progu, jakby na nich czekając, siedziała Lucille. Link złapał Necro za rękę i pociągnął. Jedna z dziewczyn z haremu pomknęła ku nim, Link więc jeszcze mocniej szarpnął Necro, lecz było już za późno. Półprzejrzyste dziewczę z haremu weszło w nekromantkę. Ciałem Necro szarpnęło do tyłu tak mocno, że pociągnęło za sobą Linka. Miał wrażenie, jakby ktoś włączył szybkie przewijanie w przód… Ciało Necro walnęło w ścianę… Jej dłoń wysunęła się z dłoni Linka… Floyd coś do niej wołała…. Usta Necro otwarły się w niemym krzyku… Odsunęła się od Linka, reagując na niego z o wiele większym dystansem niż kiedykolwiek. Gdy pospiesznie przyglądała się przyjaciołom, wyraźnie było widać, że żadnego z nich nie rozpoznaje. – Musicie mi pomóc – powiedziała w panice, głosem cichszym i delikatniejszym niż jej własny. Rzuciła się ku Liv i kurczowo chwyciła za ramię. – Ludzie na górze wszystkich siekają na kawałki. Zanim Liv zdążyła odpowiedzieć – czy też ktokolwiek inny wyjaśnił, że na górze nie ma już żadnych ludzi, a zjawa po prostu rozpamiętuje dawniejszą zbrodnię – widmo odwróciło się ku drzwiom, jakby usłyszało dobiegający stamtąd hałas. Link
wiedział, że ten odgłos musiało nosić w swej pamięci, sam bowiem niczego nie słyszał. Necro wytrzeszczyła oczy, puściła rękę Liv, a potem rzuciła się w stronę tylnych drzwi – jak najdalej od tego, kogo wydawało się jej, że widzi w drzwiach piwnicy. Ktoś rzeczywiście się w tym przejściu pojawił. Sampson. – Co poszło nie tak? – zawołał, nie kryjąc przestrachu. Necro na dźwięk jego głosu odwróciła się i wydała z siebie wrzask mrożący krew w żyłach. Widmowa dziewczyna z haremu opuściła jej ciało i rzuciła się do ucieczki. Jej zarysy znikły, jeszcze zanim przekroczyła próg dzielący ją od dziedzińca. Necro zachwiała się, wyraźnie oszołomiona i zagubiona. Floyd chwyciła ją za rękę zaledwie na moment przed pojawieniem się kolejnej mieszkanki haremu. I ta zjawa pędziła w kierunku Necro, oglądając się jak ktoś ścigany, a kiedy w nią weszła, ciałem Necro znów rzuciło tak, jak przy zetknięciu z poprzednią, ranną dziewczyną. Jak za pierwszym razem, Necro przez chwilę wydawała się zdezorientowana, a potem już przerażona, przejmując od tej martwej dziewczyny i wyraz twarzy, i postawę osoby okaleczonej. Odwróciła się i spróbowała ruszyć ku tylnym drzwiom jak tamta przed nią, ale zraniona noga spowolniła ją na tyle, że Sampson do niej dobiegł. Chwycił Necro za ramiona i potrząsnął – nie przesadnie mocno, ale wystarczająco. – Wynocha z niej! – Nie! Proszę! – Necro zakryła oczy, krzycząc. Sampson porwał ją z podłogi, zagarniając jej nogi jedną ręką. Necro skuliła się, a jej krzyki przybrały na sile. – Musimy ją stąd zabrać – powiedział Sampson. – Zewnętrzne drzwi są u dołu tych schodów – zawołała Angelique, wskazując kierunek. Sam odwrócił się do Linka. – Przepodróżuj ją stąd. Spotkamy się po tamtej stronie.
John rzucił się w przód i przejął od Sampsona rozdygotaną Necro. – Ja ją wezmę. Napodróżowałem się o wiele więcej niż Link. – Potem John odwróci się do Liv. – Zostań z Linkiem. Zobaczymy się tam na miejscu. Liv skinęła głową, a Link czekał, aż John się zdematerializuje. Ale on w chwilę później wciąż jeszcze stał w tym samym miejscu z wrzeszczącą Necro w ramionach. John sprawiał wrażenie oszołomionego tym niepowodzeniem i zamknął oczy, by lepiej się skoncentrować. Powietrze wokół niego zafalowało, a całą jego sylwetkę przeniknęło światło, jakby już zaczynał znikać… ale mimo to nadal pozostał na miejscu. – To nie działa – stwierdził. – Na pewno chodzi o tę zjawę. Nie mogę odbyć podróży, póki ona przebywa w Necro. – Jak się jej pozbędziemy? – spytała Floyd. John spojrzał na Necro, całkiem już pogrążoną w histerii, i potrząsnął głową. – Nie wiem. Necro czujnie poderwała głowę, dziko strzelając wzrokiem na wszystkie strony, jakby usłyszała coś dla nich niesłyszalnego. John, w ślad za jej spojrzeniem, odwrócił się w stronę łukowatego wejścia, a Necro wyswobodziła się z jego uścisku. – Nie! – krzyknął Sampson. Necro skierowała się ku tylnym drzwiom, jakby powłócząc zranioną nogą. Ciemnorodzony popędził za nią, ale gdyby nawet nie zdołał jej dogonić, nie miałoby to znaczenia. Ledwie Necro doszła do drzwi, zjawa opuściła jej ciało, po czym zbiegła z werandy na dziedziniec. Kolejna zjawa – mężczyzny dzierżącego krzywą szablę – wypadła z krzaków. Zamachnęła się swą bronią i trafiła uciekającą w plecy, rozcinając tułów. Zjawa dziewczyny wydała chrapliwy krzyk i rozwiała się w powietrzu. Widmowy zbrodniarz oparł zakrwawione ostrze o ramię, natychmiast rozglądając się za kolejną ofiarą. Zanim Necro upadła, Sampson chwycił ją i wypadł z
przedsionka, gnając w stronę piwnic. Link trzymał się tuż za nim. I choć kryjący się w Linku inkub był szybki, to jednak nie tak jak Ciemnorodzony, nie wspominając już o tym, że każdemu susowi Sampsona odpowiadały, w przypadku Linka, trzy kroki. – Trzymaj się Linka – zawołał John. Drzwi do piwnic były otwarte, a w bijącym z nich blasku stała Lucille. Zobaczywszy biegnącego ku niej Sampsona, znów położyła uszy po sobie i zasyczała. Linkowi wystarczyła chwila, by pojąć, że to nie na Sampsona tak zareagowała. Zza rogu wyłoniła się jeszcze jedna dziewczyna z haremu, by zaraz zderzyć się z Samem. Obrócił się niczym nacierający futbolista, usiłując ją odtrącić, ale zjawa przeniknęła przez niego w ciało Necro. Nekromantka gwałtownie zaczerpnęła tchu jak ktoś, kto, topiąc się jeszcze przed chwilą, wreszcie wypłynął na powierzchnię. Wyjrzała zza ramienia Sampsona i wskazała coś drżącym palcem. – Nadciągają. Sampson, ignorując to, zbiegł ze schodów. Link pośliznął się i pierwsze kilka stopni przejechał na tyłku. Wyjątkowo nikt nie miał czasu, by to wyśmiać. Znalazłszy się u podnóża schodów, zobaczył Angelique stojącą przed zewnętrznymi drzwiami – już otwartymi. – Nie musicie się spieszyć – powiedziała. – Przecież nigdzie się nie wybieram ani nikogo nie zamierzam zabijać. Sampson, nie przejmując się nią, ześliznął się tak, by wyhamować dopiero pod samymi drzwiami. Tam Ciemnorodzony przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, jakby się wahał, czy wykonać kolejny krok. Odwrócił się do pozostałych. – Co powinienem zrobić? Mogę ją wynieść z tego domu? Link natychmiast spojrzał na Liv, uświadamiając sobie, że inni też się w nią wpatrują. Necro zadarła brodę, kierując wzrok ku szczytowi schodów. – Nie! – krzyknęła, starając się wyrwać z ramion Sampsona.
Liv pospiesznie przewracała strony swojego dziennika. – Nie ma czasu. – Sampson już wpadał w panikę. John ścisnął Liv za ramię. – Zaufaj swojej intuicji. Skinęła głową i zwróciła się do Sampsona. – Przenieś ją. – Ale wciąż ma w sobie zjawę. Co, jeśli przez to ucierpi? Liv przełknęła ślinę. – Zjawy są związane z tym domem. Sądzę, że kiedy przekroczycie próg, zjawa zmuszona będzie opuścić ciało Necro. – Sądzisz? – spytała Floyd z przerażeniem. Liv się wyprostowała. – Tak głosi nauka. Duchy to energia. Ten dom działa jak czarna dziura, więzi energię w sobie. Przenieście ją. Lucille wbiegła do tunelu, by na nich zaczekać. Sampson niepewnie spojrzał na Necro. Koło Losu, daj no czadu. Choć raz się nam przysłuż, pomyślał Link. Nie przypominał sobie, by Liv się kiedykolwiek pomyliła, ale i tak strach ścisnął mu żołądek, gdy Sampson podniósł nogę, szykując się do przejścia. Zawsze jest pierwszy raz. Zwłaszcza gdy coś może źle wypaść. Z ust Necro wydobyło się rozdzierające zawodzenie, ale Sampson parł dalej. Jak tylko dotarła do granicy dzielącej piwnice Pałacu Sułtana od tunelu Obdarzonych, coś targnęło jej ramionami i zjawa dziewczyny z haremu wyleciała z niej tak raptownie, jakby ktoś ją stamtąd wyrzucił. Zdawać się mogło, że zjawa wpadła na pole siłowe rodem z filmu science-fiction. Uderzyła bosymi stopami w ziemię i skuliła się, zaszokowana tym chyba nawet nie mniej niż Link. Potem rzuciła się pędem na schody. Kiedy Link ponownie odwrócił się w stronę tunelu, Sampson stał już po drugiej stronie, obok Lucille. Wciąż jeszcze trzymał Necro, bezwładnie opartą o jego szeroką pierś.
Podbiegła do nich Floyd. – Nic jej nie jest? Czemu się nie rusza? Link zagryzł wargi. No już, Nec. Nic ci nie będzie. – Oddycha, a puls bije mocno. – Sampson przyjrzał się dziewczynie. – Tyle mogę powiedzieć. Necro poruszyła się i jeszcze mocniej do niego przywarła, tak jakby miała jakiś koszmarny sen. Liv dotknęła jej przegubu i cicho licząc, sprawdziła tętno. – Sam ma rację. Puls trochę przyspieszony, ale silny. Prawdopodobnie jest po prostu osłabiona. Nie przypuszczam, by łatwo było komuś znosić to, jak duchy w niego wchodzą i wychodzą. Sampson odetchnął głęboko, z wyraźną ulgą. – To niewątpliwe było dramatyczne, ale i niezbyt smaczne – stwierdziła Angelique, zerknąwszy na Necro, zanim ruszyła w głąb tunelu. – Lepiej popracuj nad zamknięciem paszczy – krzyknął za nią Sam. – Zanim ktoś zamknie ją za ciebie. Kataklistka puściła mu oczko. – Ojej. Co ty nie powiesz. – Chodźmy już – powiedział John. – Lepiej jej nie zgubić, póki nie doprowadzi nas do laboratoriów. Sampson kiwnął głową i przygarnąwszy do siebie Necro, poszedł za Angelique, a obok niego podreptała Lucille. Ten tunel przypominał piwnicę w starym barze. Tuż przy skrzynkach opatrzonych nadrukiem KAWA piętrzyły się kartony pełne papierosów: lucky strike’ów i pall malli. John, sięgnąwszy do jednej ze skrzynek, wyjął butelkę whisky. – Stoją tu pewnie od czasów prohibicji. – Sprawdził datę na butelce. – W tamtych czasach trunki przemycano właśnie w skrzynkach po kawie i wyrobach tytoniowych. Liv wspięła się na palce, by zajrzeć do innej skrzynki. Wyciągnęła butelkę przezroczystej cieczy, nieopatrzoną żadną
etykietą. – Możliwe, że gin. Aż dziwne, że Abraham tak to tu zostawił. – Może to część wystroju – zasugerowała Floyd, zapuszczając się za Sampsonem w dalszą część tunelu. – Kiedy ma się tyle kasy co Ravenwoodowie, można nie mieć głowy do paru paczek starych fajek i gorzały. – Zwłaszcza jeśli się handluje haremami dziewcząt i kobiet z rodów Obdarzonych – dopowiedziała Liv. – Zabiję drania, jak tylko go zobaczę – oświadczył Sampson, goniąc za Angelique. – Ustaw się w kolejce – doradził mu Link. – Jeżeli ten sukinsyn coś zrobił Rid… – Nie był w stanie dokończyć. Ciężko było znieść nawet myśl o tym, że Silas mógł już zrobić z Ridley coś okropnego. W głębi ducha Link jednak wiedział, że sprawy mogą wyglądać jeszcze gorzej – że może się w tych laboratoriach przekonać, iż Ridley nie ma już wśród żywych. Nic jej nie jest. W to właśnie pozostawało mu wierzyć. Już tylko tego mógł się trzymać. Angelique zwolniła. – Chłopcy, niech was tak nie ponosi. Silas należy do mnie. – Co się stało? – wymamrotała Necro, otaczając ręką szyję Sampsona. Ciemnorodzony znieruchomiał, nie do końca chyba pewny, czy Necro rzeczywiście się odezwała, czy tylko to sobie uroił – tak to przynajmniej wyglądało w oczach Linka. Jeśli ktoś wie, co się w takich sytuacjach czuje, to przede wszystkim ja. Ile to już razy znajdował Ridley lub kogoś innego ze swoich przyjaciół w tak ciężkim stanie, że zastanawiał się, czy z tego wyjdą. Ale przynajmniej wiedziałem, że żyją. – Oprzytomniałaś. – Floyd dopadła do przyjaciółki i chwyciła ją w ramiona. Liv i John też do nich podbiegli.
Necro przetarła oczy i powoli się przeciągnęła. – Czuję się tak, jakby przejechał mnie autobus. – Pamiętasz cokolwiek? – spytała ostrożnie Floyd. Necro skinęła głową, krzywiąc się. – Trochę. Widziałam lecącą na mnie zjawę jednej z dziewczyn z tego haremu i poczułam, jak we mnie wchodzi. Wszystko, co potem było, ginie we mgle. Ale sądząc po waszych twarzach, było gorzej. Angelique machnęła ręką. – Mnóstwo krwi, trochę odrąbanych kończyn, typ wymachujący maczetą. Tego typu sprawy. Floyd spiorunowała wzrokiem kataklistkę, potem znów zwróciła się do Necro. – Tych zjaw było więcej niż jedna. Zupełnie, jakbyś miała w sobie magnes. Po prostu ściągały do ciebie, a my nic nie mogliśmy z tym zrobić. Necro zamknęła oczy i pokiwała głową. – Kumam. To nie pierwsze moje rodeo. Gdy ponownie otworzyła oczy, zwróciła uwagę na otaczające ją ramiona Sampsona. Zadarła brodę i spojrzała na niego. Link nie dałby za to głowy, ale wydało mu się, że Sam odrobinę się zarumienił. – Zgaduję, że to ty byłeś moim rycerzem w lśniącym łańcuchu od roweru – powiedziała z uśmiechem. – Wkroczyłeś przynieść mi wybawienie czy coś w tym guście? Sampson wzruszył ramionami. – To Liv wykombinowała, że zjawy nie przekroczą progu tunelu. Necro popatrzyła na Liv z wdzięcznością. Liv ten wyraz uznania ze strony Sampsona zbyła machnięciem ręki. – To naprawdę nie było nic wielkiego. Podstawy fizyki i łut szczęścia. Prawdziwym bohaterem jest tu Sampson. – Liv obdarzyła Ciemnorodzonego jednym z tych spojrzeń, w których człowiek doszukuje się utajonych znaczeń.
– Myślę, Sam, że już dam radę iść – powiedziała Necro, cofając rękę z jego karku, jakby dopiero teraz odkryła, że go obejmuje. – No tak, pewnie. – Sampson ostrożnie postawił ją na ziemi, jedną ręką zapewniając jej oparcie. Gdy Necro się zachwiała, przyciągnął ją do siebie. – Jeśli nie za dobrze się czujesz, mogę cię ponieść. Nie jesteś taka znów ciężka – dodał. – Dobrze wiedzieć. – Uśmiechnęła się do niego. – Chyba jednak lepiej będzie rozprostować nogi. Sampson na krok nie odstępował Necro, ale dalsza droga okazała się krótka. Dość szybko osiągnęli koniec tunelu. – To jaki jest plan? – spytał Link. – Wpadamy z hukiem i ratujemy Rid? Floyd strzeliła go łokciem. – To zabrzmiało jak przeciwieństwo planu. – Ktoś z was, geniusze, powinien rozeznać się w sytuacji, żebyśmy wiedzieli, ilu ludzi ma tam Silas – powiedziała Angelique. – Po mojej ucieczce na pewno zwiększył liczbę wartowników. Floyd kiwnęła głową, przerzucając swe strąkowate jasne włosy przez jedno z ramion. – Jestem iluzjonistką. Ja pójdę. Link wysunął rękę, zagradzając jej drogę. – Spokojnie. Ja jestem inkubem. Mogę się tam przepodróżować i sprawdzić, co się dzieje. – Znakomity pomysł. – Sarkazm w głosie Liv jednoznacznie dowodził, że według niej w pomyśle Linka nie ma niczego znakomitego. – Skoro się tam wybierasz, może zabierzesz ze sobą Johna? Jestem pewna, że ludzie Silasa będą zachwyceni, mogąc dostać w swe ręce inkuby, odpowiedzialne za zabicie Abrahama. Link podrapał się w głowę. – Myślisz, że mają nasze zdjęcia czy coś w tym stylu? Liv westchnęła. – Zdecydowanie nie ty powinieneś tam iść.
Floyd wepchnęła się przed Linka. – Nie wiem, czemu jeszcze o tym gadamy. Powiedziałam, że ja pójdę. – A niby czemu dla ciebie miałoby to być bezpieczniejsze? – spytał Link. – Potrafisz tak znienacka stać się niewidzialna albo coś? Floyd przewróciła oczami. – Skoro już jesteś istotą o nadprzyrodzonych mocach, powinieneś się co nieco poduczyć na temat zdolności Obdarzonych. Na pewno jest o nich coś w Wikipedii. – Nie powinno się wierzyć we wszystko, co się przeczyta w sieci – stwierdził Link, zadowolony ze swej mądrości. – Prawda, Liv? Angelique przypatrywała się im z niedowierzaniem. – Czy ta rozmowa to tak na serio, czy odstawiacie ją po to, żeby mnie zabawić? – Ja już się nagadałam. – Floyd zdjęła kurtkę i podała ją Linkowi. – I odpowiadając na twoje pytanie, nie dysponuję darem niewidzialności. Potrafię jednak przez jakiś czas wyglądać jak cokolwiek innego. Link wiedział, że to prawda. Iluzjonistą był też brat Ridley, Larkin, którego miał okazję oglądać w akcji. Ale i tak za życia był z niego kołek. Sampson zamknął oczy. – Niczego nie odbieram. – Otworzył teraz oczy, sprawiając wrażenie uspokojonego tym, że po drugiej stronie przejścia nikt się nie czai na Floyd, ale i tak się odsunął od tych drzwi. – Wydaje się, że jest czysto, ale daleko bym się nie wybierał. Jeżeli rzeczywiście prowadzą do laboratoriów lub gdzieś niedaleko nich, Silas na pewno porozstawiał gdzieś tam swoich oprychów. – Zrozumiałam. – Angelique przepchnęła się koło niego i położyła dłoń na drzwiach, szeptem nakazując, by się otworzyły. Pieczęć na drzwiach Obdarzonych pękła, a drzwi uchylone zostały akurat na tyle, by przecisnęła się przez nie szczupła Floyd, nie poszerzając tej szczeliny.
Sampson zamknął drzwi za nią w taki sposób, by mogło to zwieść kogoś, kto przypadkowo zawiesiłby na nich wzrok, Link jednak na wszelki wypadek przyblokował ręką górną część ościeży. Gdy Floyd wreszcie wróciła, mieli wrażenie, że czekali na nią z godzinę, chociaż Liv, która śledziła upływ czasu, zapewniała, że upłynęło tylko siedem minut. To Sampson, dzięki swemu naddźwiękowemu słuchowi, przewyższającemu nawet możliwości inkubów, pierwszy usłyszał Floyd po drugiej stronie drzwi. Jak tylko je uchylił, Link chwycił Floyd za rękę i wciągnął do środka. – Au! – zawołała. – Ostrożnie. – Długo cię nie było – odparł na to Link, krzywo na nią patrząc. – Jakiś problem? – Floyd wzruszyła ramionami. – Stęskniłeś się za mną? Liv głośno chrząknęła. – Udało ci się coś zobaczyć? – Owszem. Widziałam wiele. – Floyd skrzyżowała ręce na piersi, z miejsca przechodząc do konkretów. – Po drugiej stronie mamy kępę drzew i duży budynek. Przypuszczam, że to laboratoria, bo roi się tam od inkubów i Ciemnorodzonych. – Jak bardzo? – spytał Sampson. – Nie mam pewności. – odpowiedziała Floyd. – Widziałam co najmniej trzy inkuby i dwoje czy troje Ciemnorodzonych. Aha, jedna Ciemnorodzona sprawiała takie wrażenie, jakby to ona nimi rządziła. – Czekaj. Ciemnorodzona? – Sampson przeczesał dłońmi czuprynę. – Miała jasne włosy? – Tak, platynowe. – Floyd przyjrzała mu się ze zdziwieniem. – Właściwie całkiem białe. Skąd wiedziałeś? – Jesteśmy udupieni – powiedział. – To Chloe Boucher. Najniebezpieczniejsza Ciemnorodzona w podziemiach. Jest zabójczynią. Link uniósł brew.
– Ale ty sobie z nią poradzisz? – Chloe Boucher przebywa tu dłużej ode mnie, a to czyni ją silniejszą. Nie wiadomo, skąd się wzięła. Po prostu nagle się pojawiła ze składanym nożem i nazwiskiem zapowiadającym zabijanie. – Chloe Boucher nie brzmi jakoś groźnie – zauważyła Liv. – Chodzi o samo nazwisko. Posługuje się nim, bo uznała to za zabawne – oznajmił Sampson, wyraźnie pobladły. – Boucher to po francusku. Znaczy rzeźnik. Kolejny bohater komiksowy, znany też z ekranów kin. [wróć]
ROZDZIAŁ 21: NOX Witching Hour Nox wpatrywał się w kraty przed sobą. Znalazł się na rozdrożu. Dotychczas jego relacje z kobietami zawsze były proste. W jego klubach Obdarzone rzucały mu się w ramiona, zawsze na coś licząc – na jakieś DPM spośród jego wygranych, na ponadnaturalne korzyści lub na kolejną szansę po tym, jak przy stole gry zabrakło szczęścia. Typową odpowiedzią Noxa w takich sytuacjach było nie, chyba że była to jedna z tych rzadkich okazji, gdy trafiał na dziewczynę, która po prostu chciała być z nim. Czasem, jeśli się nudził, a ona była wystarczająco atrakcyjna, zaspokajał jej pragnienie. Dotąd jednak nie angażowało to jego serca. Tym razem było inaczej. Tym razem tą dziewczyną była Ridley i to wszystko zmieniało. Wreszcie zrozumiał sens tych wszystkich durnych piosenek o miłości i tragicznych melodramatów, gdyż dziewczyna, której pragnął bardziej niż kogokolwiek innego w światach śmiertelników i istot ponadnaturalnych, też jego pragnęła. Pragnęła go desperacko, całą sobą i w całej pełni. Teraz Rid patrzyła na Noxa tak, jak niegdyś na Linka. Może nawet tak, jak nigdy na Linka nie patrzyła. A Nox jej pragnął. Od zawsze jej pragnął. To akurat się nie zmieniło. Ale nie o to chodziło. Gdyby na to pozwolił, gdyby opuścił gardę i uległ uczuciom i odruchom, które budował w sobie od dnia ich pierwszego spotkania – gdyby cokolwiek wziął od Ridley, wiedząc, że nie jest ona sobą – dowiódłby, że nie jest jej godny. I dlatego tylko siedział, wpatrując się w dzielące ich kraty.
Musimy się stąd wydostać. Nox przeniósł wzrok na sąsiednią celę, gdzie leżała ona, unosząc się co najmniej metr nad łóżkiem, na czymś, co zdawało się nieustającym podmuchem wiatru, bez początku i kresu. Jej jasne i różowe włosy falowały pod nią, stwarzając wrażenie, że unosi się na powierzchni lekko rozkołysanej wody. Rid dostrzegła jego spojrzenie – i zanim powiedział choć słowo, już leżała przy nim, po swojej stronie żelaznych krat. Nie miała już na sobie szpitalnej koszuli nocnej. Teraz nosiła swój czerwony kombinezon ze skóry, obcisły i niepozostawiający pola wyobraźni. Niczym Catwoman w wersji wymyślonej przez samego diabła, powiedział sobie Nox. – I co? – Wyciągnęła rękę przez kraty, chwytając skraj kurtki Noxa. – Lepiej się czujesz? Czuł, jak przyciąga go do krat. Gdy odwróciła twarz ku niemu, nie mógł się oprzeć. Pod pewnymi względami był wszak tylko człowiekiem. Gdy żyje się między nimi tak długo, w końcu musi do tego dojść. Ponownie. I znowu.
ROZDZIAŁ 22: RIDLEY Revolution Calling W chwili, gdy Ridley pocałowała Noxa, coś sobie uświadomiła. I był to istny przełom. Zasługujący nawet na miano objawienia. Pierwszy raz w życiu Ridley nie tęskniła za cukrem. Nie czuła się słodko, ale i nie pragnęła być słodka. Choć z tym ostatnim to raczej nigdy nie miewała problemów. Łaknęła czegoś konkretniejszego niż cukier. Nadeszła pora na odłożenie wiśniowych lizaków. Moc płynąca z dziecięcych zabaw przestała wystarczać. Dowodzi tego też ten pocałunek. Nox nigdy nie smakował słodko. Smakował siłą. Stalą i ogniem. Elektryzującym ogniem. To był smak mocy. A zatem właśnie tego, czego teraz pragnę. Prawda? Przelotnie pomyślała o Linku – o jego po części typowym dla śmiertelnika cieple, szczerej twarzy, o zabawnym sposobie, w jaki w swej ogromnej dłoni zamykał jej dłoń, znacznie mniejszą, o jego chudym ramieniu, obejmującym jej szczupłe barki. Potem odsunęła od siebie te myśli. Link był jeszcze jedną zabawką z dziecinnych czasów. Nie wyobrażała sobie, by teraz jeszcze mogła coś do niego czuć. Bo pamiętała, że coś czuła – pamiętała też rozproszone chwile, zuchwały błysk w oku, nagły, taki Linkowy śmiech – ale nawet to obracało się w coraz odleglejszą, półprzejrzystą mgłę. Nox to był ten jedyny, który ją rozumiał – który mógł ją obdarzyć tym, czego potrzebowała. Zresztą, ileż cierpienia mogłabym w tym stanie przysporzyć
śmiertelnikowi. Co takiego zrobił mi Silas? Jakiego rodzaju Obdarzoną jestem teraz? Nikogo takiego nigdy jeszcze nie było. Silas o to zadbał. Nox też to widział, ale go to nie przerażało. Przynajmniej nie takie wysyłał teraz sygnały. Przyciągała go bliżej, czując, jak to parzy jej wargi – ale usłyszała hałas na korytarzu i otworzyła oczy. – Co u…? – Nox odsunął się od niej, gdy Silas machnął na swych Ciemnorodzonych, by weszli do osławionego lochu, który krył w sobie ich więzienne cele. Jeden z nich szybko otworzył drzwi do celi Noxa. Nim zdążyła powiedzieć choć słowo. Silasowe zbiry cisnęły Noxa pod odleglejszą ścianę. Za nimi do jego celi wszedł sam Silas. – Powstrzymaj to, Silasie – zaapelowała Ridley w popłochu, trzymając się kurczowo krat. – Po to właśnie tu jestem. Żeby powstrzymać to tutaj – spojrzał na Noxa – przed dalszym życiem. – Nie bądź śmieszny. Nie możesz go zabić – powiedziała, starając się ukryć narastający w niej lęk. – Stoi teraz po naszej stronie, zapewniam. Sama nie rozumiała tego, co mówi. Nox nigdy nie stał po stronie Silasa – i nigdy by tego nie zrobił – desperacko jednak pragnęła zapewnić mu bezpieczeństwo. – Śmieszny? Posłuchaj swojej własnej paplaniny. – Silas zerknął w jej stronę i się roześmiał. – Wisi mi, po czyjej stronie opowiada się ten dzieciak. Nabruździł mi i teraz za to zapłaci. – Silasie. To ty siebie posłuchaj. Przemawia przez ciebie rozzłoszczony bachor. – W Ridley zaczynała teraz wzbierać złość. Oczy Silasa zwęziły się w szparki. – Serio? Ty też mi nabruździłaś. Lepiej więc uważaj, jak się do mnie zwracasz. Nox chwiejnie stanął na nogi, wchodząc między nich. Nawet po pobiciu pierwszym jego odruchem było stanąć w jej obronie.
Ridley doceniła to, wiedziała jednak też, że to nie ona potrzebuje tu teraz obrony. – Jest dobrze, Rid. Nie martw się o mnie. – Nox posłał jej słaby uśmiech. – Wiedziałem, że to nadejdzie. – Spojrzał na Silasa. – Słabi ludzie nie znają litości. A zwłaszcza Ravenwoodowie. Jeden z wartowników chwycił Noxa za kark i wbił mu twarz w kraty. – Nie! – krzyknęła Ridley, a w jej żyłach buzował ogień. Z nosa Noxa płynęła krew. Silas pokręcił głową. – Masz prawdziwy talent do mówienia niewłaściwych rzeczy w niewłaściwych momentach, dzieciaku. – Przestańcie! Ranicie go! – Ridley podbiegła do drzwi celi i zacisnęła palce na kratach. Szarpnęła, ale ani drgnęły. Nie pozwolę wam go ranić. Prędzej wszystkich was pozabijam. Ledwie ta myśl nabrała kształtu w głowie Ridley, a dowiedziała się o sobie czegoś nowego. O swojej nowej naturze. Tamto nie było jedynie groźbą. Była w stanie ją spełnić. Przemówił do niej ten rozkoszny koktajl pływających w niej mocy – apelując: Nie pozwól im ranić chłopaka, którego kochasz. Słowa formowały się same, nim mogłaby je powstrzymać. Czy ja go kocham? Czy o to tu chodzi? Czy ja tego chcę? Nie to jednak było ważne. Ridley mocniej ścisnęła kraty, skupiając swój gniew – i swoją moc – na Ciemnorodzonych, wywlekających Noxa z celi. Puścicie go. Tak czy inaczej. Ściany lochu ruszyły z miejsca – tak to przynajmniej wyglądało. Ridley wiedziała, że to tylko iluzja, ale nawet ona jeszcze nie widziała tak realistycznego złudzenia. Silas rozejrzał się wokoło, chyba nie wierząc własnym oczom. Cztery ściany wyznaczające granice ich więzienia
przesuwały się ku środkowi tego pomieszczenia. – Co się dzieje? – zawołała Ciemnorodzona, trzymająca Noxa za kark, ogarniając wzrokiem tę coraz mniejszą przestrzeń. Silas się uśmiechnął. – Nie zwracajcie na to uwagi. To syrena tworzy iluzję. To tylko reakcja na to, że ją rozruszałem. W przypadku iluzjonistki to coś absolutnie naturalnego, taki atak złości. – Odwrócił się do Ridley. – Chociaż po tym małym pokazie znajdziemy ci jakąś nową nazwę. Nie jesteś przecież już ani typową syreną, ani iluzjonistką, prawda? Ridley nie odpowiedziała. Myślami była gdzieś indziej. Wyobraziła sobie ściany miażdżące Ciemnorodzonych – a ledwie to zrobiła, tylna ściana celi Noxa przebiła się przez zakratowane drzwi na tę stronę pomieszczenia. Ciemnorodzeni sami rzucili się – wraz z Noxem – ku celi Ridley, ledwie unikając przewracających się krat. Ściana natomiast jeszcze się nie zatrzymała. Podobnie zbliżały się też tamte z pozostałych stron lochu. Ridley wbiła w Silasa swe fioletowe oczy. – Ostatnia szansa, człowieczku. – Co takiego? – Silas patrzył na nią z wściekłością. – Powiedziałam… Puść. Go. Natychmiast. Chcesz go puścić, pomyślała Ridley, kierując na Silasa każdy ułamek swej mocy przekonywania. Powiedz to swoim ludziom, zanim was pozabijam. Silas przetarł twarz dłońmi, wyraźnie zdezorientowany. Był jednym z najsilniejszych istniejących inkubów krwi. Ridley wiedziała, że niełatwo będzie go pokonać, wcale się jednak tym nie przejmowała. – Silasie, każ jej przestać – zawołał jeden z Ciemnorodzonych, gdy tylna ściana pchnęła go bliżej celi Ridley i miejsca, gdzie czekało go zmiażdżenie. – To nie żadna iluzja! – krzyknął drugi. – Brak mi tchu. – Ucisz tę sukę – dodał tamten pierwszy.
Ale Silas tego nie zrobił. Był zbyt oszołomiony, by cokolwiek zrobić. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz zamknął, bez słowa. Miał rację. Nie była już tylko czymś jednym. Nie, odkąd zaaplikował jej transfuzje. Idiota. Sam ją przecież uwolnił, nie mając o tym pojęcia. To, czego mogła dokonać, nie znało ograniczeń – a przynajmniej żadnych nie wyczuwała. Siedzieli tutaj, uwięzieni w tych klateczkach dla szczurów, a trzeba było tylko, tak jak to robiła, wymusić myślą ich otwarcie. Ridley, czując przypływ żaru i pomimo fali zawrotów głowy, przywołała całą moc, jaka jej pozostała. Puść Noxa, pomyślała, wwiercając się wzrokiem w Silasa, jakby chciała się wedrzeć w jego umysł. I skoro o tym mowa, otwórz moją celę. Ciemnorodzeni, którzy nie trzymali Noxa, napierali dłońmi na zsuwające się ściany, usiłując je rozepchnąć. Wrzeszcząc. – Puśćcie chłopaka – polecił Silas. Ciemnorodzeni ruszyli ku Noxowi, a szok malujący się na ich twarzach dostarczył Ridley dodatkowego paliwa mocy – oraz niesamowitego odlotu, jaki dzięki niej miała. Nie dosyć, pomyślała. Znów zamknęła oczy i ściany zadygotały. Z sufitu posypał się tynk. – Powiedziałem, że macie go puścić! – wrzasnął Silas, jeszcze bardziej ogłupiały niż przedtem. Wyglądało na to, że słowa, które wyszły z jego ust, zaskoczyły go nawet bardziej niż jego pomagierów. Ciemnorodzeni puścili Noxa, ten zaś padł na kolana na środku pomieszczenia coraz bardziej zmieniającego się w klitkę. Ściany natychmiast znieruchomiały. – Ridley, możesz przestać – wykrztusił Nox. – Nic mi nie
jest. Jeszcze nie skończyłam. Chcę, żeby Silas Ravenwood pojął, że nade mną nikt nie przejmie kontroli. Jej wzrok przeskoczył na Silasa. Pragniesz otworzyć moją celę, Silasie. Niczego jeszcze w tym twoim żałosnym życiu tak bardzo nie pragnąłeś. Silas pomaszerował ku celi Ridley jak jakaś mała marionetka na sznureczkach. Moja marionetka. Na moich sznureczkach. Już przy drzwiach wyciągnął rękę do jednego z wartowników. – Klucze. Ciemnorodzony upuścił mu je na dłoń. Silas wrócił wzrokiem do Ridley. Zrób to, poleciła. Natychmiast. Inkub podniósł drżącą rękę. – Jesteś pewna? – O tak, jestem – uśmiechnęła się Ridley. – Czas, by księżniczka uwolniła się z lochu. I może, przy tej okazji, spaliła zamek. Wiesz, jak to jest w tego typu sprawach. To nic osobistego. Spojrzała na Noxa. – Książę proszony jest o wyjście. – Potem obejrzała się na Silasa. – Smok raczej nie. Skinęła głową i Silas podniósł klucz, tak powoli, jakby usilnie walczył o zapanowanie nad własnym ciałem. – To błąd – powiedział, wkładając klucz w zamek. – Wolę o tym myśleć jak o aktualizacji programu – odparła Ridley, pchnięciem otwierając drzwi i przekraczając próg. – Ridley 3.0.
ROZDZIAŁ 23: LINK Queen of the Reich Angelique przyjęła przywołane przez Sampsona znaczenia nazwiska Chloe Boucher z uśmiechem, reakcja Linka jednak była zgoła inna. Rzeźnik? To nie wróży nic dobrego. Takie nic dobrego z krwawego horroru spod znaku Stephena Kinga. – To jaki jest plan gry? – spytał Link. – Poza tym, żeby zabić ich wszystkich. Nikt się nie roześmiał, nawet on sam. – Jakieś pomysły, moje panie? – zapytała Angelique, zwracając się do Necro i Floyd, jedynych tu poza nią Istot Ciemności. – Mogłabym dać sobie radę z inkubami – stwierdziła Floyd. – Ale Ciemnorodzeni to nie moja liga. – Muszą mieć słaby punkt – zadumała się Liv, odwracając się do Sama. – Musimy tylko wykryć, co nim jest. Podniósł ręce. – Na mnie nie patrz. Jeśli jakiś mamy, to nic o tym nie wiem. – Skromność? – zasugerowała niewinnie Necro. – Ilu, powiedziałaś, jest tam Ciemnorodzonych? – Angelique zwróciła się do Floyd. – Nie jestem pewna. Co najmniej dwóch plus Chloe Rzeźniczka. Angelique zakasała rękawy i podeszła do zewnętrznych drzwi. – Uwielbiam wyzwania. Nie mówiąc o Rzeźniczce. Link zastąpił jej drogę. – Chwileczkę. Angelique spojrzała na niego, w oczach mając Nie właź mi w drogę, bo ci złamię nogę.
Pojął aluzję i zszedł na bok. – Sorki. Umknęła mi ta część o tym, co powinna robić reszta naszej paczki. Angelique skierowała palec w drzwi i choć nie powiedziała słowa, one się otwarły. – Postarajcie się trzymać z boku. – Wyszła spod osłony tunelu w morze traw i drzew za głównym budynkiem plantacji. – Nie chciałabym was przypadkowo zabić. Link wygramolił się za nią wraz z przyjaciółmi, a kataklistka potrząsnęła czerwonymi lokami i strzeliła knykciami niczym zakapior, szykujący się do bijatyki. Bijąca od niej żądza krwi przypomniała mu jedyną kataklistkę, z jaką przedtem miał do czynienia, Sarafine, która była totalną psychopatką. Sampson zrównał się krokiem z Linkiem. – To wariatka – powiedział, zniżając głos. – I da się zabić, jeszcze zanim dojdzie do budynku. – Nie jestem taki pewien – stwierdził John. – Później się powymieniacie notatkami, dzieci – powiedziała Angelique. – Mamy towarzystwo. Spomiędzy drzew wyłoniły się dwa inkuby. Żaden nie zwrócił na nich uwagi, dopóki nie zobaczyli maszerującej wprost na nich Angelique. Czarne ślepia inkubów zwęziły się, skupione na tej, którą najprawdopodobniej uznały za kolejną ofiarę. Zapowiada się naprawdę dobrze lub naprawdę źle, zależnie od strony, po której się stoi, pomyślał Link. Angelique podniosła rękę, ale Floyd podbiegła do niej i zepchnęła z drogi. – Nie bądź taki samotny jeździec. Tą dwójką ja się zajmę. Angelique wycofała się, zaintrygowana. Drzewa wokół inkubów zaczęły się przemieniać: masywne dęby przekształcały się w olbrzymie lustra. W jednej chwili utworzyły labirynt, podobny do tego w Gabinecie Zwierciadeł na jarmarku hrabstwa Gatlin. Inkuby, wymachując rękami, robiły
wszystko, by nie wpaść na któryś z tych olbrzymich pni. – Nieźle rozegrane. – Angelique zerknęła na Floyd. – Najwyższa pora. Już zaczęłam myśleć, że w tym twoim chudym ciele nie ma ani grama Ciemności. Floyd zmarszczyła brwi, skupiając się na swojej iluzji. – Nigdy nie lekceważ dziewczyny z gitarą. Gdy przechodzili tuż obok inkubów usilnie szukających wyjścia z lustrzanego labiryntu, Sampson uważnie przyglądał się zwierciadłom. – Miejmy nadzieję, że wyminięcie wszystkich ludzi Silasa pójdzie równie łatwo – powiedziała Necro, wciąż jeszcze wyczerpana po tym, co działo się z nią w Pałacu Sułtana. – Nie liczcie swoich pieczonych kurczaków, póki ich nie zarżnę – zawołała Angeligue. – A na pewno dużo się ich trafi. Tylko pamiętajcie, Silas należy do mnie. – To imię w ustach kataklistki zabrzmiało tak złowrogo, jakby z każdym krokiem przybywało w niej Ciemności. W oddali Link dojrzał wreszcie coś, co można było uznać za laboratoria. Ten prostokątny budynek z szarego betonu przypominał mu typową podstawówkę – tyle że bez okien, i na terenie typowej dla Luizjany plantacji wydawał się zdecydowanie nie na miejscu. Link nie mógł mu jednak poświęcić więcej uwagi, gdyż prosto na nich szło trzech facetów, i już po samych ich gabarytach mógł poznać, że to Ciemnorodzeni. – Nie jest dobrze. – John przyspieszył kroku. – Ciemnorodzeni? – spytał Sama Link. Przyjaciel skinął głową. – No. Duzi. Angelique nie zwolniła kroku. Właściwie to nawet wyglądała na znudzoną. – Moja kolej – powiedziała śpiewnie, nie spuszczając z oczu swoich celów. Zatrzymała się, a wokół niej wiał lekki wiatr. John chwycił Liv i Floyd, odciągając je w tył. Sampson pozostał blisko Johna, ale Link nie mógł się oprzeć pokusie
obejrzenia wszystkiego z bliska. Sposób, w jaki Angelique kontrolowała powietrze, przypomniał mu magików z telewizji – tych, co to nawet na naszych oczach potrafią spowodować zniknięcie samolotów i dokonują innych, równie niemożliwych czynów. Powietrze teraz chłostało Ciemnorodzonych, ich jednak to nie spowalniało. Angelique odrobinę podkręciła atak, posyłając w nich podmuchy o mocy wichru. Ale Ciemnorodzeni wciąż szli – prosto w ten wietrzny tunel. Osłaniali oczy przed wirującymi liśćmi i piachem, i wiatrem tak silnym, że jednemu z nich zerwał kurtkę z ramion. – Hm… Angelique. Sądzę, że powinnaś przywalić im nieco mocniejszym z twoich zaklęć kataklistki – powiedział Link. – Nie hamuj się. Istota Ciemności, nawet się nie oglądając, machnęła w jego kierunku palcami i potężny podmuch porwał go w powietrze. Zaliczył glebę. – Kiedy będę chciała twojej opinii, poproszę – zawołała, przekrzykując wicher. – Dokładnie w dziesięć minut po tym, jak piekło zamarznie. John złapał Linka za koszulę i szarpnięciem postawił na nogi. – Czy mi odbija, czy wredna z niej suka? – spytał Link. – Niewątpliwie robi się coraz paskudniejsza – przyznała Liv. – Może to przez powrót tutaj. Silas przecież na niej eksperymentował. – A może z natury jest okropną suką – zauważyła Floyd. Nim John miał szansę coś powiedzieć, tuż za nimi zmaterializowały się dwa inkuby. – Biorę tego dużego – powiedział John. Zniknął tam, gdzie stał, pojawił się za to tuż przed nimi. – Też jestem w tym dobry – odparł Link. Żebym tylko nie wylądował na dupie przed tymi ciemnymi typami, błagał w myślach, w ślad za Johnem rzucając się w podróż. Tym razem nie poleciał na tyłek. Wylądował na inkubie i
oplótł mu rękami szyję, blokując głowę. Tamten wielki inkub kotłował się z Johnem na ziemi. – Lepiej mnie zabij, mały, albo wgryzę się twojej dziewczynie w szyję i może jeszcze w kilka innych miejsc – powiedział, przygniatając Johna do ziemi. – Przegapiłem kolację. Link coraz mocniej ściskał szyję swojego przeciwnika, odcinając mu dostęp powietrza. – No już, padnij wreszcie, kundlu. Inkub wreszcie zwiotczał i Link dał mu upaść. Podróżując w stronę Johna, kątem oka zobaczył jeszcze Sampsona. O cholera. Sam wyglądał straszniej niż kiedykolwiek przedtem – przypominał te dzikie psy, które mieszkały za domem Edgara Nubucka w Gatlin. Gdy Link materializował się ułamek chwili później, Sampson swą olbrzymią pięścią wbijał tego potężniejszego inkuba w glebę. Spomiędzy drzew wyłonił się trzeci członek ich sfory, atakując Sama z boku, ale Ciemnorodzony jedną ręką odrzucił go dobre dwa metry w tył. Link pomógł Johnowi się pozbierać. – Nic ci nie jest, stary? Coś cię boli? – Tylko urażona duma. – Jonn otrzepał dżinsy, krzywiąc się. – No i może to żebro tutaj. Sampson podniósł się, spodnie z czarnej skóry miał całe w piachu, i spojrzał na Johna. – Następnym razem to ja biorę dużego. – Umowa stoi. Wyglądało na to, że Angelique ze swoimi Ciemnorodzonymi niewiele więcej miała szczęścia. – Wiatr ich nie spowalnia – krzyknęła Liv, trzymając się Angelique i sprawdzając swój selenometr. – To przetestujmy, jak sobie poradzą z czymś trochę bardziej niszczycielskim. – Kataklistka wyciągnęła przed siebie ręce, dłońmi do ziemi. Potem obróciła je, podrywając do góry. Ziemia przed nią pękła – szczelina pomknęła spod czubków
jej sznurowanych butów ku nacierającym Ciemnorodzonym. W powietrze wzbijały się bryły ziemi i kamienie, jakby wiedzione jej rękoma. Angelique, z ogniem w oczach, się uśmiechnęła. – Gdyby Silas choć wspomniał, że potem będę w stanie robić takie rzeczy, może nawet zgłosiłabym się na ochotnika. Link zadrżał, mając jednak nadzieję, że nie mówiła serio. O tym, że kataklistka głodna mocy jest czymś w rodzaju tykającej bomby, przekonał się na własne oczy, obserwując, jak Sarafine Duchannes, jeszcze za swego życia, obracała w perzynę pół jego rodzinnego miasteczka. Ciemnorodzeni nadal szli przed siebie, aż dotarli na skraj olbrzymiej już rozpadliny i ziemia ustąpiła im spod nóg. Kiedy spadali, Angelique znów obróciła dłonie i to wszystko, co porwała w powietrze, posypało się na Ciemnorodzonych, waląc w nich i grzebiąc. Opuściła jednocześnie obie ręce i otrzepała dłonie. – O dwie niezniszczalne istoty ponadnaturalne mniej. Liv wskazała pięć zbliżających się ku nim sylwetek. – I o pięć więcej. Ciemnorodzeni rozsunęli się na kształt wachlarza, nacierając w szyku bojowym. Tym razem powietrze wokół Angelique stać było na coś więcej niż podmuch. Jednym ruchem przegubu wywołała przed Ciemnorodzonymi trąbę powietrzną. Wiatr wirował i skręcał się, porywając ze sobą krzaki i drzewa. – O cholera – powiedział wpatrzony w to Link. Ciemnorodzeni osłonili wprawdzie oczy, ale i tak weszli prosto w ten wir. John odwrócił się do Sampsona. – Wszyscy jesteście tacy mocni? – Przeważnie – potwierdził Sam. – Hmm – mruknęła Angelique, niezbyt tym przejęta. – Wiatr to nie do końca mój żywioł. Brakuje mu dramatyzmu. – Szepnęła coś po łacinie i trąba powietrzna, skręciwszy się raz jeszcze, przeistoczyła się w ognisty wir. Płomienie, schodzące spiralą w dół, uderzyły w ziemię, a potem rozbiegły się po niej jakby po
strugach benzyny. – To bardziej mój styl. – Odwal się ode mnie! – wrzasnęła Floyd. Link, John i Sampson zrobili w tył zwrot. Z boku zachodziło ich dwóch Ciemnorodzonych – jeden z nich trzymał za kark Floyd. – Puść ją – warknął Sampson, szarżując na typa, drugą ręką sięgającego do jej szyi. – I to już. – Nie podchodź – ostrzegł Ciemnorodzony, mocniej przytrzymując Floyd. – Bo skręcę jej kark. Sam zamarł, a Link zawołał do Angelique: – Potrzebujemy niewielkiej pomocy, Ognista Pani! Zerknęła na Floyd, potem jednak wróciła do wykorzystywania mocy kataklistki przeciw swoim Ciemnorodzonym. – Trochę jestem teraz zajęta, ale z przyjemnością skremuję jej ciało, jeśli ją zabiją. – Ogień nie zdoła ich zranić – przestrzegła Liv, stając obok Angelique. – Tak się zdaje, bo jeszcze nie zaznali mojego ognia – odparła Angelique z coraz większym obłędem w oczach. Linkowi skojarzyło się to z arogancją, z jaką do każdego potencjalnego zagrożenia podchodziła Sarafine. Zastanawiał się, czy wszystkie kataklistki wpędzają w takie szaleństwo ich moce. Ciemnorodzeni szli przez płomienie, jakby otaczało ich pole siłowe; płoszyli ogień tak samo jak Sampson tamtej nocy w Syrenie, gdy uratował Linka i Rid. Jedna z Ciemnorodzonych stała w samym środku płomieni, spowita dymem. Link z takiej odległości widział niezbyt wiele, głównie platynowy blond jej włosów. Ale i tak wiedział, kto to jest. Rzeźniczka Chloe. Angelique przekrzywiła głowę, badawczo przypatrując się jasnowłosej Ciemnorodzonej. – Najwyższa pora. Zaczynałam się nudzić. – Myślałam, że kataklistki są niebezpieczne – zawołała Chloe, śmiało przechodząc przez ogień w butach na obcasie. Wlokła za sobą jakąś dziewczynę, zaciskając dłoń na jej karku. –
Jestem zawiedziona. W kategoriach mocy to raczej podstawówka. Linkowi zabiło serce, dojrzał jednak kaskadę czarnych włosów spadającą na ramię tej dziewczyny. Spokojnie. To nie jest Rid. Chloe szarpnięciem wyprostowała bezwładne ciało dziewczyny, nadal trzymając ją za kark. Nieprzytomna wyglądała na rówieśniczkę Linka, była młodsza od Angelique. – Może Silas powinien był zamiast ciebie wybrać twoją przyjaciółkę empatkę. Powieki dziewczyny zatrzepotały, jej twarz ze smugami popiołu okalały czarne włosy związane w węzeł i nieco teraz zwęglone. – Gigi? – wychrypiała, wpatrując się w Angelique. – Pomóż mi. – Lucia. – Angelique cofnęła się, wyraźnie wstrząśnięta widokiem przyjaciółki. Pozbierawszy się, szybko oderwała wzrok od niej, by znów spojrzeć na Chloe. – Zostaw ją w spokoju. A może boisz się porwać na kogoś, kto potrafi oddać? – Ani trochę. – Chloe z uśmiechem przesunęła wolną dłoń pod brodę Lucii, drugą cały czas zaciskając na jej karku. Szybkim ruchem szarpnęła obiema w przeciwne strony, skręcając dziewczynie kark. Liv i Necro zaparło dech, gdy ciało Lucii zwaliło się w piach, a jej ciemne martwe oczy nadal wpatrywały się w Angelique. Chloe niedbale otrzepała dłonie. – Nie zamierzałam się na nią porywać, Gigi. Chciałam tylko, byś widziała jej śmierć. Uznaj to za mój ostatni prezent przed twoją śmiercią. Oczy Angelique ze złotych zmieniły się w jasnożółte jak słońce w komiksach. – Spalę cię do gołej kości. – Popełniłaś błąd, wracając tutaj, kataklistko. Rada jednak będę, mogąc włączyć twoją czaszkę do mojej kolekcji. Skórę możesz zachować. – Chloe dzieliło od niej już tylko kilka metrów. Angelique wyciągnęła ręce ku niebu i zaintonowała:
– Z ujścia Ognia Ciemności sprowadź mi potęgę płomienia, moc supernowej i żar tysiąca oparzeń. Obdarz Najciemniejszą z twoich córek władzą nad wszelkim ogniem. Dla Linka brzmiało to jak typowe hokus-pokus Obdarzonych, coś się tu jednak działo, chociaż nie umiałby określić, co konkretnie. Ciemnorodzeni zamarli w bezruchu. Wszyscy – dokładnie w tej samej chwili. Patrzyli po sobie, wymieniając zdumione, niepewne spojrzenia. I nie oni jedni. – Co wy wyprawiacie? – krzyknęła na nich Chloe. – Nie kazałam wam stanąć! Żaden z nich się nie poruszył ani nie zareagował inaczej, Link poczuł się więc tak, jakby trafił do któregoś z odcinków Strefy mroku1. Chloe otwarła usta, by znów na nich wrzasnąć, ale nim wyszło z nich jakiekolwiek słowo, złość na jej twarzy przerodziła się w oszołomienie. Nadal szła przed siebie, czego nie można było już powiedzieć o reszcie jej Ciemnorodzonych, ale jej ruchy stały się powolne, jakby brnęła przez bagno. Pozostali stali jak wryci, patrząc jak Chloe walczy o każdy krok. Wbiła wzrok w oczy Angelique. – Co ty wyprawiasz, Obdarzona? To jeden z twoich czarów? – wysyczała. – Wiele byś dała za odpowiedź? Niestety, nie mam ochoty się nią dzielić – odparła Angelique, choć z jej twarzy można było wyczytać, że sama też nie ma pojęcia, jak nad tamtymi zapanowała. – Ruszcie się! – wrzeszczała Chloe na swych pomagierów. Kilku co bardziej zdeterminowanych Ciemnorodzonych ze wszystkich sił próbowało usiąść bądź wstać, żaden jednak nie zdołał się poruszyć. – Jesteśmy najpotężniejszymi istotami nadnaturalnymi, jakie kiedykolwiek stąpały po tej ziemi, zrodzonymi z samego Ognia Ciemności. Nie pozwalajcie jej panować nad wami. Ten apel musiał zirytować Angelique, gdyż zacisnęła palce, a
potem gwałtownie je rozprostowała. Ciemnorodzeni polecieli w tył, jedni wręcz pofrunęli w płomienie, inni potoczyli się w nie po zasypanej popiołem trawie. Angelique podniosła ręce i trzepotała palcami, jakby sama nie mogła uwierzyć, że to wszystko jej dzieło. – No, to coś nowego. Sampson nie mógł wyjść z szoku. – Nad Ciemnorodzonymi nie sposób zapanować. – Teraz już tak – odpowiedziała kataklistka. Ciemnorodzeni otaczający Floyd też wyglądali na oszołomionych. Coś między sobą poszeptali i teraz się wycofywali – zabierając ją ze sobą. – Angelique! – Link zwrócił na nich jej uwagę. Kataklistka zacisnęła dłoń, jakby to ona dusiła Floyd. Potem powoli ją otworzyła, a wraz z nią rozprostowała się ręka na szyi Floyd. Sampson rzucił się ku Floyd, ale on też poruszał się w zwolnionym tempie. John jednak nie stracił nic ze swej szybkości i chwycił Floyd za rękę, odciągając ją od Ciemnorodzonych niezdolnych nawet drgnąć, gdyż Angelique wymierzyła w nich palce oraz ową moc, czymkolwiek ona była. Sampson się skrzywił. – Byłabyś łaskawa kierować swój promień trakcyjny z dala ode mnie? Angelique przesunęła dłoń na tyle, by Sampson mógł zejść jej z drogi. – Ona kontroluje ich ciała – zauważyła Necro. – Jak marionetki. – Wszyscy jesteście moimi marionetkami – zamruczała Angelique. – Nie czujcie się wyróżnieni. Dla mnie tak samo nie macie znaczenia. – No to jedna z twoich marionetek zmierza w tę stronę. – Link skinął głową w stronę Chloe. Rzeźniczka nadal ku nim parła, choć poruszała się niewiele szybciej niż Mercy, cioteczna babka Ethana, licząca sobie, jak wynikało z obliczeń Linka, około setki lat.
– Ogień Ciemności – szepnęła do siebie Liv. – To musi być to. – Co ci chodzi po tej twojej głowie? – spytała Necro, zaglądając do dziennika Liv. – Myślę, że wiem, skąd się bierze jej władza nad nimi. Angelique uniosła brew i spojrzała na Liv. – No to powiedz. Sampson czekał z niecierpliwością na odpowiedź Liv. Wyglądał jak Superman, który po otwarciu skrzyni stwierdził, że jest pełna kryptonitu2. – Ona nie panuje nad Ciemnorodzonymi – wyjaśniła Liv. – Ma władzę nad ogniem – nad Ogniem Ciemności, którego cząstkę noszą w sobie. Angelique się uśmiechnęła. – Sprytna dziewczyna. Może warto cię mieć pod ręką. – Chcesz powiedzieć, że panuje nad naszymi ciałami, dlatego że zrodził nas Ogień Ciemności? – upewnił się Sam. Necro podniosła głowę znad dziennika. – Dokładnie tak. Tyle informacji wystarczyło Angelique. Spojrzenie i palce skierowała na Chloe, to zaciskając, to otwierając dłoń, jakby zgniatała puszkę po piwie. Pod Chloe ugięły się nogi i krzyknęła z bólu. Ułamek chwili później Ciemnorodzona wiła się na ziemi, a za nią wyrastały płomienie. – Nie boję się ciebie, kataklistko – wykrztusiła. – Skoro Silas cię stworzył, to i może zniszczyć. – Tak jak ja ciebie. – Oczy Istoty Ciemności zmieniły się w szparki. – Nie powinnaś była zabijać Lucii. – Daruj sobie te groźby. Gdybyś miała mnie zabić, już byś to zrobiła – powiedziała Chloe, waląc policzkiem w piach. Angelique wybuchnęła śmiechem. – Nie bądź śmieszna. Na mordowanie nigdy nie jest za późno. Amerykański telewizyjny serial fantastyczny, fenomen,
który na trwale wpisał się w historię kultury masowej. Doczekał się trzech serii, w latach 1959-1964, 1985-1989, 2002-2003. Łącznie było to 256 odcinków składających się na dziewięć sezonów. Część odcinków była emitowana też w Polsce. [wróć] W komiksach i ich adaptacjach to jedyna substancja zdolna osłabić Supermana. Tu jako symbol słabego punktu, odpowiednik „pięty Achillesowej”. [wróć]
ROZDZIAŁ 24: NOX Pull Me Under Silas powoli odsuwał się od Ridley, a malujące się na jego twarzy oszołomienie ustępowało miejsca sadystycznemu uśmieszkowi. Widok jej, stojącej na zewnątrz celi, powinien był go martwić, ale Silas czerpał z tego wszystkiego coś innego – coś, czego Nox jeszcze nie rozgryzł. Ciemnorodzeni uciekali jeden przez drugiego, na łeb na szyję i Nox nawet ich rozumiał. Nigdy jeszcze nie widział tak realistycznej iluzji, takiej, gdy rzeczywiście się czuło, że ściany się wokół człowieka zaciskają. Takiej, gdy one rzeczywiście się zaciskały. Rid nie była już tylko iluzjonistką. Po części syrena. Po części iluzjonistka. Po części sztukmistrzyni. Nie był pewien, kim jeszcze była, ale Silas sobie nie pożałował i to zmieniało obraz gry. Nowa gra u progu Nowego Porządku, z nowym Ravenwoodem rozdającym nową talię. Cokolwiek Silas zrobił Rid, podniosło to normalny dla niej poziom mocy Obdarzonej. Silas, patrząc na Ridley, wciąż stojącą przed swoją celą, uchylił wyimaginowanego kapelusza. – Wyobraź sobie, czego będziesz mogła dokonać po kolejnej infuzji, moja niebezpieczna dziewczynko. – Cofał się w głąb korytarza, jakby nadal pod wpływem Rid. – Tyle różnych Obdarzonych do wyboru… Palimpsest, taumaturg, evos, empatka. Możliwościom nie ma końca. Myśl o Silasie, szprycującym Ridley następnym zestawem mocy, sprawiła, że Nox aż się wzdrygnął, ale wyraz jej twarzy uzmysłowił mu, że ona nie podziela jego wstrętu.
Z tym blaskiem fioletowych oczu i rozchylonymi wargami wyglądała niemal jak ktoś w ekstazie. Zabierzemy się stąd na długo przedtem, zanim Silas znów położy na tobie łapska. I znajdę sposób, by to wszystko naprawić. Nox podniósł się z posadzki i zatoczył w stronę Ridley. Podtrzymała go, gdy się na nią walił. Strażnicy Silasa na pewno złamali mu co najmniej jedno żebro. Ridley dotknęła jego twarzy. – Zranili cię, kochanie? To, że kochanie powiedziała tak, jakby był jedyną osobą, do której mogłaby tak się zwrócić, spowodowało, że serce mocniej mu zabiło. Pokręcił głową, krzywiąc się. – Nic mi nie jest. Musimy się jednak stąd zabrać, póki możemy. Cokolwiek zrobiłaś Silasowi, w końcu przestanie działać, i on wróci. Przypatrywała się jego twarzy, jakby usiłowała zapamiętać każdy jej szczegół. – Jeżeli wróci, dam mu znów posmakować moich mocy. Wierz mi, Silas Ravenwood już nas nie skrzywdzi. Nikt nie zdoła. – Może to i prawda, ale nie musimy siedzieć tu, pozamykani jak zwierzęta, by tego dowieść. – Nox odwrócił się w stronę korytarza wiodącego do wyjścia z tego więzienia, trzymając w dłoni jej rękę. Palce Ridley wyśliznęły się spomiędzy jego palców. Nox jeszcze próbował je złapać, ale gdy się odwrócił, pojął, że nie było to mimowolne. Znów stała wewnątrz swojej celi. – Rid, nie. – Ruszył ku niej tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to ból żeber. Zacisnął dłoń wokół jednej z krat, akurat wtedy, gdy zatrzaskiwała drzwi celi, zamykając się w niej. Pozwolił głowie opaść na te kraty. – Dlaczego, Rid? Mogliśmy być już w drodze gdzieś, gdzie jest bezpiecznie. Razem.
Przesunęła ręce przez przerwy między kratami, znów biorąc w dłonie jego twarz. – Ćśśś. Za bardzo się przejmujesz, Nox. Wszystko będzie dobrze. Odejdziemy stąd, jak tylko otrzymam kolejną infuzję. Obiecuję. To tylko… Sądzę, że mogę od Silasa zdobyć coś więcej. Coś, co może okazać się potrzebne, żeby rozbić jego organizację. – Tak bardzo zdeterminowanej jeszcze jej nie widział. – Cały ród Ravenwoodów legnie w gruzach. Zmroziło mu krew w żyłach. – Co ty mówisz? Nie możesz pozwolić, by znów ci to zrobił. Przesunęła kciukami po szczęce Noxa. – Nie chodzi o to, że ktoś mi coś zrobi. To ja tego chcę, kochanie. Nie pojmujesz? – Nie myślisz logicznie. Cokolwiek Silas ci dał, namieszało ci to w głowie. Usta Ridley musnęły wargi Noxa i każdy nerw jego ciała zapłonął pragnieniem. Pozwoliła, by chwilę pobyły poza jego zasięgiem, a potem wcisnęła je między kraty, przyciągając go jeszcze bliżej siebie. Tym razem pocałowała go tak, jak on zawsze pragnął ją całować. Jakby należała do niego – a on do niej. – Nadal czujesz, że nie myślę logicznie? – wyszeptała mu w usta. – Ja tego potrzebuję, Nox. Ta moc… jest teraz cząstką mnie samej i potrzeba mi jej, tak jak ja potrzebuję ciebie. – Rid, ja nie… Znów znalazła jego usta, przeczesała dłonią jego włosy. – Ty mnie nie potrzebujesz? Zaprzeczył temu ruchem głowy, nie chcąc odrywać warg od jej ust. – Usiłowaliśmy być dobrzy, Nox. Wiem, że dla mnie się o to starałeś – szepnęła. – Nie do tego jednak jesteśmy stworzeni. Nie mówię, że jesteśmy źli… jesteśmy po prostu inni. Ja potrafię dokonać rzeczy, do jakich nigdy nie była zdolna żadna syrena. Ty widzisz przyszłość. W końcu mamy szansę być tym, kim jesteśmy, i to razem. Słowa Rid brzmiały szczerze, nie sposób jednak było
zgadnąć, czy była przy zdrowych zmysłach. To rzeczywiście takie ważne? Próbował siebie przekonać, że nie, wciąż jednak nie był tego pewien. – Na pewno tego właśnie chcesz? – Sam nie mógł uwierzyć, że zadaje jej to pytanie. Ale muszę wiedzieć, czy tak jest naprawdę. Czy pragnie mnie tak bardzo, jak ja pragnę jej? Przesunęła wargi pod jego ucho. – Z całą pewnością. Przełknął ślinę. Masz jeszcze jedno pytanie. Nox wyciągnął ręce przez kraty i, chwyciwszy Ridley za ramiona, odsunął ją tak, by dobrze widzieć. – A co z Linkiem? Fioletowe oczy bez chwili wahania odnalazły jego spojrzenie. – Z jakim Linkiem?
ROZDZIAŁ 25: LINK Diary of a Madman To jeszcze nie koniec, Obdarzona – zapowiedziała Chloe, ciało mając nadal we władzy Angelique. Kataklistka zmierzyła ją zimnym spojrzeniem. – Ta decyzja niewątpliwie należy do mnie, ty jesteś strasznie męcząca. Rozprostowała palce i znów Ciemnorodzonymi cisnęło w tył. Tym razem Angelique rozegrała to strategicznie i rąbnęli w rosnące za nimi drzewa. Chloe trzasnęła głową w gruby pień i bezwładnie runęła na ziemię. Resztę Ciemnorodzonych spotkał ten sam bolesny los. – Nie żyją? – spytał Link, nie mając pewności, jaka odpowiedź bardziej go zmartwi. Angelique przeszła obok ich powykrzywianych ciał. – Miejmy nadzieję. A w każdym razie są gruntownie unieszkodliwieni. Możliwe, że o tym, jak zabić Ciemnorodzonego, wiedziała nie więcej od niego. On zaś pierwszy raz w życiu widział, że kogoś takiego da się powalić – i to nawet całą brygadę. – Jak myślicie, Silas wie, że tu jesteśmy? – spytał Sampson, gdy szli za Angelique do betonowego budynku, wcześniej strzeżonego przez Ciemnorodzonych. – Nie zdziwiłbym się, gdyby ten popieprzony sukinsyn nas teraz obserwował – oznajmił John z oczyma przepełnionymi gniewem. Link wiedział, że dla niego powrót w miejsce, gdzie eksperymentował na nim Abraham, musiał być naprawdę ciężki. John jednak nie był z tych, co narzekali. Brał się z losem za bary, zupełnie jak on sam. Powrotu na miejsce zbrodni nijak to jednak nie ułatwiało.
Sampson wyprzedził Angelique w drodze do drzwi. – Chcesz, żebym wszedł pierwszy? – zapytał. Roześmiała się i odepchnęła go na bok. – Po moim ostatnim pokazie oboje chyba wiemy, że nie potrzebuję twojej ochrony. – Przechodząc, poklepała go po policzku. – Ale nie przejmuj się, Goliacie. Gdybym miała torebkę, tobie pozwoliłabym ją za mną nieść. – Jestem Sampson – wymamrotał Sam, zakłopotany. Link walnął go w plecy. – Nie bierz tego do siebie, Sammy Boy. To nic osobistego. Ona po prostu jest… – Narcystyczną egomaniaczką? – dokończył Sampson. – Coś w tym jest – przyznała Liv, przechodząc za Angelique przez ciężkie metalowe drzwi w bocznej ścianie budynku. – Darowanemu koniowi… – Link wzruszył ramionami. – Niby rozmawiacie, a słyszę tylko bla bla bla – zauważyła Angelique. Link najchętniej wpadłby do środka i odnalazł Rid, zaczekał jednak, aż weszli wszyscy, łącznie z Lucille, która podreptała za Sampsonem. Wewnątrz nagie białe ściany skojarzyły się Linkowi ze szpitalem, tyle że bez tych wszystkich lekarzy i zabieganych pielęgniarek. Tutaj było cicho jak w grobie. Krótki korytarzyk kończył się z jednej strony drzwiami przesłoniętymi zwieszonymi przed nimi, dziwacznymi pasami plastikowej folii, z drugiej zaś kolejnym, tym razem długim, korytarzem. Link wskazał plastikowe zasłonki. – Zupełnie jak w myjni samochodowej. John spojrzał na widniejący nad drzwiami napis: TYLKO DLA UPOWAŻNIONEGO PERSONELU. PRÓBY W TOKU. – Chyba jednak nie. – Odwrócił się do Angelique. – Którędy? Kataklistka ruchem głowy pokazała długi korytarz. – Gdy opuszczałam tę norę w ślad za jakąś staruszką, nie byłam w szczytowej formie. Ale widoku takich drzwi sobie nie przypominam.
– Ja myślę, że powinniśmy iść tędy – stwierdziła Liv, rozchylając folie w stylu myjni. Angelique, przechodząc, zauważyła napis nad drzwiami. – Nie mogę się doczekać, kiedy wszystko tutaj spalę. – Dopiero po tym, jak znajdziemy Rid – przypomniał jej Link. John oparł czoło o ścianę i zamknął oczy. – Wszystko w porządku, stary? – spytał Link. – Oczywiście, że nie w porządku – odparła Liv. – Nie powinno go tutaj być. Nie potrafię sobie wyobrazić, jakie to musi być dla niego trudne. – Wszystko gra. Dajcie mi tylko minutę. – John nabrał tchu. – To było dawno temu, a ja teraz jestem kimś zupełnie innym. Link wiedział, że to prawda, ale oglądanie Johna stającego twarzą w twarz z własną przeszłością nie należało do łatwych. Zwłaszcza dla Liv, która zdawała się odczuwać wszystko to, co John. Floyd chwyciła Linka za rękę. – Chodźmy. Idziemy za Angelique. Oni nas dogonią. To był zwyczajny gest i Floyd bardziej go ciągnęła, niż trzymała za rękę w sensie romantycznym. Ale i tak wydawało mu się to niewłaściwe, skoro był tak blisko odnalezienia Ridley. Odgarnął na bok pasy folii, traktując to jako pretekst do puszczenia dłoni Floyd. Gdy wszedł do tonącego w półmroku pomieszczenia, chwilę potrwało, zanim dotarło do niego, co widzi. Jakiegoś rodzaju dziwaczna sala szpitalna pełna urządzeń rozjarzonych wyświetlaczami i wymyślnego sprzętu medycznego – z rzędami łóżek na kółkach. Ale nie przez to Linka ścisnęło w żołądku. Na każdym łóżku ktoś spał – a raczej można było mieć nadzieję, że spał. Ci ludzie leżeli bez ruchu, podłączeni do kroplówek i monitorów pracy serca. – Czy to śmiertelnicy? – spytała Floyd, łukiem obchodząc
kobietę z maską tlenową na nosie i ustach. Angelique przyjrzała się bliżej jednemu ze zbiorników do kroplówki. – Wątpliwe. Z tego przynajmniej co podsłuchałam, Silas wykorzystywał śmiertelników tylko podczas wczesnych prób. Zanadto ich nienawidzi, by marnować czas na eksperymentowanie na nich w późniejszych fazach procesu. Twierdzi, że zafałszowują wyniki. Liv zbadała inny zbiornik. – Ona ma rację. Te zbiorniki są opatrzone informacją, do jakiego typu Obdarzonego je podłączono. – Wskazała jakiś czarny napis. – Tutaj mam sybillę. Sampson przeczytał etykietę na kolejnej kroplówce. – Szyfrantka. – Wieszczka – powiedziała Floyd, zapoznawszy się z kroplówką stojącą najbliżej. – Mamy tu Arkę Noego z pełnym zestawem Obdarzonych. John trzymał się blisko ściany, unikając tych ciał, wyłożonych jak mięso na ladę. Praktycznie doznawał hiperwentylacji. Liv zerknęła na niego, ale uspokoił ją skinieniem głowy, zachęcając, by dalej się rozglądała. Necro też chyba czuła się nieswojo i trzymała się blisko Liv, która otwierała wszystkie szuflady i czytała etykiety na wszystkich fiolkach i pojemnikach, jakie udało się jej znaleźć. Liv, po otwarciu jednej z szuflad, wyjęła z niej stertę notatników. – Bingo. – Co tam masz? – zaciekawił się Link. Przerzucała zapisane maczkiem strony, na których widniało też coś, co Linkowi wyglądało na równania matematyczne. – Notatniki i dokumentację naukową. Musiały należeć do kogoś, kto kierował tymi eksperymentami. Link wpatrywał się w jeden z mrugających monitorów, z ciągnącą się przez całą szerokość ekranu zygzakowatą linią sygnalizującą bicie serca jednej z dziewczyn.
– Hej, Liv? Co to jest, to niebieskie? W przewodzie kroplówki połączonym z ramieniem dziewczyny podnosiła się struga świetlistego błękitnego płynu, wypełniając zbiornik z przezroczystego plastiku, zawieszony na statywie przy jej łóżku. Linkowi ta poświata skojarzyła się z robaczkami świętojańskimi rozjaśniającymi ciemne letnie noce. Angelique wzdrygnęła się i zatoczyła w tył, jakby usiłując się jak najdalej odsunąć od tego rozjarzonego błękitu. – Nie przypuszczałem, że Silas będzie aż tak popieprzony jak Abraham – powiedział cicho John. – A okazał się jeszcze gorszy. Angelique już się pozbierała, nadal jednak trzymała się z dala od tej kroplówki. – Coś o tym wiem z pierwszej ręki. Floyd podeszła do przewodu. – Czy ten błękitny płyn, który Silas z niej wypompowuje, to…? – Jej moc – dokończyła Liv, zamykając notatnik. – Wszystko jest w tych notatkach laboratoryjnych. Silas już nie marnuje czasu na genetykę. Obecnie bawi się w Boga. Angelique rozluźniła palce. – Mogę się więc czuć tą, która przyniesie zagładę niebiosom. Konkretnie rzecz biorąc, spali je. – Na chwilę umilkła. – Co mnie zresztą urządza. – Może odpuścisz sobie to gadanie o spaleniu tu wszystkiego, dopóki nie znajdziemy mojej dziewczyny? – zasugerował Link. Liv podeszła do półek zastawionych metalowymi pojemnikami, opatrzonymi nazwami poszczególnych mocy Obdarzonych, takimi jak NEKROMANCJA, ILUZJA, PALIMPSESTIA. – Da się gromadzić moc w takich zbiornikach? Bo chyba robi sobie zapasy. John potrząsnął głową przecząco. – Dorastając, dość się nasłuchałem szalonych teorii Abrahama i Silasa, by wiedzieć takie rzeczy. Moc to żywa istota i
przetrwać może tylko w żywym organizmie. Chodzi o symbiozę. Angelique zmierzyła Liv i Linka lodowatym wzrokiem. – Nie wątpię, że wam obojgu znany jest ten termin. Śmiertelnicy angażują się w najróżniejsze związki symbiotyczne. Wydawać by się mogło, że wy, ludzie, bez nich nie dalibyście rady przetrwać. – My, ludzie? Nie traktujesz tego odrobinę zbyt osobiście? – W tonie Liv czuło się urazę. – Wszyscy chcemy tego samego. Powstrzymać Silasa i naprawić to niewiarygodne zło, które tu wyrządza. John krążył już pod drzwiami. – Jeśli Silas wyciska z nich moce dla tych swoich frankensteinowskich eksperymentów, to gdzie są ci Obdarzeni, którym je wtłacza? – Tak, jak to zrobił Angelique – tego jednak nie dopowiedział. Kataklistka wzruszyła ramionami. – Ja już byłam częścią jego Menażerii, więc zabierał mnie wprost z mojej celi. Nic nie wiem o tych przede mną. I tak szczerze, nic mnie nie obchodzą. Liv podniosła wzrok znad notatek laboratoryjnych. – Jest tutaj coś o „inkubacji” i „długoterminowym zabezpieczeniu Próbki SD”. – Wspomina się tam, jakich metod używa? – spytała Necro. John zajrzał przez okienko wycięte w drzwiach. Gdy się od niego odwrócił, było mu wyraźnie niedobrze. – Nie jestem pewien, czy chciałbyś to wiedzieć. – Wpatrywał się w Linka. – Ale jednak musisz to zobaczyć, stary. – Zawahał się, marszcząc brwi. – Wszyscy musicie. Link zaniepokoił się, że powrót do laboratoriów bardziej namieszał Johnowi w głowie, niż było to po nim widać. Owszem, to miejsce było upiorne, ale przecież znajdowali się we włościach Silasa Ravenwooda, jeszcze bardziej pokręconego niż Abraham. – To jakie dziwolągi trzyma tam Silas? – spytał Link, idąc w kierunku tych drzwi. – Wampiry i wilkołaki? – Gorzej. – John pchnięciem otworzył drzwi i na podłodze
rozciągnął się pas światła jarzeniówek. Link, przechodząc, lekko klepnął Johna w ramię. – Będzie dobrze, koleś. John przełknął ślinę. – Tu nigdy nie będzie dobrze. I nigdy nie było. Liv chwyciła go za rękę i uścisnęła. Link kątem oka dojrzał wnętrze tej drugiej sali. Co u diabła? Panującą tam ciemność rozświetlały setki włókien zwisających z sufitu niczym rozjarzone żyłki wędkarskie. Żyłki te łączyły się z czymś, co wyglądało jak utkane z tej samej materii świetliste kokony. Link usłyszał za sobą kroki i czyjeś westchnienie. Zapewne tak samo by zareagował, gdyby nie to, że wstrzymał oddech w przeświadczeniu, że najcichszy nawet dźwięk zerwie te magiczne więzi, sprawiając, że kokony runą na posadzkę, a wraz z nimi ich krucha zawartość. Ich zawartość. Linkowi wprost nie mieściło się w głowie to, co widzi – dziesiątki mężczyzn i kobiet, dziewczyn i chłopaków mniej więcej w jego wieku, podwieszone pod stropem. Obok niego przesunęła się Angelique, wychodząc na środek sali, wpatrzona w wiszące nad nią ludzkie kokony. – Po tym, jak się stąd zabrałam, nie próżnowałeś, Silasie. Masz tu regularną fabryczkę. – Fabrykę mocy. – Liv aż zadygotała. Floyd niepewnie ruszyła w stronę Angelique, w ślad za Necro, już zbliżającą się do kataklistki. – Co on im robi? Wyglądają na martwych. – Zapewne marzyliby o śmierci, gdyby mieli świadomość tego, do czego Silas ich doprowadził – powiedziała Liv. – Czyli? – spytał Sampson podchodzący tam za Floyd. Liv wpatrywała się w uwięzionych Obdarzonych. – Do stanu zawieszonej żywotności. Link, tuż po Liv i Johnie, dołączył do reszty grupy na środku
sali, pod mrowiem wiszących ciał. Choć nie przychodziło mu to łatwo, starał się nie myśleć, co będzie, gdy któreś z nich na niego spadnie. – Wszystko jest tutaj w notatkach. – Liv stuknęła w jedną ze stron. – Używa ich jako inkubatorów, dopóki nie będzie gotów do opróżnienia ich z mocy. Potem przenosi je do sali, w której poprzednio byliśmy, by dokonać ekstrakcji. – Ma jeszcze inne sale, do infuzji – powiedziała Angelique. – Musimy ich jakoś odciąć – stwierdził Sampson, któremu Lucille akurat ocierała się o nogi. – O ile chcemy ich pozabijać. – Liv nie przestała jeszcze czytać. – Według tych notatek, to sprawa zaklęcia – Snu bez Śnienia. Jeśli dotknie się ich bez uprzedniego zdjęcia czaru, umrą. – Nie możemy ich tak zostawić – powiedziała Floyd. – Dobrze mówisz. – Sampson podszedł do stalowych szafek ciągnących się wzdłuż jednej ze ścian, i zaczął otwierać jedną szufladę po drugiej, przetrząsając ich zawartość. – Gdzieś tu musi kryć się sposób, żeby im pomóc. – I to cały problem ze śmiertelnikami – zauważyła Angelique. – Zero instynktu samozachowawczego. Zawsze martwicie się o wszystkich innych. Jesteście jak harcerzyki i równie głupi. Nic dziwnego, że zawsze dajecie się zabijać. – Przechodząc, klepnęła Liv w potylicę. – To dzięki temu zawsze was dopadamy. Podsuwamy jakąś złotą kulę, by was czymś zająć, a w tym czasie zabijamy waszych przyjaciół… Niszczymy świat… Tę wyliczankę sami na pewno możecie sobie uzupełnić. – Wskazała wiszące ciała. – To są te złote kule. Naprawdę wolicie zostać tutaj i próbować złamać zaklęcie, o którym nie macie pojęcia, niż szukać jego przyjaciółki? – Zamknij się – powiedział Link. – Przedstawiam wasze szanse, bo sytuacja wam nie sprzyja. Co zamierzacie zrobić, uratować świat? To się zdarza tylko w filmach śmiertelników. Sam tak mocno zatrzasnął metalową szufladę, że Link się na niego obejrzał. Wyraz twarzy Ciemnorodzonego był niepokojący.
– Znalazłem – Sampson podniósł w górę szklaną fiolkę – coś takiego. Necro podeszła do niego i lekko szturchnęła. – Jakiego rodzaju coś, tak dokładnie? Podał jej tę fiolkę. – Czy to nie…? Potwierdziła. – Co to takiego? – spytała Liv znanym Linkowi tonem badaczki i strażniczki. Podniosła leżącą na dłoni Necro buteleczkę i przeczytała napis na etykiecie. – Infuzja: Pacjentka 12. – Odwróciła się do Angelique. – To właśnie to, co tobie wstrzyknęli. Kataklistka machnęła na to ręką. – Oszczędź mi powrotu do przeszłości. Nie obchodzi mnie, skąd to pochodziło. Wystarczy, że wiem, gdzie jest teraz. – Zobacz z drugiej strony, Liv – poradziła cicho Necro. Strażniczka zmarszczywszy brwi, obróciła fiolkę w palcach. – Czemu? Czy tam…? – Dech jej zaparło, a z twarzy odpłynęły kolory. – Boże mój. – Liv? Wszystko w porządku? – zapytał Link, znając już odpowiedź i zastanawiając się tylko, jak bardzo jest źle. – Ta moc, którą poprzez infuzję podano Angelique… Tu z tyłu wydrukowany jest kod tej próbki i nazwisko Obdarzonej, od której ją pozyskano. Napisano: „Próbka SD”… Ręka Liv się trzęsła. – „Sarafine Duchannes”.
ROZDZIAŁ 26: NOX Rainbow in the Dark Nox od dłuższego czasu przyglądał się dziewczynie, którą kochał. Myślał o tym, że jest jej potrzebny program dwunastu kroków. Uzależniła się od tego czegoś, co pompował w nią Silas. Oznaczało to, że nie zabierze się stąd, póki nie otrzyma kolejnej działki. Jemu samemu więc pozostawał wybór – albo nadal próbować nakłonić ją do opuszczenia laboratorium, albo zostać tu z nią, aż będzie gotowa stąd odejść. Ponieważ odejście bez niej nie wchodziło w grę. Prędzej pozwoliłbym Silasowi ją zabić. Raz jeszcze wpatrzył się w jej fioletowe oczy, przez kraty tuląc jej dłoń. Formalnie już ją straciłem. I wiem, że to jest złe. Wiem, że nie do mnie należy. Ale to nie ma znaczenia, dopóki mogę na nią patrzeć i widzieć, że dobrze się czuje – i dopóki mogę ją stąd zabrać. Kogo oszukiwał? Nox uzależnił się od wszystkiego, co sobą stanowiła Ridley Duchannes, i oboje o tym wiedzieli. Stała się jego narkotykiem.
ROZDZIAŁ 27: RIDLEY Powerslave Potrzebuję go. Wyciągnąwszy rękę, Ridley mogła czuć jego obecność – pulsowała w niej wędrująca między nimi energia, odmienny rodzaj odlotu. Taki, którego potrzebowała niemal tak strasznie, jak infuzji. Niemal. Kiedy jestem z Noxem, jestem mocniejsza i bardziej świadoma mojej własnej mocy. Podobieństwa się przyciągają. Moc potrzebuje mocy. Może chodziło tu o DPM, a może o coś po jego matce syrenie – pewności nie miała. Wiedziała tylko, że przebywanie z Noxem czyni ją bystrzejszą i baczniejszą. Czyniło ją silniejszą wersją jej nowego ja i właśnie tego teraz potrzebowała. Właśnie jego potrzebowała. Oczy Noxa wnikały w jej wzrok. – Rid, myślę, że powinniśmy się stąd zabierać. Wiem, że chcesz tej następnej fuzji, ale mam złe przeczucia. A i tak już jesteś wystarczająco mocna. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Nie da się być nazbyt mocnym. To tak, jakby powiedzieć, że można być nazbyt bogatym lub nazbyt pięknym. Zawsze może być więcej. Zagryzł wargi, co sprawiło, że Ridley miała ochotę znów się z nim całować. I znowu, i znowu. Co we mnie wstąpiło? Kiedy coś takiego czułam do chłopaka?
Do Obdarzonego? Innego niż Link, pomyślała wbrew sobie. Który nie był mój? Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, i zaczynała wątpić, czy kiedykolwiek wiedziała, co jest dla niej najlepsze. Chcę, czego chcę. Ale właściwie, co to teraz znaczy? I kim jestem, żeby odrzucać osobę, którą byłam przedtem? Przez te wszystkie lata? Nawet jeśli wiem, że to Nox jest teraz dla mnie najwłaściwszy. Nabrała tchu. Nie było chwili, by nie szacowała swoich możliwości. Prędzej czy później będzie musiała podjąć decyzję. Ale ten moment jeszcze nie nadszedł. – Niedługo się stąd zabierzemy – przypomniała mu. – Zobaczysz. Usłyszała kroki na korytarzu. – Ćśśś. Ktoś idzie. Chwilę później Ridley ujrzała gangsterki Silasa. Przysunęła się do krat, a Silas natychmiast się odsunął. On się mnie boi. Uśmiechnęła się. – Zaskoczyło mnie, kiedy weszła – powiedziała Ridley. – Nie chciałam jej skrzywdzić. Przyszła kolej na uśmiech Silasa. – Oczywiście, że nie chciałaś. Nie dostroiłaś się jeszcze do swoich nowych mocy. – Silas znów podszedł do celi Ridley. Z czasem do tego dojdzie, a jeśli nie, to od czasu do czasu ktoś ucierpi. – Śmiertelnicy, rozumiem. Ale Obdarzeni? Doprawdy, na starość, Silasie, serce ci lodowacieje. – Ridley pokręciła głową. – Dla mnie się nie różnią. Jest to, czego chcę, i to, co staje mi na drodze. – Wzruszył ramionami. – Dopóki ktoś pracuje ze mną, nie ma problemu. Kiedy jednak przestaje… – Znów wzruszył ramionami. – Po co komu ktoś taki?
Ridley kątem oka zauważyła Noxa podchodzącego do drzwi swojej celi. – Kupa łajna z ciebie, Silasie, wiesz o tym? Obaj wiemy, że nie obchodzi cię ani Ridley, ani nikt inny. Jeśli ucierpi przez to, co jej zrobiłeś… – Daj spokój, Nox. – Ridley weszła mu w słowo. – Silas niczego nie robi bez mojego pozwolenia. Zmrużyła oczy i wbiła je w Silasa. W górę krat popełzły węże, języki w ich paszczach śmigały o centymetry od szyi inkuba. Zaczęła się tym bawić i to ją zaniepokoiło. – Nie zapominaj, kto tu rządzi, Silasie, bo znów będę musiała ci to przypomnieć. – To nie ja siedzę w celi – odparł głupio Silas. Drzwi celi Ridley otwarły się gwałtownie. Kiedy wychodziła, Silas znów odleciał w głąb tej klitki, która kiedyś była jej więzieniem. – Lepiej to przemyśl. Silas przewrócił oczami, sięgając do kieszeni, by wyciągnąć stamtąd cygaro. Odciął jego koniec i zapalił tego barbadosa, powoli się nim zaciągając. Gdy wydmuchnął cienką smużkę dymu, węże się zwinęły. – Oczywiście, moja droga, nikt tu nic nie zrobi bez twojej zgody. Mam więc twoją zgodę? – Słucham? Ridley starała się zignorować podniecenie na myśl o tym, co zaoferuje jej Silas. – Pora na kolejną infuzję. – Zawahał się. – Chyba, że nie chcesz kolejnej. W takim razie zajmę się nową pacjentką. – Nie – powiedziała Ridley głośniej, niż zamierzała. – Chcę powiedzieć, że jestem gotowa. – Wyciągnęła rękę i poklepała go po policzku. – Tylko się zachowuj. Jedynie o to proszę. Zrobisz mi infuzję i będzie po wszystkim, zanim się obejrzysz. – Jak to między partnerami – powiedział, siląc się na uśmiech. – Właśnie – skłamała, czując, jak moc buzuje jej w żyłach.
Silas otworzył celę i podał jej ramię. – Idziemy? Daj temu człowieczkowi poczuć się ważniakiem. Albo i nie. Weź od niego, co chcesz, i tyle. Ridley obrzuciła wzrokiem to jego ramię, po czym go wyminęła. Nie interesowały jej teatralne gesty Silasa. Chciała tego, co czekało na nią w laboratorium – i niczego innego. – Rid, nie rób tego, proszę – błagał Nox, wyciągając rękę przez kraty. – Nie potrzebujesz tego. Ależ potrzebuję, pomyślała. Nade wszystko. Ty też tego we mnie potrzebujesz. W ten sposób będę mocniejsza, a jedynym, czego będziemy potrzebować, jest moc. Tego jednak nie powiedziała na głos. Jedynie uśmiechnęła się do niego. – Będzie dobrze, kochanie. Zobaczysz. Wrócę, zanim się obejrzysz. – Kocham cię taką, jaka jesteś – zawołał. W ułamku chwili się zarumienił, a Ridley pojęła, że te słowa, jak to słowa, po prostu mu się wymknęły. Uśmiechnęła się. – Ale ja nie. Zignorowawszy to, jak zwiesił ramiona, poszła za Silasem w głąb korytarza. – Jakiego typu moc dostanę tym razem? – spytała, drżąc z niecierpliwości. Silas rzucił na podłogę do połowy wypalone cygaro za pięć setek. – Zamierzałem zrobić ci niespodziankę. Ridley się rozluźniła. Uwielbiała niespodzianki. Niespodzianki i moc nienależącą do niej. Możliwe też, że po raz pierwszy w życiu również chłopaków z kręgów Obdarzonych.
ROZDZIAŁ 28: LINK At War with Satan Angelique dziarsko przeszła przez salę i wyrwała Liv fiolkę. Przeczytała etykietę – tę informującą, że moce kataklistki płynące w jej żyłach pochodzą od Sarafine Duchannes. Odrzuciła w tył głowę, chłoszcząc powietrze czerwonymi lokami, i zaniosła się śmiechem. – Macie pojęcie, co to oznacza? – Owszem. Jesteśmy w dupie – wymamrotał pod nosem Link. Ale Angelique jeszcze nie skończyła. – Większość Obdarzonych uważa Sarafine Duchannes za najpotężniejszą Istotę Ciemności, jaka kiedykolwiek istniała. Jej moce były legendarne. To ostatnie spostrzeżenie raptownie pomogło Liv otrząsnąć się z szoku, w który najwyraźniej wpadli też jej przyjaciele. – Już o tym wiemy, idiotko. John zerknął na Liv. – Jakim cudem Silasowi udało się na tak długi czas zachować moce Sarafine, skoro ona nie żyje? Wydawało mi się, że po to trzyma Obdarzonych w tych kokonach, by gdy będzie gotów, odebrać im moc i wstrzyknąć ją komuś innemu? Angelique zaś te moce otrzymała… ile czasu temu? Parę tygodni? Liv pokręciła głową. – Nie pojmuję, jak tego dokonał. Wiem tylko, że moce powinny były umrzeć wraz z Sarafine. Link wciąż jeszcze próbował oswoić się z faktem, że wewnątrz stojącej trochę ponad metr od niego kataklistki kryje się jakaś cząstka morderczej ciotki Ridley. – Ethan był świadkiem jej śmierci – powiedział. Floyd dotknęła jego ramienia.
– Ona nie żyje, prawda, Liv? – Tak. – Liv omal się w tym nie zagubiła. – Zdecydowanie nie żyje. Ethan bardzo wyraźnie dał to do zrozumienia. – Wzięła głęboki oddech i spojrzała na Linka. – Cokolwiek zrobił Silas, dokonał tego bez Sarafine, a przynajmniej bez niej żywej. Teraz, już znając prawdę, Link uświadomił sobie, że już wcześniej niejedno ją sygnalizowało. Sposób, w jaki Angelique rozluźniała palce, zanim się nimi posłużyła… I to, że tuż zanim je rozprostowała, trzepotała nimi dokładnie tak, jak Sarafine… Żądza krwi i nawet to wymądrzanie się – wszystko pasowało do tego, jak Link zapamiętał Sarafine Duchannes. Istotę tak głębokiej Ciemności, że spaliła swój własny dom, w którym przebywali jej mąż i córka. Lena, córka, którą Sarafine usiłowała zabić, ileż to razy? Link już dawno temu stracił rachubę. Boże, co pomyślałaby sobie Lena? Link nie zamierzał jej wcale o tym mówić. Angelique zerknęła na rozjarzone kokony. – Cóż, to niewątpliwie jakoś mnie oświeciło, ale muszę jeszcze odwiedzić trochę miejsc i trochę ludzi zabić. – A przynajmniej nam powiesz, gdzie mogą trzymać naszych przyjaciół, jeśli ich tu mają? – spytał Sam. – Jesteś nam to winna. – Właściwie to nie jestem wam nic winna. – Angelique od niechcenia machnęła ręką. – Ale i nie jestem bez serca. Jedynie nie do powstrzymania. Link ruszył do drzwi po drugiej stronie sali, przez którą tu weszli. Chciał jak najszybciej uciec od tych upiornych kokonów, Angelique i jej krwi – czy czegoś tam innego – od Sarafine. Jedyną osobą, która pragnęła tego może nawet bardziej od niego, był John, który teraz niemal następował mu na pięty, ciągnąc za sobą Liv. Jak tylko weszli na korytarz, wyprzedziła ich Angelique. – To miejsce jest większe, niż się wydaje. Silas ma swoje prywatne sale laboratoryjne, a cele są w lochu.
– To tu jest loch? – Necro aż się wzdrygnęła. – Tak to nazywałyśmy – odparła Angelique, nim znów zwróciła się do Linka. – Jeśli jest tu twoja przyjaciółka, prawdopodobnie tam ją trzyma. Ale znam tylko drogę do cel i sali, w której robił mi infuzje. Infuzje. Cele. Tylko to chodziło Linkowi po głowie, gdy szli za Angelique przez lśniący bielą korytarz i kamienną klatkę schodową, wiodącą pod budynek, ku równie kamiennym korytarzom. – Teraz rozumiem, czemu nazwały to lochem – szepnęła Necro. – Ćśśś – powiedział John. – Coś słyszałem. Sam skinął głową. – Ja też. Brzmiało jak głos dziewczyny. Linkowi więcej nie było trzeba. Pognał przez tunel, waląc w kamienną posadzkę swoimi chuckami. Rid, już nadchodzę. Po chwili zobaczył żelazne kraty i rzędy cel. Ale gdy dopadł do pierwszej z nich i zajrzał do środka, jego zapał opadł. Od drzwi celi odskoczyła jakaś ładna brunetka i zaraz skuliła się w kącie. – Hej, nic wam nie zrobię. – Próbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił. – Nie należę do typów Silasa. Szukam tu mojej dziewczyny. Na imię ma Ridley. Widziałaś ją może? Dogoniła go Necro, akurat wtedy, gdy w celi obok ujawniła się kolejna dziewczyna. – Znamy ją – powiedziała tamta z rosyjskim akcentem. – To ta nowa. Link dopadł do krat. – Tak. Właśnie ta. Gdzie ona jest? Nic jej nie jest? Przebiegł tunel, zaglądając do każdej celi. Pełne były dziewczyn, Ridley jednak nie znalazł. – Widzę, że odkryłeś Menażerię – powiedziała Angelique, dołączywszy do nich. Liv, John, Floyd i Sam, którzy zostali nieco
w tyle, coś szeptali do przerażonych więźniarek. – Wygląda na to, że Silas wszystkie przeniósł. – Angelique? To ty? – Kolejna dziewczyna zbliżyła się do krat, wyciągając szyję, by lepiej widzieć. Kataklistka podeszła do jej klatki. – Drew. Miło widzieć, że jeszcze żyjesz. Na twarzy Drew pojawiła się ulga. – Wierzyć się nie chce, że wróciłaś po mnie. Inne dziewczyny też już stawały przy drzwiach swych cel. Angelique zakryła usta palcami, jakby próbowała powstrzymać śmiech. – Nie wróciłam po ciebie, Drew… ani po żadną z was – oznajmiła, rozglądając się wokoło. – Wróciłam tu dla siebie. Ale fajnie was widzieć. Necro natarła na Angelique, z każdą chwilą coraz bardziej przypominającą Linkowi Sarafine. – Nie możemy ich tu zostawić jak jakichś zwierząt. – Umowa nie obejmowała uwalniania ludzi, nekromantko. – Angelique już szła w głąb korytarza. – W życiorysie niepotrzebne mi bohaterstwo. To znów są złote kule. Nie moja bajka. Necro spojrzała na Linka. – Ja się bez nich nie ruszę. Obok Linka przepchnęła się Floyd, stając u boku przyjaciółki. – Ja też nie. – Jakoś was wyciągniemy – zapewnił Link, patrząc na Rosjankę za kratami. – Wolałbym nie musieć pytać, ale wiesz może, gdzie Silas trzyma Ridley? Muszę ją odnaleźć. Dziewczyna potrząsnęła głową. – Przez jakiś czas wszystkie miałyśmy cele koło siebie. Potem Silas nas przeniósł. – Ale zrobili to po nocy, gdy było tak totalnie ciemno, że nie widziałyśmy, dokąd nas zabierają – dodała inna dziewczyna, owa Drew. – Sądzę, że Silas nie chce, by ktoś jeszcze mu uciekł. Link zerknął w głąb tunelu, na oddalającą się coraz bardziej
Angelique. Nie chciał zostawiać tu tych dziewczyn, ale musiał odszukać Rid. A kataklistka, przynajmniej w jakiejś mierze, znała ten teren. – Idźcie. – Floyd pchnęła go w tamtą stronę. – Znajdźcie Ridley. Necro i ja zajmiemy się tymi tutaj. – Mogę zostać i kolejno je przepodróżować – zaproponował John. Necro potrząsnęła głową. – Link może cię potrzebować. Ty i Liv idźcie z nim. Nam pomoże Sam. Damy sobie radę. – Ale jak…? – zdumiała się Liv. – Otwarło się w życiu kilka zamków – odparła z zakłopotaniem Floyd. – Więzienie to dla mnie nie pierwszyzna. Sam uśmiechnął się szeroko. – A ja trochę drzwi już powyrywałem z zawiasów. – Floyd i ja jesteśmy w końcu Istotami Ciemności – dodała Necro. – Nie powinieneś więc chyba pytać o szczegóły. Lećcie już. – Popchnęła Linka mocnym kuksańcem. Link poczuł, że kocha tę dziewczynę. Necro była prawdziwą przyjaciółką, obok Ethana najlepszą, jaką w życiu miał. Nie wiedział, jak to powiedzieć, miał jednak nadzieję, że ona i tak to wie. – Dzięki – powiedział więc. Trochę mało, nie miał jednak pomysłu, co dodać. Zamiast tego pognał za Angelique. Wpadając za nią w drzwi, Link pojął, że bywają sprawy gorsze od nieprzytomnych obdarzonych zwisających z sufitu niczym marionetki na magicznych sznurkach, czy od Menażerii dziewcząt pozamykanych w klatkach. Bo oto spotkało go coś gorszego. Silas Ravenwood. – Cholera – wypsnęło się Linkowi, zanim zdążył wstrzymać oddech. Wybitnie nie miał ochoty trafić do jakiegoś kokona dla hybrydowych inkubów. – Nie żałuj sobie – szepnął John. Silas zmrużył oczy, a czwórka osłaniających go z obu stron
Ciemnorodzonych – łącznie z Rzeźniczką Chloe – też nie wydawała się uszczęśliwiona ich widokiem. Angelique pewnym krokiem ruszyła w kierunku inkuba krwi. – Silas – zamruczała. – Cóż za niemiła niespodzianka. Silas zapalił cygaro, starając się wyglądać na choć w połowie tak rozluźnionego, jak z natury swej była Angelique. – Trudno mówić o niespodziance, skoro włamaliście się do moich laboratoriów. – Mamy rachunki do wyrównania, a to nie moja wina, że zaangażowałeś… – kataklistka zgromiła wzrokiem Chloe – nieskuteczną ochronę. Chloe rzuciła się ku Angelique, usiłując zacisnąć rękę na krtani Istoty Ciemności. Angelique starczyło jedno strzepnięcie palcami, by Ciemnorodzona zamarła, krzywiąc się, gdy jej ręka cofnęła się wbrew jej woli. – Proszę, proszę – powiedziała Angelique. – Jeśli nie chcesz, bym sprawiła, że dla nas zatańczysz, sugeruję więcej opanowania, panno Boucher. Silas zrobił wielkie oczy. – Chloe opowiedziała mi o twoich niezwykłych zdolnościach. Mimo to nigdy bym nie uwierzył. – Możliwe, że brak ci wyobraźni, Silasie. – Angelique zacisnęła dłoń, uwalniając Ciemnorodzoną. – Chociaż twoja praca nade mną, a także mała kolekcja gąsieniczek, którą masz w laboratorium, może budzić podziw. Szkoda, że ich nie doczekasz. – Ani trochę cię to nie ciekawi? – spytał Silas. Liv pokazała mu książkę z notatkami laboratoryjnymi. – Wiemy dokładnie, co próbujesz robić. Wypompowywać z Obdarzonych ich moce i wstrzykiwać je potem innym Obdarzonym… – Próbuję? – Silas uniósł brew. – To znacznie więcej niż próby, ty durna śmiertelniczko. John ruszył na Silasa, ale Angelique podniosła rękę, dając znak, by stanął. – Oj, oj, Silas ma być mój, zapomniałeś?
Inkub krwi dopiero teraz zauważył Johna. Tak był skupiony na Angelique, że na resztę towarzyszących jej osób prawie nie zwrócił uwagi. Teraz Silas wymierzył w Johna upierścieniony palec. – Ty! Jak śmiesz nachodzić moją rodową posiadłość? Wychowaliśmy ciebie… – Wychowaliście? – warknął John. – Eksperymentowaliście na mnie. Silas zacisnął szczęki, w oczach miał teraz mord. – Właściwie to tresowaliśmy cię jak zwierzę, którym jesteś. Hodowaliśmy jak psa. I zanim ta noc dobiegnie końca, jak z psem z tobą skończę. Pożałujesz, że zabiłeś mojego prapradziada Abrahama. – Halo, halo? – Link podniósł rękę jak w szkole. – Technicznie rzecz biorąc, to ja go zabiłem. John położył rękę na jego ramieniu. – Obaj to zrobiliśmy. To był efekt współpracy. – Wszystko to jest bardzo interesujące – ziewnęła Angelique. – A gdy mówię interesujące, myślę nudne. – Podniósł się wiatr, rozwiewając jej włosy tak, że wydawały się ognistą aureolą. – Ale mamy tu z Silasem pewne niedokończone sprawy. – Odwróciła się do niego. – Takie, których zakończeniem będzie twój trup na podłodze. Co więc powiesz na odrobinę ognia i krwi? – Strzeliła knykciami, przygotowując palce do działania. – Po to mnie przecież taką uczyniłeś? – Angelique, czuję się urażony. – Inkub położył dłoń na piersi. – Tę próbkę mocy Sarafine Duchannes zebrałem rok temu i od tamtej pory przez cały czas ją oszczędzałem. Czekałem na odpowiednią Obdarzoną, na kogoś zasługującego na ten dar. – Nie prosiłam o żadne dary – wysyczała. – Tak samo, jak nie prosiłam o to, by mnie uprowadzono i trzymano w celi. Ani o bycie zmuszaną do wykorzystywania mych mocy, gdy wypożyczałeś mnie swoim wstrętnym kompanom z Syndykatu. Silas rzucił cygaro i zdusił je jedną ze swych gangsterek. – Tu się mylisz. Moce Sarafine są darem. Początkowo
próbka, którą zdobyłem, miała posłużyć celom badawczym, ale jak tylko uświadomiłem sobie, jak wielkie są jej moce, co potwierdzał choćby fakt, że aby dorównać sile tak małej próbki, musielibyśmy u innej Istoty Ciemności dokonać pełnej ekstrakcji, nie mogłem ich zmarnować. Angelique podeszła bliżej, zatrzymując się trochę ponad metr od niego. – Uznam to za zapłatę za usługi, które już wyświadczyłam. Na więcej nie licz. – A gdybym tak zaoferował ci coś cenniejszego od zemsty? – Silas, o krok od śmierci, zachowywał taki spokój, że działał tym Linkowi na nerwy. – Co on wyprawia? – szepnął. Liv nie spuszczała oczu z inkuba. – Dogaduje się. Angelique jednak nie wydawała się tym zainteresowana. – Nie ma nic cenniejszego niż zemsta. – A moc? – podsunął Silas. – Już ją posiadłam – skontrowała. – Dzięki tobie w moich żyłach płynie moc najpotężniejszej kataklistki wszech czasów. Dała mi władzę nawet nad tą nową rasą tak podobno odpornych istot ponadnaturalnych. Czego więcej może chcieć kobieta? Silas przysunął się bliżej do Istoty Ciemności, prawdopodobnie szykującej się już, by go zabić. – Parę rzeczy przyszłoby mi do głowy. Imperium. Moce tak potężne, że nikt, łącznie z innymi obiektami moich prób, nie byłby w stanie ciebie tknąć. Informacje o pełnym zakresie mocy Sarafine Duchannes. Angelique przekrzywiła głowę, jakby się zastanawiała. – Nie słuchaj go – powiedział Link. – Jemu chodzi tylko o to, by ratować swoją żałosną dupę. Silas zignorował go, ani na chwilę nie odrywając swych czarnych oczu od Angelique. – O, jeszcze jedno. – Odczekał chwilę. – Co powiesz na nieśmiertelność?
ROZDZIAŁ 29: LINK Bringin’ on the Heartbreak Link zbyt często wpadał w tarapaty, by nie poznać, że siedzi w nich po uszy. W chwili, gdy Silas wymówił słowo nieśmiertelność, sprawa przybrała nowy obrót. Wyraz twarzy Angelique uległ zmianie, miejsce gniewu i żądzy krwi zajął inny rodzaj pożądania – rozbudzonego szansą na oszukanie śmierci. Komu się marzy umieranie? Kto marzy o tym, by gdzieś w ziemi obrócić się w proch, zapomniany przez tych, którzy żyją? Nawet Link potrafił zrozumieć tę tęsknotę. Jeśli Silas nie kłamał. Ale niezależnie od tego, gdyby Silasowi udało się zaszczepić jej tę myśl, Link i jego przyjaciele z miejsca znaleźliby się na straconej pozycji. Link przechylił się do Liv i Johna. – Musimy stąd wiać. Liv skinęła głową i otwarła dłoń, żeby Link mógł przeczytać, co na niej napisała. Nie żyjemy – Spotkajmy się przy myjni – szepnął Link do Johna, a ten przytaknął. Silas zakasał rękawy. – To umowa stoi? Angelique przerzuciła włosy przez ramię. – Chcę poznać szczegóły. Nie widziałam w twoim laboratorium żadnego serum nieśmiertelności. Mogę więc wnosić, że to tylko gadanie. – To nie jedyne moje laboratorium, ani nie największe. Co
powiesz na palmy? Na gwiazdy filmowe i plażę? Mówi o Los Angeles. Angelique wskazała Rzeźniczkę Chloe. – Musimy zabrać twoją sunię? Jest irytująca. Chloe łypnęła na nią. Liv podała rękę Johnowi, a Link przesunął się bliżej Lucille. Silas machnął głową w stronę Linka i jego przyjaciół. – Sam nie wiem. Ty zamierzasz wziąć swoje pieski? Angelique obejrzała się, jakby zapomniała, że wciąż tam stoją. – A rób z nimi, co chcesz. Odeszła. Link wytrzeszczył oczy, ale jej już nikt nie byłby w stanie zatrzymać. Chloe uśmiechnęła się, natomiast John skinął głową, mocno trzymając Liv za rękę. Link zgarnął z ziemi Lucille i rzucił się w podróż szybciej niż kiedykolwiek przedtem. *** Link i Lucille przebili się przez ciemność i rąbnęli o podłogę. Lucille wylądowała na łapach, Link jednak nie miał tyle szczęścia. Przetoczył się na bok, policzek wciskając w beton. Byli znowu na korytarzu, ale Link nie widział tu drzwi z pasami plastikowej folii, kojarzącymi się z myjnią samochodową. Cholera. Po chwili pojawił się John z Liv. – Niepokoiłem się, że ci się nie udało – powiedział John. – Myjnia jest tam dalej. Lucille przeszła obok niego, ledwie obdarzywszy go spojrzeniem, i nagle zerwała się do biegu, jakby ją zjawa goniła. – Gdzie ona leci? – Link potrząsnął głową. Marzyło mu się jedynie, żeby znaleźć Ridley i opuścić to miejsce. Kiedy skręcili za róg, zauważył kolejne kamienne schody, prowadzące na dół. – Te
na pewno prowadzą do lochu. Gdy zeszli nimi na sam dół, Link dostrzegł na końcu przejścia kolejny rząd zakratowanych drzwi. Rid? Rzucił się ku celom, nie licząc się z tym, kogo może zastać po ich drugiej stronie – Ciemnorodzonych, inkuby, czy złotookie Istoty Ciemności. Jedyną osobą, której się nie spodziewał, był facet, gapiący się na niego stamtąd. Lennox Gates. – Co ty tu robisz, Link? – W głosie Noxa słychać było zatroskanie. Zatroskanie i wiele innych rzeczy, których Link nie miał teraz czasu rozszyfrować. Zwłaszcza że odebrało mu mowę. Czy rzeczywiście całą tę wyprawę odbyłem po to, by uwolnić tego szmalcownego gogusia? Link rozejrzał się wokoło. Myśleć mógł jedynie o odnalezieniu Ridley, to zaś wymagało porozmawiania z Noxem. Podszedł do jego celi. – Gdzie jest Rid? Widziałeś ją? No już. Powiedz, że tak. Powiedz, proszę, że tak. Nox chrząknął. – Jeśli chodzi o Ridley… Podeszli do nich John i Liv, i John położył rękę Linkowi na ramieniu. – Co z nią? – wykrztusił Link z wysiłkiem. – Czy żyje? – Oj tak, przepraszam. Nie chciałem, żebyś myślał, że nie. Nox potarł twarz dłońmi. Zdawało się, że to, co próbuje przekazać Linkowi, nie może mu przejść przez gardło. – Nic jej nie jest? – spytała w końcu Liv. – Silas ją jakiś czas temu zabrał. Powiedział, że zabiera ją do jednego ze swoich osobistych laboratoriów. – Nox wyglądał tak, jakby miał się zaraz porzygać. – Czemu miałby ją tam zabrać? – Link złapał za kraty, żałując że nie potrafi ich tak wyrwać jak Sampson. Gdzieś w głębi wiedział już, co Nox mu zaraz powie.
Nox gapił się w podłogę. – To jedno z tych miejsc, gdzie przeprowadza swoje… – Eksperymenty – dokończył Link. Nox przytaknął. – Rid wiele przeszła. Ona się… zmieniła. Nie wiem, jak to lepiej wyjaśnić. – Spojrzał na Linka. – Ja tego nie zrobiłem ani tego nie chciałem. Powinieneś to wiedzieć. Czemu on mi to mówi?, zastanawiał się Link. Czemu się nie zamknie? John rzucił spojrzenie na schody. – Ktoś nadchodzi. Link napiął mięśnie. Po tym, co właśnie usłyszał od Noxa, gotów był kogoś zabić. W chwilę później do tunelu zbiegła niespiesznie Lucille, a za nią Necro, Floyd i Sam. – Nox! – Floyd podbiegła do celi, jak tylko go zobaczyła. – Nic ci nie jest? Liv sięgnęła wzrokiem za plecy Sama. – Gdzie są dziewczyny? – Wędrują już daleko stąd – odparła Necro, z uśmiechem dumy wskazując na Sampsona. – Sam trochę pomógł. – Jak wam się udało wyprowadzić je tak szybko? – spytała Liv. – Wpadliśmy na starszą panią, która znała Noxa – wyjaśniła Necro. – Powiedziała, że pomogła mu się tu dostać. To pani… Blackwell? – Blackburn – poprawił ją Nox. – Przypuszczam, że szukała sposobu, jak im pomóc, ale nie potrafiła otworzyć cel. – Sam wzruszył ramionami. – Jak się uporaliśmy z tym punktem programu, poleciła, żebyśmy poszli ci pomóc. – To stara przyjaciółka – powiedział Nox ze smutkiem. – Wszystko jej zawdzięczam. Link nie musiał pytać, w jaki sposób Necro, Floyd i Sam ich odnaleźli, bo przecież widział, że zeszli za Lucille. Pamiętał, jak podbiegła, ledwie zakończyli podróż.
Necro rozejrzała się wokoło. – Gdzie jest Ridley? Link spojrzał na Noxa. – Ty im powiedz. – Silas wstrzyknął jej moce iluzjonistki i nie mam pojęcia, co jeszcze. – Nox potrząsnął głową i popatrzył na Linka. – I to ją zmieniło. – Jak ją zmieniło? – Link spodziewał się odpowiedzi od tego bogatego chłopaczka, wcześniej udzielił jej jednak ktoś inny. – Ja powiedziałabym, że na lepsze. Pomyśl o tym jak o metamorfozie. Link wykonał w tył zwrot. Szła ku nim Ridley. Wszystko w niej wydawało się jakieś inne, a jednak znajome. Od zmysłowego głosu po wystudiowany wyraz twarzy była w pełni sobą, ale jakby mocniej to podkreślała. Jakby jakimś sposobem… była jeszcze bardziej Ridley. Tylko jedno zdecydowanie się zmieniło. Jej oczy. Złote oczy Istoty Ciemności, w które się tyle razy wpatrywał, wyróżniał teraz agresywny fiolet. Nieważne. To nadal Rid i nic jej nie jest. Link podszedł do niej, wziął w ramiona. Tak dobrze było być blisko niej. Była ciepła, pełna życia i miłości… Ale gdy ją puścił i znów spojrzał, znów wydała się inna. Tak wiele przeszła. Cud, że żyje. – Bałem się, Rid, że nie żyjesz. Nawet nie wiesz, jakie to szczęście cię widzieć. Zauważył, że dziwnie na niego patrzy, jakby wystraszona. Zignorował to jednak i zarzucił jej rękę na szyję. Ridley odrzuciło w tył, jakby oblał ją wrzątkiem. – Co to za smród? – Zasłoniła usta i nos, odchylając się od niego. – Zupełnie, jakbyś przywlókł tu rozkładającego się trupa. Link powąchał swoją pachę. Może się ze mną droczy.
A jednak sposób, w jaki wyciągała rękę, nie dopuszczając go do siebie, zdawał się temu przeczyć. – Nie wiem – powiedział Link. – W pewnym domu w Nowym Orleanie natknęliśmy się na trochę zjaw osób, które zostały tam zamordowane. Umiesz teraz wyczuwać umarłych? To chyba niezły odjazd. Na samą myśl o tym przeszły go wprawdzie ciarki, ale nie chciał sprawić jej przykrości. Powoli podeszła do nich Liv, uważnie przypatrując się Ridley. Gdy dzielił ją od Linka co najwyżej metr, Ridley zebrało się na wymioty i zatoczyła się, byle dalej od nich. – Od ciebie capi jeszcze gorzej niż od niego. Nie zbliżaj się. Proszę. – Ridley jedną ręką oparła się o ścianę i ciężko oddychała. Liv zamarła. – O rany. – Co takiego? – Link czuł, że umknęło mu coś ważnego. Liv cofnęła się i odciągnęła go za rękaw, dając Ridley więcej przestrzeni. – John – powiedziała, kiwając na niego. – Możecie tu z Sampsonem podejść? Obaj podeszli i zatrzymali się koło niej i Linka. – O co chodzi? – spytał John. Liv skinęła głową w stronę Ridley. – Podejdźcie tam. Sampson i John wymienili zdziwione spojrzenia, ale zrobili, o co prosiła. Oddech Ridley już się uspokoił, a na zbliżanie się hybrydy i Ciemnorodzonego niemal nie zareagowała. – Aresztujecie mnie? – zażartowała. John obejrzał się na Liv. – Zechcesz nam powiedzieć, co robimy? – Sprawdzamy w praktyce pewną teorię – odpowiedziała cicho. – Co za teorię? – spytał Link. – Co się tu u diabła dzieje, Liv? Czemu nie możemy podejść do Rid, nie narażając jej na
pawia? Liv odwróciła wzrok. – Myślę, że to dlatego, iż oboje jesteśmy śmiertelnikami – no, przynajmniej w jakiejś mierze. Linka ścisnęło w żołądku i przez ułamek chwili miał wrażenie, że też się porzyga. – To nie może być prawda. – Potrząsnął głową. – Rid, powiedz jej, że się myli. Ridley, wciąż zachowując dystans, niedbale przerzuciła przez ramię swe jasne, poznaczone różowymi pasemkami włosy. – Według mnie to ma sens. Tak to powiedziała, jakby prawie nic jej to nie obchodziło. – Ale co będzie z nami, Rid? Jak to naprawimy? – Linkowi ciężko było to przełknąć, czuł nawet, jakby się gdzieś zapadał. Stropiła się, unikając nawet jego wzroku. – Nie naprawimy. Owszem, było nam ze sobą dobrze, szalona pałko. Wszystko się jednak pozmieniało. – Rid, możemy coś na to wykombinować. Może istnieje jakieś antidotum czy coś w ten deseń. – Link wiedział, że uderza w ton proszalny, ale się tym nie przejął. Wszyscy odwrócili wzrok, jakby obserwowali wypadek samochodowy. – Skurczaku, nie łapiesz. Nie jestem już tą samą osobą. – No to kim jesteś? – Link był urażony i ogłupiały, ale chciał to zrozumieć. Nie po to tyle przeszedł, by nic z tego nie mieć. Ridley odwróciła wzrok. – Tak szczerze, to zbiera mi się na wymioty. Potrzebuję powietrza. Link pokręcił głową. – Nie wiem, co ci Silas zrobił, ale w głębi siebie wciąż jesteś tą samą dziewczyną. – Wątpliwe – odparła. – Sama nie wiem, czym jestem. Już nie. – Nigdy w życiu nie była bardziej szczera. Link przejechał ręką po swych sterczących kosmykach. – Ja wiem, kim jesteś. Jesteś tą dziewczyną, która zawsze
daje mi do wiwatu i nie pozwala się nazywać małą. Dziewczyną, która żyje po to, by dręczyć moją mamę, ale zawsze ma serce dla ludzi, na których jej zależy. Ridley wzruszyła ramionami. – O jakim dręczeniu tu mówimy? Opowiedz, bym mogła sobie wyobrazić. Uśmiechnęła się do niego, ale nie można było powiedzieć, że coś ich łączy. Już nie. Link sięgnął do kieszeni i wyjął coś, co zachował z przeszłości. Wiśniowy lizak. Wyciągnął go w jej stronę. – Dziewczyną, która kocha wiśniowe lizaki. – Nabrał tchu. – A także mnie. Uświadomił sobie, że zapewne ciężko byłoby jej podejść na tyle blisko, by odebrać lizak, położył go więc na podłodze i się cofnął. Ridley powoli tam podeszła, patrząc to na niego, to na lizak. Gdy w końcu wyciągnęła rękę w kierunku czerwono-białego opakowania, zastygła w bezruchu. Podniesie. Linkowi waliło serce. Ridley popatrzyła na niego – a potem na Noxa, który nawet nie myślał o tym, żeby się odezwać. Wydawało się wręcz, że wolałby być teraz gdziekolwiek indziej w świecie, byle nie tutaj. Ale liczyła się ta właśnie chwila. – Rid. To jedno tylko powiedz. Kochasz mnie? – spytał Link. Ridley nie odpowiedziała. Przełknął ślinę. – Kochasz mnie? Choć troszkę? – To było to samo pytanie, które Link zadał jej na autostradzie, gdy usiłowali uciec jak najdalej od Nowego Jorku. Przed wypadkiem. Ridley spojrzała mu w oczy i nadepnęła na lizak, miażdżąc go butem na platformie.
– Nie wiem. Nie sądzę. Już nie. – Nachyliła się do niego, zniżając głos niemal do szeptu. – Już nie ma we mnie niczego słodkiego, Skurczaku. – Co? – Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – Już nie chcę być słodka. Tamta dziewczyna przepadła. Umarła. Silas Ravenwood ją zabił. W tej jednej chwili cały świat Linka się zawalił. Umarło wszystko, o czym marzył – i na czym mu zależało – od dnia, w którym poznał Ridley Duchannes. *** Gdy John zabierał jego przyjaciół w podróż, z dala od tych laboratoriów i jak najdalej od Silasa, Angelique i Nowego Orleanu, Link miał wrażenie, że i w nim samym coś umarło. To, co najsłodsze. Ale nie przystał na to, by też się wynieść. Wyruszy w podróż, gdy będzie gotów. Na razie stać go było jedynie na to, by siedzieć samotnie w tej samej więziennej celi, w której zdruzgotała go Ridley Duchannes. Patrzył na więzienne kraty, na otynkowany sufit i na wątłe wąskie łóżko. Jak mógłbym ją winić. Kto wie, co jej tutaj zrobili? Nagle coś jeszcze przyciągnęło jego wzrok. Litery wydrapane na stoliku nocnym. LINK Napisała moje imię. Wtedy pojął, że Rid nie zapomniała o nim. Wykradziono mu ją i musi zrobić, co w jego mocy, by do niego wróciła. Dlatego, że Ridley Duchannes to moja dziewczyna. Nic nie zmusiłoby go, by o niej zapomniał, i poprzysiągł, że kiedyś i ona będzie z tą samą mocą jego pamiętać. I nie chodziło tu tylko o jakąś tam obietnicę.
W grę wchodziła Więź, silniejsza nawet od tej, którą oznaczał pierścień na jego palcu. Kiedy podniósł dłoń i przyjrzał się temu pierścieniowi, jarzył się on zielenią, pierwszy raz, od kiedy go oglądał. Bo właśnie złożył ślub. Którego spełnienia i ona z czasem doczeka.
ROZDZIAŁ 30: NOX Heaven and Hell Nox stał naprzeciw Ridley, wpatrzony w jej hipnotyczne fioletowe oczy – nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa. Wciąż jeszcze znajdowali się w pobliżu cel. Rid nie zgodziła się odejść z Linkiem i o ile Nox zdołał się zorientować, odczuwała fizyczny wstręt do tego, co było w nim śmiertelne. Tego zaś nie zdołałby zmienić. Nigdy w życiu. – Co się dzieje, kochanie? – Wsunęła palce w szlufki przy pasku Noxa. – Rid, jaką moc Silas podał ci tym razem? Na wspomnienie infuzji coś się w jej oczach tak roziskrzyło, że dla odmiany Noxowi zrobiło się niedobrze. Przypomniał mu się Chemik z tym jego Rozbłyskiem. Rid potarła nosem jego ucho. – To niespodzianka. – Musnęła wargami jego usta, sprawiając, że mógł myśleć jedynie o niej. – Lubisz moje niespodzianki, prawda? – Kocham w tobie wszystko, Rid. Wypowiadał słowa, które spodziewała się usłyszeć, choć czuł się z tym żałośnie. Tym bardziej, że odpowiadały prawdzie. Nawet teraz. Od zawsze. Nox pogłębił ich pocałunek i zatracił się w niej. – Przepraszam, że przeszkadzam – odezwał się jakiś głos tuż za nimi i Nox omal nie wyskoczył ze skóry. Odwrócił się. – Pani Blackburn? Co pani tu robi? – To, co trzeba – odpowiedziała. – To, co powinnam była przed laty zrobić dla twojej matki.
– Nox, kim jest ta pani? – spytała Rid. – Pracuje dla Silasa, a przedtem pracowała dla Abrahama. Znam ją od dziecka. Rid jedynie kiwnęła głową. – Nie mamy czasu na przedstawianie się sobie – powiedziała pani Blackburn. – Muszę was oboje stąd wyprowadzić. Silas zmierza do swego laboratorium w Los Angeles, wraz z jedną z tych Obdarzonych, na których przeprowadzał eksperymenty. – Potrząsnęła głową. – Powiedział, że uczyni ją nieśmiertelną. Ridley na dźwięk tego słowa poderwała głowę. – Ma pani pewność, że tak właśnie powiedział? Pani Blackburn się zjeżyła. – Może jestem stara, ale na pewno nie głucha. Oczy Rid rozbłysły, Noxa natomiast dopadło przygnębienie. Nieśmiertelność? Chyba ją to zauroczyło. *** Nox chwycił ją za rękę. – Daj spokój, Rid. Powiedziałaś, że się stąd zabierzemy, jak… Wiesz sama, jak już będzie po wszystkim. Ridley obdarzyła go szybkim całusem, a wokół jej szyi owinęła się żmija. – Tu już nic mnie nie trzyma. – Jak przejdziemy przez ochroniarzy Silasa? – zwrócił się Nox do owej wiekowej Obdarzonej. – Nie musimy. – Kucharka zmierzała w głąb korytarza, a Nox i Ridley nie odstępowali jej na krok. – Wyprowadzę was tunelem wiodącym wprost do domu. Wyjdziecie tą samą drogą, którą przyszedłeś, i traficie prosto na Milę. – Dziękuję ci – powiedział Nox. – Byłam to tobie winna. Tobie i twojej matce. – Istnieje tunel wiodący wprost do domu? – spytała Rid. –
Jest pani tego pewna? – Oczywiście, że jestem. A jak myślisz, kto pitrasi posiłki dla personelu badawczego Silasa? Pani Blackburn, zgodnie z obietnicą, przeprowadziła ich tajemnym tunelem, a kiedy dotarli do zewnętrznych drzwi w domu Silasa, pospiesznie uściskała Noxa. – Wiesz, że masz za zadanie bezpiecznie wyciągnąć stąd tę dziewczynę? – spytała szeptem. Potwierdził. Jedynie to mam w głowie. Jedynie to się liczy. Czy zostanie ze mną, czy nie. Ridley i Nox nie zatrzymywali się nawet na chwilę, dopóki nie znaleźli się w głębi tuneli, w bezpiecznej odległości od domu Silasa. Dopiero wtedy poczuli, że rzeczywiście mają jakieś szanse. Przyciągnął do siebie Ridley. – To dokąd chcesz się udać? Przekrzywiła głowę, jakby się zastanawiała. – Myślę o Los Angeles. Nox odniósł wrażenie, że ktoś przywalił mu w dołek. Los Angeles. To miejsce, gdzie Silas ma większe laboratorium i gdzie uda się jej załapać na większą działkę. – Słyszałaś, co mówiła pani Blackburn. Silas się wybiera do Los Angeles. Powinniśmy się trzymać jak najdalej od tamtych stron. Ridley przewróciła oczami. – Bez przesady. To wielkie miasto z mocną sceną muzyczną. Będziesz mógł tam otworzyć nowy klub, taki bez adresu, do którego będzie się można dostać, jedynie znając kogoś, kto może tam wprowadzić. – Rid, nie pasuje mi Los Angeles. Wybierz jakiekolwiek inne miasto. – Starał się mocno obstawać przy swoim zdaniu, choć czuł, że i tak grzęźnie w ruchomych piaskach. Ridley przybliżyła się do niego, swoimi fioletowymi oczami
odnalazła jego wzrok. – Ja chcę, żebyśmy byli razem, Nox. Nie chwytasz tego? To nasza szansa. – Tu jej mina stężała. – Ale wybieram się do Los Angeles. Wędrujesz ze mną czy nie? Nox pomyślał o swojej mamie – o tym, jak rozczarowałyby ją te wszystkie błędne decyzje, które podejmował… a także wszystkie złe rzeczy, które spowodował. W to wszystko znów się wplączę, jeśli się udam do Los Angeles. Nie mówiąc o potencjalnym uwikłaniu się w sprawy Silasa Ravenwooda i ciotki Ridley, psychopatycznej kataklistki. Ridley oferowała mu miłość, opakowaną w uzależnienie, którego nie potrafił pojąć. Ale pierwszy raz w życiu Nox dostał też szansę, by zacząć coś od nowa. By zniknąć, a potem zrobić to, co słuszne – stać się lepszym człowiekiem. Człowiekiem, z którego będę mógł być dumny. Był tylko jeden problem. Nie tylko Ridley padła ofiarą uzależnienia. Nox nie byłby w stanie bez niej przeżyć, tak jak nie przetrwałby bez tlenu. Podjął więc decyzję, która miała zmienić wszystko. Porzucił przejmowanie się, czy będzie lepszy, skupiając się zamiast tego na tym, by być człowiekiem, jakiego Ridley Duchannes pokochała – tym, z którym chciała uciec do Los Angeles. Tym, który, niewiele myśląc, zwabił do Nowego Jorku syrenę i jej naiwnego chłopaczka. Poczucie winy zostawił frajerom. A to ważne, dokąd się wybieramy? Póki mam ją dla siebie. Nox wziął Rid za rękę, splatając jej palce ze swoimi. – To kiedy ruszamy? Uśmiechnęła się i wspięła na palce, by go pocałować. Nox poczuł, że ich przeguby oplata wąż. Że na zawsze ich wiąże.
POTEM Ridley O to tu chodzi. Są sytuacje, gdy dziewczyna siebie nienawidzi. Wiecie o tym. Kiedy podpuszcza faceta, z którym nie ma ochoty być. Kiedy udaje głupszą, niż jest, albo bardziej niewinną, w każdym razie taką, jaką sobie chłopak, którego pokochała, wymarzył. Kiedy musi opowiedzieć swojemu chłopakowi o tych wszystkich chłopcach, z którymi się wcześniej całowała lub kochała. Kiedy w jego oczach widzi to coś – to, że uważał siebie za tego jedynego i że od zawsze był tym jedynym. Ogromnie to nudne, ale takie jest życie. I w tym miejscu jednego powinniście się dowiedzieć. Ja nie jestem dziewczyną tego pokroju. Sądzę, że nader jasno to wyraziłam. Zawsze cię rozczaruję. Ciebie i każdego innego. Bo taką dziewczyną jestem. Taką, o której się plotkuje. Skandalem. Problemem. I dobrze mi z tym. Ale wiem też jedno – choć nie wiem, czy tego słuchasz ani czy cię to obchodzi – że był sobie kiedyś chłopak, który nazywał się Wesley Lincoln. I ja go kochałam, całym moim sercem, a może nawet częścią duszy. Wyobrażałam sobie przyszłość pełną domów i dzieci oraz całej reszty rzeczy, jakich nie miałam prawa sobie wyobrażać.
Kiedyś ofiarował mi pierścionek, a ja udałam, że oznaczał on dla mnie coś całkiem innego, niż naprawdę czułam. Ale takie życie to nie dla mnie. Teraz już to wiem. Nie jestem dziewczyną tego pokroju. Nie zasługuję na niego i nigdy zasługiwać nie będę. Należy mi się w zamian wiele innych rzeczy – niszczenie mężczyzn i chłopców – obracanie światów w perzynę – może nawet kres Nowego Porządku. Serce pewnej Istoty Ciemności. Chcę jednak, byście wiedzieli, tak między nami mówiąc, że coś straciłam. Że było coś, czego zawsze pragnęłam. Że było coś, czego, jak wiedziałam, nigdy nie będzie mi dane mieć. Że był pewien chłopak, zwyczajny chłopak, w którego włożyłam całe swoje serce. Bo teraz już nie mam serca. Oto moja historia. Mam nadzieję, że wasza skończy się inaczej, chociaż to wątpliwe.
PODZIĘKOWANIA Ekipa, która skupiła się wokół Niebezpiecznych istot, nader utalentowana i pełna zapału grupa ludzi, niezmordowanie pracowała też nad kontynuacją historii Ridley i Linka w Niebezpiecznym złudzeniu. Bez nich nie mielibyście dziś w rękach tej książki. Nasze agentki, Jodi Reamer (i wszyscy w Writers House, pracujący na rzecz Kami) oraz Sarah Burnes (i wszyscy w Gernert Company, troszczący się o Margie), udzielają nam wsparcia od chwili, gdy wyśnił się nam cykl powieści o niebezpiecznych istotach. Nasze redaktorki, Erin Stein (w przypadku Kami) i Kate Sullivan oraz Pam Gruber (dla Margie), tak samo jak nasza była redaktorka Julie Scheina, same zasługują na miano niezwykłych i niebezpiecznych istot. Jesteśmy przekonane, że cała Wasza czwórka dysponuje mocami Obdarzonych. Dziale wydawniczy, sprzedaży, redakcji, marketingu, reklamy, obsługi szkół i bibliotek, informatyczny, graficzny oraz korektorski Little, Brown Books for Young Readers, niezmordowanie pracujący na rzecz wszelkich Obdarzonych, Ridley i Link składają Wam podziękowania. SallyAnne McCartin i Jacqui Daniels z Mc Cartin Daniels PR wniosły w świat Niebezpiecznych istot energię i kreatywność. Dziękujemy wam za włączenie się w tę sprawę. Nasz zakulisowy zespół, a zarazem asystentki, Erin Gross, Chloe Palka, Nicole Robertson, Victoria Hill, Zelda Wengrod, Emma Peterson i Rachel Lindee, robił wszystko, od przepisywania i wyszukiwania informacji, poprzez pilnowanie naszego kursu (a także skoków w dygresje), po kibicowanie nam, zaś tłumaczka języka łacińskiego, May Peterson, zadbała, by zaklęcia rzeczywiście znaczyły to, co według nas miały znaczyć. Nasi czytelnicy, zaprzyjaźnieni pisarze, nauczyciele, bibliotekarze, księgarze i dziennikarze, a także przyjaciele z
mediów społecznościowych nadal byli z nami, tak jak od samego początku – i za to jesteśmy im ogromnie wdzięczne. A wszystko w naszym życiu możliwe jest dzięki miłości i wsparciu ze strony naszych rodzin. Kochamy Was bardziej, niż jesteśmy w stanie wyrazić. Aleksie, Nicku i Stello, Lewisie, Emmo, May i Kate: dla Was zachowujemy nasze najlepsze piosenki.