KAREN MILLER SKAŻONA MAGIA PREQUEL SERII KRÓLOTWÓRCA KRÓLOBÓJCA Przełożyła Izabella Mazurek
Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2017
Tytuł oryginału A Blight of Mages Copyright © Karen Miller 2011 Cover art © David Wyatt Design by Peter Cotton, LBBG Map by Karen Miller; styled by Darren Holt, HarperCollins Design Studio All rights reserved. Copyright © for the Polish translation by Izabella Mazurek, 2017 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2017 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl) Redakcja Ewa Wiąckowska, Katarzyna Kolowca-Chmura Korekta Barbara Turnau, Teresa Zielińska Opracowanie okładki i DTP Stefan Łaskawiec Opracowanie wersji elektronicznej
Wydanie I, Kraków 2017 ISBN 978-83-65534-45-3 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl
[email protected]
Dla wszystkich czytelników, którzy pokochali serię o magu. Dziękuję.
PODZIĘKOWANIA
Stephanie
Smith, Glendzie Larke, Mary GT Webber, Markowi Timmony’emu, Elaine i Peterowi Shippom, Ethanowi Ellenbergowi, Gregowi Bridgesowi, Abigail Nathan, zespołowi wydawnictwa Voyager.
Rozdział I
Czasami – zbyt często – Barl miała wrażenie, że tykanie zegarów doprowadzi ją do szału. Oczywiście nie tykały, gdy je konstruowała. A kiedy już były gotowe, tykały tylko na tyle długo, by udowodnić, że działają idealnie, i ani chwili dłużej. Potem pieczętowano je pomiędzy jednym tyknięciem a drugim i milczały, dopóki nie trafiły do nowego właściciela, a wówczas zamożny klient pracowni mógł z namaszczeniem wprawić w ruch mechanizm swojego obrzydliwie kosztownego zakupu. Mimo wszystko wciąż słyszała ten przeklęty odgłos. A może słyszę, jak odmierzają czas, który mi pozostał, jak przemijam i popadam w zapomnienie, w ostateczną, dźwięczącą ciszę. Przed Barl, na solidnym stole, który był dla niej niemal całym światem, leżał niedokończony mechanizm. Tym razem konstruowała zegar podróżny dla lorda Artura Trainta z Dystryktu Jedenastego, inspektora do spraw magów. W wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat była najmłodszym, najmniej doświadczonym magiem zegarmistrzem w tej pracowni. Zdaniem osób, które uważały się za lepsze od niej, powinna pokornie przyjąć do wiadomości, że została doceniona i spotkał ją zaszczyt. Tymczasem czuła się urażona. W krecich wąsach lorda Trainta było więcej artyzmu niż w całym jego próżnym ciele. Gdyby tylko ktoś pomógł mu stworzyć coś ambitniejszego. Gdyby tylko ktoś jej posłuchał, kiedy wyliczała niewykorzystane możliwości w banalnym projekcie inspektora. Ale przecież był wielkim lordem, jednym z ważniejszych członków siedemdziesięciu Rodzin Założycielskich, musiała zatem przełknąć jego brak gustu i przebojowości, ukorzyć się przed jego zwiędłą wyobraźnią, musiała… – Barl Lindin! Pracujesz czy się wałkonisz?
Miała ochotę odpowiedzieć: „jedno i drugie”. Mistrz Arndel, właściciel pracowni, pedantycznie przestrzegał jednak zasad etykiety i uprzykrzał życie każdemu próżnującemu magowi. Powściągnęła zniecierpliwienie, przez które tylko narobiłaby sobie kłopotu, i spojrzała na kościstą twarz człowieka pochylającego się nad stołem. – Mistrzu, zastanawiam się, czy moglibyśmy wrócić do dyskusji na temat projektu zegarka lorda Trainta. Może gdybyśmy… – Wrócić? – Arndel z niezadowoleniem uniósł wydatną brew. – Magu Lindin, jeżeli jeszcze raz poruszysz tę kwestię, wrócimy do dyskusji na temat tego, czy rzeczywiście nadajesz się do tego zadania. Naszym obowiązkiem jest spełnienie oczekiwań klienta, a nie własnych zachcianek. – Przepraszam – odparła ozięble. – Sądziłam, że mamy celować ponad te oczekiwania. Skoro można wskazać klientowi lepszy sposób… – Lepszy? – Arndel uniósł krzaczaste brwi. – Według czyjego osądu, magu Lindin? Sugerujesz, bym przedłożył twoje zdanie ponad osąd lorda Trainta? Skoro jego lordowska mość nie ma zdania? To tak, oczywiście. Ale tego nie mogła powiedzieć. A przynajmniej nie wprost. – Sądziłam po prostu, że… Arndel zmrużył mętnozielone oczy. – Magu Lindin, jak już mówiłem, nie wystarczy smykałka do magicznych przedmiotów, by mag mógł konstruować zegarki w mojej pracowni. Odnoszę jednak wrażenie, iż moje słowa padają na jałowy grunt. Barl poczuła rumieniec wypływający na policzki, wiedziała bowiem aż za dobrze, jak inni magowie cieszyli się, gdy mistrz okazywał jej niezadowolenie. Każda nagana od flegmatycznego Arndela była niczym podarek rzucony współpracownikom, którzy oburzali się z powodu tego, kim była: najlepszym magiem, jakiego w życiu widzieli. – Nie, mistrzu Arndel – powiedziała i opuściła wzrok, by nie widział rozgoryczenia płonącego w jej oczach. – Doskonale je rozumiem. – Czyżby? – głos Arndela był przesiąknięty sceptycyzmem. –
W takim razie najwyższa pora, by to udowodnić. – Uniósł palec w surowy, ostrzegawczy sposób. – Magu Lindin, przyznaję, że jesteś młodą osobą obdarzoną pewnym talentem, lecz nie mądrością czy rozumem, dzięki którym mógłbym pozwolić ci na ignorowanie życzeń stałego klienta. Nakazuję ci sporządzić zegarek zgodnie z wyobrażeniami lorda Trainta. Czyżby brakowało ci umiejętności do wypełnienia tego zadania? Nie, ty głupi nudziarzu, moje umiejętności się tu marnują! Miała ochotę wykrzyczeć te słowa tak głośno, żeby zerwać dach pracowni. Gdyby jednak krzyknęła, w nagrodę zostałaby stąd wyrzucona. Nie może tego zrobić Remmiemu. Choćby nie wiem jak ograniczona się tu czuła, zbyt wiele dla niej poświęcił, by mogła porzucić tę pracę. – Magu Lindin? – Arndel wypowiedział jej nazwisko znienacka, jakby huknął pięścią w stół. – Jesteś tu ze mną? Przez chwilę patrzyła na projekt banalnego zegarka lorda Trainta, starając się przybrać minę i ton głosu wyrażające służalcze posłuszeństwo. A później z powrotem podniosła wzrok. – Przepraszam, mistrzu. Chciałam tylko zaskoczyć lorda Trainta jakimś zachwycającym drobiazgiem. Gdy Arndel jeszcze mocniej zmarszczył czoło, od strony stojącego obok stołu roboczego rozległo się ciche parsknięcie Ibbithy Rannis. – Magu Lindin, musisz utemperować niefortunną skłonność do ekstrawagancji. Przedwcześnie rozwinięty mag to mag niebezpieczny. Rozważ moje słowa, zamiast na własną rękę wprowadzać zmiany w zamówieniu klienta. – Tak, mistrzu – powiedziała, po raz kolejny spuszczając wzrok. Płonęła w niej taka złość, że gdyby chciała, zdołałaby chyba podpalić tego głupca. I miałby za swoje, ale… Pogódź się z tym, Barl. Musisz się z tym pogodzić. Arndel kiwnął głową, nie do końca przekonany co do tej potulności. Któryś z magów uniósł dłoń, prosząc go o pomoc. Mistrz rzucił jej ostatnie, krytyczne spojrzenie i odpowiedział na wezwanie, ona zaś została ze swoją wściekłością, starannie ułożonymi na stole elementami i krystaliczną tarczą prozaicznego zegarka, który była zmuszona dokończyć. Lecz świadomość tego, jak mógł i jak powinien wyglądać, wciąż dźwięczała w jej krwi.
Traint to idiota. Arndel zresztą też. Skoro mistrz był zajęty, Ibbitha przysunęła się na swojej ławie na tyle blisko, by Barl usłyszała jej szept. – Serio, Barl? Nigdy się nie nauczysz, co? Oprócz Remmiego tylko z Ibbithą była związana na tyle, by mogła nazwać ją przyjaciółką. Koleżanka po fachu była w miarę utalentowana, choć jej wyobraźni czy ambicji brakowało dynamizmu, a w dodatku była więźniem konwenansów i nie śmiała kwestionować żadnych zasad ani ograniczeń nakładanych przez dorańską Radę Magów, Gildię Rzemieślników czy mistrza Arndela. Jak jakaś matrona. Właśnie taka była Ibbitha. Przyjaciółką z przypadku, nie od serca. Barl nigdy nie miała szczęścia do przyjaźni. Zaryzykowała i spojrzała na dziewczynę ukradkiem, mimo obaw przed gniewem pracodawcy. – Co za bzdura – odpowiedziała szeptem. – Codziennie się uczę. – Ale czego? – rzekła Ibbitha. – Musisz… Przeszywające spojrzenia gorliwie pracujących wokoło magów zabiły w Ibbicie zapał do prawienia morałów. Barl wcale nad tym nie ubolewała. Wróciła do pracy, choć właściwie w ogóle nie musiała się zastanawiać nad poszczególnymi zaklęciami i kontrpieczęciami, i dalej konstruowała żałosny zegarek lorda Trainta. Nudzi mi się. Tak bardzo mi się nudzi. Zasługuję na coś więcej. Kiedy pracownia opustoszała w czasie przerwy obiadowej, a przyjaciółki siedziały razem na stojącej w słońcu kamiennej ławie, w Ibbicie odżyły zapędy do prawienia kazań. – Musisz być ostrożniejsza, Barl – powiedziała, muskając usta serwetką. – I nie możesz być zachłanna. Mnie dopiero po niemal dwóch latach pozwolono konstruować zegarki na zamówienie. A tobie? Dostąpiłaś tego zaszczytu zaledwie po siedmiu miesiącach! Nie zadowala cię to? Polerując śliwkę o zieloną lnianą spódnicę, Barl powiodła wzrokiem po pozostałych magach w ogrodzie, po pudełku z jedzeniem, które stało obok niej na ławce. – A czy małe dziecko poprzestaje na raczkowaniu? Czy nie
próbuje stanąć na nogach, a potem chodzić i biegać? Ibbitha zmarszczyła perkaty nos. – Sama jesteś jak małe dziecko, jeśli sądzisz, że działając wbrew zasadom Arndela, dostaniesz to, czego chcesz. Poza tym z projektem lorda Trainta jest wszystko w porządku. Barl popatrzyła na nią z zastanowieniem. – Naprawdę tak sądzisz, co? – Tak – odpowiedziała poirytowana Ibbitha. – Po co miałabym to mówić, gdybym uważała, że jest inaczej? – Rzeczywiście – rzekła Barl i ugryzła śliwkę. Intensywnie fioletowy sok pociekł jej po podbródku. Po kolejnym gryzie skapnął także na spódnicę. Poruszyła palcami i za pomocą magii usunęła plamę, a potem obgryzła resztę słodkiego miąższu z pestki. – Nigdy cię nie zrozumiem, Barl. – Ibbitha utkwiła wzrok w koleżance. – Dlaczego nie możesz pogodzić się z obecnym stanem rzeczy? Zważywszy na twoje pochodzenie… – Odwróciła się z zakłopotaniem. Takich kwestii z reguły nie poruszano. Wystarczyło, że pozycja każdego rodu była powszechnie znana i każdy znał swoje miejsce na dorańskiej drabinie społecznej. Plotkowanie na ten temat było bardzo źle widziane. – Cóż. Sama wiesz. Barl przełknęła gorzki śmiech. O tak, wiedziała. Przecież codziennie tłukła głową w mur wzniesiony z ograniczeń związanych z pochodzeniem i pozycją oraz z tego, co wypadało lub czego nie wypadało robić osobie o jej statusie społecznym. – W każdym razie – dodała Ibbitha – co jest takiego strasznego w projekcie lorda Trainta? – Ibbitho… – westchnęła. – Skoro muszę ci tłumaczyć, to i tak nie zrozumiesz. Na policzki Ibbithy wystąpił rumieniec, a w zielonych oczach pojawił się błysk. Dziewczyna przesadnie wypracowanymi, oszczędnymi ruchami złożyła serwetkę. – Ach tak. No i klapa. Przez swoją niecierpliwość znowu narobiła sobie kłopotów. Remmie ciągle ją za to beształ. Odrobina uprzejmości nigdy nie zaszkodzi, Barl. Nikt nie lubi być uważany za głupca, nawet jeśli nim jest. Akurat Ibbitha nie była głupia, była po prostu
przyziemna. Pozostali rzemieślnicy grupkami zbierali się z ogrodu, bo krótka południowa przerwa właśnie dobiegała końca i czekało ich długie popołudnie z zębatkami, witrażami, ceramiką, tkaniem i szkłem. – Przepraszam, Ibbitho. – Barl w pokojowym geście dotknęła ramienia niby-przyjaciółki. – Nie to miałam na myśli. Chciałam powiedzieć, że… Ibbitha przygładziła serwetkę, którą ułożyła w opróżnionym pudełku na jedzenie. – Przestań, Barl. Powiedziałaś dokładnie to, co miałaś na myśli, więc nie obrażaj mnie, udając, że jest inaczej. – W porządku – odparła, posyłając pestkę w grządki kwiatów okalające ogród. – Powiem tylko, że zegarek lorda będzie wskazywał czas z precyzją i gracją wieprza usiłującego galopować po lodzie. Ten człowiek to prostak, Ibbitho. Nie ma za grosz wyobraźni. Trzeba przyznać, że zna się na mechanizmach, ale kompletnie nie pojmuje piękna i elegancji. – Postanowiła skorzystać z okazji i załagodzić sytuację. – W przeciwieństwie do ciebie na przykład. Ibbitha była zbyt zdumiona, by usłyszeć komplement. – Jak możesz w ogóle tak mówić, Barl? Lord Traint ma kuzyna drugiego stopnia, którego żona kandydowała do Rady Magów. Jego kuzyn trzeciego stopnia zaprojektował aż dwie fontanny w Elvado. A dziadek złożył do zatwierdzenia i opatentowania nowe zaklęcie. Co prawda zostało odrzucone, ale złożył. I ty nazywasz go prostakiem? W Barl aż zawrzało z frustracji, zapieczętowała więc swoje pudełko po jedzeniu, a potem ze zniecierpliwieniem pstryknęła palcami i zaklęciem przeniosła je do domu. – A co to ma wspólnego z jego zdolnościami? Żadne z tych osiągnięć nie jest jego zasługą, Ibbitho. – Jest inspektorem dystryktu! – Tylko ze względu na nazwisko. Założę się, że gdyby nazywał się inaczej, nie mógłby nawet dotknąć palcem inspektorskiej pieczęci. Artur Traint to chodzący dowód na to, że rodowe koneksje są cenione wyżej niż talent. Dlaczego tak jest? Dlaczego ty, ja czy którykolwiek inny mag nie mamy równych szans czy innych
przywilejów tylko dlatego, że mieliśmy pecha i nie urodziliśmy się jako członkowie Założycielskich Rodzin? – Oświadczam ci, Barl, że czasem pleciesz wierutne bzdury – odparowała Ibbitha. – Jak możesz twierdzić, że ty czy ja nie mamy równych szans, skoro dzień w dzień możemy tworzyć magiczne dzieła, będące obiektem zazdrości sąsiadów Dorany pozbawionych magicznych mocy? Najmniej wyszukane spośród naszych zegarków wzbudzają podziw wśród mieszkańców Trindeku, Feen i Manemli. Po prostu wszędzie. Nasza pracownia zyskuje rozgłos. A jeśli ci się wydaje, że mistrz Arndel narażałby jej reputację z powodu maga, którego pochodzenie jest zaledwie dopuszczalne, który przeskakuje od jednego zajęcia do drugiego i który nigdy nie jest zadowolony, choćby pozyskiwał wszelkie możliwe względy… Cóż, skoro muszę ci tłumaczyć, w jakiej sytuacji się znalazłaś, to chyba i tak nie zrozumiesz. Ibbitha jeszcze nigdy aż tak jej nie zbeształa, a co gorsza miała rację i właśnie to najbardziej ubodło Barl. Nie powinna mieć racji. Przecież każde jej słowo potwierdza tylko, że moje spostrzeżenia na temat niesprawiedliwości są słuszne. Niestety drabinie społecznej magów daleko było do sprawiedliwości. Rządziły na niej określone zasady, reguły postępowania, nakazy i „dopuszczalność”. A ponieważ te zasady zakorzeniły się bardzo dawno i ponieważ pewni wysoko postawieni ludzie dbali o to, by nie zostały wykorzenione, nic się w tej kwestii nie zmieniało. Dlaczego Ibbitha tego nie dostrzega? Dlaczego potulnie podporządkowuje się temu, na co Rada Magów jej pozwala, a czego zabrania? I to wszystko tylko ze względu na nazwisko? Dlaczego ta garstka ludzi ma decydować o naszym losie? – Rozumiem to wszystko aż za dobrze, Ibbitho. W moich żyłach płynie nieodpowiednia krew. Ty za to nie rozumiesz, że według mnie krew się nie liczy i nie wiem, dlaczego ktokolwiek zwraca na nią uwagę. Nie rozumiem też, dlaczego moje drzewo genealogiczne – choćby nie wiem jak skarłowaciałe – ma decydować o tym, za jakiego maga jestem uważana. – Och, Barl. – Ibbitha pokręciła głową z cierpkim współczuciem. – Życie stanie się o wiele łatwiejsze, gdy przestaniesz ze wszystkim
walczyć. Jeśli tylko przyjmiesz wszystko takim, jakie jest, jeśli przestaniesz sprzeciwiać się zasadom mistrza Arndela, może pozwoli ci skonstruować niewielki zegar kominkowy, który potem sprzeda w swoim warsztacie. Nie zaprzecza, że masz talent. Nikt nie może temu zaprzeczyć. To twój charakterek wpędza cię w kłopoty i wcale nie bez powodu. Szkoda by było, gdyby upór i duma doprowadzały cię do potknięć na równej drodze. Droga przed Barl – wyłożona brukiem wybranym przez kogoś innego – wiła się bezsensownie ku przyszłości pełnej szans, których nie wolno jej było wykorzystać. Gdyby jednak postanowiła skoczyć Ibbicie do oczu za przypomnienie jej o tej gorzkiej prawdzie, pewnie pogrzebałaby tę niezbyt zażyłą przyjaźń, a tego nie chciała. Westchnęła zatem i pokiwała głową, by Ibbitha myślała, że jej wykład odniósł skutek. – Masz rację. Cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną. A projekt tego podróżnego zegarka wcale nie jest taki zły, jak twierdziłam. – Oczywiście, że nie! – rzekła Ibbitha i zrobiła krok w stronę ogrodowej furtki. Mistrz Arndel podchodził do spóźnialstwa z ogromną dezaprobatą. – Gust lorda Trainta to kwintesencja eleganckiej i wyrafinowanej prostoty. O nie, to raczej idealny przykład ograniczonego umysłu, ale nie było sensu mówić tego Ibbicie, na której wysoka pozycja społeczna zawsze robiła wrażenie. Arndel zresztą był pod tym względem taki sam. Artur Traint był lordem, inspektorem dystryktu, i miał pełną kiesę. W obliczu tych pożytecznych atrybutów nikt nie zważał na jego przytępioną wrażliwość. Z poczuciem porażki Barl wróciła wraz z Ibbithą do warsztatu. Przez całe popołudnie pracowała nad dokończeniem tego, co zaczęła, i jeszcze przed zachodem słońca nijaki zegarek lorda Trainta był gotowy. Wezwany do sprawdzenia rezultatu jej pracy mistrz Arndel obszedł stół i ze ściągniętymi ustami przyglądał się ukończonemu przedmiotowi. Czując na sobie przenikliwe spojrzenia pozostałych magów, Barl usunęła się na bok, by mógł swobodnie wytknąć jej nieistniejące wady. Żaden z jej towarzyszy nie byłby w stanie skonstruować nawet takiego prostego zegarka w tak krótkim czasie
i z taką dokładnością, choć uczyli się rzemiosła od trzech lat, a nawet dłużej, i pochodzili z bardziej znamienitych rodów niż ona. No i co? Talent jednak ma znaczenie. Nie zawsze najważniejsza jest etykietka z rodowym nazwiskiem. – Hm – mruknął w końcu mistrz Arndel i przystanął. – Nie dostrzegam w nim żadnych niedoskonałości, magu Lindin. Zaklęcia i kontrpieczęcie gładko się zazębiają, a kryształy wyglądają zadowalająco. Kryształy wyglądały wspaniale, lecz Arndel nigdy by tego nie przyznał. Nie tylko prezentowały się lepiej niż kryształy wszystkich jego innych pracowników, ale i lepiej niż kryształy stworzone przez niego samego – nie należał jednak do ludzi, którzy szczyciliby się osiągnięciami magów stojących w hierarchii niżej niż on. Pochwały zbierał chętnie. O tak, z pewnością ochoczo ich wysłucha, gdy lord Traint przyjdzie odebrać zegarek. Oczywiście nie powie, że sam skonstruował zamówiony przedmiot. Nie omieszka za to zasugerować, dać do zrozumienia, napomknąć czy wymownym spojrzeniem podsunąć myśl, że bez jego stałego nadzoru zegarek byłby słabiutkiej jakości. A skoro warsztat należał do niego, Barl nie miała wyboru i musiała mu na to pozwolić. Udała więc, że czuje się doceniona. – Dziękuję, mistrzu. Arndel podejrzliwie rzucił na nią okiem, doszukując się w jej słowach nieszczerości lub sarkazmu. Nie wyczuł ich, nie był bowiem tak sprytny, jak mu się wydawało, więc kiwnął głową. – Potraktuj to jako naukę, magu Lindin. Kiedy ograniczają nas projekty, należy realizować je w sposób zadowalający klienta. Czy moglibyśmy usłyszeć tykanie nowego zegarka lorda Trainta? Była magiem zegarmistrzem, dlatego to do niej należało zwolnienie tymczasowej pieczęci zegarka, by można było sprawdzić, czy tyka on precyzyjnie i czy odgłos ten jest miły dla ucha. To właśnie w tej – i żadnej innej – kwestii rzemieślnik mógł sobie pozwolić na spełnienie własnych zachcianek. Odgłos tykania zależał wyłącznie od twórcy. Barl podeszła do stołu. Spojrzała na przedmiot skonstruowany ze zwątpieniem i pogardą dla człowieka, którego pospolity umysł nie zdołał stworzyć niczego bardziej wyszukanego niż kwadratowa
kryształowa koperta gdzieniegdzie ozdobiona złotem. Uwięziona w Barl dusza maga załkała. A mógł być taki piękny. Gdybym tylko miała możliwość, stworzyłabym taki zegarek, że niebiosa przez wiele dni płakałyby z zachwytu. Szepnęła i zegarek wydał z siebie pierwszy odgłos. – Bardzo ładnie – rzekł mistrz Arndel z niechęcią, gdy w powietrzu zawisły przyjemne, harmonijne dwu- i trójdźwięki tykającego zegarka. Barl popatrzyła w dół i choć przybrała skromną minę, aż w niej wrzało. Ładnie? Ładnie? Ty zrzędliwy stary krecie. – Dziękuję, mistrzu Arndel. Pstryknęła palcami i zegarek lorda Trainta wygrał dźwięki obwieszczające godzinę. Nawet najbardziej nieprzyjaźnie nastawieni rzemieślnicy uśmiechnęli się, gdy usłyszeli radośnie brzmiące kuranty. Przyglądając się Arndelowi spod osłony rzęs, Barl ujrzała przebiegający przez jego twarz grymas zazdrości, który jednak w mgnieniu oka zniknął. – Tak, w sam raz – powiedział, jak gdyby podała mu właśnie odpowiednio posolone jajko na twardo. – Cofnij się, magu Lindin. Zrobiła więc krok w tył i zaczekała, aż Arndel założy główną pieczęć pomiędzy kolejnymi tyknięciami zegarka. Jako mistrz warsztatu miał do tego prawo. Cena zakupu obejmowała przekazanie klientowi runy odpieczętowującej przedmiot. Jeżeli lord Traint zaakceptuje zrealizowane zamówienie – a nie miała wątpliwości, że tak właśnie będzie – Barl dostanie dodatek do tygodniówki. Ale wzbogaci się na tym nie ona, lecz Arndel, który zyska i pieniądze, i reputację. A to już czysta kradzież. Zapiekła ją ta niesprawiedliwość. Gdy tylko mistrz wyszedł, zabrawszy ze sobą zapieczętowany zegarek lorda Trainta wraz z jego projektem, Barl rozpoczęła pieczołowite sprzątanie stołu. Najpierw opróżniła tacki z piaskiem. W Doranie nie było złóż drobnego piasku, dlatego alchemia kryształów wymagała sprowadzania go po bardzo wysokich kosztach z Feen, Brantone
i Iringi. Kiedy zsypała niezużyty piasek do kamiennych słojów w magazynie, musiała pozbierać niewykorzystane samorodki i wiórki złota oraz złoty pył, bo i pod tym względem Dorana była nędzarzem. W pilnie strzeżonych granicach państwa znajdowała się tylko jedna kopalnia złota, w której w dodatku nie było złóż najlepszego czerwonego kruszcu występującego w innych krajach. Dorana miała mnóstwo srebra i miedzi, ale Barl i tak musiała pozbierać najmniejsze drobinki. Mistrz Arndel traktował wszystkie surowce jak piasek i złoto. Następnie poukładała w odpowiednich szufladach klejnoty – rubiny, szmaragdy i topazy – których nie użyła do stworzenia mechanizmu zegarka. Wreszcie oczyściła stół roboczy za pomocą odpowiedniego zaklęcia. Dzięki temu miała pewność, że żadne wspomnienie zegarka lorda Trainta nie wkradnie się do jej kolejnych prac i nie wpłynie na ich unikalne projekty. Tymczasem godziny pracy dobiegły końca i pozostali magowie zaczęli opuszczać warsztat. Ibbitha nie dokończyła jeszcze swojego zegarka, dlatego zapieczętowała swój stół roboczy. – Idziesz, Barl? Barl już miała przytaknąć, nagle jednak się rozmyśliła. Nie powinnam. To szaleństwo. Jeśli ktoś się dowie, zostanę zwolniona. Ale choć serce aż podskoczyło jej w piersi na tę straszliwą myśl, wiedziała, że zachowa się lekkomyślnie. – Nie mogę – udała poirytowanie. – Zaklęcie oczyszczające nie zadziałało jak należy. Dokończenie zegarka dla lorda Trainta wyczerpało mnie bardziej, niż mi się wydawało. – Pięknie ci wyszedł, Barl – powiedziała Ibbitha. Mimo swoich banalnych kazań potrafiła być miła. – Możesz być dumna. Nie znosiła momentów, w których musiała udawać, że ograniczenia jej nie drażnią. – Jestem. Miałaś rację, mam szczęście, że mistrz Arndel okazał mi takie zaufanie. Zwykle niezadowolone oblicze Ibbithy złagodniało, gdy pojawił się na nim wątły uśmiech zadowolenia. – Cieszę się, że to zrozumiałaś. Pomóc ci i rzucić silniejsze zaklęcie? – Dam sobie radę. Arno na pewno nie może się już doczekać, żeby
wziąć cię w ramiona. Ibbitha lekko się zarumieniła. Niedawno wyszła za mąż, a zachowywała się tak okropnie przyzwoicie. – Skoro tak, to do zobaczenia jutro, Barl. Barl patrzyła, jak za koleżanką zamykają się drzwi, a potem zaczęła udawać, że krząta się nad stołem, gdy tymczasem pozostali trzej magowie opuścili warsztat, pożegnawszy się z nią zdawkowo. Kiedy tylko została sama, odskoczyła od stołu. Doskonale. Teraz mogła się zabawić. Choć szczerze powiedziawszy, jeśli chciała wykazać się sprytem, powinna zaczekać jeszcze chwilę, by mieć pewność, że mistrz Arndel nie wróci. Dla zabicia czasu przyjrzała się pobieżnie zegarkowi, nad którym pracowała Ibbitha. Miał trafić do najstarszej córki lady Isolte z okazji zaręczyn. Nuda. Co prawda sam projekt był całkiem ładny, ale o Ibbicie nie dało się powiedzieć, że była natchnionym twórcą. Mogłaby zrobić mnóstwo rzeczy, żeby zegarek zamiast przyzwoitego był wspaniały, a jednak nie zrobiła żadnej. Problem Ibbithy polegał na tym, że nie miała wyobraźni. Nigdy nie wychodziła poza granice projektu i nie brała pod uwagę subtelnych możliwości kryjących się wśród linii szkicu. Pewnie nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby spróbować. Mogłabym stworzyć znakomity zegarek na zaręczyny córki lady Isolte. Gdybym tylko miała możliwość, wyszedłby mi śpiewająco. Tymczasem zawalano ją zleceniami na zegarki podróżne i przykuwano kajdanami do jałowej wyobraźni klientów takich jak Artur Traint. Jej obecne zajęcia ustawiały ją zaledwie o szczebel wyżej od pozycji, od której zaczęła pracę w warsztacie. Konstruowała tanie, niezbyt wyrafinowane zegarki sprzedawane w Doranie i w sąsiednich krajach. Arndel to palant. Dlaczego nie doceni mojej wartości? Na pewno wie, że jego reputacja tylko by na tym zyskała. Mistrza Arndela wciąż nie było słychać. Na pewno była już bezpieczna. Wyszła do magazynu, a serce łomotało jej w piersi. Choć raz stworzy zegarek wart jej talentu. Ze zdenerwowania po jej plecach spłynęła strużka potu. Barl w pośpiechu wysypała na podłogę składniki potrzebne do stworzenia wymarzonego przedmiotu. Trzy rodzaje rzadkiego
piasku – różowy, srebrny i niebieski – klejnoty, z których powstaną obciążniki, oraz złoto, srebro i miedź, z których zamierzała zrobić wahadło i duszę. Nie potrzebowała szkicu zegarka lorda Trainta, wyrył się bowiem już w jej pamięci. Pękaty, bez polotu, funkcjonalny, prosty. A wystarczyło tylko nieco udoskonalić jedno zaklęcie, podrasować drugie, tu i tam odrobinę zmienić dopasowanie elementów. Takie proste. A takie eleganckie. Jakim cudem Traint tego nie zauważył? Runa za runą, tchnienie za tchnieniem, spod jej pewnych palców wychodził zegarek podróżny, który tak bardzo pragnęła stworzyć. Tym razem nie był to taki powolny proces jak poprzednio, bo już raz przecież konstruowała ten zegarek. Tym razem jednak obudowa z czystego kryształu lśniła żywym, opalizującym blaskiem. Szybko powstawał przed nią smukły, solidny przedmiot – już nie pękaty i czysto praktyczny, lecz będący delikatnym i wytwornym wyrazem nadziei. Takie zegary tworzono dla podróżujących, a ona miała przed sobą czasomierz, który pozwalał w podróży spełniać marzenia i wykorzystywać możliwości. Który odzwierciedlał marzenia podróżnika. Kiedy skończyła pracę, uklęknęła i odetchnęła ciężko. Była bliska łez. Gdyby tylko mogła pokazać lordowi Traintowi to, na co właśnie patrzyła, a nie tę bezduszną kryształową bryłę, którą Arndel zabrał ze sobą. Była poprawna pod każdym względem, wykonana z ogromną skrupulatnością i zupełnie pozbawiona duszy. Ale ten zegarek… To właśnie on zasługuje na moje piękne kuranty. To właśnie ten zegarek powinien śpiewać moim głosem. I właśnie tego zegarka nie mógł zobaczyć żaden mag. Wyrysowała runę zabezpieczającą, a następnie wypowiedziała surowo brzmiące zaklęcie unicestwiające, po którym z tego odmienionego zegarka zostały tylko piasek, złoto i klejnoty. Gdy go zniszczyła, z jej oczu popłynęło kilka łez. A potem odłożyła wszystkie składniki na miejsce, żeby mistrz Arndel nie zorientował się, że ktoś w nich grzebał. Niemal wpadła na niego, gdy wychodziła z magazynu. – Magu Lindin! – odezwał się z zaskoczeniem i niezadowoleniem.
– Dlaczego się tu zasiedziałaś? Pozostali magowie już dawno wyszli. – Wiem, mistrzu Arndel – mruknęła. – Przepraszam. Miałam pewne problemy z uprzątnięciem stołu. Zmrużył oczy, jak gdyby nie chciał uwierzyć w jej słowa. – Czyżby? To do ciebie… niepodobne. – Byłam zmęczona – powiedziała, nawet nie drgnąwszy pod jego podejrzliwym spojrzeniem. – Ale stół jest już czysty. Chciałby pan go sprawdzić? Przeniósł wzrok na jej opustoszałe miejsce pracy, a potem z powrotem na nią. – Nie. Takie rzeczy należą do ciebie, magu Lindin. Jeżeli rzucone zaklęcie oczyszczające było niewłaściwe, przy kolejnym zadaniu wyjdzie szydło z worka. – Czy zostało już dla mnie wybrane kolejne zadanie, mistrzu? Tym razem zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, a na jego twarzy wyraźnie odmalowało się oburzenie na myśl o jej talencie, na którym przecież się wzbogacał. – Cóż za zuchwałość. To ja powinienem poruszać takie kwestie, nie ty. Odejdź. – Do widzenia, mistrzu – powiedziała z ukłonem i wymknęła się z pracowni, nim zdążyłby zdegradować ją na powrót do rangi rzemieślnika zajmującego się zwyczajnymi zegarkami. Kolejny dzień późnego lata dobiegał końca i zaczynało się ściemniać, ale to nie miało znaczenia. Zawsze mogła wyczarować magiczny ogień, żeby oświetlić drogę. Mogła także – jak każdy mag rzemieślnik – teleportować się do domu. Tyle że nie przepadała za takimi zaklęciami. Osłabiały ją i przyprawiały o zawroty głowy, choć rzadko się do tego przyznawała. Poza tym nie pozwalały cieszyć się przyjemnymi zapachami unoszącymi się w powietrzu. Warsztat Arndela był położony na trawiastych obrzeżach wioski Batava, gdzie – przynajmniej na razie – mieszkała wraz z Remmiem. Samotne spacery do pracy i z powrotem pomagały jej oczyścić umysł z elementów magii zegarmistrzowskiej i dawały odrobinę cennego czasu na marzenia. Choć niewiele mi przychodzi z tych marzeń. Nie zmienią tego, co złe w Doranie. Prawa może zmienić tylko Rada Magów, ale tego nie zrobi. Chyba że ktoś ją zmusi.
A na to były nikłe nadzieje. Radę Powszechną zbyt zajmowały sprawy codzienne, pobieranie podatków, egzekwowanie przyziemnych praw oraz relacje z sąsiadami i skomplikowane traktaty handlowe zawierane z innymi krajami. Jej członkowie z największą radością pozostawiali siostrzanej radzie zawiłe prawa dotyczące magów. Czasami Barl odnosiła wrażenie, że jest jedynym magiem na świecie, który przejmuje się tym, czy coś jest słuszne i sprawiedliwe. Wszyscy jej pozostali znajomi byli jak Ibbitha – zadowalali się okruchami, które spadały dla nich z pańskiego stołu Rodzin Założycielskich Dorany. Nawet Remmie. Kocham go z całego serca, ale czasami nie mogę uwierzyć, że jesteśmy spokrewnieni. Przy drogach, którymi szła, rosły usiane kwiatami żywopłoty. Tańczyły nad nimi świetliki lśniące jasno w zapadającym zmroku. Dziś jednak nawet ich niepojęte piękno nie działało na nią kojąco. Wciąż dręczyła ją utrata tamtego zegarka – zegarka, który Arndel powinien był pozwolić jej stworzyć, który praktycznie jej ukradł. Ciężko stawiała stopy na wilgotnej trawie i z każdym krokiem wyobrażała sobie, że rozdeptuje na kawałeczki tandetny zegarek lorda Trainta. Dobrze, że nikt nigdy się nie dowie, że to ja go skonstruowałam. Niech każdy mag, który spojrzy na zegarek lorda Trainta, sądzi, że to paskudztwo jest dziełem Arndela. Są siebie warci. Na mnie jeszcze przyjdzie czas. Kiedyś cały świat pozna moje imię. Zobaczy, co potrafię stworzyć, i oniemieje z wrażenia. Zanim dotarła do domu, było już niemal całkiem ciemno. Na niebie zaczęły nieśmiało pojawiać się gwiazdy, a w niezasłoniętych oknach chaty nauczyciela z miejscowej szkoły zapłonęły lampy rozświetlone magicznym ogniem. – Jesteś! – odezwał się Remmie, odwracając się od zlewu, gdy weszła do kuchni. – Już miałem cię szukać. Choć była zmęczona i niezadowolona, nie mogła nie uśmiechnąć się do brata, gdy poczuła unoszący się w powietrzu zapach. – Jestem, jestem, ty stara kwoko. – Sama jesteś kwoka – powiedział i zwiesił ramiona. Niezbyt lubił takie przekomarzania. – Myślisz, że nie mam co robić, tylko
martwić się o twoje bezpieczeństwo? Była w takim nastroju, że bez najmniejszego trudu by się z nim spięła. Odetchnęła głęboko i po chwili poskromiła mocno bijące serce, drażliwy nastrój i gorzkie myśli. Remmie zawsze był tym łagodniejszym i milszym z nich dwojga. Chłopiec, którego wciąż jeszcze miał w sobie, nie przebolał przedwczesnej straty rodziców, szybko popadał w czarnowidztwo i wyciągał najbardziej pesymistyczne wnioski. Jej rany już dawno się zabliźniły i łatwo o tym zapominała. – Zostałam dłużej w pracowni. – Starała się mówić łagodnym tonem. – Nie pomyślałam. Przepraszam. Czy tam na piecu widzę gulasz z baraniny? – Raczej nie zasłużyłaś – powiedział. – Po co zostałaś dłużej? Mam nadzieję, że nie masz żadnych problemów z Arndelem. Jego słowa trafiły w czuły punkt, ale nie bezpodstawnie. Nie mieli żadnych krewnych prócz siebie, a on przeprowadzał się z nią za każdym razem, gdy przez kompletny brak cierpliwości zadzierała z kolejnym pracodawcą lub porzucała posadę, by szukać nowej. A gdyby zadarła z mistrzem Arndelem lub miała dość pracy w jego warsztacie, brat znów by za nią podążył. I właśnie dlatego tak bardzo starała się być miła dla Arndela i choć trochę pogodzić się z tym, że dostatecznie jej nie doceniał. Remmie chciał zostać w Batavie. Posada nauczyciela w maleńkiej szkółce dawała mu wiele satysfakcji. Nie słuchał siostry, gdy lamentowała, że się marnuje, ucząc cudze dzieci. – Mam, ale nie takie, jakie masz na myśli – odparła, osuwając się na jedno z dwóch krzeseł przy niewielkim kuchennym stole. – Moja praca dla Arndela jest warta niemało. Wie, że poniesie stratę, jeśli mnie zwolni. – To dobrze – powiedział Remmie, odwracając się w jej stronę. Nawet nie próbował ukryć ulgi. – Ale nie jestem ślepy ani głupi i widzę, że coś cię trapi. Co się stało?
Rozdział
Cz P
Rozdział II
Zzawsze wiedział. Nawet gdy z całych sił starała się ukryć uczucia, nawet gdy absolutnie nikt nie podejrzewał, że aż w niej wrzało, bo nie dawała niczego po sobie poznać, Remmie i tak wiedział. Czasami irytowało ją, że ma brata bliźniaka. Remmie wpatrywał się w nią, a w jego niebieskich oczach błyszczała ponura, czuła rezygnacja. Barl odwróciła wzrok. Westchnął. – Barl… Teraz jak zwykle powinna zacząć nakrywać do stołu. On lubił gotować, ona nie, więc gotował, ona zaś zajmowała się naczyniami i pomagała w sprzątaniu po posiłkach. Tymczasem zamiast zająć się tym, co do niej należało, siedziała w miejscu, a myśli kotłowały jej się w głowie jak liście w trakcie jesiennej zawieruchy. Brat odszedł od zlewu, zostawił gotujący się na wolnym ogniu gulasz i usiadł przy stole na swoim krześle. – Daj spokój, Barl. Przecież wiesz, że i tak to z ciebie wydobędę. Wzruszyła ramionami. – To nic takiego. – Nieprawda. Zawsze coś jest na rzeczy – odparł dobrodusznie. Był taki cierpliwy, nic więc dziwnego, że sprawdzał się w roli nauczyciela. – Znów chodzi o Arndela? Zrobił lub powiedział coś, by utrzeć ci nosa? – Sama chętnie utarłabym mu nosa – mruknęła. – Jemu i lordowi Traintowi. Remmie roześmiał się, ale w jego reakcji wyczuła rezygnację. – Dlaczego? Co tym razem zrobili? Skoro i tak nie dałby jej spokoju, opowiedziała mu, jak wyznaczono jej zadanie skonstruowania banalnego podróżnego zegarka dla lorda Trainta. Brat jak zawsze słuchał jej uważnie i nie przerywał, a gdy skończyła utyskiwania, rozparł się na krześle, skrzyżował ramiona i spuścił podbródek na pierś.
– Wiesz, jak to jest, Barl. Kto płaci, ten wymaga. – Może i tak, tylko że wcale nie musiałeś mi o tym przypominać. Akurat ty powinieneś przyznać mi rację i powiedzieć, że ten stary pierdziel Arndel postąpił źle! – Och, Barl. – Remmie zacisnął palce. – A co za różnica? Ostatecznie Arndel ci płaci, dlatego masz obowiązek spełniać jego polecenia. Wiem, że ci się to nie podoba, ale tak już jest. Szkoda, że jednak nie nakryła do stołu. Gdyby to zrobiła, mogłaby przynajmniej rzucić w niego łyżką. – Powinieneś być po mojej stronie. – I jestem! Przecież wiesz. Zawsze. Nie chcę gderać ani wyjść na kogoś, kto źle ci życzy. Ale nie lubię patrzeć, jak coś cię gryzie. – Ciebie też by gryzło, gdyby ktoś zmuszał cię do zrobienia takiego prostackiego zegarka. – Zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać łzy, które nagle zapiekły ją w oczy. – Szkoda, że nie widziałeś tego drugiego. Remmie, był po prostu przepiękny. – Nie wątpię. – Jego oblicze spochmurniało. – Tylko że… – Tylko że głupio ryzykowałam – powiedziała ze zniecierpliwieniem, okazując skruchę. – Tak. Wiem. Więcej tego nie zrobię. – Skrzywiła się. – Przynajmniej się postaram. Ale, Remmie… Uśmiechnął się krzywo. – Ten jeden zegarek musiałaś zrobić, bobyś pękła. Gdyby jej nie rozumiał, nie miałaby aż takich wyrzutów sumienia. Gdyby ją zbeształ i zaczął pomstować, nie czułaby się tak samolubnie. Gdyby choć jeden jedyny raz stracił cierpliwość i nakrzyczał na nią za arogancję i lekkomyślność, nie czułaby się tak podle. Ale nigdy się tak nie zachował. Po prostu taki nie był. Spojrzała na niego z marsową miną, poirytowana jego nienaturalną uprzejmością, a on odsunął krzesło. – Co się stało, to się nie odstanie. Nikt nie ucierpiał. Tym razem. A teraz nakryj do stołu, dobrze? Kolacja gotowa. Spełniła więc jego prośbę, a on nałożył do dwóch kamionkowych misek tłusty gulasz barani. Posiłku dopełniły świeży, chłodny cydr i chleb grubo posmarowany masłem. Remmie zaczął opowiadać o dzisiejszych wybrykach w szkole i nagle przerwał z rozbawionym wyrazem twarzy.
– Ojej, prawie zapomniałem! Dotarły do mnie rano wieści z Elvado. Rada Magów zatwierdziła cztery nowe zaklęcia i z tej okazji zostaną zaprezentowane publicznie. Mam zabrać tam swoich uczniów. Będziesz? Barl poczuła ucisk w żołądku i przygryzła wargę. Oburzało ją, że Rada postanowiła uhonorować tych nieznanych magów, i miała ochotę odmówić bratu, ale byłoby to małostkowe. Czuła jednak to, co czuła. Nie było sensu zaprzeczać. – Jeśli to dzień roboczy, nie będę mogła przyjść – mruknęła, grzebiąc łyżką w talerzu i udając zainteresowanie jedzeniem, żeby Remmie nie zorientował się, co wrze pod przykrywką jej obojętności. – Arndel na pewno by mnie nie puścił. – Nie będziesz musiała go prosić, bo to dzień wolny – powiedział Remmie radośnie. Albo choć raz udało jej się go nabrać, albo postanowił nie zważać na to, że znowu straciła humor. – Prezentacja odbędzie się w święto Winsun. Ni mniej, ni więcej, tylko na placu przed Salami Wiedzy w Elvado. Sale Wiedzy. Jakżeby inaczej. To legendarne miejsce, a jego piękno zapiera dech w piersi. To tam przepotężna dorańska Rada Magów ustanowiła rządzące magią zasady, których wszyscy muszą przestrzegać. Mimo wszystko mogło być gorzej. Mogli zorganizować tę uroczystość w Akademii. Tego chybabym nie zniosła. – Będą straszne tłumy – powiedziała, starając się nieco ostudzić zapał Remmiego. – Nic nie zobaczymy. – Ależ zobaczymy. – Nie dawał jej zgasić swojego entuzjazmu. – Bo będziemy z dziećmi. Rada ogłosiła, że dla wszystkich uczniów i ich nauczycieli będą zarezerwowane specjalne miejsca. Czy jej się wydawało, czy na wszystko miał gotową odpowiedź? – Elvado jest za daleko, żeby pojechać powozami. Będziemy musieli się teleportować. – Przed rzuceniem zaklęcia możesz żuć jagody. Pomogą ci na żołądek. – Remmie odsunął opróżnioną miskę, a w jego głosie dało się słyszeć delikatne podenerwowanie. – Chyba że nie będziesz mogła się tam pojawić. To z pewnością byłoby najprostsze wyjście. Pozwolić Remmiemu zająć się jego stadkiem, by dał jej w spokoju marzyć o pięknych,
magicznie stworzonych przedmiotach i o tym, jak pewnego dnia opuści mury warsztatu Arndela. Poza tym wizyta w Elvado byłaby dla niej męczarnią. Miała mnóstwo powodów, by zostać. – Proszę, Barl – namawiał ją. – Moglibyśmy wrzucić za mamę i tatkę monetę do fontanny na placu. Przecież obiecaliśmy sobie, że pewnego dnia to zrobimy, a nie zrobiliśmy. Niedotrzymanie takiej obietnicy przynosi pecha. To już była nieuczciwa zagrywka. – Pewnego dnia to zrobimy – mruknęła. – Ale dlaczego akurat wtedy? – Przecież to dzień jak każdy inny. Niewątpliwie. Wpatrzyła się w obrus w żółto-niebieską kratę i przełknęła rozżalone westchnienie. Musi się zgodzić. Jeśli tego nie zrobi, da Remmiemu powód do rozmyślań. Będzie się martwił, zadręczał i tracił czas… – Dobrze – powiedziała opryskliwie, unosząc wzrok. – Przyjdę, ale tylko dlatego, że będziemy mogli wrzucić tę monetę. No i żeby pośmiać się do rozpuku, gdy będziesz ganiał za zgrają bachorów jak trójnogi pies pasterski. – Ostrzegawczo uniosła palec. – I nawet nie myśl, żeby prosić mnie o pomoc przy nich. Zasmarkane cudze dzieciaki to twój problem. Remmie uśmiechnął się od ucha do ucha. – O to się nie martw. Będzie tam też Barton ze swoją klasą. Pomoże mi utrzymać porządek. – Barton Haye? – Nieco się zasępiła. – Aha. Jego uśmiech przybrał szelmowski wyraz i Remmie sięgnął po ostatnią posmarowaną kromkę. – Oczywiście, że tak. Chyba ekscytuje się tym jeszcze bardziej niż dzieci. A jak się dowie, że do nas dołączysz, to już w ogóle oszaleje z radości. Barl zmarszczyła nos. – No tak, skoro już przy tym jesteśmy, możesz mu powiedzieć, że spotykam się z magiem z warsztatu. – Sama mu powiedz – odparował z pełnymi ustami. – Barton to dobry gość. Nie będę opowiadał mu bujd w twoim imieniu. – Wyświadczyłbyś mu przysługę, Remmie. Ja w ten sposób tylko uraziłabym jego dumę. Poza tym nie chcę kłamać mu w twarz.
– Ale nie widzisz problemu w tym, żebym ja to zrobił? – Skończył jedzenie i zaczął zbierać brudne naczynia. – Osłabiasz mnie, Barl. Naprawdę. Podała mu miskę i łyżkę, które odłożyła na talerz usiany okruszkami. – Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Skoro tak go lubisz, dziwię się, że sam tego nie zaproponowałeś. Remmie z brzękiem włożył naczynia do zlewu. – Posłuchaj. Wiem, że Barton nie jest w twoim typie, ale… – A w czyimś jest? – Zaśmiała się. – Nie sądzę. Jest niski, chudy i ma odstające uszy. A kiedy się śmieje… – Przestań! – rzekł Remmie, odwracając się. – Musisz być taka niemiła? Jakie znaczenie ma wygląd? Barton Haye ma dobre serce, jest łagodny, cierpliwy i ma talent do nauczania. Czy to jego wina, że nie jest taki przystojny, jak byś oczekiwała? Wierz mi, że może być dużo gorzej! Barl zamrugała zaskoczona. – Od kiedy to jesteś takim obrońcą Bartona Haye’a? Może sam powinieneś się z nim umówić, skoro to taka świetna partia. Oczywiście właśnie tego nie powinna była mówić… W zeszłym roku, kiedy Remmie ze względu na nią opuszczał wioskę Granley w Dystrykcie Ósmym, zostawił tam młodą kobietę, która mogła zostać kimś więcej niż tylko siostrą innego nauczyciela z tamtejszej szkoły. Tym razem poczuła szczerą skruchę i wyciągnęła dłoń. – Przepraszam. Naprawdę. Palnęłam to bezmyślnie. – Nie próbuję wyswatać cię z Bartonem – rzekł Remmie łagodnie jak baranek, jak gdyby w ogóle go nie uraziła ani nie przeprosiła. – Tylko odnoszę wrażenie, że tobie nikt się nie podoba. Może gdyby było inaczej… – Wzruszył ramionami. – Ale nie jest. Obyś nie skończyła jako samotna staruszka. Prawdopodobnie tak będzie. On pewnie obawiał się, że sam także skończy jako samotny staruszek, jeśli zawsze będzie wobec niej lojalny. Nie poruszali tego tematu. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć. Po tym jednak, co się stało w Granley, nie potrafiła już więcej udawać, że jej decyzje są obojętne jej lojalnemu, anielsko cierpliwemu bratu.
– Nie będę niemiła dla Bartona – powiedziała pokonana. – Nie umówię się z nim, ale nie będziesz musiał się za mnie wstydzić. Na ustach Remmiego pojawił się uśmiech, ale jego oczy pozostały poważne. – Trzymam cię za słowo. To mała szkółka, Barl, a on jest moim bliskim kompanem. Nie chciałbym, żeby coś mnie z nim poróżniło. – Nie poróżni. Obiecuję. Nie bądź na mnie zły, Remmie, proszę. – Nie jestem – westchnął. Był zbyt miły, żeby się gniewać. – Choć bez wątpienia powinienem być. Z ulgą poderwała się na nogi. – Ale kocham cię właśnie za to, że nie jesteś. A teraz opowiedz mi, co jeszcze się dziś u ciebie działo, a ja pozmywam. Kiedy w kuchni na powrót zapanował porządek, każde z nich zajęło się własnymi sprawami. Remmie ułożył się wygodnie w maleńkim saloniku i zaczął czytać książkę, a Barl zaszyła się w swoim pokoju i wróciła do magicznych zajęć. W drodze do warsztatu i z powrotem obmyśliła nowy rodzaj przezroczystego kryształu na obudowy zegarków – cieńszy, lżejszy i wytrzymalszy niż kryształy, których kazał używać Arndel. Kryształy te powstawały z wykorzystaniem stworzonych przez niego, pilnie strzeżonych zaklęć, ale jej kryształ przewyższał je wszystkie. A przynajmniej będzie przewyższał, kiedy dopracuje zaklęcia pozwalające go stworzyć. Wymagał zręcznego połączenia przedniej jakości srebrnego piasku z Manemli z pozornie niepasującym do niego, mniej delikatnym czarnym piaskiem z Brantone. Przez niemal pięć miesięcy oszczędzała na wszystkim, żeby stać ją było na odrobinę srebrnego piasku. Do tej pory przerastało ją stworzenie zaklęcia, jednak nie zniechęcała się. Ale kiedy już idealnie wszystko dopracuje, kiedy wytworzy nieskazitelny kryształ, pokaże go Arndelowi… oczywiście podkreślając przy tym, jak bardzo zainspirowały ją jego zaklęcia. A potem może on zgodzi się na wykorzystanie jej wynalazku w warsztacie. Może nawet zasponsoruje jego opatentowanie w Gildii Rzemieślników i Barl będzie mogła nadać kryształowi własne imię. Kryształ Lindin. Nie miało dla niej znaczenia, jak ciężko będzie musiała na to pracować ani jakich drobnych przyjemności będzie musiała sobie
odmówić, by zdobyć odpowiednią ilość kosztownego piasku. Nie miało dla niej znaczenia, ile czasu zajmie jej opracowywanie zaklęcia. Czymże był czas? Jedynie kolejnym narzędziem. Siedząc przy swoim niewielkim warsztaciku, wsypała odrobinę piasku do tygla. W jej krwi jasnym płomieniem zapłonęła nadzieja na sukces. Zaklęcie to dopiero początek. Zanim skończę, zostanę najlepszym magicznym rzemieślnikiem, jakiego widziała Dorana. Półtora dnia po ukończeniu zegarka lorda Trainta mistrz Arndel zlecił jej skonstruowanie zegara do pokoju dziecięcego dla niejakiej lady Ancilli Grie. Wyraźnie nie w smak było mu przydzielenie jej tego zadania, ale nie miał wyjścia, gdyż żaden z pozostałych rzemieślników nie dysponował ani czasem, ani dostatecznymi umiejętnościami, a sam mistrz był całkowicie pochłonięty obsługą stałego klienta, którego za nic nie mógł zaniedbać. – Przypominam, że nie ma mowy o żadnych odstępstwach od projektu – rzekł mistrz Arndel z groźną miną. – Lady Grie to niezwykle uznany i wpływowy mag. Największy we wschodnich dystryktach, zaraz po lordzie Brenie. Zadowolenie jej to nasz najwyższy priorytet. Podobnie jak niewzbudzanie jej gniewu. Przekonała się o tym ku swemu niezadowoleniu konkurencyjna pracownia z Dystryktu Siódmego w okręgu Valdere, kiedy to tamtejsza mistrzyni popełniła błąd i nie zastosowała się do zaleceń lady Grie. – Tympanne niemal doprowadziła się przez to do ruiny – rzekł Arndel, z bliska spoglądając Barl prosto w twarz. – Jeśli Ancilla Grie wydaje polecenia, lordowie i damy je wykonują. Protekcja jej i lorda Brena może zadecydować o zyskach tego warsztatu. Jeżeli przez swoje działania narazisz ją na szwank, magu Lindin, pożałujesz dnia, w którym się urodziłaś. Barl pokiwała głową, niewzruszona jego żarliwym zapałem. – Lady Grie nie będzie miała powodów do niezadowolenia. – Oby tak było – odrzekł Arndel zjadliwym tonem, celując w nią palcem. – Bo nie będziesz jedynym Lindinem, który ucierpi z powodu nietaktownego zachowania. Remmie. Ten stary piernik ma czelność grozić zupełnie
niewinnemu Remmiemu? Krew zawrzała w jej żyłach. Ty oślizgła ropucho. Zdusiła w sobie wściekłość i ukłoniła się Arndelowi tak, jak tego oczekiwał – jak uległa podwładna. – Tak, mistrzu Arndel – wyszeptała. – Rozumiem. Skonstruowanie zegara zajęło jej niemal sześć dni… i, o dziwo, praca nad nim była przyjemnością. Nowa klientka w niczym nie przypominała Artura Trainta. Projekt lady Grie był czarujący, pełen wymyślnego wdzięku i na tyle ambitny, że oderwał Barl od ponurych myśli o nadchodzącej wyprawie do Elvado. Jeśli się tam wybiorę, będę czuć się źle. A jeśli się nie wybiorę, Remmie poczuje się źle. Cokolwiek bym zrobiła, ktoś ucierpi. Tych sześć dni było najprzyjemniejszym okresem w pracy u Arndela, choć dwukrotnie musiała podchodzić do wykonania kryształowej obudowy zegara. Za pierwszym razem źle oceniła kluczowe proporcje pomiędzy niezwykle drobniutkim niebieskim piaskiem z Brantone a cięższym szarym piaskiem z pustyni Istafarn w Trindeku. Chwilę po ich połączeniu kryształ rozpadł się na kawałeczki ziarnistego, bezużytecznego szkła. Barl zaniemówiła i mogła jedynie wpatrywać się w nie, kiwając głową, gdy Arndel rugał ją za marnowanie czasu i zazdrośnie strzeżonych zasobów. – Przykro mi, mistrzu – powiedziała, gdy zakończył swoją tyradę. – I bardzo dobrze! Obym nie żałował, że zleciłem ci to zadanie, magu Lindin. Ależ paskudnie się czuła, gdy popełniała błędy na jego oczach. Gdy nie wychodziło jej coś, co z założenia miało być proste. – Nie będzie pan żałował, mistrzu. Ma pan na to moje słowo. Arndel obrzucił ją nieubłaganie piorunującym spojrzeniem. – Na ukończenie tego zegara zostały ci już tylko cztery dni, magu Lindin. Nie zmarnuj tego czasu. Porażka na oczach wszystkich podziałała na nią mobilizująco, a towarzyszące jej stłumione parsknięcia innych magów, które aż paliły w uszy, sprawiły, że przy drugiej próbie już nie popełniła błędu. Obudowa połyskiwała jak klejnot Dystryktu Drugiego, jezioro Nartana, a piękno nieskazitelnego kryształu wycisnęło jej łzy z oczu i podbudowało nadszarpniętą pewność siebie. – Już lepiej – niechętnie przyznał Arndel, sprawdzając jej postępy. – A teraz wracaj do pracy.
Uciekający czas i strach przed porażką tak dręczyły Barl, że skończyła zegar dla lady Grie osiem minut przed północą czwartego dnia po swojej nieszczęsnej porażce. Była sama w warsztacie, po trzech nocach, które spędziła tam, by ukończyć zadanie na czas, pozwoliła więc sobie na łzy, wpatrując się w piękny zegar do dziecięcego pokoju. To nie moje urojenia. Jestem do tego stworzona. Do wielkości. Teraz nawet mistrz Arndel nie będzie mógł temu zaprzeczyć. Następnego ranka, w przeddzień Winsun, lady Grie osobiście przyszła do warsztatu, by usłyszeć pierwsze dźwięki swojego zegara. Za kilka tygodni miała rodzić i wyglądała kwitnąco. Weszła posuwistym krokiem do prywatnej sali demonstracyjnej w warsztacie, wnosząc ze sobą obłok różanych perfum. Arndel podążał za nią jak smród po pierdnięciu. – Oczywiście jeżeli zegar nie spotka się z pani akceptacją, lady Grie, po prostu zaczniemy od początku – oznajmił ze zbolałym entuzjazmem. – Moim zdaniem jednak przyzna pani, iż… – Cisza – powiedziała lady Grie, władczo unosząc palec. Jedwabna suknia w barwach wschodzącego słońca zaszeleściła, jakby chciała przypomnieć o jej zamożności i autorytecie. – Męczy mnie takie nieustanne trajkotanie. Barl była zbyt wyczerpana, żeby się denerwować, więc splotła ciasno dłonie za plecami, przybrała taktownie obojętny wyraz twarzy i patrzyła, jak Ancilla Grie przygląda się swojemu zegarowi. Kobieta obiegała bystrym wzrokiem łuk kryształowej tęczy zegara, jasno błyszczącej każdym kolorem, zatrzymała spojrzenie na niezwykłym chłopcu łowiącym ryby za pomocą wędki zrobionej z patyka i sznurka, a potem na stawie otoczonym falującym sitowiem. Wpatrzyła się w kryształową rybę, która wyskoczyła z wody… W końcu uśmiechnęła się. – Tak – powiedziała łagodnie. – Wiedziałam, że się nie mylę. Ta głupia Tympanne mówiła, że mój projekt jest niewykonalny, ale wiedziałam, że da się go zrealizować… jeżeli zajmie się tym odpowiedni mag. Rozdarty między poczuciem triumfu a przekonaniem, że nigdy nie należy krytykować konkurencji, Arndel zmełł coś w ustach.
Lady Grie przeniosła spojrzenie swoich ametystowych oczu na Barl. – Ty. Młoda kobieto. Dlaczego tak stoisz i udajesz uniżoną sługę? Co masz wspólnego ze stworzeniem mojego zegara? Barl spojrzała na Arndela. Dobrze wiedziała, że nie powinna odpowiadać bez zezwolenia. Mistrz i tak już wystarczająco jej nie lubił. Gdyby tylko zwietrzył okazję, by się na niej wyładować, na pewno by z niej skorzystał. – To mag Lindin – rzekł skrzeczącym głosem. – To… to… – Słowa uwięzły mu w gardle. – To ona skonstruowała ten zegar pod moim ścisłym i stałym nadzorem. – Ona go skonstruowała? – Brwi lady Grie wygięły się, dodatkowo podkreślając jej zdziwienie. – Nie pan, mistrzu Arndel? Barl zacisnęła palce tak mocno, że niemal je sobie połamała, po czym zrobiła nieśmiało krok naprzód. – Rzeczywiście to ja zajmowałam się zaklęciami, lady Grie. Ale mistrz Arndel czuwał nad każdą sylabą. Nawet najmniejszy przedmiot nie jest w tym warsztacie tworzony bez jego udziału ani przekazywany klientowi bez jego zezwolenia. Jeżeli zegar ci się podoba, pani, to jemu należą się podziękowania. Arndel odchrząknął. Minę miał taką, jakby połknął jeża. – Mag Lindin tworzy przedmioty najwyższej jakości, lady Grie. Nie ma innego maga w tej pracowni, któremu powierzyłbym wykonanie pani zegara. – Nie wątpię – odparła opryskliwie lady Grie. – Ale dlaczego w ogóle to jej zostało powierzone zlecenie? Za to horrendalne wynagrodzenie to pan powinien skonstruować zegar do mojego pokoju dziecięcego. – Lady Grie, zrobiłbym to z największą przyjemnością – rzekł Arndel, unosząc podbródek. Niemal popatrzył na nią z góry. – Ale wcześniej przyjąłem zlecenie od lorda Brena. Nie chciała pani czekać, ja zaś nie chciałem narażać na niedogodności naszego stałego klienta, który przez ostatnie dwa lata okazał temu warsztatowi wiele względów. Barl wstrzymała oddech. Nie spodziewała się, że tego starego piernika będzie stać na taką szczerość. Może i nie dało się go lubić, ale przynajmniej za to można by go szanować.
– Czyżby? – Lady Grie nieoczekiwanie się roześmiała. – Dobra odpowiedź, mistrzu. Oczekuję, że w przyszłości będzie pan podobnie bronił także i moich interesów. Wąskie usta Arndela rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – W przyszłości? Ależ oczywiście, lady Grie. – Nie tak szybko, mistrzu Arndel. Mam pewne warunki. – Lady Grie przygładziła obficie fałdowany przód swojej przepięknej sukni. – Po pierwsze, muszą mi się spodobać dźwięki wydawane przez zegar. A po drugie… – Tak, lady Grie? – po chwili ponaglił ją Arndel. Lady Grie zignorowała go i odwróciła się. – Magu Lindin. Jak zwracają się do ciebie członkowie rodziny? Barl rozluźniła zaciśnięte palce i pilnowała się, by nie spojrzeć na Arndela. – Barl, lady Grie. – Hm. – Lady Grie prychnęła. – Dziwne imię dla dziewczyny, nieprawdaż? – Być może, ale ja jestem zadowolona. – A gdybym powiedziała mistrzowi Arndelowi, że w razie spełnienia mojego pierwszego warunku życzę sobie, żebyś tylko i wyłącznie ty realizowała moje zlecenia? Czy wówczas też byłabyś zadowolona? Barl poczuła, jak jej serce łomocze między żebrami. Zwilżyła usta i zaryzykowała spojrzenie na Arndela. Zrobił się czerwony jak burak i patrzył na nią wytrzeszczonymi oczami. – Moje odczucia w tej sprawie nie mają znaczenia, pani. Ale jeżeli mistrz Arndel na to przystanie, będzie to dla mnie ogromny zaszczyt. – Ha! – odezwała się energicznie rozbawiona lady Grie. – Zgrywasz niewiniątko. – Odwróciła się. – A więc, Arndelu? – Obsługiwanie pani będzie zaszczytem dla tego warsztatu, lady Grie – odparł Arndel. Tylko ktoś, kto dobrze go znał, kto pracował z nim dzień w dzień, był w stanie usłyszeć skwaszoną nutę w jego głosie. – Oczywiście przydzielę pani zlecenia takiemu magowi, z którego pracy będzie pani zadowolona. – I nie będzie pan nigdy kwestionował moich życzeń? Arndel ukłonił się.
– Oczywiście, że nie, lady Grie. Ten, kto płaci, stawia warunki. – A ty, magu Lindin? – stanowczo zapytała lady Grie. – Czy ty też się z tym zgadzasz? – Zdecydowanie nie – powiedziała i śmiało spojrzała na lady Grie, wytrzymując jej prowokujący wzrok. – Jeżeli uznam, że w pani życzeniu bądź projekcie znajduje się błąd, na pewno o tym powiem. Nie mogłabym przecież nazwać się rzemieślnikiem, gdybym panią okłamała. Takie zachowanie świadczyłoby o wzajemnym braku szacunku. – Magu Lindin! – Głos Arndela huknął w ciszy. – Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie! Błagam, lady Grie, proszę przyjąć moje najszczersze… Ale lady Grie ponownie się roześmiała. – Pohamuj swoje zapędy, Arndelu. Błaganie jest takie odpychające. Wygląda na to, że jesteś bardzo zdeterminowana, by osiągnąć sukces, magu Lindin. Podoba mi się to. – Przeniosła wzrok na Arndela. – Miła odmiana po tym, jak wszyscy tylko mi nadskakują. Barl ostrożnie ukłoniła się kobiecie. – Nadskakiwanie nie leży w mojej naturze, lady Grie. Mogę jedynie obiecać szczerość i to, że w pracę włożę całe serce. – A ja z przyjemnością przyjmę tę ofertę – odparła lady Grie. – Jeżeli będę całkowicie zadowolona z mojego zegara. Chcę usłyszeć, jak tyka i wygrywa melodie. Barl na chwilę wstrzymała oddech. Równo bijące serce przeskoczyło jedno uderzenie. Spędziła niemal jedenaście godzin na dopieszczaniu odgłosów wydawanych przez ten zegar. Jeżeli lady Grie będzie niezadowolona… Nie będzie. Nie może. Nie wygląda na głupią. Arndel patrzył gniewnie na Barl, jakby tylko czekał na jej potknięcie. Jeżeli lady Grie będzie niezadowolona, mag Lindin bez wątpienia poniesie za to odpowiedzialność i zostanie na lodzie. Odetchnęła, szepnęła i pozwoliła zegarowi przemówić. Nastąpiła chwila ciszy… a potem pomieszczenie wypełnił jednostajny, rytmiczny tętent końskich kopyt na ubitej ziemi. Stuk-stuk-stuk-stuk – zegar zaczął żwawo odmierzać czas. – Ojej! – Lady Grie z zachwytem klasnęła w ręce. – Jakie
to pocieszne. A kurant? Barl stłumiła zadowolenie i wyciszyła tykanie. A potem serce ponownie na moment zamarło jej w piersi i sprawnie wyrysowała w powietrzu runę uruchamiającą kurant. – Piękne – wyszeptała lady Grie, gdy szczebiot łozówki wybrzmiał i łagodnie umilkł. – To było piękne, magu Lindin. Zgadza się. Zaklęcie, które odzwierciedliło ten odgłos, było wymagające i niemal do ostatniej chwili była przekonana, że to zadanie ją przerośnie. – Dziękuję, lady Grie – wyszeptała. Poczucie ulgi w połączeniu z przytłaczającym zmęczeniem, z którym ostatnio walczyła, sprawiły, że w głowie jej zawirowało, a wzrok się zamglił. – Cieszę się, że się pani podoba. Lady Grie skinęła głową do mistrza. – Mag Lindin przyniesie ci sławę, Arndelu. Nie mogę się doczekać, co jeszcze dla mnie stworzy. Czy możemy omówić szczegóły współpracy? Mistrz uniósł brew, ale nawet bez tego Barl wiedziała, że powinna wyjść z pomieszczenia. Jakimś cudem udało jej się ukłonić lady Grie i nie przewrócić się. Ukłoniła się także Arndelowi, bo gdyby tego nie zrobiła, poczułby się znieważony. Potem uciekła do ogrodu, gdzie słońca nie przesłaniała ani jedna chmura, a w ciepłym powietrzu unosił się zapach kwiatów. W samotności poczuła się bezpieczna, skuliła się na przystrzyżonej, słodko pachnącej trawie, przycisnęła dłonie do twarzy i dała upust radości. Koniec z nudnymi zegarkami podróżnymi. Koniec z realizowaniem pomysłów ludzi bez wyobraźni. Nareszcie… Nareszcie… Mam szansę wykorzystać swój wrodzony magiczny potencjał. – Barl! – Twarz Remmiego rozjaśniła się niczym lampion. – To wspaniale! Ancilla Grie to najstarsza córka z najważniejszej Założycielskiej Rodziny w tym dystrykcie. Nie ma osoby, której by nie znała. Jeśli zacznie o tobie opowiadać, chwalić się skonstruowanym przez ciebie zegarem, staniesz się legendą w najważniejszych domach wschodniej Dorany. Może twoja sława dotrze nawet do Elvado! Arndel wysłał ją do domu godzinę wcześniej, co w jego
mniemaniu było hojną nagrodą. Rozparła się w zapadniętym fotelu w saloniku i uśmiechnęła szeroko do brata, który przysiadł na parapecie niczym rozradowany trzpiot. – Po prostu ci ulżyło, że przez następny miesiąc, albo nawet trzy, nie będę chciała się przeprowadzać. Remmie się zarumienił – wiedziała, że tak będzie. – Rzeczywiście należę do ludzi, którzy nie przepadają za wędrówkami, ale to nie znaczy, że moja radość jest nieszczera, Barl… – Przepraszam – powiedziała, unosząc dłonie. – Wiem, że się cieszysz. Ja pewnie też. I masz rację. Jeżeli wszystko dobrze się ułoży, jeżeli lady Grie nie będzie wtrącała się do mojej pracy, to na pewno przestanie mnie nosić. Kiedy już będę szczęśliwa, Remmie, kiedy będę wiedziała, że znalazłam swoje miejsce, nie będę odczuwała potrzeby, by znów się przenosić. – Teraz tak mówisz – mruknął. – I na pewno jesteś o tym przekonana. Ale drzemie w tobie niespokojny duch, Barl. Tak bardzo pragniesz zobaczyć, co leży za horyzontem, że nie widzisz, co masz przed nosem. Z zaskoczeniem utkwiła w nim wzrok. Powiedział to niemal zgryźliwie. A to było do niego niepodobne. Zawsze promieniał niczym słońce, ona zaś była jak cień. Czy w takim razie aż tak pomyliła się w ocenie jego emocji? Czyżby całkowicie błędnie odczytała głębię jego uczuć wobec tamtej dziewczyny z Granley? Najwyraźniej. Nigdy o tym nie mówił, nie wspomniał o niej nawet, od kiedy opuściliśmy tamto miejsce, ale… Nie przywykła do tego, że mogłaby błędnie odczytać uczucia Remmiego. Zadrżała, zsunęła się z fotela na dywan i przyklęknęła u stóp brata. Jeżeli nie rozegra tego w odpowiedni sposób, jeżeli nie przekona go, że docenia jego miłość i lojalność, to ta sprawa będzie się jątrzyć i w końcu sprawi ból obojgu. – Poczułbyś się lepiej, gdybym złożyła ci obietnicę, Remmie? Zrobię to. – Położyła skrzyżowane dłonie na sercu. – Przysięgam, że nie będę więcej ciągała cię za sobą po całym kraju. Remmie niespokojnie zabębnił palcami o parapet. – Nie powinnaś składać obietnic, których nie możesz… nie potrafisz… dotrzymać.
– Właśnie że jej dotrzymam! – upierała się z oburzeniem. Było jej przykro, że wątpił w jej słowa. – Jak możesz powiedzieć mi coś takiego prosto w twarz? Jęknął. – Bo cię znam, Barl. Zawsze chcesz dobrze. Ale coś się stanie, będziesz miała zły humor, lady Grie nie okaże ci należnego szacunku albo zacznie się wtrącać i wypadniesz z warsztatu jak burza, zaklinając się, że nigdy, przenigdy tam nie wrócisz, a potem… Barl poderwała się z podłogi i położyła dłonie na kolanach rozemocjonowanego brata. – Nie, Remmie. Nie zrobię tego. Słyszysz? Przyrzekam, uroczyście przyrzekam na wszystko. Batava jest teraz twoim domem. Nie poproszę, byś z niego odszedł. Skrzyżował ręce i wpatrywał się przez ramię w majestatycznie zachodzące słońce. W miękkim, różanozłotym blasku jego jasne włosy wyglądały, jakby płonęły. Na twarzy drgnął mu mięsień. – Wiem, że nie zostaniesz u Arndela na zawsze – odezwał się w końcu ściszonym głosem. – Jesteś ambitna i przerośniesz go. Naprawdę to rozumiem. Ale jeśli wierzysz w to, co mówisz… przynajmniej w tej chwili… jeśli obiecasz, że to, co oferuje lady Grie, wystarczy, żeby na dłuższy czas cię zadowolić, to ci uwierzę. I nie będę udawał, że mnie to nie cieszy. – Nigdy nie prosiłam, żebyś udawał – powiedziała kąśliwie. Wzruszył ramionami. – Owszem, prosiłaś. To zresztą nieistotne. Może nie było to dla mnie łatwe, ale dla ciebie też nie. Naprawdę zdaję sobie z tego sprawę, Barl. Mimo bliskości i przyjacielskich relacji rzadko całkowicie odsłaniali się przed sobą. Lubiła sobie tłumaczyć, że bliźnięta po prostu nie potrzebują niewygodnych słów, jednak nie do końca tak było i dobrze o tym wiedziała. Brak szczerych rozmów o tym, w jaki sposób wpływa na niego jej niespokojna natura, oszczędzał jej niewygodnych sytuacji. Niezbyt komfortowo czuła się z tą świadomością. – Nie jest mi źle w tym warsztacie – powiedziała stanowczym tonem. – Narzekam na Arndela, ale naprawdę zdaję sobie sprawę, jak bardzo mi się poszczęściło, że tam trafiłam. A teraz, gdy mam
szansę tworzyć piękne przedmioty dla lady Grie, tym bardziej czuję, że szczęście się do mnie uśmiechnęło. Nie mam powodów, by spoglądać ku horyzontowi, Remmie. – Muszę zająć się przygotowaniem kolacji – odparł niemal z uśmiechem i zsunął się z parapetu. – Chodź obrać ziemniaki i opowiedz mi zaklęcie po zaklęciu, jak tworzyłaś zegar dla lady Grie. Skoro zawsze znajdujesz jakąś wymówkę, żeby nie przyjść na pogadankę do moich uczniów, będzie musiała wystarczyć im opowieść z drugiej ręki. – Nie jestem nauczycielką – zaprotestowała z palącym poczuciem winy i dźwignęła się na nogi. – Ani gawędziarzem. Nie chciałbyś chyba, żebym narobiła ci wstydu przed uczniami, prawda? Remmie roześmiał się. – Jak na tak arogancką kobietę, mówisz czasem dziwne rzeczy, Barl. – Arogancką? Arogancką? – Powiodła za nim oburzonym wzrokiem. – Czy arogancka kobieta obierałaby ziemniaki? Nie sądzę! – Jeszcze żadnego nie obrałaś – powiedział, kierując się do kuchni. – Więc chodź tu i udowodnij, że się mylę! Był niemożliwy. Ale był jej bratem, kochała go i musiała mu jakoś wynagrodzić utratę tej banalnej dziewczyny z Granley. – Już idę – powiedziała i wyszła za nim z saloniku.
Rozdział III
Elvado. Barl rozglądała się wokół, patrząc na to legendarne miasto, i przycisnęła pięść do rozszalałego żołądka. Powinnam była zjeść więcej jagód. Zwymiotowanie jajecznicy na brukowaną drogę nie spotka się ze zrozumieniem. – Magu Lindin! Niezbyt dobrze wyglądasz, czy coś się dzieje? Stłumiła jęk i odpędziła falę mdłości wywołaną zaklęciem teleportacyjnym, po czym odwróciła się do Bartona, uciążliwego przyjaciela brata. – Nic takiego, magu Haye. Dziękuję. Malująca się na jego twarzy nadopiekuńczość zniknęła w obliczu jej ożywienia. – Aha. Remmie odwrócił wzrok od gromadki swoich wybałuszających oczy, chichoczących i wskazujących palcami uczniów. Było ich całe mnóstwo, podskakiwali niczym kawałki korka w strumieniu. Niesamowite, że pamiętał imiona ich wszystkich. – Moja siostra niezbyt dobrze znosi teleportację. – Bardzo mi przykro – odezwał się ponownie Barton Haye z irytującym współczuciem. – Może w takim razie, magu Lindin, spróbowałabyś… Trzymaj język za zębami, Remmie. – Jagód. Tak, wiem – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. – Dziękuję. Remmie zacisnął usta. Tym razem jednak nie przejął się jej manierami przy uczniach. Po pierwsze, uczniowie z wybałuszonymi oczami przyglądali się wspaniałym Salom Wiedzy wznoszącym się ponad ich głowami, a po drugie, cóż… Barton sam się o to prosił. Nic mu nie da ta troskliwość wobec mnie. Barton odwrócił się.
– Powinniśmy poszukać miejsca, które Rada wyznaczyła dla nas na czas prezentacji. – Zgadzam się – rzekł Remmie. – Mamy mnóstwo czasu, ale za chwilę na pewno pojawią się tu tłumy. Znajdźmy najlepszy punkt obserwacyjny, zanim damy dzieciom czas na zwiedzanie. Słysząc te słowa, rozszczebiotana zgraja uczniów zaczęła jeszcze głośniej jazgotać. Barl wycofała się i zostawiła Remmiego i Bartona Haye’a z zadaniem spacyfikowania dzieciaków – przecież sami wzięli sobie ten kłopot na głowę. Kiedy się z tym uporali, a Barton rozpoczął wykład na temat centralnego placu w Elvado, odciągnęła brata kilka kroków na bok. – Chyba się przejdę, zanim Rada raczy zaszczycić nas swoją obecnością. Remmie wyglądał, jakby miał ochotę się sprzeciwić, ale zmienił zdanie. – Jak chcesz. Nie zgub się. Spotkajmy się za niecałą godzinę. Jak zawsze przy uroczystej okazji, niesamowicie się wystroił. Zamiast – jak co dzień – założyć lniano-wełniane ubranie, przywdział jedwabny strój, a w prawym uchu miał złoty kolczyk z karneolem. Długie włosy zaplótł misternie i wplótł w nie niebieską wstążkę. Wyglądał tak doskonale, że nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Co znowu? – spytał podejrzliwie. – Co ty kombinujesz, Barl? – Nic! – zaprotestowała i poklepała jego brokatową kamizelkę w ekstrawaganckie szmaragdowo-purpurowe pasy. – Co ty masz w głowie? Zawsze dopatrujesz się jakichś niegodziwości. Po prostu uważam, że mam bardzo eleganckiego brata. I zapewne zaraz pożałuję tego komplementu. – Szkoda, że nie mogę go odwzajemnić – odparł z szerokim uśmiechem. Zawsze kpił z jej pogniecionych tunik i potarganych włosów. – Mimo wszystko chyba powinienem się cieszyć, że przynajmniej założyłaś pończochy do pary. Łajdak. Jak mógł powiedzieć coś takiego w obecności Bartona Haye’a? Będzie musiała obmyślić jakiś plan zemsty i zrealizować go, kiedy zostaną sami. – Spotkamy się niebawem, magu Lindin – rzuciła beznamiętnie. – Do zobaczenia, magu Haye.
Barton kiwnął głową w oficjalny sposób. – Do zobaczenia, magu Lindin. A więc udało się jakoś go zniechęcić. To dobrze. Zostawiła Remmiego z jego dzieciakami, odwróciła się tyłem do placu i imponującej fontanny ozdobionej mozaikami przedstawiającymi jednorożce, syreny, delfiny i orły, a potem ruszyła wzdłuż najbliższej spośród szerokich, zatłoczonych arterii, by oddalić się od centrum. W Elvado było tyle magii, że czuła się jak szarpana z każdej strony lutnia. Dudniło jej w kościach i we krwi, gdy starała się wytyczyć ścieżkę wśród poszturchujących się przechodniów. Tyle hałasu w porównaniu do sennej Batavy i warsztatu, w którym panowała żelazna dyscyplina. Tyle kolorów i takie zamieszanie. Całe mnóstwo wysokich, pięknych budynków, a każda ich barwiona szyba wyglądała pod wpływem światła słonecznego niczym ognisty, żywy klejnot. Złoto, srebro i niebieskoszare kruszce z Brantone i Ranoush, z których wprawne ręce i magia stworzyły połyskujące iglice. Jesteśmy takim zdolnym i barwnym narodem. Nic dziwnego, że wszyscy spoglądają na nas z zazdrością. Oczywiście nie był to powód do niepokoju. Byli jedynym ludem magów na świecie, więc nie mieli czego się obawiać. Nawet najlepsi fechmistrze Vharne, słynni jeźdźcy z Iringi czy osławieni skrytobójcy z Feen nie byli w stanie spędzić dorańskim magom snu z powiek. Niech się sprzeczają między sobą. Dorana była bezpieczna i tak miało pozostać już zawsze. Barl jako utalentowany zegarmistrz bez pomocy zegarów odczuwała stały upływ czasu. Ta zdolność po prostu w niej żyła, usadowiwszy się beztrosko gdzieś w głowie. Dlatego nie obawiała się, że spóźni się i rozgniewa Remmiego, i ruszyła szerokimi ulicami Elvado. To miasto nie było po prostu piękne, ale wręcz wytworne. Powietrze było słodkie od wszechobecnego aromatu świeżych kwiatów, a rozświetlone słonecznym blaskiem ulice zostały zmyślnie zacienione przez drzewa o szerokich gałęziach i koronkowych liściach. W rozsianych wszędzie miniaturowych parkach, po których spacerowała, nad wypielęgnowanymi trawnikami górowały związy uginające się pod ciężarem kwiecia, majestatyczne niczym możnowładcy z Trindeku.
Po drodze mijała zielarnie i pracownie alchemików, sklepy z medykamentami i bibliotekę. Na ulicy Rzemieślniczej zatrzymywała się przed każdą nieskazitelną wystawą, podziwiając piękno gobelinów, tkanin, przedmiotów z drewna oraz instrumenty strunowe z progami oraz z kluczami z kości słoniowej. Dobrze, że w dzień Winsun zezwalano na sprzedaż wyłącznie jedzenia, w przeciwnym bowiem razie opuściłaby Elvado z pustym portfelem i tyloma zakupami, że musiałaby wynająć transport, żeby przywieźć je do domu. Najdłużej stała przed warsztatem zegarmistrzowskim. Oparła czoło o chłodną, przejrzystą szybę i wpatrywała się w zegarki podróżne, zegary na stoliki nocne, wysoki jak drzewo, ogromny zegar do holu oraz wymyślny zegar ślubny, na którym sztywno tańczyli państwo młodzi. Nad zapieczętowanymi drzwiami pracowni widniały wypisane pozłacanymi literami słowa „Mistrz rzemiosła Markus Stokely”. Nie słyszała, by Arndel kiedykolwiek o nim wspominał. Jego zegary były znośne. Nawet ładne. Ale nie mogły równać się z jej pracami. Uradowana poszła dalej. Za ulicą Rzemieślniczą leżała dzielnica tkaczy, gdzie Barl wzdychała nad jedwabiami, aksamitami, złotogłowiami i atłasami, nad paciorkami i guzikami, nad puszystymi futrami przywiezionymi z prymitywnego iringańskiego odludzia i jeszcze odleglejszych terenów. Na placu Piekarzy kupiła słodki placek z wiśniami – maślane ciasto i owocowe nadzienie tworzyły istną symfonię smaków. Piekarz, który je upiekł, był rzemieślnikiem z prawdziwego zdarzenia. Ruszyła w dalszą drogę, oblizując usta. Gdziekolwiek poszła, na cokolwiek spojrzała, wspaniałości Elvado zapierały jej dech w piersi. Tak, to naprawdę było przepiękne miasto. Ale dopóki Doraną będą rządziły Założycielskie Rodziny, dopóty Barl nie poczuje się tu jak u siebie. Bez ostrzeżenia zalała ją tak gwałtowna fala rozżalenia, że musiała oprzeć się o żółtą ścianę. Niesprawiedliwość ciężkiego losu zacisnęła jej gardło i zamgliła wzrok. Zabiła wspomnienie placka z wiśniami i przyjemność odczuwaną na myśl o bajecznym zegarze skonstruowanym do pokoju dziecięcego. Czego mogłaby nauczyć
się tutaj, w Akademii Magów? Kim mogłaby się stać, gdyby tylko dano jej szansę? Ale przecież nigdy się nie dowiem. Nie dostanę takiej szansy. W uszach rozległ się besztający ją głos Remmiego: „Ciesz się tym, co masz, Barl. Pozyskałaś mecenat Ancilli Grie, a to więcej, niż jakikolwiek pospolity mag mógłby sobie wymarzyć”. I choć miał rację, dla niej to było za mało. Poza tym to, co miała dziś, jutro mogło się zmienić. Kto wie, jak długo lady Grie będzie z niej zadowolona? Jeszcze tydzień temu odziane w jedwabie ramię jaśnie pani udzielało swych łask Tympanne Ranett… a teraz znamienita mistrzyni została odrzucona z pogardą. Tylko głupiec polega na kaprysach rozpieszczonego maga z Założycielskiej Rodziny. Jedynym magiem, na którym mogę polegać, jestem ja sama. Wyprostowała się i uważnie rozejrzała wokoło. Pokonała już sporą odległość od głównego placu Elvado. Była w spokojnej dzielnicy mieszkalnej, gdzie domy w wesołych barwach stały jeden obok drugiego wzdłuż znacznie węższej, brukowanej bocznej uliczki. W oknach wisiały skrzynki na kwiaty, na drzwiach wypolerowane mosiężne kołatki, a zasłonki były zaciągnięte, subtelnie odgradzając mieszkańców od reszty świata. Gdzieniegdzie znajdowały się także magiczne zabezpieczenia, bo nie wszyscy magowie ufali ludzkiej naturze. Jakie to rozsądne. Chciała odnaleźć Akademię Magów, stanąć u jej otwartych wrót i pogrążyć się w marzeniach, ale wiedziała, że jeśli nie zawróci w kierunku placu, spóźni się na pokaz. Remmie będzie umierał z niepokoju i na pewno zgani ją w obecności Bartona Haye’a. Dlatego ruszyła z powrotem, przeciskając się przez ciżbę magów podążających na plac. Westchnęła, gdy dotarła na miejsce. Jeszcze godzinę temu na placu była garstka ludzi. Teraz był zatłoczony i tylko tryskający wodą szczyt fontanny wznosił się ponad tłumami mieszkańców miasta i przybyszy, którzy zapragnęli być świadkami tak zwanego wydarzenia historycznego. – Jesteś! – odezwał się Remmie z zadowoleniem, gdy przepchnęła się obok ostatnich gapiów i stanęła przy nim na wyłożonym przepięknymi kaflami dziedzińcu Sal Wiedzy. – Jeszcze nie zaczęli.
– Widzę – odparła, spoglądając na imponujący podest, który ustawiono tuż przed nimi. – Wygląda na to, że niepotrzebnie się śpieszyłam. Remmie przewrócił oczami. – Jesteś zadowolona ze spaceru? – Nie nudziłam się – odpowiedziała ze wzruszeniem ramion. Nie miała ochoty dzielić się wrażeniami, zwłaszcza gdy Barton Haye stał tak blisko i strzygł odstającymi uszami. Remmie nie dał się nabrać na jej obojętny ton. – My za to przeżyliśmy wspaniałą przygodę. Tam, niedaleko… – wskazał na wschód ponad zatłoczonym placem – …jest labirynt, z którego można się wydostać po rozszyfrowaniu mnóstwa wskazówek, prowadzących do odpowiednich zaklęć. Jeżeli we właściwym miejscu nie użyje się właściwego zaklęcia, nie da się uciec. Bardzo to zmyślne. – I niezwykle zajmujące – dodał Barton, który właśnie się odwrócił. – Twój brat i ja oddaliśmy się w ręce dzieci. – Na szczęście – rzekł Remmie z udawanym namaszczeniem – jesteśmy świetnymi nauczycielami. Jeden z jego uczniów – niski, pyzaty, z plamą atramentu na kołnierzyku – podniósł wzrok i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Chciał pan powiedzieć, że na szczęście my jesteśmy świetnymi uczniami. Kiedy pozostałe dzieci z Batavy zaczęły chichotać, Remmie trącił pulchnego chłopca palcem w nos. – Może zamiast się chwalić, Rine, zrobiłbyś coś z tą plamą na koszuli? Chyba że chcesz, by te gogusiowate miejskie dzieciaki uważały, że magowie z Dystryktu Jedenastego nie potrafią zadbać o porządny wygląd? – Plama? – Chłopak niemal się udusił, starając się ją dojrzeć. – Och. Przepraszam. Barl rozejrzała się po specjalnie wytyczonej strefie dla uczniów i zauważyła, że sporo ze zgromadzonych dzieci było ubranych w ekstrawaganckie stroje i miało w sobie pewną dozę wytworności, która świadczyła o tym, że wyglądając przez okno kuchenne, nie widzą stada krów. A potem dostrzegła, że niektóre z tych wypielęgnowanych dzieci rzucały wyniosłe spojrzenia w stronę
zwyczajnie ubranych uczniów Remmiego. Lekko trącały się łokciami, poszeptywały, uśmiechały się chytrze, co świadczyło o ich nieuprzejmości oraz niezasłużonym poczuciu wyższości. Nie wątpiła, że każdy z tych dzieciaków pochodził z Założycielskiej Rodziny i zasługiwał na więcej niż prztyczka w nos. – Nie przejmuj się, Rine – zwróciła się do chłopca, zaskakując samą siebie. – Bycie magiem to coś więcej niż strój. Czysty kołnierzyk nie pomógłby ci się wydostać z tamtego labiryntu. – No tak! – odezwał się chłopiec, nie do końca pewien, czy jej słowa powinny go ucieszyć. Nie przywykł do tego, że ktoś mógłby sprzeciwić się jego nauczycielowi. – Pewnie tak. – Ale… – odezwał się Remmie ostrzegawczym tonem – mag schludny to mag staranny, a mag staranny rzadziej popełnia błędy, przez które mógłby zrobić krzywdę sobie lub komuś. Zgodzisz się ze mną, magu Lindin? Gdyby nie przyznała mu racji, przez tydzień za karę byłaby zmuszona jeść zimne resztki. Albo, co gorsza, musiałaby gotować sama. – Oczywiście. To bardzo ważne. – Bardzo ważne – powtórzył Remmie, wpatrując się w Rine’a. – I nie… Przerwała mu melodyjna fanfara, więc przeniósł swoje nauczycielskie spojrzenie na okazałe wejście do Sal Wiedzy. Fanfara rozległa się ponownie i gwar rozmów na placu ucichł. W wibrującej ciszy rozbrzmiał dźwięk ogromnego zegara Elvado, wybijającego godzinę. Barl zamknęła oczy, poruszona i wyciszona tym głębokim, uroczyście brzmiącym kurantem. Z zadumy wyrwała ją nagła ekscytacja, która wybuchła wśród tłumu. Rozejrzała się w poszukiwaniu jej źródła i zobaczyła, że z Sal Wiedzy wyłania się orszak kobiet i mężczyzn odzianych w złotogłowie i majestatycznie maszerujących ku podwyższeniu. Czczona i budząca lęk dorańska Rada Magów. Barl zacisnęła zęby. Wiedziała, że na czele Rady stoi niejaki lord Varen, ale zupełnie nie kojarzyła pozostałych. I wcale jej to nie przeszkadzało. Co za różnica, z której z Założycielskich Rodzin pochodzili? Ważne było tylko to, że przez ich arogancki dekret już zawsze miała być gorsza, tylko dlatego, że była magiem pospolitym.
Miała bez słowa sprzeciwu zaakceptować swój podrzędny status i porzucić daremne marzenia o nauce w Akademii. Odwróciła się, gdy Remmie delikatnie położył jej dłoń na ramieniu. W jego oczach dostrzegła smutek niebezpiecznie bliski litości. A ona nie chciała jego litości. Chciała, żeby czuł gniew, podzielał jej wściekłość i piekące pragnienie naprawy tego, co złe w Doranie. Jak może być moim bratem, moją drugą połową, skoro jest taki zadowolony z życia? Zauważyła, że dotarło do niego to niewypowiedziane pytanie, ale pokręcił głową, nim zdążyła się odezwać. – Nie teraz. Dzieci. Barton. Miał rację – w tej kwestii. I w żadnej innej. Bo w każdej innej zupełnie się mylił. Poruszyła ramieniem, żeby zrzucić jego dłoń, i odwróciła się w stronę podestu. Członkowie Rady dotarli już na jego najwyższy poziom i ustawili się rzędem obok siebie. Trzej mężczyźni i dwie kobiety obserwowali tłum. Za nimi nieco z boku stały jeszcze trzy osoby – same kobiety – a każda ubrana była w jedwabie zdobione klejnotami i drżała z kiepsko skrywanej ekscytacji połączonej z dumą. Ale zatwierdzono przecież cztery zaklęcia, gdzie zatem podział się czwarty mag, który miał zostać uhonorowany? Na pewno nie ryzykowałby, że swoją nieobecnością obrazi Radę. Lord Varen, mężczyzna grubo po siedemdziesiątce – o ile wierzyć jego zmarszczkom – podszedł do krawędzi podestu i uniósł ręce. – Pozdrawiam wszystkich zebranych. Rada Magów wita was w ten radosny dzień. Zaklęcie wzmacniające poniosło jego melodyjny głos tak, by dotarł do każdego maga na placu. – Jest tu dziś z nami trójka utalentowanych magów – mówił dalej Varen – którzy dzięki swej pracowitości i kreatywności stworzyli nowe zaklęcia. Dołączą one do naszych zasobów wiedzy, w ten sposób dodając jeszcze większego blasku magicznemu dziedzictwu Dorany. Magu Lakewell… Magu Tranter… Magu Folet… – Kobiety po kolei występowały naprzód. – Dorana dziękuje wam za wkład w naszą ezoteryczną wiedzę. Wśród zebranych na placu wybuchła burza oklasków. Uczniowie
klaskali entuzjastycznie, pozostali w nieco bardziej ugrzeczniony i powściągliwy sposób, a wyróżnione kobiety przycisnęły dłonie do serc i pokornie zwiesiły głowy z wdzięcznością… lub jej perfekcyjną imitacją. Barl przyglądała im się uważnie i poczuła ukłucie tak intensywnej zazdrości, że musiała przełknąć ślinę. Mag Folet była taka młoda, zaledwie kilka lat starsza od niej i Remmiego. A jednak stała tam, wywyższona do rangi starszego maga, a jej imię miało na zawsze zapisać się w księgach Rady. Przez jedną straszliwą chwilę Barl miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. – Niestety – rzekł lord Varen z ponurą miną – magia niesie ze sobą pewne zagrożenia. Dziś także opłakujemy stratę maga Brahna Sorvolda. Dwa dni temu, ośmielony niedawnym sukcesem, podjął próbę stworzenia jeszcze bardziej brawurowego zaklęcia… i ambicję przypłacił życiem. W tłumie rozległy się głosy przerażenia. Remmie i Barton pochylili się do swoich uczniów, poklepali ich po głowach i wyszeptali coś dla dodania otuchy. Barl zmarszczyła brwi z niechęcią. Może to tylko dzieci, ale przede wszystkim magowie. Nigdy nie jest się zbyt młodym na prawdę. Gdyby jednak się odezwała, Remmie byłby wściekły. Lord Varen ponownie uniósł ręce. Ożywienie w tłumie opadło. – Ale to nie czas i miejsce na żałobę – powiedział, patrząc wokół ze spokojem w zielonych oczach. – Zebraliśmy się tutaj, by świętować nowe magiczne wydarzenia. Magu Lakewell? Najstarsza z trzech wyróżnionych kobiet zrobiła kolejny krok naprzód. Lord Varen skinął do niej głową, a potem dołączył do pozostałych członków Rady. Przez wyczekujący tłum przetoczyła się fala ekscytacji. Usta maga Lakewell poruszyły się, gdy kobieta po cichu wypowiadała krótkie zaklęcie. Następnie wyrysowała w powietrzu runę, która zapłonęła blaskiem płynnego złota. W wyciągniętej lewej dłoni pojawiła się niewielka doniczka, ale zamiast kwitnącego kwiatu rosła w niej pojedyncza łodyga renny, gnijąca z powodu zarazy zbożowej. Magowie stojący dość blisko, by wyraźnie widzieć doniczkę i jej
zawartość, westchnęli. Zaraza zbożowa była przekleństwem, które pojawiło się w Doranie z powodu lekkomyślności rolników z Feen – trzy lata temu nie zdołali wyleczyć z tej choroby własnych płodów rolnych, a wiatr przywiał zarodniki przez granicę. Ziarna renny były wysoce cenione, wykorzystywano je bowiem w produkcji piwa i przy pieczeniu kwaśnego, pożywnego chleba. Była to kapryśna roślina i niestety teraz rosła wyłącznie poza Doraną, a import ziaren był trudny i nieziemsko kosztowny. Ich brak doskwierał wszystkim mieszkańcom kraju. Barl podwinęła palce, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni. Czyżby mag Lakewell pokonała zarazę? Bo jeśli właśnie to udało jej się osiągnąć… Kolejna runa zapłonęła w powietrzu, tym razem jasną czerwienią świeżej krwi. Następna była ciemnozielona, kolejna miała barwę błękitu nieba, a w końcu pojawiła się piąta, fioletowa niczym chmura burzowa. Nad placem rozległ się trzask, który wywołał ciarki na skórze i zmierzwił rozpuszczone włosy. Kobieta wypowiedziała po cichu kolejne zaklęcie, ale poruszała ustami zbyt szybko, by dało się odróżnić poszczególne sylaby. Prawą dłoń trzymała nad zmarniałą łodygą, a wyciągnięte palce lekko zagięła. Na jej twarzy malowała się niewzruszona koncentracja. Zaklęcie aktywowało się z drżeniem, które wstrząsnęło kocimi łbami na placu i rozchlapało wodę w fontannie. Zahipnotyzowani uczniowie Remmiego i Bartona aż zapiszczeli. Nawet gogusiowate dzieci z Założycielskich Rodzin krzyknęły, podobnie jak niejeden spośród dorosłych magów stojących za nimi. Barl wstrzymała oddech, gdy moc magii przeszyła ją, paląc nerwy, mięśnie i kości. Łodygę rośliny spowijała teraz gęsta, zielonkawa mgiełka. Na twarz Lakewell wystąpił pot, a jej oddech był głęboki i ciężki. Rzucenie zaklęcia było niezwykle wyczerpujące. – A’bar’at! – wykrzyknęła, wyrzucając z siebie to słowo niczym stęknięcie z bólu. Błysk światła. Huk uwolnionej mocy. Zielonkawa mgiełka zniknęła, odsłaniając zdrowe źdźbło renny. Okrzyki radości. Entuzjastyczne oklaski. Kobieta niedbale machnęła ręką, odsyłając doniczkę na miejsce, i zaczekała, aż brawa ucichną. Na jej ustach widniał ledwie zauważalny uśmiech.
Remmie odwrócił się, cały rozpromieniony z podziwu. – Niesamowite. Nie sądzisz, Barl? – Dobra robota – przyznała, bo rzeczywiście tak było, i skoro miała być szczera, nie mogła powiedzieć inaczej. Mag Lakewell wycofała się, a jej miejsce zajęła mag Tranter. Udało jej się stworzyć zaklęcie neutralizujące każdą celowo lub przypadkowo uwarzoną truciznę z owoców krzewu yababi. Yababi była ulubioną trucizną pewnych wojowniczych klanów z Ranoush oraz kluczowym składnikiem niezwykle popularnej pasty, która gdy zjełczała, stawała się zabójcza. Dzięki nowemu zaklęciu Dorana mogła robić świetne interesy. Remmiego, Bartona i kilkoro uczniów zaniepokoiło, że Tranter wykorzystała żywe króliki, by przedstawić zarówno działanie trucizny, jak i odtrutki, ale czego właściwie się spodziewali? Ochotników spośród publiczności? Królik w gulaszu czy królik wykorzystany do prezentacji zaklęcia – co za różnica? Tak czy siak był martwy. Nowe zaklęcie opracowane przez maga Folet było znacznie mniej krwawe. Kobieta wynalazła metodę umożliwiającą określenie położenia danego przedmiotu w ciągu dziewięciu poprzednich godzin. – Dziewięciu godzin? – Barl szepnęła do Remmiego wśród oklasków. – Gdyby chodziło o cały dzień, to może na coś by się to przydało. – Zapewne to właśnie osiągnie w następnej kolejności – odparł Remmie. – Tymczasem drobne złodziejaszki dobrze się zastanowią, zanim wezmą coś, co do nich nie należy. To zaklęcie sprzeda się w sporych ilościach poza granicami naszego kraju. A to oznaczało, że Dorana się wzbogaci, a Rada Powszechna ocli każdą transakcję. Lord Varen kiwnął głową i kobieta dołączyła do towarzyszek. Następnie skinął po raz kolejny i naprzód wystąpił najmłodszy członek Rady. Brahna Sorvolda co prawda zgubiła jego arogancka ambicja, wyglądało jednak na to, że jego osiągnięcie i tak zostanie uczczone. Wysoki i gibki członek Rady o złotych włosach zaplecionych tak, by nie przesłaniały jego przystojnej twarzy o orlich rysach,
z wdziękiem uniósł upierścienioną dłoń. Barl zamrugała, gdy dokładnie go zobaczyła. Ojej. Niedbale, lecz władczo przywołał przedmioty niezbędne do przedstawienia zaklęcia zmarłego maga Sorvolda. Ignorując jego oszałamiający wygląd, Barl dostrzegła, że jak wszyscy magowie z Założycielskich Rodzin, z którymi miała do czynienia, miał w sobie wyniosłość i arogancję. I choć czuła w piersi ucisk dawnego, chłodnego gniewu, i tak podziwiała jego długie palce, rysujące w powietrzu skomplikowaną sekwencję run. Jego słodki głos, pieszczotliwie wypowiadający kolejne sylaby zaklęcia. Błysk niepohamowanego zadowolenia w jego przenikliwych niebieskich oczach, gdy sprawił, że najpierw nieoczyszczone złoto, a potem srebro stopiły się i zamieniły w surową, bezkształtną ciecz. Mężczyzna uśmiechnął się na ten widok, a potem uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy wśród publiczności rozległy się jęki i okrzyki zdumienia. Wpatrując się w niego, Barl przygryzła wargę. Ma w sobie przeogromną moc. Czy ktoś jeszcze to czuje? Czy wszyscy ludzie to kukły, które nie czują niczego? Poznaczona bliznami twarz lorda Varena pozostawała niewzruszona. Przyglądał się wszystkiemu z miną przywodzącą na myśl człowieka, który czeka, aż zagotuje mu się woda w czajniku. On na pewno wyczuwał moc tego pięknego maga. Ale jeśli tak było, nie dawał niczego po sobie poznać. Remmie też to poczuł. Był spięty, ręce wcisnął głęboko w kieszenie. Cofnięte kąciki jego ust zdradzały dyskomfort. Barl zmarszczyła brwi. Nie bądź głupi, Remmie. Z mocy należy korzystać, nie trzeba się jej bać. Potężny mag stojący na podwyższeniu w lewej ręce trzymał szklany flakonik z płynnym złotem, a w prawej ze srebrem. Powoli wlał zawartość fiolek do płytkiej szklanej misy, którą wcześniej przywołał i ustawił przed sobą na wyczarowanym stoliku. Dwa rozgrzane metale pocałowały się, z sykiem tworząc gryzącą parę. Kiedy skończył, cisnął flakoniki w nicość, a potem rozpostarł ręce, na lewo i prawo wyrysował nowe runy tak szybko, że Barl nie była
w stanie nadążyć za ich kształtem. Pojawił się dym, powietrze zaskwierczało i rozbłysło jaskrawymi, oślepiającymi barwami. Na placu panowała cisza jak makiem zasiał. Nawet dzieci oniemiały. Z radością, niemal ze śmiechem członek Rady wyśpiewał sylaby zaklęcia zmarłego maga. Rozpalił migoczące powietrze, a stopione złoto i srebro zaczęły wirować w misce jak oszalałe. Kiedy tak wirowały, zmieszały się i połączyły w połyskującą srebrnozłotą masę. Mag mocno klasnął w dłonie. Wyszeptał pod nosem jakieś słowo. Palcami nakreślił dwie ostatnie runy. Barl poczuła ich przyciąganie, uderzenie w pierś i ogień we krwi. Jej serce podskoczyło, gdy obezwładniła ją moc zaklęcia, moc surowej magii, chwała wielkiego dzieła. Niemal krzyknęła z bólu, który przeszył jej serce. Ja. Ja. To powinnam być ja. Mag wypowiadał szeptem kolejne sylaby, tym razem szybciej. Nowo połączone metale szlachetne utworzyły smukłą kolumienkę, równie zgrabną i elegancką jak jej stwórca. Niczym tkacz z wrzecionem wabił połączone złoto i srebro coraz wyżej, a całą jego twarz rozświetlała przyjemność. W kolumnie odbiło się światło słoneczne i zapłonęła. Wśród magów zebranych na placu rozległa się kolejna burza oklasków. Dzieci piszczały. Barl zamknęła oczy, walcząc z napływającymi łzami. Ja. Ja. To powinnam być ja. Kiedy była już w stanie unieść powieki, zobaczyła, że wspaniała srebrnozłota kolumna zawisła w powietrzu, utrzymywana dzięki sieci magii. Wyglądała niczym zastygły płomień, uchwycony blask słoneczny. Niczym magia, w którą tchnięto życie. Mag uniósł prawą rękę i zacisnął dłoń w pięść… a Barl już wiedziała, wiedziała, co zamierzał zrobić. Unicestwienie? Bez zabezpieczenia? Niemożliwe, że postąpisz tak zuchwale! – Ri’ga! – krzyknął mag. – Ba’vek! Z trudem złapała oddech, gdy przeszyła ją moc zaklęcia unicestwienia. Remmie drgnął u jej boku, gdyż odczuł je tak samo dotkliwie, zignorował jednak ból, zajął się bowiem wystraszonymi
uczniami. Podobnie jak Barton. Każdy mag na placu był w mniejszym lub większym stopniu roztrzęsiony. Zaklęcia unicestwienia o takiej mocy nie były powszechnie dozwolone, prawie nigdy nie popierano ich użycia. Mogły spowodować zbyt wielkie szkody. A to wypowiedziane przed chwilą było przeraźliwe. Dlaczego Rada zezwoliła na jego użycie, skoro… A potem Barl znów spojrzała na kolumnę… i zrozumiała dlaczego. – Remmie – wyszeptała, wyciągając dłoń w jego kierunku. – Patrz. Niespokojne dzieci odwróciły jego uwagę i już miał ją zrugać, że zawraca mu głowę. Ale Barton Haye powstrzymał go, bo zakrztusił się i wskazał palcem. Nagle mnóstwo magów na placu zaczęło na coś wskazywać ze zdumieniem. – To niemożliwe, prawda? – rzekł Remmie. Potężne zaklęcie unicestwienia nie zadziałało. – Kiedyś tak – wyszeptała. – Ale teraz wprost przeciwnie. W jakiś niewiarygodny sposób Brahn Sorvold stworzył zaklęcie fuzji, której nie dało się zniszczyć. Mag niedbale pstryknął palcami i nieuszkodzona srebrnozłota kolumna zniknęła. Wrócił do pozostałych członków Rady. Lord Varen wystąpił naprzód z uniesionymi rękami i zaczekał, aż na placu zapanuje spokój. – Rada Magów dziękuje wam za uczestnictwo w prezentacji. I dla uczczenia pamięci maga Sorvolda otwiera Sale Wiedzy dla wszystkich na najbliższe trzy godziny. – Słyszeliście? – Barton zwrócił się do uczniów z Batavy. – To ogromny zaszczyt. Sale bardzo rzadko są udostępniane zwiedzającym. Dzieci podniosły wrzawę, a Barl z marsową miną spojrzała na Remmiego. – Mamy być wdzięczni? Biorąc pod uwagę, że magia to dziedzictwo należące do wszystkich mieszkańców Dorany, a Sale Wiedzy… – Barl, proszę cię – westchnął brat. – Nie psuj dzieciom tej chwili. Zapiekły ją oczy. Wiedziałam, że to był błąd. Wiedziałam, że nie powinnam była się tu wybierać. – W porządku. Już się nie odzywam. I nie odezwała się. Ani wtedy, gdy wlokła się za bratem, Bartonem
i wybałuszającymi oczy uczniami, gdy posuwali się z wolna przez Sale Wiedzy, wysokie pracownie i ciche biblioteki, wchodzili po majestatycznych spiralnych schodach i podążali szerokimi korytarzami z przepięknymi witrażowymi oknami. Ani wtedy, gdy uczniowie tłoczyli się na przestronnych balkonach i aż piszczeli na widok panoramy zalanego słońcem Elvado. Ona jednak pożerała wzrokiem każde zamknięte drzwi i zablokowane przejście. Podążała spojrzeniem za mieszkańcami gmachu, którzy z rozmysłem przechodzili wśród stłoczonych gapiów i spod przymkniętych powiek spoglądali na nich, dając im do zrozumienia, że zamierzają trzymać się z dala od osób niegodnych ich względów. Zamknęła oczy i nabrała w płuca powietrza przesyconego mocą tego miejsca, poczuła, jak magia w niej gra i składa obietnice, których nie może dotrzymać. Zasmucona skrzyżowała ręce tak ciasno, jakby chciała połamać sobie żebra. Zasługuję, by tu być. To zdumiewające miasto powinno być moim domem. Remmie i Barton nie chcieli marnować tej rzadkiej okazji, dlatego po zamknięciu Sal dla zwiedzających pozwolili uczniom przespacerować się po uliczkach otaczających plac i postanowili zostać w Elvado jak najdłużej. Kiedy w końcu wrócili do szkoły w Batavie i przekazali zmęczone dzieci pod opiekę rodziców, późne popołudnie ustępowało już nadchodzącemu zmierzchowi. – Coś nie tak? – spytał Remmie. – Nie odezwałaś się od kilku godzin. Barl wzruszyła ramionami, idąc u jego boku w stronę domu. – Sam kazałeś mi być cicho. – To prawda. Ale chodziło mi tylko o to, że… – Wiem, o co ci chodziło. – Szkoda, że nie mieliśmy okazji wrzucić do fontanny tej monety za mamę i tatkę. – A mnie nie jest szkoda – powiedziała. – To osobista sprawa. Barton Haye tylko by się gapił. Remmie westchnął. – Wiedziałem, że jesteś zła.
– Wcale nie! Zastanawiam się nad czymś. – Barl! – Remmie złapał ją za łokieć i zatrzymał. – To spojrzenie też znam. Co ty knujesz? Skrzywiła się, słysząc kiepsko tłumione zwątpienie w jego głosie. – Nic, czym powinieneś się przejmować. Choć nawet w słabym, gasnącym świetle dnia na jego wąskiej twarzy i w łagodnych oczach nie było widać złości, wiedziała, że jej odpowiedź go rozgniewała. – Mówię poważnie, Remmie – upierała się. – Moje zamiary nie będą miały na ciebie żadnego wpływu. Pokręcił głową. – To nieprawda i dobrze o tym wiesz. Jak mam być szczęśliwy, skoro ty nie jesteś? Barl, obiecałaś, a teraz… – Obiecałam, że nie pociągnę cię za sobą, i dotrzymam słowa! – odparła, starając się nie podnosić głosu. – Prawda jest taka, że nigdy cię za sobą nie ciągnęłam. Zawsze podążałeś za mną z własnej inicjatywy. Przyznaj. – Nie zmieniaj tematu – mruknął. – Nie rozmawiamy o mnie, tylko o tym, że ty nie… ty nigdy… – Pokręcił głową, sfrustrowany i zakłopotany. – Dlaczego chociaż przez pięć minut nie możesz być zadowolona? Wydawało mi się, że lubisz konstruować magiczne zegarki. – Nawet lubię – powiedziała, ponownie wzruszając ramionami. – Ale pragnę czegoś więcej. – Ale przecież dostaniesz więcej. Skoro lady Grie zostanie twoją stałą klientką, będziesz mogła… Remmie nie był głupi, był po prostu przekorny. – Lady Grie zostanie moją stałą klientką, więc będę robiła to, czego będzie chciała ona. A nie to, czego będę chciała ja. – Utkwiła w nim wyzywające spojrzenie. – A ja chcę Elvado. – Och, Barl. – Odwrócił się, złapał za swój długi, przeplatany wstążką warkocz i pociągnął. – Myślałem, że wybiłaś to sobie z głowy. – Bo wybiłam – powiedziała, spoglądając na niego spode łba. – Ale się opamiętałam. Naskoczył na nią. – Właśnie dopiero teraz naprawdę postradałaś zmysły. Akademia
Magów leży poza twoim zasięgiem. Tupnęła nogą, jak gdyby oboje znowu mieli po pięć lat. – Kto tak twierdzi? Remmie, trzysta lat temu tylko członkowie Założycielskich Rodzin mogli być magami. Czy to by się zmieniło, gdyby ktoś taki jak ja porzucił marzenia, bo uznał, że nie da się ich spełnić? – Nie twierdzę, że to sprawiedliwe – powiedział Remmie. – Że powody zabraniające ci studiowania w Elvado są słuszne. – No właśnie, ale nie istnieje też żadna zapisana zasada, która by tego surowo zabraniała. Remmie, przestudiowałam kodeks Akademii od deski do deski i na tej podstawie uważam, że mam wszelkie prawo zostać przyjęta na tę uczelnię. – Wiem – powiedział głosem przepełnionym rozgoryczeniem. – Ale w Doranie istnieją też niepisane zasady. Czy ci się to podoba, czy nie, to Rodziny Założycielskie podejmują ważne decyzje, a to oznacza, że żaden pospolity mag nigdy nie zostanie uznany za godnego tego miejsca. Mogłaby go znienawidzić za to, że dał się tak łatwo zastraszyć. – Remmie, przecież znasz moje talenty. Sam też je posiadasz, wystarczyłoby, żebyś odważył się spróbować. Naprawdę jestem warta tych studiów. A strzegący bram Akademii magowie usłyszą mnie, nawet jeśli miałabym krzyczeć, dopóki nie pęknie ostatnie witrażowe okno w Elvado. Jest we mnie geniusz i nie pozwolę im go zignorować. – Rzeczywiście masz coś w sobie. Ale na pewno nie jest to skromność. – Odwrócił się ponownie i splótł palce na karku. – Chciałbym, żebyś się nad tym zastanowiła, Barl. – Już się zastanowiłam. Zamierzam złożyć podanie o ponowne rozpatrzenie mojego zgłoszenia. Jestem już bardziej doświadczona. Minęły prawie trzy lata. Remmie rzucił jej przez ramię gniewne spojrzenie. – Nawet gdybyś miała dziesięć lat więcej doświadczenia, i tak nie miałoby to znaczenia. Postąpiłaś głupio, że w ogóle się zgłosiłaś, a teraz zamierzasz popełnić to samo głupstwo. Nie odwiedzie jej od tego pomysłu. – To ty tak twierdzisz. – I mam rację. Jesteś beznadziejnie naiwna, Barl. To tylko bujanie
w obłokach i urojenia. A jeśli odeślą cię z kwitkiem? Ile czasu upłynie, nim z powodu rozczarowania znów stracisz nad sobą kontrolę? Ile czasu upłynie, nim zostaniesz zwolniona z warsztatu, znowu stracimy dom i będziemy włóczyć się od jednego dystryktu do drugiego w poszukiwaniu pracy, którą zaakceptujesz? Wpatrywała się w brata z poczuciem winy i rozgoryczeniem. – Bardzo jesteś pewien, że mnie nie przyjmą. Nie odpowiedział, lecz zaczął szurać nogą po bujnej trawie rosnącej wzdłuż alei. A potem westchnął. – Przykro mi, Barl. Po prostu nie chcę, żebyś cierpiała. – Nie będę cierpiała. Remmie zmarszczył brwi, a w jego oczach pojawił się chłód. – Innymi słowy, jak zawsze zrobisz, co zechcesz. W porządku. Napisz do Akademii. Poproś o przyjęcie. Ale jeżeli tym razem na dobre złamią ci serce, nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Rozdział IV
Nie – powiedział starzec gderliwym, ochrypłym głosem. – Co to za bzdury, Morganie? Masz gorączkę? Ogłuchłeś? W ten sposób połączone siły nie są kompatybilne. Należy je zrównoważyć przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, bo inaczej utrwalone runy nie utrzymają zaklęcia łączącego. Morgan spuścił wzrok, żeby ojciec nie zorientował się, jak bardzo chciał powiedzieć coś nierozsądnego. Już miał na końcu języka ciętą ripostę. Miał przemożną ochotę wybuchnąć, przypomnieć ojcu, że jest już mężczyzną, a nie chłopcem, któremu można wydawać polecenia i którego można traktować jak nieuka. Ale milczał. Niczego nie zyska, dając upust złości wystawionej na bolesną próbę. Trzymaj język za zębami i znieś to – tak wyglądało jego życie niemal bez przerwy przez ostatnie jedenaście przytłaczających tygodni. Nie wiedział, jak długo to jeszcze potrwa, a zielarz zajmujący się ojcem także nie był w stanie tego określić. Od czasu ataku serca i paraliżu, który przyszedł po nim, stan zdrowia lorda Danfeya był niepewny. Z jego zdolnościami umysłowymi było jak z przypływami i odpływami i choć kąśliwa odpowiedź może przyniosłaby Morganowi ulgę, takie pobłażanie własnym nastrojom mogłoby tylko odsunąć go od ojca… albo skończyć się jeszcze gorzej. – No i? – zapytał ojciec stanowczym tonem. – Rozumiesz, co mówię, czy musimy wrócić do klasy, żebym mógł odświeżyć ci pamięć i przypomnieć podstawy tworzenia run? – Nie, lordzie – powiedział i splótł zdradzające go dłonie za plecami. – Nie potrzebuję przypomnienia. Ale jeżeli wolno mi wyjaśnić… – Co? – Ojciec obrzucił go piorunującym spojrzeniem. – Zamierzasz pouczać człowieka, który potrafił tworzyć runy, gdy był o połowę młodszy od ciebie? – Nie, lordzie. Oczywiście, że nie. Ale obawiam się, że nie
przedstawiłem dostatecznie jasno mojego… – Pouczasz mnie i na dodatek traktujesz mnie z góry! Tak się zachowuje posłuszny syn? Morgan wpatrywał się w rezultaty swojego eksperymentu. Trzy ledwo zespolone runy, które usiłował utrwalić, tkwiły w tyglach, połyskując, kiedy przez okrągłe okno w jego pracowni na poddaszu wpadały promienie słońca. Wyczuwał uśpioną moc tych run, czuł na skórze wątek i osnowę rywalizujących ze sobą energii – to gorące, to znów chłodne. Runy wkrótce miały się rozpaść, były bowiem niedokończone, a w związku z tym kruche. Stracę niemal miesiąc pracy, Dorana zaś zbliży się o kolejny krok do niebezpieczeństwa, i to z powodu urażonej dumy schorowanego starca. Podniósł wzrok. – Raczysz mnie wysłuchać, lordzie? Promienie słońca zagrały na zapadniętych, ziemistych policzkach ojca i na chwilę rozjaśniły cienie pod jego przekrwionymi oczami. Obwisła lewa powieka drgnęła niczym echo problemów z przeszłości. A może zapowiedź kolejnych. Ale gdyby Morgan o tym wspomniał, sprowadziłby na siebie nawałnicę obelg. – Czy mnie uszy mylą? – zapytał ojciec ironicznie. – W obliczu powszechnie przyjętej praktyki chcesz mi powiedzieć, że energie należy zrównoważyć zgodnie z ruchem wskazówek zegara? – W tym wypadku tak – odparł. – Skoro staram się przekształcić podstawowe zaklęcie transmutacyjne, muszę przeciwstawnie zmienić rozkład energii, bo inaczej istnieje ryzyko… – Że wysadzisz w powietrze dach rezydencji! – krzyknął ojciec. Na jego pobladłych ustach błysnęło pasemko śliny. – Nie oczekuj ode mnie optymizmu w tej kwestii. – Przyznaję, że zaklęcie jest nieprzewidywalne – powiedział, starannie dobierając słowa. – Ale jestem pewien, że warte zachodu. Na twarzy ojca pojawił się grymas. – A czemu miałoby służyć? Twierdzisz, że nagle pojawiła się paląca potrzeba stworzenia nowego zaklęcia transmutacyjnego? Nie doszły mnie słuchy o żadnych pilnych sprawach, a przecież bym o nich wiedział, choć zostałem bezsensownie zamknięty w tej posiadłości.
– Lordzie… – Morgan zdusił jęk. Dlaczego musisz robić awanturę? Chcesz mnie zmusić, żebym odgrodził cię od swojej pracy? – Rzeczywiście nie mamy do czynienia z żadnym kryzysem, ale… – Ale ty nie znosisz ograniczeń. – Ojciec głośno wypuścił powietrze, szczypiąc się w grzbiet orlego nosa. Ten znajomy gest oznaczał, że zaczyna tracić nad sobą panowanie. – A zatem w końcu dotarliśmy do sedna. Czyżby stworzenie tego nowego zaklęcia zleciła ci Rada? Bezceremonialne kłamstwo nie wchodziło w grę. – Nie. – A może chociaż dała ci przyzwolenie? – Nie. Zawał i paraliż osłabiły ojca, ale i tak był w stanie ciężko stąpać po pomieszczeniu na poddaszu, zaciskając pięści. – Co ty sobie myślisz, Morganie? Istnieją pewne zakazy. – Ale mnie nie dotyczą – zauważył. – Jako członek Rady… – Młodszy członek Rady! – odpowiedział ojciec, odwracając się. – W dodatku od niedawna. Nie pozwól, by prezentacja tego przeklętego zaklęcia Sorvolda uderzyła ci do głowy! Gdyby Brice Varen dowiedział się o twoich eksperymentach, to na pewno nie okazałby uznania dla twojej brawury. Raczej zacząłby się zastanawiać, czy powołanie cię na miejsce Andwina Bellema nie było zbyt pochopne. – To twoja opinia, lordzie – powiedział, ale w jego głosie słychać było oschłą urazę, której nie zdołał ukryć. – Ja postrzegam to inaczej. – A jakże – mruknął ojciec. – Dlatego zastanawiam się, czy powinienem się dziwić, że nękają mnie ci wszyscy zielarze, skoro nieprzerwanie zajmujesz się takimi szaleństwami. Przy odgłosie uwalnianej energii runy w tyglach na zagraconym stole warsztatowym rozpadły się w rozbłysku niebieskiego światła. – No i proszę! – odezwał się ojciec triumfalnie. – Widzisz? Nie utrzymały się, Morganie. To była mrzonka. Jako mój syn powinieneś być mądrzejszy. Jako twój ojciec mam wobec ciebie większe wymagania. Jesteś Danfeyem. Dlatego musisz zachować pewne standardy. Morgan opanował szok i oburzenie, że ojciec obwinia go za swój
stan zdrowia, po czym odwrócił się od pustych tygli, w których pozostały tylko niewyraźne niebieskie smugi po rozproszonej energii. – Proszę o wybaczenie – powiedział przez zaciśnięte gardło. – Chciałem cię zadowolić, nie rozczarować. Utykając i powłócząc nogami wśród szelestu jedwabnej tuniki, ojciec podszedł do niego i postukał go palcem w policzek. – Doskonal magiczne rzemiosło w granicach dozwolonych przez prawo, a będę zadowolony. Kolejne ukłucie oburzenia. – Prawo można naginać nawet wobec najsłabszych spośród nas, nie mówiąc o magach o potężniejszych zdolnościach. – Na przykład takich jak ty? – Tak! – Morgan machnął dłonią nad pustymi tyglami. – Wybór jest prosty, lordzie. Albo będziemy dalej grzęznąć w tym, co znane, i skażemy się na stagnację, albo przyjmiemy wyzwanie tego, co nieznane, i wespniemy się wyżej. A to nas ocali, gdy zajdzie taka potrzeba. – Morganie… – Ojciec ponownie uszczypnął się w nos. – Brahn Sorvold też tak myślał. – Nie jestem Brahnem Sorvoldem! – warknął, a potem wziął głęboki wdech, by poskromić złość. – Wiem, co robię, lordzie. – Ja też wiem! – powiedział ojciec. – Kusisz los. – Nie, lordzie. Po prostu zachęcam go, by się do mnie uśmiechnął. Jestem członkiem Rady, to prawda, ale Danfeyowie mogą wybić się jeszcze wyżej. – Mogą też upaść – odgryzł się ojciec. – Albo zostać zepchnięci przez tych, którym nie w smak będą twoje osiągnięcia. Przez magów, którzy czają się w cieniu w oczekiwaniu na okazję, by cię przyćmić. Pokręcił głową. – To tylko podrzędni magowie, panie. Zazdrośni i złośliwi. Czy jako Danfey powinienem się ich obawiać? – Jako Danfey nie powinieneś obawiać się niczego – rzekł ojciec, wkładając w te słowa całą siłę, jaka mu została. – Ale rozwaga to cecha tych, którzy przetrwają, Morganie. To nie wada. Dorańskich magów z jakiegoś powodu obowiązują pewne zasady.
Magiczne rzemiosło bez skrupułów zabija nieostrożnych! A ojciec nie powinien organizować pochówku jedynego syna. Musiał być twardy, by nie dać się złamać bólowi w głosie ojca. I choć odczuł w sobię tę nutę rozpaczy, utonęła pod nową falą rozżalenia. Może i nie, lordzie. Ale czy jedyny syn powinien być więźniem nieuzasadnionych obaw ojca? A były nieuzasadnione. Magia mogła stwarzać zagrożenie, ale Morgan nie był taki jak ten niesłusznie wychwalany pijak Brahn Sorvold. Poza tym sukces i bojaźliwość nie mogą iść w parze, jeżeli dąży się na szczyt. Ojciec powinien wiedzieć, że to krzywdzące – z jednej strony oczekiwać, że syn rozsławi nazwisko Danfeyów, a z drugiej rugać go za brawurę. – Morganie… – lord Danfey zakrzywionymi palcami wskazał przestronne poddasze. – Dlaczego nieustannie przesiadujesz w tym miejscu i szukasz możliwości stworzenia nowych zaklęć, skoro te, które już dopracowałeś, wciąż oczekują na zatwierdzenie przez Radę? Chcesz mi zaimponować? Zdobądź patenty, a na pewno będę pod wrażeniem! – Zapewniam cię, lordzie – odparł z grymasem – że w tej sprawie zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Teraz muszę tylko czekać. Tymczasem… – Tak, wiem, Morganie! Tymczasem uparłeś się na te nowe zaklęcia, na te… te swoje eksperymenty… choć nie wiadomo, dokąd cię zaprowadzą. Złamane serce ojca w ogóle nie hamuje twoich ambicji. Te słowa były potwornie niesprawiedliwe. – Krzywdzisz mnie, lordzie. Gdybym, jak sądzisz, wcale na ciebie nie zważał, to czy towarzyszyłbym ci w tej rezydencji przez ostatnie tygodnie, od kiedy nie możesz z niej wychodzić? Czy porzuciłbym obowiązki członka Rady, które tak niedawno mi powierzono, i ryzykował, że zostanę za to potępiony? Albo gorzej? Ojciec wyjął chusteczkę z rękawa i dotknął nią ust, by otrzeć ślinę. – Nie. – No właśnie. A twierdzenie, że jest inaczej, to zwyczajne zrzędzenie. – Zrzędzenie? – Ojciec zmrużył oczy. – Czy posłuszny syn używa
takich słów wobec ojca? Oczywiście że nie, ale nagle ogarnął go przekorny nastrój. – Posłuszny syn używa ich, kiedy czuje, że został niesprawiedliwie potraktowany. Zamiast odpowiedzieć, ojciec uniósł najbliższy z opróżnionych tygli i powiódł palcem po niebieskiej smudze zmarnowanej mocy. Po długiej chwili milczenia odłożył go i zmarszczył czoło na widok ubrudzonej skóry. – Po co chcesz stworzyć nowe zaklęcie transmutacyjne, Morganie? Odparł bez wahania, lecz nie do końca szczerze. Musiał. Gdyby powiedział Greve’owi Danfeyowi całą prawdę, zostałby wyśmiany. – Żeby się przekonać, czy potrafię. – Żeby się przekonać, czy potrafisz – mruknął ojciec, podnosząc wzrok. Nawet pozostałości po niedawnej chorobie nie przytępiły bystrości jego osądu. – A co by się zmieniło, gdyby ci się udało? Martwiły go nie tylko kpiny i krytyka. Ojciec był osłabiony, czasem sam nie wiedział, czego chce, i mógłby zdradzić sekret Morgana. A to doprowadziłoby go do upadku. – Nie wiem, lordzie. I nie dowiem się, dopóki mi się nie uda. A uda się, tego możesz być pewien. Surowe spojrzenie ojca złagodniało. Lord wytarł ubrudzony na niebiesko palec i wcisnął poplamioną chusteczkę z powrotem do rękawa. – Nawet jako dziecko nigdy nie czułeś się usatysfakcjonowany, Morganie. Od urodzenia byłeś głodny. Ale nie był to apetyt na mleko mamki, lecz na wszelkie doświadczenia, które można wycisnąć z tego świata. Morgan nie był pewien, czy to komplement, czy zarzut. Na wszelki wypadek postanowił zachować posłuszną uległość. – Twierdzisz, że to wada, lordzie? – Podtrzymuję wcześniejsze zdanie – odpowiedział ojciec. – Rozważnym człowiekiem nie można gardzić. Możesz dobiec do celu, ale możesz także do niego dojść. Biegiem dotrzesz szybciej, lecz w trakcie spaceru człowiek ma czas, by dostrzec czyhające po drodze zagrożenia. Pułapki zastawione na nieostrożnych. Morgan skrył narastające poirytowanie pod maską uśmiechu.
– To prawda. Ale czy oskarżysz mnie o arogancję, jeżeli powiem, że w biegu potrafię ominąć zagrożenia i przeskoczyć ponad pułapkami? – Czy cię oskarżę? – Ojciec wybuchnął zmęczonym śmiechem. – Ależ nie. Oskarżenie sugeruje, że istnieje szansa na stwierdzenie niewinności. W tym jednak wypadku muszę po prostu oznajmić, że jesteś arogancki, gdyż twoja wina jest niepodważalna. – Ale czy arogancja naprawdę jest wadą? Znowu niewyraźny śmiech. – Pokaż mi skromnego maga, a wskażę ci szarlatana. Arogancja wadą? Nigdy. Gdyby nie ona, żaden mag nie rzuciłby swojego pierwszego zaklęcia. – A jednak jesteś ze mnie niezadowolony. – Nie z powodu tego – rzekł ojciec, kiwając głową w stronę stołu roboczego i poplamionych tygli. – Choć mam zastrzeżenia do twojego lekceważenia zasad. Twoje magiczne zajęcia nie mogłyby mnie nie zadowalać, Morganie. Lecz mogą wzbudzać we mnie strach. I wzbudzają. – Lordzie… – Przysunął się o krok. – Nie ma się czego bać. Moje umiejętności są znacznie większe, niż wymaga tego to drobne zadanie. Ojciec uniósł brew. – A przynajmniej w to wierzysz. – Wiara sugeruje element niepewności. A ja w to nie wątpię. – Być może byłbym spokojniejszy, gdybyś nie był taki pewny. Morgan z trudem zachował spokój. Przemawia przez niego osłabienie. Zestarzał się na moich oczach. – Skoro odczuwasz niepokój, lordzie, podejrzewam, że należy za to winić nie tylko magiczne rzemiosło. Najwyższa pora, żebyśmy zjedli drugie śniadanie. Ranmer powiedział, że musisz szczególnie dbać o żołądek. – Mój żołądek to moja sprawa – rzekł nachmurzony ojciec. – Nie twoja czy jakiegoś wścibskiego zielarza. – Ten wścibski Ranmer uratował ci życie, lordzie. Obu nam wyjdzie na dobre, jeśli będziesz o tym pamiętał. Ojciec burknął coś pod nosem, bo nie spodobał mu się ten wyrzut, lecz wiedział, że z faktami się nie dyskutuje.
– Poza tym – dodał Morgan, by go ugłaskać – może twój żołądek nie narzeka, ale w moim już burczy. A nie zamierzam siedzieć sam przy suto zastawionym stole. Udamy się do jadalni? Przygotował się na zgryźliwą ripostę, ale ojciec rozejrzał się tylko po pracowni. – Jesteś zdolnym magiem, Morganie. Na pewno osiągniesz rzeczy, o jakich nie śniło się jeszcze żadnemu magowi. Ale nie traktuj moich próśb o ostrożność jako majaczenia zgrzybiałego starca. – Nie traktuję, lordzie – odparł Morgan, tym razem zdobywając się na kłamstwo. – Twoje rady są zawsze mile widziane. Ojciec parsknął. – Ale rzadko brane pod uwagę. Oto i oczekiwana zgryźliwość. Lepiej udobruchać staruszka, zanim ich relacje całkowicie się popsują. – Jeżeli chcesz udzielić mi jakichś porad, lordzie, z chęcią wysłucham, co sądzisz o mojej pracy. Ale może po posiłku? – Może – zgodził się niechętnie ojciec. Udawał obojętność, ale zdradziła go iskierka zadowolenia w oku. – Skoro już na dobre obrałeś ten kurs. – Obrałem – odpowiedział z udawaną skruchą. – Muszę, jeżeli jako człowiek i mag mam pozostać wierny sobie. – To prawda – rzekł ojciec i ciężko westchnął. – Trafiłeś w samo sedno… nie mogę się z tym nie zgodzić. Razem zeszli do jadalni, gdzie służba podała im spóźniony południowy posiłek. Morgan tylko poskubał zimnego kurczaka i warzywa, kątem oka zaś obserwował, jak ojciec bez przekonania próbuje opróżnić talerz. Patrzył, jak drżąca dłoń starca rozlewa z łyżki zupę, a ta ścieka na obrus i szeroką serwetkę zatkniętą za watowaną tunikę ze złotogłowiu. Był to bolesny widok, ale Morgan nie zamierzał się nad sobą użalać, bez względu na to, jak bardzo by tego chciał albo jak bardzo by pragnął choćby jednego dnia wytchnienia. Nie mógł pozwolić, by jego ojcem zajmował się ktoś inny. Uraziłby w ten sposób godność lorda Danfeya. I swoją. Ufał, że zielarz Ranmer nie powie nikomu o tym, że ojciec jest osłabiony i że od czasu do czasu jego umysł niedomaga. Tylko jemu mógł powierzyć tę tajemnicę. Nie była to wyłącznie kwestia godności. Greve Danfey miał
wrogów, a jego choroba mogłaby zostać – i zostałaby – wykorzystana przeciwko niemu, by zaszkodzić i jemu, i jego synowi. Tylko głupiec włożyłby wrogowi broń do ręki. A ja mam wiele wad, ale głupcem nie jestem. Z okrzykiem zniesmaczenia ojciec upuścił łyżkę, zerwał serwetkę spod brody i cisnął ją na podłogę, a potem zamilkł z miną wyrażającą głęboką frustrację. Morgan miał świadomość, że słowa na nic się teraz nie zdadzą, dokończył posiłek, opróżnił puchar, otarł usta i odsunął pusty talerz. Dopiero wówczas spojrzał na przygnębionego ojca. Niedojedzona zupa z groszkiem i szynką stygła, a na jej zielonej, kleikowatej powierzchni zaczął tworzyć się kożuch. Dziś rano lord Danfey nie zjadł także śniadania. Nie mógł odmówić kolejnego posiłku, bo pod watowaną tuniką były już tylko skóra i kości. Skoro więc po raz kolejny trzeba było go nakarmić jak dziecko, to trudno. Żaden kochający syn nie patrzyłby bezczynnie, jak ojciec głodzi się na śmierć. – Może jeszcze trochę, lordzie – powiedział cicho, podnosząc łyżkę i wkładając ją do zupy. – Żebym mógł zdać zielarzowi Ranmerowi zadowalający raport, gdy ponownie się tu zjawi. Słabym machnięciem ręki ojciec posłał i talerz, i łyżkę na drugi koniec pomieszczenia. Aromatyczna zupa zachlapała obrus, ścianę, podłogę i feenijski dywan, tak aby cała Dorana mogła obejrzeć skutki jego niezadowolenia. – Lordzie… – Morgan zmarszczył brwi, patrząc na swój rękaw poplamiony groszkiem. – Musisz coś zjeść. Ojciec parsknął. – Będę jadł, jeżeli ta przeklęta służba przyniesie mi coś do jedzenia. To nie jest jedzenie. To jakieś pomyje. – Ranmer powiedział… – Na szale sprawiedliwości! – ryknął ojciec. – Nie pleć mi tu o zielarzach! Nie każ mi jeść tej zupy! Nie… nie… – Przerwał, z trudem chwytając oddech, a w piersi uparcie mu charczało. Jedną wątłą pięścią bił się w pierś i starał się wydusić z siebie kolejne gniewne słowa. – Podobno żałujesz, że nie możesz mnie zadowolić, Morganie, a jednak tylko patrzysz, jak by tu posypać solą moje rany. Chcesz mnie karmić jak niemowlę, bagatelizujesz moje obawy
związane z twoimi eksperymentami, a do tego nie chcesz zająć się najpilniejszym obowiązkiem. Morgan odchylił się na oparcie krzesła, urażony tym atakiem. Wybucha, bo czuje się zawstydzony. Bo nie może pogodzić się z tym, co się z nim stało. Ale świadomość, dlaczego ojciec tak mu złorzeczy, nie oznaczała, że Morgan nie czuł się pokrzywdzony. – Mówisz zagadkami, lordzie. Nie unikam żadnych obowiązków. – Nie? – Ojciec wskazał palcem na pokryty freskami sufit jadalni. – W takim razie zamiast zamykać się na tym swoim poddaszu i eksperymentować, może zająłbyś się szukaniem żony? Musisz nisko cenić nazwisko i dziedzictwo Danfeyów, skoro każesz mi tu marnieć bez nadziei na przyszłość dla naszego rodu. Tak bardzo chcesz sobie przywłaszczyć tę rezydencję i mój tytuł, że w akcie desperacji zamierzasz mnie zabić? Morgan zacisnął szczęki pod wpływem na nowo rozbudzonego gniewu i całą siłą woli wyszeptał zaklęcie. Plama zniknęła z rękawa. Za pomocą innego wypowiedzianego ostrym tonem zaklęcia przeniósł talerz po zupie i łyżkę do kuchni. Pozostały jeszcze plamy na obrusie, ścianie, podłodze i dywanie. Uniósł dłoń, by się ich pozbyć, ale ojciec chwycił go za przedramię. – Zostaw to! – odezwał się z wściekłością. – Jestem jakimś niemowlakiem uwieszonym na piersi, że nie mogę po sobie posprzątać? Morgan położył ręce na stole. Musiał zachować spokój, więc nie zacisnął palców w pięści. – Nie, lordzie. – Nie – powtórzył gorzko ojciec. – W takim razie zabieraj się z tymi swoimi zaklęciami. Greve Danfey nigdy nie był krzepki. W dzieciństwie często dokuczała mu gorączka. Cieszył się dobrym zdrowiem zaledwie cztery lata, a potem z wolna zaczęły się ataki chorób, przez które wciąż mizerniał. Przez wiele lat udawało mu się panować nad tą słabością, ale ten czas dobiegł końca. Dwukrotnie w ciągu ostatniego roku otarł się o śmierć i dwukrotnie Ranmer go uratował. Morgan niechętnie to przyznawał, lecz faktom nie można było zaprzeczać: kolejne odroczenie wyroku było mało prawdopodobne.
Obserwowanie, jak ojciec wysila się, by użyć prostego zaklęcia czyszczącego, bolało znacznie bardziej, niż mogłyby zaboleć gwałtownie wykrzyczane obelgi. – Proszę bardzo – rzekł w końcu ojciec, patrząc na niego wyzywająco załzawionymi oczami. – Widzisz? Jeszcze nie umarłem. Na twarzy Morgana pojawił się wymuszony uśmiech. – Wiem, że nie, lordzie. – Lordzie. – Ojciec serwetką otarł czoło z potu, spoglądając na syna spode łba. – Czcza paplanina, a nie szacunek. Na tyle tylko cię stać. To także zabolało. – Nieprawda, lordzie. Okazuję ci wszelkie należne względy. – Och, rzeczywiście – powiedział ojciec, a jego pokryty kilkudniowym zarostem podbródek zadrżał. – Mam jednego syna. Jednego. – Patrzył teraz przez okno, uciekając myślami w stronę chmur i popołudniowego słońca, które to przeświecało przez nie, to się za nimi chowało. – I pokładam w nim wszelkie nadzieje związane z przyszłością naszego rodu. Ale czy się ożeni? Czy spłodzi syna, by poniósł w świat nazwisko i rysy Danfeyów? O nie. Zamiast zabawiać się z kobietą, bawi się w jakieś nikomu niepotrzebne zaklęcia. Morgan zsunął się z krzesła na podłogę i ukląkł przy ojcu, obijając sobie kolana, mimo że miał pod nimi dywan. – Proszę, lordzie. Nie możesz się denerwować. O moim małżeństwie możemy porozmawiać następnym razem. Tymczasem skoncentruj się na odzyskaniu sił. Ile jeszcze dni chcesz być więźniem w tej rezydencji? Musisz jeść, musisz odpocząć, nie możesz trapić się z powodu mojej przyszłości. – Twojej? – Ojciec chwycił zmiętą serwetkę i rzucił mu ją w twarz. – Nie powinienem przejmować się twoją przyszłością, tak? Skoro ty za nic masz dziedzictwo Danfeyów? Tylko głupiec ciągnąłby tę dyskusję, ale niesprawiedliwość słów ojca była nie do zniesienia. – Jak możesz mnie o to oskarżać? Czyż nie jestem pierwszym Danfeyem, który zapracował na stanowisko w Radzie? Ojciec drgnął, usłyszawszy te słowa. Miejsce w Radzie było niespełnioną ambicją Greve’a Danfeya – jemu odmówiono tego zaszczytu z powodu błędu popełnionego za młodu. Nigdy się z tym
nie pogodził, dlatego był jednocześnie dumny i rozżalony z powodu sukcesu syna. Nie przyzna mi racji, ale wie, że go przerosłem. I właśnie stąd te przestrogi i żale. Gdyby nie był moim ojcem, wyrwałbym tę jego złośliwość z korzeniami. – Lordzie? – nie dawał za wygraną. – Czyż nie uhonorowałem cię w ten sposób? – Ależ tak, i już cię za to chwaliłem – mruknął ojciec. – Nie każ mi się powtarzać. Poza tym byłoby więcej pożytku, gdybyś dzięki tym honorom sfinalizował jakąś przysięgę małżeńską. Może pożyłbym dłużej, gdybym wiedział, że w porę spłodzisz dziedzica. Morgan przygryzł wargę. Jedno okrutne stwierdzenie goniło drugie i w żaden sposób nie mógł winić za nie wyłącznie złego stanu zdrowia ojca. Ostatnie wydarzenia rozdrapały starą ranę i na nowo zaczęła się jątrzyć. – Lordzie, uczę się od ciebie – dał się sprowokować i pozwolił sobie na rewanż. – Ojcowie mający córki na wydaniu nie dadzą się zwieść pochlebstwami. Nie są także skłonni do spełniania żądań człowieka, którego dopiero niedawno spotkał zaszczyt zasiadania w Radzie. Biorąc pod uwagę poprzednie uchybienia Danfeyów, szczypta przezorności nie zaszkodzi. Ojciec ponownie drgnął, słysząc ten docinek. – Ale nadmiar przezorności może doprowadzić cię do ruiny. Skoro uczysz się na moich błędach, to najlepiej byłoby, gdybyś nie popełniał własnych. – Lordzie… – Morganie. – Ojciec uczepił się jego ramienia wychudzonymi palcami. – Masz trzydzieści sześć lat i nie masz ani żony, ani syna. A mimo to klęczysz tu i twierdzisz, że mnie szanujesz. Co mam o tym sądzić, skoro twoje słowa aż tak odbiegają od czynów? Chwyt był bolesny, ale Morgan nie próbował strząsnąć ręki ojca. Cóż mógł odpowiedzieć, skoro stan kawalerski i bezdzietność syna były dla Greve’a Danfeya oznakami braku szacunku? Jedyne, co mogłoby go zadowolić, to synowa z brzuchem rozdętym przez wnuka. – Morganie, Morganie… – Ojciec z westchnieniem rozluźnił uchwyt i poklepał syna po policzku. – Ta dziewczyna zmarła
czternaście lat temu. Czy mnie będziesz opłakiwał równie długo? Luzena, jego młodzieńcza namiętna miłość. Na wieki zabalsamowana w kamiennym sarkofagu – piękna po wsze czasy. Zbyt mocno czcił ten kwiat, by go zerwać, nim oficjalnie mógł ją tknąć. Kochał ją do szaleństwa. Jej śmierć doprowadziła go do rozpaczy. Ojciec zachował się okrutnie, uderzając w tę bolesną strunę, ale nie było sensu o tym wspominać. W tym wypadku to Greve Danfey był poszkodowany… a przynajmniej tak się czuł. – Nie mówmy o żałobie, lordzie. To niedorzeczność. – Kolejna zniewaga – rzekł ojciec skwaszony jak nieświeże mleko. – Jesteś dziś w dobrej formie, Morganie. Ale to ty się mylisz, a ja mam rację i chyba wolałbym, żebyś udusił mnie we śnie i mielibyśmy wszystko z głowy. Powolna śmierć z rozczarowania jakoś do mnie nie przemawia. W takich chwilach trudno było go kochać. – Gdybym odparł ten zarzut jak trzeba, dopiero miałbyś powody oskarżać mnie o brak szacunku. W oczach starca zapłonęła iskierka zawstydzenia, która jednak szybko zgasła. – Jeżeli tak bardzo boisz się stawić czoła prawdzie, to może się mylę i po prostu nie nadajesz się do ożenku. – Co miałoby nam dać spieranie się o twoją śmierć, lordzie? – odparł Morgan, wstając z podłogi. – Mógłbyś irytować mnie tym zrzędzeniem o małżeństwie i synach, ale to nie powód, żebym odpłacał ci, opisując twój pogrzeb, na długo zanim wydasz ostatnie tchnienie. – Zrzędzeniem? – Ojciec uderzył pięścią w stół. – Jakim prawem rzucasz mi takim słowem w twarz? – A jakim prawem ty, lordzie, kwestionujesz moje oddanie wobec ciebie i naszego rodu? Mam jeszcze czas na spłodzenie syna. To nie ja jestem umierającym starcem! – A zatem w końcu przyznałeś, że podupadam na zdrowiu. – Ojciec uśmiechnął się, odsłaniając ledwo trzymające się zęby i blade dziąsła poznaczone krwawymi punkcikami. – To już pewien postęp. Słowa i groteskowy wygląd coraz bardziej schorowanego ojca zabolały Morgana, który wycofał się pod szerokie okno jadalni i wpatrzył się w dal ponad terenami rodzinnej posiadłości,
w panoramę skąpanego w słońcu Elvado. – Dlaczego tracimy cenny czas na ostre słowa? – odezwał się w końcu. – Czy kiedykolwiek powiedziałem, że się nie ożenię? Czy kiedykolwiek powiedziałem, że wraz z moją śmiercią umrze nasz ród? – Nie – przyznał ojciec. – Ale kto lepiej niż ty wie, jak nieprzewidywalne bywa życie, Morganie? Gdyby było inaczej, już miałbyś żonę i gromadkę dzieci, które mogłyby ponieść ciało dziadka w orszaku żałobnym ku rodzinnemu grobowcowi. – To prawda, lordzie, miałbym – powiedział i wydawało mu się, że słyszy ulotny, słodki śmiech Luzeny. – Tymczasem zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, musiałem czuwać przy zwłokach. Jakim pozbawionym normalnych uczuć człowiekiem byłby twój syn, gdyby nie opłakiwał straty oblubienicy i nieskonsumowanego małżeństwa? – Normalna żałoba trwa rok. Czternaście lat to już zachowanie niestosowne. Morganie, to nie przystoi mężczyźnie. I jest także wyrazem braku szacunku dla mnie. Już dawno powinieneś był znaleźć kolejną wybrankę. Morgan odwrócił się od okna. – Skoro o tym nie mówię, to według ciebie nawet o tym nie myślę. Otóż mylisz się. Choć prawda jest taka, że w tej chwili nikt nie zajmuje miejsca Luzeny w moim sercu. Miałbym nieszczerze starać się o względy jakiejś panny na wydaniu? – Uczucia są jak księżyc! – odpowiedział ojciec. – Raz przybierają, raz ich ubywa. Ubzdurałeś sobie, że kochasz Luzenę Talth i może rzeczywiście była to młodzieńcza miłość. Ale gdyby żyła, to może dziś byś nią gardził. Tak się zdarza. Uczucia w tej sprawie nie mają znaczenia. Kiedy wybierasz żonę, to czy zadajesz sobie pytanie: „Czy kocham tę dziewczynę?”. Nie. Pytasz: „Czy pochodzi z Założycielskiej Rodziny? Czy jej pochodzenie umocni mój rodowód? Czy może zaoferować mi tyle, że stwardnieję, gdy przyjdzie czas spłodzić syna?”. Właśnie takie pytania musisz sobie zadać. Powiedz mi, że miłość jest odpowiedzią na którekolwiek z nich, a dopiero wówczas porozmawiamy o uczuciach. Morgan utkwił wzrok w ojcu. Z powodu chorób nie tylko wychudł, ale wypadła mu większość włosów i teraz na głowie miał
coraz większe placki łysiny. Skóra jego głowy wyglądała jak poparzona, sączył się z niej płyn, a przeróżne smarowidła Ranmera w ogóle na te przypadłości nie pomagały. Mimo wszystko nie pozwolił sobie przyciąć resztek włosów. Zupełnie jakby poddanie się nożyczkom było równoznaczne z poddaniem się wobec śmierci. – Czy ty kiedykolwiek kochałeś moją matkę? – Morgan zapytał niemal szeptem. – Potrafiła sprawić, że twardniałem. To w zasadzie to samo. Morgan nie odrywał wzroku od ojca, odczuwając obrzydzenie i fascynację zarazem. Kochałem matkę. Kochałem Luzenę. Według mnie to nie świadczy o słabości. Czyżbym nigdy wcześniej nie dostrzegał w tobie tej chłodnej, okrutnej obojętności? Nie. Bo ani przez jeden dzień w życiu nie miał powodów, by wątpić w to, że ojciec żarliwie go kocha. A skoro potrafisz kochać mnie, jak mogłeś nie kochać kobiety, która mnie urodziła? – Nigdy ponownie się nie ożeniłeś – powiedział ostrożnie. – Chciałbym wiedzieć dlaczego. Ojciec wzruszył ramionami. – Nie potrzebowałem drugiej żony. Miałem już ciebie. W tych słowach kryło się pochlebstwo, choć Morgan wciąż był zbity z tropu. – A gdybym, podobnie jak Luzena, przedwcześnie zmarł? – Gdyby tak się stało, znalazłbym kobietę, która urodziłaby mi kolejnego syna – rzekł ojciec. A po chwili zmarszczył brwi. – Dosyć, Morganie. Jesteś stanowczo za stary, by bawić się w jakiś frywolny romantyzm. Spłodzenie kolejnego pokolenia magów to poważna sprawa. Może w przypadku Luzeny mógłbyś spełnić swoje mrzonki, ale ten czas już minął. Pozwól, że powiem wprost: chcę, byś tu i teraz dał mi słowo, że poza obowiązkami wobec Rady twoim jedynym zajęciem będzie znalezienie matki dla jeszcze nienarodzonego syna. Nim Morgan zdążył się powstrzymać, podniósł wzrok tak bystro, jakby chciał nim przewiercić każde pomieszczenie pomiędzy jadalnią a pracownią na poddaszu. – A te twoje eksperymenty? – Ojciec ze stęknięciem dźwignął się
na nogi. – Morganie, zakazuję ci ich prowadzić! Dopóki się nie ożenisz i tuż po złożeniu przez ciebie przysięgi małżeńskiej nie dowiem się, że twoja kobieta nosi syna, oświadczam ci, że nie pozwolę, byś w tym domu parał się magią. – A ja oświadczam, że będę to robił, lordzie. Kiedy byłem młodzikiem, którego przyrzeczono Luzenie, mogłeś ustalać zakazy. Ale, podobnie jak Luzena, te dni dawno przeminęły. Jesteś moim ojcem i szanuję cię, ale nie pozwalaj sobie za dużo i… – Nie pozwalać sobie? – Na pobladłych ustach ojca pojawiły się kolejne krople śliny. – Skoro daję ci dach nad głową? Skoro cię żywię? Jeżeli ktoś tu sobie za dużo pozwala, to zdecydowanie ty, Morganie. – To dopiero potwarz, lordzie – odparował. – Zważywszy, że zostałem tu, bo błagałeś mnie, żebym nie odchodził, bo nie chciałeś słyszeć, że miałbym znaleźć sobie dom gdzieś w Elvado, bo… – Bo twój dom jest tu! – odpowiedział ojciec i ciężko opadł na krzesło. – Gdzie indziej miałbyś mieszkać? Morgan obrzucił go piorunującym spojrzeniem, a serce waliło mu w piersi. – W miejscu, w którym nikt nie zabraniałby mi zajmować się pracą mojego życia. – Morganie… Morganie… – Ojciec złożył drżące dłonie, a każdy oddech świszczał mu w płucach. Oczy znowu miał załzawione. – Powiedziałem to zbyt pochopnie. – Mówisz, co podpowiada ci serce, lordzie. – Zgadza się, pochopnie i z serca – przyznał ojciec. – Nie chcę odciągać cię od pracy, Morganie. To ona przynosi chwałę Danfeyom. Ale czy w pogoni za nią odmówisz mi szansy doczekania twojego potomka? Jak miałbym mu czegoś odmówić, gdy wygląda tak blado i mizernie? – Oczywiście, że nie. – W takim razie porzućmy spory – zaklinał ojciec. – Złóżmy sobie pewną przysięgę. Ty znajdziesz żonę, nim opadną liście, a ja nie będę dręczył cię o te przeciwstawne zaklęcia. Wrócił do zastawionego stołu. – Zmieniłbym co nieco. Ja znajdę żonę, a ty pomożesz mi z tymi
zaklęciami. Ta kłótnia zaczęła się dlatego, lordzie, że poprosiłem, byś został moją drugą parą oczu. Zakończmy ją i pomożesz mi wychwycić błędy, jakie popełniłem w przekształcaniu run transmutacyjnych. Ojciec zakaszlał, starając się ukryć uczucia. – Zaufałbyś mi aż do tego stopnia? – Lordzie… – Morgan ucałował ojca w czoło. – Jeszcze raz usłyszę takie dyrdymały i znowu się posprzeczamy. – Nie, nie – pośpiesznie odparł ojciec. – To już za nami. Chodź. Opowiedz mi wszystko od początku o tych nowych runach. – Teraz? Chyba jeszcze za wcześnie. Może odpocznij sobie, a potem… – Jeszcze raz usłyszę takie dyrdymały i znowu się posprzeczamy – powiedział ojciec, tym razem żartobliwie przedrzeźniając syna. – Dosyć, Morganie. Jeszcze nie umieram. Wracajmy na twoje poddasze i poczarujmy razem.
Rozdział V
Ale
ojcu nie starczyło sił na długo. Morgan zdążył wyjaśnić zaledwie do połowy teorię leżącą u podstaw jego nowiuteńkiej runy i zaklęcia, starając się nie rozwodzić zbytnio nad szczegółami, które mogłyby odstraszyć ojca, kiedy drżenie rąk starca rozprzestrzeniło się na całe jego kruche ciało. Morgan odłożył tygiel zawierający rzadki i kosztowny sproszkowany azafris. – Lordzie, może pozostałą część naszej rozprawy przełożymy na jutro? Twój brak entuzjazmu przypomina mi o fundamentalnej zasadzie: u podstaw magii zawsze musi leżeć prostota. Przygaszony błysk w oku dał mu do zrozumienia, że podstęp się nie udał… lecz został doceniony. Po wąskich schodach wiodących na poddasze Morgan sprowadził ojca na trzecie piętro rezydencji, do jego prywatnych pokojów. Dopilnował, by starzec spokojnie ułożył się w łóżku, którego nie powinien opuszczać, a sam wyszedł na świeże powietrze, by oczyścić umysł. Dlaczego przekształcenie runy Hartigana się nie udało? Spacerował po nieskazitelnym ogrodzie, słysząc podniesione głosy służby ze stajni, czując, jak spada temperatura, w miarę jak zbierały się na niebie ponure deszczowe chmury, świadom strachu o wiecznie kipiącego ze złości ojca. Krok po kroku z bólem analizował swoją pracę. Nie był w stanie wyjaśnić, dlaczego runa się rozpadła. A co to właściwie oznacza? Że ojciec ma rację i nie da się poukładać energii zgodnie z ruchem wskazówek zegara? Nie. Nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości. Odwrócenie głównych kanałów energetycznych było kluczowe dla nowego zaklęcia transmutacyjnego. Zaklęcia, przy którym triumf Sorvolda stanie się zaledwie nędzną dziecięcą igraszką. Tylko odwrócenie naturalnego dążenia osnowy do spójności może rozszerzyć efekt
samej transmutacji. Wszak zamierzał zrobić coś niezgodnego z naturą. Żadne nieśmiałe majsterkowanie nie da mu tego, czego szuka. Może błędnie dobrałem katalizator. Może azafris nie jest najlepszym środkiem do osiągnięcia tego celu. Byłoby to wielce niefortunne. Nie tylko ryzykował stanowisko w Radzie, by okrężną, nielegalną drogą zdobyć minerał w większej ilości, niż dozwalano, ale musiał też sprzedać jednego z najlepszych wierzchowców, by pokryć koszty zakupu. Poza tym był przekonany, że azafris stanowi kluczowy składnik nowej runy. A to mogło tylko oznaczać, że błąd polegał na wymieszaniu go z oliwą z atlaru. Doskonale. Taki błąd można łatwo naprawić. Ale jeśli nie atlar, to co… Na twarz kapnęła mu kropla. Podniósł wzrok i z zaskoczeniem dostrzegł, że ponure chmury poczerniały i wyglądają jeszcze groźniej. Rozległo się dudnienie gromu, od którego zadrżało chłodne, mroczne powietrze. Kilka chwil później wśród gęstych lasów okalających uprawne ziemie rodzinnej rezydencji zawył drapieżny wiatr. Zaczął miotać gałęziami, rwać liście, a potem wymłócił starannie utrzymane kwiatowe rabaty. Morgan zaśmiał się na widok tego pokazu dzikości natury, tej gwałtownej, brutalnej siły, która go otaczała. A potem niebo się otworzyło, lunął deszcz i mag zaczął biec. Lecz nie przestawał się śmiać. Wystarczyło drobne zaklęcie, by doprowadzić do porządku przemoczony strój. Morgan wrócił do pracowni na poddaszu i przywołał magiczny ogień, by rozproszyć mrok, po czym powrócił do rozważań na temat nowej, wymykającej mu się runy, jednocześnie miękką szmatką czyszcząc trzy użyte tygle z niebieskich smug przypominających o porażce. Kiedy skończył, oczyścił je jeszcze dodatkowo za pomocą zaklęcia. Równowaga. Katalizator i kontrkatalizator muszą być w równowadze. Muszą utorować ścieżkę, by energie mogły się połączyć. Aby wywrócić prawa natury do góry nogami, najpierw muszę nad tą naturą zapanować. W końcu westchnął i kiwnął głową. No dobrze. Był gotów.
Szczypta cennego azafrisu, którego zapas się kurczył. Tym razem bez oliwy z atlaru, lecz z dodatkiem dwóch skromnych kropelek tilatantinu. Aż się wzdrygnął, gdy poczuł ten smród. Następnie zastanowił się chwilę, by mieć pewność, że za moment w twarz nie buchnie mu ogień. Nie doszło do żadnej niespodziewanej reakcji, dodał więc odrobinę sproszkowanej kości i w końcu wiórki korzenia urvilu. Nic. Nic. A potem coś zadrżało w każdym tyglu, gdy składniki zaczęły ze sobą reagować. Morgan zamknął oczy, a krew ekstatycznie zabulgotała mu w żyłach. To było niczym pieszczota, bardziej uwodzicielska niż kobiecy dotyk. Na jego języku zadrżały harmoniczne sylaby, które opracował, by wypełnić lukę między marzeniami a rzeczywistością. By zainicjować proces tworzenia. – Ravak tokai – wyszeptał, z wolna rysując koniuszkami palców w rozedrganym powietrzu nad tyglami. – Ravak hinmish. Ravak vant… Głuchy grzmot. Błysk światła. Katalityczna inwersja zdmuchnęła magiczny ogień, wprawiła w drżenie smaganą nawałnicą szybę w oknie poddasza i odrzuciła Morgana pod przeciwległą ścianę. Leżał na podłodze, jego godność była w strzępach, z nosa leciała mu krew, w głowie dźwięczały tysiące dzwonów. Mrugał, wpatrując się w burzową ciemność. – No dobrze – powiedział chrapliwym głosem. – Jednak nie tilatantin. Dobrze wiedzieć. Upewniwszy się, że jego kości nie popękają, gdy spróbuje się poruszyć, usiadł i ponownie wyczarował magiczny ogień. Użycie nawet takiej odrobiny magii spowodowało kolejny krwotok z nosa. Poczucie ulgi ustąpiło miejsca złości. Jestem Morganem Danfeyem. Stać mnie na więcej. Popatrzył na stół, na którym leżały pokruszone trzy tygle, a starannie zgromadzony zapas azafrisu dymił się lekko, wypełniając pomieszczenie swoim zapachem. Złość przerodziła się w rozpacz. Równie dobrze mogłem skręcić kark tamtemu przeklętemu koniowi. Wcześniej starannie zabezpieczył poddasze pieczęciami, więc nikt w rezydencji nie odczuł skutków tej katastrofy. A służba dobrze
wiedziała, że w czasie pracy nie należy mu przeszkadzać. To zaś oznaczało, że mógł złorzeczyć z powodu porażki tak długo i tak głośno, jak mu się żywnie podobało. I tak właśnie zrobił. Nim ochłonął, szalejąca nawałnica także minęła i teraz już tylko jednostajnie padał deszcz. Przed opuszczeniem poddasza uaktualnił notatki, naprawił okno i osuszył podłogę. U stóp głównych schodów trafił na dyskretnego zarządcę służby. – Panie – powiedział cicho Rumm, podając mu złożony pergamin. – Przyszło, kiedy był pan na górze. Jeszcze przed złamaniem prostej woskowej pieczęci i rozłożeniem kartki wiedział, co to za wiadomość i od kogo. „Pomimo złego stanu zdrowia lorda Greve’a Danfeya prosimy o stawiennictwo przed Radą jutrzejszego ranka”. Zwięzły list podpisano pojedynczym, starannym inicjałem „V”. Stojący na czele Rady Magów Brice Varen gardził wszelkimi bardziej wyszukanymi podpisami, był bowiem przekonany, iż cały świat powinien rozpoznawać go po jednym zawijasie. Morgan wykrzywił usta. Jakie to pretensjonalne. Ale bez względu na to, czy było to pretensjonalne, czy nie, podlegał temu człowiekowi. I szczerze powiedziawszy, spodziewał się takiego wezwania. Jego stopa nie postała w Salach Wiedzy od dnia prezentacji zaklęć i z konsekwencjami przedwczesnej śmierci Brahna Sorvolda radzono sobie bez niego. Podobnie jak ze wszystkimi sprawami dotyczącymi magów. Takie zaniedbania z jego strony nie mogły trwać dłużej. Każdy mag, któremu proponowano miejsce w Radzie, przyjmował je z pełną świadomością, że od tej pory wszystkie inne sprawy są mniej istotne. Stawiając ojca na pierwszym miejscu, przez tyle tygodni wystawiał na próbę nie tylko ograniczoną cierpliwość Varena, ale i dobrą wolę pozostałych członków Rady. A poza jednym wyjątkiem i tak nie mógł liczyć na zbyt wielkie jej pokłady. – Czy jego lordowska mość się przebudził, Rumm? – zapytał, składając list. – Nie, panie.
– Bądź czujny. Powiadom mnie, gdy tylko się ocknie. Rumm ukłonił się. – Tak jest. – Będę w bibliotece. Kolejny ukłon. – Mam zanieść tam kolację? Morgan zawahał się, po czym kiwnął głową. – Coś lekkiego. I dzban mocnego czerwonego wina. – Bo jeszcze nie do końca doszedł do siebie po niepowodzeniu z tilatantinem. – Za godzinę. – Za godzinę – powtórzył Rumm z kolejnym formalnym ukłonem. – Tak jest, proszę pana. Poddasze i biblioteka – dwa pomieszczenia w całej rezydencji, w których czuł się naprawdę jak w domu. Pozostałe mogłyby nie istnieć, służyły bowiem wyłącznie zaspokajaniu podstawowych, żałosnych ludzkich potrzeb, takich jak sen, jedzenie i kąpiel. Prawdziwą wartość miała jedynie rezydencja, którą zbudował w swojej głowie. Usiadł ciężko na skórzanym krześle w otoczeniu książek najwspanialszej magicznej biblioteki w Doranie i ponownie zagłębił się w inspirujące go słowa Rubina Cylte’a. „A jeśli nie ma widoków na realizację zamierzenia, i tak należy próbować, bo tylko wówczas można znaleźć sposób. Wiele bowiem z rzeczy, które dziś robimy z łatwością, niegdyś stanowiło nie lada wyzwanie. Wiele z tych, które dziś nam spowszedniały, było niegdyś pogardzanymi nowinkami”. Cylte nie był zbyt popularnym filozofem wśród magów. Co jakiś czas nawoływano do zgromadzenia jego książek, pism i rozpraw, by raz na zawsze się ich pozbyć. Często wspominano, że nie pochodził z Rodziny Założycielskiej i był niekonwencjonalny. Oba zarzuty były uzasadnione. Cylte był prosty i zuchwały. W końcu zapłacił za oba te przewinienia. Ale w ciągu sześćdziesięciu kilku lat, które upłynęły od upadku kontrowersyjnego maga, Morgan nie trafił na dzieła żadnego większego autorytetu pochwalającego magiczne eksperymenty. Ojciec nawet nie wiedział, że syn kupił jedną z rzadkich książek Cylte’a. Nie musiał o tym wiedzieć, zwłaszcza że taka wiedza mogłaby tylko przyśpieszyć nadejście
dnia, w którym miał spocząć w rodzinnym grobowcu. To przemyślenia Cylte’a na temat przekształcania run zainspirowały Morgana do śmiałego spełniania marzeń i podjęcia się opracowania na nowo zaklęcia transmutacyjnego Hartigana. „Wiele bowiem z rzeczy, które dziś robimy z łatwością, niegdyś stanowiło nie lada wyzwanie”. Te słowa stanowiły pocieszenie, kiedy praca nie przebiegała zgodnie z planem. Słowa zmarłego maga dodały mu nieco otuchy, więc odłożył jego książkę i przeszedł do Kompendium katalizatorów. Na pewno znajdowała się tam recepta na rozpadające się runy. Musiał ją znaleźć. Pochodził z Założycielskiej Rodziny, lecz nie z najważniejszej. W Doranie było wiele bardziej znamienitych rodów. Aby zyskać uznanie i pewnego dnia stanąć na czele Rady i zostać najznakomitszym dorańskim magiem, musiał czymś się zasłużyć. Musiał zrobić coś, by postrzegano go jako niedościgłego maga, którym wedle własnego przekonania był, bez względu na sugestie innych magów stojących wyżej w hierarchii. Muszę być znany jako największy innowator w historii… i ochronić ją przed zagrożeniami, które tylko ja dostrzegam. Kiedy Rumm przyniósł mu kolację, mag odłożył Kompendium i jadł rozkojarzony, gdyż analizował kwestię opornej runy. Wciąż był przekonany, że azafris to prawidłowy główny katalizator. Skoro zatem oliwa z atlaru była niewłaściwym kontrkatalizatorem, tilatantin był łatwopalny, a korzeń urvilu nie był dostatecznie skuteczny, to co mu pozostawało? Może korzeń frillu. Albo susquinel. Choć to akurat niezbyt bezpieczny pomysł. Ten składnik był prawie tak szkodliwy jak azafris. W rękach nieostrożnego maga mógł narobić naprawdę wiele szkód. – Ja odłożyłbym ten problem do jutra, panie – niespodziewanie z boku odezwał się Rumm. – Zdrowy sen jest w stanie przynieść rozwiązanie niemal każdego problemu. A niech to, ten człowiek podkradał się jak kot. Byłoby to niedopuszczalne, gdyby nie fakt, że Rumm był niezastąpiony. Doranin taki jak on, który posiadał nieznaczny talent magiczny lub nie miał go wcale, był człowiekiem godnym pożałowania, zmuszonym do wykonywania prac fizycznych, uprawiania roli,
hodowli zwierząt czy powożenia albo do służby u ludzi stojących wyżej od niego w hierarchii. Jednak dzięki swojej godności i skuteczności, przy jednoczesnej umiejętności zachowania dyskrecji, Rumm potrafił służyć, jednocześnie budząc odrobinę szacunku. Morgan uśmiechnął się do niego. – Może masz rację. – Zajrzałem do jego lordowskiej mości, panie – rzekł Rumm. – Śpi spokojnie. Choć minęło już nieco czasu, nie chciałbym go budzić na posiłek, zwłaszcza że był dziś dość wybredny. Przypuszczam, że w porze śniadania będzie miał lepszy apetyt. – Naprawdę? – zapytał, gotów ukarać służącego za prawienie morałów. Przeszła mu jednak na to ochota, gdy w opanowanym spojrzeniu Rumma dostrzegł współczucie. – Dobrze. Ale jeśli nie będzie miał, koniecznie trzeba posłać po lekarstwo do Ranmera i niech lord Danfey wybrzydza sobie do woli. Rumm pozbierał brudne talerze i sztućce oraz pusty dzban po winie i puchar. – Wiadomość dla zielarza jest już gotowa, panie. Wierzę jednak, iż nie będzie potrzebna. Czy przynieść kieliszek brandy przed snem, czy od razu uda się pan na spoczynek? – Która jest godzina? – zapytał, spoglądając na zegar zaręczynowy na bibliotecznym kominku. Był to prezent od Luzeny – filigranowy i subtelny, zupełnie jak ona. – Nie jest zbyt późno. Poczytałbym jeszcze godzinkę. – Dodatkowa godzina snu bardziej by się panu przysłużyła – powiedział Rumm tonem śmielszym niż zwykle. – Bo kiedy po raz kolejny poślę po Ranmera, będzie musiał zająć się także i tobą, panie. – Rozumiem. – Morgan uniósł brew, nie do końca pewien, czy go to rozbawiło, czy raczej uraziło. – Czyżbyś pozwalał sobie na rozporządzanie moimi sprawami, Rumm? – Pozwalam sobie jedynie na wypełnianie swoich obowiązków, panie – odparł Rumm niewzruszenie. – Służę rodzinie Danfeyów we wszelkich względach. Machnął ręką. – W takim razie przysłuż mi się i przynieś kieliszeczek brandy.
– Tak jest. Ale Rumm miał rację. Gdy brandy rozgrzała żołądek, a nieubłagany niepokój o ojca połączył się z poczuciem porażki po dzisiejszych próbach na poddaszu, powodując ból głowy, słowa na kartach Kompendium zaczęły pływać Morganowi przed oczami. Z poczuciem przegranej zamknął książkę. Zanim jednak położył się spać, postanowił sprawdzić, co u ojca. Świszczący oddech starca wypełniał sypialnię gorzką pieśnią powolnego konania. Zastygł w otwartych drzwiach i wyczarował magiczny ogień, oświetlając prawdę, którą na pozór akceptował, a przed którą teraz nie było ucieczki. Zalewająca go fala żalu odjęła mu wiele lat. Znów był małym chłopcem, który stracił matkę i dryfował po świecie odtąd zimnym i okrutnym. Serce waliło mu w piersi niczym dzwon pogrzebowy. Według sposobu odmierzania czasu przez dorańskich magów Greve Danfey był jeszcze młodym człowiekiem. Brice Varen był około dziesięciu lat od niego starszy, a wciąż był krzepki, silny i rześki. Dlaczego nie mogło tak być w przypadku śpiącego człowieka, na którego Morgan właśnie patrzył? Lord Danfey pragnie wnuka? Doskonale. Dam mu wnuka. A potem nie będzie miał już powodu, by umrzeć. * * * Rankiem, pozostawiwszy Rummowi wyraźne polecenie bacznego czuwania nad wciąż śpiącą jego lordowską mością, Morgan wyruszył do Elvado. Oczywiście mógł posłużyć się zaklęciem. Któryś z członków Rady zapewne stwierdziłby, że powinien był tak zrobić, ale on po prostu lubił konne przejażdżki na świeżym powietrzu. Jechał na pełnym werwy ogierze czystej krwi, niebo skrzyło się błękitem, a nad zmytymi deszczem polami okalającymi rezydencję unosił się zapach kwiatów. Prowincjonalna droga była pusta – cieszył się tą chwilą samotności w blasku ciepłego słońca. Poranek był cudowny i pośród tych wspaniałości Morgan na chwilę mógł zapomnieć o pełnej cieni rezydencji, która została za jego plecami, zapomnieć o magicznych rozczarowaniach dnia poprzedniego i pomyśleć o uroczystej przysiędze, którą złożył. I której honorowo zamierzał dotrzymać.
Żeby dać ojcu wnuka, musiał znaleźć żonę i to szybko. Ale Luzena była jedyną kobietą, której kiedykolwiek pragnął. Czy ładna buzia i ujmujące ciało innej dziewczyny zdołają zatrzeć pamięć o niej na tyle, by stwardniał – jak to brutalnie ujął ojciec – żeby spłodzić syna? Będą musiały wystarczyć. Inaczej jakiś czar będzie musiał sprawić, by Luzena zamiast w mojej głowie znalazła się w moim łóżku, gdy będę w nim z moją przyszłą żoną. Odrażająca myśl. Poczuł się brudny i stracił dobry nastrój. Jego rodowodowy ogier zaczął płoszyć się na widok cieni, gdy wyczuł zmianę jego samopoczucia. Z trudem odpędził złe przeczucia. Ojciec miał rację: ród Danfeyów musi żyć dalej. – Wybacz – powiedział w ciepłe, świeże powietrze i koniuszkami palców dotknął złotego medalionu, który zawsze nosił na piersi. Był w nim portret jego miłości. Wyglądała na nim jak żywa. – Ale muszę dopełnić obowiązków i dochować przysięgi. Miał wrażenie, że słyszy jej głos niesiony bryzą. Że czuje, jak w blasku słońca dziewczyna całuje jego twarz. Luzena. Od progu rezydencji Danfeyów do Elvado jechało się w żwawym tempie około godziny. Podkute kopyta konia Morgana postukiwały radośnie na brukowanej głównej drodze zatłoczonego miasta, ponownie poprawiając mu humor. Elvado było domem każdego błyskotliwego maga, szlachetnym, dystyngowanym sercem magii. Przede wszystkim strzeżono tu magicznej wiedzy i dbano o nieustanne jej poszerzanie. Miasto było przesiąknięte magią do szpiku kości. Kochał je równie gorąco jak Luzenę. W Salach Wiedzy nie było miejsca dla koni, dlatego zostawił wierzchowca w prywatnej stajni i na miejsce doszedł pieszo. Każdy przechodzień, który dostrzegł insygnia Rady przypięte do jego niebieskiej jedwabnej klapy ze złotogłowiu, kłaniał się lub uśmiechał na znak szacunku dla jego władzy. Reagował na te gesty jedynie uniesieniem brwi. Godność i dystans były znakami rozpoznawczymi członków Rady. Insygnia te zapewniały, że nikt nie zaczepi go, by porozmawiać, o ile Morgan sam nie zainicjuje rozmowy, dzięki czemu unikał nieprzyjemnych sytuacji w miejscach publicznych.
Kiedy dotarł do głównego placu, przystanął przed wspaniałą fontanną i zaśmiał się bez skrępowania na widok figlującej wody oraz skaczących i tańczących tęczowych delfinów. Oczarowany jak dziecko zabawił w tym miejscu dłużej niż powinien. Ale dźwięczny kurant wielkiego miejskiego zegara przywołał go do porządku. – Morganie – odezwał się Brice Varen, podnosząc wzrok znad rozrzuconych dokumentów oraz zwoju pergaminu rozpostartego na stole w komnacie Rady. – Jak ma się twój ojciec? – Całkiem dobrze, lordzie – odparł i machnięciem dłoni zamknął za sobą imponujące drzwi. Choć Morgan został przyjęty do Rady, nie mógł pozwolić sobie na zwracanie się do Varena po imieniu. Sam jeszcze nie był lordem, poza tym był na to o wiele za młody. – Dziękuję, że pan pyta. Varen wskazał ostatnie wolne krzesło przy stole. – Usiądź. Jak widzisz, czekaliśmy na ciebie. Wypowiedział te słowa dość łagodnie, lecz młody mag poczuł kryjącą się pod nimi naganę. Zajął więc z pokorą miejsce obok Venette Martain, skinął głową do Sallisa Arkleya i Shari Frieden i wraz z pozostałymi zebranymi czekał, co zrobi Varen. Stół i podłoga skąpane były w kolorowym świetle wpadającym przez witraże, malującym twarze w najróżniejsze barwy i zamieniającym stonowane, bogate szaty w krzykliwe stroje. – Pierwsza sprawa – powiedział Varen, stojąc prosto ze starannie splecionymi dłońmi – to kwestia, z którą zwróciła się do nas Rada Powszechna. Czy aprobujemy ustanowienie drugiego targu? – A kto wystąpił z tą prośbą? – zapytała Shari, a jej zgrabne palce bezwiednie bawiły się jasnym warkoczem. Jak zawsze siedziała obok Sallisa. Dwoje magów, jedno zdanie… lecz nigdy przyjazne. Nie w sytuacjach, w których chodziło o Morgana Danfeya. – Iringanie – rzekł Varen. Uśmiechnął się krzywo, a poznaczona bliznami twarz przybrała drapieżny wyraz. – Twierdzą, że Brantone leży za daleko, by mogli udać się tam ci, którzy nie zostali pobłogosławieni magicznymi mocami. – Rzeczywiście Iringę i Brantone dzieli spora odległość – przyznał Sallis. – Zasadniczo nie mam nic przeciwko rozszerzaniu stosunków
handlowych. Za każdym razem nasze kufry robią się pełniejsze. Morgan zawahał się, po czym ostrzegawczo uniósł dłoń. – Chyba że za wnioskiem stoją ludzie pragnący o połowę uszczuplić nasze zyski poprzez podwojenie dostępności towarów, które sprzedajemy. Powinniśmy pamiętać, lordzie Arkley, że nasi sąsiedzi uwielbiają nasze magiczne dzieła. Ale nie nas. – Cóż za cynizm, Morganie – powiedziała Venette z chytrym uśmiechem. – Ja prędzej oddałabym klucz do skrzyni z kosztownościami swojej pokojówce niż Iringaninowi, który ma w sakiewce zaledwie kilka ciułaków. – Cynizm czy nie, Morgan ma słuszność – rzekła Shari, choć nie wyglądała na zadowoloną, że przyznaje mu rację. – Pamiętajcie, że nie dalej jak w zeszłym miesiącu Rada Powszechna musiała nałożyć sankcje na Feen za próbę obejścia opłat celnych. Ale jeśli pozwolimy tym niemagicznym nacjom na takie rzeczy, potraktują nas bez skrupułów. – Jeśli jednak dowiedziemy, że kolejny targ przyniesie Doranie korzyści – powiedział Sallis – to Rada Powszechna mogłaby przekazać Iringanom, że zorganizujemy go na przykład w Manemli, jeżeli zostaną spełnione pewne warunki finansowe. Venette zmarszczyła nos. – Nie w Manemli. Mają podejrzane zwyczaje. – Podobnie jak inni, z którymi handlujemy – stwierdziła Shari. – Ale jakoś nie zauważyłam żadnej skazy na ich pieniądzach. A wy? Venette miała pięćdziesiąt dwa lata i była jakieś dziewięć lat młodsza od Shari Frieden, ale zawsze potrafiła obstawać przy swoim. – Skoro mamy podjąć jednomyślną decyzję, to nam się nie uda, bo ja nie zagłosuję, jeżeli nie odrzucimy Manemli. Wszystkie oczy zwróciły się ku Varenowi. Potarł palcem ściągnięte wiekiem usta, nie śpiesząc się z wyrażeniem własnej opinii. W końcu jednak omiótł stół chłodnym spojrzeniem szarych oczu. – Sprzeczacie się o szczegóły, a nie przeskoczyliście nawet pierwszej przeszkody. Należy się zastanowić, czy kolejny targ w ogóle jest potrzebny. Brantone nie będzie go chciało. Morgan odchylił się.
– Nie popieram organizacji drugiego targu, ale także nie sądzę, że powinniśmy uginać się pod naciskami Brantone. Podrzędne kraje nie mogą utrudniać nam życia. Varen popatrzył na niego obojętnie. – Brantone jest lojalnym przyjacielem Dorany. Organizuje letni targ, a to przynosi nam niemałe korzyści. Kolejny targ stanowiłby utrudnienie dla nich, Morganie. – Na szali leży suwerenność Dorany, lordzie. To najwyższy priorytet. Venette ostrzegawczo kopnęła go pod stołem. W ciągu pięciu miesięcy od powołania go do Rady już nieraz szturchała go łokciem, by się opanował. Szkoda, że nie miała jakiejś kuszącej córki. Jej pochodzenie było wręcz wzorcowe, ale nie doczekała się dzieci. – Obawiam się, że przemawia przez ciebie brak doświadczenia, Morganie – powiedział Varen z dezaprobatą. – Brak magicznych mocy nie jest jednoznaczny z brakiem wszelkich wartości. Osobiście uważam, że nie mamy żadnego interesu w dogadzaniu Iringanom. W czasie letniego targu nie wydają nawet w przybliżeniu tyle, by opłacało nam się urazić Brantone. Najpierw niech sypną pieniędzmi, by udowodnić pragnienie zakupu dorańskich magicznych przedmiotów, a potem możemy rozważyć organizację kolejnego targu. Zgoda? Wszyscy kolejno kiwali głowami. Ale czy rzeczywiście przyznawali Varenowi rację, czy tylko chcieli mu się przypodobać? Tego Morgan nie potrafił wyczytać z ich twarzy. Mając jednak na względzie swoją niepewną pozycję, także niechętnie przytaknął. – Doskonale – powiedział Varen. – Powiadomię zatem lady Brislyn, przewodniczącą Rady, o naszej decyzji. – Rzucił okiem na notatki. – Wspomniała także o sporze między Manemli a Ranoush. Wygląda na to, że ten zatarg wpływa na nasz szlak handlowy, przebiegający przez Brantone i prowadzący do Ranoush. Manemli twierdzi, że Brantone i Ranoush mają u nas pierwszeństwo, a dla nich zostają tylko resztki. Wyrażają oburzenie. Garstka naszych magów handlowych doniosła o oznakach otwartej wrogości ze strony Manemlińczyków. Venette spojrzała na Shari. – Mówiłam, że Manemli to źródło samych problemów.
– Wrogości, lordzie? – Morgan zmarszczył czoło. – Mówimy o rozlewie krwi? – Pomiędzy Manemli a Ranoush już do tego doszło – rzekł Varen. – Z naszych kupców na razie tylko kpiono. Morgan z obawą poruszył się na krześle. – Na razie. Ale… – Ale? – Sallis roześmiał się ironicznie. – Co się z tobą dzieje, Morganie? Chyba nie sugerujesz, że jakiemuś dorańskiemu magowi grozi niebezpieczeństwo ze strony Manemlińczyków! – Lub kogokolwiek innego – drwiąco dołączyła do niego Shari. – Jesteśmy magami, Morganie. Nie można nas tknąć. Nie było sensu kontynuować tematu. Nawet gdyby chciał im wyjaśnić źródło swojego narastającego niepokoju, przeczucie, że do Dorany podkrada się jakieś zagrożenie, i tak by nie uwierzyli. Ale ufam temu przeczuciu. Wiem, że mam rację. – To prawda, Shari – odezwał się Varen – powiadomię jednak Radę Powszechną, że na wypadek gdyby napięcie wzrosło, zezwalamy dorańskim magom handlowym na zastosowanie silniejszych zabezpieczeń. Teraz przejdźmy do ograniczeń wiekowych na trzeciopoziomowe zaklęcia… Narada potoczyła się dalej. Rada Magów rozstrzygała nawet najdrobniejsze skargi czy wyjaśnienia mające związek z posługiwaniem się magią w Doranie. Rada Powszechna zajmowała się pospolitymi prawami, poborem podatków, wykroczeniami zwykłych ludzi, awanturami międzynarodowymi i podobnymi sprawami. Rada Magów pracowała nad bardziej wzniosłymi problemami. Ustalono, że zaklęcia trzeciego stopnia można rzucać od wieku dwunastu lat, wprowadzono poprawki do zasad określających prawo regresu dla osób niebędących obywatelami Dorany, które ucierpiały z powodu magii, co do zasady zatwierdzono nowy program edukacji magów w małych miasteczkach – choć wciąż oczekiwano na opinię Akademii, pilnie strzegącej swojego zakresu nauczania, rozszerzono tymczasowy zakaz sprzedaży magicznie wzmocnionych fajerwerków do czasu zakończenia śledztwa w sprawie zniszczenia warsztatu rzemieślniczego w Nyecroft, a także sporządzono oficjalne pismo piętnujące Marale’a Chasina,
pospolitego maga krytykującego ostatnią decyzję Rady – a potwierdziło to czworo świadków – niezezwalającą na zawieranie związków małżeńskich przez nieszczęśników pozbawionych magicznych mocy. – Przejdźmy zatem do omówienia ostatniej kwestii – oznajmił Varen. – Pełnomocnik Akademii otrzymał wniosek o przyjęcie studentki. Jest to delikatna sprawa, dlatego przekazał jej rozpatrzenie lordowi Hahrenowi, on zaś przekazał je nam. – Pod jakim względem delikatna? – zapytał Sallis, tłumiąc ziewnięcie. Był zaledwie dwa lata młodszy od Varena i szybko opadał z sił. Varen spojrzał w notatki. – Mag, o którym mowa, niejaka Barl Lindin, to mag pospolity. Jest zegarmistrzem w Batavie, wiosce w Dystrykcie Jedenastym. Venette prychnęła. – Czyli to jakaś optymistka. – Na to wygląda. Kilka lat temu wnioskowała o przyjęcie i została odrzucona. Według Hahrena dziewczyna teraz pisze… – Varen ponownie spojrzał w notatki – „Jestem przekonana, że gdy władze Akademii poznają moje umiejętności, rozpatrzą mój wniosek ponownie i przyjmą mnie na uczelnię”. – Cofam swoje słowa – powiedziała Venette i roześmiała się. – To nie optymistka. To parweniuszka. Powiedzmy Hahrenowi, żeby kazał jej w zaściankach szukać lekarstwa na własne żale. Dla pospolitych jest w Doranie mnóstwo szkół magii. Nie mogą mieć nam za złe, że jedną szkołę mamy tylko dla siebie. – A nawet jeśli zamierzają się skarżyć, to nie znaczy, że mamy ich słuchać – dodała Shari. – Nie należy nagradzać nikogo za okazywanie zazdrości. Sallis Arkley przytaknął w milczeniu. Varen przeniósł wzrok z nieznacznym, wyrażającym uznanie uśmiechem. – A jakie jest twoje zdanie, Morganie? Wzruszył ramionami. – Ta młoda kobieta musi być chyba niespełna rozumu. Lindin. Czy ktokolwiek słyszał o takim rodzie? – Nie – żwawo odpowiedział Sallis. – I po dzisiejszym dniu nikt więcej o nim nie usłyszy. – Dźwignął się na nogi. – Mam jeszcze
do załatwienia prywatną sprawę z Hahrenem. Mogę mu przekazać naszą opinię? Varen uniósł jasne brwi. – Zamierzasz wyjść? – Skończyliśmy, prawda? – Jeszcze nie ogłosiłem oficjalnego zakończenia zgromadzenia. – W takim razie ogłoś, Brice. Albo kontynuuj beze mnie. Nie mogę zwlekać. – Ogłaszam zakończenie – rzekł Varen po krótkiej chwili wahania. – I oczywiście powiadom Hahrena o naszej decyzji, lordzie Arkley. – Wybacz mu – powiedziała Shari Frieden, gdy Sallis oddalił się na tyle, by jej nie słyszeć. – Ma problemy z najmłodszym dzieckiem. Varen kiwnął głową i pozbierał dokumenty. – Doszły mnie słuchy. Powinien trochę utemperować tego chłopaka. Peynten może i pochodzi z Założycielskiej Rodziny, ale zostanie pociągnięty do odpowiedzialności, jeżeli nie nauczy się kontrolować swoich nieobliczalnych skłonności do siania zamętu. – Nie słyszałem o tym – Morgan zwrócił się do Venette ściszonym głosem, gdy Varen i Shari zaczęli rozwodzić się nad wadami dorańskiej młodzieży. – Oświeć mnie. Venette figlarnie postukała go palcami w przedramię, a jej pierścienie błysnęły w promieniach słońca. – Jeden godny pożałowania wybryk wymknął mu się spod kontroli. Chłopiec z pewnej pospolitej rodziny został oszpecony, a ojciec wszczął wielką awanturę. – Chyba ma do tego prawo? – Oczywiście – przyznała Venette. – Ale czy to rozsądne, to już inna sprawa. Przecież chłopak żyje. Powiedz mi, mój drogi Morganie, czy jeśli zdołasz wydostać się z rezydencji Danfeyów, to dasz się skusić na nieformalne przyjęcie dziś wieczorem? Doskonałe jedzenie i wino, miłe towarzystwo. – Pogłaskała go po rękawie połyskującymi palcami. – Powiedz, że przyjdziesz. Pomyślał o niedomagającym ojcu i już otwierał usta, by odmówić. A potem znów przypomniał sobie o obietnicy. Nie dam mu wnuka, jeśli nie znajdę żony. – Nieformalne, powiadasz? Venette uśmiechnęła się, na jej policzkach pojawiły się figlarne
dołeczki. W przeciwieństwie do większości Doranek miała niezwykle krótko przycięte włosy. Podobno nawet robiła sobie rude pasemka, choć dziś akurat miały jednolity złoty kolor. – Kilkoro przyjaciół. Drinki podajemy o siódmej, a po kolacji będą tańce. Przyjdź. Zasłużyłeś na chwilę wytchnienia od opieki nad ojcem. Lord Varen i Shari Frieden skończyli wspólne narzekania i wyglądało na to, że zamierzają opuścić salę. Morgan wstał z krzesła i ukłonił się zamaszyście Venette. – Przybędę z radością, pani. – Morganie – odezwał się Varen. Wszystkie dokumenty włożył sobie pod pachę. – Czy byłbyś tak miły i przekazał lordowi Danfeyowi moje najlepsze życzenia? Tym razem Morgan ukłonił się znacznie bardziej powściągliwie. To przede wszystkim przez Brice’a Varena ojcu nie zaproponowano miejsca w Radzie Magów. Takie uprzejmości ocierały się o hipokryzję. – Twoja troska na pewno podniesie go na duchu, lordzie. W oku Varena pojawił się błysk niedowierzania. – Jego choroba jest z pewnością źródłem zmartwienia dla wszystkich, ale masz także inne obowiązki, Morganie. Najwyższa pora, byś na powrót się nimi zajął. – Zapewniam cię, lordzie, że jestem gotów pełnić swą funkcję w Radzie. – Czyżby? – rzekł Varen z niemal niewidocznym uśmiechem. – W takim razie rozważę, w jaki sposób mógłbyś najlepiej się nam przysłużyć. Morgan ukłonił się po raz kolejny. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, lordzie. – Tak właśnie jest, Morganie – rzekła Venette, gdy zostali sami. – Powinieneś też wiedzieć, że dwa dni temu Shari i Sallis dyskutowali na temat zawieszenia cię. Otworzył szeroko oczy, słysząc tę wiadomość. – Na jakiej podstawie? – Zaniedbania obowiązków, rzecz jasna – powiedziała z westchnieniem. – Ale Brice cię uratował. Varen? To go zaskoczyło.
– Mój drogi – dodała Venette, kręcąc głową. – Jak na tak błyskotliwego człowieka, potrafisz być nieznośnym ignorantem. Wszyscy starannie to ukrywają, bo muszą, ale między Sallisem i Shari a Brice’em nie ma wielkiej miłości. Sądziłeś, że nasz szanowny przewodniczący jest zwaśniony tylko z twoim ojcem? – Miałem pewne podejrzenia. Ale tak jak mówisz, w społeczeństwie dorańskim wiele rzeczy się ukrywa. Ponownie poklepała go po ramieniu. – W każdym razie mam ci do powiedzenia coś, o czym wiedzieć powinieneś. Brice postanowił stanąć w twojej obronie, niewątpliwie ze względu na poczucie winy z powodu szkód, które wyrządził twojemu ojcu, kiedy byli znacznie młodsi. Ale jeśli ci się wydaje, że będzie cię bronił, jeżeli będziesz rażąco zaniedbywał obowiązki, to jesteś takim ignorantem, że nie ma dla ciebie ratunku. Venette znała tę historię? To niedobrze. – Nie wiedziałem, że wszyscy przekazywali sobie tę godną pożałowania opowieść. Venette zacisnęła usta. – Zejdź na ziemię, Morganie. Wcale tak nie było. Wiem tylko, że wiele lat temu Brice zachował się paskudnie, Greve nierozsądnie na to zareagował, przez co znalazł się w położeniu, w którym nie miał jak walczyć o swoje, gdy został znieważony. Ale wyrzuty sumienia Brice’a nie sięgają zbyt głęboko. Dlatego pamiętaj, mój drogi, że tylko od ciebie zależy, jak wysoko zajdziesz. A gdy zostaniesz kolejnym lordem Danfeyem, nikt nie będzie ci pobłażał. Morgan uniósł brew. – Nawet ty? – Nawet ja. Muszę mieć na względzie własną rodzinę. – Rozumiem – powiedział, czując wzbierający gniew. – Dziękuję ci za troskliwość, Venette. – Daj spokój, Morganie. – Poklepała go po policzku chłodnymi palcami, lecz w jej fiołkowych oczach nie było widać uśmiechu, który zagościł na jej twarzy. – Sądzisz, że w Elvado jest tylu błyskotliwych, przystojnych młodych magów, że chciałabym, żebyś w niełasce wyniósł się na prowincję? Nie bardzo. Bo gdybyś rzeczywiście popadł w niełaskę, to do kogo się zwrócę, gdy będę usychała z braku towarzystwa w czasie kolacji?
Lekko ujął jej dłoń i ucałował miękką, pachnącą skórę. – Do męża. – Och. – Tym razem wydęła usta. – Wygląda na to, że cię rozgniewałam. – Ależ skąd, lady Martain – powiedział, wypuszczając jej rękę. – Wybacz, jeżeli takie sprawiłem wrażenie. – Czy to znaczy, że zobaczymy się wieczorem? Oczywiście, o ile tylko będzie mógł w jakiś sposób wykorzystać Venette do własnych celów. – Tak. Tym razem ucałowała go w policzek. Poczuł jej ciepły oddech na skórze. – W takim razie do zobaczenia o siódmej. – Venette – odezwał się, gdy była już przy drzwiach. – Jeszcze jedno. Potrzebuję twojej rady w pewnej magicznej sprawie. Odwróciła się, zamiatając posadzkę szkarłatną aksamitną spódnicą. – Oczywiście. – Jaki według ciebie jest najskuteczniejszy kontrkatalizator w pracy nad runami? – Tilatantin – odparła bez wahania. – A drugi w kolejności? Kiedy zastanawiała się nad odpowiedzią, pomiędzy jej brwiami pojawiła się niewielka bruzda. – Risil. Ewentualnie urvil. – A nie susquinel? Venette mocniej zmarszczyła brwi. – Tylko wówczas, gdy jednocześnie używałabym azafrisu. Morganie, chyba nie zamierzasz używać w pracy azafrisu, prawda? Bez względu na to, czy to legalne, czy nie, stosowanie go nie jest pochwalane, a w dodatku jest koszmarnie drogi. Nie wspominając o tym, że łatwo popełnić jakiś błąd. Zresztą z susquinelem jest niemal tak samo. Nie zrób sobie krzywdy, mój drogi, i nie doprowadź do tego, by twoja pozycja w Radzie stanęła pod znakiem zapytania. Przynajmniej nie za cenę zaimponowania Sallisowi i Shari. Roześmiał się.
– Venette, wierz mi, że ten powód nawet nie przeszedł mi przez myśl. – To dobrze – powiedziała niepewnie. – Ale zastanów się dwa razy, zanim zaczniesz się bawić niebezpiecznymi katalizatorami. Lubię twoje towarzystwo i nie chciałabym zostać go przedwcześnie pozbawiona. Tym subtelnym upomnieniem zakończyła i wymknęła się z sali. Jako członek Rady Morgan miał prawo zostać w tej prywatnej komnacie tak długo, jak zapragnął, w towarzystwie lub sam. Podszedł więc do najbliższego misternie wykonanego okna witrażowego i spojrzał w dół na plac, a potem na panoramę miasta. Ogarnęło go dziwne poczucie własności, jakby Elvado zbudowano właśnie dla niego… i tylko dla niego. Po jego skórze przemknął delikatny dreszcz, szepczący o cieniach i niebezpieczeństwie, o nadciągających mrocznych czasach. Serce mocniej zabiło mu w piersi, a ciało spięło się, jakby spodziewało się ciosu. Nie obawiaj się, moje ukochane miasto. Póki oddycham, nie spotka cię żadna krzywda.
Rozdział VI
Całkiem ładna, prawda? Morgan został przyłapany na wpatrywaniu się w młodą kobietę na drugim końcu parkietu i wzruszył ramionami, by zamaskować irytację. Powściągliwie upił łyk schłodzonego wina. – Znośna. Venette chwyciła z tacy przechodzącego służącego lampkę wina także dla siebie. Choć twierdziła, że będzie to nieformalne spotkanie, ogromnie się postarała, by wyglądać nienagannie. Zawsze tak wyglądała, była bowiem niesamowicie próżna i obnosiła się ze swoją zamożnością. Na skroni miała przedniej jakości rubiny z Trindeku, a ich odcień przywodził na myśl głęboką czerwień krwi. Jej zwiewną tunikę uszyto z leciutkiego feenijskiego jedwabiu, który mienił się niezliczonymi tonami zieleni niczym wczesna wiosna. – Znośna? – powtórzyła. – To odrobinę krzywdzące, Morganie. W jaką gierkę pogrywa Venette? – Pytałaś mnie o zdanie, więc odpowiedziałem. Stała u jego boku, palcami lekko dotykając jego łokcia, i pochyliła się bliżej. – Mój drogi… – Ściszyła głos, choć muzycy w sali balowej grali na tyle głośno, by zagłuszyć jej słowa. – Jesteś zbyt wybredny. Maris Garrick prezentuje się bardzo dobrze. Oszczędził Venette wymuszonego uśmiechu. – Muszę zgodzić się z opinią tak doświadczonej osoby, bo rzadko oddaję się rozrywce, jaką jest rzucanie zalotnych spojrzeń kobietom. – Teraz celowo jesteś niemiły – powiedziała, wydymając usta, i uszczypnęła go. – Przestań. Gdy kolacja dobiegła końca, Venette i jej flegmatyczny mąż Orwin zaprosili gości do sali balowej, gdzie mogli bawić się dalej i spalić wystawny, pięciodaniowy posiłek, który tak skwapliwie skonsumowali.
Morgan zjadł niewiele, nie miał ochoty na tańce i coraz intensywniej zastanawiał się, jak by tu wymknąć się do domu. Zostało mu jeszcze na tyle azafrisu, by po raz ostatni spróbować stworzyć nową runę, tym razem z susquinelem jako głównym katalizatorem. Perspektywa tak doniosłego osiągnięcia sprawiała, że myśl o zmarnowaniu reszty wieczoru na błahostkach nie dawała mu spokoju. Wtedy jednak Venette spojrzała na niego, unosząc brwi. Chciałeś wyjść, Morganie? Nie sądzę. Oczywiście musiał zostać. Jakiekolwiek inne zachowanie byłoby mało dyplomatyczne. Na parkiecie, w świetle magicznego ognia, w rytm wesołej muzyki wirowały cztery pary. Nieustannie się poruszały, mógł więc zabawić się w chowanego z pruderyjną Maris Garrick, gustownie okrytą kremowozłotym złotogłowiem. Miał wrażenie, że jej nieśmiały uśmiech skrywał tajemnice. Intrygujące. – To jeszcze prawie dziecko, Venette – powiedział, zły na siebie, że dał się w to wmieszać. – Litości, przyprowadzili ją tu rodzice. Według ciebie mam uwodzić nieletnie? – Ależ nie, mój drogi – rzekła pogodnie Venette. – Według mnie szukasz żony. Podobnie jak Garrickowie, mąż Venette stał na drugim końcu parkietu. Był pogrążony w rozmowie ze Stimem i Harele Boqurami, więc Morgan mógł bezpiecznie zrobić groźną minę, zwracając się do jego żony. – Venette, byłbym wdzięczny, gdyby każde z nas zajęło się własnymi sprawami. Skoro Maris Garrick jest rzeczywiście taką świetną partią, to zgarnij tę partię dla swojego najstarszego bratanka. Venette nie złajała go ani się nie obruszyła, lecz roześmiała, a potem upiła solidny łyk wina. – Nie irytuj się tak, mój drogi. Tobe został wyswatany, zanim jeszcze nauczył się chodzić. Nie bądź już taki nieznośny. Wiem, jak nie cierpisz, gdy ktoś wtrąca się w twoje prywatne sprawy, ale nie robię tego, by ci zaszkodzić. Jestem twoją przyjaciółką i powinieneś posłuchać mojej doskonałej rady. – Twojego doskonałego gderania – mruknął i opróżnił kieliszek. Miał ochotę rzucić jej piorunujące spojrzenie, lecz jego wzrok znów
przyciągnęła Maris Garrick. Kiedy jednak na nią patrzył, jego palce odnalazły medalion w bezpiecznej kryjówce pod ciemnofioletową tuniką. – Dlaczego ta dziewczyna miałaby być dla mnie odpowiednią partią? – Pomijając fakt, że ja tak twierdzę? – Venette westchnęła. – Morganie, gdybym tak bardzo cię nie lubiła, pogniewałabym się na ciebie. Maris jest wzorowym magiem, jest urocza i potulna, a jej ród stoi wyżej w hierarchii od twojego. Mój drogi, choćby z tych powodów pchnęłabym cię ku niej, nawet gdyby nie była ładna. Ale Maris Garrick była ładna i nie mógł temu zaprzeczyć. Nie miałby problemu, żeby pójść z nią do łóżka. A biorąc pod uwagę także jej pozycję, ojciec na pewno byłby z niego zadowolony. – Twoim zdaniem moje miejsce w Radzie przyćmiewa delikatną kwestię naszego nierównego statusu społecznego? – Tak, w dodatku niedługo zostaniesz kolejnym lordem Danfeyem – rzekła Venette, a na jej uszminkowanych ustach pojawił się koci uśmiech. Uniosła palec. – Uspokój się, Morganie. Czy ci się to podoba, czy nie, taka jest prawda. Jeśli ją odrzucisz, kolejna szansa na zostanie żoną lorda może jej się prędko nie trafić. Na rynku małżeńskim jest w tej chwili niezbyt wielki wybór. To było poniżające. Nie potrafię tak. Jestem jakimś ogierem wystawowym? A ta dziewczyna klaczą w rui? Nie ma w tym ani krzty godności czy honoru. Handlujemy tytułami i płodnością niczym uliczni sprzedawcy z Ranoush. Odwrócił się z niesmakiem od parkietu, gdzie sześć par podrygiwało niczym chichoczące dzieci, które wyrwały się z pokoju dziecięcego. W tym też nie ma ani krzty godności. – Morganie – Venette odezwała się tym razem łagodniejszym tonem. – Widzę, że cię to dręczy. Przykro mi. Wiem, że pragnąłbyś mieć u boku Luzenę, a także zdrowego i krzepkiego ojca i jeszcze przez lata nie myśleć o jego miejscu w grobowcu. Niestety, podobnie jak biedna Luzena, to marzenie przepadło. Pogódź się z tym, mój drogi. Spojrzał na jej dłoń, która wciąż spoczywała na jego ramieniu. – Dlaczego angażujesz się w moje problemy? – Bo twoja matka była dla mnie jak siostra – powiedziała wprost
i opuściła rękę. – Poza tym jeśli nie ja, to kto? – Sam potrafię znaleźć sobie żonę. – Nigdy nie twierdziłam, że nie potrafisz. Ale czy mój sposób nie jest przyjemniejszy? Dlaczego spierasz się o błahostki, Morganie? – Bo nauczyłem się, że niewiele w naszym magicznie urzekającym życiu mamy za darmo – powiedział, by choć raz pozwolić jej zajrzeć pod swoją rozważną maskę. – Na wszystko, co osiągnąłem, sam zapracowałem, w dodatku bardzo ciężko. Musiałem. Danfeyowie stoją zaledwie w połowie elitarnej hierarchii. W zeszłym roku przekazałem sześć zaklęć do zatwierdzenia przez Radę. To, które zostało zaaprobowane, musiałem przekazać dwukrotnie, trzy odrzucono od razu, a dwa do tej pory czekają na swoją kolej. Muzycy na galerii żywiołowym ozdobnikiem zakończyli skoczny taniec, a następnie płynnie przeszli do przygrywki zwiastującej rantinę, dostojny schematyczny taniec, którego uczono każde dziecko, gdy tylko było w stanie chodzić bez pomocy niani. Uśmiechnięci, zdyszani goście na parkiecie wypuścili się z ciasnych uścisków i zajęli miejsca. Stim i Harele zakończyli rozmowę z mężem Venette i dołączyli do nich. – Mam nadzieję – powiedziała Venette, gdy muzycy przeszli do głównej części tańca – że mnie za to nie winisz. Nie jestem wzorem cnót, nigdy nie byłam, ale ani z błahych, ani z poważnych powodów nie naraziłabym życiowego dorobku żadnego innego maga. Mówiła urażonym tonem, a przecież nie zamierzał jej sprawić przykrości. – Oczywiście, że cię nie winię. Zawsze niezłomnie mnie wspierałaś. Wiem, że stoją za tym Sallis Arkley i Shari Frieden. – Morganie… – Venette utkwiła w nim wzrok i zmarszczyła czoło. – Ale rozumiesz chyba, dlaczego Sallis i Shari opóźniają decyzję dotyczącą twoich patentów? Chcą potrzymać cię w niepewności i w ten sposób cię kontrolować. Bo twój talent jest tak ogromny, że jeśli w pełni rozkwitnie, twoja pozycja społeczna nie będzie miała żadnego znaczenia. Czuł się dziwnie, usłyszawszy potwierdzenie swoich podejrzeń. – A jak twoim zdaniem mógłbym przeszkodzić im w tej strategii?
– Poprzez cierpliwość, rzecz jasna – wyjaśniła zirytowana, unosząc kieliszek do ust. – Zapominasz chyba, że czas działa na twoją korzyść. Dobrze o tym pamiętał. Ale czekanie już go męczyło. – Przepraszam – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Sądziłem, że nadaję się do kulturalnego towarzystwa, jak widać, miewam jednak nieprzewidywalne humory. Udam się do Orwina i… – O nie. – Złapała go za rękaw. – Nie zrobisz tego, skoro Garrickowie obiecali mi, że się tu zjawią w nadziei, że przekonam cię, żebyś przyszedł. Zaskoczony pozwolił, by dalej go trzymała. – Rodzice Maris chcą nas wyswatać? Nawet nie starała się ukryć nieco pogardliwego rozbawienia. – Morganie, nie udawaj, że jesteś skromny, skoro oboje wiemy, że jest inaczej. Nie dlatego jesteś kawalerem, że nie nadajesz się na męża. Może i zatwierdzono dopiero jedno z twoich zaklęć, ale to i tak więcej, niż większość magów może w ogóle osiągnąć. Dodaj do tego miejsce w Radzie oraz to, że w czasie uroczystości wybrano cię, byś zastąpił Brahna Sorvolda, i… cóż, uwierz mi na słowo. Jesteś wybitnie pożądanym kandydatem na męża. Poproś więc Maris do tańca. Jeżeli ci się nie spodoba, nie musisz o niej nigdy więcej myśleć. Ale jeżeli nie podziała na ciebie odpychająco, to może właśnie dziś rozpocznie się nowy, szczęśliwszy rozdział twojego życia. – Życia, w którym będę twoim dłużnikiem? – Nie przypominam sobie, bym uważała się za altruistkę, Morganie – powiedziała z chytrym uśmiechem. – Oczekuję, że przynajmniej jedno dziecko nazwiesz moim imieniem. Była piękna i doskonała, niczym rubiny, które nosiła na skroni. Pokręcił głową z uśmiechem. – I miałbym zignorować opinię mojej przyszłej żony? – Owszem. – Wzięła z rąk Morgana pusty kieliszek i lekko popchnęła maga. – A teraz uciekaj i nie żałuj uroku. Bo potrafisz być niezwykle czarujący, kiedy ci to odpowiada, Morganie. Rantina wytwornie dobiegała końca. Kiedy obchodził parkiet, obserwując pochylających się, podskakujących i obracających się
tancerzy, wstrząsnęło nim pewne wspomnienie. Wspomnienie nocy, gdy poprosił Luzenę o rękę. Byli na balu noworocznym w Elvado, a główny plac oświetlony magicznym ogniem stał się wspaniałą salą balową pod gołym niebem. Głęboko w sobie zakochani tańczyli rantinę wokół fontanny wraz z dwiema setkami innych elitarnych magów. Wciąż czuł jej dłoń w swojej dłoni, widział zachwyt w jej oczach, gdy woda magicznie uformowała się w dwoje ludzi tańczących rantinę wraz z nimi. Pamiętał jej radosny śmiech i ciepło, gdy przycisnęła usta do jego ust i wyszeptała „tak” wprost w jego duszę. Maris Garrick przyglądała mu się. Nie robiła tego zuchwale, niemniej patrzyła właśnie na niego. Lekko zaokrąglone policzki miała twarzowo przypudrowane różem. Za pomocą jakichś kobiecych sztuczek dodała wyrazistości wargom, powiekom oraz przyciemniła długie rzęsy. Srebrnozłote włosy ułożyła w błyszczące fale i upięła złotymi spinkami wysadzanymi klejnotami. Była więcej niż „znośna”, nawet więcej niż po prostu ładna. Nie była Luzeną, ale za to przecież nie mógł jej winić. Zatrzymał się przed nią i skinął głową. – Witaj, magu Garrick. Muszę pamiętać, żeby później zbesztać Venette. Dopuściła się zaniedbania i nie posadziła nas obok siebie w czasie kolacji. Błysk w oku Maris dał mu do zrozumienia, że jej skromność była tylko pozorna. – Czy to komplement, radny Danfeyu, czy może powinnam stanąć w obronie naszej gospodyni? Spojrzał ponad parkietem na Venette, która właśnie flirtowała z Illimem Terenzem. On i jego siostra Jeen, w tej chwili tańcząca z Rebem Florym, nie pochodzili z Założycielskiej Rodziny, ale ich sztuki teatralne były sławne w całej Doranie, a nawet w Brantone. Dzięki tym sukcesom można było przymknąć oko na ich status, zapraszać ich na najbardziej ekskluzywne spotkania… i wybaczać sporadyczne i nieuniknione gafy. – Venette nie potrzebuje niczyjej obrony, magu Garrick – odparł z lekkim uśmiechem. – Możliwe, że to ja będę musiał bronić się przed nią. – W takim razie potraktuję pańskie słowa jako komplement –
rzekła Maris Garrick. – Lady Martain powiedziała panu, jak się nazywam? – Powiedziała, że jeśli się tu dziś zjawię, nie rozczaruję się. Miała rację. – Spojrzał na rodziców dziewczyny, którzy dyskretnie obserwowali ich z pewnej odległości. – To nieoficjalne spotkanie. Czy muszę ściśle trzymać się konwenansów? – Myślę, że może pan zwracać się do mnie po imieniu. A ja do pana. – Maris Garrick skromnie spuściła wzrok. – Chyba że uzna pan takie spoufalanie się za nieprzyzwoite. Muzycy, którzy po rantinie zrobili sobie krótką przerwę, właśnie wrócili do piszczałek, bębnów i strun. Krótkim trelem zapowiedzieli kolejny taniec, tym razem nieśpieszny glajd. Morgan wyciągnął rękę. – Wprost przeciwnie. Będę zachwycony. Zatańczymy, Maris? Dołączyli do pięciu innych par i zaczęli leniwie wirować po sali balowej. Morgan wyparł wspomnienia, trzymając Maris blisko siebie – ale nie za blisko – i z zadowoleniem stwierdził, że poruszała się z wdziękiem. – Ile masz lat? – zapytał, wdychając zapach jej kwiatowych perfum. Miała niezwykle jasne, zielone oczy, przywodzące na myśl zmyty deszczem perydot. Odrobinę je przymknęła. – Wystarczająco, by zaprezentować Radzie swoje pierwsze zaklęcie. Poczuł ukłucie rozczarowania. – To dlatego ze mną tańczysz? Żebym tanecznym krokiem zatwierdził twoje zaklęcie? – Gdybyś uważał mnie za taką osobę – swobodnie odparła, wirując w jego ramionach – nigdy nie poprosiłbyś mnie do tańca. – Moja droga Maris. – Obdarzył ją skąpym uśmiechem. – Nie mam pojęcia, jaką jesteś osobą. Do dziś nie wiedziałem nawet o twoim istnieniu. Nie do końca była to prawda, bo dawno temu doszedł do wniosku, że powinien dowiedzieć się co nieco o każdej Założycielskiej Rodzinie w Elvado. Ale też nie skłamał. Wiedział jedynie, że istniała, lecz poza tym była dla niego zupełnie nieznaną osobą. Dziewczyna zadziornie przechyliła głowę.
– Mam dziewiętnaście lat, proszę pana. Ale nie należy mnie z tego powodu lekceważyć. Choć nie uczę się w Akademii, doceniono mój talent i z twoim głosem czy bez niego, dostanę patent od Rady. Musisz też wiedzieć, że niczego mi nie brakuje i zdaję sobie sprawę, że szukasz żony. Poczuł się odrobinę nieswojo. Dziewiętnaście. Taka młoda. Prawie o połowę młodsza ode mnie. W dodatku była świadoma, że Morgan musi się ożenić. Przeklęta Venette i jej wścibstwo. – Rozumiem. A czy ty szukasz męża, Maris? Wzruszyła ramionami. – Moi rodzice by tego chcieli. A ja jestem… otwarta na możliwości. Zuchwała odpowiedź. Urocza i potulna? Ta dziewczyna potrafiła zamydlić wszystkim oczy. Wbrew sobie uśmiechnął się cieplej, bo go zainteresowała. – Jesteś ambitna? – Tak – przyznała bez ogródek i pokory, gdy sunęli po parkiecie. – Czy to cię razi? – Raziłoby mnie, gdyby było odwrotnie. A czego chcesz od życia, Maris? Tym razem to ona uśmiechnęła się do niego promiennie. – Wszystkiego. A ty nie? Muzyka ucichła i taniec dobiegł końca. Gdy muzycy uderzyli w kolejną nutę, Morgan zmarszczył brwi. – Masz ochotę na podskoki? – Nie za bardzo – odpowiedziała beztrosko. – Rozczarowany? Uniósł jej dłoń i musnął ustami, patrząc jej przy tym prosto w oczy. – Nie. Uśmiechnęła się jak kocica, a to skojarzyło mu się z Venette. – Ja też nie. Ku jego zaskoczeniu, gdy opuszczali parkiet, ich miejsce zajęli jej rodzice. Roześmiała się na ten widok. – Kazałam im obiecać, że nie będą mnie prześladowali. Drżą z podniecenia na samą myśl, że mógłbyś się mną zainteresować. – A ty, Maris? Też drżysz? – Schlebia mi to, Morganie – odparła po chwili. – I nie mogę powiedzieć, żebym była niezadowolona. Jeżeli twoim zdaniem
nasze pierwsze spotkanie wypadło obiecująco i chciałbyś zobaczyć się ze mną ponownie, możemy omówić szczegóły. Oczywiście za pośrednictwem moich rodziców. Już miał odpowiedzieć zgodnie z oczekiwaniami Maris, ale się rozmyślił. Nagle poczuł się przytłoczony. Zmanipulowany. Kątem oka widział, że Venette ich obserwuje, zadowolona z siebie. – Maris… – Wiesz, ta decyzja nie należy wyłącznie do ciebie – powiedziała kąśliwie. – Nie tylko ja mam spodobać się tobie. Muszę być przekonana, że ty podobasz się mnie. Jeżeli jednak masz pewność, że do siebie nie pasujemy, potraktujmy to po prostu jako miłe spotkanie. Jej opanowanie było pociągające. Irytowały go kobiety, które lgnęły i wdzięczyły się do niego. – Nie podejmę ważnej decyzji jedynie na podstawie jednego tańca i chwili przekomarzań. Czy byłabyś zadowolona, gdybym powiedział, że perspektywa kolejnego spotkania sprawiłaby mi przyjemność? Spojrzenie Maris zrobiło się cieplejsze. – Jakżeby inaczej? Musiał przyznać, że dobrze się czuł jako obiekt pożądania. Minęło wiele czasu, od kiedy tak blisko miał przy sobie kobietę, czuł jej zapach i widział w jej oczach zainteresowanie. Tym bardziej powinienem zachować ostrożność. Cofnął się, ale tylko odrobinę. – Muszę cię jednak ostrzec, Maris. Mój ojciec, lord Danfey, nie czuje się najlepiej. Mam wobec niego obowiązki, przez które musiałem odłożyć istotne zobowiązania wobec Rady, a którymi teraz będę musiał się zająć. – Rozumiem. – Pokiwała głową. – Nie zamierzam wysuwać wobec ciebie żadnych żądań. Może w takim razie uzgodnijmy, że zobaczymy się raz jeszcze w ciągu najbliższego tygodnia czy dwóch? Ponownie ucałował jej dłoń. – Jak najbardziej jestem skłonny na to przystać. Gdy tylko obowiązki mi na to pozwolą, z przyjemnością poznam cię bliżej, Maris. Teraz niestety muszę już iść.
Dygnęła. On skinął głową. A potem patrzył, jak dziewczyna odchodzi, kierując się ku bufetowi w sali balowej. – No i? – zapytała Venette, gdy do niej dołączył. – Nie mówiłam, że będziesz się dobrze bawił? – Pogładziła go po rękawie. – Spotkasz się z nią? Przypomniał sobie jej zadowolenie z siebie i postanowił odrobinę ją ukarać. – Być może. Wydęła usta, bo dobrze wiedziała, do czego zmierzał. – Ostrzegam cię, Morganie. Garrickowie są moimi przyjaciółmi. Więc nie zbałamuć tej dziewczyny. Jeżeli się zaangażujesz lub chociaż pomyślisz o zaangażowaniu, to bardzo dobrze. Ale jeżeli będziesz chciał poślubić ją z nieodpowiednich pobudek, będę wielce niezadowolona. Jak miałby to zrobić, mając świadomość, co pomyślałaby sobie o nim Luzena, gdyby wiedziała, że flirtuje z niewinną dziewczyną, choćby nie wiadomo jak zuchwałą? – Przyjmuję ostrzeżenie do wiadomości – udał niefrasobliwość. – Dziękuję za miły wieczór, Venette. Choć z trudem, ale muszę przyznać, że się nie myliłaś. Potrzebowałem chwili beztroski. – Wiem – odparła. – Jestem magiem, który ma dwoje oczu i potrafi je wykorzystać. Morganie… – Zmarszczyła brwi z zakłopotaniem. – Mam nadzieję, że nie zadręczasz się tymi zaklęciami oczekującymi na zatwierdzenie? Chwilowe zrzucenie maski jednak okazało się błędem. – Prawie o nich nie myślę. – To dobrze. Nie powinieneś o nich myśleć. Poza tym Sallis i Shari należą już do przeszłości. To młodzi magowie tacy jak ty i Maris są naszą przyszłością. Pamiętaj o tym. I pamiętaj też, co mówiłam na temat azafrisu i susquinelu. Po tym co przytrafiło się Brahnowi Sorvoldowi, nie chcę nawet myśleć, że miałbyś eksperymentować. Nie warto ryzykować. Wiem, że jesteś ambitny, Morganie. To nic złego. Nie możesz jednak być zachłanny ani podejmować niepotrzebnego ryzyka. Dorana cię potrzebuje. Rozgniewała go i upokorzyła tego wieczoru, choć wcale nie zamierzała. Ale wszelka uraza, którą do niej żywił, minęła w obliczu jej szczerej troski. Ucałował ją w policzek.
– Daję ci słowo, Venette, że nie podejmę się niczego ponad moje siły. Ani że przez ambicje nie sprowadzę na siebie zagrożenia. Skoro więc ustaliliśmy pewne sprawy, muszę cię pożegnać. Baw się dobrze przez pozostałą część przyjęcia. I nie kłopocz się. Znam drogę do wyjścia. Choć mąż Venette wciąż tam był i teoretycznie to on był gospodarzem, Morgan jedynie skinął ku niemu głową i uśmiechnął się, wychodząc. Czuł na sobie spojrzenie Maris Garrick, ale się nie odwrócił. Gdy wyszedł na ulicę, przystanął, by nabrać do płuc chłodnego, słodkiego nocnego powietrza. Było już późno, odległy księżyc wisiał wysoko na niebie usianym czarującymi gwiazdami. Nawet latarnie, w których płonął magiczny ogień, nie były w stanie przyćmić ich blasku. W elitarnej dzielnicy mieszkalnej Elvado prawie wszyscy już spali. Wytężył słuch, ale do jego uszu nie dotarły żadne głosy ani skrzypienie kół powozów czy stukot końskich kopyt o bruk. Od strony sali balowej Venette dobiegały subtelne dźwięki tanecznej muzyki. Gdy przycichły, usłyszał skądś inną melodię. Może z sali koncertowej? Czyżby dzisiaj odbywał się tam jakiś występ? Nie miał pojęcia. Dawno przestał śledzić doczesne rozrywki, choć niegdyś bardzo je lubił. Czy polubię je na nowo z Maris Garrick u boku? Czy może będę skazany na odgrywanie szlachetnego męża jakiejś innej znośnej dziewczyny? Zakładając, rzecz jasna, że by taką znalazł. Nie miał pojęcia, co z tego wyniknie, i nagle uzmysłowił sobie, że go to nic nie obchodzi. Miał dość rozmyślania na ten temat. Zrobi, co musi, dla ojca i dla rodu, ale na razie miał aż nadto spierania się z kobietami. Rozpalił trzy runy – a przyszło mu to równie łatwo jak oddychanie – wypowiedział odpowiednie słowa, przeszedł przez przywołany portal… i wyszedł z niego w rezydencji. – Witaj w domu, panie – odezwał się Rumm formalnym tonem w korytarzu oświetlonym magicznym ogniem. – Czy wieczór okazał się udany? – Całkiem – odparł Morgan, kierując się ku szerokim schodom. Choć mógł przenieść się bezpośrednio do swojej pracowni, ojciec
nie akceptował takich bezceremonialnych wyjść i powrotów. Mawiał, że człowiek wysoko urodzony nie lekceważy zarządcy służby. W każdym szanującym się domu taki człowiek musiał być zawsze powiadamiany o tym, gdzie przebywają jego panowie. – Będę na górze – dodał. – I proszę, by nikt mi nie przeszkadzał. – Oczywiście, panie – rzekł Rumm. – Ale jego lordowska mość prosił, by wstąpił pan do niego po powrocie. Zawahał się z ręką na poręczy. – Jest już późno. Zobaczę się z nim rano, a ty powiadom go, że przekazałeś mi jego prośbę. – Nazwałbym to raczej żądaniem, nie prośbą – powiedział Rumm, robiąc krok za nim. – Proszę wybaczyć mi tę bezpośredniość. Morgan patrzył, jak palce zaciskają mu się na wypolerowanym drewnie. – Oczywiście. Ojciec już od dawna powinien spać, tymczasem siedział oparty o stertę poduszek i czytał książkę. – Jest późno, lordzie. Nie powinieneś żałować sobie snu. Ojciec odłożył książkę i zmierzył syna wzrokiem. – I co, Morganie? Mam dowiadywać się od służby o tym, gdzie się podziewasz? Takich oznak szacunku cię nauczyłem? Och, ojcze. Machnięciem dłoni zamknął drzwi i podszedł do ogromnego łoża. – Odpoczywałeś, kiedy wróciłem z Elvado. Venette zaprosiła mnie do siebie w ostatniej chwili. Nie mogłem czekać. – A jak ktoś odpoczywa, to tak jakby nie żył i nie można dać mu znać, że wychodzi się na noc, tak? – Jeżeli porządnie nie wypoczniesz, to długo nie pożyjesz – warknął. – I co wtedy? Miałbym biec do krypty, żeby opowiedzieć ci o swoich sprawach? – Co to za ton? – Ojciec uderzył dłonią w narzutę. – Nie życzę sobie, by ktoś zwracał się do mnie takim tonem pod moim dachem, Morganie. I będziesz mi opowiadał o tym, co robisz. Jako lord Danfey mam do tego prawo. Twoje sprawy są moimi sprawami. – O nie, lordzie – powiedział Morgan, usilnie starając się nie podnosić głosu. – Każdy mężczyzna ma prawo do prywatności. Kolejne uderzenie w narzutę. Pasemko śliny na ustach.
– Nie jesteś mężczyzną. Jesteś moim synem! Nie będziesz mężczyzną, dopóki nie spłodzisz syna. Nawet jeśli tyłek przyrośnie ci do skórzanego krzesła w siedzibie Rady, Morganie, i tak nie będziesz mężczyzną, dopóki nie pojawi się chłopiec, który będzie nazywał cię ojcem. Morgan utkwił w nim wzrok i całkowicie porzucił myśl, by wspomnieć o Maris Garrick. Choćby sam miał paść trupem, nie da starcowi tej satysfakcji. – Miłego czytania, panie – powiedział w końcu chłodnym, bezosobowym tonem. – Jeżeli obudzisz się, nim zasiądę do śniadania, może moglibyśmy zjeść razem, o ile będziesz miał apetyt. W przeciwnym razie zobaczymy się zapewne w przerwie pomiędzy obowiązkami wyznaczonymi mi przez Radę, które muszę z powrotem pilnie podjąć. Dobrej nocy. – Wychodzisz? – zapytał ojciec z niedowierzaniem. – To nie do pomyślenia! Zostań i zdaj mi relację z tych nocnych poczynań. Morganie! Słyszysz? Morganie… Morgan zamknął drzwi sypialni, ignorując ochrypłą furię ojca. Ruszył na poddasze, zmagając się z własnymi emocjami, których nie był w stanie stłumić, choćby nie wiadomo jak mocno stąpał po schodach. Nie jesteś mężczyzną, jesteś moim synem. Z wściekłości i frustracji z jego oczu niemal popłynęły łzy, wyczarował więc magiczny ogień i zaczął bez celu chodzić po pracowni. Wciąż przesycona była odorem spalonego azafrisu. Smrodem porażki. Zabolało go tłukące się w piersi serce. Jedno zatwierdzone zaklęcie, dwa oczekujące, a jemu i tak było mało. Miejsce w szacownej Radzie Magów, a jemu i tak było mało. Gdyby tylko Luzena nie umarła, miałby już syna i byłby mężczyzną w oczach ojca. Co w takim razie mógł na to zaradzić? Zagłuszyć wszelkie wątpliwości, zmiażdżyć wszystkie słodkogorzkie wspomnienia i zacząć zabiegać o względy Maris Garrick, dopóki nie zacznie jej kochać albo nie nauczy się żyć w kłamstwie? Poślubić ją i chodzić z nią do łóżka, dopóki nie da mu syna? Roztrzęsiony zachwiał się na nogach i opadł na kolana. Potem na ręce, na przedramiona, a potem pochylił się i dotknął czołem podłogi. Drżącymi palcami odnalazł medalion i ścisnął go aż
do bólu. Zrobię tak, jeśli będę musiał. Będę musiał, Luzeno. I będziesz musiała mi wybaczyć. To ty odeszłaś. W końcu się wyprostował. Wstał i przyjął męską pozę dumnego dorańskiego maga. Był mężczyzną bez względu na to, co mówił ojciec. Przejmowanie się wypowiadanymi bez zastanowienia oskarżeniami było nierozsądne. – Więcej nie dam się złapać w tę pułapkę – powiedział na głos, by sam mógł usłyszeć tę obietnicę. – Niech mnie zwymyśla, niech się odgraża, niech chłoszcze mnie swoimi słowami. Będę to traktował jak powietrze. Greve Danfey nie będzie mi mówił, kim jestem. W blasku magicznego ognia zobaczył swój stół roboczy, na którym stały trzy nowe tygle oraz słoje i słoiki z podstawowymi składnikami i katalizatorami. Zobaczył pozostałą odrobinkę azafrisu, którą wbrew nadziei udało mu się zachować. Bez względu na koszt i ryzyko musiał zdobyć więcej. W małej, uszczelnionej woskiem fiolce obok znajdował się szarobrązowy susquinel, ostatnia szansa na powodzenie. Pobudzony do działania Morgan zebrał elementy potrzebne do stworzenia zaklęcia. W każdym tyglu umieścił azafris, sproszkowaną kość i odrobinę wiórków urvilu. Był to neutralny środek wiążący. Potrzebował go więcej, skoro tym razem zamierzał użyć susquinelu, ale nie mógł przesadzić z ilością. Łatwo było zachwiać równowagę. Była kluczowa. W końcu odpieczętował fiolkę z susquinelem. Esencja była drażniąca i zjadliwie szczypała w oczy. Zanurzył w niej pipetę i do każdego tygla wkropił odrobinę… Reakcja nastąpiła niemal od razu. Zamknął fiolkę, pośpiesznie odłożył ją na bok, wykorzystał cenną chwilę, by się uspokoić, pozbyć się resztek gniewu i przypomnieć sobie słowa zaklęcia. – Ravak tokai. Oświetlone magicznym ogniem powietrze nad tyglami zafalowało. – Ravak hinmish. Poczuł przeszywające go do szpiku kości drżenie. – Ravak vanteri.
Wokoło coś się zmieniło, jakby za chwilę miała rozpętać się burza. Morgan wstrzymał oddech. Ostatnio właśnie w tym momencie nadeszła klęska. Ale nie teraz. Nie może mi się znowu nie udać. Z nadzieją wpatrywał się w tygle i czuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Patrzył, jak azafris i susquinel topnieją, łączą się i transmutują. Błękit przeszedł w ciemną zieleń, a potem stopniowo jaśniał. Morgan ze zdumieniem poczuł pod skórą żar – moc ciągnęła do mocy. Zielona substancja w tyglach zaczęła bulgotać i burzyć się. Właśnie dotarł do kluczowego momentu tworzenia, do wyrysowania odmienionej runy w samym sercu nowego zaklęcia. Robił to już wcześniej… ale runy nie wytrzymały. Tym razem wytrzymają. Na pewno. Muszą. Oczy go piekły. Od potu, nie z powodu susquinelu. Przetarł je haftowanym rękawem, nie zważając na plamy. Gdzieś w głębi duszy chciał wyjść na schody i krzyknąć, zawołać, by Rumm obudził lorda Danfeya, wywlókł tego schorowanego starca z łóżka i przyciągnął go na poddasze, żeby ten zobaczył, jakim magiem stał się jego syn. Bo Morgan wiedział, już wiedział, że tym razem będzie inaczej. Czuł to całym sobą. Powoli, bardzo powolutku wyrysował kształt pierwszej runy w migotliwym powietrzu nad pierwszym tyglem. Przeciwstawnie. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Całkowicie odwrotnie niż się powszechnie przyjęło. A potem obserwował, mocno przygryzając dolną wargę, jak zielona substancja w tyglu, wirując, unosi się w powietrze, tworzy cienką nić, z początku leniwie, lecz z czasem nabierając prędkości. Wirowała i wirowała, układając się w kształt nieśpiesznie nakreślonej runy. Stała się runą – zieloną, tlącą się, solidną runą osadzoną w tyglu. Gdyby Morgan spróbował uśmiechnąć się choćby odrobinę szerzej, jego twarz rozdarłaby się na pół. Ostrożnie, by nie dać się pokonać nadmiernej pewności, wyrysował drugą, a potem trzecią runę. Odsunął się od stołu i delektował się widokiem trzech jarzących się run. Ani śladu niestałości. Ani śladu niespójności. Niczego, co mogłoby wskazywać, że za chwilę rozpadną się równie żałośnie jak poprzednim razem. Wezbrał w nim śmiech, który zmył wszelkie pozostałości strachu,
zwątpienia i bólu. Venette ma rację. To ja jestem przyszłością. I to ja zadbam o bezpieczeństwo Dorany. Oczywiście był to dopiero pierwszy krok na drodze do stworzenia nowego zaklęcia transmutacyjnego. Kolejnym była transformacja runy w podatny na zmiany element przekształconego zaklęcia, który dałoby się przyzwać, wykorzystać lub usunąć w zależności od potrzeb. Pod wieloma względami był to krok równie trudny jak stworzenie samej runy. Przy próbach dokonania takiego wyczynu wielu magów umarło lub dorobiło się poważnych uszkodzeń ciała. Brahn Sorvold umierał powoli i w okrutnych męczarniach. Ale nie ja. Ja nie umrę. Najpierw jednak należało mieć pewność, że runa okaże się stabilna. Czekał, krążąc po poddaszu. W końcu zatrzymał się przy oknie i wpatrzył w noc. Oparł rozpalone czoło o chłodną szybę i niemal zapłakał. Oby wytrzymały. Oby wytrzymały. Oby to była chwila mojego triumfu. Czas wlókł się niczym utykająca szkapa. Morgan nie odwracał się, wiedział bowiem, że od razu wyczuje moment porażki. Ale runy wytrzymały. W końcu się obrócił. Każda z nich krzepko lśniła zielenią w swoim tyglu. Morgan wciąż miał przed oczami ich ekscentryczne, pochyłe kształty. Żyły w jego palcach. Zadomowiły się w jego myślach. Nawet jako stulatek wciąż by je pamiętał. Na jego skórę wystąpił świeży pot. Morgan przeszedł do kolejnego kroku: utrwalenia run. Do tego nie potrzebował ani azafrisu, ani susquinelu, ani tilatantinu. To była próba tego, co miał we krwi, zadanie wymagało bowiem wyłącznie posłużenia się mocą. Jedno tchnienie za dużo, jedno tchnienie za mało, chwilę za późno lub za wcześnie i runy uległyby samozniszczeniu, najprawdopodobniej pociągając go za sobą. Upewnił się, że bezwzględnie panuje nad oddechem, i rozsunął palce. Wyczuł wątek i osnowę magii, moc i wspaniałość, które unosiły się w powietrzu. Narody zamieszkujące tereny poza granicami Dorany żyły w królestwach ślepców, głuchych, niemych
i kulawych. Nie byli w stanie zobaczyć ani wyczuć otaczającej ich magii, tak jak kamień nie byłby w stanie zjeść zupy. Biedacy. Godni pożałowania nędznicy. Równie dobrze mogliby nie żyć. Skoncentrował się na pierwszej runie. Zmysłami wyłapał jej drżące krawędzie, wyczulony na wszelkie osłabienia w jej materii. Nie odnalazł ich, więc cicho się zaśmiał. – Belemi. Belemi. Ra’tu. De’sak. Stopniowo, powolutku drżenie ustało. Runa rozjarzyła się niczym słońce, a potem przygasła nieco i tliła się stałym blaskiem barwy świeżej trawy. Morgan zamrugał. Czuł, jak w jego gardle wzbiera kolejna fala śmiechu. Pośpiesznie ją przełknął. To dopiero jedna runa. Pozostałe dwie jeszcze mogły go zabić. Ale nie zabiły. Dopiero gdy utrwalił ostatnią, trzecią runę, pozwolił sobie odczuć bezwzględnie tłumiony strach. Zadrżał niczym dziewica, która właśnie rozpoczyna noc poślubną, i nogi się pod nim ugięły. Padł na deski poddasza, wszystko pływało mu przed oczami pełnymi łez wywołanych ulgą i triumfem. Luzeno. Luzeno. Szkoda, że cię tu nie ma.
Rozdział VII
Oczekiwanie na odpowiedź z Akademii Magów było istną udręką. Nawet kolejne zamówienie od lady Grie, tym razem na urodzinowy zegar dla wiekowej matki, nie pozwalało Barl pozbyć się ucisku w brzuchu. – Musisz być cierpliwa – powiedział Remmie, choć i w jego słowach dało się słyszeć zniecierpliwienie. – Dwa tygodnie to nie tak długo. Myślisz, że jesteś jedynym magiem w Doranie, który ubiega się o miejsce w Akademii? Siedząca z łokciami opartymi o stół kuchenny Barl obrzuciła go piorunującym spojrzeniem. – Tu nie chodzi o zwykłe ubieganie się o miejsce, Remmie. Tu chodzi o moje życie. – Twoje życie – powiedział pod nosem. – Ty już masz życie, Barl, i to całkiem niezłe, a… – To ty tak twierdzisz! – odparowała. – Ale to ja decyduję o jakości tego życia. Jeżeli zamierzasz trwonić swoje talenty w jakiejś szkole w zapadłej dziurze, twój wybór. Ja nie popełnię tego błędu i nie będę siedziała z założonymi rękami i czekała, aż spadną mi pod nogi resztki ze stołu potężniejszych magów. Nie jestem głupia. Dobrze wiem, co robią. Wydaje im się, że jeśli odpowiednio długo będą mnie ignorować, poddam się i dam im spokój. Ale są w błędzie. Nie tym razem. Zamiast odpowiedzieć, Remmie wziął opróżniony talerz, sztućce i z brzękiem wrzucił je do zlewu. A potem stanął nad nim z opuszczoną głową. Zraniła jego uczucia, mówiąc lekceważąco o jego ukochanej szkole. I o nim samym. Było jej przykro, jednak niestety miała rację. I miała już dość faktu, że nie chciał przyjąć tego do wiadomości. – Powinieneś był się zgodzić, żebym wspomniała też o tobie – powiedziała, rozparłszy się na krześle. Prawie nie tknęła kiełbasek z fasolką. Nie była głodna. – Jednego wyjątkowego maga jeszcze
mogliby zignorować, ale dwoje? Przyrzekam ci, Remmie, że jeśli odrzucą mnie z powodu… z powodu… – Jakiego? – zapytał stanowczym tonem, obracając się. – Takiego, że jestem zadowolony ze swojego życia? Że nie pragnę obsesyjnie zostać sławnym magiem? – Ja też nie mam obsesji! Roześmiał się lekceważąco. – Oczywiście, że masz. A przez to, że ja nie mam, że wierzę w nauczanie, w pomoc dzieciom, które nigdy nie zostaną wielkimi magami, że nie obchodzi mnie sława, uważasz, że poniosłem porażkę. Był taki uparty. Dobrze wiedział, o co jej chodziło. – Wcale nie chodzi o sławę, Remmie! Chodzi o to, że można naprawdę coś zmienić. Ja mogę to zrobić i ty też. Nauczycieli jest tylu, co stokrotek na łące. Huknął pięścią w ociekacz przy zlewie. – Więc jestem przeciętniakiem, tak? W takim razie, Barl, aż dziwne, że nie chcesz mnie gdzieś ukryć, żebym nie przynosił ci wstydu! Chyba celowo odczytywał wszystkie jej słowa na opak. Nie podobały mu się jej marzenia, uważał, że powinna być zadowolona z życia na każde skinienie magów takich jak lady Grie czy mistrz Arndel, więc przekręcał znaczenie każdego słowa, które wypowiadała, na złośliwe i paskudne, jakby ona sama była złośliwa i paskudna. A nie jestem. Chcę tylko mieć szansę rozwinąć skrzydła. Czy coś w tym złego? Remmie wciąż patrzył na nią z wściekłością, a w jego rozgorączkowanym spojrzeniu widać było urazę. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak bardzo się ze sobą nie zgadzali. To jego wina. Nigdy nie stawałam mu na przeszkodzie, a on chciałby przeszkodzić mnie? Pochyliła się nad stołem, rozdarta między przygnębieniem a oburzeniem. – Przecież się ciebie nie wstydzę, Remmie. Ale gdybyś miał ucznia, który chciałby zmienić coś na świecie, i wiedziałbyś, że jest w stanie tego dokonać, nie zrobiłbyś wszystkiego, co w twojej mocy,
żeby pomóc mu spełnić to marzenie? – Barl… – Remmie skrzyżował ręce i oparł się o zlew. – Wiesz, że bym to zrobił. – Wiem. – Usilnie starała się nie krzyczeć. – Więc dlaczego nie zrobisz tego dla mnie? Dlaczego zrobiłbyś to dla obcej osoby, a dla rodzonej siostry już nie? Nadąsał się. – Lubisz udawać, że to, do czego dążysz, jest proste. Ale wcale nie jest. Jesteś pojedynczym magiem, Barl. Nie zburzysz czegoś, co budowano przez stulecia. – A kto tak powiedział? Największe powodzie zaczynają się od kropli deszczu. – Może i tak, ale wszystko niszczą! Jeżeli chcesz coś zmienić, wynajdź nowe zaklęcie, które zmieni życie na lepsze, jak mag Lakewell. I nie mów, że nie możesz, bo nasz ród nie należy do elity. Cała masa pospolitych magów otrzymała patenty i została sławna dzięki swoim wynalazkom. – Masa? – odparła z niedowierzaniem. – Dwanaścioro magów to cała masa? Na przestrzeni trzech stuleci? Remmie… – Lepsze to niż nic! – powiedział z rozdrażnieniem. – Przynajmniej musisz przyznać, że mogą wziąć cię pod uwagę. Ale nawet nie skorzystasz z tej szansy, Barl, jeżeli dalej będziesz uparcie… – Co takiego będę robić? – zapytała. Miała ochotę nim potrząsnąć. – Powtarzać, jakie to niesprawiedliwe, że garstka ludzi z Rady Magów sprawuje władzę nad takimi tłumami? Że edukacja na najwyższym poziomie jest dostępna wyłącznie dla wybranych, którzy sami nawzajem się do niej dopuszczają? Remmie, przecież jesteś nauczycielem! Jak możesz dyskutować akurat z tym faktem? – Nie dyskutuję – odgryzł się. – Nie jestem ślepy, widzę, że w Doranie można by wprowadzić korzystne zmiany. Ludzi za to nie zmienisz, Barl. Nie w sytuacji, gdy zmiany, których pragniesz, zaburzą zasady, według których żyją. Musisz działać ostrożnie. I dyplomatycznie. Poderwała się na nogi. – Jak możesz być taki staromodny i prozaiczny? Ostrożnie. Dyplomatycznie. Zaraz mi powiesz, że powinnam przeprosić za to, że mnie to denerwuje!
– Tego nie powiedziałem – warknął. – Ale rzecz nie w tym, co ty czujesz, Barl, tylko… – To ja ci powiem, w czym rzecz! – odpowiedziała bez skrupułów, bo gdyby tylko stworzyła mu okazję, zrobiłby jej wykład i nie przestawał mówić, dopóki wszystkie koguty w okolicy pianiem nie ogłosiłyby nadejścia poranka. – Doranie mają ograniczone horyzonty, Remmie. Właśnie w tym rzecz. A magowie z Rady utrzymują ten stan rzeczy tylko po to, by chronić swoją nadrzędną pozycję! To jest paskudne i dobrze o tym wiesz. Skoro i ty, i ja nie możemy osiągnąć pełni możliwości, to ilu jeszcze jest magów, którzy mogliby dokonać niesamowitych odkryć, tylko że nigdy nie będą mieli do tego okazji, bo Rodziny Założycielskie trzymają ich pod butem? Remmie rzadko tracił cierpliwość, ale gdy tak się działo, robił się blady. Teraz był biały jak ściana. Odepchnął się od zlewu i opuścił ręce, a dłonie zacisnął w pięści. – Może masz rację, że jestem konserwatywny i prozaiczny – powiedział. Mówił chłodnym, powściągliwym tonem, zupełnie do niego niepodobnym. – Ale kiedy ostatnio jakiś konserwatywny, prozaiczny mag kogoś skrzywdził? Jesteś taka arogancka, Barl. To właśnie aroganccy magowie krzywdzą innych. – O nie, Remmie. Krzywdzą nas tchórze. – Rozpaczliwie pragnęła, by spojrzał na wszystko z jej punktu widzenia. – Wiedzą, co jest nie tak ze światem, dostrzegają niesprawiedliwość i nawet nie kiwną palcem, żeby z tym walczyć, bo boją się, że ktoś ich zauważy i stracą choćby odrobinę z własnego znaczenia. – Czyli według ciebie jestem konserwatywnym, prozaicznym tchórzem? – Odwrócił wzrok, jakby patrzenie na nią sprawiało mu ból. – Całkiem niezła lista osiągnięć. – Remmie, nie… zaczekaj… – powiedziała, gdy ruszył w stronę drzwi. – Nie nazwałam cię tchórzem, nie… – Ależ tak – rzucił przez ramię, nie zatrzymując się. – Każde słowo wymówiłaś z przekonaniem. Teraz wiem, co naprawdę o mnie myślisz. Patrzyła, jak odchodzi, i ogarnęła ją fala wściekłości i żalu. Och, Remmie. Gdyby tylko posłuchał głosu rozsądku, gdyby tylko spuścił z tonu i przyznał jej rację. Nie musieliby się kłócić i mówić sobie
tych przykrości. Cóż, na pewno nie miała zamiaru go gonić. Mylił się. Według niego jej walka o uznanie i akceptację nie miała z nim nic wspólnego, bo był bezpieczny i szczęśliwy w tej swojej wiejskiej szkółce. Dopóki Rada Magów lub członek którejś z Założycielskich Rodzin nie zamierza wtrącać się w takie sprawy. Jeżeli kiedykolwiek się to zmieni, Remmie szybko zrozumie, jak niewiele są dla nich warci jego uczniowie i jego życie. Niepocieszona wzięła ze stołu swój talerz, zrzuciła resztki do wiadra i odwróciła się do zlewu. Remmie często wycierał naczynia, kiedy ona zmywała, i w tym czasie żartobliwie spierali się na temat różnych magicznych zagadnień. Śmiali się z własnej głupoty. Bawili się wspomnieniami o zmarłych rodzicach, ożywiając ich w ten sposób, choć niektóre z tych wspomnień sprawiały im ból. Tego dnia mogła zapomnieć o przyjacielskich żartach i przyjemnych, choć bolesnych wspomnieniach. Z westchnieniem zatkała zlew i odkręciła wodę. Zmywanie zawsze ją uspokajało. Wiedziała, że Ibbitha uważała to za dziwactwo. Ale to było jak spacer z warsztatu zamiast teleportacji. Magii nie można było wykorzystywać do błahostek. Mag, który traci kontakt z przyziemnymi aspektami życia, może do tego stopnia się od nich oderwać, że coraz trudniej będzie mu przypomnieć sobie życie bez magii, aż w końcu całkowicie o nim zapomni. Remmie jest w ogromnym błędzie. Nie jestem lekkomyślna. Ktoś musi pociągnąć do odpowiedzialności Radę Magów i Rodziny Założycielskie. Kto, jeśli nie ja? Nikogo innego chyba to nie obchodzi. Myła talerze, rondle i sztućce, wycierała je i odkładała, a potem wyczyściła piec i stół, cały czas wyczekując dobiegającego z korytarza odgłosu kroków będącego w błędzie brata. Nie doczekała się. Nie przyszedł. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek zostawił ją i odszedł tak rozgniewany i urażony. Ale nie pamiętam też, żebym kiedykolwiek tak podle go potraktowała. Przez całe życie nie pozwalali sobie zbyt długo chować do siebie urazy. On był jej cieniem, a ona jego. Wyglądało na to, że będzie
musiała przełknąć dumę i go poszukać. Jak inaczej zdołają spojrzeć sobie znów w oczy po takim poranku, jeżeli każde pójdzie w swoją stronę i żadne nie będzie chciało naprawić tej sytuacji? Przeszukała wszystkie pomieszczenia w chacie, a potem wyszła na zewnątrz i znalazła go przy ukochanej grządce z warzywami, gdzie bawił się magicznym ogniem, odtwarzając gwiazdozbiory widoczne na nocnym niebie. – Ładne – powiedziała, uśmiechem starając się zamaskować ból. – Ćwiczysz przed lekcją? Jego ośmio- i dziewięcioletni uczniowie byli jeszcze na tyle mali, że magia była dla nich czymś urzekającym i uczyli się głównie poprzez zabawę. Trudniejsze i poważniejsze lekcje były jeszcze przed nimi. Remmie bez problemu mógł uczyć także starsze dzieci, tak jak Barton Haye, ale nie chciał. Choć był już dorosły, wciąż miał w sobie coś z dziecka. Właśnie dlatego dzieci go kochały. Dlatego nadawał się do tej pracy. Cicho pstryknął palcami i zgasił magiczny ogień. Jego twarz spochmurniała. – Tak. Czego chcesz? Żebyś przyznał, że mam rację! Żebyś walczył u mojego boku, a nie przeciwko mnie, i przyjął do wiadomości, że możesz być kimś znacznie ważniejszym niż nauczyciel. Westchnęła. – Przeprosić. – Lepiej nie, jeśli przeprosiny miałyby być nieszczere. Wrogość w jego głosie była niczym policzek. – Chcę przeprosić szczerze! – W takim razie udowodnij to, Barl. – Sprawiał wrażenie znużonego i równie zasmuconego jak ona. – Przekonaj mnie. – Bo co? Wzruszył ramionami. – Bo się nie dogadamy. Nie chcę się spierać. A ty? Nie. Ale nie chciała też, by ktoś na siłę narzucał jej swoją wolę. Z poirytowaniem wyczarowała magiczny ogień, żeby dobrze widzieć brata. – A zdołam to udowodnić pewnie tylko wówczas, gdy zrezygnuję z marzeń?
– Świat jest pełen marzeń – powiedział łagodnie. – Proszę, Barl. Kiedy w końcu otrzymasz z Akademii odpowiedź odmowną, pogódź się z tym. Błagam. Przekieruj energię i pasję na tworzenie zegarów. Jesteś w tym taka dobra. Za rok czy dwa z pomocą lady Grie sama zostaniesz mistrzem. Będziesz sławna, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A z tym wiążą się zaszczyty i prestiż. Nie prowokuj gniewu magów, z którymi nie mamy szans wygrać. Szukaj sławy w taki sposób, by sobie nie zaszkodzić. By nie zaszkodzić mnie. Założyła ręce na piersi i spojrzała w gwiazdy. Przez łzy wyglądały jak rozmazany płomień. – Dlaczego mi nie wierzysz, kiedy mówię, że to nie sławy pragnę? – Bo cię znam, Barl! – powiedział głosem przepełnionym frustracją. – Uwielbiasz być chwalona. To nadaje sens twojemu życiu. Jako dziecko najszczęśliwsza byłaś wówczas, gdy tatko nazywał cię swoją ulubienicą i najbystrzejszym małym magiem. – Jesteś zazdrosny? – Popatrzyła na niego ze zdumieniem. – To dlatego zazdrościsz mi ubiegania się o miejsce w Akademii? Bo tatko mnie chwalił? Ciebie też chwalił! I to zawsze! – O nie. – Remmie odwrócił się od niej odrobinę i otarł dłonią twarz. Twarz, która była niemal odzwierciedleniem jej własnej, choć rysy Remmiego były męskie. Twarz, którą tak dobrze znała i kochała. Jego złociste włosy były zaplecione w warkocz i związane czerwoną wstążką. – Jeżeli ci zazdroszczę, to na pewno nie tego, Barl. – A czego? – Pragniesz tak wiele – odezwał się na nowo zasmucony. Jakby cała jego złość się wypaliła. – Boję się o ciebie. Tatko aż do ostatniego dnia rozniecał w tobie ogień. I uciszał mamę za każdym razem, gdy próbowała cię ostrzec, żebyś się nie sparzyła. – Czyli ja jestem jak tatko, a ty jak mama? – Być może. – Zaśmiał się, lecz bez wesołości, jakby zupełnie stracił nadzieję. – To ona myślała praktycznie. I to ona umarła, bo pękło jej serce kilka tygodni po tym, jak tato nie przeżył ataku feenijskiej gorączki. Ależ byli zaskoczeni. Wtedy zostali sami. – Bzdura – powiedziała. – Jestem niezwykle praktyczna. A to, że chcę wiele osiągnąć, wcale temu nie przeczy. Nie jestem też głupia,
chciwa ani samolubna. Nie proszę, byś żył moim życiem, Remmie. Proszę tylko o to, byś pozwolił mi żyć moim. Powietrze poruszyła chłodna bryza, niosąca ze sobą zapach późno kwitnących innisów. Wieczór był tak spokojny, że z oddali słyszeli pohukiwanie sowy. Przez gałęzie groblinów płaczących mrugały do nich światła z okien najbliższych sąsiadów. – Wiem – rzekł wciąż zasmucony Remmie. – Ale nie potrafię bezczynnie patrzeć, jak na łeb na szyję biegniesz ku przepaści. Oczy ponownie zapiekły ją od napływających łez. – Myślałam, że bardziej we mnie wierzysz. – To nie wiary mi brakuje. Twoja biegłość w sztuce magicznej dorównuje twoim marzeniom. I właśnie dlatego się boję, Barl. Magowie, od których oczekujesz uznania, nie będą zadowoleni z twojej błyskotliwości. Myślisz, że te wyniosłe Założycielskie Rodziny byłyby zadowolone, gdyby przyćmił ich jakiś pospolity nic nieznaczący mag z Dystryktu Jedenastego? – Przywykłam do zazdrości – odparła ostrożnie. – Otacza mnie wszędzie, Remmie. Nawet w moim warsztacie. Akademia Magów koncentruje się jednak na nauczaniu magii i dążeniu do wielkich magicznych osiągnięć. Jesteś nauczycielem. Czy ty gardziłbyś uzdolnionym uczniem? – Dobrze wiesz, że nie – powiedział. – Ale ja przecież jestem nikim, prawda? Akademia Magów jest poważana w całej Doranie. Pokaż mi Założycielską Rodzinę, która będzie zadowolona, gdy ktoś taki jak my okaże się zdolniejszy od ich synów czy córek. – Remmie… – Z frustracją uderzyła dłońmi o jego pierś. – Nie mówię o Założycielskich Rodzinach, tylko o wykładowcach Akademii! – Którzy pochodzą z Założycielskich Rodzin – odciął się. – Chyba nie jesteś na tyle głupia, by twierdzić, że to nie to samo! Popatrzyła na niego niepewnie. – Mam uwierzyć, że zarówno wykładowcy, jak i członkowie Rady są tak mało honorowi i nieuczciwi, że z czystej złośliwości położyliby na szali przyszłość Dorany? – Wydawało mi się, że jesteś o tym przekonana! – Jestem przekonana, że są samolubni i krótkowzroczni. Że zbyt długo wolno im było postępować według własnego uznania. Ale
to nie to samo co przekonanie, że woleliby odrzucić moją prośbę i pozwolić, żeby ignorancja wygrała z wiedzą! W blasku magicznego ognia zobaczyła na twarzy Remmiego zaskoczenie, rezygnację i czułość podszytą smutkiem. – Naprawdę w to wierzysz, co? Czasami aż ją świerzbiło, żeby go spoliczkować. – Tak. Dlaczego się tak dziwisz? Czy kiedykolwiek mówiłam w ten sposób o rzeczach, w które nie wierzę? – Nigdy. – Pokręcił głową. – Masz rację. W ogóle nie powinienem się dziwić. Jesteś sobą do szpiku kości. – No więc? – No więc… – Remmie westchnął ciężko. – Chyba strzępiłem sobie język na próżno. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że mogłabyś mnie posłuchać. – Remmie. – Objęła go i mocno przytuliła. – Bałam się, że nigdy mi nie wybaczysz. Pogładził ją po ramieniu. – A kto powiedział, że wybaczyłem? – Ha! – Z ulgą przełknęła ślinę, bo w gardle wzbierał jej śmiech przez łzy. – Ty. – Przestałem walczyć. Nie wiem, czy to na pewno to samo. – Remmie. – Cofnęła się o krok, wypuszczając go z objęć. – Możemy się przyjaźnić tylko wówczas, gdy będę robiła to, co chcesz? Założył jej kosmyk włosów za ucho. – Możemy się przyjaźnić tylko wówczas, gdy nie będę kwestionował twoich decyzji? Ich rodzice nie żyli. Nie mieli żadnych krewnych. Gdyby się od siebie odwrócili… – Powiedz, że jesteśmy przyjaciółmi, Rem – wyszeptała. – Powiedz, że jesteśmy przyjaciółmi, nawet jeśli ja uważam, że ty nie masz racji, a ty uważasz, że ja nie mam racji, i do rana będziemy tupać nogami i wykrzykiwać sobie w twarz nasze poglądy. Proszę. Powiedz to. Po długim milczeniu Remmie kiwnął głową. – Jesteśmy przyjaciółmi. Ponownie go przytuliła, a potem pociągnęła za luźny lniany
rękaw. – Robi się późno. Chodź do domu. – Jeszcze nie – powiedział, rzucając okiem na rozgwieżdżone niebo. – Muszę się przygotować do jutrzejszych lekcji. – O gwiazdozbiorach? Mogę ci pomóc. Pozwól. – Myślałem, że chcesz dokończyć swój nowy kryształ. Chyba jest już prawie gotowy, żeby pokazać go Arndelowi? – Zgadza się. – Gdzieś pod stertą zmartwień poczuła ciepło dumy. – Ale może poczekać jeszcze jeden dzień, Remmie. Wolałabym… – A ja nie – powiedział i trącił ją palcem w nos. – Dzieci będą zdezorientowane, jeżeli wyczują i twoją, i moją moc w zaklęciu. Idź dokończyć swój kryształ, Barl. Niechętnie zostawiła go z jego konstelacjami i zamknęła się w swoim pokoju. W końcu cicha radość, jaką sprawiała jej magia, ukoiła jej poturbowane uczucia i rozplątała węzeł w żołądku. Zapomniała o własnej pogardzie dla Akademii, o frustracji z powodu Remmiego i roześmiała się, gdy połyskujący kryształ, który stworzyła, ożył na jej polecenie… i w końcu, wreszcie zachował delikatną, pozornie kruchą postać. Rano, zanim skończę zegar dla lady Grie, pokażę kryształ Arndelowi. Będzie pod ogromnym wrażeniem. I będzie musiał sfinansować przedstawienie go Gildii Rzemieślników. A Gildia będzie musiała go zatwierdzić. W ten sposób Barl zostałaby drugim w historii najmłodszym magiem, na którego cześć nazwano wyrób rzemieślniczy. – Widzisz, Remmie? – wyszeptała, koniuszkiem palca głaszcząc swoje piękne dzieło. – Marzenia jednak się spełniają. Skoro potrafię zrobić to… potrafię wszystko. Zobaczysz. Kryształ był dla niej tak cenny, że nie chciała ryzykować i iść do warsztatu piechotą. Zjadła garść jagód i posłużyła się znienawidzonym zaklęciem teleportacyjnym, żeby bezpiecznie przenieść się do warsztatu. Znalazła mistrza Arndela w jego prywatnej pracowni. Siedział wciśnięty za swój stół roboczy i czytał list. Podniósł wzrok, usłyszawszy jej śmiałe pukanie do drzwi. Na wszelki wypadek lekko mu się ukłoniła.
– Dzień dobry, mistrzu. Szeroko otworzył oczy, a potem zmrużył je w znajomym wyrazie poirytowania. – Magu Lindin. – Upuścił list na stół. – Cóż za osobliwy zbieg okoliczności. Właśnie miałem po ciebie posłać. Potraktowała jego słowa jako zachętę i weszła dalej. Owinięty w tkaninę kryształ trzymała przy piersi. Miała wrażenie, że drgał w rytm bicia jej serca. – Przepraszam, że niepokoję, mistrzu, ale… – Niepokoisz? – parsknął. – W rzeczy samej, magu Lindin. Nieustannie mnie niepokoisz. Usiądź. Ostrożnie przysiadła na jedynym niezagraconym krześle. Było drewniane, niewygodne i wystawały z niego drzazgi. Nie mógł przyjmować tu nowych klientów, bo uciekliby z krzykiem, ściskając sakiewki w dłoniach. – Mistrzu… – Magu Lindin. – Arndel zatrzepotał kartką, którą wcześniej czytał. – Mam tu pewien list i bardzo mi się on nie podoba. Wyglądało na to, że nie wolno jej się odezwać. Przynajmniej dopóki Arndel nie da upustu temu, co tym razem zepsuło mu humor. – Aha – odparła. – Co to takiego, mistrzu? Popatrzył na list, marszcząc brwi. – Wygląda na to, magu Lindin, że w przypływie szaleństwa napisałaś list z żądaniem przyjęcia do Akademii Magów. – Podniósł wzrok. – To prawda? Czy może ktoś pomylił cię z jakimś innym zarozumiałym, otumanionym młodym magiem? Przez chwilę była tak zdumiona, że nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Mimo to odzyskała głos. – Przepraszam, mistrzu? Skąd pan… Dlaczego… czyli napisali właśnie do pana? O mnie? O mojej prośbie? – Otumaniona, ale nie głucha – obraźliwie rzekł Arndel. – Magu Lindin, nie… – To nie w porządku – powiedziała Barl i poderwała się na nogi. Ujęła kryształ tak, jakby był jej tarczą. – Nie powinni pana w to mieszać. To nie pańska sprawa, co… Huknął obiema pięściami w biurko, aż i list, i pióra podskoczyły,
rozchlapał się atrament i rozsypały się kryształowe drobinki. – Nie moja sprawa?! – krzyknął. – Biorąc pod uwagę, że jesteś moim rzemieślnikiem? Że zobowiązałem się, iż będziesz świadczyć usługi na rzecz lady Ancilli Grie? Że pewien doradca Rady Magów – samej Rady Magów – powiedział mi wprost, że jako twój mistrz mam obowiązek dopilnować, byś skupiła się na pracy, i nie dopuścić, żebyś w ten sposób poważnie kogoś obrażała? Nie moja sprawa? Magu Lindin, coś ty sobie myślała? Kolana jej drżały. Gdyby nie usiadła, nogi by się pod nią ugięły i poczułaby się zupełnie upokorzona. Wróciła więc na krzesło, starając się dojść do siebie. Gdy uznała, że dostatecznie nad sobą panuje, podniosła wzrok i spojrzała Arndelowi w oczy. – Sądziłam, mistrzu, że żadnemu magowi w Doranie nie odmawia się dostępu do wykształcenia. – Bo tak jest! – Nieprawda, mistrzu. Akademia Magów każdego dnia… – Ani słowa więcej o Akademii! W Doranie jest całe mnóstwo szkół, magu Lindin. Z trudem utrzymała na wodzy zdradliwe nerwy. – To prawda, mistrzu. Ale tylko jedna Akademia. Nozdrza Arndela zwęziły się, a potem rozchyliły. – Dlatego przyjmuje takich magów, jakich uzna za stosowne! I nie powinnaś się dziwić, magu Lindin, że twoją osobę uznali za niestosowną! Zamrugała. – Nie rozumiem. – W takim razie jesteś chyba jeszcze głupsza, niż wynika z tych bzdur. – Chce pan powiedzieć, że nie zostałam przyjęta? – Oczywiście, że nie zostałaś przyjęta! Chyba nie sądziłaś, że Akademia przyjmie kogoś takiego jak ty? Ogarnęła ją fala mdłości, a do gardła napłynęła paląca żółć. – A pełnomocnik przekazał tę decyzję właśnie panu? Nie mnie? – Zgadza się, magu Lindin. – Na widok jej zmartwienia w oczach Arndela zapłonęła paskudna satysfakcja. – Czy ty w ogóle mnie słuchasz? List napisał lord Hahren, który jest zarówno pełnomocnikiem, jak i doradcą Rady Magów w sprawach
związanych z Akademią. Uznał, że mam prawo wiedzieć, co za moimi plecami wyprawia jeden z moich rzemieślników. Barl zwalczyła mdłości i odetchnęła głęboko, by uspokoić głos. – Mistrzu Arndel, przyszłam tu jako mag wykształcony w Gildii. Nie jestem uczniem w tym warsztacie. Nie jestem pańską własnością. Przyszpiliła go i był tego świadomy. Zacisnął usta. – Zgodnie z prawem Gildii rzeczywiście tak jest, magu Lindin. Nie udawaj jednak kogoś, kim nie jesteś, ani nie pomijaj niewygodnych faktów. Mimo twojej niestabilnej przeszłości, zrobiłem tu dla ciebie miejsce. Pozwoliłem korzystać z zasobów swojej wiedzy i doświadczenia. Nauczyłem sztuki zegarmistrzowskiej i… – A ja z nawiązką odpłaciłam za to miejsce, mistrzu! – powiedziała, porzucając ostrożność. Jak śmiał ją potępiać? Jak śmiał? – Odpłaciłam w trójnasób za pańską inwestycję. Narzekanie na tę odrobinę czasu poświęconą na moje szkolenie, biorąc pod uwagę wynagrodzenie, na które niejednokrotnie dla pana zapracowałam, to czyste grubiaństwo. Arndel poderwał się na nogi. – A według mnie grubiaństwem jest chęć opuszczenia tego warsztatu, opuszczenia mnie, by dać się ponieść takiemu szaleństwu, by walić pięściami w drzwi, które z jakiegoś powodu są zamknięte! A dlaczego? Bo nad twoim talentem góruje jedynie twoja bezwstydna duma! Serce tłukło jej się w piersi, a przez powietrze w zagraconej pracowni zaschło jej w gardle. Wstała i spojrzała mu w oczy. – A czy ten lord Hahren nie dołączył żadnego listu do mnie? – Nie – powiedział szorstko Arndel. – Poproszono mnie, bym przekazał ci decyzję władz Akademii, więc to zrobiłem. Ale na wypadek gdybyś miała jakieś wątpliwości, magu Lindin, powiem bez ogródek. Nie takich kandydatów szuka ta uczelnia. Poza tym pozwól, że dam ci pewne ostrzeżenie. Emanując taką arogancją, ściągnęłaś na siebie uwagę Rady Magów. To nierozsądne. Rada nie ma krótkiej pamięci i lubi chować urazę. Więc teraz udaje, że się o mnie troszczy? – A pan, mistrzu Arndel? Też pan lubi chować urazę? Pociągnął nosem.
– Zakładam, że w ten lekceważący sposób pytasz, czy zamierzam cię zwolnić? Odpowiedź brzmi: nie, nie zamierzam. Przynajmniej nie na stałe. Ale dziś nie będziesz tu potrzebna. Wracaj do domu, magu Lindin. Zastanów się nad swoimi kiepskimi decyzjami… i mizernymi perspektywami, które możesz mieć przed sobą, jeżeli jeszcze kiedyś postanowisz w ten sposób nadużyć dobrej woli Rady. Lub mojej. Próbowała zamaskować zaskoczenie, lecz nie była w stanie. – Wciąż pan chce, żebym tu pracowała? – Magu Lindin, jesteś młodą osobą – powiedział Arndel, jakby robił jej łaskę. – A w tej sytuacji wykazałaś się godnym pożałowania brakiem rozsądku. Niech konsekwencje będą dla ciebie nauczką. Ucz się na błędach. – Zacisnął usta. – Tak, chcę, żebyś dla mnie pracowała. Pamiętaj jednak, że nawet moja cierpliwość kiedyś się skończy. Pełen wyczekiwania błysk w jego oku dał jej do zrozumienia, że mistrz oczekiwał wylewnych oznak wdzięczności. Poczuła, jak sztywnieją jej plecy. Wolałabym paść trupem. Kryształ, który trzymała w rękach, zaczął jej ciążyć, jakby był z ołowiu. Arndel nawet na niego nie spojrzał, nie wspominając już o tym, że nie spytał, co to jest i po co to przyniosła. Nie było sensu mu o tym mówić. Jej mały triumf będzie musiał poczekać. Pochyliła głowę, ale tylko na tyle, by nie mógł ponownie oskarżyć jej o brak szacunku. – Do widzenia, mistrzu. – Wrócisz do pracy jutro – powiedział surowo. – Lady Grie oczekuje na swój zegar w uzgodnionym terminie. Kolejne ostrożne skinienie głową. – Oczywiście, mistrzu. Nie zawiodę jej. Wymknęła się z jego prywatnej pracowni i przez chwilę musiała odetchnąć. Kiedy stała w cieniu na centralnym dziedzińcu warsztatu, zegar wybił godzinę. Czas rozpocząć pracę. Odwróciła się, słysząc odgłos pośpiesznych kroków. To jedna z uczennic spóźniła się do pracy. Na szczęście dla niej rozsierdzony Arndel wciąż siedział w swojej pracowni, bo inaczej dziewczynę czekałby wykład na temat opieszałości. Drzwi do handlowej części warsztatu trzasnęły i zapadła cisza.
Barl była zbyt rozgniewana, by płakać, w żołądku wciąż jej się przewracało. Zważyła w ręce wspaniały kryształ, który stworzyła. Był za ciężki, żeby zabrać go do domu, a rozpaczliwie pragnęła się przejść. Teleportowała go więc do chaty i przycisnęła chłodne dłonie do rozpalonych policzków, żeby twarz jej nie zdradziła… a potem wymaszerowała z warsztatu z buntowniczo uniesioną głową. Gniew towarzyszył jej przez ponad połowę drogi do domu. Wymachiwała rękami, mocno stawiała stopy na ubitej ziemi i czuła, jak wszystko w niej kipi, a krew wrze w żyłach. Napisali do Arndela? Nastawili go przeciwko niej? Jakim prawem? A jakim prawem on, ten nudny, samolubny, stary kret, poucza ją i strofuje, skoro to w ogóle nie jego sprawa? Była mu winna jedynie czas i starania, za które jej płacił. I wcale nie był zbyt hojny. Nie wzbogaciła się u niego. Napędzana złością szła coraz szybciej, a jedna niesprawiedliwość goniła w jej myślach drugą, przyprawiając ją o zawroty głowy. – Robię wszystko, o co poprosi, i to lepiej, niż mógłby sobie wymarzyć! – wykrzyczała do zaskoczonego kruka, kiedy już nie była w stanie utrzymać tego w sobie. – Nie ma powodów do narzekań, nie ma czego krytykować. Gdybym teraz obróciła się na pięcie i powiedziała, że odchodzę, nie miałby jak mnie powstrzymać! I dobrze o tym wie! Siedzący na płocie kruk zaskrzeczał ochryple i jakby ironicznie, strosząc błyszczące czarne pióra. A potem odleciał nieśpiesznie, łopocząc skrzydłami, i mogła krzyczeć już tylko do siebie. – Mogłabym to zrobić, gdybym tylko zechciała – mruknęła, zwalniając kroku. Nagle poczuła się wyczerpana. Pot spływał jej cienkimi strużkami po żebrach i plecach. – Wyszedłby na głupca w oczach lady Grie? Poczułaby się znieważona? O tak. A gdyby tak się poczuła, z pewnością rozpowiedziałaby wśród wszystkich swoich znajomych – a wielu z nich należało do Założycielskich Rodzin – że warsztat Arndela jest… jest… nierzetelny. – Tak, to odpowiednie słowo! – zwróciła się do ospałej mlecznej krowy, przeżuwającej trawę pod drzewem rosnącym za płotem. – Dopiero dostałby nauczkę.
O tak. Tylko że… uszczerbek na jego reputacji zaszkodziłby warsztatowi, a to z kolei zaszkodziłoby magom harującym pod jego wścibskimi, pamiętliwymi rządami. Przystanęła i zmarszczyła brwi, patrząc na krowę. – I choć o większość z nich się nie martwię, nie mogę celowo im szkodzić. To Akademia jest tu winowajcą, to ten cały lord Hahren, a nie Ibbitha i pozostali. Krowa zamrugała, patrząc na nią obojętnie łagodnymi, brązowymi oczami. – Poza tym… – oparła przedramiona na najwyższej belce płotu i zwiesiła na nie głowę – …przecież jest jeszcze Remmie. Z przerażeniem zastanawiała się, co by powiedział, gdyby go poinformowała, że odeszła z warsztatu. Nie z powodu uczelni, bo to oczywiście by zrozumiał, ale z powodu wybuchu gniewu wobec Arndela. – Czyli jestem tu uwięziona – odezwała się do krowy. – Prawda? Tak jak ty. Fala łez ugasiła zarzewie wściekłości. Opuściły ją wszelkie siły i przytłoczyło przygnębienie, do tej pory powstrzymywane przez gniew. Kolana się pod nią ugięły i osunęła się na chłodną, wilgotną trawę. Nad bolącą głową miała bezchmurne, słoneczne i błękitne niebo. Usłyszała szum skrzydeł i terkotanie, gdy stado różowobiałych dibdabów przecięło ciepłe powietrze. W nos połechtał ją zapach kwitnących frafrasów, przebijający się wśród ostrzejszego, ziemistego zapachu krowich placków. Gdzieś poza zasięgiem wzroku w swoim korycie szemrała rzeczka. Piękny dzień. Piękny zakątek Dorany. Któż miałby czuć się tu nieszczęśliwy? Ja. Nie jestem szczęśliwa i pewnie nigdy nie będę. Pragnę więcej. Nic na to nie poradzę. – Przykro mi, Remmie – szepnęła. – Po prostu nie potrafię. Ale on nigdy by tego nie zrozumiał. Tak łatwo było go zadowolić, że jej niespokojna natura i zachłanna ambicja stanowiły dla niego problem. Gdybym tylko nie odwiedziła Elvado. Wiedziałam, że ta wycieczka sprawi mi ból. Jestem taka głupia. Ale przecież nie warto płakać nad rozlanym mlekiem, prawda?
Co się stało, to się nie odstanie. Teraz, gdy mieszkała w spokojnej Batavie, doskonale wiedziała, czego jej brakuje. Żywopłoty zamiast kocich łbów, chata nauczyciela zamiast Akademii Magów i tych wspaniałych Sal Wiedzy. Skromne życie pełne magii zegarmistrzowskiej. Pełne piasku i szkła. Zawsze będzie jej mało… jakoś będzie musiała sobie jednak poradzić. Jakoś będzie musiała nauczyć się z tym żyć. Jeśli nie dla siebie, to dla Remmiego. Z głębokim westchnieniem, niemal z jękiem, chwyciła się płotu i wstała. Łatwo – aż za łatwo – byłoby siedzieć tu przez resztę dnia w towarzystwie milczącej krowy. Ale musiała spojrzeć w oczy bratu. Patrzeć, jak udaje niezadowolenie z tego, że odrzucono jej podanie do Akademii Magów. Samej udawać, że się nie przejęła. Z ciężkim sercem ruszyła w dalszą drogę do domu.
Rozdział VIII
Skrywając
uśmiech, Remmie patrzył, jak gromadka uczniów wykonuje ostatnie zadanie tego dnia. Ze zmarszczonymi brwiami, wystawionymi językami, a nawet ciężko wzdychając, dzieci w trzyosobowych grupach pracowały nad odtworzeniem za pomocą magicznego ognia gwiazdozbioru Wodospadu: kaskady błyszczących gwiazd, które przez stulecia służyły dorańskim podróżnikom za drogowskaz do domu. To było podstępne zaklęcie. Niektórzy nauczyciele, a może nawet rodzice, zbesztaliby go za zbyt wygórowane oczekiwania, ale on znał swoich uczniów. Rozkoszowali się wyzwaniami… Dzięki temu, że zawsze był troskliwy, nawet dzieci o najbardziej ograniczonych magicznych zdolnościach czuły się potrzebne. Z kolei te najbardziej utalentowane były chwalone, ale nigdy nie wychwalał ich na tyle, by wzbudzać w nich zarozumiałość. Gdyby tylko nauczyciele Barl postępowali tak samo. Choć ogromnie kochał siostrę, był przekonany, że solidna dawka pokory dobrze by jej zrobiła. Niestety takie doświadczenie nigdy jej nie spotkało, więc będzie je musiała dopiero odczuć na własnej skórze. Podobnie zresztą jak część jego uczniów. Jossie Tindel, sprytna dziewczyna i zuchwała psotnica, żarliwie sprzeczała się ze swoją drużyną pod oknem. Nie miała racji, ale Kinthy Scobie i Bedel Royce miały niewielkie szanse przy jej charakterku. Pozwoliły, by Jossie storpedowała ich nieśmiałe sugestie, dlatego miały podzielić jej los. Bolesna, lecz pożyteczna lekcja, zakładając, że wezmą ją sobie do serca. Tylko czy Barl swoją też weźmie? Poważnie się obawiał, że jednak nie. Była w niej pewna dzikość, lekkomyślny sprzeciw wobec kogokolwiek, kto chciałby jakoś nią kierować. Coraz częściej miał wrażenie, że nigdy nie uda mu się tego zmienić.
Pozostali uczniowie radzili sobie lepiej, zwłaszcza z pracą zespołową. Niestety tylko Rine Grovsik i jego dwaj najlepsi przyjaciele zdołali prawidłowo odtworzyć magiczny gwiazdozbiór. Dziś to oni uratują honor klasy. Pozostali w równym stopniu zawiedli, choć nie dlatego, że pozwolili, by ktoś uparcie pchał ich w niewłaściwą stronę. W przeciwieństwie do Kinthy i Bedel. Biedne szkraby. Mimo wszystko zrobiło mu się przykro, gdy nieprawidłowo zrównoważone zaklęcie Jossie się rozpadło, a wraz z nim reszta ich Wodospadu. Ignorował łzy, histerię i okrzyki niezadowolenia, dopóki Jossie nie zaczęła szukać winnych. – Wystarczy – powiedział i natychmiast zapadła cisza. – Wszystkie trzy jesteście winne. Ty, Jossie, błędnie i w niewłaściwym rytmie wypowiedziałaś zaklęcie. Powinnaś posłuchać Bedel. Ty, Kinthy, nie powinnaś rezygnować z wyrysowania drugiej runy tak, jak proponowałaś. – Uniósł brew, dając im chwilę na przyswojenie upomnienia. – Broń swojego zdania, gdy wiesz, że masz rację. A ty, Jossie, musisz pamiętać, że nie zawsze to ty ją masz. – Kinthy i Bedel wymieniły się spojrzeniami z mieszaniną zadowolenia i upokorzenia. Na policzki Jossie wystąpił rumieniec rozżalenia i wstydu. – Możemy spróbować jeszcze raz? – zapytała Kinthy, tarmosząc w palcach swoją bawełnianą sukienkę. Pokręcił głową. – Przykro mi. Za chwilę kończą się lekcje. Mina jej zrzedła i dziewczynka była o krok od płaczu. – Jeśli jednak rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu, możesz wieczorem sama poćwiczyć i jutro przed lekcją pokazać mi efekty – dodał. Kinthy rozpromieniła się. – Naprawdę? – Wszystkie możecie to zrobić – powiedział, patrząc na Jossie i Bedel. – I tak muszę wystawić wam oceny, ale oczekuję, że się poprawicie. A teraz zajmijcie miejsca i sprawdzimy, jak poradzili sobie pozostali. Kinthy i Bedel popędziły do ławek, nieco podniesione na duchu pomimo porażki.
– Jossie – odezwał się Remmie, gdy nadąsana dziewczynka powoli się odwróciła. Spojrzała na niego ponownie, wciąż wydymając usta. W jej ciemnozielonych oczach malował się gniew. – Tak, mistrzu? – Posługiwanie się magią to coś więcej niż konkurs na najgłośniejszego maga. Najlepsi słuchają, a urażona duma nie przeszkadza im przyznać się do błędu. Pamiętaj o tym. – Dobrze, mistrzu – szepnęła. Ale czy posłucha? Wątpił w to, patrząc, jak poczłapała do ławki. Możliwe, że posłucha, choć w dni takie jak ten Remmie nie był pewien, czy będzie w stanie uchronić ją przed problemami, które sama na siebie sprowadzi. Zwłaszcza że nie potrafię uchronić własnej siostry. – Mistrzu! – pisnął Rine Grovsik. – Skończyliśmy! Dobry nauczyciel nigdy nie faworyzuje uczniów, dlatego Remmie nie śpieszył się na drugi koniec sali. Podszedł powoli, rozważnie, przystanął, by dodać otuchy Brillowi Coopowi, Henne Chatsik i Tyne’owi Yolenowi. Ich zaklęcie także za chwilę miało się rozpaść, ale biedactwa bardzo się starały. Prawie im się udało. Oczywiście Rine’owi i jego przyjaciołom, Ulliemu Michinowi i Ebiemu Droftowi, naprawdę się udało. Pochwalił trzech chłopców i obiecał sobie, że następnym razem będzie pamiętał, żeby Rine znalazł się w tym samym zespole co Jossie. Pasował do niej pod względem talentu, a przede wszystkim robili wokół siebie tyle samo hałasu. Dobrze jej zrobi, jeśli będzie musiała spuścić z tonu. Drużyna Brilla jęknęła z rozczarowaniem, gdy ich gwiazdozbiór rozpadł się na iskierki. Po chwili pozostali im zawtórowali i Remmie musiał zaczekać, aż uczniowie, którzy otrzymali pouczającą lekcję, skończą narzekać, ubolewać i spierać się, dlaczego im nie wyszło. Potem porozmawiał z każdą grupką i wyjaśnił, co poszło nie tak. Jedyny ukończony z powodzeniem gwiazdozbiór zabezpieczył zaklęciem podtrzymującym i w nagrodę umieścił na klasowej wystawie. Stojący na biurku zegarek, który zrobiła dla niego Barl, wybił pełną godzinę. Choć właściwie niezupełnie wybił. Barl dała się
ponieść szalonemu poczuciu humoru i skonstruowała zegar w taki sposób, by gęgał jak gęś równiutko co godzinę. I co godzinę jego uczniowie zaczynali chichotać, słysząc ten dźwięk. – Zajmijcie miejsca! – odezwał się wśród powszechnej wesołości. Dyscyplina była istotna. Jego uczniom nie wolno było wypaść z sali niczym wypłoszonym królikom. – Zajmijcie swoje miejsca i przejdźmy do Przysięgi Magów. Właśnie tak rozpoczynali i kończyli każdy dzień: uroczystą recytacją najświętszej przysięgi. Kiedy dopchali się już na miejsca, pochylili głowy i złożyli dłonie na drewnianych ławkach dostosowanych do swojego wzrostu. Nawet naburmuszona Jossie dołączyła do starannej recytacji. – Na szale sprawiedliwości uroczyście przysięgamy, że nie będziemy nikomu szkodzić, nie damy się prowadzić mrokowi, albowiem jesteśmy pokornymi i wiernymi magami Dorany. Remmie powiódł wzrokiem po każdej ufnej twarzyczce w klasie. – Albowiem jesteśmy pokornymi i wiernymi magami Dorany. Tacy właśnie bądźmy każdego dnia. Możecie wyjść. Uczniowie zachowali opanowanie do chwili przekroczenia progu sali. A potem, jak to dzieci, wybiegli, zaczęli piszczeć i przepychać się na podwórze skąpane w popołudniowym słońcu. Teraz mógł sobie pozwolić, by się roześmiać. Barl zupełnie nie rozumiała jego pasji do nauczania i do dzieci. On zaś nie rozumiał, jak mogła nie odczuwać tego samego. Delektując się ciszą, zapisał przemyślenia w klasowym dzienniku, zaznaczył, kto zaliczył zadanie, a kto nie, po czym tu i ówdzie dopisał uwagi. Niedługo czeka go spotkanie z rodzicami uczniów i wówczas okażą się bardzo przydatne. Skończył i w zasadzie mógł wychodzić do domu. Na koniec jeszcze omiótł całe pomieszczenie silnym zaklęciem oczyszczającym, by pozbyć się pozostałości po nieudanych konstelacjach. Po wszystkim odetchnął z ulgą. Zawsze martwił się, że uczniowie niezbyt dobrze radzili sobie z zestawianiem energii. To była jedyna przykra strona nauczania. Chociaż… może jeszcze sytuacje, kiedy wydawało mu się, że nie dał z siebie wszystkiego w stosunku do któregoś z dzieci. Podobnie jak jego temperamentna siostra, on także wolał chadzać
do domu piechotą. Oczywiście miał niedaleko, bo zarówno ich wynajęta chata, jak i szkoła mieściły się w tej samej wiosce. Nie dało się zaprzeczyć, że Barl była dziwna, skoro sprawiał jej przyjemność niemal godzinny spacer do warsztatu, a później z powrotem do domu. I to nie tylko latem. Zimą także wszędzie chodziła piechotą, otulona ciepłym płaszczem. W ulewnym deszczu zresztą też, osłonięta zaklęciem ochronnym. Nic dziwnego, że tylu magów krzywo na nią patrzyło. Ale nie byłaby sobą, gdyby nie wzbudzała sensacji. Barton i jego uczniowie ćwiczyli właśnie teleportację przedmiotów nieożywionych na niewielkim, usianym kwiatami szkolnym podwórku. Starsi uczniowie wychodzili z zajęć o godzinę później, dlatego dzień pracy Bartona był dłuższy. Remmie radośnie pomachał do przyjaciela i ruszył w stronę domu, a po drodze zamierzał wstąpić do handlarza drobiu. Na kolację chciał zrobić kurczaka w ziołach. Zaburczało mu w brzuchu. Barl wolała, żeby to on gotował, co dodatkowo świadczyło o jej dziwaczności. Która kobieta nie lubi gotować? Czy siostra zamierza pewnego dnia wyjść za mąż? Nigdy jej o to nie pytał, ale sądził, że tak musi być. Przecież chyba wszystkie kobiety tego pragną? Będzie w takim razie musiała jakoś pokochać gotowanie albo znaleźć męża, który będzie to robił. Na sprawiedliwość, przecież nie będę jej gotował do końca życia. Był pewien, że prędzej czy później Barl wyjdzie za mąż. Była piękna i utalentowana, więc nie mogło być inaczej. Choć nigdy by się do tego nie przyznała, wiedziała, że jej walka o miejsce w Akademii Magów jest skazana na niepowodzenie. To wycieczka do Elvado skłoniła ją do działania. Ale kiedy to wspomnienie zblednie, kiedy Barl w pełni doceni szczęście, które spotkało ją w warsztacie, pogodzi się z tym, że to tu jest jej dom i jej przyszłość, zacznie wierzyć w patronat lady Grie i cieszyć się nim, a Akademię będzie miała w nosie. Przestanie się denerwować, zintegruje się z miejscową społecznością, zyska przyjaciół i nauczy się współdziałania. Potem straci głowę dla jakiegoś mężczyzny, poślubi go i raz na zawsze jej niespokojna natura zostanie okiełznana. I w końcu będę mógł spokojnie pomyśleć o sobie. Tę chwilę zadowolenia okupił silnym poczuciem winy. Nie miał
sobie jednak nic do zarzucenia. Ani razu nie opuścił siostry, bez względu na to, ile go to kosztowało. To była ostatnia rzecz, którą obiecał umierającej matce. „Zaopiekuj się Barl, Remmie. Wiesz, jaka ona jest”. Oczywiście się zgodził. Jak mógłby odmówić? Ale czasami zastanawiał się, czy matka poprosiłaby go o to, gdyby wiedziała, jaką cenę będzie musiał zapłacić za dotrzymanie słowa. Irielle. Minął już niemal rok, a on wciąż o niej pamiętał. Była najbardziej uroczą, najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu spotkał. Od czasu do czasu zastanawiał się, co by było, gdyby wrócił do Granley, żeby sprawdzić, czy ona wciąż tam jest, czy nadal z nikim się nie związała. Marzył o tym, by pewnego dnia mieli okazję rozpalić na nowo to, co ugasiła porywczość jego siostry. O ile wybaczyłaby mi, że Barl była dla mnie ważniejsza od niej. Musiał wierzyć, że wciąż miał szansę na założenie rodziny i normalne życie pełne miłości. Bo bez względu na to, co i komu obiecał, nie mógł spędzić reszty swoich dni w niespokojnym cieniu Barl. Nie miał jednak szans na żonę i dzieci, dopóki siostra nie odnajdzie miejsca w życiu. Do tego czasu, bez względu na to, czym jej zagrozi i jak wielki ból będzie mu to sprawiało, nie mógł zostawić jej samej. Nie chciał nawet myśleć, przez jakie trudy musiałaby przejść, gdyby nie miała pod ręką brata, który w razie potrzeby pomoże jej zejść na ziemię. Mam tylko nadzieję, że odnajdzie to swoje miejsce niedługo. Zanim ją znienawidzę za to, co obiecałem. Otrząsnął się z tych niepokojów. Popołudnie było zbyt piękne, by dręczyć się takimi smutkami. Poza tym dotarł właśnie do handlarza. Po co miałby wchodzić tam z nachmurzoną miną? Wszyscy mieszkańcy Batavy go znali. Od razu wzięliby go na języki. Zapłacił za tłustego, świeżo ubitego kurczaka owiniętego w gazę i resztę drogi do domu wypełniło mu planowanie kolacji. Kurczak w ziołach, o tak, z fasolką szparagową na maśle i maleńkimi pieczonymi marcheweczkami. A na deser truskawki z gęstą śmietaną. Ślinka pociekła mu na samą myśl. Uwielbiał gotować. Gaddie Larken, która mieszkała przy końcu drogi, zostawiła swoją najłagodniejszą krowę na soczystym trawniku na obrzeżach wioski.
Remmie przystanął na chwilę, by powiedzieć kilka słów do zwierzęcia, pogłaskać go po wystającej kości pomiędzy uszami, którymi łagodnie strzygła, i poklepać po błyszczącym boku. Kupował od Gaddie masło i śmietanę, kiedy jej zbywało. Skoro już o tym pomyślał, doszedł do wniosku, że kończą mu się zapasy. Potrzebował też jajek. Nie miał jednak czasu, by teraz wpaść do Gaddie, więc odłożył tę sprawę na następny dzień. Dopiero gdy wszedł do schludnej kuchenki, zdał sobie sprawę, że nie wrócił do domu jako pierwszy. Na stole leżały deska do krojenia, nóż i okruszki chrupiącego bochenka chleba. Masło także było wyjęte, a obok niego leżał umazany na żółto nóż. Odkryty dzbanek z miodem wabił muchy. Barl. Z bijącym mocno sercem włożył kurczaka do zlewu. Miała wrócić za kilka godzin. A wracała wcześniej tylko wtedy, gdy doszło do jakiejś katastrofy. Ze strachu i żalu poczuł, jak krew gotuje mu się w żyłach. Cały drżał. Zacisnął pięści. Nie chcę opuszczać tego miejsca. Były inne szkoły i inni uczniowie, ale ta maleńka szkółka w Batavie chwyciła go za serce. Tu było jego miejsce. Tu był potrzebny. Jęknął cicho. Ile to już razy siostra została zwolniona albo odeszła z powodu jakiejś zniewagi, jakiegoś wybuchu? Cztery? Nie, pięć. Pięć rewolucji w jego życiu w ciągu zaledwie trzech lat. Na dłuższą chwilę przystanął przy kuchennym stole, starając się uspokoić oddech. Jeżeli jego nieznośna siostra była w domu, to chyba nie chciał jej znaleźć. Jeżeli była w ogrodzie, to mogła sobie tam zostać. Gdyby teraz na nią spojrzał, powiedziałby rzeczy, których nigdy by sobie nie zapomnieli… ani nie wybaczyli. Nie zamierzał jeszcze zaczynać gotowania, ale musiał na czymś się skupić. Rozpalił więc w piecu, a potem wyjął brytfannę. Odwinął kurczaka i ułożył go w naczyniu. Następnie wziął do ręki nożyczki i uciął świeżych ziół ze skrzynek na parapecie. Utarł zioła z trzema solidnymi łyżkami miękkiego masła i ostrożnie natarł kurczaka pod skórą. Przez cały ten czas wszystko w nim wrzało. Każdy dorański mag rzemieślnik stanąłby na głowie, żeby zasłużyć na miejsce w tak cenionej pracowni, jak warsztat Arndela, żeby
zyskać uznanie Ancilli Grie. Ale nie wielka Barl Lindin. Co to, to nie. Czuł, jak tlący się w nim żar zaczyna płonąć. Szkoda, mamo, że gdy zajmowałaś się przyjmowaniem obietnic, zapomniałaś poprosić o coś także i ją. Szkoda, że nie kazałaś jej obiecać, że od czasu do czasu pomyśli o mnie. Ostatnim składnikiem, którym nafaszerował kurczaka, była obrana i posiekana cebula. To właśnie z jej powodu piekły go oczy, a po policzkach spływały mu łzy. To przez cebulę. Na pewno. Włożył kurczaka do pieca i cofnął się o krok. – Warzywa – powiedział sam do siebie. Czyli musiał iść do ogrodu. Gdyby siostra była w domu, już by ją usłyszał albo zobaczył. Nigdy nie potrafiła dusić w sobie niezadowolenia. Więc prawdopodobnie natknie się na nią po drodze do grządki z fasolką. Czy był na to gotowy? Czy będzie w stanie spojrzeć jej w oczy? Czy potrafi się opanować? Nie wiedział. Zawahał się. Dobry kucharz to schludny kucharz. Nie mógł wyjść, zostawiwszy za sobą taki bałagan. Posprzątał po sobie, umył ręce, choć i tak zaraz miał je ubrudzić, wykopując marchew, i obmył twarz wodą. Przeklęta cebula. Ktoś powinien wyhodować odmianę, która nie doprowadzałaby dorosłego mężczyzny do łez. Skoro Barl tak bardzo pragnie zmienić świat, to właśnie od tego powinna zacząć. Przygryzł wargę, krzątając się pomiędzy zlewem a stołem. Nie miał powodu dalej zwlekać. Poza tym potrzebował tej marchwi i fasoli. Wyszedł bezsensownie podenerwowany. Siostra nie czaiła się nigdzie pośród warzyw, więc na chwilę odczuł ogromną ulgę. A potem odetchnął z rezygnacją i zaczął jej szukać. Na obrzeżach ogrodu był staw. Otaczały go szuwary i drzewa o zwieszających się gałęziach, a zamieszkiwały zielone żaby o dźwięcznych głosach, traszki i osamotniony kaczor. Rozklekotana drewniana ławka zachęcała rozleniwionych do chwili odpoczynku i bezczynności. Właśnie tam siedziała Barl – nad spokojnym głębokim stawem, w towarzystwie pływającego w kółko kaczora. – To właśnie ja – powiedziała Barl, gdy podszedł do niej
niepewnie. – Jestem jak ta stara, głupia kaczka. Pływam i pływam, i nigdzie nie mogę dopłynąć. – Często myślałem sobie, że chodzisz jak kaczka – powiedział, przystanąwszy przy drugim końcu ławki. Nie odwróciła się do niego. Widział tylko kącik jej ust wykrzywiony w oszczędnym uśmiechu. – Ha-ha. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego. Nie przybitej, zatroskanej Barl, pozbawionej energii do walki. Za każdym razem, gdy porzucała pracę lub zostawała zwolniona, była drażliwa, rwała się do kłótni, żarliwie się broniła i usprawiedliwiała swoje wyczyny. A tym razem? Tym razem po raz pierwszy sprawiała wrażenie… pokonanej. – Piekę kurczaka w ziołach – powiedział, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Bo wszystkie rozgorączkowane słowa, które kotłowały mu się przed chwilą w głowie, wydały mu się zimne i zbyt okrutne. Apatycznie wzruszyła ramionami. – Brzmi nieźle. – Wyszedłem po fasolę i marcheweczki. Pomożesz mi? – Raczej nie. – Barl. – On także poczuł się pokonany i przysiadł na drugim końcu ławki. Zachwiała się nieco. Już dawno zamierzał ją naprawić, ale ciągle zapominał. – Przykro mi. Ale może jeszcze nie jest za późno. Bez względu na to, co się stało, na pewno wszystko da się naprawić. Nawet jeżeli rzeczywiście miałaś rację, to może gdybyś choć raz schowała dumę do kieszeni, gdybyś ubłagała Arndela, żeby dał ci jeszcze jedną szansę… albo może jeżeli to lady Grie cię zdenerwowała i straciłaś cierpliwość… na pewno gdybyś wyjaśniła, że dałaś się ponieść artystycznemu temperamentowi, to może… po prostu nie powinnaś tak łatwo się poddawać. – Remmie… – Barl utkwiła w nim wzrok. – O czym ty mówisz? Odwzajemnił spojrzenie. – O czym… a jak ci się wydaje? – Myślisz, że znowu mnie zwolnili? Albo że wybiegłam rozgniewana, bo wydawało mi się, że ktoś mnie obraża? Niesamowite. Naprawdę poczuła się urażona.
– A co innego mógłbym pomyśleć? Do zachodu słońca jeszcze daleko, a ty jesteś w domu przede mną i… – Wcisnął ręce do kieszeni. – I to nie dzieje się po raz pierwszy. Zawsze, kiedy tak było… – Och, Remmie. – Barl pokręciła głową. W oczach miała łzy. – Cóż innego miałbyś pomyśleć? Powinnam była wiedzieć. Zapłonęła w nim maleńka iskierka nadziei. – Czyli nie zostałaś zwolniona? Nie wystrzeliłaś rozzłoszczona z pracowni? Uniosła głowę. – Remmie Lindin. Nigdy w życiu z żadnego miejsca nie wystrzeliłam rozzłoszczona! Z łatwością mógłby jej udowodnić, że jest w błędzie, ale to chyba nie był najlepszy moment. – W takim razie co się stało? Jesteś chora? O nie. Rozchorowałaś się! Wezwałaś zielarza? – Poderwał się na nogi. – Poślę po niego. Czemu tu siedzisz? Marsz do łóżka! – Nie, Remmie, nie… – Przycisnęła dłonie do twarzy. – Nie wydziwiaj. Nie jestem chora. – To co… – I właśnie wtedy zrozumiał, bo tylko jedna katastrofa mogła sprawić, by postanowiła zaszyć się w domu. Akademia. Osunął się z powrotem na rozchwianą ławkę. – Och. No tak. Dostałaś odpowiedź. Barl opuściła ręce i wpatrzyła się w kaczora na próżno wiosłującego nogami w wodzie. – Sama nie wiem, co gorsze. Że po raz drugi mnie odrzucili… czy że pozwolili, by to Arndel zadał mi ten cios. – Arndel? – Tak. Dostałam po głowie podwójnie. Dobitnie mi pokazano, gdzie jest moje pospolite miejsce. Tego się nie spodziewał. – Kiepsko to rozegrali. Mogli odmówić ci w łagodniejszy sposób. Nie mają powodu traktować kogoś nieuprzejmie i bez szacunku. – Nie mają powodu? – Roześmiała się pogardliwie. – Nie bądź głupi, Remmie. Chcieli mnie urazić. Dać mi nauczkę. Z jakiego innego powodu kazaliby mi tak długo czekać na odpowiedź? Po co mieliby wywoływać konflikt między mną a Arndelem?
Oczywiście miała rację. Zapewne właśnie to mieli na celu. Poczuł się jednak nieswojo ze świadomością, że najwięksi magowie w Doranie mogli zachować się tak złośliwie. Że mogli być tak małostkowi. Barl w żaden sposób im nie zagrażała. Takie postępowanie umniejszało ich w jego oczach. – Pewnie masz rację – przyznał niechętnie. – A co na to Arndel? Jest bardzo niezadowolony? Wzruszyła ramionami. – A jak myślisz? Myślę, że dałoby się tego wszystkiego uniknąć, gdybyś choć raz mnie posłuchała. Ale tego nie mógł powiedzieć. – Pewnie się wściekł. – Zgadłeś. Ale nie na tyle, żeby mnie zwolnić. – Spojrzała na niego z ukosa. – Więc możesz odetchnąć. – Nie odetchnę, Barl – odparował. – Nie odetchnę, dopóki będziesz w tak arogancki sposób kusić los. Pomyślał, a w zasadzie liczył na to, że warknie na niego w odpowiedzi, ale tego nie zrobiła. Z bólem patrzył, jak siostra wstaje z ławki i podchodzi do podmokłego, zarośniętego zielskiem brzegu stawu. Stała tam odwrócona do niego plecami, z buntowniczo uniesioną głową… rękami mocno obejmując się w pasie, by powstrzymać rozgoryczenie, które na pewno wrzało w niej niczym ogromna, przytłaczająca fala. – Barl. – Przygryzł wargę. – Powiedz mi prawdę. Faktycznie myślałaś, że cię przyjmą? – Nie wiem – stwierdziła po długiej chwili milczenia. – Chciałam. Naprawdę myślałam, że to możliwe. Że jakimś cudem spojrzą dalej niż na czubek własnego nosa i postąpią właściwie. Ze względu na Akademię. Ze względu na Doranę. W takim razie rzeczywiście żyła marzeniami. – Wiem, jak tego pragnęłaś. Ogromnie mi przykro. – Naprawdę? – powiedziała, nie odwracając głowy. – Myślałam, że będziesz prawił mi morały. Paradował wokoło, krzycząc: „A nie mówiłem?”. To zabolało. – Jak możesz tak mówić?
– Po prostu – powiedziała, ponownie wzruszając ramionami. – Zawsze byłam bardziej nieznośna od ciebie, Remmie. – W takim razie ugryź się czasem w ten nieznośny język – warknął. – To, że sprawy potoczyły się tak, jak przewidziałem, nie znaczy, że cieszę się z twojego niepowodzenia. – Ale na pewno się cieszysz, że nie odchodzę z Batavy, prawda? Że znowu nie pociągnę cię za sobą. – A jeśli tak, to co? Czy to znaczy, że nie mogę ci szczerze współczuć? Rzuciła mu ponure, cierpkie spojrzenie. – Wiesz, co sobie myślę? Że trochę się podąsałbyś, a potem i tak pokochałbyś Elvado. Wmawiasz sobie, że kochasz Batavę, bo tak jest łatwiej, bo tak mniej boli, niż gdybyś przyznał się do prawdy. Ponownie zacisnął dłonie. Z trudem rozprostował palce. – A cóż to za wymysły? – Tak samo jak ja pragniesz tam mieszkać. I chcesz, by dostrzegł cię któryś z największych magów Dorany. Ogarnęło go zdumienie i poczuł, jak serce łomocze mu w piersi. Ona nie mówi poważnie. To niemożliwe. Jest rozgoryczona i musi się jakoś wyżyć. I chociaż o tym wiedział, nie mógł się powstrzymać i także wybuchnął. – Nie wiem, dlaczego nigdy nie wierzysz w moje słowa. Jak mam cię przekonać, że wcale nie potrzebuję, żeby ktoś mnie zauważył? Twoi wielcy magowie kompletnie mnie nie obchodzą, Barl. Większość rzeczy potrzebnych mi do szczęścia jest tutaj, w Batavie. I bez względu na to, co powiesz, bez względu na to, jak długo będziesz i sobie, i mnie wmawiać, że znasz mnie lepiej niż ja sam siebie, nie będziesz miała racji. Zapadła cisza, a siostra obserwowała, jak kaczor rozchlapuje ciemne wody stawu. A potem ciężko westchnęła. – Tak czy siak, to nie ma wielkiego znaczenia. Miałeś rację, a ja się myliłam. Niczego nie zmienię. Nie mogę zrobić zupełnie nic. Jej twarde słowa go uraziły. Nie po raz pierwszy. W zasadzie zdarzało się to częściej, niż sam przed sobą przyznawał lub dawał jej do zrozumienia. Ale nie potrafiłby przekręcić noża w ranie, którą zadała jej Akademia. – Mylisz się, Barl – powiedział cicho. – Potrafisz tworzyć piękne
przedmioty. Nie tylko zegary. Zegary to tylko początek. Z czasem bez wątpienia zostaniesz największym rzemieślnikiem w Doranie. Myślę, że dokonasz rzeczy, o których inni magowie będą mogli tylko pomarzyć. Barl roześmiała się matowym, roztrzęsionym głosem. – Nie musisz mi schlebiać, Remmie. Nie mam zamiaru rzucić się do stawu. – To nie pochlebstwa. Naprawdę tak uważam. – Wiem – powiedziała i odwróciła się. Obniżające się ku horyzontowi słońce sprawiło, że łzy zalśniły na jej policzkach. – Ale nic już nie mów, proszę. Chodźmy po te twoje przeklęte marchewki i fasolę. Pokiwał głową i wstał. Łączył się z nią w bólu, ale wiedział, że w żaden sposób nie jest w stanie jej pomóc. Z czasem sama będzie musiała się z tym na swój sposób pogodzić. Dojść do siebie po rozczarowaniu, znaleźć powody, by zacząć się uśmiechać. – No dobrze. – Barl! – Ibbitha podeszła do Barl, gdy ta zmierzała do swojego stołu roboczego. – Na pewno powinnaś tu przychodzić? Mistrz Arndel powiedział nam wczoraj, że zachorowałaś. Rzeczywiście wyglądasz mizernie. Może powinnaś poleżeć jeszcze w łóżku. Była szczerze zmartwiona, ale i tak działała Barl na nerwy. Wyrwała dłonie z uścisku Ibbithy, uśmiechnęła się i podeszła do swojego stołu. – Nic mi nie jest – powiedziała. – To tylko migrena. Poza tym gdybym znów dzisiaj została w łóżku, tobym się martwiła o zegar dla lady Grie. Mistrz Arndel nie może się doczekać, kiedy skończę, bo obiecał jej, że dostanie ten zegar dziś po południu. – Aha – mruknęła Ibbitha, podążając za nią. Zacisnęła usta. – No tak. Oczywiście. Nie wolno nam rozgniewać lady Grie. Czyli ciągle się o to boczyła. Barl nie powinna być zaskoczona. Niektórzy z rzemieślników pracowali dla Arndela od wielu lat i nigdy nie zwrócił na nich uwagi żaden wpływowy mag z Założycielskiej Rodziny. I choć teoretycznie Barl przyjaźniła się z Ibbithą, nie łączyły ich aż tak zażyłe relacje, by Ibbitha łatwo przełknęła taką zniewagę.
Nie jest w stanie przyznać, że nawet w najgorszej formie jestem lepsza od niej. Nikt z nich tego nie przyzna. Ale to nie moja wina i nie zamierzam mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Zwłaszcza że nikt prócz Ibbithy nawet nie zapytał o jej samopoczucie ani nie podniósł wzroku, gdy zajęła swoje miejsce. Bez wątpienia żałowali, że nie otarła się o śmierć. Na pewno przez cały poprzedni dzień patrzyli z zawiścią na prawie ukończony zegar urodzinowy, marząc i licząc na to, że zniknęła na dobre i że Arndel zarekomenduje któreś z nich lady Grie, a ta zapomni o Barl i zacznie okazywać względy nowemu magowi. Marzcie sobie dalej, pomyślała, w duchu szyderczo się uśmiechając. Nawet gdybym umarła, to nowa ulubiona klientka Arndela o mnie nie zapomni. Zegar dla matki Ancilli Grie był prawie gotowy. Barl nie zważała na pozostałych rzemieślników i ich rzucane szeptem komentarze, ignorowała Ibbithę, która często na nią spoglądała – więc chyba miała coś jeszcze do powiedzenia – nie zwracała uwagi nawet na Arndela, kiedy wszedł do sali, by wszystkich policzyć i wydać polecenia. Pogrążyła się w ostatnich precyzyjnych zaklęciach, dzięki którym miała z powodzeniem ukończyć kolejne zadanie. Tym razem w projekcie lady Grie pojawiły się księżyc w pełni i wschodzące słońce, zawieszone na bezgwiezdnym niebie. Zegar miał tykać niczym pohukująca sowa, będąca powszechnym symbolem mądrości… a kolejne upływające godziny miało wyznaczać zuchwałe pianie koguta – radosny zwiastun nowego dnia. Oba zaklęcia były wymagające, ale nie było mowy, by mogło jej się nie udać. Gdy wreszcie zapieczętowała gotowe zaklęcia w błyszczącym zegarze, zsunęła się z drewnianego stołka i na kilka chwil wymknęła z pracowni, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować plecy. Wysoko na przedpołudniowym niebie zaczęły gromadzić się chmury, było zimniej niż rano, gdy pożegnała się z Remmiem pogrążonym w rozmyślaniach nad jajkiem w koszulce na rumianym toście. Miała wrażenie, że wyczuwa w powietrzu deszcz. Objęła się ramionami, bo zrobiło jej się chłodno, i gdy przechadzała się przed warsztatem, miejsce satysfakcji znów zajęły
przykre uczucia, które towarzyszyły jej poprzedniego dnia. Oczy ją piekły, a powieki miała ciężkie. Poczucie porażki nie pozwoliło jej się solidnie wyspać. I choć ze względu na Remmiego starała się przy śniadaniu zachować obojętny wyraz twarzy, nie zdołała zwieść brata… Jego troska dodatkowo jej ciążyła. Byłoby mu lepiej beze mnie. Chyba nadszedł czas, żeby zaczął żyć własnym życiem i przestał się mną przejmować. Byliśmy nierozłączni od czasu śmierci mamy i taty. Wystarczy. Choć on pewnie by się z tym nie zgodził. Remmie był przekonany, że Barl nie da sobie bez niego rady. I chociaż w kółko mu powtarzała, że całkowicie się myli, i tak jej nie słuchał. Tym sposobem nie dawał jej wyboru: będzie musiała udowodnić mu to w bardziej stanowczy sposób i postawić go przed faktem dokonanym. Ale jeszcze nie teraz. Poczekam, aż opadną emocje po tej sprawie z Akademią. Pokażę mu, że się nie załamałam. A potem, kiedy przestanie się nade mną trząść… W nocy i po drodze do pracowni niemal nie była w stanie myśleć o niczym innym. Postanowiła dać sobie jeszcze pół roku. Nie potrzebowała więcej. Sześć miesięcy pod patronatem lady Ancilli Grie, połączonych z nauką tych niewielu rzeczy, których jeszcze mogła nauczyć się od Arndela. Później poszuka nowego warsztatu, na przykład w północnych albo zachodnich dystryktach. Na pewno gdzieś daleko od Batavy. Warsztatu, gdzie ktoś doceni jej zdolności, zapłaci tyle, ile rzeczywiście są warte, i pozwoli jej się rozwijać. Kiedy już znajdzie takie miejsce, nie powie o tym Remmiemu. Wymknie się z chaty w środku nocy, zostawi list z przeprosinami i obietnicą, że da sobie radę. On zacznie żyć własnym życiem, ona też, i na odległość będą mogli rozsądnie się o siebie troszczyć. Zasłużył na szczęście, na rodzinę, a nie na to, by wciąż gdzieś się za mną tułać. A skoro sam nie potrafi się ode mnie uwolnić, muszę zrobić to za niego. Z pewnością się wścieknie. Może nawet tym razem szczerze się obrazi. Ale lepiej, żeby się pogniewał, niż żeby ze względu na nią nie mógł zaznać szczęścia. Jeśli tego nie zrobię, pewnego dnia znienawidzę go za tę troskę. A gdyby do tego doszło, pękłoby jej serce.
Zatrzymała się, zamknęła oczy i przechyliła twarz do słońca. Wciąż czuła się zraniona i wstrząśnięta, ale zarazem odczuwała dziwny spokój. – Magu Lindin? Magu Lindin! Tyle zostało z tego spokoju. Odetchnęła, by zapanować nad urazą, stłumiła natarczywą dumę, przybrała minę wyrażającą uprzejme zaciekawienie i odwróciła się. – Tak, mistrzu? Arndel jak zwykle miał minę, jakby połknął jeża. – Co tu robisz? – zapytał stanowczym tonem, podchodząc do niej przez trawnik. – Skończyłaś zegar dla lady Grie? – Skończyłam, mistrzu. – To dlaczego nie… – Właśnie miałam po pana iść, mistrzu. Przystanął i parsknął. – Czyżby? – Skrzywił się jeszcze bardziej. – Zawieziesz zegar do lady Grie. Ma przysłać powóz. A teraz chodź i pokaż mi, czy ten zegar nie przyniesie wstydu mojej pracowni. Osobiście miała zawieźć zegar do lady Grie? Nim jednak zdążyła spytać, Arndel odmaszerował do pracowni i mogła jedynie z zakłopotaniem ruszyć za nim.
Rozdział IX
Podobno
twój brat jest nauczycielem z pasją, magu Lindin. Zgodzisz się z tą opinią? Barl powoli odwróciła się od dużego okna w wielkim salonie lady Grie. To pytanie było dziwnym sposobem na oznajmienie swojej obecności. Czyżby zdaniem tej kobiety wystarczyło pochwalić Remmiego, żeby pospolity mag poczuł się swobodnie? Czy może raczej miała złowrogie zamiary? „Wiem, kim są twoi krewni. I kto wie, do czego mogę się posunąć, jeżeli mi się narazisz”. Nie znała lady Grie na tyle, by mieć pewność. Lepiej w takim razie zachować ostrożność i czujność. – Dzień dobry, lady Grie – powiedziała z pełnym szacunku ukłonem. – Mistrz Arndel prosił, bym przekazała pani najserdeczniejsze pozdrowienia oraz wyrazy nadziei, że zegar przypadnie pani do gustu. Tego dnia lady Grie miała na sobie niebieskie jedwabie, włosy upięła szafirami, a na jej smukłej szyi lśniło złoto. Zamknęła drzwi salonu, a następnie rzuciła okiem na prezent dla matki, zakryty i postawiony przez służącą na drewnianym rzeźbionym kredensie. – Bez wątpienia mi się spodoba. – Uniosła brew. – Nie zaspokoiłaś mojej ciekawości. I wcale nie zamierzała tego robić. Remmie nie miał z tą kobietą nic wspólnego. Jego uczniowie byli pospolitymi magami, a jego świat był odległy od tego, w którym żyła ona. Mimo to nie mam zamiaru jej się narażać. Przywołała uprzejmy uśmiech. – Remmie rzeczywiście jest dobrym nauczycielem. Uczniowie bardzo go lubią. – Ale czy czegoś się uczą? – Jego zdaniem tak. Lady Grie uniosła brwi.
– A twoim? – Zgadzam się z tym, ale moje zdanie nie jest obiektywne. To mój brat. – Ja mam dwóch braci – powiedziała lady Grie. – Nigdy ich nie chwalę, a oni nie chwalą mnie. Nienawidzimy się z wzajemnością. Takie rodzinne przyjemności. Barl złączyła palce za plecami. Kobieta zaczyna jakieś pogaduszki, a jeśli Barl spóźni się do pracowni, Arndel i tak uzna, że to jej wina. – Lady Grie… Lady Grie machnęła dłonią, by ją uciszyć. Po puszystym, kremowym dywanie podeszła do wyściełanego fotela w jedwabne pasy i usiadła z westchnieniem. Najwyraźniej czuła się okropnie – w tej chwili zniechęciłaby każdą kobietę rozważającą powiększenie rodziny. – Magu Lindin, ciekawi mnie twój brat, bo zaciekawiasz mnie ty sama. Taki utalentowany pospolity mag to zjawisko… niezwykłe. I intrygujące. Barl zamrugała. – Och. Lady Grie pogłaskała się gładką, smukłą dłonią po okazałym brzuchu. Niebieski jedwab zaszeleścił, jakby szepcząc o jej bogactwach. – Gdy zaś coś mnie intryguje, zadaję pytania. Wygląda na to, że namąciłaś w Akademii Magów. I Salach Wiedzy. Barl poczuła się, jakby ktoś wylał jej kubeł zimnej wody na głowę. Nim zdołała się powstrzymać, zrobiła krok naprzód, bo na nowo zawrzała z emocji. – Rada już o mnie opowiada? Opowiada pani? Lady Grie… – Nie, nie Rada – powiedziała kobieta. – Twoja Gildia. Zdenerwowałaś mnóstwo ważnych osób, magu Lindin. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona. Myślałam, że jesteś sprytna. Co to miało znaczyć? Czyżby lady Grie zmieniła zdanie? Czyżby chciała zrezygnować z wyłącznych usług Barl Lindin? Jeśli tak, to Arndel na pewno mnie zwolni. Jego urażona duma nie pozwoli mu postąpić inaczej. A jeśli zostanie zwolniona… Żadna licząca się pracownia nie przyjmie maga, dopóki nie
sprawdzi w Gildii informacji na jego temat. Przez pełnomocnika Akademii i wścibskiego lorda Hahrena jej pozycja była zaś niepewna. Bez wątpienia zostałaby zdyskredytowana. Nikt by jej nie polecił. Jeżeli wszystko się posypie i Remmie też przez to ucierpi, to pewnie nigdy mi nie wybaczy. Nie tym razem. – Magu Lindin… – Lady Grie pochyliła się na tyle, na ile pozwalał jej brzuch. – Pobladłaś. Źle się czujesz? Ze zdenerwowania odpowiedziała bez namysłu. – Nie, jestem zła. Gildia nie ma prawa rozpuszczać o mnie plotek. Co ich to obchodzi, że chcę dalej się kształcić? – Wydaje mi się, że to twój wybór miejsca na zdobywanie wykształcenia spowodował to zamieszanie. Lady Grie powiedziała to zupełnie jak Remmie. – Dlaczego? Bo wybrałam Akademię, a pochodzę z pospolitego rodu? – Ciasno skrzyżowała ręce na bolącym brzuchu. – Naprawdę mam już tych bzdur po dziurki w nosie. Jakim prawem elitarni magowie depczą moje marzenia? Nie jestem przestępcą, nie mam zamiaru używać magii niezgodnie z prawem. Chcę tylko mieć okazję pod każdym względem sprawdzić swoje zdolności w najlepszej szkole, jaką można znaleźć w Doranie. Nie widzę żadnego uzasadnionego powodu, by mi tego odmawiać. Odrzucenie przez Akademię mojej prośby tylko dowodzi panującej tam małostkowości. – Proszę, proszę. – Lady Grie się roześmiała. – Ależ z ciebie wichrzycielka. Barl zaniemówiła i opuściła ręce. Och, ten mój przeklęty temperament. – Przepraszam, lady Grie. Zapędziłam się. To się więcej nie powtórzy. – Tak by było najlepiej – powiedziała kobieta, unosząc brwi. – Teraz pokaż mi mój nowy zegar. Mówiłam matce, że mam dla niej wspaniałą niespodziankę. Muszę koniecznie sprawdzić, czy przez ciebie nie wyjdę na kłamczuchę. Wyglądało na to, że lekkomyślność Barl została zamieciona pod okazały kremowy dywan. Westchnęła w duchu i rozluźniła zaciśnięte palce.
Nie będę się skarżyć. Sama chwycę za miotłę, jeśli dzięki temu zachowam posadę w warsztacie. – Oczywiście, pani. Zdjęła zapieczętowaną tkaninę przykrywającą zegar i przeniosła swoje ciężkie kryształowe dzieło z kredensu na okrągły stolik wskazany przez lady Grie, a potem się cofnęła. Oby ci się spodobał. Proszę, oby się spodobał. Musi ci się spodobać. Jest piękny. – Hmm – mruknęła lady Grie, bystrym wzrokiem omiatając każdą krawędź i każdy łuk kryształowej obudowy zegara. – Chcę usłyszeć dźwięki. Wyszeptane zaklęcie wprawiło w ruch mechanizm zegara. Lady Grie uśmiechnęła się, gdy usłyszała pohukiwanie sowy, a potem zaklaskała, gdy ucichło pianie koguta. – Doskonały! Wprost cudowny. Co najważniejsze, moja matka będzie zachwycona. Zapewniam cię, magu Lindin, że to nie lada osiągnięcie. „Pamiętaj”, przestrzegł ją mistrz Arndel, nim wyruszyła z pracowni. „Jeżeli lady Grie cię pochwali, nie będziesz przypisywała sobie żadnych zasług, zrozumiano? Sama go zaprojektowała, a ty jedynie zrealizowałaś ten projekt. Ma znakomity gust. Jeżeli zegar jej się spodoba, to tylko dzięki niej samej”. Mając na względzie własną niepewną pozycję, Barl przykleiła na usta skromny uśmiech. – Pani projekt był tak fenomenalny, że zegar powstał niemal sam z siebie. Lady Grie prychnęła. – Arndel kazał ci tak powiedzieć, prawda? No dobrze, wykonałaś polecenie. Wiedz jednak, że ja mam świadomość, ile od ciebie zależało. Barl poczuła, że rumieni się z zadowolenia. Natychmiast jednak tego pożałowała i odstawiła zegar na kredens. Gdyby tylko aprobata tej kobiety nie miała takiego wielkiego znaczenia. Gdyby tylko była w stanie udowodnić Remmiemu, że nie miał racji, i przyjmować pochwały z obojętnością. Ale nie potrafiła. Kiedy miała pewność, że na jej twarzy znów maluje się ugrzeczniona uprzejmość, odwróciła się do lady Grie.
– Mistrz Arndel wyraża nadzieję, że wie pani, iż jego drzwi zawsze stoją przed panią otworem. Kolejne prychnięcie. – I liczy na to, że przed nim stoi otworem moja sakiewka. Tak właśnie będzie, magu Lindin, pod warunkiem że to ty będziesz realizowała moje próżne wymysły. – Oczywiście, lady Grie. Gdzież indziej miałabym być, jeśli nie w Batavie, skoro nie należy mi się przywilej, który ty dostajesz z urzędu? Lady Grie zastukała opuszkami palców w podłokietnik fotela. – Twoja mina mówi mi, że twoim zdaniem nie mam pojęcia, ile trudu cię to kosztowało. Mylisz się. Może i pochodzę z Założycielskiej Rodziny, Barl, ale nie wszyscy elitarni magowie są sobie równi. Marzę o miejscu w Radzie Magów, ale mogę sobie tylko pomarzyć. Tak jak ty możesz pomarzyć o miejscu w Akademii. – Wykrzywiła usta w skąpym uśmiechu. – Mówię ci o tym po to, żebyś wiedziała, że rozumiem twoją frustrację. A ponieważ ją rozumiem, będę chroniła cię najlepiej, jak potrafię, i dopilnuję, by mistrz Arndel dobrze cię traktował. – Och. – Barl zaniemówiła z zaskoczenia i kiwnęła głową. – To miło z pani strony. – Niezupełnie. Po prostu chcę nadal dostawać magiczne przedmioty, które wychodzą spod twoich palców. Przynajmniej była szczera. – Ja zaś chciałabym nadal korzystać z pani protekcji. Lady Grie wzruszyła ramionami. – Rób dalej takie piękne rzeczy, a nic się nie zmieni. – Z grymasem na twarzy poruszyła się w fotelu. – Po zapłatę za prezent dla mojej matki zwróć się przy wyjściu do Dasseta. Powóz zawiezie cię z powrotem do warsztatu. Powiedz swojemu szanownemu mistrzowi, że niedługo będę miała dla ciebie kolejne zadanie. Tym sposobem Barl została odprawiona. Ukłoniła się z dłonią na sercu, by dać lady Grie do zrozumienia, że nie musi wątpić w jej szczerość, a potem wyszła. Remmie podniósł wzrok znad grządki warzywnej, którą właśnie pielił.
– Masz szczęście, że lady Grie jest taka wyrozumiała. Gdyby twój wybuch ją uraził… – Ale nie uraził – warknęła Barl i oczyściła podkradzioną marchewkę. – Poza tym to ona ma szczęście. Jej matka będzie zachwycona, gdy zobaczy ten zegar. To zadziała na moją korzyść. – Ugryzła marchew. – Jeżeli będzie zadowolona z mojej pracy, Arndel będzie dla mnie milutki. – Innymi słowy, wykorzystujesz ją. Poruszyła się, usiłując znaleźć wygodną pozycję na odwróconym do góry dnem blaszanym wiadrze, z którego zrobiła sobie stołek. – Ona zaś mnie. Więc co w tym złego, skoro obie dostajemy to, czego chcemy? Remmie przysiadł na piętach i spojrzał na nią z powątpiewaniem. – Czego właściwie chcesz, Barl? – Mieć już to całe zamieszanie za sobą. – I choć nie była to cała prawda, to jednak Barl nie skłamała. Nie mógłby jej tego zarzucić. – I żeby Arndel docenił, ile jestem dla niego warta. I żeby Gildia zatwierdziła mój kryształ. – Ale to musiało zaczekać, dopóki nie opadnie pył po sprawie z Akademią. – I jeszcze chcę dobrze poznać swoje rzemieślnicze umiejętności. Remmie wyrwał kolejny chwast i porwał go na strzępy. – No dobrze. Naprawdę zamierzasz tym razem przyjąć do wiadomości odpowiedź odmowną? Nie chowasz w rękawie jakiegoś chytrego planu? – Jedyne, co chowam w rękawie, to ręka. – Pokręciła głową na widok jego miny. – Nie wierzysz mi? – Chciałbym wierzyć – odparł ostrożnie. – Ale… wiem, jak bardzo chciałabyś uczyć się w Akademii. – Gdybym mogła dostać to, czego pragnę, raczej by mnie tu nie było. Niestety jest inaczej, więc to ty masz, czego chciałeś. – Poderwała się z wiadra i niemal je przewróciła. – Nie jestem głupia, Remmie. Wiem, kiedy zostałam pokonana. – Przykro mi – powiedział. – Nie chciałem… – Potarł wierzchem dłoni policzek i ubrudził się. – Przepraszam. Porozmawiajmy o czymś innym. Lady Grie zamówiła kolejny zegar? Barl stanęła obcasem na krawędzi grządki z warzywami. – Jeszcze nie. Ale powiedziała, że niedługo coś zamówi. Będzie coś
dla mnie miała. – No proszę – rzekł z uśmiechem. – Widzisz? Wszystko zaczyna się układać. Kochany Remmie. Starał się, ale i tak nigdy nie zrozumie. – Teraz przydaj się na coś – dodał – i pomóż mi z tymi chwastami. Nie znosiła pielenia. Żaden był z niej ogrodnik. Nie cierpiała wilgotnego, zatęchłego zapachu kompostu i brudu za paznokciami. Ale szybko zbliżała się chwila, kiedy będzie musiała opuścić brata. Pomogła mu więc z chwastami. Następnego ranka Arndel odesłał ją do handlowej części warsztatu. – Mag Egin ma boleści żołądka – powiedział. Dostrzegła błysk w jego oku, jakby chciał sprowokować ją do narzekania. – Musimy zaś wysłać do Brantone zegary na sprzedaż i trzeba się z tym uporać do końca tygodnia. – Oczywiście, mistrzu – odparła potulnie. W domu czekał kryształ, który zamierzała pokazać w Gildii. Gdyby dała Arndelowi choćby najmniejszy pretekst, mógłby go rozbić. – Od razu biorę się do pracy. Zacisnęła zęby i zastąpiła nieszczęsnego Taggeta Egina. Przez te kłopotliwe boleści nie było go w pracowni przez cztery dni. Za każdym razem, gdy w ciągu tych czterech długich dni otwierały się drzwi do handlowej części warsztatu, liczyła na to, że wejdzie przez nie Arndel i przekaże jej kolejne zlecenie od lady Grie. I choć często sprawdzał, jak sobie radzi, za każdym razem przychodził z pustymi rękami. Piątego dnia pojawił się onieśmielony Tagget Egin. Nie kryjąc zbytnio ulgi, przekazała mu miejsce za stołem i wróciła do pomieszczenia dla rzemieślników. – W samą porę – przywitała ją Ibbitha. – Mają dziś przyjść jakieś nowe zamówienia. Mistrz Arndel powiedział nam o tym wczoraj wieczorem. Nowe zamówienia. Barl poczuła, jak serce przyśpiesza jej w piersi. Miała już tak dość zegarów na sprzedaż, że najchętniej by to wykrzyczała. Aż świerzbiły ją palce, żeby zrobić wreszcie coś zjawiskowo pięknego. Coś dla Ancilli Grie. Umarłaby szczęśliwa, gdyby tylko nie kazano jej zajmować się znowu jakimś banalnym
zegarem na sprzedaż. Wkrótce po tym, jak warsztatowy zegar oznajmił początek dnia pracy, do pomieszczenia wszedł Arndel z plikiem papierów pod pachą. Były to projekty kolejnych zamówień. Rozdał je po kolei Adzie Mortyn, Nynowi Bardulfowi i Ibbicie. Na koniec zatrzymał się przed stanowiskiem Barl. – Magu Lindin – odezwał się i podał jej ostatni projekt. Popatrzyła na kartki i poczuła nieprzyjemne ukłucie pod żebrami. – To zegarek podróżny. – W rzeczy samej – rzekł Arndel. – Cóż za spostrzegawczość. Niemal nie dostrzegła sarkazmu w jego głosie, była bowiem zbyt przytłoczona obelgą, jaką samo w sobie stanowiło to zamówienie. – To dla lady Lassifer – dodał Arndel. – Jej bratanek wkrótce wyrusza w podróż, gdyż otrzymał posadę w Dystrykcie Siódmym. Kolejne nieprzyjemne ukłucie. – Lady Lassifer? Ale… – Zgadza się. O co chodzi? – Arndel uniósł brew. – Skoro mag Egin doszedł do siebie, to miałbym płacić ci za bezczynne siedzenie, dopóki lady Grie nie umyśli sobie, żebyś wykonała dla niej kolejny przedmiot? Przygryzła wargę. – Oczywiście, że nie, mistrzu. Tylko to jest zegar podróżny. Przy tak prostym projekcie zegarek lorda Trainta to cud złożoności. Nawet najmniej uzdolniony mag w tej pracowni mógłby wykonać go z zamkniętymi oczami. Jestem warta czegoś ambitniejszego. W pomieszczeniu nagle zapadła cisza. Poczuła na sobie pogardliwe spojrzenia pozostałych rzemieślników i pod stołem zacisnęła dłonie w pięści. – Czyżby? – Brew Arndela uniosła się wyżej. – To ty tak sądzisz, magu Lindin. Ja natomiast uważam, że skoro u mnie pracujesz, masz obowiązek wykonywać takie zadania, jakie uznam za stosowne. Zamierzasz odrzucić to zamówienie? Nędzny zegarek podróżny. Och, jak bardzo pragnęła chwycić ten projekt, zgnieść go w kulkę i rzucić mu w twarz. Dlaczego to robisz, Arndelu? Dlaczego marnujesz moje talenty? Przecież wiesz, kim jestem! Mistrz miał dziwny wyraz twarzy, jak gdyby chciał, a jednocześnie
bał się zrobić z tego jeszcze większą scenę. W jego oczach pojawiło się znajome skwaszone oburzenie. Jakie to małostkowe. Wszystkie jej osiągnięcia podnosiły przecież prestiż i jego, i pracowni. Zaślepia go złośliwość. Z kolei jeśli będę dalej naciskać, to znajdzie sposób, żeby z czystej podłości mnie ukarać. Poddała się więc, ale kosztowało ją to tyle wysiłku, że coś w niej pękło. – Przepraszam, mistrzu – wyszeptała. – Po prostu jestem… zaskoczona. Oczywiście zrobię zegar dla lady Lassifer. – Jakaż to uprzejmość, magu Lindin – odparł Arndel z drwiną. – Niemal zaniemówiłem z wdzięczności. A teraz do pracy. Wrócę w stosownym czasie, żeby skontrolować postępy. – Tak, mistrzu – odparła, nie odrywając wzroku od leżącego na stole projektu. Kiedy Arndel trzasnął drzwiami, wokół rozległo się szemranie. Ibbitha nawet wyszła zza swojego stołu, by zbesztać ją twarzą w twarz. – Barl! Naprawdę jesteś aż tak arogancka, by sądzić, że takie skandaliczne zachowanie ujdzie ci na sucho? I że nikt, nawet mistrz Arndel, cię z tego nie rozliczy? Znów to paskudne słowo. „Arogancka”. Najpierw Remmie, teraz Ibbitha. Kątem oka dostrzegła, jak pozostali magowie kiwają głowami na poparcie surowego zarzutu postawionego jej przez tak zwaną przyjaciółkę. Miała już serdecznie dosyć tego paskudnego określenia. – Jak to się dzieje, Ibbitho, że pewność siebie tak szybko jest odczytywana jako coś nieprzyjemnego? – zapytała stanowczym tonem. – Dlaczego wiara w siebie jest czymś tak niewłaściwym? Dlaczego miałabym przepraszać za to, że jestem dobra? – Nikt nie oczekuje przeprosin, Barl – powiedziała wciąż rozsierdzona Ibbitha. – Chcielibyśmy tylko, żebyś miała świadomość, że nie jesteś jedynym zdolnym magiem w tym warsztacie. Może i nie, ale jestem najzdolniejsza. Ale gdyby to powiedziała – choć wszyscy zdawali sobie z tego sprawę – jeszcze przez tydzień nie przestaliby o tym gadać. Mogliby nawet złożyć oficjalną skargę, a wówczas Arndel miałby idealną
wymówkę, by dotkliwie się na niej zemścić za te wszystkie krzywdy, które w jego przekonaniu mu wyrządziła samym swoim istnieniem. – Masz rację, Ibbitho. Przepraszam. – Rozejrzała się po sali. – Nie chciałam nikogo urazić. Ibbitha prychnęła. – Może i nie, Barl, ale uraziłaś. I powiem ci wprost, że mamy już tego serdecznie dość. Po tych słowach zbulwersowana Ibbitha wróciła na miejsce. Barl nie czuła się komfortowo ze świadomością, że pozostali magowie spoglądają na nią nieprzychylnie, więc schowała głęboko uczucia i przyjrzała się dokładniej projektowi zegarka podróżnego. Zielony piasek z Brantone. Trzy topazy. Jeden szmaragd. Miedziany drut. Złoty drut. Dwa złote obciążniki. Zdusiła westchnienie, poszła po składniki i zabrała się do pracy. Odegnała rozżalenie, które nie chciało jej opuścić, i pogrążyła się w przyjemnych objęciach magii. Najpierw serce zegara, mechanizm odmierzający czas. Skręcić złoty drut i rozciągnąć go, żeby zrobił się cieńszy, skręcić miedziany drut i dopasować go do złotego, a następnie połączyć je, tworząc jeden miedzianozłoty przewód. Skręcić, ukształtować, za pomocą magii stworzyć z niego duszę, w której umieszczone zostanie zaklęcie odmierzające czas po wieki wieków. Zawiesić pomiędzy dwoma złotymi obciążnikami. W topazie i szmaragdzie zatopić zaklęcia równoważące. Ustawić klejnoty tak, by łagodnie obiegały miedzianozłotą duszę. Pracowała błyskawicznie i czuła narastające napięcie… wzbierającą moc… i choć gardziła pozbawioną wyobraźni prostotą zegarka, i tak czuła, że w jej duszy budzi się miłość, bo magia zawsze miała w sobie coś zdumiewającego. Gdy zakończyła ten etap, przekształciła zielony piasek w połyskujący zielony kryształ, z którego miała powstać obudowa. Nie była zadowolona z odcienia przywodzącego na myśl barwę liści, dodała więc do szkła zaledwie odrobinkę błękitu jeziora. Nie na tyle, żeby przejrzysty kolor zrobił się ciemniejszy, ale by jedynie zwiększyć jego głębię. Idealnie. Teraz kształt kryształu. Projekt przedstawiał kulę, w której miał zostać zawieszony mechanizm. Barl delikatnie ułożyła płaską taflę
zielonawoniebieskiego kryształu na wyściełanych podstawkach. Wsunęła pod niego prawą dłoń z rozsuniętymi palcami, skierowaną wewnętrzną stroną ku górze, a lewą ręką starannie wyrysowała w powietrzu runę. Zapłonęła ona ciemnym szkarłatem. Kolejna rozjarzyła się jasnym błękitem. Trzecia i ostatnia zalśniła przyćmionym blaskiem polerowanego złota. Moc wywołała ciarki na skórze Barl. – Rondolo. Powietrze nad taflą zalśniło. Szkło zadźwięczało pojedynczą, miłą dla ucha nutą… a potem zaczęło się skręcać i topić, tworząc idealną kulę. – Właśnie tak – mruknęła, gdy moc nad jej prawą dłonią utrzymywała rosnącą kulę w powietrzu. – Zatańcz dla mnie. Pstryknęła palcami, zatrzymując transmutację tuż przed momentem, w którym kryształ miał sam się zapieczętować. Potem wstrzymała oddech i przeniosła miedzianozłotą duszę ze złotymi obciążnikami i krążącymi wokół klejnotami do środka kryształowej kuli. Dokładnie tak. Kolejne pstryknięcie wznowiło transmutację. Cztery uderzenia serca później kula została zapieczętowana. Teraz zaklęcie odmierzające czas. Znała je tak dobrze, że wyrecytowałaby je nawet przez sen. Czternaście sylab, trzy runy i po wszystkim. Bez przeszkód osiadło w mechanizmie zegara. Kiedy uśmiechnęła się z niedorzecznym zadowoleniem, zegar w pracowni oznajmił przerwę obiadową. Ibbitha i pozostali magowie przerwali pracę, ale Barl została. Nie była głodna. Poza tym chciała się uporać z zadaniem przed końcem dnia, szybciej niż którykolwiek z tutejszych magów byłby w stanie czegoś takiego dokonać. Chciała w ten sposób przypomnieć Arndelowi, jaka jest dobra. Ostatnim etapem pracy nad zamówieniem lady Lassifer było dobranie odgłosów. Do zegarka lorda Trainta – ze względu na jego stanowisko inspektora dystryktu – dopasowała głęboki dźwięk kojarzący się z nadzorem i przepełniony nutami podkreślającymi autorytet. Ale nic nie wiedziała ani o lady Lassifer, ani o jej bratanku, a nie miała ochoty biegać za Arndelem, żeby się czegokolwiek dowiedzieć. Śpiew ptaków. Każdy go lubi. Sądząc zaś po projekcie, lady Lassifer
ma w sobie tyle oryginalności, co zwykła kwoka. Jednak poirytowanie odeszło w niepamięć, kiedy użyła zaklęcia, dzięki któremu zielony kryształowy zegar zaśpiewał słodkim głosem. Kiedy skończyła, uśmiechnęła się ponownie i odstawiła zaklęty kryształ na bok, by zwiewne energie ustabilizowały się, nim wtopią się w zegar. Nagle uświadomiła sobie, że zesztywniały jej mięśnie, skorzystała więc z chwili przerwy i zaczęła chodzić po pracowni. Była ciekawa, co robią pozostali magowie. Tak jak podejrzewała, wszystkie pozostałe projekty były znacznie bardziej urokliwe niż jej. Pewnego dnia Arndel pożałuje, że tak marnował mój talent. Na chwilę zaparło jej dech w piersi, gdy zobaczyła wspaniały zegar Nyna Bardulfa. Był to koń stojący na zadnich nogach, przednimi młócący powietrze. Żeby uzyskać taką tętniącą życiem, krwistą czerwień, musiał użyć diabelnie drogiego ognistego piasku z Manemli. Kto mógłby sobie pozwolić na taki ekstrawagancki zegar? Oczywiście, pomyślała, spojrzawszy na projekt. Tarkalin Ranoush. Tylko bajecznie bogatego władcę byłoby stać na coś takiego. Ogarnęła ją gwałtowna fala zazdrości. Dlaczego to właśnie Nynowi Bardulfowi przypadł ten zaszczyt? Ona zrobiłaby taki zegar równie dobrze. Nawet lepiej. Wyczuła w jego krysztale jakąś maleńką skazę. Nie do końca zgrabnie przeprowadzoną transmutację piasku. Zegar pewnie będzie prawidłowo odmierzał czas i nie pokruszy się na kawałki. Nyn nie był złym magiem. Miał pewien talent. Ale gdybym to ja robiła ten zegar, byłby bez skazy. Z bólem podeszła do kolejnego stołu. Należał do Ady Mortyn, która z kryształami potrafiła pracować nieco lepiej niż dostatecznie. Barl już miała się oburzyć, ale poczuła ostrzegawczy dreszcz na karku. Kłopoty. Lecz tego przeczucia nie wywołała nieukończona kryształowa kula Ady Mortyn. Barl rozejrzała się niepewnie. Była przekonana, że wyczuwa jakieś zniekształcone zaklęcie. W skroniach eksplodowały jej niemal oślepiające petardy bólu. Ale nie była w stanie stwierdzić, na którym…
Drzwi pracowni stanęły otworem i pozostali rzemieślnicy wepchnęli się do środka. – Co robisz, Barl? – zapytała Ada Mortyn stanowczym tonem. – Zostaw mój stół w spokoju! – Och, cicho bądź, Ado – powiedziała Barl ze zniecierpliwieniem. – Niczego nie dotykam. Posłuchajcie… – Przycisnęła dłoń do skroni i skrzywiła się. – Coś tu jest nie tak. Nie czujecie? – Nie – odparł Nyn Bardulf. – Masz jakieś urojenia. Nie miała urojeń. Zrezygnowana patrzyła, jak Ibbitha i pozostali wracają na swoje miejsca, zupełnie nieświadomi zagrożenia. Ból na wysokości oczu pulsował… i pulsował… – Barl! – oburzyła się Ibbitha. – Co ty wyprawiasz? Przestań. Odłóż to. – Idę po Arndela! – krzyknął ktoś inny, ale zupełnie się tym nie przejęła. Z zamkniętymi oczami chwyciła srebrną duszę na zaklęcie ze stołu Ibbithy, ale nie wyczuła niczego złego. Nie w tym leżał problem. Rzuciła przedmiot na bok i doskoczyła do stołu Bareta Ventina. Próbował ją powstrzymać, ale była tak rozgniewana, tak zdesperowana, że niemal go przewróciła. I oto znalazła źródło zagrożenia. Rozsupłujące się zaklęcie znajdowało się w głównej części niezwykle wystawnego zegara żałobnego, nad którym pracował Baret. Zamówienie złożyli państwo Somerfell, chcący uczcić w ten sposób świętej pamięci ojca lorda Somerfella, a zegar był wart nawet więcej niż ekstrawagancka zachcianka tarkalina Ranoush. W dodatku za chwilę miał wybuchnąć, niszcząc przy tym cały warsztat. – Baret, ty zasmarkany idioto, coś ty narobił? Głucha na jego wyklinania, na krzyki pozostałych magów, chwyciła zegar. Niestabilne zaklęcie załomotało o jej magiczne zmysły i wywołało pulsujący ból w każdej kości i każdym mięśniu. Zwalczyła chęć ucieczki i otworzyła się na chaos powstały przez błąd Bareta. Tylko że to nie był błąd. Zrobił to celowo. Co on sobie myślał? Nie można nawlec centralnej spirali przeciwnie do ruchu wskazówek zegara! W ten sposób można tylko rozplątać fundamenty zaklęcia. Baret, ty… ty pacanie!
Jego nieudolna próba potrojenia naturalnego okresu trwałości zegara spowodowała zgubne skręcenie zaklęcia. Niczym koraliki strzelające z zerwanej nitki, każdy z jego elementów odskakiwał z właściwego miejsca, rozrywając na strzępy kruchą równowagę magicznych sił. Jeśli nie odwróci tego gwałtownego procesu… Ogarnął ją szloch, lecz zanurzyła swój magiczny zmysł w serce stworzonego przez Bareta chaosu. Krzyknęła, gdy poczuła smagające ją wypaczenia mocy. Zaklęcie już niemal całkowicie się rozsupłało, zupełnie jak ognista lina, której pojedyncze włókna były niemal zupełnie poprzecinane. Zdesperowana Barl zdała się na intuicję i arogancką wiarę w siebie, otoczyła niestabilne zaklęcie magicznymi zmysłami i padła na kolana. Szukała sposobu na zdławienie płomieni i odwrócenie zniszczeń. Hamina. Leba’cek. Nusti. Ach’ara. Dolni. Dolni. Tymi słowami chciała powstrzymać zaklęcie tego głupiego, niedouczonego Bareta. Czuła, jak ścierają się z ociężałym efektem jego pracy, skwierczą, iskrzą i drżą w całej pracowni. Krzyknęła z bólu i wydało jej się, że zaczyna płonąć. Niemal nie zwracała na to uwagi, choć ból był ogromny… Ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, by zapobiec katastrofie. Tyle że jej nie zapobiegła. Odwlekła ją nieco, ale zaklęcie nie przestało się rozsupływać. O nie! Zagłębiła się jeszcze bardziej w ten zamęt. Nie było to ani bezpieczne, ani rozsądne. Magowie, którzy zajmowali się zegarmistrzostwem, igrali z żywiołami, z czasem. Baret może i był pacanem, ale był także potężnym magiem. Skręcając to zaklęcie, nie tylko zawładnął jednym z najpotężniejszych impulsów na świecie, ale narzucił mu swoją wolę. Magia zegarmistrzowska polegała na pracy w harmonii z żywiołami, ale ten durny Baret Ventin próbował je zdominować. To dopiero jest arogancja, Ibbitho. To mag, który ma więcej mocy niż rozumu. Natura, której nie spodobało się, że Baret na tyle sobie pozwolił, postanowiła się na to nie godzić… Jeżeli Barl nie zachowa odpowiedniej ostrożności, ta natura zgniecie ją na miazgę, nie zważając na jej usilne starania przywrócenia wszystkiego
do porządku. Rozpalający się żar zegara zaczął parzyć Barl przez skromnie ocieploną lnianą zieloną tunikę. Jego kryształowy pancerz nucił przybierającą na sile pieśń udręczenia. Łzy rozpaczy zapiekły ją pod zamkniętymi powiekami. Kości zaczęły mruczeć, jakby sprzeciwiając się tej gwałtownej melodii. Jeżeli miała to powstrzymać, musiała zrobić to teraz. Dolni. Dolni. Trinta’da. Va’rai. Ale te potężne słowa nie wystarczały. Z jękiem uniosła prawą rękę, by osłonić się przed gorejącym zamętem. Wyprostowała zgięty palec, zacisnęła powieki i na oślep wyrysowała niebezpieczną runę. Rantiracek. Runę kończącą. To było szalenie ryzykowne. Odkręcenie zaklęć innego maga było w najlepszym wypadku druzgocąco trudne. Poczuła w sobie rozrywającą moc runy, moc, która oddzielała jej mięśnie od kości, a przynajmniej Barl odnosiła takie wrażenie. Zwinęła się w kłębek i rozedrgana położyła się na boku. Była w stanie jedynie oddychać i liczyć na cud. Choć leżała w bezruchu, wydawało jej się, że cały warsztat drży w posadach, faluje pod nią i odrywa się od ziemi. Zegar, który trzymała w uścisku, parzył ją, jakby dotykała słońca. Proszę, proszę, och, proszę… Z każdym oddechem zamęt nieco słabł. Zaczęła znów słyszeć bicie swojego serca i poczuła, jak powietrze z trudem dostaje się do jej płuc i wydostaje się z powrotem. Wyczuwała, że zaklęcie Bareta zamarło w czasie. Zostało unieszkodliwione, a pracownia ocalała. Powoli odwróciła się na plecy i ostrożnie otworzyła oczy. Na sprawiedliwość. Udało się. – Co to wszystko ma znaczyć, magu Lindin? Mistrz Arndel patrzył na nią z góry piorunującym wzrokiem, a na jego twarzy płonęły gniew i zdumienie. Za jego plecami tłoczyli się Baret Ventin, Ibbitha i pozostali. – Proszę zobaczyć, co zrobiła z zamówieniem dla Somerfellów – wskazał Baret. – Zrujnowane, mistrzu. Głowa bolała ją tak bardzo, że wszystko, na co patrzyła, było rozmazane i na krawędziach zabarwione na czerwono. Zamrugała i spojrzała w dół na zegar, który wciąż przyciskała do piersi.
Och. Rzeczywiście był zrujnowany, wspaniały złoto-niebieski kryształ był spalony i zniekształcony – wyglądał jak paskudna, bezkształtna gruda martwego szkła. Mistrz Arndel zmrużył oczy. – Wstawaj, magu Lindin. Barl niezgrabnie położyła żałobny zegar na podłodze. Gdy tylko jednak wypuściła go z rąk, przechylił się i roztrzaskał. Wszyscy zamarli w odruchu przerażenia. Wyprostowała się niezdarnie i zrobiło jej się przykro z powodu zniszczenia czegoś pięknego. Nikt nie podał jej ręki i nie pomógł wstać. Bolał ją każdy mięsień, serce waliło jej w piersi, jakby chciało się rozedrzeć, a poparzone dłonie piekły od żaru wypaczonego dzieła Bareta. Mimo wszystko niezachwianie spojrzała w lodowate oczy Arndela. – To nie moja wina. Ten zegar został i tak skazany na zagładę, gdy Baret zaczął manipulować przy zaklęciu. – Jak śmiesz mnie za to winić? – odezwał się rozwścieczony Baret. Oczywiście rozpaczliwie starał się ocalić własną skórę. – To ty narobiłaś bałaganu! Uznałaś, że potrafiłabyś zrobić ten zegar lepiej, bo jesteś Barl Lindin, największy mag, jaki kiedykolwiek stąpał po tym świecie. Więc musiałaś się wtrącić i oto jak wszystko się skończyło! Barl naskoczyła na niego oszołomiona. – Jak możesz opowiadać takie kłamstwa? Próbowałeś w nienaturalny sposób rozciągnąć zaklęcie! Baret rzucił okiem na kryształ roztrzaskany na podłodze. Główna część zegara oderwała się i teraz przypominała żałosną stopioną plątaninę złotych i srebrnych drutów. Zaklęcie, które Baret w niej zawarł i z którym tak igrał, wygasło. Nie było dowodów na to, że złamał zasady. Że naraził ich wszystkich na niebezpieczeństwo. Spojrzał na Arndela. – Nie wiem, o czym ona mówi, mistrzu. Nigdy nie porwałbym się na coś tak szalonego. O nie. Nie. Nawet Baret nie jest aż tak podły. – Ale się porwałeś. I dobrze o tym wiesz. – Zrobiła krok w stronę Arndela i wyciągnęła drżące palce. – Mistrzu, proszę, musi mi pan
uwierzyć. Gdybym nie opanowała eksperymentu Bareta, po warsztacie zostałaby tylko dymiąca dziura w ziemi! Ja… – Dosyć! – krzyknął Arndel i odtrącił jej dłoń. – Oszalałaś? Miałbym uwierzyć, że jesteś w stanie zniweczyć zaklęcia Bareta Ventina? Magu Lindin, od pierwszego dnia, w którym twoja stopa postała w mojej pracowni, zasiałaś tu zamęt. Do tej pory przymykałem na to oko, bo twoja praca była zadowalająca i spodobała się lady Grie. Najwyraźniej byłem w błędzie. Najwyraźniej w ten sposób podsyciłem tylko twoją nieposkromioną arogancję. Dłużej nie będę tego robił. Jesteś zwolniona. Barl zamrugała oszołomiona. Przecież nie możesz mnie zwolnić. Nie za coś takiego. Nie możesz. – Mistrzu Arndel, jest pan niesprawiedliwy. – Powiedziała to cichym, drżącym głosem. – Może jestem szczera do bólu, ale nigdy nie kłamię. Nie znajdzie pan osoby, która może zaświadczyć, że kiedykolwiek przyłapała mnie na kłamstwie. To Baret Ventin kłamie, nie ja. Arndel zacisnął usta tak mocno, że niemal zniknęły. – Mag Ventin pracuje u mnie od dziewięciu lat. Ty nie pracujesz nawet roku. I miałbym zmienić swoją dobrą opinię na jego temat na podstawie twoich nieudowodnionych stwierdzeń? Miałbym zawierzyć twoim zarzutom nie z tej ziemi? – Tak! Mistrzu, nie może pan mnie przecież karać za błąd Bareta! – O nie, magu Lindin – rzekł Arndel. Jego chłodny ton ciął głęboko niczym wbity w serce nóż. – Błąd popełniłem ja, kiedy dałem ci posadę w tej pracowni. Ale teraz go naprawię. Odejdź. I bądź pewna, że bezzwłocznie prześlę do Gildii sprawozdanie z tego haniebnego wydarzenia. W pomieszczeniu zapadła taka cisza, że Barl niemal słyszała bicie serca każdego z obserwujących ją magów. Oniemiała z bólu i niedowierzania próbowała odnaleźć jakiekolwiek oznaki zawstydzenia w twarzy Bareta Ventina. Patrzył na nią pustym wzrokiem, a na ustach miał lekki, szyderczy uśmiech. Ty draniu. Arndel wskazał jej drzwi. – Zamierzasz wyjść, magu Lindin? Czy mam uciec się do bardziej stanowczych środków? Jeżeli tak, dopilnuję, byś w całej Doranie nie
znalazła pracy w magicznym rzemiośle. Czyżby miał aż takie wpływy? Być może. Lista jego klientów była imponująca. Najprawdopodobniej lord Bren, lady Grie albo inny z jego klientów doprowadziłby ją do ruiny w zamian za dożywotnie specjalne względy. Barl uśmiechnęła się. – Jesteś głupcem, Arndelu. Gdybyś tylko dał mi szansę, moje zegary rozsławiłyby twoje imię. Dzięki mnie byłbyś słynny na całym świecie, a teraz masz tylko Bareta Ventina. I zobaczysz… nie minie wiele czasu, a doprowadzi i tę pracownię, i ciebie do upadku. To powiedziawszy, wyszła z warsztatu. Każdy krok był udręką, jej magicznie poturbowane ciało wyło z bólu. Przyjęła ten ból. Siniaki i oparzenia były niczym ordery. Zrobiła to, co należało zrobić. Nie popełniła błędu. I wiedziała, co musi teraz nastąpić. Pytanie tylko, czy Remmie mi wybaczy?
Rozdział X
Zmartwiona Venette zastukała paznokciami o stół. Dźwięk rozległ się donośnie w cichej komnacie Rady. Brice zmarszczył brwi. – Chciałaby pani coś powiedzieć, lady Martain? Zwracał się do niej w ten sposób tylko wówczas, kiedy był poirytowany. Ale to nie ona wnioskowała o to pilne spotkanie. To była sprawka Sallisa Arkleya. Oczywiście przy cichym wsparciu Shari. Ci dwoje byli jak papużki nierozłączki. – Nie rozumiem, dlaczego ta sprawa nie mogła zaczekać – powiedziała, otwarcie okazując irytację. – Bez Morgana i tak nie możemy zająć jednomyślnego stanowiska, prawda? Przez twarz Shari Frieden przebiegł grymas. – To prawda, dlatego powinien tu być. Jego nieobecność nie najlepiej świadczy o jego zaangażowaniu. – Dziś rano zatrzymały go sprawy osobiste, których nie mógł odłożyć na później, Shari. – Sprawy osobiste. – Shari prychnęła z dezaprobatą. – Mówię wam, że kiedy Greve w końcu zejdzie z tego świata, Morgan szybko będzie musiał wymyślić usprawiedliwienie dla tej zmanierowanej postawy. Shari Frieden naprawdę była żałosną świnią. Morganie, ty idioto, dlaczego nie jesteś ostrożniejszy? – Zbyt surowo go oceniasz. – Ty zaś, Venette, jesteś zbyt pobłażliwa! – odezwał się Sallis. – Ale nie wnioskowałem o to spotkanie, żeby rozmawiać o twoich uchybieniach. – Świetnie się składa, Sallisie, bo wówczas czułabym się w obowiązku zwrócić uwagę na kilka twoich, na przykład jak to się stało, że zgłoszone przez Morgana zaklęcia nie zostały zatwierdzone razem z tymi, które zgłosili Brahn Sorvold i pozostali! – Słucham? – zapytał Sallis i spąsowiał. – Sugerujesz, że
niewłaściwie sprawuję swój urząd? – Sugeruję? O nie. Stwierdzam. Zarówno ty, jak i Shari celowo hamujecie postępy Morgana. Shari zaparło dech w piersi. – To nieprawda! – Ośmielam się mieć odmienne zdanie. Shari zwróciła się do Brice’a. – To skandal! Lordzie Varen, zaniedbuje pan obowiązki. Będzie pan tak siedział i milczał, pozwalając lady Martain kwestionować nie tylko moją uczciwość, ale i… – Wystarczy – przerwał jej Brice, spoglądając na nich chłodno spod opadających powiek. – Jeszcze jedno słowo, lady Frieden, a udzielę pani nagany. Lady Martain, czy ma pani dowody, że rzuca pani takie poważne oskarżenia? – Nie ma – powiedział Sallis jadowicie. – Bo nie istnieją. Brice skrzyżował dłonie na stole. – To ja o tym zdecyduję. Lady Martain? Venette przez chwilę nie mówiła nic, zastanawiając się nad najskuteczniejszą taktyką. Patrzyła przez najbliższe okno na przygnębiające, zachmurzone poranne niebo. Deszczowe Elvado emanowało innym, bledszym pięknem, niczym namalowany akwarelami obraz uwięziony za szkłem. Morgan mi za to nie podziękuje. Nie mogę jednak pozwolić, by Sallis i Shari sądzili, że nikt nie zauważa ich gierek. Obiecałam Haeth, że będę czuwała nad jej synem. Było coś jeszcze. Brice powinien wiedzieć, jak zachowują się członkowie jego Rady. Lub – jeżeli już wiedział – należy go zmusić, by wyłożył karty na stół. Poparł Morgana szczerze czy nie? Pora się dowiedzieć. – Lady Martain. Wystawiła już cierpliwość Brice’a na próbę. Ani trochę nie starając się ukryć pogardy wobec Shari i Sallisa, zwróciła się do niego: – Zgłoszone zaklęcia Morgana należało poddać pod głosowanie Rady w pełnym składzie. Nie zrobiono tego, choć dostarczył je znacznie wcześniej, niż tamci magowie przedłożyli swoje. To jakaś parodia, że do tego nie doszło, i…
Shari huknęła w stół. – To kłamstwo! Sallis i ja sprawdzaliśmy te zaklęcia i doszliśmy do wniosku, że nie są zadowalające. To było za proste. – Kiedy, Shari? Czy przypadkiem akurat nie na tym spotkaniu patentowym, w którym nie mogłam uczestniczyć? – Czy to prawda? – spytał Brice zwodniczo łagodnym tonem, gdy Shari i Sallis zamilkli zbici z tropu. – Zaczekaliście z odrzuceniem zaklęć Morgana na nieobecność Venette? No dobrze. Nie wiedział? Czy po prostu rozgrywał własną zakamuflowaną gierkę? To nie miało znaczenia. Jeszcze nie teraz. Ważne, żeby popsuć szyki Sallisowi i Shari. – Oczywiście, że zaczekali, Brice – powiedziała. – Bo wiedzieli, że będę nalegała, byś sam zobaczył efekty jego pracy. Udaremnili twój udział w sprawie, a to świadczy o ich małostkowym politykowaniu i zacietrzewieniu. – Zacietrzewieniu? – Sallis wyglądał, jakby się zakrztusił. – Cofnij te słowa, Venette. Jestem honorowym człowiekiem. – Przeważnie tak, Sallisie – przyznała. – Ale w kwestiach związanych z elitarną hierarchią nagle zupełnie ślepniesz. – Ty za to zupełnie na tę hierarchię nie zważasz! – stwierdziła Shari. – Poza tym dbanie o wizerunek nie jest małostkowym politykowaniem. Gdybyśmy przyznali Morganowi kolejny patent tak szybko po powołaniu go do Rady, oskarżono by nas o faworyzowanie go. Zwłaszcza że zaklęcia, które zgłosił, nie były idealne. – Żadne zaklęcie nie jest idealne, Shari. – Zaklęcie Brahna Sorvolda było. – Nie rozmawiamy o Brahnie Sorvoldzie! Może i zaklęcia Morgana wymagają nieco dopracowania, ale i na mniej dopieszczone zdarzało nam się przyznawać patenty. Brice westchnął. – To prawda. Czy ci się to jednak podoba, czy nie, Venette, wizerunek ma znaczenie. Zatwierdzanie zaklęć członka Rady zawsze było niezręcznym procesem. Morgan miał pecha, że przedłożył je w momencie dość… niedogodnym. – Być może – przyznała niechętnie. – Może mniej bym się tym
przejęła, gdybym nie dostrzegała, jak bardzo Sallis i Shari go nie lubią. – Według mnie to żaden problem – powiedziała Shari, wzruszając ramionami. – Bo ty lubisz go tak bardzo, że nadrabiasz za nas wszystkich. Venette spojrzała na nią. – Jeżeli uważasz, że będę tolerowała choćby najmniejszą sugestię kompromitującego uczucia pomiędzy mną a Morganem Danfeyem… Brice dźwignął się na nogi. – Dosyć! – Spiorunował ich spojrzeniem, czekając, aż któreś ośmieli się odezwać. – Venette, twoja troska o Morgana jest chwalebna, acz źle ulokowana. Nikt go nie lekceważy. Pozwolę sobie stwierdzić, że wziąwszy pod uwagę jego pozycję, znalazł się w niekorzystnym położeniu, choć wielu magów z radością przyjęłoby na swoje barki takie brzemię. – Otóż to – mruknął Sallis. – Ciekaw jestem, ile pochwał musi spłynąć na tego młodego człowieka, żeby go zadowolić. – Wziąwszy także pod uwagę to – kontynuował Brice, uciszywszy wzrokiem Sallisa – że wkrótce zostanie lordem, raczej nie może narzekać na brak przywilejów. Nie wpływa też na niego korzystnie to, że… – Brice, ja nie poruszyłam tego tematu w jego imieniu – pośpiesznie wyjaśniła Venette. – Wierz mi, że byłby wściekły, gdyby dowiedział się, że o tym powiedziałam. Ale chętnie narażę się na jego gniew. Morgan jest moim przyjacielem. – Ostrzegawczo rzuciła okiem na Shari. – Oraz świetnym magiem, który nie zaczął jeszcze w pełni wykorzystywać swego potencjału. Chciałam po prostu mieć pewność, że nikt nie wstrzymuje jego rozwoju z… niewłaściwych pobudek osobistych. Brice powoli usiadł. – Gdyby tak było, Venette, to czy nie sądzisz, że bym o tym wiedział? Sądzisz, że stałbym bezczynnie z boku, gdyby ktoś tak rażąco nadużywał władzy, którą daje mu Rada? Wygląda na to, że zmuszał ją do wyjawienia dowodów. Prowokował, by otwarcie oskarżyła go o zaniedbania lub gorsze rzeczy. Oczywiście nie zamierzała tego robić. Przypomniała mu, że
powinien się z nią liczyć, i to na razie wystarczy. – Oczywiście, że nie, Brice – powiedziała pojednawczo. – Przepraszam, jeżeli moje obawy przywiodły cię do takiego wniosku. Brice przyjął przeprosiny z chłodnym uśmiechem. – Tak się składa, Venette, że przyjrzałem się zaklęciom Morgana, i zgadzam się zarówno z tobą, jak i z Shari. Choć Morgan przywiązuje zbyt małą wagę do szczegółów, bez wątpienia jest wyjątkowym magiem. Trzeba go jedynie utemperować. Musi zwolnić tempo. Wyjdzie mu na dobre, jeżeli każemy mu trochę zaczekać i damy mu w ten sposób lekcję powściągania ambicji. Sallis i Shari gorliwie przytaknęli, a Venette nie była w stanie sprzeciwić się Brice’owi. Czyż Morgan już nieraz od niej tego nie usłyszał? Czyż nie ubolewała, że nigdy nie słucha jej rozważnych rad? Chciałabym tylko wierzyć, że Sallis i Shari kierowali się tymi samymi względami. Gdyby jednak zaczęła kolejną dyskusję, naraziłaby się Brice’owi, a to byłoby głupie posunięcie. – To prawda, lordzie – powiedziała, pogodziwszy się z tymczasową porażką. – Wątpię, by miało mu to w jakikolwiek sposób zaszkodzić. – Schlebia mi, że się ze mną zgadzasz – rzekł Brice. – I przestrzegam was wszystkich, żebyście nikomu nie mówili o tej rozmowie, zwłaszcza Morganowi. Tymczasem, lordzie Arkley, czy moglibyśmy w końcu omówić główny powód naszego zebrania? – Dwa powody – rzekł Sallis. Powściągnął widoczne zadowolenie z siebie. – Po pierwsze, chciałbym zwrócić uwagę Rady na nawałnicę, która szykuje się w Akademii. Venette spojrzała na niego z dezaprobatą. Choć wobec Brice’a była ostrożna, nie miała zamiaru stąpać na paluszkach wokół Sallisa Arkleya. – Piecza nad sprawami Akademii należy do Volna Hahrena. Czy to kolejna sprawa, z którą nie poradzi sobie bez naszej pomocy? Może powinniśmy poszukać bardziej kompetentnego maga na jego miejsce? Sallis spojrzał na Brice’a, jakby byli zupełnie sami. – Myślę, że Hahren nie wie o tym problemie. Powiedział mi o tym pewien przyjaciel. To delikatna sprawa. Jeżeli nie zostanie zręcznie
załatwiona, może mieć niepomyślne konsekwencje. – Czy ten twój zaniepokojony przyjaciel jakoś się nazywa, Sallisie? – spytał Brice. – Czy mamy zgadywać, o czyją sprawę przyjdzie nam walczyć? Ziemiste policzki Sallisa zaczerwieniły się i mag odchrząknął. – Nevin Jordane. – Aha. – Brice zastukał paznokciami w stół, kontemplując strugi deszczu spływające po szybach w oknach komnaty. – Czyli sprawa dotyczy jego córki. Zgadza się? – Prawdę mówiąc, maga, który zgodnie z prawem nie powinien był zostać wykładowcą w Akademii – odparł Sallis z niesmakiem. Na jego skroni pulsowała żyłka. – Na pewno pamiętacie, że miałem kiedyś co do tego pewne wątpliwości. – I wygłosiłeś je, Sallisie – rzekł Brice. – Wyczerpująco. Zdecydowanie pamiętam. Shari zacisnęła usta. – Sallis miał rację. Powołanie Bellamie Ranowen na to stanowisko było błędem. Kobieta pochodzi z jakiejś nic nieznaczącej rodziny z Dystryktu Siódmego. Jej nominacja uderza we wszelkie tradycje i podważa elitarny charakter uczelni. Co więcej, Bellamie ma kontrowersyjne poglądy. Godzą one w gromadzoną przez lata mądrość, którą się kierujemy. Teraz zaś grozi dziewczynie pochodzącej z wysoko postawionej Założycielskiej Rodziny. Taka sytuacja jest nie do przyjęcia! – Ranowen poprzysięgła córce Nevina jakąś zemstę – powiedział Sallis. – Jeżeli jej nie powstrzymamy, w pojedynkę zniszczy przyszłość tej dziewczyny. Nieruchome palce Brice’a znów powoli zabębniły o stół. – Zemstę? To bardzo poważne oskarżenie. – Mówię bardzo poważnie – odpowiedział Sallis, ściągnąwszy brwi. – Córka Nevina oblała zajęcia Ranowen. Zemsta to jedyne wyjaśnienie. – Ja jestem zdania – odezwał się wreszcie Brice – że bez względu na to, czy mag Ranowen głosi kontrowersyjne poglądy, czy nie, bądź też czy pochodzi z pospolitego rodu, czy nie, udowodniła, że jest utalentowanym wykładowcą. Słyszałem, że w dziedzinie transmutacji nie ma sobie równych.
Sallis pokręcił głową. – Zupełnie nie w tym rzecz. – Skoro dziewczyna uczęszcza na jej zajęcia, to myślę, że ma to pewne znaczenie – powiedział Brice. – Czy lord Jordane zgłosił te obawy pełnomocnikowi Akademii? Czy osobiście rozmawiał z magiem Ranowen na temat postępów córki lub też ich braku? – Czy po prostu przybiegł do serdecznego przyjaciela zasiadającego w Radzie? – zapytała Venette. – Bo doszedł do wniosku, że dzięki jego wpływom ta niewygodna pospolita nauczycielka zostanie natychmiast zwolniona? Sallis odwrócił się do niej i utkwił w niej wzrok. – Może tylko mi się wydawało, Venette, ale, o ile dobrze pamiętam, ty też dość głośno wyraziłaś sprzeciw wobec powołania Bellamie Ranowen. – Zrobił krzywą minę. – Czy może masz problem z tym, że Nevin Jordane jest moim przyjacielem? Przyłapana na hipokryzji wytrzymała złośliwe spojrzenie Sallisa. – Nie o twoje przyjaźnie tu chodzi, Sallisie. I rzeczywiście wyraziłam obawy co do nominacji Bellamie Ranowen. Nie zamierzam za to przepraszać. Ale Brice słusznie zauważył, że najwyraźniej okazała się godna tego zaszczytu. Wygląda na to, że od każdej reguły są wyjątki. – Najwyraźniej. Wygląda na to – zadrwił Sallis. – Ja wolę jednak dowody niż przypuszczenia. – Tyle że nie masz dowodów – odgryzła się. – Masz jedynie gwałtowne oskarżenia stronniczego ojca. I tylko na tej podstawie zrujnowałbyś karierę tej kobiety? Wstydź się, Sallisie. Dorańscy magowie zasługują na to, by ich uczciwie wysłuchano, bez względu na to, czy należą do elity, czy nie. – Zgadzam się – rzekł Brice, nim Sallis zdołał obmyślić zjadliwą ripostę. – Zaś właśnie zadaniem naszej Rady jest dopilnowanie, by sprawiedliwości stało się zadość. – W takim razie niech pełnomocnik Akademii zbada tę sprawę – powiedziała. – Rada nie może przeciągać struny, Brice. Wiesz, jak zażarcie Hahren broni niezależności Akademii. Odnoszę wrażenie, że gdybyśmy nie sprzeciwiali się tak stanowczo powołaniu Bellamie Ranowen, pewnie w ogóle nie zostałaby wykładowcą. – Czyli to nasza wina? – Shari roześmiała się z niedowierzaniem. –
Nie przestajesz mnie zadziwiać, Venette. – Dosyć! – warknął Brice. – Co się stało, to się nie odstanie. Proponuję, byśmy rozważyli, co można zrobić w zaistniałej sytuacji. Sallisie, czy słusznie przypuszczam, że już zapewniłeś lorda Jordane’a o naszym poparciu? Sallis miał w sobie na tyle przyzwoitości, że się zawstydził. – No… tak. Tak się złożyło. Nevin był niezwykle zdenerwowany i… Brice opuścił dłoń. – To oznacza, że zbadanie tej sprawy przez pełnomocnika nie wchodzi w grę. Zapamiętam twoją zbytnią pewność siebie, lordzie Arkley. Jeśli zaś chodzi o pretensje Jordane’a, zlecę przyjrzenie się tej sprawie Morganowi. – Morganowi? – Sallis poruszył się z niezadowoleniem. – Brisie, nie wydaje mi się… – A mnie tak – odparł kategorycznie Brice. – Nie był członkiem Rady, kiedy powoływano maga Ranowen. O ile mi wiadomo, nie utrzymuje towarzyskich kontaktów z Jordane’ami. Dziś go nie było, nie został zatem wtajemniczony w okoliczności złożenia tej skargi. Dzięki temu zachowa bezstronność. Mówiłeś, że chcesz omówić dwie sprawy, Sallisie? Venette z trudem powstrzymała się, by nie wybuchnąć śmiechem na widok miny Sallisa. Przygryzła policzek, przeniosła wzrok na wciąż roniące łzy niebo i zaczęła się zastanawiać, jak Morgan przyjmie to polecenie. Chyba dobrze mu to zrobi. Musi uwierzyć, że jest doceniany. Musi wiedzieć, że Brice traktuje go… hm, może nie na równi z innymi, ale też nie jako kogoś gorszego. Drogi Morgan. Taki dumny i drażliwy. Niezbyt udane połączenie cech. – To prawda – odezwał się w końcu Sallis, odzyskawszy panowanie nad sobą. – Jak zapewne wszyscy wiecie, trzymam rękę na pulsie w kwestii… zagranicznych dostawców substancji katalitycznych. Nie wszyscy nasi sąsiedzi sumiennie przestrzegają zakazów obowiązujących w tej sprawie. Doszły mnie słuchy ze sprawdzonego źródła, że ktoś niedawno nabył sporą ilość azafrisu.
Brice nieco się wyprostował, puściwszy poirytowanie w niepamięć. – Mówiąc „sporą ilość”, masz na myśli…? – Więcej, niż dopuszcza prawo. To jawne naruszenie przepisów. – Znasz nazwisko nabywcy? Sallis pokręcił głową. – Niestety nie. – Może w tej sytuacji ponownie rozważysz nałożenie surowszych ograniczeń na te substancje, Brice – rzekła Shari. – Wolność to chwalebna rzecz, ale gdy pozbawieni skrupułów magowie obchodzą przepisy prawa, o wolności należy zapomnieć. Ze względu na dobro ogółu. – Kary za sprowadzanie katalizatorów już i tak są niezwykle wysokie, Shari. – Cóż nam to daje, skoro nie dysponujemy środkami identyfikacji osób łamiących prawa? – odcięła się. – Uważam, że należałoby wprowadzić rejestr, w którym odnotowywano by wszystkie transakcje zakupu substancji niebezpiecznych. Nie tylko azafrisu, ale i liggsyntu, ognia Cordetta, nasion cierniowych i tym podobnych. Najwyraźniej nie możemy już mieć pewności, że dorańscy magowie z własnej woli będą postępowali jak należy. – Nie możemy też oczekiwać, że obcokrajowcy, którzy sprzedają te substancje, uszczuplą własne kiesy i udostępnią nam dane klientów – dodał Sallis. – Gdyby postępowali w ten sposób, nie utrzymaliby się zbyt długo na rynku. Skoro zatem prawa Dorany działają wyłącznie w obrębie jej granic, a nałożenie całkowitego zakazu nie przyniosło dotąd pożądanych rezultatów, kolejny zakaz też na pewno nic nie da, dlatego propozycja Shari to jedyne rozwiązanie. Westchnienie Brice’a dziwnie przypominało warknięcie. – Propozycja Shari, podobnie jak nałożenie całkowitego zakazu, przyniesie więcej problemów niż korzyści. Nie neguję wagi tych informacji, Sallisie. Nic bardziej mylnego. Nie sądzę jednak, by… Venette przybrała bezpieczny, obojętny wyraz twarzy i w bezruchu siedziała na miejscu, niemal nie słysząc sprzeczki Brice’a i Sallisa. Czuła, jak serce tłucze się w jej piersi. Azafris. To przeklęte paskudztwo. Szkoda, że w ogóle ktoś odkrył jego działanie. Jeszcze
większa szkoda, że gdy jego skromne zasoby w Doranie zostały wyczerpane, jakiś sprytny handlarz z Trindeku znalazł je w innym miejscu i rozgłosił tę nowinę. Na chwilę zamknęła oczy i ponownie zobaczyła wyraz twarzy Morgana, gdy tak beztrosko zapytał ją o działanie tego straszliwego odczynnika. Czuła w kościach, że choć zaprzeczał, chciał wówczas zrobić coś nierozważnego. Teraz jej intuicja aż krzyczała, że jednak to zrobił. Ty kochany głupcze. Ty głuptasie. Ile razy jeszcze mam cię ratować przed tobą samym? – Chciałabyś zabrać głos w tej sprawie, Venette? Z ogromnym trudem okazała stosowne zainteresowanie, żeby ani Sallis, ani Shari nie zauważyli, jak poruszyła ją ta sprawa. – Zawsze chcę zabrać głos, Brice – powiedziała z udawaną niefrasobliwością. – W tym wypadku zgadzam się z tobą. Przesadna reakcja na jeden incydent zdziała więcej złego niż dobrego. Jeśli jednak odkrylibyśmy kolejne przypadki łamania prawa, należałoby poważniej zastanowić się nad propozycją Shari. – Skinęła do niej głową. – Nie uważam, żebyś była w błędzie. Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy się znaleźli w sytuacji wymagającej podjęcia tak poważnych kroków. Nachmurzony Brice wpatrywał się w swoje palce złożone w wieżyczkę i ze ściągniętymi ustami rozmyślał nad tą niepokojącą informacją. – Bez względu na to, jakie działania długofalowe podejmiemy, w tej chwili musimy się zastanowić, co należy zrobić doraźnie. Musimy poznać nazwisko tego maga, Sallisie. – Gdybym je znał, na pewno podzieliłbym się tą informacją – odpowiedział Sallis, wzruszając ramionami. – Ale takie rzeczy trzyma się w tajemnicy. Nikt nie żongluje nazwiskami. Mieliśmy szczęście, że dotarły do mnie chociaż takie strzępy informacji. – Sallisie… – Brice podniósł posępny wzrok. – Istnieją pewne sposoby na rozplątanie języków. – I zastosowałbym je, gdybym uznał, że przyniosą efekt. Lecz w tej kwestii musisz zaufać mojemu osądowi. – Muszę? – Tak, chyba że postradałeś zmysły.
Brice puścił tę odpowiedź mimo uszu. – Lordzie Arkley, czy to możliwe, że zapomniałeś, do czego doszło, gdy ostatnim razem azafris trafił w niepowołane ręce? Venette zadrżała. Sallis może zapomniał, ale nie ona. Nawet po zastosowaniu najsilniejszych zaklęć unieszkodliwiających odór zwęglonego ciała splugawił Elvado na niemal tydzień. Shari nieśmiało dotknęła ramienia Sallisa. – Wiem, że pilnie strzeżesz swoich informatorów, ale może biorąc pod uwagę zagrożenie… Strząsnął jej dłoń. – O nie. Zbyt długo się trudziłem, by pozyskać ten kontakt. Nie narażę go, skoro wiem wszystko, co powinienem. Dajcie mi kredyt zaufania. Nie palę za sobą mostów, dopóki nie mam pewności, że nie będą mi już potrzebne. Wciąż liczę na pozyskanie kolejnych informacji. Brice westchnął, akceptując porażkę. – Dobrze, Sallisie. Dołóż wszelkich starań, by dowiedzieć się w tej sprawie jak najwięcej. Jeżeli jakiś ambitny, nieprzygotowany młody mag wszedł w posiadanie sporych zasobów azafrisu, może czekać nas kryzys. Autorytet Rady może zostać nadszarpnięty. – Doceniam to – rzekł Sallis z równie posępną miną. – Postaram się dotrzeć do prawdy jak najszybciej i jak najdyskretniej. – Czy masz dziś dla nas jeszcze jakieś złe wieści? – zapytał Brice ze zgryźliwą miną. – Bo nie wiem, czy jestem gotów na kolejny cios. – Skończyłem – powiedział Sallis. – Chciałbym jednak wrócić jeszcze do sprawy Jordane’a… Venette pochyliła się nieco, by zwrócić na siebie uwagę Brice’a. – Powiem o tym Morganowi i przekażę, by się tym zajął. I tak zamierzam odwiedzić dziś rezydencję Danfeyów i sprawdzić, jak się ma Greve. Mam mu przekazać pozdrowienia, Brice? – Tak – rzekł Brice po krótkiej chwili wahania. – Chciałbym wiedzieć, w jakim naprawdę jest stanie. Morgan robi dobrą minę do złej gry i w zasadzie mu się nie dziwię. Podejrzewam jednak, że zdrowie jego ojca jest poważnie zagrożone. Venette była tego samego zdania. Zważywszy zaś, że Maris Garrick szczerze zainteresowała się Morganem, wpadała w panikę na samą myśl, że miałby bezmyślnie igrać z azafrisem. Musiała
go od tego odwieść, i to szybko. – W takim razie nie będę zwlekać – powiedziała i wstała. – Jak szybko Morgan ma przybyć do Akademii? – Jeszcze dziś! – warknął Sallis. – Koniecznie dziś. Nevin czeka jak na szpilkach na rozwikłanie tej sprawy. Tę oczerniającą chmurę, która zawisła nad przyszłością jego córki, trzeba jak najszybciej rozwiać. Brice uśmiechnął się z pozorną łagodnością. – Wystarczy jutro, Venette. Albo nawet pojutrze. Rada nie działa na zawołanie każdego maga. – Brice… Brice uciszył Sallisa jednym spojrzeniem, choć tym razem nie było już łagodne. – Ostrzegam, lordzie Arkley, byś nie nadużywał mojej pobłażliwości. Nevin Jordane zachował się niestosownie, zwracając się do ciebie, ty zaś postąpiłeś nierozważnie, udzielając mu jakichkolwiek zapewnień w imieniu Rady. Ciesz się, że w ogóle zgodziłem się zbadać tę sprawę. Jeżeli zaś twemu przyjacielowi nie spodoba się nasza postawa, bardzo proszę, przyślij go do mnie. Venette postanowiła zostawić Brice’a i Sallisa z ich przepychankami przy nieśmiałym wsparciu Shari i wyszła z sali. Ktoś do niej zawołał, gdy pośpiesznie szła ku imponującym wrotom Sal Wiedzy, ale nie zatrzymała się. Ktokolwiek to był, będzie musiał poczekać. Na zewnątrz przystanęła przy fontannie i uniosła głowę, by chłodny deszcz zmył rozpalone rumieńce z jej policzków. Przysięgam, że cię zabiję, Morganie. Drżała, lecz nie z zimna. Wyrecytowała zaklęcie teleportacyjne i opuściła Elvado. – Lady Martain. – Zarządca służby Danfeyów rzucił okiem na sufit holu i chwilę później ukłonił jej się uroczyście. – Proszę o wybaczenie, pani, ale czy powinniśmy się byli spodziewać tej wizyty? – Nie – odpowiedziała zwięźle. Jak się nazywał ten przeklęty człowiek? Whiskey czy jakoś tak. W końcu sobie przypomniała. – Niemniej jednak, Rumm, muszę prosić, byś w moim imieniu zakłócił spokój radnego Danfeya. Chodzi o sprawy Rady, więc sam
rozumiesz. Najpierw chciałabym jednak zobaczyć się na chwilę z jego lordowską mością. Lord Varen pragnie przekazać mu wyrazy poważania. Kolejne przelotne spojrzenie na sufit. – Oczywiście – rzekł Rumm z nadzwyczajną grzecznością. – To niezwykle uprzejme ze strony jego lordowskiej mości. Niemniej lord Danfey jeszcze nie wstał dzisiejszego ranka. Może mógłbym zachęcić panią do chwili wytchnienia w salonie, podczas gdy sam dopilnowałbym, by zdołał panią przyjąć? Dochodziło południe, a Greve jeszcze był w łóżku? Zatem do tego już doszło? Było gorzej, niż sądziła. Powinieneś był mi powiedzieć, Morganie. – Doskonale, Rumm – odparła, uśmiechając się mimo niepokoju. – Dziękuję. Nim służący wrócił z informacją, że lord Danfey przyjmie ją z największą przyjemnością, zdążyła wypić dwie filiżanki herbaty i zjeść trzy ciasteczka. – Morgan zapewne jest w domu? – zapytała, podążając za Rummem na trzecie piętro rezydencji. Służący przytaknął. – W rzeczy samej, pani. Obecnie pracuje, a za godzinę ma spotkanie z administratorem majątku. Innymi słowy, jej nieoczekiwana wizyta ma być krótka i bezproblemowa. – Nie ma powodów do niepokoju, Rumm. To, co mam mu do przekazania, zajmie tylko chwilę. – Doskonale, pani – odparł Rumm z idealną dozą pełnej szacunku aprobaty. Ten człowiek był niesamowity. Ciekawe, czy zdołałabym zwabić go do swojej rezydencji w mieście. Nigdy nie spotkałam służącego, który nie chciałby pracować w lepszych warunkach, a Jarman nie jest już młody. A Morgan i jego umierający ojciec nie wiedli zbyt ekscytującego życia… Kiedy dotarli do imponujących podwójnych drzwi z okuciami z polerowanego mosiądzu i pięknymi płaskorzeźbami, Rumm zatrzymał się i odwrócił. – Czy właściwie się domyślam, że przez pewien czas nie miałaś,
pani, okazji cieszyć się towarzystwem lorda Danfeya? Zamierzał przygotować ją do tego spotkania? Och. Mój drogi Morganie. Tak bardzo mi przykro. – Zgadza się, Rumm. Nieco zbity z tropu służący spojrzał na nią wymownie bladoniebieskimi oczami, nim chwycił mosiężną gałkę. – W takim wypadku, lady Martain – powiedział ściszonym głosem – upraszałbym o… panowanie nad sobą. Z bólem muszę stwierdzić, że jego lordowska mość niezwykle się zmienił. Otworzył drzwi i wszedł pierwszy, oznajmiwszy głośno i wyraźnie: – Lady Venette Martain, lordzie. Przedsionek osobistych komnat był uroczo urządzonym pokojem gościnnym. Venette rozejrzała się pobieżnie i dostrzegła kwiaty, misę z przyjemnie pachnącymi ziołami oraz odrobinę uchylone okno, przez które wpadało świeże powietrze. W okazałym kominku wesoło podskakiwały i trzaskały płomienie. Ojciec Morgana siedział w skromnym fotelu z bocznymi oparciami na wysokości głowy, nogi opierał o wyściełany podnóżek, miał na sobie ciemnoniebieski pikowany szlafrok z atłasu, a od pasa w dół owinięty był kosztownym feenijskim kocem. Wyglądał jak żywy trup. Musiała nad sobą zapanować, tak jak sugerował służący… ale nie ostrzegł jej wystarczająco dobitnie. Greve’owi Danfeyowi wystarczyło jedno spojrzenie na jej minę i wychrypiał z rozbawieniem: – Sprawiedliwości niech będą dzięki, że nie musisz oglądać mnie na co dzień, co, Venette? – Witaj, Greve – powiedziała cicho i przystanęła. Spotkanie z nim miało posłużyć jako pretekst, by dopaść Morgana i wlać mu trochę oleju do tej hardej głowy, zanim sprowadzi na siebie nieszczęście. Skoro już tu przybyła, musiała też spotkać się z niedomagającym ojcem Morgana, bo Brice na pewno o niego zapyta i pozna się na wymijających odpowiedziach. Ale teraz, gdy go zobaczyła… – Greve – powtórzyła. – Tak bardzo mi przykro. Nie miałam pojęcia.
– I właśnie o to mi chodziło – odparł i słabo pstryknął powykręcanymi palcami. – Dziękuję, Rumm. Na pewno znajdziesz gdzieś jakąś pokojówkę, którą mógłbyś uraczyć kazaniem. Rumm ukłonił się. – Jak zawsze, lordzie. – Morgan zapewne zamknął się na poddaszu? – dodał Greve, gdy służący był już przy drzwiach. – Tak, lordzie. Lord Danfey burknął coś pod nosem. – Mój syn – powiedział z goryczą, patrząc na zamykające się drzwi – ostatnimi czasy nie pokazuje się tu w ogóle. Odprawia jakieś fanaberie z nowym zaklęciem. Nie odrywa się od niego. Ogrzane pomieszczenie zawirowało jej przed oczami. Miałam rację, pomyślała z udręką i mogłaby przysiąc, że wyczuła zapach azafrisu. – Ach tak. – Wystarczy, że się odwrócę, a Rumm już mówi mi, że Morgan zamknął się pod tym dachem – dodał Greve i machnął kciukiem w stronę sufitu. – Powtarzam mu, że do wielkości można dojść, nie trzeba od razu biec, ale co ja tam wiem. Mam za sobą zaledwie sześćdziesiąt lat doświadczenia z magią. Nie słucha mnie. Mój rodzony syn. Ty też pewnie nie jesteś w stanie przemówić mu do rozsądku, dziewczyno? Dziewczyno. Jakie to niegrzeczne. Takie typowe dla niego. – Mogłabym spróbować – powiedziała, podchodząc krok bliżej. Musiała usilnie walczyć z samą sobą, by przerażenie i współczucie nie były widoczne na jej twarzy. – Co zaś do tego tajemniczego zaklęcia… Wiesz w ogóle, co to jest? Spojrzał na nią z błyskiem w zamglonych, paskudnie zaropiałych i zapadniętych oczach. – Nawet jeśli mam pewne podejrzenia, to się nimi nie podzielę. Jeżeli chce, niech sam ci powie. Nie podziękowałby mi, gdybym zaczął się wtrącać. Jak tam twój mężuś? Strach mocno zaciskał szpony wokół jej piersi. Gdy patrzyła na tego schorowanego starca, oczy zaczęły ją szczypać od napływających łez, które zamgliły jej wzrok. Litości. Nie miała najmniejszego pojęcia, jak Morgan mógł patrzeć na tę karykaturę
każdego dnia. – Orwin? – Musiała odchrząknąć. – Wszystko u niego w porządku. Przesyła ci najserdeczniejsze pozdrowienia, podobnie jak Brice Varen. Wyraźnie mi polecił, bym ci je przekazała. Greve prychnął. – Stary cap. Żelazną ręką trzyma tę swoją drogocenną Radę Magów, co? O niej Morgan też niewiele opowiada. Mój syn jest zbyt porządny, żeby plotkować. – Brice rzeczywiście skrupulatnie trzyma się procedur – przyznała ostrożnie. – Ale zachowuje przy tym bezstronność, Greve. Wiem, że nie we wszystkim się z nim zgadzałeś, ale to dobry człowiek. Greve już miał odpowiedzieć, ale zaczął kaszleć. Kiedy przycisnął do ust chusteczkę, żeby stłumić rozdzierające odgłosy cierpienia, Venette rozejrzała się w poszukiwaniu wody. Greve machnął dłonią w stronę najdalszego z trzech okien. Na parapecie stał pełny dzbanek. Pośpiesznie przyniosła mu szklankę i pomogła się napić. – Powinieneś mieć wodę koło siebie, Greve – zbeształa go, gdy zaspokoił pragnienie. – Na co ci się przyda tak daleko? Złożył na oparciu fotela głowę pokrytą sączącymi się strupami. – Miej pretensje do mojego zielarza – wychrypiał. – Mówi, że potrzebna mi motywacja, żeby wstać i użyć nóg. – Ech, ci zielarze – powiedziała z pogardą. – Może i mają dobre intencje, ale sama za nimi nie przepadam. Poklepał ją po dłoni i zachichotał. – Szkoda, że nie było nam ze sobą bardziej po drodze, Venette. Pewnie nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś została moją żoną. Cóż mogła odpowiedzieć? – Och, Greve, pochlebiasz mi. Gdyby nie mój drogi Orwin… – Venette. – Greve otrząsnął się i złapał ją za rękę. Jakby dotykała pergaminu. – Ta dziewczyna, którą Morgan się zainteresował. Maris Garrick. Pomijając miejsce rodziny w hierarchii, to dla niego dobra partia, prawda? – Nie próbowałabym ich swatać, gdybym uważała inaczej. – Nie skrzywdzi go? – Jeżeli pytasz, czy jej zainteresowanie jest szczere, to tak, Greve. Uważam, że jest. – Zawahała się, po czym dodała: – Ale czy o Morganie mógłbyś powiedzieć to samo? Nie chciałabym, żeby
skrzywdził Maris. – Nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie – rzekł Greve i odwrócił wzrok. – Nie rozmawiał ze mną o niej. Według niego jestem za stary i zbyt schorowany, żeby powiedzieć mi, że w ciągu ostatnich trzech tygodni dwukrotnie zabrał ją na tańce, a w dodatku na konną przejażdżkę na Wzgórze Knucklebone. Jakie to irytujące. I tak pasuje do skrytego Morgana. – Wydaje mi się, że będą do siebie pasowali, Greve. Oboje chyba zgadzamy się co do tego, że Morgan powinien oderwać się od przeszłości… prawda? Greve z powrotem przyłożył chusteczkę do ust. Palce mu drżały, a w piersi na nowo zacharczało. – Byłem głupcem, że mu pobłażałem – mruknął. – Wiele lat temu powinienem był go do tego nakłonić. Ale śmierć tamtej dziewczyny… – Podniósł wzrok, a w jego oczach czaił się strach. – Wiesz, myślałem wtedy, że jego też stracę. Myślałem, że dołączy do niej, bo pęknie mu serce. – Wiem – powiedziała łagodnym tonem. – Ale nie musisz się już martwić. – Czyżby? – Greve ponownie spojrzał na sufit. – Porozmawiaj z nim, Venette. Niech zostawi te bzdurne zaklęcia. Musi się ożenić z tą Garrickówną albo inną siksą. Nie powiem, żeby robiło mi jakąś różnicę, kto to będzie, pod warunkiem że wybierze kogoś stosownego. Otrzymał już patent na zaklęcie, a w dodatku zasiada w Radzie. Nic mu nie da, że… – Zamilkł i zacisnął usta. – Nie posłucha mnie. Ty z nim porozmawiaj, Venette. Azafris, pomyślała i skrzywiła się, a potem poklepała Greve’a po drżącej dłoni. – Dobrze. Tylko nie wolno ci się zamartwiać. Proszę. To by ci zaszkodziło. Nie słuchał. – Morgan sprawdza się jako członek Rady? Nie daje łatwo za wygraną? – Świetnie się sprawdza – powiedziała. – W zasadzie jestem tu po to, żeby przekazać mu zadanie od Brice’a. To bardzo delikatna i drażliwa sprawa i spośród nas tylko Morgan może się jej
dokładniej przyjrzeć. To wcale nie było kłamstwo. Nie mogła okłamać człowieka, który w trzech czwartych już nie żył. Jego twarz się rozpromieniła. – Brice Varen wybrał właśnie jego? Proszę, proszę. To ci dopiero. – Tak – powiedziała. – I przykro mi, że nasze spotkanie musi dobiec końca, Greve, ale naprawdę muszę porozmawiać z Morganem o tym problemie. To dość pilne. Jeśli zatem pozwolisz… – Idź, dziewczyno. Nie będę cię zatrzymywał, żeby ten cap, Varen, nie miał powodów czepiać się Morgana. Tylko… Venette… Spojrzała w dół na jego pomarszczoną dłoń przypominającą szpony. Trzymał jej rękę powykrzywianymi palcami. – Tak, Greve? – Wyciągnij mojego syna z tego poddasza – wyszeptał. – Mnie nie posłucha. – Postaram się – przyrzekła. – Musisz jednak wiedzieć, lordzie, że mnie też nie zawsze słucha. – Nie słucha nikogo! Jest uparty. I lekkomyślny. Zawsze taki był. – Wydawało mi się, że sam go do tego zachęcałeś. – Musiałem – powiedział obronnym tonem. – Jego matka była zbyt łagodna. Matka Morgana była przesłodką istotą. Żelazna wola męża złamała w niej ducha. – Spokojnie, lordzie. Nie pozwolę, by spotkała go jakaś krzywda. – Lubisz go, co? – Bardzo. I jestem z niego dumna. Ty też powinieneś być dumny. Greve mruknął pod nosem. – Jestem. – Morgan o tym wie? Kolejne burknięcie. – Ja o tym wiem. I to wystarczy. Spojrzała na niego z góry, rozważając wszelkie możliwe odpowiedzi na te słowa. Tylko po co miałaby się trudzić? Morgan nie był jedynym Danfeyem, który czasami nie chciał nikogo słuchać. – Wkrótce cię odwiedzę, Greve – powiedziała i pocałowała go w
zapadnięty policzek. – Odpoczywaj i zdrowiej. Pożegnał ją wybuchem ironicznego śmiechu. Zatrzymała się w korytarzu i z drżeniem zacisnęła palce, by pokonać napływające do oczu łzy. Dopiero po pewnym czasie doszła do siebie na tyle, by móc się odezwać. Rumm, jak zawsze gotowy do służby, czekał w milczeniu. – Zaprowadź mnie do Morgana – odezwała się w końcu ochrypłym głosem. Rumm ukłonił się. – Oczywiście, pani. Proszę za mną.
Rozdział XI
Morgan, w samych spodniach przypalonych azafrisem, spocony niczym prosty feenijski parobek, krążył po zadymionym poddaszu i ssał sparzoną dłoń. – Niech cię szlag trafi! – warknął na tygiel postawiony na stole roboczym, na którym znad zwęglonych pozostałości po magicznej porażce wciąż unosił się gryzący dym. – W końcu stworzę to zaklęcie! I pomyśleć, że śmiał sądzić, iż po utrwaleniu run jego problemy się skończą. Ale wcale nie miały zamiaru znikać, a to za sprawą nieprzejednanej oryginalnej macierzy transmutacyjnej Hartigana. Zaklął i wrócił do stołu. Niemożliwe, by Rubin Cylte wywiódł go w pole. Ten człowiek był geniuszem w dziedzinie dekonstrukcji zaklęć. Co takiego napisał na temat splecionego odwrócenia sił? – Litości, czytałem o tym niespełna godzinę temu – wyszeptał, pośpiesznie przerzucając stronice w poszukiwaniu odpowiedniego fragmentu. – I zrozumiałem. Nie jestem tumanem. Myśl o porażce była niczym ostroga, która głęboko ubodła jego dumę. Był Danfeyem, urodził się, by odnosić sukcesy. Co jeśli mu się nie uda?… Cenę za to zapłaci Dorana. To oznaczało, że absolutnie nie mógł dopuścić, by to zaklęcie go pokonało. Kiedy wertował książkę Cylte’a, poczuł ostrzegawcze bębnienie przez zapieczętowane drzwi na poddasze tuż przed tym, jak rozległ się za nimi nieśmiały głos Rumma. – Proszę pana? Panie Danfey? Stan zdrowia ojca był zbyt niepewny, by Morgan mógł zignorować zarządcę służby. Pełen złości zwolnił magiczną blokadę i gwałtownie otworzył drzwi. – Lepiej, żeby to było coś ważnego, Rumm, bo… Resztę groźby przełknął bez słowa. Rumm nie był sam. Stała
za nim Venette – jej fioletowe oczy błyszczały, a szczęka o subtelnej linii była zaciśnięta. Kłopoty. Rumm ukłonił się. – Proszę o wybaczenie, panie, ale lady Martain twierdzi, że przybyła tu w sprawach związanych z Radą. Twierdzi. Ładnie to rozegrał. Zgrabnie przerzucił winę za to nieproszone najście na odziane w jedwab barki Venette. – W porządku, Rumm. Możesz odejść. – Tak, panie – szepnął służący i zostawił Venette na pastwę losu. Stała z wojowniczo uniesioną głową. – Lepiej zaproś mnie do środka, Morganie. To nie jest rozmowa, którą chciałbyś odbyć na korytarzu. – W porządku – powtórzył i odsunął się. – Ale nie będę proponował, żebyś się rozgościła. Jestem zajęty. Przecisnęła się obok niego i weszła do komnaty. – Nie bój się. Nie grozi nam towarzyski nastrój. Cóż za niemożliwa kobieta. Zachowywała się w rezydencji Danfeyów jak we własnym domu. Mówiła do niego co najmniej jak do Rumma. Zatrzasnął drzwi i na nowo aktywował na nich pieczęć. – Sprawy Rady? Stukot jej obcasów o deski był głośny i przepełniony złością. Krążyła po pomieszczeniu, zamiatając podłogę turkusową jedwabną tuniką z Ranoush. – Zgadza się. Przysiadł na skraju stołu. – Czyli Sallis nie zmarnował waszego czasu? Jestem zdumiony. – Sallis? – napadła na niego. – Sallis, ty arogancki głupcze, zna kogoś, kto kpi sobie z praw regulujących zakup azafrisu. I nie siedź tak z tym swoim zarozumiałym uśmieszkiem, Morganie, bo czuję tu smród tego paskudztwa! Usłyszawszy jej słowa, poczuł, jakby ktoś uderzył go pięścią pod żebra. – Skąd Sallis ma informacje na temat handlu azafrisem? – A skąd Sallis wie o czymkolwiek? To chudy pajączek, który wszędzie zarzuca sieci! Zna ludzi, którzy znają ludzi, którzy znają handlarzy, którzy znają złodziei. Sallisowi Arkleyowi nie umknie
nawet najdrobniejsza ploteczka. Litości, Morganie, po co ci aż tyle tej substancji? Po co ci choćby szczypta? Naprawdę sądziła, że jej powie? Prywatne eksperymenty magów były wyłącznie ich sprawą. Prywatne. Prośba – a w zasadzie żądanie – ujawnienia szczegółów dotyczących jego pracy to ogromna zniewaga. Nawet jego ojciec nie przekroczył tej granicy. – Niech ci się nie wydaje, że onieśmielisz mnie tym butnym Danfeyowym spojrzeniem – powiedziała z pogardą. – Lekceważyli mnie więksi magowie od ciebie. Morgan uderzył się dłonią w pierś. – Sprawia mi pani ból, lady Martain! Spojrzała na niego spode łba, wciąż krążąc po pracowni. – To poważna sprawa, Morganie. Brice wspomniał o zastosowaniu przymusu, by skłonić plotkarzy Sallisa do sprzedania plotek! Kolejny silny cios. – I przekonał Sallisa? Doszła do okna i odwróciła się. – Nie. Przynajmniej na razie. Morganie… – Nie masz się czym martwić, Venette – powiedział i zsunął się ze stołu. – Na tę chwilę skończyłem z azafrisem. To, co mi zostało, wystarczy na mój użytek. – Jaki użytek? Do czego w ogóle jest ci potrzebny? Uspokoił głos i spojrzenie. – Zachowuj się. – Zachowywałabym się, gdybym tylko miała pewność, że nie igrasz tu z jakimś niebezpieczeństwem, Morganie! – odgryzła się. – Ale jak mam być pewna, skoro Greve wręcz błaga, żebym wywlekła cię za kark z tego poddasza? To już zdecydowanie przekracza pewne granice. – Nie powinnaś niepokoić mojego ojca. Źle się czuje. Nie chcę, żeby się denerwował. – W takim razie przestań narażać życie, bawiąc się azafrisem! Potrzebował chwili, by odzyskać panowanie nad sobą, więc założył tunikę. Kiedy zapinał guziki, zauważył, że drżą mu palce… i że żołądek mu się przewraca. Ten utrapiony Sallis Arkley. Ileż bym dał, żeby móc pstryknąć palcami i doprowadzić go do ruiny.
– Morganie… – napominający ton Venette złagodniał i teraz próbowała go udobruchać. – Uważasz, że musisz się wykazać. Wiem o tym. Ale wcale nie musisz. Nie w ten sposób. Nie z pomocą azafrisu. Mój drogi, nie jesteś już zwyczajnym magiem. Jesteś członkiem Rady. Masz pewne zobowiązania. Obdarzył ją przelotnym, wątłym uśmiechem. – Doprawdy? Nie miałem pojęcia. – Och, jak ty lubisz być impertynentem – powiedziała. – Cóż, skoro nie myślisz o sobie, Morganie, to pomyśl przynajmniej o Maris! – Maris Garrick nie ma z tym nic wspólnego. – Właśnie, że ma, i to bardzo wiele! – Venette zrobiła krok w jego stronę, a jej ozdobione klejnotami palce zacisnęły się. – Darzy cię uczuciem, Morganie. I wierzy, że je odwzajemniasz. Zranisz ją, jeżeli to zepsujesz. – I to przed tobą odpowiadam za jej uczucia? – Przed kimś musisz! – Raczej przed jej rodzicami. Czyżby nagle została sierotą, że poczułaś się w obowiązku jej matkować, Venette? – Och, Morganie… – Zacisnęła usta i odwróciła się. – Chyba za dużo się nawdychałeś tego przeklętego azafrisu. Nigdy nie zachowywałeś się tak przekornie. – Ty zaś nigdy tak uparcie nie wtrącałaś się w sprawy, które nie powinny cię obchodzić! Uniosła palec. – Maris akurat mnie obchodzi. Jeżeli zamierzasz wzbudzić w niej zainteresowanie, a potem rzucić się w wir prac nad zaklęciami, pociągniesz ją za sobą! Czy w ogóle o tym pomyślałeś, Morganie? Pomyślałeś o niej? Czy może całkowicie zaślepiła cię egoistyczna ambicja? Drażniło go, że ta zgryźliwa Venette miała rację. – Nie mam zamiaru w nic się rzucać – powiedział szorstko. – I nie mam też w zwyczaju krzywdzić niewinnych. Bez względu na to, co zrobię, Maris Garrick przez to nie ucierpi, Venette. Masz na to moje słowo. – I trzymam cię za nie. Wierz mi. A co z tobą, Morganie? Mój drogi…
– Twój drogi Morgan potrafi o siebie zadbać. Nie masz się czym martwić. Nie jestem dzieckiem. – Ależ mam czym – odparła Venette. – Jestem bezsilna wobec twojego bezmyślnego pędu ku samozniszczeniu. Nie wiem, nad czym tu pracujesz, ale proszę, Morganie, musisz przestać. Sallis i Shari marzą, by cię zniszczyć. Chyba nie chcesz im pomóc! Mimo dzielącej ich różnicy wieku była jego najbliższą przyjaciółką. Ale i tak nie mógł zaufać jej na tyle, by wyznać prawdę. Ani swojemu ojcu. Nie dałaby wiary jego złym przeczuciom co do przyszłości Dorany. Nie miał przecież dowodów. Biorąc zaś pod uwagę jej naturę, mogłaby nawet dla jego dobra spróbować pokrzyżować mu szyki. – Oczywiście, że nie chcę im pomagać – zaprzeczył. – Ale nie mam zamiaru żyć w strachu, zastanawiając się, co powiedzą lub zrobią oni czy jakikolwiek inny mag. Venette westchnęła. – Szkoda mojego zachodu, prawda? I tak mnie nie posłuchasz. Miała łzy w oczach i na policzkach. Płakała, bo się o niego bała. Nikt inny by się tak nie przejął. Przynajmniej nikt z żyjących. – Nie myśl, że jestem niewdzięcznikiem – powiedział, gdy jego gniew nieco osłabł. – Twoja przyjaźń bardzo wiele dla mnie znaczy, Venette. Podobnie jak twoje rady i wskazówki. Może nie zawsze postępuję tak, jak byś sobie tego życzyła, ale daję ci słowo, że cię słucham. W spojrzeniu, którym go obrzuciła, było tyle uczucia, ile wątpliwości. – I odwracasz moją uwagę. Nie zapominaj o tym. Chciałabym cię o coś prosić, Morganie… i liczę na szczerą odpowiedź. Napiął mięśnie. – Dobrze. – Adorujesz Maris dla samego siebie czy po to, by zadowolić ojca? Zawahał się, po czym wzruszył ramionami. – Jedno i drugie. – Tak myślałam – mruknęła. – I przykro mi. – Jesteś niezadowolona. – Bo odpowiedziałeś szczerze? O nie. – Przywołała na twarz uśmiech. – Ale radziłabym ci przywiązywać większą wagę
do własnych uczuć, Morganie. Będę brutalnie szczera, mój drogi. To ty będziesz musiał żyć z Maris. O ile oczywiście ją poślubisz. A twój ojciec… Kolejny cios, tym razem w serce. Ale nie było sensu puszczać tych słów mimo uszu. Nie w rozmowie z Venette. – Mój ojciec nie będzie musiał. Tak. Wiem. Dobrze wiedziała, że nie warto pocieszać go banałami. – Sallis nie zwołał spotkania wyłącznie z powodu azafrisu – powiedziała, patrząc na niego z ponurym współczuciem. – W Akademii pojawił się pewien problem. Brice chce, żebyś zbadał tę sprawę. To go zaskoczyło. – Naprawdę? – Naprawdę. I tym bardziej to wszystko, co tutaj… – Venette machnęła dłonią ku jego stołom, uginającym się pod ciężarem najróżniejszych przedmiotów – …może narazić twoją karierę polityczną na ogromny szwank. Jeśli sprawnie poradzisz sobie z tym problemem w Akademii, mój drogi, niedługo zaskarbisz sobie szczere uznanie Brice’a. Nie wspominając o tym, że Sallis zostanie twoim dłużnikiem. – Podoba mi się to, co słyszę. Opowiedz mi wszystko ze szczegółami. Kiedy wyjaśniła mu, w czym tkwi problem i na czym polega jego zadanie, pokręcił głową. – Arkley to głupiec. Powinien był odesłać Jordane’a prosto do pełnomocnika. Albo do Hahrena, gdyby uznał, że pełnomocnik niczego nie wskóra. Venette przewróciła oczami. – Cóż, ty to wiesz, ja to wiem, ale podstawą funkcjonowania Nevina Jordane’a jest wykorzystywanie innych. – Hahren niczego nie podejrzewa? – Najwyraźniej nie. Zamierzasz go w to mieszać? – Jeśli będę miał ku temu powody. – Na pewno postąpisz najlepiej, jak potrafisz – powiedziała Venette. – Ale oby cię nie podkusiło, żeby zrobić na złość Sallisowi tylko dlatego, że masz taką możliwość. Porządek w Akademii to priorytet.
– Zgoda. – Skinął głową. – I właśnie dlatego zajmę się tą sprawą zaraz po spotkaniu z naszym administratorem. Nie zaszkodzi, jeśli przyjrzę się jej uważniej, niż sugeruje nasz szanowny lord Varen. Venette roześmiała się. – Jakież to podstępne, mój drogi. Sallis nie będzie wiedział, czy się cieszyć, czy wściekać. – Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. – Teraz wracam do własnych spraw. Nie zwymyślaj za bardzo Rumma, gdy wyjdę. Naprawdę nie miał wyboru i musiał mnie wpuścić. – Wiem – powiedział i ucałował ją w policzek. – Poza tym tylko człowiek ulepiony ze znacznie twardszej gliny niż Rumm byłby w stanie sprzeciwić się groźnej lady Martain. – Ha! – westchnęła i cofnęła się o krok. – Ciekawe w takim razie, z czego ty jesteś ulepiony. Z granitu? – Zamarła, gdy jej wzrok padł na otwartą książkę. – Rubin Cylte? – wyszeptała oszołomiona. Spojrzała na niego z przerażeniem w fiołkowych oczach. – Ojej. Mój drogi, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Nie odpowiedział, lecz otworzył drzwi i patrzył za nią, jak opuszczała poddasze z uniesioną głową i przygarbionymi ramionami. – Wierz mi, Venette – powiedział do siebie. – Też mam taką nadzieję. Choć zielarz Ranmer stanowczo się temu sprzeciwiał, lord Danfey uparł się, że chce opuścić swoje komnaty i wziąć udział w comiesięcznym spotkaniu z administratorem rodowego majątku. – Jeszcze nie leżę w grobowcu, Morganie! – warknął, oddychając ze świstem podczas zapinania koszuli. Przysiadł na skraju łóżka, bo nogi nie były już w stanie utrzymać go w wyprostowanej pozycji, a jego palce zmagały się z tym dziecinnie prostym zadaniem. – Mam zamiar dowiedzieć się, w jakim stanie jest majątek i interesy tego rodu, zanim się tam znajdę. Morgan zdusił westchnienie, czekając w gotowości z długim płaszczem z niebieskiego aksamitu. – Oczywiście, lordzie. Choć przecież mógłbym zdać ci relację z tego spotkania po omówieniu wszystkiego z Nyddem i… – Nie – rzekł ojciec i spiorunował go wzrokiem. – Póki oddycham, wciąż jestem tu panem. Nie życzę sobie, żebyś tak się ze mną
cackał, Morganie. Rozumiesz? Rumma też już ostrzegłem. Zwolnię go z miejsca, jeżeli jeszcze raz będę musiał go upomnieć w tej kwestii. Bez względu na to, jak porywczo zachowywał się ojciec, Morgan musiał się temu sprzeciwić. – Nie zwolnisz Rumma, lordzie – powiedział, starając się zachować łagodny ton. Niemal żartobliwy. – Nawet gdybyś zwolnił, za chwilę przyjąłbym go z powrotem. – Czyżby? – Ojciec zacisnął szczęki i zmarszczył krzaczaste brwi. – Śmiałbyś się tu panoszyć, póki w mojej piersi jeszcze bije serce? – Panoszyć? Nigdy. Uchroniłbym cię jednak przed popełnieniem poważnego błędu. Jakim byłbym synem, gdybym tego nie zrobił? – Jaki syn pluje ojcu w twarz i oznajmia, że zlekceważy jego polecenia w jego własnym domu? Morgan przygryzł język, choć miał wiele do powiedzenia. I tak niczego by nie wskórał, a tylko pogorszyłby i tak już zrzędliwy nastrój ojca. Przynajmniej żyje i może zmywać ci głowę. Pamiętaj o tym i zachowaj wdzięczność. – Przepraszam, lordzie. – Pochylił głowę ze skruchą. – Moja odpowiedź była nieprzemyślana. Powinienem raczej upraszać, byś nie zwalniał Rumma. Dobrze mi służy i bardzo by mi go brakowało. Mimo że pozwala Venette wchodzić sobie na głowę. W końcu ojciec zapiął koszulę, a ręce opadły mu na kolana. Ostatnimi czasy nawet tak drobne zadanie jak przepchanie guzików przez dziurki niemal zupełnie pozbawiało starca sił. – Robisz z igły widły, Morganie – wycofał się. – Nie powiedziałem, że go zwolniłem, tylko że jego mamrotanie mnie irytuje. – W takim razie to także moja wina, bo potraktowałem twoje słowa z większą powagą, niż je wypowiedziałeś. Mam nadzieję, że Rumm wie, iż jego posada nie jest zagrożona? – Wie tyle, ile chcę, żeby wiedział! – odgryzł się ojciec. – Więc nie bierz go pod włos za moimi plecami, bo się o tym dowiem i wcale nie będę zadowolony. Lepiej zakończyć ten temat. – Twój płaszcz, lordzie. – Tak, tak, widzę. Teraz chcesz jeszcze mi wmówić, że jestem
ślepy? Skoro był w stanie opanować się przy Sallisie Arkleyu, to przy ojcu tym bardziej da radę. – Oczywiście, że nie. Ale wkrótce zjawi się tu Nydd, a wiem, jak nie lubisz, by ktoś na ciebie czekał. Ojciec prychnął. – Teraz to mnie bierzesz pod włos, Morganie. Myślisz, że jesteś taki sprytny, co? – Jestem sprytny, panie, ale nawet w najlepszych chwilach nie dorastam ci do pięt – powiedział i znów się uśmiechnął, licząc na to, że uprzejmością pozbawi jadu cięty język starca. Rozmowy z nim przypominały ostatnio zabawę w chowanego z szerszeniem. – Lordzie… – Wiem, wiem! – odpowiedział ojciec wciąż zjadliwym tonem. – Nyddowi wcale nie zaszkodzi, jeśli trochę poczeka. Takim ludziom nie należy dawać do zrozumienia, że są nie wiadomo jacy ważni. – Pokiwał wykrzywionym palcem. – Miej to na względzie, mój sprytny synu. Żebyś nie mówił, że nigdy w życiu nie dałem ci choćby strzępu dobrej rady. Niemal wszystko, co mówił, można było potraktować jako wstęp do sporu, więc Morgan po prostu przytaknął. – Zgadzam się z tobą, lordzie. Ojciec burknął pod nosem. – I żebyś o tym nie zapominał. Co tak stoisz jak wieszak na płaszcze? Wyglądasz przez to nie lepiej niż jakiś służący. To stary człowiek, którego niedługo czeka śmierć. Nic innego się nie liczy. – Przepraszam, lordzie. Miał przemożną ochotę rzucić ten płaszcz i pomóc ojcu wstać z łóżka, ale w ten sposób obraziłby go tak dotkliwie, że nie mogliby ze sobą rozmawiać przez wiele dni. Stał więc i w milczeniu, z bólem patrzył, jak ojciec próbuje się podnieść i utrzymać w pozycji stojącej. Udało mu się dopiero za trzecim razem. Żeby oszczędzić trudu im obu, Morgan musiał udawać, że dwie pierwsze próby były jedynie wytworem jego wyobraźni. Narażając się na burę, wyszedł ojcu na spotkanie i w połowie komnaty wyciągnął rękę, podając mu płaszcz, a potem delikatnie pomógł mu go włożyć, starając się
nie okazywać ostrożności, z jaką to robił, i świadomości, że ojciec jest w stanie jedynie lekko unieść i wyciągnąć najpierw jedną, a potem drugą rękę. Nie powinno do tego dojść. Powinien był wyjść na spotkanie śmierci w pełni sił. Nie zasłużył na karę, jaką jest to powolne podupadanie na zdrowiu. Żaden z nich nie zasłużył. Ubrawszy się w szykowne niebieskie aksamity, lord Danfey przebolał, że ktoś za niego zapiął guziki staromodnego płaszcza, a nawet pozwolił zarozumiałemu synowi poprawić koronkową chustkę pod szyją. Brosza z oprawionym w złoto krzemieniem, będąca rzadkim przejawem próżności, zalśniła w komnacie oświetlonej magicznym ogniem. Morgan znów się uśmiechnął, licząc na to, że skutecznie udaje mu się maskować smutek. – Jak zawsze jesteś wzorem elegancji, lordzie. Kiedy byli w połowie schodów, ojciec trącił go łokciem w żebra. – Podobno mocno interesujesz się Garrickówną? Oczywiście w chwilach, gdy nie chowasz się na tym swoim strychu. Kto mu powiedział? Venette? Pewnie nie mogła się powstrzymać. Jeśli nie będzie ostrożna, wkrótce może poczuć, co znaczy rozbudzić gniew Morgana. – Nie miej pretensji do naszej uroczej lady Martain – dodał ojciec. – Wydusiłem prawdę z Rumma. Przecież musiałem, nie sądzisz? Ty nie uznałeś za stosowne mnie poinformować. Docinek miał wywołać poczucie winy, Morgan jednak wcale się tym nie przejął. – Nie chciałem robić ci nadziei, mój panie. – Zamierzasz ją poślubić? – Dopiero… badam możliwości – powiedział ostrożnie. – Zgodnie z twoją prośbą. – W zasadzie żądaniem. Ale nie czepiajmy się słówek. – Dlaczego pytasz, panie? Nie podoba ci się ta wybranka? Na kolejnym zakręcie schodów ojciec przystanął, żeby odetchnąć. – Nie podoba mi się, że o zalotach własnego syna dowiaduję się od służącego. Mnie tym bardziej. Wierz mi. – Zamierzałem ci powiedzieć. Czekałem tylko, aż nieco lepiej się
poczujesz. Ranmer twierdzi, że nie powinieneś się ekscytować. Ta uwaga sprowadziła na Morgana piorunujące spojrzenie. – Nie myśl sobie, że możesz obwiniać za to moje zakichane zdrowie. Dostaniesz po uszach, jeśli będziesz próbował takich sztuczek. I rzeczywiście ojciec dałby mu po uszach. Greve Danfey nie był wprawdzie rodzicem okrutnym, jednak sprowokowany bez skrupułów potrafił podnieść na syna rękę. Piorunujące spojrzenie złagodniało, choć przez to Morganowi jeszcze trudniej było je znieść. – Powinieneś był mi o tym powiedzieć, Morganie. Wiele dni czekałem, żebyś przyszedł mi się zwierzyć. W głosie ojca dało się słyszeć nutę bólu. – Przepraszam. – No dobrze. W takim razie chcesz tej dziewczyny czy nie? Tylko tym razem odpowiedz wprost. Gdyby tylko było to takie proste, jak ojcu się zdawało. – Maris jest młoda, atrakcyjna, wolna od zobowiązań i jest jedyną córką w Założycielskiej Rodzinie stojącej w hierarchii wyżej od nas. Byłbym głupi, gdybym nie rozważał jej jako kandydatki na żonę. Ojciec rzucił mu przelotne spojrzenie. – Ale? – Ale każda rodzina ma swoje tajemnice. Co wiesz o Garrickach? – Venette nie zasypała cię informacjami? – Nie prosiłem jej o to. W sprawach związanych z Maris Garrick nie można nazwać jej osobą bezstronną. Ojciec zmarszczył brwi w zamyśleniu. – Stoją wysoko w hierarchii i są dobrymi, acz nie wybitnymi magami. To dumny ród. Jak na mój gust zbyt dumny. Mają syna. Ehriga. O sześć lat starszego od ciebie. Rozpoczął naukę w Akademii, ale przed ukończeniem pierwszego roku został poproszony o jej opuszczenie. Na pewno nie pamiętasz. Byłeś za młody, a sprawy nie nagłaśniano. Przyłapano go na oszustwie. Paskudna sprawa. Matka tej dziewczyny to żaden cud świata. Parnel Garrick jest nieugięty, ale szczery. Przewinienie syna niemal go załamało. Niektórzy piętnowali go za to. Ja nie, choć rzadko go potem widywałem. Garrickowie są w Elvado dopiero od dwóch
lat. Zaczynali na północy. W Dystrykcie Piątym. Morgan stłumił rozbawienie. Był pewien, że ojciec posiada szeroką wiedzę o historii Garricków. Lord Danfey nie obwiniał Parnela Garricka za zachowanie jego nieobliczalnego potomka, co było dla niego typowo przewrotne, lecz miłe zarazem. Choć często bywał surowy, od czasu do czasu budziły się w nim przebłyski łagodności. – Co sądzisz o tej rodzinie? – dodał ojciec. – Zniesiesz ich jakoś? – Trudno powiedzieć – rzekł Morgan. – Jak dotąd lord i lady Garrick usilnie trzymali się na uboczu. Na ich korzyść przemawia z kolei fakt, że otrzymali pozwolenie, by osiedlić się w Elvado. Niełatwo o taki zaszczyt. Jeśli zaś chodzi o brata Maris… – Wzruszył ramionami. – Jeszcze go nie poznałem. Ojciec obrzucił go bystrym, zamyślonym spojrzeniem. – I znów nie odpowiadasz wprost na moje pytanie. – Bo nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi, lordzie. Najtrafniej mogę ująć to tak, że perspektywa poślubienia Maris nie jest mi niemiła. W ten sposób jedynie ubrał w inne słowa stwierdzenie, że mimo iż dziewczyna jest odpowiednią i czarującą kandydatką na żonę, w sferze osobistej jest mu… obojętna. Ojciec przygładził niebieski aksamitny rękaw. – Jeszcze się jej oficjalnie nie oświadczyłeś? To było bolesne pytanie. – Nie, lordzie. Nie zrobiłbym tego bez uprzedniej rozmowy z tobą. Nie jestem aż tak niepokorny. Ojciec burknął pod nosem: – O ile mnie pamięć nie myli, z dziewczyną Talthów wszystko robiłeś na opak. – Luzena to co innego – powiedział oschle. – Nie da się jej porównać do Maris Garrick. Na schodach poniżej rozległ się odgłos kroków. Ich oczom ukazały się starannie przycięte włosy Rumma. Podniósł wzrok i przystanął, gdy ich zobaczył. – Lordzie, przybył Nydd. Kolejne zgryźliwe burknięcie. – Zaprowadź go do biblioteki. Zaproponuj coś do picia. Herbatę,
nie sherry. Zaraz tam będę. Morgan zauważył, że ojciec zaczął nieco swobodniej oddychać i że jego policzki nabrały nieco koloru, dlatego zszedł o jeden stopień, dając do zrozumienia, że powinni iść dalej. Ojciec chwycił go za przedramię pokrzywionymi palcami i przytrzymał. W oczach starca czaił się niepokojący lęk. – Morganie, czy uważasz, że byłbyś w stanie wytrzymać z tą Maris Garrick? – To zależy, lordzie – rzekł zaskoczony. Na ogół ojciec zbytnio nie przejmował się jego uczuciami. – A ty? Nie zaręczę się z kobietą, której miałbyś nie zaakceptować. – To jej brat mnie odstręcza – powiedział ojciec po chwili namysłu. – Ale matka jest nieszkodliwa, a co do Parnela, to znam znacznie bardziej podstępnych magów. Mógłbyś trafić na kogoś dużo gorszego od jego córki, Morganie. Zaproś ją na kolację. Osobiście się jej przyjrzę. Morgan ukłonił się. – Zaproszę ją, lordzie… ale może za jakiś czas. Nie chcę przebrać miary ani dawać jej powodów do pochopnych domysłów. – Kiedy znów się z nią spotkasz? – Tak się składa, że dziś wieczorem. Zjemy kolację w Opalu. Ojciec spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. – Opal to kosztowne miejsce, Morganie. Nie sądzisz, że sięgając tak głęboko do kiesy, jednak przebierasz miarę? – Skoro mam ją poślubić, muszę zabiegać o nią z klasą. – W takim razie zabiegaj o jej względy, jak uznasz za stosowne – rzekł ojciec. Gdzieś głęboko w jego piersi wciąż coś złowróżbnie charczało. – Ale jeżeli ci odpowiada, nie zwlekaj zbyt długo, by mi o tym powiedzieć. – Lordzie – rzekł, starając się ukryć niepokój. – Jak zawsze usłucham twej doskonałej rady. Przebrnięcie przez rachunki i majątek Danfeyów zajęło im nieco ponad dwie godziny. Nydd oznajmił, że generalnie ich perspektywy przedstawiają się zadowalająco. Gospodarstwa, plony, żywy inwentarz i przedsięwzięcia handlowe rozwijały się pomyślnie, mimo różnych nieprzewidzianych sytuacji. Pomimo problemów
na linii Brantone, Manemli i Ranoush żaden z ich handlarzy nie popadł w kłopoty. Należało jednak uważnie obserwować rozwój wydarzeń. Co prawda z powodu ataków trindeckich bandytów, a także długotrwałego załamania pogody w Feen, ich tłoczony olej oraz magiczne wyroby skórzane straciły na wartości, ale te straty zostały niemal zrównoważone dzięki odkryciu nowych złóż kamienia ognistego w należących do nich kopalniach w Ranoush. Spadek popytu na klejnoty w Doranie raczej im nie groził, przynajmniej w ciągu najbliższych kilku lat. Tegoroczne zbiory w winnicach zapowiadały się obficie, podobnie jak zbiory starojagód w Brantone. Liczyli na pokaźne zyski z obu tych źródeł. Futra, które pozyskiwali w Irindze, również przynosiły niemałe dochody, choć rzadko występującym iringańskim kotom śnieżnym groziło niemal całkowite wyginięcie z powodu polowań. – Gdyby dało się je trzymać w niewoli, zaproponowałbym takie rozwiązanie – westchnął Nydd. – Ale się nie da. Skoro zaś inni myśliwi raczej nie ograniczą polowań, radziłbym w jak największym stopniu wykorzystać to, co zostało z populacji, zgromadzić futra, zaczekać, aż zwierzęta wyginą, a potem tylko patrzeć, jak ceny sięgną niebotycznych poziomów. – Rzeczywiście to rozsądna rada – przyznał Morgan. – Zajmij się tym, Nydd. – Odwrócił się. – Chyba że masz co do tego obiekcje, lordzie? Ojciec machnął ręką. – Żadnych. Nydd coś zanotował. – Doskonale. W takim razie zostały nam jeszcze hodowle koni w Dystrykcie Drugim… Omówienie tej kwestii nie zajęło wiele czasu. Spotkanie dobiegło końca, ojciec został jeszcze, by poplotkować z Nyddem, Morgan zaś wyszedł z biblioteki poszukać Rumma. – Tak, panie? – odezwał się służący znad rondla. Właśnie próbował sosu w kuchni. Kucharz nerwowo oczekiwał na jego ocenę. – Czy coś się stało? Była to uprzejma wersja pytania: „Czy jego lordowską mość coś niepokoi?”. Rumm był chodzącym wzorem taktu. – Pozwól na słówko, Rumm – rzekł Morgan, kiwnąwszy głową.
Rumm odłożył łyżkę. – Tak jest. Gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości od kucharza, który stał do nich plecami, ostrząc nóż do krojenia mięsa, Morgan skrzyżował ramiona. – Rozmawiałeś o mnie z lordem Danfeyem. – Tak. – Rumm zamrugał. – Moje obowiązki rzeczywiście czasem każą mi o panu wspominać. Czy coś w szczególności… – W szczególności – powiedział Morgan, nie był bowiem w nastroju do zwodniczych gierek – rozmawiałeś na temat mnie i moich… – negocjacji rozpłodowych – …relacji z Maris Garrick. Tym razem Rumm oblizał wargi. – Och. – No właśnie, Rumm. Och. – Proszę pana… – Rumm z westchnieniem spuścił wzrok ku pięknie wyszorowanym kaflom. – Przepraszam. – To na dobry początek. Teraz może wyjaśniłbyś mi, dlaczego nie powinienem pokazać ci, gdzie są drzwi. Rumm gwałtownie podniósł głowę. – Skoro ma mi pan pokazać, gdzie są drzwi, to lepiej, żeby tak się stało za to, że usłuchałem jego lordowskiej mości, niż za to, że otwarcie mu się sprzeciwiłem. Jego słowa zastanowiły Morgana. – Twierdzisz, że lord Danfey kazał ci opowiadać o moich osobistych sprawach? Może rzucił aluzję, po której podjąłeś temat? Kolejne westchnienie. – Nie, proszę pana. Tego popołudnia, gdy pojechał pan na konną przejażdżkę z panną Garrick, jego lordowska mość zbudził się z regeneracyjnej drzemki i chciał wiedzieć, gdzie pan jest. Starałem się mówić oględnie, tak jak pan prosił. Niestety okazało się, że nie odpowiedziałem dostatecznie ogólnikowo, dlatego byłem zmuszony wyjawić więcej, niż obaj byśmy chcieli. Morgan złożył ręce za plecami, nie chcąc, by Rumm dostrzegł oznaki jego złości, po czym skinął głową. – Rozumiem. – Powiedziałbym panu… ostrzegłbym… – rzekł Rumm z przejęciem. – Ale jego lordowska mość kazał mi trzymać język
za zębami pod groźbą zwolnienia. Żeby mógł sobie siedzieć, rozmyślać i pieklić się z powodu impertynencji dorosłego syna, który śmie zachowywać osobiste sprawy dla siebie. Grevie Danfey, czasem zachowujesz się jak ktoś kompletnie nierozsądny. – Proszę pana… – Rumm odezwał się ściszonym głosem. – Czy mogę mówić otwarcie? Morgan parsknął. – O ile mi wiadomo, zawsze mówisz otwarcie. Zarządca służby rzucił okiem na kucharza wciąż uważnie ostrzącego nóż i przysunął się do Morgana o krok. – Rozumiem, jak się pan czuje. Małżeństwo to delikatna sprawa, zwłaszcza jeżeli rozważa się kandydatkę z wybitnego rodu. Ale jeśli człowiek już raz miał złamane serce… Morgan cofnął się o krok. – Wystarczy. – Jego lordowska mość naciska na pana ze strachu – rzekł Rumm, niepomny na niebezpieczeństwo. – Wiem, że sprawia wrażenie człowieka, który nie dba o pańskie uczucia, w rzeczywistości jednak ta troska go paraliżuje. Proszę nie mieć mu tego za złe, proszę… – Powiedziałem: wystarczy! Kucharz głośno wciągnął powietrze i upuścił nóż. – Tak, proszę pana. – Rumm dalej stał w miejscu. Miał w sobie upartą dumę, której nie powinien okazywać służący, bez względu na to, czy jest zarządcą czy nie. Morgan utkwił w nim wzrok, kiedy już się opanował. Ile lat miał Rumm? Nie wiedział. Nigdy o to nie pytał. Mógł być od niego z dziesięć lat starszy. Nie był żonaty. Nigdy. Dzięki zaś niedawnemu rozporządzeniu Rady i tak nigdy nie będzie. Ale czy kiedyś kogoś kochał? Czy przeżył zawód miłosny? Czy trzymał w ramionach uwielbianą kobietę, która umierała w powolnej udręce? Czy czuł na sobie jej ostatnie drżące tchnienie? To nieistotne. I tak nie miałby prawa, żeby… – Jest pan rozgniewany – rzekł Rumm, stwierdzając tę oczywistość z takim opanowaniem, że było to niemal zabawne. – Przykro mi. Musi pan jednak wiedzieć, że niełatwo jest stąpać po linii
oddzielającej pana od pańskiego ojca. Nie płacimy ci za to, żeby było łatwo. Płacimy ci za wykonywanie poleceń. I czy nie w tym tkwił problem? Rumm wypełniał polecenia bardzo skrupulatnie. Gdyby rzeczywiście nie udzielił lordowi Danfeyowi szczerej odpowiedzi, poniósłby za to srogą karę. Morgan rozluźnił po kolei każdy napięty mięsień. – Dobrze, Rumm. Dzisiaj przymknę na to oko, ale następnym razem nie będę taki pobłażliwy. Teraz zanieś sherry do biblioteki. I dopilnuj, by jego lordowska mość wypił najwyżej jeden kieliszek. Zresztą nie bierz całej butelki. Zanieś dwa kieliszki na tacy, a Nyddowi nalej ospii. To w sam raz dla niego. Jego lordowska mość oczywiście będzie popijał wyłącznie wytrawne tartaffe. Rumm skinął głową. Przybrał neutralny wyraz twarzy, choć w jego oczach malowała się ulga. – Oczywiście, proszę pana. – I powiedz jego lordowskiej mości, że udałem się do Elvado – dodał. – Muszę zająć się pewną sprawą w Akademii, a potem zostanę w mieście na kolację. Będę w Opalu, na wypadek gdyby… gdybym był potrzebny. Lordowi Danfeyowi przekaż, żeby się nie denerwował, bo nie wrócę późno. – Doskonale, proszę pana – wyszeptał Rumm z ukłonem i znów stał się tym idealnym, opanowanym służącym. Wyszedłszy z kuchni, Morgan usłyszał, jak tonem zarezerwowanym dla swoich podwładnych Rumm zwraca się do kucharza: – Ten sos nadaje się do śmieci, Mossonie. Potknąłeś się i wpadł ci do garnka cały zapas soli ze spiżarni, ty roztrzęsiony niezdaro. Wyrzuć to i zrób od nowa. I pamiętaj, że zapłacisz za to z własnej, zbyt hojnie napełnianej, kieszeni. Morgan uśmiechnął się od ucha do ucha, bo nagle odzyskał dobry humor. Zwolnić Rumma? Co to, to nie. Nie mógł tego zrobić, bez względu na to, jak irytująco zachowywał się służący. Ale porozmawiam sobie dosadnie z jego lordowską mością. Jeżeli chce coś wiedzieć, niech pyta mnie. Nie będę pożywką dla domysłów służącego… nawet jeśli tym służącym jest Rumm.
Rozdział XII
Morgan
wrócił do Akademii z mieszanymi uczuciami. Czasu spędzonego w tych porośniętych bluszczem murach nie wspominał jako nieszczęśliwego… ale nie były to także lata niczym niezmąconej radości. Jak wszędzie, liczyła się tu pozycja w hierarchii. Samym talentem przewyższał niemal każdego studenta pochodzącego z wyżej postawionych rodów, lecz i tak nie był w stanie nadrobić niższej pozycji wynikającej z urodzenia. Pod wieloma względami jego zdolności tylko wszystko utrudniały. Pozostali chłopcy z rodów stojących niżej w hierarchii stworzyli grupkę, co chroniło ich przed najgorszymi wyszukanymi drwinami studentów takich jak Brahn Sorvold, urodzonych w warunkach zapewniających im szersze przywileje. Kilkakrotnie ostrożnie zagadywali Morgana, ale pogardliwie ich odtrącił. Robiło mu się niedobrze na myśl, że miałby ukrywać się wśród miernoty. Właśnie dlatego lata w Akademii spędził przeważnie samotnie. Oczywiście został zauważony. Nie dało się zaprzeczyć, że jego dokonania odznaczały się wysoką klasą. Kiedy jednak przychodziło do dokonywania wyborów, do faworyzowania tych, a nie tamtych studentów, Morgan przez cztery lata z reguły znajdował się wśród „tamtych”. Ten kompleks nigdy nie przestał mu doskwierać. I właśnie dlatego tak źle znosił dyskredytowanie go przez Sallisa i Shari. Nie był głupcem. Wiedział, że w głębi duszy radnego Danfeya wciąż czai się cień jego młodszej, studenckiej tożsamości. – Proszę pana? Czy coś się stało? Wyrwany z zadumy spojrzał na młodzika, który uparcie szarpał go za łokieć. – Jesteś ślepy? – zapytał z oburzeniem i machnął mu przed oczami insygniami Rady przypiętymi do wysadzanej perłami tuniki z niebieskiego aksamitu. – Prosisz się o naganę?
Student szeroko otworzył bursztynowe oczy i niewielkie, wilgotne usta. Sądząc po kiepskim stanie jego stroju, pochodził z Założycielskiej Rodziny stojącej bardzo nisko w hierarchii. Przedstawiciele wyższych sfer nosili złotogłów i aksamit, a nie wytrzymały len. Co prawda tunika chłopaka była ufarbowana na soczysty zielony kolor i tu i ówdzie przetykana złotą nicią, ale i tak było widać, że to zwykły len. I tyle. – Jest pan członkiem Rady! – wykrztusił zdumiony chłopak. – Proszę o wybaczenie. Wyglądał pan na przejętego, więc pomyślałem sobie, że… że… Morgan pacnął bełkoczącego głupka w bok potarganej głowy. Skoro nie stać cię, żeby starannie ostrzyc włosy, bałwanie, to co tu w ogóle robisz? – O nie, raczej nie myślałeś i nie przyjrzałeś się dość uważnie. I ty chcesz być magiem, gdy ukończysz tę Akademię? – Ciemniak. Kolejne pacnięcie. – Jak się nazywasz? Student zamrugał. – Ja, proszę pana? – Nie, nie ty, szczeniaku! Duży palec lewej stopy mojej mamki! Roztrzęsiony chłopak opanował się. – Werik Gowen, proszę pana. Gowen? No tak, to jeden z rodów stojących najniżej w hierarchii. Skoro chłopak został tu przyjęty, musi być utalentowany, ale zdolności to nie wszystko. Kiedy ludzie się tego nauczą? – Czy istnieje jakiś powód, studencie Gowen, dla którego miałbym nie złożyć na ciebie skargi u pełnomocnika? Werik Gowen stłumił szloch. Z bezpiecznej odległości wszystkiemu przyglądało się jeszcze trzech studentów. Ciekawie spozierali na przyjaciela, który znalazł się w tym kłopotliwym położeniu, jednocześnie odczuwając ulgę, że nie trafiło na nich. Wokoło nie było widać innych studentów poza tą czwórką, co świadczyło o tym, że byli spóźnieni na zajęcia. – Błagam, proszę pana… – Chłopak mówił już niemal szeptem. Jego mokre, przerażone oczy wpatrywały się w trawnik. – Upraszam o wybaczenie. Nie chciałem pana urazić. Morgan przyjrzał mu się uważnie. Popołudnie dobiegało końca. Nie mógł tracić więcej czasu.
– Wybaczam. Ale jeśli jeszcze raz ściągniesz na siebie moją uwagę, studencie Gowen, konsekwencje, które cię spotkają, nie przypadną ci do gustu. Teraz idź na zajęcia. I to szybko! – Tak jest! – wysapał chłopak. – Dziękuję, proszę pana. Rozdygotany Werik Gowen wycofał się ku bezpiecznej grupce wybałuszających oczy kolegów. Morgan spojrzał jeszcze na niego surowo i ruszył brukowaną ścieżką w cieniu drzew, prowadzącą od wrót Akademii ku zespołowi sal wykładowych, biur pracowników i solidnie zapieczętowanych pracowni, w których odbywały się zajęcia praktyczne. Po drodze przepiął insygnia Rady na wewnętrzną stronę tuniki. Zamierzał ocenić sytuację w sposób dyskretny i dopiero wówczas ujawnić swoje stanowisko. Choć od czasów, gdy oddychał tutejszym powietrzem, minęło wiele lat, pamiętał każdy zakamarek głównego przejścia, każdą krętą boczną ścieżkę i każde wiekowe, kwitnące drzewo. Sala wykładowa, której szukał, znajdowała się w najbardziej wysuniętym na północny wschód krańcu Akademii, w otoczeniu paproci i pnączy hancyntii. Przybył na miejsce o takiej porze, by móc wślizgnąć się do sali, gdy studenci będą się przygotowywać do ostatnich tego dnia zajęć z Bellamie Ranowen. Pośród krzątaniny i rozgardiaszu nikt go nie zauważy, a kiedy wykład się zacznie, on będzie mógł poobserwować, dzięki czemu przekaże lordowi Varenowi rzetelne spostrzeżenia. Choć prawdę mówiąc, wszystko, co powie, będzie wymierzone w Sallisa Arkleya. A sprawiedliwość jedna wie, co Sallis z tym zrobi albo jak potraktuje fakt, że Varen nalegał, żebym właśnie ja zajął się sprawą Nevina Jordane’a. Nie dbał o to. W tej chwili ważne było, że Arkleyowi nie w smak będzie konieczność zastosowania się do zaleceń Morgana Danfeya. Miękkim krokiem wszedł za uchylone drzwi i ukrył się w cieniu na końcu przestronnej sali. Podest dla wykładowcy był oświetlony magicznym ogniem, ale jeszcze nikt przy nim nie stał. Uczniowie maga Ranowen – Morgan zdążył pobieżnie policzyć, iż było ich około trzydzieściorga – szeptali, przygotowywali się do pracy, wyjmowali ze skórzanych teczek atrament, pióra i papier oraz rozpalali maleńkie kule magicznego ognia, by móc robić notatki. Choć byli to studenci ostatniego roku, nie wolno im było jeszcze
używać zaklęć spisujących. Uważano, być może słusznie, że notowanie informacji piórem na papierze sprzyja zapisywaniu ich w utrudzonych mózgach studentów. Za podestem wykładowcy otworzyły się drzwi i do sali weszła Bellamie Ranowen. Była niska jak na Dorankę, a do tego bardziej umięśniona i szersza w ramionach niż większość z nich. Nie była ani trochę piękna. Kiedy zamknęła drzwi, studenci umilkli z szacunkiem, co dobrze świadczyło o dyscyplinie na jej zajęciach. Zaintrygowany Morgan delikatnie przesunął się w bok, pod ścianę, w najgłębszy cień sali, i zaczął przyglądać się swojej ofierze. Bellamie Ranowen była niezwykłą istotą. Jedynym tutejszym wykładowcą, który nie pochodził z Założycielskiej Rodziny. Jej nijaki wygląd zdecydowanie kłócił się z reputacją osoby nierozważnej i niebezpiecznie odbiegającej od utartych wzorców. Jednak żaden mag wart swojej mocy nie oceniał innych magów wyłącznie po wyglądzie. A jeśli ma zostać potępiona, sama skaże się na potępienie poprzez własne słowa i czyny. Jeżeli oskarżenia Nevina Jordane’a okażą się uzasadnione, jeżeli ta dziwna kobieta rzeczywiście przekroczyła swoje kompetencje i zaczęła mścić się na jego córce, będzie musiała za to zapłacić… a cena nie będzie niska. Jordane’owie byli wybitnym rodem. Od sześciu pokoleń mieszkali w Elvado i stali w pierwszym szeregu Założycielskich Rodzin. Młodszego brata Nevina także rozważano jako kandydata na członka Rady w miejsce przedwcześnie zmarłego Andwina Bellema. Venette nie chciała wyjawić Morganowi, jakim cudem syn Greve’a Danfeya pokonał Arnulfa Jordane’a w wyścigu do tego zaszczytu, Morgan zaś nie nalegał. Czasami lepiej nie dociekać przyczyn zwycięstwa. Skoro jednak kwestionuję zasadność powołania maga Ranowen i prawdopodobnie głosowałbym przeciwko jej nominacji, gdybym wówczas zasiadał w Radzie, to jak o mnie świadczy fakt, że liczę, iż uda mi się podważyć racje przyjaciela Sallisa Arkleya? Bez wątpienia był człowiekiem małostkowym. Nie potrafił wznieść się ponad osobiste urazy i odłożyć na bok pretensji do Sallisa.
No i dobrze. Jestem małostkowy. Nie mam zamiaru się tym zadręczać. Bellamie Ranowen znalazła się już za wysokim drewnianym pulpitem, zakończyła uwagi wstępne i przeszła do zasadniczej części wykładu. Wkrótce okazało się, że jest niezaprzeczalnym ekspertem w kwestii zaawansowanych transmutacji, a teorie Rubina Cylte’a nie są jej obce. Morgan słuchał ze zdziwieniem, jak sprawnie omawiała najmniej kontrowersyjne z założeń Cylte’a i przenosiła je na grunt dekonstrukcji harmonii transmutacyjnej. Ciekawe. Ktoś mógłby nazwać to zwyczajną erudycją… albo niebezpieczną herezją, gdyby chciał w ten sposób wyrównać osobiste rachunki. Ciekawe tylko, skąd Nevin Jordane zna prace Cylte’a? Mógłby zapytać o to Sallisa Arkleya. Ranowen dwukrotnie przerwała wykład, by poprosić jakiegoś studenta o pomoc w zilustrowaniu danego zagadnienia. Z żadnej z tych osób nie kpiła ani nikogo nie obrażała, choć obaj młodzi magowie popełnili głupie błędy. Morgan poczuł, jak wzbiera w nim złość. Bez względu na to, czy należy do elity, czy nie, zachowuje się jak wzorowy wykładowca. W ten sposób z nawiązką nadrabia swoje nieszczęsne pochodzenie. W tym wypadku mamy do czynienia z nadużyciem władzy przez Radę. Arkley popiera dążenie Jordane’a do ukarania maga, który ma odwagę patrzeć w górę, ku kolejnemu szczeblowi dorańskiej drabiny. Cóż, on nie miał zamiaru brać w tym udziału. Nie kiedy Sallis usilnie stara się zatrzymać go w miejscu. Gdy jednak odwrócił się do wyjścia, Bellamie Ranowen zastukała w pulpit. – Studentko Jordane! Czy przypadkiem pani nie nudzę? Przystanął. Odwrócił się. I z powrotem ukrył się w cieniu. – Niezmiernie mnie cieszy, studentko Jordane – dodała Bellamie Ranowen z uprzejmą łagodnością – że zrozumiałaś te podstawy tak dogłębnie, by mieć czas na czcze ploteczki. Podejdź tu. Wejdź na podest i pomóż mi przedstawić pewne istotne zagadnienie. Wszyscy na chwilę zamarli, po czym dziewczyna powoli wstała. Córka Jordane’a wybrała miejsce jak najdalej od nauczycielki, ale w niczym jej to nie pomogło. W takim razie albo była osobą nierozważną, albo Bellamie Ranowen czyhała na jej potknięcia.
A niech to. Jeżeli okaże się, że Sallis miał rację… Dziewczyna niechętnie szła ku podestowi, Ranowen zaś kontynuowała wykład. – Należy zatem wysnuć wniosek, że kluczowym elementem udanej transmutacji nie jest, jak zwykło się twierdzić, zrównoważenie runy z zaklęciem, lecz konkretne bodźce sylabiczne zawarte w samym zaklęciu, zwłaszcza w żywiołowej wymianie zachodzącej w momencie aktywowania zaklęcia w chwili jego ukończenia. Innymi słowy, jeżeli transmutacja nie jest waszą mocną stroną, to nie dlatego że nie potraficie żonglować, lecz dlatego że nie macie poczucia rytmu! W którym to wypadku nie proście panien do tańca, drodzy panowie, a panie – nie przyjmujcie takich zaproszeń od młodych, przystojnych dżentelmenów. W takiej bowiem sytuacji podepczecie sobie tylko palce i serca, a w dodatku nie skradniecie żadnego całusa – to pewne jak magiczny ogień gasnący w słońcu. Wśród studentów rozległ się cichy chichot. Bellamie Ranowen z uśmiechem zaczekała, aż rozbawienie minie, a następnie skinęła głową do studentki Jordane, która właśnie podeszła do pulpitu. Dziewczyna wiedziała, że nie warto otwarcie sprzeciwiać się nauczycielce, lecz usta miała odrobinę wykrzywione w kiepsko skrywanym pogardliwym uśmieszku. Morgan zmarszczył czoło. Jaki ojciec, taka córka. Powinna zostać ukarana za sam ten przejaw braku szacunku. Kiedy Ranowen została przyjęta do Akademii, jej pochodzenie stanowiło kwestię sporną. Kobieta udawała, że nie widzi buntowniczego wyrazu twarzy studentki. Zamiast tego z mistrzowską łatwością przeniosła skądś smukły kryształowy wazon, który zawisł w powietrzu nad jej wyciągniętą dłonią. – Studentko Jordane. Bądź tak dobra i przejmij ten wazon. Córka Nevina Jordane’a dość niezgrabnie spełniła polecenie. Jej zaciśnięte szczęki świadczyły o tym, że miała ochotę cisnąć wazonem w drugi koniec sali. – Doskonale – pochwaliła ją Bellamie Ranowen. – Teraz przekształć go w kryształowy kwiat. Ale niezbyt wymyślny. Może w pączkujący nartan na pojedynczej łodydze.
– Tak, proszę pani – mruknęła dziewczyna z pozorną uległością. Gdyby jednak mocniej zacisnęła palce, trzymałaby w dłoni jedynie kupkę potłuczonego szkła. Morgan przyglądał się uważnie temu wszystkiemu i podszedł do tylnego rzędu miejsc najbliżej, jak się odważył. Żaden z uczniów Bellamie Ranowen go nie zauważył. Byli całkowicie skupieni na wydarzeniach, które rozgrywały się na podwyższeniu. – No dalej, studentko Jordane – powiedziała Bellamie Ranowen. – Czekamy. Czy to skutek atmosfery panującej w sali, czy tym razem jej słowa zabrzmiały nieco złośliwie? Morgan odniósł wrażenie, że jednak to drugie. Wziąwszy pod uwagę, co wyczuwał w krnąbrnej córce Nevina Jordane’a – lub raczej czego nie wyczuwał – podejrzewał, że podstawy oskarżeń wobec Bellamie Ranowen niezbyt przypadną lordowi Varenowi do gustu. Powstrzymał się od uśmiechu. Ojej. Sallis wyjdzie na kompletnego głupca. Studentka nerwowo spojrzała na obserwujących ją kolegów i koleżanki, po czym odchrząknęła. Trzymała wazon w lewej dłoni, prawą zaś kreśliła w powietrzu runę transmutacyjną. Znak zalśnił barwą indygo i obiecująco zadrżał. – Teraz szybko, zaklęcie – powiedziała Bellamie Ranowen. – Nie pozwól, by energia run się zmarnowała. Córka Nevina Jordane’a wypowiedziała dziewięć śpiewnych sylab zaklęcia transmutacyjnego, choć plątał jej się język. Usłyszawszy te trzy słowa, Morgan poczuł ciarki na skórze. Zatem jego podejrzenia się sprawdziły, a Bellamie Ranowen także wysnuła ten sam wniosek. Dziewczyna nie miała poczucia rytmu. Zniekształciła zaklęcie. Choć w bólach dobrnęła do końca, kryształowy wazon rozpadł się w szklany pył. Bellamie Ranowen westchnęła i zamaszystym ruchem wyczarowała kolejny wazon. – Proszę spróbować raz jeszcze, studentko Jordane. Choć policzki dziewczyny płonęły ciemną czerwienią, udawała, że nie słyszy szeptów pozostałych studentów. Wzięła drugi wazon i wyrysowała kolejną runę. – Teraz – Bellamie Ranowen nawet nie próbowała uciszyć szeptów – powtarzaj za mną zaklęcie dokładnie tak, jak będę
je wypowiadała. Rozumiesz? Dziewczyna przytaknęła, przygryzając dolną wargę idealnie równymi, niewielkimi zębami. Mimo ogarniającego ją zakłopotania i tak była piękna. Właściwie dlaczego miałoby być inaczej? Na pewno odziedziczyła urodę po matce. Mężczyźni pochodzący z Założycielskich Rodzin mogli przecież wybierać przyszłe żony. Skoro moc i energia run pochodziły od córki Jordane’a, zaklęcie wyrecytowane przez Bellamie Ranowen nie mogło zainicjować transmutacji. Dziewczyna sztywno powtórzyła słowa nauczycielki. Nawet z jej pomocą miała problem, by zachować miarowy rytm. Po prostu była tępa. Jakim cudem tak długo utrzymała się w Akademii? Odpowiedź była przecież oczywista. Morgan pokręcił głową z niesmakiem. Rodzina. Koneksje. Zawsze wszystko sprowadza się do jednego. Bez zdziwienia patrzył na rozdygotaną transformację kryształowego wazonu w gałązkę nartanu. Zaklęcie tym razem zadziałało, ale przemiana była mozolna, a gotowy kwiat dziwnie zniekształcony. Obserwujący wszystko studenci znów zaczęli szeptać. Dziewczyna nie zwracała na to uwagi, lecz wpatrywała się w swoje dzieło jak w coś trującego, co za chwilę mogłoby ożyć i ją ugryźć. Bellamie Ranowen rozchyliła usta, jakby chciała zadać dziewczynie pytanie, ale się rozmyśliła. – Dziękuję, studentko Jordane – powiedziała i skinęła głową. – Chyba zgodzi się pani ze mną, że jeszcze nie pojmuje pani subtelnych szczegółów tego zadania. Może by tak mniej plotkować, a więcej ćwiczyć? Do jutra ma pani czas na przemyślenie tego, co właśnie pani zrobiła. Potem porozmawiamy na ten temat. – Tak, magu Ranowen – odparła dziewczyna, choć była już na skraju wyrażenia otwartego sprzeciwu. – Doskonale – powiedziała nauczycielka z oszczędnym uśmiechem. – Proszę wrócić na miejsce. Na twarzy dziewczyny zdumiewająco wyraźnie malowały się wściekłość i niemiłe myśli. Morgana aż świerzbiły ręce, żeby ją spoliczkować i wybić je w ten sposób z jej głowy. – Na wypadek gdyby pozostali z was już sobie gratulowali, że
ominęło ich to ćwiczonko – dodała Bellamie Ranowen, spoglądając groźnie na morze studenckich twarzy – wszyscy wykonacie to zadanie i jutro przedstawicie mi swoje przekształcone kryształy, żebym mogła ocenić skuteczność waszego wyczucia rytmu oraz sprawność w posługiwaniu się zaklęciami. Tymczasem poruszymy kwestię harmonicznie połączonych run… Choć Morgan był przekonany, że wyciągnął właściwe wnioski, został niemal do końca wykładu Bellamie Ranowen. Nauczycielka już ani razu nie zwróciła się do córki Nevina Jordane’a. Wezwała jeszcze troje studentów, którzy za pomocą odpowiednich ćwiczeń przedstawiali to, o czym mówiła. Wszyscy troje poradzili sobie lepiej niż ich koleżanka. Przed końcem wykładu, gdy w sali było jeszcze ciemno, wymknął się i udał do pełnomocnika Akademii. Zamknął za sobą drzwi gabinetu maga Lowyna, wyjaśnił powody wizytacji, w związku z czym zapewniono go o zachowaniu całkowitej dyskrecji, i przejrzał akta osobowe studentki Jordane. Kiedy skończył, odłożył dokumenty i zachował absolutnie obojętny wyraz twarzy, choć w środku pękał ze śmiechu. Żadna przyjemność nie mogła równać się z poczuciem, że miało się rację. Po ostrej wymianie zdań ze zmartwionym nieszczęsnym pełnomocnikiem Lowynem udał się do Sal Wiedzy. Popołudnie zbliżało się ku końcowi, ustępując zmierzchowi pośród lekko fioletowych cieni. Po uporaniu się z tą sprawą Morgan będzie miał jeszcze mnóstwo czasu do kolacji z Maris Garrick w Opalu, o ile w ostatniej chwili nie wydarzy się coś niespodziewanego czy niemiłego, jak przypadkowe spotkanie z Sallisem Arkleyem. Zastał Volna Hahrena w jego prywatnej komnacie na siódmym piętrze, wyrywkowo przeglądającego stos korespondencji. – Tak? – powiedział, podnosząc wzrok. W jego głosie dało się słyszeć nutę zniecierpliwienia, jak gdyby sprawy Akademii go męczyły, choć wyłącznie do niego należało czuwanie nad nimi. – W czym mogę pomóc, radny Danfeyu? Morgan zamknął drzwi i bez zaproszenia usiadł na krześle. – Czy słyszał pan o skardze złożonej przeciwko Bellamie Ranowen? Hahren upuścił list, który właśnie czytał, i odchylił się, a kąciki
jego ust opadły. Był człowiekiem dumnym, pedantycznie przestrzegającym pewnych standardów i szybko się obrażał na gości pozwalających sobie na zbyt wiele w jego komnacie. Ponadto zawistnie strzegł swojej pozycji nadzorcy spraw związanych z Akademią, jeśli jednak odczuwał oburzenie w związku z dochodzeniem radnego Danfeya, przezornie go nie okazał. – Oczywiście – oznajmił niezwykle uprzejmie. – Powiadomił mnie o niej lord Varen. Przyjrzał się pan tej sprawie? – Tak. Zarzuty są zmyślone. Hahren utkwił w nim wzrok. – Zmyślone? – Voln… – Morgan z rozbawieniem zabębnił palcami o podłokietnik. – Jestem bardziej skłonny zaproponować udzielenie nagany lordowi Nevinowi Jordane’owi, niż zaakceptować wydalenie Bellamie Ranowen z Akademii. Skonsternowany Hahren zaczął wiercić się za biurkiem i układać dokumenty, porządkując myśli. – Muszę przyznać, że twoje wnioski są niezbyt zadowalające – powiedział w końcu, ściągnąwszy brwi nad niesympatycznymi, głęboko osadzonymi oczami. – Wydaje mi się, że powinieneś wrócić do Akademii i… A jednak nie zachował się przezornie. Morgan wstał jednym żwawym ruchem, emanując autorytetem. – Czy dobrze słyszę, lordzie Hahren? Właśnie mi się pan sprzeciwił? – Radny Danfeyu… – Hahren z trudem przełknął ślinę i zebrał się w sobie. – Nie. Oczywiście, że nie. Przepraszam, jeśli odniosłeś takie wrażenie. Po prostu… – Wierz mi, Hahren, że dobrze wiem, co znaczy takie „po prostu” – powiedział, dając wyraz swej złości. – Po prostu płaszczysz się tylko po to, by wkraść się w łaski Nevina Jordane’a. Hahren otworzył i zamknął usta. Znów spazmatycznie przełknął ślinę. – Nie rozumiesz? Stwierdzenie, że zarzuty zostały zmyślone, jest równoznaczne z podważeniem wiarygodności lorda Jordane’a. To zaś mag o nieskazitelnym rodowodzie i pozycji społecznej,
natomiast ona… – Jest wykładowcą w Akademii, a to, jak zapewne wiesz, całkowicie przyćmiewa jej status społeczny. – Morgan powoli usiadł, by pozwolić rozmówcy przetrawić to upomnienie. – Fakt, że nie należy do elity, nie jest żadnym przestępstwem. Wiesz za to, jakie przestępstwo popełniła? Voln Hahren pokręcił głową. – Nie mam pojęcia. – W takim razie cię oświecę. Bellamie Ranowen jest winna przedkładania uczciwości ponad podlizywanie się, w przeciwieństwie do każdego innego wykładowcy w Akademii, którego spotkała wątpliwa przyjemność nauczania Tinette Jordane. – Radny Danfeyu. – Oblicze Hahrena pobladło. – Obawiam się, że nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć. Ależ rozumiesz. – Lordzie Hahren, córka Jordane’a radzi sobie z magią na poziomie najwyżej podstawowym. Z pewnością nie jest to biegłość, której oczekujemy od osoby pochodzącej z elitarnego rodu stojącego wysoko w hierarchii. Hahren pozwolił sobie spojrzeć na niego wybałuszonymi oczami. – Co to ma znaczyć? – To znaczy, że córka Jordane’a jest ograniczona! Jest kaleką! – Ty bełkoczący głupcze. – To znaczy, iż celowo, że tak to ujmę, podkoloryzowano jej osiągnięcia w nauce. – Bo nazwanie rzeczy po imieniu, czyli jawnym oszustwem, pewnie przyprawiłoby cię o drgawki. – Sprawa wyszła na jaw tylko dlatego, że Bellamie Ranowen, w przeciwieństwie do kolegów po fachu, nie zamierza zaniżać swoich standardów. Hahren wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować. – Radny Danfeyu, nie możesz powtórzyć tego lordowi Jordane’owi! – Dlaczego? – Bo… bo… – Hahren zaczął się niezrozumiale jąkać. – To jeden z najhojniejszych dobroczyńców Akademii. – Wiem – odparł Morgan z szyderczym uśmiechem. – I teraz doskonale rozumiem dlaczego. Myśli, że jeśli potrząśnie kiesą, kupi córce akademickie wykształcenie. Skarga wniesiona przeciwko
Bellamie Ranowen to podłe oszczerstwo mające odwrócić uwagę od jego bezużytecznego dziecka. Jeżeli wszyscy dowiedzą się, że ta dziewczyna jest ograniczona, nie znajdzie męża w żadnej z Założycielskich Rodzin. Nazwisko Jordane’ów zostanie skalane na wiele pokoleń. – Nie masz na to wszystko dowodów – mruknął Hahren, drżącymi palcami gładząc mizerne włosy. – Wygłaszanie zaś takich śmiałych oskarżeń poza tą komnatą… Morgan uśmiechnął się. – Nie widzę potrzeby publicznego upokarzania Jordane’ów, pod warunkiem że nikt nie będzie się wtrącał w moje decyzje w tej sprawie. – To znaczy? – To znaczy, że wie o tym pełnomocnik Lowyn… i ty. Koniec z dalszym pozłacaniem zwiędniętej lilii Tinette Jordane. Bellamie Ranowen jest tylko jedną z osób nauczających tę dziewczynę. Pozostali zostaną na osobności poinformowani, że mają oceniać ją adekwatnie do jej umiejętności i nie robić z tego przedstawienia. W przeciwnym razie zostaną wezwani przez Radę i będą musieli odpowiedzieć na wiele niewygodnych pytań. – Rozumiem – odparł Hahren anemicznie. Na jego skroni zalśnił pot. – I sądzisz, że lord Jordane temu przyklaśnie? Morgan spojrzał na Hahrena z marsową miną. Czuł odrazę do tego człowieka. Gdzie podziało się jego oburzenie w imieniu Akademii? Gdzie niesmak wywołany rodowym egoizmem Nevina Jordane’a? Pospolite pochodzenie Bellamie Ranowen było za to nieszkodliwe. Jordane miał zamiar podrzucić swoje obrzydliwe dziecko niczego niepodejrzewającym dorańskim młodzieńcom, przekupstwami zdobywał poparcie porządnych magów, podważał szlachetną reputację Akademii… Czyżby dla Volna Hahrena było to kompletnie bez znaczenia? Ten człowiek nie powinien zajmować swojego stanowiska. Kiedy opadnie kurz po sprawie Jordane’a, dopilnuję, żeby został usunięty. – Myślę, że lord Jordane jest na tyle mądry, by jak najbardziej ograniczyć straty – odparł łagodnie Morgan. Nie zamierzał wyjawiać Hahrenowi prawdziwych odczuć. – Póki jeszcze może. Na prawej skroni Hahrena pulsowała żyłka. Pot spływał teraz
strużkami niczym łzy po jego bezbarwnych policzkach. Ten podły tchórz naprawdę wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. – Radny Danfeyu, obawiam się, że nie wyobraża pan sobie, o co pan prosi. – Chyba chciałeś powiedzieć, że nie wyobrażam sobie, jaką cenę poniesiesz za wykonywanie swoich obowiązków. Myślisz, że mnie to obchodzi, lordzie Hahren? – Nie – mruknął Hahren, a na jego wytwornej jedwabnej tunice pojawiła się plama potu. – Wyraźnie widać, że pana to nie obchodzi. – Doskonale – rzekł Morgan i stuknął knykciami w zagracone biurko Hahrena. – Wygląda na to, że się rozumiemy. Proszę zająć się rozwiązaniem tej paskudnej sprawy. Oczekuję, że przed kolejnym oficjalnym posiedzeniem złożysz Radzie raport. Hahren po omacku wyjął z tuniki chusteczkę i otarł twarz. – A co z lordem Arkleyem? Och. W takim razie Hahren wiedział o tym układzie. – Lorda Arkleya możesz zostawić mnie. I bądź spokojny, nikt nie będzie utrudniał ci wykonywania obowiązków. Morgan zostawił Hahrena z wybałuszonymi oczami i wyszedł z komnaty. Kiedy zamknął za sobą drzwi, biegnąc myślami ku Maris Garrick, rozejrzał się pobieżnie po przedsionku – i zmroziło mu krew w żyłach, a jego serce zamarło w piersi. Zapomniał, jak się oddycha. Drobna młoda dziewczyna, mag, ubrana w wyświechtane niebieskie szaty. Złote włosy miała splecione w koronę. Siedziała na krawędzi ławki pod przeciwległą ścianą pomieszczenia, dłonie wcisnęła między kolana, a wzrok utkwiła w kaflach na podłodze. Nigdy wcześniej jej nie widział, a jednak miał wrażenie, że ją zna. Była zatopiona w myślach i nie podnosiła wzroku, może nawet nie zdawała sobie sprawy, że nie jest sama. W ustach mu zaschło, jego dłonie zaczęły się pocić i wręcz pożerał ją wzrokiem. Ta dziewczyna, ta nieznajoma sprawiła, że powietrze zatańczyło na jego mrowiącej skórze. Kim była? Dlaczego podziałała na niego jak grom z jasnego nieba? Nie wiedział. Wiedział tylko, że zamąciła mu w głowie. I to bardzo. Jak żadna kobieta od czasu… od czasu… Zupełnie wytrąciła go z równowagi, ale wycofał się, nim zdążyła
go zauważyć. Miał zjawić się w Opalu. Maris na niego czekała, on zaś nie chciał, by poczuła się przez niego zaniedbana. Na każdym kroku towarzyszyła mu jednak twarz tej dziewczyny. Barl siedziała przed komnatą lorda Hahrena w Salach Wiedzy i czekała, aż ten zaszczyci ją swoją uwagą, choć było jej słabo ze zdenerwowania i czuła się przerażona ponad wszelką miarę. Od niemal pięciu godzin wiedział, że dziewczyna czeka, gdyż przekazała mu tę wiadomość jedna z nieprzychylnie nastawionych do niej magów. Potem kobieta powiedziała: „Usiądź tu. Lord Hahren przyjmie cię, kiedy będzie miał chwilę czasu”. Więc siedziała. I czekała. I starała się nie myśleć o ostatniej rozmowie z Remmiem. Okazało się to jednak niemożliwe. Dyskusja wciąż na nowo toczyła się w jej głowie, niczym mozolnie drepczący w kółko brantoński osioł uwiązany do kamienia młyńskiego. „Co takiego?”, Remmie spytał w osłupieniu, gdy przedstawiła mu swój plan. „Barl, czyś ty postradała zmysły?” Obrzuciła go równie gniewnym spojrzeniem. „Remmie, wiem, że to skandaliczne, ale muszę przynajmniej spróbować. Jeśli tego nie zrobię, Arndel wygra. Nie pozwolę mu odnieść tego zwycięstwa. Cała moja przyszłość wisi na włosku. Jeżeli postawi na swoim, zostanę zatrudniona przy dojeniu krów i nigdy więcej nie będzie mi wolno zajmować się magią”. Ale Remmie nie chciał jej słuchać. „To niedorzeczność. Oczywiście, że znajdziesz inną pracę, w której będziesz się posługiwała magią”. „To nie jest niedorzeczność!”, krzyknęła. „Nie było cię tam, Remmie. Nie widziałeś wyrazu twarzy Arndela ani tego, jak się tym wszystkim napawał”. „No dobrze, był zły. Ale to było dwa dni temu, Barl”. „Dwa dni, dwa tygodnie, dwa miesiące. To nie ma znaczenia!” „Skąd wiesz”, powiedział nieustępliwie. „Wiesz tylko, że Arndel pożałował pochopnego czynu i teraz czeka, aż do niego wrócisz”. Roześmiała się z niedowierzaniem. „Arndel? Naprawdę? I kto tu postradał zmysły? Remmie…” Ale naskoczył na nią. Łagodny Remmie ciskał w nią słowami jak kamieniami.
„Mówię ci, Barl, że jeśli wyruszysz do Elvado i na siłę doprowadzisz do spotkania z tym lordem Hahrenem, z Radą, jeśli spróbujesz… spróbujesz zmusić ich, żeby przyjęli cię do Akademii, pożałujesz tego. Kiedy wreszcie stawisz czoła faktom? Magowie tacy jak my nie ustalają zasad. Masz tylko jedną możliwość. Odczekać kilka dni, by mieć pewność, że Arndel ochłonął, i pójść się z nim spotkać. Bronić swojej sprawy. Albo poprosić lady Grie, żeby cię obroniła. Ceni cię. Na pewno ci pomoże”. Nigdy nie była tak bliska pogardy wobec brata. „Nie zamierzam oddawać własnej przyszłości w niczyje ręce. Jeśli naprawdę myślisz, że mogłabym to zrobić, Remmie, to w ogóle mnie nie znasz”. I właśnie wtedy odszedł. Nie ruszyła za nim. I gdy tego ranka opuściła dom, nie pożegnała się z nim. Otrząsnęła się z ponurych wspomnień, przypomniawszy sobie, gdzie się znajduje, i westchnęła z drżeniem. Dywan pod jej stopami, tkany w wyszukane wzory, rozmazał się, gdy oczy zapiekły ją od łez. Szybko zatrzepotała rzęsami, by je przepędzić. Ale wróciły. Zamrugała raz jeszcze. Po policzku spłynęło jej coś ciepłego i mokrego. Starła to koniuszkami palców, a potem przygryzła dolną wargę. Nie będę płakać. Nie ma mowy. Nie mogła. Jeżeli nie będzie zdecydowana w rozmowie z lordem Hahrenem, przegra, nim zada pierwszy cios. Usłyszała odgłos zbliżających się kroków. Pośpiesznie się wyprostowała, przycisnęła plecy do ściany, swobodnie złożyła dłonie na kolanach i przywołała na twarz wyraz spokojnej obojętności. Chwilę później kobieta, która zostawiła ją w przedsionku, przedefilowała przez otwarte, łukowato sklepione drzwi, podeszła do zamkniętego pokoju Hahrena i zapukała. Minęła kolejna chwila i otworzyła komnatę. Widocznie została poproszona o wejście. Weszła, nie spoglądając za siebie. Drzwi zamknęły się z głuchym odgłosem. Barl usiadła z powrotem i potarła skronie. Wzbierał w nich paskudny ból, czuła jego nadciągające kły i szpony w pulsującej krwi. Ile jeszcze Hahren każe jej czekać? Kolejną godzinę? Może
dwie? Całą noc? No i dobrze. Jeśli będę musiała, poczekam całą noc. Nawet dłużej, jeżeli tak sobie postanowi. Nie zniechęci mnie. Nie opuszczę Elvado, dopóki nie dostanę tego, po co przyszłam. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, a ona gnuśniała razem z nim. Pulsowanie w żyłach i głowie stopniowo robiło się coraz bardziej uciążliwe. I wtedy drzwi komnaty Hahrena otworzyły się i wezwana kobieta wyszła. Tym razem spojrzała na Barl. – Możesz wejść. Barl wstała i wygładziła przód żałośnie pogniecionej tuniki. Kobieta z dezaprobatą zmierzyła ją wzrokiem, pokręciła głową i odeszła. – Zamknąć drzwi – warknął Hahren, wpatrując się z wściekłością w list, który leżał przed nim na biurku. – I nie siadać. Barl zamknęła drzwi, a serce tłukło jej się w piersi. Stanęła dokładnie naprzeciw imponującego biurka. Uniosła głowę, ściągnęła ramiona, a dłonie mocno zacisnęła za plecami. Żadnego mrugania. Żadnych szlochów. Żadnych napadów złości. Musiała zjednać sobie tego człowieka. – Lordzie Hahren… – Pozwoliłem zabrać głos? – Nie, lordzie. – W takim razie proszę trzymać język za zębami. Mówił, nie podnosząc głowy, ale Barl i tak wpatrywała się w wypolerowaną drewnianą podłogę, by nie zauważył oburzenia w jej oczach. W końcu arogancki strach na wróble podniósł wzrok. – No dobrze. Nazywa się pani Barl Lindin. – Zgadza się, lordzie Hahren. Przyszłam, żeby… – Czy wie pani, co to jest? – zapytał, stukając palcami w list, który przed chwilą czytał. – Wie pani, co tu napisano? Zawahała się, po czym pokręciła głową. – Skąd mogłabym wiedzieć, lordzie? – Proszę nie próbować brać mnie pod włos, magu Lindin – warknął. – Nie jestem w nastroju. Lord Hahren był przystojny. Twarz miał szczupłą, o ostrych rysach, ale włosy nieco zmatowiałe, a przy wąskich ustach powstały
głębokie zmarszczki, jakby był zdenerwowany. Jego burzowo szare oczy były osadzone odrobinę za głęboko, a wąski nos między nimi sprawiał wrażenie wydatnego. Nie wyglądał na człowieka wyrozumiałego czy łagodnego. Przypominał kogoś, kto z radością kopnąłby przeciwnika, który i tak upadł już na kolana. W takim razie lepiej, żebym przed nim nie klękała. – To – rzekł Hahren, potrząsając przed nią listem – jest prawie nieskładna tyrada mistrza Arndela na temat pani ostatniej kompromitacji i zwolnienia. To zaś… – Upuścił list i poszukał drugiego, którym także pomachał. – To jest kopia tej tyrady wysłana do Gildii Rzemieślników. Tymczasem oto stoi pani przede mną, bez wątpienia pragnąc dołożyć coś od siebie w tym nużącym chórze. Dlaczego jednak to ja zostałem wciągnięty w wasz małostkowy spór, tego już, niestety, nie pojmuję. Zatem Arndelowi nie wystarczyło samo wyrzucenie jej z warsztatu. Pobiegł z żalami do najpotężniejszego maga, jakiego znał, licząc, że jeszcze bardziej jej zaszkodzi. Poczuła ukłucie nienawiści tak gwałtowne i piekące, że niemal zaparło jej dech w piersi. – Nie ma żadnego sporu, lordzie. Mistrza Arndela i mnie nie łączą już żadne sprawy. Jestem tu, by porozmawiać o przyjęciu mnie do Akademii. Hahren szeroko otworzył oczy i odchylił się w zdobionym, obitym tkaniną krześle. – Chyba cierpi pani na pomieszanie zmysłów, magu Lindin. Już pani o to prosiła i otrzymała pani odpowiedź. Teraz proszę wyjść. Nie mam dla pani więcej czasu. Wyjść? W głowie pulsowało jej nieznośnie, widziała wszystko jak przez czerwonawą mgłę, a wszelkie postanowienia o opanowaniu i rozsądku prysły. Skoczyła ku Hahrenowi i gwałtownym ruchem ręki zmiotła z biurka jego dokumenty, kałamarz, atrament i lampę świecącą magicznym ogniem. – W takim razie może znajdzie pan czas, lordzie! – krzyknęła. – Może i nie należę do elity, ale mam olbrzymi talent i weźmie pan to pod uwagę! Albo zapisze się pan na kartach historii jako największy głupiec, jaki kiedykolwiek stąpał po tym świecie!
Rozdział XIII
Mój drogi, jesteś dzisiaj zupełnie nieobecny – powiedziała Maris Garrick, zanurzając łyżkę w zupie. – Jeżeli coś cię trapi, to może chciałbyś o tym porozmawiać? – Jej starannie umalowane usta wygięły się w uśmiechu. – Chyba już poznałeś mnie na tyle, by wiedzieć, że potrafię słuchać. Morgan opornie powrócił do teraźniejszości, choć z trudem ukrył wysiłek, który w to włożył i który wzburzył go niemal tak jak dziewczyna w przedsionku Hahrena. Maris wyglądała olśniewająco, miała na sobie połyskujący strój z czystego jedwabiu w kolorze brzoskwini, bogato zdobiony złotą nicią i kryształowymi koralikami. Suknia była odrobinę za mocno wycięta, prowokacyjnie podkreślała zachęcające piersi, uwypuklone ponad linią dekoltu przypominającego muszlę, o obszytej kryształkami krawędzi. Ta Garrickówna niezwykle zręcznie zastawia sidła. Gdybym był smarkaczem, wpadłbym w nie bez chwili namysłu. Ale nie był smarkaczem. Nigdy nie zachowywał się jak smarkacz. W dniu zaś, w którym Venette zaprosiła go na kolację, jego podejrzenia się potwierdziły. Maris Garrick była młoda, lecz wcale nie niewinna. Przeniósł spojrzenie na kobietę siedzącą samotnie przy stoliku obok. Była to towarzyszka Maris, jej milczący cień. Choć Garrickowie bardzo chcieli, by ich córka dobrze wyszła za mąż, zachowywali rozsądek. A może wiedzą, że dziewczyna nie przejmuje się przyzwoitością tak, jak powinna w tym młodym wieku. – Morganie? Maris wpatrywała się w niego, lekko marszcząc gładkie czoło. Miała niezwykle bladą, niemal przezroczystą cerę. Naprawdę piękną. Cała była piękna. Ale nie tak, jak dziewczyna, która czekała na spotkanie z Hahrenem. Z wielkim trudem ponownie przepędził sprzed oczu widok jej
twarzy. Zdobył się na skruszony uśmiech. – Wybacz mi. Myśli zaprząta mi pewna sprawa związana z Radą. Z pewnością rozumiesz, że nie mogę powiedzieć więcej. – Oczywiście – odparła Maris i wzięła do ust kolejną łyżkę zupy. – Doskonale rozumiem. Ale czy rzeczywiście rozumiała? W jej lśniących oczach pojawił się cień niezadowolenia. Przynajmniej tak się Morganowi wydawało. Na co w takim razie liczyła Maris Garrick? Że będzie mówił jej o swoich dyskretnych obowiązkach w Radzie? Że poślubienie Morgana Danfeya zapewniłoby rodowi Garricków pewien pośredni wpływ na Radę? Może nawet władzę? Jeżeli tak, moja droga, to jesteś w wielkim błędzie. W Opalu było jak zwykle tłoczno, ciepłe powietrze rozświetlały świece z wosku pszczelego z Brantone, będące rustykalną nowinką. Ich słodki zapach mieszał się z aromatami pysznego jedzenia. W galerii nad częścią jadalną muzycy zabawiali gości łagodną, szlachetną muzyką. Opal był oazą luksusowego szlachectwa, gdzie magowie niezwykle uzdolnieni w sztuce kulinarnej trudzili się nad przygotowaniem wystawnych posiłków, które zadowoliłyby wybredne podniebienia zamożnych gości. Morgan stracił apetyt i wpatrywał się w przystawkę – delikatną polędwicę z królika nadziewaną suszonymi śliwkami i owiniętą słoniną. Choćby starał się z całych sił, nie mógł przestać myśleć o dziewczynie z przedsionka Hahrena. Była zatroskana, choć dobrze się maskowała. Co sprowadza ją do Elvado? Miała na sobie lniany strój. W takim razie jest albo pospolitego pochodzenia, albo stoi bardzo nisko w elitarnej hierarchii. Jednak ma w sobie taką moc, jakby w jej żyłach płynęła krew najwybitniejszych Założycielskich Rodzin. To dlatego miałem ciarki. Moc ciągnęła do mocy. Niech to! Kim była ta dziewczyna? – Mój drogi, muszę cię o coś zapytać – odezwała się Maris, odłożywszy łyżkę. Znowu przerwała mu rozmyślania. – Jeśli mogę. Jedząc, pochlapała zupą nieskazitelnie biały obrus. Jak prostaczka. Jak miałby zaprosić ją do rezydencji Danfeyów, skoro nie potrafiła utrzymać zupy na łyżce? – Oczywiście – powiedział, skrywając poirytowanie pod maską
uprzejmości. – Nie musisz prosić o pozwolenie. Maris roześmiała się. Rozdrażnił go ten odgłos. – Jak zapewne wiesz, mimo ugruntowanej pozycji rodu Garricków w Elvado nasza rezydencja wciąż stoi wśród zieleni w pięknym Dystrykcie Piątym. Rodzice chcieliby urządzić przyjęcie w przyszłym tygodniu i byliby zaszczyceni, gdybyś zechciał przyjąć zaproszenie. Przyjęcie? Czyżby poprzez tę sztuczkę zamierzali zabezpieczyć swój interes? Czyżby lord Parnel Garrick chciał wkraść się w łaski przyszłego zięcia? W łaski członka Rady? Niezbyt subtelne posunięcie. Godne myśliwego, który paradnie dmie w róg, błądząc po lesie w poszukiwaniu lisa. Ale on nie zamierzał być lisem. Mógł udawać zwierzynę łowną, ale to on był tu myśliwym. Schwyta Maris Garrick w swoim czasie i zatrzyma na własnych warunkach. O ile zechcę. Bo jeszcze o tym nie zdecydowałem. – Przyjęcie to doskonały pomysł – powiedział tonem, który miał brzmieć szczerze. – Niestety nie chciałbym oddalać się od domu na tak dużą odległość. Chodzi o lorda Danfeya, na pewno rozumiesz. Stan jego zdrowia jest bardzo niepewny. – Och – westchnęła Maris i niepomna spojrzenia towarzyszki sięgnęła ponad stołem i położyła dłoń na ramieniu Morgana. Jej nadgarstek zdobiła złota bransoleta wysadzana rubinami. Ordynarna i chełpliwa. Luzena nigdy nie założyłaby czegoś takiego. – Oczywiście. Martwisz się o niego. Nic dziwnego, że nie dopisuje ci dziś apetyt. Skoro mu o tym przypomniała, spojrzał na pełny talerz. Jeżeli nie zje choć odrobiny tego królika, wieść o tym dotrze do kuchni i wywoła konsternację. Co więcej, pozostali klienci Opalu też to zauważą. Był tu znanym gościem i łakomie odnotowywano każdy jego uśmiech, przełknięty kęs czy westchnienie. Gdyby swym zachowaniem choćby zasugerował niezadowolenie, ludzie natychmiast wzięliby go na języki i plotkowaliby do upadłego. „Słyszeliście? Radny Danfey wzgardził posiłkiem w Opalu. Ciekawe, czy to z powodu jakichś magicznych problemów w restauracji?” A to byłoby nieuczciwe wobec Harlima Seffleya, właściciela Opalu
i zasłużonego maga. Jego lokal nie mógł ponieść kary za roztargnienie radnego Danfeya. Morgan wziął do rąk nóż i widelec i pokręcił głową. – Nie dopisuje? Ależ skąd, Maris. Jestem po prostu rozkojarzony. Wydęła usta. – Mam nadzieję, że choć odrobinę także z mojego powodu, a nie tylko przez obowiązki radnego! Nawet nie wspomniała o jego ojcu. Ale przecież Greve Danfey stanowił dla niej tylko przeszkodę. – Oczywiście – powiedział, zmuszając się do kolejnego uśmiechu. – Moja droga, nie powinnaś mieć co do tego najmniejszych wątpliwości ani obawiać się, że tego rodzaju roztargnienie jest mi niemiłe. Usłyszawszy ten komplement, Maris zaczęła się wdzięczyć, Morgan zaś z ulgą mógł zająć się królikiem ze śliwkami i słoniną. Luzena ani razu nie wdzięczyła się w swym stanowczo za krótkim życiu. Nie wyobrażał też sobie, że młoda dziewczyna z przedsionka Hahrena mogłaby się tak zachować. O nie. W jej drobnej twarzy kryła się zbyt wielka siła. Kim była? Kim ona była? – Może – odezwała się Maris, smukłymi palcami pieszcząc nóżkę kieliszka z winem – lord Danfey chciałby do nas dołączyć? W trakcie przyjęcia. Tak się składa, że kuzyn mojej matki jest wybitnym zielarzem. Na pewno… – Maris – przerwał jej Morgan i opuścił dłoń. Choćby bardzo się starał, tym razem nie potrafił zdobyć się na uśmiech. – To miłe, ale nie mogę skorzystać z tej propozycji. Ojciec dochodzi do siebie znacznie wolniej, niżbym sobie tego życzył. Tak daleka podróż w połączeniu z ekscytacjami towarzyskimi… obawiam się, że to nie wchodzi w grę. Ale przekaż rodzicom podziękowania za zaproszenie. – Zaproszenie wyszło ode mnie, Morganie. – W jej figlarnym tonie pojawiła się ostrzejsza nuta. – Jeśli zaś chodzi o twego szanownego ojca, to może należałoby mu pozwolić, by sam je przyjął bądź odrzucił. Tym razem posunęła się znacznie za daleko. Miał już zwięzłe upomnienie na końcu języka. Lecz wypowiedzenie go na głos byłoby nierozsądne. Gdziekolwiek się znajdował, natrafiał
na przeszkody. – Oczywiście, Maris – odparł łagodnie, a słodko-wytrawny królik nagle zasmakował goryczą. – Na pewno wspomnę mu o tym jutro rano. Przepraszam, jeżeli zachowałem się niewdzięcznie. Znając stan zdrowia ojca oraz zdanie zielarza Ranmera tak bacznie strzegącego wątłej kondycji pacjenta, po prostu z wyprzedzeniem wypowiedziałem jego najbardziej prawdopodobne zdanie na ten temat. Zdanie, które ze względu na ojca muszę uszanować. – Morganie… – Maris zatrzepotała rzęsami. – Twoja wynikająca z miłości lojalność zapiera mi dech w piersi. Znowu zaczęła się wdzięczyć. Morgan był zniesmaczony. Uśmiechnęła się, licząc na komplement z jego strony. Gdyby ją rozczarował, gdyby ją teraz odtrącił, mogłaby wymknąć mu się z rąk. Ale prawda była taka, że jej nie chciał… a jednocześnie nie chciał jej stracić. Ujął jej lewą dłoń, obrócił i zaczął pieścić wewnętrzną część nadgarstka. Koniuszkami palców wyczuwał przyśpieszony puls pod jej ciepłą skórą. – Wydaje mi się, Maris, że znam jeszcze kilka metod, by zabrakło ci tchu w piersi. – Morganie! – Z udawanym zdumieniem cofnęła dłoń, lecz policzki płonęły jej z zadowolenia. Dyskretnym gestem dała do zrozumienia zaniepokojonej towarzyszce, by nie ruszała się z miejsca. – Jesteś niezwykle śmiały. Ty zaś, moja pani, jesteś niezwykłą hipokrytką. Och, Luzeno. Ona jest taka małostkowa. Taka marna i oczywista. Jak miałbym dać się przy niej uwięzić… po tym jak miałem ciebie? Okazało się, że ukrycie tego odczucia jest prawie niemożliwe. Maris po raz kolejny wydęła usta. – W takim razie, skoro nie możesz wziąć udziału w przyjęciu, musimy wymyślić coś innego. Tak ciężko pracujesz, Morganie. Powinieneś o siebie zadbać, a jeśli tego nie zrobisz, przyjaciele muszą działać za ciebie. Przyjaciele? Maris nie była jego przyjaciółką. Jego przyjaciółką była Luzena. Czy byłby w stanie choćby wyobrazić sobie taką przyjaźń z Maris Garrick?
Być może. Nie wiem. Jeżeli jednak miałbym to zrobić, musiałbym znaleźć na to sposób. Sama myśl o spędzeniu życia z kobietą, której ani nie lubię, ani nie szanuję, mrozi mi krew w żyłach. Ojcze, ojcze… o coś ty mnie poprosił! Maris wciąż mu się przyglądała, zupełnie jak kot czekający, aż dostanie trochę śmietany. Obdarzył ją kolejnym z trudem wywalczonym uśmiechem. – Panno Garrick, czy pani planuje mnie rozpieszczać? Znów te trzepoczące rzęsy. – Jakżeby inaczej! W zasadzie… Od jej kokieterii ocalił go powrót kelnera. – Proszę o wybaczenie, lordzie Danfey – wyszeptał mężczyzna, nisko się ukłoniwszy – ale przyszła pilna wiadomość do pana. Zaschło mu w ustach. Świadomy kiepsko skrywanej urazy Maris, wziął do rąk złożoną kartkę. – Dziękuję. – Czy coś się stało? – spytała. – Proszę, nie mów, że musisz iść! – Przykro mi – odparł oszołomiony, spojrzawszy przelotnie na zwięzłą wiadomość: „Wróć do komnaty Rady. V.” – Wolny czas członka Rady nigdy nie należy wyłącznie do niego. Ale ty powinnaś tu zostać, Maris. Nie widzę powodu, dla którego chociaż ty nie miałabyś nacieszyć się do końca tym posiłkiem. Widział, że chciała się poskarżyć, ale bardziej pragnęła zostać panią Danfey. Westchnęła więc i obdarzyła go wyrozumiałym uśmiechem. – Pewnie będę musiała przywyknąć do takich niespodzianek. Może moglibyśmy powtórzyć ten wieczór w tym tygodniu? Odsunął krzesło i wstał. – Być może. Miejmy nadzieję, że się uda. – Ujął jej dłoń i ucałował. Jej skóra pachniała perfumami. – Niezmiernie mi przykro. Z prawdziwą niecierpliwością czekałem na to spotkanie. Uśmiechnęła się raz jeszcze i przez chwilę wyglądała naprawdę szczerze i uroczo. Jak niewinna, młoda i zawiedziona dziewczyna, a nie wdzięcząca się, wyrachowana kobieta polująca na lorda. Może gdyby był pewny, że to taką Maris Garrick miałby poślubić… – Dobrej nocy, Morganie – powiedziała łagodnym tonem. – Oby sprawa, w której wezwano cię do komnat Rady, została rozwiązana
szybko i po twojej myśli. Morgan skinieniem głowy wezwał kelnera. – Proszę zadbać o mojego gościa i jej towarzyszkę. Podać im wszystko, czego sobie zażyczą. I proszę przekazać Harlimowi, że jutro ureguluję należność. Mężczyzna ukłonił się. – Oczywiście, panie Danfey. Dobranoc panu. Kiedy wreszcie znalazł się na ulicy, potrzebował chwili, by dojść do siebie. Przez jeden przerażający moment, nim otrzymał wiadomość od Varena, myślał, że wzywa go Rumm. Myślał, że… Ze złością pokręcił głową. Muszę przestać przejmować się na zapas. I tak niedługo czekają mnie zmartwienia. Potem odetchnął chłodnym, nocnym powietrzem, zacisnął palce aż do bólu na swoim medalionie, na wizerunku Luzeny, i żwawym krokiem ruszył ku Salom Wiedzy. Kiedy w komnacie Rady zobaczył Volna Hahrena, niemal się potknął. To po to został wezwany? Z powodu bzdurnych kłopotów z bezużyteczną córką lorda Jordane’a? Jeżeli Hahren ośmielił się złożyć na mnie skargę, dopilnuję, by pożałował tego dnia. – Przepraszam, lordzie Varen – powiedział, obrzucając Hahrena piorunującym spojrzeniem. – Wyraźnie wyjaśniłem lordowi Hahrenowi, że będę informował Radę o rozwoju sytuacji związanej z problemem Nevina Jordane’a. Jeżeli lord… – Lord niczego nie zrobił – zwięźle odparł Varen, jak gdyby człowiek, o którym mówił, nie stał pośród nich. – Nie wiemy, w jakiej sprawie przyszedł. Czekaliśmy na ciebie. Venette przewróciła oczami, słysząc tę drażliwość w głosie Varena, a Sallis Arkley odchrząknął. – Skoro jednak poruszyłeś ten temat, Morganie, to co… Gdyby Morgan się uśmiechnął, narobiłby sobie kłopotu. Jego oblicze pozostało niewzruszone. – W skrócie? Bellamie Ranowen jest niewinna. Wina leży po stronie córki Jordane’a. Dziewczyna jest zuchwała, a do tego brak jej zdolności i nie zasługuje na miejsce w Akademii. Pełnomocnik Lowyn i obecny tu lord Hahren dokładniej badają tę sprawę. Wkrótce przedstawię Radzie szczegółowy raport.
Varen z niezadowoleniem poruszył złożonymi palcami. – Jesteś o tym przekonany, Morganie? Nie ma możliwości, że się mylisz? – Nie, lordzie – odpowiedział, zajmując miejsce przy stole. – Jestem jednak pewien, że możemy uniknąć głośnego skandalu. – Byłoby to wskazane – rzekł Varen oschle. Spojrzał na Sallisa. – Nie chcę, by ta sprawa wyszła poza tę komnatę. Jeżeli Jordane będzie naciskał, Sallisie, oczekuję, że pokażesz mu, gdzie jest jego miejsce. Sallis był wstrząśnięty. Siedząca obok niego Shari Frieden przysunęła dłoń do jego dłoni. – Oczywiście – przytaknął ulegle. – Przyznaję jednak, że trudno mi się pogodzić z wnioskami Morgana. – Bez wątpienia, Sallisie – odparł Varen zdawkowo. – Ale się pogodzisz. Chyba że pragnąłbyś udowodnić, iż zmyślił to wszystko powodowany złośliwością? Sallis Arkley niczego nie pragnął bardziej, ale nawet on nie posunąłby się tak daleko. – Oczywiście, że nie – wyszeptał. – Doskonale – rzekł Varen i uderzył dłońmi w stół. – Hahrenie, ty także zachowasz dyskrecję. Czy wyraziłem się jasno? I przestrzeżesz o tym pełnomocnika Lowyna, choć podejrzewam, że już zasznurował usta. Czy mogę uznać, że skończyliśmy? – Obawiam się, że nie, lordzie Varen. Przykro mi, że pana wezwałem, ale w moim odczuciu było to konieczne. – Miejmy nadzieję, że te odczucia cię nie zwiodły – powiedziała Venette. – Bo ja, na przykład, wolałabym nie wracać tu bez potrzeby. – Ja również – dodał Sallis z nachmurzoną miną. – Jeżeli okaże się, że mogłeś zaczekać z tym do jutra, Hahrenie, będziesz miał czego żałować. Rada Magów to nie pies, na którego można gwizdać, kiedy przyjdzie ochota. Jąkając się, Hahren zaczął przesadnie przepraszać, Morgan zaś dostrzegł siniaka pod jego lewym okiem, a pod nosem – rzeczywiście! – było widać zaschniętą krew. Nie było ich tam jeszcze, gdy wychodził od Hahrena przed kolacją z Maris. Czyżby to sprawka dziewczyny z przedsionka? Nie, to na pewno nie
ona. Serce podskoczyło mu w piersi na jej wspomnienie. – Wystarczy, Hahrenie – rzekł lord Varen, spoglądając ze zniecierpliwieniem na Sallisa Arkleya. – Zapewniam cię, że wiemy, iż potrafisz odróżnić sprawy istotne od nieważnych. Sallis skrzyżował ręce, oburzony tym subtelnym upomnieniem. – Tak, lordzie Varen – rzekł Hahren, lecz przy tym nierozsądnie pozwolił sobie okazać triumfalną minę. – Lordzie, mam… mamy… pewien problem, którym moim zdaniem powinna zająć się Rada. Być może pamiętają państwo, że kilka tygodni temu przekazałem Radzie wniosek o przyjęcie do Akademii pewnego maga. Barl Lindin. – Mgliście – powiedziała Venette, nie czekając na odpowiedź Varena. Tylko jej taka impertynencja mogła ujść na sucho. – Jakaś nic nieznacząca dziewczyna z odległego dystryktu? Policzki Hahrena poczerwieniały, przez co siniak się uwydatnił. – Z jedenastego. Ale ta dziewczyna nie jest nikim, pani. Okazuje się, że to awanturnica. Przestrzegał mnie przed nią pewien rzemieślnik, który niedawno zwolnił ją za nikczemność, oraz sama Gildia Rzemieślników. – Doprawdy? – odezwała się Shari Frieden, wykrzywiając usta z niesmakiem. – Hahrenie, wyglądasz na nieco poturbowanego. Chcesz powiedzieć, że mag Lindin cię zaatakowała? Za pomocą magii? I nie byłeś w stanie się obronić? W obliczu upokorzenia i wściekłości Hahren zaczął pochrząkiwać i pokiwał głową. – Pojawiła się bez uprzedzenia i zażądała spotkania. Pomyślałem, że najlepiej będzie rozstrzygnąć tę sprawę raz na zawsze, dlatego poświęciłem jej kilka minut. Kiedy nie usłyszała ode mnie tego, co chciała, straciła nad sobą panowanie. Gdy zaś próbowałem pozbyć się jej ze swojego gabinetu… – Zaatakowała cię? – Lord Varen pochylił się i zabębnił palcami o stół. – Hahrenie, to naprawdę poważne oskarżenie. – Mówiąc, że próbowałeś się jej pozbyć, chcesz powiedzieć, że jej dotknąłeś? – wtrącił Morgan, nim Hahren zdążył odpowiedzieć. Aż się prosił o naganę, lecz nie dbał o to. W oczach Hahrena zabłysła furia.
– Powinna była wyjść, gdy jej kazałem! Stała w moim gabinecie i mnie zlekceważyła! – Zatem jej dotknąłeś. W takim razie zaatakowałeś jako pierwszy. – Magu Danfey, niczego takiego nie zrobiłem! – warknął Hahren. – Poinformowałem ją, że nie przysługuje jej dyspensa i że decyzja Akademii była ostateczna, a następnie kazałem jej wyjść. Ona zaś wpadła w szał, zamiast mnie posłuchać! Oznajmiła, że nigdzie nie pójdzie, dopóki nie będzie mogła porozmawiać z Radą Magów. Powiedziałem, że to nie wchodzi w grę. Wówczas nazwała mnie przygłupem. Venette zdusiła chichot. – Rzeczywiście. Cóż za niezwykła prowokacja. – Następnie, gdy kolejny raz kazałem jej wyjść, a ona wciąż odmawiała, chwyciłem ją za ramię. Tylko za ramię i to nie mocno. Nie było w tym ani krzty przemocy. I żadnej magii. Próbowałem ją tylko wyprowadzić z pomieszczenia. – Sprzeciwiła się? – zapytała Venette. – Sprzeciwiła? – Pierś Hahrena zafalowała. – Lady Martain, ona cisnęła mną w drugi koniec mojej własnej komnaty za pomocą zaklęcia odrzucającego! Morgan odchylił się na oparcie krzesła. – Bo ją zaatakowałeś. – Ile razy mam powtarzać? – Hahren niemal się opluł. – Niczego takiego nie zrobiłem! – Mógłbyś nam wyjaśnić, z jakiego powodu bronisz tej pospolitej parweniuszki, Morganie? – zapytał Sallis Arkley. – Moim zdaniem powinieneś być wzburzony tą zuchwałością. To prawda. Powinien. Ale był jedynie w stanie stłumić uśmiech, który mógłby zrujnować jego karierę w Radzie. Ta pospolita dziewczyna, ta Barl Lindin o pięknych, wyrazistych rysach, ubrana w lnianą tunikę i emanująca obietnicą mocy, miała czelność w samych Salach Wiedzy przeciwstawić się lordowi Volnowi Hahrenowi. Cóż za niezwykła młoda kobieta. – Niczego i nikogo nie bronię, lordzie Arkley. Zwyczajnie sugeruję, że powinniśmy dać dziewczynie szansę, by się wytłumaczyła.
– Naprawdę, Morganie? – Venette przyjrzała mu się uważnie. – Jakich to wyjaśnień jeszcze potrzebujemy? Ta Barl Lindin posłużyła się magią przeciwko urzędnikowi powołanemu przez Radę, który zwyczajnie wykonywał swoje obowiązki. Może był nieco szorstki, ale to nie ma znaczenia. Rzecz w tym… – Ja natomiast uważam, lady Martain, iż rzecz w tym, że mogła poczuć się zagrożona – powiedział, wytrzymując nieprzychylne spojrzenie Venette. – Mielibyśmy ukarać ją za to, że się wystraszyła? To surowe, nawet jak na panią. Lord Varen uniósł dłoń, uprzedzając gwałtowną odpowiedź Venette. – Hahrenie, gdzie jest teraz mag Lindin? – Za drzwiami, lordzie – rzekł Hahren, wskazując podbródkiem w tamtą stronę. – Pod strażą. Może pan z nią zrobić, co się panu podoba. – Cóż tu się może podobać – narzekała Shari. – Mam migrenę. Chcę do łóżka. – Wprowadzić ją – rzekł Varen, ignorując słowa Shari. – Zdecydujemy, jakie konsekwencje powinna ponieść za narobienie tego rabanu. Hahren z zadowoleniem wycofał się do drzwi, uchylił je i gestem porozumiał się z kimś w przedsionku. Chwilę później dziewczyna przekroczyła próg w towarzystwie dwojga magów, którzy pełnili służbę w Salach Wiedzy. Miała intensywne rumieńce, a jej tunika była pognieciona. W jasnoniebieskich oczach lśniły iskry buntu. Morgan nie wychylał się, dojmująco świadom bystrości i podejrzliwości Venette oraz wrogości ze strony Shari Frieden i Sallisa Arkleya. A potem spojrzenie niebieskich oczu Barl Lindin padło na niego… i dziewczyna się zachwiała. To zaskoczenie na jego widok było zdumiewające. Ona to czuje tak samo jak ja. Co to znaczy? Wiedział, jak chciałby to zinterpretować, tak samo jak wiedział, że to nierealne. Była pospolitym magiem i postawiono ją przed obliczem Rady pod niezwykle poważnym zarzutem. Ale jak mógł o tym nie pomyśleć? Choć jej uroda wzburzyła w nim krew, jej zapierająca dech w piersi moc wznieciła płomień w jego sercu.
– Proszę, proszę – powiedziała Venette półgłosem. – Może i jest nikim, ale predyspozycji ma aż w nadmiarze. Wyglądało na to, że pozostali także to wyczuwali. Varen, który nigdy się nie garbił, jakimś cudem siedział jeszcze mocniej wyprostowany. – Może pan nas zostawić, lordzie Hahren. Proszę zabrać ze sobą dyżurnych. Mogą zaczekać na zewnątrz. Hahren zawahał się nieco dłużej, niż wypadało, po czym skinął głową. W jego oczach płonęło rozczarowanie. Bardzo chciał zobaczyć, jak dziewczyna ponosi karę. – Do widzenia, lordzie. Do widzenia państwu – mruknął i opuścił komnatę, a magowie dyżurni posłusznie ruszyli za nim. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, Varen zabębnił palcami o stół. – No dobrze, magu Lindin. Proszę udzielić nam wyjaśnień. – Ma to jakikolwiek sens? – spytała dziewczyna. Stała z wojowniczo uniesioną głową. – Na pewno wszyscy już i tak zdecydowali, że jestem winna. – Doradzałbym ostrożność, magu Lindin – warknął Sallis. – Znalazła się pani w nie lada tarapatach. Policzki dziewczyny nieco bardziej się zaczerwieniły. – Co powiedział państwu lord Hahren? – Nie interesuje nas jego wersja wydarzeń – powiedziała Venette. – Chcemy usłyszeć, co pani ma do powiedzenia. – Wcześniej nie chcieliście – stwierdziła dziewczyna. Pod buntowniczą maską skrywała strach. – Wcześniej zostałam odprawiona i nie dano mi szansy na udowodnienie, że jestem warta miejsca w Akademii. Dudnienie palców Varena przybrało na sile, a potem uderzył w stół. – Wystarczy tych póz, magu Lindin. Nie robi to na nas wrażenia. Barl Lindin wbiła wzrok w podłogę. Morgan przyglądał jej się uważnie i odniósł wrażenie, że usilnie stara się na niego nie patrzeć. I jakby ten wysiłek wiele ją kosztował. Pamiętał, że ma u boku niezwykle spostrzegawczą Venette, dlatego całym wysiłkiem woli okazywał wobec dziewczyny jedynie obojętność. – Przepraszam, lordzie Varen – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Nie chciałam nikogo obrazić.
Venette prychnęła. – Jednak się udało. Być może celowo chcesz zrobić na nas złe wrażenie? Dziewczyna wyprostowała się jak rażona gromem. – Ależ nie! – W takim razie chcemy usłyszeć, co się stało. – Lord Hahren próbował mnie dotknąć. Bałam się. Więc zaatakowałam. – Za pomocą magii – dodała niewzruszona Shari. – Nawet wieśniaczka z Dystryktu Jedenastego wie, że to przestępstwo. – Nie doszłoby do tego, gdyby nie próbował mnie chwycić! – Nie doszłoby do tego – chłodno podjął Varen – gdyby przyjęła pani do wiadomości odmowną odpowiedź. A to był niezaprzeczalny fakt. Mina dziewczyny była równoznaczna z przyznaniem się do winy. Venette od niechcenia wygładziła fałdę na bladofioletowym jedwabnym rękawie. – Dlaczego zatem pani jej nie przyjęła? Dziewczyna znów się zarumieniła. – Bo nie zgadzam się z założeniem, że tylko magom pochodzącym z Założycielskich Rodzin należą się miejsca w Akademii. – Magu Lindin, nie interesują nas pani poglądy – obcesowo rzucił zniecierpliwiony Varen. – Nie znalazła się pani tutaj, ponieważ pragniemy ich wysłuchać. Wiemy, że została pani zwolniona z pracy. – Niedawno odeszłam z warsztatu mistrza Arndela – powiedziała nieufnie. – To prawda. – Proszę przestać kłamać! – odezwał się Sallis. – Została pani zwolniona. – Niesłusznie! Zapobiegłam straszliwemu wypadkowi, lordzie, i ocaliłam pracownię. Ale mag, który był temu winien, skłamał. Arndel uwierzył na słowo jemu, bo mnie nie lubi. Mówiła prawdę. Wszyscy to widzieli. Zamiast jednak wyrazić odrobinę współczucia, Varen pokręcił głową. – Wygląda na to, że na każdym kroku stwarza pani problemy. Zdaje się, że jest pani magiem, który musi nauczyć się, gdzie jest jego miejsce.
– Moje miejsce jest w Akademii – oznajmiła dziewczyna, lecz już bez nuty arogancji w głosie. Powiedziała to niemal błagalnym tonem. – Patrzcie! Bez pytania o pozwolenie przywołała skądś przycisk do papieru. Może z komnaty Hahrena? Potem zaś, mimo protestów Sallisa i Shari, z zadziwiającą łatwością przekształciła przejrzystą kryształową kulę w idealny kwiat porumu. Wyszeptane zaklęcie, błyskawicznie wyrysowana runa i kryształowy kwiat napełnił się błękitem, zielenią, potem fioletem, złotem i całą tęczą barw. Cóż za biegłość! Kolejne zaklęcie, kolejna runa i kwiat przekształcił się w orła zastygłego w locie – płynnie i bez wysiłku. Morgan zdał sobie sprawę, że wstrzymał oddech. Zręczność i kunszt Barl Lindin były bez zarzutu. Niewzruszony Varen wstał gwałtownie. – Dosyć! Nie wezwano pani tu po to, żebyśmy oglądali salonowe sztuczki. Barl Lindin opuściła głowę, a przez jej twarz przebiegł grymas posępnej furii. – Funkcjonujemy sprawnie jako społeczność nie dlatego, że jesteśmy magami – kontynuował nieprzejednany Varen – lecz dlatego że znamy ograniczenia swojej mocy. Mamy świadomość, że należy zachować umiar, równowagę i drobiazgowy porządek, by nad nami nie zapanowała. Twój brak dyscypliny, magu Lindin, zagraża temu porządkowi. Dziewczyna nagle uniosła głowę. – Czy zatem brakiem dyscypliny nazwie pan sytuację, w której elitarny mag… – Proszę trzymać język za zębami, magu Lindin! To nie jest dyskusja! Chciała mu się sprzeciwić, ale przezornie się powstrzymała. – Choć przepis ten nie dotyczy członków Rady – kontynuował Varen – użycie magii przeciwko drugiemu człowiekowi stanowi przestępstwo zagrożone karą śmierci. Barl Lindin, czy chce pani powiedzieć, że nie zna tego prawa? – Lordzie… – Dziewczyna przełknęła ślinę. – Próbowałam się bronić. – Nie zna pani?
– Znam. – Przełknęła ponownie. – Lordzie. W jej odpowiedzi kryła się odwaga… lecz pod nią czaiła się rozpacz. Jak gdyby w końcu uświadomiła sobie powagę swojego położenia. Morgan wpatrywał się w nią i dostrzegł, że jej niesamowite niebieskie oczy wypełniają się łzami. Zamordują ją, jeżeli się nie odezwę. Jeśli jednak to zrobię… A jeśli nie, nie mógłby z tym dalej żyć. – Lordzie Varen, wydaje mi się, że przesadą jest uznanie tego przestępstwa za zagrożone karą śmierci – powiedział, usilnie starając się zachować obojętny ton głosu. – Proponowałbym spętanie tej zuchwałej dziewczyny, by nie rozbiła już niczyjego nosa i zastanowiła się nad rażącym błędem, który popełniła. Sallis obrócił się na krześle. – Jesteś otumaniony, Danfey? Spętanie stosuje się przy wykroczeniach. – Skazałby ją pan na śmierć, lordzie Arkley? Tylko za to, że wyrządziła Hahrenowi nie większą krzywdę, niż gdyby go spoliczkowała? – Ale przecież go nie spoliczkowała, prawda? – złośliwie dodała Shari. – Posłużyła się zaklęciem. Złamała prawo. – Gdyby zamierzała zabić, lord Hahren z pewnością by nie żył. Stąd mój wniosek, że nie chciała jego śmierci, w związku z czym jej przestępstwo nie podlega wspomnianej karze, a zatem… – Kieruj się dalej tą logiką, a nie dojdziemy do żadnych konstruktywnych wniosków – rzekł Sallis. – Nagnijmy prawo dla tej rozwydrzonej dziewczyny, a przyjdzie dzień, gdy pożałujemy tej niemądrej pobłażliwości! Morgan obrzucił groźnym spojrzeniem tego znienawidzonego człowieka. – Wolę myśleć o tym jak o okazaniu łaski. – Gra słówek! – warknął Sallis. – Nie zamierzam się w to bawić. Poza tym efekt będzie taki sam, jak słusznie zauważył lord Varen. Chaos. Bezprawie. Wywrócenie do góry nogami porządku społecznego, który sprawdza się od wieków. Ja nie mam zamiaru znosić… – Właściwie – łagodny ton Venette przerwał jego tyradę – uważam, że Morgan ma rację. Przykro mi. – Rzuciła okiem
na Varena. – Jeżeli jednak, Sallisie, zamierzasz tu siedzieć i zaprzeczać wszystkim przypadkom magicznych awantur wywołanych przez młodzików z Rodzin Założycielskich, to choć z bólem, będę musiała nazwać cię kłamcą. Sallis Arkley cofnął się, jakby go opluła. – To co innego, Venette, i dobrze o tym wiesz! – Doprawdy? – powiedziała, zachowując łagodny ton. – Lordzie Arkley, całkiem niedawno pański syn wplątał się w niefortunną sytuację i skorzystano wówczas z domniemania niewinności. Twierdzisz, że gdyby jego wybryk przyniósł odwrotny efekt, dopominałbyś się, by polała się krew tamtego młodzika? Tylko dlatego, że jego rodzina nie należy do elity? Morgan wstrzymał oddech. Oczywiście, że tak by zrobił. Ale jak Arkley miałby się do tego przyznać, jednocześnie nie udowadniając, że nie nadaje się na członka Rady? Ani do zasiadania na żadnym wpływowym stanowisku? Zaryzykował spojrzenie na Barl Lindin. Stała przed nimi jak rzeźba z alabastru, a jej przykryte lnem piersi niemal się nie unosiły, gdy oddychała. Czy zdawała sobie sprawę, że łzy jednak pociekły jej po bladych policzkach? – Odbiegamy od tematu – rzekł Varen, tonem i spojrzeniem kończąc ten spór. – W obliczu faktów przychylam się do zdania radnego Danfeya. Spętanie to odpowiednia kara. Tym razem. – Na jak długo? – zapytała Shari. W jej głosie dało się słyszeć rozczarowanie, jakby przelanie krwi miało wyleczyć ją z migreny. – To nie był nieszkodliwy wybryk. – Dopóki nie uznamy, że dostała stosowną nauczkę – oznajmił Varen. – Nie widzę powodu, by ustalać przedział czasowy. Dziewczyna poruszyła się, słysząc jego słowa. – Zamierzacie spętać mnie dożywotnio? Usta Varena zwęziły się w surowym uśmiechu. – To zależy od pani, magu Lindin. Nie od nas. – Niech Morgan to zrobi – zaproponowała Venette. – Każdy z nas ma za sobą wykonanie takiego wyroku. Nie powinniśmy pozbawiać go tego doświadczenia. – Zgoda – powiedział Varen i z powrotem zajął miejsce. – Morganie? Choć to głupie, poczuł się zdradzony przez Venette. Spojrzał
na nią, ona zaś odwzajemniła spojrzenie z prowokacyjnym błyskiem w oku, unosząc starannie wyregulowane brwi. Cóż. Choć bardzo się starał, nie zdołał ukryć emocjonalnej reakcji na Barl Lindin, a Venette, która została samozwańczą swatką Maris Garrick, uznała to za osobistą zniewagę. Niech cię szlag, Venette. Nie zasłużyłem sobie na to! Tym razem to na niego przyszła kolej, by wytrzymać przeszywające gniewne spojrzenie. Nie mógł odmówić, tak samo jak Sallis Arkley nie mógł przyznać się do uprzedzeń i hipokryzji. – Tak, lordzie – odrzekł, kiwnąwszy głową do Varena, i wstał z krzesła. Dziewczyna odważnie stała na swoim miejscu, gdy do niej podszedł. Nawet się nie odchyliła, gdy odbierał jej kryształowego orła, którego następnie odłożył na stół. Potem delikatnie położył palce lewej dłoni na jej twarzy. Jej oczy są takie niebieskie. Mógłbym w nich utonąć jak w jeziorze. – Będzie bolało – powiedział, zachowując obojętny ton. – Nie walcz. Bo tylko pogorszysz sprawę. Nie odezwała się, tylko wpatrywała się w niego tymi niebieskimi niczym wody jeziora oczami. Spętanie było jednym z kilku surowo wzbronionych zaklęć, którego tajniki poznał, gdy złożył przysięgę członka Rady. Nauczył się run i słów, po czym odłożył je gdzieś daleko na bok, z innymi zaklęciami. Rzadko je stosowano. Nie sądził, że przyjdzie dzień, gdy będzie musiał się nim posłużyć. Nie chcę tego robić. Przepraszam, Barl. Nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego tak się czuje. Emocje, które wzbudzała w nim Barl Lindin, nie miały sensu. Koniuszkami palców dotknął jej kości policzkowych, potem brwi, a następnie zamknął powieki, by ukryć ją przed swoim wzrokiem. Nie mógłby na nią patrzeć, gdy będzie ją krzywdził. Nie miał tylu sił. Pozostali członkowie Rady obserwowali go. Czuł na sobie ciężar chłodnego wzroku Varena i żar gniewu Venette. O Sallisa Arkleya i Shari Frieden nie dbał. Czegokolwiek by dokonał, na nich i tak nie zrobi wrażenia. W nieruchomym powietrzu wyrysował pierwszą runę. Pozostawił ją, by stężała, i wypowiedział początkowe okrutne słowo zaklęcia.
Dziewczyna drgnęła pod jego palcami. Słyszał, że wstrzymała oddech. Ale nie mógł pozwolić, by to na niego wpłynęło. Nie mógł się tym przejąć. Nie tylko Barl Lindin była tu na cenzurowanym. Pięć run, pięć skomplikowanych słów zaklęcia. Potem musiał otworzyć oczy. Nawet stojąc plecami do Varena i pozostałych, nie ośmielił się dopuścić, by żal choć na chwilę zagościł na jego twarzy. Reakcja Barl mogłaby go zdradzić i musiałby odpowiedzieć na wiele niewygodnych pytań. Jednak własne cierpienie pochłonęło ją za bardzo, by mogła stanowić dla niego zagrożenie. Na wysokości ramion otaczał ją ciasny okrąg pięciu run, a każda z nich płonęła szkarłatem. Pulsowały mocą jeszcze nieaktywowanego zaklęcia, muskając ją żarem i światłem. Powietrze w komnacie było ciężkie od nadciągającej obietnicy, gęste od strachu i bólu. Dziewczyna pobladła, oddychała szybko i płytko. Drobne dłonie zacisnęła w pięści. A jej oczy… te niebieskie oczy… Nie patrz tak na mnie, dziewczyno! Sama to na siebie ściągnęłaś. Powinnaś była zostać w Batavie, tam byłaś bezpieczna. Ale gdyby tam została, nigdy by jej nie poznał. Zmrużyła te oszałamiające, przepełnione bólem oczy. – No i co, lordzie? – powiedziała hardo. – Na co pan czeka? Do dzieła! Jej odwaga niemal go złamała. – Takra! – wyrecytował i aktywował zaklęcie. Runy rozbłysły jaskrawo niczym ogień wzniecony rozszalałym podmuchem wiatru. Barl Lindin niemal krzyknęła, a jej smukłe ciało zastygło. Jedno uderzenie serca później zaczęła drżeć. Zaklęcia po kolei przechodziły jedno w drugie, zaczęły unosić się, opadać, wirować, a okrąg zacieśniał się coraz bardziej i bardziej… Połączone runy dotknęły jej rozdygotanych ramion i szybko zatopiły się w jej ciele. – Och – wyszeptała. – O nie… proszę, nie… Morgan chwycił ją, gdy upadała, i delikatnie położył na podłodze. Przepraszam. Wybacz. Na pewno rozumiesz, że nie miałem wyboru. Nie wiedział jednak, jak miałaby to rozumieć, i wątpił, czy
kiedykolwiek sam sobie wybaczy.
Rozdział XIV
Doskonale, magu Danfey – odezwał się lord Varen za jego plecami. – Zręcznie pan sobie poradził. Morganowi do gardła podeszła gorzka, piekąca żółć. Wpatrując się w spętaną dziewczynę u swoich stóp, wstał i cofnął się o krok. Z trudem odwrócił się i spojrzał Venette w oczy. Uśmiechała się. – W rzeczy samej. Bardzo zręcznie, zwłaszcza że to pierwszy raz. Wygląda na to, że masz smykałkę do tych okrutniejszych zaklęć, Morganie. Barl Lindin pojękiwała na podłodze. Ten żałosny odgłos ścisnął go za gardło. – Dziewczyna postąpiła głupio i bezczelnie. To oczywiste, że należało ją ukarać. Jeżeli jednak sądzisz, że powinno mi to sprawić przyjemność, to… – Nikt niczego takiego nie sugeruje – zdawkowo przerwał mu Varen. Rzucił okiem na pozostałych. – Gdybym jednak odniósł wrażenie, że sugeruje, byłbym zmuszony rozważyć, czy zasługuje na miejsce w tej Radzie. – Zatem parweniuszka została spętana – stwierdziła Shari Frieden. Jeżeli widok skulonej, cierpiącej i upokorzonej dziewczyny sprawiał jej przyjemność, starannie się maskowała. Nie była głupia. – Wciąż jednak pozostaje pytanie, co dalej? – Ma rodzinę w Batavie? – zapytała Venette. – Ktoś wie coś na ten temat? Varen pokręcił głową. – Nie mam pojęcia, ale nawet gdyby miała, nie możemy jej tam odesłać. To stanowczo za daleko, żebyśmy byli w stanie ocenić jej skruchę. Poza tym, jak widać, krewni nie mieli na nią zbyt dobrego wpływu. Gdyby było inaczej, nie znalazłaby się w takim położeniu. Spędzi noc w Salach Wiedzy pod ścisłym nadzorem. Spętanie czasami zawodzi.
– W porządku – odezwał się Sallis. – Jednak co będzie jutro? Sale Wiedzy to nie trybunał więzienny. – Nie wszystko naraz – odparł Varen uspokajająco. – Najpierw zobaczymy, jak mag Lindin przetrzyma noc. – Zmarszczył brwi, przyglądając się dziewczynie. – Nim przyjdzie ranek, zastanowię się nad umieszczeniem jej w jak najbardziej stosownym miejscu na nadchodzące tygodnie. – Możesz się zastanawiać całe wieki – powiedziała Venette. – Ale ostrzegam cię, Brice. Jeżeli szukasz kogoś, kto będzie jej pilnował, to na pewno nie ja. – Ani ja – rzuciła Shari Frieden, spoglądając na dziewczynę z niesmakiem i pogardą. – Nie ma mowy, żeby taka awanturnica zamieszkała pod moim dachem. Morgan odwrócił się i popatrzył na drżącą na podłodze dziewczynę. Na jej ciele nie było widać oznak spętania, lecz każdy utalentowany mag wiedziałby, że zaklęcie zadziałało. Wyglądała jak słońce przesłonięte chmurami. Stłumiona. Zdławiona. Pewnie dlatego tak się męczyła. Kiedy zaklęcie spętania osiadało w odpowiednim miejscu, nie sprawiało magowi bólu. Biedactwo. Gdyby to mnie ktoś zrobił coś takiego, chybabym oszalał. Odwrócił się do Varena. – Ja wezmę ją do siebie, lordzie. Sallis roześmiał się. – Ty, Morganie? – Dlaczego nie, lordzie Arkley? Czyżby sugerował pan, że to lord Varen ma wziąć na siebie to brzemię? – Jeśli dziewczyna przetrwa noc bez incydentów, należałoby ją przekazać trybunałowi więziennemu – stwierdziła Shari ze zniecierpliwieniem. – Nie zasługuje na więcej. – Właśnie – przytaknęła Venette. – Postąpienie z nią w inny sposób doprowadziłoby do niefortunnego precedensu. – Nie zgadzasz się z tym, Morganie? – Varen zmarszczył brwi i spojrzał na niego. Ostrożnie, ostrożnie… – Lordzie, co prawda dziewczyna została spętana, ale wciąż ma język. Wszyscy zgodnie uznaliśmy, że to mąciwoda. Naprawdę
chcemy ryzykować, że mogłaby narobić Radzie kłopotu? – Temu można łatwo zaradzić – powiedział Sallis. – Należy ją trzymać w odosobnieniu. I odurzyć. Może istnieje jakieś zaklęcie, którym można spętać jej język? Mina Varena zrobiła się jeszcze surowsza. – Te trzy rozwiązania nie świadczyłyby dobrze o Radzie. Myślę, że jesteśmy bardziej cywilizowani niż jacyś feenijscy wojownicy. Tym razem Morgan nie musiał ukrywać uczuć. – Zgadzam się, lordzie. Występek dziewczyny nie był tak wielki. Jeżeli będę miał ją na oku w rezydencji Danfeyów, nie będzie sprawiała problemów. Nasz zarządca służby to surowy człowiek. Można mu powierzyć nadzór nad nią. – Co niby miałaby robić pod twoją czułą opieką? – spytała Venette z oburzeniem. – Siedzieć bezczynnie i gapić się przez najbliższe okno, planując zemstę na magach, którzy mieli czelność stłamsić jej absurdalne ambicje? Ależ była niezadowolona. Cóż, nie było na to rady. Byłaś przyjaciółką mojej matki, Venette, ale to nie znaczy, że możesz ją zastąpić. – Nie, lady Martain – odparł chłodnym tonem. – Mag Lindin zajmie się obowiązkami służby, które wedle własnego uznania wyznaczy jej Rumm. – Czy lord Danfey wyrazi zgodę na ten niecodzienny układ? – odezwała się Shari sceptycznym tonem. – Lord Danfey nie interesuje się domowymi sprawami – odpowiedział Morgan i ponownie spojrzał na Varena. – Kilka tygodni szorowania podłóg i garnków oraz odkurzania wszelkich zakamarków w rezydencji bez wątpienia przybliży pannie Lindin uroki prostego życia w cieniu. Usta Varena drgnęły. – Ja także nie mam co do tego wątpliwości. Doskonale, Morganie. Nie zamierzam jednak uzurpować sobie władzy lorda Danfeya, dlatego proszę, byś uzyskał jego wyraźną zgodę na to wszystko. Rankiem zaś… – Spojrzał w dół na Barl Lindin, która bez ruchu leżała na podłodze. – Zobaczymy, jak się będą sprawy miały. – Jeżeli nam się poszczęści – dodał Sallis – w nocy wyzionie ducha i posłuży jako ostrzeżenie dla reszty lekkomyślnych pospolitych
magów. Morgan poczuł wzbierający gniew i odwrócił się plecami do tego człowieka. – Lordzie Varen, jeżeli skończyliśmy z tą nieprzyjemną sprawą, proszę o pozwolenie na opuszczenie sali. Ojciec upiera się, że nie będzie kładł się spać, dopóki bezpiecznie nie wrócę do domu, a nie chcę niepotrzebnie go nadwyrężać. Varen skinął głową. – Oczywiście. Ale jutro chcę widzieć cię tu z samego rana. – Tak, lordzie. – I oczekuję także, że jutro zamkniesz sprawę Jordane’a – dodał Varen. – Dyskretnie. Morgan ukłonił się. – Tak, lordzie. Nie spojrzawszy ponownie na Barl Lindin i nie pożegnawszy się z Venette ani nie zaszczyciwszy Sallisa i Shari choćby namiastką dobrych manier, opuścił komnatę. W pierwszej magicznie zapieczętowanej wnęce, jaką napotkał, wypowiedział w złości zaklęcie teleportacyjne… i opuścił Sale Wiedzy. * * * Wszedł do rodzinnej krypty Danfeyów i wyczarował magiczny ogień. Światło i cień tańczyły na gładkich ścianach, kamiennej podłodze i na grobie Luzeny. Spała teraz tam zamiast w jego łożu. To on wybrał ją sobie na żonę, więc zagorzale nalegał, że to jemu należy się przywilej jej pochowania. Rodzina Luzeny oczywiście nie zdołała go w tej kwestii przekonać. Nikt nie był w stanie tego zrobić, jeżeli Morgan już coś sobie postanowił. Stanął przy niej, przy swojej utraconej miłości, odczuwając ból po jej stracie, a magiczny ogień igrał na jej gładkiej, marmurowej twarzy. – Rozumiesz, Luzeno? Prawda? Gdzie miałaby się podziać ta dziewczyna, żeby nikt nie zrobił jej krzywdy? Trzymano by ją pod kluczem jak zwierzę. Jak mógłbym na to pozwolić, skoro sam nałożyłem na nią to zaklęcie? Skoro wiem, że cierpiała, i to
z mojego powodu, i że każdy poskąpi jej uprzejmości? Ale to pobicie Hahrena… – Nie mógł się nie uśmiechnąć. – Sam nieraz miałem ochotę go obić. Gdybym to ja przekroczył granicę, ochroniłaby mnie pozycja w Radzie. Czy Barl Lindin powinna zostać skazana na bezbronność tylko dlatego, że jest pospolitego pochodzenia? Popełniła błąd. Okazanie łaski nie jest powodem do wstydu. Luzena miała dobre serce, nawet najmniejsze kłopoty najniżej postawionych dorańskich magów potrafiły poruszyć ją do łez. Kochał ją choćby tylko za to. Nie miał wątpliwości, że ta niemądra młoda kobieta z Batavy wzbudziłaby w niej litość. – Gdybyś wciąż była przy mnie, gdzie twoje miejsce, nalegałabyś, bym ją tu sprowadził. Wiem o tym. Ujął w zimne dłonie jej zimną twarz i ucałował delikatnie rozchylone usta. Potem szyję. Potem słodkie piersi. Do końca życia nie poczuje już ich ciepła. Pozostał mu tylko ich kamienny chłód. – Najdroższa… Ależ mi ciebie brakuje. Powiódł palcami po zaokrągleniach jej twarzy. Miała odrobinę zakrzywiony nos. Ta niedoskonałość jednak dodawała jej doskonałości. Nos Maris Garrick był idealny, a jej piękno niezaprzeczalne. Ale on pragnął i potrzebował czegoś więcej niż piękna. W Maris Garrick tego nie znalazł. Ale jakie znaczenie mają moje potrzeby? Mam obowiązki, złożyłem obietnicę, a to najwyższe priorytety. Ponownie ucałował Luzenę, tym razem tak mocno, że mógłby pokaleczyć sobie wargi o własne zęby. – Kochana, nie mam jak odtrącić Maris Garrick. Pod każdym istotnym względem jest bezsprzecznie odpowiednią kandydatką na żonę. Chwycił medalion noszony pod tuniką i otworzył go. Namalowana w nim podobizna ukochanej uśmiechała się do niego, przypominając mu Luzenę bardziej niż ta nadzwyczajna marmurowa kobieta, którą miał przed sobą. – Błagam cię, najdroższa. Wybacz mi tę zdradę. Kiedy znajdę się w łożu z Maris Garrick, nie będę czerpał z tego żadnej przyjemności. Magiczny ogień z bliska dawał ciepło, lecz Morgan drżał. Łaskawe cienie ukryły pozostałych lokatorów tego miejsca, ale krypta była domem śmierci i ta świadomość nagle przytłoczyła Morgana.
Ojciec niedługo tu spocznie. Nawet cała moja moc nie wystarczy, by go ocalić. Ranmer także nie jest w stanie tego dokonać za pomocą swoich pigułek i mikstur. Przed upływem roku to ja zostanę lordem Danfeyem. Ta myśl go złamała i zaczął niepohamowanie łkać na niewzruszonej piersi Luzeny… ale tylko chwilę. Takie przejawy emocji nie przystoją ani Danfeyowi, ani członkowi dorańskiej Rady Magów. Nie płakał, od kiedy stracił ukochaną, a tamtego tragicznego dnia, gdy chciał poddać się szalonemu żalowi, ojciec go uderzył. „Zamierzasz mnie skompromitować?”, zapytał stanowczym tonem. „Otrzyj twarz, Morganie. Nie jesteś kobietą, by tonąć we łzach!” Teraz także osuszył oczy. Odsunął się od sarkofagu Luzeny. Serce tłukło mu się w piersi, więc oddychał głęboko, dopóki się nie uspokoiło. – Nie żyjesz, Luzeno, ale ja jeszcze żyję. I dopóki tak jest, muszę wykonywać obowiązki. Magiczny ogień zatańczył na jej spokojnej, kamiennej skroni, na policzkach i ustach. Cofnął się jeszcze o krok, czuł bowiem, że chciałby wejść na sarkofag, położyć się obok niej i wyobrazić sobie, że jest bezpieczny w jej kochających ramionach. – Śpij dobrze, ukochana – wyszeptał i zostawił ją w ciemności. * * * Rumm niemal rzucił się na niego, gdy Morgan wszedł do rezydencji. – Panie! Chwała niebiosom! – Co się stało? – zapytał, walcząc z falą przerażenia. – Lord Danfey? Dlaczego nie… – Panie, spokojnie, nie doszło do żadnego kryzysu – pośpiesznie rzekł Rumm. – Ale jego lordowska mość jest wzburzony. Prawdę mówiąc, proszę pana, podniósł wrzawę. Wiem, że powiadomił go pan o swojej kolacji, ale… – Zarządca służby z trudem przełknął ślinę. – Ale niespecjalnie jest w stanie sobie to przypomnieć. – Rozumiem. – Morgan kiwnął głową. – Dobrze. Ruszył schodami, pokonując po dwa naraz, a dłonie nagle zaczęły
mu się pocić. Ranmer przestrzegł go, że przytomność umysłu ojca może być chwiejna. Ojciec był jednak sobą przez tak długi czas, że Morgan zaczął liczyć na… – Morganie! – zachrypiał ojciec, gdy syn wszedł do rozgrzanej ogniem komnaty. – Nareszcie. Co cię zatrzymało o tak późnej porze? Późnej? Nawet mimo posiedzenia Rady było zaledwie chwilę po dziewiątej. – Przepraszam, lordzie – powiedział i usiadł na krześle przy łóżku. – Nie chciałem cię niepokoić. Na twarzy ojca gościły rozgorączkowane rumieńce. Jego oczy lśniły chorobliwie. – Ha! Kolacja się przedłużyła, co? Czyli Garrickówna rzeczywiście przypadła ci do gustu? Luzena. – Jest niezwykle… stosowną kandydatką na żonę. – W takim razie lepiej ją łap, Morganie, nim jakiś inny kawaler dostanie o niej cynk. – To prawda – zgodził się potulnie. – Tak na pewno byłoby najrozsądniej. – Jednak wyglądasz, jakbyś miał wątpliwości – rzekł ojciec oskarżycielskim tonem. – Cóż to za absurd? – Ależ to żaden absurd, mój panie. Zastanawiam się jednak… – W takim razie przestań! Czy kiedykolwiek wyszło to komuś na dobre? Za dużo rozmyślasz, Morganie. Jeżeli chcesz mnie zadowolić, zacznij działać! Wpatrywał się w powoli umierającego ojca i zaschło mu w ustach. Za każdym razem gdy wydawało mu się, że pogodził się ze swoimi obowiązkami, z myślą o Maris Garrick, na nowo budziły się w nim złe przeczucia. I miałbym je zignorować tylko po to, by zadowolić starca? Skoro on umiera i to ja będę musiał ponosić konsekwencje popełnionego błędu? – Lordzie – odezwał się w końcu, bo obawy nie dawały mu spokoju, a reprymenda ojca sprawiła mu ból. – Mam na względzie jedynie twoje zadowolenie. Pozwól jednak, że powiem wprost. Że przedstawię ci sprawy z mojego punktu widzenia.
Ojciec sprawiał wrażenie urażonego. Jeżeli wcześniej rzeczywiście miał problemy z koncentracją, to w tej chwili był niezmiernie skupiony. – Czy kiedykolwiek prosiłem, żebyś mnie okłamywał, Morganie? Niezupełnie. Nie aż tak wprost. Jak ojciec mógł prosić o kłamstwa? On po prostu oczekiwał, że usłyszy tylko to, co chciał usłyszeć. Prosi o coś pokrewnego. Ale muszę powiedzieć, co mi leży na żołądku. Na sercu. Nikt tego za mnie nie zrobi. – Lordzie, czy byłbyś zadowolony, gdybym wybrał żonę pośpiesznie i mój wybór okazałby się marny? Jeżeli zaręczę się z Maris Garrick, tylko śmierć będzie mogła nas rozłączyć. Znam ją zaledwie kilka tygodni. Luzenę znałem całe lata. Ja… – O nie! Ta dziewczyna nie żyje, Morganie. Pozwól jej spoczywać w spokoju. – Ojciec uderzył wątłą pięścią w materac. – Ależ sobie wychowałem syna. Nie potrafi nawet zadbać o spokój ducha umierającego człowieka! W ogóle nie dbasz ani o mnie, ani o nasze nazwisko. Gdybyś mógł wychędożyć marmurowy pomnik, zrobiłbyś to i skazał mnie na spędzenie ostatnich dni w rozpaczy! Musiał zamrugać, żeby się otrząsnąć. – To okrutne słowa. – Ha! – Ojciec ponownie huknął w materac, a na jego szarawych ustach pojawiła się podbarwiona krwią ślina. – Okrutny syn zarzuca okrucieństwo ojcu. Morgan wstał z krzesła i podszedł do kominka, w którym trzaskały płomienie. Niemal nie czuł ich żaru na skórze. – Nigdy nie twierdziłem, że się nie ożenię. Nie chcę odbierać ci nadziei na potomka. Ale mówimy o moim życiu. Moim… moim szczęściu. Jestem dla ciebie tylko narzędziem do przedłużenia rodu? Ojciec miał w sobie na tyle przyzwoitości, by udawać zaskoczonego. – Oczywiście, że nie. Jak możesz zadawać mi takie pytanie? Jesteś moim synem, Morganie. – To dlaczego nie dasz mi czasu do namysłu, nim zaangażuję się w związek z Maris Garrick? – W jakim to celu? – zapytał ojciec, a jego załzawione oczy
zapłonęły. – Wymień mi choć jedną Założycielską Rodzinę stojącą w hierarchii wyżej od Garricków, mającą na wydaniu pociągającą córkę! Morgan odwrócił się i wpatrzył w ogień. – Nie potrafię. Choć z drugiej strony nie poświęciłem ani chwili na poszukiwania. Maris Garrick rzucono w moje ramiona niczym dojrzałą brzoskwinię i tyle. – Podrzuciła ci ją Venette Martain, która przejmuje się przyszłością tego rodu bardziej niż ty. Kolejny docinek zranił go do głębi. – Nieprawda. – Co potem? Odrzucisz Garrickównę i splamisz naszą krew przez ślub z jakąś smarkulą z rodu stojącego w hierarchii niżej od naszego. Tak? W podskakujących płomieniach Morgan dostrzegł niezwykłą twarz Barl Lindin. Strach i bunt. Pasję i dumę. Po raz kolejny poczuł ból, który jej zadał, i przypomniał sobie, jak walczyła, by nie dać się złamać obojętnej potędze Rady. Szkoda, że pochodzi z pospolitej rodziny. W tej dziewczynie kryje się ogromna moc, o jakiej ta żenująca kaleka Nevina Jordane’a nawet nie mogłaby pomarzyć. Dorana potrzebuje takich talentów, jaki posiada Barl Lindin. Gdybym mógł się z nią ożenić… Ale nie mógł i ta myśl doprowadzała go do szału. Tak samo jak choćby przelotnie przemykające mu przez głowę pytanie o smak jej ust. Albo o to, jak odczułby dotyk opuszków jej palców na skórze. Głupiec. Nie możesz jej mieć. Nie myśl o niej. W żyłach pulsowały mu tęsknota i żal. Rozbudzone pragnienie przerodziło się w okrutnie dojmujący ból. Właśnie takie uczucia powinna wzbudzać w nim Maris Garrick. Na samą myśl o pójściu z nią do łóżka bez tego… pójściu z nią do łóżka w ogóle… Oszalałem. Barl Lindin stoi w hierarchii o tyle niżej ode mnie, iż powinienem się wstydzić, że w ogóle coś takiego przeszło mi przez myśl. Ale nie było mu wstyd. Zamiast tego ogarnęło go oburzenie nie tylko na samego siebie, ale i na całą Doranę. Barl Lindin miała talent, którego nie dało się w żaden sposób wyjaśnić, a gdyby go odpowiednio ukierunkować i ją przeszkolić, mogłaby dokonać
niesamowitych rzeczy. Świadome marnowanie takich zasobów było farsą. Jednak Rada je marnowała. Co gorsza, celowo zmieniła dziewczynę w kalekę. Ponoszę za to taką samą winę jak Brice Varen czy Sallis Arkley. Powinienem był odmówić nałożenia na nią zaklęcia. Powinienem był obstawać przy zdaniu, że należy ją postrzegać jako dar, nie jako przekleństwo. Oczywiście miejsce w hierarchii jest ważne, oczywiście należy brać je pod uwagę, ale pomyliliśmy się co do Bellamie Ranowen i tym razem też jesteśmy w błędzie. Okaleczamy samych siebie przez… Pstryknięcie palców ojca wyrwało go ze zgiełku tych myśli. – Morganie! Śmiesz mnie ignorować? Zaskoczony spojrzał na łóżko. – Ależ nie, mój panie. Po prostu… – Nie interesuje mnie twoje „po prostu”. Odpowiedz na pytanie! Czyżby w twoich oczach pojawiły się iskry na widok dziewczyny z rodu, który nie przypadłby mi do gustu? – Nie, lordzie. Ojciec zakaszlał mokro, a w piersi zaczęło furczeć mu w dwójnasób. – W takim razie chcesz doprowadzić nas do całkowitego upadku i wziąć za żonę kogoś spoza Rodzin Założycielskich? Morgan poczuł ucisk w gardle. – Lordzie, przez ciebie staję się bezradny. Co sprawia, że ciskasz we mnie takimi oskarżeniami? Dlaczego w ogóle… – Może i jestem umierający, Morganie, ale jeszcze nie umarłem. I nie jestem też ślepy. Myślałeś o kimś, widziałem to w twojej twarzy! – Głowa ojca opadła na stos poduszek. – Ależ syna się dorobiłem. Wprost znakomitego! A zatem sam się zdradził, pozwalając myślom wypłynąć zbyt blisko powierzchni. Wypuścił powietrze i nagle wyostrzył czujność. – Lordzie, przysięgam, że nie… – Ale to za mało. Nie tylko ojciec by mu nie uwierzył, ale Morgan nie byłby w stanie z zimną krwią go okłamać. Nie teraz. Nie w sytuacji, gdy… – Wybacz, lordzie, lecz cele, które nam przyświecają, są różne. – Wrócił na krzesło przy łóżku. – W pewnym sensie masz rację. Myślałem o pewnym pospolitym magu. Ale chodziło o sprawy Rady. Nie miało to nic
wspólnego z moim ożenkiem, aczkolwiek chciałbym z tobą o niej porozmawiać. Ojciec się zasępił. – Rozumiem. Morgan uśmiechnął się ponownie, choć miał wrażenie, że jego oblicze zamarło. Ujął wątłą, powykrzywianą dłoń ojca. – Serce mi się kraje na myśl, że tak bardzo nie zgadzamy się w kwestii mojego ożenku, a przecież ślub powinien być okazją do świętowania. Jeżeli cię zasmuciłem, to przepraszam, zachowałem się samolubnie. – Morganie… – Ojciec westchnął. – Ten nawyk nawiązywania do Luzeny Talth i porównywania do niej wszystkich kobiet… To nie pomaga. Morgan z trudem zachował łagodny ton. – Moim zdaniem to zupełnie naturalne, że… – Ależ właśnie w tym rzecz! – zgryźliwie przerwał mu ojciec. – To nie jest naturalne. Morganie, masz skłonność do rozpamiętywania przeszłości. Ja tylko staram się ciebie przed tym uchronić. Innymi słowy, mam zapomnieć, że kiedykolwiek żył ktoś taki jak Luzena. Zapomnieć, że ją kochałem. Znasz mnie tak kiepsko, panie? Właśnie za takiego człowieka mnie masz? Właśnie tak. Spierali się już jednak na ten temat mnóstwo razy i nigdy nie doszli do porozumienia, a w tej chwili było jasne, że prawdopodobnie nigdy nie dojdą. Zatem albo mogli kłócić się dalej i męczyć przez te wspólne dni, które im jeszcze pozostały, albo… Morgan mocniej zacisnął palce na wątłej dłoni ojca. – Być może Luzena zbyt często gości w moich myślach. Żeby… żeby… – Słowa uwięzły mu w gardle, miał wrażenie, że za chwilę rozdrapią go niczym szpony. – Żeby cię zadowolić, oczyszczę umysł. – Naprawdę? – zapytał ojciec, bacznie mu się przyglądając. – Dobrze. A ja ci pomogę. Chwyt, obrót – znacznie sprawniejsze, niż można by się spodziewać po tak osłabionym człowieku – i ojciec pociągnął za medalion z wizerunkiem Luzeny, zerwał łańcuszek i cisnął złoty skarb w ogień. – Zostaw! – nakazał, gdy Morgan już podrywał się z krzesła. –
Niech się stopi. Niech dziewczyna spłonie. To przeszłość. Twoją przyszłością jest Maris Garrick. Morgan niemal zsunął się z siedzenia w osłupieniu i patrzył, jak medalion zaczyna się żarzyć, a potem odkształcać. Luzeno. – Morganie… – Ochrypły głos ojca sprawił, że Morgan popatrzył z powrotem ku jego łożu. – To było przykre. Wiem o tym. Ale nie będę błagał o wybaczenie. Z czasem zrozumiesz, że postąpiłem, jak należało. Czy Morgan odczuwał gniew? Czuł się skrzywdzony? Może po prostu… nie zdziwił się? Nie potrafił tego stwierdzić. Wiedział tylko, że czuł się umniejszony, jakby za sprawą jakiegoś dziwnego i straszliwego zaklęcia stał się dzieckiem. – Nazbyt długo wykazywałem się cierpliwością, Morganie – powiedział ojciec, a jego sinawe usta drżały. – Nie mogę sobie pozwolić, by dłużej czekać. Muszę wiedzieć, że sprawa twojego małżeństwa jest rozstrzygnięta. Dalsza część tej wypowiedzi była oczywista. Żebyś mógł umrzeć w spokoju i skazać mnie na pustkę w życiu. Ale oczywiście nie mógł wypowiedzieć na głos tak gorzkich słów. Przełknął je i raz jeszcze spojrzał w ogień. Gładkie, delikatne krawędzie jego medalionu bulgotały. Nie nałożył na niego ochronnych pieczęci. Nigdy nie sądził, że mogłyby się okazać potrzebne. Przez czternaście lat ani na chwilę nie zdjął łańcuszka z szyi. Luzeno… Luzeno… Morgan siedział sztywno na krześle przy łóżku i patrzył na ojca. Co miał teraz zrobić? Wyjść? Miał do tego pełne prawo. Był mężczyzną, nie dzieckiem, a żaden mężczyzna nie powinien pozwalać, by traktowano go w tak obraźliwy sposób. Gdyby jednak wyszedł, sprawiłby ojcu ból. Koniec lorda Danfeya był bliski, więc czy Morgan wybaczyłby sobie, gdyby jeszcze przyśpieszył nadejście tego dnia? Czego oczekiwałaby Luzena? Żebym został. Pogodził się. Ona nigdy nie chowała urazy. Nie potrzebował medalionu, by o tym pamiętać. Luzena zadomowiła się w jego sercu i duszy. – W takim razie wyjaśnijmy tę sprawę, lordzie – powiedział.
W jego głosie nie było ciepła, bo uczynek ojca zmroził mu krew w żyłach. – Będziesz zadowolony, jeżeli poślubię Maris Garrick? Nie zmienisz zdania za tydzień i nie zaczniesz robić mi wyrzutów, bo uznasz, że choć wybrałem dziewczynę, która zajmuje wysokie miejsce w hierarchii, to jednak nie jest nas godna? – Czy będę zadowolony? – Wyczerpany ojciec obrócił głowę na poduszkach. – Nie, Morganie. Maris Garrick nie dorównuje pochodzeniem Luzenie Talth. Ale jest jedyną klaczą, którą masz pod ręką, a do tego nietrudno ją okiełznać, dlatego uważam, że powinieneś ją oswoić. Morgan pochylił głowę. – Dobrze, lordzie. Po tych słowach zapadła długa chwila ciszy. Słychać było jedynie trzaskające płomienie i chrapliwy oddech. – Morganie… nie zadręczaj się – wyszeptał ojciec, z trudem otwierając przymknięte, zamglone oczy. – Jesteś wielkim człowiekiem, który z czasem stanie się jeszcze potężniejszy. Kiedy ta Garrickowa suka się oszczeni, nie będziesz musiał się z nią babrać. Pewnie i tak nie będziesz miał na to czasu, bo będziesz poświęcał go na zajęcia związane z magią i obowiązki członka Rady. – Zdołał lekko się uśmiechnąć, zupełnie jakby nie zniszczył medalionu, jakby bez namysłu nie przekreślał szczęścia jedynego syna. – Nie wątpię, że za kilka lat staniesz na czele Rady. Jak to świadczyło o Morganie, skoro mimo bólu i złości pochwała ojca sprawiła mu przyjemność i zrobiło mu się cieplej na sercu? – Brice Varen na pewno ma swoje zdanie na ten temat. Ojciec prychnął. – Stary cap. Na pewno mnie przeżyje, lecz śmiem twierdzić, że wcale nie o wiele lat. Morgan ujął zniszczoną, drżącą dłoń ojca, choć kosztowało go to więcej, niżby chciał. – Lordzie, żywię głęboką nadzieję, że poznasz mojego pierworodnego. – O nie – bezceremonialnie odparł ojciec. – Nie gadaj jak głupiec i nie myśl, że pocieszysz mnie pustymi słowami. – Wyswobodził dłoń. – Teraz powiedz mi, co to za pospolity mag, o którym chciałeś porozmawiać.
– Nazywa się Barl Lindin – odpowiedział po chwili, gdyż potrzebował uporządkować myśli. – Postawiono ją przed obliczem Rady i obwołano przestępczynią. Spętałem ją i powiedziałem lordowi Varenowi, że od jutra będzie przebywała pod moim nadzorem w naszej rezydencji, nim podejmiemy decyzję, jak z nią postąpić. Mogłaby pomagać Rummowi. Zawsze znajdzie się tu coś do odkurzenia. – Spętałeś ją? – Ojciec, charcząc, z trudem podniósł się wyżej na poduszki. – Morganie… – Nie przejmuj się, lordzie – powiedział i delikatnie pomógł ojcu z powrotem się położyć. – Nie powiem, żeby było to przyjemne doświadczenie, ale nie przyniosło mi żadnej szkody. – Tak ci się wydaje, ale tym zaklęciom nie można ufać – odparł ojciec. – W każdej chwili mogą obrócić się przeciwko magowi, który je rzuca. Widziałem już takie rzeczy. Okropieństwo. Powinieneś posłać po Ranmera, żeby przygotował ci napar na ewentualne dolegliwości. Mówię ci, Morganie, że z takimi rzeczami nie można postępować lekkomyślnie! A jednak się przejmuje. Muszę o tym pamiętać. Nawet jeśli mnie krzywdzi, robi to z miłości. – Możesz być pewien, lordzie, że wiem, jakich oznak wypatrywać – powiedział, by uspokoić ojca. – Varen starannie mnie do tego przygotował, gdy uczył mnie zaklęcia spętania. Nie wyczuwam niczego niepokojącego. Jeśli jednak wyczuję, daję ci słowo, że od razu poślę po Ranmera. Ojciec powoli się uspokoił. – Co do tej dziewczyny. Tej przestępczyni. Musiałeś sprowadzać ją tutaj? – Nie będzie sprawiała problemów – odpowiedział wymijająco. – Masz na to moje słowo. – Jednak ta kobieta zaprząta twoje myśli. Nie próbuj zaprzeczać. Och, lordzie, zaprząta nie tylko myśli. Spojrzał w zmrużone oczy ojca, udając obojętność, do której było mu bardzo daleko. – Każdy mag kpiący sobie z prawa powinien dawać nam choć trochę do myślenia – powiedział. – Ale wydaje mi się, że jej niewłaściwe zapędy zostały stłumione w zarodku. Musi po prostu
nauczyć się, gdzie jej miejsce. Myślę, że tydzień czy dwa spętania i posłuszeństwa wobec Rumma świetnie się pod tym względem sprawdzi. – Wstał. – Teraz zaś, lordzie, pozwolę ci odpocząć i sam także udam się na spoczynek. Jak sam twierdzisz, spętanie to niełatwe zaklęcie. – Tak… tak… – rzekł ojciec. – Nim jednak wyjdziesz, Morganie, chciałbym zapytać, jak to się stało, że nic nie wiem o tym twoim wielkim eksperymencie? Przekształcone zaklęcie transmutacyjne, które marniało niedokończone, podczas gdy on miotał się i błądził, usiłując rozwikłać jego nieuchwytną tajemnicę. Ta przeklęta sprawa nie dawała mu spokoju. Drwiła z niego. Torturowała wątpliwościami. Ale nie mógł podzielić się tym z ojcem. – Pracuję nad tym w wolnych chwilach, lordzie. Ostatnio zajmowały mnie sprawy Rady. – Czyżby? – Starzec nachmurzył się. – Pamiętaj, z kim rozmawiasz, Morganie. Coś ci nie poszło, prawda? Niech to. – To odrobinę skomplikowana sprawa. – Więc porzuciłeś ją? Nie mów mi, że jako mag skaczesz z kwiatka na kwiatek i zapalasz się najpierw do tego, potem do tamtego, a przy niczym nie jesteś w stanie wytrwać dłużej niż podmuch śnieżycy w promieniach słońca! – Z kwiatka na kwiatek? – Morgan zachował niefrasobliwy ton, choć ubodło go to oskarżenie. – Surowo mnie oceniasz, panie. Ojciec prychnął i słabo pokiwał palcem. – Ty mnie za to oszukujesz. Więc co? Utknąłeś? O rany. Choć pragnął wreszcie zaszyć się we własnej komnacie, raz jeszcze usiadł na krześle przy ogromnym, zdobionym łożu ojca. – Zaplątałem się – przyznał. – Ale wydostanę się z tej gęstwiny, nie obawiaj się. – Rano do ciebie dołączę, Morganie – oznajmił ojciec. Jego cera miała ziemisty kolor, a płuca wydawały odgłosy niczym stary miech. – Bez względu na to, czy będziesz musiał nadzorować spętaną przestępczynię, czy nie. Razem to rozplączemy. Żaden Danfey nie dał się pokonać magii. Nie było sensu się spierać.
– W rzeczy samej, lordzie. Z radością wysłucham twoich rad. Pod warunkiem że nie wezwie mnie Rada, a muszę cię uprzedzić, że to możliwe. Mamy do rozstrzygnięcia pewną sprawę. – Rozumiem – ojciec burknął pod nosem. – Co tym razem jest na rzeczy? Chyba że nie możesz o tym rozmawiać. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego niż córka Nevina Jordane’a, pewnie by odpowiedział i nic by się nie stało. Ale ojciec przyjaźnił się z tym człowiekiem na tyle, że te wieści mogłyby sprawić mu ból i może nawet żądałby konfrontacji, a dość już było niesnasek jak na jeden wieczór. – Przykro mi, lordzie, lecz muszę działać ostrożnie. Na pewno o wszystkim ci opowiem, gdy tylko będę mógł. – Morganie… – Ojciec poruszył się na poduszkach. – Co do twoich zajęć w Radzie… Czy wyglądają tak, jak sobie wyobrażałem? Morgan ponownie wstał, pochylił się i ucałował ojca w nieprzyjemnie chłodny, lepki policzek. – Byłbyś wzorowym członkiem Rady, mój panie. Gdybyś to ty jej przewodził, Varen wypadłby przy tobie blado. To niegodziwość, że odmówiono Doranie twojej mądrości. A potem wyszedł z komnaty ojca, by żaden z nich nie poczuł się niezręcznie z powodu łez, które napłynęły do spoglądających z wdzięcznością oczu lorda Danfeya. Kiedy Morgan znalazł się sam we własnej komnacie, nieoświetlonej blaskiem magicznego ognia, rozebrał się do naga i padł na łóżko. W ciemności odsłonił prawdziwą twarz, dał upust głębokiemu bólowi, gdy palcami dotknął skóry w miejscu, w którym zawsze spoczywał medalion Luzeny. I w udręce, strudzony, zapadł w sen.
Rozdział XV
Spętanie było czymś naprawdę okropnym. Barl siedziała na posadzce w rogu kamiennego pomieszczenia głęboko pod Salami Wiedzy w Elvado, miała dreszcze, a ból kipiał w jej krwi niczym wrząca woda. Otaczały ją cztery puste ściany. Gładki sufit sprawiał przytłaczające wrażenie. Nie mogła uciec, nawet gdyby miała dokąd. Dwoje tych samych magów, którzy zaciągnęli ją z komnaty Hahrena przed oblicze Rady, a potem na dół, do tej ponurej celi, stało teraz przed ciężkimi drewnianymi drzwiami z mosiężnymi okuciami. Nie wyczuwała ich, bo przez zaklęcie spętania była głucha, otępiała i ślepa. Ale przemaszerowali z nią w to miejsce, wyczarowali maleńką kulę magicznego ognia, żeby sami nie mogli sobie zarzucić, że są okrutni do szpiku kości, a potem zamknęli za nią te ciężkie drzwi. Gdy wytężyła słuch, była w stanie wyłapać ciche, stłumione fragmenty ich sporadycznych rozmów. Przeważnie oboje zachwycali się, że parweniuszka została tak surowo ukarana. Nie dawało jej spokoju pytanie, co powiedziałby Remmie, gdyby ją teraz zobaczył. Czy w końcu mógłby ze zniecierpliwieniem rzucić: „Nie mówiłem?”. Z pewnością miał do tego pełne prawo, skoro po raz kolejny udowodnił jej, że miał rację. Gdyby choć ten raz go posłuchała i przy odrobinie rozsądku stłumiła wściekłość, uniknęłaby katastrofy. – Jednak dobrze, że mnie nie widzisz, Rem – wyszeptała w pustym, kamiennym pomieszczeniu, a jej słowa odbiły się echem od ścian. – Jesteś teraz znacznie bezpieczniejszy. Żaden pospolity mag nie powinien ściągać na siebie uwagi Rady. Bo dorańska Rada Magów to jakaś parodia. Miała chronić każdego maga, nie tylko tych elitarnych, ale gdyby nie Morgan Danfey, już by nie żyła albo czekałaby na śmierć. Wciąż nie mogła uwierzyć, że ją ocalił. Ten butny mag, który zrobił na niej takie wrażenie podczas
prezentacji zaklęć, bo z niezwykłą łatwością panował nad mocą? Dlaczego mnie bronił? Nie wyświadczyłam mu żadnej przysługi. Tamten mag o wysuszonej twarzy chciał mnie ściąć. Nie zapomni Morganowi Danfeyowi tego sprzeciwu. Jest podobny do Arndela. Jego dusza jest złośliwa i uschnięta. Podobnie jak dusza tamtej starszej kobiety. Z jaką nienawiścią na nią patrzyła! Co do młodszej nie miała pewności. Oczywiste było, że Danfey ją rozgniewał, lecz Barl nie wiedziała, z jakiego powodu. Rozegrało się tam coś jeszcze. No i lord Varen. Dlaczego poparł Danfeya? Chciał dać mi fałszywe poczucie ułaskawienia? Liczy na to, że złapie mnie na ponownym łamaniu prawa, żeby z czystym sumieniem móc skazać mnie na śmierć? To całkiem prawdopodobne. Nie stałby na czele Rady, gdyby nie strzegł przede wszystkim interesów elity. Na jak długo mnie spętali? I co będzie, gdy mnie uwolnią? O ile w ogóle to zrobią. Czy będę okaleczona? Zostanę kaleką na resztę życia? Na tę myśl niemal zamarła ze strachu. Czy Rada Magów mogłaby postąpić tak okrutnie? Myślę, że tak. Jeżeli ci magowie dostaną wolną rękę, nie cofną się przed niczym. Pytania kłębiły się w jej bolącej głowie, nie dając ani chwili wytchnienia. A co z Remmiem? Nie dowie się, co się ze mną stało? Pozwolą mi chociaż do niego napisać? Czy będą chcieli, żeby myślał, że nie żyję, i o mnie zapomniał? Chciała przynajmniej zapytać, ile czasu będzie musiała spędzić w rezydencji Danfeyów, ale zaklęcie odebrało jej głos. Odebrało jej wszystko. Po jej policzkach popłynęły kolejne łzy. Nie dbała o to. I tak nikt ich nie zobaczy. Jak długo już tu przebywała? Na zewnątrz mógł być ranek albo południe, a ona nawet by o tym nie wiedziała. Przez Radę ktoś będzie musiał zrobić jej zegarek, żeby do czasu uwolnienia wiedziała, która jest godzina. Zostałam przez nich sprowadzona do poziomu włóczęgi z Brantone. Ta niesprawiedliwość sprawiała jej większy ból niż samo zaklęcie.
Miała wrażenie, że pali ją każdy nerw. Pewnie woleliby, żebym w ogóle się nie urodziła. Zapewne liczą na to, że spętanie mnie zniszczy i będą mogli udawać, że Barl Lindin nigdy nie istniała. Tym razem do łez dołączył szloch. Przycisnęła dłonie do twarzy i odwróciła się do kamiennej ściany, starając się stłumić odgłosy udręki. Jeżeli stojący za drzwiami magowie ją usłyszą, na pewno powiedzą o wszystkim Radzie. Rada zaś będzie tylko zacierać ręce z radości, że dziewczyna została aż tak upokorzona. Może nawet Morgan Danfey się ucieszy. Jak miałabym mu zaufać? Nieważne, że mnie ocalił. Przecież jest jednym z nich. Musiała znaleźć jakiś sposób, by powiadomić Remmiego o tym, co się stało, ostrzec go, że nie może wtrącać się w to zamieszanie. Gdy widziała go po raz ostatni, był urażony i wściekły, ale nie będzie gniewał się wiecznie. Znając Remmiego, zapewne nawet nie tydzień. Potem zjawi się w Elvado i narobi rabanu. Rada dopilnuje, by stracił posadę i żeby nigdy więcej nie pozwolono mu nauczać. Może i jego spęta. Na myśl o tym, że Remmie mógłby zostać spętany i wypędzony ze swojej ukochanej szkoły, strumienie kolejnych gorących łez spłynęły po jej twarzy. Odwróciła się od ściany, słysząc odgłos otwieranych drzwi. Otarła mokre policzki rękawem. Potem zamrugała zaskoczona, bo w drzwiach nie stał Morgan Danfey. – Jestem lady Venette Martain – odezwała się kobieta chłodnym, opanowanym tonem, zamykając za sobą drzwi. – Zapewne pamiętasz, że poznałyśmy się zeszłego wieczoru. Zatem nadszedł ranek. Barl przytaknęła. – Tak, pani. Kobieta niedbale pstryknęła palcami i rozpaliła intensywniejszy ogień. Wysadzana klejnotami biżuteria na jej szyi i nadgarstkach odbiła ciepły blask. Złote nici jej ciemnozielonej jedwabnej tuniki skrzyły się i połyskiwały. Była piękna i potężna… Groźne połączenie. – Nie, nie, magu Lindin – powiedziała, nagle uśmiechnąwszy się kąśliwie. – Nie trzeba. Nie wstawaj. Barl zuchwale odpowiedziała takim samym uśmiechem.
– Nie zamierzałam. Venette Martain uniosła brew i pozornie bez celu zaczęła krążyć po celi. – Próbuję ocenić – odezwała się w końcu – czy jesteś głupia… czy wielka. – Może wielce głupia. – No tak. Może i tak. – Nie zatrzymując się, Venette skrzyżowała ramiona. – Na pewno jesteś szczęściarą. Gdyby Morgan nie stanął w twojej obronie… – Pozwoliłaby im pani się mnie pozbyć? Dziękuję. Dobrze wiedzieć, na czym się stoi. Lub siedzi. Venette Martain wycelowała w nią palec. – Młoda damo, byłoby rozsądne, gdybyś zadbała o dobre maniery. Jeżeli sądzisz, że spętanie to najgorsza rzecz, jaka może ci się przytrafić, jesteś w błędzie. Zaufaj mi. – Zaufać? – Barl roześmiała się. – Na pewno. To pierwsze, co przyszłoby mi na myśl. Pod wpływem gniewu kobieta wcale nie była mniej piękna. – Uważasz, że zostałaś źle potraktowana? – Proszę zaufać mnie, lady Martain. Pani też by się tak czuła, gdybyśmy zamieniły się miejscami. Venette Martain prychnęła. – Jeżeli zamierzasz pleść takie bzdury, magu Lindin, nie widzę sensu w kontynuowaniu tej rozmowy. Barl nie widziała sensu w jej rozpoczynaniu. Była jednak przekonana, że jakiś był. – Tylko bzdury mi pozostały. Decyzja Rady o spętaniu mnie odebrała mi wszystko inne. – Poza życiem – odparła Venette Martain, ponownie się uśmiechając. – Zapamiętaj to sobie. Usłyszała szept Remmiego, jakby siedział obok. „Ostrożnie, Barl. Tylko głupiec trąca palcem gniazdo szerszeni”. Miałby rację, więc z pewnym wysiłkiem dziewczyna przybrała bardziej potulny wyraz twarzy. – Powiedz mi – rzekła Venette Martain, przystanąwszy pod przeciwległą ścianą i odwróciwszy się – skąd znasz Morgana Danfeya.
– Znam? – Zamrugała. – Nie znam. – Niemożliwe. – A jednak – upierała się. – I zanim zada pani kolejne pytanie: nie, nie mam pojęcia, dlaczego mnie ocalił. A pani? Venette ze zniecierpliwieniem machnęła dłonią i znów zaczęła chodzić po celi. – Morgan lubi ulegać sentymentom. – Chyba nie oczekuje pani, że mi to przeszkadza? – Oczekuję, że padniesz przed nim na twarz i będziesz szlochać z wdzięczności, że uratował ci życie! Och. Oddychając ostrożnie, Barl popatrzyła na Venette Martain. Była sporo starsza od Morgana Danfeya, ale to nie znaczy, że nie mogli… być ze sobą związani. Jeżeli zatem ta kobieta przyszła tu, by chronić to, co uznawała za swoje… – Nie bądź ordynarna! – warknęła Venette Martain. – Od wielu lat jestem szczęśliwą mężatką, a za moją sprawą Morgan został doskonale wyswatany. Nawet nie myśl, żeby się wtrącać, dziewczyno. Mój głos liczy się w Radzie. Jeżeli postanowię, że powinnaś zostać zamknięta w odległej celi, z dala od Elvado lub jakiegokolwiek innego porządnego miasta, to tak się stanie. – Podeszła blisko, przyklękła i pochyliła się. – Jeżeli zaś postanowię, że już nigdy nie powinnaś oddychać niespętanym powietrzem, to także tak się stanie. Barl jej wierzyła. Pokręciła głową, a serce mocno waliło jej w piersi. – Morgan Danfey mnie nie interesuje. – To dobrze – powiedziała Venette Martain i wstała. Uśmiech miała bardziej przeszywający niż ostrze vharneńskiego miecza. – Byłoby fatalnie, gdyby to się zmieniło. Ta kobieta ją przerażała. Barl oburzyła się i skrzyżowała ramiona. – Mam brata, lady Martain. – Naprawdę? – Venette Martain zaczęła bawić się bransoletką. – W takim razie mu współczuję. – Muszę dać mu znać, gdzie jestem. Muszę… – Porozmawiaj o tym z Morganem – ucięła Venette Martain ze zniecierpliwieniem. – To nie moja sprawa. Czy naprawdę była taka bezwzględna? Czy może sobie z nią
pogrywała? – Posłucha mnie, jeżeli to zrobię? Czy… Venette Martain uniosła dłoń i przerwała jej z marsową miną. – Myślę, że tak. Mówiłam ci, że jest sentymentalny. Teraz trzymaj język za zębami. Niedługo wyruszysz do rezydencji Danfeyów. Miej świadomość, że będę informowana o tym, co tam będziesz robiła. Miej świadomość, że Sallis Arkley tylko czeka na pretekst, by zrobić z ciebie krwawy przykład. Zachowuj się, magu Lindin, a możliwe, że wyjdziesz bez uszczerbku z tej żałosnej historii. – Kolejny zjadliwy uśmiech. – Prawie bez uszczerbku… Gdy ciężkie drzwi zatrzasnęły się za kobietą, Barl mocno podciągnęła kolana do piersi i pozwoliła opaść na nie bolącej głowie. Przez zaklęcie spętania czuła ciarki pod palącą skórą. Och, Remmie. Remmie. Co mam teraz zrobić? W końcu drzwi celi otworzyły się po raz kolejny i stojący na straży magowie poprowadzili ją przez labirynt korytarzy oświetlonych magicznym ogniem, a następnie wspięli się po krótkich schodach i wreszcie dotarli do pokaźnych, okutych żelazem drzwi. Kiedy Barl przez nie przeszła i stanęła na cichym, otoczonym murem dziedzińcu, w oddali dostrzegła połyskujące w blasku słońca najwyższe iglice Sal Wiedzy w Elvado. Zatem została przeniesiona z gwarnego centrum miasta. Rada zadbała, by nie było niewygodnych świadków wygnania Barl. – Chodź – odezwał się strażnik, dotknąwszy jej ręki. – Czeka na ciebie powóz. – Dlaczego powóz? Dlaczego po prostu nie… – Spętani magowie nie mogą posługiwać się zaklęciami teleportacyjnymi – wyjaśniła kobieta. – Teraz chodź. Strażnicy skierowali się ku magicznie zapieczętowanym drzwiom. Barl postanowiła ich sprawdzić i nie ruszyła się z miejsca. – Nie chcę. Mężczyzna odwrócił się do niej i spojrzał groźnie szarymi oczami spod przymrużonych powiek. – Rady nie interesuje, czego chcesz – powiedział i pstryknął palcami. – Chodź. Zaklęcie spętania zapłonęło ogniem pod jej skórą. Zamrugała,
by pozbyć się łez, które z bólu napłynęły jej do oczu, i starała się oprzeć nieprzejednanemu przymusowi posłuszeństwa… ale bolało za bardzo. Pod pogniecioną lnianą tuniką wykwitły pręgi – czuła, jak palą ją żywym ogniem niczym uderzenia zatrutego bicza. – Nie bądź głupia, magu Lindin. – Kobieta była młoda, niewiele starsza od Barl. Nawet jeśli odczuwała jakieś współczucie, skutecznie je ukrywała. – Tylko pogorszysz sprawę. – Jak? – zapytała z oburzeniem Barl i potknęła się. – Jak możecie godzić się na coś takiego? Przecież Rada mnie torturuje. Do tego doszło w Doranie? Zniżyliśmy się do poziomu Ranoush? – Nie do nas należy kwestionowanie decyzji Rady Magów – powiedziała kobieta. – Zamilcz, magu Lindin, i rób, co ci każą. Zmuszona do posłuszeństwa Barl podążyła za magami i opuściła dziedziniec. Powłócząc nogami, zrobiła kilka kroków i kara ustała. Pręgi zniknęły. Z drżeniem wsiadła do powozu, który stał w wąskiej alejce za przejściem wiodącym na dziedziniec. Strzegący jej magowie wsiedli z nią i w ponurym milczeniu zajęli miejsca naprzeciwko, woźnica zaś popędził konie. Magowie nie odzywali się ani do niej, ani do siebie, gdy powóz wiózł ich obrzeżami Elvado, a potem przez tereny otaczające miasto. Okna były zasłonięte. Niewielka kula magicznego ognia rozświetlała mrok, a przez maleńką kratkę pod niskim sufitem pojazdu wpadał leciutki podmuch świeżego powietrza. Ale ciasna zamknięta przestrzeń i miarowe kołysanie sprawiły, że w pustym żołądku Barl obudziły się paskudne mdłości. Mogli dać jej chociaż kilka kęsów jedzenia na śniadanie. Ale nie, wyglądało na to, że jako spętany przez Radę mag miała być traktowana zaledwie odrobinę lepiej niż kąsający kundel. W końcu powóz zwolnił i skręcił, a następnie zaczął się powoli toczyć najprawdopodobniej żwirową drogą. Nad ich głowami rozległo się łagodne „Prrr” wypowiedziane głębokim głosem woźnicy i powóz z wolna się zatrzymał. – Wysiadaj – powiedział mag o szarych oczach, a w jego głosie słychać było niechęć. – Szybko. Straciliśmy już przez ciebie dość czasu. Otworzyła drzwiczki i wygramoliła się na żwirowe podłoże, kurczowo trzymając się uchwytu, bo nikt nie rozłożył stopnia, a nie
chciała upaść. – Barl Lindin. Odwróciła się i zobaczyła starannie ubranego mężczyznę, starszego od niej o jakieś dwadzieścia lat. Miał krótko przystrzyżone włosy i bystre spojrzenie. Nosił prosty, lecz nieskazitelnie czarny strój, a ręce opuścił przy bokach – dziwnym trafem przypominał jej Remmiego. Roztaczała się wokół niego podobna aura autorytetu i nauczycielska pewność, że całkowicie panuje nad sytuacją. – Gdzie jest radny Danfey? – zapytała stanowczym tonem kobieta, wychylając się przez otwarte drzwiczki powozu. – Tej dziewczyny nie można przekazać jak paczki. Jest niebezpieczna. Mężczyzna niemal niezauważalnie zmarszczył brwi. – Radny Danfey jest obecnie zajęty. – Dostaliśmy wyraźne wytyczne. Mag Lindin ma zostać przekazana bezpośrednio jemu. Nikomu innemu. – Jestem Rumm, zarządca służby lorda Danfeya – rzekł mężczyzna z kamiennym wyrazem twarzy. – W czasie pobytu w rezydencji Danfeyów mag Lindin będzie podlegać mnie. Co zaś do zagrożenia, chcecie państwo powiedzieć, że zaklęcie nałożone przez pana Danfeya zostało zdjęte? Zaskoczona kobieta pokręciła głową. – Nie. Oczywiście, że nie. Ale… – W takim razie mag Lindin może zagrozić jedynie glinianym naczyniom – odparł zarządca służby Rumm. – Możecie państwo wracać i zapewnić Radę, że wypełniliście polecenie we właściwy sposób. Gdyby Barl nie była tak osłabiona, roześmiałaby się strażniczce prosto w zdumioną twarz. W jednej chwili kobieta schowała się do powozu, by naradzić się z drugim magiem. W kolejnej dało się słyszeć, jak strażnicy pośpiesznie coś szepczą, a potem kobieta znów się wychyliła. – Dobrze. Od tej chwili to twój problem. Drzwiczki zatrzasnęły się, woźnica popędził konie, a zarządca służby obrócił się na pięcie. – Za mną, magu Lindin. Po raz pierwszy od postawienia stopy na żwirze Barl zwróciła uwagę na miejsce, w którym zostawiono ją właśnie jak niechcianą
paczkę. Stała na dziedzińcu przed imponującą rezydencją z gładkich cegieł. Rubinowy bluszcz wspinał się po murach i flirtował z połyskującymi w słońcu oknami. Na starannie wypielęgnowanych rabatach rosły różnobarwne kwiaty. Powietrze było przesycone ich słodką wonią oraz bardziej pierwotnym zapachem lasu. Bryza bawiła się włosami dziewczyny, teraz wyglądającymi na mizerne i postrzępione, i powiewała żałośnie pomiętą lnianą tuniką. Wiatr ustał i Barl nagle poczuła zapach swojego niemytego ciała i potu, który pod wpływem zaklęcia śmierdział gorzej niż zwykle. Wręcz zostawiał metaliczny posmak w ustach. – Magu Lindin. Głos zarządcy strzelił jak bicz. Drgnęła i pośpiesznie ruszyła za nim. Nie chciała ryzykować kolejnej chłosty, wywołanej zaklęciem spętania. Służący wprowadził ją pod schodami do bijącego serca rezydencji. Dom był ogromny, było w nim mnóstwo piwniczek, kuchnia, zmywalnia, pralnia, spiżarnia sucha, spiżarnia na mięso i na trunki, a w każdym z tych pomieszczeń panowały chłód i półmrok. Poza, rzecz jasna, kuchnią, gdzie w piecach płonął ogień. Oraz pralnią. W dni, w które robiono pranie, na pewno wypełniały ją kłęby pary. Czyżby chciano zmusić Barl do pracy w tym miejscu? Do niszczenia sobie dłoni mydłem i parzenia ich gorącą wodą? Arndel byłby w siódmym niebie. Ibbitha i ten kłamliwy tchórz Baret Ventin też. Ależ by się cieszyli, że dostanie odpowiednią nauczkę. – Tutaj – powiedział zarządca służby, otwierając drzwi obite zielonym płótnem. – Lepiej usiądź, zanim się przewrócisz. Ale nie przyzwyczajaj się. Niedługo nie będziesz miała czasu na odpoczynek. „Tutaj” okazało się kuchnią, istną świątynią gotowania – na jej widok Remmie zapłakałby z radości. Pośrodku znajdował się szeroki, drewniany stół, poznaczony cięciami noży. Kolejne wyszorowane ławy stały pod długimi, bielonymi ścianami. We wnęce znajdował się rożen, pod którym leżące na kracie ciężkie kloce drewna powoli zamieniały się w węgiel. Błyszczące rondle i patelnie na hakach nad głowami, ostre noże, ogromny, głęboki, potrójny zlew oraz rząd kuchenek i pieców wzdłuż całej ściany. Świeżo ubita i oskubana tłusta kura leżała na granitowej płycie,
a obok niej krwiste żeberka wołowe i miska niełuskanego grochu. W rozgrzanym od ognia powietrzu unosił się drożdżowy zapach pieczonego chleba. Barl poczuła, że cieknie jej ślinka, i zaburczało jej w pustym żołądku. Mężczyzna ubrany w fartuch w niebiesko-białe pasy mieszał coś w rondlu na jednej z kuchenek. Zarządca służby poklepał go po ramieniu i wskazał coś kciukiem. – Biddle, sprawdź, czy w skrzyniach na mąkę nie kończą się zapasy. Poślę po ciebie, gdy będziesz potrzebny. – Zerknął do rondla. – Zdejmij to z pieca. Nic się temu nie stanie, jeżeli chwilę zaczeka. – Tak, mistrzu Rumm – mruknął mężczyzna, odsunął naczynie i szybkim krokiem opuścił kuchnię. Nawet nie zerknął z zaciekawieniem na przybyszkę. Zarządca służby pewnie sprzedałby mu kuksańca za taką zuchwałość. Rumm wskazał drewniany stołek przy rożnie. – Usiądź. Czy ci magowie w Salach Wiedzy w ogóle cię nakarmili? – Nie – odparła Barl i przysiadła na krawędzi taboretu. – Nie, proszę pana – poprawił ją, patrząc spode łba. – Zważaj na maniery, magu Lindin. Zmełła w ustach bezcelową ripostę. – Nie, proszę pana. Nie nakarmili mnie ani nie napoili. Gdyby rano okazało się, że umarłam z głodu, pewnie by się tylko zaśmiali i uznali, że im się poszczęściło. Rumm chrząknął. – Pod dachem lorda Danfeya nie komentuje się poczynań Rady. Zaczekaj tu. Powiodła za nim wzrokiem, gdy wychodził z ogromnej kuchni przez najbliższe z trojga drzwi. Nikt się na nią nie gapił, więc mogła sobie pozwolić, by nieco się przygarbić. By jej plecy ugięły się pod ciężarem tej beznadziejnej sytuacji. Najwyraźniej miała tu pracować jako służąca. Prawdopodobnie właśnie dlatego Morgan Danfey zaproponował jej dach nad głową. Tania siła robocza. Po co dobrze płacić służbie, skoro można mieć spętaną za darmo? Przeklęte spętanie. Zaklęcie nie dawało o sobie znać, ale wciąż je wyczuwała. Niczym odgrodzony ogień płonęło pod skórą niezmiennym żarem, zupełnie jak rozgrzane węgle pod rusztem.
Równie dobrze mogłabym wciąż siedzieć w tej kamiennej celi pod Salami Wiedzy. Gdybym znalazła się w Brantone, Vharne albo uciekła do Iringi, i tak byłabym więźniem Rady. Więzienie cały czas mam przy sobie. A klucz do niego posiadał Morgan Danfey. Czy uda jej się jakoś mu go ukraść? Albo udobruchać Morgana i przekonać, by ją uwolnił? Nie miała pojęcia. Ale obie te możliwości należało rozważyć, skoro została uwięziona pod jego dachem. Bo więźniem jestem tak naprawdę tylko wówczas, gdy sama tak siebie postrzegam. Jeśli przestanę walczyć i poddam się ich okrutnej władzy, będę się czuła, jakbym sama nałożyła na siebie to zaklęcie. Zarządca Rumm wrócił. W jednej ręce niósł ciężki kamionkowy talerz, na którym leżał chleb z masłem, serem i solidnym kawałkiem ogórka kiszonego. W drugiej trzymał kamionkowy kubek. – Jedz – powiedział, stawiając naczynia na kuchennym stole. – Potem zajmiesz się czymś pożytecznym. Ostatkami silnej woli zdołała powstrzymać się, by nie rzucić się na jedzenie niczym wygłodniały wilk. – Nie umiem gotować – wyznała, odgryzając solidny kęs. – Czego się tknę, zawsze spali się na węgiel. Jeżeli mi pan nie wierzy, proszę spytać mojego brata. Rumm uniósł brwi. – Musisz być szalona, skoro uważasz, że powierzyłbym ci przygotowywanie posiłków dla jego lordowskiej mości. Bez obaw. Mam dla ciebie mnóstwo innych zajęć. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale to, co powiedziała, przypomniało jej o czymś, co musiała jeszcze zrobić. – Mistrzu Rumm, muszę przekazać bratu informację o tym, co się stało. To mój jedyny krewny. Nie mogę pozwolić, by się zamartwiał. – Jeżeli to twój jedyny krewny, magu Lindin, i dbasz o jego uczucia, to okazujesz to w osobliwy sposób. W kubku był słodki cydr. Popiła chleb z serem, po czym z trudem rozluźniła zaciśnięte palce. – Będzie mi wolno go powiadomić czy nie? – Ta decyzja nie należy do mnie – rzekł Rumm. – O tym, co ci
będzie wolno, a czego nie, zadecyduje radny Danfey. Oraz oczywiście jego lordowska mość. Oczywiście. Aż ją skręcało, ale przyjęła jego słowa z pokorą. – Przepraszam. Nie chcę sprawiać problemów. Rumm po raz kolejny spojrzał na nią spod uniesionych brwi. – Biorąc pod uwagę twoje położenie, magu Lindin, jakoś trudno mi w to uwierzyć. Odstawiła kubek. – Mistrzu Rumm, nie jestem złym człowiekiem. I wbrew temu, co wszyscy mówią, nie jestem groźna. Starałam się tylko zaradzić niesprawiedliwości. Ale niektórzy dorańscy magowie uznali to za zagrożenie. Chwała sprawiedliwości, że radny Danfey nie jest jednym z nich. Gdyby mi nie pomógł… – Pomógł? – Rumm utkwił w niej wyraźnie sceptyczne spojrzenie. – O ile dobrze zrozumiałem, nałożył na ciebie zaklęcie spętania. – To prawda – przyznała. – Żeby pozostali nie mogli zrobić niczego gorszego. Proszę mi wierzyć, naprawdę nie chowam urazy wobec radnego. – Zdobyła się na wątły, drżący uśmiech. – Gdyby tak było, nie ostrzegłabym, że nie umiem gotować. Rumm nie odwzajemnił uśmiechu, ale jego spojrzenie odrobinę złagodniało. – Powinnaś wiedzieć, że jestem człowiekiem, który opiera osądy na czynach, nie słowach. Zachowuj się pod dachem jego lordowskiej mości, nie sprawiaj mi kłopotu, nie siej zamętu wśród służby, nie rób niczego, co mogłoby rzucać nieprzychylne światło na lorda Danfeya czy na naszego radnego, a nie będziesz miała powodów, by narzekać na to, jak jesteś tu traktowana. Jeśli jednak okażesz się zapalczywa, jeżeli wystąpisz przeciwko ogromnej uprzejmości radnego Danfeya… Dopilnuję, byś pożałowała tego dnia, magu Lindin. Ani przez chwilę nie wątpiła w jego słowa. – Będę zachowywała się odpowiednio, mistrzu Rumm. Skinął głową. – Dobrze. Możesz zacząć od dokończenia posiłku, zmycia talerza i kubka, a potem zajmij się łuskaniem tego grochu. Nie da się przy tym narobić wielkich szkód. Kiedy Remmie się irytował, twierdził, że wystarczy, aby Barl
choćby spojrzała na jedzenie – bez względu na to, czy było już ugotowane, czy nie – i nagle stawało się niejadalne. Skoro jednak znalazła się w tak kiepskim położeniu, a mistrz Rumm był lordem wśród służby w tej rezydencji, nie zamierzała się spierać. Wkrótce Rumm wyszedł z kuchni, a mężczyzna w fartuchu wrócił do mieszania w rondlu, z którego unosił się przyjemny aromat. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem i nie odezwał się ani słowem. Albo był z natury milczkiem, albo mistrz Rumm kazał mu w jej obecności trzymać język za zębami. Podejrzewała, że chodziło o to drugie, i ucieszyła się z takiego obrotu spraw. Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, było tłumaczenie, jak trafiła do rezydencji. Łuskanie grochu okazało się dziwnie uspokajające. Dzięki temu niepozornemu manualnemu zajęciu miała co zrobić z rękami, a umysł mógł w spokoju przyswoić wszystkie oszałamiające wydarzenia od chwili, gdy wparowała do Elvado, i w końcu się z nimi pogodzić. Kiedy sięgnęła po ostatni strąk, mistrz Rumm zjawił się ponownie. – Jego lordowska mość oczekuje na poranną herbatę – powiedział. – Zaniesiesz mu ją, magu Lindin. Sądząc po nucie konsternacji w jego głosie, chyba nie do końca odpowiadała mu taka sytuacja. Czyżby sprzeciwił się, lecz lord postawił na swoim? Ściągnięte usta na to by wskazywały. Podczas gdy zarządca przygotowywał herbatę oraz układał świeżo upieczone bułki, gęstą śmietanę i dżem jagodowy na ozdobionym koronkową serwetą talerzu, Barl wyłuskała ostatnie ziarnka grochu, wyrzuciła puste strąki do kompostownika, a potem splotła dłonie i czekała pokornie, aż Rumm ułoży poranny posiłek dla lorda Danfeya na tacy z polerowanego srebra. – Trzecie piętro – rzucił zdawkowo. – Podwójne drzwi na końcu korytarza. Zapukaj dwukrotnie i zaczekaj, aż zostaniesz poproszona o wejście. I zachowuj się. Wzięła od niego ciężką tacę. – Tak, mistrzu Rumm. – Jeszcze jedno, magu Lindin. – Tak? – Odwróciła się. Rumm ponownie przybrał srogi wyraz twarzy. – Nie wolno ci postawić choćby palca powyżej trzeciego piętra.
To ścisłe wytyczne radnego Danfeya. Czyżby? Cóż takiego tam skrywał, skoro tak bardzo nie chciał, żeby to zobaczyła? Pewnie magiczną pracownię. Tak jakbym cokolwiek mogła tam zdziałać. – Magu Lindin! Czy wyraziłem się jasno? – Dostatecznie jasno, mistrzu Rumm. Idąc schodami ku apartamentom lorda Danfeya, nie mogła oprzeć się podziwowi na widok idealnych proporcji i subtelnego piękna rezydencji. Mistrzowskie obrazy olejne nad schodami wspinały się wraz z nią ku górze – kilka pejzaży, parę portretów – wszystkie oprawione w pozłacane ramy nadgryzione zębem czasu. Wysoko nad głową ujrzała witrażowe okienko w dachu. Spływały przez nie kolorowe promienie słońca, zalewając tacę szkarłatem, lazurem i złotem. Barl poczuła, jak wszystko się w niej zaciska. Nie zazdrościła bogactwa magom takim jak lady Grie, lord Danfey czy członkowie Rady. Ale dlaczego tak usilnie pilnowali, by pozostali mieszkańcy Dorany nie mieli dostępu do tych luksusów? Kiedy dotarła do drzwi w końcu korytarza na trzecim piętrze, postąpiła dokładnie według wskazówek Rumma. – Chodź, dziewczyno. Nie czaj się gdzieś w cieniu – warknął lord Danfey. – Niech no ci się dokładnie przyjrzę! Barl mocniej chwyciła tacę i zrobiła kolejny krok naprzód w prywatnym salonie jego lordowskiej mości. – Nie czaiłam się. Zamykałam drzwi. Skulony w wytartym wysokim fotelu starzec parsknął. – Żadnych bezczelności! – Ze zniecierpliwieniem przywołał ją wychudzoną dłonią. – Powiedziałem, wejdź! Czyżby mój syn cię ogłuszył, gdy nakładał na ciebie zaklęcie? – Nie. – Nie, lordzie. Przywlekli cię tu za uszy prosto z obory? Zacisnęła palce tak mocno, że zabolały. – Nie, lordzie. – W takim razie podaj mi tę herbatę, dziewczyno, zanim będzie zimna jak lód. Jeżeli będzie zimna, to nią w ciebie rzucę. Pomyślała, że byłby do tego zdolny. Było to widać w jego surowej twarzy, w której nie było ani krzty wyrozumiałości. Ojciec Morgana
Danfeya wyglądał na człowieka zgryźliwego nie tylko z powodu głębokich bruzd, jakie wyryła na jego twarzy choroba. Choć jego niebieskie oczy były zamglone i niemal nie było widać ich koloru, czaił się w nich surowy błysk, jakby wypatrywały błędów, które można by jej wytknąć. Kopnął w nogę stojącego obok niskiego stolika. – Połóż tu tacę. Odłożyła ją ostrożnie i czekała. Pomyślała, że kiedyś musiał być przystojny. Może tak jak jego potężny syn. Jednak czas i gorączka pozostawiły mu zaledwie szczątki dobrej prezencji. Wszystko miał zapadnięte: oczy, policzki, pierś, brzuch. Jak gdyby przed zupełnym zapadnięciem się w sobie chroniły go tylko solidne zapasy żółci i złości. – Roznieć ogień, dziewczyno – rzekł starzec. – No chyba że mam zamarznąć, a ty będziesz stać i patrzeć. Już miała ciętą ripostę na końcu języka, lecz ją przełknęła. – Tak, lordzie – odpowiedziała ze sztywną uprzejmością, nie chcąc dawać mu powodów do narzekania, i zajęła się kominkiem. Kiedy przegarniała żar i dorzucała słodko pachnących drew, usłyszała brzęk i stuknięcie łyżeczki oraz cichy odgłos nalewania herbaty do filiżanki. – Dobrze już, dobrze, zostaw to w spokoju – rozkazał lord Danfey. – Jak będziesz za bardzo grzebała, to zdusisz ogień. Nikt cię tego nie nauczył? Świeże płomienie falowały radośnie, chciwie się posilając. Dodała ostatnią szczapę i odwróciła się. – Czy czegoś panu jeszcze potrzeba, lordzie? Blade usta starca były oprószone mąką i ubrudzone na czerwono, co nadawało im chorowitego wyglądu. Danfey wydawał z siebie mlaszczący odgłos łapczywego jedzenia, gdy jego szczęka pracowała nad ogromnym kęsem bułki z masłem i dżemem. Jego zamglone oczy przepełnione podejrzliwością patrzyły na nią groźnie spod rzadkich jasnych brwi. – Jak się nazywasz? Syn mi mówił, ale nie przywiązuję wagi do bzdur. Spojrzała mu w oczy. Jeżeli choć raz pokażę mu, że mnie onieśmiela, zadręczy mnie na śmierć.
– Jestem Barl Lindin, lordzie. – Ha! – Starzec sięgnął po kolejną bułkę. – Powiedziałaś to takim tonem, jakbyś chciała zrobić na mnie wrażenie. Lindin? – Wcisnął kolejną obficie posmarowaną bułkę między pożółkłe zęby. – Gdybyś była kimś znaczącym, na pewno bym o tobie słyszał, a nie słyszałem. Jakiej odpowiedzi oczekiwał? Cóż w ogóle mogła powiedzieć, żeby nie wpakować się w jeszcze większe tarapaty? – Lordzie Danfey… – Mój syn naraził się na niebezpieczeństwo i nałożył na ciebie zaklęcie spętania, Barl Lindin. Ryzykował dla jakiejś pospolitej parweniuszki, która jest nikim i pochodzi znikąd. – Uniósł krzywy, drżący palec. Przód jego kaftana w kolorze czerwonego wina był cały w okruszkach. – To dorosły mężczyzna, członek Rady. Może robić, co zechce, i nie musi pytać mnie o zezwolenie. Ale wiedz jedno, dziewczyno. Gdyby jednak zapytał mnie wcześniej o pozwolenie, nie zgodziłbym się. Morgan to wielki człowiek. Wielki mag. Z czasem jego potęga wzrośnie. Jesteś mu kulą u nogi, Barl Lindin, i odpowiesz mi za to. Z jego postawy biło prawdziwe zagrożenie. Mrożące krew w żyłach niebezpieczeństwo kryjące się pod skorupą choroby. Gdy Barl je wyczuła, spięła ramiona. – Czy pan w ogóle wie, co zrobiłam? Dlaczego zostałam spętana, lordzie? Popatrzył na nią z pogardą ponad obrzeżem filiżanki. – Co mnie obchodzą wybryki niezdyscyplinowanego pospolitego maga? – Obchodziłyby pana, lordzie, gdyby sprawiedliwość miała dla pana jakieś znaczenie. Filiżanka z hukiem wylądowała z powrotem na spodku. – Czy ja cię prosiłem o wykład? Wyjdź. Zabierz ze sobą tę tacę. I powiedz Rummowi, że w bułkach było za mało masła. Jeśli powie to Rummowi, to czy służący obwini ją za tę zniewagę? Być może. Ale jeżeli mu nie powiem, wyjdzie na jaw moje nieposłuszeństwo. Mimo wszystko niewola w Salach chyba była lepsza. – No i? – odezwał się lord Danfey. – Na co czekasz, dziewczyno?
Dobrze, że nie poproszono mnie o pieniądze na twoje wynagrodzenie. Wygląda na to, że jesteś na dobrej drodze, by zostać imbecylem. No już. Wychodź! Ustawiła filiżankę i talerze na tacy, żeby nie spadły jej po drodze, i poczuła, jak do oczu napływają jej łzy upokorzenia. To nieistotne. Nieistotne. To, co robię w tym miejscu, nie zmieni tego, kim jestem. Kim pewnego dnia zostanie. Nie będzie spętana wiecznie. Kiedy była w połowie schodów w drodze powrotnej do ogromnej kuchni, usłyszała za sobą odgłos pośpiesznych kroków. Odniosła dziwne wrażenie, że schodząca za nią osoba jest rozgniewana. Przystanęła, odwróciła się i spojrzała w górę, powyżej trzeciego piętra. To był Morgan Danfey.
Rozdział XVI
Człowiek, który ją uwięził, zatrzymał się kilka stopni nad nią. Wpatrując się w niego, Barl dostrzegła żółtą smugę na rękawie jego tuniki z brązowego brokatu. Wyglądało to na sproszkowany korzeń gedlefu. Ubranie mężczyzny przesiąkło zapachem tynktury z bidalinu. A to oznaczało, że gdzieś na górze ma prywatną pracownię. I używa gedlefu? Chyba oszalał. Powszechnie wiadomo, że to niestabilna substancja. Bez względu na to, do czego używał i gedlefu, i bidalinu, praca chyba nie szła mu najlepiej. Pod maską uprzejmej obojętności kryło się poirytowanie. Nie, coś więcej. Udręczenie. Cóż, ja czuję się podobnie. Do tego stopnia – zarówno z powodu spętania, uwięzienia, jak i aroganckiej niesprawiedliwości ze strony Rady – że miała ochotę cisnąć obładowaną tacą przez poręcz i patrzeć, jak imbryk i talerze rozbijają się w drobny mak na imponującej marmurowej posadzce holu. Gdyby to jednak zrobiła, cóż… – Radny Danfeyu – mruknęła i skinęła w służalczym wyrazie szacunku. Kiwnął głową. – Magu Lindin. Jesteś tu zaledwie od godziny, a widzę, że Rumm już zapędził cię do pracy. – Tak, proszę pana. Zaniosłam lordowi Danfeyowi poranną herbatę. Stali między drugim a trzecim piętrem. Radny Danfey rzucił okiem w górę schodów. – Mam nadzieję, że jego lordowska mość zrobił na tobie dobre wrażenie? W zasadzie odniosłam wrażenie, że to kłótliwy stary cap. – Tak, proszę pana.
W jego spojrzenie wkradła się serdeczność. – Zrzędził? Nie bierz tego do siebie. Lord Danfey ma dość spędzania czasu w łóżku i jego pobliżu. – Rozumiem, proszę pana. Radny zbliżył się do niej o jeden stopień. – Noc w celi pod Salami Wiedzy musiała być przykrym doświadczeniem. – Jakoś przeżyłam. – A jeśli chodzi o spętanie, mam nadzieję, że nie jest bardzo irytujące. Wzruszyła ramionami. – Prawie go nie zauważam. – Zauważysz, jeżeli będziesz próbowała sprawdzać jego granice, magu Lindin. Nie rób tego. – Proszę pana… – Może zadawanie mu pytań nie było najmądrzejszym posunięciem, ale musiała spróbować. – Czy Rada postanowiła, jak długo pozostanę spętana? Znowu się zbliżył, a w jego oczach zagościła zaskakująca łagodność. – Nie wiem. Podejrzewam, że wiele będzie zależeć od moich raportów na twój temat. Jakżeby inaczej. – A te raporty pewnie będą zależeć od tego, co na mój temat powie Rumm? – Owszem – przytaknął, niemal się uśmiechając. – Może i lordem jest tu mój ojciec, ale często można odnieść wrażenie, że to Rumm rządzi w tym kurniku. Ciekawe, że taka sytuacja wywoływała w nim rozbawienie. Nie wyobrażała sobie, żeby lorda Varena bawił apodyktyczny służący. – Jest niezwykle wierny Danfeyom, proszę pana. Drżę ze strachu, by go nie urazić i nie ściągnąć na siebie jego gniewu. – Drżysz ze strachu, magu Lindin? Właśnie ty? – Kolejny wymowny uśmiech. – To absurdalne. Dlaczego był dla niej taki miły? Dlaczego obchodziło go, jak się czuje i co myśli? Chyba że… Podobam mu się? Czy właśnie dlatego to zrobił? Venette Martain tak właśnie sądzi. Uważa, że stanowię zagrożenie.
Radny Danfey zmarszczył brwi. – Co się dzieje? Coś cię boli? To przez spętanie? Taca z każdą chwilą robiła się cięższa. Barl próbowała sobie nieco ulżyć nieznacznym wzruszeniem ramion. – Nie, proszę pana. Wszystko w porządku. Zszedł z kolejnego stopnia. Był tak blisko, że czuła jego oddech na policzku. – Nieprawda. Powiedz, co cię trapi. Może potrafię ci pomóc. Nie mogła powiedzieć mu prawdy. Wywołanie konfliktu między nim a lady Martain na pewno nie wyszłoby jej na dobre. Ale jeśli mówił szczerze… Remmie. – Chodzi o mojego brata, proszę pana. Na pewno będzie mnie szukał, a kiedy dowie się, co się stało, obawiam się, że zrobi coś nierozważnego. Czy pozwoli mi pan do niego napisać? Czy… – Głos jej się załamał, bo naprawdę bała się o Remmiego. – Zniosłabym karę znacznie łatwiej, gdybym zdołała powstrzymać go przed narobieniem sobie problemów z mojego powodu. Morgan Danfey spojrzał na nią czujnie. – Musisz bardzo kochać brata – odezwał się w końcu. – To prawda, proszę pana – wyszeptała. – Remmie jest dobrym człowiekiem. Nie chcę, by moje problemy odbiły się na nim. – Dobry człowiek zasługuje na wyjaśnienia w cztery oczy, nie sądzisz? Sam się do niego udam. Powiem mu, co się stało. Niemal upuściła tacę. – Zrobi to pan? – Właśnie to powiedziałem, magu Lindin. Wątpisz w moje słowa? – Nie, proszę pana – odparła pośpiesznie i zebrała się w sobie. – Oczywiście, że nie. Tym razem jego słaby uśmiech zrobił się nieco śmielszy. – Dobrze. Muszę tylko poznać zaklęcie, za pomocą którego przenosisz się do domu. Chwileczkę… – dodał, gdy już otwierała usta. – Nie wolno ci go wypowiedzieć, gdy jesteś spętana. Nie wiedziała, czy będzie w stanie znieść kolejne niespodzianki. – Zamierza pan zdjąć ze mnie to zaklęcie? – Tylko na chwilę. Proponuję zachować ostrożność i zejść ze schodów.
Zdrętwiała i wycofała się na drugie piętro. Odłożyła tacę i potulnie jak dziecko zaczekała, aż Morgan Danfey do niej dołączy. Położył zgrabną dłoń na jej ramieniu. – Zdjęcie zaklęcia nie boli. Ale powtórne jego nałożenie… Będzie bolało, i to bardzo. Nie dbała o to. Robiła to dla Remmiego. – Do dzieła, proszę pana. Nie boję się. – Wiem. Musisz zamknąć oczy. Nie chciał, by widziała runy zdejmujące zaklęcie. Cóż, może postępował lekkomyślnie w pracy nad własnymi zaklęciami, ale nie był głupi. Posłusznie zamknęła oczy i wsłuchała się w sześć surowo brzmiących sylab. Postanowiła zapisać je w pamięci, ale raczej z przyzwyczajenia niż dlatego, że na coś liczyła. Potem poczuła ruch powietrza, gdy Morgan wyrysował dwie powiązane runy. W samą porę zdołała stłumić okrzyk zaskoczenia. Była spętana… a jednak w myślach wyraźnie widziała ich skomplikowany kształt. Gdyby poprosił, żeby je narysowała, potrafiłaby to zrobić. Czy to normalne przy spętaniu? Chciałabym wiedzieć. Ale nie mogę zapytać. Mag zacisnął palce. – Wszystko w porządku? – Tak, proszę pana. Nic mi nie jest. – Już prawie skończyłem. Pośpiesznie wypowiedział ostatnią sylabę i Barl poczuła, jak uwalnia się od zaklęcia. Pomiędzy kolejnymi uderzeniami serca jej uwięzione magiczne zmysły na nowo się rozbudziły. Sprawiło jej to taką przyjemność, że gwałtownie nabrała powietrza i otworzyła oczy. Moc Morgana z tak małej odległości była oszałamiająca do tego stopnia, że pod dziewczyną ugięły się kolana. Upadłaby, gdyby nie złapał jej za ramiona. – Zaklęcie – powiedział, potrząsając nią. – Szybko. Im dłużej będę czekał z powtórnym spętaniem, tym gorzej to zniesiesz. Popatrzyła na niego zrozpaczona. – Magu Danfey, proszę, czy nie może tak zostać? Nie ucieknę, nie… Potrząsnął nią znowu, tym razem mocniej. – Obym nie pożałował swojej przychylności, magu Lindin.
Przekaż mi zaklęcie albo spętam cię ponownie, a twój brat będzie musiał radzić sobie sam. Czując nienawiść i do niego, i do siebie za okazanie słabości i poddanie się rozpaczy, przekazała mu słowa zaklęcia i runę. Powtórzył wszystko, by upewnić się, że prawidłowo zapamiętał, a potem lewą ręką naszkicował runę, ale nie do końca, by jej nie aktywować. – Dobrze – powiedziała. – Właśnie tak. Z jego oczu i twarzy zniknął bezwzględny chłód. – Dobrze. A teraz przygotuj się. Za drugim razem bolało jeszcze bardziej niż za pierwszym. Ale tylko dlatego, że wiedziała już, co ją czeka, co straci i jak ogłupią ją i oślepią jego słowa. Gdy okrutne zaklęcie otoczyło ją i rozpaliło nerwy, krzyknęła i upadła w stronę Morgana. Myślała, że runie na podłogę jak bezwolne zwierzę. Ale złapał ją i trzymał, a ona zalała się łzami. – Przepraszam – wyszeptał. – Bardzo przepraszam. Bądź silna, Barl. Bądź sobą. Choć wszystko strasznie ją paliło, pod policzkiem czuła bicie jego serca. Waliło, jakby było młotem, a jego szeroka pierś kowadłem, i drżało wraz z jej bólem. Wzmocnił uścisk i tulił ją do siebie. Czy kiedykolwiek czuła się równie bezpieczna? Czy przez całe życie ktoś chronił ją aż tak jak on w tej chwili? Wyswobodziła się, zbita z tropu. – Nic mi nie jest. Ujął palcami jej podbródek i zmusił ją, by uniosła głowę i na niego popatrzyła. – Jesteś pewna? Jeśli udam się teraz do Batavy, to po powrocie nie znajdę cię na podłodze? Po jej twarzy płynęły łzy. Otarła je z poczuciem upokorzenia. – Nie może pan przenieść się tam teraz. Remmie jest nauczycielem. O tej porze jest w szkole. Morgan pokręcił głową. – Dziś jest wolny dzień. – Wypuścił ją i podał jej srebrną tacę. – Powiedz Rummowi, że wrócę przed kolacją. Jeśli jego lordowska mość będzie o mnie pytał, zajęły mnie sprawy Rady i musiałem wcześnie wyjść.
– Tak, proszę pana. – Wzięła głęboki wdech i zacisnęła zimne palce na tacy. – Zaklęcie przeniesie pana przed wejście do naszego domu. Jeżeli nikt nie otworzy, proszę przejść za dom. Gdy tylko Remmie ma okazję, całymi godzinami grzebie przy swoich warzywach. Ach, i jeszcze jedno… Morgan uniósł brew. – Tak, magu Lindin? – Będzie musiał poznać prawdę, nie ma innego wyjścia. Mógłby pan jednak oszczędzić mu pewnych szczegółów? Nie przyjmie tego z lekkim sercem. Morgan Danfey kiwnął głową, a na jego twarzy ponownie zagościły chłód i obojętność. – Postaram się, magu Lindin. A teraz wracaj do Rumma, zanim sam zacznie cię szukać. – Tak, proszę pana – wyszeptała i ruszyła schodami. Zatrzymała się jednak i popatrzyła, jak wypowiada zaklęcie, które mu przekazała… a potem zrobił krok w powietrze. Remmie z westchnieniem uniósł zniszczoną marchew, by spojrzeć na nią w blasku słońca. Zmarszczył brwi na widok maleńkich robaków rozpierzchających się wzdłuż słabych zielonych liści i ponownie westchnął. Nafiny. Wiedziałem. – Czyli trucizna – rzekł ponuro i odrzucił marchew na bok. – Której nie cierpię. – Wydobył kolejne warzywo z zadbanej, wilgotnej grządki. – Ale nie tak jak was. Nafiny biegały i chrupały, nie zważając na jego wrogie nastawienie. Tyle zostało z jego planu, żeby zjeść kolację Pod Tłustym Wieprzem – w przytulnej piwiarni w Batavie – a potem posłuchać skrzypiec Griffa Holcomba i zagrać partyjkę czy dwie w kamyki z Bartonem, Hobbiem Meltonem i Mickelem Dassifym. A miał na to ogromną ochotę. Wieczór z przyjaciółmi miał pomóc mu przestać myśleć o siostrze, która doprowadzała go do szału, przerażała i denerwowała swoją nieobecnością. Poczuł mocne uderzenie serca. Działo się tak za każdym razem, gdy myślał o Barl i przypominał sobie ich ostatnią przykrą rozmowę. A teraz ona uciekła do Elvado, miała zapewne
problemów po uszy, on zaś w jednej chwili chciał rzucić się za nią, a w drugiej zapierał się i mówił: „Nie”. Przecież sama postanowiła odejść. Zignorowała go? Jej wybór. Nie przyznała się do błędu? Jej wybór. Była dumna, uparta i nierozważna. Cała ona. Z przygnębieniem wyrzucił zepsute marchewki. Niech cię szlag, Barl, wracaj do domu. A jeśli nie, to chociaż… – Remmie Lindin? Zaskoczył go czyjś głęboki, melodyjny głos. Remmie podniósł się na kolana i odwrócił. Zobaczył, że zmierza ku niemu wysoki mag w kosztownym stroju. Wyglądał dziwnie znajomo. – To ja – powiedział Remmie i wstał. Skąd znał tego człowieka? Na pewno gdzieś go widział… – Prezentacja! To pan jest członkiem Rady, który przedstawiał zaklęcie maga Sorvolda. – A to znaczyło, że… Na sprawiedliwość! Coś ty narobiła, Barl? Mag zatrzymał się na skraju grządki warzywnej. – Był pan tam? Remmie przytaknął. – Z uczniami. Przepraszam, ale nie wiem, jak pan się nazywa. Nie przedstawiono pana. W jasnoniebieskich oczach maga zabłysło rozbawienie. – Nazywam się Morgan Danfey. – I znalazł się pan tutaj z powodu… – Musiał odchrząknąć. Zacisnął palce, by powstrzymać ich drżenie. W jego ogrodzie stał członek Rady Magów. – Mojej siostry. Barl. Radny Danfey skinął głową. – Wejdźmy do środka. Pewne rozmowy powinny się odbywać za zamkniętymi drzwiami. – Oczywiście – powiedział Remmie, a po krzyżu spłynął mu pot. – Proszę za mną. Wprowadził radnego Danfeya do saloniku, a potem przeprosił na chwilę, żeby zmyć z siebie brud i pot po pracy w ogrodzie. Kiedy wrócił, radny zaszczycił go spojrzeniem spod uniesionych brwi. – Ma pan herbatę, magu Lindin? Zaklęcia teleportacyjne wywołują u mnie potężne pragnienie. Moglibyśmy usiąść w kuchni i porozmawiać. W kuchni? W takim razie to wizyta oficjalna czy nie?
– Oczywiście, proszę pana – ostrożnie odparł Remmie, zbity z tropu. – Tędy. Zdjął czajnik z pieca i napełnił nad zlewem, radny Danfey zaś patrzył przez okno kuchenne. – Nigdy nie byłem w Dystrykcie Jedenastym. – Ja też zobaczyłem go po raz pierwszy, gdy dostałem tu posadę nauczyciela. – Postawił czajnik z powrotem na kuchni i rozpalił ogień. – W Batavie jest oczywiście bardzo spokojnie. Nie tak jak w potężnym Elvado. Ale przecież nigdzie nie jest tak jak w Elvado. Radny Danfey odwrócił się z uśmiechem, który nadał jego twarzy przyjazny wyraz. Zupełnie jakby ten człowiek był zwyczajnym magiem, bez wielkiej mocy. Ale to tylko złudzenie… i lepiej o tym pamiętać. – To prawda – rzekł radny z beztroskim wzruszeniem ramion. – Ale zawsze można trafić gorzej niż tutaj. Remmie odsunął krzesło od stołu. – Proszę usiąść. Ma pan ochotę na ciasto do herbaty? Świeżo upieczone, a podobno jestem nie najgorszym kucharzem. Radny zgrabnie usiadł na krześle, znów się uśmiechając. – W przeciwieństwie do pańskiej siostry. A przynajmniej ona tak twierdzi. Zaskoczony Remmie niemal upuścił puszkę z herbatą. – Proszę mi powiedzieć, gdzie ona jest. Co się stało? Wiem, że coś złego. Nie byłoby tu pana, gdyby było inaczej. Ale… – Proszę zrobić herbatę, magu Lindin – rzekł radny Danfey, opuszczając dłoń. – I jak najbardziej proszę o ciasto. Pracowałem cały ranek i zapomniałem o śniadaniu. Och. Czyli było aż tak źle? Niewątpliwie. Barl nigdy nie uznawała półśrodków. Przygotował herbatę, nalał jej do dwóch najlepszych filiżanek, pokroił ciasto gruszkowo-jagodowe na solidne kawałki i podał naprędce przygotowany poczęstunek na stół. – Proszę sobie nie żałować – powiedział i zajął miejsce na drugim krześle. – Upiec ciasto to żaden problem. – Być może – rzekł radny Danfey po pierwszym kęsie. – Ale rzadko smakuje tak dobrze. Remmie próbował się uśmiechnąć, ale zapomniał, jak to się robi.
– Dziękuję. Kiedy radny się posilał, Remmie upił łyk posłodzonej herbaty. Nie miał odwagi spróbować ciasta, bo bał się, że się udławi. Miał ściśnięte gardło i nie był w stanie nic na to poradzić. Radny Danfey na pewno za chwilę powie mu, co się stało… A może nie? Chyba jednak na razie nie. Kolejna filiżanka herbaty. Kolejny kawałek ciasta. Żadnej pogawędki, tylko zadumane spojrzenia przez okno spod lekko zmarszczonych brwi. Remmie ugryzł się w język. Może i znajdował się we własnym domu, ale miał wrażenie, że ktoś zastąpił go w roli gospodarza. Morgan Danfey najwyraźniej czuł się komfortowo w płaszczu będącym symbolem jego stanowiska oraz w przedniej jakości brokatach. Na prawej dłoni miał złote pierścienie wysadzane kamieniami szlachetnymi. W jednym tkwił nawet krzemień wart więcej niż majątek któregokolwiek z mieszkańców Batavy. Czyżby radny sprawdzał Remmiego, zmuszając go do siedzenia w milczeniu? A gdyby nie przeszedł tej próby, to czy coś stałoby się Barl? Przerażony tą myślą dalej milczał. Już dwukrotnie prosił o wyjaśnienia. Nie śmiał zrobić tego po raz kolejny. W końcu radny westchnął i odsunął pustą filiżankę. – Proszę opowiedzieć mi o siostrze, magu Lindin. Ale prawdę, nawet jeśli nie jest najprzyjemniejsza. Żadnego upiększania. Remmie zamrugał. Czy to kolejna próba? Zwalczył odruch wytarcia wilgotnych dłoni o koszulę. – Ja nie… nie wiem… co chce pan wiedzieć, proszę pana. – To, co chciałby mi pan powiedzieć. Och, Barl. – Jest doskonałym magiem – zaczął po chwili. – Czasami nawet wydaje mi się, że zbyt doskonałym, co nie zawsze działa na jej korzyść. Ma dobre serce, ale nie znosi idiotów. Właśnie przez to ma problemy. Może nie jest… – Przygryzł wargę. Miał wrażenie, że to, co chciał powiedzieć, byłoby zdradą. Ale radny oznajmił, że chce poznać prawdę. Nie uwierzyłby w beczkę miodu bez choćby jednej kropli dziegciu. – Moja siostra nie grzeszy pokorą, proszę pana. Nie przeprasza za swoje talenty i niełatwo znosi lekceważenie. Radny Danfey kiwał głową. – Powiedziałby pan, że jest ambitna?
– Zdecydowanie – przyznał. – Ale nie pociągają jej sława ani pieniądze, proszę pana, choć tak mogłoby się wydawać. Łaknie pracy. Zawsze tak było. Dręczy się i irytuje, kiedy czuje, że ktoś nie pozwala jej iść naprzód. – Właśnie dlatego postanowiła starać się o miejsce w Akademii? Remmie pochylił się. – Tak, proszę pana. Właśnie dlatego. – A czy wie pan, magu Lindin, że to w zasadzie nigdy nie wchodziło w grę? – Bo nie należymy do elity? – zapytał i z zaskoczeniem stwierdził, że czuje ucisk w żołądku. Może właśnie w taki sposób radny zadawał pytania? Z uprzejmym zniecierpliwieniem, które świadczyło o jego niekwestionowanej przewadze. – Mówiłem jej o tym, magu Danfey. Powtarzałem do znudzenia. Błagałem, by porzuciła ten niemądry pomysł. Ale nie chciała mnie słuchać. Wie pan, zawsze o tym marzyła. A ona nigdy się nie poddaje w dążeniu do spełnienia marzeń. Błagam, proszę mi powiedzieć, gdzie ona jest. Dlaczego nie wróciła do domu? Zamiast odpowiedzieć, radny Danfey podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Skrzyżował ramiona i z widocznym napięciem patrzył przez szybę. – Obawiam się, że pańska siostra narobiła sobie ogromnych problemów. Mistrz rzemieślniczy Arndel i Gildia Rzemieślników złożyli przeciwko niej oficjalne skargi. Co gorsza, celowo posłużyła się magią przeciwko innemu magowi. Zapewne zdaje pan sobie sprawę, że taki przywilej przysługuje tylko członkom Rady. Remmie poczuł się jak rażony okrutnym, palącym piorunem. To przecież przestępstwo karane śmiercią! – Musiała nastąpić jakaś pomyłka. To prawda, Barl ma charakterek, ale nigdy by… – Obawiam się, że to niezaprzeczalny fakt – rzekł radny. – Pańska siostra przyznała się do tego czynu. – Chce pan powiedzieć, że Barl kogoś zabiła? Radny pośpiesznie się odwrócił. – Nie. Tylko posiniaczyła. Ale wniosek jest ten sam. Podniosła na niego rękę. Oszołomiony Remmie przycisnął dłoń do twarzy. Wpadłby
na różne pomysły, ale nie na taki. – Została skazana? – Na śmierć? Nie. Została spętana i przebywa w areszcie domowym w mojej rezydencji. Remmie nawet nie próbował ukryć ulgi. Kiedy się opanował, opuścił rękę. – Czy to pan do tego doprowadził? – Stanąłem w jej obronie – odparł radny, kiwając głową. – Postąpiła nierozsądnie i z pewnością weszła na niewłaściwą drogę. Ale i wśród elitarnych magów można znaleźć nierozsądnych, którzy poszli niewłaściwą drogą i narobili sobie problemów, a nikt nie zamierzał karać ich śmiercią. Wymierzenie pańskiej siostrze takiej kary byłoby niesprawiedliwe. Remmie wstał. – Czy mogę się z nią zobaczyć? – Nie. Chłodna, lakoniczna odmowa. Chciał się sprzeciwić, chciał powiedzieć, że to jest niesprawiedliwe, i zmusić radnego, żeby zmienił zdanie. Ale wystarczyło jedno spojrzenie w surowe oczy tego elitarnego maga i wiedział, że to próżny trud. – Jak długo będzie więziona? Jak długo pozostanie spętana? Nie wiem za wiele na ten temat, tylko tyle, ile powszechnie wiadomo, ale słyszałem, że magowie spętani zbyt długo często… ponoszą pewne szkody. – Na tę myśl żołądek podszedł mu do gardła. Dobrze, że nie tknął ciasta. – Gdyby coś takiego spotkało Barl, podejrzewam, że wolałaby umrzeć. Na niewzruszonym obliczu radnego Danfeya coś drgnęło, jakby odraza lub echo szczerego bólu. – Proszę się nie niepokoić, magu Lindin. Nie dopuszczę do tego. Remmie z drżeniem otarł mokrą twarz rękawem. – Mówił pan, że Barl przebywa w areszcie pod pańskim dachem. Czy to ogólnie przyjęta praktyka? – Bynajmniej – odparł radny i niemal się roześmiał. – Ale gdyby nie to, zostałaby aresztowana przy trybunale więziennym. – Proszę pana… – Remmie wstał, choć miał świadomość, że nogi się pod nim uginają, a serce bije za mocno w piersi, która nagle zrobiła się jakby krucha. – Dziękuję. Moja siostra i ja jesteśmy pana
dłużnikami. Chciałbym także przeprosić. Został pan postawiony w trudnej sytuacji. Rada z pewnością musi zajmować się sprawami znaczniej większej wagi. Mam nadzieję, że mi pan uwierzy, gdy powiem, że Barl na pewno nie zamierzała do tego doprowadzić. Nie jest złym człowiekiem. Nie jest niebezpieczna. Dobrze pan zrobił, stając w jej obronie. Przez twarz radnego przebiegł grymas. – To pan tak twierdzi, magu Lindin. Ale Rada potrzebuje czegoś więcej niż braterskiego zapewnienia. Pańska siostra musi okazać odpowiednią skruchę, a muszę przyznać, że na razie jest od tego daleka. Remmie z rozpaczą przełknął ślinę. Daleka? Barl rzuciła się w ziejącą przepaść. Gdyby teraz przed nim stanęła, musiałby mocno się powstrzymywać, żeby jej nie spoliczkować. – Wiem, że nie mogę się z nią zobaczyć, i muszę się z tym pogodzić. Ale czy może pan przekazać jej wiadomość? – Tak – rzekł radny Danfey. – Mogę. – Czy wolno mi przekazać list? – Wyjątkowo się zgodzę – powiedział radny. – Ale od dziś proszę raczej przywyknąć do braku kontaktu z siostrą, magu Lindin. Przez ciało Remmiego przebiegł kolejny dreszcz. – Na jak długo? Jest pan w stanie to określić? – O tym postanowi Rada. – A kiedy to nastąpi? Radny Danfey uniósł brew. – Sądzi pan, że powinienem rozmawiać z panem na temat spraw Rady? Remmie poczuł, że ogarnia go fala gorąca, i spuścił wzrok. – Nie, proszę pana. – Proszę napisać list, magu Lindin. Nie mam zbyt wiele czasu. Przyniósł więc atrament, papier i pióro. Spisał garść nieskładnych myśli, licząc na to, że uda mu się pocieszyć swoją niemożliwą siostrę. Pomyślał, że zapieczętowanie listu mogłoby zostać potraktowane jako zniewaga, dlatego złożył papier i podał radnemu. – Dziękuję, magu Danfey. Miło, że pan się pofatygował i mnie uspokoił. Radny wziął liścik i włożył go do kieszeni gładkiej tuniki.
– W tej sytuacji uznałem, że tak będzie najlepiej. Proszę z nikim na ten temat nie rozmawiać, magu Lindin. Rada życzy sobie, by o tej niefortunnej sytuacji nie zrobiło się głośno. Rozumie pan? Aż za dobrze. – Oczywiście. Jeżeli ktoś będzie pytał o Barl, powiem, że na jakiś czas udała się do Dystryktu Dziewiątego. To powinno zaspokoić ciekawość dociekliwych. Radny Danfey kiwnął głową i lekko się uśmiechnął. – W rzeczy samej. Jeżeli zaś chodzi o przyszłość pańskiej siostry, powiadomię pana o ostatecznej decyzji Rady. Do tego czasu może pan być pewien, że nie spotka jej żadna krzywda. Remmie z wahaniem utkwił wzrok w tym człowieku. Morgan Danfey miał majątek, władzę i wysokie stanowisko. W Doranie był nietykalny. Wystarczyłoby, żeby szepnął słowo do ucha odpowiedniej osoby, a marny nauczyciel zostałby zwolniony bez szans na zadośćuczynienie. I mam powierzyć mu życie własnej siostry? Mam uwierzyć, że nadal będzie bronił pospolitego maga przed pozostałymi członkami Rady? A jeśli Barl go rozgniewa? A jeśli zacznie mu przeszkadzać albo Danfey dojdzie do wniosku, że jest zbyt kłopotliwa? To było całkiem prawdopodobne. Mógł sobie jedynie wyobrażać, w jakim stanie jest Barl i jak mocno jest rozgniewana. A rozgniewana rzadko panowała nad emocjami. Z drugiej strony jakie miał wyjście? Musiał uwierzyć temu człowiekowi na słowo. Nie mogę nic dla niej zrobić. Przez nią ja też stałem się więźniem. A prędzej czy później będzie musiał jakoś jej wybaczyć. – Proszę pana – odezwał się, wytrzymując opanowane, nieprzeniknione spojrzenie radnego Danfeya. – Czy powiadomi mnie pan, jeżeli coś się zmieni? – Oczywiście. Tyle że nie było żadnych oczywistości. Nie w takiej sytuacji. Coś sobie uświadomił. – Ubrania! Będą jej potrzebne. Czy jeżeli je dla niej przygotuję, mógłby pan je ze sobą zabrać? – Tak, ale proszę się pośpieszyć, magu Lindin. Jestem zajętym człowiekiem. I na swój butny, arogancki sposób także uprzejmym. Remmie
wpadł do sypialni, przeszukał szuflady i szafki Barl, wpakował jak najwięcej rzeczy do dużej torby podróżnej, dołożył dwie pary butów – niższych i wyższych – oraz książkę, którą wcześniej czytała, i zaniósł to wszystko do kuchni. – Dziękuję panu – powiedział, podając torbę gościowi. – To bardzo miło z pańskiej strony. Radny Danfey zawahał się, rysując pierwszą pieczęć zaklęcia teleportacyjnego. – Ostatnie pytanie, magu Lindin. O pańską siostrę. Czy powinienem się obawiać ataku ze strony jakiegoś oburzonego zalotnika, który postanowi stanąć w jej obronie? – Zalotnika? – Remmie był zaskoczony. – Nie. Barl nigdy nie miała czasu na zaloty. Magia zawsze była dla niej najważniejsza. Jeszcze jedno obojętne skinienie głową. – Rozumiem. Bez kolejnych pytań ani słowa pożegnania radny Danfey wypowiedział zaklęcie i zniknął. Remmie stracił ochotę na hulanki Pod Tłustym Wieprzem i pogrążył się w przygotowaniach do zajęć w nadchodzącym tygodniu. W porze kolacji zmusił się do przyrządzenia i zjedzenia zupy porowo-fasolowej, choć apetyt niezbyt mu dopisywał. Noc okazała się bezsenna. Następnego dnia prowadził lekcje rozdrażniony, a kiedy skończył, poszedł zobaczyć się z Arndelem. Mistrz przecież i tak był zamieszany w całą tę sprawę z Barl. Na pewno nie zaszkodzi z nim porozmawiać. W każdym razie Remmie musiał spróbować. – Uwięziona? – Arndel odchylił się na krześle w swojej prywatnej pracowni, a w jego oczach zapłonęła satysfakcja. – A cóż mnie to może obchodzić, magu Lindin? Pańska siostra nie ma już ze mną nic wspólnego i chwała niech będzie sprawiedliwości. – Nie tylko została uwięziona – rzekł Remmie, starając się zapanować nad emocjami. Zaczynał rozumieć, dlaczego Barl tak nie znosiła tego człowieka. – Została spętana. Wie pan, co to znaczy, mistrzu Arndel? Mężczyzna wzruszył ramionami. – To znaczy, że w końcu pokazano jej, gdzie jest jej miejsce. Remmie stłumił ochotę huknięcia pięścią w biurko i odezwał się
łagodniejszym tonem. – Proszę pana, nie musi mi pan mówić, że moja siostra potrafi narobić problemów. Dorastałem z nią. Ale czy mógłby pan odłożyć na bok osobiste urazy i pomyśleć o jej zdolnościach? Twierdzi pan, że należy je zaprzepaścić? – Z czystej złośliwości i podłości? – Tak nie można. Tym razem to Arndel huknął w biurko. – Magu Lindin, twierdzę, że bez względu na to, co spotka tę wichrzycielkę, już mnie to nie interesuje. Bez względu na to, jakie ma problemy, obaj wiemy, że sama je na siebie ściągnęła. – Jest pan zbyt skromny – warknął Remmie. – Pan także odegrał rolę w tej sprawie, zwracając się z pismem do Rady. Pisząc skargę do Gildii Rzemieślników. Jakie miała szanse wobec takich wpływów? – Ty zuchwały szczeniaku! – Arndel poderwał się na nogi. – Jesteście siebie warci. Wygląda na to, że arogancja u Lindinów jest rodzinna. Pańska siostra była o włos od zrujnowania reputacji mojej i mojego warsztatu. Cieszę się, że Rada ją spętała. Mam nadzieję, że na całe życie. Tacy magowie stanowią zagrożenie dla Dorany. A teraz wynocha, bo chwycę za pióro i na ciebie też złożę skargę do Rady! Zrobiłby to. Wyssałby z palca bezpodstawne oskarżenia, oświadczyłby, że mu grożono i że Lindinowie pragną się na nim zemścić. A skoro Barl już ma kłopoty, Rada z łatwością uwierzyłaby Arndelowi. Remmie pokręcił głową z niesmakiem. – Wygląda na to, że powinienem przeprosić Barl. Przekonywałem ją, że niesłusznie tak surowo pana oceniała. Przekonywałem, że powinna być wdzięczna za szansę, którą jej pan dał. Ona twierdziła, że plotę bzdury. I miała rację. Jesteś zakałą, Arndel. Wyszedł z pracowni i udał się do jedynego maga, który mógłby pomóc i jemu, i Barl. – Spętana? – Lady Ancilla Grie przycisnęła zgrabną dłoń do piersi. – Nic o tym nie wiedziałam, magu Lindin. Remmie został zaproszony do wspaniałego salonu. Starał się opanować emocje, siedząc tam z krępującą świadomością, że w tym okazałym, pełnym jedwabiów miejscu ma na sobie prosty, lniano-
wełniany strój. – Rada nie chce, by plotki o tej sprawie się rozeszły, pani. – Jakżeby inaczej. Proszę się nie obawiać, zachowam dyskrecję. Remmie zdobył się na uśmiech. – Byłbym wdzięczny. Lady Grie, zdaję sobie sprawę, że moja wizyta może zostać potraktowana jako zuchwałość. I wiem, że na pewno jest pani bardzo zajęta nowo narodzonym synkiem. Ale… Piękna i elegancka lady Grie westchnęła. – Ale chciałby pan, żebym pomogła pana siostrze. Chciałabym, magu Lindin. Ale nic nie mogę zrobić. Musiał postępować ostrożnie. – Wiem, co mistrz Arndel powiedział pani na temat Barl. Czy poczułaby się pani znieważona, gdybym ja powiedział pani, że nieco minął się z prawdą? – Nie – odparła lady Grie. – Ale nawet gdyby tak było, i tak nie mogę panu pomóc. Nie mam żadnego wpływu na to, co się dzieje w pracowni mistrza Arndela. Nawet gdyby potrafił pan udowodnić, że pańska siostra została zwolniona bezpodstawnie, niczego by to nie zmieniło. Arndel nie przyjmie jej z powrotem… ale o tym zapewne już pan wie. Jeśli zaś chodzi o moją interwencję w Radzie, to przecenia pan moje możliwości. Tu, w Dystrykcie Jedenastym, jestem wpływowym magiem. Ale w Elvado? Jestem nikim. – Uśmiechnęła się krzywo. – Może trudno w to uwierzyć, ale nawet elitarni magowie mają pewne ograniczenia. Remmie z trudem przełknął ślinę i utkwił wzrok w podłodze wyłożonej okazałymi dywanami. Dar przekonywania tej kobiety był jego ostatnią nadzieją… a tymczasem właśnie mu powiedziała, że marnował czas. – Rozumiem, pani. – Starał się zachować opanowany ton. A potem wstał. – Dziękuję za spotkanie. Lady Grie pokręciła głową. – Nie ma za co. Żałuję, że nie jestem w stanie pomóc. Rzadko się zdarza, by ktoś miał taki talent jak pańska siostra. Liczyłam na jeszcze kilka wspaniałych zegarów, jakie wychodzą spod jej ręki… albo innych przedmiotów. Czyżby Barl tylko tyle dla niej znaczyła? A niesprawiedliwość była zupełnie nieistotna?
– Do widzenia, pani. – Remmie… – Lady Grie wygładziła jedwabną spódnicę. – Daję ci słowo, że jeśli tylko będę miała okazję stanąć w jej obronie, zrobię to. Ale dyskretnie. Sam rozumiesz. Rada nie chce rozgłosu. – Rozumiem, pani – powtórzył i ukłonił się. Wrócił do domu wyczerpany i usiadł w kuchni oświetlonej wątłym blaskiem magicznego ognia. Nie miał ochoty gotować. Miał wrażenie, że w domu jest zimno, posępnie i pusto. – Wybacz, Barl – wyszeptał. – Starałem się, jak mogłem. Ale jeśli zamierzasz wyplątać się z tej katastrofy, będziesz musiała poradzić sobie sama.
Rozdział XVII
W
oczekiwaniu na powrót radnego Danfeya Barl stłukła trzy talerze. Rozdrażniony Rumm przegonił ją do zagrody dla drobiu. – Wyszoruj grzędy i wyłóż gniazda świeżym sianem. Może z tym sobie poradzisz – oświadczył zgryźliwie. – Będziesz podlegała Pagettowi. A jeśli będzie musiał przyjść do mnie i powiedzieć, że rozdeptałaś jakąś kurę albo rozbiłaś choćby jedno jajo, magu Lindin, spętanie będzie twoim najmniejszym zmartwieniem! Ulżyło jej, gdy znalazła się poza zasięgiem surowego wzroku Rumma, mimo że wokół unosił się smród ptaków. Szybko dowiedziała się, że Pagett był służącym nadzorującym obejście i budynki wokół rezydencji oraz służbę tam pracującą. Był krzepki jak na Doranina i, podobnie jak Rumm, należał do nieszczęśników nieprzejawiających magicznych zdolności. Nie miała pojęcia, ile o niej wiedział. Nie przejmowała się tym. Kiedy przekazała mu polecenie Rumma, mruknął pod nosem i wskazał wiadro, wodę i szczotkę. W zagrodzie i kurniku panował hałas. Ptaki grzebały w trawie, wzbijały kurz i znosiły jaja, pierzyły się, dziobały nawzajem i zostawiały półpłynne odchody, gdzie tylko miały ochotę. Głupie, nieustannie gdaczące stworzenia z oczami jak paciorki. Ich gniazda ciągnęły się wzdłuż czterech drewnianych ścian kurnika, a grzędy umieszczono na każdej możliwej wysokości. Pod niskim, spadzistym dachem Barl poczuła się jak w pułapce i musiała się schylić, aż podbródek dotykał piersi. Nim zdążyła wyszorować z paskudztwa pięć grzęd, była już cała obolała. Co gorsza, w nosie wciąż czuła gryzący zapach guana, którym zresztą miała już buty umazane po same kostki, poplamione rękawy i upaćkaną twarz. Gdyby zobaczył mnie teraz Arndel, chyba umarłby ze śmiechu. Podobnie jak Ibbitha i ten idiota, Baret Ventin. Choć czuła się poniżona, w kurniku i tak było lepiej niż w kuchni. Nie chodziło tylko o to, że Rumm wciąż czyhał na jej potknięcia.
Kuchnia kojarzyła jej się z Remmiem… a jeśli miała przetrwać tę gehennę, musiała zapomnieć o nim i o wszystkim, co zostawiła w Batavie. Kiedy oczyściła dziesięć grzęd, woda była już zbyt śmierdząca i brudna, by dalej jej używać, więc rzuciła szczotkę i wyniosła na zewnątrz wiadro z chlupoczącą cieczą. Okazało się, że nie jest sama. Radny Danfey długimi krokami szybko pokonał dzielący ich przystrzyżony trawnik. Wiadro wysunęło jej się ze zdrętwiałych palców, przechyliło i wszystko się z niego wylało. Zaschło jej w ustach i z mocno bijącym sercem czekała, aż mężczyzna do niej podejdzie. Z charakterystycznym, niemal ironicznym uśmieszkiem zatrzymał się przed nią na odległość ramienia i zmierzył ją wzrokiem. – Dobrze, że brat postanowił przekazać ci czyste ubrania, magu Lindin. Twój strój po ostatnich przejściach wygląda już niemal jak łachmany. Nie miała ochoty na przekomarzanie. – Widział się pan z Remmiem? Czy… bardzo się na mnie gniewa? – Gniewa? – Radny pokręcił głową. – Ależ nie. Zamartwia się. To było gorsze niż złość. Tak strasznie mi przykro, Remmie. Zamrugała, by przepędzić łzy, które napłynęły jej do oczu pod wpływem palącego smutku i ściskającego za gardło wstydu. – Co jeszcze mówił? – Usilnie zapewniał mnie, że nie stanowisz zagrożenia dla Dorany. Gorycz przytłumiła zdrowy rozsądek. – Dla Dorany może nie. Ale stanowię zagrożenie dla magów odmawiających innym praw, które sami traktują jak coś, co bezdyskusyjnie im się należy. Lepiej, żeby pan o tym wiedział, nim przyjdzie mi spędzić pierwszą noc pod pańskim dachem. Radny Danfey przeniósł wzrok na lasy otaczające zadbaną rezydencję. Nie była w stanie rozszyfrować jego spojrzenia. Kryły się w nim rezygnacja, zniecierpliwienie i wstrzemięźliwe współczucie, które zmagały się z… tak, z pogardą. Wobec niej? Czy magów, którym tak bezcelowo złorzeczyła? Nie wiedziała i nie śmiała spytać.
– Magu Lindin. – Spojrzał na nią z zaciśniętymi zębami. – Jeżeli chciałabyś doczekać zdjęcia zaklęcia spętania, nie wypowiadaj takich słów w miejscach, gdzie mógłby usłyszeć cię lord Arkley. – Kto? – Jeden z członków Rady. Ten, który domagał się krwi za twoje przewinienie. No tak. Ten. Dobrze było wiedzieć, jak nazywa się człowiek, który tak pragnął jej śmierci. – Nie jest osamotniony w swoich pragnieniach, prawda? Kim była ta starsza kobieta siedząca obok niego? – Lady Frieden. – Radny Danfey zacisnął usta z niesmakiem. – I masz rację. To kolejny mag, przy którym warto zważać na słowa. Podobnie jak przy lordzie Varenie, choć on nie jest człowiekiem żądnym krwi. I dla zaspokojenia twojej ciekawości dodam, że ostatnią członkinią Rady, od której zależy twoje życie i wolność, jest… – Lady Martain – dokończyła. – Wiem. Przyszła dziś do mnie wczesnym rankiem. Jego wzrok się wyostrzył i zrobił podejrzliwy. – Naprawdę? A niech to. Tyle z zachowania tego incydentu w tajemnicy. – Tak, proszę pana. Radny Danfey mocno ściągnął brwi, a palcami prawej dłoni zabębnił o udo. – Czego chciała? – Przypomnieć mi, jakie miałam szczęście, że był pan tam zeszłego wieczoru. – Wzruszyła ramionami. – Rzecz jasna nie myliła się. Naprawdę miałam szczęście. – Co jeszcze? Czy powinna mu powiedzieć o wszystkim? O tym, że Venette Martain przestrzegła ją, by nie wtrącała się w życie radnego, bo widziała w niej zagrożenie dla jego szczęśliwego ożenku? Proszę bardzo, jeśli tylko chcesz zyskać kolejnego zaciekłego wroga. Kolejne wzruszenie ramion. – Zwyczajnie mnie zbeształa, proszę pana. Zrugała za podły występek.
Przez chwilę myślała, że jej nie uwierzył. Wpatrywał się w nią lodowatym wzrokiem, jakby w jego głowie kotłowały się myśli i podejrzenia. A potem kiwnął głową. – Lady Martain jest surowa. Twoje zachowanie ją oburzyło. – Ale pana nie? Jego spojrzenie było zimne jak lód. – Ależ oburzyło. Nie myl współczucia z aprobatą dla twojej zbrodni. – Zbrodni? – To słowo zapiekło niczym silny policzek wymierzony otwartą dłonią. – Myślałam… – Ale ty przecież nie myślisz, magu Lindin, prawda? Działasz pod wpływem impulsu zrodzonego z gwałtownych emocji. Między innymi dlatego cię tu sprowadziłem. Żebyś mogła zastanowić się nad swoim nieszczęsnym zachowaniem. Swoim nieszczęsnym zachowaniem? Przecież to ona była poszkodowana. Czy naprawdę tego nie widział? A jeśli nie, to dlaczego ją ocalił? – Zadziwiające – rzekł, wciąż się w nią wpatrując. – Uważasz, że jesteś niewinna. Barl miała wrażenie, że jej twarz płonie. – Uważam, że zostałam sprowokowana, proszę pana. – Ale w żaden sposób nie poczuwasz się do odpowiedzialności? – Tego nie powiedziałam – mruknęła. – To prawda, że zostałam tu uwięziona, bo straciłam nad sobą panowanie u lorda Hahrena. Ale gdyby dorańscy magowie byli równi, gdyby Rodziny Założycielskie nie były takie chciwe i samolubne, w ogóle nie podejmowałabym sporu. – Rozumiem. Czyli jestem chciwy i samolubny. – Nie! Przynajmniej… – Niech to szlag, miał rację. Była beznadziejnie impulsywna. – Przepraszam. Nie chciałam zachować się grubiańsko. – A jednak się zachowałaś. Po raz kolejny. Grubiańsko i niewdzięcznie. – Cofnął się o krok. – Zajmij się wyznaczonymi zadaniami, magu Lindin. Rumm jest człowiekiem, którego nie chciałabyś rozzłościć. Rumm był służącym, wcale nie lepszym od niej. Ale dopóki radny pozwalał mu wydawać jej polecenia, rzeczywiście postąpiłaby
głupio, bez potrzeby narażając się Rummowi. – Tak, proszę pana – powiedziała, podnosząc wiadro. Zdawkowo kiwnął głową, po czym obrócił się na pięcie i odszedł. Przez chwilę za nim patrzyła, rozdarta między pogardą a niechętnym podziwem dla jego sprężystych, swobodnych ruchów. A potem prychnęła. – Nie świruj, Barl. Zagapisz się na ładny tyłek i zaraz się okaże, że narobisz sobie jeszcze większych problemów. – Ta dziewczyna sprawia same kłopoty – powiedział lord Danfey. – Radziłbym ci się jej pozbyć. Morgana kusiło, by dać ojcu do zrozumienia, że nie potrzebuje jego rady, ale wiedział, że nie powinien tego robić. Odsunął ciężkie kotary w głównym oknie salonu. – Spętanie wytrąciło ją z równowagi. Ale jeśli cię zdenerwowała, lordzie, to przepraszam. Ojciec burknął pod nosem. – Dzień, w którym jakaś smarkata prostaczka zdoła mnie zdenerwować, będzie dniem, kiedy możesz szykować mnie do krypty. Co robisz z tymi zasłonami? Chcesz mnie oślepić? – Oczywiście, że nie, lordzie. Ale… – Mówię ci, że jest za jasno – warknął ojciec. – Zaciągnij je z powrotem. Jeżeli będę chciał je rozsunąć, to sam to zrobię! Morgan ugryzł się w język i zostawił kotary w połowie okna. Ranmer mówił, że ojciec powinien przebywać na słońcu. Przestrzegał także, że może nadejść dzień, w którym bezpośrednie światło będzie sprawiało mu ból, ale mimo to lord Danfey nie powinien siedzieć w ciemności, lecz rozproszyć mrok choćby odrobiną magicznego ognia. – Proszę bardzo, lordzie – powiedział Morgan i odwrócił się z udawaną obojętnością, choć wszystko aż się w nim skręcało. – Tak jest dobrze? Ojciec nerwowo szarpnął koc, którym miał przykryte nogi. – Dobrze byłoby, gdyby Rada umieściła tę gnidę gdzieś indziej. – Rumm zatrzymał ją na dole, lordzie. Zupełnie jakby jej tu nie było. – Ale ona tu jest! – Ojciec uderzył w podłokietnik fotela. – I chcę
wiedzieć dlaczego. Co ci przeżarło mózg, Morganie, że wciągnąłeś nas w tę bzdurną sprawę, którą powinien się zająć najbliższy trybunał więzienny? Jak miał odpowiedzieć, skoro sam ledwie rozumiał, dlaczego tak postąpił… a to, czego był świadomy, doprowadziłoby ojca do szału? – Ufasz mojej ocenie sytuacji, lordzie? Starzec obrzucił go piorunującym spojrzeniem. – Według ciebie to jest odpowiedź? – Dziewczyna tu jest, bo uznałem, że tak będzie najlepiej – powiedział opanowanym i niefrasobliwym tonem. – A przyznasz, że to właśnie kwestia oceny sytuacji. – Przyznam, że jesteś bezczelny! To ja jeszcze jestem lordem Danfeyem, chyba że o tym zapomniałeś? – Nigdy. – W takim razie pozbyłbyś się jej, gdybym ci nakazał? Morgan podszedł do fotela ojca i przykucnął. – Tego właśnie chcesz? Ojciec, z posiniałymi, obwisłymi ustami, ponownie pociągnął za koc. – Ta dziewczyna jest zuchwała, Morganie. Nie wie, gdzie jej miejsce. Miała czelność spojrzeć mi prosto w oczy, kiedy odpowiadała na pytanie. Cela w najbliższym trybunale to dla niej zbyt wiele! – Cóż, mój panie – odezwał się uspokajającym tonem – w tej chwili dziewczyna męczy się w zagrodzie dla kur i cuchnie ptasimi odchodami. Można chyba powiedzieć, że została stosownie upokorzona. – Innymi słowy, zostanie tu, bez względu na to, czego chcę ja. Morgan koniuszkami palców dotknął kościstego nadgarstka ojca. – Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciał wycofać sprzeciw, lordzie. – Pochlebca – mruknął starzec, wyrywając dłoń. – Dobrze. Niech zostanie. Ale ty będziesz odpowiadał za wszelkie problemy, które wywoła. I dopilnujesz, by to Rumm przynosił mi jedzenie. Nie lubię zuchwałych, pyskujących młodych kobiet. – Dobrze, mój panie – rzekł Morgan i wstał. – Dziękuję. – Jeżeli chcesz mi dziękować – zripostował ojciec – mógłbyś porozmawiać ze mną o kobietach, które bardziej przypadłyby mi do
gustu. Kiedy będę mógł nazwać tę Garrickównę córką? Maris. Morgan nie chciał, by ojciec dostrzegł niesmak na jego twarzy, więc wycofał się pod okno. – Niedługo, mój panie. – Niedługo to za długo – odparł ojciec. – I nie strzelaj oczami na boki. Morgan spojrzał za siebie. – Nie wiem, o co ci chodzi. – Ależ wiesz! – Lord ponownie uderzył w podłokietnik. – Nie jesteś ślepy, Morganie. Ja zresztą też nie. Ta Barl Lindin jest piękna. I nie obchodzi mnie, co będziesz robił po spłodzeniu syna z Garrickówną, bo wtedy będę już martwy. Ale nie umoczysz knota w garnku miodu tej awanturnicy, dopóki nie urodzi się twój następca. Czy wyraziłem się jasno? Gdyby Morgan stracił panowanie nad sobą, Barl zostałaby odesłana do Rady, gdzie zająłby się nią Sallis Arkley. Nie mógł i nie zamierzał do tego dopuścić. – Nie masz się czego obawiać, mój panie. Może i jest atrakcyjna, ale obiektem moich zainteresowań jest Maris Garrick. Ojciec z wolna się odprężył. – I dobrze. – Tymczasem obawiam się, że muszę cię opuścić. Czekają na mnie obowiązki radnego, a potem muszę udać się do pracowni. Spotkamy się na kolacji czy wolisz zjeść w samotności? – Powinieneś zjeść z Maris Garrick – rzekł ojciec, patrząc na niego wilkiem. – Nie spuszczaj jej z oka. Odruchowo skłamał bez wahania. – Niestety, mój panie, Maris ma dziś wieczorem inne zajęcia. Sprawy rodzinne – dodał, kiedy ojciec otworzył szeroko oczy z niepokoju. – Ale wkrótce się z nią zobaczę. Czy przed wyjściem podać ci jakąś książkę? – Może i jestem słaby, ale sam mogę sobie przynieść książkę – odparł urażony ojciec. – Uciekaj. I pamiętaj, żeby przekazać Rummowi to, o czym mówiłem. Morgan spotkał zarządcę służby na schodach. – Proszę pana, właśnie pana szukałem. – Rumm podał mu złożoną kartkę. – To od Rady.
Morgan, nie czytając, schował kartkę do tuniki. – Lord Danfey wolałby, aby nie obsługiwała go Barl Lindin. Rumm skinął głową. – Oczywiście, proszę pana. – Przy okazji, czy jest jakiś powód, dla którego kazałeś jej męczyć się przy kurach? – Jak najbardziej, proszę pana – powiedział Rumm, a jego oblicze spochmurniało. – Czy ma pan coś przeciwko temu? Oczywiście, ale postąpiłby nierozsądnie, gdyby się do tego przyznał. – Pytam z ciekawości. Muszę spotkać się z lady Martain. Powinienem wrócić w ciągu godziny. – Tak, proszę pana. Morgan zszedł niżej i przystanął. – Jeszcze jedno. Przygotowałem czyste ubrania dla Barl Lindin. – Tak, proszę pana – odpowiedział Rumm z pełną obojętnością na twarzy. – Zgodnie z pana poleceniem Jafe dopilnował, by do mnie trafiły. Torba jest na jej łóżku. Trudno to nazwać łóżkiem. Siennik na podłodze w naprędce opróżnionym schowku na miotły, który zdaniem Rumma był jedynym odosobnionym miejscem, jakie w tak krótkim czasie był w stanie przygotować. W przeciwnym razie musiałby zaangażować w to zadanie innych służących, a tego nie chciał. Nie dla spętanego maga, jakim teraz była. A co powie Barl, gdy się o tym dowie, można się było tylko domyślać. Kiedy Morgan niespodziewanie pojawił się w domu Venette, jej zarządca służby wprowadził go do strojnego salonu i polecił zaczekać. Gość nie skorzystał z propozycji poczęstunku w postaci wina i wafli, lecz zadowolił się przeglądaniem jednej z ciężkich ksiąg Orwina. – Morganie! – wykrzyknęła Venette, wchodząc do salonu zamaszystym krokiem niemal kwadrans później. Od stóp do głów była odziana w mieniące się srebrem fiołkowe jedwabie, na nogach miała fioletowe pantofelki, a jej szyję i nadgarstki zdobiły sznury ametystów. – Oświadczam ci, że nie rozumiem, w co pogrywasz. Jak
mogłeś odrzucić zaproszenie na przyjęcie u Garricków? To oburzające pytanie dolało oliwy do ognia. Cisnął książkę Orwina na pobliski stolik i z wściekłością zrobił krok w kierunku Venette. W porę zdołał się opanować, żeby się na nią nie rzucić. – A jak ty, Venette, mogłaś wtrącać się w moje osobiste sprawy? Miałaś czelność wypytywać Barl Lindin? Dyskutować z nią? Jakim prawem? – Prawem przyjaźni! – odgryzła się. – Wpłynąłeś na niebezpieczne wody, Morganie. Wyobrażasz sobie, co pomyślałaby Maris, gdyby dowiedziała się, że broniłeś tej przestępczyni? Że dałeś jej schronienie pod własnym dachem? Skonsternowany utkwił w niej wzrok. – Maris Garrick nie powinna się interesować moimi obowiązkami wynikającymi ze stanowiska w Radzie! Nie powinna się nimi interesować, nawet gdybyśmy zostali ogłoszeni mężem i żoną. – Nie dojdzie do tego, głupcze, jeśli dalej będziesz brnął w to szaleństwo! – Venette uniosła ręce. – Jak to możliwe, że jesteś taki uzdolniony i taki tępy? Maris ma swoją dumę, Morganie. Naprawdę sądzisz, że będzie się uśmiechała i da ci błogosławieństwo, skoro tak bezlitośnie ją obrażasz? – W jaki sposób ją obrażam? Jestem dla niej atrakcyjny właśnie dlatego, że należę do Rady. Jak może czuć się urażona, że wypełniam związane z tym obowiązki? Venette pobladła ze złości, rzuciła się na niego i uderzyła go w pierś obiema pięściami. – Tak po prostu! Umieszczenie Barl Lindin pod własnym dachem nie należy do twoich obowiązków, Morganie! Zrobiłeś to, bo na ciebie podziałała! To aż kłuje w oczy i jeśli sądzisz, że Maris tego nie zauważy, to ja umywam od tego ręce! Zamierzała uderzyć go po raz kolejny, więc chwycił ją mocno za nadgarstki. Poczuł przeszywający ból, gdy trafił palcami na jej kosztowne bransolety. – Proszę bardzo, Venette – powiedział, ona zaś próbowała się wyswobodzić. – Umywaj ręce. Barl Lindin nic dla mnie nie znaczy. Jak w ogóle mogłaś pomyśleć, że jest inaczej? Nie należy do elity, jest rozwydrzona i… – I nieprzyzwoicie piękna! – Venette dyszała ciężko, a jej
wzburzone spojrzenie było pełne wątpliwości. – A jeżeli masz zamiar temu zaprzeczać, Morganie, nie uwierzę już w ani jedno twoje słowo. – Dlaczego miałbym zaprzeczać? – zapytał. – Jest piękna, to prawda. I tylko na tej podstawie kwestionujesz mój osąd sytuacji? Moje poczucie honoru wobec ojca i rodowego nazwiska? Właśnie takie masz o mnie zdanie, Venette? – Oczywiście, że nie, ale… Drzwi salonu otworzyły się. – Venette? Venette, moja droga, czy coś ci… Och. – Orwin Martain zamrugał na ich widok i nieznacznie zmarszczył brwi. – Co się dzieje? Venette? Morganie, dlaczego… Morgan puścił nadgarstki kobiety, cofnął się o krok i odchrząknął. – Przepraszam, Orwinie. Ja… – Och, odejdź, Orwinie – powiedziała Venette, opuszczając uwolnione ręce. – Nic się nie dzieje, Morgan i ja po prostu rozprawiamy nad pewnym nieporozumieniem. A teraz już idź. Jeżeli czegoś ode mnie chcesz, będziesz musiał poczekać. Kiedy drzwi ponownie zamknęły się za potulnym mężem Venette, Morgan znów na nią naskoczył. – A może właśnie w taki sposób przedstawiłaś Maris jej przyszłego męża? Jako powłóczącego nogami, niezgrabnego… – Nie waż się obrażać Orwina! – krzyknęła Venette. – To miły, poczciwy człowiek, którego jedynym celem życia jest dbanie o moje szczęście. I wierz mi, mój drogi, że gdybym znalazła człowieka podobnego do niego jak brat bliźniak, to właśnie takiego mężczyznę podsunęłabym Maris. Ale mój Orwin jest wyjątkowy. Choć Morgan wciąż był rozgniewany, nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Orwin na pewno był taki, jak twierdziła. Poza tym choć Morgan od niedawna znał Maris Garrick, był pewien, że taki człowiek jak Orwin Martain miałby dla niej stanowczo za miękkie serce i byłby zbyt potulny. – Morganie… mój drogi… – Venette nagle przyjęła polubowny ton i przysiadła na podłokietniku najbliższej wytwornej sofy. – Skoro ta przeklęta dziewczyna nie namieszała ci w głowie, to dlaczego tak bardzo narażasz relacje z Maris i odrzucasz zaproszenie na przyjęcie? Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że to przyjęcie
uznawane jest za jedno z najekskluzywniejszych wydarzeń towarzyskich roku. Będzie tam sporo wpływowych osób. Nie zaszkodziłoby im zaimponować. Morgan uniósł brew. – Czyżbym nie był już dostatecznie imponujący? – Och, Morganie. – Venette przewróciła oczami. – Zawsze można być bardziej imponującym. – Domyślam się, że to Maris powiedziała ci o odrzuceniu tego zaproszenia? – Mój drogi, stanęła w moim progu o świcie, cała we łzach, wręcz przekonana o niestałości twoich zamiarów! A kiedy zostawiłeś ją samą, nie dokończywszy posiłku, dodatkowo utwierdziła się w tym przekonaniu. Tak, wiem, wiem… – Machnęła ręką, by uciąć jego protesty. – Możesz być pewien, że wybiłam jej z głowy pomysł, jakobyś po prostu miał posłużyć się sprawami Rady jako wymówką, by ją tam zostawić. Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Pomyślała, że… Venette, czy ta dziewczyna jest niespełna rozumu? – Oczywiście, że nie. – Pokręciła głową, jakby patrzyła na dziwoląga. – Jeśli chcesz wiedzieć, Morganie, choć daję słowo, że nie rozumiem, dlaczego w ogóle muszę ci to tłumaczyć, zupełnie oczarowałeś Maris. Krótko mówiąc, rozkochałeś ją w sobie i właśnie dlatego tak się rozzłościłam na myśl, że Barl Lindin wzbudziła twoje zainteresowanie. Kiedy Maris dowie się, że… – Nie widzę powodu, dla którego Maris Garrick miałaby się dowiedzieć o Barl Lindin – rzekł chłodnym tonem. – Barl Lindin to sprawa Rady. Wzruszyła ramionami z poirytowaniem, dzięki czemu wiedział, że trafił w sedno. – Nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego nie chcesz wziąć udziału w tym przyjęciu. – A ty nie powiedziałaś mi jeszcze, dlaczego to cię w ogóle interesuje. Wstała z szerokiego, wyściełanego podłokietnika sofy i podeszła do niego z wyciągniętymi rękami. – Och, Morganie. Nie kłóćmy się. To zbyt wyczerpujące. Wiesz,
dlaczego mnie to interesuje. Morgan z westchnieniem ujął jej dłonie, tym razem już delikatnie. – Widziałaś, w jakim stanie jest mój ojciec. Wiesz, jaki jest słaby. Każdego dnia patrzę, jak coraz bardziej opada z sił. Myślisz, że wybaczyłbym sobie, gdyby on… gdyby coś… gdy ja będę hulał na jakimś banalnym, prowincjonalnym bankiecie? Venette wysunęła dłonie z jego dłoni i położyła rękę na jego policzku. W jej oczach błyszczały łzy współczucia. – Och, Morganie. Nie możesz w ten sposób na to patrzeć. Gdyby Greve wiedział, że narażasz dla niego swoją przyszłość z Maris, to chyba oboje wiemy, jak by się rozgniewał. Nie rozumiesz? Jeżeli udasz się na to przyjęcie, zrobisz to dla niego. Naprawdę chcesz pozwolić mu umrzeć bez zapewnienia, że nazwisko Danfeyów nie zginie? Było to okrutne pytanie, którego nie zniósłby z ust innej osoby. – Wiesz, że nie chcę – powiedział i zawstydził się, usłyszawszy własny łamiący się głos. Pogładziła go po policzku. – Więc pozwól, bym przekazała Maris, że zmieniłeś zdanie. Morgan łagodnie odsunął jej dłoń od twarzy. – Jesteś taka pewna, że Maris i ja będziemy do siebie pasować? Skąd ta pewność, skoro ja w ogóle jej nie odczuwam? – Oczywiście – odparła z uśmiechem. – Myślisz, że chciałabym, żebyś był nieszczęśliwy w małżeństwie, Morganie? Że chciałabym złamać serce młodej dziewczyny? Uniósł jej dłoń i ucałował. – Nie, Venette. Nie chciałabyś. – W takim razie zaufaj mi – namawiała łagodnym tonem. Jego palce bezwiednie powędrowały ku miejscu, w którym kiedyś spoczywał medalion. Miał wrażenie, że wciąż czuje jego ciepło na piersi. – Muszę już iść – powiedział i wypuścił jej dłoń. – W domu czeka na mnie jeszcze praca. – Nad zaklęciami? – Venette zmarszczyła brwi. – Morganie… Delikatnie przycisnął palec do jej ust. – Nie przestanę pracować nad zaklęciami, Venette. Przede
wszystkim jestem magiem. Uroczo wydęła usta i wygładziła tunikę. – Znowu jesteśmy przyjaciółmi? – Tak. Jesteśmy. – Doskonale. – Roześmiała się. – Czy wolno mi porozmawiać dziś z Maris? Na temat tego przyjęcia? Tak bardzo pragnął powiedzieć „nie”. Ale jak mógłby to zrobić? Złożył przysięgę umierającemu, więc nie miał wyboru i musiał dalej kroczyć tą ścieżką, choć wcale mu się nie podobała. – Tak – odparł, starając się ukryć niesmak. – Masz moje pozwolenie. Uśmiech Venette był olśniewający. – Wspaniale. Daję słowo, że postaram się załagodzić wszelkie jej dziewczęce niepokoje. Nie pożałujesz tego, Morganie. Zobaczysz. Już tego żałował. – Do widzenia, Venette. – Ucałował jej dłoń na pożegnanie. Na wieść, że radny Danfey do kolacji będzie w pracowni, Rumm odpowiedział tylko po cichu: „Oczywiście, proszę pana”. Postąpił rozsądnie, bo zuchwałe wścibstwo Venette nie przestawało dręczyć maga. Godzinę później, zamknąwszy się na poddaszu, Morgan zaczął krążyć od ściany do ściany. Na stole roboczym leżały porozrzucane pozostałości po kolejnej nieudanej próbie przekształcenia zaklęcia transmutacyjnego Hartigana. Nie był w stanie pojąć, dlaczego tak uparcie opierało się podziałowi. To zadanie, nawet jeśli nie było łatwe, nie powinno być też specjalnie skomplikowane. Wszystkie zaklęcia działały na tej samej zasadzie: energii wiążących poszczególne sylaby niczym ogniwa łańcucha. Zerwanie dowolnego połączenia i rozdzielenie ogniw powinno umożliwić stworzenie nowej konfiguracji. Traktat Cylte’a na ten temat był doskonale zwięzły, a przedstawiona tam metoda działała. Dowiódł tego na kilku innych zaklęciach. Ale zaklęcie Hartigana wciąż mu się opierało. Morgan, burcząc, wypuścił powietrze, i wrócił do książki Cylte’a. Przeczytał odpowiedni fragment po raz kolejny, krok po kroku studiując instrukcję rozczłonkowania zaklęcia. Potem do osmalonego i odrapanego moździerza zebrał sproszkowany
gedlef, tynkturę z gorabimu, odrobinę eterycznego, skrystalizowanego anakarisu, blisko spokrewnionego z azafrisem, jednak łatwiej dostępnego. Zapasy wszystkich trzech katalizatorów kurczyły się. A za sprawą Sallisa Arkleya, kiedy się skończą, będzie musiał odczekać długą chwilę, nim dokupi któregokolwiek z tych składników. Nawet członek Rady musiał czasami zachować ostrożność. Nieznośnie powoli zaczął ucierać tłuczkiem składniki na śmierdzącą, błotnistą pastę. Gdyby jednak robił to szybciej, zepsułby mieszaninę. Już dwukrotnie popełnił ten błąd. Tym razem tego nie zrobi. W końcu, gdy uznał, że konsystencja kontrkatalizatora jest zadowalająca, oblepił nim siedem harmonicznych pryzmatów, po jednym dla każdej sylaby zaklęcia. Dziwnie fosforyzujące bursztynowe kryształy pulsowały ospale pod zielonkawoszarą warstwą. Czuł, jak uśpiona moc zaczyna się budzić niczym pies myśliwski, który zwęszył ofiarę. Już czas. Zdjąć moździerz i tłuczek z głównego stołu roboczego. Uprzątnąć cenne zapasy składników. Odetchnąć, by pozbyć się wątpliwości, lęku i frustracji. A potem powoli i uważnie wypowiedzieć siedem sylab opornego zaklęcia Hartigana. Pryzmaty po kolei przechwytywały energie narastające po wypowiedzeniu każdej z nich. Po kolei zaczynały brzęczeć. Drżeć. Płonąć… …a potem zgasły. Przez mgnienie oka Morgana ogarnęło osłupienie, które ustąpiło fali wściekłości. Nie do końca świadomie chwycił najbliższy kryształ, niepomny, że przedmiot aż poczerniał od żaru. Krzyknął coś niezrozumiałego i rzucił nim o ścianę. Pryzmat rozprysł się w śmierdzące drzazgi, Morgan zaś chwycił kolejny, nie zważając na pojawiające się na palcach pęcherze, na poparzone dłonie, nie bacząc, że wyje jak ustrzelony z kuszy wilk. W końcu roztrzaskał wszystkie siedem kryształów o ścianę poddasza, zaśmiecając podłogę okruchami własnego niepowodzenia. Dyszał ciężko, niemal szlochał jak dziecko. Padł na stół i skrył twarz w poparzonych, obolałych dłoniach.
Jak mogło mi się nie udać? Chodzi o przyszłość Dorany. A jeśli nie pokonam tego zaklęcia… jeżeli nie znajdę sposobu… Dorana upadnie. Może i spętanie przytępiło poczucie czasu Barl, ale wokół rezydencji Danfeyów zapadła ciemna noc, a na niebie pojawiły się wyraźne punkciki gwiazd, zatem było już późno. A ja zmywam naczynia bogatego lorda jak jakieś popychadło pozbawione mocy. Bo tym właśnie była. Z rękami zanurzonymi po łokcie w tłustej, stygnącej wodzie, ze skórą pomarszczoną jak suszone śliwki szorowała ciężkie patelnie z przypalonego mięsa i okruchów ciasta. Kiedy zmywałam garnki w domu, to przynajmniej najpierw jadłam to, co w nich ugotowano. Ale sutego posiłku Danfeyów nawet nie zobaczyła. Dostała zwykły rosół na baraninie i praktycznie czerstwy chleb. Ależ brakowało jej chleba pieczonego przez Remmiego. Gorącego, prosto z pieca, pełnego ziaren i miodu, nasączonego stopionym masłem i wywołującego uśmiech na twarzy. Aż do bólu zacisnęła palce na szczotce. Nie. Nie. Nie wolno jej myśleć o Remmiem. W korytarzu za oświetloną magicznym ogniem zmywalnią rozległ się odgłos energicznych kroków. Podniosła wzrok, gdy do pomieszczenia wszedł Rumm, który po długim dniu wyglądał równie schludnie i czysto jak w chwili, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. – Nie skończyłaś? – zapytał surowo. – Guzdranie się nie przysporzy ci tu względów, magu Lindin. Guzdranie się? Kiedy ledwie była w stanie unieść ręce powyżej ramion, po tym jak niemal padła w kurniku? I opieliła grządki marchwi? A potem jeszcze pomogła innej służącej wyjąć z balii ociekające wodą prześcieradła, wyżąć je i rozwiesić? Niesprawiedliwość Rumma odebrała jej mowę. – Wcześnie rozpoczynamy zajęcia – oznajmił. – Zostaniesz obudzona przed świtem. Od ciebie zależy, jak długo pośpisz. Wbiła zęby w dolną wargę i nie wypowiedziawszy ani słowa na własną obronę, pozwoliła mu odejść. Nie miała odwagi się
odezwać. Zaczęłaby krzyczeć… albo i gorzej. Z każdym oddechem bała się, że rozbudzi zaklęcie spętania. W końcu, gdy umyła i osuszyła ostatni rondel, wypuściła paskudną wodę ze zlewu, wytarła każdą płaską powierzchnię i umyła się w umywalni dla służby, ruszyła chwiejnym krokiem ku ciasnemu, maleńkiemu schowkowi, w którym zorganizowano dla niej prowizoryczną sypialnię. Nie mogła wyczarować magicznego ognia, więc zostawiono dla niej zapaloną świecę. Ten drobny, nieoczekiwany przejaw uprzejmości poruszył ją do żywego. A potem, gdy zauważyła swoją starą torbę podróżną wypchaną ubraniami, zaczęła mrugać, by wyostrzyć nagle zamglony wzrok. Kiedy zaś znalazła i przeczytała spisaną naprędce wiadomość od Remmiego, wybuchnęła płaczem. Bez przerwy o tobie myślę. Nie bój się. Jakoś cię z tego wyciągnę. Remmie. Zmagając się z rozpaczą, Barl zdjęła śmierdzące ubrania, założyła koszulę nocną, zdmuchnęła samotną świecę i wsunęła się pod koc na nierównym sienniku. Och, Remmie. Remmie. Przepraszam. Pomóż mi, proszę. Osamotniona, w ciemności, z drżeniem zapadła w sen.
Rozdział XVIII
Niczym cudny głos wyśpiewujący piosenkę, magia rozbrzmiewa w niej i wywołuje szloch. Czuje się jak złota rybka w rzece mocy. Magia ją kołysze i słodko niesie w złotych ramionach. Jest w tym przyjemność i piękno spokoju. Pływając w rzece magii, jest w pełni sobą. Strach nie ma do niej dostępu, wątpliwości odpływają. Otoczona magią jest silna i pewna siebie. Wie, kim jest, wie, do jakiego celu się narodziła. Oczyma wyobraźni widzi zegar – niewielki, połyskujący, idealny. Tym razem to tajemniczy zegar, który ma wprawiać w zdumienie. Tylko najwięksi rzemieślnicy potrafią stworzyć coś tak wspaniałego. Zegar topi się i formuje na nowo jakby pod wpływem kaprysów – raz jest kulą, to znów sześcianem, w jednej chwili jest zielony, w następnej niebieski. Mrugnięcie – i połyskuje szkarłatem. A rozbrzmiewa pełną skalą odgłosów. O pierwszej szepcze. O dziesiątej krzyczy. Niektóre minuty wybija niczym bęben, inne tylko łechcze niczym matka łaskocząca roześmiane dziecko. Dziewczyna w myślach widzi siebie jako taki tajemniczy zegar. Zegar, który widzi oczyma wyobraźni, to ona sama, Barl Lindin, ulepiona z magii. Płynna i bezkształtna, posłuszna jedynie własnym zachciankom, igra z oczekiwaniami, ośmiela się robić to, o czym inni magowie mogą jedynie pomarzyć… a jeśli przyjdzie jej za to zapłacić, zrobi to z dumą. Magia wzbiera w niej i domaga się uwolnienia. Dziewczyna czuje, jak krew w jej żyłach wrze mocą, czuje mrowienie w opuszkach palców, drżenie na języku. Język robi się ciężki od słów niosących w sobie moc, słów, które musi wypowiedzieć, bo inaczej sama stanie w płomieniach. Oczyma wyobraźni widzi zegar i musi go stworzyć. Otwiera usta, by wypowiedzieć słowa, stłumić ogień, stworzyć zegar, jaki widzi oczyma wyobraźni… …lecz nie jest w stanie ich wypowiedzieć, może jedynie krzyczeć… Barl poderwała się na nędznym sienniku. Zaschło jej w gardle,
a wszystko tak ją bolało, że ledwie była w stanie oddychać. Zrozpaczona spojrzała na dłonie, ale okrutny żar był jedynie wytworem jej wyobraźni. Palił jednak jak prawdziwy, a ona płakała i krzyczała zarazem. Drzwi do jej maleńkiego więzienia otwarły się nagle. – Co ma znaczyć ten zgiełk? Stał przed nią Rumm, ubrany i czyściutki. Czyżby nigdy nie spał, czy może wstał już nowy dzień? – Magu Lindin! – Mistrz Rumm opadł na kolano przy jej nierównym legowisku. – Dość tych kocich wrzasków! Co się dzieje? Co miała odpowiedzieć? Ledwie była w stanie zebrać myśli. Rozbudzone zaklęcie nałożone przez Morgana Danfeya zacisnęło jej gardło i paliło kości żywym ogniem. Miała wrażenie, że jej ciało zamieni się w śmierdzący, krwawy kurz. – Powiedziałem: dość! – nakazał Rumm. – Nie możesz wprowadzać zamętu w całym domu, nie… Zacisnął palce na jej nadgarstkach… a płomienie strzeliły tak energicznie, że zaczęła już żegnać się ze światem. – Magu Lindin, stój! – krzyknął za nią Rumm, haniebnie powalony na plecy. – Wracaj tu! Barl biegła niemal na oślep, przemknęła przez ogromną kuchnię, pozrzucała na podłogę garnki, patelnie i jaja, zahaczyła ramieniem i biodrem o uchylone drzwi, a zaskoczeni służący rozpierzchli się przed nią, gdy gwałtownie ruszyła ku schodom. Chwiejnym krokiem dotarła do frontowych drzwi rezydencji, szarpnięciem otworzyła je na tyle, by przecisnąć się przez szparę, i wyszła na zewnątrz, w chłodne, wilgotne powietrze poranka. Wciąż krzyczała, lecz tym razem już w duchu. Tak, by Morgan Danfey jej nie usłyszał. Jego zaklęcie, które tak głęboko zatopiło się w jej ciele, wyło z pragnienia zemsty. Szlochała, łapiąc powietrze, i ruszyła przez trawnik przed posiadłością ku gęstemu, zielonemu lasowi otaczającemu rezydencję, z dala od żwirowego podjazdu. Czuła, że w lesie, w towarzystwie saren, sów i cieni będzie bezpieczna. Rumm krzyknął ponownie; był już niedaleko za nią. Czy będzie miał przez to kłopoty? Prawdopodobnie. Ale to on postanowił wziąć ją pod opiekę. Mógł się na to nie zgodzić i oszczędzić sobie
problemów. Drewniany płot porośnięty kwitnącym aszlinem oddzielał wypielęgnowane tereny Danfeyów od nieokiełznanej natury. Nie było furtki. Barl chwyciła się górnej żerdzi i przetoczyła się nad nią. Klnąc i kaszląc, z rozpędu wpadła w żółte kwiaty. Słodki zapach wypełnił jej nozdrza i gardło. Kiedy stopami dotknęła szorstkiej ziemi po drugiej stronie, kolejny drżący krzyk zaparł jej dech w piersi. Błysk światła. Trzask. Ogrodzenie było magicznie zapieczętowane. Och, Remmie. Jestem pomylona. Powinnam była to przewidzieć. Jej kości zamieniły się w wodę, a ta woda zaczęła wrzeć. Barl leżała niezgrabnie na plecach, wpatrując się w odległe, zasnute chmurami niebo, i słyszała własne stękanie, czuła, jak ciepła ślina spływa jej na podbródek, jak kończyny drgają konwulsyjnie w parodii biegu. Ból był nieznośny, a jednak jakoś go znosiła. A może właśnie umierała. Jeśli nawet, to co z tego? Usłyszała zbliżający się tupot biegnących. Czyjś ciężki oddech. – Magu Lindin! Jakżeby inaczej. Morgan Danfey. Upokorzona drżała, szarpała się i czekała. Pnącza aszlinu zaszeleściły, gdy przeskoczył przez płot. Usłyszała głuchy odgłos, gdy wylądował na obu stopach, a zaklęcie zabezpieczające, przez które wciąż miała wrażenie, że jej kości są płynne, nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Kolejny głuchy odgłos i mag opadł przy niej na kolano. – Niemądra. Spójrz na mnie. Silnymi palcami ujął jej twarz. Szaleńczy strach płonął w nim jak pochodnia. – Dlaczego uciekłaś? – Głos łamał mu się z emocji. – Chcesz, żeby Sallis Arkley wygrał? A brat załamał się z żalu? Poczuła palące łzy na zimnych policzkach. Próbowała odpowiedzieć, ale nie była w stanie. – Płacz, płacz, magu Lindin – powiedział z drwiną. Od jego nieczułych palców biło ciepło. Jakby wypalały coś na jej skórze. – Rozpaczaj nad zajadłą dumą, przez którą obecne poniżenie będzie ci towarzyszyło już zawsze, o ile się nie opamiętasz i mi nie zaufasz.
Zasnute chmurami niebo nad lasem barwiło się różem i złotem. Pośpiesznie wstawał wspaniały świt. Gdzieś w głębi koron drzew rozległ się radosny chór ptasich treli. Jego słodycz na chwilę przytłumiła zaklęcie spętania, które opasało ją ciasnymi wstęgami ognia. Morgan Danfey pochylił się bliżej. – Boli, prawda? To dobrze. Zapamiętaj ten ból, magu Lindin. Niech wypali się w twojej pamięci. Niech wypali się tak głęboko, żebyś nie zapomniała. Utkwiła w nim bezradne spojrzenie, a on przyglądał się jej cierpieniu. A kiedy tak patrzył, w jego oczach zaczęło coś połyskiwać. Dysząc ciężko, poczuła, że zapiera jej dech w piersi. Płacze nade mną. Nie. To niemożliwe. To mi się tylko śni. Oderwał dłoń, jakby jej ból oparzył go w palce. – Ba’tari – powiedział i naprędce wyrysował runę. – Nebek tu. Kolejny błysk światła, ostatni impuls płomieni i najgorszy ból zniknął. A więc Morgan zdjął skutki zaklęcia zabezpieczającego ogrodzenie. Barl poczuła niesamowitą ulgę. – Usiądź – powiedział szorstko, a potem chwycił ją za łokieć i pociągnął. – Żaden mag nie powinien kulić się na ziemi. Z trudem zdołała się dźwignąć. – Ale ja przecież nie jestem magiem. Już nie. – Nie bądź głupia. Spętanie to sytuacja tymczasowa. – Potrząsnął nią, wciąż mocno zaciskając palce na jej łokciu. – Coś ty sobie myślała? Dlaczego posłużyłaś się magią? Tajemniczy zegar. Kiedy sobie o nim przypomniała, poczuła, że serce tłucze jej się pod żebrami. Przycisnęła dłoń do piersi. – Niczego nie zrobiłam. – Jej ochrypły głos załamał się, więc ściszyła go do szeptu. – Miałam sen. Wspaniały, piękny i nierealny. – Naskoczyła na niego: – I co z pana za człowiek, że nawet we śnie sprawia mi pan taki ból? To sprawiedliwość według Rady? Pospolity mag może się spodziewać wyłącznie bezkrytycznego okrucieństwa? Nawet nie próbował się bronić. Puścił jej łokieć i pozwolił, by zaczęła okładać go pięściami. Pozwolił jej wyładować wściekłość, wypłakać się. Właśnie uświadomiła sobie na nowo, co straciła, co jej odebrano. Co on jej odebrał. To była jego wina. Nienawidzę cię. Nienawidzę cię. Nie patrz tak na mnie!
Czemuż patrzył na nią w ten sposób? Opuściła ręce wyczerpana i obolała. Wpatrywała się w niego z przygnębieniem. – A teraz pewnie ukarze mnie pan za to, że pana pobiłam. Zostawiła ślad na jego twarzy. Niewielką czerwoną smugę na kości policzkowej. Lekko dotknął sińca. Ona zaś objęła się rękami w oczekiwaniu na zemstę. – Mogę sporządzić dla ciebie miksturę – powiedział. – Dzięki niej będziesz spać głębiej i prawdopodobnie uda się powstrzymać sny. W jego współczuciu na pewno krył się jakiś podstęp. Nie mogło być inaczej. To jakaś przebiegła strategia, przez którą miała jeszcze bardziej się przed nim odsłonić. – Dlaczego miałby pan być dla mnie miły? – Nie jesteś w stanie kontrolować impulsów, magu Lindin. Nie mogę pozwolić, by Rumm cierpiał przez twój brak samodyscypliny. Ma dość na głowie, żeby jeszcze wyczekiwać z zapartym tchem kolejnej wrzawy w rezydencji. Wciąż miała wrażenie, że ma nogi jak z waty, ale wstała. Zachwiała się nieco i spojrzała na niego piorunująco. – No tak, przecież to oczywiste, że obudziłam się w męczarniach tylko dlatego, by narobić kłopotu służącemu. Morgan Danfey wstał i spojrzał jej w oczy. Tym razem czaiła się w nich drwina. – Nie zdziwiłbym się. Lubisz sprawiać przykrość tym, których uważasz za gorszych od siebie. Te słowa zabolały, kryło się w nich bowiem ziarno prawdy. Przechyliła głowę. – Oczywiście wie pan o tym, bo przecież zna mnie pan od lat. Niemal z uśmiechem wzruszył ramionami. – Wyżyj się na mnie, skoro musisz. Ale znam cię… lepiej, niż ci się wydaje. Serce znowu zaczęło tłuc się w jej piersi. – Naprawdę? – Naprawdę – odparł z tą samą miną na granicy uśmiechu. – Mogę to udowodnić. Stał tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego skóry i nutę intensywnych, męskich perfum. Zwalczyła pokusę cofnięcia się o krok.
– A ja mogę udowodnić, że nie należy się mnie bać, lecz można mi zaufać. – W jaki sposób? – zapytał, zarozumiale unosząc brew. – Chociaż mnie wcale nie przerażasz. A jednak jakoś na niego działała. Dostrzegła mocniejsze pulsowanie na jego szyi. Zdołała to zauważyć, bo nie zapiął starannie ciemnozielonej jedwabnej tuniki. Barl zawahała się na widok tej reakcji. Skoro to nie strach, w takim razie emocje… bardziej pierwotne. Muszę to wykorzystać. Nie mam innej broni. Uniosła wzrok i spojrzała na niego łagodniej. – Proszę zdjąć ze mnie to zaklęcie. Daję słowo, że nie ucieknę. Zostanę w rezydencji i od świtu do zmierzchu będę wykonywała polecenia mistrza Rumma tak długo, jak postanowi Rada. Nie będę się skarżyć. Nie narobię problemów. Błagam tylko, żebym nie musiała znosić kolejnych poranków podobnych do dzisiejszego. – Już mówiłem. – Radny Danfey odchrząknął. – Przyrządzę mleko z piwem. – Takie mikstury źle na mnie działają. Przez jego spojrzenie przemknął cień udręczenia. – Nie mogę zdjąć zaklęcia, magu Lindin. – Ależ może pan – upierała się. – Nikt się nie dowie, bo będę udawała, że nadal jestem spętana. Może pan zostawić pieczęcie wokół rezydencji. Dzięki temu nadal będę tu więźniem. I dam słowo. – Skrzyżowała ramiona. – Chyba że słowo pospolitego maga jest warte nie więcej niż obietnica feenijskiego handlarza błotem. – Przestań grać kartą pospolitego pochodzenia – powiedział, odwracając wzrok. – Sprowadzasz kwestię hierarchii do poziomu absurdu. Nie mogła sobie pozwolić na zabieganie o jego wstrzemięźliwy podziw. – Gdyby tak było, proszę pana, nie stałabym tu teraz spętana. Więc proszę nie obrażać mnie… – Obrażać? – Chwycił ją za ramiona, a na jego twarz o cerze w kolorze kości słoniowej wystąpił rumieniec. – Od pierwszej chwili, gdy nasze drogi się spotkały, tylko cię chronię! – W jaki sposób? – zapytała z oburzeniem i wyrwała się z jego
uścisku. – W taki? Lekkomyślnie pstryknęła palcami, by przywołać magiczny ogień. Tymczasem to proste zaklęcie zapiekło ją żywym ogniem… i choć się tego spodziewała, porażający ból powalił ją na ziemię. Morgan Danfey przyskoczył do niej. – Barl! Tym razem zdołała stłumić okrzyk. Nie sprzeciwiała się, gdy przyciągnął ją do siebie, choć jego dotyk wywołał w niej ból innego rodzaju. – Ty głuptasie – odezwał się zbolałym tonem. – Chcesz mnie zastraszyć? Płaczem zmusić do działania? Niemal nic nie widziała przez łzy. Odchyliła się i spojrzała na niego. – Tak. Podziałało? Zaklął siarczyście po trindecku – i zaklęcie spętania zostało zdjęte. Zarzuciła mu ręce na szyję, nie przejmując się swoim żałosnym zachowaniem. Ani szlochem. – Dziękuję. Dziękuję. – Barl… – Jego ręce oplotły ją niepewnie. – Nie dziękuj. Nie mogę tego tak zostawić. – Dlaczego? – zapytała stanowczo. – Niby dlaczego? Odsunął ją gwałtownie, a potem wstał i chwiejnie cofnął się o dwa kroki. Tym razem nie widziała w nim zarozumialstwa. Ani dumy. W jego oczach malowała się udręka, a na twarzy o przystojnych rysach rozżalenie i złość. – Wiesz dlaczego! W każdej chwili lord Varen mógłby się tu pojawić, żeby sprawdzić, jak sobie radzisz. Albo Sallis Arkley. Shari Frieden. Venette. Ich nie oszukasz! Miał rację. Nie oszukałaby ich. – Zawsze można im powiedzieć, że nie są tu mile widziani! – Słucham? – Roześmiał się w akcie bezsilności. – Barl, czy to wszystko jeszcze do ciebie nie dotarło? Dla Rady jesteś więźniem, jesteś jej własnością. – I tak po prostu się pan z tym godzi? – wyszeptała. – Stanowisko radnego napawa taką dumą? – Barl, proszę, ja… A potem spojrzał na coś za jej plecami. Odwróciła się i zobaczyła,
że skończył jej się czas. Rumm machał ręką, zachowując jednak odpowiednią odległość. Ty paskudny, namolny wstręciuchu. Właśnie nabrała pewności, że byłaby w stanie złamać Morgana Danfeya. Jeszcze minuta, może dwie… – Barl – powtórzył błagalnym tonem. – Chyba nie sądzisz, że bawi mnie oglądanie, jak wijesz się z bólu? Że jestem zadowolony, mając świadomość, jak marnujemy twój niezwykły talent? Maga tak uzdolnionego jak ty należy czcić. A nie pętać. Ale nie jestem w stanie przekonać Rady. Nie w tej sprawie. W pewnym sensie jestem spętany tak samo jak ty. A jeśli sądzisz, że cieszy mnie… Patrzyła na niego w milczeniu. Uwolniona spod mocy zaklęcia tak blisko od niego, poczuła jego burzliwą moc. Poczuła coś więcej i skuliła się w sobie. Ból w jego oczach był szczery. Odczuwał go z jej powodu… i cierpiał. Tuż za współczuciem nadciągnął gniew. Dlaczego miałabym się przejmować jego cierpieniem? Dlaczego miałabym się przejmować, że on przejmuje się moim? Z jego troski nic nie wynika. Znowu mnie spęta, i to tylko po to, by chronić siebie i własne miejsce w hierarchii. Wie, że postępuje niewłaściwie, a jednak to zrobi. Właśnie taki jest. Taki jest Morgan Danfey. Jednak tym razem gdy nakładał na nią zaklęcie, a ona krzyczała… wydawało jej się, że krzyczał razem z nią. – Przyjęcie? Jakie przyjęcie? Chyba nie zamierzasz szukać teraz rozrywek, Morganie? Ściągnąłeś przecież tę spętaną wichrzycielkę pod mój dach. Morgan wiedział, że zbyt wiele miał wypisane na twarzy, dlatego dalej zbierał resztki po śniadaniu ojca. W zasadzie powinien wezwać służbę. Gdyby lord nie był tak niezadowolony, sam wezwałby służbę i zrugał syna za zajmowanie się pracami poniżej jego godności. – A skoro już mówimy o tej dziewce, to gdzie ona teraz jest? – dodał. – I co knuje? Morgan zostawił Barl pod opieką Rumma i surowo przestrzegł, by zapewniono jej ciszę i spokój, dopóki nie miną najgorsze skutki zaklęcia. Potem miała wykonywać jedynie lekkie prace. Bezwarunkowo posłuszny Rumm przytaknął, ale w jego czujnych
oczach kryły się pytania. Na które nie mogę odpowiedzieć. Których sam nie mam odwagi sobie zadać. – Niczego nie knuje, mój panie – odezwał się i w końcu uznał, że może się odwrócić. – Masz na to moje słowo. Lord Danfey był w zadziornym nastroju, miał przymknięte oczy, a kąciki jego ust były skierowane ku dołowi. Szlafrok ze złotogłowia zaśmiecały okruszki, a na brodzie miał rozmazane jajko. Widząc to, Morgan ukrył grymas. Ojciec był człowiekiem pedantycznym. Takie drobne, pozornie nieistotne szczegóły wskazywały, że jego umysł z wolna, lecz nieubłaganie chyli się ku upadkowi. – A jeśli zostanę zamordowany we własnym łóżku, Morganie, to cóż mi po twoim słowie? Morgan uprzątnął resztki śniadania i zaryzykował kolejną burę, rozsuwając zasłony, by wpuścić do salonu więcej świeżego powietrza i światła. – Nie dojdzie do żadnego mordu, mój panie, chyba że mówimy o kurczakach, które wylądują w garnku. – Ha! To ty tak twierdzisz! – odgryzł się ojciec. – Ja natomiast uważam, że nie powinieneś dokazywać na żadnych przyjęciach. A jeśli będę cię potrzebować? O nie. Nie pozwalam, byś sobie na to pozwalał. Zostaniesz w rezydencji, gdzie w razie potrzeby będę cię miał pod ręką. Nieznoszący sprzeciwu ton rozbudził wspomnienia pełnego zgryzot dzieciństwa. Morgan zmarszczył czoło z poirytowaniem. – Jestem zmuszony sądzić, że mnie nie słuchałeś, mój panie. Nie zamierzam tam dokazywać, lecz zdobyć przychylność rodziny Maris Garrick. Jeżeli mam się z nią związać, to… – Jeżeli? – Ojciec z trudem wyprostował się w fotelu. – Jeżeli? Piękna twarz o delikatnych rysach. Niebieskie oczy, które zaglądały w głąb jego duszy. Szaleńcza odwaga nieznosząca porażki. Krzyk podczas trzeciego spętania, rozdzierający jego na nowo rozbudzone serce. – Nie łapmy się za słówka – powiedział z zaciśniętym gardłem. – Już podjąłem decyzję. Ojciec osunął się ciężko z westchnieniem. – Doskonale. Możesz sobie iść – powiedział, opryskliwie
wzruszając ramionami. – Pofigluj, napełnij brzuch, a mnie skaż na łaskę i niełaskę tej twojej spętanej przestępczyni. Ale przekaż Rummowi, że nie życzę sobie, żeby jej noga postała w zasięgu mojego wzroku. I nie tylko podczas twojej nieobecności. W trakcie całego jej pobytu. Sprowadziłeś ją tutaj, Morganie, więc sam znajdź jej zajęcie. Nie chcę, żeby Rumm musiał się nią kłopotać. On ma zająć się mną. – Dobrze, lordzie. – Chociaż naprawdę nie wiem – mruknął ojciec – jak w ogóle możesz znosić obecność tej dziewki. Po skórze Morgana przebiegły ciarki niepokoju. Gdyby tylko ojciec wiedział, jak krew buzowała Morganowi w żyłach, gdy po raz kolejny trzymał tę wzgardzoną, spętaną Barl Lindin tuż przy sercu, czuł jej włosy na policzku, wdychał jej słodki zapach niczym życiodajne powietrze, wściekłość zabiłaby go na miejscu. Dlatego nie może się dowiedzieć. A ja nie mogę jej mieć, bez względu na to, czego pragnie moje serce. Wyglądało na to, że Barl miała rację. Nie było sprawiedliwości na tym świecie. – Morganie? – Ojciec uderzył w podłokietnik fotela. – Twoja mina mogłaby skwasić mleko. – Jestem głodny – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Przed wyjściem muszę wpaść do kuchni po śniadanie. – Dokąd się tym razem wybierasz? Czyżby wyobraźnia płatała mu figle? Ojciec wypowiedział to pytanie jakby z obawą. – Niedaleko, lordzie… – odparł łagodniejszym tonem. – Mam pewną sprawę do Sallisa Arkleya i chciałbym ją zamknąć przed przyjęciem u Garricków. Palce ojca, powyginane mocniej niż kiedykolwiek, szarpały brzeg koca, a jego przestraszony wzrok zaczął błądzić po skąpanym w słońcu salonie. Rumm jeszcze nie przyszedł go ogolić. Jaskrawe światło podkreślało mizerny zarost, który przybrał barwę siwizny. – Chciałbym, żebyś tu był, na wypadek gdybym cię potrzebował. – I będę, gdy tylko porozmawiam z lordem Arkleyem. – Będziesz po południu – gderał ojciec. – A potem zostawisz mnie z milczącą służbą.
– Ale tylko na jeden dzień – powiedział z poczuciem winy. Takie dziecinne zrzędzenie wytrącało Morgana z równowagi. Czy powinien jednak wyjawić, że Maris zaprosiła na przyjęcie także lorda Danfeya? Być może. Ale nawet gdyby ojciec był w stanie odbyć tę podróż… Nie chcę, żeby tam był. Wystarczy, że muszę sam odpowiednio się sprzedać, jakbym był trindecką kurtyzaną. Nie byłbym w stanie tego zrobić pod jego czujnym okiem. – Idź coś zjeść – rzekł starzec. – Wychudłeś. Chcesz, żebym teraz ja martwił się o twoje zdrowie? Morgan wziął ze sobą tacę po śniadaniu ojca i zszedł na dół, pozwalając mu podrzemać nad ulubioną książką. Na drugim piętrze wyjrzał przez okno i zatrzymał się zaskoczony widokiem Barl człapiącej ku kurnikowi z pustym wiadrem w dłoni. Przystawała, co aż nazbyt wyraźnie świadczyło o tym, że wciąż dokucza jej ból. Patrzył na nią zbyt długo, bo taca zaczynała mu ciążyć. Liczył jednak, że dziewczyna wyczuje jego spojrzenie i odwróci się. Jeszcze raz chciał zobaczyć jej oczy. Chciał nasycić wzrok widokiem jej twarzy. Była magicznym cudem. Choć została spętana, czuł jej moc we krwi… a puste miejsce pod tuniką, gdzie przez wiele lat jego chłodną skórę ogrzewał medalion, płonęło pragnieniem jej dotyku. Nie wyczuła, że ją obserwował. Zniknęła w kurniku, a on ruszył schodami w dół. – Upierała się, panie – rzekł Rumm, wysłuchawszy surowych wyrzutów. – A jeśli wolno mi mówić wprost, nie sądzę, by rozpieszczanie dziewczyny wyszło nam na dobre. I bez tego sieje zamęt, więc nie ma potrzeby wzbudzać w pozostałych służących pretensji wobec niej. Morgan wcisnął mu w dłonie zastawioną tacę. – Ośmielasz się mnie pouczać? – Nie, proszę pana – odparł Rumm oficjalnym tonem. – Po prostu nie chciałbym zaburzać dyscypliny panującej w rezydencji. Awantury tylko irytują jego lordowską mość. A przecież spokój jego lordowskiej mości jest najważniejszy. Tak jakby służący musiał mi o tym przypominać. – Mam sprawę do załatwienia w Elvado – równie oficjalnie rzekł Morgan. – Wrócę za nieco ponad godzinę. Zapewne mogę liczyć, że
będziesz czuwał nad wszystkim przez ten krótki czas? Rumm zacisnął usta. – Tak, proszę pana. Oczywiście. Morgan przebrał się w jedwabną tunikę w kolorze indygo, subtelnie przetykaną brązową nicią, po czym za pomocą zaklęcia przeniósł się do wschodniej części miasta. Sallis Arkley był człowiekiem znajdującym upodobanie w luksusach. Niemal każdego ranka jego zasuszoność oddawał się wygrzewającym seansom w prywatnej saunie stanowiącej część ekskluzywnego kompleksu, do którego wstęp mieli jedynie magowie stojący najwyżej w elitarnej hierarchii. – Radny Danfeyu – odezwał się odźwierny. – Witamy. Oto pański szlafrok… i ręczniki… Życzy pan sobie coś do jedzenia lub picia? Wziął rzeczy, które mu podano. – Wodę. Do szlafroka i ręczników dodano zapieczętowaną butelkę. – Gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze – rzekł odźwierny poważnym, pełnym szacunku tonem – wystarczy poprosić. Morgana interesowało wyłącznie to, czy Sallis Arkley już jest, ale nie miał zamiaru dawać mu wcześniej znać, po co przyszedł. Tymczasem znalazł sobie kabinę, w której zdjął elegancki strój i przebrał się w szlafrok. Następnie udał się do wspólnej sali, gdzie Sallis Arkley tak uwielbiał otaczać się ludźmi. Zastał tam jedynie kłęby pary. Przyszedł za wcześnie. Gotów był zaczekać tyle, ile było trzeba, nie miał bowiem ochoty oświadczać się córce Parnela Garricka, dopóki nie domknie tej ostatniej sprawy. Poluzował szlafrok, rozsiadł się na ławie i głęboko wciągnął rozgrzane, wilgotne powietrze. Po kilku chwilach na jego skórę wystąpił pot. Zamknął oczy, oparł głowę o wyściełaną ścianę i pozwolił, by poranne napięcie wyciekło przez pory z jego ciała. Gdybym tylko był w stanie wypocić z siebie Barl Lindin. Na samą myśl o dziewczynie jego serce zaczęło bić szybciej, a mięśnie się napięły. Nawet aromatyczna para przesycona leczniczymi właściwościami potężnych minerałów z Ranoush nie była w stanie przynieść mu ukojenia. Nic nie było w stanie. Chyba że Barl Lindin zniknie z mojego życia. Ale nakładając na nią zaklęcie, spętałem także i siebie. Wygląda na to, że wpadłem
we własne sidła. I nie widział sposobu, by się z nich wyswobodzić. Zapieczętowane drzwi otworzyły się i para w pomieszczeniu zawirowała. Do środka wszedł Sallis Arkley w towarzystwie czterech magów pomocników, którzy pragnęli mu się przysłużyć, by potem móc chwalić się koneksjami i na nich skorzystać. Oczywiście Sallis był tego świadom. A to oznaczało, że albo pragnął w ten sposób zaspokoić swą pazerność na pochlebstwa… albo wykorzystywał ich w taki sam sposób jak oni jego. Prawdopodobnie chodzi o jedno i drugie. Sallis jest przebiegły. Tylko głupiec o tym zapomina. Para znowu zaczęła kłębić się w pomieszczeniu, Arkley zaś zauważył Morgana. Tylko ktoś, kto obserwował go podczas licznych spotkań Rady, był w stanie dostrzec, jak na krótką chwilę jego pewny krok stracił rytm. – Danfey. – Sallis nie był sam, więc uśmiechnął się radośnie. Członkowie Rady pod żadnym pozorem nie mogli publicznie okazywać, że nie panuje wśród nich harmonia. – Niezbyt często gościsz w tym miejscu. Morgan także nieszczerze się uśmiechnął. – To prawda, lordzie. Ale promieniejesz zdrowiem, dlatego postanowiłem pójść za twoim znakomitym przykładem. Z błyskiem w oku Arkley odwrócił się do swoich towarzyszy. – Bardzo mi się przysłużycie, najdrożsi, jeżeli na chwilę udacie się do mniejszej sauny. Tak się złożyło, że to przypadkowe spotkanie wypadło w samą porę. Radny i ja mamy do omówienia pewną osobistą sprawę. Pomocnicy – o wiele młodsi od Arkleya i wprawdzie należący do elity, jednak stojący w hierarchii na niezbyt zagrażających mu pozycjach – niemal się poprzewracali, starając się wykazać uprzejmością. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, uśmiech zniknął z twarzy Sallisa. – Nie zrobiłeś na mnie najmniejszego wrażenia, Morganie. Po tej linie Morgan także musiał stąpać ostrożnie. Jeżeli będzie zbyt uległy, Sallis w ogóle mu nie uwierzy. Jeżeli zaś nie zachowa pewnej uległości, ten człowiek prędzej poderżnie sobie gardło, niż w ogóle rozważy to, co Morgan miał do powiedzenia.
– Niestety nie byłem w stanie w inny sposób znaleźć u ciebie posłuchu, lordzie – rzekł Morgan, wciąż siedząc, choć jego ton był pełen szacunku. – Zamierzam na krótko opuścić Elvado i… – Przyjęcie u Garricków – mruknął Sallis. Bez odrobiny zażenowania pozbył się szlafroka, błysnął zniszczoną, pomarszczoną nagością i zajął miejsce na ławie naprzeciwko. – A to oznacza, że nie weźmiesz udziału w posiedzeniu Rady. Lata ostrożności ułatwiły mu zamaskowanie narastającego gniewu. Kiedy nauczysz się nie paplać o moich sprawach, Venette? – Niezmiernie żałuję, lordzie. To prawda. Lecz o ile mi wiadomo, nie ma w planach dyskusji nad żadnymi pilnymi sprawami. Gdyby coś się zmieniło, oczywiście wezmę udział w posiedzeniu. Arkley zamknął oczy i ostentacyjnie przygonił kłęby aromatycznej pary bliżej siebie. Choć był stary, nagi i spocony, i tak stanowił zagrożenie. Moc, która w nim drzemała, wydzielała tyle ciepła, co ogrzewane w saunie minerały. – Dobrze wiesz, Morganie, że wzięcie tej pospolitej dziewczyny pod opiekę było błędem. – Nie pod opiekę. W dozór – odparł i ręcznikiem otarł pot ze skroni. – Poza tym nie uważam, żeby to był błąd. Ale możemy się zgodzić, że się w tej kwestii nie zgadzamy. – Czyżby? – Sallis powoli uniósł powieki. – Jesteś zarozumiałym człowiekiem, Morganie Danfey. A ty jesteś człowiekiem, który najlepiej przysłużyłby się Doranie, gdyby umarł. – Proszę o wybaczenie – powiedział cicho. – Nie zamierzałem okazywać zarozumialstwa. Arkley pstryknął palcami wyjątkowo pozbawionymi pierścieni i na rozgrzane kamienie polało się więcej wody. Między magami zawirowały chmury leczniczej pary. – Pospolity mag, który wie, gdzie jego miejsce – podjął Sallis, gdy ucichł syk – ma do zrealizowania jakiś cel w takim miejscu. – Czyli twierdzisz, że Barl Lindin nie ma ani miejsca, ani celu? Wielkie krople potu spłynęły leniwie po drapieżnej twarzy Sallisa Arkleya. – Czyli twierdzę, że grasz w niebezpieczną grę. Żaden pospolity mag, który ma choć odrobinę oleju w głowie, nie zapuszcza się poza
granice swych kompetencji. A jeśli to robi, prosi się o kłopoty. W Morganie ponownie zaczął wzbierać gniew. – Lordzie Arkley, jesteś zbyt subtelny jak dla mnie. Jeżeli chcesz podzielić się ze mną jakąś radą, proszę, byś wyłożył ją wprost. – Barl Lindin stanowi zagrożenie. – Kolejny uśmiech, lecz tym razem całkowicie pozbawiony wesołości. – Dla samej siebie, dla Dorany oraz dla każdego maga, który okaże jej współczucie. Myślałem, że bardziej ci zależy na twoim stanowisku. Chyba dobrze wiesz, że powstał już precedens i usunięto pewnego maga z Rady? Morgan pozwolił sobie na okazanie odrobiny niezadowolenia. – Musiałbyś mieć ku temu podstawy, lordzie. A skoro ich nie masz, nie widzę uzasadnienia dla twojego uzasadnienia. Poza tym niepokoję cię tu nie po to, by… – Skoro jednak mnie niepokoisz, Morganie, zastrzegam sobie prawo mówienia tego, na co mam ochotę – ostro odparł Sallis. – A mam ochotę cię ostrzec nie ze względu na ciebie, lecz na Radę i dobro Dorany. Zrzeknij się dozoru nad Barl Lindin, przekaż ją trybunałowi więziennemu. Najlepiej niech Brice zdecyduje któremu. I umyj ręce od tej sprawy, nim zabrudzą się na tyle, by nie dało się ich doszorować. Złość, którą Morgan zawsze mocno trzymał na wodzy w towarzystwie tego człowieka, tym razem zaczęła wzbierać coraz bardziej i bardziej… aż w końcu się przelała. Wstał, nie zważając na rozwiązany szlafrok. – Wygląda na to, że to ty jesteś zarozumiały, lordzie. Nie powinieneś interesować się tym, co robię, ani tego komentować. Moje postępowanie na wszystkich płaszczyznach jest bez zarzutu. Chciałbym móc powiedzieć to samo o tobie. Arkley odsłonił zęby. – Ty szczeniaku. Nie myśl sobie, że możesz mi się sprzeciwiać. Posiekam twoją karierę na kawałeczki, pocąc się mniej niż w tej saunie. Uważasz, że miejsce w Radzie przyznano ci ot tak i nikt nie traktuje cię jak nowicjusza, którego należy sprawdzić? – Po raz kolejny usilnie przypominasz mi, że płaszcz członka Rady wiąże się z mnóstwem obowiązków! – odgryzł się. – A czy nie przyszło ci do głowy, że nawet lorda można uważnie obserwować? – Śmiesz mi grozić? – Sallis roześmiał się. – Nie myśl, że zacznę
drżeć ze strachu, Morganie. Stanowisz dla mnie nie większe zagrożenie niż ćma. Morgan przysunął się o krok. – Groźby są dla tych, którzy nie mają strzał w kołczanie. Ale ja jestem dobrze uzbrojony. Nie chcesz dopuścić do zatwierdzenia moich zaklęć z czystej złośliwości. Jeżeli złożę oficjalną skargę, lord Varen będzie musiał się nią zająć albo zostanie posądzony o zaniedbanie obowiązków. To wiąże się z oficjalnym śledztwem, a żaden mag dorównujący ci zamożnością i wpływami nie może twierdzić, że ma nieskazitelnie czyste ręce. Jeśli zaś sądzisz, że Brice Varen będzie się dla ciebie narażał, to żałośnie się oszukujesz… lordzie. Sallis w milczeniu obrzucił go piorunującym spojrzeniem. – Zapewne już wiesz – ciągnął łagodnie Morgan – że zamierzam udać się na przyjęcie u Garricków, by podnieść swój status społeczny. Jeżeli przez swą małostkowość zamierzasz pokrzyżować mi szyki, postaram się o zadośćuczynienie. A kiedy dopnę swego, nie będę już magiem, którego można usunąć z Rady. Dlatego radzę ci, lordzie Arkley, żebyś zatwierdził moje zaklęcia, bo inaczej to twoja kariera zostanie zrujnowana. Nie moja.
Rozdział XIX
Pod nieobecność Morgana Danfeya w rezydencji zrobiło się pusto. Co było niedorzeczne, zważywszy na Rumma i pozostałych służących oraz uwięzionego na trzecim piętrze lorda, który – choć odosobniony – wyraźnie zaznaczał swą obecność. Mimo wszystko Barl odczuwała pustkę. Przygryzła wargę, wcierając wosk w poręcz na drugim piętrze. Palce miała umazane, a jej skóra pachniała jak plaster miodu. Jak miała przebłagać radnego, żeby na dobre zdjął z niej zaklęcie, skoro nie było go w rezydencji? Jestem w stanie go ubłagać, wiem o tym. Potrzebuję tylko czasu. Możliwe jednak, że czas się kończył. Jeśli wierzyć plotkom krążącym wśród służby, Morgan wyjechał za miasto, żeby zaplanować zaręczyny z niejaką Maris Garrick. A to wcale nie podobało się Barl. Nie miałaby szans, by go ubłagać, gdyby sprowadził do rezydencji żonę. Służba oczywiście może się mylić. Często tak bywa. No bo przecież gdyby ta Maris Garrick skradła serce radnego, nie biłoby tak szybko na widok Barl Lindin, prawda? Wiedziała, że ma rację. Była świadoma tego, jak działała na większość mężczyzn. Bartona Haye’a zupełnie oczarowała. Podobnie jak kilku innych młodzików w tej czy innej wiosce. Wiedziała, że to nie wybryk jej wyobraźni. Nie była obojętna Morganowi Danfeyowi. A on nie jest obojętny tobie. Wstrząśnięta zaczęła nerwowo poruszać nasiąkniętą woskiem szmatką. Skąd się wzięła ta myśl? To bzdura. Bzdura. Morgan Danfey był członkiem Rady, sprawował nad nią dozór, uwięził ją. Był jej wrogiem. Nawet gdyby nie był, zabiega o tę Maris Garrick, a mizdrzy się do mnie. Cóż za wspaniały, prawy wzór honoru. Ten człowiek był podły. Co z tego, że przystojny? Co z tego, że czuła się bezpiecznie w jego ramionach? To tylko złudzenie. Nie
była bezpieczna. I nie będzie, dopóki jest spętana. Poza tym… on należał do elity, a ona nie. Może i nie było pisanych praw zakazujących magom zawierania małżeństw ze stojącymi niżej w hierarchii, lecz niepisane zasady były w Doranie traktowane na równi. Bywały nawet ważniejsze. Przy odrobinie sprytu mogę sprawić, że choć raz niesprawiedliwość pomoże mi, zamiast zaszkodzić. Przy odrobinie sprytu będzie mnie pragnął i wzbudzę w nim takie wyrzuty sumienia, że zrobi wszystko, by pozbyć się poczucia winy. Wszystko, czyli na przykład zdejmie z niej zaklęcie albo nawet przekona Radę, że Barl odpokutowała na tyle, że można bezpiecznie odesłać ją do Batavy. Oczywiście wykorzystanie zainteresowania Morgana Danfeya przeciwko niemu samemu nie do końca było honorowe. Ale nie mogła się tym zamartwiać. Przerażała ją myśl o kolejnych snach, o rozbudzeniu ognia, który tylko drzemał tuż pod jej skórą. Tym bardziej w sytuacji, gdy radny był tak daleko i nie byłby w stanie znów jej uratować. Pewnego dnia doprowadzę do tego, by i to, i inne zaklęcia służące wymierzaniu kar zostały wyklęte. Nawet Rada Magów nie powinna mieć aż takiej władzy. Poręcz lśniła już tak, że nawet wymagający Rumm byłby zadowolony, więc Barl powlokła się na trzecie piętro. Pod drzwiami apartamentów lorda Danfeya nasłuchiwała przez chwilę odgłosów jakiejkolwiek krzątaniny. Martwa cisza. Nie widziała go od dnia, w którym przybyła do rezydencji. Wszystkie jego zachcianki spełniał Rumm. Aż dziwne, że od tego biegania po schodach w tę i z powrotem zarządca służby nie wyglądał jak kościotrup. Z westchnieniem zaczęła polerować kolejny odcinek poręczy. W zasadzie było to zajęcie dla pokojówki, ale matka Dilys źle się poczuła, dlatego Rumm pozwolił służącej iść do domu, bo Barl Lindin mogła zająć jej miejsce. Dałaby jednak głowę, że gdyby to Remmie zachorował, nawet by się o tym nie dowiedziała, a o pozwoleniu na spotkanie z bratem mogłaby tylko pomarzyć. Zaparło jej dech, gdy to sobie wyobraziła. A potem znowu, tym razem ze złości. Widzisz, co zrobili, Remmie? Zamienili mnie w żałosne, słabe
stworzenie, które boi się własnego cienia. Spętali moją moc, a wraz z nią odwagę. Taki mieli zamiar? Myślę, że tak. Dobrze wiedzą, co zrobili. Ból, jaki poczuła na tę myśl, był niczym smagnięcie biczem, który owinął się wokół jej żeber. Usiłowała stłumić obawy, mocniej dociskając szmatkę, ale jeszcze dotkliwiej uświadomiła sobie, jak nisko upadła. Zamiatała. Woskowała. Odkurzała zakamarki i szczeliny. Myła okna. Wyżymała ociekające wodą ubrania, prześcieradła i obrusy w pralni, a potem człapała z nimi na zewnątrz, by rozwiesić je do wyschnięcia. No i oczywiście musiała jeszcze dbać o kurnik. Od chwili, gdy rankiem otwierała oczy, do późnej nocy, gdy padała na cienki, niewygodny materac, Rumm usilnie starał się, by była równie zajęta jak on. – Jak człowiek nie ma się czym zająć, zaczyna knuć – oznajmił surowo. – A ty, magu Lindin, narobiłaś już dość kłopotów. Był naprawdę niemiłym człowiekiem. Od maga rzemieślnika do sprzątaczki. Gdyby Ibbitha mogła mnie teraz zobaczyć… Choć nie znosiła tych żmudnych prac, nie mogła powstrzymać podziwu na widok połysku nawoskowanej poręczy. Te eleganckie schody z rzadkiej anfry sprowadzanej z Vharne musiał stworzyć mag o niespotykanym talencie. Najbardziej zachwycały ją słupy na każdym półpiętrze, magicznie ukształtowane w postacie zwierząt, które wyglądały jak żywe. Powiodła palcami po porożu niesamowitego jelenia na trzecim piętrze. Niech to. Kiedy już wydawało jej się, że da radę znieść spętanie, przytłoczyło ją to straszliwe poczucie, że czegoś jej brakuje i czuje się obco we własnej skórze. Zamknęła oczy i oparła czoło o wyciągniętą rękę. Zniosę to. Muszę. To nie potrwa wiecznie. Nawet Rada nie jest tak okrutna. A jeśli jest? Mógł ją ocalić jedynie Morgan Danfey. A jeżeli nie uda jej się osłabić jego stanowczości… jeśli w przyszłym roku o tej porze nadal pozostanie więźniem w tej rezydencji, nadal będzie polerowała poręcze, nadal będzie skuta bezlitosnymi łańcuchami
jego magii… Dysząc ciężko, przygryzła wargę i zwalczyła strach. Gdyby się rozpłakała, gdyby się załamała, Rada odniosłaby zwycięstwo. Chwila słabości minęła. Barl ostrożnie się wyprostowała i nieco otrząsnęła. A potem odpędziła wszelkie myśli prócz tej, że kolejny odcinek poręczy musi błyszczeć. Tylko że… przecież nie wolno jej było wchodzić powyżej trzeciego piętra. – Ale Dilys mogła – wyszeptała, gniotąc nawoskowaną szmatkę w pachnących miodem palcach. – A ja ją właśnie zastępuję. Popatrzyła w górę. Na czwartym piętrze mieściły się komnaty Morgana Danfeya. A może, skoro nikt nie patrzył, mogłaby się tam przemknąć? Gdyby weszła do jego królestwa, mogłaby się dowiedzieć, kim naprawdę był za zamkniętymi drzwiami, gdy czuł się bezpiecznie. Taka wiedza mogłaby jej się przydać. Im więcej o nim wiedziała, tym łatwiej byłoby przedrzeć się przez mur, który go otaczał. A muszę go złamać, nim Rada złamie mnie. Wstrzymała oddech i ponownie zaczęła nasłuchiwać odgłosów dobiegających od strony komnat lorda Danfeya lub skrzypnięcia schodów zwiastującego nadejście Rumma. Cisza. Przez wymyślne witrażowe okno na trzecim piętrze można było podziwiać piękny dzień. Przesączające się przez szkło promienie słońca upstrzyły Barl szmaragdowymi i kobaltowymi plamkami i na bladożółtej spódnicy, którą przekazał jej Remmie, pojawił się wzór z witraża. Remmie. Skrzywiła się na myśl o tym, jak przerażony musiał być jej brat. – Muszę tam wejść, Rem. Jeśli tego nie zrobię, tylko dlatego że Morgan Danfey tak powiedział, tylko dlatego że się boję, oni rzeczywiście wygrają. Remmie zbeształby ją, gdyby tu był. Zaciągnąłby na dół za łokieć. Ale go nie było. Była sama, czuła się osamotniona, bo pozostali służący nie śmieli się z nią zaprzyjaźnić, a Rumm się nią nie przejmował. Ależ brakowało jej kazań brata. Dopiero teraz, gdy nie wolno jej było się z nim zobaczyć, zdała sobie sprawę, jak ważną rolę odgrywał w jej życiu, od kiedy stracili rodziców. Remmie był światłem, a ona cieniem, był delikatną dłonią przytrzymującą linkę, a ona latawcem nieuważnie szybującym ku słońcu.
Nie wpakowałabym się w to wszystko, gdybym go posłuchała. Ale nie posłuchała i wpakowała się, a teraz musiała się wydostać. Nie czekała, aż się rozmyśli albo pojawi się Rumm, i lekko wbiegła po schodach. Na czwartym piętrze rezydencji poczuła nieobecność radnego wyraźniej niż kiedykolwiek. Zupełnie jakby odcisnął swoje „ja” w niewidocznym powietrzu, które teraz usychało z tęsknoty za nim. Sprawdziła drzwi do jego pokojów – nie zostały ani zamknięte, ani zapieczętowane. Po raz ostatni spojrzała w dół przez poręcz i wślizgnęła się za próg. Zewnętrzny salonik był aż do bólu schludny. Kremowe ściany. Wciąż zaciągnięte ciemnoczerwone aksamitne zasłony. Kominek uzupełniony świeżymi zapasami drewna, lecz nierozpalony. Polerowana posadzka z anfry, ozdobiona ogromnym brantońskim dywanem w zielono-brązowe pasy. Stolik, a na nim lampa wciąż świecąca blaskiem magicznego ognia. Ciemnobrązowa skórzana kanapa i fotel z wysokim oparciem – oba meble wygodnie wysiedziane. Obok krzesło i biurko zawalone starymi książkami oprawionymi w skórę. Podeszła do nich na palcach i pobieżnie przejrzała grzbiety okładek. Siedem traktatów magicznych autorstwa magów, o których nigdy nie słyszała. Choć na pewno by usłyszała, gdyby uczyła się w Akademii. Stłumiła rozżalenie i rozejrzała się po salonie. Schludny i zwyczajny. Nic więcej. Gdyby nie wiedziała, że to pokój członka Rady, nawet by się nie domyśliła. Może odkryje coś więcej w prywatnych komnatach. Ściskając mocno szmatkę i puszkę z woskiem, lekko uchyliła drzwi. Stała w progu, ostrożnie nasłuchując odgłosu zbliżających się kroków, i zerkała przez szczelinę między drzwiami a futryną. Zobaczyła okazałe, niezaścielone łoże, a na zmierzwionej ciemnoniebieskiej narzucie porozrzucane jakby w pośpiechu ubrania. Na jedynym stoliku przy łóżku stała lampka na magiczny ogień, a obok niej leżała książka i stał portret kobiety w niemal średnim wieku. Może to matka. Dało się zauważyć pewne podobieństwo. Tu także były czerwone aksamitne kotary, tym razem rozsunięte, dzięki czemu pomieszczenie zalewało ciepłe, żółte światło słoneczne. Wypolerowaną podłogę zdobiły wykwintne
dywany. Pod jedną ze ścian stał niski kredens pełen dokumentów, kałamarzy i zużytych piór. Leżały tam również grzebień z hebanu i kości słoniowej oraz pasująca do niego szczotka… a także męska spinka do włosów, pięknie polakierowana na czarno-złoto. Wpatrywała się w nią i aż świerzbiły ją palce. Magowie zostawiali w osobistych przedmiotach odcisk swojej istoty, swojej mocy. Spinka Morgana Danfeya mogłaby pozwolić jej choć odrobinę zajrzeć w duszę tego człowieka. Gdyby jednak ktoś ją nakrył, Barl poniosłaby okropne konsekwencje. Uznaliby to za kradzież. Okrzyknęliby ją złodziejką. Ale muszę zaryzykować. Wszystko, co znajdę, da mi jakąś przewagę. Wpadła więc do komnaty, błyskawicznym ruchem schowała spinkę do kieszeni spódnicy i uciekła. Jej serce biło tak mocno i szybko, że musiała zatrzymać się w połowie schodów, gdzie oparła się ciężko o poręcz i zaczekała, aż jej oddech się uspokoi. A potem spojrzała w dół i zaczęła nasłuchiwać. Wciąż cisza. W zasadzie to cud. Widocznie lord Danfey spał. A może Rumm zniknął gdzieś, bo musiał załatwić jakąś sprawę. Zachęcona tą myślą obejrzała się i spojrzała ku czwartemu piętru. Gdzieś nad jej głową, pod dachem rezydencji znajdowała się pracownia Morgana Danfeya i jego tajemnicze magiczne eksperymenty. Musiała ją zobaczyć. Jeśli miała dowiedzieć się czegoś o tym człowieku, to jakie miejsce powiedziałoby jej o nim więcej? Zamarła niczym łania w zaroślach otoczona przez węszące ogary i czekała. Nasłuchiwała. Wciąż cisza. Nie było słychać nawet odgłosów pracy służby. Być może była to jej jedyna szansa. Wiem, że będę żałować, jeśli z niej nie skorzystam. Odłożyła puszkę i szmatkę w ciemny zakątek na półpiętrze i pośpiesznie ruszyła schodami w górę. Spinka radnego obijała się ciężko w jej kieszeni. Za kolejnym półpiętrem schody nagle się zwężały i znikały w ciemności, gdzie nie oświetlał ich nawet najmniejszy płomyk magicznego ognia. Ostatnie półpiętro miało kształt maleńkiego okręgu. Przystanęła, ponownie wytężyła słuch, a gdy nabrała pewności, że jest
bezpiecznie, ruszyła ciemnym korytarzem. Nieprzykryta dywanem podłoga jęczała głośno niczym okradziony sklepikarz. Barl przystanęła po raz kolejny, jej serce tłukło się jak oszalałe… ale nie, była bezpieczna. W korytarzu było tak ciemno, że ledwie widziała ścianę tuż obok. Na końcu musiały być drzwi, ale w ogóle nie było ich widać. Ostrożnie szła dalej, wiodąc palcami po starej, szeleszczącej tapecie. Wyczuwała wybrzuszenia i pęcherze, niewielkie rozdarcia i luki. Tynk pod tapetą był stary i wysuszony. Pylił się. A potem nagle się zatrzymała, bo w ciemności przed sobą wyczuła drzwi poddasza, za którymi czaił się stłumiony szept mocy owiewającej ją niczym łagodna bryza. Drzwi były zapieczętowane, a zatem nie mogła dostać się do pracowni. Palce same powędrowały do kieszeni i zacisnęły się wokół lakierowanej spinki Morgana Danfeya. Kolejny stłumiony szept – niczym pogłos echa. Zamknęła oczy pośród tych odgłosów i wyczuła magię… choć przecież nie miała możliwości wyczuwania żadnej mocy. Co to znaczy? Dlaczego ją czuję? Dlaczego wyczuwam jego obecność, skoro nałożone przez niego zaklęcie nie powinno pozwalać mi wyczuwać nikogo ani niczego? Nie wiedziała. Nie była nawet pewna, czy przyczyna tego zjawiska w ogóle ma znaczenie. Może istniał jakiś sposób, by je wykorzystać? Właśnie to miało znaczenie. Ostrożnie wyciągnęła rękę, palce trafiły na coś drewnianego… i nagle rozległ się ostrzegawczy trzask pajęczyny magicznego ognia. Odskoczyła, tłumiąc okrzyk, oślepiona przelotnym widokiem odrapanego, starego drewna i naznaczonej zębem czasu mosiężnej klamki. Plątanina wrażeń, przebłyski magicznych eksperymentów i zawiłe pasma pieczęci szaleńczo wirowały jej w głowie. Zaklęcie spętania zadrżało pod skórą mglistą obietnicą bólu. Obróciła się na pięcie i zerwała z miejsca. Wróciła na trzecie piętro i gorączkowo odnalazła wosk i szmatkę. W monotonii polerowania odnalazła bezpieczeństwo i trzeźwość umysłu. Kilka chwil później pojawił się Rumm. – Magu Lindin – odezwał się, przystanąwszy kilka stopni niżej
z obładowaną tacą w rękach. – Ociągasz się. Kończ szybko. Zapomniałaś, że trzeba się jeszcze zająć biblioteką? – Nie, mistrzu Rummie – mruknęła Barl, zerknąwszy na niego z przerażającą myślą, że zauważy jej zadyszkę i rumieniec poczucia winy na policzkach i zażąda natychmiastowych wyjaśnień. Utkwił jednak spojrzenie w zamkniętych drzwiach komnat lorda Danfeya. Po nachmurzonej minie zarządcy służby widać było, że coś go dręczy. – Żebym cię tu nie widział, gdy będę wracał – powiedział, nawet na nią nie patrząc. – Bo będę musiał poinformować radnego Danfeya o twojej opieszałości, kiedy wróci. Pośpiesznie wypolerowała już nawoskowany słupek. – Tak, mistrzu Rummie. Przepraszam, mistrzu Rummie. Nie słuchał, lecz ruszył ku zamkniętym drzwiom i zgrabnie wszedł, nie zrzucając z tacy herbaty ani ciastek. Gdy drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem, Barl ciężko oparła wilgotne czoło o rzeźbione drewno. Och, Remmie. Było blisko. Zaschło jej w ustach, a dłonie miała wilgotne. Owinęła nawoskowaną szmatkę wokół puszki i na chwiejnych nogach ruszyła schodami w dół. W żyłach i na skórze wciąż czuła nieoczekiwane wyładowanie i iskrzenie mocy Morgana Danfeya. Jakie to szczęście, że nie zabezpieczył drzwi śmiertelną pieczęcią. Niektórzy magowie tak robili. Czasami dochodziło do… wypadków. Może następnym razem powinna przezornie zastanowić się przed wtrącaniem się w jego sprawy. Na tę myśl potknęła się i niemal runęła z kilku ostatnich stopni. Jestem tchórzem? Jeśli teraz stracę odwagę, jeśli pozwolę, by zagrożenie mnie zniechęciło, to za kilka dni lub tygodni będę drugą pokojówką Dilys – pozbawioną magii, potulną służącą. Zdegustowana chwilą własnej słabości chwyciła ze schowka ścierkę do kurzu, by znów zająć się woskowaniem, i pośpiesznie udała się na parter, do biblioteki. Po raz pierwszy wolno jej było tam wejść. – Ojej – wyszeptała w progu i wytrzeszczyła oczy. – Och, Remmie. W uniesieniu – niczym brantoński kapłan w czasie pielgrzymki – Barl łagodnie zamknęła drzwi i weszła do pomieszczenia. Zobaczyła
wysiedziany skórzany fotel, taki sam jak w komnacie Morgana Danfeya. Dwa duże stoły. Dwie niezapalone lampy na magiczny ogień. Było tu tylko jedno okno, ozdobione ciężkimi, ciemnoniebieskimi zasłonami z aksamitu. Rozsunięto je, a światło dnia padało wyłącznie na wypolerowany parkiet. I książki. Całe regały książek, zajmujące wszystkie ściany od błyszczącej podłogi z anfry po wysoki sufit z gzymsem. Niektóre tomy miały skórzane oprawy, w innych były luźne kartki, jeszcze inne miały mosiężne grzbiety, to znów były zwyczajne, szyte i nitowane, cienkie i opasłe, wiekowe i nowiutkie. Szepty, chichoty i krzyki cennej, wspaniałej wiedzy. Barl poczuła, że uśmiecha się po raz pierwszy, od kiedy znalazła się w Elvado. Prawdziwie i szczerze, z radością wzbierającą w niej niczym żywiczne soki w drzewie na wiosnę. Nigdy w życiu nie widziała tylu książek. Poczuła się jak dziecko, jakby wszystko wokół było nowe i nieznane. – Och, Remmie – westchnęła. – Szkoda, że cię tu nie ma. Byłbyś zachwycony. Miała ścierać kurz, polerować, i na pewno to zrobi, ale najpierw… Przeszła się wzdłuż regałów, koniuszkami palców muskając książki i pożerając wzrokiem tytuły. Rozważania na temat filozofii tworzenia zaklęć. Napary ziołowe. Traktat Bilramina o pieczęciach. Zielarski przewodnik po podstawach leczenia. Translokacje w praktyce. Podręcznik studencki. Neutralizacja energii przeciwstawnych. Historia run pióra Tostiga. Pragnienie wyjęcia choćby jednej spośród nich i zatopienia się w słowach podziałało na nią niemal tak silnie jak pieczęć na drzwiach pracowni Morgana Danfeya. Nawet gdyby nie mogła w praktyce zweryfikować tego, co przeczyta, mogłaby przez chwilę choć poudawać, że wciąż jest prawdziwym magiem… Odmówiła sobie tej przyjemności w prywatnych komnatach radnego, ale teraz miała na to czas. Mogłaby choć na chwilę sobie pofolgować. A jeśli samo czytanie na temat zaklęć uaktywniłoby zaklęcie spętania? Oślepił ją piekący żal. Z drżeniem odetchnęła głęboko i rozejrzała się wokół. – Pewnego dnia was przeczytam – wyszeptała. – Pewnego dnia
posiądę wszystkie wasze sekrety. I z tą obietnicą zabrała się za odkurzanie. Kiedy już wszystko wytarła i nawoskowała co trzeba oraz zjadła obiad dla służby – chleb z serem i piklami, cóż za wspaniałości – czekały ją kolejne obowiązki w kuchni. Obieranie marchwi, ziemniaków, mycie naczyń. Z paleniska trzeba było usunąć resztki śmierdzącego, tłustego popiołu oraz kawałki spalonego mięsa i odłamki kości. Niemal zwróciła przy tym i chleb, i ser, i pikle. Kiedy Verrick wypatroszył świeżo upolowane króliki, zaniosła głowy, kończyny i wnętrzności do psiarni, gdzie zarządca Yan miał je ugotować dla ogarów radnego. Wziął od niej także zakrwawione futra, z których miały powstać zimowe rękawice. Następnie oczyściła kuchenny stół – by z czerwonego zrobił się z powrotem biały – udając, że nie widzi, jak Verrick cieszy się, że ominęło go to krwawe zadanie. Miała wrażenie, że od biblioteki Morgana Danfeya dzielił ją cały świat. Ostatnim zadaniem było sprawdzenie kurnika. Wyglądało na to, że kury znosiły jaja, gdzie tylko zapragnęły… i z samego rana także padały bez ostrzeżenia. Nie wiedziała, czy powinna odczuwać ulgę, czy przerażenie na myśl, że smród tych wszystkich kurczaków już jej tak bardzo nie przeszkadza. Kiedy ze wszystkim się uporała, a potem w osamotnieniu i ciszy zjadła na kolację baraninę z ziemniakami i marchwią, wróciła do schowka, który stał się jej pokojem, i zatopiła się w lekturze jedynej książki, jaką Remmie zdołał upchnąć między ubrania. Oczywiście nie dotyczyła magii. Była to naiwna opowieść o dzielnej feenijskiej królowej wojowniczce dążącej do odzyskania utraconego tronu. Zapewne były to same brednie, niemające nic wspólnego z feenijską historią. Jako że dorańscy magowie rzadko podróżowali do innych krajów, autor tej opowieści polegał pewnie na swej wybujałej wyobraźni zaprawianej hojnymi porcjami plotek zasłyszanych wśród handlarzy. Ale to nieistotne. To tylko opowieść dla zabicia czasu. Podczas czytania jej palce błądziły jednak ku spince Morgana
Danfeya, którą bezpiecznie wsunęła pod poduszkę. Otwarta książka opadła Barl na pierś i dziewczyna zamknęła oczy, nasłuchując szeptów mocy radnego. Zaschło jej w ustach i czekała na rozbudzenie się zaklęcia spętania. Ku jej ogromnej uldze okrutne zaklęcie pozostało w uśpieniu… nawet gdy poczuła ciepło wokół uwięzionych magicznych zmysłów na wspomnienie jego magii zamkniętej w czarno-złotej błyskotce. Ta moc była subtelna i zawiła… ale i zuchwała. Radny wymalował tę moc zamaszystymi ruchami, lecz z finezją. Po raz kolejny przytłoczyło ją wrażenie czegoś znajomego, przekonanie, że ma z tym do czynienia nie po raz pierwszy, jakby spotkała starego przyjaciela. Nigdy dotąd tak się nie czuła. Nie potrafiła rozwikłać tej zagadki. Miała jedynie pewność, że dzięki temu czuła się… mniej samotna. Zasnęła niemal z uśmiechem przy świetle lampy oliwnej, trzymając spinkę w rozluźnionych palcach… …i w ciemności obudziła się ze snu o szalonych magicznych eksperymentach, trawiona palącym ogniem. Za drugim razem ból był równie nieznośny. Barl wiedziała już, co się dzieje, dlatego nie wpadła w panikę. Schowała twarz w poduszkę, wbiła zęby w jej kiepsko wypełnioną poszewkę i wykrzyczała udrękę, zaciskając palce na brzegach materaca tak mocno, że mogłyby się połamać. Nie wzywała pomocy. Jedynym magiem w rezydencji był lord Danfey, a on na pewno by jej nie pomógł. Pewnie by ją wyśmiał. Poza tym musiała wiedzieć, jak długo potrwa ta kara i jak będzie się czuła, gdy tortury miną. Nie chciała żyć w nieświadomości. Tylko wiedza mogła ją wyzwolić. Ale cena za zdobycie tej wiedzy… Choć wydawało jej się, że bólowi nie było końca, minął dość szybko. Przynajmniej szybciej niż poprzednim razem, bo nie towarzyszyły mu skutki kontaktu z zabezpieczeniami wokół rezydencji. Zaklęcie zadało ostatni perfidny cios i ustało. Jęcząc, Barl rozprostowała palce, wyjęła z ust poduszkę i przetoczyła się na plecy, walcząc po kolei z każdym obolałym mięśniem. W pokoiku słychać było jedynie jej urywany oddech. Łzy zwilżyły
jej lodowatą twarz, a obolałe gardło płonęło wspomnieniem wrzasków. Nie mogła nawet dodać sobie otuchy odrobiną światła. Lampa oliwna wypaliła się podczas jej snu. Tym razem nie śniły jej się zegary. Była z Remmiem w ogródku przy chacie, nad stawem. Razem przygotowywali na lekcje Remmiego fantastyczne, wspaniałe konstelacje z magicznego ognia. Bawili się magią tak jak w dzieciństwie. Śmiali się. Droczyli. Bez strachu. Bez cierpienia. Odczuwali wyłącznie czystą radość tworzenia, wspaniałość mocy przelewającej się przez ich ciała jak wino. Przez jedną magiczną chwilę myślała, że to nie sen. A potem zaklęcie spętania obudziło ją… i pogrążyło w bólu. Z uczuciem mrowienia na skórze wpatrywała się w ciemność. Na samą myśl o zaśnięciu ogarniał ją obezwładniający strach. Ale przecież nie mogła nie spać przez cały okres kary, którą miała odbyć w tym miejscu. – Nie dam rady, Remmie – wyszeptała, zbyt zmęczona, by pokonać wzbierającą rozpacz. – Nie wytrzymam tej niekończącej się męki. Bo wiem, że się nie skończy. Jak mam przestać śnić? Czy według Rady miałabym odurzyć się jakąś miksturą i ślinić w bezmyślnym otępieniu? Nie znała członków Rady na tyle, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale wydawało jej się, że mogliby wpaść na taki pomysł. I że Morgan Danfey nie odezwałby się, żeby nie wzbudzać w nich gniewu. Może samo zaklęcie miało ją wykończyć. Jeżeli będzie skrępowana dostatecznie długo, może odmieni ją na dobre. Zabije w niej moc, wykradnie z trudem zdobytą wiedzę i Barl stanie się drugą Dilys. Wówczas nie będzie już wspaniałych zegarów ani konstelacji, nie będzie szans na zbadanie granic własnego talentu i na zostanie największym magiem rzemieślnikiem, jakiego widziała Dorana. Zachłysnęła się i przycisnęła zimne dłonie do twarzy, gdy miotały nią kolejne konwulsje, jakby zaklęcie spętania chciało dać jej ostatniego klapsa, niczym rozwydrzonemu, nieposłusznemu dziecku. Nie mogę do tego dopuścić. Jeżeli nie będę magiem, będę nikim
i niczym. W końcu drgawki ustały. Podciągnęła koc pod brodę i usłyszała, że coś spada na podłogę. Spinka Morgana Danfeya. Kiedy oplotła palcami jej gładką, chłodną powierzchnię, zaparło jej dech w piersi, poczuła bowiem, jak ponownie wzywa ją jego moc. Wzywa, lecz nie rozbudza nałożonego przez niego zaklęcia. Co się tu dzieje? Wyczuwała w tym przedmiocie moc radnego. Wcześniej poczuła jego zaklęcie uwalniające i dostrzegła runy, choć nie powinna była ich ani czuć, ani zobaczyć. Nim jednak ogarnęła ją moc jego pieczęci zabezpieczającej, odebrała także jej kształt. To musiało coś znaczyć. To musiało być coś niezwykłego. No dobrze. Wyczuwam magię Morgana Danfeya. Co jeszcze mogę zrobić? Mogła zamknąć oczy. Odetchnąć z rozpaczy. Otworzyć się na jego magię… i zobaczyć, co się stanie. Czuła przyjemne ciepło spinki. Więcej niż przyjemne. Przynosiło ukojenie. Po raz kolejny ogarnęło ją przekonanie, że nie jest sama. Pozwoliła odpłynąć zagubionym zmysłom, celowo nie zastanawiając się, co to mogło oznaczać, i przywołała z pamięci kształt run oraz słowa zaklęcia uwalniającego. Usłyszała ostro brzmiące sylaby. Widziała płonące znaki. Czekała i czekała, aż zaklęcie spętania zareaguje. Ale nic się nie stało. – Och, Remmie – szepnęła. – To przedziwne. Oszalałam. Na pewno. Ale muszę wiedzieć. Nie była na tyle odważna, by wypowiedzieć słowa zaklęcia. Ale wyprostowała palec… i w ciemności wyrysowała pierwszą runę. Czarno-złota spinka zadrżała w jej mocnym uścisku. Silnie spętany magiczny zmysł zadrżał w odpowiedzi. W powietrzu błysnął szkarłat. Runa po chwili zgasła. – To niemożliwe – powiedziała i drgnęła, słysząc własny głos. – To nie może być prawda. Albo jestem spętana, albo nie. Wyglądało jednak na to, że i jest, i nie jest, a to zupełnie nie miało sensu. Czy to znaczy, że mogę zwalczyć zaklęcie Morgana Danfeya? Wydawało się to mało prawdopodobne. I niezbyt rozsądne. Gdyby jakimś cudem, w niewyjaśniony sposób zdołała sama się
uwolnić, to co dalej? Jak by się usprawiedliwiła po powrocie radnego? Może mogłabym powiedzieć, że zaklęcie uaktywniło się w trakcie tej udręki. Gdybym wzbudziła w nim dostateczne poczucie winy, mógłby nabrać się na to kłamstwo. Sama myśl o tym była szaleństwem. Złamać zaklęcie Morgana Danfeya? Nie mogę. Jak miałabym to zrobić? Nie jestem gobelinem, który on sam utkał i który mogłabym spruć jak tkaczka. Magia rządzi się pewnymi zasadami. Zostałam spętana. A Morgan Danfey jest potężnym magiem. Najpotężniejszym, jakiego spotkała. A kim była ona? Desperatką. Gobelin. Może właśnie w tym rzecz. Nie była Barl Lindin z krwi i kości, lecz haftem z jej podobizną. Haftowane kobiety nie odczuwały strachu. Nie tęskniły za braćmi, nic się w nich nie kotłowało pod ciężarem magicznych łańcuchów. Łańcuchów z kolcami, które dotkliwie wbijały się niczym pazury gończych ogarów. Jeśli jestem tylko podobizną, to może zaklęcie spętania się nie rozbudzi. Płonna nadzieja. Ale jedyna, jaką miała. Oddychając nierówno, Barl zdołała ułożyć się płasko na plecach i napiąć kręgosłup jak cięciwę. W zaciśniętej dłoni czuła ciepłą i jakby ożywioną spinkę. A potem nagle ogarnął ją śmiertelny strach. Tylko raz w życiu doświadczyła podobnego przerażenia. W dniu śmierci rodziców. Kiedy zdała sobie sprawę, że zostali z Remmiem sami. Wówczas przez chwilę, przez krótką chwilę miała wrażenie, że wpatruje się w nieprzeniknioną czeluść. Ciepło i wszystko, co znane, zniknęło. Cały jej świat został skuty lodem. Ale potem Remmie załamał się i nie było czasu na strach ani rozpacz. Dla niego musiała być silna, więc znalazła w sobie siłę. I tyle. Wciąż jestem silna. Na pewno. Zaklęcie jeszcze mnie nie zniszczyło. Na dowód zamknęła oczy i zaczęła szukać sposobu na przełamanie zaklęcia Morgana Danfeya.
Jest w ciemności w chwili ciszy między kolejnymi uderzeniami serca. Unosi się we własnym ciele lekka jak puch. Słyszy własne westchnienie jak łagodną bryzę. Spojrzenie zamkniętych oczu kieruje w głąb siebie i dostrzega nałożone zaklęcie. Widzi odciski palców Morgana Danfeya na igle, która wbrew jej woli ciasno ją zaszyła i opasała bólem. Wokół siebie zauważa złote nici. Są piękne. Jak on sam. W ciszy wyczuwa jego moc. Widzi płonące runy. Pętające ją węzły. Zgodnie z magiczną wiedzą nie ma wątpliwości, że zaklęcie spętania może zdjąć tylko mag, który je wypowiedział. Ale ona wie, że ta zasada nie obowiązuje w tym ciemnym, cichym miejscu. W najgłębszym zakamarku jej duszy sama może je zdjąć, bez jego pomocy… ani zezwolenia. I chce tego. Tak mocno tego pragnie. Dlatego jak krawcowa rozpruwa tę złotą nić. Szew za szwem niweczy jego dzieło. A potem rozjaśnia ciemność blaskiem jego run… i wyswobadza się. Czyżby tonęła? Tak. Brakowało jej powietrza. Młócąc rękami i dysząc ciężko, odnalazła drogę powrotną do paskudnego, ciasnego schowka, do którego niczym miotłę wepchnął ją Rumm. Upuściła spinkę, zrzuciła z siebie koc, odepchnęła poduszkę i niemal stoczyła się z niewygodnego materaca, w ciemności uderzając o coś kolanami i łokciami. Bez chwili namysłu wyczarowała magiczny ogień… i rozjaśniła mrok. – Och, Remmie – powiedziała zachrypniętym głosem. – Remmie, co ja narobiłam? Wyglądało na to, że dokonała niemożliwego. Drżąc, wyczarowała kolejne maleńkie kule światła i wprawiła je w ruch tylko po to, by przekonać się, że jest w stanie to zrobić. Udawała, że magia jest wyłącznie zabawna i piękna i że nigdy nie została wykorzystana przeciwko niej. Ale nie mogła długo udawać. Po kolei zgasiła wszystkie kule, a ciasny schowek na powrót pogrążył się w ciemności. Skuliła się pod kocem i oddychając spokojnie, poczuła, że znowu jest sobą. Dopiero gdy paskudne zaklęcie zostało zdjęte, uświadomiła sobie, jak bardzo ją odmieniło. Gdy sama je zdjęłam. Udało mi się. Sama tego dokonałam.
Nie powinno jej się udać. Po próbach manipulacji przy zaklęciu Morgana Danfeya powinna wić się z bólu. Tymczasem czuła się jak nowo narodzona. Nie. Nie jak nowo narodzona. Na nowo stworzona. Stała się Barl Lindin wykutą w ogniu niesprawiedliwości. Członkowie Rady w swej złośliwości, pragnieniu zachowania dla siebie i swych elitarnych braci wszystkiego co najlepsze dali moc głosowi, który milczał zbyt długo. Ale Barl już nie miała zamiaru milczeć. Ktoś musiał przemówić w imieniu pospolitych magów Dorany. Ciekawe… Ciekawe, czego jeszcze jestem w stanie dokonać?
Rozdział XX
Morganie! Jesteś tu, Morganie? Z ulgą skrywszy się w cieniu, zamknął oczy. Maris. Nie mogłaby choć na pięć minut dać mu spokoju? Nie mógłby usiąść sobie w tej żałośnie marnej bibliotece Garricków, z dala od intryg jej ojca, jej brata, kuzynów, sztucznie uśmiechających się przyjaciół rodziny, i zająć się zbyt wcześnie podanym kieliszkiem podrzędnej brandy? Nie mogłaby przestać skakać wokół niego jak kot dookoła zapędzonej w kąt myszy? – Morganie? Wyglądało na to, że jednak nie. – O, tutaj jesteś! – odezwała się Maris, gdy go znalazła, i położyła ręce na biodrach, jakby miała zamiar go zbesztać. Kolejny raz nie ubrała się w dopasowany jedwabny strój, lecz w bawełnianą suknię w pasy w swoim ulubionym luźnym fasonie, uszytą na wzór strojów mieszkanek równin Ranoush. Dość ekstrawagancką. Venette zapewniła go jednak, że wśród młodych Doranek zauważa się ostatnio zagraniczne wpływy w modzie. Czyżby nie dostrzegł, jak paradują po Elvado w eleganckich strojach trindeckich i manemlińskich? Z kolorowymi szklanymi i kryształowymi paciorkami, egzotycznymi wzorami wyszywanymi srebrną nicią, a niektóre nawet z piórami we włosach? Nie. Nie dostrzegł. Miał na głowie ważniejsze sprawy niż strzelanie oczami za obcymi kobietami na ulicach. Ale skoro takie stroje podobały się Maris, nie miał nic przeciwko temu… przynajmniej nie przed ślubem. Później nie będzie tolerował tej ekstrawagancji. Luzena nigdy nie ubrałaby się w coś takiego. Maris zmarszczyła czoło. – Morganie? Skoro był w stanie uśmiechać się do Sallisa Arkleya, zdołał uśmiechnąć się i do niej.
– Wybacz. Odpłynąłem myślami. Wydęła usta. – Aha. Przybył do posiadłości Garricków ze świadomością, że opuści ją jako człowiek związany z tą młodą kobietą, dlatego poprzysiągł sobie postarać się, by to poświęcenie okazało się przynajmniej znośne. Tymczasem miał przed sobą przyszłą narzeczoną, która w swym skandalicznym, nowomodnym stroju wyglądała krzykliwie, lecz powabnie. Barwy głębokiego różu i soczystej zieleni bawełnianej sukni pasowały do jej arystokratycznej urody, a cienka tkanina śmiało przylegała do jej krągłości. Morgan widział jej długie nogi gładko przechodzące w biodra, które z kolei zwężały się w talii, a ta znów przechodziła w smukłą pierś. Widział, jak jej piersi, odsłonięte na tyle, na ile pozwalała przyzwoitość, unoszą się i opadają w rytm oddechu. Drgnęło w nim pożądanie. – Morganie? – Maris zerknęła ku otwartym drzwiom biblioteki. Zamknęła je machnięciem dłoni. – Chciałeś czegoś, mój drogi? Tego, czego naprawdę chciał, nie mógł dostać. Ale czy to znaczy, że przez resztę życia miał sobie wszystkiego odmawiać? Odstawił paskudną brandy na stolik i wyciągnął rękę do kobiety, której nie chciał poślubić. – Chcę wielu rzeczy, Maris. – Podobnie jak ja – odparła i podeszła do niego. – A może oboje chcemy tego samego? – W niektórych kwestiach na pewno. – Oplótł palcami jej palce i przyciągnął ją do siebie, ona zaś opadła mu na kolana. – Ale odkrycie ich jeszcze przed nami. Jeśli jego śmiałość ją zaniepokoiła, to świetnie ukryła to pod maską uśmiechu. Opuszkami palców nakreśliła palącą linię od jego skroni do podbródka. A potem musnęła ustami jego usta w przekornej obietnicy pocałunku. – Czujesz się zgorszony? – wyszeptała, nieco przymykając oczy, w których widać było narastające pożądanie. – Odprawisz mnie jak rozpustnicę, jeżeli powiem ci, że pragnęłam to zrobić, od kiedy spotkaliśmy się na przyjęciu u Venette? Odprawisz mnie jak rozpustnicę?
W sprawach cielesnych wśród elitarnych magów obowiązywały pewne zasady. Każdy ród pilnie strzegł swego rodowodu, a przypadkowe związki były silnie piętnowane. Na ich skutki magia nie miała wpływu. Mimo najwyższych starań wypadki jednak nadal się zdarzały. Niektórzy magowie kusili los, ale Morgan wątpił, by Maris do takich należała. Luzena także była ostrożna, nawet kiedy byli już zaręczeni. Z szacunku i miłości powstrzymywał się i nocami cierpiał katusze, wspominając jej pocałunki i pieszczoty, które zaszły daleko… lecz nie za daleko. Kiedy umarła, powściągliwość przerodziła się w nawyk… ale teraz ta samokontrola zaczęła mu doskwierać. – Jeżeli pożądanie miałoby być rozpustą, Maris, to zasługuję na potępienie. Z rozedrganym westchnieniem przycisnęła jego dłoń do swojej piersi. – Ja także tego pragnęłam, Morganie. Chciałabym poczuć dotyk twojej skóry na moim nagim ciele. Kiedy zamierzasz porozmawiać z moim ojcem? Przebywał w rezydencji Garricków już czwarty dzień. Zaproszenie na przyjęcie przewidywało pięć dni. – Jutro – odpowiedział, czując łomotanie jej serca na swej wilgotnej dłoni i we wrzącej krwi. – Nie dziś? – Pocałowała go, lecz tym razem pocałunek był już głębszy. – Dlaczego nie dziś, Morganie? Bo dziś chcę nacieszyć się ostatnim dniem wolności. Zabrał dłoń z jej piersi. – Teraz mówisz jak rozpustnica. – Wstał, obcesowo zsuwając ją sobie z kolan. – Zachowaj więcej przyzwoitości, Maris. Przynajmniej tyle możesz zrobić, skoro masz zostać przyszłą lady Danfey. Rozwścieczona Maris wstała. – Wstydź się, mój drogi panie! Nie jestem jakąś pospolitą kochanicą, którą można odepchnąć, gdy ma się taki kaprys. Pochodzę z rodu Garricków, a na szali leży zarówno przyszłość moja, jak i twoja. Mam prawo wiedzieć, co i kiedy zamierzasz z tym zrobić. Miała jedynie takie prawa, jakie postanowiłby jej przyznać. Była zbyt pewna siebie, nadęta pychą swojej tak zwanej wysokiej pozycji
społecznej. Jeśli pozwoli jej nabrać przekonania, że może go w ten sposób zastraszyć, nie będzie miał chwili spokoju. – Maris, musisz zrozumieć pewną rzecz – odezwał się, a pożądanie opadło. – Ja… Odwrócili się oboje, gdy drzwi biblioteki stanęły otworem. – Maris? Jesteś tu? Venette. Na ich widok uniosła starannie wyregulowane brwi. – Maris, matka się o ciebie niepokoi, moja droga. Może powinnaś sprawdzić, czego chce. – Oczywiście, Venette – powiedziała Maris, zamiast jednak od razu wyjść, przeniosła wzrok na Morgana. – Jeżeli chcesz mnie łajać, mój drogi panie, będę potulna i pokorna. Ale czy chciałbyś, by syna dała ci kobieta, w której żyłach płynie rozwodnione mleko? Czuł na sobie nieprzyjemny wzrok Venette i pilnował się, by na nią nie spojrzeć. – Nie. Maris uśmiechnęła się. Tym razem nie było w jej uśmiechu namiętności i powstrzymywanej żądzy, lecz złość i duma. – Nie. Więc może nie powinieneś tak szybko unosić się gniewem. Poślubisz kobietę równą sobie, Morganie, albo żadnego małżeństwa nie będzie. – Mam nadzieję – odezwała się Venette, patrząc za wychodzącą Maris – że sprowokowałeś ją z nudów, a nie z innego powodu. – W ogóle jej nie prowokowałem – powiedział, sięgając po kiepską brandy. – Ona sprowokowała mnie. – Ojej! – Venette roześmiała się. – To dobrze. Już zachowujecie się jak małżeństwo. Miał tak zepsuty humor, że wdanie się w kolejną sprzeczkę przyszłoby mu z łatwością. Ale nie byłoby to rozsądne, więc dopił brandy. – Znam to spojrzenie, Venette. Powiedz, po co przyszłaś, i miejmy to za sobą. Choć Venette nigdy nie zniżyłaby się do założenia pasiastej bawełny, i tak obniżyła standardy, ubierając się w zbytkowny jedwabny strój zdobiony na wzór królewskich szat, które noszono na dworze w Irindze. Musiał przyznać, że było jej w tym stroju do twarzy. Bogata tkanina zaszeleściła wymownie, gdy kobieta –
chcąc uniknąć odpowiedzi – odwróciła się ku najbliższemu regałowi i zaczęła przeglądać jego niezbyt imponującą zawartość. – Venette… W jej oczach malowała się krytyka. – Nie powinieneś był grozić Sallisowi Arkleyowi, Morganie. To było głupie posunięcie. I bardzo niezręczne. Morgan głośno odstawił na stolik kieliszek po brandy. – To nie twoja sprawa. – Nie bądź głupi – warknęła i spojrzała na niego groźnie. – Jesteś moim przyjacielem. – Z wielką radością uwolnię cię od tego brzemienia. – W takich chwilach ogromnie by mnie to uradowało! Ale ta sprawa i tak by mnie dotyczyła, nawet gdybyśmy byli zaciekłymi wrogami. Niemal pożałował, że w ogóle stworzył te zaklęcia. – Przykro mi, jeśli moje osobiste sprawy wpływają na twoje bankietowe igraszki, Venette. Uderzyła dłonią w regał. – Lojalnie cię ostrzegam, Morganie. Jeżeli dalej będziesz traktował Sallisa jak swojego podwładnego, to on wpłynie na twoje igraszki w Radzie! Myślisz, że skoro jest stary, to nie ma czym gryźć? – Myślę, że minęło zbyt wiele czasu, od kiedy ktoś mu się postawił. – I akurat ty zamierzasz to zmienić? Och, Morganie. Choć boleję nad twoim brakiem wyczucia, podziwiam pewność siebie. – Zbytek łaski – odparł z ironicznym ukłonem. – Jakim cudem wiesz, co zaszło między mną a Sallisem? – Właśnie powiedział mi o tym Parnel. – A skąd wie o tym lord Garrick? – Jak myślisz? – spytała Venette stanowczym tonem. – Uważasz, że skoro ty i Greve trzymacie się na uboczu, to wszyscy pozostali postępują tak samo? Naprawdę sądzisz, że Sallis nie ukarze cię za tę prowokację? – Podkopując moją opinię u ojca Maris? – Robiąc wszystko, do czego jest w stanie przyłożyć rękę! Morganie… – Venette z trudem się opanowała. – Musisz nauczyć się cierpliwości. Sallis nie jest…
Uniósł dłoń. – Wystarczy, Venette. Nie mam ochoty rozmawiać o Sallisie Arkleyu. – Jakżeby inaczej – odparowała. – Gdybyś jednak miał, najpierw poprosiłbyś o radę, jak wejść do jaskini lwa. – A cóż mi po tym, moja pani, skoro już wiem, jak brzmiałaby twoja rada? Po raz kolejny obrzuciła go krytycznym spojrzeniem, podeszła do fotela, z którego wstał, podniosła pusty kieliszek, powąchała i skrzywiła się. – Okropieństwo. Powinnam była cię uprzedzić, żebyś zabrał własną. – Właśnie tak postąpiłaby przyjaciółka. – To prawda – odparła po chwili, przyglądając mu się uważnie. – Choć ostatnimi czasy, Morganie, trudno przewidzieć, czy się do mnie uśmiechniesz, czy na mnie warkniesz. Tym razem to on podszedł do regału, udając zainteresowanie sfatygowanymi książkami. – Nie bądź śmieszna. Przyjaźń nie polega na bezustannym przytakiwaniu sobie nawzajem. – Zwalczył pokusę, by na nią spojrzeć. – No dobrze. Stanęłaś w mojej obronie, gdy rozmawiałaś z Parnelem? – Naprawdę musisz pytać? – Dziękuję. Doceniam to. Choć nie było takiej potrzeby. Garrickowie stali w hierarchii wyżej od Danfeyów, ale Morgan był członkiem Rady… i choćby dlatego zawsze będzie miał przewagę. Venette odstawiła pusty kieliszek. – W takim razie zamierzasz działać dalej? Nie zmieniłeś zdania? Gdyby tylko mógł. – Jestem tu, prawda? Pracuję nad przemową, którą będę musiał wygłosić przed jego lordowską mością. I opuszczę tę rezydencję jako człowiek zaręczony. Zmarszczyła brwi i skrzyżowała ramiona. – To prawda. Ale czy zakochany? Zakochany? W Maris Garrick? – Maris coś we mnie rozbudza.
– Pożądanie to nie miłość, Morganie. W dodatku jest ulotne. Odwrócił się. – Zawsze twierdziłem, że przede wszystkim jestem magiem, a dopiero potem mężczyzną. Zapytaj o moją pracę nad zaklęciami, a pokażę ci prawdziwą pasję. Po raz kolejny popatrzyła na niego w milczeniu. – Już cię ostrzegałam, mój drogi. I zrobię to raz jeszcze. Nie chciałabym żałować, że wstawiłam się za tobą u Maris. – Nie będzie miała powodów do narzekania, Venette. Znam swoje obowiązki i wiem, że jestem tej młodej dziewczynie winien wszelkie uprzejmości. – Uprzejmości? – Zacisnęła palce, jakby miała ochotę wymierzyć mu policzek. – Kiedy kobieta oddaje się mężczyźnie, powinna dostać znacznie więcej niż uprzejmości. – Maris Garrick dostanie wszystko, co mogę jej dać. Ani ty, ani ona nie możecie oczekiwać więcej. Venette z westchnieniem rozluźniła palce. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na policzku. – Oczywiście, że możemy. To, co masz, a to, co dajesz, nie zawsze oznacza to samo. Myślisz, że tego nie wiemy? – Skąd mam wiedzieć, co wiedzą kobiety? Opuściła rękę. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że po ustaleniu warunków z lordem Garrickiem będziesz musiał znaleźć dla maga Lindin inne miejsce na odbycie kary. Barl. Poczuł, że krew momentalnie zawrzała mu w żyłach. Ogarnęły go przyjemność i ból. Od chwili opuszczenia domu zdołał odpędzić od siebie wszelkie myśli o spętanej dziewczynie… wystarczyło jednak, że ktoś wypowiedział jej imię, i w jednej chwili wszystko wróciło. Bez względu na to, kim była, co zrobiła i jak katastrofalne były jego uczucia, najwyraźniej nie dało się zaprzeczyć, że jednak coś do niej czuł. Z trudem ukrył konsternację przed Venette. W jej miejsce okazał chłodną i znajomą pychę. – W rzeczy samej. Muszę? – Biorąc pod uwagę stan Greve’a, nie powinieneś czekać ze ślubem. Nie możesz zabrać Maris do domu, skoro
ta niebezpieczna i nierozważna dziewczyna wciąż mieszka pod twoim dachem! – Może odświeżysz mi pamięć, Venette – odezwał się z nieszczerą uprzejmością – i powiesz, kiedy to prosiłem cię o opinię na swój temat? Venette syknęła bezradnie i cofnęła się o krok. – Nie bądź głupi, Morganie. Są pewne granice. – Wszystko ma swoje granice, wiem – powiedział. – Powinnaś zatem wiedzieć, że właśnie dotarłaś do moich, Venette. Minął ją zamaszystym krokiem, zignorował okrzyk żalu i pozostawił ją samą w bibliotece. Pragnął jedynie chwili samotności, skręcił więc w korytarz w lewo, by poszukać jej w ogrodach rezydencji – zamiast tego jednak ktoś obcesowo wciągnął go do jakiegoś schowka. Maris. – Dlaczego pozwalasz, żeby tak ci wymyślała? – zapytała z oburzeniem, zatrzaskując drzwi; jej twarz oświetlił blask odrobinki magicznego ognia. – Może chce dobrze, ale jest nieznośna. Chyba naprawdę uważa, że wie, co jest najlepsze dla całego świata. W tym łagodnym świetle Maris wyglądała olśniewająco, a jej szeroko otwarte oczy płonęły ogniem. Wsunęła dłonie pod jego aksamitną tunikę i przycisnęła je mocno do piersi ubranej w jedwabie. Pachniała oszałamiająco. W głowie mu zawirowało, a w oczach pociemniało. Minęło mnóstwo czasu, od kiedy pozwolił sobie na odczuwanie namiętności. – Zwymyślała mnie z twojego powodu – powiedział niemal szeptem. – Twierdzi, że muszę cię poślubić, zanim jakiś inny mag dostrzeże twoje wdzięki i spróbuje mi cię wykraść. Uważasz, że nie ma racji? Palce Maris poruszyły się, lekko pieszcząc jego skórę. – Kim jest mag Lindin? – Podsłuchiwałaś? – Odsunął się. – To zuchwałość. – Niewiele słyszałam – odparła pośpiesznie. – Przysięgam. Kim ona jest, Morganie? – Barl Lindin? Nikim – odpowiedział… i zaparło mu dech w piersi, gdy zdał sobie sprawę z tej zdrady. A potem ogarnęła go obezwładniająca wściekłość, że w ogóle potraktował to jako
zdradę. Przecież Barl Lindin była nikim i ze względu na wszystko, co cenił, musiała pozostać nikim. – Musi kimś być – nalegała Maris. – Inaczej Venette by się nią nie przejmowała. Co takiego zrobiła, że odbywa karę w twojej rezydencji? – Maris, to sprawy Rady. Nie mogę… Miała słodkie usta, a oddech jeszcze słodszy. Pocałowała go żarliwie, rozniecając w nim szalejący ogień. Błądząc dłońmi po jego torsie, oparła się o niego piersiami, tak że ich serca tłukły się szaleńczo obok siebie. – Po ślubie – wyszeptała – staniemy się jednością. I wtedy o wszystkim mi opowiesz, Morganie. Z drżeniem złapał powietrze, gdy jej usta powędrowały ku jego szyi, na której dało się dostrzec jego rozszalały puls. Uniósł ręce, by odsunąć dziewczynę i położyć kres temu wariactwu, lecz nie posłuchały go i powędrowały w dół jej pleców, ku osłoniętym bawełną pośladkom. Zaśmiała się, gdy je chwycił, a potem raz jeszcze, gdy mocno ją do siebie przyciągnął. – Nie boję się, Morganie. Jeżeli teraz tego pragniesz, weź mnie. Przy tobie jestem rozpustnicą. Nie może być inaczej! Krew huczała mu w uszach, a pożądanie niczym dziki ogień spaliło resztki opanowania. Maris ocierała się o niego biodrami, palcami ugniatała jego pośladki, a z jej ust wydobywały się ciche pojękiwania. Obładowane obrusami, serwetami, puszkami, ciężkimi srebrnymi świecznikami i innymi rupieciami półki wbijały mu się w łopatki i lędźwie. Jakimś sposobem ten ból zwiększał odczucie przyjemności. Pojękując na granicy szlochu, Maris przesunęła się, chwyciła jego dłoń i z zaciśniętych pośladków przeniosła ją między swoje nogi. Przez cienki materiał jej sukni czuł bijący z tego miejsca żar. – Morganie – jęknęła, przymykając oczy. – Jestem nietknięta, ale dobrze wiem, gdzie chciałabym poczuć twój dotyk. Powstrzymywał się przy Luzenie, lecz zanim ją poznał, zdarzało mu się kusić los w towarzystwie chętnych młodych kobiet. Ale niewielu. W dość młodym wieku nauczył się panować nad popędami. Nim jednak posiadł tę umiejętność, zachowywał się jak jeleń na rykowisku. Wiedział, co robić. Pytanie, czy powinien?
Jeżeli jej posłucham, nie będzie odwrotu. Nie mogę jej wykorzystać i porzucić. Po czymś takim będzie moja. A to na pewno wyszłoby mu na dobre. Na jej policzki wystąpiły rumieńce, dyszała ciężko, rozwiązując gorset, i odsłoniła przed nim piersi. Ścisnął jej blade ciało i spojrzał głęboko w szkliste oczy. – Jesteś pewna, Maris? Chcesz tego? – Bardziej niż czegokolwiek – powiedziała nieco zachrypniętym głosem. – Teraz, Morganie. Szybko. Kiwnął głową. – W takim razie zapieczętuj drzwi. W mgnieniu oka zamknęła ich w schowku. Nie mieli czasu się rozebrać, nawet gdyby nakazywał to rozsądek… choć zdecydowanie nie było to rozsądne. Zdjęli z siebie jedynie tyle ubrań, by móc się połączyć, a gdy Morgan był pewien, że dziewczyna zdoła go przyjąć, ułożył sobie jej nogi wokół pasa i wszedł w nią, usilnie starając się, by tego nie pożałowała. Dotarł na szczyt chwilę po niej, a lata posuchy sprawiły, że fala rozkoszy przesłoniła mu cały świat. – Och… och, Morganie… – Zadowolona, że zdołał ją utrzymać, z westchnieniem oparła głowę o jego ramię. – Marzyłam o tym od chwili, gdy się poznaliśmy. Wiedziałam, że będzie cudownie. Nie: znakomicie. Nagle ogarnął go chłód równie intensywny jak żar, który rozpalał go przed chwilą. Poczuł obrzydzenie na myśl o tym, co właśnie zrobił, więc rozdzielił ich nasycone ciała i postawił Maris na podłodze. – Musimy doprowadzić się do porządku. Zasznuruj gorset i przygładź włosy. – Morganie? – Urażona dotknęła palcami jego twarzy. – Jesteś zły? Nie miał pojęcia. Odczuwał taką plątaninę emocji, że równie dobrze mógł nie czuć niczego. – Oczywiście, że nie. – W takim razie mam nadzieję, że nie masz wyrzutów sumienia – powiedziała raczej ostro niż czule. – Czekają nas zaręczyny. Po prostu postanowiliśmy nie zwlekać ze sprawieniem sobie przyjemności. Nie ma się czego wstydzić. Gdyby ją uraził, gdyby choć na chwilę zwątpiła w jego uczucia,
mogłaby oskarżyć go o gwałt i doprowadzić do ruiny. Dlatego pocałował ją w nabrzmiałe usta. – Nie czuję się winny, Maris. Ani nie żałuję. Po prostu zabrakło mi słów. Wcale nie skłamał. – Morganie… – Maris pocałowała go, tym razem już z uśmiechem. Nie drapieżnym, lecz słodkim. Niemal niewinnym. Smak tego pocałunku ani trochę nie złagodził ucisku, który czuł w żołądku. – Pasujemy do siebie. Dobrze wiedzieć. Wyobrażasz sobie, jak wspaniale będzie, gdy przyjdzie nam zaznać tej przyjemności w łożu, zamiast w schowku? – Z błyskiem w oku przygryzła jego dolną wargę. – Nadzwyczajnie. Wzdrygnął się, gdy poczuł, że dziewczyna na nowo go rozpala. W jej namiętności było coś drapieżnego, a jej palce z odpychającą chciwością igrały po jego kroczu. Jakby był jej własnością. Jakby właśnie się jej sprzedał. – Nie powinniśmy zostawać tu zbyt długo, Maris – powiedział, ujmując jej dłonie. – Jeśli jest bezpiecznie, to idź już. Dyskretnie wyjdę za tobą. Przyłożyła ucho do drzwi, zaczekała chwilę, a potem otworzyła je i wymknęła się na zewnątrz, niedbałym pstryknięciem palców gasząc ogień, który wcześniej wyczarowała. Gdy Morgan pogrążył się w ciemności, oparł się ciężko o najbliższą półkę. Resztki rozkoszy iskrzyły w jego stygnącej krwi, opierając się odrazie na myśl o tym zwierzęcym, porywczym akcie. Jestem nie lepszy niż użalająca się nad sobą męska dziwka z Feen, która za pieniądze strzela nasieniem w śmierdzących alejkach albo w rynsztoku. Nie pocieszała go nawet myśl, że zrobił to dla ojca. Dla nazwiska, przyszłości i honoru swego rodu. Czy mężczyzna może kupić honor, sprzedając własny? Nie sądzę. Myślę, że… Ale lepiej było nie myśleć. Byłaby to najprostsza droga ku zwątpieniu. Wyjrzał więc za drzwi, by sprawdzić, czy w korytarzu nikogo nie ma, i wyszedł w ciszę, jak gdyby zupełnie nic się nie stało.
Zarówno goście, jak i gospodarze zebrali się na obiad w oranżerii. Venette i jej mąż byli jedynymi magami, których Morgan znał i na których w ogóle zwracał uwagę. Kuzynostwo Maris nie wzbudzało jego zainteresowania – były to młode i lekkomyślne osoby, zupełnie bez znaczenia w osiągnięciu założonego przez niego celu. Pozostałe dwie pary goszczące u Garricków okazały się prowincjonalnymi magami stojącymi na przyzwoitej pozycji w hierarchii, lecz nieobdarzonymi dostatecznym talentem, by słyszano o nich w Elvado. A to oznaczało, że Venette… koloryzowała, by go tu zwabić. Kolejny czyn przemawiający na jej niekorzyść. Podczas posiłku funkcję jowialnego gospodarza pełnił syn lorda Garricka Ehrig. Jego żona – osoba cicha i bezbarwna, choć obdarzona sporą mocą – zajmowała się trojgiem dzieci i pozwoliła jemu zabawiać gości. Wyglądało na to, że Ehrig poślubił sobowtóra własnej matki. – Wina, magu Danfey? – zapytał, unosząc butelkę. Morgan z przyjemnością zanurkowałby w kadzi wina. Choć Maris siedziała z przesadną skromnością u boku matki przy drugim końcu stołu, czuł, że pożerała go płonącym wzrokiem. Bawełnianą suknię zamieniła na jedwabną tunikę i rajstopy, gdyż na popołudnie zaplanowano zabawy na świeżym powietrzu. Wyglądała jak wzór subtelnej, dobrze wychowanej i cnotliwej dziewczyny z elitarnego rodu. Na wspomnienie jej apetycznego ciała, jej zniecierpliwionych szeptów zadowolenia, jej oddania i wykrzyczanej wprost w jego usta gwałtownej rozkoszy w jego krwi popłynęła fala żaru. – Morganie? – Venette usiadła u jego boku i dotknęła jego lewego nadgarstka. – Dobrze się czujesz? – Oczywiście – odparł, nadrabiając uśmiechem tę zwięzłą odpowiedź. Milcz, Venette. Już i tak za bardzo się wtrącałaś. – Może jestem odrobinę zmęczony. Pewnie przez to świeże wiejskie powietrze. Ehrig nalał gościom wina i roześmiał się. – Aby na pewno? Twoja rezydencja także leży za miastem, prawda, Morganie? Nie przypominał sobie, żeby zezwolił Ehrigowi zwracać się do siebie po imieniu. Hodujący konie brat Maris najzwyczajniej
w świecie uznał, że ma do tego prawo, i zaczął zachowywać się w ten arogancki sposób, gdy tylko zostali sobie przedstawieni. Jak Morgan mógł zaprotestować? I on, i Garrickowie wiedzieli, jaki był cel jego wizyty. Upieranie się, by zwracano się do niego w inny sposób, było nie do pomyślenia. Dlatego znosił to zachowanie. – W pewnym sensie tak, Ehrigu – powiedział, wzruszając ramionami. – Ale z rezydencji Danfeyów widać Elvado. A wokół niej leżą szerokie połacie… – niczego – …zachwycających pól uprawnych. Zapewniam cię, że to co innego. – Jakżeby inaczej! – odparła matka Ehriga i niemal zachichotała. – Niemądry chłopak. Usiądź już, Ehrigu, by służba mogła napełnić nasze talerze. Parnel Garrick uspokoił syna spojrzeniem, po czym roześmiał się za przykładem żony. – Żartowniś z tego Ehriga. W jego żyłach buzuje młodzieńcza krew. Zawsze taki był. Ehrig Garrick miał ponad trzydzieści lat. Gdyby chciał wyświadczyć sobie przysługę, stłumiłby tę młodzieńczość i zaczął zachowywać się jak człowiek stateczny. Kiedy ożenię się z jego siostrą, nie będzie miał wyboru. Nie pozwolę, by tacy jak Ehrig Garrick nadwyrężali moją reputację. Morgan ponownie się uśmiechnął. – Dlaczego nie? Życie byłoby nudne bez odrobiny lekkości. Parnel Garrick i jego żona Beys odetchnęli z ulgą. Venette stłumiła rozbawienie łykiem wina. Znała go zbyt dobrze. Musiał zawsze o tym pamiętać. Parnel Garrick skinął na służącego podającego posiłek i po chwili do oranżerii wkroczyła parada służby, niosąc talerze, wazy i misy smakowitych mięs, ryb i drobiu. Kucharz Garricków szczycił się znajomością zagranicznych potraw, zaserwował więc gościom dania inspirowane kuchnią najbardziej niecywilizowanych sąsiadów Dorany. – Nie żałuj sobie, Morganie. Mamy w zapasie aż nadto. Nie zdążył jeszcze skosztować obficie przyprawionej ryby, gdy zarządca służby Garricków wślizgnął się do oranżerii i szepnął coś do ucha zaskoczonemu Parnelowi.
– Morganie… – Ojciec Maris odłożył powoli sztućce. – Muszę przekazać ci pewną wiadomość. Wiedział, o co chodzi, zanim Garrick zdążył się odezwać. Poczuł dłoń Venette na ramieniu. Choć miał jej już dość, jej dotyk dodał mu otuchy. – Lord Danfey – odezwał się opanowanym tonem. – Nie… – Ależ żyje – przerwał mu lord Garrick. – Ale mocno zaniemógł. – Och, Morganie! – Maris poderwała się z miejsca i pośpiesznie stanęła u jego boku, zuchwałością dorównując bratu. – Tak mi przykro. Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Mogłabyś przynajmniej udawać, że nie jesteś jeszcze panią Danfey, moja droga. Uścisnął jej przedramię, co było niezwykle stosownym gestem. – Wesprzyj go dobrą myślą, Maris. Choć jest człowiekiem, który nie poddaje się bez walki, musi stawić czoła straszliwemu wrogowi. – Oczywiście udasz się teraz do niego? – zapytała Venette. – Morganie, jeżeli nie jesteś zadowolony z jego zielarza, wystarczy słowo. Mam… – Dobrze – zwrócił się do niej. Jej szczere przejęcie na chwilę odebrało mu głos. – Dziękuję. – Daj nam znać, jak on się czuje – dodał Orwin. – Jeżeli Venette i ja moglibyśmy coś zrobić… Mąż Venette był prostakiem o dobrym sercu, lecz przyzwoitym człowiekiem. – Poproszę bez wahania, lordzie. Parnel Garrick wstał. – Oczywiście nie oczekujemy, że do nas wrócisz, Morganie. Jesteśmy zaszczyceni, mogąc cię gościć, i bardzo nam przykro, że przedwcześnie musisz nas opuścić. Zadbam, by dostarczono ci twoje rzeczy. Teraz się tym nie kłopocz. Przekażesz lordowi Danfeyowi nasze życzenia szybkiego powrotu do zdrowia? – Oczywiście – powiedział i odsunął krzesło. – Choć muszę niezwłocznie wracać, lordzie, chciałbym prosić na słówko, jeśli można. – Oczywiście – odparł Garrick z namaszczeniem. Siedząca obok niego żona przypomniała sobie, że powinna oddychać, a Maris, która sprytnie zachowała się jak nieśmiała i niewinna osóbka,
wślizgnęła się na swoje miejsce. Morgan opuścił oranżerię w towarzystwie milczącego ojca dziewczyny, siłą woli starając się stłumić dręczący go niepokój. To moment dobry jak każdy inny, żeby potwierdzić swe zamiary. Jeżeli będę mógł powiedzieć ojcu, że uzgodniłem warunki małżeństwa, jeżeli będę mógł obiecać mu wnuka w ciągu najbliższego roku, to dodam mu sił. Może nawet opóźnię moment jego odejścia. Warto było, nawet za cenę wyższą niż ta, którą miał zapłacić. – Lordzie – odezwał się, zwolniwszy kroku, gdy dotarli do przestronnego holu rezydencji. – Zapewne wie pan, co mam do powiedzenia. – Wiem – odparł Parnel Garrick. – Dlatego mów mi Parnelu. Skinął głową. – Parnelu. Chciałbym zostać mężem twej córki. Zanim jednak miałoby do tego dojść, chciałbym wyjaśnić pewną sprawę. Podobno lord Arkley lekceważąco się o mnie wyrażał. – Och. – Ojciec Maris odchrząknął. – No tak. Skoro już przy tym jesteśmy… – Musisz wiedzieć, Parnelu, że ja i Sallis za sobą nie przepadamy. – Na jego ustach zagościł wątły uśmiech. – Wiem, że wszedłem ci w słowo, ale wiem także, że mogę liczyć na twoją dyskrecję. Czy przyjaźnisz się z jego lordowską mością? – Od czasu do czasu się widujemy – odpowiedział Parnel Garrick. – Niegdyś prowadziliśmy wspólne interesy. Ale nasze rody nie są sobie bliskie. To już coś. – Nie widzę powodu, by roztrząsać naturę kontrowersji pomiędzy mną a lordem Arkleyem, Parnelu. W najlepszym wypadku można by to nazwać niepewną pogłoską, w najgorszym: jarmarczną plotką. Jeśli jednak mój związek z Maris byłby ci nie w smak… – Nie w smak? Ależ skąd! – pośpiesznie odpowiedział Parnel Garrick. – A któż z nas nie spiera się z innymi? Lady Garrick i ja z radością oddamy ci Maris, Morganie. I właśnie, tak po prostu, wręcz beztrosko, kategorycznie przypieczętował swoją przyszłość. – Dziękuję, lordzie. – Miał ochotę się rozpłakać. – Pozwól, że dowiem się, jak się czuje ojciec, a potem wrócę, byśmy mogli
omówić dokładniej tę… tę niezwykle pomyślną sprawę. W oku Parnela Garricka zabłysła iskierka niepewności. Czyżby ojciec Maris wyczuł jego wahanie? Czyżby był na tyle przebiegły, by przejrzeć jego układną, nienaganną maskę? To nieistotne. Nie odwoła tego. Garrickowie są ambitni. Nie pogardzą moją propozycją… choć Maris będzie nieszczęśliwa. Co prawda nie zamierzał jej unieszczęśliwić. Zrobi wszystko, co w jego mocy, by postępować właściwie. – Tymczasem żegnaj, Parnelu – rzekł z ukłonem i odszedł. * * * – Morganie… gdzieś ty był, chłopcze? Wołałem cię. Nieposłuszny z ciebie syn, skoro nie przyszedłeś od razu. Morgan zaniemówił i po omacku odnalazł zniszczoną dłoń ojca. Nie było go w rezydencji zaledwie kilka dni, a ojciec wyglądał, jakby postarzał się o trzydzieści lat. Pokryty strupami, zaśliniony i zapadnięty w sobie pod stertą koców wyglądał jak trup. – Jestem, mój panie. Cóż to znowu za absurd? Ojciec odchrząknął zalegającą w gardle wydzielinę. – Absurd? Ja ci dam absurd. Odpowiadaj. Gdzie byłeś? – Spędziłem trochę czasu u Garricków, mój panie. Pamiętasz, że zaprosili mnie do siebie? – Zaprosili – wymamrotał ojciec. – Tak… tak… Zielarz Ranmer podszedł do stołu. – Proszę się nie obawiać. Jego lordowska mość jest tylko osłabiony i szybko się męczy. – Mam oczy, człowieku. Widzę. – Choć prawdę mówiąc, proszę pana – dodał Ranmer – znacznie mu się polepszyło. Na pana widok odzyskał siły. Może to pana pocieszy. Polepszyło? Odzyskał siły? Ranmer chyba postradał zmysły. – A jak wyjaśnisz to znaczne osłabienie w tak krótkim czasie? – Przykro mi – ostrożnie rzekł zielarz. – Sądziłem, że ma pan świadomość, iż stan jego lordowskiej mości jest niestabilny. Morgan z wściekłością podniósł wzrok. – Niestabilny to jedno, ale to zupełnie coś innego. Twierdzisz, że
to pogorszenie jest naturalne? – Magu Danfey… śmierć jest czymś naturalnym – odparł łagodnie Ranmer. – Bolesnym, lecz naturalnym. Nie zawsze. W jego pamięci rozbrzmiała gniewna przestroga Venette. „Naprawdę sądzisz, że Sallis nie ukarze cię za tę prowokację?” Sallis Arkley miał znajomości, miał dłużników i znał ludzi, którzy liczyli na jego wdzięczność w zamian za oddanie mu przysług. A zaszkodzić innemu magowi można było nie tylko za pomocą magii. Czyżby to Ranmer stał za osłabieniem ojca? Nikt inny nie przygotowuje dla niego mikstur i pigułek. Morgan wstał i popychając Ranmera, przeszedł z nim w najbardziej oddalony od łoża kąt komnaty. – Nie sądzę, by cokolwiek w tej sytuacji wydarzyło się naturalnie. – Proszę pana – rzekł zielarz, patrząc na niego spode łba. – Czyżby to mnie pan obwiniał za stan zdrowia jego lordowskiej mości? – A gdzie indziej miałbym szukać winnych? – Ostrzegam, magu Danfey – rzekł Ranmer z chłodną wściekłością. – Jeżeli oskarży mnie pan o niekompetencję lub, co gorsza, o nadużycie, złożę przeciwko panu oficjalną skargę do Rady. Nie ma pan podstaw ani dowodów, by kwestionować moją reputację. Ponadto taki atak na moje dobre imię i kompetencje sprawi, że nie tylko moja noga nigdy więcej tu nie postanie, ale będzie miał pan problem ze znalezieniem jakiegokolwiek zielarza, który zgodziłby się podjąć ryzyko. Oszołomiony Morgan cofnął się. Czyżby się pomylił? Czyżby ojciec podupadł na zdrowiu bez udziału Sallisa Arkleya? Czyżby Morgan pozwolił, by wściekłość na Sallisa, frustracja z powodu Maris Garrick i strach o ojca wpłynęły na jego zdolność trzeźwego myślenia? Być może. A jeśli Ranmer rzeczywiście był niewinny, strata jego talentu byłaby katastrofą. – Proszę o wybaczenie – powiedział ochrypłym głosem. – Nie jestem sobą. Ranmer przyjrzał mu się. – Rzeczywiście – odezwał się w końcu, niewzruszony. – Ale to nic dziwnego. Proszę nie pozwolić, by strach zwyciężył z rozsądkiem.
Lord Danfey zebrał się w sobie. I na pewno odzyska jeszcze więcej sił, jeśli pan przy nim będzie. Zakładam bowiem, że zostanie pan tu na dłużej? – Tak. Zostanę. – Morgan ponownie spojrzał na ojca w odrętwieniu leżącego pod kocami. – Czy mógłbyś dziś zostać w rezydencji, Ranmerze? Chciałbym, żebyś doglądał ojca, póki ten kryzys nie minie. Ranmer pokręcił głową. – Niestety, proszę pana, wezwano mnie już do kilku nagłych przypadków. Ale nie wyjdę, dopóki nie upewnię się, że lordowi Danfeyowi nic nie grozi. I oczywiście wrócę w razie kolejnego pogorszenia. To będzie musiało wystarczyć. Prawdę mówiąc, miał szczęście, że Ranmer zgodził się choć na tyle. – Doskonale. – Morgan podszedł z powrotem do łóżka. – Lordzie? Mam dla ciebie dobre wieści. Ojciec z trudem otworzył załzawione oczy. – Zrobiłeś to? – zaskrzeczał. – Zaręczyłeś się? Nawet gdyby byli sami, nie wyznałby ojcu wszystkiego, co miało związek z Maris. Lord Danfey był człowiekiem nieokrzesanym, lecz staroświeckim. – Zyskałem aprobatę Parnela Garricka. Jego córka zostanie kolejną lady Danfey. – Morganie… – Ojciec uśmiechnął się słabo, odsłaniając przekrwione dziąsła i luki po brakujących zębach. – Dobra robota. Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. – A teraz śpij, lordzie – powiedział i ucałował wilgotną skroń ojca. – Będę tu, gdy się obudzisz. W holu na dole zastał Rumma, który wymieniał cięte kwiaty na świeże. Na jego widok zarządca służby zaczął skrapiać je mgiełką o zapachu fiołkowego goliflosu. – Co z jego lordowską mością, proszę pana? – Trzyma się. Odetchnął z drżeniem. – To dobra wiadomość. – Wiem, Rumm – powiedział Morgan i uścisnął jego ramię. – Gdzie jest mag Lindin?
– Proszę pana? – Rumm sprawiał wrażenie zbitego z tropu, jak gdyby nigdy wcześniej nie słyszał tego imienia. Po chwili jednak jego postawa wróciła do normy. – Jest gdzieś w pobliżu. Zna swoje obowiązki. Więc się nimi zajmuje. Pewnie ściera kurze lub coś poleruje. Robi pranie. Albo jest na zewnątrz przy kurniku. Czyli, tak jak mówiłem, gdzieś w pobliżu. Musiał się z nią zobaczyć. Nie było to może rozsądne, ale nie obchodziło go to. Przeklęta Venette miała rację. Barl i Maris nie mogły mieszkać pod jednym dachem. Będzie musiał odesłać Lindin. Nim jednak to zrobi… – Muszę z nią porozmawiać, Rumm – powiedział stosownym, chłodnym i obojętnym tonem. – Jeżeli Ranmer będzie chciał się ze mną zobaczyć, chcę od razu o tym wiedzieć. – Tak, proszę pana. – Rumm ukłonił się i odszedł, zabierając zwiędłe kwiaty. Morgan rzucił na niego okiem, zaskoczony nagłym przypływem sympatii. Wobec służącego? Chyba zgłupiał. Wzruszył ramionami i uwolnił magiczne zmysły w poszukiwaniu Barl… lecz nie mógł jej znaleźć. Choć to niemożliwe, nigdzie jej nie było.
Rozdział XXI
Złamanie pieczęci na drzwiach pracowni Morgana Danfeya nie było trudniejsze niż rozplątanie złotych nici nałożonego przez niego spętania. Nie teraz, gdy już co nieco o nim wiedziała. Mimo wszystko Barl była rozdygotana, kiedy ostatnia zawiła kontrpieczęć poddała się jej zabiegom. Będąca nikim i niczym pospolita Barl Lindin okazała się najpotężniejszym magiem w Doranie. Szkoda, że nie mogła wejść na dach i wznieść triumfalnego okrzyku. Niestety musiała zachować tę niezwykłą zdolność w tajemnicy nawet przed Remmiem. Miała być teraz w kurniku i czyścić paskudne grzędy. Niewątpliwie powinna się wstydzić, że zakradła się tu, gdy tylko rozeszła się wieść o pogorszeniu stanu zdrowia lorda Danfeya. Powinnam. Ale się nie wstydzę. Już nigdy nie zamierzała czuć się winna z powodu magii. Z uśmiechem wślizgnęła się na poddasze i zamknęła za sobą drzwi, przekonana, że będzie w stanie odtworzyć pieczęcie, kiedy już poszpera w pracowni radnego. Może nawet udałoby jej się z powrotem nałożyć na siebie zaklęcie spętania… ale na takie ryzyko nie była gotowa. O nie, pobiegnie z płaczem do Morgana Danfeya, gdy tylko ten wróci z prowincji. Pokaże mu, jak jego zaklęcie się rozbroiło, i będzie błagała, by nałożył je, nim dowie się o tym Rada. A on się nie zorientuje, że to jej sprawka. Będzie zupełnie bezpieczna. Skoro już pomyślała o jego powrocie, musiała pamiętać, że należało się go spodziewać niedługo. Rumm na pewno powiadomi o wszystkim Morgana, kiedy tylko pojawi się zielarz i wypowie na temat stanu zdrowia lorda Danfeya. Czyli nie miała zbyt wiele czasu, nim pojawi się ryzyko, że ktoś ją nakryje. – Lepiej się pośpiesz – wyszeptała. – Nie trać tej chwili czasu, która ci została. Pomyślała jednak, że wiedza, jaką tu zdobędzie, jest warta ryzyka.
Skoro dzięki spince była w stanie rozgryźć Morgana Danfeya, to ile zdoła się dowiedzieć, gdy zbada jego serce? A to poddasze to właśnie jego serce – była o tym przekonana. Podobnie jak w prywatnych komnatach, również w pracowni było do bólu schludnie. Zobaczyła półki, szafki oraz długi, szeroki stół. Morgan miał tygle i moździerze we wszelkich możliwych rozmiarach, poustawiane niczym uczniowie Remmiego przed rozpoczęciem zajęć. Pod jedną ze ścian znajdowały się regały z samymi katalizatorami. Było ich mnóstwo; dowolnej substancji co najmniej słój lub słoiczek, każdy na swoim miejscu. Powiodła palcami wzdłuż rzędów odczynników, podziwiając ich różnorodność. Ile to musiało kosztować? Przez wiele miesięcy wysłuchiwała narzekań Arndela na ceny choćby najzwyklejszych tynktur i proszków, więc nawet nie chciała myśleć, jaką fortunę radny wydał na to wszystko. Ale szokowała nie tylko wartość tych substancji. Były tu katalizatory znacznie groźniejsze niż gedlef czy bidalin. Zauważyła i susquinel, i urvil, i wiele innych, których nigdy wcześniej nie widziała, a które mocno działały na jej magiczne zmysły. Nad czym pracował Morgan Danfey, skoro potrzebował tak niebezpiecznych substancji? Na stole leżał stos notesów. Miała pełną świadomość upływających minut, ale podeszła, by choć pobieżnie je przejrzeć. Kiedy jednak otworzyła pierwszy z nich i przeczytała staranny opis zawiłej teorii przekształcenia podstawowego zaklęcia transmutacyjnego… czas stanął w miejscu. Cóż za piękny umysł. Piękny. Klarowność, dokładność i nieskrępowana wyobraźnia zahartowane arogancką lekkomyślnością, której nie sposób było nie podziwiać. Niemal się roześmiała i przewróciła kartkę. Pośpiesznie przeczytała kolejny wpis na temat teleportacji, a potem zagłębiała się dalej i dalej. Teoretyczne założenia na temat natury czasu. Wywód w obronie pieczęci o pojedynczych helisach – choć uznawano je za przestarzałe i rzadko stosowano. Rozważania o związku między zaklęciami harmonicznymi a runami, które je aktywują. Ależ był zuchwały. Nawet więcej. Był nieustraszony. Puszczał się
biegiem tam, dokąd inni magowie nie śmieliby się doczołgać. „Zaklęcie stworzenia fantastycznego kota…” Na widok jego błyskotliwych szkiców zabawki w postaci kota goniącego szczura i w dodatku mruczącego jednak się roześmiała. Remmie byłby zachwycony. Idealna nagroda dla jego uczniów. W notesie znalazła projekty innych zabawek. Latawca, który nie potrzebował wiatru i podążał za właścicielem, łódki z żaglem, która sama wytwarzała wiatr, serwisu do herbaty dla dziewczynek – za pomocą jednego słowa można było zmieniać owocowe smaki dzięki odpowiedniemu zaklęciu transmutacyjnemu. Oszołomiona Barl starała się powiązać maga, który ją spętał, z człowiekiem wymyślającym takie wspaniałości dla najmłodszych. Na marginesie strony zapełnionej niedokończonymi szkicami run znajdowała się mapka Dorany i sąsiadujących z nią krajów. Pod nią zaś krótkie, proste pytanie: „Czy jesteśmy bezpieczni?”. Zmarszczyła brwi, wpatrując się w nie z zaskoczeniem. Dziwne. Oczywiście, że jesteśmy. Dlaczego miałby sądzić inaczej? Nie miała pojęcia. Kilka stron dalej, za kolejnymi niedopracowanymi runami, znalazła sześć odmian jednego zaklęcia z niezliczonymi skreśleniami i poprawkami nabazgranymi jak kura pazurem. Pod nimi znajdowało się wyznanie płynące prosto z serca. „Każda próba kończy się niepowodzeniem. Zaczynam tracić nadzieję”. Och. Te słowa wyrażały taką… taką… bezbronność. Poruszona i zbita z tropu szybko przejrzała pozostałe notatki. Na końcu notesu znalazła zupełnie inne zaklęcie. Przekształcenie czegoś, co nazwano transmutacją Hartigana. Nigdy o niej nie słyszała i nie do końca rozumiała, w jaki sposób Morgan Danfey chciał ją zmienić. Lecz niemal od razu zauważyła, że była to dłuższa wersja zaklęcia, które wcześniej tak rozpaczliwie pokreślił. Skoro więc mogła je teraz odczytać, dostrzegła, gdzie popełnił zasadniczy błąd. Kiedy jednak ponownie czytała wstęp, starając się pojąć cel nowego zaklęcia, drzwi na poddasze otwarły się. – Magu Lindin? – W progu stał rozwścieczony i zdumiony Morgan Danfey. – Co ty wyprawiasz?
Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Przezornie odsunęła się o krok od stołu i notatek. Radny wszedł do środka i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi. – Kto zdjął z ciebie zaklęcie? Z bijącym mocno sercem wytrzymała jego piorunujące spojrzenie. – Nikt. Znowu miałam sen. Okropny. A kiedy obudziłam się z krzykiem, zaklęcie się rozpadło. Pokręcił głową. – Kłamiesz. Gdyby się odwróciła, gdyby choć mrugnęła, rzuciłby się na nią jak wilk. – Jak inaczej zaklęcie miałoby przestać działać? – A pieczęć na drzwiach poddasza? Pewnie też sama się zdjęła? Remmie lubił grywać w kamyki Pod Tłustym Wieprzem. Czasami wygrywał, czasami nie, ale nigdy nie stawiał kilku ciułaków. Zawsze grał o trony. „Jeśli masz zamiar ryzykować, to zakładaj się tak, żeby się opłacało”, mawiał. Barl uniosła głowę. – Nie było żadnej pieczęci. I drzwi nie zostały zamknięte na klucz. Nic dziwnego, że zapomniał je pan zabezpieczyć. Ma pan tyle rzeczy na głowie. – Słucham? – Roześmiał się z niedowierzaniem. – Chyba bierzesz mnie za Feenijczyka, jeśli sądzisz, że nabiorę się na taką bzdurę. – Po chwili gniewne rozbawienie minęło i ponownie utkwił w niej wzrok, na przemian zaciskając i rozluźniając palce, aż pobielały mu kostki. – Chcę znać prawdę, magu Lindin. I nie wyjdziesz stąd, póki jej nie usłyszę. Poczuła ciarki na skórze, gdy oblał ją zimny pot. Resztki śniadania zaczęły bulgotać jej w brzuchu. Mógłby mnie za to zabić. Możliwe, że to zrobi. Albo przynajmniej spróbuje. Myśli, że nie będę się bronić? Że umrę i nawet nie kiwnę palcem? Choć rozbroiła jego zaklęcia i przeczytała notatki, nie znała go na tyle, by mieć pewność. Przecież sama zaczęłam. Więc muszę doprowadzić sprawy
do końca… bez względu na to, jak ten koniec miałby wyglądać. – Prawdę, magu Danfey? Dobrze. Złamałam zaklęcie spętania. I pieczęć. – To niemożliwe. – Chciał pan prawdy. Tak właśnie było. – Sama złamałaś… – Odwrócił się nieco i przeciągnął dłonią po twarzy. Usłyszała ciche skrobanie, gdy palce trafiły na zarost. A potem znów na nią spojrzał. – Dlaczego? – A jakie to ma znaczenie? – Odpowiedz na pytanie! Niech sobie krzyczy i pomstuje. Nie zamierzała okazać strachu. I nie oszczędzi tego maga – tego mężczyzny – który sprowadził na nią mękę, jakiej nie powinien znosić żaden cywilizowany człowiek. – Musiałam – warknęła. – Naprawdę miałam sen. I rozbudziłam zaklęcie spętania. To była udręka, a pan nie mógł mi pomóc, bo pana nie było. Żachnął się. Zmrużył oczy i naprawdę się wzdrygnął. – Obwiniasz za to mnie? – Przecież sama się nie spętałam, prawda? – Rada byłaby innego zdania. – A czy pan jest Radą? – A moja pieczęć? Nie stanowiła dla ciebie zagrożenia. Po co ją złamałaś? – Żachnął się ponownie. – Z ciekawości. Chciałam zobaczyć pańską pracownię. – Z ciekawości – mruknął. – Z ciekawości. Magu Lindin… – Zmarszczył brwi i ścisnął grzbiet nosa. – Zatem jesteś wolna i masz większą moc, niż sądziłem. – Wolna? – Roześmiała się. – Tak może chyba myśleć tylko człowiek, który nigdy w życiu nie zaznał ograniczeń. Nie mam nawet odrobiny więcej swobody niż w dniu, kiedy się tu zjawiłam. Bez względu na to, jak bardzo się ucieszyłam, że już nie jestem spętana, mogłam w ogóle się nie trudzić. Bo możecie mnie skrzywdzić na mnóstwo innych sposobów. Dlaczego nie złamałam zabezpieczeń wokół rezydencji i nie uciekłam? Będę więźniem, dopóki pan i pańska wspaniała Rada nie uznacie, że zostałam dostatecznie ukarana. Wszelką moc macie tu tylko wy.
Dopadł do niej w dwóch krokach, rozłożył palce prawej dłoni, przycisnął ją do jej twarzy i odepchnął Barl w tył, aż uderzyła głową w okno. Usłyszał okrzyk bólu i odgłos pękającego szkła. – I zapewne mnie za to nienawidzisz, co? – zapytał niskim, rozedrganym tonem. – Lord Danfey. Czy jego stan to twoja sprawka? Mów! Poczuła silny ból, lecz z trudem opanowała się, by nie szarpnąć Morgana za palce. – Czy co jest moją sprawką? Nie rozumiem. – Koniec kłamstw, magu Lindin! Mogę zedrzeć mięso z twoich kości i przysięgam, że to zrobię, jeśli… – Nie kłamię – powiedziała i niemal krzyknęła, gdy jego palce zacisnęły się mocniej. – Nie tym razem. Puszczaj. Pochylił się nad nią tak blisko, że mogłaby policzyć jego rzęsy. – Powiedz, co zrobiłaś mojemu ojcu, bo inaczej sprawię ci taki ból, że… Czy on oszalał? – Nie mam nic wspólnego ze stanem pańskiego ojca! Jeżeli stoi za tym magia, to na pewno nie moja. Odrzucił głowę w tył i spojrzał na nią z góry. – Dlaczego miałbym ci uwierzyć? Magowi, który potrafi przełamać zaklęcie spętania i pieczęć. Magowi, który nie powinien istnieć, a jednak istnieje. – Bo mówię prawdę. Nie odpowiedział. Przymknął oczy. Wciąż malowała się w nich wściekłość, lecz ucisk jego palców zelżał. A potem ją puścił. – No dobrze – powiedziała, dotykając obolałych miejsc na skórze. – Więc jednak mi pan wierzy. – Tak – wyszeptał w końcu. Powiedział to niemal jak człowiek… pokonany. Barl opuściła rękę i patrzyła, jak Morgan podchodzi do stołu i odkłada notes, który przejrzała, na stos pozostałych. Ręce mu drżały. – Czy lord Danfey jest bardzo chory? Zesztywniał. – Lord Danfey jest umierający.
W jego głosie słychać było ogromny żal. Nic mnie nie obchodzi jego ból. Nic a nic. Mimo wszystko coś poczuła. Nie miała serca z kamienia. – Przykro mi. – Czyżby? – Obrócił się gwałtownie. – Magu Lindin, dlaczego… – W młodym wieku straciłam oboje rodziców, proszę pana. Smutek nie jest mi obcy. Nie wiedziała, czego się spodziewał, ale na pewno nie czegoś takiego. Zacisnął szczęki, napiął mięśnie i przez chwilę nie mógł uspokoić oddechu. – Chcesz mnie rozbroić jakimiś łzawymi opowieściami z dzieciństwa? – Nie! Chciałam po prostu… – Chciałaś – powiedział z oburzeniem. – Czy świat zawsze musi się kręcić wokół tego, czego ty chcesz, magu Lindin? Jak do tej pory twoje pragnienia przyniosły jedynie problemy! Mówił jak Remmie. – To niesprawiedliwe. – Naprawdę? – Huknął dłonią w stół. – Uważasz, że powinienem milczeć, po tym co się tu wydarzyło? Nie sądzisz chyba, że miałbym udawać, że nie złamałaś mojego zaklęcia i nie rozbroiłaś drzwi? Skoro i jedno, i drugie nie powinno być możliwe! Po jej skórze ponownie przebiegł dreszcz na nowo rozbudzonego strachu. – Jeżeli powie pan o tym Radzie… – Jeżeli? Jeżeli?! – Morgan Danfey kolejny raz uderzył w stół, a potem zaczął krążyć po komnacie. – Magu Lindin, moim obowiązkiem jest powiadomienie Rady o tym, co zrobiłaś. I kim jesteś. – Jeśli im pan powie, kto wie, co zrobią? Tak bardzo oburza pana mój niezwykły talent, że mógłby pan spędzić resztę życia ze świadomością, że ma pan moją krew na rękach? Obrócił się na pięcie, jakby go uderzyła. – Twój talent mnie nie oburza! Mówił prawdę? Nie była w stanie tego stwierdzić. – W takim razie jest pan oburzony, że narobiłam panu kłopotu – powiedziała, bo przynajmniej tego była pewna. – Nie da się
zaprzeczyć, że postąpiłam samolubnie i krótkowzrocznie, nie pozwalając, by pana zaklęcie mnie zabiło. Gdybym zginęła, Rada przekonałaby się, że źle mnie osądziła, i wysłałaby Remmiemu krótkie pismo, w którym wyraziłaby swoje ubolewanie. – Nie myśl sobie, że będziesz mi mówić, co czuję, magu Lindin! – odparł z wściekłością i doskoczył do niej. – Wierz mi, że nie masz pojęcia o moich uczuciach! Przełknęła ślinę. Zachowywał się jak pustynny kot w klatce, gotów zaatakować pod wpływem najdrobniejszego bodźca. – Przykro mi. – To na pewno kłamstwo – odciął się i przystanął przed nią. – Oboje wiemy, że kimkolwiek byś była, na pewno nie jest ci przykro. Na pewno nie z powodu zakrwawionego nosa Hahrena, sprowokowania Rady, rozbrojenia mojego zaklęcia czy zakradnięcia się na poddasze! – Przyznaję – odparła po chwili – że postąpiłam niewłaściwie, włamując się do pańskiej pracowni. Ale co do reszty… – W każdej z tych sytuacji postąpiłaś niewłaściwie! – Nieprawda! Decyzja Akademii była niesprawiedliwa, Hahren mnie zaatakował, a gdybym nie rozbroiła pańskiego zaklęcia, już bym nie żyła. Zawahał się. – Bzdura. Moje zaklęcie nie było śmiertelne. – Ośmielam się mieć inne zdanie. Widział pan, co się stało, gdy uaktywniło się po raz pierwszy. Niech mi pan powie prosto w oczy, że moje życie nie było zagrożone. Słucham. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. A potem Morgan cofnął się i oparł dłonie o drzwi. Spuścił głowę między wyciągnięte ramiona i po chwili przeciągle odetchnął. – Jak to zrobiłaś? Jak rozbroiłaś moje zaklęcie i drzwi? Ostrożnie odsunęła się od okna i delikatnie dotknęła tyłu głowy. Tylko nabiła sobie guza. Palce były suche. Żeby zyskać nieco czasu do namysłu, postanowiła naprawić pękniętą szybę. – Magu Lindin? Odwróciła się od okna i zobaczyła, że Morgan stoi teraz twarzą do niej. Czekał. Trzymał mocno na wodzy moc, którą wyczuła w nim podczas uroczystości w Elvado i która teraz wokół nich
krążyła. Lecz Barl nie miała złudzeń. Jedną myślą mógł uwolnić tę magię i zniszczyć Barl za to, co zrobiła… Żaden członek Rady nie uznałby tego za morderstwo. – Nie wiem, jak to zrobiłam. Huknął pięścią w drzwi. – Magu Lindin… – Naprawdę! – upierała się. – Nie wiem, jak to wyjaśnić albo udowodnić. Wydaje mi się, że nasze moce łączy jakieś pokrewieństwo. Widzę wątek i osnowę pana zaklęć… i potrafię na nie wpłynąć. – Rozumiem. W zaklęcia ilu jeszcze magów ingerowałaś? Prawie powiedziała: „Żadnego”. A potem westchnęła. Jej życie i tak było w jego rękach. Za późno na odwrót. – Tylko jednego. Bareta Ventina. Dzięki temu ocaliłam warsztat Arndela. – Jednak wszystko wskazuje na to – powiedział ostrożnie – że jesteś w stanie rozbroić każde zaklęcie. Jeśli to prawda, to żaden dorański mag nie jest bezpieczny. – Ja niby stanowię zagrożenie? – spytała zdumiona. – Przecież nigdy bym… Magu Danfey, nigdy. I mogę to udowodnić. Proszę znowu mnie spętać. Roześmiał się szyderczo. – Przecież wystarczy, że pstrykniesz palcami, i znów będziesz wolna. – Nie zrobię tego. Obiecuję. – Dlaczego miałbym ci wierzyć? Podeszła bliżej i z uporem powtórzyła: – Bo nie kłamię! Nie rozumie pan? Dziwnie na nią spojrzał. – A twój brat? Remmie? Dlaczego on… Och. O nie. Cofnęła się o krok. – Remmiego proszę w to nie mieszać. – Dlaczego? To twój brat bliźniak. – Przecież o tym nie wspomniałam! – Nie musiałaś. Spotkałem się z nim, pamiętasz? – Nieważne, czy jesteśmy bliźniętami, czy nie. – Miała już tego
serdecznie dość. – Magu Danfey, on o niczym nie wie. I w ogóle nie jest do mnie podobny. – Co jeśli się mylisz? Jeśli twój brat posiada ten sam niewygodny i osobliwy talent? Masz pojęcie, co… – Nie może pan podnieść na niego ręki. – Miała ochotę krzyczeć. – Remmie nie zrobił niczego złego, nie złamał ani jednego prawa! Jeżeli zamierza go pan prześladować tylko dlatego, że jest moim bratem, to… to… Morgan Danfey uniósł brew. – To co, magu Lindin? Mrugała usilnie, by przepędzić piekące łzy. – To nigdy panu tego nie wybaczę. Zastygł w bezruchu, zupełnie jakby zamieniła go w kamień. – Rozumiem, że może mnie pan tu nie chcieć – powiedziała, gdy wciąż się nie odzywał. – Może mnie pan odesłać do Sal Wiedzy albo przekazać lordowi Arkleyowi. Nie obchodzi mnie to. Naprawdę. Tylko proszę nie robić krzywdy Remmiemu. Morgan Danfey westchnął. – I miałbym ci uwierzyć na słowo, że nigdy nie posłużysz się magią przeciwko innemu magowi? Że właśnie ty tego nie zrobisz, choć już się tego dopuściłaś? – Tak. – Dlaczego? Wzruszyła ramionami. – Bo tego nie zrobię. – Magu Lindin… – Westchnął ponownie, chrapliwie, niemal jęknął. – Uważasz, że to takie proste. Ale stanowisz komplikację, z jaką nigdy się nie spotkałem. Skoro rzeczywiście tak było, to przecież wcale tego nie chciała. Pragnęła jedynie w spokoju zajmować się magią i zyskać sprawiedliwe uznanie dla swoich osiągnięć. Czy to aż tak wiele? Dlaczego miałaby spotykać się jedynie z zazdrością, złośliwością oraz ludźmi, którzy nie spoczną, póki zupełnie jej nie upokorzą? Skrzyżowała ramiona, odpędzając kolejną falę łez. – Dobrze. Stanowię komplikację. Może rzeczywiście jestem zagrożeniem. Co teraz? Zamiast odpowiedzieć, podszedł do stołu, wziął pusty tygiel
i stojąc do niej plecami, opasał go silną pieczęcią. Nawet w tak dramatycznej sytuacji wyczuła jego rozbudzoną moc i nici, którymi owinął twardy kamień. Odwrócił się, gdy skończył. – Rozbrój to – powiedział i rzucił jej tygiel. Zaskoczona złapała naczynie i niemal krzyknęła, kiedy nadgarstki i przedramiona zaprotestowały pod jego ciężarem, a na skórze poczuła mrowienie pod wpływem zawiłego zabezpieczenia. Oczy mu błyszczały. – Rozbrój to, magu Lindin. A potem podejmę decyzję. Usiłowała nie zwracać na niego uwagi, gdy zaczął krążyć po pracowni, ale nie była w stanie. W tej ograniczonej przestrzeni jego rozbudzona moc była przytłaczająca. – No i? – zapytał. – Potrafisz? – Potrafię, ale pod warunkiem że przestanie pan chodzić i nie będzie się do mnie odzywał! Kiedy ostatnio jakiś pospolity mag odważył się zwrócić do niego w taki sposób? Sądząc po minie mężczyzny, chyba nigdy. Szkoda, Morganie Danfey. Już dawno ktoś powinien potraktować cię jak zwykłego człowieka. W dodatku jeśli narobisz mi kłopotów, to zachowam dla siebie uwagi na temat przekształcenia zaklęcia Hartigana. A miała do powiedzenia bardzo wiele. Bo tam, gdzie on się potykał, ona dostrzegła prostą ścieżkę. Nie odrywając od niej wzroku, pokręcił głową. – Twoja bezczelna arogancja nie zna granic. Ale zatrzymał się. Wiedziała, że się zatrzyma. Ręce bolały ją od ciężaru tygla, więc przydźwigała go na stół i odstawiła z głuchym stuknięciem. Rozbroić pieczęć. Rozbroić pieczęć. Oczywiście, że potrafię. Trudno było uwierzyć, że ten chłodny, nieznoszący sprzeciwu człowiek był magiem, który zaprojektował mruczącego zabawkowego kota i serwis do herbaty, o jakim marzyłaby każda dziewczynka. Złamałam jego zaklęcie spętania i wydawało mi się, że go poznałam. Chyba jednak w ogóle go nie rozumiem. Nie mogła teraz się nad tym zastanawiać. Nie mogła poddać się strachowi. Musiała chronić Remmiego. Nic innego się nie liczyło.
Zamknęła oczy i zatopiła się w magii Morgana Danfeya. Uważnie przyglądając się Barl Lindin, Morgan opanował swe szaleńcze niedowierzanie. Choćby nie wiadomo jak absurdalne były jej słowa, nie mógł zaprzeczyć temu, co zobaczył i wyczuł. Zabezpieczenie jego pracowni zostało złamane. A dziewczyna, którą tak starannie spętał, właśnie stała przed nim, wyswobodzona spod mocy zaklęcia. Nie miał nawet pojęcia, dlaczego w ogóle przyszedł jej tu szukać. Nie spodziewał się, że ją tutaj znajdzie. Ale wraz z Rummem zajrzeli już wszędzie, przetrząsnęli wszystkie pomieszczenia w rezydencji, kurnik i inne budynki, sprawdzili nawet wśród kwiatowych grządek i przy stercie nawozu. Na poddasze przywiodła go nie pewność, lecz desperacja. Jednak znalazł dziewczynę. Oczywiście wyczuł coś, gdy wszedł na ostatni zakręt schodów. Wiedział, że pieczęć została rozbrojona. Jego nici zostały starannie i dokładnie przecięte, tak zręcznie, jakby zrobił to sam. Niemal padł na kolana ze zdumienia. Kim jest ta Barl Lindin, skoro potrafi złamać moje pieczęcie i zaklęcie spętania? Jest w stanie się przede mną ukryć. Kim jest ta młoda dziewczyna, że patrząc na nią, czuję… podziw? Podziw i desperację, beznadzieję i udrękę, że nie może jej mieć zamiast Maris Garrick. Bo gdyby związał się z Barl Lindin, do jakich magicznych osiągnięć byliby razem zdolni? Ma rację. Rada nie może się o niczym dowiedzieć. W porównaniu z Barl Bellamie Ranowen nie jest groźniejsza od owieczki. Zabiliby ją, gdyby się dowiedzieli, czego dokonała. Jeśli będzie to konieczne, ucieknę się do gróźb, żeby wymusić na niej posłuszeństwo, ale jej talent musi pozostać tajemnicą. Musi być… mój. To zaś znaczyło, że nie mógł pozbyć się jej z rezydencji. Jego dom był jedynym miejscem w Doranie, gdzie była bezpieczna. Zadrżał jednak na samą myśl o tym, co powiedziałaby na to Maris… albo Venette. Ale to nieistotne. Co dla mnie znaczy Maris – albo Venette – w porównaniu z tym? Z tym, czyli widokiem Barl Lindin, która właśnie rozbrajała jego
zabezpieczony tygiel z łatwością, z jaką inna kobieta odprułaby rąbek spódnicy. Ze zdumieniem wyczuł zmianę w rozkładzie jej mocy, zobaczył, jak przekształca ją i formuje tak, by odzwierciedlała jego magię. Podniosła wzrok z nieśmiałym uśmiechem. – Proszę bardzo. Gotowe. Co za arogancja. Miał ochotę wymierzyć jej policzek. Chciał ją pocałować. Zbliżenie z Maris szybko odchodziło w niepamięć. Podszedł do stołu i wziął tygiel z rąk Barl, żeby mu się przyjrzeć. Ani śladu zabezpieczenia, kamień był czysty niczym okno podczas ulewy. Na własne oczy widziałem, jak to robiła, a i tak nie mogę uwierzyć. Pospolity mag! Przez jakie zrządzenie losu właśnie taka się urodziła? – Może nie tylko ja to potrafię – powiedziała, przyglądając mu się. – Może zrobiłby to każdy mag, gdyby groziło mu poważne niebezpieczeństwo. Gdyby groziła mu śmierć, jeśli tego nie dokona. Jeżeli jeszcze raz wypomni mu, że prawie ją zabił… Odłożył tygiel, tłumiąc gniew. – Mało prawdopodobne. Mnóstwo magów znajdowało się już w sytuacji zagrożenia życia, magu Lindin. Rada wiedziałaby, gdyby ktoś próbował się w ten sposób bronić. – Może tak – przyznała. – A może nie. Jakie jest prawdopodobieństwo, że inni członkowie Rady by panu o czymś takim powiedzieli? Arogancka… Bezczelna… Spojrzał na nią groźnie, choć odrobinę dając wyraz swej złości. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że zrozumiała i przygryzła wargę. Zarumieniła się i splotła dłonie za plecami. – Chciałabym się z panem dogadać. Proszę zostawić Remmiego w spokoju, a pokażę panu, w którym miejscu próba przekształcenia zaklęcia Hartigana poszła nie tak. Przez chwilę miał wrażenie, że się przesłyszał. Ale zdał sobie sprawę, że jednak nie. Niemal nie był w stanie złapać tchu. – Wiem, że zachowałam się niewłaściwie – dodała – ale przeczytałam część notatek. Nie da się utrzymać sylabicznej równowagi zaklęcia, prawda? W końcu się odezwał:
– Moja praca to nie twoja sprawa. To zaklęcie jest zupełnie nieistotne. To tylko zagadka, którą chciałem rozwikłać. W jej oczach zabłysły iskierki szyderstwa. – Czyżby? I kto teraz kłamie? Mówiła poważnie. Ta pospolita dziewczyna, która była nikim, twierdziła, że mocą przewyższa jego. – Chcesz mnie pouczać, magu Lindin? Człowieka starszego od ciebie o kilkanaście lat? Ucznia Akademii? Właściciela patentów na własne zaklęcia i najmłodszego w historii członka Rady? Przechyliła głowę. – Tak. Była potwornie bezczelna. I… niesamowita. – Podejmujesz poważne ryzyko, magu Lindin. Mógłbym obiecać ci, co tylko zapragniesz, a potem, gdy dostanę to, czego chcę, bez trudu cię zdradzić. Widział tętnicę pulsującą na jej szyi. Na smukłej, pięknej szyi stworzonej do całowania. Jej piersi unosiły się i opadały w rytm oddechu pod pogniecioną lnianą tuniką. – Gdyby miał mnie pan zdradzić, nie zrobiłby pan tego bez trudu – wyszeptała. – Nie sądzę, by przeżył pan bez trudu choćby jeden dzień swojego życia. – Ja zaś nie sądzę, byś ty przeżyła choć jeden w poczuciu bezpieczeństwa. Mimo niepokoju posłała mu przelotny szyderczy uśmiech. – Od kiedy to magia jest bezpieczna? Tonął w jej niebieskich oczach. Miał wrażenie, że krew za chwilę zapłonie mu w żyłach. Stanąłby w płomieniach, gdyby tylko go dotknęła. Ale chybaby umarł, gdyby tego nie zrobiła. Zaręczyłeś się, głupcze. Masz poślubić Maris Garrick. Kilka godzin po zabraniu niewinności córce Parnela Garricka nawet nie pamiętał jej twarzy. – Skoro przeczytałaś moje notatki, magu Lindin, wiesz zapewne, że niektóre aspekty mojej pracy… odbiegają od utartych zasad. Uśmiechnęła się szerzej. – Czy to znaczy, że na przykład lord Arkley nie pochwalałby takiego podejścia? – Nie tylko Sallis.
– Doskonale. – Niemal wyrzuciła z siebie to słowo. – Nie zamierzam zabiegać o aprobatę człowieka, który pragnie mojej śmierci. – Oboje wiemy, że nie będziesz zabiegała o niczyją aprobatę – parsknął. – A dlaczego miałabym zabiegać? – zapytała, tym razem z dumą i bez uśmiechu. – Mówię panu, magu Danfey, że dni płaszczenia się przed słabszymi magami już dla mnie minęły. – W twoich oczach wszyscy dorańscy magowie są słabsi? Spojrzała na jego notesy. – Nie, panie Danfey. Nie wszyscy. To był komplement, który go zelektryzował. – Czy zatem możemy przypieczętować naszą umowę? – spytała… lecz nie była w stanie ukryć drżenia w głosie. Jeśli dałby po sobie poznać, w jaki sposób na niego działała, przepadłby z kretesem. – Niezupełnie – odparł z zupełną obojętnością. – Udowodnij, że to nie rozpaczliwa brawura. Udowodnij, że jesteś tak wielkim magiem, jak twierdzisz. Pokaż, gdzie popełniłem błąd w swoim zaklęciu… a zadbam o bezpieczeństwo twojego brata. Rozluźniła ramiona. – Zgoda. – Nagle się wyprostowała. – A ja? Co stanie się ze mną? – Bez obaw, magu Lindin. O twoje bezpieczeństwo także zadbam. – Czyli Rada nie zrobi mi krzywdy? Nie zrobi ci krzywdy nic i nikt, kto tylko by się ważył o tym pomyśleć. – Zgadza się. – A kiedy zostanę zwolniona spod pańskiego dozoru? – Kiedy Rada nabierze przekonania, że odbyłaś dostateczną karę. Odwróciła się z grymasem na twarzy. – Czyli nigdy. – Cierpliwości, magu Lindin. Daj im czas na ochłonięcie. – Cierpliwość – mruknęła – raczej nie należy do moich mocnych stron. – W rzeczy samej – przyznał sucho. – Nigdy bym się nie domyślił. Zarumieniła się i spojrzała na niego wilkiem. – A co z magią? Będzie mi wolno się nią zajmować?
Oho. Tu ją miał. – Będziemy musieli podjąć pewne środki ostrożności – powiedział, starając się ukryć poczucie triumfu. – Jest służba. Lord Danfey. Ale tak. Będziesz mogła zajmować się magią. – I nie zostanę ponownie spętana? – Magu Lindin… – Barl. Przybrał łagodniejszy ton. – Mówiąc o środkach ostrożności, miałem na myśli rozwianie podejrzeń Rady. Jeżeli któryś z jej członków się tu pojawi, będziesz musiała zostać spętana. Ale poza tymi momentami będziesz wolna. Obiecuję. Widział, jak rozpaczliwie chciała mu wierzyć, lecz nie potrafiła zaufać do końca. – Wiem, że uważasz mnie za wroga. – Starał się ją uspokoić. – Posiadam status i przywileje, którymi nie możecie się cieszyć ani ty, ani twój brat. Ale człowiek nie ma wpływu na to, w jakiej rodzinie przychodzi na świat. Jeśli jednak pozwolisz, magu Lindin, udowodnię, że wróg może stać się przyjacielem. – Chyba nie mam wyboru – przyznała po nieznośnie długim milczeniu. – Jeżeli nie powiem, co sądzę o twoim zaklęciu, skrzywdzisz Remmiego. – Zacisnęła palce. – To ohydne. – W takim razie uzgodniliśmy wszystko – odparł. – I oboje dotrzymamy słowa. Jeśli zaś chodzi o moje oporne zaklęcie… – Zmarszczył czoło i spojrzał na notesy. – Będzie musiało zaczekać. Muszę zająć się innymi sprawami. Zostań tu chwilę po moim wyjściu, a potem zejdź na dół i wyjdź na zewnątrz. Rumma biorę na siebie. Spotkajmy się tu o północy. Nie dał jej szansy na odpowiedź, nie wiedział bowiem, czy zdoła zachować dystans w obliczu jej rozdygotanej ulgi. Opuścił komnatę. – Proszę pana! – Zbulwersowany Rumm zaskoczył go u podnóża schodów. – Przeczesałem teren rezydencji dwukrotnie i nigdzie nie mogę znaleźć… – Nie ma powodów do niepokoju, Rumm. Znalazłem ją i poradziłem sobie z jej bezkompromisowym nastawieniem. Gdzie jest Ranmer? Wciąż u jego lordowskiej mości? – Nie, proszę pana. Czeka na pana w bibliotece – rzekł Rumm. Zdziwił się, lecz był zbyt dobrze wyszkolony, by dać to po sobie poznać. – Mam przynieść sherry? Przydałoby mu się coś mocniejszego, ale taką prośbą wprawiłby
Rumma w zdumienie. – Tak. Całkiem sprawnie poradził sobie z Ranmerem. Po dokładnym badaniu zielarz doszedł do wniosku, że nagłe pogorszenie się stanu zdrowia lorda Danfeya nastąpiło bez wyraźnej przyczyny. Mimo wszystko należało pamiętać, że u człowieka tak wątłej kondycji mogło dojść do nawrotu. Dobra wiadomość była taka, że lord odpoczywa wygodnie, a zielarz przygotował dla niego nowe napoje, mikstury i napary. Należało zachować przy nim spokój i nie wzbudzać w nim emocji. Kilka dni odpoczynku powinno przynieść poprawę. Trudno było znieść to, o czym nie wspomniał na głos. Morgan stłumił żal i w towarzystwie Ranmera wypił kieliszek sherry, a potem odprowadził zielarza do wyjścia i zajął się pisaniem listów. Pierwszy zaadresował do Parnela Garricka. Wyjaśnił sytuację i poprosił o przesunięcie dalszych rozmów na temat ślubu do czasu, gdy stan ojca się ustabilizuje. Drugi do Maris – jego treść była podobna, a ton uprzejmy. Skruszony. Nie wspomniał o tym, co wydarzyło się między nimi w schowku. Popełnił ogromny błąd. Pozwolił, by ciało zadecydowało za niego. Na pewno nie popełnię tego błędu kolejny raz. Zapieczętował listy i odłożył je na bok, po czym wrócił na górę. Odurzony środkami nasennymi ojciec oddychał z trudem, a jego cienkie jak pergamin powieki przesłaniały zapadnięte, niespokojne oczy. Morgan usiadł przy nim, sam także zamknął oczy i przywołał z pamięci zniewalającą twarz Barl Lindin. Zniszczyła moją pieczęć. Złamała moje zaklęcie spętania. Sprzeciwiła mi się pod moim dachem i wygrała. Jest wspaniała. Ale czy jest w stanie dokonać tego, o czym mówiła? Potrafi do końca przekształcić transmutację Hartigana? Bo jeśli tak… jeśli tak… Bum, bum, bum – jego serce tłukło się w piersi. Krew wrzała. Żądza dawała o sobie znać. Nie ordynarna, lubieżna namiętność, którą czuł przy Maris. Nie coś tak prostackiego, jak potrzeba zwierzęcego rżnięcia. To uczucie było wyraźniejsze. Czystsze. Łączyło w sobie przyjemność i ból. To była… to była… Miłość.
Rozdział XXII
Błąd
w pańskim toku myślenia tkwi tutaj. – Barl wskazała zabazgraną sekwencję przekształconego zaklęcia. – W przepływie energii przez wibracje od sylaby czwartej do piątej. Zaklęcie samo w sobie jest zrównoważone, ale druga runa, ta tutaj – postukała palcem w kartkę – zaburza kompatybilność. Energie zaczynają działać przeciwko sobie, na pewno pan to zauważył. Późna noc w oświetlonej magicznym ogniem pracowni. Uśpione niższe piętra rezydencji. Radny pokręcił głową, stojąc u boku dziewczyny. – Nie zauważyłem. Ani nie wierzę, że ty zauważyłaś ten oczywisty błąd, wyłącznie przeglądając moje notatki. Skrzyżowała ramiona. – Nazywa mnie pan kłamcą tylko dlatego, że nie zauważa tego, co widzę ja? Spojrzał na nią sceptycznie. – Niektórzy już tak o tobie mówili. Mistrz Arndel. Czy ten stary żabol nigdy nie przestanie jej dręczyć? – I byli w błędzie. – Nie, to ty sądzisz, że byli w błędzie – warknął. – Nic nie wskazuje na zaburzenie kompatybilności. Runy z początku wykazywały pewien opór, ale idealnie się połączyły. Bardzo pilnowałem tej kolejności sylab, przekształcając oryginalne zaklęcie. – Nie wątpię – przyznała, starając się nie stracić cierpliwości – ale dokładność nie ma tu żadnego znaczenia. Nie w sytuacji, gdy ponosi się porażkę. Usłyszała, że gwałtownie wciągnął powietrze, i przypomniała sobie, na co często skarżył się Remmie. „Barl, Barl, rzecz nie w tym, co mówisz, tylko jak mówisz”. – Magu… – Z trudem zmusiła się, by podejść do niego łagodniej. – Jestem pewna, że razem zdołamy rozplątać ten węzeł. Ale dobrze
by było, gdybym mogła zerknąć, od czego pan zaczął. Mruknął coś pod nosem, podszedł do szafki i wyjął z niej stary zwój pergaminu. Wrócił i rozłożył go między nimi. – Jak sama widzisz – zaczął zgryźliwie – przyjmując pierwotną strukturę Hartigana, zrobiłem wszystko zgodnie z zasadami przekształcania określonymi przez Cylte’a. – Cylte’a? – Pokręciła głową. – Nigdy o nim nie słyszałam. – Nie? – Udał zdziwienie. – Jestem zdumiony. Nie zaznajomiłaś się z jednym z największych dorańskich innowatorów? A jednak twierdzisz, że wiesz, gdzie popełniłem błąd. – Niczego nie twierdzę! – odgryzła się. – Wiem. I jeśli zsiądzie pan z tego swojego wysokiego konia, to panu pokażę! Chyba że nie potrafi pan przyznać się do błędu? Znów z sykiem wciągnął powietrze. – Magu Lindin… – Przepraszam, przepraszam – powiedziała, unosząc dłoń. – Ma pan rację. To było nieuprzejme. – I to bardzo. – Przeprosiłam już! Jakimi zasadami się pan kierował? Mogę zobaczyć? Spojrzał na nią wilkiem, po czym pstryknął palcami i przywołał zniszczoną książkę, otworzył ją i cisnął na stół, na notatki i stary pergamin, a potem zaczął krążyć wokół, gdy Barl zajęła się studiowaniem zasad Rubina Cylte’a. Były nawet ciekawe. Do większości z jego spostrzeżeń sama już doszła, tworząc zegary dla Arndela i swój nowy kryształ. Wyglądało na to, że już gdy zaczynała przygodę z rzemiosłem jako uczeń mistrza Fabiena, instynktownie rozumiała większość z tego, co miał do przekazania Cylte. Poza tym jednym… To ciekawe. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Nowe spojrzenie na wewnętrzny rytm sylab, z innej perspektywy niż sama go postrzegała – drobne odkrycie wymiany kontrapunktowej. Jakie to ekscytujące. Jak bardzo krew wrzała w jej żyłach, gdy czytała tę rozprawę naukową i dostrzegała morze możliwości! Właśnie tak czułabym się w Akademii. Tego odmawiają mi Arndel,
Hahren i Rada. Stłumiła znajomą falę oburzenia. Mogłaby przebyć tak wiele dróg i dokonać tylu wielkich czynów, gdyby choć raz ktoś ją poparł, a nie odpychał jak kogoś niegodnego takich zaszczytów. Przeczytam tę książkę. A potem każdą inną, którą znajdę w bibliotece Morgana Danfeya. Rezydencja stanie się moją Akademią. Sama wezmę to, do czego oni nie chcą mnie dopuścić. Potem nauczy tego Remmiego, a on swoich ukochanych uczniów. Pilnie strzeżone sekrety elitarnych magów rozejdą się po świecie i każdy pospolity mag w Doranie dowie się, co ci samolubni ludzie chcieli zachować dla siebie. – Magu Lindin? Morgan Danfey przystanął i patrzył na nią, niecierpliwie zaciskając usta. Wyglądał jednak na zmęczonego. W jego oczach czaił się cień smutku. Z powodu umierającego ojca. Zdusiła niechciane współczucie, odsunęła książkę Rubina Cylte’a i przekartkowała notes ze wstępnymi obliczeniami, aż w końcu znalazła stronę z runą, której potrzebował. Chwila uważnej lektury przyniosła odpowiedź na pytanie. – Proszę spojrzeć. – Przywołała go gestem. – I nie przejmować się tak. Popełnił pan błąd tak samo jak Rubin Cylte. Roześmiał się na te słowa. – Teraz krytykujesz Cylte’a? Magu Lindin… – Nie wybiegał dostatecznie myślami w przyszłość – powiedziała. – Podobnie jak pan. Morgan Danfey podszedł do niej i stanął krępująco blisko. Nawet jego uśpiona moc wprawiała ją w rozdrażnienie. Wywoływała ciarki i rozpalała krew. Stłumiła także i tę świadomość. Świadomość jego obecności. – Gdzie jest ostateczny wzór pańskich run? Nie mogę znaleźć. Zawahał się i wzruszył ramionami. – Nie znajdziesz ich. Nie zapisałem poprawnych run. – Naprawdę? Skrupulatne notatki to podstawa, magu. A gdybyś o czymś zapomniał? Spojrzał na nią z góry. – Nie ma takiej możliwości.
Ha. I to ona była arogancka. – Skoro tak pan twierdzi. – Pchnęła ku niemu pusty tygiel. – Proszę wyrysować drugą runę swojego zaklęcia. Spełnił jej prośbę i bezpiecznie umieścił runę w tyglu. Barl była pod ogromnym wrażeniem, choć prędzej dałaby sobie uciąć rękę, niżby je okazała. Wzięła głęboki wdech i otworzyła się na ulotne energie runy. W gardle poczuła coś cierpkiego i drażniącego. – Co to? – zapytała i odskoczyła. – Ohydne. Radny Danfey ponownie się roześmiał. – Czyli jednak są rzeczy, których nie wiesz? Jestem zdumiony. Mógł sobie szydzić, ile dusza zapragnie. I tak jej potrzebował, czy był w stanie się do tego przyznać, czy nie. Zafascynowana i zaniepokojona zarazem, pochyliła się nad pieczęcią. – Co to? – Azafris. Niespotykany, drogi i nieprzewidywalny. Podobnie jak ty, magu Lindin. Ton pobrzmiewający w głosie Danfeya wprawił ją w osłupienie. Nie było w nim szyderstwa. Ani zniecierpliwienia. Lecz czułość. Spojrzała na niego zaskoczona… i zmroziło jej krew w żyłach. Nie pilnował się, a w jego twarzy i oczach tym razem nie dostrzegła żalu. Przeszył ją ognisty dreszcz, niebezpiecznie bliski przyjemności. O nie. Jego piękny umysł pasował do pięknego oblicza, gdyby jednak pozwoliła się oczarować jednemu czy drugiemu, dałaby mu wygrać. Postukała palcem w notatki. – Potrzebne mi pióro i papier. Przyniósł z szafki to, o co prosiła, i bez słowa patrzył, jak pracowała nad konstrukcją jego runy, wyczuwała zmiany, jakie należało w niej wprowadzić, by płynnie współdziałała z przekształconym przez niego zaklęciem transmutacyjnym. – Gotowe – powiedziała zdyszana, gdy wreszcie skończyła. – Jest tam pewna luka, która nie chce się zamknąć, ale runa i tak wytrzyma. Chociaż… – Wiem – odparł, gdy przygryzła wargę, patrząc z nagłą niepewnością na wprowadzone zmiany. – W harmonii jest drobna niestabilność.
– Która może być przyczyną braku stabilności w innych miejscach – dodała. – Zastanawiał się pan nad tym? – Tak. – I? – I uważam, że skoro woda w stawie marszczy się po wrzuceniu kamienia, a potem wygładza, tak samo harmonia sylab się ustabilizuje. – Hm. – W zamyśleniu zastukała w notes i kiwnęła głową. – Tak. Na pewno ma pan rację. No dobrze. Proszę wprowadzić zmiany w swojej pieczęci. A potem zobaczymy, czy jestem taka dobra, jak mi się wydaje. Tym razem to ona patrzyła, jak zbierał katalizatory potrzebne do tego zadania. Usunęła mu się z drogi i delektowała widokiem idealnego porządku na stole roboczym. Drgnęła, gdy poczuła jego z wolna wzbierającą moc. Nigdy wcześniej nie stworzyła tak zawiłej runy. Nigdy nie pomyślała, by okiełznać tak wiele rozbieżnych elementów i energii. To, czego próbował dokonać… Sama myśl o tym jest szaleństwem. Ale za to cudownym. Chciałabym popaść w takie szaleństwo. Zaśmiał się, gdy odmieniona runa zespoliła się i połyskując, zawisła przed nim w powietrzu. Nie spodziewała się, że potrafi być taki radosny i beztroski. – A teraz proszę spróbować z całym zaklęciem – zaproponowała. – Myślę, że runy i sylaby odpowiednio się zazębią. Kiwnął głową, niemal nieświadom jej obecności. Runa zniknęła, a on wrócił do początku zaklęcia. Wyrysował w powietrzu pierwszy znak. Patrzył, jak rozkwita i utrzymuje się w miejscu. Wypowiedział pierwsze sylaby nowego zaklęcia. Uśmiechnął się, gdy powietrze zgęstniało i zawibrowało. Wyrysował drugą runę. Dokończył zaklęcie. Zgęstniałe powietrze zafalowało bezdźwięczną eksplozją mocy. Barl zachwiała się i straciła oddech. Dobrze, że poddasze zostało odpowiednio zabezpieczone, bo rozgorzałe zaklęcie wstrząsnęłoby rezydencją aż po same fundamenty. Morgan także się zachwiał. Lecz efekt zaklęcia szybko minął, nie zostało bowiem przypisane do konkretnej czynności. Odwrócił się do niej tak uradowany i ożywiony, że zaparło jej
dech w piersi. – Nie wierzę! Jak ci się… jak zdołałaś… Nim zdążyła odpowiedzieć, pocałował ją. Ujął jej twarz w ciepłe, smukłe dłonie. Jego miękkie, słodkie usta przylgnęły do jej warg. Nigdy w życiu nikt nie pocałował jej w ten sposób. Poczuła, jak opadają jej zrezygnowane ręce. Jak każdy mięsień słabnie i wiotczeje. Usłyszała własne westchnienie pragnienia, wydyszane wprost w jego usta. Z trudem otworzyła oczy, by zatracić się w jego spojrzeniu. A potem stłumiła okrzyk protestu, gdy wypuścił ją i się cofnął. – Przepraszam – powiedział zachrypniętym głosem. – To było niestosowne. O tak, zdecydowanie. Straszliwy błąd. Barl, ty idiotko. Żeby dać się ponieść uczuciom? Ile jeszcze dasz mu nad sobą przewagi? Odchrząknęła, starając się zapanować nad rozszalałym sercem. – Nic się nie stało. To pod wpływem chwili. Zapomnijmy o tym. Splótł ręce za plecami, jakby tam miały być bezpieczne. – Dobrze. Miała obolałe usta. Serce nie chciało się uspokoić. Miał piękny umysł, piękną twarz i wzbudzał w niej uczucia, o których istnieniu nie miała pojęcia. Ale to nie ma znaczenia. Nie może mieć. Jestem tu dla siebie. Dla magii. Nie dla niego. – No dobrze – powiedziała i prowokacyjnie uniosła brew. – Miałam rację. I pieczęć, i słowa były niewłaściwe, a Rubin Cylte się mylił. – Rzeczywiście miałaś rację. – Ukłonił się lekko, tym razem bez ironii. – Posiadasz niezwykły talent, magu Lindin. Nienawidziła siebie za to, że ten komplement sprawił jej przyjemność. – Może więc następnym razem tak łatwo pan we mnie nie zwątpi. – Następnym razem? – zapytał cicho. – Sądzisz, że będzie następny raz? – Mam nadzieję. Żyję dla magii, podobnie jak pan. Choć jesteśmy tak różni, to jedno nas łączy. Wygląda na to, że razem tworzymy udany zespół. Szkoda byłoby to zmarnować.
Dopóki będę tu więźniem, zamierzam skorzystać na tej niewoli. Nie pozwolę, by ktoś zrujnował mi życie, nie dając nic w zamian. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. A potem na twarzy Morgana Danfeya zagościł chłód, który przerodził się w nieufność. – Nie spytałaś, dlaczego tak mi zależy na przekształceniu zaklęcia Hartigana. – Oczywiście jestem ciekawa – powiedziała, wzruszając ramionami. – Ale gdyby pan chciał, żebym wiedziała, sam by mi pan powiedział. – To zupełnie nietypowa dla ciebie powściągliwość, magu Lindin. – Staram się zacząć nowy rozdział w życiu. W jego oczach pojawił się cień czegoś więcej niż żal. Wygładził fałdę na rękawie. – Nawet mój ojciec nie wie tego, czego ty się tu dziś nauczyłaś. – Czy w ten nieskładny sposób próbuje mi pan powiedzieć, że jestem godna zaufania? Uderzył w stół. – To nie jest temat do żartów! Nie ma się z czego śmiać! – Przepraszam – powiedziała pośpiesznie. – Magu Danfey, nie wiem, jak interpretować to, że dopuścił mnie pan do swojej pracy. Włożył mi pan broń do rąk. Ale nie użyję jej przeciwko panu. Uśmiechnął się szyderczo. – Tylko dlatego, że chcesz ocalić brata. Nie było sensu zaprzeczać. – Ale też dlatego, że pańska praca jest oszałamiająca. Te zaklęcia… – Dotknęła jego notesów. – Są olśniewające. Chciałabym mieć w nich swój udział. Co w tym złego? Nie spuszczał wzroku z jej twarzy, a w jego dłoni pojawił się świeżo zerwany kwiat, nietknięty od pąka po korzeń. Pomyślała, że to z grządki przy stajni. Rosło tam mnóstwo tanamisów. Kwiat pachniał delikatnie, a na jego bladoróżowych płatkach widać było krople rosy. Na podłogę opadły drobinki wilgotnej ziemi. Podał go jej z powagą. – Proszę – powiedział, gdy dostrzegł jej wahanie. – Nie ugryzie. Ja też nie. Ich palce spotkały się, gdy wzięła kwiat do ręki. Zadrżała pod wpływem dotyku Morgana, a do jej policzków napłynęła krew.
Widziała, że to zauważył. I że się uśmiechnął. Ale nim zdążyła zmienić zdanie, oddać kwiat i się odwrócić, wyrysował płonące runy, a powietrze zadrżało pod wpływem wypowiedzianych słów. Moc zaklęcia transmutacyjnego przetoczyła się przez nią niczym nawałnica. – Ojej! – wykrzyknęła z zachwytem, gdy tanamis zadrżał, zafalował… i przemienił się. Jego płatki wysmuklały, nabrały szkarłatnej barwy i pokryły się wąskimi paskami podbarwionego złotem fioletu, a zapach przybrał na intensywności. – Teraz zaklęcie ma sens. W luce między dziewiątą a trzynastą sylabą, gdzie określa się, w jaki sposób ma się zmienić obiekt transmutacji. – Niesamowite. Pomysłowe. Jego nowy kwiat był piękny. Jego nowy kwiat… – Wiem – odparł, gdy się w niego wpatrywała. – Transmutacja istot żywych jest zakazana. Ale kwiat przecież nie jest istotą, prawda? A niektóre zasady należy złamać dla wyższego dobra. Nie mogła temu zaprzeczyć, ale… – Igra pan z ogniem, magu Danfey. – Zamierzasz mnie przypalić? – Już mówiłam. Nie. Przyglądał się jej uważnie spod przymkniętych powiek. – Twoje wykroczenie jest niczym w porównaniu z tym, co zrobiłem ja. Natychmiast by ci wybaczono, gdybyś opowiedziała o moich grzechach. Może nawet w nagrodę dostałabyś się do Akademii. Przecież pozwoliliśmy Bellamie Ranowen tam wykładać… a jest pospolitym magiem, tak jak ty. W odpowiedzi rzuciła w niego kwiatem. – To prawda, jestem pospolitym magiem, co nie znaczy, że nie mam honoru. Nie jest moim zwyczajem sprzedawać tajemnice innych magów! A jeśli sądzi pan, że jest inaczej… – Powiedzieć ci, co sądzę? – Schylił się i podniósł kwiat. – Sądzę, że bez ciebie, magu Lindin, moje zaklęcie było skazane na niepowodzenie. Sądzę, że byliśmy sobie przeznaczeni. Sądzę, że razem możemy zmienić świat. Stał tak blisko, że czuła jego moc palącą niczym słońce. Czuła, jak jej lodowate, gorzkie wspomnienia odmarzają, ogrzewają się i topnieją.
„Sądzę, że razem możemy zmienić świat”. Te zimne, złe wspomnienia spłynęły jej po twarzy. – Magu… Z przepięknym uśmiechem przycisnął dłoń do jej policzka. Poczuła, że do niego lgnie. Zagłębia się w nim. Tonie. – Morganie. Jestem Morgan, Barl. Powiedz to. Chcę usłyszeć swoje imię z twoich ust. – Morgan – wyszeptała. – Morgan Danfey. – Głośniej – nakazał. – Wykrzycz je. Niech zadrży sufit. I nocne niebo. Więc ze śmiechem wykrzyczała jego imię. – Morgan. Morgan. Morgan. A gdy roześmiał się razem z nią, wiedziała, że nie ma już odwrotu. Tuż po wschodzie słońca Morgan został zbudzony z przyjemnego snu o szkarłatno-fioletowych kwiatach. Rumm mocno szarpał go za ramię. – Proszę pana… proszę pana… szybko. Chodzi o jego lordowską mość. Niespełna pół godziny później w rezydencji zjawił się zielarz Ranmer. Kręcił głową. – Przykro mi – powiedział i się wyprostował. – Jego lordowskiej mości jeszcze bardziej się pogorszyło. Sparaliżowany strachem Morgan wpatrywał się w chorobliwie bladego ojca, który w bezruchu leżał na poduszkach. – Dziękuję, zauważyłem. Pytanie brzmi: jak zamierzasz mu pomóc, Ranmerze? Zielarz podniósł wzrok znad skórzanej torby pełnej pigułek i mikstur. – Słucham, panie radny? Kiwnął głową w stronę drzwi. – Wyjdźmy. – Rozumiem, że jest panu trudno – odezwał się Ranmer, gdy zostali sami w pokoju gościnnym. – Jest pan zły i bezsilny, to zupełnie naturalne. Ale musi pan wiedzieć, że pański ojciec… – Umiera – dokończył, podchodząc do okna i rozsuwając ciężkie kotary. Słońce już wstało na dobre i Morgana czekał dzień pełen
obowiązków. – Wiem. Ale nie może jeszcze umrzeć. Najbardziej na świecie pragnie zobaczyć mnie na ślubnym kobiercu i doczekać narodzin wnuka. Chciałbym spełnić jego życzenia. Dlatego dopilnuj, by przynajmniej był na moim ślubie. Czy wyraziłem się jasno? Ranmer prychnął. – Wystarczająco. A teraz ja powiem równie jasno. Nie mogę niczego obiecać. Nie jestem jakimś brantońskim szarlatanem, który pomacha przed nosem kolorową wodą, twierdząc, że nabrał jej w tajemniczym źródełku i jest w stanie zaprzeczyć prawom natury. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc lordowi Danfeyowi, ale musi pan przyjąć do wiadomości, że moja moc ma pewne ograniczenia. – Rozumiem to – rzekł Morgan i potarł piekące oczy. – A teraz wracaj do niego, Ranmerze. Nie mogę tu zostać, wzywają mnie obowiązki radnego. Przekaż zalecenia Rummowi. Dopilnuje, by wszystko wykonano jak należy. – Tak, proszę pana – rzekł zielarz i spełnił polecenie. Morgan zdusił jęk i ciężko oparł się o parapet. Jakże szybko radość przeradzała się ostatnio w cierpienie. Wybrałeś sobie paskudny moment, lordzie. Za jego plecami otworzyły się drzwi. – Proszę pana? Zmełł w ustach przekleństwo. Przecież Rumm nie jest niczemu winien. – O co chodzi? – Przyszła wiadomość. Od lady Martain. Venette? Przecież dziś był ostatni dzień przyjęcia u Garricków. Czego mogła chcieć? Odwrócił się i wyciągnął rękę. Rumm podszedł do niego i przekazał mu kartkę. Jeszcze nigdy nie widział u służącego tak wystudiowanej miny. – Chciałbym o coś zapytać, jeśli można, proszę pana. Co z jego lordowską mością? Morgan wzruszył ramionami. – Jest przy nim Ranmer. Złamał pieczęć na liście od Venette i rozłożył kartkę. „Przyjdź wcześniej na spotkanie. Chciałabym porozmawiać z tobą na osobności”.
– Proszę pana? – Jak zawsze czujny Rumm zrobił krok naprzód. – Czy coś się stało? A zatem ona też opuściła dom Garricków. Zgniótł liścik. – Nie. Ranmer przekaże ci zalecenia. Zaczekaj tu na niego. Muszę udać się do Sal Wiedzy. – Oczywiście, proszę pana – cicho odparł Rumm. – Coś jeszcze? Morgan przystanął przy drzwiach i odwrócił głowę. – Mag Lindin. Czym się teraz zajmuje? – Sprząta w kurniku – rzekł Rumm po chwili. Każde wypowiadane przez niego słowo z nią związane było przesycone dezaprobatą wobec tak łagodnego traktowania. – Nikt jej nie nadzoruje, proszę pana. Morgan obrzucił służącego groźnym spojrzeniem. – Licz się ze słowami, Rumm. Bez względu na to, czy Barl Lindin jest więźniem, czy nie, przede wszystkim jest magiem. Przypominanie Rummowi o tym, czego mu brakowało, było okrutne, lecz taka była prawda. Rumm był służącym. Nie miał prawa zadzierać nosa zbyt wysoko. – Tak, proszę pana – odparł ponownie z odpowiednią skruchą. – Wrócę później. Wiesz, dokąd po mnie posłać, gdyby… – Morgan spojrzał na swoje palce, aż pobielałe od ściskania klamki. – Wiesz, dokąd posłać. Zamierzał udać się konno na popołudniowe spotkanie Rady w Elvado. Rozpaczliwie potrzebował trochę ruchu i samotności, ale przez Venette musiał odmówić sobie tej przyjemności. Lepiej, żeby sprawa, którą chciała omówić, okazała się ważna, bo bez skrupułów wyładuje na niej strach i gniew. Pośpiesznie zjadł śniadanie, zamknął oczy i myślami wybiegł ku Barl. Rzeczywiście znalazł ją przy kurach. Lśniła niczym gorejący diament. Obiecała, że już nigdy nie będzie się przed nim ukrywać. I tak był zdumiony, że w ogóle potrafiła się ukryć. Skąd się wzięła ta porywcza i potężna młoda dziewczyna? Jej pochodzenie w najmniejszym stopniu nie uzasadniało tego, czego potrafiła dokonać. Jest zagadką. Jego zagadką. Po wspólnej pracy zeszłej nocy nie zamierzał nikomu jej oddawać. Będzie musiał dojść do porozumienia z Maris.
Przecież córka Parnela Garricka, której tak się poszczęściło, powinna jakoś zapłacić za wspięcie się na wyższe szczeble drabiny społecznej. A jeśli Maris nie będzie chciała przyjąć tego do wiadomości… Przyjmie. Musi. To ja decyduję o własnym życiu. Venette zaskoczyła go w holu, gdy zmierzał ku komnacie Rady. – Nie tutaj. Brice dyskutuje za zamkniętymi drzwiami z Sallisem i Shari. – Skinęła dłonią ze zniecierpliwieniem. – Wyjdźmy na balkon. Mówiła tak samo nieprzychylnym tonem jak Rumm. Nawet jej strój wyglądał dziś surowo – uszyty z ciemnego złotogłowia, o prostym fasonie i bez zdobień. Krótkie, złote włosy miała przygładzone, a kolczyki skromne, okrągłe, z pasiastego agatu mszystego. Morganowi nie podobał się ton jej głosu, więc od razu zrobił się czujny i pozwolił, by wypchnęła go na wychodzący na plac balkon na szesnastym piętrze Sal Wiedzy. Woda podskakująca w fontannie połyskiwała w słońcu, a frywolne mozaikowe wzory były z tej odległości niewyraźne. Gwar Elvado nie dochodził tak wysoko – odległość zapewniała pewną godność, a cisza stwarzała atmosferę powagi. Lekki, chłodny wiaterek pieścił jego twarz niczym kochanka. – Nie spodziewałem się tu ciebie, Venette. – Starał się zachować przyjacielski ton. – Nie mów, że miałaś dość gościnności Garricków. – Nie bądź śmieszny – warknęła, nie zważając na piękno miasta. – Wróciłam wcześniej ze względu na Maris. Morganie, jak mogłeś, akurat ty, zachować się tak grubiańsko i niezręcznie? Nie uwierzyłabym, gdyby nie pokazała mi liściku od ciebie. Na niebiosa, coś ty sobie myślał, mój drogi głupcze? – Na przykład że moja korespondencja z Maris to prywatna sprawa. Venette zamachała rękami, jakby błagała jakiegoś trindeckiego boga o cierpliwość. – Wierz mi, Morganie, że bardzo bym pragnęła, żeby tak było! Nie musiałabym oglądać potoków łez i wysłuchiwać żałosnego biadolenia! Nie masz za grosz wyobraźni? Nie zastanowiłeś się
choćby przez chwilę, jak ona odbierze taki nieczuły list? Zupełnie nie miał ochoty na tę rozmowę. Był już zmęczony jej wścibstwem, a w zasadzie miał go serdecznie dość. Spojrzał w bok, starając się dojrzeć cokolwiek przez okno komnaty Rady, ale była za daleko od balkonu. – Dlaczego Sallis i Shari zamknęli się w komnacie z lordem Varenem? Venette stała z założonymi rękami, opierając się biodrem o balustradę, niepomna na ogromną wysokość. Przewróciła oczami. – Zgadnij. Do trzech razy sztuka. Wystarczył mu raz. – Rozmawiają o zaklęciach, które chcę opatentować. Lord Arkley robi jakieś problemy? – A według ciebie Sallis nie wykorzystałby twojej nieobecności, by ci zaszkodzić? Mówiłam ci, mój drogi, że grożąc mu, popełniłeś błąd. – To dlaczego nie ma cię tam z nimi, Venette? Masz przecież coś do powiedzenia w sprawie patentów. Venette trąciła go w ramię. – Brice doskonale zna moje zdanie na ten temat. Jeśli mam pomóc twojej sprawie, zamiast jej zaszkodzić, nie mam nic więcej do dodania. A teraz przestań zmieniać temat. Wyduszę to z ciebie, Morganie. Opuściłeś przyjęcie z powodu ojca. Skoro jednak zjawiłeś się tu, by uczestniczyć w prozaicznym spotkaniu Rady, to znaczy, że jeszcze nie zagląda śmierci w oczy. Dlaczego w takim razie nie wracasz do swojej żony? – Jeszcze nie jest moją żoną. – Poprosiłeś Parnela o jej rękę, a on się zgodził! Jesteście po słowie, Morganie, brakuje tylko obrączki i oficjalnej przysięgi. A to znaczy, że twoje miejsce jest u boku Maris. Idź do niej. Morgan uniósł brew. – Zamierzasz mną rządzić, Venette? Potrzebuję twojego pozwolenia, by żyć tak, jak uznam za stosowne? – Nie mów do mnie tym tonem! Maris jest zdruzgotana. Mógłbyś się trochę postarać przy tych zalotach. Naprawdę chcesz, żeby wymknęła ci się przez palce? – Więc jednak obchodzi cię, czego chcę? – odciął się. – Nie
wszystko kręci się wokół Maris Garrick, którą traktujesz jak własną córkę. – Ktoś musi – powiedziała Venette niemal z oburzeniem. – Na sprawiedliwość, jej matka to ciamajda. To ja muszę… – Co takiego musisz? – zapytał, gdy Venette spojrzała na miasto, jakby zobaczyła je po raz pierwszy. – Venette… co zrobiłaś? Jej policzki pokryły się intensywnym rumieńcem. Nie odpowiedziała ani się nie odwróciła. – Venette – powiedział na tyle surowo, że przez jej twarz przebiegł grymas. Ale i tak nie odpowiedziała. W jego głowie zaczęło się rodzić paskudne podejrzenie. Jakby ktoś obrócił nóż wbity w jego brzuch. Maris i schowek. Taka bezpośrednia. Taka śmiała. Zbyt śmiała jak na maga o słodkim usposobieniu. Zachęcała go. Uwodziła. Och, Venette. Powiedz, że to nie twoja sprawka. – To był twój pomysł? – zapytał szeptem. – Żebym pozbawił ją dziewictwa? To ty sprawiłaś, że wepchnąłem się jej między nogi? – Przyszła do mnie – powiedziała Venette cichym, niepewnym głosem. – Zapytała, czy moim zdaniem jej pragniesz. Ona uważała, że tak. Ale nie była pewna. Kocha cię, Morganie. Pragnie cię bardziej niż czegokolwiek na świecie. Opowiedziałam jej o Luzenie. Powiedziałam, że twoje serce doszło do siebie, ale zostały na nim blizny. Podpowiedziałam, żeby dała ci nowe, milsze wspomnienia. Że nikt się nie dowie, jeśli zadba o pewne przyjemności wcześniej niż później. Jeżeli oboje zadbacie. I że jeśli to zrobisz… – Nasze zaręczyny będą pewne. – Powoli i z drżeniem wypuścił powietrze. – Świetnie to rozegrałaś, Venette. Tę rundę wygrałaś. Obróciła się na pięcie. – To nie była żadna gra! Chciałam po prostu mieć pewność. Nosisz w sobie wspomnienie Luzeny niczym całun. Chciałam cię od niej uwolnić, Morganie. Chciałam oddać cię Maris. Venette i ojciec pokierowali jego działaniami. Oboje twierdzili, że go kochają, a żadne nie okazało mu choćby odrobiny szacunku. – Twoje zachcianki oczywiście są ważniejsze niż pragnienia innych. – Morganie… – Zrobiła krok w jego kierunku, niepewnie stawiając
stopy na gładkiej podłodze balkonu. – Nie odchodź. Nie… Zignorował ją. Pozwolił, by drzwi balkonu zamknęły się za nim z hukiem i udał się do komnaty Rady. – Morganie. – Głos lorda Varena był łagodny, lecz spojrzenie czujne. – Przyszedłeś przed wyznaczonym czasem. – Lordzie – powiedział, skupiając się jednak głównie na Sallisie Arkleyu i Shari Frieden, którzy siedzieli ramię w ramię przy stole z szyderczymi minami. – Proszę o wybaczenie. Liczyłem, że przed rozpoczęciem spotkania Rady uda mi się porozmawiać na osobności z lordem Arkleyem. – Nie ma takiej potrzeby – rzekł Sallis tonem przywodzącym na myśl rozleniwionego kocura. – Rozmawiałem z lordem Varenem o patentach. Wiemy, że z niecierpliwością czekasz na decyzję w tej sprawie, a skoro ją podjęliśmy, z przyjemnością ci ją przekażę. Oba twoje zaklęcia zostały odrzucone. Musiał dokopać się do głębokich pokładów opanowania, by siłą nie zetrzeć tego zadowolenia z twarzy Sallisa. – Lordzie Arkley! – zganił go Varen. – Ta satysfakcja jest zbędna. Zgadzam się z pana decyzją, ale proszę okazać nieco względów wobec odczuć innego członka Rady. Sallis wyraził nieszczery żal, Morgan zaś utkwił wzrok w podłodze. Varen był zbyt ugodowy, by Sallis mógł opowiedzieć mu o ostrej wymianie zdań z Morganem, do której doszło w łaźni. Co oznaczało, że Sallis wmieszał w tę sprawę tylko Parnela Garricka, gdyby jednak Morgan chciał uczynić z tego zarzut, Arkley mógłby się wybronić, twierdząc, że zrobił to nieumyślnie. Czyli miałem rację. Lord Arkley ma słabe punkty. Lecz nie jest na tyle bezbronny, by nie zaatakować, podpierając się autorytetem członka Rady. Nie mogę przyjąć tego bez słowa sprzeciwu. Zbyt łatwe pogodzenie się z porażką sprowokuje go do dalszej agresji. Spojrzał na Brice’a Varena. – Lordzie, nie jestem przekonany co do kompetencji lorda Arkleya w kwestii właściwej oceny mojej pracy. Podobne zdanie mam na temat lady Frieden. Proszę o bezstronny osąd w tej sprawie. Lord Varen ostrym spojrzeniem i uniesioną dłonią uciszył
gderania Sallisa i gwałtowny sprzeciw Shari Frieden. – Masz do tego prawo, Morganie. W ten sposób podałbyś jednak w wątpliwość wszelkie ostatnie decyzje w sprawie patentów i wymusił ich dokładne zbadanie oraz podważył autorytet Rady. Tego właśnie chcesz? – Chcę sprawiedliwości, lordzie. Czy miałbym zrzec się praw należnych choćby najmniejszym dorańskim magom tylko dlatego, że jestem członkiem Rady? Varen położył splecione dłonie na stole i odpowiedział po chwili namysłu: – Morganie… nie słuchałeś? Powiedziałem, że przychylam się do tej decyzji. Zaklęcia, które nam przedłożyłeś, nie są warte patentu. W harmonii sylab jest pewna niedokładność. Żadne z nas nie było także przekonane, czy znalazłyby zastosowanie na szerszą skalę. Prawdę mówiąc, choć przyznaję to z bólem, te zaklęcia są dalekie od tego, na co cię stać. Morgan popatrzył na niego w osłupieniu. Niewarte patentu? Jego zaklęcia? Wczoraj w nocy przeprowadziłem transmutację żywego kwiatu. Co ty wiesz o wartości, stary, roztrzęsiony głupcze? – Brice ma rację, Morganie – rzekła Venette, która niepostrzeżenie weszła do sali. – Stać cię na więcej. I na pewno stworzysz coś więcej. A gdy tak się stanie, twoja praca zostanie doceniona. Nie dopatruj się w tym zemsty. Och, najdroższa Venette znów postanowiła się wtrącić. Uznała, że kogoś interesuje jej nieproszona opinia. Odwrócił się, by wymownym spojrzeniem dać jej znać, jak wielki błąd popełniła. – Nie dopatrywać się zemsty, lady Martain? Lord Arkley i lady Frieden umniejszali moje osiągnięcia od pierwszej chwili, gdy zostałem powołany do Rady. Wykorzystywali każdą, nawet najdrobniejszą okazję, by doprowadzić do usunięcia mnie z tej pozycji. Czy pani postradała zmysły? Czy… Varen huknął w stół. – Zważaj na słowa, Morganie. Zapominasz się, a powinieneś okazać szacunek należny tym, którzy są tu dłużej od ciebie. – Na szacunek trzeba zasłużyć, nikomu nie należy się on z urzędu. Nie przyjmuję tej decyzji do wiadomości, lordzie Varen. Mam
prawo do… – Do tego, by zamilknąć, nim narobisz sobie prawdziwych kłopotów! Jako przewodniczący tej Rady nakazuję ci milczeć, Danfey! – Litości, Morganie – odezwała się Venette błagalnym tonem i wzięła go pod ramię. – Nie możesz dopuścić, by ta sprzeczka wytrąciła cię z równowagi. Wyrwał się z jej uścisku. – Lady Martain, zachowuje się pani zbyt wyniośle. – Morganie, dość! – Varen wstał, dysząc ciężko. – Poważnie mnie zawiodłeś. Wiązałem z tobą wielkie nadzieje w chwili powołania cię do Rady, teraz jednak jestem zmuszony się zastanowić, czy przypadkiem lord Arkley i lady Frieden nie mieli racji! Venette zrobiła krok naprzód. – Brice. Nie bądź zbyt surowy. Pamiętaj, że Morgan jest w bardzo trudnej sytuacji. – Miałby się chować za basenem ojca? – Sallis prychnął. – To haniebne. – To było niepotrzebne, lordzie Arkley – rzekł Varen. A potem westchnął. – Lady Martain poruszyła istotną sprawę. Żaden człowiek nie byłby w stanie się opanować w sytuacji, gdy jego ojciec stoi nad grobem. Puśćmy tę niefortunną dyskusję w niepamięć, Morganie. Wróć do domu, gdzie jesteś potrzebny, i zostań tam, dopóki… – zawahał się – …dopóki pewne sprawy się nie rozwiążą. Nierozsądnie jest oczekiwać od ciebie rozsądku, skoro musisz żyć w takim napięciu. Morgan przełknął ślinę. – Lordzie… – Nie, Morganie. To już postanowione. Miał odejść? Został odesłany do swojego pokoju jak zbesztany uczniak? Spojrzał na twarze pozostałych magów. Dostrzegł w nich zagniewane współczucie, nieskrywaną nienawiść, zatroskaną rozpacz… lecz ani krzty łaskawości. Z obrzydzeniem zdał sobie sprawę, co zrobił. Jestem głupcem. Padłem ofiarą manipulacji Sallisa Arkleya. Był zły przede wszystkim na siebie. – Jeśli zaś chodzi o twojego lekkomyślnego więźnia – dodał Sallis,
ponownie okazując zadowolenie z siebie – uważam, że maga Lindin należy… Chronić. Nie poddawaj mnie jeszcze tej próbie, lordzie. – Nigdzie się nie wybiera – odparł stanowczo. – Dziewczyna zajmuje się sprzątaniem kurzego łajna i odkurzaniem. Nie przysparza Radzie żadnych problemów, przebywając pod moją kuratelą. A skoro mimo twoich usilnych starań, lordzie Arkley, wciąż jestem członkiem Rady, nie widzę przesłanek, by cokolwiek zmieniać w tej sprawie. Chyba że chcesz mnie oskarżyć o nadużycie władzy? – Nikt nie mówi o nadużywaniu władzy – rzekł Varen, uciszywszy Arkleya spojrzeniem. – Jeżeli jesteś pewien, że potrafisz nad nią zapanować w obliczu choroby ojca, nie ma powodu, by ją przenosić. W pozostałych sprawach Rada pośle po ciebie, gdy będziesz potrzebny. Tymczasem możesz odejść, magu Danfey.
Rozdział XXIII
Morgan wrócił do rezydencji tak wzburzony, że Barl, która właśnie zmywała naczynia, upuściła namydloną wazę na podłogę, rozbijając ją w drobne kawałeczki. – Magu Lindin! Skrzywiła się, zbierając je na czworakach, bo Rumm nie mógł się przecież dowiedzieć, że już nie jest spętana. Oczywiście zarządca służby przestąpił próg zmywalni w najmniej odpowiednim momencie. – Przepraszam. – Nie obchodzą mnie żadne przeprosiny! – warknął Rumm, obrzucając ją piorunującym spojrzeniem. – Na przyszłość uważaj. Nie mam ochoty przedstawiać radnemu Danfeyowi nowej listy domowych wydatków! – Tak, proszę pana – powiedziała, pośpiesznie zmiatając odłamki na zwyczajną szufelkę. Pominęła jeden kawałek. Sięgnęła po niego i skaleczyła się w palec. Krew wezbrała w miejscu draśnięcia i zaczęła kapać. A niech to. Ssąc płytką, piekącą rankę, czuła na sobie nieprzyjemne spojrzenie zarządcy służby, niczym oddech smoka na szyi. – Widzę, że jeszcze nie zabrałaś resztek jedzenia do kurnika. – Nie, proszę pana. Przykro mi, ale… – Przykro to ci dopiero będzie, jeśli nie zaczniesz na czas wykonywać poleceń. Przygryzła język i wyrzuciła kawałki wazy do kosza. A potem przybrała najbardziej potulny wyraz twarzy, na jaki było ją stać, bo zjednanie sobie Rumma znacznie ułatwiłoby jej życie. – Zastanawiałam się, proszę pana, jak się ma jego lordowska mość po wizycie zielarza. Rumm zastygł, więc domyśliła się, że chyba nie najlepiej. Zacisnął usta. – To nie twoja sprawa, magu Lindin.
– Mieszkam pod jego dachem, mistrzu Rumm, więc po trosze także moja – odparła śmiało. – Nie chcę stąd odchodzić. Istnieją znacznie gorsze miejsca, w których mogłabym odbywać tę karę. – Skoro nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia, nie sądzę, że powinnaś się nią przejmować – rzekł Rumm. – Martw się lepiej, żeby nie rozbić reszty zastawy. Po tej naganie zostawił ją nad zlewem pełnym spienionej wody i brudnych naczyń. Podczas zmywania niczego już nie stłukła, choć niepokój Morgana wciąż wywoływał w niej dreszcze. Wytarła talerze, garnki i rondle i poodkładała na miejsce. Skoro nie miała już niczego do zrobienia w domu, nałożyła maść ściągającą na zraniony palec, a potem wzięła z kuchni wiadro z resztkami i z rezygnacją udała się do kurnika, gdzie czekało ją popołudnie w towarzystwie drobiu. Morgan odnalazł ją tam godzinę później. Była oblepiona pierzem i kichała, oczyszczając grzędy z zabrudzonego siana i układając świeże. Stali sami pośród zawodzenia i gdakania ptaków i wpatrywali się w siebie z pewną konsternacją. W nocy mnie pocałował i kazał wypowiedzieć swoje imię. Ale teraz świeci słońce. Czy coś rzeczywiście się zmieniło? Raczej nie. Mimo że nie była już spętana, wciąż była więźniem. Wciąż pozostawała zależna od jego dobrej woli, która była przecież ulotna. Lepiej o tym pamiętać. – Coś się stało – odezwała się w końcu. – Mogę ci jakoś pomóc? Morgan zaczął krążyć po ciasnym kurniku, ignorując gdakanie, smród i kurz unoszący się w powietrzu i nie zważając na brudzące tunikę odchody. – Nie dostałem patentów. Sallis Arkley za cel życia obrał sobie krzyżowanie moich planów. Oznajmił absurdalnie, że moje zaklęcia są za mało wyszukane. Głupiec. Przewyższam go po wielokroć, a jednak… Z jej ust wydobył się zdławiony śmiech. – Przepraszam – powiedziała pośpiesznie, gdy gwałtownie się obrócił. – Tylko, cóż, teraz wiesz, jak ja się czuję. – Uważasz, że twoje rozczarowanie można porównać z moim? Skrzyżowała ramiona, rozgniewana tym pogardliwym pytaniem. – Owszem, magu. A powinnam uważać inaczej?
Nachmurzył się i odwrócił wzrok. Zwycięstwo. A potem przeciągnął dłonią po twarzy. – Zakwestionowałem decyzję. Zacząłem z nimi… dyskutować. I zostałem odsunięty. Odsunęli mnie od spraw Rady i odesłali do domu. Jeden celny cios i jego duma została posiniaczona w dwóch miejscach. Nic dziwnego, że był taki wzburzony. Do tego stopnia, że nie zastanowił się nad tym wszystkim. – A może lord Arkley wyświadczył ci przysługę. Morgan popatrzył na nią spode łba. – Jak to? – Każdą godzinę, której nie spędzisz w Elvado, rozprawiając nad błahostkami i wdając się w dyskusje, możesz poświęcić na pracę nad zaklęciami. A skoro lord Arkley uznał, że cię pokonał, znajdzie sobie inny cel. Tobie wyjdzie to na dobre. Utkwił w niej wzrok, wstrząśnięty jej słowami. Jego usta drgnęły w przelotnym uśmiechu. – To prawda. Ależ jesteś przebiegła, Barl. Chyba mi się to podoba. I miałaś zwracać się do mnie po imieniu. Na te słowa zrobiło jej się bardzo przyjemnie, a to nie było bezpieczne. Usilnie starała się nie okazać zadowolenia. – W każdym razie nie powinieneś przejmować się tym, co mówi ten stary żabol. Potrafiłby przekształcić zaklęcie transmutacyjne Hartigana? Przyszłoby mu do głowy, żeby w ogóle spróbować? Twarz Morgana rozpogodziła się, gdy się roześmiał, i zniknęło z niej niezadowolenie. Odzyskał urok. – Przebiegła i nonszalancka. Nic dziwnego, że ja… Czekała, aż dokończy. Nie zrobił tego jednak, więc zajęła się kolejną grzędą i brudnym sianem. – Barl… Stał tuż za nią. Nie musiała się odwracać, żeby o tym wiedzieć, bo czuła bijące od niego żar i moc. Poczuła mrowienie na ustach na wspomnienie gorącego, namiętnego pocałunku. Nie bądź głupia. To nic nie znaczyło. Nie mogło. – Barl, spójrz na mnie. Wyprostowała się niechętnie i upuściła wypełniony do połowy jutowy worek.
– Jeżeli nie dokończę, mistrz Rumm obedrze mnie ze skóry. – Spójrz na mnie. Ależ uwielbiał wydawać polecenia. Jakby był jej władcą. Jakby wciąż była spętana. Odwróciła się tylko na tyle, by widzieć go kątem oka. – Barl, znalazłem się w sytuacji dość… niewygodnej – powiedział już bez odrobiny rozbawienia. – Starałem się o rękę pewnej kobiety. – Maris Garrick. Wiem. – Jakżeby inaczej – mruknął. A potem westchnął. – Powinnaś także wiedzieć, że bez względu na to, jakie zasady zapanują w moim domu w sferze prywatnej, nie będą miały wpływu na moją… naszą… pracę. Nic i nikt nie będzie się do niej wtrącał. Naszą pracę. Poczuła, że jej serce mocno uderzyło z ulgą, i odwróciła się. – Nawet żona? – Nikt. Bez względu na to, czy było to głupie, czy nie, uwierzyła mu. Nie chciała jednak myśleć, co powie na to Maris Garrick. – Dobrze. – Rummem też się nie przejmuj – dodał. – Od tej chwili jesteś zwolniona z wykonywania obowiązków domowych. Na drugim piętrze znajduje się komnata dla gości. Czuj się w niej jak u siebie. Koniec z nocami w tym ciasnym schowku? Chwała sprawiedliwości. – A co z Radą? – To znaczy? Jeżeli chodzi o tych głupców, to co z oczu, to z serca. Wierz mi, że nie będą za mną tęsknić. A sprawy, o których nie wiedzą, nie będą ich bolały… nas zresztą też nie. Kiedy przyjdzie pora, przedstawimy im rezultaty naszej pracy. Do tego czasu jednak musimy zachować roztropność i ostrożność. A to oznacza, że nie możesz kontaktować się z bratem. Przykro mi. Remmie. Poczuła, że pod żebrami wszystko jej się zaciska. Będzie się o nią martwił, ale Morgan miał rację. – Rozumiem. Tylko… – O co chodzi? – zapytał. – Barl, musimy zachować nasze eksperymenty w tajemnicy. Co nie znaczy, że musimy mieć tajemnice przed sobą.
O wiele łatwiej byłoby jej zachować dystans, gdyby nie mówił takich rzeczy. – Chodzi o Maris Garrick. Nie wyobrażam sobie, żeby była zadowolona z mojej obecności. Skąd pewność, że nie wyda nas Radzie? Jako twoja żona mogłaby… – Maris Garrick i ja nie jesteśmy jeszcze formalnie zaręczeni – powiedział ze zniecierpliwieniem. – I nie będziemy, dopóki nie zyskam pewności, że związane z tym wydarzeniem emocje nie zaszkodzą lordowi Danfeyowi. Nie wezmę ślubu, dopóki Ranmer nie zagwarantuje, że mój ojciec będzie miał dość sił, by uczestniczyć w ceremonii. A to może potrwać wiele tygodni. Nie zamartwiaj się z powodu Maris Garrick. Jest nieistotna. Nieistotna? I miał zamiar ją poślubić? Morgan zmarszczył czoło. – Nie chciałem, żeby to zabrzmiało okrutnie. Chodziło mi o to, że Maris nie będzie stanowiła dla nas przeszkody. Doskonale rozumie doniosłość mojej pracy. Zazdrość o kobietę, której nigdy się nie spotkało, była zapewne szczytem głupoty. – Może w takim razie, gdy już weźmiecie ślub, to z nią będziesz chciał dzielić pracę. – Miałaby zastąpić ciebie? – Roześmiał się. – Nie bądź śmieszna. Wracając do tematu, możesz poruszać się swobodnie po całej rezydencji. Zdjąłem też zabezpieczenie z ogrodzenia. Proszę tylko, byś omijała komnaty mego ojca. On… on by nie zrozumiał. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. – Czy to znaczy, że mogę korzystać z biblioteki? Nigdy nie widziałam tylu książek. Chciałabym nadrobić braki. Na twarzy Morgana zagościł szeroki, rozbrajający chłopięcy uśmiech. – Czytaj, ile dusza zapragnie. Wyjaśnię ci wszystko, czego nie zrozumiesz. – Jakież to wielkoduszne, proszę pana! Proszę się tylko nie zdziwić, jeśli to ja wyjaśnię co nieco panu. – Wracaj do kurczaków – powiedział z tym samym uśmiechem. – Rolę pani na włościach zaczniesz odgrywać dopiero od jutra. Kiedy wyszedł, podniosła śmierdzący worek. Zamiast jednak
opróżnić kolejną grzędę, zastygła w zamyśleniu. W kurniku gdakały kury. Jej związane włosy i brudne, pogniecione ubranie śmierdziały ich odchodami. Mogła wreszcie z tym skończyć. Mogła umyć się wieczorem i nigdy więcej nie myśleć o kurach. Od jutra jej życie zacznie się kręcić wyłącznie wokół magii. Dzięki Morganowi Danfeyowi będzie miała szansę stać się najdoskonalszą i najprawdziwszą wersją samej siebie. Ale to nic nie znaczy. I nie mogę liczyć na to, że kiedykolwiek będzie coś znaczyło. Kiedy w końcu uporała się z grzędami, wróciła do rezydencji z zamiarem umycia się przed kolacją dla służby. Gdy jednak znalazła się u stóp schodów, dostrzegła Rumma. On także ją zauważył, a jego mina świadczyła o tym, że Morgan już odsunął go od jej spraw. – Mistrzu Rumm – odezwała się i nieśmiało uśmiechnęła. – Czy możemy porozmawiać? Skinął głową bez uśmiechu. – Myślę, że powinniśmy. Jako zarządcy służby przysługiwał mu prywatny apartament w suterenie. Zamknął drzwi niewielkiego saloniku i wskazał jej krzesło. – Proszę. Usiadła, on zaś stanął plecami do kominka i skrzyżował ramiona. – Wiedziałem, że wyswobodziłaś się spod zaklęcia spętania. Co takiego? – Słucham? Przy prawym oku Rumma drgnął mięsień. – Żaden ze mnie mag, ale mam odrobinę wrażliwości. Wiedziałem, gdy tylko zobaczyłem cię tego ranka. – I nic pan nie powiedział? – Nie wolno mi dyskutować o sprawach Rady. Takie otrzymałem wytyczne. – Nawet z lordem Danfeyem? Całe szczęście. – Mistrzu Rumm… – Barl uniosła ręce i opuściła je na kolana. – Nie życzę radnemu źle. Jego lordowskiej mości też nie. Chciałam
tylko móc w spokoju się uczyć. – Rada uważa, że stanowisz zagrożenie. – Rada się myli. Drgający mięsień z wolna się uspokoił. – Powiedziano mi, że będziesz towarzyszyła radnemu Danfeyowi w pracy nad zaklęciami. Ciekawe, że Morgan miał do niego tyle zaufania, by powiedzieć mu prawdę. Przytaknęła. – To prawda. – W takim razie mam nadzieję, że lepszy z ciebie mag niż pokojówka. – Myślę, że to możliwe – odparła z powagą, tłumiąc uśmiech, który cisnął jej się na usta, gdy usłyszała jego zgryźliwy ton. – Mistrzu Rumm… – Tak, magu Lindin? – odezwał się z nienaganną uprzejmością. – Jak pan myśli, ile czasu zostało lordowi Danfeyowi? Dostrzegła budzące się w nim gniew i żal. Obserwowała, jak zmaga się z tymi emocjami i maskuje je pod posłuszeństwem służącego. – Za mało – odezwał się w końcu powściągliwie. – Dlaczego pytasz? – Jest pewna rzecz, którą chciałabym zrobić. Nim zadarłam z Radą, byłam rzemieślnikiem. Zegarmistrzem. Chciałabym stworzyć zegar pogrzebowy dla lorda Danfeya. Ale będę potrzebowała pańskiej pomocy, bo nie mam pieniędzy ani składników i elementów. Zaskoczyła go. Bacznie się jej przyglądając, postukał palcem w usta. Oceniał ją. – Pewnego dnia będę miała pieniądze – powiedziała. – I oddam je bez względu na to, w jaki sposób zdobędzie pan to, czego potrzebuję. Albo zwrócę je do kasy rezydencji. Ma pan moje słowo. – A czy jesteś dobrym zegarmistrzem, magu Lindin? – Mistrzu Rumm, jestem najlepszym zegarmistrzem w Doranie. Rumm parsknął. – Ale nie najskromniejszym. Tym razem jednak się uśmiechnęła. – Zgadza się, proszę pana. Na pewno nie.
– Dobrze, magu Lindin. – Rumm skinął głową. – Proszę przygotować listę potrzebnych rzeczy, a ja dołożę wszelkich starań, by je zdobyć. – I nie wspomni pan o tym radnemu? – Wstała. – Nie chciałabym go denerwować. Wydawało jej się czy w jego oczach dostrzegła aprobatę? – Dobry zarządca wie, kiedy trzymać język za zębami. Zatem doszli do porozumienia… Może nawet otrzymała właśnie gwarancję, że jeśli ktoś miałby ją zdradzić, to nie on. – Dziękuję, mistrzu Rumm. – Nie ma za co, magu Lindin. Następnego ranka po śniadaniu Barl i Morgan zasłonili rezydencję Danfeyów przed wścibskimi spojrzeniami. Nie były to zwykłe pieczęcie. Posłużyli się typowym zaklęciem odbijającym, stosowanym przez ostrożnych magów, którzy nie chcieli niepokoić sąsiadów wybuchowymi zaklęciami, ale… nieco je udoskonalili. Fala ciepła i mocy ich połączonych sił uderzała do głowy silniej niż najmocniejsze wino. Gdy rezydencja została zabezpieczona, wrócili na poddasze, by zapomnieć o całym świecie. Najpierw, dla pewności, że im się nie śniło, raz jeszcze wypowiedzieli przekształcone zaklęcie transmutacyjne. Roześmiali się na widok kolejnego nowego kwiatu. A potem jeszcze jednego. I następnego. – Dość! – odezwała się w końcu Barl. – Wystarczy, Morganie, bo zamiast pracowni za chwilę będzie tu ogród. A może pokażesz mi te zaklęcia, które odrzuciła Rada? Pokazał, ona zaś zaryzykowała, że go rozgniewa, i po części przyznała rację Sallisowi Arkleyowi. Oznajmiła, że Morgan za bardzo się śpieszył i nie dopracował ich jak należy. Teraz na pewno rozumiał, że gdyby posiedział nad nimi odrobinę dłużej, zauważyłby, że zaklęcie udoskonalające destylację, zastosowane do kapryśnych iringańskich kwaśnych pestek, z których powstawał wstrząsający trunek, bardziej pasowałoby do łagodniejszych brantońskich groszków porzeczkowych. A gdyby następnie połączył destylat z groszków z mocnym dorańskim winem lodowym, stworzyłby zupełnie nowy luksusowy trunek. Natomiast przekształcenie pieczęci zabezpieczającej opracowanej
przez Beckinsa wydawało się zupełną stratą czasu. Jeżeli chciał komuś zaimponować, dlaczego nie stworzył zaklęcia opartego na unikatowym magicznym podpisie, które wytrzymałoby całe lata? Co prawda inni próbowali już bez powodzenia stworzyć takie zabezpieczenie, ale to nie była wystarczająca wymówka. Zwłaszcza gdyby połączył tę runę z tamtą i posłużył się sylabami zharmonizowanymi w innej minorowej tonacji. Morgan najpierw ją zwyzywał, a potem przyznał jej rację. Byli tak pochłonięci sobą i pracą, że nawet nie zauważyli, kiedy zapadł zmierzch. Co pewien czas Rumm przynosił im na tacy jedzenie, które pochłaniali w pośpiechu, żeby wrócić do swoich odkryć. Kiedy lord Danfey obudził się i zapragnął towarzystwa, Morgan niechętnie opuścił poddasze i siedział przy ojcu, dopóki starzec znów nie zapadł w niespokojny sen. Barl nie chciała eksperymentować bez niego, dlatego zaszyła się w bibliotece, z radością pożerając rozprawy naukowe zamiast ciasta. Po kolacji, zabrawszy ze sobą kilka książek, wrócili na strych i tym razem to Morgan wcielił się w rolę nauczyciela. Sam jednak zdobył równie dużo wiedzy, co ofiarował, bo umysł Barl okazał się dla niego istnym darem losu. Nieustannie go zaskakiwał. Było już po północy, gdy doszli do wniosku, że są wyczerpani, i udali się do łóżek. Następnego dnia wstali o świcie… i na powrót ochoczo zatracili się w tajnikach magii. – Magu Lindin. Barl odwróciła się już niemal przed drzwiami biblioteki. – Tak, Rumm? Coś się stało? – Nie. – Rumm pokonał resztę schodów i zmarszczył brwi, gdy oboje usłyszeli w korytarzu niemelodyjne nucenie Dilys. – Chciałbym zamienić słowo na osobności, jeśli można. Otworzyła przed nim drzwi, a potem, gdy weszli, zamknęła je. – Coś jednak się stało. Chodzi o jego lordowską mość? Morgan właśnie do niego zszedł. – Stan jego lordowskiej mości się nie zmienił – rzekł Rumm. – Kiedy pracowała pani z radnym na poddaszu, dotarły składniki do wykonania zegara. Przeniosłem je do pani komnaty.
– To niesamowite. Minęły zaledwie cztery dni. Myślałam, że zajmie ci to tydzień lub dwa. Niektóre z tych rzeczy są trudno dostępne. Spojrzał na nią z góry. – Od dawna muszę zdobywać trudno dostępne rzeczy dla Danfeyów. To stwierdzenie pokazało dobitnie, gdzie jest jej miejsce. – Och. Rozumiem. Hm… – Barl przygryzła wargę. – Dużo cię to kosztowało? – Tak – rzekł Rumm. – Rachunek wsunąłem pod poduszkę. A sprawunki schowałem pod łóżko. Powinny tam być bezpieczne. Dilys zamiata podłogę tylko w widocznych miejscach. Powiedział to tak zrzędliwie i z taką rezygnacją, że musiała powstrzymać śmiech. – Rumm… – Pokręciła głową. – Nie wiem, jak ci dziękować. Jego czujne spojrzenie nieco złagodniało. – Najlepiej poprzez stworzenie najpiękniejszego w całej Doranie zegara pogrzebowego dla lorda Danfeya. Skoro Morgan dotrzymywał właśnie towarzystwa ojcu, miała do dyspozycji kilka samotnych godzin, które zamierzała spędzić na nauce. Tymczasem zaczęła krążyć myślami wokół pamiątkowego zegara dla lorda Danfeya. Do tej pory powstrzymywała się od rozmyślań na ten temat, gdyż nie wiedziała, czy Rumm zdobędzie to, o co prosiła. Skoro jednak zdołał dostarczyć wszystko… Kiedy znów została sama, wzięła papier, kałamarz i pióro, usiadła przy stole w bibliotece i zajęła się tworzeniem wstępnego projektu najbardziej okazałego kryształu zegarowego, jaki kiedykolwiek zrobiła. Ojciec zapadł ponownie w sen, więc Morgan odłożył książkę, którą mu czytał, i sam także zamknął oczy. Był wyczerpany. Nie pamiętał, kiedy ostatnio z taką pasją i tak bezwarunkowo pogrążył się w pracy. Nigdy. Przenigdy. Przynajmniej nie w taki sposób. Bo nigdy nie musiałem. Nie spotkałem nikogo, kto stawiałby przede mną takie wyzwania jak Barl.
Gdyby ktoś powiedział mu kiedyś, że spotka taką osobę, na pewno by nie uwierzył. Nie wyobrażał sobie, że ktoś taki jak Barl Lindin w ogóle mógł istnieć. Otworzył oczy i przyzwał do siebie małą drewnianą szkatułkę, którą zabezpieczyła. Od czterech dni bezskutecznie próbował przełamać zaklęcie. Przez cały ranek na jego oczach Barl pokonywała wszystkie jego pieczęcie, rozplątywała je i rozpracowywała niemal bez wysiłku. A kiedy próbowała mu wytłumaczyć, jak tego dokonuje, jak postrzega jego zaklęcia, tylko wprawiała go w zakłopotanie. Ona wprawiała w zakłopotanie jego. To było niepokojące. Na to łamanie pieczęci jest jakiś sposób. I skoro ona go opanowała, ja też potrafię. Sęk w tym, że rozpraszała go niezwykła elegancja, z jaką pracowała. Nawet jej najbardziej prozaiczne zaklęcia miały w sobie odrobinę rzemieślniczego kunsztu. Gdybym choć przez jeden dzień mógł oglądać świat jej oczyma. Ojciec poruszył się na łóżku. Zakaszlał. – Morganie? Jesteś tu? Odesłał zabezpieczoną szkatułkę na poddasze i pochylił się na krześle. – Tak, lordzie. Jestem. – Dobrze… dobrze… Już myślałem, że poszedłeś. – Nie, lordzie. – Pomógł ojcu przełknąć wzmacniającą miksturę Ranmera, a potem poprawił poduszki. Ogarnęła go zupełna bezsilność, gdy popatrzył na tego schorowanego człowieka. – Potrzebujesz czegoś? – Wnuka – burknął ojciec. – Kiedy ogłosisz zaręczyny, Morganie? Morgan zdusił jęk i opadł na brzeg krzesła. Gdyby tylko ojciec przestał się wtrącać. – Gdy Maris mnie zechce, lordzie. Mówiłem już, że jej uczucia… – Ha! – Ojciec z rozdrażnieniem szarpnął narzutę. – Do diabła z jej czułościami! Jesteś mężczyzną czy nie? Jak będzie wyglądać to małżeństwo, skoro dziewczyna już chwyciła cię za jaja? Morgan ugryzł się w język. Niech sprawiedliwość ma mnie w opiece. Ranmerowi łatwo było mówić, że lord Danfey jest za słaby na udział w jakichkolwiek uroczystościach. To nie Ranmer musiał
okłamywać starca. – Jest młoda i zalękniona, lordzie, więc mogłaby się spłoszyć, gdybym zaczął naciskać. Podporządkuję ją sobie, wszystko w odpowiednim czasie. Choroba wprawiała ojca w kapryśny nastrój i jego gniew szybko przerodził się w żal. – Chcę dla ciebie jak najlepiej, Morganie. Jesteś moim synem. Wskazanie ci właściwej drogi to mój obowiązek. Doprawdy, lordzie? Sądziłem, że raczej doprowadzenie mnie do szału. – Wiem – powiedział uspokajająco. – I obiecuję, że będę kroczył tą drogą. Tymczasem, jeżeli nie mogę już niczego dla ciebie zrobić, lordzie, powinienem wrócić do pracy. Ojciec wtulił twarz w poduszkę. – No tak. Twoje zaklęcia. Takie ważne. Idź. Przyślij do mnie Rumma. Czyta lepiej od ciebie. Morgan z ulgą wymknął się od ojca, znalazł Rumma i wysłał go na górę, a potem udał się do biblioteki. Barl była tak pochłonięta lekturą, że nie zauważyła jego obecności. Z uśmiechem oparł się o framugę i oniemiały przyglądał się, jak zwijała na palcu kosmyk włosów. Kiedy nie mógł już dłużej znieść, że go nie zauważyła, poruszył drzwiami. – Morganie! – wykrzyknęła, zaskoczona odgłosem. – Jak się ma jego lordowska mość? Czasami tak bardzo pragnął jej dotknąć, że zaczynało mu brakować powietrza. Pocałował ją tylko raz. Ten jeden raz. I to miałoby mu wystarczyć do końca życia? Musi. Nie rób tego. Tylko głupiec by się tak torturował. – Jego lordowska mość jest niezadowolony – powiedział z udawaną beztroską. – Nie jestem w stanie spełnić jego wysokich wymagań. – Z jakiego powodu na ciebie narzeka? Oburzenie w jej głosie było niczym balsam na jego duszę. – Wygląda na to, że nie potrafię czytać. Zastąpił mnie Rumm. Uśmiechnęła się. – Cóż, Rumm jest niesamowity.
– Być może, ale będę wdzięczny, jeśli mu tego nie powiesz. – Usiadł najbliżej niej, jak tylko się odważył. – Może zażądać podwyżki. – Jeśli zażąda, powinieneś mu ją dać. Bez niego ta rezydencja by się zawaliła. Morgan zignorował tę uwagę i wskazał na coś palcem. – Ubrudziłaś się atramentem, magu Lindin. Co robiłaś? Spojrzała na poplamione palce. – Och. Nic. Notatki. Głośno myślałam. Jesteś już wolny, Morganie? Możemy wrócić na poddasze? – Jeśli chcesz. Albo możemy zrobić sobie krótką przerwę i pójść na spacer do lasu. Chętnie odetchnąłbym świeżym powietrzem. Poderwała się na nogi. – Magu, to wprost doskonały pomysł. A podczas spaceru opowiem ci o zaklęciu, które przyszło mi do głowy. Łącząc jedwab, złoto i topaz, można by stworzyć całkiem nową tkaninę! Z bólem serca wyszedł za nią z biblioteki. Niech sprawiedliwość ma mnie w opiece. Ona jest wspaniała. A skoro nie mógł jej mieć, niemal żałował, że w ogóle ją poznał. * * * Samo intensywne spojrzenie Orwina Martaina mówiło więcej niż tysiąc słów z ust kogokolwiek innego. Venette odstawiła filiżankę z herbatą i odchyliła się na oparcie krzesła. – O co chodzi? – Dobrze wiesz, moja droga – odparł Orwin z niezwykle irytującym spokojem. Siedzieli po przeciwległych stronach stolika w pokoju na piętrze. – Przestań się dąsać i spotkaj się z nim. – Wcale się nie dąsam. Daję Morganowi czas, by mógł pobyć z ojcem… i szansę na przemyślenie swego popędliwego zachowania. Orwin zacisnął usta. – Dałaś mu już prawie trzy tygodnie. Choć przyznaję, że to i tak dłużej, niż się spodziewałem. Ale widzę, że się zadręczasz, moja droga. Nie udawaj, że jest inaczej.
– To Maris się zadręcza. Nie odezwał się do niej słowem. Mnie jest to zupełnie obojętne. – Venette. – Orwin wyciągnął do niej rękę nad stołem. – Nie wygłupiaj się. W tym łagodnym upomnieniu zawarł całe lata miłości. Rozwścieczona Venette poczuła, że do jej oczu napływają łzy. – On wszystko zepsuje, Orwinie. Maris Garrick jest dla niego idealna. Nawet jeśli on tego nie widzi, to ja tak, a Morgan nie ma powodów, by nie ufać mojej opinii. Przecież doskonale wyswatałam swoich bratanków, prawda? Orwin chwycił jej dłoń. – Prawda, moja droga. – Jeszcze to prowokowanie Sallisa. Jak mógł postąpić tak głupio? Jak mógł nie zauważyć, że odrzucenie jego zaklęć to pułapka? Sallis zrobił się nie do zniesienia. Razem z Shari zachowują się, jakby Morgan już został wyrzucony z Rady. A ja obawiam się, że to nie tak odległe. Brice nie chce słyszeć, by ponownie wezwać Danfeya, a już na pewno nie, dopóki Greve… Nie zdołała dokończyć zdania. Greve nie należał do jej ulubieńców, ale mimo wszystko… – I właśnie dlatego to ty powinnaś zrobić pierwszy krok, moja droga – rzekł Orwin i ścisnął jej rękę. – Oboje wiemy, że Morgan odziedziczył upór po ojcu. Idź do niego. Nie pożałujesz. Im dłużej nie będziecie się do siebie odzywać, tym trudniej będzie odbudować te nadwątlone relacje. A jeśli przegapisz moment, w którym zrobi się za późno… cóż. Tego na pewno pożałujesz. – Zobaczymy – powiedziała, nie chcąc przyznać mu racji. – Może najpierw spróbuję jeszcze raz porozmawiać z Brice’em. Morgan się nie dowie, że się wtrącam, jeśli to lord Varen dyskretnie z nim porozmawia. Orwin z westchnieniem wypuścił jej dłoń z uścisku. – Na pewno zrobisz to, co według ciebie najlepsze. Innymi słowy, uważał, że się myliła, ale nie miał ochoty się spierać. Venette odsunęła krzesło i wstała. – Mam dziś jeszcze spotkanie. Chcę się przygotować, żeby się nie spóźnić. – Zerknęła przez okno na błękitne niebo i odległe, wątłe
obłoczki. – To będzie uroczy dzień. Chyba udam się do Sal piechotą. Odeszła jednak zaledwie kilka kroków od bramy swojej posiadłości, gdy ktoś ją zawołał. Otworzyła szeroko oczy, kiedy zobaczyła, kto stoi w cieniu rozłożystego związu osłaniającego zaciszną ulicę. – Mag Ranowen? Wykładająca w Akademii kobieta miała na sobie brudnoszarą lnianą tunikę. Głowę owinęła szarym szalem z bawełny i rozglądała się, jakby nie chciała, by ktoś ją zobaczył. – Dzień dobry, lady Martain. Mogłybyśmy chwilę porozmawiać? – Nie mam zbyt wiele czasu. Za chwilę muszę być w Salach Wiedzy. To tam powinna się pani umówić ze mną na spotkanie. To doprawdy bardzo… – Przepraszam. – Bellamie Ranowen podeszła o krok. – Wydaje mi się, że niezbyt rozsądnie byłoby poruszać ten temat w… w oficjalnym miejscu. Zwłaszcza że nasze ścieżki rzadko się spotykają. Venette z zakłopotaniem wpatrywała się w młodą kobietę, która postawiła ją w tej niezręcznej sytuacji. – Jestem zajęta, magu Ranowen. Proszę szybko powiedzieć, o co chodzi, i odejść. Bellamie Ranowen przycisnęła dwa palce do skroni, jakby coś ją bolało. – Obawiam się, że w Doranie dzieje się coś niedobrego. – Niedobrego? – Venette uniosła dłoń, tracąc cierpliwość. – Chyba źle się pani czuje, magu Ranowen. Proszę znaleźć zielarza i nie… – Proszę! Musi mnie pani wysłuchać! – Och. Czyżby? – Tak – nalegała kobieta. – Ze względu na dobro nas wszystkich. To tyle, jeśli chodzi o przyjemny spacer. – W takim razie wysłucham pani w drodze na plac. A jeśli pani zdaniem to zbyt oficjalne miejsce, proponuję powiedzieć jakiemuś drzewu, co pani leży na sercu. – Przepraszam – szepnęła Bellamie Ranowen, gdy ramię w ramię szły opustoszałą alejką. – Proszę mi wierzyć, lady Martain, że nie nagabywałabym pani w ten sposób, gdyby to nie było konieczne. – Pozwoli pani, że sama ocenię, czy to było konieczne. No więc?
Bellamie Ranowen uśmiechnęła się nieśmiało. – No tak. Muszę wszystko wyjaśnić. Tylko czy mogłabym zapytać, kiedy po raz ostatni posługiwała się pani jakimś skomplikowanym zaklęciem? Venette z zaskoczeniem stwierdziła, że musi się zastanowić nad odpowiedzią. Naprawdę nie pamiętała. Litości. Minęło wiele dni. Chyba wydarzyło się to jakiś tydzień przed przyjęciem u Garricków. Jednak ze względu na podły nastrój wywołany sporem z Morganem od tamtej pory nie miała ochoty na nic bardziej skomplikowanego niż przyzwanie magicznego ognia. – Jakiś czas temu – odparła ostrożnie. – Dlaczego pani pyta? – W takim razie niemożliwe, żeby pani też to wyczuła – Bellamie Ranowen powiedziała w zasadzie sama do siebie. – Oczywiście może się okazać, że to nic ważnego, bo jestem chyba jedynym wykładowcą, który… – Który co takiego wyczuł? Przysięgam, magu Ranowen, że jeśli nie skończy pani z tymi zagadkami, to nie… Bellamie Ranowen kompletnie się zapomniała: złapała Venette za ramię, by ją zatrzymać. Na jej pospolitej twarzy malowało się tak wielkie napięcie, a oczy miała tak szeroko otwarte z niepokoju, że chyba nie zdawała sobie sprawy, że właśnie dopuściła się napaści. – Lady Martain, wyczuwam magię w sposób, w jaki ludzie słyszą muzykę. Jeśli zatem powiem, że słyszę fałszywą nutę w chórze… rozumie pani, co mam na myśli. Venette utkwiła w niej wzrok. Czy Bellamie Ranowen obraziła ją celowo, czy była tak rozkojarzona, że nie myślała, co mówi? Tym razem uznam, że nie zrobiła tego celowo. Delikatnie wyswobodziła rękę z uścisku kobiety. – Sugeruje pani, że w strukturze dorańskiej magii pojawiła się jakaś skaza? W oczach Bellamie Ranowen zabłysły strach i ulga. – Tak. Właśnie o to mi chodzi, lady Martain. – Rozumiem. – Venette rozejrzała się po wciąż pustej alei. Nic dziwnego, że jako jedyny pospolity wykładowca Akademii Bellamie Ranowen nie chciała, by ktokolwiek słyszał tę rozmowę. – I w całej Doranie tylko pani to wyczuwa? Kobieta zmarszczyła brwi, jakby zaskoczyło ją to pytanie.
– Nie mam pojęcia. O ile mi wiadomo, wyczuwam to jako jedyna w Akademii, jeśli zaś chodzi… Och. – Niemal się roześmiała. – Rozumiem. Sądzi pani, że mi się tylko wydaje. – Istnieje taka możliwość. Zapewne jest to bardziej prawdopodobne niż to, że jako jedyna jest pani w stanie wyczuć coś tak katastrofalnego. – Tego nie powiedziałam! – niemal warknęła Bellamie Ranowen. – I sądzę, że wyczułam to właśnie ja, tylko dlatego że ostatnio zajmowałam się wprowadzaniem niezwykle skomplikowanych zmian w strukturach sylabicznych. Stąd pytanie, czy posługiwała się pani złożonymi zaklęciami. Bez względu na to, czym jest ta fałszywa nuta i co oznacza, jest na tyle niewyraźna, iż da się ją wyczuć tylko w chwili nadzwyczajnego skupienia. Nawet w takiej sytuacji prawdopodobnie udałoby się to jedynie nielicznym. – Skoro rzeczywiście jest taka niewyraźna i zupełnie przypadkowo pani ją odkryła, to skąd pewność, że się pani nie wydawało? Bellamie Ranowen pochyliła się bliżej. – Po prostu wiem! Niech sprawiedliwość ma ją w opiece. Co za zawzięta dziewczyna. Może przemęczenie związane z pracą w Akademii wreszcie dało o sobie znać. – Dobrze, magu Ranowen – odparła Venette, delikatnie się odsuwając. – Coś panią niepokoi i słusznie pani postąpiła, przychodząc z tym do przedstawicielki Rady. Może pani wrócić do Akademii. Zapewniam, że przyjrzymy się pani spostrzeżeniom. Bellamie Ranowen popatrzyła na nią w milczeniu. A potem się uśmiechnęła, tym razem już odważnie. – Zapewnia pani. Tak. Oczywiście. – Cofnęła się o krok. – Dziękuję za poświęcony czas, lady Martain. Przepraszam, że panią niepokoiłam. Mam nadzieję, że się pani przeze mnie nie spóźni. Zdumiona Venette patrzyła, jak odziana w szarości kobieta odchodzi alejką i skręca. – Nadzwyczajne! – mruknęła. – Doprawdy nadzwyczajne. Kiedy jednak pośpiesznie szła w stronę placu i Sal Wiedzy, pomyślała, że być może… być może… spróbuje wieczorem posłużyć się jakimś skomplikowanym zaklęciem. Zawsze lepiej było
dmuchać na zimne.
Rozdział XXIV
Barl w każdej wolnej chwili wymykała się, by popracować nad zegarem dla lorda Danfeya. Morgan był zbyt zajęty, by zauważyć jej nieobecność. Jego ojciec słabł z dnia na dzień i wymagał coraz większej uwagi. Radny poświęcał mu czas, choć przez to rzadziej zajmował się magią i wychodził z komnat ojca bezsilny ze strachu i żalu. Barl nie była mu w stanie pomóc, dlatego całe współczucie przelała w tworzony zegar. A potem, gdy udało im się wreszcie znaleźć chwilę na pracę na poddaszu, starała się ukrywać przed nim wyczerpanie. Teraz, kiedy skorzystali z okazji, że lord Danfey zapadł w głęboki sen, i skupili się na czymś innym niż choroba i śmierć, także musiała nad sobą panować. Po pewnych ulepszeniach i poprawkach w końcu doszła do wniosku, że zaklęcie umożliwiające stworzenie nowej tkaniny, którą sobie wymarzyła, w końcu ją zadowala. Owinęła się jedwabiście złotym, śliskim materiałem i zaczęła tańczyć po poddaszu. – Uważam, że każda Doranka powinna móc się w to ubrać – powiedziała, ocierając policzek o chłodną elegancką tkaninę. – Równie dobrze można w ten materiał wpleść złoto i rubiny albo srebro i szafiry, srebro i ametysty, brąz i cytryn… Morganie, istnieje nieskończenie wiele możliwości! Morgan stał z założonymi rękami oparty o ścianę przy oknie. Wyrwany z zamyślenia, uśmiechnął się. Wpadające ukosem światło ukazało wyraz ulgi na jego twarzy, lecz także bezlitośnie podkreśliło przemęczenie i smutek. – Pewnie masz rację. A horrendalne ceny składników zwrócą się z nawiązką po podliczeniu zysków ze sprzedaży. Horrendalne ceny. Przestała tańczyć i przystanęła skruszona. – Tak bardzo pochłonęło mnie tworzenie, że zapomniałam, ile będziesz musiał zapłacić za złoto, jedwab i topazy. Morganie…
– Nie masz u mnie żadnego długu, Barl – powiedział, wciąż się uśmiechając. – Jeszcze nie możemy wprowadzić tego w życie, ale kiedy tylko Rada uzna, że odbyłaś dostateczną karę, przedstawimy zaklęcie Gildii do zatwierdzenia. A wówczas porozmawiam o możliwościach handlu z człowiekiem, który zajmuje się naszymi interesami. Założę się, że w ciągu roku zamożne kobiety od Trindeku po Vharne będą paradowały w twoich połyskujących kreacjach… nie wspominając o kobietach z elit wszystkich czternastu dystryktów. Patrzyła na niego oniemiała. Tak po prostu? Pstryknie palcami i spełni moje marzenie o zostaniu najlepszym rzemieślnikiem w Doranie? Morgan uniósł brew. – Nie wierzysz mi? – Wierzę – odparła oszołomiona. – Tylko… w moim życiu nic nigdy nie było takie proste. Nie przywykłam, że jeśli czegoś chcę, wystarczy wyciągnąć po to rękę. – To nic nadzwyczajnego, Barl. Danfeyowie od pokoleń zajmują się handlem i w Doranie, i poza jej granicami. Właśnie w tej chwili Morgan nagle stał się obcym człowiekiem. Traktował pewne sprawy jak oczywistość. Jego życie było proste. Ptaki w locie nie zwracają uwagi na powietrze. Lecz ci, którzy wyłącznie stąpają po ziemi i z trudem łapią każdy oddech, myślą wyłącznie o powietrzu. Przestał się uśmiechać i spochmurniał. – Jeżeli nie podoba ci się ten pomysł, nie musimy… – Nie podoba? O nie! – rzuciła pośpiesznie. – Dziękuję. Dziękuję. Ale może się okazać, że jeszcze pożałujesz swojej hojności. Bo widzisz, połyskujący materiał to tylko początek. Mam w głowie mnóstwo pomysłów na nowe wyroby! – Ja zaś mam w głowie mnóstwo… – Transmutacji – dopowiedziała, skoro on nie dokończył. – Wiem. I właśnie teraz powinniśmy nad nimi popracować, magu. Już zbyt długo pozwalasz mi bawić się błahymi tkaninami. Powinniśmy mieć jeszcze mniej więcej godzinę, zanim… – Zawahała się na widok jego kiepsko skrywanego bólu. – A może nawet odrobinę więcej, jeżeli jego lordowska mość odpocznie dziś dłużej.
Rzadko pytała go o samopoczucie ojca. Wolała, żeby sam decydował, co i kiedy jej powie. I tak pozostawał pod ogromną presją. Nie było potrzeby, żeby jeszcze ona naciskała. – Tak – powiedział i wyprostował się. – Przydałoby się. Barl odłożyła przepiękny złoty materiał i obserwowała, jak Morgan zbiera rzeczy potrzebne do kolejnego eksperymentu z przekształceniem zaklęcia Hartigana. Jego przełomowe pomysły zostały ostatnio zaniedbane, co także dokładało mu zmartwień. Mimo wszystko wciąż nie wiedziała, dlaczego te transmutacje miały dla niego takie znaczenie. Czasami wydawało jej się, że umrze z ciekawości, ale gryzła się w język za każdym razem, gdy wzbierała w niej ochota zapytać, po co Morgan pracuje nad tymi zaklęciami. Powie jej, kiedy będzie gotów. Straciłaby go, gdyby wymagała więcej, niż mógł jej dać. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Czy mi się to podoba, czy nie, muszę nauczyć się cierpliwości. Ależ Remmie przewracałby oczami, gdyby o tym wszystkim wiedział. Morgan mruknął coś pod nosem, uniósł zamknięty słój ze sproszkowanym orifimem i nim potrząsnął. Zostało mu bardzo mało niebieskawoszarego katalizatora. – Ale chyba możesz dokupić, prawda? – zapytała, nagle inicjując rozmowę, jak to często bywało, od kiedy zaczęli tak blisko ze sobą współpracować. – Albo użyć innego składnika. Huknął słojem o stół. – Gdybym mógł użyć czegoś innego, to chybabym użył, prawda? Przywykła już do jego zgryźliwości. – Nie wiem. Nigdy nie zajmowałam się zaklęciami wymagającymi użycia orifimu. – Albo azafrisu, susquinelu czy innej z tych potężnych substancji, które miał. – Nie możesz zdobyć więcej? – To dość problematyczne. Ale będę musiał zaryzykować – dodał bardziej do siebie niż do niej. – Niech szlag trafi Sallisa Arkleya. – Wezwał ją pstryknięciem palców. – Trzeba je dodawać dokładnie w takiej kolejności, w jakiej ustawiłem słoje. Po jednej miarce każdego preparatu. Tylko precyzyjnie. – Dokąd się wybierasz? – zapytała, gdy skierował się ku drzwiom pracowni.
– Muszę coś przynieść. Niedługo wrócę. Skupiła się na czterech katalizatorach, które miała zmieszać, przysunęła ciężki tygiel i po kolei umieściła w nim dokładnie po miarce każdego z nich. Orifim. Barfloy. Żółte ziele. Haginth. Kiedy je ucierała, zaczęły jej łzawić oczy. W ciepłym powietrzu na poddaszu rozległo się ciche skwierczenie potężnej mocy. Drzwi poddasza otworzyły się i Morgan wrócił z dużą skrzynką oraz pękiem hebanowoczarnych gawronich piór. O ściany skrzynki coś drapało. Barl powoli odłożyła tłuczek do moździerza. – Morganie? Postawił skrzynkę i odłożył pióra na stół, przyjrzał się doskonale utartym katalizatorom i dopiero potem spojrzał na nią. Jego mina była niemal surowa. – Ufasz mi? – Czy ci… Co to w ogóle za pytanie? – Ważne. – Czy ci ufam? Wiesz, biorąc pod uwagę, że zaryzykowałam i złożyłam życie w twoje ręce, musiałabym chyba być niespełna rozumu, żeby ci nie ufać. Drap, drap, skrzyp, skrzyp – więzień w skrzynce dawał o sobie znać. Wskazała palcem. – Co to jest? – Pancerny żuk – odparł, spoglądając na pakunek z marsową miną. – Z Trindeku. Utkwiła w nim wzrok. Nie. Niemożliwe. – Chcesz mi powiedzieć, że będzie obiektem transmutacji? Jak zawsze pełen rezerwy Morgan skrzyżował ramiona. – W pewnym sensie. – Morganie… – Potarła czoło. Może brak snu namieszał mu w głowie. – Transmutacja kwiatów to jedno. Ale żuk to… – Nie różni się bardzo od rośliny. Raczej nie można powiedzieć, że to inteligentne i świadome stworzenie. – Może to prawda – odparła powoli – ale dlaczego mam wrażenie, że Rada byłaby odmiennego zdania? – Nie mam zamiaru pytać Rady o zdanie, więc to zupełnie
nieistotne. Podobnie jak ona, nigdy celowo nie zachowywał się arogancko. Czasami po prostu pewne stwierdzenia tak brzmiały w jego ustach. – Czyli zamierzasz transmutować tego żuka, czy nie? – I tak, i nie – odparł. Wziął gawronie pióro i zaczął je przeciągać między palcami. – Chcę sprawdzić, czy jesteśmy w stanie zawrzeć w tych piórach pewien aspekt jego pancerza. Zazwyczaj nadążała za jego tokiem myślenia… ale nie tym razem. – Po co? – Bo trindeckie żuki pancerne są wyjątkowe. Podobno ich chitynowy pancerz jest w stanie wytrzymać cięcie vharneńskiego miecza. Poczuła, jak wzbiera w niej złość. Czasami zapominał, że nie balansuje sam na tej linie. – Nie rób mi tu wykładu, Morganie. – Po prostu to ważne – stwierdził i upuścił pióro. – Dla mnie. Dla Dorany. To żadna odpowiedź. – Innymi słowy, mam ci zaufać? – Zaufaj mi. Tak. Tak jak on zaufał jej. Wykorzystanie tej broni było okrutne. – I nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego to takie ważne? Jego surowe spojrzenie złagodniało. – Nie chodzi o to, że nie chcę. Nie mogę. Jeszcze nie teraz. Spojrzała na skrzynkę z niepokojem. Wsłuchała się w skrobanie. – Wiem, że to tylko żuk, Morganie, ale przecież… to żywe stworzenie. W pewnym sensie wszystkie te kwiaty, które zmieniliśmy, nigdy nie będą żywe. Morgan podszedł do niej na wyciągnięcie ręki. Na chwilę położył koniuszki palców na jej ramieniu. – Jesz mięso, prawda? – Bo chcę przeżyć! Chcesz mi powiedzieć… Morganie, co masz na myśli? – Chcę powiedzieć, że musisz mi zaufać. O nie, chcesz, żebym zabiła tego żuka. Żebym złamała jedno z podstawowych praw, a jedyną gwarancją dla mnie ma być twoje słowo.
– Wiem, że jesteś w stanie dopilnować, by Rada się nie wtrącała, ale… – Zadrżała. – A jeśli ci się nie uda zachować tego w tajemnicy i dowiedzą się, co zrobiliśmy… Morganie, oni nie będą mieli dla nas litości. Uśmiechnął się. – Jeśli? Kiedy Rada się dowie, Barl, kiedy przyjdzie czas, by im o wszystkim powiedzieć… ci hardzi magowie padną z wdzięczności na kolana i zapłaczą. Nawet Sallis Arkley. Bardzo chciała mu wierzyć. Potrzebowała tego. Nie. Ona naprawdę mu wierzyła. Dlaczego miałby kłamać? To tylko żuk. Cóż z niego za żyjątko? – Dajesz słowo, że to ma pomóc Doranie? – Tak. – W jego głosie zabrzmiała nuta bólu, a piękne oczy spokojnie wpatrywały się w jej twarz. – Przysięgam. – W takim razie zaczynajmy, magu. Czas ucieka. – Wiedziała, że znów chciał ją pocałować. Ale był zaręczony z Maris Garrick… a do tego uczciwy. Odwróciła się, by ułatwić tę sytuację im obojgu. – W takim razie powiedz, od czego zaczynamy. Podczas dni, które przerodziły się w tygodnie wspólnej pracy, doszli do wniosku, że razem mogli osiągnąć rzeczy, jakich żaden mag nie osiągnąłby w pojedynkę. Uzupełniali się. Jak światło i ciemność, jak cień i słońce. Instynktownie rozumieli się bez słów. Dla Barl ta współpraca była nawet bardziej skuteczna i doskonalsza niż praca z Remmiem. Choć transmutacja żywego organizmu miała być najtrudniejszym zadaniem, jakie sobie wyznaczyli, nie wątpiła, że razem im się uda. Morgan pokrótce wyjaśnił swoje plany. Chciał, by obiektem przekształconego zaklęcia transmutacyjnego był nie tylko żuk, ale też pióro. Zamierzał użyć łączącej runy oraz katalizatorów, które przygotowała Barl, by obiekty nie rozdzieliły się w chwili transmutacji. A w celowo pozostawioną w zaklęciu lukę zamierzał wstawić sekwencję sylab, dzięki którym pióro zyskałoby wytrzymałość pancerza żuka. – Chwileczkę – powiedziała Barl, studiując jego notatki. – Coś tu nie pasuje. Harmonia jest zakłócona. – Wyrwała mu z ręki pióro i nabazgrała coś na wykaligrafowanych przez niego słowach. – Widzisz? Najpierw rytm na cztery, potem na dwa, potem na pięć.
Nie na cztery, trzy i trzy. Dzięki temu wznoszenie się i opadanie tonów będzie łagodniejsze, nie zaś takie jak w zaklęciu przymusu Berringa. Tam tony wędrują za bardzo w górę. A co wspólnego mają pióro i żuk? Za mało, żebyśmy mogli wykrzyczeć to zaklęcie. To musi być jak szept. – Pokaż. – Morgan przysunął kartkę do siebie. Choć wiedział, że Barl świetnie sobie radzi z harmonią sylabiczną, musiał wtrącić w jej poprawki swoje trzy grosze, nim przyjął je do wiadomości. Nie umiał przyznać się do błędu, co na początku ją irytowało, ale potem zdała sobie sprawę, iż w ten sposób Morgan radzi sobie z własną niedoskonałością. Przywykła już do czekania, podeszła więc do okna i wpatrzyła się w odległy las. Ile czasu spędziła w tej rezydencji? Już kilka tygodni. Czy zdołała wytrzymać tyle w jakimkolwiek innym miejscu? Nie. Jednak nie czuła się do niczego zmuszana. Miała wrażenie, że jest wolna jak ptak. Gdybym posłuchała Remmiego, gdybym była potulna i skruszona, nie znalazłabym się tutaj. Nie poznałabym Morgana. Muszę wyciągnąć z tego wnioski. Zawsze powinnam ufać przede wszystkim samej sobie. Kochany Remmie. Jedynym, co mąciło jej radość, była świadomość, że brat nie wie, co się z nią dzieje. I nie dowie się, dopóki Rada jej nie uwolni. Potem zamierzała po niego posłać i świętować, a on będzie się zachwycał jej osiągnięciami. Będzie ze mnie taki dumny. Zapomnimy o wszystkich sporach. Jeśli Morgan ma rację i dzięki swojej pracy zdobędę fortunę, kupię Remmiemu dom, gdzie tylko zapragnie, nawet jeśli miałaby to być ta zapyziała Batava. Po ślubie Morgana może nadal będę tu mieszkała, a może nie… ale będę szczęśliwa. Oboje będziemy szczęśliwi. Wszystko będzie w porządku. Wiem o tym. Za jej plecami Morgan uderzył dłońmi w stół. – No dobrze. Niech będzie po twojemu. Cztery, dwie i pięć. Ale skoro nie możemy posłużyć się zaklęciem przymusu, to co proponujesz, magu Lindin? Kilka tygodni temu nie miała pojęcia, czym jest zaklęcie przymusu Berringa. Ale w bibliotece Morgana nauczyła się tyle, że czasami aż pękała jej głowa. Odwróciła się od okna, starając się
ukryć uśmiech. – Może zaklęcia Chalwyna Quatraina? Naprzemienny rytm wywołuje przymus, ale jest subtelny. Morgan przez chwilę zawiesił na niej wzrok. – Wariacja Elzeara jest bardziej dobitna, a to skomplikowana transmutacja. „Skomplikowana” to mało powiedziane. Lecz prawdę mówiąc, mogli wybierać w zasadzie tylko między tymi dwoma zaklęciami… doszła więc do wniosku, że nic się jej nie stanie, jeśli tym razem z gracją się podda. – W takim razie wariacja Elzeara, magu. Razem opracowali nową wersję przekształconego zaklęcia transmutacyjnego. Kiedy w końcu uznali, że jest zadowalająca, Barl odsunęła się od stołu. – Poradzisz sobie z tym żukiem, Morganie. Nie lubię takich paskudnych robali. Co było prawdą… lecz nie do końca. Morgan oczywiście miał tego świadomość. – Wciąż przejmujesz się życiem tego nic nieznaczącego żuka? – Nie – skłamała. – Praca przede wszystkim. Ale nawet jeśli zabijemy tego żuka w słusznej sprawie, i tak złamiemy złożoną przysięgę. Nie chcę, żebyśmy o tym zapominali tylko dlatego, że życie, które odbierzemy, należy do mało znaczącej istoty. W jego oczach malowała się determinacja granicząca ze złością. – Uważasz, że nie szanuję litery prawa? – Uważam… – Przełknęła ślinę. – Uważam, że skoro jesteś przekonany o swojej racji, żadne prawo nie powinno stać ci na drodze. – Żadne prawo. Żaden człowiek. – Ale powinieneś to przemyśleć, zanim zrobimy coś nieodwracalnego. – Już to przemyślałem! – warknął. – Sądzisz, że przekroczyłbym tę granicę, gdybym nie był pewien, że muszę to zrobić? Był nie tylko rozgniewany, ale i urażony… i w sumie miał ku temu powody. Prosił, by mu zaufała, by uwierzyła mu na słowo, ona tymczasem strofowała go z powodu własnych wątpliwości. Remmie zapytałby, czy można ufać komuś, kogo zna się zaledwie kilka tygodni. Ale w tej dziewczynie z Granley zakochał się od pierwszego wejrzenia. A Morgan tyle już dla mnie zaryzykował.
Zdobyła się na wątły uśmiech. – Pewnie byś nie przekroczył. Przepraszam, Morganie. Powinnam wykazać się większą odwagą. Powinnam być nieustraszona. – Jesteś nieustraszona – odparł z zapałem i wyciągnął rękę. – Czy znasz jakiegoś innego pospolitego maga, który stanąłby przed Radą, domagając się sprawiedliwości? Barl, wiem, że to zniechęcające… ale zrobimy to razem, a kolejne pokolenia dorańskich magów będą wiedzieć, że właśnie w tym momencie ich ocaliliśmy. Tak, ale przed czym? Gdyby mieli zabrnąć za daleko, upierałaby się, żeby jej powiedział. Ale na razie… Odetchnęła głęboko i wzięła go za rękę. Poczuła jego ciepło. Siłę. Pod wpływem jego dotyku krew zawrzała w jej żyłach. Zauważyła, że otworzył szerzej oczy, bo też to poczuł. Dla Dorany. To tylko żuk. – No dobrze – powiedziała i zacisnęła palce, a potem wypuściła jego rękę. – Zaczynajmy. * * * Podenerwowana Venette – która przecież nigdy się nie denerwowała – siedziała w kącie domowej pracowni i czekała, aż Brice dokończy skomplikowaną poczwórną transmutację: zamieni jedwab w szkło, szkło w krzemień, krzemień w piasek, a piasek w jedwab. Nie do końca wiedziała, co miałoby się po tym wydarzyć. Gdyby Brice niczego nie wyczuł, Venette wyszłaby na nierozsądną i naiwną, a tego raczej by nie chciała. Jeśli jednak wyczuje to samo, co wyczuła ona po czterech dniach poszukiwań… To znaczy, że mamy ogromny problem. Metodą prób i błędów dobrnęła do zaklęć z poziomu, przy którym wyczuła to samo, co Bellamie Ranowen. A przynajmniej to samo, co Bellamie Ranowen twierdziła, że wyczuła. Wciąż nie do końca jestem przekonana, czy którakolwiek z nas rzeczywiście coś wyczuła. Może obie padłyśmy ofiarą przewrażliwionej wyobraźni. Za oknem pracowni na ulice Elvado powoli zakradał się zmrok. Niedługo w latarniach zapłonie magiczny ogień, rzuci cienie na bruk i mury i po kolei nada wszystkim witrażowym oknom
ciemniejsze, subtelniejsze i bardziej tajemnicze barwy. Samo to zjawisko było w pewnym sensie magiczne i między innymi z tego powodu kochała to miasto. Przez jej zmysły przebiegł dreszcz, więc myślami wróciła do Brice’a. Był już w połowie zaklęcia. Na jego skroń wystąpiły błyszczące perełki potu, gdy przygotowywał się do kolejnego etapu transmutacji. Następnie lewą ręką wyrysował w powietrzu pieczęć. Zadrżał z wysiłku, który musiał w to włożyć. Na jego skórze pojawiły się kolejne krople potu. Runa zapłonęła ciemną zielenią, a potem nierówno zgasła. Brice zajął się kolejną runą… i przerwał, gwałtownie nabierając powietrza. Och. Venette źle się poczuła i wstała. Brice z zamkniętymi oczami powoli opuścił uniesioną dłoń i zacisnął ją w pięść. Przez jego oblicze przebiegały krótkie spazmy bólu, a oddech, który zazwyczaj idealnie kontrolował, stał się nierówny. Niech sprawiedliwość ma nas w opiece. Brice jęknął i wyswobodził się. Nie przestawał mrugać i w łagodnym blasku magicznego ognia szeroko otworzył oczy z osłupienia. Venette nie musiała o nic pytać. Podeszła do szafki, wyjęła butelkę i kieliszek i nalała mu solidną porcję wina lodowego… a potem uniosła brew, gdy wychylił trunek do dna. – Jeszcze? Zakaszlał i pokręcił głową. – Najchętniej opróżniłbym całą butelkę, ale z tym czymś lepiej radzić sobie na trzeźwo. – Naprawdę? Ja chyba wolałabym się upić w sztok. Ponuro spojrzał jej w oczy. – Bellamie Ranowen miała rację. Chyba jednak wolałabym wyjść na głupią. – Cokolwiek to jest, wygląda na to, że się rozprzestrzenia. Albo pogłębia. Wyczułeś to szybciej ode mnie. Ja próbowałam wiele razy… i dotarłam do samego końca poczwórnej transmutacji. – A Bellamie Ranowen wyczuła to szybciej niż którekolwiek z nas – rzekł zasępiony Brice. – Podczas pracy nad mniej wymagającym zaklęciem. Wiem, wiem, ostatnio nie zajmowałaś się magią. Ale
ja tak, Venette. Niczego nie zauważyłem. Ta świadomość wstrząsnęła Brice’em do głębi. Venette nie sądziła, że kiedykolwiek zobaczy go w takim stanie. – Nie obwiniaj się. Wątpię, byś znalazł w Doranie maga, który byłby w stanie wyobrazić sobie coś takiego. Brice huknął opróżnionym kieliszkiem o stół i rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie. – Stoję na czele dorańskiej Rady Magów. Moim obowiązkiem jest wyobrażać sobie takie rzeczy. – Ale przecież cokolwiek by to było, możliwe, że trwa już od wielu miesięcy. A może lat. Nie można stwierdzić, że to świeża sprawa, tylko dlatego że Bellamie Ranowen natknęła się na to przed kilkoma dniami. – Venette… – Brice potarł dłonią twarz. – Nie traćmy czasu na próby poprawienia sobie samopoczucia. – Dobrze – przytaknęła, choć poczuła się nieco urażona. – Na co w takim razie chciałbyś go tracić? Tym pytaniem zapracowała na kolejne wymowne spojrzenie. – Trzeba natychmiast zwołać posiedzenie Rady. Poślę też po Bellamie Ranowen. – A Morgan? Brice z westchnieniem pokręcił głową. – Nie. – Ależ, Brice… – Powiedziałem: „Nie”, Venette. To sprawa niezwykłej wagi. Nie mam ochoty na żadne wygłupy. Przerażenie zmroziło jej krew w żyłach i z błagalnym wyrazem twarzy przysunęła się do niego o krok. – Brice, proszę cię, przemyśl to jeszcze. Morgan się wścieknie, kiedy się dowie, że został odsunięty od tak ważnej sprawy. I będzie w pełni usprawiedliwiony. Powiedziałeś, że zostanie wezwany, jeżeli jego obecność będzie niezbędna, by… – Właśnie, Venette. Niezbędna. W tej chwili nie mam pojęcia, z czym mamy do czynienia. I dopóki się nie dowiemy, lepiej, żeby został tam, gdzie jest. – Jesteś niesprawiedliwy – powiedziała. Głos jej zadrżał, ale nie przejęła się tym. – To do ciebie niepodobne. Najpierw darowałeś
Sallisowi krętactwa wobec niego… a teraz to? Brice… Brice wyprężył się jak struna. – Nie. Z niezwykle wiarygodnego źródła wiem, że Greve Danfey wkrótce wyzionie ducha. Biorąc pod uwagę te okoliczności, odrywanie Morgana od niego byłoby okrutne, ale nawet gdybym to zrobił, to czy można polegać na radach człowieka pogrążonego w żalu? Oszołomiona Venette podeszła z powrotem do krzesła i usiadła. Greve był już w tak złym stanie? Dlaczego Morgan jej nie powiedział? Poczuła się zraniona i z trudem ukryła to uczucie. – Nie doceniasz go, Brice. Morgan kocha ojca, ale Doranę kocha bardziej. Jeśli rzeczywiście stoimy w obliczu katastrofy… – To jeszcze będzie miał okazję pomóc nam jej zapobiec – przerwał jej stanowczo Brice. – Venette, nie mam ochoty wysłuchiwać sprzeczek Morgana i Sallisa, gdy magiczna struktura Dorany się rozpada! I bardzo cię proszę, nie próbuj mi wmówić, że nie będą się sprzeczali. Chciała to zrobić, ale oczywiście miał rację. – W takim razie wyklucz Sallisa zamiast Morgana. Dobrze wiesz, że to on prowokuje większość tych nieprzyjemnych sytuacji. – To niemożliwe – rzekł Brice. – Choć Sallis potrafi prowokować, dłużej zasiada w Radzie, a Morgan już został odsunięty. Znała go na tyle, by wiedzieć, że dalsze przekonywanie nie ma sensu. Wstała więc z całą godnością, na jaką było ją w tej chwili stać. – Oczywiście jako człowiek stojący na czele Rady to ty masz ostatnie słowo. Ale ostrzegam cię, że popełniasz błąd. Brice odpowiedział jej krzywym, zmęczonym uśmiechem. – Nawet jeśli, Venette, to zapewne nie pierwszy i nie ostatni raz. Chodź. Musimy niezwłocznie udać się do Sal Wiedzy. – Daj mi chwilę – poprosiła z rezygnacją. – Muszę powiedzieć Orwinowi, że wychodzę. – W takim razie do zobaczenia w komnacie Rady – powiedział. – Tylko pamiętaj, że nie możesz poinformować o naszym odkryciu męża, Venette. Nikt nie może o tym wiedzieć. Przynajmniej dopóki nie będziemy pewni, z czym mamy do czynienia. A może nawet kiedy się dowiemy.
Po dziewięciu latach jej kochany Orwin przywykł już, że nie mogła dzielić się z nim tajemnicami Rady. Ale choć wiedziała, że Brice miał rację, że przerażające odkrycie Bellamie Ranowen nie mogło wyjść poza ich krąg, irytowało ją to ograniczenie. Miała paskudne przeczucie, że niedługo będzie rozpaczliwie potrzebowała podzielić się z kimś tym brzemieniem. – Barl. Barl. Barl z jękiem otworzyła oczy. – Morganie? – Jestem – powiedział, pochylając się z wyciągniętą ręką. – Dasz radę usiąść? Na twarzy miał krew. Skąd się wzięła? I dlaczego w uszach dzwoniło jej tak, jakby jej czaszka zamieniła się w dzwon? Wtedy sobie przypomniała. Z trudem łapiąc oddech, odtrąciła jego rękę i dźwignęła się na nogi. – Udało się? Poczułam… a przynajmniej wydawało mi się, że poczułam… – Język jej się plątał przy najprostszych słowach i miała słony posmak w ustach. – Udało się, Morganie? Śmiał się z rękami założonymi za plecy, a jego oczy wyglądały pięknie. – Oczywiście, że się udało! – Harmonia wytrzymała? – Oczywiście. Wątpiłaś we mnie? – Każdy dobry mag ma w sobie dozę zdrowego sceptycyzmu, magu. Dobrze pan o tym wie. Ponownie roześmiał się podekscytowany. – Dobrze wiem o tym, że będziesz musiała przeprosić! – Och. Spojrzała na zielonkawozłote pióro gawrona, które trzymał w palcach. Miało osobliwy połysk, podobnie jak zielonkawozłoty pancerz trindeckiego żuka. Oderwała oczy od pióra i omijając Morgana, popatrzyła na stół. Z żuka pozostała tylko mokra plama. Ciekawe. Myślałam… miałam nadzieję… że całkiem zniknie. A teraz… Morgan zrobił krok w bok i zasłonił jej widok.
– Nie patrz. Nie psuj tego. Barl… udało nam się. Wyciągnęła otwartą dłoń, a on położył na niej pióro. Jego niespodziewany ciężar przeszył ją dreszczem aż do kości. Było jeszcze ciepłe. Wciąż żyło mocą, która uformowała się i połączyła z nim, tworząc je na nowo. Coś, czego nikt jeszcze w Doranie nie widział. – Spróbuj je wygiąć – zaproponował Morgan. Spróbowała, ale pióro ani drgnęło. – A teraz spróbuj złamać. No dalej. Rzuć na podłogę i potraktuj najgorzej, jak potrafisz. – Morganie… – No dalej! – nalegał. – Spróbuj! Upuściła więc pióro i drgnęła, gdy z brzękiem upadło na drewnianą podłogę. Nadepnęła na nie mocno solidnym obcasem. – Au! Morgan znów się zaśmiał i podniósł je. – Widzisz? A nie mówiłem, że… – Panie Danfey! Panie Danfey! To był Rumm. Umazane krwią oblicze Morgana zastygło. Z bólem serca Barl wzięła od niego pióro. – Idź – powiedziała łagodnie. – Zrobię tu porządek. Ale umyj się. Lepiej, żebyś nie wystraszył jego lordowskiej mości. Gdy zatrzasnęły się za nim drzwi pracowni, położyła przekształcone pióro na krawędzi stołu. Nic nie mogła poradzić, że drgnęła na ciężki odgłos, którego zupełnie się nie spodziewała. A potem znów się wzdrygnęła, kiedy kątem oka dostrzegła rozmazane szczątki żuka. Mag Tranter wykorzystała króliki do prezentacji swojego zaklęcia. To przecież to samo. Poza tym Dorana jest najważniejsza. Szybko i sprawnie uprzątnęła bałagan, po czym przyzwała na poddasze zegar pogrzebowy. Był niemal gotowy. Musiała go tylko dopieścić. Powinna to zrobić właśnie teraz, na wszelki wypadek… Poza tym jeśli skupi się na zegarze, nie będzie miała czasu rozmyślać nad transmutacjami. I nad tym, jak to jest być pierwszym magiem, który poddał transmutacji żywe stworzenie.
I nad tym, jak moc zaklęcia ogarnęła ją niczym pożar, niczym słodycz, niczym żar ust Morgana. Nie, nie i jeszcze raz nie. O tym lepiej nie myśleć. – Panie radny? Morgan gwałtownie uniósł głowę, czując czyjś dotyk na ramieniu. – Ranmerze. Która jest godzina? – Kilka godzin po północy. – Ranmer pochylił się nisko przy krześle. – I muszę wyznać, że nie potrafię zrobić nic więcej. Nie był w stanie spojrzeć na łóżko. – W takim razie odejdź. Ranmer zawahał się i wyprostował. – Mam innych pacjentów, proszę pana. Oni… – Powiedziałem: „Odejdź”! I trzymaj język za zębami, Ranmerze. Bo jeśli się dowiem, że nie trzymałeś… nie będzie mi do śmiechu. Zielarz wziął płaszcz i skórzaną torbę, po czym opuścił cichą komnatę. W kominku nieprzyzwoicie wesoło trzaskał ogień, ale zapach drewna nie był w stanie zamaskować odoru nadciągającej śmierci. Ciepło płomieni nie docierało do Morgana, który zebrał wszystkie siły i spojrzał na wątłego ojca leżącego pod stertą koców. Życie ledwie się w nim tliło. Koniec przyszedł tak szybko. Ranmer twierdził, że zostało mu jeszcze kilka miesięcy. Wygląda na to, że ten głupiec mnie okłamał. Oznaki, że ojciec oddycha, były niemal niezauważalne. Ale wtedy starzec odwrócił głowę i mruknął coś pod nosem. Oczy Morgana zapłonęły. Wziął ojca za rękę i poczuł okropny chłód przeszywający palce. – Lordzie – wyszeptał. – Jestem tu. Pokryte ciemnymi żyłkami powieki starca otworzyły się z drżeniem. – Morganie. – Z jego gardła wydobywał się chrapliwy, powolny oddech. – Moja nowa córka. Gdzie jest? Spojrzenie Morgana powędrowało w górę, ku poddaszu. Ale po chwili się opamiętał. Miał na myśli Maris. – Jest w domu rodzinnym, panie. Przesyła wyrazy miłości.
Rzeczywiście tak było. Maris pisała do niego dwa razy w tygodniu – jak w zegarku. Przesyłała najlepsze życzenia dla lorda Danfeya, dodawała trochę czczych plotek i zawsze kończyła w ten sam sposób: „Liczę na to, że wkrótce się zobaczymy”. Morgan nie odpowiadał na wszystkie listy. A kiedy już odpisywał, robił to zdawkowo. „Jego lordowska mość powoli dochodzi do siebie. Serdecznie dziękuję za życzenia”. Nic więcej. Nie chciał jej zachęcać. Jak mógłby to robić? W jego sercu było miejsce wyłącznie dla Barl Lindin. – Morganie. Kiedy pochylił się bliżej, zebrało mu się na mdłości. Sączące się wrzody pokrywające twarz i głowę ojca wydzielały paskudny zapach ropy. Żadne specyfiki Ranmera nie działały na tę zgniliznę. – Powinna być tutaj – wycharczał ojciec, a w jego zamglonych oczach błysnął gniew. – Maris Garrick. Powinieneś z nią kopulować. Obiecałeś mi wnuka. – Nie denerwuj się, mój panie. Za jakiś czas będę miał syna. Będę… – Za późno. – Głos ojca załamał się. – Zawiodłeś mnie, Morganie. Jeżeli nie będziesz miał dziedzica, rezydencję dostanie kuzynostwo twojej matki. Jarraltowie przejmą wszystko. – Po jego policzkach pociekły łzy podbarwione krwią. – Taki upadek przez nieudolnego syna. Niesprawiedliwość tych słów była ostrzejsza niż jakikolwiek barbarzyński miecz czy włócznia. – Przykro mi, lordzie, że nie zdążyłem ożenić się tak szybko, jak sobie tego życzyłeś. Ale mam dobre wieści. Wreszcie udało mi się opracować zaklęcie, nad którym tyle się trudziłem. Spójrz. Wypuścił dłoń ojca i przyzwał doniczkę z paprocią z korytarza. Przyjrzał się niebieskawozielonym liściom, wyobraził sobie, że wyglądają inaczej, i nakazał im się zmienić. Ciepłe powietrze w komnacie zafalowało. Paproć zadrżała i rozmyła się. Bezgłośna eksplozja brutalnej mocy… i roślina w dłoni Morgana przybrała fioletowo-złote barwy. – Widzisz, lordzie? Wyniosłem transmutację do rangi sztuki! A dzięki temu nowemu zaklęciu ochronię Doranę przed… Ale ojciec nie słyszał. Drżał pod kocami, jego ciałem od stóp
do głów wstrząsały konwulsje. Wybałuszył oczy, z jego twarzy odpłynęły wszelkie kolory, a z zapadniętych ust wydobył się stłumiony jęk. Z nosa i ust wręcz trysnęła czarna krew. Kolejny spazm zgiął jego ciało wpół. A potem nastała już tylko cisza. Morgan utkwił w nim wzrok. – Lordzie? Lordzie? Ojcze! Paproć wysunęła mu się z palców. Ledwie poczuł, że miażdży ją kolanami, gdy zsunął się z krzesła. Nie zważając na krew, ropę i odór, przyciągnął ojca do siebie i tulił, jak jeszcze nigdy żadnego żywego człowieka. Czas mijał. Świat się rozmył. Gdy Morgan się otrząsnął, zdał sobie sprawę, że stoi w korytarzu przed pracownią. Choć drzwi były zapieczętowane, wyczuwał przez nie obecność Barl. Nieznaczny ruch. Pieczęć się rozpadła, drzwi otworzyły i zobaczył ją, swojego pospolitego maga, swój cud. Moja Barl. Jej oczy wypełniły się łzami. – Lord Danfey? Przecisnął się obok niej i chwiejnym krokiem wszedł do pracowni. Przestronne pomieszczenie pod dachem rezydencji rozświetlał magiczny ogień. Było tu jasno jak w dzień. A na stole… na stole… – To zegar pogrzebowy – powiedziała łagodnie Barl. – Nie znałam twojego ojca. Ale znam ciebie, Morganie. Dostrzegam go w tobie. Jej dzieło było zamarzniętą płynną eksplozją kryształów czarnych jak noc, przetykanych maleńkimi błyszczącymi kryształkami, które wyglądały jak gwiazdy. W pustej przestrzeni pośrodku zawiesiła mechanizm zegara z czystego, połyskującego złota. Wokół niego krążyła wspaniała konstelacja klejnotów: rubinów, szafirów i ambryksów. Powoli pokręcił głową. – Nie rozumiem. Jak… Kiedy ty… – Rumm pomógł mi zdobyć wszystko, czego potrzebowałam – powiedziała, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. – Pracowałam nad zegarem codziennie, gdy byłeś u ojca. Zapieczętowałam go w swojej komnacie, żebyś nie wiedział, co robię.
Musiał odchrząknąć. – Czyli wiedziałaś… Ani przez chwilę nie wierzyłaś… – Chciałam, Morganie. Ale nikt nie jest wieczny. A on był ciężko chory. Zegar był olśniewający. Jakimś cudem zdołała uchwycić w nim ducha ojca, jego surową i elegancką istotę. Jego błyskotliwość. Jakimś cudem przedstawiła go poprzez ten zegar. – Och, Morganie, nie – powiedziała, podtrzymując go, kiedy z jego oczu popłynęły łzy. – Cierpiał. Tak będzie lepiej. Nie zamierzał jej pocałować. Ale jego usta po prostu… odnalazły jej usta. Czuł, jak Barl wplata palce w jego włosy, rozsmakował się w jej słodyczy, gdy odwzajemniła pocałunek. Jego zmysły zawirowały. – Morganie – wyszeptała. – Morganie. Spletli się w uścisku, zatonął w niej i pozwolił, by pociągnęła go za sobą na podłogę. Pozwolił, by jej dłonie zawędrowały pod jego poplamioną tunikę. Nie próbował jej powstrzymywać, gdy wbiła paznokcie w jego skórę. Jej dotyk rozpalał go niczym dziki ogień. Odpowiedział żarem na żar i uśmiechnął się, gdy usłyszał jej urywany oddech. Ponownie posmakował jej ust, szyi… i przemknęło mu przez myśl, czy odważy się posmakować więcej. Zaplątała jego włosy na palcach i pociągnęła go niżej. Spojrzała na niego z uśmiechem, a jej oczy płonęły niczym magiczny ogień. – W porządku, Morganie. W porządku. Nie boję się. Maris Garrick też tak mówiła. Ale Barl to nie Maris. Nie była rozpustnicą, którą nasłała na niego Venette. Tym razem było inaczej. Tym razem nie był jej ofiarą. W ostatnim przebłysku przytomności przyzwał puchową kołdrę ze swojej komnaty. Ułożył ją pod nimi… a potem zabił żałobę miłością.
Rozdział XXV
Przepraszam państwa – powiedziała Bellamie Ranowen – ale nie miałam pojęcia, co to za zjawisko. Przynajmniej… – Pokręciła głową. – Może ujmę to inaczej. Aż nazbyt dobrze wiem, co to może… co to najprawdopodobniej jest. Nie wiem tylko, dlaczego tak się dzieje, a to znaczy, że nie wiem, jak to powstrzymać. Sallis prychnął. – Czy jest pani jakimś ekspertem? Najlepszym doradcą, na jakiego stać Radę? Nie czekając na reakcję Brice’a, Venette zastukała palcami w stół. – Lordzie, proszę nie odreagowywać strachu na magu Ranowen. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nic byśmy nie wiedzieli o tym problemie. – Obdarzyła młodszą kobietę przepraszającym spojrzeniem. – Proponuję jednak zastanowić się, co możemy z tym zrobić. Możliwe, że to tylko kwestia czasu, nim to… to… zawirowanie wyczują kolejne osoby. Sallis otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Brice uciszył go spojrzeniem. – Ostrzegam, lordzie Arkley. Nie jestem w nastroju. Sallis poszedł po rozum do głowy i zamilkł. Zawsze siedząca u jego boku Shari poklepała go pocieszająco po dłoni. – Magu Ranowen… Bellamie Ranowen tym razem wyglądała porządniej; była ubrana w stonowany niebieski strój i nie miała na głowie szala. Odwróciła się do Brice’a ostrożnie, z uwagą. – Tak, lordzie? – Ze względu na lorda Arkleya i lady Frieden, którzy nie wyczuli tego, co pani, ja i lady Martain, proszę wyjaśnić, z czym, pani zdaniem, mamy do czynienia. Choć było jeszcze wcześnie rano, młoda pospolita wykładowczyni Akademii nie wyglądała na przemęczoną. Może przywykła do pracy po nocach. Venette czuła przybierający na sile ból głowy, a jej ciało
domagało się snu. Zacisnęła zęby, żeby stłumić ziewnięcie, i zamrugała, by wyostrzyć wzrok. Brice, Sallis i Shari wyglądali na równie wyczerpanych, choć nie było to wielkie pocieszenie. Pomyśleć, że z przerażenia powinniśmy siedzieć jak na szpilkach. Tymczasem odczuwała przede wszystkim paraliżujące niedowierzanie. To wszystko było takie mało prawdopodobne, tak straszliwie nierealne. Na pewno się pomylili. Prawda? Przecież to niemożliwe, żeby po tylu stuleciach magicznego spokoju doszło do czegoś takiego. – Magu Ranowen? – ponaglił Brice, gdy milczenie kobiety zaczęło się przedłużać. Bellamie Ranowen, stojąca przed nimi równie swobodnie jak przed studentami w sali wykładowej, ocknęła się z zamyślenia. – Przepraszam, lordzie. Zastanawiałam się, jak najlepiej odpowiedzieć na to pytanie. – Sugeruje pani, że jesteśmy zbyt prości? – zapytała Shari z oburzeniem. – Może trzeba pani przypomnieć, magu Ranowen, kto w tej komnacie jest pospolitym magiem, a kto zasiada w Radzie! Cztery, a w zasadzie niemal pięć dni wcześniej Bellamie Ranowen wyglądała jak ktoś, kto postradał zmysły. Kiedy teraz Venette przyjrzała jej się uważnie, dostrzegła, że kobieta odzyskała równowagę i opanowanie. Ranowen śmiało spojrzała na urażoną Shari i niemal niezauważalnie pochyliła głowę. – Przepraszam, lady Frieden. Oczywiście niczego takiego nie sugeruję. Ale powiedziano mi, że pod żadnym pozorem nie powinnam zagłębiać się w tych wyjaśnieniach w skomplikowane teorie. Sami państwo rozumiecie, że nie tylko nauczam magii, ale i zgłębiam jej teorię. Dlatego chciałabym uniknąć nudnych wyjaśnień, skoro przy odrobinie wysiłku mogłabym wyrazić się jasno. – Jakież to rozważne – rzekł niewzruszony Sallis. – A teraz proszę spełnić polecenie lorda Varena. Kolejne uprzejme skinienie. – Oczywiście, lordzie. W takim razie wyrażę się w najprostszych słowach, prosząc zarazem o wybaczenie dziwacznego porównania: gdyby Dorana była gobelinem, można by powiedzieć, że niektóre z jego wątków się poluzowały.
Sallis i Shari wymienili spojrzenia. Kobieta zacisnęła usta. – Rzeczywiście dziwaczne porównanie. Ale nie czuję się mądrzejsza niż przed chwilą. – Wątek i osnowa magii przenikającej świat, którą dorańscy magowie są w stanie wyczuć i wykorzystywać tak, by każdy mógł z niej mieć pożytek, zostały uszkodzone – kontynuowała Bellamie Ranowen. – Nie jestem w stanie stwierdzić, w jaki sposób. Jeszcze nie. Mogę jednak powiedzieć, że dopóki nie odkryjemy przyczyn tego zaburzenia, nie możemy posługiwać się zaklęciami. W przeciwnym razie przyśpieszymy tylko proces strzępienia się tego gobelinu. Venette zamknęła oczy. Choć przez chwilę podejrzewała, że to, co wyczuła, mogłoby przynieść takie konsekwencje, zrobiło jej się słabo, gdy usłyszała, jak ktoś wypowiada te obawy na głos. Sallis wyglądał, jakby się zakrztusił. – Mielibyśmy przestać posługiwać się magią? Czyś ty oszalała, kobieto? – Czy oszalałam? – odpowiedziała Bellamie Ranowen. W jej głosie pobrzmiewał ostry ton, jakby chciała skarcić nieposłusznego studenta. – Nie, lordzie. Ale jestem przerażona. – I chciałaby pani, żebyśmy dotrzymali pani towarzystwa i także okazali się tchórzami! – Lordzie Arkley, takie obelgi niczemu nie służą – rzekł Brice. – Magu Ranowen, musi pani wiedzieć, że taka sugestia… – zmarszczył brwi – …jest bezprecedensowa. – To, co się dzieje, także jest bezprecedensowe – odparła Bellamie Ranowen. – I wolałabym zachować ostrożność niż ryzykować. – O nie, wolałaby pani narobić w Doranie zamieszania – powiedziała Shari. – By nie wspomnieć o zaszkodzeniu pozycji naszego kraju na arenie międzynarodowej. Z niezwykłą powagą i troską Brice splótł dłonie na stole i wstał. – Dziękujemy za rady, magu Ranowen. Teraz proszę zaczekać na zewnątrz, w przedsionku, Rada zaś rozważy pani słowa. – Nie ma tu czego rozważać – wojowniczo rzucił Sallis, gdy tylko za Bellamie Ranowen zamknęły się drzwi. – W najlepszym wypadku jest panikarą, a w najgorszym kompletną oszustką. Jakie ma dowody? Jakoś żadnych nie widziałem.
Brice, który zdążył już z powrotem usiąść, wbił w niego wzrok. – Zatem gdy człowiek o dobrym wzroku stwierdzi, że niebo jest niebieskie, a ślepiec powie: „Nie wierzę, nie masz dowodów”, staniesz po stronie ślepca? Dobrze cię zrozumiałem? – Nazywasz mnie ślepcem? – Rozgniewany Sallis niezgrabnie poderwał się na nogi. – Tylko dlatego, że nie jestem skory dać wiary jakimś dziwacznym zapewnieniom pospolitej, zarozumiałej młodej kobiety, która… – Niech sprawiedliwość ma mnie w opiece, Sallisie! – krzyknął Brice. – Tu nie chodzi o Nevina Jordane’a. Woskowina zatkała ci uszy? Zaledwie kilka godzin temu sam wyczułem tę skazę. Podobnie jak Venette i mag Ranowen. To realny problem, a nie urojenia spowodowane nadmiarem wina lub ziela. Naszym zaś najświętszym obowiązkiem jako najważniejszych magów w Doranie jest podjęcie wszelkich kroków, by zapobiec katastrofie! Venette patrzyła, jak Sallis usilnie stara się opanować gniew. – Brice ma słuszność – przemówiła łagodnym tonem. – Dobrze o tym wiesz, Sallisie. Ale, Brice… – Pokręciła głową. – Sallis też ma swoje racje. Możliwe, że udało nam się prawidłowo odczytać te ostrzegawcze znaki, ale nie możemy zakazać posługiwania się magią w całej Doranie. Nie na podstawie takiego marnego dowodu. Bo jest marny. – Nie możemy też wydać takiego edyktu bez szczegółowych wyjaśnień – dodała Shari. – A na pewno nie byłyby nam w smak. Chyba że chcecie doprowadzić do wybuchu paniki w całej Doranie. Brice rzucił jej poirytowane spojrzenie. – Nie bądź śmieszna. – Śmieszna jest propozycja maga Ranowen! – warknęła Shari. – I nie myśl, że ją poprę! – Ani ja, Brice – odezwała się Venette, której ani trochę nie poprawiło się samopoczucie. Czuła się jak zdrajczyni. – Jeszcze nie teraz. Dopóki sama się do tego nie przekonam, nie ma innego wyjścia. – A co panią przekona, lady Martain? To, że nasz dotychczasowy tryb życia legnie w gruzach? Cierpienie w głosie Brice’a wprawiło ją w zdumienie. Nawet Sallis był zaskoczony. Zapadł się w swym krześle, rzucił okiem na Shari,
a na jego twarzy malowała się poważna troska. – Bynajmniej nie wątpię w twój odbiór tego zjawiska, lordzie – powiedział, starannie dobierając słowa. – I zapewniam, że kiedy tylko będę miał możliwość, sam także będę chciał potwierdzić jego istnienie. Gdyby jednak problem był powszechny, wiedzielibyśmy o tym, bo inni magowie donieśliby nam o jego istnieniu. A tak się nie stało. Co daje mi odrobinę nadziei, że czymkolwiek okaże się ta anomalia, jest dopiero w powijakach i będzie można z łatwością ją zahamować. Shari kiwnęła głową. – Dobrze powiedziane. Zgadzam się. – A ty, Venette? – spytał Brice. – Też się z tym zgadzasz? – Chyba nie mam wyjścia – odparła po chwili. – Doprowadzilibyśmy do tragedii, gdybyśmy, chcąc uchronić się przed jedną katastrofą, przez pochopne działania wywołali inną. Polećmy Bellamie Ranowen, by dowiedziała się wszystkiego, co możliwe, na temat tego rozpadającego się dorańskiego gobelinu. Kiedy ona będzie nad tym pracowała, my możemy dyskretnie prowadzić własne poszukiwania we wszystkich dystryktach. Na różne, nierzucające się w oczy sposoby dowiedzmy się, czy inni magowie także wyczuli coś… dziwnego. Nie wątpię, że razem zdołamy rzucić więcej światła na tę zagadkę. – Dobrze – powiedział w końcu Brice. – Na chwilę obecną podejmiemy właśnie takie działania. Ale postawmy pewną sprawę jasno. Zachowujemy wszystko w ścisłej tajemnicy. Wiedzą o tym wyłącznie magowie obecni w tej komnacie oraz Bellamie Ranowen. Nikomu innemu nie powiemy ani słowa, nawet szeptem. Inaczej mówiąc, ani słowa Morganowi. Venette odpowiedziała chłodem na chłodne spojrzenie Brice’a. Złościła ją świadomość, że Sallis i Shari napawają się swoim sukcesem. – A co z Radą Powszechną? – zapytała. – Czy jej członków tak samo zlekceważymy? – Te hulajdusze? – Sallis prychnął. – Po co mielibyśmy ich w to mieszać? Połowa z nich nawet nie należy do elity. I tak orientują się wyłącznie w podatkach i pomniejszych występkach. Rada nie potrzebuje ich banalnych rad. – Lady Brislyn na pewno poczułaby się podbudowana twoimi
słowami! – Przestańcie oboje – przerwał im Brice ze znużeniem. – Może się okazać, że na pewnym etapie będziemy musieli powiadomić Radę Powszechną. Na razie jednak o niczym się nie dowie, podobnie jak reszta mieszkańców Dorany. Sallisie, poproś tu z powrotem maga Ranowen. Im wcześniej rozpoczniemy poszukiwania, tym szybciej będziemy mieli tę przykrą sprawę za sobą. Morgan otworzył oczy. Czuł ciepło bijące od skulonej obok niego na podłodze Barl… i przeniknął go chłód na wspomnienie pełnego cierpienia odejścia ojca. Przez okno poddasza wpadało blade światło słoneczne. Wątły blask. A zatem było jeszcze wcześnie. Prawdopodobnie od świtu nie minęła nawet godzina. Będzie musiał zejść na dół. Służba na pewno zaczęła już pracę. Trzeba wszystkich powiadomić. Było tyle do zrobienia. Ale on pragnął wyłącznie zostać z Barl. Oddychając spokojnie, pocałował ją w czoło. Wiedział, że gdyby jeszcze raz posmakował jej ust, nie opuściłby tego poddasza przez tydzień. Jej złote włosy były zmierzwione, a niewinne, fascynujące dłonie ułożyła pod policzkiem jak poduszkę. Pod oczami miała ledwie widoczne cienie. Usta, których nie śmiał pocałować, były posiniałe po nocnych uniesieniach. Podobnie zresztą jak jego usta. Choć to on był doświadczony, zasnęli jak równy z równym. Nagle zapragnął jej znowu tak bardzo, że niemal poczuł ból. Wstrzymał oddech i wymknął się spod kołdry. Barl cicho zamruczała na znak protestu, ale się nie obudziła. Jego ubrania nie nadawały się do włożenia, więc pozbierał je i zszedł do osobistych komnat. Zimna woda z dzbana ostudziła jego pasję i przegoniła resztki snu. Otrzeźwiał i spod ociężałych powiek spojrzał we własne odbicie w lustrze wiszącym nad misą. Umarł lord Danfey. Niech żyje lord Danfey. Ubrał się w czarny brokatowy jedwab i zszedł na pogrążone w ciszy trzecie piętro. Stanął przed drzwiami komnat ojca, położył dłoń na klamce i zaczekał, aż nabierze odwagi, żeby wejść. Ale odwaga nie nadeszła. Może gdyby była z nim Barl… Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się i stanął w nich ponury i blady
Rumm. – Proszę pana! Chciałem powiedzieć… – Rumm przełknął ślinę. – Lordzie. Lordzie. Morgan utkwił w nim wzrok. – Co robisz? Zamiast odpowiedzieć, Rumm usunął się na bok i przytrzymał przed nim drzwi. – Proszę, lordzie. Zatem nie miał wyboru. Musiał wejść. Nie do końca świadom obecności podążającego za nim Rumma przeszedł przez cichy, pusty salonik i wszedł do sypialni ojca. Kiedy drzwi otwarły się na naoliwionych zawiasach, zebrał się w sobie, by przygotować się na widok ojca i odór, który czuł w chwili, gdy zostawił go zakrwawionego i skurczonego, poniżonego przez śmierć. – Rumm? – Odwrócił się. – Co to ma znaczyć? Zarządca służby przeszedł obok niego i stanął u stóp starannie zasłanego łóżka, na którym leżało wykąpane, ubrane i spokojne ciało Greve’a Danfeya. W powietrzu znów unosił się słodki zapach świeżych kwiatów. – To ostatnia rzecz, jaką mogłem zrobić dla pańskiego ojca, lordzie. Cóż miał powiedzieć? Zabrakło mu słów. Nawet gdyby chciał coś powiedzieć, odebrało mu głos. W oczach Rumma malował się żal. – Tak bardzo mi przykro, lordzie. Morgan kiwnął głową. Przez chwilę w ciszy wpatrywał się w ojca, a smutek Rumma podziałał na niego jak dotyk przyjaznej dłoni. A potem podniósł wzrok. – Zamierzasz tu zostać, skoro jego lordowska mość nie żyje? – Słucham? – spytał zaskoczony Rumm. – Proszę o wybaczenie, lordzie. To znaczy tak. Oczywiście. Chyba że… – Nie. Jesteś nieoceniony. Ale resztę służby trzeba zwolnić. Nie na zawsze, choć jeśli chcą, mają prawo poszukać innego pracodawcy. Jeżeli nie, odeślij ich do domów. Zostaną wezwani, gdy nadejdzie odpowiednia pora. – Tak, lordzie – rzekł Rumm z niezwykłą ostrożnością.
– Nie będziesz się przepracowywać. Zostaliśmy tylko ja i mag Lindin. Przez większość czasu sami potrafimy się sobą zająć. – Mimo bólu i widoku martwego ojca Morgan się uśmiechnął. – Mam nadzieję, że wiesz, za który koniec trzyma się widły. Rumm otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Wyglądał, jakby miał krzyknąć z zaskoczenia. – Tak się składa, że wiem, lordzie. O ile wolno mi zapytać, czy mam się przygotować na przybycie panny Garrick? Maris. Nie było sensu ukrywać przed nim prawdy. – Moje zaloty wobec Maris Garrick dobiegły końca. Ulokowałem uczucia gdzieś indziej. – Lordzie. – Spojrzenie Rumma na moment powędrowało ku sufitowi. – Tak, lordzie. Morgan poczuł, że jego mięśnie się napinają. – Nie pochwalasz tego? – Nie do mnie należy wyrażanie aprobaty lub dezaprobaty w tej sprawie, lordzie – rzekł Rumm. – Skoro jednak poruszył pan ten temat, pozwolę sobie powiedzieć, że mag Lindin wyraźnie daje panu szczęście. Ten człowiek był niesamowity. – To prawda. Przekaż służbie, że nie wolno im rozmawiać na temat jego lordowskiej mości. Gdyby ktoś pytał, mają odpowiadać, że lord odpoczywa. Sami go dziś pochowamy podczas kameralnej ceremonii. – Tak, lordzie. – Wiem, że to niespotykane – powiedział, świadom niewypowiedzianej dezaprobaty Rumma. – Ale mam ku temu powody. I jeśli zamierzasz tu zostać, nie powinieneś ich kwestionować. Rozumiemy się? Rumm skinął głową. – Tak, lordzie. Morgan nie był w stanie dłużej patrzeć na martwego ojca, więc podszedł do okna i odsunął kotarę. – Muszę powiedzieć ci coś jeszcze. Mag Lindin i ja pracujemy nad magią, która ma zapewnić Doranie bezpieczeństwo. Część tych prac obejmuje działania, ściśle rzecz biorąc, zakazane. Możliwe, że
zauważysz lub usłyszysz rzeczy, które wydadzą ci się dziwne. Jeżeli nie jesteś w stanie… – Proszę nie mówić nic więcej, lordzie – powiedział Rumm. – Wiem, że oddałby pan życie za Doranę, i takie wyjaśnienie w zupełności mi wystarcza. Poczuł ukłucie napływających do oczu łez. Zamrugał, by je odpędzić. – Może się okazać, że od czasu do czasu będę musiał prosić cię o pomoc w zdobyciu substancji, które można określić jako… podejrzane. Czy… – Ależ lordzie. Tym razem w głosie Rumma zabrzmiała nuta urażenia. – Nigdy nie uznałbym tego za twój obowiązek! – powiedział Morgan i obejrzał się przez ramię. – Skoro już jesteśmy przy temacie zapasów, mag Lindin powiedziała mi, że pomogłeś jej przy stworzeniu zegara pogrzebowego dla mojego ojca. Rumm spuścił wzrok. – To nic takiego, lordzie. – O nie, Rumm. To bardzo wiele. I nie zapomnę ci tego. – Odwrócił się z powrotem do okna. – Teraz zaś chciałbym na chwilę zostać sam. Zajmij się służbą, a potem… zajmij się swoimi sprawami. – Tak, lordzie – rzekł Rumm. – Czy podać panu i magowi Lindin śniadanie? – Barl na pewno chętnie zje. A ja… Na samą myśl o jedzeniu do gardła podeszła mu żółć. – Tak, lordzie – szepnął Rumm z idealną dozą szacunku i wyszedł. Morgan jeszcze przez pewien czas w ciszy patrzył przez okno na las i odległe Elvado. Czuł się dziwnie ze świadomością, że za jego plecami leży ojciec… a słychać tylko jego własny oddech. On nie żyje. Nie żyje. I muszę się z tym pogodzić. Stał więc dalej, wpatrując się w tereny posiadłości, która teraz należała do niego, a blade światło dnia nabierało głębi i intensywności. W końcu się poruszył i odwrócił do łóżka, gdzie leżało milczące, sztywniejące brzemię. – Musiałbyś mnie zrozumieć, lordzie. Nie porzucam Maris Garrick, by zrobić ci na złość. Nie kocham jej. Nigdy nie kochałem. A miłość ma dla mnie znaczenie. Wiem, że twoim zdaniem
świadczy to o mojej słabości i głupocie. Że to skaza, którą odziedziczyłem po matce i którą usiłowałeś wykorzenić. Nie udało ci się, lordzie… i za to akurat jestem niezmiernie wdzięczny. Gdybym w tej chwili padł przy tobie trupem, umarłbym szczęśliwszy po jednej nocy spędzonej z Barl Lindin, niż ty byłeś przez całe życie. To powiedziawszy, wyszedł. Znalazł Barl w bibliotece. Miała na sobie swój ulubiony wypłowiały lniany strój i była pogrążona w lekturze Studium zaklęcia pióra Thimbole’a. Gdy usłyszała odgłos jego kroków, podniosła wzrok. Jej spojrzenie było chmurne i poważne. Serce Morgana zabiło mocniej pod wpływem wspomnień. – Żałujesz? – Nie – powiedziała. – A ty? – O nie. Powoli opuściła książkę na kolana. – A co z Maris? Zamknął drzwi biblioteki. – Jaką Maris? – Morganie… – Jej usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, aż prosząc się o pocałunek. – Mówisz poważnie? Nie odwzajemnił uśmiechu. To była zbyt ważna sprawa. – To mój ojciec wybrał Maris. Ja sam o sobie decyduję. Wybrałem ciebie, Barl. Wybrałem cię zeszłej nocy. Przesunęła palcem po krawędzi kartki. – A ja wybrałam ciebie, Morganie. Lecz dziś jest nowy dzień i nim wybiorę cię na dobre, chciałabym coś ustalić. Nie chcę więcej tajemnic. Żadnych półprawd. Żadnych odpowiedzi, które tak naprawdę nie są odpowiedziami. Przeprowadziliśmy transmutację żywego organizmu, Morganie. Wszystko się zmieniło. I jeśli chcesz, bym ruszyła za tobą tą drogą, powiesz mi, dlaczego to zrobiliśmy. Albo pójdziesz tą drogą sam. Krok za krokiem pokonał dzielącą ich odległość, a gdy znalazł się przy jej krześle, opadł na kolana. – Barl, ufasz mi? – Och, Morganie. – Przez jej twarz przebiegł grymas. – Nie
słyszałeś, co przed chwilą powiedziałam? Sięgnął ponad książką i wziął ją za ręce. – Właśnie ci odpowiadam. Ale najpierw ty odpowiedz mnie. – Tak. Ufam ci. Nie wiem, dlaczego wciąż o to pytasz. Jeśli do tej pory nie dałam ci na to dostatecznych dowodów, to… – Dałaś. – Przycisnął jej dłonie do swoich ust. – Problem w tym, że nie mogę podeprzeć tego wszystkiego solidnym dowodem. Mogę ci powiedzieć, dlaczego to robimy, ale to nie to samo. Polegam bowiem wyłącznie na odczuciu, w dodatku subiektywnym, że Dorana jest w niebezpieczeństwie. – W niebezpieczeństwie? – Zmarszczyła brwi. – Nie rozumiem. – Ja czasami też nie – przyznał. – Kiedy się nad tym zastanowić, moje obawy nie mają sensu. Jesteśmy magami i posiadamy dar, o którym inne narody mogą tylko marzyć. Cieszymy się szacunkiem, a nawet wzbudzamy strach we wszystkich krajach za naszymi granicami. Nasi sąsiedzi wojują ze sobą, a my żyjemy w pokoju. Ich władcy wstępują na trony i są z nich strącani w rodowych pożogach, a my funkcjonujemy w idealnie cywilizowany sposób. – Czyżby? – przerwała mu. – Sallisa Arkleya nie nazwałabym człowiekiem cywilizowanym. – Sallis Arkley to przewrotny stary drań, ale nie w tym rzecz. Mimo różnic pomiędzy nami, nasza kultura przetrwała. I kwitnie. – Jednak twierdzisz, że nie jesteśmy bezpieczni? Wypuścił jej ręce, przysiadł na piętach i przeciągnął dłońmi po twarzy. – Tak właśnie uważam. Wprawdzie jesteśmy magami, Barl, ale i tak może nas przebić włócznia albo przeciąć miecz. Nasze serce może przeszyć strzała. Naszą czaszkę może rozłupać kamień. – Mamy zaklęcia, które zniszczą takie oręże. – To prawda – przyznał. – Lecz jeśli staniemy naprzeciw setek takich broni? Albo tysięcy? Może się okazać, że nie nadążymy wypowiadać tych zaklęć. Nie zapominaj także, że w obliczu takiej agresji na pewno wybuchłaby panika. Otworzyła szeroko oczy z niedowierzania. – Myślisz, że Feen, Trindek, Vharne czy którykolwiek z naszych sąsiadów okazałby się na tyle nierozsądny, by nas zaatakować?
– Nie wiem – szepnął. – Kiedy mówisz o tym głośno, brzmi to absurdalnie. Dostrzegam to. Ale prawda jest taka, że Dorana jest bezbronna, Barl. Magia bitewna odeszła w zapomnienie już niemal cztery wieki temu. Co prawda te zaklęcia wciąż istnieją, ale zostały zapieczętowane gdzieś głęboko pod Salami Wiedzy, by już nigdy nie ujrzały światła dziennego. Założę się, że poza członkami Rady wszyscy magowie już o nich zapomnieli. Przy całej pomocy, jaką mogłyby stanowić, równie dobrze mogły zostać zniszczone. Barl spuściła nogi z krawędzi krzesła i postawiła je na podłodze. – Ale na co miałyby nam się przydać? Nie toczymy wojny, Morganie, a wszelkie spory między Feenem a Manemli, Trindekiem a Iringą albo Iringą a Vharne nie mają z nami nic wspólnego. Nigdy nie miały. I nie będą mieć. To jest Dorana. Nie potrzeba nam magii bitewnej. Żaden kraj nie ważyłby się podnieść na nas ręki. Pokręcił głową. – Mówisz jak Sallis i Shari. – Ty za to jak szaleniec! – Nie oszalałem – powiedział i wstał. – Jesteśmy w niebezpieczeństwie, Barl. Nawet bez dowodów jestem tego pewien tak samo jak tego, że cię kocham. Tak samo jak wiedziałem, że jesteś tą jedyną, kiedy tylko ujrzałem cię w przedsionku u Hahrena. – Och, Morganie. – Odwróciła się, a potem niemal od razu popatrzyła na niego z powrotem. – Chwileczkę. Widziałeś mnie tam? – Tak. A potem, podczas kolacji z Maris, wciąż miałem przed oczami twoją twarz. Zaskoczył ją. – Nie wiedziałam – wyszeptała. – Byłam wtedy taka niespokojna i rozgniewana. – To dobrze – powiedział. – W przeciwnym razie nie rzuciłabyś się na Hahrena… i być może nigdy byśmy się nie spotkali. Utkwiła w nim wzrok, a jej palce powędrowały ku ustom Morgana. – Jesteś pewien, że poza przeczuciem nie masz dowodów na to zagrożenie? – Żadnych – odparł wprost. – Właśnie dlatego to kwestia zaufania.
– Naprawdę ci ufam – zapewniła. – Nie powinieneś mieć co do tego wątpliwości. Ale Dorana w niebezpieczeństwie? Atak? To brzmi tak mało prawdopodobnie… – Westchnęła, odwróciła się do najbliższego regału i wpatrzyła w tytuły stojących tam książek. – Załóżmy jednak, że się nie mylisz. Co mają z tym wspólnego nasze transmutacje? W ten sposób dotarli do sedna. – Skoro nie jesteśmy w stanie się bronić, potrzebny nam ktoś… lub coś… co nam to umożliwi. Coś, czego nie pokonają miecze, proce ani strzały. Co będzie walczyło za nas, odda za nas życie i nie pozwoli zginąć żadnemu dorańskiemu magowi. – Chcesz stworzyć wojowników? – Tak. Znów popatrzyła na niego z wahaniem. – Z czego? Z trindeckich żuków pancernych? – Po części – przyznał i podszedł do niej o krok. – Ale trindecki żuk to dopiero początek. Kiedy doprowadzimy naszą transmutację do perfekcji, będziemy musieli sięgnąć jeszcze dalej. Spojrzała na niego zamglonym wzrokiem. – To znaczy wykorzystać kolejne stworzenia? – Wiem – powiedział. – Dla mnie to także przykra myśl. Ale o ile bardziej będzie nam przykro, jeżeli nie zrobimy nic i dorańscy magowie zostaną wymordowani we własnych łóżkach? Wybaczyłabyś sobie, Barl, gdyby choć jeden mag zginął, a ty wiedziałabyś, że mogłaś go ocalić? Ja bym sobie nie wybaczył, dlatego muszę to zrobić. Ale sam nie dam rady. Barl odwróciła wzrok i oparła się ciężko o regał. Morgan przyglądał się jej z mocno bijącym sercem, z przerażeniem myśląc, że mogłaby mu odmówić i na zawsze zniknąć z jego życia. Co zrobię, jeśli mnie zostawi? Jak miałbym bez niej żyć? – Barl… Uniosła dłoń, by go uciszyć. Zamilkł więc i czekał, czując, jak pot ścieka mu po plecach. W końcu wyprostowała się i podeszła do niego. Położyła rozpostartą dłoń na jego łomoczącym sercu. Uniosła głowę i popatrzyła na niego tak przeszywająco, jakby chciała przejrzeć na wylot jego duszę.
– Przysięgnij mi na pamięć ojca, Morganie, że wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Że Doranie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Że nie ma innego sposobu, by ją ocalić. Jeśli zaś dojdziemy do wniosku, że popełniliśmy błąd, zaprzestaniemy tych niebezpiecznych prac… i zniszczymy wszelkie ślady naszych dokonań. Przykrył ręką jej dłoń. Pochylił się do jej ust i pocałował ją. Ulga, radość i ekscytacja rozpaliły jego krew. – Najdroższa… ukochana… uroczyście ci to przysięgam. „Obiecaj mi, Barl. Obiecaj mi, że nie umrzesz”. Kiedy leżała u boku niespokojnie śpiącego Morgana, w pamięci Barl rozbrzmiało wspomnienie jego udręczonego błagania. Westchnęła. Był taki potężny, a tak bardzo się bał. Nigdy by się tego po nim nie spodziewała. Nowy lord Danfey był pełen sprzeczności. W pracy był niczym niezdobyta forteca, ale w jej ramionach pozostawał bezbronny jak dziecko. Nie tylko dlatego że cierpiał po śmierci ojca. Jego blizny sięgały głębiej. Od tamtej nocy, gdy odszedł lord Danfey, Morgan całkowicie się przed nią odsłonił. Płakała razem z nim, gdy wspominał matkę. Tuliła go, kiedy podzielił się z nią wspomnieniami o Luzenie, po raz kolejny przeżywając jej przedwczesną śmierć. Obserwowała, jak bliski łez krążył po komnacie i przystawał co jakiś czas, dręczony przez Greve’a Danfeya – tego władczego, despotycznego, wymagającego starca. Od złożenia ciała jego lordowskiej mości w krypcie minęły cztery dni. Świadkami kameralnej ceremonii byli tylko Morgan, Barl i Rumm. Pomogła Morganowi przy zaklęciach konserwujących i w stworzeniu podobizny na nagrobku, podzieliła się z nim mocą, gdy jego własna ugięła się pod naporem obezwładniającego smutku. Na początku bała się, że na wspomnienie tego, co sama straciła, nie będzie w stanie mu pomóc. Lecz właśnie to dodało jej sił… a on wsparł się na tej sile, jak gdyby bez tej mocy miał zginąć. „Obiecaj mi, Barl. Obiecaj mi, że nie umrzesz”. Oczywiście obiecała. Co innego miała zrobić? „Żadne z nas nie umrze, Morganie. Ty i ja będziemy żyli wiecznie”.
Choć to przecież nie mogła być prawda. Mieli tego pełną świadomość. Ale przez chwilę musieli udawać, że tak będzie, bo inaczej kompletnie by się załamali. Nie wiedziała, że tak wygląda miłość. Że tak ją pochłonie. I tak wyzwoli. Pierwszy raz w życiu naprawdę była sobą. Dopiero teraz, z Morganem u boku, zrozumiała, jak bardzo była zniewolona. Remmie, jej najdroższy Remmie, wykorzystywał swoją miłość niczym powróz, na którym wciąż trzymał ją blisko ziemi. Remmie żył w strachu. Ale Morgan… Morgan… Morgan podarował mi skrzydła i kazał wzlecieć. Pomyśleć, że przeklęła mistrza Arndela, a przecież bez jego złośliwej i krótkowzrocznej ingerencji ona i Morgan mogliby nigdy nie odkryć, jak idealnie się uzupełniają. Gdyby nie Arndel – i gdyby nie Hahren – nigdy byśmy się nie spotkali. Postanowiła, że kiedy tylko będą mogli bezpiecznie ujawnić swój związek, wróci do warsztatu Arndela i osobiście mu podziękuje, a potem będzie się śmiała, gdy mistrz zakrztusi się własną żółcią. Morgan i ja damy sobie radę z każdym zaklęciem. Razem ocalimy Doranę. Pewnie właśnie po to się urodziliśmy. Kiedy sobie to uświadomiła, łatwiej było pogodzić się z tym, co musieli zrobić. Czasami, pochłonięta mocą zaklęcia transmutacyjnego – jak za pierwszym razem, gdy połączyli żuka z piórem, a potem przeszli do kolejnego, nawet bardziej wymagającego etapu ich drogi – była nawet w stanie zapomnieć, że pragnąc ocalić Doranę, za pomocą magii odbierała życie. Podobało jej się takie zapomnienie, zwłaszcza gdy pogodziła się z tym, że Morgan ma rację. Drobne istoty oddawały życie, by większe mogły je zachować. Nie było się czego wstydzić. Takie było prawo natury. Głupotą było choćby na moment o tym zapomnieć. – Barl… Uniosła powieki i zobaczyła, że przygląda jej się swoimi niebieskimi oczami. Koniuszkami palców powiodła po jego uśmiechniętych ustach. Sama także się uśmiechnęła, gdy ucałował jej opuszki. – Dzień dobry, najdroższy. Ja się wyspałam, a ty? Uniósł się na łokciu, odgarnął jej włosy z twarzy i powiódł dłonią
niżej, zsuwając z niej kołdrę. Twierdził, że nigdy nie ma dość widoku jej nagiego ciała. Jego pożądanie było śmiałe. Ożywcze. Bezwstydne. Rozbudzało w niej zuchwałość i sprawiało, że upajała się jego wzrokiem. – Porządnie się wyspałem – powiedział, wędrując palcami od jej pępka ku piersiom, a potem między nimi ku szyi. – Ale już się obudziłem. Wpadający przez okno blask nowego dnia ozłocił jego twarz i mięśnie ramion oraz pierś. Uniosła głowę, by spróbować jego smaku. Wyczuła, że zadrżał. Wyczuła jego moc. – Widzę – mruknęła. – Ja też. Ich miłość była jeszcze innym rodzajem magii. Jedna przyjemność przeplatała się z drugą wręcz do bólu. Przyjmowała z radością wszystko, co robił. Dawała wszystko, o co poprosił. Gdy zaś sama prosiła, on także bez wahania wszystko jej ofiarowywał. Poddawali się sobie nawzajem. Nawzajem się zdobywali. I oboje zwyciężali. Jej okrzyk rozkoszy zmieszał się z jego drżącym westchnieniem. Przylgnęli do siebie w skotłowanej pościeli, spoceni i nasyceni. Dobrze, że zabezpieczyli komnatę, by nie wydobywały się z niej żadne odgłosy. W przeciwnym razie Rumm pewnie wyważyłby drzwi, sądząc, że ktoś ich morduje. Morgan delikatnie ją pocałował, a potem oparł głowę na jej piersiach. Czuła jego serce łomoczące w rytm jej pulsu. – Barl… najdroższa… – Jego westchnienie owiało jej wilgotną skórę. – Nie miałem pojęcia, jak bardzo jestem wygłodniały, dopóki nie stałaś się moją ucztą. Przebiegła palcami w dół jego kręgosłupa, z przyjemnością wyczuwając napiętą skórę i mięśnie. Wciągnęła w płuca jego zapach i z wolna ogarnęła ją nowa fala podniecenia. – Ja byłam zaledwie papierową kobietą, a ty mnie podpaliłeś. Pokręcił głową, spoglądając na nią pytająco. – To nie ma sensu. – Ależ ma – odparła ze śmiechem. – W twoich płomieniach zostałam wykuta na nowo, Morganie. Stara Barl Lindin poszła z dymem, a jej miejsce zajęłam ja. Stworzona ze złota i żelaza. Wszystko we mnie pięknieje w pożodze.
Obsypał pocałunkami jej powieki, policzki i usta. A potem piersi i brzuch. – Święte słowa. Dziękuję ci za zegar dla ojca, Barl. Wspomniał o tym pierwszy raz od tamtej nocy. – Bałam się, że kiedy przemyślisz to, co zrobiłam, będziesz na mnie zły. Że uznasz to za zuchwałość i ukarzesz Rumma za przekroczenie granicy. – Nie. O nie. – Morgan rozciągnął się przy niej i splótł swoje palce z jej. – Jak mogłaś pomyśleć, że zrobiłbym coś takiego? – Jak mogłam nie pomyśleć? Nie znałam cię jeszcze. Obrócił głowę na poduszce i spojrzał jej w oczy. – Teraz mnie znasz? – Tak – wyszeptała. – Jak samą siebie. Uniósł ich połączone dłonie. Ucałował po kolei każdą jej kostkę. – Ja nie znałem samego siebie, dopóki nie spotkałem ciebie. Tamten mężczyzna z moją twarzą to obcy człowiek. To proste wyznanie doprowadziło ją do łez. Przyciągnął ją do siebie, a ona wtuliła się w niego, zupełnie rozbrojona własnym szczęściem. Potem kochał się z nią raz jeszcze, powoli, jak kapłan czczący boginię. Zachowała się samolubnie i pozwoliła mu na to, przyjęła każdą pieszczotę niczym daninę, każdą falę rozkoszy, jakby jej się należała. W końcu, gdy miała wrażenie, że umrze od spazmów, które z niej wydobył, on także zadrżał, osiągając rozkosz. Ujęła jego twarz w dłonie i z pokorą wyznała: – Kocham cię, Morganie Danfey. Jesteś panem mojego serca. Patrzył na nią w milczeniu, a do oczu napłynęły mu łzy. Potem się uśmiechnął. – A ty jesteś moją panią… aż po kres czasów. Przez chwilę, przez jedną straszliwą chwilę, strach zaparł jej dech w piersi. „Nie umieraj”, błagał ją tej nocy, gdy złożyli jego ojca w krypcie, a ona obiecała, że nie umrze, choć wiedziała, że to kłamstwo. Chyba że… chyba że… istnieje jakiś sposób na pokonanie śmierci? Nie wiedziała. Jeśli jednak istniał, dołoży wszelkich starań, by go poznać. Albo stworzyć. Gdyby przydarzyło mu się kiedyś coś złego? Cóż. Życie bez Morgana już nie byłoby życiem.
Rozdział XXVI
Godzinę
później Morgan, marszcząc brwi, przyglądał się topniejącym zapasom katalizatorów. – Chyba niedługo musimy wyprawić Rumma z grubą kiesą i długą listą sprawunków. – Bardzo niedługo? – zapytała Barl, która robiła właśnie notatki przy stole na poddaszu. – I na jak długo? Zanim nas opuści, musi jeszcze zdążyć upiec ciasto, i musi wrócić przed upływem nocy, bo sami albo spalimy rezydencję, próbując coś ugotować… albo umrzemy z głodu. Jej słowa mogłyby być zabawne, gdyby nie były prawdziwe. Może jednak nieco pochopnie odprawił całą służbę. Oczywiście potrzebował przede wszystkim samotności i prywatności, by móc bez przeszkód kontynuować pracę z Barl, ale regularne, jadalne posiłki także były istotne. Mógłby rozważyć sprowadzenie z powrotem kucharza. Barl odłożyła pióro, stanęła u jego boku i także wpatrzyła się w dziesiątki pustych lub prawie pustych słojów i butelek na regałach w pracowni. – Jak trudno będzie uzupełnić to, co zużyliśmy? Ponownie zmarszczył brwi. – Dość trudno. Choć większość tych katalizatorów nie jest zakazana, skończyło się ich aż tyle, że jeśli nie zdobędziemy ich okrężną drogą, ktoś może zacząć zadawać niewygodne pytania. Ja zaś nie mam zamiaru wzbudzać ciekawości Sallisa Arkleya. Nie, kiedy Rada chyba zapomniała o naszym istnieniu. – W takim razie niech Rumm zrobi zakupy u różnych dostawców – powiedziała. – Jak pracowita pszczółka, która przysiada na różnych kwiatach, żeby zdobyć nektar. W ten sposób nikt nie zwróci na niego uwagi ani nie zwróci uwagi jemu. To był tylko jeden z powodów, dla których ją kochał. Jej umysł był błyskotliwy, zawsze dostrojony do jego własnego.
– Morganie. – Koniuszkami palców dotknęła jego karku. Wzdrygnął się. – Skoro już poruszyłeś temat Rady… od śmierci twojego ojca minął tydzień. Ranmer jak do tej pory trzyma język za zębami, ale nie możemy być pewni, że co nieco mu się nie wymsknie. Jeśli lord Varen zapyta go o stan twojego ojca, odpowie bez chwili wahania. Gdyby do tego doszło, Varen i pozostali od razu stanęliby w progu rezydencji, zalewając Morgana fałszywym współczuciem i prawdopodobnie żądając, by wrócił do Sal Wiedzy. Dziwił się, że nie musiał jeszcze odpierać ataków Venette. A tak się zarzekała, że żywi wobec niego uczucia i przejmuje się jego losem. Barl wzięła go pod ramię. – Co zamierzasz zrobić? Odpowiesz na wezwanie, jeżeli Rada upomni się o twoje obowiązki? – Nie będę miał wyboru – odparł z żalem. – Ale nie zadręczaj się tym, najdroższa. Nie przerwiemy pracy. Nawet Brice’owi Varenowi nie wolno się w nią wtrącać. Skinęła głową. – Zgoda. A teraz chodź tu i zobacz, co zrobiłam z kolejną wariacją. Obawiam się, że transmutacja i tak będzie śmiertelna, ale być może trafiłam na promyk nadziei. Przez kilka kolejnych godzin pracowali wspólnie, sylaba po sylabie dekonstruując przekształcone zaklęcie Hartigana, szukając wymykającej im się kombinacji sprzężonej harmonii, pozwalającej stworzyć zaklęcie transmutacyjne, które nie zabiłoby obiektu. Jak do tej pory im się nie udało. I dopóki tak będzie, marzenie o niezwyciężonym obrońcy Dorany pozostanie wyłącznie marzeniem. Nieustannie prześladował ich lęk przed porażką. Gdyby nie Barl, być może Morgan już straciłby nadzieję. Ale z nią u boku wierzył, że nie ma rzeczy niemożliwych. Zdobędzie i słońce, i księżyc, i gwiazdy. Gdy poranek stopniowo ustępował miejsca południu, Morgan coraz częściej łapał się na tym, że zamiast pracować, po prostu patrzy jak urzeczony na ukochaną kobietę pogrążoną w rozmyślaniach. Ostatnie słowa ojca wciąż bolały jak niezaleczona rana. Gdyby
Greve Danfey żył, uznałby, że uwielbienie syna wobec Barl Lindin było dziecinnym buntem. Właśnie tak powiedziałby człowiek, który nigdy nie kochał swojej żony. Nie miał pojęcia, czym jest miłość. Mnie chyba też nie kochał, skoro chciał dla mnie związku bez miłości. Barl przygryzła język i zapisała kolejną błyskotliwą myśl, a potem, jak zawsze, wyczuła jego spojrzenie i podniosła wzrok. – O co chodzi? Zamiast odpowiedzieć, pocałował ją. Pocałunek rozbudził jego namiętność, która czaiła się tuż pod skórą i była ostatnio taka nienasycona. Nie potrzebowali słów, nie musieli prosić o pozwolenie. Jeśli jej pragnął, ona pragnęła jego nie mniej żarliwie. Atrament, pióro i zapisane zaklęcia wylądowały na podłodze. Słój z rathilem poleciał za nimi i wszędzie rozsypało się potłuczone szkło i kosztowne suszone liście. Przyjemność sprawiała ból, ból sprawiał przyjemność, a gdy spojrzał dziewczynie w oczy, dostrzegł w nich wyłącznie przyszłość. Po wszystkim, kiedy byli już nasyceni i zdyszani, odgarnęła potargane włosy i się roześmiała. – Niech cię szlag, Morganie. Teraz nie pamiętam, jaką tonację miałam zastosować przy tej harmonii. – Przypomnisz sobie – powiedział, zsuwając się ze stołu. Doprowadził ubranie do porządku i się uśmiechnął. – Zastanów się, a ja przyniosę coś do jedzenia. Aha… w międzyczasie mogłabyś też posprzątać pracownię. – Kiedy cofał się do drzwi, pod jego stopami zachrzęściło szkło. – Ech, ci pospolici magowie. Wstyd. Żadnego poczucia przyzwoitości, żadnego pojęcia o porządku. Odpowiedział śmiechem na jej okrzyk oburzenia i zamknął za sobą drzwi. Jego rozbawienie nie trwało długo. Rumm zatrzymał go na trzecim piętrze. Miał zaciśnięte szczęki, a w jego oczach malował się niepokój. – Przepraszam, lordzie. Starałem się, jak mogłem, ale… uparła się. Morgan poczuł, że dobry nastrój go opuszcza. – Nie mów, sam zgadnę. Lady Martain? Pewnie chce tylko… – Nie, lordzie. Maris Garrick. Wzdrygnął się z odrazą.
– Maris? Wyprostowany jak struna Rumm, człowiek o nienagannych manierach, splótł spracowane ręce za plecami. – Przypominam, lordzie, że dwa dni temu wspominałem o kilku listach, których pan jeszcze nie otworzył. Listy od Maris. Zupełnie nie miał ochoty ich czytać. Przypomniał sobie właśnie, że oddał je Rummowi i szorstko nakazał, by nie pokazywał mu żadnych niepożądanych pism. Westchnął. Teraz musiał wyłożyć karty na stół. Był w stanie znienawidzić Maris za zrujnowanie jego spokoju. – No dobrze, Rumm. Po raz kolejny miałeś rację. – Przepraszam, lordzie. Mijając służącego, Morgan poklepał go po opuszczonym ramieniu. – Nie przepraszaj. Sam to na siebie sprowadziłem. Może dlatego że przybycie Maris wytrąciło Rumma z równowagi, a może dlatego że dobrze wiedział, iż nie zostanie serdecznie przywitana, poprosił, by zaczekała w holu. Gdy usłyszała kroki na schodach, podniosła wzrok, a na jej twarzy nadzieja starła się z rozdrażnieniem. Była ubrana skromnie, co zaprzeczało jej lubieżnemu usposobieniu. Kremowa jedwabna tunika była zapięta po szyję, a spódnica niemal zamiatała podłogę. – Morganie! – wykrzyknęła radośnie na jego widok. W jej oczach malowała się ostrożność, a palce miała zaciśnięte. – Jednak nie jesteś chory. Tak dawno się do mnie nie odzywałeś. Już myślałam, że zapadłeś na zimnicę. Zatrzymał się na czwartym stopniu od dołu i splótł przed sobą dłonie. Tunikę miał rozpiętą, a jego skóra wciąż była rozgrzana i wilgotna od potu, będącego wspomnieniem palców i ust Barl. – Nie, Maris. Jak widzisz, wszystko ze mną w porządku. Przez jej twarz przebiegł grymas zakłopotania. – Rzeczywiście. A co z ojcem? Jak się ma? – Niestety mój ojciec nie żyje. Otworzyła usta. – Nie żyje? Ale… – Zmarszczyła brwi, jeszcze bardziej zbita z tropu. – Nikt o tym nie powiadomił. – To prawda.
– Nie żyje – powtórzyła. – Zatem… Choć przyglądanie się rozmyślającej Barl sprawiało mu przyjemność, na widok rozmyślającej Maris przewracało mu się w żołądku. – Tak. Teraz to ja jestem lordem Danfeyem. Zrobiła krok w jego stronę niemal z zapałem, a potem przystanęła. – Przykro mi, Morganie. Dlaczego po mnie nie posłałeś? Nie powinieneś sam przeżywać żałoby. Nie powinieneś… – Nie mam ochoty rozmawiać na temat mojej żałoby, Maris – powiedział. – To osobista sprawa. – Osobista? – Utkwiła w nim wzrok, dysząc ciężko, a na jej mleczną skórę wystąpił rumieniec. – Morganie, co się dzieje? Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? Kopulował z tą dziewczyną w jakimś schowku. Zawstydził się na to tandetne wspomnienie. Jakby zdradził kobietę, którą kochał. Kiedy teraz patrzył na Maris, sam się sobie dziwił. Naprawdę sądziłem, że mógłbym ją poślubić? Naprawdę mi się wydawało, że potrafiłbym prosić Barl, by była tą drugą? Chyba zwariowałem. Tak. Byłem niespełna rozumu. Patrzył, jak policzki Maris bledną, i wezbrało w nim współczucie. Była zimna i wyrachowana, to fakt… ale prawdę mówiąc, sam także zamierzał ją wykorzystać. Chwała sprawiedliwości, że w porę poszedł po rozum do głowy. Maris zrobiła kolejny krok w jego stronę. – Morganie, proszę. Przerażasz mnie. Stało się coś jeszcze, prawda? Powiedz. Cokolwiek by to było, razem wszystko przetrwamy. Obdarzył ją wątłym skruszonym uśmiechem. – Nie powinnaś tu przychodzić, Maris. Bez zaproszenia. To było nierozsądne… i niegrzeczne. Z jej ust wyrwał się śmiech zdumienia. – Niegrzeczne? Morganie, czy smutek pomieszał ci zmysły? Jesteśmy zaręczeni. Jak możesz prawić mi morały na temat dobrego wychowania? Jeśli już jesteśmy przy tym temacie, to może porozmawiajmy o twoim rozchełstanym stroju? Stoisz przede mną niekompletnie ubrany, z rozpuszczonymi i nieuczesanymi
włosami? To ci nie przystoi! – Nie przystoi? – odezwał się rozbawiony głos zza jego pleców. – Doprawdy nie sądzę. Według mnie wygląda niezwykle przystojnie. Barl. Maris zrobiła się trupioblada, a Morgan wyciągnął rękę. Uśmiechnął się, gdy poczuł, jak palce ukochanej ześlizgują się po jego palcach, przeplatają i zaciskają, tworząc jedność. Maris nie wierzyła własnym oczom. – Morganie, kim jest ta… ta… – Osoba? – podpowiedziała Barl. – Zdzira – warknęła Maris. – Nie, Morganie – stanowczo rzekła Barl, gdy poczuła, jak się spiął. – Nic nie szkodzi. Nie zostawiliśmy jej nic prócz gniewu. – Wyswobodziła dłoń i zeszła po schodach do holu. Tunikę miała zapiętą, ale nie każdy guzik był na swoim miejscu. – Przykro mi, magu Garrick. Ale tak naprawdę on nigdy nie należał do ciebie. W przymkniętych oczach Maris błysnęły łzy. – Lord Danfey i ja jesteśmy zaręczeni. – Nie – odparła Barl. – Byliście. Ale jego lordowska mość zmienił zdanie. Maris niemal krzyknęła. – Morganie?! Nie odezwał się. Wolał, by Barl i jego milczenie przemawiały za niego. – Pomyśl – ciągnęła Barl. – Gdyby cię kochał, to czy ja lub ktokolwiek inny mógłby stanąć między wami? Lśniące łzy niczym gniewny deszcz popłynęły po policzkach Maris. – Kim ty w ogóle jesteś? – Moje imię nic ci nie powie, magu Garrick. Maris cofnęła się o krok. – Jesteś pospolitym magiem? – Pospolitym czy nie, co za różnica? – Co za różnica? – Maris pokręciła głową z niedowierzaniem. Spojrzała za plecy Barl. – Morganie… Tym razem już ze zniecierpliwieniem Morgan zszedł z ostatnich stopni i stanął u boku Barl.
– Jeżeli czujesz się dotknięta tym odkryciem, Maris, możesz winić tylko siebie. Zamierzałem wycofać zobowiązanie, które złożyłem twemu ojcu, w taki sposób, by cię ochronić. Sama postanowiłaś mi się narzucać. Przygryzła wargę i patrzyła to na niego, to na nią. – Chyba… chyba… – Wypuściła powietrze jak sycząca żmija. – Strata ojca najwyraźniej pomieszała ci w głowie, Morganie. To nic niespotykanego, że w chwilach cierpienia mężczyzna szuka pocieszenia w ramionach zwyczajnych kobiet. Nie chcę cię osądzać. O nie. Wybaczę ci. Zwłaszcza że przecież nikt nie musi się dowiedzieć o tej… pomyłce. Każ się spakować tej dziwce i nigdy więcej nie wrócimy do tego tematu. – Jeżeli miałbym kazać spakować się jakiejś dziwce, to byłabyś nią ty, Maris – uciął zniecierpliwiony. – Sądzisz, że zerżnąłem cię z jakiegoś innego powodu niż synowski obowiązek? Myślisz, że nie wiem, kto cię przysłał do tego schowka? To był interes, magu Garrick, a tak się składa, że postanowiłem robić interesy gdzieś indziej. – Pstryknął palcami, szeroko otwierając drzwi w holu. – Wprosiłaś się, więc znasz drogę do wyjścia. Stała przed nim jak królowa śniegu: niewzruszona i zimna jak lód. A potem, bez słowa, wyszła. – To nie było miłe, Morganie – stwierdziła Barl, kładąc mu dłoń na plecach. Ten stanowczy i gorący dotyk roztopił jego lodowaty gniew. – Nie możesz jej obwiniać za to, że czuje się zraniona. Machnięciem dłoni zamknął drzwi. – Ona nie jest zraniona, Barl. Jest obrażona. Maris Garrick nigdy mnie nie kochała. – Ale ja cię kocham – wyszeptała Barl. Powiodła dłonią po jego ciele, przenosząc ją gładko ku jego twarzy. – I zawsze będę. Więc koniec z dąsami, lordzie Danfey. – Drugą dłoń wsunęła pod jego tunikę, przyprawiając go o dreszcz. – Zjedzmy coś, a potem wracajmy do pracy. Mamy do dokończenia zaklęcia i listę sprawunków. Pozwolił, by pociągnęła go ku schodom prowadzącym do kuchni, bo ostatnio właśnie tam jadali, by oszczędzić Rummowi sprzątania. Pocieszenie, jakie dawała mu jej miłość, było niczym balsam na jego zmrożoną duszę. Za sprawą Maris Garrick ich sielanka z dala
od całego świata miała wkrótce dobiec końca. Jeśli nie miałby za co znienawidzić tej suki, znienawidziłby ją właśnie za to. Nie obchodzi mnie, komu o tym powie ani jak mocno zacznie tupać. W Doranie nie ma żadnych praw nakazujących magom zawierać małżeństwa. Zaręczyny to po prostu obietnica… a ludzie codziennie łamią obietnice. Utrapienie Venette sięgnęło czubka jej wyszukanej fryzury. Kobieta z rezygnacją spojrzała na męża. – Lepiej wyjdź, Orwinie – wyszeptała. – Maris na pewno poczuje się lepiej wyłącznie w towarzystwie kobiety. Orwin skinął głową. – To prawda – przyznał z wdzięcznością i czmychnął. Przewróciła oczami. Jak zwykle. Ale zapomniała o nim, kiedy tylko spojrzała na Maris. Zrozpaczona dziewczyna, zbyt rozgniewana, by płakać – choć z pewnością przyjdzie czas i na łzy – ciskała się po salonie jak egzotyczny motyl uwięziony w słoju. – Maris – kolejny raz powiedziała Venette. – Moja droga, musisz się pozbierać. Usiądź, proszę, i opowiedz, co się stało. Choć prawdę mówiąc, była niemal pewna, że co najmniej częściowo zna odpowiedź. Morgan. Tylko mężczyzna mógł doprowadzić kobietę do takiego stanu. Blada jak ściana Maris obróciła się na pięcie, niemal wpadając na niewiarygodnie drogi feenijski wazon. – Kim ona jest, Venette? Kim jest ta zdzira, która zatopiła szpony w Morganie Danfeyu? Zdzira? O kim ta dziewczyna mówi? Kto mógłby… Nagle olśnienie. Barl Lindin. Zmroziło jej krew w żyłach i utkwiła wzrok w Maris. Nie wierzę, Morganie. Nie wierzę, ty głupcze. – Aha! Czyli wiesz, o kim mówię! – stwierdziła rozgniewana Maris z poczuciem triumfu. – Nie próbuj zaprzeczać, masz to wypisane na twarzy. Venette nieco się wyprostowała. Przybrała chłodny ton. – Ostrożnie, moja droga. Nie przywykłam, by ludzie zwracali się do mnie w ten sposób.
Ale Maris była zbyt roztrzęsiona, by uświadomić sobie, że przekroczyła granicę. – Nie rozumiem, Venette! Myślałam, że się o mnie troszczysz! – Nie wygłupiaj się, Maris. Oczywiście, że się troszczę! – W takim razie jak mogłaś pchnąć mnie w ramiona Morgana, wiedząc, że ma kochankę? Paradował z nią na moich oczach, Venette. Czułam w powietrzu zapach ich namiętności. Śmierdzieli rozpustą. Kim ona jest? Doprowadzę ją do ruiny. Zmieszam ją z błotem. – Nie ma mowy – warknęła Venette. – Zostawisz to mnie. – Tobie? – Śmiech Maris zabrzmiał niemal histerycznie. – Przecież to ty doprowadziłaś do tego zamieszania! Zostałam odtrącona. Porzucił mnie. Dla tej złodziejskiej, pospolitej szmaty, która jest nikim! Gdyby Maris nie powściągnęła tej histerii, Venette musiałaby ją spoliczkować. – Magu Garrick! Opanuj się! Zostawisz to mnie! – Dlaczego? – Bo tak powiedziałam. Bo to delikatniejsza sprawa, niż ci się wydaje. Niesie konsekwencje, które… – Nie chcę słyszeć o żadnych konsekwencjach! – niemal zapiszczała Maris. – Mam świadomość konsekwencji, Venette! Jaki elitarny mag będzie mnie chciał teraz poślubić? Kiedy ta plotka się rozejdzie… – Nie rozejdzie się, Maris – zapewniła Venette pośpiesznie. – Dopilnujemy, żeby się nie rozeszła. Nie pozwolimy, żebyś została upokorzona. Maris chwyciła poduszkę i cisnęła nią bezmyślnie. – Gdybyś ich zobaczyła, mówiłabyś inaczej! Venette ogarnęła tak wzburzona fala gniewu wobec Morgana, że przez chwilę nie była w stanie oddychać. Och, Morganie, ty bezmyślny, samolubny draniu. – Maris – powiedziała, starając się panować nad sobą. – Błagam cię, moje biedactwo, usiądź i przedyskutujmy tę sprawę w spokoju. Jak się spodziewała, przyszła pora na łzy. Pozwoliła Maris przez pewien czas szlochać bez opamiętania, a potem podała jej chusteczkę.
– Wytrzyj oczy, moja droga, i oddychaj. To normalne, że jesteś roztrzęsiona, ale na pewno przyznasz, że lord Danfey nie pozwoli Morganowi na coś tak karygodnego jak odrzucenie takiej kobiety. Znam Greve’a prawie całe życie i choć teraz czuje się nie najlepiej, daję ci słowo, że nie… o co chodzi? Maris patrzyła na nią z niemal komicznie otwartymi ustami. – O niczym nie wiesz? Venette po raz kolejny zadrżała z przerażenia. – O czym? – Ten starzec nie żyje, Venette. Teraz to Morgan jest lordem. „Ten starzec nie żyje”. Zastygła w bezruchu, nie do końca pewna swoich odczuć. Szok. Żal. Oczywiście. Ale przede wszystkim nowa fala żarliwego gniewu. Jak mogłeś mi o tym nie powiedzieć, Morganie? Jak mogłeś pozwolić, bym dowiedziała się w taki sposób? – Nie. – Jej głos jakby dobiegał z daleka. Był pozbawiony emocji, jak gdyby nigdy nie znała Greve’a Danfeya. – Nie słyszałam o tym. – Nikomu nie powiedział – odparła Maris z drwiną. – Był zajęty posuwaniem tej zdziry. Zdziwiłabym się, gdyby w ogóle złożył ojca w krypcie. Venette pokręciła głową. – Nie. Co to, to nie. Nawet w chwilach największej beztroski Morgan nie pozwoliłby ojcu gnić. Maris ponownie prychnęła ironicznie, mnąc wilgotną chusteczkę w drżących palcach. Zmarszczyła chorobliwie pobladłe czoło. – Och, Venette. Co mam teraz zrobić? – Wracaj do domu – powiedziała i skrzywiła się, czując ukłucie paskudnego bólu na wysokości oczu. – I zostań tam. Poinformuj rodziców, co się stało, ale zaznacz, że zanim coś powiedzą albo zrobią, muszą porozmawiać ze mną. – Ostrzegawczo uniosła palec. – Jestem w stanie ocalić twoją godność, Maris. Jestem w stanie wykłócić się z Morganem, by naprawił szkody, które wyrządził. Ale wyłącznie pod warunkiem, że ty i twoi rodzice będziecie trzymali język za zębami. Dyskrecja jest tu absolutnie niezbędna. Rozumiesz? Dysząc ciężko, Maris zmagała się z jej nakazem. W końcu jednak skinęła głową.
– Ale ma go spotkać kara, Venette. Jeżeli ujdzie mu to na sucho, jeżeli nie zapłaci za taką obrazę Garricków, to przysięgam, że zobaczysz konsekwencje, jakich Dorana jeszcze nie widziała. – Nie obawiaj się, Maris. Morgan nie wyjdzie z tego bez szwanku. – A ona? – zapytała Maris stanowczym tonem. – Ta zdzira? Barl Lindin. Wiedziałam, że narobi kłopotów, kiedy tylko na nią spojrzałam. – Ją zostaw mnie. Maris przez chwilę milczała, mrużąc oczy. – Wyśmiała mnie, Venette. – Obiecuję, Maris, że gdy skończę z tą małą suką, śmiech będzie ostatnią rzeczą, na jaką będzie miała ochotę. – Zmarszczyła brwi, jakby zobaczyła Maris pierwszy raz w życiu. – Moja droga… jak w ogóle się tu dostałaś? Byłaś przecież w rezydencji rodziców, prawda? – Tak – odparła Maris. – Ale się teleportowałam. Jak inaczej miałabym to zrobić? Teleportacja na taką odległość. Całe szczęście, że jej się udało. Przecież coś mogło pójść nie tak. Ostatni raport, który Bellamie Ranowen przekazała Radzie, przestrzegał przed narastaniem tajemniczej niestabilności. Znów usilnie się domagała, by wprowadzono ograniczenia w posługiwaniu się magią. Wręcz błagała, by zakazano zaklęć teleportacyjnych. Brice ponownie odmówił nauczycielce, ale jego stanowczość wyraźnie topniała. Nawet Sallis i Shari zaczynali się zastanawiać, czy zajęli odpowiednie stanowisko, bo w końcu sami wyczuli zaburzenia. Wszyscy mamy świadomość, że to tylko kwestia czasu, kiedy sprawa wyjdzie na jaw. Może jeszcze się do tego nie przyznaliśmy… ale mamy tę świadomość. – Venette? – odezwała się Maris. – Dobrze się czujesz? Z trudem przepędziła strach. – Niezbyt, moja droga. Twoje wieści niemal złamały mi serce. Tym razem to ja chciałabym prosić ciebie o przysługę. Nie wracaj na prowincję za pomocą magii. Mój powóz cię odwiezie. Wypowiadanie w twoim stanie zaklęcia, które miałoby cię przenieść na taką odległość, jest niebezpieczne. Błagam cię – nalegała, bo dziewczyna już chciała się sprzeciwić. – Nigdy bym sobie nie
wybaczyła, gdyby coś ci się stało. Maris skinęła głową z westchnieniem. – Dobrze. Ulga przyprawiła Venette o zawrót głowy. Kobieta wezwała zarządcę służby. – Jarmanie, mag Garrick wychodzi. Proszę przygotować dla niej powóz, który zawiezie ją do domu, i zaproponować coś do jedzenia, gdy będzie na niego czekała. Jarman się ukłonił. – Tak, pani. – Obawiam się, że będę musiała cię opuścić – powiedziała Venette z wymuszonym uśmiechem. – Biorąc pod uwagę wieści, jakie mi przyniosłaś, mam twardy orzech do zgryzienia, więc najlepiej od razu zabiorę się do pracy. – Wyciągnęła ręce. Maris zawahała się, ale podeszła do niej. Venette mocno przytuliła dziewczynę i ucałowała jej wilgotne policzki. – Nie wolno ci się zamartwiać, moja droga. Obiecuję, że doprowadzę to wszystko do porządku. – A nie mówiłem?! – Sallis huknął pięściami w stół w wybuchu gniewu, a to nie było do niego podobne. – Co mogliśmy zyskać, oddając Danfeyowi tę mącicielkę? Zobacz, do czego doprowadziła twoja litość, Brice! Venette dostrzegła, że wargi Brice’a pobladły, więc wyciągnęła dłoń w uspokajającym geście. – Sallisie, proszę cię. Obrzucanie się oskarżeniami niczego nie rozwiąże. Poza tym nikt nie złamał prawa. – Gdybyś sama nie uznała, że to prawdziwa katastrofa, nie zwołałabyś pilnego spotkania – warknął Sallis. – Bądź więc tak uprzejma… – Zwołałam to spotkanie, bo Greve Danfey nie żyje, a Morgan nie uznał za stosowne nas o tym powiadomić – zripostowała. – Śmierć elitarnego maga to zdecydowanie sprawa, która powinna zainteresować Radę. Tym bardziej że jeden z nas właśnie stracił kogoś bliskiego. Jeśli zaś chodzi o tę drugą przykrą sprawę… – Właśnie tak to widzisz, Venette? Tak nazywasz sytuację, kiedy to elitarny mag, członek Rady, zniża się do kopulowania z kimś poniżej swej godności? – Shari Frieden zachichotała. – „Przykra
sprawa”? – Zapewniam cię, że postawienie uroczej dziewczyny, jaką jest Maris Garrick, wobec okoliczności, od których nie da się jej wybronić, to bardzo przykra sprawa. Shari prychnęła. – Wielka szkoda, że nie przyszłaś do nikogo po radę, gdy postanowiłaś wyswatać Garrickównę z Morganem Danfeyem. Powiedziałabym ci, że to wszystko przyniesie tylko łzy. Danfeyowie od zawsze traktowali kobiety… – Nie w tym rzecz. Nie rozumiem… – Oczywiście, że rozumiesz – przerwał nachmurzony Brice. – Po prostu postanowiłaś zignorować złe przeczucia, Venette. Ja zaś postanowiłem zignorować swoje, kiedy pozwoliłem Morganowi wziąć Barl Lindin pod opiekę. – Przeniósł twarde spojrzenie na Shari. – Proponuję jednak przemyśleć oskarżenia, lady Frieden. Związki elitarnych magów z pospolitymi nie są pochwalane, ale w żaden sposób nie naruszają prawa. – On jednak złamał prawo, bo Rada wyznaczyła go na strażnika tej przestępczyni – wtrącił Sallis. – Dlaczego w ogóle nad tym debatujemy, Brice? Maga Lindin należy natychmiast stamtąd zabrać i umieścić pod kluczem trybunału. Jeśli zaś chodzi o Morgana, to chyba sam dostarczył nam doskonały argument na potwierdzenie mojej tezy. Należy wydalić go z Rady. – Za co? – spytała Venette stanowczym tonem, nim Brice zdążył odpowiedzieć. – Za to, że chciał się pocieszyć w nieodpowiednim łożu? Sallis roześmiał się z pogardą. – Oczywiście jeszcze go bronisz. Ale nadejdzie dzień, gdy przestaniesz. – Bronię go, Sallisie? Wytrzaskałabym go po twarzy, aż zacząłby błagać o litość! Jestem tak wściekła, że z radością przyklasnę twojej propozycji, by zabrać Barl Lindin z jego rezydencji. Ale nie poprę wydalenia Morgana z Rady. Nie jest przestępcą, choćby nie wiem jak oburzało nas jego zachowanie. Nie mamy ku temu podstaw. – Podstawę stanowi jego nierozsądne postępowanie – powiedziała Shari. – Jest też podstawą votum nieufności. – Do tego potrzebowałabyś jednomyślności – odgryzła się Venette.
– Ale jej nie uzyskasz. Shari poczerwieniała ze złości i pochyliła się nad stołem. – Wygląda na to, Venette, że w sprawach związanych z Morganem Danfeyem ty także tracisz rozsądek. Być może… – Dosyć! – W głosie Brice’a zabrzmiało poważne ostrzeżenie. – Nie będę przewodniczył pyskówkom. Co do jednego jesteśmy zgodni. Barl Lindin musi wrócić do Sal Wiedzy i wówczas zdecydujemy o jej dalszych losach. Proponuję w tym celu złożyć Morganowi wizytę. – Dlaczego to my mamy iść do niego? – zapytał Sallis z oburzeniem. – Jakbyśmy szli po prośbie. Wezwij go, Brice. Niech tutaj odpowie za swe prostackie zachowanie. – Nie, Sallisie. – Brice pokręcił głową. – Nie zamierzam stawiać go w sytuacji, w której będzie musiał się bronić. Jak już powiedziała Venette, Morgan jest w żałobie. Okażmy mu odrobinę litości. Przekażmy mu należne kondolencje z powodu straty, a potem wpłyńmy na niego w możliwie taktowny sposób. – Rozejrzał się wokół, a na jego pomarszczonej twarzy malowało się znużenie. – Czy odpowiada wam użycie zaklęcia teleportacyjnego? Nie chciałbym z tym czekać. Nawet jeśli któreś z nich odczuwało niepokój, nie śmieli się do tego przyznać. Przenieśli się do rezydencji Danfeyów, gdzie w imponujących drzwiach powitał ich zarządca służby. Przelotnym spojrzeniem Brice na chwilę pozwolił przejąć inicjatywę Venette. Kobieta z wdzięcznością wyszła krok naprzód. – Witaj, Rumm. Musimy porozmawiać z radnym Danfeyem. Zarządca służby spojrzał za jej plecy na Brice’a, zawahał się i ukłonił. – Tak, proszę państwa. W głosie Rumma nie było niczego niewłaściwego, a jednak w jego tonie brakowało odrobiny… szacunku. Zaniepokojona Venette przyjrzała mu się uważniej. – Dotarła do nas smutna wieść, Rumm. Rada pragnie wyrazić współczucie. Oczy Rumma zaszkliły się z niemal namacalnego bólu. – Dziękuję, pani. – Gdzie jest radny? – Jego lordowska mość zajmuje się prywatnymi sprawami – rzekł
Rumm z nutą krytyki w głosie. – Powiadomię go o państwa przybyciu. Proszę za mną. Kiedy Rumm zostawił ich w holu i udał się po Morgana, Brice gestem odwołał Venette na bok. – To przedziwne. Wyczuwam wokół rezydencji potężne zaklęcie pieczętujące. Czujesz? Oczywiście, że czuła. Zupełnie jakby dom był opleciony kokonem. – Tak. – Venette, nie podoba mi się to. Jej także się nie podobało, jeśli jednak nie zachowają ostrożności, ta wizyta zakończy się fatalnie. – To na pewno nic złego – wyszeptała i z niepokojem spojrzała na Sallisa i Shari. – Brice, błagam, ograniczmy się do jednej awantury. Zajmijmy się najpierw… – Kolejni nieproszeni goście? – odezwał się ktoś zniecierpliwionym głosem za ich plecami. – Jakie to irytujące. Chyba muszę założyć kłódkę na wrota. Odwrócili się. Morgan. Venette przygryzła wargę, zobaczyła bowiem i wyczuła w nim smutek. Wciąż płonął w niej gniew, ale kto potrafiłby zachować obojętność w obliczu takiego bólu? Poczuła dotyk na ramieniu i zrozumiała, że Brice postanowił przejąć inicjatywę. Wycofała się z łomoczącym sercem. Nie popełnij głupstwa, Morganie. Proszę. Nie popełnij głupstwa. – Magu – cicho przemówił Brice. – Rada pragnie złożyć oficjalne kondolencje z powodu śmierci lorda Danfeya. Cała Dorana ubolewa nad twoją stratą. – Powinieneś był osobiście powiedzieć nam, że zmarł – wtrącił Sallis. – Dlaczego tego nie zrobiłeś? Brice się odwrócił. – Lordzie Arkley. Utemperowany – przynajmniej na chwilę – Sallis utkwił wzrok w podłodze. Shari przysunęła się do niego, wojowniczo dając wyraz swej lojalności. – Niech zgadnę, Brice – wycedził Morgan. Miał na sobie jedwabny strój w kolorze indygo, zdobiony klejnotami. Barwa tego ubioru podkreślała jego bladość i uwypuklała wszelkie łagodne i ostrzejsze
rysy jego twarzy. – Maris pobiegła do Venette, a Venette do was. – Roześmiał się. – Teraz zaś wy przybiegliście do mnie, zapewne z długą listą żądań. W takim razie uporajmy się z tym szybko, dobrze? Nie dostaniecie jej. Brice z westchnieniem złożył ręce. – Morganie, nie… – Lordzie Danfey. Ryzykując, że ściągnie na siebie niezadowolenie Brice’a, Venette zrobiła krok w stronę nierozsądnego syna Greve’a Danfeya. – Bez względu na to, czy zostałam w to wciągnięta przez Maris, czy nie, jedna rzecz nie podlega dyskusji, Morganie. Mag Lindin nie może zostać w twojej rezydencji. Zapewne rozumiesz, że to… niewskazane. Pomijając wszelkie społeczne implikacje tej sytuacji, fakty są takie, że to przestępczyni. Jej miejsce jest w celi. – Jej miejsce jest tutaj. Chcieliście ją ukarać? Została ukarana. Teraz jest ze mną. – Zapewne to też swego rodzaju kara – powiedziała Shari – ale nie taką karę wymierzyła Rada. Oczy Morgana zrobiły się ciemne niczym wypolerowany obsydian. – Rada zadecydowała, że dziewczyna ma zostać spętana, dopóki nie uświadomi sobie, jaki popełniła błąd. Jest go świadoma. – Ty tak twierdzisz – rzekł Brice z godnym podziwu opanowaniem. – Ale nie do ciebie należy podjęcie tej decyzji. – Ani do was – odparł Morgan z niezwykłą butą. – Utraciliście nad nią władzę, gdy postanowiliście potraktować ją inaczej tylko dlatego, że nie należy do elity. Sallis parsknął z niesmakiem. – Tracimy czas. Niepohamowana żądza przyćmiła jego obiektywizm. – A niepohamowana arogancja już dawno zniszczyła wasz! – Morgan wpatrywał się w nich, a jego twarz wykrzywiła się z pogardą. – Za kogo się uważacie, że wpadacie do mojego domu i domagacie się życia niewinnej młodej kobiety? Nie dostaniecie jej. Barl Lindin dopuściła się występku wobec Hahrena i już za to zapłaciła. Jeżeli zaś zechcecie mnie do czegoś zmusić, uważajcie. Wykrzyczę waszą niesprawiedliwość na cztery strony świata. Daję
wam słowo: doprowadzę do tego, że to wy zostaniecie zakuci w łańcuchy, które sami sobie zgotujecie. Zapomnieliście, że w Doranie są dwie Rady? I że w imieniu pospolitych obywateli przemawia Rada Powszechna… mająca nad nami przewagę liczebną? Shari przerwała pełne zdumienia milczenie, wybuchając śmiechem. – Grozisz nam? Pospólstwem? – Nie – odparł Morgan z wątłym uśmiechem. – Przypominam tylko o niewygodnym fakcie. Jeśli jednak chcecie stawić czoła temu pospólstwu, wystarczy, że nie dacie spokoju Barl Lindin. Będziecie mieli swoje pospólstwo. Obiecuję. Kolejna chwila milczenia. Brice westchnął. – Lordzie Danfey… Morgan skrzyżował ramiona. Biła od niego duma. Był taki nieprzystępny. Zupełnie jak jego zmarły ojciec. – Proszę się nie kłopotać, lordzie Varen. Może pan zatrzymać moje miejsce w Radzie. Już nie jest mi potrzebne. Podobnie jak wy. – Pstryknął palcami i za ich plecami drzwi wejściowe stanęły otworem. – Dziękuję za kondolencje. Przez chwilę Venette miała wrażenie, że Brice zacznie się z nim spierać. Jednak tylko skinął głową. – Żegnaj, lordzie. Na razie. Ale jeszcze porozmawiamy. Niedługo. Kiedy nie będziesz taki… rozemocjonowany. Odwrócił się do drzwi i surowym spojrzeniem nakazał, by Sallis i Shari, którzy o mało się nie udławili, ruszyli za nim. Venette została w miejscu, czekając, aż Morgan powie coś jeszcze. Nie zrobił tego, więc westchnęła. – Cóż, mój drogi. Wszystko się pogmatwało. – Może twoim zdaniem – odparł ze wzruszeniem ramion. – Moim wcale. Musiał być jakiś sposób, żeby do niego dotrzeć. – Na pewno wiesz, że zraniłeś Maris. Morgan parsknął. – Drasnąłem. Przeżyje. – Morganie… co ty wyprawiasz? – Idę za głosem serca.
– Serca? Roześmiał się gorzko. – Uważasz, że nie mam serca? – Nie wygłupiaj się – warknęła. – Uważam… Uważam, że Barl Lindin doprowadzi cię do ruiny. Że popełniasz błąd. Pokręciła tylko głową. To nie miało sensu. Nie zamierzał jej słuchać. Już podjął decyzję. – Tak mi przykro z powodu Greve’a, mój drogi. Zacisnął usta. – Odnalazł spokój. Być może. Gdyby tylko mogła powiedzieć to samo o jego synu. – Morganie… – Idź już – powiedział, skinąwszy głową ku drzwiom. – Bo dojdą do wniosku, że przetrzymuję cię tu wbrew twojej woli. Rzeczywiście nie dało się do niego dotrzeć. Nigdy wcześniej tak się nie czuła. Mimo sytuacji z Maris, mimo gniewu i rozczarowania, była głęboko zasmucona. W pewnym sensie go zawiodła. Zawiodła jego matkę, z którą się przyjaźniła. Kiwnęła głową bliska łez. – W porządku. Do widzenia, mój drogi. – Do widzenia, Venette. Nim jednak doszła do drzwi, zwolniła i się odwróciła. – Morganie, dlaczego zabezpieczyłeś rezydencję pieczęciami? – Skąd to zainteresowanie? – zapytał drwiącym tonem. – Chciałabyś dodać to do listy moich wykroczeń? – Oczywiście, że nie. Nie złamałeś żadnego prawa. Powiedz mi… czy to z powodu zaklęć, nad którymi pracujesz z Barl Lindin? – Jeśli tak, to co? – W takim razie co poniektórzy mogliby uznać to za wykroczenie. Oficjalnie nie została zwolniona z odbywania kary. Wzruszył ramionami z lekkim uśmiechem. – Ja ją zwolniłem. Zupełnie legalnie, bo wtedy jeszcze byłem członkiem Rady. Miał rację. Venette przygryzła wargę, bijąc się z myślami. Powinna mu powiedzieć o obawach Bellamie Ranowen. Ale gdyby Brice się dowiedział, że otwarcie zlekceważyła jego zalecenie… Muszę coś powiedzieć. Morgan to jeden z naszych najlepszych
magów, a potrzebna nam teraz każda pomoc. – Czy podczas pracy nie wyczułeś czegoś… niecodziennego? Morgan uniósł brew. – Niecodziennego? – Osobliwego. Dziwnego. No wiesz. Niezwykłego. – Nie, Venette – odparł i wskazał otwarte drzwi. – Do widzenia. Z poczuciem porażki – przynajmniej na razie – wyszła.
Rozdział XXVII
Morgan nie musiał się oglądać za siebie, wiedział, że Rumm bezszelestnie wrócił do holu i czeka w gotowości jak przykładny służący. Ponownie machnął dłonią, zamykając drzwi, i zadumał się nad gośćmi, którzy właśnie wyszli. – Myśli pan, że zdecydują się wystawić pańską śmiałość na próbę, lordzie? – Nie wiem, Rumm – powiedział po chwili. – Ze względu na nich samych mam nadzieję, że nie. – W rzeczy samej, lordzie. Odwrócił się i obdarzył zarządcę służby ponurym uśmiechem. – Jeszcze zdążyłbyś znaleźć inną pracę. – Dziękuję, lordzie, ale idealnie mi odpowiada obecna. – Zwłaszcza że teraz musisz gotować, ścierać kurze, robić pranie, zmywać, doglądać kur, psów i koni. Perfekcyjnie przyzwoita mina Rumma złagodniała. – Zaczął mi rosnąć brzuch. Z zadowoleniem stwierdzam, że to niebezpieczeństwo zostało zażegnane. – Z ogromnym zadowoleniem. – Roześmiał się mimo przygnębienia. – Rumm… – Wydaje mi się, lordzie – rzekł Rumm, który z powrotem spoważniał – że choć Radę Magów należy szanować za pracę w służbie Dorany, ten szacunek nie powinien dawać jej członkom prawa do rozporządzania ludzkimi sercami ani tym, komu te serca oddają. – Rumm – odezwał się Morgan po chwili. – Powinieneś wiedzieć, że głosowałem za poprawką, przez którą nie wolno ci się ożenić. – Nie jestem zaskoczony. Prawie pod każdym względem jest pan synem swojego ojca. Ale sam pan powiedział, lordzie. – Rumm uśmiechnął się bardzo ozięble. – W Doranie są dwie Rady… a do praw można wprowadzać poprawki. Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?
– Kolację o zwykłej porze – odparł i utkwił w nim wzrok. – A rano będę chciał, żebyś zdobył składniki do zaklęć. Muszę cię ostrzec, że to zadanie zajmie ci cały dzień i może się okazać nieco uciążliwe. Rumm skłonił się. – Tak, lordzie. – Chciałbym, żebyś dobrze mnie zrozumiał – rzekł Morgan, gdy Rumm odwrócił się, by wyjść. – Mówiłem poważnie. Prędzej rozpocznę wojnę domową, nim pozwolę Brice’owi Varenowi odebrać mi maga Lindin. Rumm patrzył na niego ze spokojem. – Wiem, lordzie. Zrozumiałem, co chciałeś mi przekazać. – Przeraża cię to. – Tak, lordzie. Przeraża. – Miejmy nadzieję, że lorda Varena też przerazi. I Sallisa Arkleya. Rumm zawahał się, po czym skinął głową. – Na pewno, lordzie. Jestem także przekonany, że lady Martain nie pozwoli, by sprawy zaszły za daleko. Jest twoją przyjaciółką. Wystąpi w twojej obronie. Venette. Jak nieustannie doskwierający mu cierń. Skrzywił się. – Była moją przyjaciółką, dopóki nie pokrzyżowałem jej planów związanych z Maris Garrick. – Nie, lordzie. Nadal nią jest. – Jesteś tego taki pewien? – Całkowicie pewien, lordzie. Może Rumm miał rację. Może Venette mu wybaczy. Może już wybaczyła. Pytanie tylko, czy ja wybaczę jej? – No dobrze, Rumm. Możesz odejść. Czekająca na niego w bibliotece Barl zdążyła już zgromadzić chyba cały regał książek i otoczyła się nimi, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Nawet nie podniosła wzroku, gdy wchodził, tylko ze zniecierpliwieniem machnęła na niego dłonią. – Nareszcie! Myślałam, że pozbędziesz się ich znacznie szybciej. A teraz usiądź tu, bo znalazłam coś, co może nam pomóc z tymi transmutacjami. Rozbawiony zamknął drzwi.
– Nie chcesz usłyszeć, co miała do powiedzenia szanowna Rada? – Nie – odparła, zerknąwszy na niego. – Po co? Powiedzieli coś innego, niż się spodziewaliśmy? – Nie. – No widzisz. – A nie interesuje cię, co ja powiedziałem? Tym razem uśmiechnęła się olśniewająco. – Powiedziałeś to samo, co ja bym powiedziała, gdyby ktoś ci groził. Odejdźcie albo gorzko tego pożałujecie. Roześmiał się. – Właśnie to według ciebie powiedziałem? – A nie? – Mniej więcej. Choć powinnaś też wiedzieć, że złożyłem rezygnację. – Z miejsca w Radzie? – Zamrugała oczami. – Dla mnie? – I dla siebie. Miałem już po uszy ich prozaicznego wścibstwa. – Rozumiem, Morganie, ale… – Z zakłopotaniem splotła palce i wpatrzyła się w nie. – Niedobrze, że to zrobiłeś. Nawet jeśli po części dla mnie. Członkostwo w Radzie Magów to ważne i prestiżowe stanowisko. Twój ojciec nie chciałby, żebyś z niego rezygnował. Morgan dołączył do niej na podłodze. – Barl, mam wiele planów, które nie spodobałyby się ojcu, ale nie mogę tańczyć, jak mi zagra zmarły. – Dotknął palcami jej kolana. – To był mój wybór i jestem z niego zadowolony. Podniosła wzrok. – Naprawdę? – Naprawdę. – No dobrze – wyszeptała i gwałtownie wypuściła powietrze. A potem rzuciła mu książkę, którą właśnie czytała. – Zajrzyj tu. Kompendium Olleta. Strasznie dziwaczne, prawda? Te starodawne, przez nikogo już nieużywane zaklęcia. Ale jedno zwróciło moją uwagę. Co o nim sądzisz? Spojrzał we wskazane miejsce. „Rozważania na temat zamierzonej transmutacji. Zalecane w wypadku przesunięcia diametralnych przeciwieństw”. Cóż… tego się nie spodziewał. Czy w ogóle wiedział, że ma w bibliotece to kompendium?
Jeśli tak, to o nim zapomniałem. Barl zaś oczywiście je znalazła… w dodatku znalazła właśnie to zaklęcie, którego potrzebujemy, by ruszyć dalej. Pomyślała, że jego milczenie oznacza sprzeciw, więc przysunęła się i zastukała w kartkę. – Sam mówiłeś, Morganie – dodała. – Za każdym razem, gdy dostrajamy podstawową harmonię zaklęcia, zaburzamy ją w innym miejscu. Wiem, że spierałam się z tobą co do tego, ale zaczynam podejrzewać, że od początku miałeś rację. Z podstawami udoskonalania harmonii jest coś nie tak. Właśnie dlatego utknęliśmy. Działała na niego odurzająco, gdy zaczynała mówić w ten sposób. Pochylił się i przycisnął usta do tętnicy pulsującej na jej szyi. – Czyli miałem rację, tak? – wyszeptał. – W takim razie zasłużyłem chyba na jakiś fant. – Tak, tak, później – odparła ze zniecierpliwieniem i odtrąciła go. – Popatrz, Morganie. Proszę. I powiedz, że nie natknęłam się na idealne rozwiązanie naszej łamigłówki. Założę się jednak, że tak nie powiesz. Założę się, że rozwiązałam co najmniej jeden z naszych problemów! Podparł palcem jej podbródek, przyciągnął jej twarz do siebie i pośpiesznie ją pocałował. – Ty, najdroższa, stanowisz idealne rozwiązanie każdego problemu. Nie wiedziałaś? Spojrzała na niego figlarnie, marszcząc czoło. – Ależ wiedziałam. Starałam się jednak zachować skromność. – Naprawdę? – Otworzył szeroko oczy. – Dlaczego? Wcześniej się nie starałaś. – Och, Morganie. Zachowaj rozsądek. Wracajmy na poddasze, żeby… – Za minutkę – powiedział i złapał ją za rękę. – Ale najpierw… Zamarła. – O co chodzi? Coś się stało? Chodzi o Radę. Stało się coś jeszcze? – Można tak powiedzieć – rzekł ostrożnie. Venette przed wyjściem tak dziwnie na niego spojrzała. Jakby nie udało jej się zamaskować strachu, a to do niej zupełnie niepodobne. – Czy w czasie naszej pracy wyczułaś coś… niekorzystnego?
– Niekorzystnego? Co masz na myśli? Sam chciałby wiedzieć. Żałował, że nie kazał Venette wytłumaczyć, o co jej chodziło, zanim ją odprawił, ale był taki rozgniewany… – Wydaje mi się, że… Venette się czymś martwi. Przez ekspresyjne oblicze Barl przebiegł cień. – Twoja droga przyjaciółka za mną nie przepada. Zapewne uważa, że zmarnowałam ci życie. – To prawda, ale nie do tego zmierzam. Spojrzała mu prosto w oczy. – W takim razie do czego? – Nie jestem pewien – odparł i wzruszył ramionami. – Zapytała, czy w trakcie pracy wyczuliśmy coś niezwyczajnego. – Pod jakim względem niezwyczajnego? Pokręcił głową. – Nie wyjaśniła. A ja nie pytałem. Chciałem, żeby jak najszybciej wyszła. Tylko że… – Zmarszczył czoło i przed oczami jeszcze raz zobaczył to wystraszone spojrzenie Venette. – Jak już mówiłem. Była zaniepokojona. – Cóż, najdroższy, nie wyczułam niczego zwracającego uwagę – rzekła Barl. – A wiedziałbyś, gdybym wyczuła, bo od razu bym ci o tym powiedziała. – A ja powiedziałbym tobie, gdybym poczuł się nieswojo. Ale się nie poczułem. – Otóż to. Skoro zaś na pewno oboje wyczulibyśmy, gdyby rzeczywiście coś było nie tak… – Barl odłożyła kompendium na podłogę i dźwignęła się na nogi. – Nie przejmuj się nią, Morganie. Venette Martain po prostu szuka sposobu, żeby narobić nam problemów. Usiłuje zwabić cię z powrotem do Rady, żeby zapędzić cię w kąt i zagadać, aż zmienisz co do mnie zdanie. Patrzył na nią zaskoczony, ona zaś zrobiła krok nad stosem książek i podeszła do okna. Stanęła tam, plecami do Morgana, skrzyżowała ręce i przygarbiła się nieco, jak gdyby ciążył jej jakiś niewyobrażalny strach. – Barl? Co się dzieje? Gdy stanął przy niej, odsunęła się odrobinę. – Nic.
– Barl. – Morganie, to przecież Rada – powiedziała niepewnym głosem. – Ma ogromną władzę. A że już do niej nie należysz… – To wcale nie znaczy, że jestem bezbronny – zapewnił ją i objął za ramiona. – Jeżeli spróbują zrobić coś głupiego, szybko tego pożałują. Jesteś bezpieczna, Barl. Oboje jesteśmy bezpieczni. Mogą sobie marudzić i narzekać na nas, ile dusza zapragnie, ale nie mogą i nie będą dalej się wtrącać. Zadrżała. – Mówisz to z takim przekonaniem. – Bo jestem o tym przekonany. Nie mam ani krzty wątpliwości, że zostawią nas w spokoju. Odsunęła się jeszcze dalej i popatrzyła na niego. – Co dokładnie im powiedziałeś? Pomyślał, że chyba jednak lepiej jej nie mówić. Nie teraz, gdy czuła się tak niepewnie i bezbronnie. – Nic z rzeczy, które pochwalałby mój ojciec – powiedział i ucałował ją w czubek głowy. – Nie proś, żebym wdawał się w szczegóły. Nie chcę smagać twoich uszu takim językiem. Co powiesz na to, żeby wziąć Kompendium Olleta i… Przycisnęła dłoń do jego piersi. – Tak, ale najpierw… Zastanawiałam się nad czymś, Morganie. Muszę coś zrobić. Chcę coś zrobić. I chyba lepiej, żebym zrobiła to wcześniej niż później. Nie musiała mówić nic więcej. Czekał, aż poruszy ten temat. – Twój brat. Jej oczy rozbłysły od łez i ogromnej ulgi. – Tak. Wiedziałam, że… – Wygładziła przód jego tuniki. – Muszę się z nim zobaczyć. Na pewno zadręcza się z niepokoju. Chcę mu powiedzieć, że wszystko u mnie w porządku. Chcę się z nim pożegnać. Ogarnęła go niezmierna radość. – Pożegnać? – Teraz tu jest mój dom – wyszeptała. – Ty jesteś moim domem. Przyszła kolej na Remmiego, żeby odnalazł własny. Tylko że on tego nie zrobi, dopóki nie powiem mu prosto w oczy, że musi to zrobić. Mój brat jest uroczym głuptasem. To na niego jedyny sposób. Wierz
mi. Powiódł koniuszkiem palca po jej policzku i ustach. – Wierzę. – To nie potrwa długo. Wrócę na kolację. – Chcesz to zrobić teraz? – Nie ma na co czekać. Wskazał na porzucone na podłodze Kompendium Olleta. – Co z naszą pracą? – Wiem, wiem. Po kolacji? – Zrobiła krzywą minę. – Albo rano, jeśli Remmie zatrzyma mnie na dłużej. Chyba nie masz nic przeciwko temu? – Nie. Ale pamiętaj, że każda chwila bez ciebie sprawia mi przykrość. Nawet jeśli poświęcasz ją bratu. Pragnę mieć cię tylko dla siebie. – I masz mnie – powiedziała łagodnie. – Ale część mnie wciąż należy do Remmiego, Morganie. I zawsze będzie należeć. Rozumiał to. Rozumiał także, że przegra, jeśli zacznie z nią walczyć o brata. Dlatego uśmiechnął się. – To twój krewny, kochasz go. Idź. Ja sporządzę oficjalne pismo rezygnacyjne do Rady. Później przygotuję listę katalizatorów dla Rumma. – Skoro o tym wspomniałeś – powiedziała Barl i ściągnęła brwi. – Jeśli już zamierzasz wysłać go po sprawunki, chyba powinien zdobyć też trochę kurczaków, Morganie. Mnóstwo ich padło, a potrzebne nam jaja. – Więcej kurczaków – odparł Morgan z namaszczeniem. – Myślę, że da się załatwić. Coś jeszcze? – Chyba nie – powiedziała i rozpromieniła się niczym magiczny ogień. – A jutro, najdroższy, z pomocą Kompendium Olleta chwycimy nasze krnąbrne zaklęcie za kark i potrząśniemy nim, dopóki nie nagnie się idealnie do naszej woli. Patrzył na nią, jak z lekkością i gracją wymyka się z biblioteki. Jego Barl. Jego ukochana. Pożegnaj się z nią, Remmie. Teraz należy do mnie. Nie do ciebie. Kiedy weszła do kuchni w chacie nauczyciela, tak wystraszyła Remmiego, że upuścił na podłogę rondel z gulaszem jagnięcym.
– Barl! Och, jak dobrze było go zobaczyć. Był głuptasem i nie pozwalał jej iść naprzód, ale i tak go kochała. – Remmie – powiedziała łamiącym się głosem i rzuciła się w jego radośnie otwarte ramiona. Przytuliła go mocno, tak jak on ją, i tak jak on na przemian śmiała się i płakała. – Nie wierzę – odezwał się w końcu, odsuwając się na długość ramienia. – Naprawdę tu jesteś? – Jestem – odparła, wycierając mokre policzki. – Remmie, na podłodze jest kałuża zupy. Spojrzał w dół. – Och. Rzeczywiście. – Odłożył wyszczerbiony rondel do zlewu, a potem posprzątał za pomocą krótkiego zaklęcia i runy. – Barl, jak w ogóle się tu znalazłaś? Kiedy był u mnie lord Danfey, powiedział, że długo cię nie będzie. I choć miałem wrażenie, że minęły całe lata, to przecież było tylko kilka tygodni. Dobrze się czujesz? Co ci zrobili? Wyglądasz dobrze, ale… – Remmie! Gdybyś na chwilę zamilkł, mogłabym coś wtrącić! Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem. – Och, Barl, tak bardzo za tobą tęskniłem! – A ja za tobą. – Szczerzyła zęby jak głupiec. – Pokrój chleb, wyjmij masło i wszystko ci wytłumaczę. – Widzę, że wciąż lubisz się rządzić – burknął, ale zrobił, o co poprosiła, a potem siedli przy stole, na którym znalazły się świeży chleb, masło i konfitura wiśniowa. Remmie nie spuszczał z niej wzroku. Wyciągnął rękę i trącił ją. – Za co? – Przepraszam – powiedział, także szczerząc zęby. – Upewniam się tylko, że jesteś prawdziwa. – A potem uśmiech zniknął z jego twarzy. – Opowiedz mi o wszystkim, Barl. I nie oszczędzaj żadnych szczegółów. Więc opowiedziała, przemilczała jedynie temat wspólnej pracy z Morganem nad zaklęciami transmutacyjnymi. Tą tajemnicą nie mogła się z nim podzielić… poza tym znała swojego brata. Nigdy nie zdołałaby go przekonać, że ona i Morgan mają rację. Przeżycie na nowo najgorszych chwil z ostatnich kilku tygodni
okazało się trudniejsze, niż się spodziewała. Strach, spętanie, przerażenie, że zostanie pozbawiona mocy na resztę życia. Remmie słuchał bez słowa i tylko ciężki oddech i oczy zdradzały głębię jego cierpienia. Przerwał milczenie dopiero, gdy powiedziała mu o związku z Morganem. – Słucham? – Odsunął się z niedowierzaniem. – Ty i radny Danfey? – Pokręcił głową, najwyraźniej nie będąc w stanie tego powtórzyć. Jakby nie potrafił znieść myśli o nagiej siostrze w ramionach mężczyzny. – Barl. Nie do końca wiedziała, czego się spodziewać. Może choć odrobiny zadowolenia, że przetrwała tyle bólu. Nie pomyślała jednak, że może się spotkać z oburzeniem i dezaprobatą. Popychałeś mnie w ramiona Bartona Haye’a, Remmie. Gdybym się nie zaparła, to gdzie bym skończyła? Nie zgadłabym, że jesteś takim świętoszkiem. – Teraz jest lordem, Remmie – powiedziała rozdrażniona. – Jego ojciec zmarł. Poza tym nie jest już członkiem Rady. Zrezygnował ze stanowiska. – Lord Danfey? Tym gorzej! Barl… co ty sobie wyobrażasz? To elitarny mag. I do tego… do tego… – Remmie zrobił krzywą minę. – Bije od niego taki chłód. – Wcale nie – odparła urażona. – Nie wiesz, co mówisz. – Zdecydowanie wiem! Spotkałem się z nim, pamiętasz? – Wtedy był radnym i przyszedł tu w sprawie związanej z Radą. Wszystko się zmieniło. Teraz jest inny. Remmie zmrużył oczy. – Bo zrezygnował. To przez ciebie? – Nie! – Wzdrygnęła się lekko, bo miała w zwyczaju mówić tylko prawdę. – Niedokładnie. – W takim razie o co dokładnie chodzi? – Jesteś taki sam jak Rada – burknęła, robiąc dziury w niedojedzonej kromce chleba. – Ona także nie pochwala naszego związku. Dlatego zrezygnował. Ale ja go o to nie prosiłam. – Słowo daję – powiedział zdumiony Remmie. – Nie znam drugiej osoby, która tak jak ty zawsze pakowałaby się w kłopoty. Spiorunowała go spojrzeniem. – Jedno jest pewne. Ty wcale się nie zmieniłeś. Zawsze uważałeś,
że sama szukam problemów. – Wybacz. A co ze spętaniem? Kara nie została oficjalnie cofnięta, prawda? – Nie – powiedziała po chwili. – Ale nie będą próbowali ponownie mnie spętać. Morgan im na to nie pozwoli. Ja też nie. – Ty nie pozwolisz… – Znów patrzył na nią z przerażeniem. – Barl, czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? Za kogo się uważasz? – Mogę ci powiedzieć, kim będę, i to niedługo. Lady Danfey. I lepiej uwierz, że choć Rada gnębi pospolitą Barl Lindin, nie waży się choćby kiwnąć palcem przeciwko kolejnemu elitarnemu magowi! – Elitarnemu? – Remmie opuścił głowę i objął ją rękami. – Barl, to spętanie chyba pomieszało ci w głowie. – Ponownie podniósł wzrok. – Zaręcz się z kim chcesz, ale ani Rada, ani Rodziny Założycielskie nigdy nie uznają cię za elitarnego maga. Nie będą cię traktowali tak, jakbyś była jedną z nich. Dlaczego mieliby cię tak traktować, skoro złamałaś każdą ustaloną przez nich zasadę? – Mówisz, jakby zakochanie się w kimś było równoznaczne z popełnieniem przestępstwa! – oburzyła się. – Remmie, nawet się nie waż tak mi dokuczać. Wiesz, wcale nie musiałam do ciebie przychodzić. Mogłam sobie zostać w rezydencji i pozwolić ci się tu zadręczać! – Może powinnaś była zostać – odparł, nakładając zbyt wiele konfitury na chleb. Potem westchnął. – Sama przyznaj, że to wszystko brzmi mało prawdopodobnie. Elitarny mag, lord, miałby po uszy się w tobie zakochać? Odchyliła się na krześle i skrzyżowała ramiona. – Ależ mi pochlebiasz! Uważaj, żeby nie poprzewracało mi się od tego w głowie. – Wiesz, o co mi chodzi – powiedział, składając kromkę na pół jak w dzieciństwie. Soczyście czerwone owoce wypłynęły z obu jej stron. – Byli już na pewno elitarni magowie, którzy flirtowali z osobami poniżej swojego statusu, ale żaden z nich nie zaręczył się z taką pretensjonalną wybranką. On się zbuntował przeciwko równym sobie, Barl. Zbuntował się przeciw Radzie. – Zamyślił się, włożył sobie złożoną kromkę do ust i ugryzł. Przeżuł, przełknął i starł konfiturę z podbródka. – To też był jego pomysł? Podobnie jak
rezygnacja? Czy może… no wiesz. I pomyśleć, że niepokoiła się o niego, zadręczała się myślą, że się o nią martwi. – Chcesz zapytać, czy postanowiłam uwieść Morgana, żeby się uratować? Remmie zarumienił się. – Oczywiście, że nie. Wiem, że byś tego nie zrobiła. Była na niego tak zła, że postanowiła wprawić go w zdumienie jeszcze odrobiną prawdy. – Skoro już musisz wiedzieć, to dopuszczałam taką możliwość. Byłam zdesperowana. Spętanie, Remmie? – Zadrżała. – Nigdy więcej. Wolałabym nie żyć. Wciąż miał w rękach niedojedzoną kanapkę. Konfitura spływała mu po palcach. – Chyba nie mówisz poważnie. – Dlaczego? – Obdarzyła go zawziętym uśmiechem. – Gdybyś kiedykolwiek został spętany, wiedziałbyś, że mówię poważnie, Remmie. To najokrutniejsze, najbardziej nieludzkie, naj… – Musiała odchrząknąć. – Spętanie jest paskudne. I położę mu kres, Remmie. Choćby nie wiem co. – Sięgnęła po kolejną kromkę i tę także zaczęła dziurawić. Nie była głodna, lecz podenerwowana. – Okazało się, że Morgan i ja uwiedliśmy się nawzajem. Remmie przełknął resztę chleba, a potem oblizał palce. Na jego twarzy malowała się mieszanina konsternacji i rezygnacji. Potem znów ciężko westchnął. – Chyba nie powinienem narzekać. Wszystko jest lepsze niż wieść, że zostałaś spętana. Przynajmniej wiem, jak to się stało, że od stóp do głów jesteś wystrojona w jedwabie. Och. No tak. Tunika i spodnie. Piękne. Kosztowne. Prezent od Morgana… i pośrednio od ukochanej, którą stracił. To piękne ubranie należało niegdyś do Luzeny. Zachował je w idealnym stanie i podarował Barl, żeby nie musiała chodzić w swoim lnianym stroju zniszczonym podczas pracy. Przynajmniej dopóki nie będzie miała innych ubrań. Tyle że tą ciekawostką chyba raczej nie podzielę się z Remmiem. – Jedwab, len czy bawełna: co za różnica? – odparła niedbale. – To tylko ubranie. Żeby nie chodzić nago.
– To prawda. – Remmie popatrzył na nią uważnie. – A ta twoja magia, Barl. Sama zdjęłaś z siebie zaklęcie spętania i złamałaś pieczęcie lorda Danfeya. Jak to wytłumaczysz? Wzruszyła ramionami. – Nie potrafię. A jakie to ma znaczenie? Rzecz w tym, Remmie, że jestem taka dobra, jak zawsze twierdziłam. Nawet lepsza. W dodatku uczę się niesamowitych rzeczy. Powinieneś zobaczyć, ile książek ma Morgan. Przez kilka dni lektury nauczyłam się więcej, niż przez ostatnie trzy lata nauki rzemiosła. – To dobrze – rzekł przytłumionym głosem. Pochyliła się ku niemu. – I mam zamiar podzielić się z tobą zdobytą wiedzą. Przepiszę wszystkie zaklęcia, które mogłyby ci się przydać, i prześlę, żebyś mógł je przekazać swoim uczniom, Bartonowi Haye’owi i każdemu, kto zechciałby się ich nauczyć. Tyle niesamowitej magii, którą elitarni magowie zachowują dla siebie. Teraz ta ich magia należy do mnie. Ja zaś sprawię, że będzie należała do ciebie. – Barl… – Remmie złożył dłonie na stole i opuścił głowę. Pokręcił nią bardzo powoli. – Nie możesz. – No to zobaczymy. Podniósł wzrok. – Nie. Nie możesz. A jeśli cię złapią? Uważasz, że jesteś nietykalna, bo sypiasz z Morganem Danfeyem. No dobrze, dziś z nim sypiasz. Co będzie jutro? – Już ci mówiłam. Jutro albo pojutrze, a może za tydzień zostanę lady Danfey. – Skąd wiesz? Bo ci powiedział? Powtarzał jej to od czasu tamtej wspólnej nocy na poddaszu. Powtarzał z uśmiechem, bez tchu i ze łzami w oczach. Uniosła głowę. – Chyba nie zamierzasz mi wmawiać, że kłamał? – Barl… – W oczach Remmiego malował się strach. – Sama przyznałaś, że porzucił już jedną dziewczynę, która w dodatku była elitarnym magiem z Rodziny Założycielskiej. Skąd wiesz, że i tobą nie znudzi się za tydzień albo za miesiąc? A jeśli tak się stanie i cię zostawi, to kto cię wówczas ochroni? Ku swemu zaskoczeniu nie rozgniewała się, słysząc te gorzkie
słowa. Zrobiło jej się przykro. Nie rozumiał. Położyła dłoń na jego ramieniu. – Nie zostawi mnie, Remmie. I uwierzysz, gdy znajdziesz się w ogrodzie rezydencji jako świadek naszych zaślubin. Bo przyjdziesz, prawda? Kręcił głową z uśmiechem. – Tak. Przyjdę. – Wiesz… rzeczywiście jestem nietykalna, ale nie dlatego, że sypiam z Morganem. Remmie przygryzł wargę, a uśmiech zniknął z jego twarzy. – Z powodu magii? – Tak. Magia to jedyna waluta, którą rozumieją elitarni magowie. Remmie huknął dłonią w stół. – No właśnie, Barl! I z tego powodu stanowisz zagrożenie. – Niekoniecznie. Nie widzę powodu, dla którego i elitarni, i pospolici magowie Dorany nie mieliby współpracować, żeby wszystkim żyło się lepiej. Radzie i pozostałym potrzeba jedynie czegoś na zachętę. – Och, Barl… – Pokręcił głową z czułością i rozgoryczeniem. – Jeżeli sądzisz, że twoja magia mogłaby do tego doprowadzić, to chyba oszalałaś. Spojrzała na niego nachmurzona. Problem Remmiego polegał na tym, że sądził, że ją zna… a nie znał. Już nie. Muszę mu pokazać, kim teraz jestem. Nie wszystko, ale tyle, żeby go przekonać. Może później będę mogła powiedzieć mu resztę. Jest utalentowanym magiem. Mógłby nam pomóc, gdy transmutacje zrobią się bardziej skomplikowane. Tak. Będzie musiała mu pokazać. Morgan zrozumie… o ile Barl mu powie. Oparła łokcie o stół i zmarszczyła brwi. – Remmie, czy mogę ci zaufać? Ale tak całkowicie? Nieufnie zmrużył oczy. – Pod jakim względem? – Że dochowasz tajemnicy. Takiej, która mogłaby mi zaszkodzić, gdybyś komukolwiek ją zdradził. – Oczywiście – powiedział. – Ale… – Potarł podbródek, delikatnie drapiąc się po złotym zaroście. – Skoro to takie niebezpieczne,
to może lepiej, żebyś mi nie mówiła. – Ale chcę. Muszę. Chcę, żebyś uwierzył w to, co mówię… a nie uwierzysz, jeśli nie dowiesz się tego, co sama wiem. Remmie poruszył się na krześle, podciągnął kolano i oparł na nim czoło. Westchnął. – Będę tego żałował? Wiem, że tak. Ale dobrze. Powiedz. A jeśli zmienię zdanie, upiję się do nieprzytomności w Wieprzu. Tanie piwo Wanneta potrafi każdemu wymazać z pamięci cały dzień. Drogi Remmie. Barl z uśmiechem pstryknęła palcami i wyrwała niewyrośniętą marchew z warzywniaka brata. Grudki żyznej ziemi oblepiające warzywo były wilgotne, ubrudziły jej palce i opadały na wyczyszczony stół i jej jedwabne spodnie. – Patrz – szepnęła. – I uwierz. Przymknęła oczy, wyrysowała runy, wypowiedziała odpowiednie sylaby i przekształciła marchew w smukłą, pachnącą lilię. Usłyszała stłumiony okrzyk brata, gdy przeszyło ją uderzenie mocy. Poczuła jej czerwony łoskot, gdy zafalowała jej w żyłach. Remmie otworzył oczy tak szeroko, że całe białka miał na wierzchu. – To niemożliwe. – Nic nie jest niemożliwe, Remmie – powiedziała łagodnie. – Nie dla mnie. Nie teraz. – Skąd wzięło się to zaklęcie? – spytał zachrypniętym głosem. – Nigdy… nie powinnaś móc… Barl, ty… ty… głupolu! Właśnie złamałaś jedno z najświętszych praw Dorany! – Wiem – powiedziała i położyła lilię na stole. – Złamałam je z ważnego powodu. Nie mogę ci powiedzieć dlaczego, ale powiem, gdy tylko będę mogła. Na razie to nieistotne. Ważne jest to, że ta lilia to dopiero początek. – Początek czego? – zapytał oszołomiony. – Barl… – Nowej Dorany. – Nie kłamała. To prawda, że część tej przemiany wiązała się ze stworzeniem wojowników, którzy mieli ich chronić, ale jej marzenia wykraczały daleko poza ten cel. Miały dać jej poczucie, że nie na darmo wycierpiała te wszystkie dni spętania. – Remmie, gdy Morgan i ja skończymy, nie będzie już magów elitarnych i pospolitych. Nikt nikomu nie będzie samolubnie niczego odmawiał ze względu na pochodzenie. Morgan
zrezygnował ze stanowiska w Radzie, bo już w nie nie wierzy. Nie potrzebuje go. I jak widzisz, ja nie potrzebuję Akademii. Potrzebny mi tylko on. Remmie przycisnął drżące dłonie do twarzy i po chwili je opuścił. – I chcesz mnie tego nauczyć? – Remmie, chcę cię nauczyć wszystkiego. Chcę, żebyś zaznał prawdziwej wolności. I żebyś był obłędnie szczęśliwy, tak jak ja. – Jej oczy wypełniły się łzami. – Tak bardzo mi przykro, że wszystko ci zepsułam w Granley. Powinieneś się tam udać i odnaleźć tę dziewczynę. Jeżeli wciąż ją kochasz, jeżeli o niej nie zapomniałeś, jedź tam. Powiedz jej, co czujesz. Sprowadź ją do Batavy. Ożeń się z nią, załóż rodzinę i naucz ją tych wszystkich wspaniałych zaklęć, których sam się nauczysz. – Sam nie wiem… – Remmie ponownie pokręcił głową. – W twoich ustach to brzmi tak łatwo. – Bo jest łatwe – upierała się. – Sam decydujesz o tym, czego chcesz, a potem po to sięgasz. – Tak po prostu? – Tak po prostu. Uśmiechnął się krzywo i wziął lilię do ręki. Z zachwytem obejrzał ją z każdej strony. – Tak jak ty. – Tak, Remmie. Tak jak ja. Jesteś taki jak ja, choć nigdy nie chciałeś tego przyznać. Moc, która jest we mnie, jest także w tobie. Tylko nigdy nie miałeś odwagi, by się z tym pogodzić. Dlatego odważ się. Bo już nazbyt długo wszystko dzieje się po myśli elitarnych magów Dorany. Remmie wstał z krzesła i podszedł do okna. Zmierzch nadał ogrodowi spokojny wygląd i zachęcił pierwsze gwiazdy, by się pokazały. – No dobrze – odezwał się przez ramię. – Naprawdę zamierzasz się zaręczyć z tym swoim wyrafinowanym Morganem? Przewróciła oczami. – Tak, Remmie. Naprawdę. Ile razy mam ci jeszcze powtarzać? – Jeszcze kilka. – Odwrócił się do niej. – Dopóki to do mnie nie dotrze. – A potem rzucił jej groźne spojrzenie. – Czy to znaczy, że będę musiał mówić ci „lady” i płaszczyć się przed tobą za każdym
razem, gdy zaszczycisz mnie wizytą? Uśmiechnęła się szeroko. – Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. – Co dla mnie dobre? Mam ci pokazać, co dla mnie dobre, siostrzyczko? Nim zdołała się zasłonić, zaczął ciskać w nią maleńkimi, syczącymi kulkami magicznego ognia, które pękały z trzaskiem i nieszkodliwie skwierczały, trafiając w cel. Roześmiana odwzajemniała ataki i po chwili kuchnia była rozświetlona niczym plac zgromadzeń we wsi w Nowy Rok. Potem Remmie rzucił się w jej stronę, a ona pisnęła na znak sprzeciwu i usunęła mu się z drogi. Gonił ją po domu, potem po ogrodzie, krzycząc, wrzeszcząc i przeskakując nad pnącymi się pomidorami, fasolką i rzędami ziemniaków. Śmiała się piskliwie i uciekała ile sił w nogach, a w końcu padli obok siebie na nieprzystrzyżoną trawę nad stawem. Obrażony kaczor, który tam mieszkał, zakwakał i odpłynął w bezpieczne miejsce. – Zostań na kolacji – wysapał Remmie, rozciągnięty u jej boku. – Przygotuję grillowane kiełbaski. Kto wie, kiedy się znów zobaczymy? Odwróciła głowę i popatrzyła na niego. – Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że się zobaczymy. Przecież chyba nie zamierzasz wyjeżdżać z Batavy, prawda? – Nie. W moim życiu nic się nie zmieni. Tak jest mi dobrze. Ale twoje? Barl, twoje życie… – Roześmiał się z niedowierzaniem. – Ciekawe, czy mamie i tatce w ogóle przeszło przez myśl, na jakiego maga wyrośniesz. – Nie wiem. – Przesunęła rękę tak, by dotknąć jego palców. Oplotła je swoimi. – Chciałabym, żeby żyli, Rem. Tak bardzo mi ich brakuje. – Głos jej się załamał. – Kiedy zmarł ojciec Morgana… – Dobrze, że miał ciebie u boku – rzekł Remmie bardzo cicho. – Nikt nie powinien przeżywać takiej żałoby w samotności. – Gdy wszystko już się ułoży, musisz się u nas na trochę zatrzymać. W czasie wakacji. Na pewno polubisz Morgana. Tylko najpierw musisz go poznać. – Muszę go lubić, skoro cię pokochał. Jego miłość do ciebie to jedyne, co się liczy.
Ostatni maleńki, zimny supeł, który wyczuwała pod żebrami, właśnie stopniał. – Co to za kiełbaski? – Z dziczyzny z jabłkiem. Udawała, że ma zamiar zacząć narzekać. – Och. No cóż. Może jedną w siebie wcisnę. Albo dwie. Jeśli mnie zmusisz. – Niewdzięcznica – powiedział, urwał kilka źdźbeł trawy i wtarł jej w policzek. Po chwili poderwał się na nogi. – Chodźmy, lady Danfey. O ile mi wiadomo, nie urodziła się jeszcze kiełbaska, która upiekłaby się sama. * * * Po powrocie do rezydencji zastała Morgana na poddaszu. Obok niego na stole leżało otwarte Kompendium Olleta. Pocałował ją nieśpiesznie, a gdy niechętnie się od siebie oderwali, na jego twarzy malowała się zaduma. – Już jadłaś. – Remmie mnie poczęstował. Nie mogłam odmówić. – Zastukała w kompendium, lekko wydymając usta. – Już zacząłeś. Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Dobrze ci tak. – No i? – zapytała, ignorując zaczepkę. Nie przestając się uśmiechać, podsunął jej swój notatnik. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego zapiski i na jej ustach także zagościł uśmiech. – Och, Morganie. Chyba właśnie o to chodziło. – Na pewno o to chodziło – powiedział i chwycił ją w miażdżące objęcia. – Barl, ocaliliśmy Doranę, najdroższa. Wyswobodziła się z jego uścisku. Nie wypuszczając jego dłoni, dokładniej przyjrzała się notatkom i zaklęcie ożyło w jej głowie w sposób, w jaki zawsze działała na nią magia. – Jeszcze nie – powiedziała, gdyż ostatnimi czasy nauczyła się ostrożności. – Jesteśmy bliżej celu, ale nim osiągniemy pełen sukces, musimy spodziewać się kolejnych porażek. Lepiej powiedzmy Rummowi, żeby kupił mnóstwo kurczaków.
A potem roześmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję. – Och, najdroższy. Masz rację. Ocaliliśmy Doranę.
Rozdział XXVIII
Venette
czuła na sobie ogromne brzemię odpowiedzialności, dlatego wieczorem zaryzykowała i za pomocą zaklęcia teleportacyjnego na daleką odległość przeniosła się do rezydencji Garricków na prowincji, gdzie w salonie stanęła twarzą w twarz z Parnelem, jego żoną i zapłakaną Maris. Przekazała im, że Morgan z całą stanowczością oznajmił, iż wycofuje propozycję małżeństwa. Usiadła bez słowa, gdy wokół niej rozszalała się niesłabnąca nawałnica ich niezadowolenia. Maris płakała, aż w końcu ogarnęły ją mdłości i wyszła w towarzystwie matki. – Paskudna sprawa, Venette – rzekł Parnel, przerywając niezręczną ciszę, którą zostawiły za sobą kobiety. – Wielce paskudna. Pewnie mi powiesz, że nie da się nic na to zaradzić? Obracała w palcach obrączkę ze złota i ambriksu. – Zawsze można coś zaradzić, Parnelu. Pytanie brzmi: czy warto? Nikt poza twoją rodziną i mną nie wie, jak fatalnie zakończyła się ta historia. – On wie. – Morgan nie ma zamiaru publicznie upokorzyć Maris – powiedziała bez mrugnięcia okiem i rozpaczliwie liczyła na to, że tak właśnie jest. – Poza tym przez swój niefortunny wybór… partnerki… będzie musiał wypić piwo, którego nawarzył. Wierz mi. – Według ciebie im mniej będziemy to rozdmuchiwać, tym lepiej? – Zdecydowanie. A jeśli jesteś rozsądny, Parnelu, zastosujesz się do tych słów od razu. Był przyzwoitym człowiekiem. Może odrobinę zbyt ambitnym… ale nie był głupi. – Dobrze, Venette. Zatrzymamy Maris u siebie, dopóki plotki na ten temat – o ile w ogóle krążą – nie ucichną. Wstała, a uczucie ulgi przyprawiło ją o zawrót głowy. – Doskonale. Przez pewien czas będzie się zżymała, Parnelu, ale
na pewno zbytnio na tym nie ucierpi. Jest młoda i piękna. Wkrótce pojawi się odpowiedni mag. Troskliwa, ojcowska część duszy Parnela próbowała się uśmiechnąć. – Tak. Tak. Ale to nie ja go dla was znajdę. – Jeśli zatem pozwolisz, powinnam już wracać. Jeszcze raz przepraszam za te nieprzyjemności. Obawiam się, że tak jak wy, zostałam straszliwie oszukana. Parnel był przyzwoitym człowiekiem, więc odprowadził ją do drzwi. Uprzejmość nakazywała, by nie teleportować się z domu gospodarza ani w obecności pana domu, dlatego Venette zaczekała, aż drzwi rezydencji Garricków się zamkną, a potem wstrzymała oddech i aktywowała zaklęcie, które miało ją przenieść nie do domu, lecz do miejskiej rezydencji Brice’a Varena. Po raz drugi udało jej się teleportować bez problemów. Czy to mogło znaczyć, że ich niepokoje jednak były nieuzasadnione? Mam szczerą nadzieję. Jestem już zmęczona tymi problemami. – Zastanawiałem się, czy jeszcze cię zobaczę – rzekł Brice i odsunął się od drzwi. – Proszę, Venette. Przejdź do salonu. Brice – który dawno owdowiał, podobnie jak Greve Danfey, i tak jak Greve nie zamierzał ryzykować kolejnego małżeństwa – żył w luksusach, lecz z prostotą. W jego salonie brakowało wyszukanego przepychu rezydencji Venette. Pomieszczenie było pomalowane na męskie odcienie błękitu i kremowego. W kominku wesoło trzaskały płomienie. – Brandy? – zaproponował Brice, zamykając za sobą drzwi. – Myślę, że masz za sobą dzień, po którym by ci się przydała. Zaśmiała się bez wesołości. – Zdecydowanie brandy. W zasadzie, mój drogi, mógłbyś nalać sobie kieliszek, a mnie podać butelkę. – Potarła ramiona. – Właśnie wracam od Garricków. Brice parsknął z butelką brandy w dłoni. – Gdzie bez wątpienia obrzucono cię każdym możliwym wyzwiskiem, choć nie uważam, że bez powodu, Venette. Może następnym razem zastanowisz się dwa razy, zanim wtrącisz się w układy małżeńskie.
– Och, nie zaczynaj! – warknęła, odwracając się. – Orwin już mnie za to złajał, dziękuję ci bardzo. Z nim muszę jakoś wytrzymać, zważywszy, że to mój mąż, ale z tobą? Ty jesteś tylko najważniejszym magiem w Doranie. Brice z wątłym uśmiechem podał jej pełen kieliszek. – Więc jednak w końcu to przyznałaś. To doprawdy niezwykły dzień. – Rzuciłabym w ciebie, gdyby to nie było karygodne marnotrawstwo. – Machnęła kieliszkiem. – Och, Brice. – W rzeczy samej „och” – rzekł i pokiwał głową, a potem solidnym łykiem do połowy opróżnił własny kieliszek. – A teraz usiądź, lady, i wyrzuć to z siebie. Usadowił się w wygodnym, lecz podniszczonym fotelu, ale Venette była zbyt podenerwowana, żeby usiąść. Krążyła po salonie, wpatrując się w obrazy i porozstawiane w różnych miejscach figurki, jakby widziała je po raz pierwszy. Upiła brandy, starając się uporządkować myśli. – Wiesz – odezwała się w końcu, gdy cisza zaczęła robić się męcząca – że do rezydencji Garricków i z powrotem przeniosłam się za pomocą zaklęcia i udało mi się bez najmniejszych problemów? Ani śladu zaburzeń. – Zatrzymała się przed kominkiem i obróciła na pięcie. – Nie wyczułam żadnych nieprawidłowości. Jak myślisz, o czym to świadczy? Brice wzruszył ramionami. – Nie wiem. – A może to znak, że jednak niepotrzebnie panikowaliśmy? Wygląda na to, że nikt poza nami nie dostrzegł problemu. Może jednak go nie ma. Może to po prostu coś na kształt… czkawki. Nie sądzisz, że to możliwe, Brice? – Venette… – Westchnął głęboko. – Być może. Wszystko jest możliwe. Ale wątpię. Wiem, co wyczułem. Ty też wiesz, co wyczułem. I słyszałaś, co miała do powiedzenia Bellamie Ranowen. To nie żadna czkawka. Coś poszło na opak. Jakimś cudem jego monotonny, opanowany ton pogorszył sprawę. Mówił jak ktoś, kto pogodził się z tym, co nieuniknione. – Chciałabym, żeby to była nieprawda – powiedziała i przełknęła kolejny łyk. – Ale jeśli jest inaczej, nie chcę, by się okazało, że nie
jesteśmy w stanie tego powstrzymać. Że jesteśmy bezsilni. Zastanawiałam się nad tym, Brice. Przyszło ci na myśl, że to, co się dzieje, może być… nienaturalne? Że to jednak nie jest zaburzenie magicznej równowagi Dorany, które nigdy wcześniej się nie pojawiało? Sądzisz… zastanawiałeś się… – Że zostaliśmy zaatakowani? – Brice dopił brandy i odstawił kieliszek. – Oczywiście. – Naprawdę? – Utkwiła w nim wzrok. – Dlaczego nic nie mówiłeś? Kolejne wzruszenie ramion. – Bo porzuciłem tę myśl, gdy tylko przyszła mi do głowy. Jesteśmy jedynymi magami na tym świecie, Venette. Kto miałby nas zaatakować? – Jesteśmy jedynymi magami, o których wiemy – zripostowała. – Może są i tacy, których nigdy nie spotkaliśmy. Uniósł brwi w wyrazie łagodnej drwiny. – Od tylu wieków? O nie. Przemawia przez panią niepokój, lady Martain. Nie ma innych magów. Dorana jest bezpieczna… przynajmniej jeśli chodzi o agresję ze strony sąsiadów. – Więc jak to wytłumaczysz, Brice? Musi być jakieś wyjaśnienie! Dlaczego nie potrafimy na nie wpaść? Dlaczego ta chełpliwa Bellamie Ranowen nie odkryła jeszcze przyczyny tego… tego zgubnego wystrzępienia gobelinu? Brice westchnął raz jeszcze i złożył palce. – Bellamie Ranowen stara się, jak może. – A jeśli te starania okażą się niewystarczające? Co wtedy? Uniesiemy ręce i powiemy: „No cóż, świat się kończy, ale przecież staraliśmy się, jak mogliśmy”? – Oczywiście, że nie – odezwał się w końcu sprowokowany Brice. – Ale musimy pogodzić się z myślą, że być może nie uda nam się znaleźć rozwiązania, Venette. Ani temu zaradzić. Zastanów się nad tą sytuacją. Nie wiemy, skąd pochodzi magia. Nie wiemy, dlaczego tylko nasza rasa jest w stanie się nią posługiwać. I nie potrafimy wytłumaczyć, dlaczego niektórzy z nas są w tej dziedzinie bardziej utalentowani od innych. Krótko mówiąc, magia jest zagadką. – I tyle? – Utkwiła w nim wzrok. – W ten sposób mam się pocieszać? Brisie Varen, czyś ty oszalał? – A co według ciebie miałbym powiedzieć? – odparł Brice. – Mam
potraktować cię jak dziecko i oznajmić, że wszystko będzie dobrze, skoro może nie być dobrze? Skoro istnieje ryzyko, że nasz świat się kończy? Wycelowała w niego palec. – Chcę, żebyś powiedział, że nie straciłeś nadziei! Chcę, żebyś powiedział, że będziesz walczył do samego końca, żeby ocalić i ochronić Doranę i jej magów! – Tak będzie. – W takim razie przekonaj mnie, Brice! Rozumiesz? Ja się boję. I choć Sallis i Shari się do tego nie przyznają, oni również się boją. Musisz być naszym przewodnikiem i nas poprowadzić. I my, i Dorana potrzebujemy czegoś więcej niż stwierdzenia, że magia jest zagadką. Oczy Brice’a w jego pomarszczonej sędziwej twarzy sprawiały wrażenie nieco mrocznych i chłodnych. – Jeżeli to wystrzępienie będzie się utrzymywało i wszyscy się o nim dowiedzą, Venette, Doranie będzie potrzebna Rada Magów, która nie będzie się bać. Rada Magów, która będzie oazą spokoju. Bez takiej oazy na pewno przepadniemy. Dlatego własne obawy – jakiekolwiek by były – musisz zachować dla siebie. – Oczywiście – powiedziała urażona. – Jestem osobą racjonalną. Nie musisz mi mówić, jak mam się zachowywać przy ludziach. Teraz jednak jesteśmy sami, prawda? Jesteśmy w twoim salonie, Brice, i właśnie ci się zwierzam. Wolałabym zwierzać się mężowi, ale skoro mi to uniemożliwiłeś… – A zatem to moja wina, że ktoś na mnie krzyczy w moim własnym salonie? Obrzuciła go piorunującym spojrzeniem. – Tak. – I zamierzasz krzyczeć dalej? – Być może. Tak. Brice wstał. – W takim razie potrzeba mi więcej brandy, Venette. Uzupełnił kieliszek, a potem dolał i jej. Skinęła głową w podzięce i wypiła, żałując, że płomienie szalejące w kominku nie są w stanie przegonić przyprawiającego ją o dreszcze strachu. Kiedy Brice z powrotem zajął miejsce, popatrzyła na niego złowrogo.
– A co zamierzasz zrobić z Morganem? Upił łyk, spoglądając na nią łagodnie znad kieliszka. – To znaczy? – Przede wszystkim nie przyjmujesz jego rezygnacji, prawda? Na pewno masz świadomość, że nie mówił poważnie. – Odniosłem wrażenie, że jednak mówił. – No tak, wrażenie. – Machnęła dłonią. – Ale nie możesz przywiązywać wagi do wrażenia. Był rozgniewany. Jest w żałobie. Nie powinniśmy byli iść tam wszyscy. Sallis i Shari powinni zostać. Należało wysłać mnie, Brice. Samą. – Z zaskoczeniem stwierdziła, że salon rozmywa jej się przed oczami. Zamrugała, by przepędzić łzy. – Nie mogę uwierzyć, że Greve nie żyje. Nie mogę uwierzyć, że Morgan mi nie powiedział. – Wbiła wzrok w swój kieliszek. – Nie mogę uwierzyć, że celowo mnie w ten sposób skrzywdził. – Właśnie dlatego, moja droga, nie wysłałem cię samej. Współczucie w głosie Brice’a także ją zaskoczyło. Podniosła wzrok. – Och. – Nagle poczuła się wyczerpana. Podeszła do drugiego fotela i usiadła. Upiła kolejny łyk brandy i spojrzała na Brice’a z ukosa. – Czy to znaczy, że przyjmiesz jego rezygnację? – Według ciebie nie powinienem? – Oczywiście, że nie! Przyjęcie tej rezygnacji byłoby ogromnym błędem. W tej kryzysowej sytuacji potrzeba nam nie tylko jego talentu. Jeżeli nie utrzymamy go blisko, nie będziemy mieli szans wpłynąć na jego ekscentryczne zachowanie. Brice spojrzał na nią wymownie. – Sądzisz, że w ogóle pozwoli nam na siebie wpłynąć? – W tej chwili na pewno nie – przyznała. – Ale kiedy się uspokoi… – Przygryzła wargę pod wpływem nowej fali złości. – Kiedy się znudzi tą uprzykrzoną Barl Lindin… – Uważasz, że to prawdopodobne? Moim zdaniem mówił poważnie, że podburzy przeciwko nam całą Doranę, jeżeli postanowimy się wtrącać w sprawy związane z tą dziewczyną. – O nie. Na pewno nie, Brice. Był rozgorączkowany. A taki żar szybko mija. – Nie zawsze – odparł Brice, a przez jego twarz przebiegł grymas. – Niektóre płomienie buchają żarem. Niektóre płoną wiecznie.
Luzena Talth. – Brice, przecież on zna tę przeklętą dziewczynę zaledwie od kilku tygodni – zaprotestowała, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że mógłby mieć rację. – Niemożliwe, żeby naprawdę ją kochał. Przecież ona zupełnie się dla niego nie nadaje. To po prostu dziecinny bunt przeciw ojcu. Brice odstawił niedopitą brandy. – A może to jedno i drugie? – Jedno i drugie? – Spojrzała na niego zbita z tropu. – Brisie Varen, nie mów, że jesteś romantykiem. Długie, pełne zadumy milczenie. Oparł się o podłokietnik, ułożył podbródek na dłoni i wpatrzył się w ogień pod przeciwległą ścianą. – Mam w sobie dość romantyzmu – odezwał się w końcu – żeby wiedzieć, że podpuszczanie Morgana Danfeya, by udowodnił swą miłość do tej nieodpowiedniej dziewczyny, byłoby istnym szaleństwem. I nawet jeśli ty nie jesteś romantyczką, Venette, chyba wiesz, że mam rację. Nie można go prowokować w związku z tą dziewczyną. Niech to szlag, miał rację. – No dobrze – mruknęła. – A co z rezygnacją? – W tej kwestii jestem skłonny posłuchać twojej rady. Moim zdaniem, kiedy emocje opadną, istnieje możliwość, że Morgan pożałuje tego postanowienia. Dlatego, przynajmniej na razie, nie przyjmę tej rezygnacji. Jeżeli chodzi o sprawy związane z działaniami Rady oraz z całą Doraną, nowy lord Danfey jest na zwolnieniu z przyczyn osobistych. Venette z zadowoleniem rozsmakowała się w kolejnym łyku brandy. – Sallis nie będzie zadowolony. – Może to dziwne, ale nie podejmuję decyzji na podstawie tego, co się podoba Sallisowi Arkleyowi, a co nie. Czy powinna się przyznać, że pytała Morgana o zaburzenia w dorańskiej magii? Nie. Lepiej nie. Wywołałaby tylko kolejną awanturę. Mimo wszystko musi wybadać, czy Brice zamierza skorzystać z pomocy Morgana. – Brice… wiem, że zamierzasz zostawić Morgana w spokoju z Barl Lindin w jego rezydencji, ale to nie znaczy, że nie moglibyśmy
wykorzystać jego talentu. Wiem, że dyskutowaliśmy już na ten temat, ale… – Nic się nie zmieniło, Venette – rzekł Brice powściągliwie. – Jest bardziej nieprzewidywalny niż zwykle. Nie. Dorana nie jest jeszcze w aż takich tarapatach, żebyśmy mieli polegać na jego humorach. Nie cierpimy również na aż taki niedostatek utalentowanych magów, żeby wracać do niego na kolanach i błagać o pomoc. Pozwolimy mu ochłonąć i zaczekamy, co będzie dalej z tymi zaburzeniami, o ile będzie jakiś ciąg dalszy. Venette westchnęła. – Dobrze, Brice. Sallisa jednak będziesz musiał trzymać na krótkiej smyczy. Oboje wiemy, że dziś zaśnie z poczuciem triumfu na myśl o tym, że Morgan wypadł z łask. Ale gdy Sallis dowie się, że po raz kolejny ocaliłeś Morgana od zupełnego upadku… – Nie dręcz się tym – powiedział Brice. – Sallisa możesz zostawić mnie. O tak… – Uśmiechnął się. – Możesz już iść. Orwin na pewno za tobą tęskni. – Och. – Wstała. – Dobrze, Brice. Skoro cię nudzę. – Nigdy mnie nie nudzisz, Venette. – Kolejny, tym razem łagodniejszy uśmiech. – I dobrze o tym wiesz. Słysząc komplement połączony ze zniewagą, zrobiła krzywą minę, po czym wróciła do domu. Niemal pięć tygodni później zaczęły docierać do nich wieści o poważnych magicznych katastrofach. – Magiczna mgła? – Brice popatrzył na Bellamie Ranowen spod mocno ściągniętych brwi. – Właśnie tak postanowiła pani nazwać to… to zjawisko? Pobladła z wycieńczenia nauczycielka, która wydawała się Venette szczuplejsza niż ostatnim razem, gdy stała przed Radą w tej komnacie, splotła dłonie za plecami. – Tak, lordzie Varen. Przepraszam. Czy to zbyt dziwaczna nazwa jak na gust Rady? – Uważaj na słowa – warknął Sallis. Zrobił się złośliwy, od kiedy dowiedział się, że Morgan pewnego dnia zajmie z powrotem miejsce przy tym stole. – To nie pora na niepoważne dyskusje.
Bellamie Ranowen wzruszyła ramionami, dobitnie ignorując wrogość Sallisa. – Nie? W takich chwilach, lordzie, brak powagi jest dla mnie jedynym środkiem obrony przed paniką. – Być może – odezwała się Shari Frieden. – Ale nie doda zbyt wiele otuchy, gdy będzie pani odprowadzana przed trybunał więzienny! Nie odrywając wzroku od Bellamie Ranowen, Venette podchwyciła zrzędliwy ton Sallisa. – Nie wygłupiaj się, Shari. Wątpię, by mag Ranowen jako jedyna z nas wpadała w panikę. Magu Ranowen, to zupełnie nieistotne, jak pani nazwie tę zdradziecką substancję. Jest nam pani w stanie powiedzieć, co to takiego? I skąd się wzięło? O ile wiadomo Radzie, nigdy wcześniej nic takiego nie miało miejsca. – Mnie także nic na ten temat nie wiadomo, lady Martain – rzekła Bellamie Ranowen. – Ani w bibliotece, ani w archiwach Akademii nie ma żadnych zapisów na ten temat. Żaden z moich kolegów także nie… – Kolegów? – Brice zabębnił palcami o stół. – Rozmawiała pani o swoich dociekaniach z innymi magami w Akademii? Skoro wyraźnie zakazałem… – Przepraszam, lordzie, ale biorąc pod uwagę, że niespełna godzinę temu całe mnóstwo magów na własne oczy widziało tę mgłę na głównym dziedzińcu Akademii, na pewno zgodzi się pan, że nie dało się uniknąć dyskusji na ten temat! W komnacie zapadła cisza, gdy do wszystkich dotarło znaczenie rozgorączkowanych słów Bellamie Ranowen. – Pojawiła się w Akademii? – odezwał się w końcu Sallis, który ciasno splótł przed sobą palce. – Jest pani tego pewna? Bellamie Ranowen spojrzała na niego i zwróciła się do Brice’a. – Lordzie Varen, skoro najwyraźniej nie cieszę się zaufaniem tej Rady, może najlepiej dla nas wszystkich byłoby, gdyby znaleźli państwo innego… – Nie – powiedział Brice. – Nie mamy wątpliwości co do pani kompetencji. Aby jednak mieć pewność, że zmierzamy we właściwym kierunku, proszę, by zechciała pani wyjaśnić, skąd przekonanie, że zjawisko widziane przez panią w Akademii to właśnie ta magiczna mgła. Zwłaszcza że nim dotarła pani w inne
miejsca, gdzie rzekomo się pojawiła, zjawisko zdążyło zniknąć. – Zjawisko tak – odpowiedziała Bellamie Ranowen, która nie dała się udobruchać. – Ale nie jego skutki. Liście i trawa były tak samo zwęglone. Budynki tak samo zniszczone, a magiczna osnowa mocy wystrzępiona. – Czy ktoś został ranny? – Nie, lordzie. Tym razem nie. Na szczęście wszystko to stało się, gdy na dziedzińcu nikogo nie było, lecz bez wątpienia była to magiczna mgła. To samo co my zobaczyli także ludzie w Dystryktach Trzecim, Czwartym i Siódmym. – I w ten sposób wracamy do przyczyny, dla której tu panią wezwaliśmy – powiedziała Venette. – Skoro zakończyła pani wstępne badanie tych zjawisk, jakie wnioski może nam pani przedstawić? – Wnioski? Żadnych – odpowiedziała Bellamie Ranowen. – Mam pewną wstępną teorię. Mam pewne sugestie. Ale nie mam konkretnych odpowiedzi. – Wzruszyła ramionami. – Przykro mi. Sallis zwrócił się do Brice’a. – Czy teraz przyznasz, że jednak musimy zwrócić się o radę do bardziej kompetentnych magów? – Nikt nie jest bardziej kompetentny – rzekł Brice, uciskając grzbiet nosa. – Zasięgnąłem informacji u wielu źródeł i wszędzie wyrażono tę samą opinię. Mag Ranowen nie ma sobie równych w dziedzinie teorii magii. Magu Ranowen… – Najlepsze wyjaśnienie, jakiego mogę udzielić, brzmi następująco: ta mgła jest czymś w rodzaju krwawienia surowej magii – powiedziała Bellamie Ranowen. – Właśnie tak nazywam niematerialną substancję, która pozwala nam, magom, robić to, co robimy. Venette zadrżała. – Czyli chce pani powiedzieć, że… Dorana jest ranna? – Tak. – Nauczycielka wzięła głęboki, uspokajający wdech. – I niestabilna. W dodatku wygląda na to, że ta niestabilność się rozprzestrzenia. – A w jaki sposób można ją naprawić… lub wyleczyć? – zapytała Shari z oburzeniem. – Wciąż pani twierdzi, że musimy zaprzestać posługiwania się magią? Że to my jesteśmy odpowiedzialni za tę
trudną sytuację, w której się znaleźliśmy? – Nigdy nie twierdziłam, że to my za to odpowiadamy, lady Frieden. Nie wiem, czy to nasza wina. Nie wiem, dlaczego to się dzieje. Wiem tylko, że zanim sytuacja się poprawi… o ile w ogóle się poprawi… najpierw znacznie się pogorszy. Gdyby Bellamie Ranowen wykrzyczała te słowa, może nie byłyby tak przykre. Ale jej ponura łagodność dodała im ciężaru, który byłby w stanie zmiażdżyć wszelką nadzieję na nadzieję. – Magu Ranowen, obawiam się, że sytuacja już zaczęła się pogarszać – zwrócił się do niej równie ponury Brice. – Kiedy była pani pochłonięta swoimi dociekaniami w Akademii i innych miejscach, Rada prowadziła własne w całej Doranie, starając się dowiedzieć, czy ta niestabilność już się rozprzestrzeniła. – Spojrzał na stos notatek. – Niestety nie mam dobrych wieści. Wygląda na to, że aby aktywować zaklęcia, których użycie do tej pory nie wymagało wysiłku, należy teraz podjąć dwie lub trzy próby. Czasami nawet więcej. A czasami w ogóle nie chcą się aktywować. – Mówiąc, że użycie tych zaklęć nie wymagało wysiłku, chce pan powiedzieć, że chodzi o proste zaklęcia? – zapytała Bellamie Ranowen. – I jak oceniłby pan… zdolności tych magów? Venette pokręciła głową. – Zaklęcia nie były proste. Transmutacje, dekonstrukcje, usprawnienia trzeciego i czwartego stopnia. Same wymagające zaklęcia… ale zdecydowanie w zasięgu magów, którzy zgłosili, że mieli z nimi problemy. – Według informacji z różnych źródeł – dodał Brice – magowie nie byli w stanie posługiwać się tymi zaklęciami z łatwością i biegłością. Zaklęcia działały leniwie, runy rozpalały się opornie. Bellamie Ranowen postukała się palcem w podbródek. – A gdzie napotkano te trudności? Brice spojrzał w notatki. – Tu, w Dystrykcie Pierwszym. I w Drugim. I Czwartym. – Dwa dni temu na mojej ulicy – powiedziała Shari; na jej twarzy malowało się napięcie, a w oczach niepokój – rozpadły się trzy witrażowe okna sąsiedniego domu. Nikt nie wiedział, z jakiego powodu. Dzieci nie grały w pobliżu w piłkę. Wiatr nie miotał żadnymi gałęziami. Szkło po prostu się… rozleciało. Jakby nie
zostało porządnie wykończone. – W kilku miejscach doszło także do samozapłonu katalizatorów w słojach i butelkach – rzekł Brice. – To były gwałtowne wybuchy. Czworo magów zostało rannych, w tym jeden poważnie… – Przeszukałem wszelkie zapisy i dzienniki w archiwach Rady – powiedział Sallis. – To wydarzenia bez precedensu, magu Ranowen. Magia nie zawiodła nas od czasów, gdy posłużył się nią pierwszy dorański mag. – Czy to cały zasięg problemu? – spytała Bellamie Ranowen. – Czy może to jeszcze nie wszystko? Sallis spochmurniał i utkwił wzrok w stole. – Możliwe, że nie wszystko. Dorana składa się z wielu dystryktów. Wciąż szukamy informacji. Brice odsunął ozdobne krzesło od stołu tak powoli, jakby bolały go wszystkie kości, po czym podszedł do podwójnych drzwi prowadzących na balkon. Otworzył je i wyszedł w przysłonięte chmurami światło późnego poranka. Pozwolił, by świeża bryza potargała mu włosy okalające ponurą twarz i przycisnęła srebrzystoszarą jedwabną tunikę do wymizerowanego ciała. Venette dostrzegła, że zaczął się garbić. Brzemię tego tajemniczego, rozprzestrzeniającego się kryzysu sprawiło, że zgarbił plecy, które do tej pory były proste jak struna. Wstrząśnięci Sallis i Shari spojrzeli na siebie, a potem na nią. – Dlaczego pani tak tu siedzi, lady Martain – warknął Sallis. – Zna go pani najlepiej. Trzeba jakoś wydobyć z niego prawdę. Czyżby nie powiedział nam jeszcze wszystkiego? Wydobyć z niego prawdę? Tak po prostu? Mało prawdopodobne. Spojrzała jednak ostrzegawczo na Bellamie Ranowen, która wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, a potem wyszła za Brice’em na balkon. Odważyła się nawet położyć mu dłoń na ramieniu. – Co się dzieje, lordzie? Nie możesz mieć przed nami tajemnic. Nie teraz. Brice rzucił na nią okiem i pokręcił głową. – To nie tajemnica. Nawet nie wiem, czy to ważna informacja. Bardziej prawdopodobne, że to jedynie zbieg okoliczności. – Wydaje mi się, że to mag Ranowen powinna o tym zdecydować.
Prosiłeś, żebyśmy podporządkowali się jej opinii w sprawie tego kryzysu. Ciebie też to dotyczy, prawda? Brice skinął głową z westchnieniem. – Masz rację. – Mówił cicho i ostrożnie. – Ale tak szczerze, Venette, boję się jej o tym powiedzieć. Bo jeśli stwierdzi, że to istotne… że to nieodłączna część problemu, w obliczu którego stanęła Dorana, to… – Jeszcze niedawno – powiedziała niemal szeptem – siedziałeś w swoim salonie i łajałeś mnie bez ogródek za to, że poddaję się własnym lękom. Pozwól, lordzie Varen, że przypomnę ci twoje słowa. Powiedziałeś… – Dziękuję, Venette. Całkiem dobrze pamiętam, co powiedziałem. – Powiedziałeś – kontynuowała – że dorańska Rada Magów musi stać się oazą spokoju, i że my, jako jej członkowie, musimy zachować własne obawy dla siebie. Dlatego proponuję, byś usłuchał własnej genialnej rady, mój drogi. Bo tak jak powiedziałam, to właśnie ku tobie, lordzie Varen, powędrują nasze spojrzenia, gdy będziemy potrzebowali kogoś, kto pomoże nam bezpiecznie przetrwać te mroczne czasy. Za ich plecami w komnacie panowała cisza. Na balkonie wzdychał i zawodził wiatr. Daleko w dole magowie Elvado chodzili po ulicach, nieświadomi cienia, który powoli zasnuwał ich szczęśliwy kraj. Brice odwrócił głowę i popatrzył na nią w milczeniu. W jego oczach malowało się znużenie. A potem pokiwał głową. – W rzeczy samej. Venette weszła za nim do pomieszczenia i zaczekała, aż z powrotem zajmie miejsce, a potem usiadła na krześle. – Brat mojej zmarłej żony – zwrócił się Brice do wszystkich, choć patrzył na Bellamie Ranowen – stoi na czele Gildii Zielarzy. Odwiedził mnie zeszłego wieczoru. Był… jakiś nieswój. Joryn Torvig to człowiek, który nie poddaje się panice. Nie jest skory do teatralnych gestów. Dlatego gdy dostrzegam u niego konsternację… traktuję go poważniej niż zwykle. Powiedział, że wśród zielarzy budzą się pewne niepokoje. Niektórzy pacjenci niespodziewanie umierają, inni nie dochodzą do siebie tak szybko, jak powinni, biorąc pod uwagę ich dolegliwości i rany. Joryn oznajmił, że zielarze są bezradni… i coraz bardziej zaniepokojeni.
– Sama nie wiem – powiedziała Bellamie Ranowen, gdy wszyscy przenieśli na nią wzrok. – Przykro mi. Chciałabym móc z przekonaniem stwierdzić, że to sprawa niezwiązana z problemem, który omawiamy, ale nie mogę. Możliwe, że ma z tym związek. Dopóki lepiej nie zrozumiem natury choroby toczącej Doranę, nie chcę dawać złudnych nadziei. To byłoby nierozsądne. – A co pani wie? – zapytała Shari stanowczym tonem. – Cokolwiek? Czy może chce nam pani zaimponować jedynie swoją ignorancją? Brice obrzucił ją piorunującym spojrzeniem. – Lady Frieden. – Nie, lordzie – zaprotestowała Bellamie Ranowen. – To uczciwe pytanie. Powiem pani, co wiem, lady Frieden. Wiem, że nie da się tego dłużej ukrywać. Za licznymi zjawiskami stoją zwykłe sztuczki. W przypadku magicznej mgły jest jednak inaczej. W dodatku jest niebezpieczna. Podejrzewam, że może nawet śmiertelnie. Ludzie muszą wiedzieć, jak się przed nią chronić. – A da się w ogóle przed tym ochronić? – spytał Sallis. – Wcześniej nic pani nam o tym nie wspomniała. – Miałam taki zamiar, lordzie Arkley. Dziś rano na dziedzińcu Akademii posłużyłam się zaklęciem rozpraszającym. – Użyła pani magii, by zwalczyć magię? – Brice zmarszczył brwi. – Czy to rozsądne? Bellamie Ranowen wzruszyła ramionami. – Nie wiem, jak inaczej z tym walczyć. Coś mi mówi, że machanie rękami nie przepędzi mgły. – Co jeszcze może pani zaproponować? – Ograniczone posługiwanie się magią do czasu rozwiązania problemu. Zwłaszcza zaklęciami, które wymagają stosowania skomplikowanej harmonii sylabicznej oraz run. – Nadal uważa pani, że stosowanie magii może leżeć u podstaw dorańskiego problemu? – Za wcześnie, żeby to stwierdzić, lordzie Varen. Nie chciałabym wykluczać żadnej możliwej przyczyny, ale moim zdaniem zachowanie ostrożności nikomu nie zaszkodzi. – Zgadzam się – rzekł Brice. – Dobrze. Rada wyda odpowiedni edykt.
Bellamie Ranowen niemal się uśmiechnęła, gdy choć odrobina napięcia opuściła jej ciało. – Biorąc pod uwagę dzisiejsze wydarzenia w Akademii, lordzie, chciałabym poprosić kilkoro innych wykładowców o pomoc w pracy. Wyciągnęłabym potrzebne wnioski znacznie szybciej, gdyby więcej osób zadawało pytania. Przez pewien czas Brice siedział w milczeniu. Potem z uniesioną brwią rozejrzał się po siedzących przy stole, spojrzeniem pytając o ewentualny sprzeciw. Kiwnął głową, gdy nikt się nie odezwał. – Dobrze. Tylko proszę ostrożnie dobrać współpracowników, magu Ranowen. Muszą to być osoby poważne, oddane pracy i zdolne trzymać język za zębami. To nie jest ekscytująca szansa do wykorzystania. To doniosłe wyzwanie, które przyniesie zgubne konsekwencje, jeżeli nam się nie powiedzie. Rozumie pani? W oczach Bellamie Ranowen na chwilę pojawił się błysk, jakby uwaga Brice’a ją uraziła. – Oczywiście, lordzie Varen. – Podeszła o krok bliżej do stołu i wskazała kałamarz, pióro i papier, które leżały przy jego prawej ręce. – Mogę? – Proszę bardzo. Szybko napisała jakieś zaklęcie, a potem podsunęła mu kartkę. – W ten sposób rozwiałam magiczną mgłę. Każdy dorański mag powinien nauczyć się tego zaklęcia na pamięć. – Dziękujemy – powiedział Brice, wpatrując się w kartkę. – Dopilnujemy tego z pomocą Rady Powszechnej. – A wracając do tego, co powiedziała lady Frieden o rozbitych oknach, proponuję, by każdy mag zabezpieczył swój dom. Wszystkie budynki użyteczności publicznej także należałoby zabezpieczyć. Przynajmniej za pomocą pieczęci zabraniających wstępu, na wypadek gdyby zaklęcia wzmacniające budowle okazały się zbyt skomplikowane, by można ich było bezpiecznie użyć. Zapadła kolejna chwila milczenia, gdy do wszystkich dotarł ogrom czekającej ich pracy. Venette spojrzała w twarz Brice’a, który mizerniał z każdym oddechem. Poczuła ucisk w żołądku i narastające mdłości. Och, mój drogi. Trzymaj się. Bądź silny. Poważnie mówiłam, że jesteś nam potrzebny.
– Tak – odezwał się po długiej chwili milczenia. – To rozsądne środki zapobiegawcze. Dziękuję, magu Ranowen. Chce pani dodać coś jeszcze? – Nie mam do dodania już niczego przydatnego ani praktycznego, lordzie – powiedziała Bellamie Ranowen. Sama także wyglądała mizernie. – Jeżeli będę miała coś nowego, na pewno o tym poinformuję. Ale chciałabym jeszcze przekazać coś na sam koniec… choć robię to niechętnie. Brice uśmiechnął się nieznacznie, jak gdyby w odpowiedzi na żart, który zrozumieli tylko oni dwoje. – Oczywiście. Proszę mówić śmiało. Szczerość to jedyna wartościowa waluta w Salach Wiedzy. – W takim razie szczerze, lordzie? Jeżeli wkrótce nie znajdziemy sposobu na uleczenie Dorany, obawiam się, że problem zacznie rozprzestrzeniać się szybciej. Moim zdaniem istnieje niebezpieczeństwo, że najpierw będzie szerzyć się po wszystkich dystryktach, a potem także i poza granicami naszego kraju. A jeżeli do tego dojdzie… Nie musiała mówić więcej. Venette poczuła, jak zasycha jej w ustach, i z przerażeniem wpatrywała się w Brice’a. A jeżeli do tego dojdzie, cały świat znajdzie się w niebezpieczeństwie. Barl, której serce tłukło się w piersi, odsunęła od siebie zabazgrany dziennik poplamionymi atramentem dłońmi i przycisnęła je do suchych, zmęczonych oczu. Frustracja niczym rozżarzona kula parzyła jej żołądek, a żar rozchodził się po całej skórze. Z pozbawionym słów okrzykiem poderwała się na nogi i zaczęła krążyć po bibliotece, głośno tupiąc. – To niedorzeczne! Wiem, że to możliwe. Wszystko jest możliwe. Muszę tylko znaleźć odpowiednie zaklęcie, żeby ruszyć we właściwym kierunku! Ale zaczęła podejrzewać, że być może nie było tu odpowiedniego zaklęcia. Albo jeżeli było, znalazła je wcześniej i odrzuciła, bo nie dostrzegła tego, co powinna była dostrzec. Obiecałam Morganowi, że znajdziemy sposób na pokonanie śmierci. Nie złamię danego mu słowa. Nie zrobię tego. Nie mogę.
Bo czasami, gdy w środku nocy nie mogła spać i wpatrywała się w niego, szlochał przez sen… i błagał, żeby nie umierała. Obróciła się na pięcie, gdy usłyszała pukanie do drzwi biblioteki. – Tak? O co chodzi, Rumm? Czego ci trzeba? Drzwi otworzyły się, a za nimi dostrzegła twarz zarządcy, z której niczego nie dało się wyczytać. – Magu Lindin. Ma pani gościa. Lady Martain. – Magu Lindin – odezwała się członkini Rady, mijając Rumma w drzwiach. Miała na sobie wymiętą zieloną tunikę z jedwabiu. – Przeszkadzam pani? Przykro mi. Barl popatrzyła na Rumma. – Dziękuję. Nie kłopocz się przygotowywaniem herbaty. Lady Martain nie zabawi tu długo. Gdy Rumm zamknął drzwi, Venette Martain bez zaproszenia opadła na krzesło. – Gdzie jest Morgan? Z ostentacyjną obojętnością Barl pozbierała notatki i dziennik, po czym wepchnęła je do szuflady. – Śpi. – Śpi? – Kobieta spojrzała za okno. – Przecież dopiero zaszło słońce. – Bardzo ciężko pracował. I raczej nie przyszło mu do głowy prosić panią o pozwolenie na udanie się na spoczynek. Venette Martain zmrużyła oczy. – Zważaj na słowa. Barl skrzywiła się, usłyszawszy tak ostry ton. Ostrożnie, Barl. Jeszcze nie zostałaś lady Danfey. – Czego pani sobie życzy, lady Martain? – Chcę się zobaczyć z Morganem. – Nie zamierzam go budzić. – Zajmował się magią, tak? Pracowaliście razem? W spojrzeniu Venette Martain było jakieś dziwne napięcie. – Odrobinę – odpowiedziała Barl, bo intuicja podpowiadała jej, że powinna skłamać. – Prawie wcale. Morgan głównie uczy mnie o różnych teoriach magii. Skoro odmówiono mi prawa do nauki w Akademii… – Machnęła dłonią, wskazując na wypełnione
książkami ściany. – Teraz to jest moja sala wykładowa. A on jest bardzo dobrym nauczycielem. Mnóstwo się nauczyłam. Venette Martain ściągnęła usta. – Tak. Z pewnością. – Wstała. – Przyszłam tu z grzeczności, jak przyjaciółka do przyjaciela, więc pamiętaj, by przekazać Morganowi wiadomość ode mnie. W najbliższym czasie zostanie wydany pewien edykt. Zarządzenie Rady zakazujące posługiwania się skomplikowanymi zaklęciami. Barl utkwiła w niej wzrok. – Dlaczego? – Powiedz Morganowi, że jeśli chce się dowiedzieć czegoś więcej, wie, gdzie mnie szukać. Miłego wieczoru, magu Lindin. Znam drogę do wyjścia. Paskudna kobieta. Gdy Barl znowu została sama, z powrotem wyjęła notatki. Rzuciła je na stół i skuliła się na krześle. Skomplikowane zaklęcia będą zakazane? Co ci radni knują? A potem wzruszyła ramionami. Morgan się dowie. Ale to i tak nie miało znaczenia. Żaden edykt Rady nie będzie ich dotyczył. Zmarszczyła czoło i wróciła do pracy.
Rozdział XXIX
No
dobrze. – Głos Bartona przepełniał smutek. – Czyli po wszystkim. Remmie siedział przygarbiony na schodach szkoły w Batavie. Skinął głową… – Tak. Po wszystkim. Barton usiadł, a w jego palcach zadzwoniły klucze. Klucze. Potrzebowali brantońskich zamków, żeby zabezpieczyć drzwi, bo pieczęć mogła nie zadziałać, a nawet gdyby zadziałała, mogłaby nie przetrwać. – Trudno to w ogóle pojąć, Remmie. – Barton z westchnieniem położył dłoń na jego ramieniu. – Nie sądziłem, że czegoś takiego dożyję. Nie sądziłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe. – Ja też nie. Wokół panowała przerażająca cisza. Wszystkie dzieci zostały odesłane do domu. Szkolne klasy, plac zabaw i boisko opustoszały, gdzieniegdzie widać było tylko magiczną mgłę, która zagrażała ich bezpieczeństwu. Barton westchnął ciężko. – No dobrze, magu Lindin. Co zamierzasz teraz zrobić? – Jeszcze nie wiem. A ty? – Pamiętasz mojego wuja z Dystryktu Trzeciego? Przeniosę się do niego. Wuj Bartona? Ach tak. Piekarz. – To dobrze – powiedział, starając się go wesprzeć. – Przynajmniej da się wypiekać chleb bez użycia magii. Drożdże same w sobie są magiczne. Barton westchnął po raz kolejny, a potem poderwał się na nogi, gdy na szkolnym dziedzińcu wykwitła mgła. Zaklął, chwycił kamień i cisnął nim. Mgła trysnęła, zaiskrzyła i zaskwierczała, obracając kamień w pył. Po chwili kapryśnie zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Nie było potrzeby używać zaklęcia odpędzającego, które
i tak działało zaledwie co trzeci raz. – Nie mogę w to uwierzyć – odezwał się Barton drżącym głosem. – Dorana rozpada się wokół nas z każdym dniem coraz szybciej. A co robi Rada Magów, żeby nas ocalić? Nic… tylko zabiera nam coraz więcej zaklęć. Tylu tam wysoko postawionych elitarnych magów, i na co nam się zdają? Na nic! – Spokojnie – mruknął Remmie. – Na pewno robią wszystko, co w ich mocy. – Za mało. Nie. Nieprawda. – Kiedy wyjeżdżasz? – Kiedy tylko wykupię miejsce w powozie Benyta. Niba Benyta, właściciela piwiarni Pod Tłustym Wieprzem. Człowieka, który wiedział, jak zarobić na problemach. Skoro zaklęcia teleportacyjne nie były bezpieczne, uruchomił powóz między Batavą a Fothel w Dystrykcie Piątym. Oczywiście nie on jeden. Na głównych i bocznych drogach Dorany zaroiło się od powozów, fur, bryczek i koni – zupełnie jak w Brantone. – Remmie… – Barton rozejrzał się dookoła. – Wiem, że Rada Dystryktu stwierdziła, że możesz zostać w chacie, jeśli zechcesz, ale chyba nie zostaniesz, co? Przeniesiesz się do Elvado? Niemal cztery miesiące wcześniej, gdy Remmie wlał w siebie za dużo piwa Pod Tłustym Wieprzem, powiedział Bartonowi, że Barl wkrótce zostanie lady Danfey. Pokazał mu zaklęcia, które mu przesłała. Pierwsze z wielu… tak przynajmniej obiecywała. Ale coś nie poszło zgodnie z planem. – Remmie? Podniósł wzrok i spojrzał na zakłopotane oblicze Bartona. – Chciałbym odwiedzić Barl. Sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. Ale nie wiem, czy tam zostanę. Nie wiedział, czy będzie mile widziany. – W takim razie pojedź ze mną – rzekł Barton. – Przynajmniej do Fothel. Razem będzie nam raźniej. – Właściwie czemu nie? Zapadła kolejna chwila posępnej ciszy, gdy patrzyli na wymarłe otoczenie. – W takim razie chodźmy od razu do Benyta – odezwał się
w końcu Barton. – I wynośmy się z tego przeklętego miejsca. Przez jedną paskudną chwilę Remmie miał wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Kochał tę szkołę. Oddał jej całe swoje serce, duszę, pot i marzenia. Przypomniał sobie twarze uczniów, ich okrzyki przerażenia, gdy powiedział, że nie będzie już lekcji, dopóki problemy Dorany nie zostaną zażegnane. Przygryzł wargę. – No dalej, Remmie – powiedział Barton ze smutkiem. – Chodźmy. Nib Benyt sprzedał im dwa miejsca w powozie. Mieli wyjechać z Batavy o świcie. Remmie wrócił do cichej chaty, urwał świeżej fasoli z ogródka, a potem wszedł do środka, by ją ugotować i przygotować paszteciki z kurczakiem. Później, gdy kolacja się gotowała, zmył z rąk resztki przyrządzanego ciasta, a potem wszedł do saloniku, gdzie w zdobionej szkatułce z wiśniowego drewna trzymał listy od Barl. Wpatrywał się w niewielką kolekcję poskładanych kartek i czuł narastający niepokój. Minęły niemal trzy tygodnie, od kiedy odezwała się po raz ostatni. Z początku, po nieoczekiwanej wizycie i jeszcze bardziej nieoczekiwanych wieściach, pisywała dwa razy w tygodniu. Dotrzymała słowa i przesłała mu zaklęcia spisane z książek Morgana Danfeya. Potem jednak z dwóch listów w tygodniu zrobił się jeden, by następnie pojawiać się raz na jakiś czas. Kiedy nie otrzymał od niej żadnych wieści przez dwadzieścia sześć dni, sam do niej napisał. Może coś się stało? Może mógł jej pomóc? W końcu otrzymał zdawkową i przykrą odpowiedź. „Przestań mnie zadręczać. Jestem zajęta. Przesłałam ci mnóstwo zaklęć. Przez pewien czas masz się czym zająć”. W pierwszej chwili miał ochotę stanąć w progu rezydencji i zażądać wyjaśnień. Ale później zmienił zdanie. Na pewno nie byłaby zadowolona, że ją zignorował. Poza tym zawsze, gdy na nią krzyczał, zyskiwał na tym jedynie ból gardła. Lepiej było zrobić, o co prosiła, i zaczekać, aż przyjdzie na niego pora, żywiąc nadzieję… licząc na to, że… wiedziała, co robi. Tylko że teraz wszystko się zmieniło. Problemy Dorany szybko się pogłębiały. On sam nie mógł zostać w Batavie bez uczniów, nie wiedząc, jak źle dzieje się tam, gdzie teraz Barl przebywa, nie wiedząc, czy ma kłopoty. I czy Morgan Danfey wciąż ją kocha. O ile w ogóle kiedykolwiek ją kochał.
Gdy siedziała w tej kuchni, stworzyła lilię. Za pomocą przerażająco potężnego zaklęcia. Zasady cisnęła w kąt. Nie miał wątpliwości, że zignorowała edykty Rady, i czuł w kościach, że nadal to robi. Wtedy to była tylko lilia. Ciekawe, co tworzy teraz? O ile w ogóle coś tworzy. A jeśli Rada dowiedziała się, że Barl zlekceważyła zarządzenie? A jeśli rzeczywiście znudziła się Danfeyowi i ją wydał? A jeśli nadal z nim jest, on zachęca ją do przekraczania kolejnych granic i coś poszło nie tak? Przytłoczyły go strach i poczucie winy. Z trzaskiem zamknął wieczko szkatułki, chowając listy od siostry. Powinienem był zaufać intuicji. Nie powinienem był zostawiać jej tam samej. Obiecałem, że się nią zajmę. A teraz ta obietnica rozpadała się podobnie jak Dorana. Jego wyprawa z Bartonem wypadła w samą porę. Venette podniosła wzrok znad torby, do której właśnie włożyła paczuszkę suszonych liści burgotu, a wcześniej całe mnóstwo innych katalizatorów. Orwin patrzył na nią, a w jego milczeniu słychać było krzyk. Pokręciła głową, jakby rzeczywiście się odezwał. – Przykro mi, że tego nie pochwalasz, mój drogi, ale nie mam wyboru. – Zawsze jest wybór, Venette – powiedział, stojąc w drzwiach jej pracowni. – Morgan wybrał wiele tygodni temu. I to niewłaściwie. Nie ma potrzeby go w tym wspierać. – Wcale go nie wspieram! Staram się jak najlepiej wybrnąć z tej absurdalnej sytuacji. Orwin uderzył dłonią w otwarte drzwi tak głośno i w tak nietypowy dla siebie sposób, że drgnęła i niemal krzyknęła. – Venette, konspirujesz z Morganem Danfeyem i łamiesz prawo w samym środku kryzysu, jakiego Dorana jeszcze nie widziała. – Nie, Orwinie! Pomagam innemu członkowi Rady w próbie ocalenia Dorany w samym środku najpoważniejszego kryzysu! Na sprawiedliwość, nikt inny nie robi w tej sprawie niczego pożytecznego! Ona sama w zasadzie też nie, ale ta myśl była zbyt bolesna, by się
nad nią rozwodzić. – Venette… proszę… – Orwin odezwał się tym razem swoim zwykłym, łagodnym tonem i przestąpił próg. – Nie rób tego. Sięgnęła po słoiczek tynktury z bidalinu i wcisnęła go do pełnej już torby. – Nie musiałabym tego robić, Orwinie, gdyby Brice, Sallis i Shari mnie do tego nie zmusili. Ale Brice jest tak przytłoczony, że pozwala się zastraszać Sallisowi i Shari. Powstrzymywanie Morgana przed powrotem do Rady to kompletne szaleństwo. – Morgan sam nie chce wracać, moja droga – powiedział ze znużeniem jej mąż. – Wystarczy, żeby zrezygnował z Barl Lindin, a wszelkie obiekcje co do jego osoby przestałyby mieć znaczenie. On jednak nie chce tego zrobić. Venette zasznurowała torbę i przerzuciła sobie jej pasek przez ramię. – Dziwisz mu się? Bo ja wcale. I choć ubolewam nad tym, że łajdaczy się z dziewczyną, która jest pospolitym magiem, to Sallisem i Shari gardzę jeszcze bardziej. Ryzykować dobro Dorany, żeby zemścić się za jakąś osobistą drobnostkę? Hańba. W dodatku Brice nie zamierza sprawdzić, czy mówią prawdę. Cóż. Przez niego zupełnie tracę nadzieję. – Venette, przecież… – Orwin odsunął się i stanął między nią a drzwiami. – Nawet nie wiesz, po co Morganowi te katalizatory. Nie masz pojęcia, jakimi zaklęciami się zajmuje! – Nie muszę znać szczegółów. Powiedział, że dąży do tego, by nas ocalić, a ja mu wierzę. – Ale dlaczego? Z westchnieniem położyła dłoń na sercu Orwina. – Bo bez względu na wszystkie przewinienia Morgana, a zapewne jest ich mnóstwo, ten człowiek kocha Doranę. Zawsze kochał. I zawsze będzie kochał. Na dobrodusznym obliczu jej męża odcisnęło się udręczenie. – Gdyby kochał Doranę, pozbyłby się tej przeklętej dziewczyny! Torba z katalizatorami zaczęła jej ciążyć. Venette ułożyła ją sobie wygodniej na ramieniu i uniosła brew. – A gdybyś to ty był na miejscu Morgana, to pozbyłbyś się mnie, Orwinie?
Pytanie nie należało do przyjemnych, ale przyniosło pożądany efekt. – Idź do łóżka, mój drogi – powiedziała. – Zobaczymy się rano. Spotkała się z Morganem na opustoszałej drodze do Brantone pod niebem usianym gwiazdami. Przez większość dnia padało. Niekończące się łąki po obu stronach drogi pachniały mokrą trawą i spalenizną po przejściu magicznej mgły. Zaprzężony do powoziku koń potrząsnął łbem i zarżał, usłyszawszy zbliżający się stukot kopyt innego konia. Skoro nie można już było ufać nawet magicznemu ogniowi, zapaliła pochodnię i czekała. – Witaj, Venette – rzekł Morgan, ściągając wodze tuż poza zasięgiem blasku ognia. – Jesteś sama? Przewróciła oczami. – Nie wygłupiaj się. – To nie wygłupy – fuknął i trącił ogiera, by podszedł do światła – tylko ostrożność. Nie widziała go od wielu tygodni. Wyglądał na przemęczonego… ale któż tak nie wyglądał ostatnimi czasy? Odniosła jednak wrażenie, że prócz zmęczenia dostrzega coś jeszcze. Wręcz szaloną ekscytację, tak kłócącą się z typową dla niego powściągliwością. – No dobrze. Przywiozłaś? Uniosła skórzaną torbę i położyła ją sobie na kolanach. – Orwin uważa, że popełniam ogromny błąd. – A jakie jest twoje zdanie? – Chciałabym wiedzieć, czym się zajmujesz. Wzruszył ramionami. – Już ci mówiłem. Zaklęciami, które ocalą Doranę. Pamiętałaś o azafrisie? I susquinelu? Wiem, że to dla ciebie kłopotliwe, ale są niezwykle istotne. Daję słowo. – Niezwykle istotne, Morganie, jest to, żebym nie żałowała, że złamałam prawo, by ci pomóc! Uśmiechnął się i przez chwilę wyglądał jak dawny, znajomy Morgan. – Teraz liczy się tylko jedno prawo, Venette. Prawo przetrwania. Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się cieszyć, że umieramy z czystymi rękami.
Oczywiście miał rację. Z jakiego innego powodu by tu przyjeżdżała? Wziął od niej torbę i zawahał się. – Jak ma się Maris? – Och, Morganie. – Miała ochotę wymierzyć mu policzek. – Nie udawaj, że cię to obchodzi. – Obchodzi – powiedział i ułożył sobie torbę na biodrze. – Przykro mi, że poczuła się urażona. Żadne dziecko nie powinno być pionkiem w grze o ambicje rodziców. Nie zamierzała się z nim spierać. Nie w środku nocy na drodze do Brantone. – Garrickowie czują się tak samo jak my wszyscy w Elvado. Są wystraszeni. – Pochyliła się, bliska rozpaczy. – Daj mi słowo, że jesteś w stanie coś z tym zrobić. – Jestem w stanie – powiedział i znów zapłonęła w nim iskra tej dziwnej ekscytacji. – I zrobię. Przysięgam. – Ale jak? Morganie, jakim cudem pracujesz nad zaklęciami, skoro wszyscy jesteśmy ostatnio w zasadzie jak okaleczeni? I nad czym pracujesz? Skąd pewność, że dzięki temu cofniemy się znad krawędzi? Jego oblicze było nieprzeniknione. – Lepiej o tym nie mówmy. Venette… ufasz mi albo nie. Dzisiejszy wieczór świadczy o tym, że jednak ufasz. A skoro tak, to zachowuj się, jakbyś mi ufała. Nie jestem ideałem, ale w tej kwestii cię nie zwodzę. Rzeczywiście ludzie są wystraszeni. Ale strach nie będzie trwał wiecznie. Tak bardzo chciała mu uwierzyć, że zrobiło jej się słabo. Muszę mu wierzyć. Jeśli nie uwierzę, będę zgubiona. – Mogę jeszcze liczyć na twoją pomoc? – zapytał. – Bardzo szybko kończą nam się zapasy katalizatorów, a Sallis zrobił się niezwykle czujny, dlatego muszę bardzo oszczędnie korzystać ze swoich… nieoficjalnych źródeł. Nam. Zacisnęła palce na lejcach. – Wolałabym, żebyś pracował bez niej, Morganie. – Czy żebym się z nią nie pieprzył? – Roześmiał się ironicznie. – Jedno bez drugiego nie istnieje. I czy ci się to podoba, czy nie,
Venette, to drugie też jest istotne. Nie da się ocalić Dorany bez Barl Lindin. Dziękuję za te zapasy. Dam ci znać, gdy będę potrzebował kolejnych. Siedziała w tańczącym blasku pochodni, wsłuchując się w oddalający się tętent kopyt jego konia, gdy nagle obok niej wykwitła magiczna mgła. Venette wykrzyczała zaklęcie i rozproszyła ją. Cud. Patrzyła, jak opar się rozchodzi, a potem gwałtownie zwymiotowała za burtę powozu. Wszystko kotłowało się w niej z nienawiści i z powodu mdłości, w ustach miała kwaśny, paskudny posmak. Zawróciła powóz i skierowała się w stronę domu. Morgan zastał Barl w bibliotece, gdy pracowała nad kolejnym przekształceniem jego już przekształconej transmutacji Hartigana. Dopełniała jego geniusz własną błyskotliwością. Podniosła wzrok, gdy usłyszała, jak wchodził. – No i? Za każdym razem, gdy spoglądał na nią po przerwie, doznawał wrażenia, jakby się rozpływał. Westchnął. – Najdroższa, jeśli nie ufasz Venette, zaufaj przynajmniej mnie. Tak. Mamy nowe katalizatory. Z marsową miną odeszła od stołu i podeszła do Morgana. – Jesteś zmęczony – wyszeptała, przeczesując palcami jego rozpuszczone włosy. – Za mało sypiasz. Może przyszła już pora, żebyś mi powiedział, nad czym pracujesz, gdy śpię? Powinien był wiedzieć, że nie uda mu się długo utrzymać tego w tajemnicy. Pogładził opuszkami palców jej piersi, ucieszył się, usłyszawszy, że na chwilę wstrzymała oddech, że jego dotyk jak zawsze przyprawia ją o dreszcze. – Powiem. Ale… jeszcze nie teraz. Rozprostowała zaciśnięte palce. Chwyciła go za tunikę i przyciągnęła jego twarz do swoich ust. – Nie bądź tego taki pewien, lordzie. – Lordzie! Delikatnie uderzył czołem o głowę Barl. – Rumm, przysięgam, że założę ci dzwoneczek.
– Lordzie, przybył Nydd. Nydd? Morgan odwrócił się ze złowrogą miną. – Jest po północy. – Wiem, lordzie – rzekł Rumm. – Mówi, że nie wyjdzie, dopóki się z panem nie zobaczy. – To na pewno coś pilnego, najdroższy – powiedziała Barl. – Pójdę na poddasze i tam dokończę pracę. Kiedy wyszła z notesem pod pachą, spojrzał groźnie na Rumma. – Wprowadź go. – Lordzie Danfey! – odezwał się Nydd, który niemal pędem wpadł do biblioteki. Daleko mu było do zwykłego opanowania i elegancji. – Przepraszam za najście o tak późnej porze, ale ta sprawa nie mogła czekać. – Lepiej, żeby rzeczywiście tak było. Nydd wsunął palec pod wysoki kołnierz skromnej lnianej tuniki. – Rzeczywiście. O ile mi wiadomo, lordzie, wieść, którą pragnę panu przekazać, nie jest powszechnie znana. Być może wiedzą o tym członkowie Rady. Tego nie wiem. Sądzę jednak, że pozostali Doranie nie wiedzą. Choć zapewne niedługo się to zmieni. – Nydd. Nydd odetchnął niepewnie. – Proszę o wybaczenie. Jestem nieco wzburzony. – Drżącą ręką wyjął plik papierów z teczki i uniósł je. – Jak pan zapewne wie, lordzie, mam rozległą sieć podwładnych, nadzorców i innych pracowników, informujących mnie o pańskich rodzinnych interesach. Regularnie otrzymuję od nich raporty, bym mógł przekazać je potem panu. Dziś po południu dotarły do mnie niezwykle niepokojące wieści z trzech różnych źródeł. Wieści, które kazały mu się wedrzeć do rezydencji? Pełen obaw Morgan splótł dłonie za plecami. – Mów. – Lordzie… – Nydd odnalazł chusteczkę w fałdach tuniki i otarł spocone czoło. – Z przykrością muszę panu przekazać, że choroba tocząca Doranę się rozprzestrzenia. Magiczna mgła pojawiła się w pańskich winnicach w Brantone oraz na terenach upraw suswillu w Trindeku i Manemli. Wszystkie te tereny leżą na granicy z Doraną. Wygląda na to, że ten problem nie sięga daleko, ale…
– Ale jednak się rozprzestrzenia. – Obawiam się, że tak. – Nie ma wątpliwości, że to mgła? – Nie, lordzie. Opisy zgadzają się pod każdym względem. – Rozumiem. Komu jeszcze o tym powiedziałeś? – Komu? – Zakłopotany Nydd popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami. – Nikomu, lordzie. To oczywiste. – A co z podwładnymi, którzy przesłali ci te raporty? – Kazałem im trzymać język za zębami i zagroziłem surową karą – rzekł Nydd. – Istnieje jednak ryzyko, że nie są jedynymi świadkami. Jest obawa, że mgła pojawi się w innych miejscach i ktoś o tym powiadomi. Ludzie wpadną w panikę, lordzie, a to nie wróży dobrze pańskim interesom. To nie wróżyło dobrze bardzo wielu innym rzeczom. Niech to szlag. Skinął głową, okazując jedynie powściągliwe zainteresowanie. – Dobrze, że od razu mnie o tym powiadomiłeś, Nyddzie. A teraz wracaj do domu i na uspokojenie napij się brandy. Jeżeli dotrą do ciebie kolejne wieści o pojawieniu się mgły poza naszymi granicami, powiadom mnie od razu. Lecz ponad wszystko zachowaj absolutną dyskrecję. Nikomu nie piśnij o tym ani słowa. Rozumiemy się? – Oczywiście, lordzie – mruknął Nydd. – Zostawię panu te raporty, żeby mógł je pan szczegółowo przestudiować. Gdy tylko drzwi biblioteki się zamknęły, Morgan usiadł przy najbliższym stole i przesunął palcem po polerowanym drewnie. Zmarszczył czoło na widok smugi, którą na nim zostawił. Zmarszczył czoło na widok listów Nydda. Magiczna mgła w Brantone? W Manemli i Trindeku? Tego nie przewidziałem. Nie przewidział także, jak głęboko sięgają dorańskie zaburzenia. Były to jednak problemy przejściowe. Wszystko miało wrócić do normy, gdy Morgan zakończy pracę nad zaklęciami transmutacyjnymi. Tego jednego był całkowicie pewien. Potwierdzała to cała jego wiedza o harmonii sylabicznej. Mimo wszystko tak szybkie rozprzestrzenianie się mgły stanowiło znaczne utrudnienie. Jeśli Venette przestanie w niego wierzyć, przestanie też
mu pomagać. Tym problemom można zaradzić tylko w jeden sposób. Barl i ja musimy zdwoić starania. W tej chwili ścigamy się z czasem. I musimy zwyciężyć. – Czego chciał Nydd? – zapytała jego ukochana, gdy dołączył do niej na poddaszu. Powieki miała ociężałe z wyczerpania, a policzki pobladłe z braku snu. – Wszystko w porządku? Postanowił, że nie powie jej, jakie zaburzenia wywołały ich bardziej skomplikowane transmutacje. Nie wątpił w jej determinację, wolał jej jednak nie rozpraszać. Gdyby przeszło jej przez myśl, że bratu grozi niebezpieczeństwo, odeszłaby. Na szczęście była tak pochłonięta pracą, że nie interesował jej świat poza granicami ich starannie zabezpieczonej rezydencji… A skoro Morgan przestrzegł Rumma, by nie opowiadał o tym, co się dzieje w Doranie, Barl żyła w błogiej nieświadomości. Tak było najlepiej. – Morganie? – W Trindeku zawaliła się kopalnia – powiedział i pocałował ją. – Zginęło kilka osób. To bardzo przykre. Doszedł do wniosku, że niezwłocznie powinienem się o tym dowiedzieć. Utkwiła w nim wzrok. – W środku nocy? To dość nietaktowne. Przecież w takiej sytuacji nic nie poradzisz. – To prawda – przyznał. – Ale Nydd jest niezwykle sumienny. Najdroższa, nie jesteś jeszcze zbyt zmęczona? Bo jeśli nie, to chciałbym dokończyć pracę nad tym zaklęciem, zanim pójdziemy spać. – Zbyt zmęczona? Nigdy – powiedziała i zdusiła ziewnięcie. – Proszę bardzo. Widzisz, co zrobiłam? – Podsunęła mu notatnik. – Wydaje mi się, że przekształcenie drugiej strofy w taki sposób pozwoli nam dokonać transmutacji pancerza w elastyczne łuski bez ryzyka uduszenia. I oczywiście miała rację. Zapłonęła w nim ekscytacja. Poczuł znajomy żar we krwi. Lecz w cieniu tych uczuć pojawiło się także drobne ukłucie urazy, które szybko stłumił. Czasem trudno było mu pogodzić się z tym, że tak łatwo przychodziło jej przekształcanie jego dokonań. Wystarczyło, że spojrzała na zaklęcie, i od razu
dostrzegała, w którym miejscu się potknął. Minęło tyle czasu, a ja wciąż nie jestem w stanie złamać jej pieczęci. – Morganie? Obdarzył ją głębokim pocałunkiem, przyjemnością odpędzając małostkowość. – Tak, najdroższa. Idealnie. Przeanalizujmy całe zaklęcie raz jeszcze, żeby mieć pewność… a rano je przetestujemy. Ale rano, niezwykle okrężną drogą, Morgan otrzymał wiadomość od jednego ze swoich tajemniczych dostawców katalizatorów. – Kolejne złe wieści? – zapytała Barl, gdy jedli śniadanie w pachnącej chlebem kuchni. – Proszę, nie mów tylko, że od tej pory będziemy uzależnieni wyłącznie od dobrej woli lady Martain. Morgan złożył liścik i pokręcił głową. A potem schował kartkę do kieszeni. – Nie, ale będę musiał się z nim spotkać. – Tutaj? – W żadnym wypadku. Nie będzie mnie przez kilka godzin. Dasz sobie radę sama? Rzuciła w niego skórką od grzanki. – Zachowuj się, lordzie Danfey, bo sam będziesz musiał ogarnąć swoje zaklęcia. Wciąż wyglądał na zmęczonego, ale uśmiech miał jak zawsze olśniewający. – Tak, lady. Tak, lady. Często to powtarzał, żeby się z nią podroczyć, ale tylko się droczył – nic więcej. Jeszcze nie byli zaręczeni. Rzecz jasna byli bardzo zajęci, bo magia zawsze miała pierwszeństwo. I rzecz jasna kochał tę dziewczynę. To się nie zmieniło. Tylko od czasu do czasu nie mógł powstrzymać żalu, że… – Wybaczysz mi, najdroższa? – zapytał, wstając. – Zaczekasz ze sprawdzeniem zaklęcia do mojego powrotu? Och. – Muszę? Obszedł stół, pochylił się i ją pocałował. Położył jej dłonie na szyi i przytulił tak, jak lubiła najbardziej. – Proszę – powtórzył tuż przy jej ustach. – Nie prosiłbym,
gdybyśmy nadal zajmowali się transmutacją kurczaków. Już się tym nie zajmujemy, więc się niepokoję. Jak mogła odmówić, skoro prosił w ten sposób? – No tak. Dobrze. Ale nie znikniesz na cały dzień, prawda? Pocałował ją raz jeszcze, tym razem w czoło. – Na cały raczej nie. Obiecuję. Ponieważ biedny Rumm miał ostatnio na głowie całą rezydencję, po wyjściu Morgana Barl posprzątała w kuchni, wyjęła świeży chleb z pieca i odłożyła go do wystygnięcia, obrała ziemniaki na obiad, wyjęła pranie z balii i niezgrabnie je wyżęła, a potem poczłapała do biblioteki. Skoro Morgana miało nie być przez kilka godzin, nadarzyła się okazja, by przełamać impas w kwestii zaklęcia, które mu obiecała. Zaklęcia, które obiecała samej sobie. Niemal dwie godziny później okazało się, że dobrze wykorzystała tę okazję. Drżąc z podniecenia, wpatrywała się w ostatnią wariację runy i sylab, dzięki którym miała oszukać śmierć. Poczuła to zabawne kliknięcie, gdy wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsca, a dzięki prawidłowej strukturze zaklęcia miała wrażenie, jakby jej krew zamieniła się w płynny blask. – Och, Morganie – wyszeptała. – Och, najdroższy. Udało mi się. Niech sprawiedliwość ma mnie w swojej opiece. Naprawdę jestem wybitnym magiem. Nie zamierzała mu pokazywać na razie tego zaklęcia. Chciała zrobić mu niespodziankę. O nie, podaruję mu je w prezencie ślubnym. Czy mogła wpaść na lepszy pomysł? Była w bibliotece sama, więc z radości zaczęła podskakiwać jak szalona. Zapomniała już, czym jest beztroska, po tak długim czasie spędzonym w pracowni na poddaszu, w kurniku, w psiarni i stajni na zmaganiach z kolejnymi transmutacjami. Z kolejnymi porażkami. Ubolewała nad zabitymi zwierzętami. Obserwowała, jak strach i zniecierpliwienie nie odstępują Morgana na krok. Czuła, jak jej własny strach zapiera jej dech w piersi. I miała nieustającą świadomość, że z każdym dniem coraz bardziej zagraża Doranie nieznane niebezpieczeństwo. Nie zamierzała teraz nad tym rozmyślać. Dokonała czegoś niezwykłego. I przez chwilę zamierzała się tym delektować.
Najpierw muszę jednak ukryć to zaklęcie… ale nie tak po prostu w szufladzie. Za pomocą zaklęcia zmieniła swój charakter pisma, a potem podpisała notes imieniem i nazwiskiem innego maga. Wreszcie wepchnęła go pomiędzy książki na temat dolegliwości wieku dziecięcego, była bowiem niemal pewna, że Morgan nigdy nie będzie w nich szperał. A potem postanowiła udać się na długi spacer, by zaczerpnąć świeżego powietrza, odkładała to bowiem już zbyt długo. Ktoś nadchodził długim podjazdem. Zamarła na chwilę, bo pomyślała, że to Morgan spadł z konia lub coś mu się stało. Kiedy jednak przyjrzała się temu człowiekowi uważniej, zdała sobie sprawę, że się myli. Mimo wszystko… skądś znała ten chód. I wtedy uświadomiła sobie, kto postanowił złożyć jej niezapowiedzianą wizytę. – Remmie? – zapytała, wpatrując się w niego. Nie do wiary. – Litości. Dlaczego choć raz nie możesz zrobić tego, o co proszę? Gdy tylko Remmie stanął na podjeździe rezydencji Danfeyów, poczuł, że coś się zmieniło. Uświadomił sobie, że otacza go czysta i potężna magia, której od tak dawna nie miał okazji poczuć. Wyczuwał w niej Barl. Wyczuwał kogoś jeszcze, prawdopodobnie lorda Danfeya. Połączone talenty ich obojga budziły… grozę. Nie rozumiem. Jakim cudem oni mogą zajmować się magią, a inni nie? Zmęczony, głodny i wymięty po sześciu dniach w zatłoczonych powozach stąpał po długim, żwirowym podjeździe. Nie był utrzymany tak dobrze, jak się spodziewał. Zauważył chwasty i plamy gołej ziemi. Panowała tu jednak cudowna cisza. Wrażenie słodyczy i harmonii. Żadnego zepsucia, które wyczuwał wszędzie indziej. Lasy otaczające rezydencję Danfeyów jakby oddzielały ją od całego świata. Nic dziwnego, że Barl dobrze się tu czuje. Ja pewnie też tak bym się czuł. A skoro mowa o Barl… Oto i ona. Stała przed nim w połowie długości podjazdu, a słońce dodawało blasku niebieskiej tunice, która okrywała ją od stóp do głów. Przechyliła złotą głowę, zacisnęła w pięści dłonie oparte
na biodrach i nie musiał widzieć jej z bliska, by wiedzieć, że patrzy na niego spod przymrużonych powiek i ze złością. – Remmie! – odezwała się, gdy znajdował się na odległość rzutu kamieniem od niej. – Co ty tu robisz? Oszalałeś? Ogarnęła go taka ulga, że aż się potknął. Stopniowo zwalniał, a w końcu zatrzymał się, napawając się jej widokiem. – Nic ci nie jest – powiedział, słysząc, jak załamuje mu się głos. – Tak się martwiłem. Przebyłem taką długą drogę, widziałem mnóstwo rzeczy. Wyobrażałem sobie mnóstwo rzeczy… Dobrze cię widzieć, Barl. Wpatrywała się w niego, jakby wyrosła mu druga głowa. – Nie słyszałeś, Remmie? Co ty tu robisz? – Zamknęli szkołę – powiedział, walcząc z kolejną falą żalu. – Nie miałem co ze sobą zrobić, więc postanowiłem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku. – Zamknęli szkołę? Dlaczego? – A potem pokręciła głową, nie dając mu szans na odpowiedź. – Och, tylko spójrz na siebie. Kiedy po raz ostatni widziałeś wodę i mydło? I brzytwę? – Wczoraj wieczorem – odparł jak przez mgłę. – Wynająłem pokój w Spadającej Gwieździe. Ale z Elvado jest tu bardzo daleko. Lord Danfey chyba lubi odosobnienie, prawda? – Chodź – powiedziała i chwyciła go za ramię. – Lepiej wejdź. Nie do wiary, że tu jesteś. Dobrze, że Morgan wyjechał w interesach, bo inaczej właśnie byśmy pracowali i w ogóle nie znalazłabym dla ciebie czasu. Remmie zrównał się z nią i razem ruszyli podjazdem ku imponującej kamiennej rezydencji. – Wyczułem coś… dziwnego… gdy przekroczyłem granicę posiadłości. Coś w rodzaju… – To zaklęcie pieczętujące – powiedziała i przelotnie spojrzała w bok. – Morgan i ja cenimy sobie zarówno poufność naszej pracy, jak i odosobnienie. – Pieczęć? I utrzymuje się? Spojrzała na niego z konsternacją. – Oczywiście, że się utrzymuje. Dlaczego miałoby być inaczej? – Barl… – Przystanął i chwycił ją za nadgarstek. – Wiem, że praca cię zaślepia, ale… chyba wiesz, co się dzieje w Doranie, prawda?
Wiesz o magicznej mgle? – Magicznej mgle? – spytała i nagle zrobiła się czujna. Wyrwała rękę z jego uścisku. – Co masz na myśli? To było tak, jakby ktoś wymierzył mu policzek. Gdy uświadomił sobie, co oznacza jej pytanie, zaparło mu dech w piersi. – Niech sprawiedliwość ma mnie w swojej opiece. Czy ty wciąż jesteś więźniem Danfeya? – Oczywiście, że nie! Remmie… Nie dbając o nic, chwycił ją za ramiona. Potrząsnął nią delikatnie i utkwił wzrok w jej twarzy. – Barl, kiedy po raz ostatni opuszczałaś tę rezydencję? Tym razem się nie wyrwała. – Dlaczego pytasz? – Po prostu odpowiedz. – Kiedy cię odwiedziłam. Dlaczego pytasz? Wypuścił ją, odwrócił się i, ciężko dysząc, przycisnął sobie dłoń do ust. Kiedy się opanował, znów na nią popatrzył. Szalała w nim gorzka, żarliwa furia. – Czyli nic nie wiesz. A to znaczy, że Danfey cię okłamuje. Założę się, że okłamał cię w każdej kwestii. – To dopiero kłamstwo! – odparowała Barl. – Nie wiesz, o czym mówisz! – A ty nie wiesz, że Dorana się rozpada! Cofnęła się o krok. – Rozpada? Nie pleć bzdur. – To nie bzdury – powiedział. – Dzieje się coś bardzo niedobrego. Nie do wiary, że nic nie wiesz. Zastygła wyprostowana, zacisnęła palce, a z jej policzków odpłynął kolor. – Czyli jednak do tego doszło – wyszeptała. – Morgan od dawna się tego obawiał. Tylko dlaczego mi nie powiedział? Nie jesteśmy jeszcze gotowi i to moja wina. Nie jestem w stanie utrzymać spójności transmutacji. Za każdym razem, gdy używamy tego zaklęcia, sylaby się wypaczają i magia potwornie zawodzi. A potem musimy zaczynać od początku. I tak za każdym razem. Dlaczego mi nie powiedział? Dałabym z siebie więcej, postarałabym się bardziej… – Zacisnęła powieki, a na jej twarzy odmalowała się
udręka. Spojrzała na brata szeroko otwartymi oczami, jakby nagle ją olśniło. – Ojej! Przecież ty tu jesteś. Mógłbyś nam pomóc. Może po tak długim czasie drętwego nauczania wyszedłeś z wprawy, ale szybko staniesz na nogi. Jakie to szczęście, że zamknęli tę szkołę. Zjawiłeś się w samą porę! Przytłoczyła go tym potokiem słów i zupełnie zdębiał. – Barl, o czym ty… Po raz kolejny chwyciła go za ramię i pociągnęła ku rezydencji. – Pamiętasz lilię? Jak mógł zapomnieć? Kwiat wciąż znajdował się w kuchni, Remmie zasuszył go w słoju. – Co twój bezprawnie stworzony kwiat ma wspólnego z tym wszystkim? – Wszystko – powiedziała. – Pokażę ci. Z przerażeniem i w milczeniu wpatrywał się w kury stłoczone w kącie kurnika. A raczej ptaki, które kiedyś były kurami. Nie wiedział, jak je teraz nazwać. Humor Barl poprawił się, gdy go tu prowadziła. Mówiła mu o zaklęciu transmutacyjnym, które odmieniało ptaki, przekształcało ich pióra w żywą zbroję, ich grube dzioby w żywe miecze, ich nieszkodliwe kurze łapki w paskudne ostre szpony. Opowiadała o tym, jak trudno było odpowiednio zrównoważyć runę i sylaby, i ile kur padło, nim pierwsza przeżyła i dalej dobrze się rozwijała. O ile ktoś przy zdrowych zmysłach byłby w stanie nazwać tę żałosną egzystencję prawidłowym rozwojem. – Oczywiście – dodała – nie można powiedzieć, by do czegoś się nadawały. Ale zmierzamy do czegoś, co z kurami nie będzie miało nic wspólnego. Na razie staraliśmy się połączyć pancerz z piórami. Dla ochrony. Rozumiesz? Nie, Barl. Nic a nic. Ale nie zdołał się odezwać, więc tylko pokiwał głową. – Próbowaliśmy przekształcić psy, ale to była kompletna porażka – powiedziała zasępiona. – Dlatego teraz pracujemy nad czymś innym, znacznie bliższym bieżącym potrzebom Dorany, ale nam nie wychodzi. Jeszcze nie. Pokażę ci, Remmie. Ale ostrzegam, że to może wyglądać niepokojąco. Dobrze?
Nie, nie było dobrze. Nie było w tym niczego dobrego. Wciąż powtarzała, że oszalał, miał jednak wrażenie, że to ona nie była przy zdrowych zmysłach. Poddaje transmutacji żywe stworzenia. Deformuje je i zabija tuzinami… i chyba nie robi to na niej żadnego wrażenia. To nie była jego siostra. To nie była Barl, którą znał. Zamorduję Morgana Danfeya. To jego wina. – Remmie? – Barl dotknęła jego ramienia. – To tutaj, za kurnikiem. Zobaczył najpotworniejszą rzecz w życiu… choć gdy ujrzał zwłoki kobiety, która wpadła w magiczną mgłę tuż za Fothel, myślał, że nic gorszego nie istnieje. Zwłoki cielęcia pokrywała szara jaszczurcza łuska. Przesłaniała oczy, nos i pysk. Z patykowatych nóg wystawały ostrogi jak u koguta. Na czole widniał róg na kształt trindeckiej włóczni. Remmie poczuł, jak przewraca mu się pusty żołądek. Nie. Nie. To musi być sen. – Ty to zrobiłaś, Barl? To twoje dzieło? – Ja i Morgan. – Ale dlaczego? Przysunęła się o krok i z ogromną powagą ujęła go za rękę. – Bo Dorana jest bezbronna. Bo sąsiedzi za nami nie przepadają. Bo nadciąga coś strasznego, Remmie… a wiemy o tym tylko ja i Morgan. Oczy zapiekły Remmiego z żalu. Och, Barl. Coś strasznego dzieje się tutaj… i to za twoją sprawą. – Sam widzisz, że jesteś nam potrzebny, Remmie – powiedziała, nie zważając na jego reakcję. – Te zaklęcia są potwornie trudne. Gdyby było nas troje… gdybyśmy mogli pracować razem tak jak kiedyś… chyba udałoby się nad nimi zapanować. Zostaniesz? Musisz. Musisz nam pomóc ocalić Doranę.
Rozdział XXX
Remmie
zachwiał się i cofnął, nim zdołał się powstrzymać. Potrząsnął głową. Przełknął wzbierającą w gardle żółć. – Nie mogę. Barl popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – Ale musisz! Za sprawą jakiejś niezdrowej fascynacji wrócił spojrzeniem do potworności leżącej u ich stóp. Biedactwo. To cielę musiało odejść w straszliwych męczarniach. Cierpieć, gdy Barl i Morgan je przekształcali. Wskazał na nie drżącym palcem. – Barl, nikt nie musi robić takich rzeczy. I nikt nie powinien ich robić. Co się z tobą dzieje? Popełniliście coś obrzydliwego! Łamiecie wszelkie prawa przyzwoitości, nie wspominając o prawach rządzących magią. Co wyście sobie myśleli? I jak mogło ci przejść przez myśl, że chciałbym mieć z tym cokolwiek wspólnego? Blada twarz Barl zarumieniła się jak w gorączce. – Remmie Lindin, nie waż się mnie pouczać, ty… ty hipokryto. Tak, to jest martwa krowa. A ty przecież jesz krowy, prawda? – Tak, jem. Ale przed zjedzeniem ich nie torturuję! Tym razem to Barl się cofnęła. – Myślisz, że zabijanie tych stworzeń sprawiło mi przyjemność? Robię to, bo muszę, bo Dorana tego ode mnie oczekuje. Bo Morgan poprosił mnie o pomoc. Chce nas ocalić, a nie jest w stanie ocalić nas sam. Przykro mi, że to cielę nie żyje. I przykro mi, że nie ono umrze ostatnie. Ale zabiłabym setkę cieląt, Remmie, a nawet tysiąc, jeżeli dzięki temu Dorana miałaby być bezpieczna. Jeśli tego nie zrobię, jeśli teraz się zatrzymam… to okaże się, że zrobiłam to wszystko nadaremnie! Patrzył na siostrę jak na obcą osobę, a serce łomotało mu w piersi. Z kurnika, przy którym stali, dobiegał złowrogi, ciężki stukot piór magicznie odmienionych kur, gdy te zdeformowane stworzenia
poruszały się z trudem, unosząc swój nienaturalny ciężar. – Barl… odejdźmy stąd – powiedział. – Póki nie ma Danfeya. Bez względu na to, jakie okropieństwa widziałem poza tą rezydencją, tu jest jeszcze gorzej. Proszę. – Wyciągnął rękę. – Chodźmy. Odtrąciła jego dłoń. W oczach miała łzy. – Naprawdę oszalałeś! Nie powinieneś był w ogóle tu przychodzić. Skąd w tobie ten egoizm, Remmie? Czymże jest ta twoja wrażliwość w porównaniu z życiem mnóstwa niewinnych ludzi? – Jeśli tak bardzo ci zależy na życiu mnóstwa niewinnych ludzi, to wytknij nos poza mury tej odciętej od świata rezydencji i sama zobacz, co się dzieje za tymi pieczęciami! – odgryzł się, a oczy mu płonęły. – Magiczna mgła pochłania całe wioski. Rujnuje zbiory. Martwe bydło gnije w rowach. Wszędzie jest tyle cierpienia, że trudno to sobie wyobrazić. Ludzie są przerażeni, ty głupia ignorantko. Ta mgła odbiera im życie. Jeżeli chcesz dzięki magii ocalić Doranę, to ocal ją właśnie przed tym, Barl. Nie używaj jej do tego! – Ale właśnie to nas ocali, Remmie. Dlaczego się ze mną kłócisz, skoro stoimy po tej samej stronie? Właśnie sam powiedziałeś, że Dorana została zaatakowana, a ja mówię, że to, nad czym pracuję z Morganem, to nasza jedyna nadzieja! – Nie usłyszałaś ani jednego słowa z tego, co powiedziałem, prawda? – Przytłoczony gniewem i obrzydzeniem Remmie chwycił siostrę za ramię, padł na kolana przy pokrytym łuską cielęciu i pociągnął ją za sobą. – Spójrz, co stworzyłaś, Barl. Popatrz. To nie jest nadzieja. To okrucieństwo i desperacja. To zło, dobrze o tym wiesz, i choć udało ci się przekonać samą siebie, by z odwróconą głową tworzyć te potwory, mnie nigdy nie przekonasz! – Dysząc ciężko, poderwał się na nogi. – A teraz wracam do Batavy. Albo wracasz ze mną, albo nie. Decyzja należy do ciebie. Ale jeśli zostaniesz, Barl… Jeśli postanowisz dalej zajmować się tym… To nie chcę cię znać. I nie chcę cię więcej widzieć. Krzyczała za nim, gdy odchodził. Błagała i groziła, aż zachrypła. Nie zatrzymał się. Nie słuchał. Niemal nic nie widział przez łzy. Przykro mi, mamo. Bardzo. Ale pewnych rzeczy nie jestem w stanie zrobić. Nawet dla ciebie.
Ponieważ obowiązkiem Venette było dawanie przykładu, zignorowała sprzeciwy Orwina i z rezydencji do Sal Wiedzy poszła piechotą. Pożałowała tego wyboru zaledwie trzy ulice dalej. Mieszkańcy Elvado byli tak zatrwożeni i niepewni, że nie bali się jej zaczepiać. Ale gorsze od poszturchiwania, wytykania palcem, przepychania się i wylewania łez były niezaprzeczalne dowody straszliwego upadku Dorany. Jak do tego doszło? Gdzie popełniliśmy błąd? Nie wiedziała. Nikt nie wiedział. Kiedy jednak stała pośrodku alei Asvoden, wpatrując się ponad tłumem na wybrzuszone ściany budynków w okolicy, na popękane okna, na zabite deskami ziejące dziury po niegdyś połyskujących witrażach, na dziwacznie stopione dachówki i nierówne ścieżki przed domami, po raz pierwszy dotarło do niej, że jeśli Rada i Akademia szybko nie dokonają cudu, to miasto popadnie w ruinę… a potem cała Dorana. Wstrząśnięta popatrzyła na czekających wokół magów. Rozpoznawała zaledwie kilka osób. Pozostałych nie znała, ale wszyscy znali ją, Venette Martain, członkinię Rady. Była zbyt ważną osobistością, by ją niepokoić… aż do dziś. – Wiem, co chcecie usłyszeć – odezwała się do nich głośno. – I, na sprawiedliwość, naprawdę chciałabym to powiedzieć. Ale musiałabym skłamać. Mogę jedynie prosić was o cierpliwość. – Jesteśmy cierpliwi! – odparował ktoś gniewnym głosem wśród tłumu. – Na nic nam się to zdaje! Ludzie zaczęli szemrać na poparcie tych słów. Na każdym obliczu malowała się wrogość. Nie rozpoznała zagniewanego głosu. – Kimkolwiek pan jest, proszę przynajmniej wyświadczyć mi tę uprzejmość i pokazać twarz. Niezadowolony tłum rozstąpił się. W wolnej przestrzeni stał szczupły mag średniego wzrostu, z wojowniczą miną. Prawa część jego twarzy była pomarszczona i szkarłatna, rany sięgały linii włosów i ciągnęły się dalej w stronę czubka głowy. Włosy miał krótko przystrzyżone, przez co było widać poszarpane ucho. – Magiczna mgła – powiedział z drwiną. – Zaskoczyła mnie. I nie tylko ja zostałem doświadczony w ten sposób, lady Martain.
Przełknęła ślinę. – Wiem. Gildia Zielarzy informuje Radę na bieżąco o takich nieszczęśliwych wypadkach. Przykro mi, magu… – Garven. – Z prawego oka mężczyzny, przysłoniętego opadającą, pokrytą pęcherzami powieką, popłynęła zabarwiona krwią łza. – Była ze mną moja córka Tiva. Nie miała jeszcze dwunastu lat. Śliczne i niezwykle utalentowane dziecko. Raczej nie przeżyje. Miała wrażenie, że oplułby ją, gdyby spróbowała dotknąć jego ramienia w odruchu współczucia. – Przykro mi. Sama także ledwo uciekłam przed mgłą pewnego wieczoru. To straszne. – I to miałoby nas uspokoić? Mielibyśmy uwierzyć, że cierpi pani tak samo jak my? Tym razem powiedziała to kobieta, nastawiona do Rady równie wrogo jak mag Garven. Miała na sobie prosty lniany strój w brunatnym kolorze. Strój służącej. Po co robiła zamieszanie na ulicach? Na pewno miała gdzie odkurzać półki i czyścić buty! – Nie zamierzam was uspokajać – odparła. – Po prostu chcę dać wam do zrozumienia, że przynależność do elity nikogo nie chroni. – Pani przynależność do elity powinna chronić nas – rzekł mag Garven. – Czy przypadkiem członkowie Rady nie powinni znać odpowiedzi na nasze pytania? Ustanawiacie dla nas prawa. Mówicie, jakimi zaklęciami wolno nam się posługiwać, a jakimi nie. To ma swoją cenę, lady Martain. Dlaczego jej pani nie płaci? Dlaczego to my płacimy za to, że nie potraficie czegoś zrobić? Jego słowa świsnęły jak bicz wśród napierającego tłumu. Zawtórowały mu donośne głosy. Światło dnia przysłoniły chmury narastającego strachu. – Jedyne, co ustaliliście, to zakaz posługiwania się magią! – poskarżył się inny mężczyzna. – Przez to żyjemy w jeszcze większej niedoli i nic nam z tego nie przyszło! Venette wycelowała w niego palcem. – Wstydź się, magu Tolomew. Ile to razy raczyłeś się moim winem na przyjęciach? Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że nie zamierzam nakładać na wasze barki brzemienia. I że nie zakazano wszystkich zaklęć, tylko tych zbędnych. Chce pan powiedzieć, że brantoński parobek jest zdolniejszy od dorańskiego maga?
Upokorzony tą jawną pogardą Tolomew burknął coś pod nosem i odwrócił wzrok. Zebranym nie spodobała się ani jego pośpieszna kapitulacja, ani przykra prawda, dlatego w tłumie znów dało się słyszeć pomruki. A potem rozległ się kolejny krzyk. – Magiczna mgła! Uciekajcie! Gdy rozżalony tłum rozpierzchnął się jak stado przestraszonych myszy, Venette popatrzyła na unoszący się w powietrzu oślepiający blask surowej, nieograniczonej magii. Była wystraszona i wściekła. Nie ruszyła się z miejsca. Wyzwała mgłę, by podpłynęła bliżej i żeby ją oszpeciła. Zabiła. Opar podsunął się bliżej. I jeszcze bliżej. Tak blisko, że czuła, jak niepohamowany żar pali jej skórę. – Bas’fana! – krzyknęła i złożyła dłonie. – Bas’fana disnoi! Mgła zapadła się i zniknęła w gradzie iskier. Venette oddychała nierówno. Przycisnęła drżące palce do ust. Powstrzymała przepełniony ulgą szloch, była bowiem elitarnym magiem, w dodatku członkinią Rady, więc nie wypadało jej płakać. A potem spojrzała złowieszczo na kilkoro magów, którzy nie zdążyli uciec. Niewdzięczni głupcy! Od wielu dni obchodziła się bez wygód, bez towarzystwa Orwina, własnego łóżka, przyzwoitych posiłków, czystych ubrań i kąpieli, każdą chwilę poświęcając na pracę w Akademii u boku Bellamie Ranowen. Szukając sposobu na ocalenie. Czego oni jeszcze ode mnie oczekują? Mam podciąć sobie żyły i się dla nich wykrwawić? Wziąć do ręki nóż i poderżnąć sobie gardło? Zginąć za Doranę, żeby udowodnić, że staram się ją ocalić? Aleja Asvoden opustoszała. Venette wykorzystała tę sytuację i pośpiesznie ruszyła ku górującym nad miastem Salom Wiedzy. Przynajmniej ten budynek nie został jeszcze naruszony, miał nieporozbijane witraże i niepowybrzuszane ściany. Każdy zamieszkujący go mag pracował dzień i noc, by utrzymać go w tym stanie. Sale były najwspanialszym symbolem Dorany. Gdyby upadły… Ale nie upadną. Nie mogą. Przestań myśleć w ten sposób. Wpadła do komnaty Rady i trafiła w sam środek kolejnej burzy. – Lordzie Varen! Czy to możliwe, że nie rozumie pan w pełni powagi tej zatrważającej sytuacji?
Venette przystanęła niezauważona w otwartych drzwiach i skrzywiła się, gdy Brice poderwał się na nogi, uderzając pięściami w stół, jakby chciał, żeby to była czyjaś twarz. – Nie, lady Brislyn, to niemożliwe! – Wskazał na Sallisa i Shari. – Czy tak wyglądają oblicza magów, którzy nie rozumieją, w jak trudnym położeniu się znaleźliśmy? Lady Dreen Brislyn, niedawno powołana przewodnicząca Rady Powszechnej, odchyliła się na krześle i skrzyżowała ramiona. – Ci z nas, którzy nie dają się zastraszyć pewnym przedstawicielom dorańskiego społeczeństwa, dobrze wiedzą, że magowie powołani do tej Rady wynieśli stwarzanie pozorów do rangi sztuki. Dlaczego miałabym ufać temu, co widzę w waszych twarzach? Dlaczego w ogóle miałabym ufać… – Chwileczkę – przerwał jej Brice i odwrócił się. – Lady Martain, spóźniła się pani. Venette nie zwróciła uwagi na jego ton i zajęła swoje miejsce. – Zatrzymała mnie grupa zaniepokojonych obywateli. – Przeciwstawili ci się? W biały dzień? – Sallis wytrzeszczył oczy. – Powiedz, że nie zniżyłaś się do tego poziomu i nie rozmawiałaś z pospólstwem! – Pospólstwem? – powiedziała z oburzeniem lady Brislyn. – Chyba nie ma pan na myśli grupy wystraszonych magów szukających przewodnika? To, że obrzuca ich pan błotem, lordzie Arkley, świadczy wyłącznie o pańskiej nieudolności. Zastanawia się pan, dlaczego pozostali stracili wiarę w tę Radę? Proszę spojrzeć w lustro! – Cóż to za maniery! – syknął Sallis. – Nie będzie mnie tu pouczał jakiś drugorzędny mag ponad połowę młodszy ode mnie, którego ród pazurami uczepił się swojej pozycji wśród elity! – Dosyć! – krzyknął Brice, a jego twarz zrobiła się purpurowa. Ciężko usiadł na swoim miejscu. – Albo wszyscy zaczniecie zachowywać się z godnością, albo zostaniecie wydaleni z Rady. Czekając, aż Sallis i Shari przestaną się miotać, Venette kątem oka przyjrzała się Dreen Brislyn. Może i stała nisko na szczeblach elity, ale na czele często spierającej się o różne sprawy Rady Powszechnej nie mógł przecież stać mag, który nie radziłby sobie z polityką i nie miał kręgosłupa ze stali twardej jak ostrze szpady vharneńskiego szermierza.
– Jestem tu w dwóch sprawach – oznajmiła lady Brislyn, nim Brice zdążył się odezwać. – Po pierwsze, chcę ustalić, co dokładnie robią Rada oraz Akademia Magów, by zaradzić temu… – Nie ma pani prawa kwestionować naszych działań – warknęła Shari. – Rada Powszechna powinna zajmować się sprawami określonymi jej statutem. A statut nie obejmuje prawa do… – Lady Frieden, sytuacja, w której się znaleźliśmy, daje nam to prawo! – odparła lady Brislyn i spojrzała na nią złowrogo. – Trzy dni temu Rada Powszechna otrzymała oficjalne oświadczenia od władców Brantone, Feen, Trindeku, Manemli oraz Ranoush. Innymi słowy: od władców wszystkich naszych sąsiadów. Magiczną mgłę widziano także w ich krajach i, jak zapewne się państwo domyślają, wcale nie są zadowoleni. Cisza i zdumienie. Venette zmroziło krew w żyłach i spojrzała na Brice’a, a potem na Sallisa i Shari. – Czy są na to dowody? – odezwał się w końcu Brice głosem ochrypłym z przerażenia. Lady Brislyn położyła na stole skórzaną teczkę, wyjęła z niej plik kartek i rozdała wszystkim. – Przesłali nam relacje naocznych świadków z dziewięciu różnych miejsc. Zgłaszano także niewytłumaczalne przypadki zniekształcenia oraz zawalenia się budynków. Wybrzuszeń na drogach. Niektóre mosty nagle przestały być bezpieczne. Na ciałach zwierząt bez wyraźnej przyczyny zaczęły pojawiać się makabryczne rany. – Rozejrzała się po wszystkich zebranych, jakby chciała ich sprowokować do sprzeciwu. – Innymi słowy, mieszkańcy tamtych krajów cierpią tak samo jak my. – To niemożliwe – powiedział Sallis, gdy Brice pobieżnie przeglądał kopie listów. – Nasze granice są zabezpieczone pieczęciami. Żadna magia nie wyjdzie poza nie. – Nasze granice nie wytrzymują – powiedziała Dreen Brislyn z zawziętą miną. – Dorana przez całe stulecia żyła w zgodzie z sąsiadami nieposiadającymi magicznych mocy, bo znaleźliśmy sposób na zachowanie pokojowych relacji. Bo nigdy nie stanowiliśmy zagrożenia. Panowie i panie, teraz stanowimy ogromne zagrożenie! Venette pochyliła się, przyciągając uwagę Dreen Brislyn.
– Sugeruje pani, że te niewiele znaczące narody mogłyby użyć wobec nas siły? – Sugeruję? – Kobieta się roześmiała. – Lady Martain, ja to stwierdzam, bo właśnie taką informację mi przekazano. Ci książęta i możnowładcy, rządzący narodami, które wcale nie są nieznaczące, uważają, że stanowimy zagrożenie dla ich suwerenności i bezpieczeństwa. A zważywszy, że większość z nich to nacje wojownicze, wręcz posądzają nas o atak. Dlatego zapomnieli o dawnych niesnaskach i zawarli porozumienie. Ich wojownicy w tej właśnie chwili gromadzą się przy naszych granicach. Powiadomili nas jasno i wyraźnie, że albo opanujemy tę dziką magię… albo za to zapłacimy. Tym razem to Sallis huknął w stół. – W takim razie to głupcy! Powinni zacząć się obawiać, co zrobimy, jeżeli podniosą przeciw nam choćby nóż do krojenia chleba. – A cóż takiego zrobimy, Sallisie? – zapytała Venette i przewróciwszy oczami, przelotnie spojrzała na Brice’a. – Zaczniemy tupać stopami w eleganckim obuwiu i wymachiwać bezradnie pięściami? Brice uciszył Sallisa spojrzeniem i rzucił kopie listów na stół. – Jakiej odpowiedzi udzieliła Rada Powszechna? – Zapewniliśmy, że zajmujemy się tą sprawą – odparła lady Brislyn. – Nie chcieliśmy mówić więcej, nim skonsultujemy się z waszą Radą, mając na uwadze, że wasze kompetencje związane z magią ograniczają się do terenów samej Dorany. – Wygląda na to, że te kompetencje należałoby poszerzyć – powiedziała Shari, mrużąc oczy. – Zważywszy na bezprecedensowe okoliczności, Rada Magów… – Radzie Magów nie wolno wykorzystywać tej katastrofy do poszerzenia władzy. Macie jej już wystarczająco dużo, lady Frieden. Próba jej wzmocnienia nie spodoba się Radzie Powszechnej. Shari zrobiła się blada jak ściana i zwróciła się do Brice’a. – To niedopuszczalne, lordzie Varen. Nie jesteśmy niesfornymi uczniakami, które można besztać w ten sposób. Rada Powszechna to niezdyscyplinowana grupa kupców i elitarnych magów stojących
nisko w hierarchii. Ta kobieta śmie twierdzić, że… – Proszę się uciszyć, lady Frieden – rzekł Brice tonem, w którym pobrzmiewało nieznośne znużenie. – Uciszcie się wszyscy i pozwólcie mi pomyśleć. Venette z niepokojem patrzyła na Brice’a, który przeszedł tam, gdzie najlepiej mu się rozmyślało – na balkon. Nie było to bezpieczne. Gdyby pojawiła się magiczna mgła lub, niech sprawiedliwość broni, gdyby panująca w Doranie niestabilność przedarła się przez zabezpieczenia Sal Wiedzy, mógłby runąć w dół. Kiedy jednak otworzyła usta, żeby go zawołać, jej uwagę odwróciło pukanie do drzwi. – Przepraszam, że państwu przeszkadzam – odezwał się cicho mag dyżurny. – Ale przyszedł pewien pospolity mag i stanowczo domaga się, by go państwo wysłuchali. Mówi, że nazywa się Rem… – Czyś ty postradał zmysły? – zapytał Sallis z oburzeniem. – Zwołaliśmy posiedzenie z powodu sytuacji wyjątkowej! Pozbądź się tego głupca! Mag zawahał się. – Lordzie… – Powiedziałem, pozbądź się go! Niech umówi się na spotkanie z którymś administratorem. Idź już. – Gdy drzwi komnaty zamknęły się, przez twarz Sallisa przebiegł grymas. – Skąd ta mina, Venette? Nie masz jeszcze dość na dziś skarżącego się motłochu? – Mam – powiedziała łagodnie, ignorując dezaprobatę widoczną na twarzy Dreen Brislyn. – Podobnie jak awanturujących się krzykaczy. Lady Brislyn ma rację, musimy współpracować, by zażegnać ten kryzys. Dreen Brislyn kiwnęła głową w podziękowaniu, a potem splotła dłonie na stole. – Proszę państwa, Rada Powszechna oczekuje, że po tym posiedzeniu mieszkańcy Dystryktu Drugiego usłyszą ode mnie prawdę. – Spojrzała na każde z nich szeroko otwartymi jasnozielonymi oczami. Nawet nie mrugnęła. – Czy da się zaradzić kryzysowi? Od wielu tygodni z pomocą najlepszych magów Akademii szukacie rozwiązania, a jednak nie jesteście bliżej niż na początku. Tymczasem Dorana rozpada się na naszych oczach. Ile czasu minie, nim doszczętnie się rozpadnie i będziemy zdani
na łaskę i niełaskę narodów, które od dawna spoglądały ku nam z zazdrością i podejrzliwie, mimo że korzystały z naszych magicznych zdolności? Mają ogromną przewagę liczebną, a my nie mamy wojowników. Od wieków magia była naszą tarczą. Co zrobimy, gdy jej zabraknie? – Doskonałe pytanie, lady Brislyn – rzekł Brice, który właśnie wrócił. – Co pani proponuje? Jej usta zwęziły się w nieufnym uśmiechu. – Co ja proponuję? Chce pan powiedzieć, że moja propozycja będzie miała jakiekolwiek znaczenie? Brice odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech. – Będzie miała takie znaczenie, jakie postanowię jej nadać. Dreen Brislyn bawiła się swoim pierścieniem z rubinem, a jej twarz spoważniała. – Przyszła mi do głowy pewna myśl. Być może ktoś już na to wpadł i pomysł został odrzucony, ale… – Proszę mówić – zachęcił ją Brice. – Jestem ciekaw. – Skoro Dorana się rozpada, uważam, że jedynym wyjściem jest wezwanie każdego utalentowanego elitarnego i pospolitego maga do Dystryktu Pierwszego. Magowie ci mieliby pod patronatem Rady i Akademii pracować nad ocaleniem kraju. Gdybyśmy wspólnie przemówili uzdrawiającym głosem, może zagłuszylibyśmy osamotniony głos tej choroby, nim zginiemy… i pociągniemy za sobą cały świat. Albo nim cały świat dojdzie do wniosku, że potrafi żyć bez nas. – Intrygujący pomysł – powoli rzekł Brice, rozglądając się wokoło. – Venette, czy mag Ranowen albo którykolwiek z magów Akademii zaproponował coś podobnego? – Nie – odpowiedziała, nie spuszczając wzroku z Dreen Brislyn. – Koncentrują… koncentrujemy się na przyczynie problemu, zakładając, że nie da się go rozwiązać bez jej zrozumienia. Dreen Brislyn zmarszczyła czoło. – Czy komukolwiek choć zaświtał jakiś pomysł? – Poniekąd – przyznała. – Zniszczenia magicznej osnowy są, jak by to ująć, niestałe i niespójne. Ta osnowa rwie się, marszczy, z powrotem splata, a potem w innej harmonicznej tonacji znów się rwie, marszczy i splata. Mag Ranowen, jej współpracownicy i ja
odnieśliśmy pewien sukces w zaleczaniu niektórych rozdarć, ale… – Musiała odchrząknąć na wspomnienie ostatnich niepowodzeń i zwątpienia. – Posłużę się wyszukaną analogią maga Ranowen. Załóżmy, że Dorana jest gobelinem. Ktoś opętańczo wywija nad nim mieczem, robiąc dziury w tkaninie… a my, magowie, przeskakujemy od jednego cięcia do drugiego z igłą i nicią, by zaszyć te dziury, nim całość zupełnie się podrze. Oczy Dreen Brislyn zapłonęły. Kobieta pochyliła się. – W takim razie moja propozycja nadeszła w samą porę! I wam, i magom z Akademii możemy dać tysiące igieł! – Co ty na to, Venette? – zapytał Brice. – Według mnie brzmi to całkiem rozsądnie. Sama miała ochotę wyjść na balkon, żeby uciec przed presją spojrzeń wszystkich zebranych. Propozycja Dreen Brislyn zrobiła wrażenie nawet na Sallisie i Shari. – Rzeczywiście – powiedziała. – Prawdopodobnie jest to wykonalne. Ale przestrzegam przed zbyt dosłownym traktowaniem mojego porównania. Dopóki nie dowiemy się, skąd biorą się te rozdarcia i niestabilność, ciskanie w nie taką ilością magii może okazać się bardzo niebezpieczne. Zamiast uzdrowić Doranę, moglibyśmy doszczętnie ją zniszczyć. – To prawda – odparła lady Brislyn. – Ale czy przedstawi pani przynajmniej moją propozycję w Akademii, lady Martain? Jeszcze dziś? Jeżeli magowie uznają, że jest coś warta, zajmę się organizowaniem pomocy. Nie wiem też, ile czasu zostało Doranie. Pomijając nasze dylematy, sąsiedzi się niecierpliwią… i nie są zbyt skłonni uwierzyć w naszą niewinność. Venette spojrzała na Brice’a. – Nie zaszkodzi spytać Bellamie o zdanie. – Zgadzam się – rzekł Brice. – Powinnyście obie udać się do Akademii i wysondować magów w tej kwestii. Ale najpierw, lady Brislyn, Rada ma pewną sprawę do omówienia na osobności. Może zechciałaby pani coś przekąsić? Dyżurny mag z radością odprowadzi panią do jadalni. Lady Martain znajdzie panią, gdy zakończymy posiedzenie. Dreen Brislyn wstała i pożegnała się skinieniem głowy. – Lordzie Varen. Szanowni państwo. Rada Powszechna dziękuje
za poświęcony czas i współpracę. – Arogancka dziewucha! – warknęła Shari, gdy Dreen Brislyn wyszła. – Nie obchodzi mnie, czy jest sprytna, czy nie. Należy pokazać tej pospolitej karierowiczce, gdzie jej miejsce. Ona… – Pokazać jej, gdzie jej miejsce, Shari? Mówisz poważnie? Przewodniczącej Rady Powszechnej? – Venette z niesmakiem pokręciła głową. – Wiesz, może i mam na dziś dosyć pospólstwa, ale gdy słyszę takie słowa z twoich ust, muszę przyznać, że może mieć trochę racji! – Nie zaczynajcie kolejnych sprzeczek – warknął Brice. – Lepiej zastanówcie się nad informacjami, które przekazała nam lady Brislyn. Sallis uniósł brwi. – Traktujesz to zagrożenie poważnie, Brice? – A ty nie? – Jeżeli pytasz, czy boję się bandy niemytych mieszkańców równin uzbrojonych w patyki, to zdecydowanie oświadczam, że nie. Brice westchnął. – W takim razie jesteś większym głupcem, niż sądziłem, Sallisie. Lady Brislyn ma rację. Bez magii jesteśmy jak owce naprzeciw stada wilków… a pozbawione magii narody mają znaczną przewagę liczebną. – A może wierzysz, że twój cięty język zdoła nas ocalić przed krwiożerczymi mieszkańcami Trindeku? – spytała zjadliwie Venette. Sallis gwałtownie zamknął usta. – Brice… – Venette zebrała się w sobie i zwróciła się do niego. – Wiem, że nie chcesz o tym słyszeć, ale pora przywrócić w nasze szeregi Morgana. Bez względu na jego przewinienia, na pewno… – Na pewno pokazał, że nie można mu ufać! – powiedziała Shari. – Naprawdę chcesz wracać do jego seksualnych wybryków, gdy Dorana się rozpada, a pięć wojowniczych narodów ostrzy sobie na nas zęby? Shari ściągnęła usta w hardym uśmiechu. – Człowiek, który zachowuje się beztrosko i bezmyślnie w życiu prywatnym, będzie beztrosko i bezmyślnie posługiwał się magią. A pragnę po raz kolejny podkreślić, że wcale nie jest tak bardzo
uzdolniony! – Był na tyle uzdolniony, że przyznano mu miejsce w Radzie, Shari! Więc albo w Radzie zasiadają najwybitniejsi dorańscy magowie, albo nie! Jak to jest? – Nawet Rada może się pomylić! Venette aż świerzbiła ręka, żeby wymierzyć policzek tej głupiej kobiecie, ale zwróciła się do Brice’a. – Lordzie Varen, proszę o rozwiązanie tego problemu raz na zawsze. Proszę, byś to ty wydał decyzję na temat stanowiska Morgana. Mam już dość tego, że Sallis i Shari podejmują decyzje za ciebie. W oku Brice’a pojawił się błysk. – Ostrożnie, Venette. – Cały czas jestem ostrożna! I cierpliwa! Od wielu tygodni czekam, aż postąpisz, jak należy. Ale czekanie już mnie męczy, lordzie. Męczy mnie wysłuchiwanie, jak Sallis i Shari oczerniają jednego z nas, bo wiedzą, że nie kiwniesz palcem, żeby ich powstrzymać! – Dobrze, lady Martain – rzekł krótko Brice. – Oto moja decyzja. Brak sympatii wobec Morgana ze strony Sallisa i Shari nie znaczy, że ich obawy są bezpodstawne. Smutna prawda jest taka, że bez względu na talenty Morgana – a jest ich wiele – przyznaję, że jest człowiekiem chwiejnym. Cechuje go pewna niestałość i obawiam się, że pewnego dnia doprowadzi go ona do upadku. Maga i jego magii nie można traktować rozdzielnie. To, kim i czym jesteśmy, mówi o nas wszystko. Złorzeczysz mi, że nie wydałem decyzji wcześniej? Ja także czekałem. Czekałem, aż pójdzie po rozum do głowy i poprosi mnie o szansę na udowodnienie swojej wartości. Tymczasem dąsa się i chędoży w swojej rezydencji. Tak nie zachowuje się członek Rady, Venette. Miała wrażenie, że tonie w rozradowanych spojrzeniach Sallisa i Shari. Miała ochotę się rozpłakać, bo Brice popełniał błąd… a ona nie mogła nic powiedzieć. Nie mogła wyznać, że Morgan pracuje nad zaklęciami, że mu pomogła, bo zostałaby za to zawieszona. I zapewne pozbawiona swojej funkcji. A gdyby została wydalona z Rady, w ogóle nie mogłaby pomóc Morganowi… ani Doranie. Zacisnęła więc zęby i pogodziła się z tym, czego nie mogła zmienić.
– Tak, lordzie Varen. Brice ostro skinął głową i spojrzał na Sallisa i Shari. – Nierozsądnie jest traktować naszych sąsiadów z pogardą. Przez całe pokolenia jedno było dla nich pewne: że dorańscy magowie są nietykalni. Ale obecne pokolenie jest świadkiem naszego potknięcia. I choć staniemy jeszcze na nogi, minie wiele czasu, nim zapomną, co widzieli. Być może nawet ośmielą się poddać nasze decyzje próbie. Dlatego udajcie się do archiwum, przeczytajcie każdą książkę, notatkę i zabazgrany świstek papieru w poszukiwaniu zaklęć, które pomogłyby nam się bronić, gdyby to pokolenie postanowiło wykorzystać swoją przewagę. Siedzieli w ponurym milczeniu, rozmyślając nad przyszłością. Nie mieli ochoty stawić jej czoła, a może nawet nie wiedzieli, jak mieliby to zrobić… choć żadne z nich nie chciało tego przyznać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Venette odwróciła się od Sallisa i Shari. Zniżyła głos. – Brice… czy zgodzisz się chociaż, żebym to ja przekazała Morganowi wiadomość? – Oczywiście – powiedział. – Ale od dziś nie będziemy więcej poruszali tego tematu, Venette. I tyle. Niemal dwie godziny po tym, jak wzburzony Remmie opuścił rezydencję, Rumm zastał załamaną i zapłakaną Barl przed kurnikiem, przy zwłokach martwego cielęcia. – Magu Lindin! Dźwignęła się na nogi z poczuciem upokorzenia. – Och, Rumm. Morgan ma rację. Powinieneś nosić dzwonek. Zarządca służby – który ostatnimi czasy schudł i w spodniach, koszuli, lecz bez zapiętej tuniki nie wyglądał już tak nieskazitelnie jak zawsze – ostrożnie zrobił krok naprzód. – Przepraszam. Wołałem na obiad, ale nie usłyszałem odpowiedzi, więc zacząłem się niepokoić. – Obiad? – Zmrużyła oczy i spojrzała w niebo. Rzeczywiście słońce prześlizgnęło się już poza zenit i leniwie zmierzało ku horyzontowi. – Och. – Jest pani głodna? Ugotowałem grochówkę.
– Nie. Tak. Może. – Jedwabnym rękawem otarła mokrą twarz, a gdy Rumm zacmokał, spojrzała na niego. – Uważaj, bo zaraz będziesz miał tę grochówkę na sobie. – Tak, magu Lindin – powiedział niezwykle stosownym tonem. Obserwowała, jak usilnie starał się nie patrzeć na martwe cielę. Wróciły do niej wszystkie okrutne słowa Remmiego. Uniosła głowę. – No dalej, Rumm. Powiedz, że jestem okrutna. Powiedz, że tworzę potwory. Powiedz, jaką przyjemność sprawia mi zabijanie takich niewinnych stworzeń. Zdumiał się ponownie i przeniósł wzrok z powrotem na nią. – Nigdy nie powiedziałbym czegoś takiego, magu Lindin. Większość rezultatów tej pracy jest odrażająca, ale to dla wyższego dobra. Odpowiadał przed Morganem, nie przed nią, ale i tak postanowiła zaryzykować i zapytać. Musiała wiedzieć. – Rumm, czy w Elvado coś się dzieje? Coś, o czym Morgan zabronił ci mówić? Powieki Rumma drgnęły. Na ten widok Barl poczuła, jak wszystko się w niej skręca. Czyli Remmie miał rację? Morgan to przed nią ukrywał? Znów miała ochotę się rozpłakać, ale zdołała powstrzymać łzy. – Co się dzieje, Rumm? Mów! – Dlaczego sądzisz, że coś się dzieje, magu Lindin? Wymierzyła mu policzek. – Przestań! Nie waż się traktować mnie jak bezmyślnej kłody, głupcze. Był tu mój brat. Mówi, że Dorana się rozpada! To prawda? Na policzku Rumma został czerwony ślad po jej dłoni. – I czy to właśnie brat opowiedział te wszystkie okropieństwa? – Okropieństwa nie czynią z niego kłamcy! Rumm, litości, nie będę pytać dwa razy! – Przykro mi, magu Lindin. Będzie pani musiała porozmawiać o tym z jego lordowską mością. – Tobie jest przykro? – Mocno zacisnęła drżące wargi. – Idę do środka – powiedziała, gdy upewniła się, że głos już jej nie zadrży. A potem kopnęła martwe cielę w patykowatą nogę. – Spal to. Albo zakop. Nie obchodzi mnie to, bylebym nie musiała tego więcej oglądać.
Rumm skinął głową. – Tak, magu Lindin. – I żeby była jasność. Wolałabym wypić trutkę na szczury, niż spróbować twojej grochówki. Jest ohydna. Zawsze taka była. – Nie czekając na odpowiedź, obróciła się na pięcie i odeszła. Dopiero po kilku krokach postanowiła się odwrócić. – I nie waż się mówić Morganowi, że był tu Remmie, bo sam będziesz musiał wypić trutkę. Nie myśl, że nie byłabym w stanie cię do tego zmusić. Jak zazwyczaj, także i tym razem czekała na Morgana w bibliotece. Ale po raz pierwszy, od kiedy weszła do tego wspaniałego pomieszczenia, nie odczuwała przyjemności. Morgan mnie okłamał. Okłamał. A raczej ukrył przed nią prawdę, choć to w zasadzie to samo. Była zbyt rozzłoszczona, by dalej płakać. Nawet okropności, którymi obrzucił ją Remmie, aż tak nie bolały. Jak może mnie kochać i tak otwarcie mnie okłamywać? Wrócił o zachodzie słońca, gdy na przejrzystym niebie pojawiły się smugi bladego fioletu i złota. Wkroczył do biblioteki z rozradowanym uśmiechem i ciężką teczką pod pachą. – Najdroższa. Mam dobre wieści! Mam azafris, mam… – Jedną szansę, żeby wytłumaczyć, dlaczego mnie okłamujesz! Zatrzymał się jak sarna, której serce przeszyła strzała. – Okłamuję. Najdroższa… – Nawet nie próbuj! – powiedziała, wstając z krzesła, i uniosła ręce. – Ostrzegam. Nie próbuj. Czym jest magiczna mgła? – Och. – Ciężka teczka z głuchym odgłosem powoli osunęła się na podłogę. – Rumm! Chwyciła poduszkę i rzuciła w niego. – Rumma zostaw w spokoju. Nie ma z tym nic wspólnego. Morganie, kiedy zamierzałeś mi powiedzieć, że w Doranie jest aż tak źle? – Nie zamierzałem – odparł, przyglądając się jej uważnie. – Przynajmniej dopóki nie miałbym innego wyjścia. Barl, kto ci powiedział o magicznej mgle? Venette? Była tu? Nie wiedziała, czy płakać, czy krzyczeć. – Nie, to nie Venette, nie Rumm, nieważne kto! Ważne, że mnie okłamałeś. Dlaczego?
– Żeby cię chronić, najdroższa. – Chronić mnie? A czy kiedykolwiek cię o to prosiłam? Zbladł, a w jego oczach malowała się udręka. – Nie musisz mnie o to prosić, Barl. Kocham cię. Zawsze będę cię chronił. – Ale kłamstwo to żadna ochrona! Co to jest magiczna mgła? – Och, Barl. – Podszedł do niej, przyciągnął ją do piersi i przytulił policzek do jej włosów. – To surowa magiczna energia, która uchodzi w powietrze. To nieprzewidywalna i niszczycielska siła, sprawiająca pewne problemy. Nie objęła go. Straszliwe przeczucie skręciło jej wnętrzności. – Morganie… czy to przez zaklęcia transmutacyjne? Przez zmiany sylabiczne? Czy to nasza wina? Westchnął. – Właśnie dlatego ci nie powiedziałem. Możliwe. Nie wiem. Ale nawet jeśli, to korzyści, które odniesie Dorana, znacznie przewyższają tę drobną burzę. Próbowała się odsunąć, ale zacieśnił uścisk. Przytrzymał ją przy sobie jak więźnia i pocałował. A ponieważ rozpalał ją i chciała, by okazało się, że Remmie się mylił, odwzajemniła pocałunek. Przygryzła jego dolną wargę do krwi, bo wciąż była na niego zła. – Nie miałeś prawa ukrywać przede mną prawdy. Przeproś mnie. I obiecaj, że nigdy więcej tego nie zrobisz. – Przepraszam. – Pochylił głowę. Ugryzł ją w pierś przez tunikę i wcale nie zrobił tego delikatnie. – Nigdy więcej. Wybacz. Jego skrucha i niewielki ból rozpaliły w niej żar namiętności. Ale nie mogła pozwolić, by coś takiego ją zdekoncentrowało. Z drżeniem zignorowała go. – Morganie, jeżeli to my wywołaliśmy te kłopoty, musimy im zaradzić. – I zaradzimy – powiedział. Miał zajęte ręce. – Kiedy skończymy to, co zaczęliśmy, wszystko wróci do normy. Zobaczysz. Krew buzowała w jej żyłach, aż trudno było oddychać. – Morganie, chcę wiedzieć, co tworzymy. Wszystko po kolei. Koniec z niedopowiedzeniami. Chcę wiedzieć, nad czym pracujesz beze mnie. Jęknął.
– Jeszcze nie teraz. Ale niedługo. – Ciągle to powtarzasz, ale… – Barl… – Odchylił głowę, spojrzał na nią z góry, niemal zaślepiony przyjemnością. – Nie ufasz mi, najdroższa? – Wiesz, że ci ufam – powiedziała i usłyszała, jak załamuje jej się głos. – Ale, Morganie… Jego usta skradły słowa, które chciała wypowiedzieć. – W takim razie mi ufaj. Te pracowite dłonie doprowadzały ją do szaleństwa. Ujęła je, przycisnęła go do siebie i wydała cichy okrzyk, gdy zrobił to, czego pragnęła. – Już dobrze. Dobrze – wydyszała pośpiesznie. – Ale musimy się śpieszyć, Morganie. Nie możemy pozwolić, by Dorana tak cierpiała. I chyba już czas wyjść z cienia. Dość pracy w tajemnicy. Jęknął. – Już niedługo, najdroższa. Niedługo. – Nie, Morganie. Teraz. Teraz, teraz, teraz, teraz. Roześmiał się i spojrzał na nią rozpalonym wzrokiem. – Chcesz teraz? Dobrze. Teraz. Pociągnął ich oboje na dywan. Rozebrał ją i doprowadził do krzyku. Nie to miała na myśli i dobrze o tym wiedział. Ale wystarczy… przynajmniej teraz.
Rozdział XXXI
Leżała w łóżku u boku Morgana, patrząc, jak śpi, i podziwiała rysy jego twarzy oświetlone blaskiem księżyca. Mogłaby tak patrzeć godzinami, a nawet całą wieczność, i nigdy nie mieć dość jego kości policzkowych, jego ust, jego nosa. Jego rozpuszczone włosy miały srebrzysty połysk i rozsypały się jak jedwabna przędza na poduszce między nimi. Rozpostarła palce i pogładziła je. Poczuła ciarki na skórze. Kochała jego włosy. Kochała jego. Nawet gdy była na niego zła, i tak go kochała. Prostota tego faktu odbierała jej oddech, a jego potęga podtrzymywała jej istnienie. Gdyby przez resztę życia mieli żyć w odosobnieniu w tej rezydencji, niczego by to nie zmieniło. Bo póki będą się kochać, póty przetrwają. O ile przetrwa Dorana. – Nie zadręczaj się, najdroższa – powiedział, nie otwierając oczu. – Wszystko dobrze się skończy. Obudził się, więc powiodła palcami po jego ramieniu. – Wiem. – I nie myśl, że wydalenie z Rady mnie załamało. Już dawno prześcignąłem tych głupców. Venette Martain poinformowała ich o tej decyzji niedługo po tym, jak zasiedli do kolacji. Była tak zdenerwowana, że uraczyła ich swoim towarzystwem przy stole kuchennym i pozwoliła, by Rumm podał jej zwyczajny gulasz jagnięcy. – O tym też wiem. Ale… Venette Martain poinformowała ich nie tylko o tym, że stracił stanowisko. Przyniosła także gorsze wieści, które skutecznie odebrały im apetyt. – Barl. – Morgan wziął ją za rękę. – Do czego się przygotowujemy, jeśli nie do agresji ze strony sąsiadów? Ukryła twarz w jego ramieniu. – Tak, wiem, Morganie. Tylko że nie jesteśmy na to gotowi. – Ale będziemy.
– Och, Morganie. – Oderwała się od niego i usiadła. – Czy musimy zaczynać tę dyskusję? Znowu? Wcale nie jesteś tego pewien. Martwisz się tak samo jak ja. Jeśli musisz, zakładaj sobie tę odważną maskę w obecności Venette Martain czy Rumma, ale nie próbuj oszukać mnie. Otworzył oczy. – Zgoda. – No dobrze… to co teraz zrobimy? – Już coś robimy, Barl. Tworzymy zaklęcia, dzięki którym ocalimy Doranę. I zwyciężymy, pod warunkiem że będziemy się trzymać wytyczonego celu i zachowamy spokój. Nie wątp w to. Poza tym wcale cię nie oszukuję – dodał, przyciskając palec do jej ust, gdy już miała zaprotestować. – Wierzę całym sercem. Wiedziała, że rzeczywiście tak było. Gdybym tylko ja potrafiła w to uwierzyć. – Morganie, jakim cudem pracujemy w spokoju, gdy cała Dorana pogrążyła się w takim stanie? Nawet lady Martain sprawiała wrażenie bezradnej. – Zrobiła krzywą minę. – Wyglądała też, jakby jej ulżyło, niech ją szlag, lecz mimo wszystko była bezradna. – Nie przeklinaj jej. – Zmarszczył brwi. – Okazała się dobrą i lojalną przyjaciółką. – Wobec ciebie. Mnie najchętniej życzyłaby, żebym wylądowała z połamanymi nogami w rowie! – Jej lojalność wobec mnie dotyczy także ciebie, Barl. Jesteśmy jednością. Venette to rozumie. Nie do końca o tym przekonana Barl zaczęła bawić się prześcieradłem. – Jesteś taki pewien, że możemy jej zaufać. Ale choć nie wie o wszystkim, wie dostatecznie dużo, by bardzo nam zaszkodzić. – Ale sobie także by przy tym zaszkodziła – odparł z wątłym uśmiechem. – Zaufaj mi, najdroższa. Venette także stara się przetrwać. My jesteśmy względnie bezpieczni. Znał Venette Martain całe życie. Barl nie dziwiła się, że jej ufał i bronił przyjaciółki, nawet gdy byli poróżnieni, ona zaś dała mu wyraźnie do zrozumienia, że zupełnie nie interesują jej wybory, których ostatnio dokonał. Tak samo ona ufała Remmiemu, choć byli poróżnieni.
Remmie. Ten wyraz jego twarzy i oczu, gdy na nią krzyczał. Często się na nią złościł. Ale żeby przejawiać obrzydzenie? Nigdy. Aż do teraz. Cóż, mnie też to obrzydza. On chce zachować ochronę, którą zapewnia magia, lecz nie chce płacić za to żadnej ceny. To prawdziwy hipokryta. Mówi: „Daj mi pieczeń, ale nie pokazuj rzeźni. I pod żadnym pozorem nie zapraszaj rzeźnika na herbatę”. – Barl? – Morgan ponownie wziął ją za rękę. – Co się dzieje? Zaledwie kilka godzin temu zbeształa go za kłamstwo… a raczej za ukrywanie prawdy. A teraz sama miała przed nim tajemnicę. Skoro mowa o hipokryzji… – To Remmie powiedział mi o problemach w Doranie – wyznała, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w jego palce oplatające jej dłoń. – I o mgle. Morgan nieco się wyprostował. – Zastanawiałem się, kiedy mi powiesz. Spojrzała na niego. – Wiedziałeś? – Domyśliłem się. – Strasznie się pokłóciliśmy. Wrócił do Batavy. – Jesteś tego pewna? – Tak powiedział. I choć bardzo się od siebie różnimy, pod jednym względem jesteśmy tacy sami. Jak myślimy, tak mówimy. Jak mówimy, tak działamy. Morgan puścił jej rękę i palcami pogładził ją po policzku. – Sprawił ci przykrość. – W gniewie. – Sprawił ci przykrość. – Nawet jeśli, to mój problem – powiedziała stanowczo. – To nie ma nic wspólnego z tobą. W jego oczach pojawił się błysk. – Ośmielam się mieć odmienne zdanie. – Morganie. – Ostrzegawczo uniosła palec. – Nie. To mój brat. – Mój też, skoro ty i ja uważamy się za rodzinę. – Czyżby? – prychnęła. – To ciekawe, kim w takim razie jest Venette Martain? Moją macochą? Zaskoczyła go tak, że się roześmiał.
– Byłaby przerażona, gdyby to usłyszała. Barl położyła się obok niego. Dotknęła dłonią jego piersi. Przez skórę czuła walące jak młot serce. – Morganie, proszę. Daj spokój. Mamy dość na głowie. Morgan nie odpowiedział. Kiedy na niego zerknęła, zauważyła, że się zasępił. Poczuła mocniejsze uderzenie serca. – On mnie nie zdradzi, Morganie. Nie zdradzi nas. Daję słowo. Tym razem także nie odpowiedział. W świetle księżyca jego twarz nabrała nagle chłodnego i nieobecnego wyrazu. Bum, bum, bum – jej serce biło nierówno. – Morganie, musisz mi zaufać, skoro sam ode mnie oczekujesz zaufania wobec Venette Martain. – Twój brat nie ma takich powodów do zachowania milczenia jak Venette. – Nie potrzebuje powodów. Kocha mnie. To wystarczy. Morgan popatrzył na nią. – Jesteś pewna? – Jestem pewna! Jak możesz… – Jesteś absolutnie pewna? To obrzydzenie i gniew Remmiego. Ta odraza w jego oczach. W ustach jej zaschło, oczy zapiekły, ale kiwnęła głową… i skłamała. – Już ci mówiłam. Jestem pewna. – Świetnie – rzekł Morgan po chwili. – I ze względu na niego miejmy nadzieję, że się nie mylisz, najdroższa. Nie chciała dłużej o tym rozmawiać. Rozpaczliwie pragnęła zmienić temat, więc zaczęła mówić o innych obawach. – Uważasz, że uda nam się doprowadzić do końca to wielkie dzieło, które ma pomóc w uzdrowieniu Dorany? – Nie wiem – powiedział Morgan i wzruszył ramionami. – Możliwe. – Jeśli nie, to czy Rada Powszechna zdobędzie się na coś więcej niż zapewnienia? Spróbuje przebłagać Trindek, Feen i pozostałych, by nie przekraczali naszych granic? Jego wzrok sposępniał. – Chcesz powiedzieć, że miałaby pokornie błagać? Uklęknąć na gołej ziemi, lamentując: „Prosimy, prosimy, zrobimy, co zechcecie! Tylko odłóżcie włócznie i nie róbcie nam krzywdy”?
– Najdroższy… – Z pewnym wahaniem nieco się od niego odsunęła. – Możemy ich winić za ten gniew? Skoro nasza magia im zagraża, to… – Zagraża? – Błyskawicznym ruchem przeturlał się po łóżku i wstał. Wylądował zgrabnie na nogach i zaczął krążyć po komnacie oświetlonej blaskiem księżyca. – Nasza magia ich wzbogaca. Te małostkowe, uskarżające się narody utuczyły się dzięki dorańskiej magii. Sprzedajemy im zaklęcia i swoje doświadczenie, chronimy przed zarazą, zapewniamy luksusy, a płacą za to wyłącznie monetą, my zaś wykrwawiamy się, by zdobyć tę tuczącą ich wiedzę. I według ciebie mielibyśmy przed nimi klękać? – Nie – mruknęła. – Ale zachować rozwagę. Przynajmniej zanim uzdrowimy Doranę. Ale jeśli tak bardzo nie podoba ci się ten pomysł, to może powinniśmy przemyśleć naszą rolę w tym wszystkim. Odwrócił się. – Naszą rolę? – Sam przecież powiedziałeś, Morganie, że te wyrwy mogły powstać przez nas. Gdybyśmy przestali zajmować się tymi transmutacjami, gdybyśmy… – Oszalałaś? – zapytał z oburzeniem. – Tylko nasza magia stoi między Doraną a jej śmiercią z rąk pomniejszych narodów. Bez względu na to, czy magowie podejmą zbiorowe działania, czy nie, Dorana wkrótce sama się uzdrowi. Ale nawet gdyby uzdrowiła się jutro, i tak będzie za późno. Znasz to feenijskie powiedzenie, że jeśli raz się coś zobaczy, to już zawsze ma się to przed oczami duszy. Nigdy wcześniej nikt nie dostrzegł w nas słabości… ale przez Radę Powszechną teraz do tego doszło. Każdy możnowładca i każde książątko, każdy kupiec, każdy handlarz – wszyscy zaczną patrzeć na nas inaczej, chyba że ktoś ich przekona, że nie mają ku temu powodów. Przypomni im, gdzie jest ich miejsce w świecie. Miał rację, oczywiście, że miał, ale… – Najdroższy, nie sądzę, by przypomniały im o tym przekształcone kurczaki, psy i cielęta. Jego oczy zapłonęły gniewnie. – Będą mieli o wiele więcej powodów do strachu, Barl. W srebrzystym blasku księżyca jego nagie ciało wyglądało
pięknie. Ale tym razem na nią nie podziałało. Strach stłumił pożądanie. – Nie ro… Morganie, o co ci chodzi? – O ocalenie Dorany. Przez kilka dni będę potrzebował poddasza dla siebie. Dla siebie? – Morganie… – Kiedy będę gotowy, pokażę ci, nad czym pracuję. Tymczasem możesz przenieść się do biblioteki. Są tam jeszcze książki, których nie czytałaś. Rzeczywiście. Było ich mnóstwo. Ale od chwili, gdy się odnaleźli, Morgan odsłonił przed nią swoje serce i duszę. Płakał w jej ramionach i drżał w nich, oddając się przyjemności. Znała go lepiej niż kogokolwiek innego na świecie, nawet lepiej niż Remmiego, a Remmie był jej drugim ja. Dlaczego w takim razie teraz widzę przed sobą obcego człowieka? – Barl… – Morgan uśmiechnął się, ale w jego oczach wciąż tliła się wściekłość. – Proszę. Nie złość się. To nic niegodziwego. Potrzebuję tylko… trochę czasu. Musisz mi zaufać. To Morgan, jej ukochany. Nie miała powodów do strachu. Głupie obawy. Jak u małej dziewczynki. Przecież była rozsądna. A Morgan zasługiwał na rozsądne traktowanie. – Oczywiście – powiedziała. – Morganie, oczywiście. Ze śmiechem wskoczył do łóżka… i obcy zniknął. Venette jechała swoim powozikiem do miejskiej rezydencji Brice’a, żeby opowiedzieć mu o spotkaniu z Morganem poprzedniego wieczoru, a potem zamierzała udać się do Akademii i spędzić tam kolejny przygnębiający dzień na pracy z Bellamie Ranowen. Słońce wstało zaledwie przed godziną. Ulice w mieszkalnej części Elvado były opustoszałe nie tylko ze względu na wczesną porę, lecz dlatego, że magowie zaczęli bać się wychodzić na zewnątrz. Nawet Orwin zaczął szukać wymówek, by nie ruszać się z domu. Serce Venette pękało. Jej mąż nie był tchórzem… ale wszechobecne i narastające zagrożenie magiczną mgłą go przytłoczyło. Przytłaczało wszystkich. Wczoraj w drodze z Sal Wiedzy do Akademii Dreen Brislyn nie szczędziła opisów wydarzeń
w innych dystryktach Dorany. Nie szczędziła także wyrazów pogardy wobec Rady Magów, która dbała o własne bezpieczeństwo w Elvado… i nie musiała stawiać czoła cierpieniu, które dotykało wszystkich pozostałych. Venette żałowała, że nie jest w stanie odczuwać słusznego oburzenia i złości. Trzeba jednak przyznać, że Dreen Brislyn miała powody, by odczuwać pogardę. Po spotkaniu z Morganem… i po tym, co znalazła w jego rezydencji… nie mogła w nocy zasnąć. Kwiat, który stamtąd zabrała, leżał obok niej na siedzeniu powozu – był różowo-kremowy w niebieskie prążki i było w nim coś… złego. Brice w pikowanym szlafroku otworzył jej drzwi. – Venette. – Umęczony spojrzał ponad jej głową na blade poranne niebo. – Chyba powinienem się zdziwić. Jednakże… – Wpuść mnie, Brice – powiedziała i pchnęła drzwi. – Zajmę ci tylko chwilę, a poza tym mój koń nie lubi być uwiązany, gdy jest zaprzężony do powozu. Jeśli spędzę tu więcej niż dziesięć minut, zerwie się i pokłusuje do domu. Brice z westchnieniem odsunął się i gestem zaprosił ją do środka. – Proszę bardzo. Przyjął ją w holu rezydencji i nie poczęstował herbatą. – Rozumiem, że już rozmawiałaś z Morganem? Jak przyjął tę wiadomość? Brice’owi dobrze by zrobiło, gdyby powiedziała mu prawdę: że Morgan się roześmiał, gdyż zupełnie nie interesowało go zdanie Rady na temat… w zasadzie na żaden temat. Ale mogła w ten sposób narobić Morganowi problemów, więc postanowiła zachować się dyplomatycznie. – Jest rozczarowany. – Sądzisz, że aż tak, by się poprawić? – Niestety. – Westchnęła. – Wciąż jest zadurzony w tej dziewczynie. Dopóki nie przejdzie mu to zauroczenie, niczego nie wskóramy. Brice burknął coś pod nosem, a potem przyjrzał się jej z zadumą, a w jego oczach nagle zabłysła podejrzliwość. – Venette, czy muszę ci przypominać, wobec kogo powinnaś być lojalna? Niepokojący kwiat wciąż znajdował się w powozie. Już miała
wziąć go ze sobą, żeby Brice mu się przyjrzał, żeby podzielić się z kimś brzemieniem jego istnienia, ale… Nim po raz pierwszy uśmiechnęłam się do Brice’a, matka Morgana od dawna była moją przyjaciółką. Nie mam zamiaru rzucić jej syna wilkom na pożarcie. Nie zrobię tego, jeżeli nie muszę. I jeżeli są inne sposoby, by ocalić go przed samym sobą. – Oczywiście, że nie, lordzie Varen. I czuję się urażona tym pytaniem. Brice uniósł brew. – Przepraszam, lady Martain. – Chciałam cię także powiadomić, że Bellamie Ranowen starannie przemyślała sprawę i doszła do wniosku, że zbiorowa praca może okazać się skuteczna. Oczywiście przy założeniu, że uda się zmusić zaklęcia do działania. Istnieje spore ryzyko, że nie zadziałają. Ale na wszelki wypadek, skoro czas nie działa na naszą korzyść, w imieniu Rady udzieliłam lady Brislyn zezwolenia na to, by zacząć przysyłać tu magów z innych dystryktów. – Rozumiem – odparł Brice. – A gdybym chciał zakwestionować tę decyzję? Uniosła brew. – Popełniłbyś głupstwo, Brice. Zamiast odpowiedzieć, Brice podszedł do drzwi i otworzył je. – Powiadomię odpowiednie osoby w Salach Wiedzy, że w Elvado zaroi się od gości. – Dziękuję – powiedziała, mijając go. – Jeżeli będę ci potrzebna, lordzie, wiesz, gdzie mnie szukać. Venette wróciła do Akademii, gdzie pod nieobecność studentów panowała dziwna pustka, i odnalazła Bellamie Ranowen w jej ciasnej pracowni. Podała jej kwiat zabrany z rezydencji Morgana. – Bellamie, co o tym sądzisz? Bellamie, która wyglądała równie mizernie jak każdy mag w Akademii trudzący się nad ocaleniem Dorany, przyjrzała się magicznie stworzonej roślinie. – Ten kwiat nie jest naturalny – powiedziała w końcu głosem ochrypłym z wyczerpania. – Został poddany transmutacji. Venette poczuła ciarki na skórze. Och, Morganie.
– Jesteś pewna? – Raczej tak – powiedziała Bellamie, przesuwając palcami po ślicznych płatkach. – Ślad po zaklęciu zanikł, ale jest dość oczywisty. I przerażająco charakterystyczny. Jakby Morgan z każdej strony podpisał się na swoim dziele. Czuła to, gdy weszła do rezydencji i zobaczyła wazon pełen świeżych kwiatów na stoliku przy schodach. Czuła to także, gdy, wychodząc, wzięła jeden z tych kwiatów i schowała do kieszeni tuniki. Bellamie pokręciła głową. – Oczywiście nawet sama próba przeprowadzenia takiej transmutacji jest niezgodna z prawem. Wie o tym każdy mag. Jestem przerażona, że ktoś tak bezczelnie zignorował zakaz. – Ale – dodała Venette i nie mogła powstrzymać się od ponurego uśmiechu. – Tak, jest pewne „ale” – wyszeptała Bellamie tonem bliskim podziwu. – To nadzwyczajne zaklęcie. – Podniosła wzrok. – Skąd go masz? Kto go stworzył? Wiesz? – Tra… trafił do mnie w związku z pewną sprawą, którą zajmowała się Rada – odpowiedziała po chwili. – Nie mogę wyjawić więcej. – Oczywiście. Rozumiem – powiedziała Bellamie, wciąż przyglądając się kwiatu. – Nadzwyczajne. Wszelkie autorytety w dziedzinie transmutacji uznają takie zaklęcia za niewykonalne. Niech sprawiedliwość ma nas w opiece, Morganie. Coś ty sobie myślał? – Wygląda na to, że każdy autorytet może się mylić. – Tak – powoli powiedziała Bellamie. – Czy mogę go zatrzymać, Venette? – W jej głosie pobrzmiewała dziwna nuta. W wymizerowanej twarzy widać było napięcie. Zacisnęła palce na smukłej łodydze. Venette poczuła dreszcz niepokoju. – Bellamie? – Przepraszam. Tylko że… – Raz jeszcze pokręciła głową, tym razem gwałtowniej. – Nie. Wolałabym nie mówić czegoś, co do czego nie mam pewności. Czy mogłabyś pomóc Jerotowi? Właśnie miesza katalizatory. Przyjdę do was, gdy skończę.
– Co skończysz? – Już mówiłam, że wolałabym o tym nie rozmawiać! Nie tak dawno temu zdeptałaby każdego pospolitego maga, który odważyłby się odezwać do niej w ten sposób. Ale czasy się zmieniły. I wcale nie na lepsze. – Dobrze – zdobyła się na rzeczowy ton. – A kiedy będziesz mogła powiedzieć coś więcej? Bellamie rzuciła kwiat na najbliższy stół roboczy, jakby łodyga ją ugryzła. – Nie wiem. Nie jestem pewna. Może za kilka dni. Kilka dni? Coś ty zrobił, Morganie? Co ona takiego odkryła? – Doskonale, Bellamie. Jeżeli będziesz czegoś ode mnie potrzebowała, jestem u Jerota. * * * Morgan krążył po poddaszu. Przeszedł nad prowizorycznym materacem, nie zważając na pragnienie, głód i potrzeby cielesne. Od czterech dni nie kąpał się, nie golił ani nie spał w łóżku. Nie dotykał Barl. Nie jadł przy stole. To wszystko nie miało znaczenia. Niczego nie potrzebował. Miał wszystko, co trzeba: niszczycielską furię. Że też te pozbawione magii książątka i ci możnowładcy ośmielili się zagrozić Doranie. Ich zuchwałość zapierała mu dech w piersi. Na stole roboczym było pełno kartek z nagryzmolonymi notatkami. Kolejne przekształcenie już przekształconego zaklęcia Hartigana. Przekształcenie ostateczne, marzenie, które nie opuszczało go od chwili, gdy po raz pierwszy do głowy przyszła mu ta myśl. Nie jesteśmy bezpieczni. To, nad czym pracował, przewyższało wszystko, co do tej pory osiągnął z Barl. Było skomplikowane i niebezpieczne, było dla niego sprawdzianem nowo odkrytych granic własnych możliwości. Ale z radością wykrwawiłby się na śmierć, byle tylko ochronić Doranę, powalić tych jej wojowniczych, niewdzięcznych sąsiadów. Nie mógł jednak poświęcić Barl. Poza tym ona już odegrała swoją rolę. Była jego katalizatorem. A on był magiem, który dzięki niej się
odmienił. Katalizatory. Z frustracją obrócił się i popatrzył na liczne puste słoje i butelki. Tak szybko kończyły mu się zapasy. A teraz utknął, dopóki nie uda mu się ich uzupełnić. Nie mógł po raz kolejny ryzykować i prosić o to Venette, więc powiedział Rummowi, żeby wydał każde pieniądze i spełnił nawet najbardziej absurdalne żądania, jakie przedstawią handlarze. Jeśli to konieczne, popadnę w nędzę. Wstąpiła w niego nowa determinacja i wrócił do stołu. Pozbierał notatki i przygotował się do przetestowania nowo opracowanego zaklęcia po raz kolejny, krok po kroku, w poszukiwaniu choćby najdrobniejszych niedoskonałości. Zostało nam tak niewiele czasu. Nie mogę zawieść. Nie mogę do tego dopuścić. * * * Rumm nie musiał stukać do drzwi ani chrząkać, żeby Barl wiedziała, że stanął w progu. Choćby poruszał się bezszelestnie, zawsze wyczuwała jego obecność. Z westchnieniem zatrzymała pióro w połowie sylaby. Nie podniosła wzroku. – Tak? Rumm potraktował pytanie jak zezwolenie na wejście. – Magu Lindin. Przepraszam, że przeszkadzam. – Ale? – Ale zastanawiałem się, czy… – Nie, Rumm. Nie zszedł i nie zejdzie, dopóki nie skończy. – Westchnęła po raz kolejny i tym razem już spojrzała na niego. Jego zawsze opanowana twarz teraz była zmarszczona z niepokoju. – Wiesz tak samo jak ja, że zrobi wszystko po swojemu i że ani ja, ani ty nie mamy nic do gadania. – Tak, magu Lindin. Ale niepokoi mnie właśnie to, że zrobi wszystko po swojemu. Odłożyła pióro. Rumm jeszcze nigdy nie był tak bliski skrytykowania kogoś.
– Jeszcze do tego nie przywykłeś? Od jak dawna służysz Danfeyom? – Od czternastego roku życia – rzekł Rumm. – Dlatego nie ma rzeczy, której jeszcze bym o nim nie wiedział. Magu Lindin, jeżeli chodzi o te katalizatory… wysyła mnie po nie. Część z nich… nie mam pojęcia, jakie zaklęcia on tam przygotowuje, i nie wypada mi pytać, ale… – Pokręcił głową. – Sam azafris jest już niebezpieczny. Ale tym razem zażyczył sobie także domishu, gribbu i pokruszonych liści crulinu. Może nie jestem magiem, ale postanowiłem co nieco się nauczyć. Naprawdę mnie to niepokoi. Jedną z pierwszych książek, którą przestudiowała Barl, był Gruntowny przewodnik po katalizatorach Banlida. Lista Rumma rzeczywiście była niepokojąca. Domish, gribb i liście crulinu były jeszcze bardziej niestabilne niż azafris. Banlid przestrzegał, że należy ich unikać i w razie możności zastępować je czymś innym. Ich stosowanie czasami prowadziło do chwiejności emocjonalnej i zaburzeń umysłowych. Ale wpływało w ten sposób na pomniejszych magów. Morganowi to nie grozi. Poza tym nie wybaczyłby jej, gdyby poparła wątpliwości Rumma. – Nie ma powodów do niepokoju – powiedziała, siląc się na beztroski ton. – Jego lordowska mość jest niezwykle uzdolniony. A teraz znajdź sobie jakąś poręcz do wypolerowania lub coś takiego. Na twarzy Rumma pojawiła się typowa, chłodna maska służącego. – Tak, magu Lindin. Kiedy dotarł do drzwi, odezwała się jeszcze: – Rumm. Jeśli chodzi o te katalizatory. Wiem, że są rzadko spotykane. Udało ci się je zdobyć? – Oczywiście, magu Lindin. Oczekuję dostawy w ciągu najbliższej doby. – Dobrze. Ponownie została sama. Nie musiała już niczego ukrywać, więc odchyliła się na krześle i wpatrzyła w sufit. Morganie… Morganie… co ty tam robisz? Katalizatory dotarły. – Mam panu przekazać, lordzie – rzekł Rumm, wpatrując się
z niechęcią w owinięte i zapieczętowane skrzynki na stole – że to ostatnie zapasy. Żadna suma pieniędzy nie zrekompensuje… – To nieistotne – warknął Morgan. – Mam to, czego mi potrzeba. – Lordzie… – Rumm odchrząknął. – Mag Lindin i ja zastanawialiśmy się… – Rumm, nie kończ tego zdania, jeśli ci życie miłe! Ta praca jest absolutnym priorytetem. A teraz wyjdź. I powiedz Barl, żeby przestała gderać. Wrócę między jej nogi, gdy się z tym uporam, i ani minuty wcześniej. Pełne zdumienia milczenie. Zawstydzony Morgan przetarł dłonią oczy. Był potwornie wyczerpany. – Oczywiście nie możesz jej tego powiedzieć. Rumm, powiedz jej, że… że… – Ziewnął i wzdrygnął się. – Coś jej powiedz. Byle nie to. – Tak, lordzie – cicho odparł Rumm i wyszedł. Drżącymi dłońmi Morgan rozpakował cenne zapasy. Na końcu otworzył cztery najmniejsze skrzynki, warte więcej niż pozostałe katalizatory razem wzięte. Warte przyszłości. Warte każdej poniesionej ofiary. Serce tłukło mu się w piersi, krew krążyła szaleńczo, a wyczekiwanie przegnało zmęczenie. Zebrał pozostałe katalizatory potrzebne do tego najbardziej doniosłego zaklęcia, na które jeszcze nikt się nie porwał. Ustawił tygle w rzędzie. Odsunął kartki, poza jedną jedyną z sylabami i runami mającymi ocalić Doranę przed wrogami. Odmienić świat. I uczynić mnie największym magiem wszech czasów. Nie była to pora na wątpliwości. Nie było na nie miejsca. Musiał stać się człowiekiem utkanym z magii. Przelotnie wspomniał ojca. Jaka szkoda, że Greve Danfey zmarł, nim poznał prawdę o synu, którego oskarżał o zdradę. O porażkę. O zhańbienie imienia Danfeyów. Myliłeś się, lordzie. Nie zhańbiłem nas. Lecz osławiłem. Dzięki temu ludzie będą o mnie pamiętali, dopóki nie zgaśnie ostatnia gwiazda. Uśmiechnął się jak człowiek niezwyciężony i przystąpił do udowadniania, że jego zmarły ojciec był kłamcą.
Azafris. Tynktura z susquinelu. Sproszkowany korzeń vilysu. Pokruszony liść crulinu. Tilatantin. Domish i gribb utarte do konsystencji pasty. Szczypta. Kapka. Domieszka. Kropla. Równowaga wyśmienita niczym usta Barl na jego skórze. Kiedy je połączył, były jak jego rozgrzana czerwona krew. Runy zakwitły niczym kwiaty polne w gorących promieniach letniego słońca. Uformowały się nad tyglami – nieskazitelne i niezniszczalne. Każdy połyskujący kształt okazał się solidny i wytrzymały, jak gdyby ktoś wymalował je farbą w powietrzu. Roześmiał się na wspomnienie swoich potyczek z pierwszymi przekształconymi runami. A potem zapłakał. Utrwalił je pojedynczym słowem, które buchnęło mocą. A następnie szeptem wypowiedział sylaby zaklęcia transmutacyjnego. – Powinieneś żyć, ojcze – powiedział, gdy runy i sylaby zlały się w spójną jedność, jak mechanizmy zegarów Barl. – Gdybyś żył, musiałbyś mnie przeprosić. Zaklęcie było bezbłędne. Teraz wystarczyło je wypowiedzieć. Ale to mogło zaczekać. Będzie musiało zaczekać, bo chwiał się na nogach. Pracownia rozmyła się i zaczęła szaleńczo wirować. Był zmęczony. Potwornie zmęczony. Przedziwnie huczało mu w głowie. Musiał odpocząć, nim ocali Doranę. Otrzeźwiło go nieśmiałe pukanie do drzwi. – Lordzie? Przyniosłem kolację. Morgan siedział ze skrzyżowanymi nogami na materacu, oparty o ścianę poddasza. Otworzył oczy. Kolacja? Rzucił okiem w stronę okna na nocne niebo. No dobrze. Tak. Kolacja. Patrzył, jak Rumm stawia tacę na wolnym rogu stołu. Rosół i gorący chleb z masłem. Nic wyszukanego. – Pańskie posiłki są tak nieregularne, lordzie, a przyzwyczajenia związane z pracą tak nieumiarkowane, że uznałem, iż nie należy atakować pańskiego żołądka ciężkimi potrawami – rzekł Rumm, odwracając się. – Nie ruszę się stąd, dopóki pan nie skończy. A potem, jeśli pan zechce, może mnie pan zwolnić ze służby. Przetoczyło się przez niego niezdrowe, ponure rozdrażnienie.
Niektóre rzeczy było tak trudno poświęcić. – Nie, Rumm. Nie zrobię tego. Zjadł zupę i chleb, niemal nie zdając sobie sprawy, że jest głodny. Wytarł palce w serwetkę, którą Rumm tak rozważnie przyniósł. Był rozważnym człowiekiem. Dobrym służącym. Będzie mu go brakowało. – Zaczekaj – powiedział, gdy Rumm podszedł, by zabrać tacę. – Chciałbym cię o coś zapytać, Rumm. – Tak, lordzie? Powiedz to. Po prostu powiedz. – Mówiłeś kiedyś, że służysz rodowi Danfeyów we wszystkim. Pamiętasz? Rumm skinął głową. – Pamiętam, lordzie. – Mówiłeś prawdę? – Jak zawsze, lordzie. – Wszystkim? – Tak, lordzie. – A kochasz mnie? – Jak kocha się brata? Tak, lordzie. Kocham. – Rumm przełknął ślinę. – Może to zuchwałe, ale prawdziwe. Rzeczywiście zuchwałe. Ale poczuł ulgę. Bo gdy człowiek kocha swojego brata, nie cofnie się przed niczym. – Reb’nes tev, Rumm – wyszeptał i unieruchomił służącego. A potem zamknął oczy… i rozpoczął transmutację. Gdy Barl skręciła przy ogrodach rezydencji – wyszła bowiem zaczerpnąć świeżego powietrza i oczyścić umysł – poczuła oszałamiające uderzenie pokrętnej mocy, jakby w jej krwi huknął grom. Zaparło jej dech, obróciła się na pięcie i spojrzała ku poddaszu. W odsłoniętym oknie dostrzegła straszliwy szkarłatny blask, który po chwili zanikł, pozostawiając po sobie potworną ciemność. Każdy, nawet najmniejszy płomyczek magicznego ognia w rezydencji zgasł. – Morganie! – krzyknęła. – Morganie! – Wyczarowała płomień i rzuciła się biegiem. Drzwi na poddasze były zapieczętowane. Głupi, głupi, głupi. Bez
chwili namysłu rozgromiła jego magię. Znowu wyczarowała ogień i szeroko otworzyła drzwi. – Morganie! Był blady jak ściana, chwiał się na nogach pośrodku pomieszczenia i nawet nie podniósł wzroku. Wpatrywał się tylko w… w… – Niech sprawiedliwość ma mnie w opiece, Morganie – powiedziała, a z przerażenia oblał ją zimny pot. – Coś ty… co to jest? – Nie rozumiem – mruknął żałośnie. Jak rozczarowany chłopczyk. – Wszystko było jak należy. Zaklęcie było prawidłowe. Runy wytrzymały. Sylaby były zrównoważone. Więc dlaczego mi się nie udało? Serce tłukło jej się w piersi tak mocno, że aż ją zemdliło. – Dlaczego się nie udało, Morganie? Co próbowałeś zrobić? Nie odpowiedział. Splotła ramiona, przycisnęła je do żeber i zmusiła się, by po raz kolejny spojrzeć na to, co leżało na podłodze w kałuży krwi. Nie przypominało żadnego stworzenia, które kiedykolwiek widziała w innych miejscach niż na kartach mrocznych, dziwacznych opowiadań dla dzieci. Miało skórzaste skrzydła przypominające ogromne skrzydła nietoperza. Długie kły. Wydłużone, silne palce zakończone szponami. Pasma pojaśniałych włosów w nieładzie pokrywały skórzastą głowę ubrudzoną krwią. Włosy? Przecież tylko ludzie mają włosy. Cofnęła się o krok. Teraz dostrzegła tacę z kolacją na stole. Rozejrzała się po pomieszczeniu oświetlonym magicznym ogniem. Spojrzała na Morgana, który wciąż zachowywał się jak otumaniony. – Najdroższy? – Musiała zwilżyć usta, bo zupełnie wyschły. – Najdroższy, gdzie jest Rumm? Morgan zaklął paskudnie i rzucił się do stołu. – To niedorzeczne. Wiem, że prawidłowo przekształciłem zaklęcie. Nie stój tak, Barl. – Pstryknął na nią palcami ze znajomym zniecierpliwieniem. – Chodź, chodź. Musimy to naprawić. Od tego zależy bezpieczeństwo Dorany. – Od czego, Morganie? Musisz mi wszystko wyjaśnić, jeżeli mam ci pomóc. – Nie ma czasu! – napadł na nią. – Chcesz czekać, aż w rezydencji
zaroi się od feenijskich wojowników? – Morganie… – Uniosła ręce. – Proszę. Przerażasz mnie. Jego oczy wyglądały straszliwie. – Nie wygłupiaj się, najdroższa. Cóż takiego mogłoby nas przerazić na tym świecie? – To! – powiedziała, wskazując monstrum na podłodze. – Morganie… czy to Rumm? – Tak. – Po jego policzkach popłynęły łzy. – Nie rozumiem, dlaczego zaklęcie zawiodło. Ze zgrozą przycisnęła palce do ust, wstrzymując okrzyk udręki. To, co zrobiła kurczakom, psom i cielętom, było przerażające. Zrobiła to dla wyższego dobra, ale i tak było potworne. Jednak to były zwierzęta. Tylko zwierzęta. A to był Rumm. Och, Morganie. – Chyba musimy zejść do biblioteki, najdroższy – powiedziała ostrożnie. – Łatwiej będzie przeanalizować, co poszło nie tak, jeżeli… – nie będziemy musieli patrzeć na to szkaradztwo na podłodze. – Jeżeli usiądziemy i poszukamy informacji w książkach. – Nie słyszałaś, co powiedziałem? – warknął. – Nie ma czasu, Barl. – Nie potrzeba nam wiele czasu. Przygotuję herbatę. Gorąca herbata z mnóstwem cukru pomaga dojść do siebie po nieprzyjemnym wstrząsie. Patrzył na nią szklistymi oczami. Był wymizerowany, blady i chwiał się na nogach. Dokonanie czegoś tak straszliwego… To moja wina. Nie powinnam była mu pozwolić, żeby się tu zamknął. Nie powinnam była mu pozwolić na stosowanie tych katalizatorów. Och, Rumm. Tak mi przykro. Morgan oburzał się, lecz w końcu przestał się opierać i pozwolił zaprowadzić się na dół. Usadowiła go na sofie w bibliotece, a potem wyszła do kuchni i zrobiła herbatę. Do jego naparu dodała resztkę mocnych ziół nasennych, które Rumm podawał Greve’owi Danfeyowi zgodnie z zaleceniami Ranmera. – Proszę, najdroższy – powiedziała po powrocie do biblioteki. – Napij się. Obiecuję, że wkrótce poczujesz się lepiej. Opróżnił filiżankę do dna. – Dziękuję. – Nie ma za co – powiedziała kojąco i przysiadła obok niego
na brzegu sofy. – Czy teraz możesz mi powiedzieć, co chciałeś zrobić? Powieki już zaczęły mu opadać. – Opancerzone zwierzęta to za mało, by nas ochronić. Potrzeba nam prawdziwych wojowników, mogących stawić czoła wojownikom Feen, Trindeku i innych krajów. – Wojowników. – Poruszyła się na swoim miejscu i ponownie ogarnął ją chłód. Mimowolnie spojrzała w sufit i raz jeszcze przed jej oczami pojawił się widok zniekształconego człowieka na podłodze. – Morganie… chodzi ci o ludzi? Uważasz, że powinniśmy poddać transmutacji ludzi? – Musimy – odezwał się niewyraźnie. – Ale rzecz jasna nie magów. Pozbawionych mocy. I tak nie na wiele się zdają. A w Doranie jest tyle kalek, że nikt nie będzie tęsknił za tymi, którzy trafią do nas. Kalek. Odwróciła się, słysząc to słowo, nie była bowiem w stanie teraz się nad tym zastanawiać, i wygładziła splątane włosy Morgana. Miała wrażenie, że głaszcze siano, nie jedwab. – Nie musimy tego robić, Morganie. Wystarczy zniszczyć magiczną mgłę. Przywrócić równowagę w Doranie. Wtedy pozostałe kraje zostawią nas w spokoju. My dwoje jesteśmy najwybitniejszymi magami w Doranie. Zdołamy tego dokonać. Zróbmy to. Dobrze? Morgan uśmiechnął się do niej leniwie. Nawet gdy był wyczerpany, wyglądał pięknie. Nawet gdy wkraczał na tak straszliwą, złą drogę, i tak go kochała. – Najdroższa… jest już za późno. Poczuła napływające do oczu łzy. Poczuła, jak spływają jej po policzkach. – Nie mów tak. Może się mylisz. Może nie jest za późno. Ale było i miała tego świadomość. – Och, Morganie – wyszeptała. – Co my teraz zrobimy? Poruszył dłonią, starając się pogłaskać ją po twarzy. Lecz zioła działały szybko. – Dorana będzie dzięki nam bezpieczna, najdroższa. Damy jej armię. Śmierć Rumma nie może pójść na marne. Jako pierwszy oddał życie za ukochany kraj. Mogłaby się spierać, ale wiedziała, że by jej nie posłuchał. Nie był
gotów usłyszeć, że się myli. Ze złamanym sercem usiadła obok Morgana i patrzyła, jak pogrąża się we śnie. Kiedy była już pewna, że się nie obudzi, ułożyła go na sofie, przykryła kocem i podłożyła poduszkę pod głowę. Pod wpływem ziół i wyczerpania przeleży tam wiele godzin. Miała więc dość czasu, żeby zrobić to, co zrobić należało, choć na myśl o jego cierpieniu i złości ponownie zaszlochała. Na wszelki wypadek zapieczętowała okna i drzwi biblioteki. Ogarnęła ją gwałtowna fala ulgi i wdzięczności, że nigdy nie udało mu się rozbroić jej zaklęć. A potem przebrała się w czyste ubrania i udała się na poszukiwanie jedynej osoby, której mogła zaufać.
Rozdział XXXII
Remmie spał w skromnym zajeździe o nazwie Spadająca Gwiazda w Elvado. Nagle zerwał się ze snu i okazało się, że nie jest sam. Zaplątał się w koszuli, usiłując usiąść. – Barl? – Kapryśny magiczny ogień oświetlił jej wzburzone oblicze, którego nie spodziewał się zobaczyć. – Jak… – Nie wygłupiaj się, Remmie – powiedziała. – Nie wiedziałeś niby, że wiem, że beze mnie nie wrócisz do Batavy? Przeciągnął dłonią po twarzy i wyczuł drapiący zarost. – A jednak taki miałem zamiar. Chciałem wyjechać wiele dni temu, ale podobno szykują się zbiorowe prace, żeby raz na zawsze przegnać magiczną mgłę. W Elvado aż roi się od magów. Zostałem, żeby pomóc. – Och. Czyli naprawdę zamierzałeś… – Usta jej zadrżały. – Och. Patrząc na nią, nie był w stanie stwierdzić, co czuł. Każdego ranka budził się z myślą, że to właśnie dziś wróci do Sal Wiedzy i znajdzie kogoś, kto go wysłucha. I każdego ranka tchórzył. Za pierwszym razem, gdy został odesłany, był tak zły na Barl, że nie potrafił normalnie myśleć. Z łatwością przyszło mu ją potępić. Czuł się jak człowiek sprawiedliwy. Teraz już nie było tak łatwo. Krew w jego żyłach ostygła i zamiast gniewu ogarnęły go żal i poczucie winy. – Remmie… W życiu nie słyszał takiej skruchy w jej głosie. Takiego strachu. Nigdy nie widział takiego przerażenia w jej oczach. Zrzucił z siebie kołdrę i wstał z łóżka. – Coś poszło nie tak, Barl? Cicho zaszlochała. – Wszystko. Remmie, wiem, że zachowałam się okropnie. Wiem, że byłam arogancka. Ale zapomnij o tym. Przynajmniej teraz. Musisz mi pomóc. Była jego siostrą i kochał ją nawet wtedy, gdy był na nią wściekły,
lecz do jego cierpienia dołączyły rozczarowanie i zastarzałe oburzenie. Nigdy się nie zmieniała. Robiła, na co miała ochotę, a dopiero potem przepraszała. Znał już tę śpiewkę i miał jej dosyć. – Barl… Magiczny ogień rozprysł się i zgasł. – Nie rozpalaj go już – powiedział, sięgając po iskrownik i świecę. – Nie jesteś w swojej sprytnie zabezpieczonej rezydencji. – Przepraszam – powiedziała, gdy świeca zapłonęła wątłym blaskiem, rzucając wokół długie cienie. – Zapomniałam. Usiadł w nogach łóżka i z rezygnacją postanowił przynajmniej jej wysłuchać. Poklepał koc obok siebie. – Mów. Opadła na łóżko i odetchnęła ciężko. A potem zaczęła mówić cichym i drżącym głosem. W miarę jak roztaczała przed nim swoją przerażającą opowieść, przesuwała ku niemu dłoń, a on chwycił ją, choć Barl znów wzbudziła w nim gniew. Miała zimne, drżące palce. Powinien bardziej jej współczuć, ale gniew płonął w nim zbyt intensywnie. – Śmierć Rumma to był wypadek – rzekła w końcu, wyczerpana. – Morgan nie zamierzał go zabić. – Litości, Barl! – Remmie wypuścił ją i poderwał się na nogi. – Samo to zaklęcie jest zabójcze. I nawet nie próbuj udawać, że o tym nie wiedział. – Nie wiem, o czym wiedział – odparła. Ręce trzymała na kolanach i mięła swoją nieskazitelną jedwabną tunikę. – Był wyczerpany. Nie był sobą. Mówię ci, Remmie, że on nie jest złym człowiekiem. Czy mogłabym kochać kogoś złego? Wierzysz w to? Utkwił w niej wzrok i pokręcił głową. – Barl, sam już nie wiem, w co wierzyć. Zanim zobaczyłem w rezydencji to, co zobaczyłem, bez wahania powiedziałbym „nie”. Ale teraz? Jeśli jeszcze powiesz mi, że to zaklęcie było twoim pomysłem… – Nie, nie, nie – odpowiedziała, szeroko otwierając oczy. – Nie mów tak. Przestań. – Z jej piersi wydobył się pojedynczy szloch. – Remmie, proszę. W ogóle nie miało dojść do czegoś takiego. Chcieliśmy zrobić tyle dobrego, a wszystko poszło nie tak. Nawet się nie…
– Nawet się nie zastanowiłaś – powiedział brutalnie. – Popędziłaś przed siebie na oślep, bo ktoś cię zlekceważył i chciałaś udowodnić, że Rada się myliła. Tak samo jak wcześniej chciałaś udowodnić, że Arndel się mylił. Wcale się nie zmieniłaś, Barl. Trafiłaś po prostu na kogoś, kto był na tyle głupi, by cię dopingować. I według ciebie to miłość? Według mnie to szaleństwo. Znalazłaś jedynego człowieka, który wydobył z ciebie wszystko, co najgorsze. Nie najlepsze. Z twarzą ukrytą w dłoniach walczyła ze sobą w milczeniu. Gdy w końcu opuściła dłonie, dostrzegł, że w jej oczach nie było łez. – Kiedy to wszystko się skończy, Remmie, nie będę ci się sprzeciwiać, jeżeli zechcesz się mnie wyprzeć. Ale żeby się skończyło, potrzebuję twojej pomocy. – I czego ode mnie oczekujesz? – Skrzyżował ramiona. – Nie zabiję go w twoim imieniu. – Wcale tego nie chcę – powiedziała oszołomiona. – Remmie, ja wcale nie pragnę śmierci Morgana. Czy ci się to podoba, czy nie, naprawdę go kocham. Trzeba mu pomóc. – Trzeba go powstrzymać, Barl. Tylko tak mogę mu pomóc. – W porządku. W takim razie pomóż mi go powstrzymać, proszę, a potem każde z nas może iść w swoją stronę. Powiedziała to zrezygnowanym tonem. I choć chciał, by tak się czuła, chciał, by poczuła się upokorzona i boleśnie uświadomiła sobie każdą złą decyzję, którą podjęła, każdą swoją wadę… To jednak jest moją siostrą. Nie mogę jej zniszczyć. Patrzyła na niego i już wiedziała, co postanowił, bo dobrze go znała. Usiłowała się uśmiechnąć. – Ubierz się. Musimy się z kimś spotkać… a potem porozmawiać z Radą. – Nie ma sensu. Próbowałem to zrobić po spotkaniu z tobą. Rada mnie odesłała. Zamrugała zaskoczona. – Poszedłeś z tym do Rady? Mimo że wiedziałeś, jak mnie potraktowali? Nie odpowiedział. Po tym jak zobaczył martwe cielę i zrujnowaną Doranę, nie był jej winien żadnych przeprosin. – Nieważne – szepnęła. – Ciebie może odesłali, ale mnie
wysłuchają. Zwłaszcza że najpierw spotkam się z Venette. A teraz się ubierz, proszę. Zostało nam niewiele czasu. – Dobrze – powiedział i wstał. – Ale zamknij oczy albo się odwróć, bo będę goły, a nie jesteśmy już dziećmi. – Zaczekam na zewnątrz. – Nie. Zaczekaj tu. Podniosła wzrok, urażona. – Czy to znaczy, że mi nie ufasz? – To znaczy, że jesteś Barl Lindin – powiedział po chwili. – A czy ci ufam, to się jeszcze okaże. Kiedy stanęli przed kolejną parą dyżurnych magów, tym razem przed zamkniętymi imponującymi drzwiami komnaty Rady, Barl powściągnęła zszargane nerwy i po raz czwarty wyjaśniła, po co przyszli. – Nazywam się Barl Lindin i mam pilną wiadomość dla lady Martain. Jej mąż powiedział, że ją tu zastanę, bo właśnie uczestniczy w posiedzeniu Rady. Proszę mnie przepuścić. – Barl Lindin? – Mag po prawej stronie zmrużył oczy. – Ta sama Barl Lindin… – Tak. Proszę mnie przepuścić. Mag kiwnął głową w stronę Remmiego, który stał obok niej w milczeniu, czujny i odrobinę onieśmielony. – Kto to jest? – Mój brat. – Uśmiechnęła się, ale niezbyt sympatycznie. – Wie pan, kim jestem. I co zrobiłam. Sądzi pan, że nie zrobiłabym tego ponownie, gdyby wciąż uparcie zagradzał mi pan drogę? Magowie wymienili między sobą spojrzenia i rozsunęli się. – W takim razie na własne ryzyko wchodzi pani do tej komnaty, magu Lindin. Zignorowała ich i popatrzyła na Remmiego. – Pamiętaj, że ci ludzie nie są naszymi przyjaciółmi. Nie odzywaj się niepytany. Nie dawaj im pretekstu. Najchętniej spętaliby cię od razu, tylko dlatego że nosimy to samo nazwisko. Mag, który ją rozpoznał, otworzył przed nimi drzwi. Barl wzięła głęboki wdech i ruszyła przodem. Nie boję się. Nie boję. Ci magowie nie budzą we mnie strachu.
Ale serce biło jej zbyt szybko i cieszyła się, że ma u boku Remmiego. Nawet jeśli sprawiła, że już w nią nie wierzył. W komnacie znajdowali się wszyscy członkowie Rady. Siedzieli przy stole, na którym leżało pełno porozrzucanych książek. Zauważyła też dwie nowe osoby. Były to kobiety, obie musiały być potężnymi magami. Pierwsza dość młoda i zmęczona. W tunice usianej różnobarwnymi plamami po katalizatorach. Druga zbliżała się do wieku średniego, miała na sobie kosztowny jedwabny strój i biżuterię, a na jej niezbyt ładnej twarzy malowały się autorytet i onieśmielająca inteligencja. Gdy drzwi zamknęły się za Barl i Remmiem, lord Varen wstał, a jego sędziwa twarz pociemniała z gniewu. – Co ty tu robisz? Jak dostałaś się do Sal, a zwłaszcza do tej komnaty? – Nieważne, po co przyszła, Brice – rzekł Sallis Arkley, a jego głos pod wpływem gniewu zabrzmiał niemal piskliwie. – Jeśli jej nie spętasz, sam to zrobię. Nie wolno jej nigdy więcej pozwolić na opuszczenie tego budynku. Gdy Remmie otworzył usta, żeby zaprotestować, dotknęła jego ramienia. – Nie. Daj spokój. Z trudem popatrzyła na tych wielkich aroganckich magów. W ich oczach widziała ogromny strach, wstręt i pogardę. Lady Frieden drżała, a jej wygięte palce przypominały szpony. Nie. Nie. Nie myśl o szponach. – Magu Lindin – odezwała się Venette Martain. Wyglądała na równie wyczerpaną jak Morgan, z niewyspania jej twarz znaczyły głębokie bruzdy. – Bez względu na to, co teraz myślisz, i bez względu na zrozumiałe niezadowolenie moich kolegów, dobrze, że przyszłaś. Tak się składa, że rozmawialiśmy o tobie. I chcielibyśmy dowiedzieć się paru rzeczy. Dla zasady – bo przecież ta kobieta nienawidziła jej z powodu rozczarowania Maris Garrick – Barl uniosła głowę. – Na przykład? Venette Martain sięgnęła pomiędzy książki i wzięła do ręki kwiat. Kwiat o smukłej łodydze, różowych i kremowych płatkach, na krawędziach wykończonych błękitem. Morgan śmiał się, gdy
go tworzył, wydobywając piękno ze zwyczajnej, nędznej stokrotki. – Na przykład od jak dawna kalasz zakazanymi zaklęciami Doranę? – Venette uśmiechnęła się. – I Morgana Danfeya. Nie zapominajmy o nim. Nim zdołała powstrzymać brata i odzyskać mowę, Remmie przecisnął się naprzód. – Nie skalała go. To Morgan Danfey skalał ją. To on stworzył zaklęcie transmutacyjne. Barl nigdy nie zhańbiłaby się tym plugastwem, gdyby on nie… – Jest pan jej bratem? – zapytała Venette Martain, unosząc brwi. Upuściła kwiat. – Remmie, prawda? Tak. Morgan o tobie wspominał. Jesteście do siebie niesamowicie podobni… pod wieloma względami. – Rozejrzała się wokół stołu. – Wszyscy to poczuliście? – W rzeczy samej, lady Martain – powiedziała młodsza z dwóch nieznanych kobiet. – Nadzwyczajne. Lord Varen, który z powrotem usiadł, zastukał w stół. – Wygląda na to, że jest pan dobrze poinformowany, magu Lindin. Proszę powiedzieć Radzie wszystko, co pan wie o siostrze i jej wspólnych praktykach z Morganem Danfeyem. Remmie pokręcił głową. – Nie powiem, chyba że obiecają państwo, że nie zostanie ponownie spętana. – Nie ma pan prawa stawiać żądań! – odezwała się lady Frieden. – Proszę odpowiedzieć jego lordowskiej mości albo sam zostanie pan spętany i odprowadzony do celi. Barl skrzywiła się. Jej brat nie był głupi. Jako nauczyciel szybko umiał oceniać ludzi… i rozpoznawać osoby cieszące się prawdziwym autorytetem. Przysłuchiwanie się jego relacji z tego, co zobaczył w rezydencji Morgana i co mu powiedziała w Spadającej Gwieździe, było jej najgorszym doświadczeniem w życiu. Był wspaniałomyślny, dlatego tym razem starał się opowiedzieć o wszystkim delikatnie, jednak jego gniew i obrzydzenie pochodziły z głębi serca i nie był w stanie ich ukryć. Nie wspomniał tylko o Rummie i o tym, jak umarł służący. Ale dlaczego? Chciał ją oszczędzić? A może ukarać, zmuszając ją,
by sama o tym opowiedziała. Nie miała pojęcia. Kiedy skończył, był bliski łez. – Tak wygląda prawda, panie i panowie. W imię sprawiedliwości przysięgam, że to Morgan Danfey jest wszystkiemu winien. – Morgan Danfey w tym uczestniczył – odparł chłodno lord Varen. – Zgodnie jednak z pańskim zeznaniem, pana siostra sama przyznała się, że pomogła mu dopracować zaklęcie transmutacyjne. Używała go wielokrotnie razem z nim, w ten sposób doprowadzając Doranę na skraj przepaści! – Skinął głową ku młodszej kobiecie. – Obecna tu mag Ranowen, wykładowca w Akademii, przyjrzała się dokładnie temu obrzydliwemu kwiatu i udowodniła to ponad wszelką wątpliwość. Magia, za sprawą której go stworzono, doprowadza do wystrzępienia magicznej osnowy wokół nas. Naprawdę pan sądzi, że Rada tylko westchnie i pozwoli Barl Lindin radośnie odejść swoją drogą? Remmie zwiesił głowę. – Nie. Venette Martain pochyliła się i zastukała w stół. – Magu Lindin, gdzie jest teraz Morgan? Jak to się stało, że przyszła tu pani bez niego, zaczęła szlochać, lamentować i bić się w piersi z żalu, być może wcale nie szczerego? Rumm. Nie poszło tak, jak zaplanowała, dlatego nie było już sposobu na złagodzenie konsekwencji działań jej i Morgana ani naprawę wyrządzonych przez nich krzywd. Druga kobieta, której imienia jeszcze nie poznała, przyglądała się jej bacznie. – Jest coś, o czym nam pani nie powiedziała – odezwała się, a w jej aksamitnym głosie dało się wychwycić nutę zniesmaczenia. – Brakuje jakiegoś elementu tej paskudnej układanki. – Magu Lindin? Czy lady Brislyn ma rację? – zapytał lord Varen, a gdy Barl milczała, huknął pięścią w stół tak mocno, że wszystkie ciężkie książki podskoczyły. – Proszę odpowiedzieć! – Morgan jest w rezydencji. Śpi – odparła apatycznie. – Podałam mu środki nasenne i zamknęłam w zapieczętowanej bibliotece. Venette Martain nawet nie próbowała ukryć zdumienia. – Dlaczego?
Barl poczuła, że Remmie przysunął się do niej. Czuła smutek i współczucie zmagające się w nim z gniewem. Czyli jednak próbował ją chronić. Może gdy to wszystko się skończy, będą mieli jeszcze co ratować. – Magu Lindin, proszę odpowiedzieć lady Martain. Drgnęła, usłyszawszy surowy, władczy ton Brice’a Varena. Podniosła wzrok, oddychając ciężko. – Użył zaklęcia transmutacyjnego na Rummie, zarządcy służby. Nie zadziałało jak należy. Służący zmarł. Zebrani wydali z siebie zduszone okrzyki przerażenia. Sądząc po nagle pobladłych policzkach Sallisa Arkleya, chyba nawet on nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego. – Ale po co Morgan miałby zrobić coś tak… tak potwornego? – wyszeptała Shari Frieden drżącym głosem. – Jest arogancki i nieprzystępny, ale nigdy nie schodził na złą drogę. – Myślał… Chciał… – Gardło Barl zacisnęło się i ledwie była w stanie oddychać, a co dopiero mówić. Przed oczami miała jedynie zniekształconego, martwego Rumma, leżącego na podłodze pracowni. – Dorana nie ma wojowników – rzekł Remmie, który ponownie podszedł bliżej. – Chciał uzupełnić te braki. Lord Varen jako jedyny zachował zimną krew. – W co Morgan próbował przekształcić tego nieszczęśnika? – Nie… – Musiała przełknąć ślinę. – Trudno powiedzieć, lordzie Varen. Widziałam skrzydła. Jak u nietoperza. Widziałam kły. A jego paznokcie… – Nie była w stanie zapanować nad łamiącym się głosem. – Nie było w tym nic ludzkiego. – W takim razie nasi przesądni sąsiedzi potraktowaliby go jako istotę demoniczną – powiedział cicho Varen. – Tym bardziej wzbudziłby strach w ich wojowniczych sercach. – Chyba tak. Lordzie… – Remmie się wścieknie, jeżeli będzie próbowała bronić Morgana, ale jak mogłaby nie spróbować? Wiedziała przecież, co napędzało go do działania, choć musiała potępić to, czego się dopuścił. – Musicie państwo wiedzieć, że zrobił to dla Dorany. – Chyba nie sądzi pani, że to usprawiedliwia jego haniebny czyn? Żaden z siedzących przy stole magów nie próbował ukryć
obrzydzenia wobec Morgana, wobec niej i tego, co robili. – Nie – szepnęła. – Nie sądzę. W oczach Venette Martain błyszczały łzy. – Czy to przeze mnie, magu Lindin? Czy to przeze mnie zginął biedny Rumm? – Spojrzała na Brice’a Varena. – Powinieneś wiedzieć, lordzie, że gdy powiedziałam Morganowi o wydaleniu go z Rady, przekazałam mu także wieści, które przyniosła nam lady Brislyn. Wie o tym, że zagraża nam wojna ze strony sąsiadów. Lord Varen spojrzał na nią lodowato. – To było wysoce nierozsądne, lady Martain. – Czego się spodziewałeś? – zapytał Sallis Arkley z oburzeniem. – W sprawach związanych z Danfeyem ona kompletnie traci rozum! Lady Frieden już otwierała usta, żeby zawtórować lordowi Arkleyowi, lecz Barl podeszła do stołu i uderzyła w niego otwartą dłonią. – Och, dajcie spokój tym sprzeczkom! Czy to istotne, co kto komu powiedział? Ważne, żeby pomóc Morganowi… i znaleźć sposób, by pomóc Doranie, nim zniszczy ją magiczna mgła lub zaatakują wystraszeni sąsiedzi. Właśnie po to tu jestem. Może jestem tylko zwyczajnym, pospolitym magiem, ale… – Chcesz posługiwać się magią? – zapytała lady Frieden z niedowierzaniem. – Po wszystkich swoich przewinieniach? Dziewczyno, czyś ty… – Wybacz, lady, ale nie powinnaś tak pośpiesznie odrzucać jej propozycji – powiedziała Bellamie Ranowen. – Może to tylko pospolity mag, którego poglądy nas przerażają, ale posiada jeden z najpotężniejszych samorodnych talentów, z jakimi miałam do czynienia. Bez wątpienia mogłaby bardzo przysłużyć się naszej zbiorowej pracy. – A Morgan Danfey? – odezwał się lord Varen oschle. – Co ma pani do powiedzenia w jego sprawie? – Z przykrością stwierdzam, że lord Danfey chyba popadł w obłęd. Lady Brislyn wyprostowała się na krześle. – Magu Lindin, jako przewodnicząca Rady Powszechnej nie zamierzam wypowiadać się na temat nielegalnego posługiwania się magią. Chcę wiedzieć tylko jedno. Czy jest pani na tyle utalentowana, by odwrócić zniszczenia, które pani i lord Danfey
na nas sprowadziliście? Kolejna chwila chłodnego milczenia. Kolejna nawałnica wrogich spojrzeń. Barl poczuła, że pieką ją oczy. – Nie wiem, lady Brislyn. Ale chciałabym spróbować. – Ja także – powiedział Remmie. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by naprawić zło. – Proszę, proszę – wycedził Sallis Arkley. – Panie Remmie Lindin, czy mamy przez to rozumieć, że nie pochwala pan wyczynów swojej siostry? Remmie spojrzał spokojnie na lorda Arkleya, jak miał w zwyczaju spoglądać na ucznia, który powiedział coś niestosownego. – Kocham siostrę, lordzie. Człowiek może kochać całym sercem, lecz to serce może zostać złamane przez czyjś głupi, bezmyślny uczynek. – Innymi słowy… – Sallis Arkley przyjął ironiczny ton. – Usiłuje nas pan przekonać, że nie kierowała się złą wolą? – Jestem tego pewien. Mają państwo na to moje słowo. – Więc jak pan wytłumaczy jej niszczycielskie działania? – Nie wytłumaczę, lordzie – odparł zwięźle Remmie. – Nie tutaj i nie panu. Nie przedstawię Radzie listy błędów siostry. Takie postępowanie byłoby marnowaniem czasu. Lord Arkley poczerwieniał. – Jest pan równie arogancki jak ona. – Pan zaś, lordzie, tylko utwierdza ją w przekonaniu, że nie myliła się co do elitarnych magów. – Wystarczy – rzekł lord Varen, uprzedzając rozwścieczoną odpowiedź Sallisa Arkleya. – Mag Lindin nie myli się przynajmniej w jednym. Nie zebraliśmy się tutaj, by oddawać się małostkowym awanturom. Uważam, że nim podejmiemy jakąkolwiek decyzję, musimy wysłuchać, co ma na swoją obronę lord Danfey. Tym razem jednak to nie my pójdziemy do niego. Magu Lindin… Barl, która wciąż była zaskoczona, że Remmie jej bronił, i wystraszona, że naraził się na zemstę Sallisa Arkleya, podniosła wzrok. – Tak? – Twierdzi pani, że zostawiła lorda Danfeya w zabezpieczonej pieczęciami rezydencji?
– Zgadza się. – Poda mi pani klucz do pieczęci i wraz z bratem zaczeka w przedsionku komnaty Rady, dopóki lord Danfey nie zostanie tu sprowadzony. Żadne z was nie będzie rozmawiało na ten temat. Czy wyraziłem się jasno? Przytaknęła. – Tak, lordzie. Przez chwilę przyglądał jej się zdegustowanym, badawczym wzrokiem. A potem westchnął. – Zastanawiam się, magu Lindin, czy rzeczywiście pani rozumie, do czego doprowadziliście? Poczuła wzbierające łzy, desperacko usiłujące wypłynąć. Straszliwie bolało ją w piersi, jak gdyby poczucie winy i żal postanowiły zemleć jej serce na miazgę. – Rozumiem, lordzie. Burknął coś pod nosem. – Tak pani twierdzi. Ale jeszcze zobaczymy. Klucz do pieczęci? W odpowiedzi na jego gest wzięła pióro i papier z kredensu. Spisała sekwencję run i sylab, dzięki którym można było uwolnić Morgana z biblioteki. Lord Varen bez słowa wziął kartkę i spojrzał na Remmiego. – Proszę odprowadzić siostrę do przedsionka i czekać tam na wezwanie. – Tak, lordzie – rzekł Remmie i wyprowadził ją z komnaty. To Remmie jako pierwszy przerwał długie przygnębiające milczenie. – To już blisko dwie godziny. Myślisz, że się tu zjawi? – spytał szeptem, ze względu na stojących nieopodal dyżurnych. – Czy będzie próbował… się sprzeciwiać? Barl wbiła wzrok w podłogę. – Jest zdruzgotany tym… co się stało. Nie skrzywdzi magów, których wysłała po niego Rada. – Obyś miała rację. To rozczarowanie jej postępowaniem było nie do zniesienia. – Mam. Zobaczysz. Głębokie westchnienie Remmiego zasmuciło ją do głębi.
– Nie wiem. Barl, sam już nie wiem, co myśleć. To przepełnione smutkiem stwierdzenie ją załamało. Zgięła się wpół i poddała rozdzierającemu żalowi. Jak przez mgłę poczuła, że objął ją za ramiona. Oparła się o niego i zaczęła szlochać bez opamiętania. Nigdy dotąd tak nie płakała, nawet gdy zmarli rodzice. Kiedy w końcu się wyprostowała, dostrzegła, że na niskiej wyściełanej ławce naprzeciwko siedzą Venette Martain i lady Brislyn. Uwagę Barl przyciągnęły podniesione głosy dobiegające zza zamkniętych drzwi komnaty Rady. – Debatują nad subtelnościami dekonstrukcji twojego zaklęcia, którą przeprowadziła Bellamie Ranowen – powiedziała Venette Martain głosem osłabionym z wyczerpania. – Proponowałam, żeby to ciebie, magu Lindin, poprosili o opinię w tej sprawie, ale niestety zostałam zignorowana. Aha. Sallis właśnie otrzymał wiadomość od swojego tajemniczego informatora. Wygląda na to, że to Morgan sprowadzał wszystkie te podejrzane katalizatory. Ale o tym oczywiście pani wiedziała. Barl wzruszyła ramionami. – Wiem o wielu rzeczach, lady Martain. Rzecz jasna nie zawsze łatwo jest osądzić, co jest istotne, a co nie. O czym należy mówić… a o czym najlepiej zapomnieć. Popatrzyły na siebie w milczeniu. A potem Venette Martain uśmiechnęła się. – Cóż, moja droga, cokolwiek byś przemilczała, na pewno będziesz miała na względzie dobro ogółu. Lady Brislyn spojrzała na nią ze zniecierpliwieniem i zdziwieniem, po czym się odwróciła. – Magu Lindin. Choć Dorana zmaga się ze skazą, pani magiczny talent rozkwita, a u pozostałych zanika. Czy potrafi pani to wytłumaczyć? Wygląda na to, że Rada Magów jest bezradna. Osłabiona płaczem Barl pokręciła głową. – Nie. To dla mnie niejasne. Może to z powodu zaklęć opracowanych z Morganem. Nasze moce doskonale się uzupełniają. Może z powodu zaklęcia osłaniającego, którym zabezpieczyliśmy rezydencję. Może to przypadek. Przykro mi. Nie potrafię tego stwierdzić. – Lady Brislyn… – Remmie odchrząknął. – Jeśli można…
chciałbym zapytać o zagrożenie ze strony sąsiadów Dorany. Czy to realne? Naprawdę sądzi pani, że zamierzają nas skrzywdzić? – Magu Lindin… – Lady Brislyn zacisnęła usta. – Uważam, że jeśli nie zażegnamy kryzysu, sąsiedzi dołożą wszelkich starań, by wybić nas do nogi. – I właśnie dlatego to zrobiłem. Żeby naszym sąsiadom się nie udało. Wszyscy obrócili się zaskoczeni i szeroko otworzyli oczy. Morgan odwzajemnił ich spojrzenia. U jego boków stali magowie dyżurni. Patrzył bez uśmiechu. Lodowatym wzrokiem. Barl odepchnęła powstrzymującą ją usilnie dłoń Remmiego i podeszła do Morgana, nie spuszczając wzroku z jego wyniosłej, pięknej twarzy. – Morganie. Lekko dotknął ustami jej ust. – Barl. Położyła dłoń na jego odzianej w jedwab piersi, poczuła ciepło i bicie jego serca, po czym spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich coś, co przyprawiło ją o dreszcz i zmroziło krew w żyłach. – Kocham cię. – Odurzyłaś mnie – powiedział z wątłym uśmiechem. – Byłeś wyczerpany. Musiałeś się przespać. – To prawda. I spałem. Ale już nie śpię. Patrzyła na swoje powoli zaciskające się palce, które w końcu mocno wczepiły się w jego ciemnozieloną tunikę. – To zaszło za daleko, Morganie. My zaszliśmy za daleko. Przeniósł łagodne spojrzenie na Remmiego, Venette Martain i lady Brislyn. – Właśnie to ci powiedzieli? – Nie, Morganie, ja to powiedziałam. – Potrząsnęła nim lekko. – Musisz mnie wysłuchać. To, co przytrafiło się Rummowi… co mu zrobiłeś… co my zrobiliśmy… – Zaniepokoiło cię – rzekł łagodnie, kładąc dłonie na jej dłoniach. Z westchnieniem oparł czoło o czubek jej głowy. – Przykro mi. Nie chciałem, żebyś to zobaczyła. I daję ci słowo, że nigdy więcej nie zobaczysz. – Czyli możemy z tym skończyć? – zapytała szeptem. – Koniec
z takimi odmieńcami? Możemy zacząć wspólnie pracować nad uzdrowieniem Dorany? Wiem, że twoim zdaniem nie da się jej uzdrowić, Morganie, ale gdy połączymy dłonie i serca, nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. – Barl, Barl… – Poczuła we włosach jego ciepłe westchnienie. – Nigdy nie powiedziałaś niczego bardziej prawdziwego. Odnalazł ustami jej usta, jakby ją o coś błagał lub czegoś żądał. Miała wrażenie, że zamiast kości ma płynne złoto, a do głowy uderzyła jej fala oszałamiającej namiętności. – Lordzie Danfey – rzekł chłodnym głosem Brice Varen zza jej pleców. – Rada czeka. Morgan z jękiem uniósł głowę. Przejechał kciukiem po jej ustach. – Zaczekaj tu, najdroższa. Niedługo wrócę. Patrzyła, jak podchodzi do komnaty, do stojącego w otwartych drzwiach Brice’a Varena, którego pomarszczona twarz zastygła w wyrazie dezaprobaty. Jego lordowska mość cofnął się w udawanym geście serdecznego zaproszenia, a Morgan przeszedł obok niego posuwistym krokiem z elegancką pogardą. Niespodziewanie od stóp do głów zalała ją niemal bolesna fala przerażającego, mrocznego przeczucia. – Nie. Zaczekajcie – powiedziała, gdy Venette Martain i lady Brislyn ruszyły ku komnacie. – Proszę. Po prostu… zaczekajcie. Venette Martain ze zniecierpliwieniem rzuciła ku niej okiem. – Na co? Usiądź tu z bratem, magu Lindin, i zamilknij. Była tak osłabiona z przerażenia, że musiała zamrugać, by widzieć wyraźnie. – Remmie… – Prawie nie słyszała własnego głosu. – Nie, Remmie, zatrzymaj je… nie pozwól im wejść… Straszliwy krzyk. Potem kolejny. Koszmarna fala surowej mocy. Dziwnie pokrętne uczucie. Odgłos tłuczonego szkła. Stłumione okrzyki. Przyprawiające o mdłości drżenie w całym gmachu. Morgan stanął w progu komnaty z zagadkowym wyrazem twarzy. Na jego obliczu zagościł lekki uśmiech, który robił się coraz szerszy. A potem mag pstryknął palcami. – Niech sprawiedliwość ma nas w swojej opiece – wychrypiała lady Brislyn. – Naprawdę popadłeś w obłęd. Z szelestem skórzastych skrzydeł cztery nieludzkie, dwuręczne
i dwunożne stworzenia stanęły za plecami Morgana. Na ich zwierzęcych twarzach z ostrymi kłami nie pozostało już nic z Brice’a Varena, Sallisa Arkleya, Shari Frieden i Bellamie Ranowen. Tylko poszarpane resztki strojów pozwalały stwierdzić, kto był kim. – Nadzwyczajne – wycedził Morgan. – Wiesz, Barl, to nie do wiary. To była kwestia gładkiego przejścia między trzecią a czwartą sylabą. To tam popełniłem błąd w przypadku Rumma. Za każdym razem wpadam w tę pułapkę. Magowie dyżurni, którzy, patrząc na niego, zamarli w bezruchu, nagle odzyskali rozum – a potem stracili go i bezmyślnie ruszyli w stronę Morgana. Trzy błyskawiczne runy. Osiem sylab. I magowie… zmienili się. Po białej jak śnieg twarzy Venette Martain bezwiednie popłynęły łzy. – Och, Morganie. Och, mój drogi. Potworne stworzenia, które jeszcze przed chwilą były ludźmi, zastukały bezładnie szponami i syknęły przez ostre kły. Przekształceni radni zawtórowali im, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Gdy Morgan spojrzał na Barl z drwiąco uniesioną brwią, zaryzykowała i odwróciła się w stronę Remmiego. On także był trupioblady, ale w jego oczach malowała się determinacja. Skinął do niej niemal niezauważalnie i wiedziała, że znów w nią uwierzył. Ale ja nie wiem, co robić, Remmie! Nie wiem, co robić! Zaczęła ciężko dyszeć, gdy panika próbowała odebrać jej zdrowy rozsądek. Usiłowała coś wymyślić. Musieli wydostać się z tego przedsionka. Z Sal Wiedzy. Musieli ukryć się w bezpiecznym miejscu, tak by Morgan nie wiedział, gdzie ich szukać. Pokój Remmiego w Spadającej Gwieździe. Będzie musiało wystarczyć. Ale musimy się tam teleportować. Wszyscy naraz. Czy wystarczy mi mocy? Nie było sensu się zastanawiać. Musiała spróbować, by się o tym przekonać. Remmie był jej bratem, jej alter ego, znał ją tak dobrze, że, narażając się na gniew Morgana, chwycił Venette Martain i lady Brislyn za ręce i pociągnął je w tył. Tak by stanęły obok niego. Morgan przechylił głowę.
– Boisz się, że cię przemienię, Remmie? Nie martw się. Kocham twoją siostrę, pamiętasz? Ty i ja jesteśmy teraz niemal jak bracia. – Uśmiechnął się. – Miło byłoby mieć brata. Co ty na to? Remmie próbował odwrócić jego uwagę pokrętną odpowiedzią, więc Barl skorzystała z chwili spokoju i przywołała z pamięci długie zaklęcie teleportacyjne, które miało przenieść ich do Spadającej Gwiazdy… o ile jej moc na to pozwoli. O ile zamiast tego ich nie zabije. Och, proszę, żebym tylko ich nie zabiła. Usilnie wstrzymując oddech, wyrysowała runę za plecami. Potwornie się bała, by Morgan tego nie wyczuł. Ale wyglądał jak upojony mocą i powodzeniem swojego przerażającego zaklęcia. Potwory, które stworzył, syczały, wierciły się i stukały szponami. Czekały na rozkazy. Wciąż na nie zerkał i uśmiechał się, jakby z siebie dumny. Gdy nakreślona runa zapłonęła, Barl wyszeptała w myślach zaklęcie teleportacyjne. Drżenie. Lekki opór. Zaklęcie aktywowało się. Morgan odwrócił się jak oparzony. – Barl? Nie rób tego… nie zostawiaj mnie… Barl… Z rozpaczliwym okrzykiem rzuciła się ku Remmiemu, który nie puścił ani Venette Martain, ani lady Brislyn. Venette wyciągnęła rękę, desperacko rozczapierzając palce. Morgan ponownie krzyknął. Stojący najbliżej potwór odrzucił głowę w tył i zawył, a potem zatrzepotał skrzydłami i rzucił się w ich stronę. Barl złapała dłoń Venette Martain… i przedsionek zniknął. Gdy byli już bezpieczni w pokoju Remmiego w Spadającej Gwieździe, czekali w ciemności, nie ważąc się zapalić choćby pojedynczej świecy, i nasłuchiwali odległych krzyków zamienianych w bestie mieszkańców Elvado. Wzdrygali się, słysząc odgłosy tłuczonego szkła, wybrzuszających się ścian oraz odpadających i roztrzaskujących się dachówek. Skrzywili się, gdy poczuli palący rezonans nadciągającej magicznej mgły. – To niemożliwe – powtórzyła Venette Martain stłumionym głosem, łamiącym się z niedowierzania. Drżała, siedząc bezwładnie na łóżku. Nie przestawała się trząść, od kiedy opuścili Sale Wiedzy. – Po prostu nie do pomyślenia.
Remmie oparł się o ścianę przy niewielkim okienku i odsunął zasłony na tyle, by widzieć wąską boczną uliczkę za zajazdem. – Wkrótce wstanie świt – powiedział zmęczonym głosem. – To go powstrzyma. Lady Brislyn siedząca obok Venette Martain podniosła wzrok. – Skąd wiesz? – W świetle dnia będzie narażony na niebezpieczeństwo. Myślę, że wróci do rezydencji, zabarykaduje się za pomocą jak najsilniejszych pieczęci… i zacznie obmyślać plany. – No dobrze. – Barl opadła na chybotliwe krzesło. Okropnie bolała ją głowa. Rozpaczliwie liczyła na to, że zabezpieczająca ich pieczęć wytrzyma. – W takim razie złożę mu wizytę. Remmie opuścił zasłonkę i zapalił świecę, żeby widziała jego twarz. – Nie. Nie złożysz. – Milcz – powiedziała lady Brislyn. – Jeżeli nie jesteś w stanie przede wszystkim być Doraninem, a dopiero potem jej bratem, to lepiej się nie odzywaj. Barl spojrzała na niego, udając, że znaleźli się sami w swojej chacie. – On mnie nie skrzywdzi, Remmie. I tylko mnie posłucha. – Barl… – Remmie bezsilnie pokręcił głową. – Nie możesz. Spójrz, czym się stał. Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że to wciąż człowiek, w którym się zakochałaś? – Tak. Remmie, jeżeli Morgan postradał zmysły, to dlatego, że przegrał z poczuciem winy z powodu tego, co się stało. Na swój sposób wciąż pragnie ocalić Doranę. – Jak? – krzyknął Remmie. – Zamieniając nas co do jednego w potwory? – Proszę, Remmie. On nie jest złym człowiekiem. Lady Martain, proszę mu powiedzieć. Venette westchnęła z drżeniem i splotła dłonie na kolanach. – To wina Greve’a. Tego kłótliwego, zgryźliwego starca, według którego miłość była słabością. Nigdy nie chwalił syna, gdy tylko miał go za co zrugać lub mógł wskazać mu jakieś uchybienie. Nie przestawał rozprawiać o wielkości Danfeyów i o tym, że obowiązkiem Morgana jest doprowadzenie rodu do wielkości.
Nigdy nie powiedział mu: „Kocham cię, chłopcze”. – Zniszczył medalion Luzeny – powiedziała Barl łagodnym tonem. – Wrzucił go w ogień. Myślę, że nie przejmował się samotnością syna i jego pragnieniem miłości. W ciszy, przy blasku świecy Barl i Venette Martain popatrzyły na siebie… i po raz pierwszy dziewczyna dostrzegła w oczach kobiety aprobatę. Dreen Brislyn wpatrywała się w nie. – Współczujecie mu, chociaż zamienia ludzi w bestie? Chociaż doprowadził Doranę na skraj zniszczenia? Barl ze spokojem odwzajemniła jej palące spojrzenie. – Nie zrobił tego sam. – W rzeczy samej, magu Lindin. Właśnie dlatego uda się pani do rezydencji i przekona go, by położył kres temu szaleństwu, nim to wszystko zajdzie za daleko. Remmie huknął pięścią w ścianę. – Kim pani jest, by żądać, aby narażała swoje życie poprzez… – Naraziła już nasze życie! – zawołała Dreen Brislyn. – Przez nią zagrożone jest życie każdego mieszkańca Dorany. Miałabym ją usprawiedliwiać tylko dlatego, że się zakochała? Że uwiódł ją mężczyzna starszy od niej? Że zatraciwszy się w magii, postradała zmysły? – Przestań, Remmie – westchnęła Barl. – Przecież się z nią zgadzasz. – To co innego. Jestem twoim bratem. – A ona przewodniczącą Rady Powszechnej. W wątłym świetle dostrzegła jego rozgorączkowane oczy. – Barl… Podeszła do niego, ucałowała go w policzek, a potem się odwróciła. – Pójdę już i zaczekam tam na niego. A jeśli nie wrócę? – Pokręciła głową. – Nie wiem. Może niech Dorana zda się na łaskę sąsiadów? Poprosi ich o pomoc? Brantone i pozostałe kraje mogą okazać się naszą jedyną nadzieją. Wzruszyła ramionami i zostawiła ich, nim Remmie zaczął głośno szlochać lub ktoś zdążył życzyć jej szczęścia.
Rozdział XXXIII
Morgan wrócił do domu niespełna godzinę po wschodzie słońca. Barl czekała na niego w bibliotece i pożytecznie spędziła ten czas. A potem usiadła na sofie wyprostowana jak struna, splotła dłonie, a do ust przykleiła przezorny uśmiech. Odwaga opuściła ją, gdy usłyszała trzepot skórzastych skrzydeł. Chrobot szponów. Chór szepcząco-syczących okrzyków. Ile tych upiornych stworzeń sprowadził tu ze sobą? Chyba dziesiątki. Okropność. Koszmar. Kiedy jednak drzwi biblioteki stanęły otworem, odzyskała nad sobą panowanie. Odwaga wróciła. Przynajmniej częściowo. Morgan patrzył na nią w milczeniu. Odwzajemniła spojrzenie, a serce łomotało jej w piersi. Był jakiś… odmieniony. Och, rozpoznała znajome pożądanie w jego oczach. Nigdy go nie opuszczało. Lecz przesłaniało je jakieś inne pragnienie. Płonęła w nim inna moc. Jak gdyby noc spędzona na transmutowaniu magów w potwory odmieniła i jego. Ale w co? Łagodnie zamknął drzwi i podszedł do najbliższego regału. Powiódł palcem po starych skórzanych grzbietach. – Zostawiłaś mnie. – Tak – przyznała, okazując jedynie żal. – Ale wróciłam. Wykrzywił twarz. – Zostawiłaś mnie. – Morganie… – Jego ból był szczery, a to dodatkowo ją raniło. Jak mogło być inaczej, skoro mimo wszystko wciąż go kochała? Zachęcająco wyciągnęła dłonie. – Przepraszam. Popełniłam błąd. Posiadł ją brutalnie na dywanie, rozdzierając jedwabie i szarpiąc za włosy. Gryzł. Siniaczył. Szlochał, wbijając się w nią. Nie walczyła… i po raz pierwszy od początku ich znajomości udawała namiętność i przyjemność. Był tak pogrążony w rozpaczy, tak odmieniony, że nawet tego nie
zauważył. Kiedy skończył, wciąż przygważdżając ją swoim ciałem, ujął jej twarz w delikatne dłonie i zasypał ją pocałunkami. – Dlaczego, Barl? – wyszeptał. W oczach miał łzy. – Dlaczego mnie zostawiłaś? Łamał jej serce. Jak do tego doszło? Jak mogłam dopuścić, by to wszystko poszło tak bardzo na opak? – Nie wiem. – Ależ wiesz, najdroższa. Powiedz. – Będziesz na mnie zły. – Nie będę – powiedział i raz jeszcze ją pocałował. – Obiecuję. Rozpoznałby, gdyby go okłamała, więc musiała zaryzykować i powiedzieć prawdę. – Przeraziłeś mnie. Myślałam, że skrzywdzisz Remmiego. – Powiedziałem, że tego nie zrobię. Nie wierzysz mi? – Wierzę… – Że ty w to wierzysz. Na razie. – Tak, Morganie. Wierzę ci. Z uśmiechem i łagodnym spojrzeniem kochających, lecz odmienionych oczu obrócił się na bok i przyciągnął ją do siebie. Nawet jeśli twarda podłoga pod ich półnagimi ciałami mu przeszkadzała, nie dał tego po sobie znać. – Moje najdroższe biedactwo – wyszeptał, koniuszkami palców wodząc w górę i w dół jej kręgosłupa. Kiedyś jego dotyk przyprawiał ją o dreszcz. Teraz czuła się mała. Bezbronna. – Nie chciałem cię zdenerwować. Poczujesz się lepiej, jeśli przysięgnę ci na grób ojca, że przemienię tylko tylu ludzi, ilu będzie trzeba, by obronić Doranę? Miała wrażenie, że jej serce zamieniło się w kawał lodu. – Znacznie lepiej. – W takim razie przysięgam. – Pocałował jej pierś ciepłymi, miękkimi i kochającymi ustami. – Ani jednego więcej niż to konieczne. Leniwie przeczesała palcami jego włosy, bo gdyby tego nie zrobiła, zacząłby się zastanawiać dlaczego. – A kiedy już będziemy mieli swoją armię? Co wtedy? Roześmiał się. – Wtedy damy sąsiadom nauczkę. – Nauczkę?
– Barl… – Skarcił ją klapsem w nagi pośladek. – No dalej, najdroższa. Pomyśl. Jakimś cudem zdobyła się na uwodzicielski chichot. – Myślę. Ale wykończyłeś mnie. Opowiedz mi o wszystkim, Morganie. Leżała po części pod nim, po części obok niego i narastało w niej przerażenie, gdy roztaczał przed nią wizję świata, który pragnął stworzyć. Świata zniewolonego przez magów i przez nich rządzonego. Rządzonego przez niego. I przez nią, rzecz jasna. Miała być jego małżonką, wystrojoną bajecznie niczym nałożnice z Ranoush. – I będziemy mieli synów – rzekł z westchnieniem. – Tak jak chciał ojciec. Damy początek dynastii magów, będziemy żyli wiecznie i się kochali. – Brzmi wspaniale – wyszeptała. A gdy pocałowała go z uśmiechem, przywołała z pamięci zaklęcie spętania, które znalazła w jednej z jego książek i przekształciła, kiedy na niego czekała. Wyrysowała runy na jego schnącej skórze – cztery opuszkami palców, dwie językiem. Tym razem odurzony przyjemnością cicho pomrukiwał. Gdy szeptała mu do ucha, śmiał się, nie słuchając jej słów. I aktywne zaklęcie wyczuł, gdy było już za późno. – Barl? – odezwał się, a w jego pięknych oczach pojawiły się uraza i trwoga, kiedy pęta zaklęcia zaczęły się wokół niego zacieśniać. – Barl? Co ty… Przerwała mu pytanie ostatnim pocałunkiem. Z jej oczu płynęły łzy. – Przepraszam. Tak bardzo przepraszam. Wiem, że to zamieszanie to tak samo moja wina, jak i twoja. Ale muszę to zrobić, Morganie. Tak bardzo się pogubiłeś. Potrzeba ci czasu, by odnaleźć prawdziwego siebie. – Barl… – Otworzył szeroko oczy i wydał z siebie koszmarny krzyk wściekłości i bólu, gdy kolce jej zaklęcia wbiły się głęboko w jego duszę. – Jak mogłaś to zrobić, najdroższa? Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo… Patrząc, jak na darmo walczy z jej magią, jak jego wola słabnie i nie jest w stanie mierzyć się z jej wolą, Barl czuła, jak chłód
przesącza się przez nią niczym z wolna nadciągająca zima. Okropieństwa, do których doszło nocą, odmieniły jego, ale odmieniły także i ją. Spętanie go również ją odmieniło. Ona też narodziła się na nowo. A skoro on został potworem, to czym teraz jestem ja? Pomnikiem wyrzutów sumienia. Wcieleniem żalu. Magiem, który ma tylko jeden cel: odwrócić to, do czego doprowadziła. Gdy w końcu wstało markotne, przesłonięte chmurami słońce, Venette zaryzykowała i opuściła pokój Remmiego Lindina w Spadającej Gwieździe, żeby na własne oczy zobaczyć, jakie nieszczęścia przyniósł ze sobą nowy dzień. Dreen Brislyn postanowiła jej towarzyszyć. Zostawiły milczącego brata Barl Lindin, który czekał na swoją dzielną, zatrważającą siostrę. – Szkoda mi go – powiedziała Dreen, gdy szły przez cichy, najwyraźniej opustoszały zajazd. – Kocha ją i chciałby jej bronić, ale jej nie da się bronić… a on ma tego świadomość. Venette pchnęła ciężkie frontowe drzwi. – Pani życie widocznie jest bardzo… mało skomplikowane. – Lady Martain, zadziwia mnie pani – rzekła Dreen z szeroko otwartymi oczami. – Wciąż broni pani Morgana Danfeya? Nawet teraz? Nie odpowiedziała. Rozmowa na temat Morgana niczego by nie zmieniła, przynajmniej nie rozmowa z tą młodą kobietą… Poza tym widok, który powitał ją za drzwiami, kompletnie odebrał jej mowę. – Niech sprawiedliwość nas uchowa – wyszeptała oszołomiona Dreen tonem pozbawionym wszelkiego wyrazu. – Jak my to naprawimy? Zapewne cała Dorana tak wygląda. Venette zakotłowało się w żołądku. Orwin. Nie była jednak w stanie o nim myśleć… podobnie jak o pozostałych członkach ich rozproszonej rodziny. Jeszcze nie teraz. Wąska uliczka, przy której stała Spadająca Gwiazda, była podziurawiona, zniekształcona i zniszczona przez magiczną mgłę. Paskudztwo niczym zgnilizna tocząca owoc przywarło do budynków i kocich łbów, roztrzaskało witrażowe okna lub stopiło je, zatruło jaskrawe kwiaty i rozłożyste drzewa dające cień. Unosiło się wrogo w jaśniejącym świetle dnia, połyskujące i śmiercionośne.
Dreen wskazała na coś palcem. – Czy to… tam… to zwłoki? Odór śmierci i zbyt szybkiego gnicia dławił je, gdy ostrożnie kluczyły ulicami. Cisza działała przygnębiająco. I niepokojąco. Przerywało ją jedynie odległe staccato odgłosów roztrzaskiwanego szkła. Na bocznej ścieżce leżały zwalone na siebie ciała dwóch mężczyzn i kobiety. Zabiła ją magiczna mgła, jej twarz pokrywały bąble, przez które nie dało się jej rozpoznać. Ale mężczyźni… mężczyźni… – Musiały to zrobić te twory lorda Danfeya – powiedziała Dreen Brislyn drżącym głosem. – Te rany… mogły je zadać tylko szpony. Venette kiwnęła głową i zmusiła się, by spojrzeć na rozwleczone wnętrzności, pogruchotane kości i pokłute, rozdarte ciała. – I kły. – Och, Morganie. Morganie. Ależ zbłądziłeś, mój drogi. – Ciekawe, czy istnieje choćby cień szansy, że mag Lindin zdoła… Nad głowami usłyszały powolny suchy szelest nietoperzowych skrzydeł. A potem coś zadudniło pośród obluzowanych dachówek. – Proszę się nie ruszać, lady Brislyn – wyszeptała Venette. – Nawet nie mrugnąć. Cienie jeden po drugim zanikały, w miarę jak budzący się dzień wpełzał na opustoszałe ulice. Kobiety czekały w bezruchu, wdychając kwaśny smród psującej się krwi, opróżnionych jelit i wnętrzności porozrzucanych niczym trzewia wypatroszonych ryb na bazarach, a mięśnie bolały je i drżały. Po kilku nieznośnie długich minutach trzy stwory, które przysiadły na dachu, odleciały wśród syków i leniwego trzepotu skrzydeł. Dreen Brislyn zrobiła się niemal przezroczysta. – Po tym, co słyszeliśmy zeszłej nocy, w Elvado na pewno aż się od nich roi. I jeśli Danfeya nikt nie powstrzyma, ten sam los czeka całą Doranę. Lady Martain, nie możemy żyć w otoczeniu tych potworów! Venette westchnęła. – Mów mi po imieniu. W tych warunkach oficjalności to niedorzeczność. Jeśli zaś chodzi o pupilków Morgana… – Zadrżała z obrzydzenia. – Nie sądzę, byśmy mieli wielkie szanse na ich wybicie, Dreen. Na pewno nie zrobimy tego bez pomocy magii.
Dreen chciała wyczarować magiczny ogień, ale zdołała jedynie oparzyć sobie dłoń. Poczuła piekący ból i wpatrzyła się w puste niebo. – Czyli jesteśmy zdani na moc Barl Lindin i jej sporadyczne wyrzuty sumienia? Tak? – Na to wygląda. – Cudownie. Jak mniemam, nie potrafisz wyjaśnić jej zaklęć, Venette? – Nie. Bellamie Ranowen na pewno rozszyfrowałaby tę zagadkę. – Lecz niegdyś oczerniana kobieta miała teraz skrzydła, kły i szpony. Biedna Bellamie. – Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że to magia jej i Morgana doprowadziła do tych zaburzeń. – Pewnie masz rację. – Dreen zaśmiała się gorzko. – Jak widać, on także jest w świetnej magicznej formie. Och, Venette. Gdybyście tylko… – Co? – spytała Venette, bo Dreen nie dokończyła. – Gdybyśmy wcześniej zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje tuż pod naszym nosem, i położyli temu kres, nim doszło do czegoś takiego? Usta Dreen zadrżały, a po chwili się uspokoiły. – Rada Powszechna wam ufała. Ufał wam każdy dorański mag. Rada Magów została powołana właśnie po to, żeby chronić nas przed oszalałymi magami. I Rada Magów zawiodła. Venette skrzyżowała ramiona, do bólu świadoma roli, jaką odegrała w tych wydarzeniach. – Rozumiem twój strach, lady Brislyn. Niemniej… Trzy domy dalej z hukiem i głuchym stęknięciem obrócił się w perzynę sklep z tkaninami. Obie zapomniały o pełnej napięcia rozmowie i wpatrzyły się w zniszczony budynek… a potem puściły się biegiem, gdy powietrze wokół nich zaczęło gęstnieć od magicznej mgły. Intuicja i desperacja kazały Venette skierować się ku głównemu placowi Elvado i Salom Wiedzy, które tak długo były jej ostoją i drugim domem. Tam łatwiej było pozostać w ustępującym cieniu, unikać zdradliwie dryfującej mgły i ziejących dziur na ulicach, gdzie magiczna osnowa zaczynała się strzępić. Dreen dotrzymywała jej kroku, dysząc ciężko. Kiedy tak biegły, dostrzegały kolejne okaleczone ciała, ale nigdzie
nie było widać żywej duszy. Dostały się na skraj placu i oparły o jeden z filarów wielkiego portyku biblioteki głównej. Otarły pot z twarzy i sapały, nabierając powietrza w piekące płuca. W przytłaczającej ciszy pluskanie wody w fontannie zdawało się głośne i nieprzyzwoicie radosne. Venette spojrzała poza fontannę i ponad placem, poprzez leniwe opary mgły. Nie chciała patrzeć na ciała magów porozrzucane na barwnej mozaice. Gdyby spojrzała na ich twarze, bez wątpienia by je rozpoznała. Nie zamierzała patrzeć. Nie teraz. Może później. Tymczasem popatrzyła w górę ku Salom Wiedzy, a jej serce skurczyło się z rozpaczy. Dziesiątki nieludzkich stworzeń Morgana przysiadły na wysokim dachu i licznych balkonach niczym toczone chorobą, zdeformowane kruki, które obsiadły drzewo. – I tak oto dorańscy magowie stali się jedynie padlinożercami – rzekła Dreen apatycznie. – To chyba koniec wszystkiego, co znamy i kochamy. Choć Venette miała tak przemożną ochotę się rozpłakać, że byłaby w stanie stworzyć z łez drugą fontannę, odepchnęła się od filaru i z trudem się wyprostowała. – Wystarczy, lady Brislyn. Użalanie się nad sobą w niczym nam nie pomoże. Jestem ostatnim żyjącym członkiem dorańskiej Rady Magów. Ty jesteś przewodniczącą Rady Powszechnej. A to znaczy, że – czy nam się to podoba, czy nie – musimy wyprowadzić ludzi z tego bagna. Dreen prychnęła z drwiną. – Szlachetne sentymenty. Ale jeżeli nie odkryjesz nagle sposobu na załatanie naszej porozdzieranej magicznej osnowy i zniszczenie tych potworów… – drżącym palcem wskazała na zaklęte stwory siedzące na dachu Sal Wiedzy – …to ja nie widzę sposobu na… Z furkotem skórzastych skrzydeł stworzenia Morgana jedno po drugim zaczęły dziwacznie pikować ku placowi. Kobiety patrzyły oniemiałe, jak kolejny stwór ląduje z głuchym łoskotem niemal u ich stóp. – Nie umarł – powiedziała Dreen, która przy nim uklękła. – Chyba… jest jakby… w transie. Venette z odrazą wpatrywała się w potwora, czując ciarki na skórze. Znałam tego maga, nim Morgan rozpoczął swoje
manipulacje? Czy to ktoś, kogo wcześniej nazywałam przyjacielem? Intuicja lady Martain znów dała o sobie znać. – To robota Barl. Na pewno. Dreen podniosła się, stękając z wysiłku. – Jeśli masz rację, to otrzymaliśmy chwilę wytchnienia. – Ale na jak długo? – szepnęła Venette. – Chodź. Wracajmy do Spadającej Gwiazdy. To nie miejsce na podejmowanie trudnych decyzji. Wróciły do zajazdu, nie zatrzymując się nawet, by porozmawiać z garstką magów, którzy jakimś cudem przetrwali tę koszmarną noc i zaczęli wychodzić z kryjówek, oszołomieni i zdruzgotani. Oczywiście ktoś będzie musiał ich wysłuchać… ale to mogło poczekać. Wracały do zajazdu dość długo. Opary mgły pojawiały się nieregularnie i coraz częściej, przez co kobiety musiały wciąż szukać nowej drogi. We wszystkich mijanych bocznych uliczkach i alejkach widziały śpiące bestie Morgana. Roiło się od nich jak od pcheł na grzbiecie kundla. Gdy Dreen i Venette weszły do niezapieczętowanego pokoju jej brata, blada i wyczerpana Barl Lindin, przebrana w czystą tunikę i spodnie, podniosła wzrok znad starej książki. – Już po wszystkim – powiedziała, a książka opadła jej na kolana. Siedziała na brzegu łóżka, a obok niej leżał stos innych książek. – Spętałam Morgana, a wraz z nim jego stwory. Jego magia w jakiś sposób je łączy. Nie uwolnią się. Jej brat stał przy oknie. Na jego twarzy – przypominającej twarz Barl – widniały głębokie bruzdy. – To ty tak twierdzisz – wypalił, jakby mówił to już nie pierwszy raz i miał dość powtarzania. – Ale nie możesz tego obiecać, prawda? Barl spojrzała na niego chłodno. – Mogę. – I to wszystko nie wpłynęło na twoją moc? – spytała Dreen wątłym głosem. – Najwyraźniej. Dreen wyciągnęła poparzoną dłoń. – W takim razie chyba jesteś jedyną osobą w Doranie, którą spotkał ten przywilej.
Zapadła niezręczna cisza przepełniona bólem, złością i niewypowiedzianymi oskarżeniami. Barl odłożyła książkę. – Póki Morgan i jego potwory są spętani, nie grozi nam niebezpieczeństwo. Dlatego musimy… – Nie grozi? – odezwała się Dreen z niedowierzaniem. – Wszyscy zostaliśmy okaleczeni, Elvado… cała Dorana jest przeżarta przez magiczną mgłę, a nasi zadziorni sąsiedzi już ostrzą miecze! To ma być bezpieczeństwo? – Ona ma rację, magu Lindin – powiedziała Venette. – Moja moc jest chwiejna, ale i tak wyczuwam zgniliznę rozprzestrzeniającą się pod powierzchnią Dorany. – Zgniliznę potrafię wyplenić – rzekła Barl. – Ale nie sama. – Wskazała na leżące przy niej książki. – A te grymuary, które zabrałam z biblioteki Morgana, nie wystarczą. Brat utkwił w niej wzrok i wybuchnął śmiechem. – Oszalałaś, Barl. Jest spętany i tak zostanie. Ale obawiam się, że nawet to może go nie powstrzymać. Powinnaś go zamurować w rodzinnym grobowcu i zapieczętować całą rezydencję po wsze czasy. – Nawet zabicie go nie byłoby tak okrutne – odparła ostro. – A jeśli sądzisz, że byłabym w stanie to zrobić, to znaczy, że w ogóle mnie nie znasz. – Barl… – Na jego twarzy odmalowała się udręka i odezwał się tonem przepełnionym żalem. – To już nie człowiek, to zwierzę… równie niebezpieczne jak potwory, które stworzył. Nie możemy ryzykować, że… – O nie, Remmie! – odpowiedziała umęczonym głosem. – Na sprawiedliwość, ile razy będziemy się jeszcze o to spierać? Aż nie będziemy w stanie spojrzeć sobie w oczy? Aż ja znienawidzę ciebie, a ty mnie i zostaniemy zupełnymi sierotami? To Remmie Lindin pierwszy odwrócił wzrok. Barl, której to zwycięstwo złamało serce, zwróciła się do Dreen. – Skoro Rada Magów została rozgromiona, Rada Powszechna jako jedyna może stanąć na czele Dorany. Zabiorę panią do domu, żeby wraz ze swoimi współpracownikami mogła pani stłumić panikę. Dreen odchrząknęła. – Nie wiem, czy to możliwe, magu Lindin. Nie jesteśmy w stanie
zapanować nad magiczną mgłą, która tę panikę wywołuje. Nie jesteśmy w stanie powstrzymać oparu przed rozprzestrzenianiem się poza nasze granice ani sąsiadów przed spełnieniem gróźb. – To prawda – powoli przyznała Barl. – Ale ja jestem w stanie… pod warunkiem, że jeszcze na pewien czas powstrzymacie Brantone i pozostałe kraje. – Jak? – spytała Venette stanowczym tonem. – Wiem, że jesteś utalentowana, ale są przecież granice, magu Lindin. To nie czas na aroganckie przechwałki i chełpliwe marzenia. Fałszywa nadzieja jest gorsza niż brak nadziei. – Potrafię… a przynajmniej tak mi się wydaje… zapieczętować nasze granice – powiedziała po chwili Barl. Patrzyła na książkę, którą wcześniej odłożyła. – Na tyle skutecznie, by powstrzymać rozdarcia magicznej osnowy. – A co potem? – spytała Dreen. – Powoli, lecz nieuchronnie zginiemy pochłonięci przez magiczną mgłę i sprawiedliwość jedna wie jakie inne katastrofy? – Oczywiście, że nie. Jeżeli unikniemy bezpośredniego zagrożenia ze strony sąsiadów, zajmę się uzdrowieniem Dorany. Remmie Lindin parsknął. – Sama? – Nie – odpowiedziała ostrożnie. – Mam nadzieję, że pomoże mi Morgan. – Twój brat ma rację – zdumiała się Dreen. – Naprawdę oszalałaś. Barl błagalnie uniosła dłoń. – Proszę, wysłuchajcie mnie. Nie przeczę, że Morgan postradał zmysły. Ale liczę na to, że dzięki temu spętaniu i chwili wytchnienia znów stanie się sobą. A jeśli… kiedy… do tego dojdzie, wiem, że będzie chciał się zrehabilitować. Wiem, że pomoże mi cofnąć tę mroczną falę. Venette pokręciła głową. – O ile da się ją cofnąć. Nie jestem pewna, czy to możliwe. Nie mieliśmy szansy rozpocząć wspólnych prac, biorąc pod uwagę, ilu magów zginęło… a ilu spotkał jeszcze gorszy los… Ból, który ogarnął ją na tę myśl, niemal odebrał jej mowę. Ci magowie przybyli do Elvado z jej polecenia, zaufali i jej, i Radzie. A teraz albo nie żyli, albo zostali przemienieni w bestie, albo się
ukrywali, a ich życie obróciło się w gruzy. – Nie dowiemy się, co jest możliwe, dopóki nie spróbujemy – powiedziała Barl i wstała. – A musimy spróbować. Z pomocą Morgana czy bez niej. Nie możemy się tu chować jak tchórze, szlochać, lamentować i załamywać rąk, czekając, aż wybiją nas wojownicy z innych krajów. Wyczerpana Venette przycisnęła brudne palce do oczu. – Obawiam się, że reszta z nas może zrobić bardzo niewiele, skoro nie mamy już swoich mocy. – Moglibyśmy jednak spróbować zbiorowych prac – uparcie przekonywała dziewczyna. – Remmie mógłby stanąć na ich czele. Może się nie uda, ale nie możemy mieć co do tego pewności. A zanim Morgan wydobrzeje, pani mogłaby mi pomóc, lady Martain. Nawet jeśli pani moc jest niepewna, to doświadczenie i wiedza się nie zmieniły. Mogłaby mi pani pomóc w moim eksperymencie od strony teoretycznej. A gdy dojdziemy do wniosku, że znalazłyśmy odpowiedzi na pytania, zajmę się wprowadzaniem ich w życie. Jeśli będę musiała, to bez Morgana. – Zabezpieczenie pieczęciami całego kraju – mruknął Remmie Lindin. – Barl, nie jesteś w stanie tego zrobić. – Tego też się nie dowiemy, dopóki nie spróbujemy. – I pewnie zginiemy w trakcie tych prób! – sprzeciwił się. – Nie pozwolę ci na to. Barl pokręciła głową. – Nie do ciebie należy decyzja, Remmie. Odwrócił się od niej, a jego umęczona, przystojna twarz wykrzywiła się w gniewie. Dreen spojrzała na niego ze współczuciem, po czym rozprostowała ramiona i uniosła głowę. – Jako przewodnicząca Rady Powszechnej mam tu coś do powiedzenia. I uważam, że warto zrealizować ten plan. Kiedy będzie pani gotowa, magu Lindin, chcę, żeby pomogła mi pani wrócić do Basingdown. Moi współpracownicy i ja będziemy mieli do przygotowania mnóstwo pism dyplomatycznych. Kiedy wyszły, Venette czekała, aż Remmie Lindin się odezwie. Nie zrobił tego, tylko patrzył pustym wzrokiem przez okno. Zacisnął palce na odsuniętej zasłonce, aż pobielały mu kostki. Venette odetchnęła głęboko i usiadła na łóżku.
– Obwiniasz się za to. – Bo to moja wina. – Nie, Remmie. Nie twoja. Nie bardziej niż moja, bo jestem przyjaciółką Morgana. Ona jest dorosła. Sama podejmuje decyzje. Podobnie jak on. Oboje są winni. Remmie puścił zasłonkę i opadł na drugi koniec łóżka. Książki Morgana podskoczyły, przechyliły się i ześlizgnęły na podłogę. – Jest utalentowaną rzemieślniczką. Tworzy przepiękne zegary. Dla niej jednak to zawsze było za mało. Zawsze pragnęła więcej. Na przykład nauki w Akademii Magów. Venette przypomniała sobie tę konfrontację, jakby to był sen, i zaschło jej w ustach. Gdybyśmy jej nie odmówili, to czy znaleźlibyśmy się w takich tarapatach? Przerażające pytanie. Raczej nie była w stanie zastanawiać się nad odpowiedzią. – Nie ma sensu rozpamiętywać przeszłości, Remmie. Porzuć gniew. Niedługo będziesz jej potrzebny. – I pomogę jej – powiedział gorzko. – Zawsze pomagam, lady Martain. – Venette. Spojrzał na nią zaskoczony. A potem powoli się uśmiechnął. – Dobrze. Venette. – Uśmiech równie powoli zniknął z jego twarzy. – Ale żeby była jasność. Wciąż uważam, że Morgan Danfey zasługuje na śmierć. Dopóki nie umrze, świat nie będzie bezpieczny. Chciała go znienawidzić za to, co powiedział. Chciała na niego nawrzeszczeć i przekląć go, ale jak mogła to zrobić, skoro intuicja podpowiadała jej, że miał rację? – Muszę wrócić do domu – powiedziała. – Sprawdzić, czy mąż przetrwał tę noc. A potem ludzie muszą zobaczyć mnie na ulicach Elvado. Dreen Brislyn ma swoje zajęcia… a jako ostatni mag, który należał do Rady, ja mam swoje. Skinął głową. – Zostawię wiadomość dla Barl i pójdę z tobą. Skoro mam przewodzić ocalałym, którzy zajmą się pracą, ludzie powinni mnie poznać. Poza tym, skoro masz stawić czoła tym wszystkim lękom i obawom, sama możesz nie być bezpieczna.
W tej kwestii także miał rację. Sama nie będzie bezpieczna… nie będzie bezpieczna, póki Morgan żyje. Kiedy wyszli z zajazdu, nie była w stanie przestać rozmyślać. Czy kiedykolwiek jeszcze gdzieś będziemy bezpieczni? Niemal trzy godziny zajęło im dotarcie do dzielnicy, w której niegdyś panowały spokój i piękno. Na widok efektów nocnej rzezi i pod wpływem unoszącego się w powietrzu smrodu Remmie zgiął się wpół i zebrało mu się na wymioty. Jednak udało mu się zachować spokój i opanować żal i przerażenie. Wkrótce mijał zamarłe w bezruchu stwory Morgana, zrujnowane domy czy zakrwawione zwłoki, zaledwie ostro wciągając powietrze i tłumiąc drżenie. Kiedy nie musieli omijać magicznej mgły, przedzierali się przez rumowiska i ulice zasłane odłamkami szkła albo przystawali, by pocieszać magów, którzy przeżyli noc. Jedni byli przeraźliwie poranieni przez magiczną mgłę lub spadający gruz, inni wyglądali jak otępiali – jakby stracili rozum w obliczu bezlitosnej zgrozy. Kiedy wysłuchali nie do końca składnych historii o przetrwaniu, Venette kazała magom zebrać się na głównym placu, gdzie mogliby odnaleźć przyjaciół, rodziny, a może nawet zielarzy. Obiecała, że wkrótce nadejdzie pomoc, i starała się podnieść ich na duchu. Zapewniła ich, że obie dorańskie Rady pracują nad przywróceniem porządku. – Jeśli ci nieszczęśnicy to najlepsze, co nam zostało – mruknął Remmie, gdy odeszli od kolejnej podążającej za nimi grupki szlochających magów – to kiepsko widzę te nasze zbiorowe prace. Prawdopodobnie miał rację, ale nie mogła pozwolić mu się załamać. – Nie doceniasz kolegów po fachu, magu Lindin. Pamiętaj, że najtwardszą stal hartuje się w najgorętszym ogniu. Tuż przed południem dotarli w końcu do jej rezydencji. Kute wrota były pogięte i przechylone, a szerokie frontowe drzwi – strzaskane w drzazgi. – Zaczekaj tu – rzekł Remmie, zatrzymawszy ją dłonią. – Sprawdzę, czy ktoś… – Przygryzł wargę. – Zaczekaj. Nie była na tyle odważna, by się z nim spierać. Drżąc, czekała
na mozaikowej ścieżce, gdy brat Barl zniknął w domu. Kiedy w końcu wyszedł, spojrzała przelotnie w jego pobladłą twarz i poczuła, jak uginają się pod nią kolana. – Przykro mi, Venette – powiedział i przykucnął obok niej. Poczuła jego chłodną dłoń na ramieniu. Palce drugiej rozprostował, ukazując umazaną krwią obrączkę wysadzaną diamentami i szafirami. – To należało do twojego męża? Nie była w stanie się odezwać. Kiwnęła tylko głową. Na dłoni Remmiego leżała obrączka Orwina, spoglądająca na nią z krwawym wyrzutem. – Nie został przemieniony – rzekł Remmie i objął ją ramieniem. – Wydaje mi się, że walczył z potworami, które Morgan tu po niego wysłał. Wszelkie uczucia, jakie żywiła jeszcze do syna Haeth, właśnie w niej umarły. – Chcę go zobaczyć – powiedziała, dźwignąwszy się na nogi. – Chcę zobaczyć mojego męża. Remmie złapał ją za ramiona, a jego oczy błyszczały z żalu. – Nie, Venette. Nie chcesz. Zamilkła i spojrzała na niego. Jestem wdową, pomyślała. A potem pojawiły się łzy. Szlochała w pełnym współczucia uścisku Remmiego, dopóki nie zabrakło jej łez i nie rozbolała jej głowa. Kiedy odczuwała już tylko pustkę, wyswobodziła się. – Twoja siostra pewnie już wróciła – powiedziała i zadziwił ją jej własny głos. – Chodźmy do zajazdu, Remmie. Mamy mnóstwo do zrobienia. Dni, które nadeszły, przechodziły płynnie jeden w drugi i przez wiele tygodni nie mieli dla nikogo dobrych wieści. Morgan spał w rezydencji; został przeniesiony z biblioteki do własnego łóżka. Venette zaglądała do niego codziennie. Ani razu nie drgnął, był nieruchomy i milczący, niczym podobizna zmarłego na płycie nagrobnej. Dzięki łajaniu, pochlebstwom i prośbom Dreen Brislyn na nowo zebrała wstrząśniętą Radę Powszechną. Ze współpracownikami przygotowała pisma do czyhających przy granicach książąt i możnowładców, dzięki czemu wydobyła od nich nieufną
i niechętną zgodę na chwilę wytchnienia. Przeklęci dorańscy magowie dostali dwa księżyce na odwrócenie rozprzestrzeniających się magicznych zniszczeń. Gdyby jednak po upływie tego czasu niewinni sąsiedzi Dorany wciąż cierpieli z powodu magii, dorańscy magowie mieli zapłacić za to krwią. Dreen i Rada Powszechna utrzymali to ultimatum w tajemnicy przed wszystkimi oprócz Venette Martain, Barl Lindin i jej brata, a każdą godzinę poświęcali poszukiwaniom sposobów na przyjście Doranie z pomocą. Mozolnie podróżowali powozem po wszystkich dystryktach, spotykali się z cywilnymi przywódcami, usilnie starali się ukoić lęki, wpajać pewność siebie i świecić przykładem, udowadniając, że magowie są w stanie przez chwilę żyć bez magii. Ludzie nie powinni tracić nadziei. Magia nie została im odebrana na zawsze. W Elvado zostaną podjęte prace, a w życie wprowadzono plan, który miał uwolnić Doranę od magicznej mgły. Pod przewodnictwem Venette i Remmiego wśród wystraszonych ocalałych udało się zaprowadzić kruchy spokój. Pierwszą rzeczą, którą zrobili, było zebranie spętanych bestii Morgana Danfeya na głównym placu – było ich dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć. Remmie próbował jedną zabić, ale gdy tylko wbił sztylet po samą rękojeść w serce potwornego stworzenia, ostrze wystrzeliło z powrotem. Dlatego bestie zebrano w ciemnych komnatach pod Salami Wiedzy i oderwano Barl od jej prac, by zapieczętowała te pomieszczenia. – Pewnie zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? – spytała brata. – Jeśli spróbujesz zabić Morgana, efekt będzie taki sam. Remmie sądził, że to jej pobożne życzenia, ale skoro Danfey i jego stworzenia byli wyraźnie ze sobą powiązani… – Tak – odparł tylko. – Ale biorąc pod uwagę to, co się dzieje, nie powinnaś być taka z siebie zadowolona. Później Remmie rzadko ją widywał. Przeniosła potrzebne książki z wielkiej biblioteki Morgana Danfeya do biblioteki Akademii Magów, gdzie studiowała je wraz z wykładowcami, którzy przeżyli. W Akademii także jadła, spała i oddychała horrendalnymi ilościami magii. Spierała się na temat subtelności zaklęć pieczętujących. Tworzyła i odrzucała niezliczone pieczęcie. Przez kilka chwil wszyscy mieli nadzieję, że skoro Remmie jest jej bratem
bliźniakiem, będzie w stanie posługiwać się magią tak jak ona. Ale jego moc pojawiała się sporadycznie, jak u wszystkich pozostałych magów, i nie można było na niej polegać. To jednak nie powstrzymało go przed poprowadzeniem całej serii prac. Twierdził, że praktyka czyni mistrza, a magowie, którzy koncentrowali się na pracy w Elvado, nie skupiali się na żalu. Po czterech dniach masowych pochówków musieli zająć się czymś innym. I choć praca nie przynosiła zadowalających efektów, ich mottem stały się słowa: „Może następnym razem”. Barl nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do poczynań brata. Nie chciała, by przekazywał jej, kto przeżył, a kto zginął. Nie potrzebowała takiej wiedzy. Była boleśnie świadoma ultimatum, które wywalczyli, więc bez wytchnienia usiłowała znaleźć sposób na zabezpieczenie Dorany. Starała się uszczknąć nieco czasu na sen, gdy już absolutnie musiała. Śniła wtedy o Morganie i szlochała. Gdy niestabilność nieubłaganie rozprzestrzeniała się po pełnych przerażenia dystryktach Dorany, gdy coraz bardziej zagrażała kolejnym domom i budynkom, gdy magiczna mgła pochłaniała kolejne wioski i groziła całym miastom, magowie każdego poziomu, którzy w końcu stali się równi z powodu braku mocy, porzucili życie, jakie znali, i postanowili szukać schronienia w Elvado. Miasto szybko zaczęło pękać w szwach. Na wszystkich wolnych przestrzeniach – w parkach, na ulicach i w alejach – wyrastały prowizoryczne obozowiska, które rozlewały się na całą okolicę. Gdy po raz kolejny przybyło księżyca, Barl poprosiła Dreen Brislyn, by ubłagała rozgniewanych sąsiadów o więcej czasu. Lady Brislyn miała świadomość, że urok osobisty mógł okazać się ich jedyną nadzieją, dlatego wraz z Radą wyprosiła bezpośrednie spotkanie. Wróciła jednak z Brantone roztrzęsiona, z posępną i nieprzejednaną wiadomością. „Dajemy dorańskim magom jeszcze jeden księżyc i ani dnia dłużej”. – Powiedz, że dasz radę, magu Lindin – rzekła Dreen Brislyn, gdy spotkała się z Barl w Akademii. – Bo widziałam wymierzoną w nas nieustępliwość tych narodów oraz mnóstwo mieczy, włóczni i łuków gotowych nas ukarać. To będzie rzeź. Ci książęta nie zamierzają nam wybaczyć. Ich ludzie cierpią tak samo jak nasi
i żądają szybkiego wymierzenia surowej kary. Barl była tak umęczona, że ledwie była w stanie się odezwać. Podsunęła jej kartkę zapisaną notatkami. – Oto pieczęć, lady Brislyn. Wraz z pozostałymi magami w Akademii przez ostatnie dwa tygodnie rozkładaliśmy ją na czynniki pierwsze, by sprawdzić ją pod kątem wszelkich niedoskonałości. Nie znaleźliśmy żadnych. Teoretycznie powinna zadziałać. – Teoretycznie – mruknęła Dreen Brislyn, ze zmarszczonym czołem przyglądając się zaklęciu. – Dopóki nie sprawdzimy jej w praktyce, możemy polegać wyłącznie na teorii. Dreen Brislyn podniosła wzrok. – Nigdy nie widziałam tak skomplikowanego zaklęcia. Wygląda na niewykonalne. – Odchyliła się i pokręciła głową. – Jesteś w stanie tego dokonać? – Mogę spróbować. – Magu Lindin… – Dreen Brislyn wstała z krzesła i zaczęła krążyć po pracowni. – Kiedy zaczniesz ją konstruować? – Jutro. – Masz wszystko, czego potrzebujesz? Wszystkie katalizatory? Wystarczy tygli, żeby pomieścić tę magię? Przeczesała Akademię w poszukiwaniu wszelkich pozostałości azafrisu, susquinelu, tilatantinu i zifu. Z pomocą Venette Martain opróżniła także domy elitarnych magów z ich niezliczonych zapasów. Wszystkie tygle Akademii opatrzono pieczęciami, by zabezpieczyć je przed potężnymi, groźnymi zaklęciami, i zebrano w odległej pracowni, którą wyznaczyła do tego celu. – Tak, lady Brislyn? – Czy jesteś w stanie… czy powinnaś… samodzielnie podejmować się czegoś takiego? Samo podjęcie takiej próby było szaleństwem. – Remmie zgodził się mi pomóc. – Twój brat. – Dreen Brislyn westchnęła. – Nikt inny? – Nie mogę angażować w to nikogo innego. Jeżeli mi się nie uda, jeżeli coś pójdzie nie tak… – Rozumiem. Cóż, dziękuję, magu Lindin. W imieniu Rady
Powszechnej życzę ci powodzenia. Będę wypytywała Venette o twoje postępy. Kiedy tylko Barl została sama, wróciła do rezydencji Danfeyów. Nim weszła na górę do Morgana, odwiedziła jeszcze Rumma w rodzinnej krypcie. Venette Martain dopilnowała, by złożono tam jego ciało w prostej, nieozdobionej trumnie, która była milczącym i bolesnym wyrzutem sumienia. – Przepraszam, Rumm – wyszeptała, położywszy dłoń na wieku trumny. Zasłużył na własną podobiznę. Kiedy to wszystko się skończy, wykona ją, o ile sama przeżyje. Chociaż tyle mogła dla niego zrobić. – Ani przez chwilę nie zamierzaliśmy dopuścić do czegoś takiego. Byłeś dobrym człowiekiem… a Morgan cię kochał. Morgan. Nie mogła dłużej zwlekać. Jeśli miała spojrzeć mu w oczy, musiała zrobić to teraz. Zmierzch zasnuwał wszystko mrokiem, rozświetliła go więc magicznym ogniem i wróciła do rezydencji. Wchodziła stopień za stopniem. Bolało ją serce i czuła się kompletnie oszołomiona. Pchnęła drzwi do ich… do jego… prywatnych komnat i od razu rozpoznała, że była tu wcześniej Venette Martain. W pewnej odległości od łóżka paliła się lampa oliwna, która rozpraszała mrok ogarniający wystawny pokój. Nie widziała go od tamtego straszliwego dnia w bibliotece. „Jak mogłaś to zrobić, najdroższa? Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo…” Ta zdrada była niczym piętno wypalone na jej duszy. Kiedy tak leżał, wyglądał niezwykle spokojnie. Venette dopilnowała, by zdjęto z niego rozszarpany z pasją strój i ubrano go w skromniejsze i bardziej stosowne granatowe jedwabie. Ręce miał ułożone wzdłuż ciała. Magia, która go pętała, była równie silna jak w chwili, gdy Barl go uwięziła. Nakazała magicznemu ogniowi zostać przy drzwiach i podeszła do łoża. Usiadła ostrożnie obok Morgana i ujęła jego bezwładną dłoń. Była ciepła, a palce uległe. Jego szeroka pierś poruszała się w górę i w dół. Rozpuszczone włosy, przywodzące na myśl jedwabną przędzę, pochłaniały blask lampy i miękko błyszczały
złotem. Jego piękne oczy były przed nią skryte. Nie widział jej. Nie uśmiechał się. Być może po dzisiejszej nocy już go nie zobaczy. Planowała, że powie mu tyle rzeczy. Przeprosi. Wyjaśni. Żarliwie zapewni o swej miłości. Delikatnie go ucałowała i pozwoliła spać dalej.
Rozdział XXXIV
Następnego ranka, po niespokojnej nocy, Barl wcale nie była pewna, czy Remmie dołączy do niej w Akademii, choć poprosiła go o to uprzejmie i zapewnił, że przyjdzie. Ziała między nimi ogromna przepaść, a złość, uraza i rozczarowanie przekreślały wszystko, co łączyło ich w dzieciństwie i przez lata mieszkania pod jednym dachem. Wyglądało na to, że nie jest w stanie wybaczyć jej związku z Morganem, choć wybaczył już mnóstwo innych przewinień. W chwilach słabości myślała, że źródłem jego oburzenia jest zazdrość. Dla niej odwrócił się od ukochanej, a tymczasem to Barl znalazła miłość, o jakiej on nawet nie mógł pomarzyć. Nic dziwnego, że był oburzony. Oburzony na nią. Nic dziwnego, że był rozżalony. Przynajmniej to sobie powtarzała, gdy ignorował ją podczas przelotnych spotkań w towarzystwie Venette i czasami lady Brislyn, gdy nie odpowiadał na jej wiadomości, gdy nie dopuszczał, by zostawali sami w tych nielicznych, przypadkowych chwilach, które mogliby ze sobą spędzić. Ale serce było mądrzejsze i zawsze po wszystkim żałowała tych gorzkich myśli. To przecież ona go skrzywdziła, miał prawo odczuwać ból i przezornie zachowywać dystans. Poza tym jego niechęć nie była jedyną przyczyną ich rzadkich spotkań. Był zajęty tak samo jak ona, blisko współpracował z Venette nad tym, by ocalali magowie z Elvado nie pogrążyli się w rozpaczy, nie ulegli poczuciu beznadziei i nie poddali się strachowi. Prowadził zbiorowe prace w najbardziej osłabionych częściach miasta. Magowie odnosili nieliczne i przypadkowe sukcesy, bo rozdarta magiczna tkanina Dorany okazała się opornym wrogiem, lecz nawet najdrobniejsze postępy nie pozwalały nadziei zgasnąć. Jednak mimo wątpliwości brat, który stał się niemal obcym człowiekiem, przyszedł wkrótce po wschodzie słońca. Długo stał
w milczeniu w pracowni Barl, wpatrując się w słoje i butelki z katalizatorami, w równiutkie rzędy tygli oraz w pedantyczne notatki przedstawiające teorie leżące u podstaw procesu tworzenia zaklęcia pieczętującego oraz u podstaw samego zaklęcia. Siedziała przygarbiona za biurkiem, obserwowała go, a jej serce biło nierówno na jego widok. Był niezmiernie chudy, blady, a znużenie głęboko odcisnęło się na jego wyglądzie. Włosy miał dłuższe i zaniedbane, a choć wyblakły strój z niebieskiego lnu był czysty, Remmiemu brakowało charakterystycznej lekkości. Wyglądał na starszego i bardziej posępnego, jak gdyby zupełnie przestał wierzyć w to, że świat może znów stać się przyjemny i radosny. Ja mu to zrobiłam. Ja sprowadziłam na niego nieszczęście. Gdyby jednak spróbowała raz jeszcze go przeprosić, tylko by go rozgniewała. Stracił cierpliwość do jej żalów. Ostatnio liczyły się dla niego tylko czyny, nie puste słowa… i trudno było go za to winić. W końcu się poruszył i potarł dłonią twarz. – Barl, to szaleństwo – powiedział, odwracając się. – Czterdzieści dziewięć run? W jednym zaklęciu? To za dużo. Taki wysiłek cię zabije. Uśmiechnęła się do niego. – Bzdura, Remmie. Jestem zbyt zajęta, żeby umierać. – Nie żartuj – powiedział i skrzyżował ramiona. W jego oczach czaił się cień. – Boję się o ciebie. Czy to źle, że jego słowa sprawiły jej tak ogromną przyjemność? Prawdopodobnie tak, ale to była najmilsza rzecz, jaką powiedział od wielu tygodni. Musiała cieszyć się tą chwilą. – Wiem. I przykro mi. Właśnie tego jednak wymaga zaklęcie. – W takim razie wymyśl inne! Prostota tego stwierdzenia sprawiła, że Barl splotła palce, by opanować ich drżenie. – Nie potrafię. Nie ma na to czasu. Poza tym to odpowiednie zaklęcie. Pokręcił głową. – Musi istnieć inne. – Chciałbyś, żeby istniało – powiedziała łagodnie. – Ale nie istnieje. Nie siedziałam bezczynnie. Wyczerpująco zbadałam wszelkie moje
pomysły. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja, więc nie traćmy czasu na dyskusje. Spojrzał na nią spode łba, nie mogąc się pogodzić z tym, że miała rację, po czym zastukał w kartkę, na której spisane było zaklęcie. – Kto jeszcze je widział? – Lady Martain. Lady Brislyn. Inni magowie z Akademii. – I wszyscy przyznali, że to jedyna metoda? – Tak. – Pod sporą presją. Tego jednak nie zamierzała mu mówić. – Remmie… Odwrócił się nieco i ponownie przeciągnął dłonią po twarzy. – A jeśli się mylą? Jeśli ty się mylisz? Jesteś jedynym magiem, na którego mocy możemy polegać. Jeżeli stracimy cię przez to szaleństwo… – Macie jeszcze Morgana. Czekała, aż zacznie na nią krzyczeć, ale tylko westchnął. – To tylko mrzonki, Barl. Zapomnij. – Kiedy mówiłam, że chcę się dostać do Akademii, też mówiłeś, że to mrzonka, a sam widzisz! Jestem tu, mam własną pracownię i tyle magicznych zajęć, że nie wiem, jak z nimi nadążyć! Obrócił się na pięcie, a w jego zbolałych oczach malowało się niedowierzanie. – Jeszcze z tego żartujesz? – Remmie… – Oparła dłonie na biurku i z bólem wstała. – Jeżeli ktoś tu jest obiektem żartu, to ja. Na pewno to dostrzegasz. I to kiepskiego żartu. Nie kłóćmy się, proszę. Poprosiłam, żebyś tu przyszedł, bo zaklęcie pieczętujące jest gotowe, ale nie podejmę się stworzenia go na własną rękę. A nie chciałabym mieć u boku nikogo innego. Poza Morganem. Zacisnął usta – czyli wiedział, że nie powiedziała całej prawdy, ale zamiast zacząć się z nią o to spierać, podszedł do witrażowego okienka pracowni i wpatrzył się przez nie w opustoszały dziedziniec. Kiedyś był tam ogród, ale magiczna mgła zamieniła go w gnijący szlam. Za każdym razem, gdy Barl miała ochotę się poddać, zmuszała się do spojrzenia przez okno. Przypominała sobie zniekształconego Rumma i stukot szponów o podłogę komnaty Rady. Usilnie powtarzała sobie, że nie może się poddać.
– Pamiętasz, jak mieliśmy po pięć lat i za pomocą zaklęcia próbowałaś zejść z dachu? – odezwał się w końcu Remmie, wciąż odwrócony do niej plecami. – W nieodpowiednim momencie wyrysowałaś runę, wybiłaś sobie dwa przednie zęby, a tatko był na ciebie taki zły, że kiedy upewnił się, że nic sobie nie zrobiłaś, tak ci sprał tyłek, że piszczałaś, aż z drzew w ogrodzie zaczęły spadać liście. – Tak, Remmie, pamiętam – powiedziała z krzywą miną. – Bardzo dziękuję, że mi to przypomniałeś. Spojrzał na nią przez ramię, ale nie uśmiechał się. – Jeśli coś sobie zrobisz przez to zaklęcie, to ja spiorę ci tyłek, Barl. Przysięgam. Oczy ją piekły, a ze zdenerwowania było jej słabo. Podeszła do stołu roboczego. Czterdzieści dziewięć run. Żaden mag w historii nie próbował stworzyć ich aż tylu do jednego zaklęcia. Przez całe życie twierdziła, że jest wielkim magiem. A teraz przyszedł czas, by to udowodnić. Czterdzieści dziewięć run. Pracowała nad nimi niemal trzy dni i przez te trzy dni Remmie nie odstępował jej na krok. Przeklinała go. Szturchała go. Raz nawet rzuciła w niego tyglem. To nie miało znaczenia. – Możesz mi robić, co ci się podoba. I tak stąd nie wyjdę – powiedział i dotrzymał słowa. Został. Wykonywał jej polecenia jak uczeń, trzymał z dala niecierpliwą Venette Martain i innych magów, przynosił posiłki, słuchał, jak Barl klęła, gdy napotykała trudności w tym monstrualnym zadaniu, i podnosił na duchu, gdy już chciała uznać, że poniosła porażkę. Namawiał ją, żeby odpoczęła, gdy utrwaliła czterdziestą dziewiątą pieczęć, ale nie była w stanie. Jak mogłaby odpoczywać? Rozprzestrzeniająca się mgła powaliła Doranę na kolana, a przy granicach wojownicy z Ranoush, Trindeku, Brantone, Manemli i Feen czekali z naostrzonymi włóczniami i mieczami. Czuła, że Doranie kończy się czas, że ucieka jak w zegarze, w którym szwankowało główne zaklęcie. Poza tym była tak zmęczona, że gdyby zrobiła sobie przerwę, chybaby już nie wróciła do pracy.
Jej zaklęcie pieczętujące wymagało wypowiedzenia stu sześćdziesięciu ośmiu sylab. Trzech warstw harmonicznych. Czternastu mostów. Ośmiu inwersji. Musiała połączyć zasady jedenastu różnych zaklęć pieczętujących, znalezionych w bibliotece Morgana i powiązanych z siedmioma poznanymi dzięki magom Akademii, z pięcioma z archiwów Sal Wiedzy. Musiała aktywować czterdzieści dziewięć pieczęci wiążących zaklęcie, dlatego moc tkwiąca w jego tworzeniu była bardziej niszczycielska niż moc któregokolwiek z opracowanych przez nią dotąd zaklęć. Samo podjęcie takiej próby było szaleństwem. Szaleństwem była myśl, że miałaby zapieczętować cały kraj. Szaleństwem i arogancją… które – zdaniem Remmiego, Arndela i innych – stanowiły dwie główne cechy Barl. Jak zatem mogłoby jej się nie udać? Splecenie run i sylab w nierozłączną całość zajęło jej kolejne dwa dni i wiązało się z mnóstwem nieudanych podejść. Kiedy wreszcie poczuła, że zaklęcie się zespoliło, wybuchnęła płaczem i zemdlała, choć tylko na chwilę. Ocknęła się na podłodze pracowni, gdy Remmie zaczął nią potrząsać i krzyczeć. – Cicho – jęknęła i usiadła chwiejnie. – Nic mi nie jest. Przyprowadź lady Martain. Na pewno chciałaby to zobaczyć. – Najpierw odpocznij – powiedział i odgarnął z jej twarzy splątane włosy. – Czekaliśmy tak długo, że możemy poczekać jeszcze chwilę. Serce nierówno łomotało jej w piersi. Przykryła dłońmi dłonie brata. – Nie, Remmie. Nie możemy. Jego wzrok sposępniał. – Pewnie masz rację – powiedział i odsunął się. Wstał, choć pod wpływem napięcia, które ostatnio mu towarzyszyło, jego ruchy stały się sztywne i niezgrabne jak u starca. – No dobrze… ale przynajmniej się wykąp. Znajdź jakieś czyste ubranie i uczesz się. W takim stanie raczej nie wzbudzisz w nikim zaufania. Stanowiło to z jego strony szorstką uprzejmość, ale Barl była tak obolała i wdzięczna, że nie zamierzała mu się sprzeciwiać. W tym straszliwym położeniu, w jakim się znajdowali, można było odnieść wrażenie, że czas płynie wolniej. Remmie wrócił po godzinie, a w tym czasie Barl zdołała pośpiesznie się umyć i przebrać
w brzoskwiniową tunikę z jedwabiu, która w miarę nadawała się do włożenia. – Witaj, magu Lindin – odezwała się Venette Martain, wchodząc do pracowni. – Remmie mówi, że udało ci się stworzyć to zaklęcie. Utrata męża odcisnęła piętno na tej eleganckiej, pewnej siebie członkini Rady. Włosy miała czyste, lecz nieułożone. Zawsze była szczupła, ale teraz zupełnie wychudła. A oczy, niegdyś patrzące z taką pogardą, wypełniały się łzami w nieoczekiwanych momentach. Obrączkę zmarłego Orwina nosiła na łańcuszku na szyi i nawet nie zdawała sobie sprawy, jak często bezwiednie po nią sięgała, gdy była na czymś skupiona. Między nią a Remmiem panowało swobodne porozumienie. Zwracał się do niej po imieniu i bez wahania potrafił się jej sprzeciwić, gdy uznawał to za uzasadnione. – Lady Martain – odparła Barl i skinęła głową. Nie jestem zazdrosna. Wcale. – Rzeczywiście zaklęcie jest gotowe, ale dopiero się okaże, czy wszystko się udało. Venette Martain podniosła wzrok znad mapy leżącej na stole. Po licznych dyskusjach zaznaczyli na niej miejsca na granicy, gdzie zamierzali umieścić pieczętujące kamienie. – Wczoraj wieczorem dostałam wiadomość od Dreen Brislyn. Rada Powszechna zmierza do Elvado, a wraz z nią wszystkie rodziny, które zdołano przekonać do opuszczenia domów. – W Dystrykcie Drugim jest aż tak źle? – spytał zamyślony Remmie. Ze skrzyżowanymi ramionami opierał się o ścianę. Venette Martain westchnęła. – Jest źle. Oczywiście tu nie jest wcale dużo lepiej i miasto już jest przepełnione. Ale nie mogłabym przecież odmówić Radzie Powszechnej, prawda? – Może tak będzie lepiej – rzekł Remmie. – Lady Brislyn może mnie zastąpić i stanąć na czele prac. – Dlaczego? A ty dokąd się wybierasz? – Będę towarzyszył Barl. Nie da rady sama zapieczętować Dorany, Venette. – Oczywiście, że da radę. Musi. Żaden inny mag nie będzie w stanie aktywować zaklęcia. Barl, która chwilowo pełniła funkcję statystki, patrzyła, jak się
sobie przyglądają. – To prawda – rzekł Remmie i wyprostował się. – Ale tylko do pewnego stopnia. W Doranie nie jest bezpiecznie. A w trakcie pieczętowania kraju przyda jej się dodatkowa para oczu. – Nawet jeśli, to niekoniecznie twoich! – Może i nie, ale chcę tego. Venette, to przecież moja siostra. Nie powierzyłbym jej życia nikomu innemu. – Nic mnie to nie obchodzi – odparowała Venette. – Jesteś potrzebny tutaj, Remmie. Twój widok dodaje otuchy magom w Elvado. Nie mogę dopuścić, żeby pod twoją nieobecność stracili nadzieję. Barl uśmiechnęła się, gdy usłyszała tę pochwałę, choć Remmie zbył ją groźnym spojrzeniem. Może i była silniejszym magiem, ale to Remmie miał dar do użerania się z ludźmi. Zrobiło jej się cieplej na sercu, gdy dowiedziała się, że go nie stracił, że był kimś ważnym, potrzebnym i poważanym. – To samo można powiedzieć o tobie, lady – rzekł Remmie tonem, który powinien dać Venette do zrozumienia, że już przegrała tę dyskusję. – Jako że jesteś ostatnim członkiem Rady Magów, ludzie ci ufają i nie podważają twojej władzy, a twoje najcichsze słowo stanowi prawo. – W takim razie rób, co mówię! – Nie mogę, Venette… – Remmie rozłożył ręce i zrobił krok w jej stronę. – Nie rozumiesz? Kiedy ostatnim razem spuściłem ją z oka, zeszła się z Morganem Danfeyem. – Dziękuję ci, Remmie – powiedziała stanowczo Barl, stukając w stół, by przyciągnąć ich uwagę. – Nie jestem kapryśnym dzieciakiem, którego trzeba trzymać na smyczy. – Właśnie – wtrąciła się nieproszona Venette Martain, usłyszawszy wygodny argument. – Jesteś naprawdę… – Jestem dobrym bratem! – powiedział Remmie, któremu także nie spodobało się to wtrącanie. – Dotrzymuję danego słowa! Nie trać czasu, Venette. Nie odwiedziesz mnie od tego zamysłu. Patrzyli na siebie spode łba i gdyby Barl nie rozzłościła władcza apodyktyczność brata, pewnie by się roześmiała na widok wyrazu twarzy pokonanej Venette. Ponownie zastukała w stół.
– Decyzja należy do mnie, jasne? A skoro to ja mam zabezpieczyć Doranę, ja zdecyduję, w jaki sposób będę zakładać pieczęcie. Jeśli wam się to nie podoba… – Rozłożyła ręce i słabo się uśmiechnęła. – To znajdźcie sobie innego maga. Jej brat i jego nowa przyjaciółka w ogóle się tym nie przejęli. Ona zaś nie przejmowała się tym, co im się podoba, a co nie. Istniała spora szansa, że zakładanie pieczęci wokół Dorany ją zabije… albo co najmniej dotkliwie wycieńczy. Ale zamierzała się poświęcić, nawet jeśli nie czyniła tego z radością. Była to winna każdemu magowi, który ucierpiał z powodu jej błędów. Co nie znaczy, że można mnie tyranizować. Potrzebują mnie bardziej niż ja ich i choć raz nie zamierzam pozwolić, by o tym zapomnieli. Venette Martain przygarbiła się. – Dobrze. Wybór należy do ciebie. Tylko błagam, magu Lindin, niech Remmie tu zostanie. Elvado go potrzebuje. Ja go potrzebuję. Jest tu całe mnóstwo magów, którzy mogą cię strzec. Rzeczywiście. Lecz bez względu na to, jak bardzo jej brat był potrzebny miastu i tej kobiecie… jej był potrzebny bardziej. – Przykro mi, lady Martain. – Starała się, by jej słowa zabrzmiały szczerze. – Nie chodzi tylko o to, że potrzebny mi ktoś, kto będzie wypatrywał oznak magicznej mgły i innych katastrof. Remmie zna to zaklęcie i moją moc. Jest moim bratem, moją lepszą połową. – Venette… – Remmie spojrzał na nią z łagodnym współczuciem, podszedł i objął ją ramieniem. – Wrócę, nim się zorientujesz. W ogóle nie zauważysz, że mnie nie było. Naprawdę muszę. Bezpieczeństwo Barl jest dla mnie najważniejsze na świecie. – Wiem, wiem – mruknęła i poklepała go po policzku. – Nie przejmuj się mną, Remmie. Jestem zmęczona i dręczą mnie różne ponure myśli. Szczere uczucie widoczne na twarzy kobiety oraz jej głos poruszyły Barl, która zasępiła się i utkwiła wzrok w stole. Nie chciała się wzruszać. Nie chciała współczuć komuś, kto przez arogancję i egoizm przyczynił się do pchnięcia jej ku katastrofie. – Kiedy chcesz wyruszyć, magu Lindin? Gdy Barl podniosła wzrok, dostrzegła, że Venette Martain ściska obrączkę męża, czerpiąc siłę ze wspomnień o człowieku, którego
zabił Morgan. Ogarnęła ją kolejna kłopotliwa, ciepła fala współczucia. Remmie w jakiś sposób wypełnił tę pustkę. A ona wcale nie musiała lubić tej kobiety, ale widziała, ile robi dobrego, jak ciężko pracuje i o ile gorzej wszystko by się potoczyło, gdyby nie przeżyła. I ile siły do stawienia czoła kolejnym dniom daje jej Remmie. – O świcie – powiedziała. – Im szybciej Dorana zostanie zabezpieczona, tym szybciej będziemy mogli poświęcić się pracy nad jej uzdrowieniem. Venette Martain na chwilę zamknęła oczy. – Wciąż wierzysz, że da się ją uzdrowić? – Muszę – powiedziała po chwili napiętego milczenia. – Gdybym nie wierzyła… nie byłabym w stanie iść naprzód. Po kiepsko przespanej nocy i niewyszukanym śniadaniu Barl i Remmie opuścili Akademię o świcie. Barl nie była w stanie stwierdzić, czy Remmie bał się użyć zaklęcia teleportacyjnego. Być może dodała mu otuchy, gdy najpierw sama przeniosła się w pierwsze miejsce, które mieli zabezpieczyć, i po chwili wróciła bezpiecznie do Akademii. Oczywiście zrobiło jej się niedobrze… nie wiedziała jednak, czy jak zawsze z powodu choroby teleportacyjnej, czy tym razem z powodu uszkodzeń w magicznej tkaninie Dorany. Nic nie powiedziała, wzięła do ust garść borówek, raz jeszcze spojrzała na mapę, kamienie i notatki w solidnej skórzanej torbie przewieszonej przez ramię, po raz ostatni rozejrzała się po zniszczonym przez mgłę dziedzińcu Akademii – która teraz kojarzyła się już nie z marzeniami, lecz z koszmarem – a potem chwyciła brata za nadgarstek… i wypowiedziała zaklęcie. Remmie wyłonił się na polu na obrzeżach zrujnowanej wioski Hoysten nieopodal granicy z Brantone, zamrugał, by wyostrzyć wzrok po teleportacji, i niemal krzyknął. – Wiem – powiedziała Barl, podążając za jego zdumionym wzrokiem ku rzędowi namiotów po brantońskiej stronie granicy i zgromadzonym tam wojownikom. – Mimo barwnych opisów lady Brislyn na własne oczy lepiej widzi się zagrożenie. W chłodnym porannym powietrzu rozbrzmiewały mrożące krew w żyłach odgłosy ścierających się mieczy i równomierny tętent
końskich kopyt od strony miejsca, w którym jeźdźcy ćwiczyli się w walce na kopie. Robili to przy wtórze świstu strzał trafiających w słomiane cele. – Jeśli te pieczęcie nie zadziałają… – rzekł Remmie z napięciem. – Barl, nie mamy szans się przed nimi obronić. – Myślisz, że nie wiem? – odparła. – A po co Morgan i ja… Odwrócił się. – Przestań. Znaleźliśmy się w tej sytuacji właśnie przez to, że ty i Morgan złamaliście zasady. Doprowadziliście do tego, czego się obawiał. Sama już dawno na to wpadła. Nie była w stanie zliczyć nieprzespanych nocy, podczas których ciskała się z boku na bok dręczona tą myślą. – Chodź – powiedziała. W takich chwilach niemal go nienawidziła. – Im szybciej zaczniemy, tym szybciej będziesz mógł wrócić do Elvado i swojej kochanej przyjaciółki, lady Martain. Spojrzał na nią spode łba, ale nie odpowiedział. Zaschło jej w ustach, a dłonie miała spocone, lecz ruszyła ku granicy. Pierwotne zabezpieczenie było w większości rozprute, lecz pozostałości zaklęcia pozwoliły jej dokładnie określić miejsce, w którym kończyła się Dorana, a zaczynało Brantone. Remmie ruszył u jej boku, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu oznak mgły lub innego zagrożenia. Po pięćdziesięciu krokach chwycił ją za ramię i zatrzymał. – Nie podchodźmy bliżej. Nie chcę dodatkowych zatargów z sąsiadami. Nie podobało jej się, że ktoś jej rozkazuje, ale rzeczywiście miał rację. Nikt ich jeszcze nie zauważył… i najlepiej, żeby tak zostało. Barl opadła na kolana i po omacku wyjęła z torby pierwszy kamień. Wykopała płytki dołek w ziemi porośniętej niewielką ilością trawy, do połowy zakopała w nim mały, matowoszary kulisty kryształ, po czym wzięła kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. – No dobrze, Remmie – wyszeptała. – Trzymaj kciuki. Dla pewności przeczytała zaklęcie z notatek, nie ufała bowiem pamięci. Gdy wezbrał w niej ciężar potężnych sylab, w jej krwi ospale zaczęła gromadzić się moc. Poczuła mrowienie w opuszkach,
gdy w porannym powietrzu rysowała runy. Było ich tak wiele. Zaczęło wirować jej w głowie. Kiedy wypowiedziała ostatnią sylabę i czterdziesta dziewiąta runa zapłonęła, Barl upadła naprzód i oparła się na dłoniach, z trudem łapiąc oddech. Remmie przykucnął przy niej. – Udało się? Barl, uda… – Nie wiem – powiedziała ochrypłym głosem. – I nie będę miała pewności, dopóki nie osadzę ostatniego kamienia i nie spróbuję aktywować zaklęcia. Ale… – Z drżeniem usiadła i otarła spoconą twarz lnianym rękawem. – Wydaje mi się, że wszystko poszło jak należy. Nie natrafiłam na żadne problemy, a wszystkie runy się aktywowały. Podał jej chusteczkę. – Leci ci krew z nosa. – Och. – Dotknęła nosa i spojrzała na czerwone plamy na niebieskim płótnie. – Cóż. Pewnie mogło być gorzej. – Oddała chusteczkę, pozwoliła pomóc sobie wstać, a potem wpatrzyła się w zaklęty kamień. – No dobrze. Jeden gotowy, zostały dwadzieścia cztery. – Barl… – Remmie położył jej dłoń na ramieniu. – Jesteś w stanie to zrobić? Wystarczy ci sił? Spojrzała na niego przelotnie i dostrzegła szczerą troskę pod jego kruchą, niezbyt przyjazną maską. Zdobyła się na uśmiech, choć miała ochotę raczej się rozpłakać. – Tylko w jeden sposób możemy się o tym przekonać, Rem. Chodź. Wynośmy się stąd, zanim ci wojownicy obejrzą się za siebie i uświadomią sobie, że nie są sami. Słońce wspięło się po niebie, potem się zsunęło, a oni powoli okrążali granice Dorany, pieczołowicie umieszczając kamienie w odpowiednich miejscach. Wkrótce Barl potrafiła wyrecytować zaklęcie z pamięci… a gdziekolwiek się obejrzała, dostrzegała oznaki swej lekkomyślności. Martwe bydło, które padło ofiarą magicznej mgły. Gnijące plony na polach. Świeże groby. Opuszczone gospodarstwa. Opustoszałe wioski. Życie zakończone zbyt wcześnie, porzucone tylko dlatego, że ona się zakochała. Remmie nie robił jej wyrzutów. W ogóle się nie odzywał. Nim jednak osadzili dwunasty
kamień, na jego twarzy widoczne było tak głębokie cierpienie, że sama postanowiła zareagować. – To nie twoja wina – powiedziała, gdy stali obok siebie na kolejnym zniszczonym przez zarazę polu. – Próbowałeś mi o tym powiedzieć. Rozpaczliwie pokręcił głową. – Powinienem był bardziej się postarać. Powinienem był wiedzieć, jak cię przekonać. – Remmie, przestań. – Zakryła dłońmi twarz, jakby chciała się schować przed tymi zniszczeniami. I przed nim. – Chcesz, żebym czuła się jeszcze gorzej? – Nie próbuję cię ukarać. Opuściła ręce. – Naprawdę? Schylił się i dotknął zniszczonego przez mgłę źdźbła pszenicy. Patrzył, jak obraca się w śmierdzący popiół. – Uważasz, że nie zasługujesz na karę? – Nie zrobiłam tego celowo! – Wiem, Barl – powiedział ze znużeniem. – Ale jednak to zrobiłaś. A teraz chodź. Jesteśmy dopiero w połowie. Cokolwiek by powiedziała, jej słowa nie zrobiłyby najmniejszej różnicy, więc po prostu przeniosła ich w kolejne miejsce zaznaczone na mapie. * * * Kiedy wrócili wyczerpani do Akademii, było już ciemno. Venette Martain i Dreen Brislyn czekały na nich w pracowni. I na nieszczęsnej przyjaciółce Morgana, i na lady Brislyn okrutnie odcisnęło się piętno niedoli pogrążającej Doranę. Lady Brislyn była blada i wychudzona, widziała rzeczy, których nikt nie powinien oglądać, dręczyły ją strach i obawy, z każdym dniem coraz bardziej namacalne. Wstała, gdy weszli. – Wszystko gotowe? Barl, którą paskudnie bolała głowa, spojrzała na kobietę. – Wróciłabym, gdyby było inaczej? – Ostrzegam, magu Lindin, proszę nie wystawiać mojej
cierpliwości na próbę! – warknęła lady Brislyn. – Nie dziś. Po drodze z powodu mgły straciłam dwóch członków Rady. Remmie odsunął Barl na bok i wystąpił przed nią. – Przykro nam z powodu tej straty. To prawdziwa tragedia. – Dla całej Dorany. Byli dobrymi ludźmi – powiedziała lady Brislyn głosem łamiącym się z żalu. – Remmie, czy granice zostały zapieczętowane? – Prawie – powiedział. – Zostało jeszcze aktywowanie zaklęcia. – Nie aktywowaliście go? – spytała Venette Martain zaskoczona i niezadowolona. – Dorana nie została zapieczętowana? Dlaczego? Pusta torba zsunęła się z jej obolałego ramienia i Barl opadła na najbliższy taboret. – Bo gdybym umarła, aktywując je na granicy, Remmie zostałby tam uwięziony. Jeżeli umrę tutaj, nie narażę was na dodatkowe niedogodności. Akurat wy powinnyście to docenić. – Barl – łagodnie odezwał się Remmie. – Przestań. Venette Martain spojrzała na Dreen Brislyn i skinęła głową. – Już dobrze. A czy możesz aktywować je teraz? – Na pewno moglibyśmy zaczekać do rana – sprzeciwił się Remmie. – Barl jest wyczerpana. Nie… Dreen Brislyn zacisnęła usta, aż zrobiły się białe, i spojrzała na niego z góry. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni, Remmie. Nie mamy czasu. Chyba wiesz, że ludzie zapadają na choroby szybciej niż zwykle? Umierają z powodu najdrobniejszych dolegliwości? Wiesz, że prawdopodobnie czeka nas klęska głodu? A jeśli nie uda się zapieczętować granic… – Wie! – odezwała się Barl, podrywając się na nogi. – Ja też wiem. Przed chwilą na własne oczy widziałam zniszczenia, do których doprowadziłam. Jeżeli sądzi pani, że potrzeba mi dodatkowych bodźców do działania, to proszę się zastanowić, lady Brislyn! – Wystarczy, Dreen – szepnęła Venette Martain. – Twój gniew jest uzasadniony, ale nie pomaga. Magu Lindin, aktywuj zaklęcie pieczętujące. Proszę. Musimy rozpocząć proces uzdrawiania Dorany. Zyskanie choćby godziny może wiele zmienić. Choć krwawiła z oczu i nosa, a zaklęcie niemal miażdżyło jej kości i miała wrażenie, że za chwilę ją zabije… aktywowała pieczęcie
zabezpieczające Doranę. – Chwała sprawiedliwości – usłyszała głos Venette Martain, gdy Remmie przyciągnął ją do siebie i tulił, kiedy jej ciałem wstrząsały bolesne dreszcze. – Jesteśmy ocaleni. Przez prawie trzy tygodnie Barl sądziła, że rzeczywiście tak było. Rada Powszechna rozesłała całe mnóstwo listów do oczekujących na rozwój sytuacji książąt i możnowładców, zapewniając ich, że zepsuta magia została opanowana. Sąsiedzi uwierzyli i nie zaatakowali. Remmie z nową nadzieją poprowadził magów Elvado poprzez kolejne zbiorowe prace, które w praktyce nie przyniosły wiele, lecz podtrzymywały ludzi na duchu. Jednego dnia Barl do niego dołączyła… lecz po nieprzyjemnym i nieoczekiwanym spotkaniu z Maris Garrick i jej rodziną postanowiła wrócić do Akademii, gdzie w samotności mogła pracować nad postrzępioną magiczną tkaniną Dorany i nie musiała wysłuchiwać obelg. Przez niemal trzy tygodnie sądziła, że najgorsze było już za nimi. – Barl, obudź się. To ważne. Oburzyła się, że ktoś wyrywa ją ze snu, i zamrugała, patrząc na brata. – Remmie? Idź sobie. Spędziłam cały dzień i pół nocy na podpieraniu Sal Wiedzy i dopiero… I wtedy to wyczuła. Nieobecność zaklęcia. Przez wiele dni w głębi duszy wciąż słyszała, niczym kołysankę, odległy pomruk niewykonalnych pieczęci, które stworzyła. Teraz nie słyszała niczego. – Wstawaj – szepnął Remmie. Kucnął przy łóżku w jej pracowni, a jego cień zadrżał w świetle świecy. – Pieczęcie padły niemal godzinę temu. Venette mówi, że musimy się spotkać z lady Brislyn i Radą Powszechną. – Czego oni ode mnie chcą, Remmie? To było najlepsze zaklęcie, na jakie było mnie stać. Dałam z siebie wszystko. Nic mi już nie zostało. Jeśli więc nie zgodzicie się na uwolnienie Morgana, więcej nie… – Nie – powiedział i położył jej palce na ustach. – Nie możemy ryzykować. A Venette nie powiedziała, czego chcą.
Odwróciła się i wcisnęła twarz w poduszkę. Odejdź, Remmie. Zostaw mnie w spokoju. Doprowadziłam Doranę do ruiny i nie jestem w stanie tego naprawić. Zostaw mnie w spokoju. Bezwzględnie ściągnął z niej koc i wywlókł ją z łóżka. – Nie obchodzi mnie, co czujesz – powiedział, brutalnie chwytając ją za ramię. – Kiedy to wszystko się skończy, możesz zaszyć się w jakiejś norze i nigdy więcej się z niej nie wychylać. Ale teraz, Barl, idziemy na spotkanie z Radą Powszechną. Patrzyła na niego oszołomiona. Na próżno próbowała odnaleźć w nim swojego brata. Widziała tylko obcego człowieka o zimnych oczach, z których nie sposób było cokolwiek wyczytać. – A teraz się ubieraj – powiedział. – Szybko. Straciliśmy już dość czasu. Jakimś cudem, dzięki ogromowi magicznych prac, Sale Wiedzy wciąż stały… wiele innych okazałych budynków zaś legło w gruzach. Venette nie skorzystała z propozycji zajęcia miejsca przy stole Rady, lecz stanęła u boku Remmiego Lindina przy zabitym deskami oknie i przyglądała się twarzom radnych Dreen, do których właśnie dotarły przykre wiadomości. Radnych powinno być piętnaścioro, niektórzy należeli do elity, inni nie… ale śmierć ograniczyła ich liczbę do ośmiu osób. Z Dreen – dziewięciu. – Nie jest pani w stanie nic zrobić? – powtórzył radny Horbeck, wpatrując się w Barl Lindin. Sądząc po obszernym stroju przedstawiciela Dystryktu Czwartego, musiał być kiedyś solidnie zbudowanym człowiekiem. Teraz jego znoszona jedwabna tunika luźno na nim wisiała. – Zupełnie nic? Siostra Remmiego, która siedziała zgarbiona na krześle w poplamionym, połatanym lnianym stroju niewzbudzającym zbyt wielkiego szacunku, wyglądała jak ukarane dziecko. – Nie, proszę pana. Przykro mi. Od chwili zapieczętowania granic pracuję niemal bez wytchnienia nad połataniem postrzępionej dorańskiej tkaniny. To prawda, że odniosłam pewne sukcesy, ale to za mało. Dorana potrzebuje teraz czasu, by zaburzona równowaga samoistnie wróciła do normy. Bo wróci. Tego jestem pewna. Tyle że akurat czasu już nie mamy.
– Nie, nie. Na pewno się pani myli – upierał się spocony Horbeck. – Pani jest przecież Barl Lindin. Na pewno jest coś, co może pani zrobić. Venette poczuła, że Remmie drgnął. Ze względu na wszystkich, a zwłaszcza jego siostrę – choć znaleźliby się i tacy, którzy uznaliby, że nie zasłużyła na takie względy – żadnego z radnych nie poinformowano o roli, jaką odegrała w zaistniałej sytuacji. Wiedzieli tylko, że zachowała moce i że wykorzystała je do zapieczętowania dorańskich granic oraz ocalenia ich przed krwawym najazdem. – Przykro mi – powtórzyła Barl. – Wiem, że nikt nie chciałby tego usłyszeć, ale nie ma sensu dawać wam złudnych nadziei. – Mag Lindin ma rację – zauważyła Dreen pośród pomruków niezadowolenia. – Poprosiłam ją o rozmowę z Radą, żebyście nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Szanowni państwo, nadszedł czas na podjęcie trudnej decyzji. Horbeck i jego koledzy wymienili spojrzenia. – Z czym to się wiąże? – zapytał. – Lady Brislyn, jeśli ma pani coś do powiedzenia, lepiej proszę zrobić to teraz. Dreen skinęła głową i złączyła wyprostowane palce obu dłoni. – Oto, jakie są fakty. Dorana nie jest w stanie się bronić, a niekontrolowana magiczna mgła stanowi coraz większy problem, dlatego wkrótce zostaniemy zaatakowani przez naszych sąsiadów. Wiecie tak samo jak ja, że ich cierpliwość już dawno się skończyła. – Co w takim razie zrobimy? – zapytała lady Marnagh z Dystryktu Piątego. Miała szeroko otwarte oczy i mówiła drżącym głosem. – Zaczekamy, aż przyjdą i wybiją nas w łóżkach? Podniosły się kolejne głosy oburzenia, tym razem wyraźniejsze. Pierwszy szok minął. Wkrótce zwycięży czysty strach. – Oczywiście, że nie! – donośnie odparła Dreen i huknęła w stół, by wszystkich uciszyć. – Spodziewałam się najgorszego, dlatego mnóstwo nad tym myślałam. Gdy usłyszycie moją propozycję, zapewne przyznacie, że może to być nasza jedyna szansa na przetrwanie. Venette zamknęła oczy. Szczegółowo i w tajemnicy omówiła to z Dreen. I choć ten pomysł ją odpychał i przerażał, nie mogła mu się sprzeciwić. – Niech sprawiedliwość ma nas w swojej opiece – szepnął
Remmie, przysuwając się do niej. – Chce opuścić Doranę, prawda? Oczywiście dobrze się domyślił. Brat Barl Lindin był przenikliwym młodym człowiekiem. Venette uciszyła go ostrzegawczym spojrzeniem. Lord Atheling, który teraz reprezentował Dystrykty Siódmy i Jedenasty, spojrzał na wszystkich sponad swojego wydatnego nosa i prychnął z pogardą. – Proszę mówić wprost, lady – powiedział bezczelnym tonem. – Te zagadki robią się męczące. Dreen nie dała zbić się z tropu i odpowiedziała mężczyźnie podobnym spojrzeniem. – W takim razie, krótko mówiąc, każdy dorański mag powinien spakować tyle, ile jest w stanie unieść, i znaleźć sobie bezpieczne schronienie poza granicami kraju, dopóki ta magiczna niestabilność nie ustąpi. Na jedno uderzenie serca zapadła cisza, a potem w sali wybuchły protesty. Venette nie zdziwiła się, że Dreen pozwalała na te rozwścieczone wrzaski… do czasu. A potem mocno uderzyła otwartymi dłońmi w stół i wstała. – Opanujcie się! – powiedziała głośno. – Te kocie wrzaski nikomu nie pomogą. Oburzeni radni stopniowo ucichli. Dreen spojrzała na wszystkich po kolei z lodowatą pogardą. – Wiem, że to straszne, ale wiem także, że musimy stawić czoła faktom. Uciekniemy… albo zginiemy. Co wybieracie? Dorańska Rada Powszechna decyduje się na ucieczkę… Nie jest to łatwa, pochopna ani przyjemna decyzja. Ponadto nie wszyscy dorańscy magowie zgadzają się z tym rozporządzeniem. Ojciec występuje przeciw synowi, matka przeciw córce. Brat i siostra skaczą sobie do gardeł. Mąż i żona zaciskają pięści i odwracają się od siebie, ani myśląc o wybaczeniu. Spustoszona przez grozę i magiczną mgłę Dorana rozpada się. Żadna Rada nie utrzyma w całości tego, co zniszczyła zaślepiona arogancja. Niekontrolowany opar wypełza poza niestrzeżone granice Dorany. Książęta i możnowładcy narodów nieposługujących się magią z wściekłością i przerażeniem obserwują zarazę. Dorańscy magowie
ich oszukali. Życie niezliczonej liczby osób jest zagrożone. Wysyłają wojowników do skażonej Dorany. Pogłoski o tej katastrofie docierają do Elvado. Wojownicy z Brantone, Trindeku, Ranoush, Feen i Manemli z okrzykiem: „Śmierć wszystkim magom!” pędzą z mieczami oraz włóczniami w dłoniach, gotowi tę śmierć zadawać. Zostawiają za sobą zwłoki i ciszę. Venette Martain i Dreen Brislyn nie mają już czasu, więc postanawiają pogodzić się z myślą, że nie mogą czekać, aż każdy mag zgodzi się opuścić swój dom. Ci, którzy zechcą uciec, uciekną… a ci, którzy uparcie nie dopuszczają do siebie myśli o straszliwym położeniu Dorany albo nie potrafią stawić czoła nieznanemu, zostaną, by spróbować szans przeciwko mieczom, włóczniom i zarazie. – Nie jestem w stanie wam powiedzieć, dokąd dotrzemy – mówi Venette Martain niespokojnym tłumom, które zgromadziły się na głównym placu Elvado. – Ani jak długo będzie trwała ta wędrówka. Mogę jedynie powiedzieć, w co wierzę… że znajdziemy bezpieczną przystań. I że gdy będziemy już z dala od Dorany, nasze moce do nas wrócą, a kiedy to nastąpi, znajdziemy sposób, by tu wrócić i uzdrowić to, co jest tak zepsute. To nie koniec. Dorana jeszcze wzbije się ku wielkości. Barl chce zabrać Morgana ze sobą. Zostaje zakrzyczana, a najgłośniej krzyczy jej brat. Milknie pokonana. Nie może zostać, bo ludziom potrzebna jest jej magia. Zgadza się na opuszczenie ukochanego. Ale w samotności płacze, obawia się bowiem, że już nigdy go nie zobaczy. Venette także jest wystraszona, choć przy ludziach okazuje odwagę. Boi się, że rozgniewani książęta i możnowładcy nie spoczną, dopóki nie zginie każdy dorański mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko. Boi się, że magowie nie znajdą miejsca, w którym będą mogli bezpiecznie odetchnąć… i że nawet jeśli trafią do jakiejś bezpiecznej przystani, z Dorany nie zostanie już nic i nie będzie czego ratować. Gdy zwierza się Dreen Brislyn, okazuje się, że ona podziela te obawy. Dlatego postanawiają, że muszą zabrać ze sobą jak najwięcej dorańskiego dziedzictwa: magiczne i historyczne książki oraz zwoje, nasiona najcenniejszych i najukochańszych roślin,
obrazy i inne dzieła sztuki, kawałki witrażowego szkła. Przedstawiciele każdej Założycielskiej Rodziny, która postanawia odejść, są zapraszani na prywatne spotkanie i proszeni o udzielenie Radzie pomocy w uniesieniu tego brzemienia. Gdyby każdy zaufany mag zabrał ze sobą choć odrobinę, zdołaliby ocalić mnóstwo rzeczy. Rodziny Założycielskie zgadzają się pomóc. Rada Powszechna zwołuje ostatnie posiedzenie w szybko rozpadających się pięknych Salach Wiedzy w Elvado. Dorańscy magowie nie mogą uciekać na północ, bo za północnymi granicami Brantone i Feen leżą tylko ponure i niegościnne pustkowia. Nie znajdą bezpiecznego miejsca poza wschodnim czy zachodnim wybrzeżem, bo w Doranie nigdy nie kultywowano tradycji żeglowania po morzach. Nie odnajdą także spokoju na terenach najbliższych sąsiadów, bo tamtejsi wojownicy właśnie jadą ku nim z krwią niewinnych na rękach. Dorańscy magowie nie mają wyboru: muszą uciekać na południe. Wówczas tylko Manemli będzie dzieliło ich od nieskażonych ziem Vharne, Iringi i tajemniczego Benbarska. W którymś z tych krajów na pewno znajdą wytchnienie. Rozpoczyna się straszliwy exodus. Nie minął dzień, a już zaczynają umierać za sprawą magicznej mgły. Nie ma czasu na pochówki. Zmarłych trzeba zostawić. Tysiące magów porażonych tymi niewyobrażalnymi wydarzeniami przedziera się przez skażoną Doranę. Obezwładniający strach staje się ich błogosławieństwem. Dzięki niemu są posłuszni i łatwo im przewodzić. Pogrążona w żalu i poczuciu winy Barl jedzie wozem zaprzężonym w kuce i rozpaczliwie pracuje nad zaklęciami, których będą potrzebowali do ucieczki. Pozwala bratu, Venette Martain, Dreen Brislyn i Radzie Powszechnej prowadzić wystraszonych magów w nieznane. Książęta i możnowładcy dowodzą wieloma wojownikami, ale nie tyloma, by obstawić wszystkie granice Dorany. Uciekający magowie, chronieni zacierającą ślady magią Barl, wkraczają do północnego Manemli, skąd zaraza przegnała mieszkańców na południe. Rada Powszechna postanawia poszukać schronienia w Vharne. Choć mieszkańcy tego kraju są wojownikami, nastawieni są bardziej
życzliwie niż Iringanie. Na pewno zrozumieją, że dorańscy magowie nie chcą zrobić im krzywdy. Ale najstarsi, najmłodsi, chorzy i niedołężni przemieszczają się bardzo powoli. Ścigający ich wojownicy książąt i możnowładców dopadają ich przed przekroczeniem granicy. Przerażeni magowie próbują się bronić za pomocą magii. Po obu stronach leje się krew. A przelewając krew wojowników za pomocą magii, magowie tylko przypieczętowują swój los. Ścigani, popędzani i nękani rozpierzchają się niczym gołębie przed pikującym sokołem. Wieść o wojownikach zabitych przez magię rozprzestrzenia się jak dziki ogień, więc wojownicy Vharne i Iringi także ostrzą miecze i włócznie i dołączają do polowania. Wszyscy występują zbrojnie przeciw dorańskim magom. Żadnej uprzejmości, litości ani skłonności do przebaczenia. Okazali się wrogami. Nie można ufać niczemu co dorańskie. Dobry mag to martwy mag… a magów można zabić. W kolejnych tygodniach bezdomni Dorańczycy zostają przegnani z terenów, na których niegdyś chętnie przyjmowano ich magię i hojnie płacono za przywilej jej posiadania. Najsłabsi giną, silni żyją dalej. Dumny lud, wpędzony w nędzę, nagle stał się lękliwy niczym stado królików. Umykają do Benbarska, dokąd książęta i możnowładcy boją się wkroczyć. Benbarsk to surowy kraj, równie niebezpieczny jak ostrze miecza czy grot włóczni. Jego pustelniczy lud jest nastawiony wobec świata nieprzyjaźnie i podejrzliwie. Vharne i Iringa wiedzą, że nie należy go prowokować. Dlatego książęta i możnowładcy dochodzą do porozumienia: wojownicy wszystkich narodów skupią się przy granicy i nie pozwolą znienawidzonym magom zza niej wrócić. Niech Benbarsk dokończy to, co oni musieli rozpocząć. Niech Dorana dokona żywota w tym obcym, srogim kraju. Niech zostanie zapomniana… Krzyżyk na drogę. W brutalnym okresie po ucieczce zapędzeni w pułapkę magowie odnajdują się stopniowo na benbarskim odludziu. Zbierają się wychudzeni i obszarpani, by oszacować straty. Tylu zostawili za sobą. Tylu zginęło. Ale mają moc i wspomnienia. Nie wszystko
stracone. Spoglądają ku Venette Martain, Barl Lindin, jej bratu i Dreen Brislyn w poszukiwaniu przewodnika. Rozpaczają, że nigdy więcej nie ujrzą Dorany. Rozglądają się wokoło po benbarskim pustkowiu i rozmyślają. Czy to ich nowy dom? Czy Dorana mogłaby się tu odrodzić? A potem Barl ma sen. W pułapce stworzonej przez zdradliwą ukochaną, uwięziony przez jej trującą miłość Morgan z gorzką, zawziętą cierpliwością pracuje nad wyswobodzeniem się. Choć jest uwięziony, opleciony magią, po wielokroć spętany, zostały mu jeszcze łzy. Wciąż potrafi płakać. Gdy nie krzyczy – płacze. Gdy nie jest już w stanie płakać – krzyczy. Zostawiłaś mnie. Zostawiłaś mnie. Barl, jak mogłaś, najdroższa? Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo. Oczywiście ją wyczuwa. Nie ma takiego miejsca pod słońcem, do którego mogłaby uciec, tak by nie wyczuł jej obecności. By jej nie znalazł. By nie wiedział. A gdy wyswobodzi się spod jej zaklęcia… gdy znowu będzie człowiekiem… Powiesz, że ci przykro. Prze… prosisz… mnie. Poprzez zanikające zaklęcia Barl Morgan wyczuwa wijącą się, powodującą rozkład dorańską udrękę. Wytrącona z równowagi magia siecze niczym ogon rannego kota śnieżnego. On jest jednak w stanie ją wykorzystać. Ta magia go karmi. Z każdym jego powolnym oddechem dodaje mu sił. Poprzez spętanie Barl go uwolniła. Poprzez spętanie odnalazł siebie. Nieświadomie wyświadczyłaś mi przysługę, najdroższa. Co nie znaczy, że jej wybaczył. O nie. Morgan pielęgnuje swą siłę, roznieca furię i pracuje nad wyswobodzeniem się.
Rozdział XXXV
Jervale nie mógł spać, męczyło go paskudne przeczucie. Zostawił pochrapującą żonę w łóżku i wymknął się z rozpadającej się glinianej chaty, by zaczekać na świt. Nocne niebo nad Lur było czyste, nie przesłaniała go nawet najmniejsza chmurka… a w powietrzu nie było ani krzty wilgoci. Uschnięta trawa bezsilnie szeleściła pod stopami. Czy to już trzy lata, od kiedy na dach chaty spadły ostatnie krople deszczu? Nie. Dłużej. Teraz niemal cztery. Na pewno. Przestał dokładnie liczyć. To było zbyt przygnębiające zajęcie. I tak nie miał powodów do narzekania. W innych wioskach nie padało prawie dwa razy dłużej. W te suche, beznadziejne dni miał wrażenie, że jego deszczowe dzieciństwo było tylko snem. Kiedy człapał oświetlonymi przez gwiazdy koleinami do ulubionej skały przy wyschniętej rzeczułce, mijając ciemne glinianki sąsiadów, usłyszał ciche, niespokojne zawodzenie nowo narodzonego dziecka Tama i Rinny. Biedny okruszek. Niedługo umrze. Widział to. Ale nie mówił nic Tamowi i Rinnie, bo i po co? Nawet gdyby wiedzieli, nie zdołaliby ocalić dziecka. Nie było lekarstwa dla chorowitych maluchów, które zbyt wcześnie przyszły na świat. Poza tym jak większość ludzi Tam i Rinna potrzebowali nadziei. Burknął coś pod nosem, a potem, pewnie stąpając w ciemności, wspiął się na zwietrzały piaskowiec, stanowiący najlepszy punkt obserwacyjny nad rzeczką. Przynajmniej tak było kiedyś, gdy jeszcze płynęła tędy woda. I były w niej ryby. Głaz dwukrotnie przewyższał wielkością dorosłego człowieka i za dnia dało się z niego dojrzeć okolicę aż po leniwe zakole rzeki na zachodnim krańcu wioski. Gdyby spojrzał w drugą stronę i przysłonił oczy, byłby w stanie zobaczyć nawet urwisko Wąwozu Foggeta. Usadowił kościste pośladki na kamieniu i zadrżał. Urwisko. Minęło jedenaście dni, od kiedy Ma Gammil rzuciła się z niego i roztrzaskała u podnóża. Dlaczego tego nie przewidział? Gdyby
miał wizję, zdołałby ją powstrzymać. Ale nie. Przelotnie zobaczył jedynie to biedne dzieciątko, a poza tym od wielu tygodni widział tylko zdjęte strachem twarze wygłodzonych nieznajomych o bladożółtych włosach, którzy wspinali się przez góry, wlokąc za sobą śmierć. Obcych, którzy śnili mu się, gdy był jeszcze mały, i którzy przyśnili mu się ponownie dopiero trzy księżyce temu. Teraz widział ich co noc – urywki i migawki z życia innych ludzi, z innych miejsc. Śnił o pięknym mieście, które upadło. O przerażających skrzydlatych stworach, których oczy niegdyś były ludzkie. O młodej kobiecie i starszym od niej mężczyźnie o długich, złocistych włosach i uderzająco niebieskich oczach, którzy z niczego tkali ogień. Gdy o nich śnił, rozpaczał nad ich miłością i stratą. Zaburczało mu w niezadowolonym żołądku. Zignorował to. Jaki ojciec napełnia brzuch i pozwala głodować dziecku? Tilda była coraz większa. Nim się urodziła, pochowali troje dzieci. Uzgodnili z Bene, że bez względu na to, co będą musieli wycierpieć, ich córka przetrwa te przytłaczająco trudne czasy, które powaliły skowyczące Lur na kolana. Musi przeżyć. Bo moja Tilly jest taka jak ja i Lur jej potrzebuje. Nie wiedział, dlaczego jest o tym tak mocno przekonany. Po prostu tak było. To uczucie było znacznie silniejsze niż ojcowska miłość do dziecka… i gdyby zignorował swój cichy, uporczywy wewnętrzny głos, równie dobrze mógłby rzucić się z tego urwiska. Blednąca noc była niezwykle milcząca. Susza zabiła w Lur mnóstwo ptaków. Powoli zabijała wszystko. Nie potrzebował snów, by o tym wiedzieć. Był Olkiem, urodził się, słysząc pieśń ziemi… a potem ziemia przestała śpiewać. Teraz płakała. Zawodziła. I nawet najlepsi ziemscy pieśniarze Lur nie znali kołysanek, które byłyby w stanie ją ukoić. Dlaczego zamiast tych nieznajomych nie przyśni mi się kołysanka? Siedząc tak na skale w oczekiwaniu na nadejście przyszłości, patrzył na niknące gwiazdy i wschodzące słońce. Spojrzał na wyschniętą rzeczkę, na rybie szkielety i suche kamienie. W końcu popatrzył ku północy na smugę gór na odległym horyzoncie. One też mu się śniły. Połyskiwały złociście i wypełniała je moc, która zapierała mu dech. Nie miały nazwy. Nazywano je po
prostu górami. Nikt nie wiedział, co leżało za ich poszarpanymi szczytami. Nikt nie chciał sprawdzić. Olkowie nie byli narodem żądnym przygód. Żyli skromnie i w pokoju. Przynajmniej kiedyś. Teraz wszystko się zmieni. Nie do końca wiedział jak, ale był pewien, że wkrótce do tego dojdzie. Ciarki przebiegające między jego łopatkami nigdy nie kłamały. Pulsująca w żyłach krew też zawsze mówiła prawdę. Lur miało zostać wywrócone do góry nogami. Pragnął się mylić, równie żarliwie jak pragnął deszczu, ale się nie mylił. Spełniało się wszystko, co wyśnił. Zawsze. Takie było jego przekleństwo. Tilly roześmiała się, kiedy wszedł do kuchni, i pomachała do niego łyżeczką. Stary wystrugany z drewna przedmiot był ubrudzony jajkiem. – Tato! Tato! Jesteś! – No właśnie, jesteś – powiedziała Bene z uśmiechem i marsową miną zarazem. Siedziała obok córki przy zniszczonym stole. – Gdzie byłeś? Jak zawsze serce podskoczyło mu w piersi na widok żony. Minęło już dwadzieścia jeden wiosen, od kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy podczas zimowego jarmarku, gdy skończył dziewiętnaście lat, ale wciąż czuł się jak po uszy zakochany młodzik. Denerwowała się, gdy wymykał się z łóżka, kiedy spała. Irytowały ją jego sny. Trudno jej było żyć z człowiekiem, który często lepiej widział przyszłość niż chwilę obecną. Już dawno powiedział Bene, co czeka Lur. Nie mieli przed sobą tajemnic. Ale Tilly była pogodnym dzieckiem i nie chciał jej niepokoić. – Liczyłem świerszcze – powiedział beztrosko i obdarzył córkę trzema głośnymi, soczystymi buziakami w policzek, aż mała zapiszczała i zamachała nogami. – Jest dla mnie jajko? On i Bene podzielili się roztrzepanym niewielkim żółtkiem i napili się gorącej herbaty. Tilly pochłonęła kozie mleko, które udało się wydoić z niewielkiego stada w wiosce. Dobrze, że kozy były wytrzymałe. Ostatnia bezmleczna krowa została ubita wiele tygodni temu. Zostało z niej żylaste mięso i cienka krew. Dziewczynka znów pisnęła, gdy pod koniec śniadania ktoś zapukał do drzwi. To był Fern, najmłodszy syn Mata, który w te długie, gorące dni zajmował się dziećmi, gdy ich rodzice harowali,
by utrzymać wszystkich przy życiu. – Jervale’u? – Gdy Tilly bezpiecznie poszła się bawić z przyjaciółmi, Bene przestała udawać. Wrzuciła łyżki do szuflady i skrzyżowała ręce. – Czy to już? Co ci się śniło? Dlatego nie mogłeś spać? Czuł się paskudnie. Zsypał zatłuszczony piasek do szorowania z patelni do drewnianego wiadra na krańcu kuchennej ławy. – Tak mi się wydaje. Jej brązowe oczy otworzyły się szeroko z niepokoju i przysiadła na chwiejnym stołku. – Och, Jervale’u. Co zamierzasz zrobić? Zastanawiał się nad tym. Nie był jeszcze gotów, by o wszystkim powiedzieć innym. Nigdy by mu nie uwierzyli… a nawet gdyby, niczego by to nie zmieniło. Miał wrażenie, że utknął jak kość w mięśniu. Te sny należały do niego. Podobnie jak ocalenie Lur. – Cóż – wycedził, wiedząc, że Bene nie będzie zadowolona z tego, co zaraz usłyszy – kiedy z Czarnego Lasu przyjdzie wiadomość o pojawieniu się tych żółtowłosych, zostanie zwołana narada. Przemówię w imieniu naszej wioski. Jazda wozem w góry to daleka podróż. Merrin nie będzie chciał jechać. – Więc ty pojedziesz? – Bene splotła palce na kolanie. – A co potem? Co z nimi zrobisz, Jervale’u? Kucnął przy niej i pokrzepiająco uszczypnął ją w uda. – Nie wiem. Ale muszę to zrobić, Bene. Będę tam potrzebny. Jej usta zadrżały. – Jesteś potrzebny tutaj. Miała świadomość, jakie to ważne. Nie próbowała go zatrzymywać. Ucałował jej palce, a potem drżące usta. – Nie zostało nam wiele czasu. Obiecuję, że będę ciężko pracował. Wynagrodzę ci to, Bene. Będziesz mnie miała aż nadto. Roześmiała się przez łzy. – Jervale’u, zawsze mi ciebie za mało. Nigdy nie mam dość. Dławiąc się z miłości, przycisnął żonę mocno do piersi. A potem dołączyli do przyjaciół i sąsiadów na polach otaczających wioskę, gdzie w pocie czoła usiłowali zaczarować zawodzącą ziemię, by ich nakarmiła.
Trzy dni później senior wioski Merrin wezwał wszystkich do sali zgromadzeń. – Coś się stało – rzekł starzec drżącym głosem. – Przez kamień dotarły do nas wieści. – Powykręcanymi palcami dotknął harmonicznego kryształu, dzięki któremu odległe wioski Lur mogły się ze sobą komunikować. – Do Lur wkroczyli obcy. Przeszli przez góry. Ich społeczność była niewielka. Sto dwanaście osób nawet nie wypełniało sali… ale potrafili narobić hałasu, gdy coś ich zaskakiwało. Jervale, który siedział w drugim rzędzie, chwycił Bene za spracowaną dłoń i ucałował Tilly w ciemnowłosą główkę. – Spokojnie, spokojnie – rzekł Merrin, uciszając zebranych. – Powiem wam, czego się dowiedziałem. Ci obcy przebyli długą drogę. Wyruszyli z dalekiej północy. Ich ojczyznę opanowała zaraza gorsza nawet od naszej suszy. Musieli uciekać, żeby przeżyć. Więc uciekli. Teraz proszą nas o pomoc. W pomieszczeniu rozległy się szepty i szemrania, a ludzie zaczęli się niespokojnie wiercić. Lur leżało na uboczu, a Olkowie byli z tego zadowoleni. – Twierdzą, że za górami nie mieszka żaden lud, który mógłby im pomóc? – zapytał Mat, który zawsze odzywał się jako pierwszy. – Moim zdaniem to co najmniej dziwne. A jak przekroczyli góry, Merrinie? Wszyscy wiedzą, że to niewykonalne. Zmartwiony Merrin potarł podbródek. – Wygląda na to, że ci nieznajomi znaleźli sposób. Wygląda… – Pokręcił głową. – Mówią, że są „magami”. Wszyscy patrzyli po sobie oniemiali. Na nowo rozgorzały dyskusje. – Co to jest mag? – spytał Tam, którego dziecko miało umrzeć. – I kto nas o tym wszystkim poinformował, Merrinie? Ci magowie znają nasz język? To w ogóle możliwe? – Poinformowała mnie o tym seniorka Chaffie ze wsi Gribley w Czarnym Lesie. Nie wiem, jak poznała ich losy. Ale nie ma w zwyczaju kłamać. Merrin także był prawdomówny. Wszyscy o tym wiedzieli, więc Tam umilkł. – Chaffie rozesłała wieści do mniejszych i większych wiosek –
dodał Merrin. – Mówi, że trzeba podjąć decyzję. Więc ktoś z nas będzie musiał tam pojechać. – Do Czarnego Lasu? – zapytał zszokowany Mat. – Za mocno przygrzało cię słońce? Tym razem to nie była dyskusja, tylko istna wrzawa. Ci ludzie oddalali się od wioski najwyżej o cztery dni drogi, na zimowy jarmark w Bram. Minęło kilka miesięcy, nim przestali się dziwić, że Jervale przybył z Tabstock, które leżało dwa tygodnie drogi od nich. Bene westchnęła u jego boku. – No to do dzieła – wyszeptała. – Wiem, że musisz. Uśmiechnął się do niej z miłością i wstał z miejsca. Nie mógł przekrzyczeć tłumu, więc wszedł na ławę i machał rękami, dopóki Merrin go nie zauważył i nie uderzył w gong. Kiedy wrzawa przycichła do szemrania i szeptów, Jervale zszedł. – Ja pojadę do Gribley, Merrinie, i będę przemawiał w imieniu wsi. Merrin skinął głową z zadowoleniem. – Będzie z ciebie zacny mówca, Jervale’u. Zabierzesz ze sobą kamień harmoniczny, żebyśmy mogli rozmawiać, oraz najlepszy wóz i dwa najsilniejsze osły. Damy ci tyle jedzenia, ile zdołamy, czyli będziesz mógł jeść najwyżej raz dziennie. Teraz wcale nie jadał dużo częściej. Da sobie radę, a po drodze uzupełni zapasy. – Dobrze, Merrinie. – Chaffie jest bardzo zaaferowana. Ruszaj o świcie. Wytrwasz jakoś, Bene? Bene mocno trzymała męża za rękę. – Wytrwam, Merrinie. Bo wiem, że Jervale postąpi jak należy. Po wszystkim zebrani skupili się wokół niego, Bene i Tilly. Poklepywali go po ramionach. Życzyli szczęścia. Zdumienie, które wywołała ta nowina, miało nie opaść jeszcze przez pewien czas. Dziwne, że dach nie zapadł się pod wpływem tego hałasu. Kiedy w końcu wszyscy zaczęli wychodzić, Merrin odciągnął Jervale’a na bok. – Uważaj na siebie, Jervale’u – powiedział z poważną miną. – Zadawaj mnóstwo pytań. To, co się stało, jest zdumiewające, a tych magów rzeczywiście spotkało mnóstwo przykrości, choć nasz Mat dostrzegł w ich opowieści wiele dziur. – Skrzywił się. – A ja nie lubię
dziur. W przypływie sympatii Jervale poklepał starca po ramieniu. – Bez obaw, Merrinie. Mam na względzie swoją Tilly. Nie nadstawię naszych karków. W każdym razie nie z własnej woli. Chyba że zmuszą go do tego sny. Ale nawet wtedy nie zrobi tego bez walki. Rozstanie z Bene i Tilly było przygnębiające. Cała wieś zebrała się, by go pożegnać, i niemal każdy wcisnął mu coś w rękę. Pomarszczone jabłko. Jajko na twardo. Kilka starych, wyschniętych marchewek. Jedzenie, którego wszystkim brakowało, ale nie mógł odmówić, bo nie chciał ich urazić. Tam i Rinna podarowali mu butelkę cennego wina jęczmiennego. Jervale pocałował żonę po raz ostatni i szepnął jej do ucha: – Nie odsuwaj się od nich, Bene. Wkrótce będą cię potrzebowali. Odchyliła się, a w jej oczach malowały się żal i zrozumienie. Ona sama pochowała troje dzieci. Tam i Rinna mieli właśnie stracić pierwsze. – Tato! Tato! – Tilly wyciągnęła ręce, podskakując na biodrze Bene. – Tato, daj buziaka! Daj buziaka! Pocałował córkę, tuląc ją mocno i czule. Poklepała go po policzku brudną rączką. – Spotkaj się z tymi ludźmi, tatku. Mają włosy żółte jak siano. Serce załomotało mu mocno i boleśnie, ale tylko Bene je usłyszała. – Zgadza się, Tilly – szepnęła. – Ale nigdy więcej tego nie powtarzaj. Nigdy nie mów o tych ludziach. To nasza tajemnica. – Tato – odezwała się mała i objęła go. – Tato, wróć szybko. Opuścił wioskę z wysoko uniesioną głową, nie płakał, dopóki nie znalazł się daleko poza zasięgiem wzroku. Niemal w połowie drogi do Czarnego Lasu dołączył do dwóch innych osób zmierzających w tym samym kierunku. Dobrze było mieć towarzystwo po niemal trzech tygodniach podróży, podczas której mógł odezwać się jedynie do osłów, marzenia senne kradły mu sen i niepokoiło go cierpienie Lur. Był już niezmiernie daleko od swojej wioski, więc wypatrywał jakichkolwiek śladów deszczu. Jakichkolwiek oznak tego, że susza zaczyna ustępować. Że klęska
głodu odchodzi w niepamięć. Ale nie wypatrzył. – Nie pamiętam aż tak ponurych czasów – stwierdził Bannet z wioski Salting, jadący na zakurzonym, wychudzonym koniu. – Ci magowie przyszli do nas po pomoc? Sami sobie nie potrafimy pomóc. Nie jesteśmy w stanie wykarmić własnych dzieci. Jak mamy wykarmić ich dzieci? Jervale strzelił lejcami w mizerne zady osłów. – Mieszkańcy Salting chcą, żeby odeszli? Bannet wzruszył ramionami. – Salting chce się o nich dowiedzieć czegoś więcej. O rzut kamieniem przed nimi na zagłodzonej szkapie jechała Del z południowej wioski rybackiej Westwailing. Była z niej urodziwa dziewczyna, a w jej oczach płonęły zalotne ogniki. Miała w sobie coś, przez co Jervale nie mógł oderwać od niej wzroku. Ale nie potrafił tego wyjaśnić. Wiedział tylko, że czuł mrowienie w kościach za każdym razem, gdy się odzywała. – Rybacy Lur nie mają chęci karmić obcych – powiedziała z pogardą, obróciwszy się w siodle. – Każdy członek starszyzny, w którego imieniu przemawiam, kazał mi powiedzieć tym magom to samo. „Wracajcie, skąd przyszliście. Lur ma swoje problemy”. – Wzruszyła ramionami. – I właśnie tak im powiem. Jak im się nie spodoba, to trudno. – Jervale’u, sądząc po twojej minie, uważasz, że rzeczywiście im się nie spodoba – rzekł zaniepokojony Bannet. – Co nas tam według ciebie czeka? Dobrze się czuł w ich towarzystwie, ale nie zamierzał im opowiadać o swoich snach. – Staram się o tym nie myśleć, Bannecie. Kiedy dotrzemy do Gribley, dowiemy się, o co chodzi. Podróżowali we troje, dlatego łatwiej im było zdobywać żywność. Pieśń śpiewana w grupie miała większą moc, ich przeplatające się głosy pomagały tłumić rozpaczliwe zawodzenie ziemi. Wabili króliki, dzikie gołębie, a nawet ryby w jeziorze, które zaczynało przypominać kałużę. Wyczuwali jednak zmiany w Lur, które pod wyschniętą brązową skórą umierało. Bardzo możliwe, że ci magowie jednak pożałują, że tu przybyli.
Wiem, że my na pewno pożałujemy, pomyślał markotnie Jervale, budząc się z kolejnego okrutnego snu. I właśnie to było najgorsze. Leżał skulony na zimnej ziemi pod kocem i słyszał, jak Bannet chrapie, Del wierci się z drugiej strony, a osły i konie hałasują w pętach. Wcisnął dłonie pod pachy i starał się zapomnieć to, co zobaczył. Ale jak zapomnieć tyle krwi? Jak miałbym nie pamiętać o tym czarnym gradzie i szkarłatnej błyskawicy? Nie wiedział. Wiedział tylko, że nie może do tego dopuścić. Bo inaczej po co miałby te sny? „Jak mogłaś to zrobić, najdroższa? Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo…” Udręczona Barl obracała się z boku na bok na niewygodnym, samotnym łóżku. „Twoje spętanie nie będzie działało wiecznie, Barl. Wiesz, że się wyswobodzę. Wiesz, że cię znajdę”. Szlochała, aż trudno jej było złapać oddech. Ukryła twarz w dłoniach. – Skoro ja ciebie nie widzę, Morganie, to ty mnie też nie. W ten sposób rozumowały dzieci. Słyszała jego pełen złości i bólu śmiech. „Nie ukryjesz się przede mną. Zamieszkałem w twojej duszy”. – Nie – powiedziała przez łzy. – Nieprawda. „Zostawiłaś mnie, Barl. Zostawiłaś mnie”. Mówił jak człowiek ze złamanym sercem. Człowiek, którego czegoś pozbawiono. „Jak mogłaś to zrobić, skoro kocham cię nad życie?” – Nie miałam wyboru. „Wszyscy mamy wybór, najdroższa. A każdy wybór niesie ze sobą konsekwencje. Przekonasz się o tym, i to wkrótce”. – Nie! – krzyknęła i spadła z prowizorycznego łóżka. A potem gwałtownie złapała oddech, gdy magiczny ogień rozświetlił ciemność. – Znowu Morgan? – ze znużeniem spytał Remmie, który zanurkował do namiotu. Ognik wpadł za nim jak radosny świetlik. – Powinnaś zażyć coś na sen, Barl. Pokręciła głową.
– Próbowałam. To nie pomaga. I tak udaje mu się mnie znaleźć. – Zadrżała. – Zawsze mu się udaje. Za pierwszym razem, w Benbarsku, myślała, że to tylko sen. A potem słyszała Morgana, kiedy się budziła… i zdała sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę. Jakimś cudem znalazł sposób na pokonanie ogromnej odległości, jaka ich dzieliła. Wzmocnione pieczęciami zaklęcie spętania słabło. Pewnego dnia Morgan się wyswobodzi. A gdy przyjdzie ten dzień… Był szalony. Był szaleńcem. Za każdym razem, kiedy łączył się z nią myślami, czuła, jak wypaczony jest jego umysł. To przez te straszliwe katalizatory, których użył do stworzenia zaklęcia przemieniającego ludzi w bestie. A potem posługiwał się nim, zabijając tych wszystkich magów, a wraz z nimi własną duszę. Zniszczyła go nasza magia. Na sprawiedliwość, nie ma już dla niego ratunku. Gdyby była sama, chyba zawyłaby z bólu. Remmie delikatnie posadził ją na łóżku, a potem usiadł ze skrzyżowanymi nogami na filcowej macie na ziemi. – Niedługo będzie jasno. O ile w tych zapomnianych przez słońce lasach w ogóle może być jasno. Jesteś zmęczona, Barl. Wypocznij. Rzeczywiście była zmęczona. Ale jak miała wypoczywać, skoro czuła taką rozpacz, że trudno jej było oddychać? Remmie i ja należymy do zaledwie tysiąca siedmiuset sześćdziesięciu czterech ocalałych Doran, o których nam wiadomo. Przed opuszczeniem Dorany było nas co najmniej sto razy więcej. Sumienie gryzło ją na wspomnienie twarzy, których już nigdy nie zobaczy. Ibbitha. Mistrz Arndel i jego rzemieślnicy. Lady Grie ze swoją niewymuszoną protekcją. Barton Haye i uczniowie Remmiego. Zostali gdzieś po drodze, nie żyli lub pochłonęły ich wrogie ziemie poza granicami Dorany. Ale jej smutek nie mógł się równać z bólem Remmiego. Biedny Remmie. Odnalazł swoją Irielle i znów ją stracił. Dziewczyna z Granley zginęła podczas rzezi w pobliżu granicy z Vharne. W ogóle o niej nie mówił. Cały żal zamknął głęboko w sercu. Mimo to jakoś zdołał wybaczyć siostrze wszystko. Irielle. Morgana. Zmarłych i okaleczonych. Koszmary. Prześladujący ich strach.
Utratę domu i nadziei. Przytłoczyła ją ta myśl i z oczu popłynęły jej łzy. – Barl, przestań – łagodnie powiedział Remmie. Był jej odbiciem i zawsze wiedział. – Co się stało, to się nie odstanie. Wiesz, ostatnio sporo rozmyślałem. Długo już wędrujemy. Może Dorana zaczęła zdrowieć. Może nie jest zrujnowana. Zostało tam mnóstwo ludzi. Przerażenie, jakie wzbudzał w niej ten sen – lub cokolwiek to było – obezwładniło ją. – I co ich tam czeka, gdy Morgan się uwolni? Remmie, kiedy on przełamie moje zaklęcie… – Nie wiesz, czy je przełamie – przerwał jej Remmie. – Barl, nie… – Właśnie że wiem – powiedziała i znów zadrżała. – Po co miałabym przekonywać Venette, żeby zgodziła się na ucieczkę, po co mielibyśmy ryzykować przekroczenie tych straszliwych gór, gdybym nie była pewna, że Morgan stanowi zagrożenie? Remmie spuścił wzrok. A skoro ona była jego odbiciem i też zawsze wiedziała, także i tym razem miała świadomość, czego nie chciał powiedzieć na głos. Dlaczego tyle czasu zajęło ci przejrzenie na oczy? Dlaczego tylu z nas musiało zginąć, nim uwierzyłaś? Odpowiedzi na te pytania były niczym chłoszczący bicz. Nie mogła znieść tej świadomości. Dotknęła jego kolana. – Powinieneś być w łóżku, Remmie. Jesteś tak samo zmęczony jak ja. – Pomagałem zielarzowi Ranmerowi. Barl… – Podniósł wzrok. – Znowu ktoś umarł. Normalnie by się rozpłakała. Ale umarło już tyle osób, że jej dusza wyschła niczym pustkowie, na które trafili. – Kto? – odezwała się w końcu. – Tylko nie mów, że znów dziecko. Zmarło już zbyt wiele dzieci. Smutna przyszłość Dorany spoczywała w maleńkich grobach. – Radny Horbeck. Och. No tak. Kiedy ktoś zapadał na zgniliznę krwi, nawet tak uzdolniony zielarz jak Ranmer nie mógł wiele poradzić. Od kiedy radny spadł ze zdradliwego występu skalnego, wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Wraz z Horbeckiem zaś umarła Rada Powszechna. Dreen Brislyn zginęła w Benbarsku. Stratował ją niedźwiedź. Kiedy
znajdą dla siebie dom, powołają nową radę. Tak przecież postępują cywilizowani ludzie. – Nie zamierzam się tym dręczyć – dodał Remmie. – Zawsze może nas poprowadzić Venette. Dzięki niej Rada Magów jeszcze żyje. I mamy ciebie, Barl. – Nie, mamy ciebie. Ile razy mam to powtarzać, Remmie? Nie oczekuj, że będę się bawiła w radną. Nie zamierzam mówić innym magom, co mają robić. Nie w sytuacji, gdy… Gdy jestem odpowiedzialna za problemy, które na nich sprowadziłam. – Zgoda, już zgoda. – Uniósł ręce. – Jestem zbyt zmęczony na kłótnie. I dobrze. Mogli w takim razie porozmawiać o czymś, co ją zastanowiło. – Remmie. To miejsce. Lur. Jest w nim jakaś inna moc, kryje się w ziemi. Nie jest związana z mocą, którą jako magowie wyczuwamy we wszystkich innych miejscach. I nie jest podobna do niczego, co dotąd wyczuwałam. Kiedy jej dotykam, czuję się… inaczej. – To zabrzmiało idiotycznie. Potarła twarz. – Och, sama nie wiem. Może tylko mi się wydaje. – Nie, ja też to czuję. – Remmie westchnął. – Venette chyba też. I może garstka innych magów, choć wielu wciąż jest tak schorowanych i osłabionych, że może minąć wiele tygodni, nim zyskamy pewność. – Przygryzł wargę. – Jak myślisz, co to takiego? Zasępiła się. – Nie wiem. Ale zamierzam się dowiedzieć. Uciekliśmy z Dorany, bo popełniłam błąd, Remmie. A znaleźliśmy się w Lur, bo Venette i wszyscy pozostali mi zaufali. Nie sprowadziłam nas tu po to, żebyśmy poumierali. – Nie powiesz chyba, że ta moc jest groźna? Raczej nie dla nas. – Dlaczego? Bo jesteśmy wielkimi magami z Dorany? – prychnęła. – I kto tu jest arogancki? Okazało się już, że jesteśmy tak samo podatni na działanie magii jak narody, które się nią nie posługują. Remmie zacisnął usta. – Barl, jeśli jesteśmy w niebezpieczeństwie, to to samo niebezpieczeństwo zagraża Olkom. Tak rzeczywiście było. Mieszkańcy Czarnego Lasu opowiadali
niemal wyłącznie o suszy panującej w Lur, o pogłębiającej się klęsce głodu, o narastającym strachu, że deszcz zacznie padać, gdy będzie już za późno. Istniały co prawda podziemne źródła, ale i one zaczynały wysychać. Nawet w płodnym Czarnym Lesie widać już było oznaki zagrożenia… zwłaszcza teraz, gdy trzeba było wykarmić tylu Doran. Gdyby jednak zaczęła rozmyślać o klęsce żywiołowej, której nie była w stanie zaradzić, zwinęłaby się w kłębek i płakała, dopóki nie zapadłaby się w nicość. Tymczasem do głowy przyszła jej inna kwestia. – Ciekawe, jak to jest, że Olkowie nie zdają sobie sprawy, że są magami? – Przecież nie są – rzekł zaskoczony Remmie. – Nie posiadają mocy. Nie potrafią nawet wyczarować magicznego ognia. – Odczuwają więź z ziemią. Ty też na pewno to wyczułeś. To nie czyni ich magami? Stłumił ziewnięcie i pokręcił głową. – Mucha też ma skrzydła, a nie jest sokołem. Może miał rację. Ale nie mogła pozbyć się dziwnego wrażenia, że za tym wszystkim kryje się coś istotnego. Coś, czego nie powinna ignorować. – Idź do łóżka, Remmie. Musisz się wyspać. Wstał z trudem. Spojrzał na nią z góry i ściągnął brwi. – Ty też. Był taki wychudzony. Zupełnie niepodobny do Remmiego, który mieszkał w Doranie. Olkowie zorganizowali dla niego sfatygowany prosty strój z elementami z garbowanej skóry. Spodnie miał za krótkie. Olkowie nie byli wysocy. Jego blade, nagie kostki wyglądały tak krucho, jakby za chwilę miały się połamać. Jego twarz także była wymizerowana. Wiele miesięcy temu na pustkowiu ściął włosy, bo długie zaczęły mu przeszkadzać. Od kącika lewego oka w dół policzka biegła blednąca różowa, pomarszczona blizna – ślad po czubku miecza feenijskiego wojownika. W dodatku kiedy przekraczali góry, stracił równowagę i niemal runął w dół. Uszkodził sobie biodro i teraz utykał. A jego oczy… stały się takie ponure. Przytłoczone wszystkim, co zobaczył, oraz wspomnieniami ludzi, których nie ujrzy już nigdy.
– Spałam w dzień, Rem – powiedziała ze ściśniętym gardłem. – Ty też możesz. Nigdzie się nie wybieramy. – Jeśli ty się prześpisz, to ja też – odparł i wyszedł. Zabrał ze sobą magiczny ogień, więc wyczarowała własny. Poszukała w torbie zniszczonego dziennika, który zaczęła prowadzić podczas ucieczki z Dorany. Był chaotyczny i nieskładny. Zawierał zapiski z ich mozolnej tułaczki na południe. Zanotowane naprędce zaklęcia i runy, które chciała zapamiętać, a nie mogła zabrać książek czy zwojów, w których je opisano. Stare, zapomniane formuły odnalezione w zapiskach zabranych przez archiwistę z Sal Wiedzy. Za ich pomocą można było stworzyć bitewne bestie. Któregoś dnia w Manemli, kiedy na chwilę została sama, postanowiła je wypróbować. Okropieństwo. Czyste okropieństwo. Archiwista dokonał żywota na trindeckiej włóczni, więc przepisała zaklęcia do dziennika i bez skrupułów spaliła kartkę, na której je znalazła. W kwestii magii zniszczenia ufała tylko sobie. Nikomu więcej. Na kolejnych stronach spisała pomysły na nowe zaklęcia. Nie dlatego że liczyła na okazję, by je opracować, lecz dlatego że tylko dzięki temu jeszcze nie oszalała. Najbardziej przydatne okazało się pradawne zaklęcie pozwalające porozumiewać się osobom różnych narodowości. Dowiedziała się o nim od pewnej uczonej z Akademii, która zresztą też już nie żyła. W górach ukąsił ją wąż. Mieszkańcy Czarnego Lasu skorzystali już z dobrodziejstwa tego zaklęcia, a z czasem miało trafić do każdego Olka w Lur. Doranie nie mogli sobie pozwolić na nieporozumienia z ludźmi, którzy ich gościli. Pożyczyła atrament i pióro i zanotowała swoje przemyślenia na temat mocy, jaką wyczuwała w tej krainie. Na temat Olków i tego, co czuła w nich. Potem nagle ogarnął ją niepokój i odłożyła dziennik na bok. Wstała z łóżka, odsunęła matę, która oddzielała ją od ziemi, i położyła się płasko z dłońmi skierowanymi ku wyschniętemu klepisku. Od razu wyczuła pomruk tej nieznanej mocy i westchnęła, gdy moc zawibrowała w jej ciele i kościach. Była ciepła. Delikatna. Zupełnie inna niż zuchwała dorańska magia. A jednak skrywała w sobie głębię. Siłę. Obietnicę. Obietnicę czego?
Gdybym znalazła sposób na połączenie mocy dorańskiej i olkińskiej. Czy dzięki temu powstrzymałabym Morgana? Nie wiedziała. Ale musiała zbadać tę możliwość, bo Morgan był coraz bliżej. Wiedziała o tym i ta świadomość niczym duszące przerażenie wręcz odbierała jej oddech. Wiedziała też, że bez pomocy nie będzie w stanie go pokonać. Kiedy w końcu otrząsnęła się z zamyślenia, w głowie aż jej wirowało, wpadła bowiem na tak fantastyczny pomysł, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariowała. Przez uniesioną połę namiotu wpadło światło dnia przesączające się przez korony drzew, a uszu Barl dobiegły to głośniejsze, to cichsze głosy dorosłych w prowizorycznym obozowisku. A także wyższe, przyjemne głosy dzieci, którym udało się przetrwać. Zesztywniała i głodna podniosła się i poszła poszukać wolnej wygódki. Gdy wracała przez gęsto rosnące drzewa, stanęła twarzą w twarz z Maris Garrick. Przeszyły ją niechęć i gorycz. Oczywiście ona musiała przeżyć. Dlaczego ona, a nie Irielle z Granley? Albo Dreen Brislyn? Albo jakikolwiek inny mag? To była jednak okropna myśl. – Zaczekaj – odezwała się, kiedy Maris odwróciła się z pogardą. – Przekazałaś już książki, broszury albo stare zwoje z zaklęciami, które miałaś pod opieką? Maris przeraźliwie wychudła, jej włosy zmatowiały, a twarz zmizerniała. Lecz mimo cierpienia nie straciła ani odrobiny dawnej buty. – Ehrig i ja żadnych nie zabraliśmy – powiedziała, patrząc na nią wyniośle. – Wzięli je nasi rodzice. A ich rodzice nie żyli. Barl skrzywiła się. – Przykro mi, nie chciałam… Maris, zaczekaj. Maris zatrzymała się, dysząc ciężko. – Czego chcesz? – Wiem, że nie zaprzyjaźnimy się po tym, co… – Ogarnęła ją fala spóźnionego wstydu. – Ale… jest nas tak mało. Czy mogłybyśmy odłożyć na bok to, co nas dzieli, i pracować wspólnie dla dobra… – Nie – powiedziała Maris oschle. – Nigdy więcej się do mnie nie
odzywaj. Barl była rozczarowana, lecz nie zaskoczona. Ruszyła ku wspólnej części obozowiska, gdzie kilkoro magów wraz z garstką młodzików jadło wczesne śniadanie. Słodzoną miodem owsiankę z niewielkich miseczek. Cierpkie jagody i jabłka. Skromne porcje jajka. W porównaniu z ubóstwem gór, było tego całe mnóstwo… ale na myśl o dorańskich obfitościach trudno było pogodzić się z tym, że muszą jeść coś takiego. Venette siedziała na grubo ciosanym pieńku i popijała z drewnianego kubka olkińską herbatę. Sprawiała wrażenie zadowolonej, co było nadzwyczajne jak na maga, który przez całe życie pijał wina dobrych roczników z wysadzanych klejnotami złotych pucharów. – Barl. – Uśmiechnęła się lekko. – Usiądź przy mnie. Była najwyżej postawionym magiem i jedyną ocalałą członkinią Rady, a obowiązki wynikające z obu tych pozycji traktowała z powagą. Pracowała niemal bez wytchnienia od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej, gotowała, sprzątała, pomagała trzem zielarzom, dodawała otuchy osieroconym dzieciom, matkom, które pochowały swoje pociechy, i żonom, które straciły mężów. Nie skarżyła się ani nie marudziła, bez względu na to jak bardzo była wyczerpana. Barl przysunęła drugi pieniek. Kiedyś jej nienawidziłam. Ależ wszystko się zmienia. Powinna opowiedzieć Venette o swoim śnie. Jeśli nie opowie, zrobi to Remmie. I powinna podzielić się z nią przemyśleniami na temat ocalenia ich przed Morganem. Ale jeszcze dokładnie wszystkiego nie rozważyła… a zaklęcia, których potrzebowała, nie istniały. Na razie. Może nigdy nie powstaną, jeżeli nie uda mi się ich stworzyć. Venette uniosła brew. – Barl? – Spotkałam Maris – powiedziała, by rozmowa potoczyła się w innym kierunku. – Mówi, że nie ma żadnych książek do naszej biblioteki. – Mnie powiedziała to samo – rzekła Venette. – Trudno to nawet nazwać biblioteką. Raczej zbieraniną przeważnie bezużytecznych
informacji. Bo tym właśnie będzie, gdy okaże się, że nie mam już kogo zadręczać. Ale tylko te książki zostały im z Dorany, więc były dla nich cenne. – Wiesz już o radnym Horbecku? Venette westchnęła i postawiła pusty kubek na udzie. – Wiem. Ale z drugiej strony, moja droga, cztery kobiety zaszły w ciążę. Wygląda na to, że ulga to potężny afrodyzjak. – W ciążę? – Utkwiła w niej wzrok. – To chyba dobrze. Prawda? – Dobrze? – szepnęła Venette. – Miejmy nadzieję. – Na pewno dobrze. Skoro tylu z nas… – Zamilkła, bo pojawiła się Chaffie, pomarszczona członkini starszyzny wioski w Czarnym Lesie. Natknęli się na tę osadę niemal dwa miesiące temu, prowadząc zaledwie garstkę z tych, którzy wyruszyli z Dorany. – Witajcie, magowie – powitała ich Olkinka. – Ostatni z naszych przybyli do Gribley, żeby was wysłuchać. Zebraliśmy się w sali zgromadzeń. Czekamy. Możecie do nas dołączyć?
Rozdział XXXVI
Jervale czuł się przedziwnie, patrząc w oczy obcej kobiety, którą tak dobrze znał ze swoich snów. Mag Barl Lindin. Była młoda… i przeraźliwie stara zarazem. Wszystko, przez co przeszła, dodało jej lat. Jej bratu także. A oczy stojącej obok lady Venette Martain były niemal tak wiekowe jak sam czas. Ci Doranie musieli mnóstwo wycierpieć. Wyczuwał ich ból, więc tym trudniej było się ich bać. Ale nie mógł pozwolić, by współczucie go osłabiło. Bez względu na to, czy cierpieli, czy nie, byli niebezpieczni. Niemal sto wiosek z Lur odpowiedziało na wezwanie seniorki Chaffie i wydelegowało wysłanników do Gribley. Jervale siedział wraz z nowymi przyjaciółmi Bannetem i Del. Tłoczyli się w sali zgromadzeń, by wysłuchać opowieści magów z Dorany. Jervale powiódł palcami po twarzy, na której wciąż czuł mrowienie w miejscu, gdzie Remmie Lindin zatopił w jego ciele zaklęcie. Mówią po dorańsku, a ja ich rozumiem. To takie nienaturalne. To nienaturalny, potężny naród. To przywiodło mu na myśl pewne pytanie: jak, w imię wszystkiego, co się zieleni i wzrasta, miał ich powstrzymać przed zniszczeniem Lur? To zadanie wydawało się niewykonalne. Zadrżał na tę myśl. Jeśli nie ja, to kto? Nie ma nikogo innego. Wydawało się to takie niesprawiedliwe. Barl Lindin docierała właśnie do sedna opowieści, mówiła o strachu, rozlewie krwi i desperackich czynach, a zasłuchani Olkowie byli przerażeni. Niektóre kobiety płakały nad wszystkimi biednymi dziećmi, nad okrucieństwem śmierci. Ale Doranka ich okłamywała. Choć może nie do końca. Po prostu… nie mówiła całej prawdy. Pomijała fakty, które widział w swoich snach lub o których
po prostu wiedział, tylko na nią patrząc. Nie wspomniała o przystojnym magu, którego tak się bała. O przerażających uczynkach, jakich się dopuściła, a które doprowadziły jej lud do upadku. Ona także zrobiła coś złego. Wyczuwał to niczym ostrze noża zatapiające się w jego ciele z każdym oddechem. Del z Westwailing pochyliła się ku niemu. – Wszystko w porządku, Jervale’u? – Tak – szepnął i siłą woli uspokoił łomoczące serce. Del raczej nie zorientowała się, że skłamał. W końcu Barl Lindin zakończyła straszliwą opowieść. Rzuciła okiem na brata, na lady Martain i zwróciła się z powrotem do zebranych. – Szlachetni mieszkańcy Lur – powiedziała znużonym i smutnym tonem – wiem, że jesteśmy wam obcy. Może nawet wzbudzamy strach. Pstryknęła palcami i nad jej wyciągniętą dłonią zawisła rozżarzona kula ognia. Serce jeszcze mocniej zabiło Jervale’owi w piersi. Dokładnie tak widział to we śnie. – A niech mnie – mruknęła siedząca obok Del. – Nie podoba mi się to. Nie ona jedna była tego zdania. Wokół rozległy się stłumione okrzyki i wezbrała fala niepokoju, która z łatwością byłaby w stanie zmyć współczucie. Barl Lindin zamknęła palce wokół kuli i zgasiła ją. – Wiem, że nasza magia wydaje się wam groźna – dodała. – Ale taka nie jest. Jeśli jednak mi nie wierzycie, jeśli nie zechcecie nam pomóc, opuścimy wasze ziemie w pokoju. Tylko… – Jej głos się załamał. – Błagam. Nie odtrącajcie nas. Bo jeśli to zrobicie, wszyscy umrzemy, także nasze kobiety i dzieci. Po dorańskich magach zostaną jedynie pobielałe kości i skrawki wyblakłego lnu. A na to nie zasłużyliśmy. Gdy Olkowie zaczęli komentować jej słowa między sobą, Bannet przysunął się do Jervale’a. – Może i nie zasłużyli, ale czy my zasłużyliśmy, żeby paść z głodu szybciej, bo będziemy musieli wykarmić jeszcze ich wszystkich? – Wcale nie jest ich wielu – powiedziała Del, przyglądając się magom spod przymrużonych powiek. Najintensywniej wpatrywała
się w brata Barl Lindin, a na jej ustach igrał nieznaczny uśmieszek uznania. – Zapełniliby najwyżej kilka większych wiosek i jedną czy dwie mniejsze. – Dopóki nie zaczną się mnożyć – burknął pod nosem Bannet. – No, chyba że według ciebie nie będą? – A ty wysłałbyś ich na śmierć? – Del zmarszczyła brwi. – Okrutny jesteś. – Co? – Bannet spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. – Sama mówiłaś, że nie dostaną żadnej pomocy. – Starszyzna z nadmorskiej wioski tak mówiła – sprostowała Del i wzruszyła ramionami. – Ale ja zobaczyłam ich na własne oczy, prawda? Wysłuchałam ich smutnej opowieści. Bannet ponownie burknął i skrzyżował ramiona. – Raczej wpadł ci w oko ten z blizną. Lafirynda. – Pokiwał głową, ignorując protesty Del. – A co ty o tym sądzisz, Jervale’u? Żadnym ze swoich przemyśleń nie mógł się podzielić. – Że czeka nas wiele rozmów i… – Magu Lindin – odezwała się seniorka Chaffie, która z racji stanowiska siedziała w pierwszym rzędzie zatłoczonej sali. – Nie jesteśmy ludźmi bez serca, ale Lur ma własne problemy. Plony marnieją. Rzeki wysychają. Wychudzone bydło pada, a młode rodzą się martwe. Jeżeli nasza niedola się nie skończy, może się okazać, że sami będziemy musieli uciekać przez góry. Barl Lindin ponownie spojrzała na pozostałych magów i podeszła o krok do seniorki Chaffie. – Nie wolno wam tego zrobić – powiedziała, a w jej oczach malowało się przerażenie. – Po pierwsze, przeprawa was zabije, podobnie jak wielu z nas. Te góry są zdradliwe. Nie wybaczają błędów. Wierzcie mi, że nie chcecie patrzeć, jak wasi ukochani spadają wprost w szpony śmierci tak jak nasi. Nie chcecie siedzieć bezradnie u ich boku, gdy będą w cierpieniach umierali od ukąszeń węży albo po zjedzeniu trujących jagód. – Wzięła głęboki wdech i zadrżała. – Po drugie, choć w Lur dzieje się źle, za górami jest jeszcze gorzej. Tamte ziemie są skażone zdziczałą magią i strachem, a tamtejsi książęta i możnowładcy nie są przyjaźnie nastawieni do obcych. Ci, którzy przetrwają przeprawę przez góry, zostaną bezlitośnie wymordowani.
Po tych posępnych słowach zapadła pełna strachu cisza. – Ale tu jest jeszcze nadzieja – kontynuowała Barl Lindin. – Wiem, że jesteście w straszliwej sytuacji, ale dorańscy magowie mogą wam pomóc. Wystarczy nam tylko zaufać. Jervale przyglądał się wszystkiemu uważnie i dostrzegł, że jej brat i lady Martain nie byli w stanie ukryć zaskoczenia. A to zaskoczyło jego. Zatem ona ma jeszcze więcej tajemnic? Co skrywa w swoim brudnym rękawie? Seniorka Chaffie wstała. – Nie pozyskasz naszego zaufania, mówiąc zagadkami. Jeśli można, proszę mówić wprost, magu Lindin. Barl Lindin wygładziła zgrzebną suknię. – Jeśli mam mówić wprost, to nie jestem jeszcze na to gotowa, seniorko Chaffie. Ale kiedy będę… Remmie obrzucił siostrę surowym spojrzeniem i wystąpił naprzód. – Seniorko Chaffie, wydaje mi się, że daliśmy wam już wiele do przemyślenia. Wyjdziemy stąd, byście mogli swobodnie porozmawiać na nasz temat. Dziękujemy. Nim Barl Lindin zdążyła się sprzeciwić, brat wypchnął ją z sali. Lady Martain podążyła za nimi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Seniorka Chaffie odwróciła się do zebranych. – Dobrze. Zatem omówmy wszystko między sobą. W pomieszczeniu rozległy się szurania oraz ożywiona paplanina. Jervale spojrzał na Banneta i Del. – Muszę podlać jakieś drzewo – mruknął. – Niedługo wrócę. Wymknął się z sali, rozpływając się w hałaśliwym tłumie. Zobaczył, jak utykający Remmie Lindin i lady Martain powoli zmierzają ku obozowisku magów. Ale gdzie się podziała Barl Lindin? Jakiś ruch na północnej granicy wioski Gribley przykuł jego uwagę. Żółte włosy i wyprostowane plecy w niedopasowanym zgrzebnym stroju. Mijająca się z prawdą i zaskakująca siostra Remmiego Lindina. Pobiegł za nią. Szybko zniknęli w Czarnym Lesie. Pośród gałęzi nad ich głowami
popiskiwały wiewiórki. Słychać było niskie i płaczliwe nawoływanie leśnego gołębia. Wiatr szeleścił suchymi liśćmi. Nad tym wszystkim majaczyła niewidoczna potęga gór. Barl Lindin lekko przechyliła głowę, a zatem wiedziała, że ktoś ją śledzi, ale nie zatrzymała się, dopóki wioska nie stała się jedynie szeptem za ich plecami. Wtedy się odwróciła. – Jeśli obawiasz się, że zabłądzę, to niepotrzebnie – powiedziała, podnosząc głos. – Dorańscy magowie nie błądzą. Kiedy byli już na tyle blisko siebie, że mogli swobodnie rozmawiać, Jervale przystanął. Przypomniał sobie o ogniu stworzonym z niczego i wyprostował się. Nie skrzywdzi mnie. Nie może. Lur jeszcze ze mną nie skończyło. – Aby na pewno, magu Lindin? Mnie wyglądasz na zagubioną. Spojrzenie jej niebieskich oczu, pięknych niczym letnie jeziora, wyostrzyło się. – Kim jesteś? – Mam na imię Jervale – powiedział całkiem uprzejmie. – Magu Lindin, wiesz, że on nie spocznie, dopóki cię nie znajdzie. I tak była blada, ale nagle z jej twarzy odpłynęły wszelkie barwy i przez chwilę wydawało mu się, że dziewczyna zemdleje. Mimo wszystko nie mógł pozwolić, by coś takiego odebrało mu mowę. – Zrobiłaś co mogłaś, by doprowadzić go do porządku, ale jest silniejszy, niż ci się wydawało. Prawda? – O czym… – Jej głos się załamał. – Nie mam pojęcia, o czym… Uniósł palec, zupełnie jakby miał przed sobą Tilly. – Jeśli usłyszę jeszcze choć jedno kłamstwo, obiecuję, że narobię ci problemów. – Kolejne kłamstwo? Nie kłamałam. Wszystko, co powiedziałam w sali, to prawda. – Czasami kłamstwem jest także niedopowiedzenie. Zakłopotana Barl skrzyżowała ramiona. – Kim jesteś? – Już mówiłem. Jestem Jervale. I wiem co nieco, magu Lindin. Patrzyła na niego niepewnie pośród spokojnego lasu. Pamiętał, że w jego snach nosiła wytworne stroje i śmiała się. Młodsza. Szczęśliwsza. Duch Barl Lindin został okaleczony. Jervale zamknął oczy i usłyszał łopot wielkich skórzastych
skrzydeł. – Magu Lindin – powiedział, z obrzydzeniem myśląc o wspomnieniach snów. – Co się stanie, kiedy on cię znajdzie? Co zrobi kobiecie, która go opuściła, i ludziom dającym jej schronienie? W promieniach słonecznego światła jej oczy zabłysły. – Niemożliwe, żebyś o tym wiedział. Skąd wiesz? I komu powiedziałeś? – Nikomu – odparł i zbliżył się o krok. – Na razie. I nie ma znaczenia, skąd wiem. Po prostu proszę odpowiedzieć, magu Lindin. Jak zamierzasz ochronić nas przed człowiekiem, który zrobił to, co zrobił? Nie jesteś w stanie, prawda? Więc rzeczywiście skłamałaś. Uniosła dłoń na znak protestu, a może w obronie. Obawiał się, że zobaczy ogień, więc odskoczył. Wpatrywali się w siebie, oddychając ciężko. – Nie chciałam… Nie zrobię ci krzywdy, Jervale’u! – krzyknęła zdumiona. – Naprawdę sądzisz, że… Właśnie wtedy pozwolił, by jego spojrzenie przemówiło za niego. Położyła drżące palce na ustach. – Och. – W pobliżu leżała powalona sosna. Podeszła do niej bokiem i usiadła na pniu, nie zważając na robactwo i grzyby. – Nie rozumiem – wyszeptała. – Skąd wiesz? Wzruszył ramionami, nie miał bowiem ochoty rozmawiać o swoich snach. – Tak po prostu. Jak on się nazywa, magu Lindin? Długo nie odpowiadała, tylko wdychała słodką, pełną życia ciszę Czarnego Lasu. – Morgan – odezwała się w końcu, a w jej głosie słychać było żal i tęsknotę. – Morgan Danfey. – Kochasz go. Odwróciła wzrok. – To nie twoja sprawa. Jednak jego. – On też cię kocha. I nienawidzi. Miłość może w mgnieniu oka przerodzić się w nienawiść. Dobrze o tym wiesz. – Ja nie… – Przygryzła wargę. – Wiesz wiele. To olkińska magia,
prawda? Na pewno jesteś potężnym magiem, Jervale’u. Pokręcił głową zaskoczony. – Nie jestem żadnym magiem. – Jak to nie? – odparła ze zniecierpliwieniem i wstała. – Pokaż mi. Pokaż swoją moc. Muszę ją poczuć, muszę wiedzieć, czy… – Czy co? – spytał ostrożnie. Błysk w jej oku nie miał teraz nic wspólnego ze łzami. Ponownie ciasno skrzyżowała ramiona i wpatrzyła się w głęboki las. – Nie kłamałam, Jervale’u. Naprawdę sądzę, że mogłabym ocalić twój lud. I swój. Ale najpierw muszę zrozumieć olkińską magię. Muszę wiedzieć, czy mój pomysł jest w ogóle wykonalny. Bo być może nie jest, a wówczas… Wówczas mężczyzna, którego kochała, odnajdzie ją… i w Lur rozlegnie się ogłuszający trzepot skórzastych skrzydeł. Spojrzała na niego, zupełnie odsłaniając przed nim swoje oblicze. – Pomożesz mi? Barl Lindin była najgroźniejszym stworzeniem, jakie w życiu spotkał. Jak miałby jej pomóc, skoro doprowadziłoby to Lur do zguby? Ale wewnętrzny głos, który kierował jego działaniami, teraz kazał mu powiedzieć: „Tak”. Nic z tego nie rozumiał. – Proszę – powiedziała Barl Lindin. Tyle o niej wiedział… a zarazem nie wiedział nic. Jeśli jej zaufam i się pomylę, Lur upadnie z mojej winy. Jeśli nie zaufam… Gdyby nie zaufał i się pomylił, to także oznaczałoby zgubę. Bez ostrzeżenia spokojny Czarny Las rozmazał się przed jego oczami i Jervale został ciśnięty w sam środek snu na jawie. Zamiast na otaczające go zewsząd drzewa i przeświecające przez liście światło patrzył na serce Lur, na łagodnie wznoszące się i opadające wzgórza porośnięte wysoką, bujną trawą, na równinę, na której dojrzewały zboża. Pastwisko było soczyście zielone, a zboże złociło się jak słońce. Czuł łagodne, lecz nie palące ciepło promieni na twarzy, delikatny, pieszczący wiaterek, zapach żyznej, wilgotnej gleby. A w kościach słyszał jej głos… ale zupełnie inny niż do tej pory. Słyszał śpiew dwóch głosów, najsłodszą harmonię, najsłodszą pieśń. I wiedział – choć nie miał pojęcia skąd – że to połączona
magia Olków i Doran śpiewająca wspólną pieśń hojnych darów Lur. Zaparło mu dech w piersi, mrugnął… i znalazł się z powrotem w Czarnym Lesie. – Co to było? – spytała Barl Lindin. – Co się stało, Jervale’u? Machnął dłonią, by ją uciszyć, i przez chwilę oddychał z trudem, usiłując otrząsnąć się z wizji. Wizji, która zupełnie nie ma sensu. Po drodze śniły mi się szkarłatna błyskawica i czarny grad. Śmierć i zagłada Lur. Ale teraz ta… ta łaska… Co to w ogóle znaczy? Nie wiedział. Naprawdę. Rozumiał tak wiele… dlaczego zatem to było niewiadomą? – Jervale’u? – odezwała się Barl Lindin niemal z niepokojem. – Źle się czujesz? „Zaufaj sobie”, powiedziałaby Bene. „Zawsze postępujesz jak należy”. Serce tłukło mu się w piersi, a pot spływał strużkami. Jervale pokręcił głową. – Nie. To tylko zmęczenie. Przyjechałem z daleka. – Otarł czoło rękawem. Ufam sobie. – W Lur nie nazywamy tego magią. Dla nas to po prostu… śpiew. Na jej twarzy pojawił się przelotny, drżący uśmiech. – W takim razie zaśpiewaj dla mnie, Jervale’u. Muszę usłyszeć twój śpiew. W Czarnym Lesie mieszkały lisy. Wywabił dwa z kryjówki: lisicę i jej młode. Ich futra lśniły brązowaworudym blaskiem w plamach światła słonecznego, a oczy na ciemnych głowach błyszczały bez strachu. Barl Lindin wpatrywała się w nie w milczeniu. Jervale trzymał je na uwięzi tylko przez chwilę, a potem uwolnił. – Co teraz? – zapytał, skoro się nie odezwała. Szeroko otworzyła oczy, które wyglądały pięknie na jej szczupłej, bladej twarzy. – Co jeszcze potrafisz? Opowiedział jej zatem, że Olkowie żyją w harmonii z ziemią. Że ich pieśń powoduje kiełkowanie nasion na wiosnę i karmi nowe życie. Że dzięki temu śpiewowi latem i jesienią zbiera się zboża z pól. Że Olkowie łowią ryby i polują na zwierzynę z czułością i bez okrucieństwa, niczego nie marnując. Że wyczuwają pory roku, ich
zmiany oraz nadchodzący deszcz. Przynajmniej tak było, dopóki w Lur nie zapanowała długotrwała posucha. – Wyczuwacie też suszę? – zapytała, gdy skończył. – Czy pieśń ziemi brzmi inaczej, gdy nie ma deszczu? Pewnie była wielkim magiem, ale czyżby była też półgłówkiem? – Oczywiście, że wyczuwamy. Oczywiście, że brzmi inaczej. Lur cierpi. Czujemy to. – Dziwne – wyszeptała. – Ja nie. Ale mimo to wciąż jesteście w stanie… śpiewać? – Tak, ale jest trudniej. A po śpiewie odczuwamy gorycz. Spojrzała na niego uważnie. – A gdybym była w stanie złagodzić ból Lur, Jervale’u? Co byś wówczas o mnie pomyślał? Była niebezpiecznym magiem – to wiedział na pewno. Mimo to nie była niegodziwa. Ani szalona jak jej Morgan Danfey. I miała moc złagodzenia bólu Lur. Przecież to wiedział. W przelotnej wizji na jawie wyczuł radość tej ziemi. Zatem jest sprawczynią naszego upadku i zarazem naszą wybawicielką? Jak to możliwe? Zawsze myślał, że to będzie łatwe. Że zobaczy żółtowłosych nieznajomych i przemówi przeciwko nim. Ocali Lur od problemów, które przyniosą ze sobą przez góry. Teraz wszystko tak się skomplikowało. Szkoda, że cię tu nie ma, Bene. – Cóż – odparł ostrożnie. – Powiedziałbym, że będziemy ci coś winni, magu Lindin. O ile rzeczywiście będziesz w stanie go złagodzić. Uniosła głowę z ogromną dumą. – Będę. – Ty tak twierdzisz. – Bo tak jest – upierała się. – Jestem potężnym magiem. Skoro tyle wiesz, o tym też powinieneś wiedzieć. Sęk w tym, że rzeczywiście wiedział. Że wiedział zbyt wiele. Skinął głową, lecz było mu słabo. – W takim razie sądzę, że powinnaś nas ocalić. Jej wymizerowaną twarz rozpromienił przelotny uśmiech. Wyglądała jeszcze piękniej. Lecz po chwili w jej oczach pojawił się
cień i nim Jervale zdążył się odsunąć, oplotła palcami jego nadgarstek. – Nie wolno ci powiedzieć o tym ani słowa. Nikomu. Moje tajemnice muszą pozostać tajemnicami. Od tego zależy bezpieczeństwo Lur. Od tego zależy życie każdego Olka i Doranina. Przysięgnij, że nie wyjawisz tego, co wiesz, że mnie nie zdradzisz. Przysięgnij! Wyswobodził się z jej uchwytu. – Nie zamierzam przysięgać komuś takiemu jak ty, Barl Lindin! Kim jesteś, by kazać mi trzymać język za zębami? – Jestem magiem, który chce ocalić Lur przed suszą… i przed Morganem. Czy ty chcesz być magiem, który pozwoli Lur uschnąć i wystawi jego spieczone gardło pod nóż Morgana? To kąśliwe pytanie go ubodło. Na barkach dźwigał brzemię przetrwania Lur i życia każdego Olka… choć nigdy o to nie prosił. – Już mówiłem – powiedział zasępiony. – Nie jestem żadnym magiem. – Kimkolwiek jesteś, Jervale’u, właśnie stanąłeś na rozdrożu. – W oczach Barl Lindin znów pojawił się błysk, cień został przegnany przez poczucie celu. – I w tym momencie odwracają się losy twojego ludu. Była taka młoda. Jak mogła być tak niebezpieczna, a zarazem tak młoda? Losy mojego ludu… i jej ludu… i całego świata. Zawirowało mu w głowie. Krew tętniła mu w żyłach. Miał wrażenie, że ziemia przechyla się pod jego stopami. Znowu zobaczył soczyście zielone pola i usłyszał w kościach śpiew harmonijnie współbrzmiących głosów. Intuicja ponownie mocno go ukłuła. – Dobrze – mruknął. – Będę milczał. Na razie. Ale jeżeli uznam, że popychasz nas drogą, która prowadzi wyłącznie ku problemom, będę musiał się odezwać. Jeśli do tego dojdzie, pokażesz nam wszystkim, jakim jesteś magiem. Jakim ludem jesteście. – Poczuł, że jego wnętrzności się skręcają. – Wy, Doranie. To powiedziawszy, odwrócił się i odszedł. Co ma być, to będzie. Poczeka i zobaczy, co jeszcze mają do powiedzenia jego sny.
Kiedy Barl została w lesie sama, zsunęła się z powalonego pnia na chłodne, pokryte liśćmi runo i całkowicie otworzyła się na Lur. Gdy patrzyła, jak Olk Jervale wzywa lisy, i czuła, że jedyna w swoim rodzaju magia Lur przepływa przez niego, porusza go, i jak ta moc rozpływa się w jej krwi, zaczęła rozumieć, którą drogą powinna pójść. Dostrzegała przebłyski sposobów na powiązanie magii dorańskiej z olkińską… a przynajmniej taką możliwość. Ale czy jako mag będzie w stanie dokonać takiego wyczynu, to już zupełnie inna kwestia. Muszę tego dokonać. Porażka będzie równoznaczna ze skazaniem nas na śmierć. Wciąż musiała to sobie przypominać. W przeciwnym razie stchórzyłaby. Poddała się mocy szepczącej głęboko w ziemi, zamknęła oczy i zaczęła wdychać bogactwo Czarnego Lasu. Wdychać nadzieję. Wydychać strach. Wdychać przyszłość. Wydychać przeszłość. Zaklęcie za zaklęciem, płynęła myślami wśród kart książek, które studiowała w bibliotece Morgana. Przemyślenia jej i największych magów Dorany przeplatały się i łączyły w coś, czego autorką była wyłącznie ona. Zegar w jej głowie przestał tykać. Dryfowała po tej nowej krainie, oderwana od czasu, i dopiero szmer nóżek stonogi, która przebiegła po jej luźno ułożonej ręce, sprowadził ją z powrotem na gołą ziemię, gdzie znów dostrzegła pasma słonecznego blasku i z przerażeniem poczuła, że czasu jest coraz mniej. Wróciła do namiotu w obozie na obrzeżach Gribley i z dziennikiem i piórem w ręku usadowiła się na łóżku. Spisywanie przemyśleń zawsze pomagało jej oczyścić umysł. Wkrótce znalazł ją tam Remmie. Wpadł do namiotu i popatrzył na nią złowieszczo, a zaciśnięte w pięści dłonie oparł na biodrach. – Gdzie byłaś? Odłożyła pióro, lecz nie zamknęła dziennika. – W lesie. Na spacerze. – Chciałaś chyba powiedzieć, że uciekłaś przede mną. Wzruszyła ramionami. – Skoro tak wolisz. – Nie, Barl, wcale nie wolę! – odparował roztrzęsiony Remmie. –
Nie powinnaś samotnie błądzić po tych lasach. Pamiętasz Benbarsk? Pamiętasz Dreen? To obcy kraj. Może niebezpieczny. Dreen. Zgarbiła się i spod zmrużonych powiek spojrzała na brata. Oczy zakłuły ją na wspomnienie rozszarpanego ciała, pogruchotanych kości i agonii kobiety. Przyjaciółki. – Przepraszam. Nie chciałam cię niepokoić. – Och, to świetnie – rzekł z pogardą. – To wszystko wyjaśnia. – Wcisnął dłonie w workowate kieszenie zgrzebnych spodni. – Jeśli cię to interesuje, seniorka Chaffie nie jest w stanie stwierdzić, czy możemy tu zostać. Jej ludzie potrzebują czasu na podjęcie decyzji. – Nie dziwię się. Prosimy o wiele. – Zastanawia się nad pewną kwestią. W jaki sposób my możemy pomóc im. Żeby było zabawniej, Venette i ja także się nad tym zastanawiamy. I jeszcze nad tym, dlaczego okłamałaś Olków. Nie było żadnej wojny domowej. Magowie nie zwrócili się przeciwko sobie. Przecież uciekliśmy, Barl. Umknęliśmy od zniszczeń, do których doprowadziliście ty i Morgan. Ale o tym też nie wspomniałaś. – Nie wspomniałam! – warknęła. – Chcemy, żeby Olkowie nam pomogli, a nie odwrócili się od nas z przerażeniem. – Zrobią to, gdy dowiedzą się o kłamstwie! – Ale się nie dowiedzą, Remmie. Chyba że im powiesz. A przecież tego nie zrobisz. Zwiesił ramiona. – Nie. Nie powiem. Nie powiemy. Ale co do tej drugiej kwestii, Barl… – Morgan jest coraz bliżej – powiedziała i zadrżała na tę myśl. – Ale zapewnię bezpieczeństwo temu krajowi i nam wszystkim, choćby miała to być ostatnia rzecz, jakiej uda mi się dokonać. Remmie jęknął i potarł oczy. – Nie możesz powiedzieć o tym Olkom. Nie masz nawet pewności, że to prawda. Na potwierdzenie masz tylko parę snów. Miała Jervale’a. Ale kiedy już miała powiedzieć, czego dowiedziała się od Olka, co zobaczyła w Czarnym Lesie… intuicja podpowiedziała jej, żeby się powstrzymać. Jeszcze przez chwilę muszę zachować olkińską magię w tajemnicy nawet przed Remmiem.
– Barl? – odezwał się rozdrażniony. – Mam rację, prawda? Urażona zamknęła dziennik i wygładziła jego pofałdowaną, poplamioną skórzaną okładkę. – Myślałam, że mi wierzysz. – Wierzę, że ty w to wierzysz – odparł po chwili. – Wierzę też, że Danfey jest na tyle nikczemny, że skrzywdzi cię, jeśli będzie mógł. Tylko… z Dorany wyruszyliśmy wiele miesięcy temu. Naprawdę sądzisz, że to on do ciebie mówi? Żaden mag nie jest aż tak potężny. Nawet Morgan Danfey. – Wczoraj mówiłeś coś innego. W Benbarsku też. Skrzywił się. – Chciałem, żebyśmy jak najszybciej opuścili Benbarsk. Gdybyśmy tam zostali, na pewno wszyscy byśmy poumierali. Mieszkańcy tego kraju są równie niebezpieczni jak żyjące tam niedźwiedzie. – Czyli… co to było? Chciałeś mnie udobruchać? – Nie – powiedział po długiej chwili milczenia. – Chciałem, żebyś miała rację. A jednocześnie się myliła. O ile to w ogóle ma jakiś sens. Zdecydowanie miało sens. Remmie obawiał się, że Barl traciła zmysły, więc chciał, żeby rzeczywiście chodziło o Morgana. Skoro jednak to Morgan do niej przemawiał, groziło im niebezpieczeństwo… a tego nie chciał. – Tak – westchnęła. – Ma sens. – Barl, wiem, że jesteś przekonana co do Morgana, ale nie zapominaj, że jesteś wyczerpana. – To nie ma znaczenia. Nie mylę się – powiedziała. – Szczerze mówiąc, Rem, nieważne, czy mi wierzysz. Niepewnie przygryzł wargę. – Co to ma znaczyć? – To znaczy, że prędzej czy później oboje poznamy prawdę. Tymczasem nie chcę się spierać. – Ja też nie – powiedział. – Dlatego przestań się tu chować i pomóż mi z klasą. Najwyższa pora, żeby dzieci wróciły do lekcji, zanim zapomną, co to znaczy być magiem. – Nie mogę. Jestem zajęta. Remmie warknął cicho.
– Co może być ważniejszego niż dopilnowanie, by dorańskie dzieci… – Nagle zmarszczył brwi i spojrzał na dziennik. – Barl? Co ci znów chodzi po głowie? Nie da jej spokoju, dopóki nie udzieli mu wiarygodnej odpowiedzi. – Jeżeli Olkowie pozwolą nam zostać, razem z nimi będziemy cierpieć z powodu suszy i głodu – powiedziała. – Nie mogę znieść myśli o tym, że miałabym patrzeć na śmierć kolejnych naszych ludzi. Możliwe, że istnieje sposób na złagodzenie cierpienia Lur dzięki naszej magii. Właśnie to mi chodzi po głowie. Próbuję ocalić nas przed suszą. Tak przecież było. A nawet jeśli usiłowała przy tym dokonać czegoś więcej, wcale nie musiał o tym wiedzieć. Przynajmniej dopóki nie uwierzy, że Morgan naprawdę stanowi dla nich zagrożenie. Remmie uniósł brwi. – Za pomocą magii? Och, dlaczego tak bardzo wszystko utrudniał? – Skoro jesteśmy w stanie wytępić zarazę w uprawach renny, to dlaczego nie mielibyśmy… sama nie wiem… nakłonić źródeł wody w Lur, by przebiły się na powierzchnię, albo stworzyć zboże, które do wzrostu potrzebuje mniej wody, albo… – O nie – rzekł Remmie z marsową miną. – Oszalałaś, Barl? Kolejne transmutacje? Po tym, co się stało w naszym kraju? Utkwiła w nim wzrok. – Oczywiście, że nie! Mówię o zwyczajnej magii. Wystarczy pokazać Olkom, że jesteśmy w stanie polepszyć i ułatwić im życie, a wówczas pozwolą nam tu zostać. Na pewno. Remmie odwrócił się, odwinął ciężką połę namiotu i wpatrzył się w wioskę leżącą za obozowiskiem. – Też chciałbym tak myśleć, Barl. Mówię ci, że nasze losy wiszą na włosku, i właśnie dlatego nie możesz wspomnieć choćby słowem o Morganie. Wydaje mi się, że przynajmniej w jednej sprawie miałaś rację. Jeśli damy Olkom choćby najmniejszy pretekst, znów zostaniemy bez dachu nad głową. Nawet w trakcie morderczej przeprawy przez góry nie słyszała w jego głosie tyle przygnębienia i obawy. Czyżby znalazł się u kresu
sił? To niemożliwe. Nie Remmie. Jak mam dokonać tego wszystkiego, jeśli on się załamie? – Daję ci słowo, że o nim nie wspomnę. – Starała się zachować łagodny ton. Nie chciała pokazać, że sama się boi. – Idź już. Uczniowie czekają, a ja muszę popracować. – Barl… – Odwrócił się, ona zaś dostrzegła na jego twarzy zwątpienie i nadzieję. – Czekali tak długo, mogą zaczekać jeszcze kilka dni. Bez względu na to, co chcesz zrobić, mogę ci pomóc. Pozwól. Nie powinnaś sama zajmować się skomplikowanymi zaklęciami. Jesteś zbyt zmęczona. Tyle razem przeszli, o tyle rzeczy się spierali, a jednak kochała go tak mocno, że zaparło jej dech. I właśnie przez tę miłość nie mogła zaangażować go w swoje plany. To przez nią stracił Irielle. Stracił Doranę. Nie mogła pozwolić, by stracił coś jeszcze. Wstała i podeszła do niego. Położyła dłoń na jego wychudzonej, poznaczonej bliznami twarzy. – Muszę przejść przez to sama. Jeżeli naprawdę chcesz pomóc, przynieś mi co jakiś czas owsiankę i kubek wody. I zaufaj mi. Proszę. Zaufaj mi. Wyszedł głęboko zatroskany. Poczucie winy walczyło w Barl z ulgą. W obliczu strachu Remmiego niemal nie była w stanie trzeźwo myśleć. Podobnie jak w obliczu własnego strachu. Oszalałam. Na pewno. Nie udało mi się zabezpieczyć granic Dorany. Jak mogę myśleć, że uda mi się zabezpieczyć Lur? Ale Lur to nie Dorana… i właśnie dlatego istniała taka możliwość. To miejsce nie tylko było wolne od magicznej mgły i niestabilności, lecz także przesiąknięte własną magią, na swój sposób potężne, choć zarazem subtelnie podatne na zmiany. Potęgę dawała Lur więź Olków z ziemią. I właśnie to jest klucz do wszystkiego. Ta podatna więź. Jeżeli uda mi się połączyć ten łagodny zaśpiew z ostrym, wojowniczym krzykiem Dorany, będę w stanie stworzyć barierę, której nie złamie nawet Morgan. Ale… ta cena. Straszliwa cena. Jeśli jej podejrzenia były uzasadnione, w pewnym sensie zniszczy Olków. Jednak tylko w ten sposób można ich ocalić. Muszę wierzyć, że
w ich mniemaniu będzie warto. Muszę wierzyć, że poświęcą tę odrobinę, którą mają, by zyskać znacznie więcej. Oczywiście pod warunkiem że uda jej się przedrzeć przez labirynt zaklęć, nad którymi będzie musiała pracować, by zrealizować swój pomysł. Pod warunkiem że wystarczy jej ta odrobina katalizatorów, którą udało się zachować podczas ucieczki z Dorany. Pod warunkiem… pod warunkiem… Remmie twierdzi, że jestem arogancka. Ja uważam, że jestem potężna. Będę musiała być i arogancka, i potężna, jeśli mam ocalić dwa niewinne ludy. Przycisnęła dłonie do twarzy. Bała się. Gdyby zaczęła się nad tym zbyt intensywnie zastanawiać, nie zrobiłaby nic. Straciłaby wiarę. Przestań się mazać, Barl. Dasz radę. Musisz i tyle. Roztrzęsiony po spotkaniu z Barl Lindin Jervale samotnie spacerował po lesie. Delektował się chwilą intymności po krzątaninie panującej w zatłoczonej wiosce, korzystał z okazji, by odetchnąć wilgotnym powietrzem, i przysłuchiwał się śpiewom ptaków oraz odgłosom żyjących w ukryciu leśnych stworzeń. Była to przyjemna odskocznia od jałowej i przygnębiająco milczącej wioski Toblin… choć jednocześnie wzbudziła w nim tęsknotę za Bene i małą Tilly. Spodobałby im się nakrapiany plamami słońca, spokojny Czarny Las. Na myśl o nich ogarnęła go oszałamiająca tęsknota za domem i z łezką w oku zapragnął, by się przy nim znalazły. Zapłakał także nad sobą, bo brzemię, które na niego spadło, było cięższe, niż mógł się spodziewać. Przy czymś takim nadciągająca śmierć dzieciątka Tama i Rinny wydawała się drobiazgiem… Nigdy wcześniej w ten sposób by o tym nie pomyślał. Żeby poprawić sobie humor, zebrał bukiecik leśnych stokrotek i szkarłatnych bibilów, żeby je zasuszyć i zawieźć swoim dziewczynom. Kiedy w końcu wrócił do wioski, postanowił pochodzić wśród ludzi i posłuchać, co mówią na temat Doran. Miał się jeszcze skontaktować z Merrinem, żeby opowiedzieć mu o wydarzeniach minionego dnia, bo senior Toblinu lubił znać opinię innych, nim wypowiedział własną. Poza tym… znów zaczął go dręczyć wewnętrzny głos, podpowiadając, że powinien poznać innych ludzi, nie tylko Banneta
i Del. Nie wiedział, jakie to miało znaczenie poza tym, że wykaże się serdecznością, ale już dawno nauczył się słuchać tego głosu, więc i tym razem tak zrobił. Olkowie, którzy przebyli daleką drogę, by wysłuchać próśb dorańskich magów, byli obcymi sobie ludźmi… ale szybko zaczęli się zaprzyjaźniać. Niektórzy, podobnie jak Doranie, spali w prowizorycznych namiotach, inni na cienkich materacach na podłogach skromnych domów mieszkańców Gribley. Zbierali się w piwiarni i na głównym placu oraz przed piekarnią i tam wymieniali się opowieściami oraz snuli niekończące się domysły na temat obcych, którzy chcieli, by Lur stało się ich nowym domem. Rozmowy z ludźmi nie sprawiały Jervale’owi trudności. Trzymał się na uboczu tylko z powodu swoich snów i wiedzy. Obawiał się, że ktoś zauważy jego niepokój i zacznie zadawać niewygodne pytania. Ale teraz musiał rozmawiać i wcale mu to nie przeszkadzało. Przebywanie wśród ludzi z zakątków Lur, które znał tylko ze słyszenia, sprawiło mu ogromną przyjemność. Olkowie żyli w rozproszeniu i odosobnieniu. Ciekawe, że zwrócił na to uwagę właśnie teraz, gdy Doranie opowiedzieli im o Iringanach, Brantończykach i wojowniczych mieszkańcach Feen. W życiu tych magów było mnóstwo ludzi, podróży, różnorodności, nowych horyzontów i zmian. W porównaniu z nimi Olkowie doświadczali zaledwie namiastki tego wszystkiego. Gdyby Doranie tu zostali, najprawdopodobniej by się to zmieniło. Być może wyszłoby to Olkom na dobre. Możliwe, że mieszkańcy Lur łatwiej znieśliby suszę, gdyby otwierali się na świat, zamiast zamykać się w sobie. Ale to były jego osobiste przemyślenia. Rodacy nie byli co do tego przekonani. Dowiedział się, że choć współczuli Doranom, dręczyła ich niepewność. Bali się. Olkowie z trudem znosili zmiany, zwłaszcza takie, które przychodziły jak grom z jasnego nieba. Zjadł wczesną kolację w towarzystwie Banneta i Del, a potem wrócił do namiotu i połączył się z Merrinem. Starzec wysłuchał go, co jakiś czas komentując wieści burknięciem, a potem oznajmił, że omówi wszystko z mieszkańcami wioski. Znużony Jervale zawinął się w koc i szybko zapadł w sen…
…a o wschodzie słońca zerwał się przerażony, bo sen wzbudził w nim przemożny strach, że mu się nie uda.
Rozdział XXXVII
Ona coś kombinuje – rzekł zasępiony Remmie. – Na pewno. Ale niczego mi nie powie i nie pozwoli sobie pomóc. Mówię ci, Venette, że będziemy przez to płakać. Venette wpatrzyła się w kwaśną papkę i stłumiła mdłości. Umarłaby przeszczęśliwa, gdyby już nigdy w życiu nie musiała jeść olkińskiej owsianki. Oczywiście nie narzekała. Jako ostatnia członkini dorańskiej Rady Magów musiała świecić przykładem. Świeciła zatem i zawsze z uśmiechem i wdzięcznością dziękowała Olkom za ich wielkoduszność… i do ostatka zjadała tę okropną owsiankę z drewnianej miski. – Venette! Słuchasz mnie? Spojrzała ponad wąskim, grubo ciosanym stołem na młodego człowieka, który był dla niej niemal jak syn. Dobry, honorowy syn. Syn, który nigdy by jej nie skrzywdził. Był takim przyzwoitym człowiekiem. Wszyscy lubili Remmiego. Lubiła go nawet Maris, choć jej nienawiść do jego siostry nie gasła. – Oczywiście, że słucham, mój drogi. Ale nie do końca wiem, co miałabym ci powiedzieć. – Porozmawiaj z nią! Niech ci powie, nad czym się zastanawia i co robi! Ustanowiła dla siebie zasadę, która nakazywała jej spożywanie posiłków na niewielkim, poznaczonym korzeniami centralnym placu. Bez względu na to, jak była przygnębiona, przemęczona czy zrezygnowana, nie wolno jej było zaszyć się w samotności w swoim namiocie. Dorańscy wygnańcy musieli widzieć ją każdego dnia, dostrzegać w niej odwagę, determinację i siłę, które nie pozwalały poddać się w obliczu tragedii. W związku z tym sto dwunastego dnia pobytu w Lur zjadła śniadanie z Remmiem na oczach pozostałych magów. Przynajmniej tych niewielu, którzy stawili czoła wschodowi słońca – nie licząc pełniących dyżur w kuchni. Byli to Hayne Jarralt, Tarlin Amsher,
Vonie Trevoyle i jej młodszy syn Abbet. Jednak większość Doran ostatnimi czasy sypiała do późna… i choć Venette potępiała lenistwo, trudno było ich winić. Posługiwanie się zaklęciami było niemal całkowicie zakazane, by nie niepokoić Olków, więc znużeni, przybici magowie nie mieli zbyt wiele do roboty. Usłyszawszy podniesiony ton Remmiego, te nieliczne ranne ptaszki spoglądały na nich ukradkowo. – Spokojnie, magu Lindin – zganiła go cicho. – Nie chcę tu żadnych awantur, które mogłyby wzbudzać konsternację. Popatrzył na nią spode łba, odepchnął swoją niedokończoną owsiankę i pochylił się. – Porozmawiasz z Barl czy nie? – Remmie… – Venette westchnęła. – Już z nią rozmawiałam. Przynajmniej próbowałam. Wobec mnie wcale nie jest bardziej otwarta. – I to cię nie niepokoi? Oczywiście, że ją niepokoiło. Ale raczej nie było sensu mu o tym mówić. I tak był już rozdrażniony. – Mój drogi, twoja siostra zwierzy nam się, gdy uzna to za stosowne. Ani chwili wcześniej. Remmie burknął coś pod nosem, przyznając jej rację, a potem przeciągnął dłonią po twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem. – Porozmawiasz dziś z seniorką Chaffie? Wybadasz, czy Olkowie są bliżsi decyzji? – Tak. Ale niewątpliwie usłyszę tę samą odpowiedź. Dopóki twoja siostra nie wyjaśni, w jaki sposób mielibyśmy im pomóc, nie będą w stanie zdecydować. – I właśnie dlatego powinnaś zmusić Barl, by powiedziała ci, co robi – rzekł Remmie, sięgając z powrotem po swoją miskę. – Venette… – Przełknął kolejną łyżkę niestrawnej papki. – Postąpiliśmy właściwie, opuszczając Benbarsk, prawda? I przychodząc tutaj? Sama zadawała sobie to pytanie od dnia, w którym rozpoczęli straszliwą przeprawę przez góry. Każda śmierć na tych ostrych szczytach, każda złamana kość, każde zadrapanie do krwi i każdy siniak tylko pogłębiały jej wątpliwości. Ale tego też nie mogła mu powiedzieć.
– Tak – odparła zdecydowanie. – Tu, razem z Olkami, mamy szansę odbudować nasze życie. W pewnym sensie odbudować Doranę. Benbarsk stałby się naszą mogiłą. Na pewno postąpiliśmy właściwie, Remmie. – Nawet biorąc pod uwagę suszę, która panuje w tym kraju? – Każda susza kiedyś się kończy i wraca deszcz. – Gdyby byli sami, dotknęłaby go. Może pogładziłaby po głowie. Ale ludzie patrzyli, więc musiała zadowolić się uśmiechem. – Nie zapominaj też o swojej irytującej siostrze, mój drogi. Musimy wierzyć, że jej praca pomoże. Nie odwzajemnił uśmiechu. Śpiew ptaków dobiegający z otaczających ich drzew rozpraszał panujący w lesie ponury nastrój. Nie było tu niedźwiedzi. Nie było iringańskich włóczni ani vharneńskich szermierzy. To prawda, że nie było idealnie… ale mogli trafić znacznie gorzej. – Wiesz, ona wciąż twierdzi, że Danfey stanowi zagrożenie – odezwał się w końcu. – Mówi, że on jej się ciągle śni. Venette odwróciła wzrok. Morgan. Usilnie starała się nie myśleć o synu Haeth. Kiedy pojawiał się w jej myślach, od razu widziała Orwina… a potem płakała do nieprzytomności. Orwina. Brice’a. Bellamie. Nawet Sallisa i Shari. I wszystkich pozostałych magów, których przeważnie nawet nie znałam. Ile ran jest w stanie znieść serce, nim w końcu pęknie? – Morgan to przeszłość, Remmie – powiedziała, wstając. – Jest uwięziony i tak już zostanie. Jestem pewna, że tutaj nic nam nie grozi i że w swoim czasie Olkowie pozwolą nam tu zostać. Wpatrywał się w nią zmartwionym wzrokiem i postukał wystruganą z drewna łyżką w miskę. Przez chwilę myślała, że zacznie się z nią spierać, ale tylko westchnął. – Później mam lekcje. Przyjdziesz? – Oczywiście – odparła serdecznie. – Może poprosisz Maris o pomoc? Dobrze sobie radzi z dziećmi. Widziałeś ją z bratankiem? Wiem, że chciałaby się do czegoś przydać. Remmie spojrzał na nią wymownie. – Może tak zrobię. Dobrze wiedziała, że nie powinna bardziej naciskać. – Świetnie. A teraz, mój drogi, muszę trochę rozprostować kości.
Do zobaczenia na lekcji. Liczyła na to, że Remmie pomyśli o Maris, sama zaś dołączyła do Hayne’a Jarralta i pozostałych. Ich entuzjastyczne powitanie przepędziło widmo bólu… przynajmniej na razie. Dziewięć dni po wysłuchaniu przygnębiającej opowieści Barl Lindin zgromadzeni w Gribley Olkowie, którzy od tamtej pory nie widzieli ani nie słyszeli żadnego Doranina, zaczęli się niepokoić. Seniorka Chaffie rozgoniła już dwie bójki i zagroziła, że kolejnych wichrzycieli odeśle do rodzinnych wiosek. W kącie zadymionej piwiarni Jervale trzymał w dłoniach kubek niedopitego cydru. Oparł głowę o ścianę za plecami, a oczy niemal mu się zamykały. Minęło dziewięć dni, od kiedy spotkał w lesie Barl Lindin. Od tamtego czasu nie śnił… ale przez to spotkanie ani razu się nie wyspał. – Jervale’u! Tu jesteś. To był Bannet, który przeciskał się ku niemu pośród tłumu. Bannet – dobry człowiek, nowy przyjaciel, który pojawił się w jego ostatnim śnie. Tylko jego w tym śnie rozpoznał. Widział twarze jeszcze pięciu osób, ale nie znał tych ludzi. Spotykał ich w okolicy, bo wszyscy przybyli do Gribley z wiosek rozsianych po całym Lur, ale ich nie znał. Nie na tyle, by im zaufać. A jednak przyśnili mu się, a dręczący go wewnętrzny głos już nie gderał, lecz krzyczał. Ci ludzie są przyszłością Lur. Poczujesz, gdy nadejdzie czas. Ale czas na co? Tego nie wiedział. Nie był nawet pewien, czy chciał wiedzieć. Tajemnice już go męczyły. Jeszcze bardziej męczyło go czekanie. A ten sen… Zrobiło mu się niedobrze. Co robiła Barl Lindin? Co zajmowało jej tyle czasu? Czy powinien jej poszukać? Może potrzebowała pomocy, może mimo biegłości w wyszukanej dorańskiej magii moc Lur była zbyt dzika, by Barl zdołała ją opanować. Co mam zrobić? Nie wiem, co robić! – Jervale’u? – Bannet usiadł na stołku naprzeciwko niego i z hukiem postawił kubek cydru na chropowatej ławie. – Coś nie tak? Wyglądasz, jakby śmiertelnie bolał cię brzuch. Czy powinien mu się zwierzyć? Czy przyszedł już na to czas? Nie wiedział. Jego wewnętrzny głos milczał.
W takim razie postąpię zgodnie z ulubionym powiedzeniem Bene. Nie rób tego, co wzbudza twoje wątpliwości. Wziął do ręki kubek i pociągnął dodający otuchy haust mocnego cydru. – Nic się nie stało, Bannet. Po prostu tęsknię za domem. Łatwiej byłoby mi znieść rozłąkę, gdyby kamienie działały solidniej i mógłbym zamienić słowo z Bene i Tilly. Ale to było w zasadzie niemożliwe. Gribley leżało bardzo daleko i mnóstwo ludzi usiłowało w tym samym czasie połączyć się z domem. Przez problemy nękające Lur kamienie działały niestabilnie i nie trzymały tonu. – Rozumiem cię – odparł Bannet. On także tęsknił za żoną i dwoma synami, którzy zostali w Salting. – Nie tylko my mamy dość. Ludzie już gderają przez tę bezczynność i zaczynają mieć dość tych magów, nawet jeśli na początku byli do nich przyjaźnie nastawieni. Jeżeli niedługo nie wytłumaczą się z tych swoich zagadek, to… – Heja ho! – rozbrzmiał radosny głos i dosiadła się do nich Del z Westwailing. Na tacy niosła kubek cydru i trzy miski czegoś, co pachniało jak duszona fasola. – Róbcie miejsce! Przesunęli się i Del usiadła przy ławie. Spróbowała potrawy, odchyliła się i uśmiechnęła szeroko. – Nie uwierzycie. Właśnie rozmówiłam się z tą Barl Lindin. Bannet prychnął. – Mam nadzieję, że powiedziałaś jej, że mamy lepsze rzeczy do roboty niż siedzieć na tyłkach i czekać na jej magiczne sztuczki. – W sumie to nie – rzekła Del. – Nie jestem przecież idiotką. Jervale zasłonił uśmiech kubkiem i po raz kolejny ogarnęło go dziwne przeczucie, że ta młoda kobieta jest kimś ważnym. Ale przestał się już zastanawiać dlaczego. Ani sny, ani intuicja nie chciały mu w tym pomóc, a nie było sensu szukać odpowiedzi na siłę. Dowie się wszystkiego w swoim czasie. O ile w ogóle musiał to wiedzieć. – Czego chciała od ciebie Barl Lindin? Del zgarbiła się nieco i gestem dała im znać, by się pochylili. – Żebym opowiedziała jej o wybrzeżu. – Niemal szeptała. – O pogodzie na południu. Jakie nawałnice się tamtędy przetaczają i o
jakich porach. Pytała, czy kiedykolwiek żeglowaliśmy po oceanie, a kiedy opowiedziałam jej o tym, że z rafy zostało już bardzo niewiele, zupełnie zamilkła. W jej oczach pojawiło się coś takiego… Bannet mimo wszystko był zaintrygowany. – Po co pytała? Co ją obchodzą burze i stara rafa? – Nie wiem. – Del wzruszyła ramionami. – Ale skoro pofatygowała się, żeby zapytać, to widocznie ją obchodzą. Kiedy z nią rozmawiałam, przyszedł ten jej przystojny brat, ale go przepędziła. – Przystojny? – Bannet utkwił w niej wzrok. – Młoda panienko, co ci mówiłem o kapryśnych olkińskich dziewczynach, które marzą o nieznajomych blondynach? Del zarumieniła się intensywnie. – Wcale nie marzę! Po prostu jest przystojny i tyle. – No to słuchaj. Jeśli tu zostaną, to wiązanie się z nimi nie wyjdzie nam na dobre – opryskliwie rzekł Bannet. – Poza tym po drodze mówiłaś, że przyrzekli cię już jakiemuś chłopakowi z Restharven. – No tak, obiecali mnie Bede’owi. Ale chyba wolno mi spojrzeć na ładną buźkę, co? Spojrzenia nie są zakazane. – Urażona Del wbiła widelec w fasolę. – Jervale’u, a co ty sądzisz o pytaniach maga Lindin? Niewiele mógł powiedzieć, jednocześnie nie zdradzając tego, co wiedział… a Del z Westwailing nie pojawiła się w jego snach. – Sądzę, że dowiemy się wszystkiego w swoim czasie. Nie martwcie się na zapas. – A niech cię – powiedziała Del i zaczęła przekomarzać się z Bannetem. Jervale był zadowolony, że na razie mógł się tylko temu przysłuchiwać, i zajął się jedzeniem. Wszystko sprowadza się do Barl Lindin. Kiedy tylko przełamie milczenie, będę wiedział, co robić. Trzynaście dni minęło, od kiedy Barl dowiedziała się od Jervale’a prawdy o Olkach. Siedziała w dusznym namiocie przemarznięta do kości i analizowała swoje zaklęcia od każdej możliwej strony. Może popełniła błąd. Może się myliła i jej szalony plan jednak nie zadziała. Ale nie myliła się i była o tym przekonana.
Mogę zatrzymać Morgana na zawsze. Mogę zachować to, co zostało z Dorany, i ocalić Olków od powolnej śmierci w męczarniach z powodu suszy i głodu. Mogę sprawić, że będzie tu jak w raju. Muszę tylko… umrzeć. Chyba że zagmatwane sylaby i runy tworzące jej zaklęcia dałoby się połączyć w łagodniejszy, delikatniejszy i nie tak morderczy sposób. Ale czy to możliwe? Może umknęła jej inna metoda powiązania magii dorańskiej i olkińskiej, tak aby zwalczyć suszę, uzdrowić cierpiącą krainę i zapewnić bezpieczeństwo ludziom za strzelistymi górami Lur? Kilka godzin później spocona i drżąca rzuciła dziennik i pióro, a potem przyciągnęła kolana do piersi. Nie. Choćby nie wiadomo jak się starała, nie była w stanie uciec przed ponurą prawdą. Ostatnie zaklęcie, dzięki któremu miała sprzymierzyć odmienne rodzaje dorańskiej i olkińskiej magii, stworzyć nieprzebytą barierę wokół Lur oraz zjednoczyć bezpieczeństwo i pogodę w idealną, spójną całość, po prostu ją… unicestwi. Wreszcie przestała drżeć i z dziwnym spokojem zaczęła szukać Remmiego i Venette. Znalazła ich na placu obozowiska w towarzystwie Maris Garrick. Zaskoczył ją wątły blask poranka. Znowu pracowała całą noc. Wystarczyło, że Remmie spojrzał na jej twarz, a wypuścił kubek z ręki i rozlał herbatę. – Barl? Co się… Coś ty…? Zignorowała go i skinęła głową do Maris. – Przepraszam, magu Garrick. Mamy do omówienia prywatną sprawę. Remmie? Venette? Chodźcie ze mną. Maris zaczęła gderać na temat braku dobrych manier, Barl zaś zabrała Remmiego i Venette z jeszcze zaspanego obozu i zaprowadziła do lasu. Przywołała magiczny ogień, by przegnać mrok, i ruszyła wąskimi, krętymi ścieżkami, choć za plecami słyszała narzekania. – No dobrze, Barl, zaszliśmy dostatecznie daleko! – odezwał się w końcu Remmie i złapał ją za ramię. – Stój. Od wielu dni w zasadzie z nimi nie rozmawiała. Nie rozmawiała z nikim oprócz Olkinki z wybrzeża i seniorki Chaffie. Ale zrobiła to celowo. Obawiała się, że jeśli będzie przebywała z rodziną
i przyjaciółmi – choć wciąż trudno jej było myśleć o Venette Martain jako o przyjaciółce – stchórzy i zrezygnuje ze swoich planów. W tej chwili właśnie tego się bała. Na widok szeroko otwartych ze strachu oczu Remmiego krew tężała jej w żyłach. Venette westchnęła. – Coś ty zrobiła, Barl? Spojrzała na nią i uniosła głowę. – Znalazłam sposób, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Jeszcze nie skończyłam, muszę dopracować mnóstwo zaklęć, ale… mam już podstawy. I to solidne. – To ocenimy sami – warknął Remmie. – Takich rzeczy nie robi się w pojedynkę. Oczywiście, że się robi. Nie mogło być inaczej. Ale będzie potrzebował czasu, żeby się z tym pogodzić. Otulał ich milczący, rozświetlony magicznym ogniem mrok Czarnego Lasu. Ziemia pod ich stopami cicho pomrukiwała olkińską magią, tą osobliwie delikatną mocą, która była kluczem do wszystkiego, co zamierzała zrobić Barl. Jervale mówił, że te ziemie zostały okaleczone. Wciąż tego nie wyczuwała. Musiała wierzyć, że nawet jeśli miał rację, niczego to nie zmieni. Dorańska magia jest silniejsza. Bez względu na to, czy magia Olków podupadła, czy nie, jestem w stanie podporządkować ją swojej woli i nagiąć do własnych celów. – Spokojnie, Barl – próbowała ją ugłaskać Venette. Zupełnie nie brzmiała jak ta arogancka osoba, którą kiedyś była. – Przyprowadziłaś nas tu, żeby nam o czymś powiedzieć. Opowiedziała im więc o zaklęciach, które obmyśliła, o sylabach i runach, które miały całkowicie zmienić świat. A gdy skończyła, znalazła powalone drzewo i usiadła wyczerpana. – Nie… nie wiem, co powiedzieć – wyszeptała Venette. – Naprawdę, Barl. Jestem zdumiona. I pomyśleć, że jesteś pospolitym magiem. Barl poczuła ukłucie złości. Właśnie taką lady Martain pamiętam. – A ja myślę, że pora dać sobie spokój z tymi bzdurami, skoro przekroczyliśmy te góry, Venette. Chcę tylko wiedzieć, czy waszym zdaniem to rozsądny pomysł. – Rozsądny? – Venette roześmiała się. – Moja droga, to wręcz
nieopisane szaleństwo. Chyba nie urodził się jeszcze mag, który mógłby choćby o czymś takim pomarzyć… a co dopiero wykazać się talentem pozwalającym czegoś takiego dokonać. – Ja mam taki talent. – Najprawdopodobniej tak. Oprócz tego jeszcze odpowiednią dozę arogancji. Barl spojrzała na Remmiego. – Milczysz? Wzruszył ramionami. – Jestem tak samo zdumiony jak Venette. – Remmie… – Co? – Uniósł ręce. – Co według ciebie mam powiedzieć? Twój plan jest znakomity i wariacki. A jeśli Olkowie się na to zgodzą… jeżeli zgodzą się na wszystko, o co poprosisz… – Nie zostaniemy tu uwięzieni na zawsze – powiedziała łagodnie. – Morgan jest potężny i rozgniewany, ale jest tylko człowiekiem. Za czterdzieści, pięćdziesiąt lat będzie można zdjąć zabezpieczenia. A jeśli ziemie za górami wyzdrowieją, a muszę wierzyć, że zdołają ozdrowieć samodzielnie, dorańscy magowie będą mogli wrócić do domu. Remmie odwrócił się i popatrzył na nią, a pomarszczona blizna na jego policzku posiniała na tle bladej skóry. W świetle magicznego ognia w jego oczach widać było jaskrawy błysk żalu i bólu. A potem odszedł. – Daj mu chwilę, moja droga – powiedziała Venette i wyciągnęła rękę. – Ta twoja magia… – Odchrząknęła. – Wymagasz od niego bardzo wiele. Nie więcej niż od samej siebie. Skoro ona była w stanie stawić temu czoła, on także mógł. – Zdajesz sobie sprawę, że wszystko zależy od Olków? – dodała Venette. – Twoje zdumiewające szaleństwo zda się na nic, jeżeli nie będą chcieli zmian. – Ale dlaczego mieliby nie chcieć? – spytała bezradnie. – Przecież proponuję im dostatek, dobrobyt i kres problemów. Te ziemie umierają, Venette. Nie wierzę, że Olkowie zrezygnują z szansy na ocalenie. Venette pokręciła głową z namysłem.
– Magia rządząca pogodą i zabezpieczająca te ziemie. Pomyśleć, że dożyłam dnia, kiedy coś takiego zobaczę. Barl uśmiechnęła się krzywo. – Jeszcze nie zobaczyłaś. – I nie zobaczę, Barl, jeżeli nie przekonasz Olków, żeby nam pomogli. Przyszła pora, by z nimi porozmawiać. Wiem, że dla ciebie wybór jest oczywisty, ale podejrzewam, że nie tak szybko i nie tak łatwo się na to zgodzą. – Dobrze, już dobrze – powiedziała, bo Venette miała rację. – Poprosisz seniorkę Chaffie, żeby po kolacji zebrała wszystkich w sali zgromadzeń? Chciałabym odpocząć kilka godzin, zanim z nimi porozmawiam. Venette skinęła głową. – Oczywiście. – Dziękuję. – Rzuciła okiem na brata, który stał w pewnej odległości, odwrócony do nich plecami, i ręką obejmował drzewo. Jakby mógł paść jak długi, gdyby nie miał się czego przytrzymać. – Poszukasz jej teraz? Chciałabym na chwilę zostać z Remmiem. – Moja droga – odezwała się Venette. A potem wprawiła ją w zdumienie, bo ucałowała ją w policzek. – Daj spokój – odezwał się Remmie, gdy zostali sami i podeszła do niego powoli. Jej serce biło nierówno. – Nie jesteś w stanie powiedzieć niczego, co by mnie uspokoiło. Poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Zamrugała, by je odpędzić. – Wreszcie mógłbyś powiedzieć: „A nie mówiłem”. Może to by pomogło, Rem. Zdusił szloch i pokręcił głową. – Te zaklęcia cię zabiją. – Tego nie możesz być pewien. – Och, Barl… – Obrócił się na pięcie. Miał mokre policzki. – Nie obrażaj mnie. Nie jestem jakimś ciemnym Olkiem. – Oni wcale nie są ciemni, Remmie. Po prostu są inni. Trochę jak dzieci. Prostolinijni. Skrzywił się. – A jednak oddałabyś za nich życie? Chciała go dotknąć, przytulić, ale bała się, że oboje by się załamali. – Nie za nich. Za nas.
– Bez powodu! – krzyknął. – Nie masz nawet dowodu, że Morgan Danfey nie pozostanie spętany w Elvado po wsze czasy! Nadal jej nie wierzył? – Remmie… – Odejdź, Barl. Zostaw mnie w spokoju. – Nie, Remmie, ja… – Zostaw mnie w spokoju! Jego udręka odbiła się echem po lesie. Zaskoczone ptaki wzbiły się w powietrze z łopotem. Zostawiła go zrezygnowana. Sam na sam ze swoją wściekłością i bólem, Remmie zaczął spacerować po mrocznym Czarnym Lesie, okrążając odosobnioną wioskę. Bolało go kontuzjowane biodro. Doprowadzało go do szału. Cisza powinna działać kojąco, tymczasem drwiła z niego niczym milczący zmarli, których zostawił za sobą. Przez wiele miesięcy odpędzał od siebie myśl o tym, co stracił. Nie żyła Irielle. Barton Haye. Wszyscy jego uczniowie, nie tylko z Batavy, ale także z innych jego szkół. Oczywiście istniała szansa, że niektórzy ocaleli. Że zostali gdzieś w Irindze, Manemli, Vharne czy Benbarsku niczym zwierzyna łowna, która walczy o przetrwanie. Tylu zmarłych i zaginionych. Nasz naród praktycznie przestał istnieć. A teraz Barl chce umrzeć, by ocalić to, co zostało? Powinien ją za to kochać, ale nie był w stanie. Miał już dość ofiar, dość przywdziewania maski odwagi przed magami, którzy oczekiwali od niego odpowiedzi na pytania. Oczekiwali, że przyniesie im ulgę. Miał dość. W końcu bezcelowa wędrówka doprowadziła go z powrotem do zatłoczonej wioski. Olkowie wpatrywali się w niego, trącali się łokciami i szeptali do siebie, gdy ich mijał. Doranie potrzebowali tych dziwnych, małych prostaczków, więc pozdrawiał ich uprzejmymi skinieniami i uśmiechał się, ale wszystko w nim wrzało. Czy jeśli moja siostra rzeczywiście to zrobi, będzie was obchodziło, ile za to zapłaci? Czy docenicie, że ktoś nieznajomy umarł, żeby dać wam aż tyle, i poprosił w zamian o tak niewiele?
– Magu Lindin – odezwała się seniorka Chaffie, podnosząc wzrok znad wielkiego garnka, w którym mieszała zupę. Wokół niej w przybudówce piekarni nad drwami płonącymi w otwartym palenisku gotowały się potrawy w jeszcze sześciu garnkach. Ze względu na obecność Doran Olkowie musieli wykarmić mnóstwo ludzi. Kobieta sprawiała wrażenie tak umęczonej, jakby miała ochotę się rozpłakać. – Widziałam się z lady Martain. Powiedziała mi, że macie nam coś do przekazania. – To prawda – powiedział, skinąwszy głową. – Ale niech Barl o tym opowie. Tak sobie myślę… czy Olkowie piją piwo? Spojrzenie seniorki było bystre i wyrozumiałe. – Piją – przytaknęła po chwili. – Jesteś spragniony? Spragniony? Ależ skąd, po prostu miał ochotę upić się do nieprzytomności. Zagłuszyć ból i podarować sobie godzinę czy dwie zapomnienia. – Chętnie napiłbym się kapkę, jeżeliby się znalazła. Położyła drewnianą łyżkę na sfatygowanym blacie. – Odstąpię ci jeden dzbanek, Remmie Lindin. Twoje cierpienie łamie serce matki. Wziął od niej zakryty dzbanek i wrócił do lasu. Znalazł powalone drzewo i oparł się o nie. Czuł korę wbijającą się w kręgosłup i bolące mięśnie pleców. Odsłonił dzbanek, a piwo aż zachlupotało. Zaburczało mu w pustym brzuchu. Widzisz, do czego doprowadziłaś, Barl? Zmusiłaś mnie do picia. Olkińskie piwo było pożywne i mocne. Po pierwszym łyku zaparło mu dech w piersi. Po drugim też. Ale przy piątym już się uśmiechał… Dzbanek był niemal pusty, gdy Remmie usłyszał trzask pękającej gałązki. Rzucił otępiałym wzrokiem ponad pniem i dostrzegł młodą Olkinkę. – Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam cię wystraszyć. Była szczupła. Prawie ładna. Miała ciemne oczy i włosy. Skrzywił się. – Nie wystraszyłaś. Podeszła kilka kroków bliżej. – Widziałam, jak opuszczałeś wioskę. Byłeś zasmucony. Pomyślałam sobie… cóż. – Uśmiechnęła się, ukazując figlarne
dołeczki. Jak flirciara. – Pomyślałam sobie, że może bym cię trochę rozweseliła. Mam na imię Del. – Naprawdę? – odpowiedział. – A ja Remmie. – Wiem. – Usiadła przy nim na ziemi. Położyła dłoń na jego udzie i uśmiechnęła się. – Witaj, Remmie. Poczuł, jak krew tętni mu w żyłach, a w głowie wiruje. Bez zastanowienia, rozgniewany, odrzucił dzbanek, a potem pocałował Olkinkę. Dotykając go palcami, odwzajemniła pocałunek. Dyszał, a ona zachichotała tuż przy jego twarzy. Serce łomotało mu w piersi. Wpatrzył się w jej ciemne oczy. Poczuł, że położyła jego dłoń na swojej drobnej piersi, i próbował się odsunąć. – Nie… nie powinniśmy… – Dlaczego nie? – zapytała z oburzeniem. – Nikomu nie robimy krzywdy. – Zaczęła trącać go nosem i muskać ustami. – Remmie, jesteś taki smutny. Piwo i ogień buzowały w jego żyłach. Wypaliły gniew. Wypaliły ostrożność, zdrowy rozsądek i wszystko prócz pożądania. Ostatnio czuję tylko ból. Chcę poczuć coś innego. Cokolwiek… innego… – Nie smuć się – szepnęła dziewczyna. – Choć przez chwilę się nie smuć. – Dobrze – powiedział. – Nie będę. I pozwolił, by zawładnęło nim pożądanie. „Barl, najdroższa… Co ty knujesz?” Barl wierciła się niespokojnie przez sen i usłyszała własny jęk. – Odejdź, Morganie. Śnisz mi się. Tylko mi się śnisz. „Coś knujesz, najdroższa. Czuję to. W twoim umyśle płonie ogień”. Był wolny? Czyżby się wyswobodził? Ze szlochem starała się wyczuć go tak samo, jak on wyczuwał ją. Ale odczuwała wyłącznie wściekłość i żal. Czy te emocje targały nim czy nią? Nie potrafiła stwierdzić. „Należysz do mnie, Barl. Na zawsze. Wracaj do domu, najdroższa. Zadbam o twoje bezpieczeństwo”. – Nie zadbasz. Nie potrafisz. Och, Morganie, czy ty wiesz, czym się stałeś?
„Oczywiście, najdroższa. Największym magiem, jakiego znał świat”. – Największym mordercą – odpowiedziała ze szlochem. – Najstraszliwszym potworem. Powinieneś był mi powiedzieć, co planujesz, Morganie. Mogłabym cię powstrzymać. Mogłabym ocalić Rumma. A teraz jest już za późno. Pogubiłeś się. Jego furia zalała jej sny szkarłatem. „Pogubiłem? Wcale się nie pogubiłem, głuptasie. Odnalazłem swoje miejsce. A gdy odnajdę ciebie, ty odnajdziesz…” – Nigdy mnie nie odnajdziesz, Morganie. Nie w postaci cielesnej. Nie na tym świecie. Wkrótce odejdę od ciebie bardzo, bardzo daleko, a magowie, których za moją sprawą nie zdołasz zabić, zrobią… Poczuła jego uderzenie, jakby właśnie wściekle się kłócili, stojąc twarzą w twarz. Ten ból ją oszołomił. „Nie odejdziesz ode mnie, Barl! Zabraniam ci! Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo! Nie…” – Barl! Barl! Litości, Barl, obudź się! Otworzyła oczy. Dyszała, a palce przyciskała do mokrych, rozpalonych policzków. Klęczący przy jej łóżku Remmie chwycił ją za nadgarstek i odciągnął jej rękę. Pobladł jak ściana, wpatrując się w siostrę, a potem przysiadł na piętach. Puścił ją. Jego nierówny oddech dudnił w małym namiocie. – Masz odcisk dłoni na twarzy – powiedział słabym głosem. – A więc to nie był tylko sen, tak? Jakimś cudem cię znalazł. Jego ból był bardziej dotkliwy niż mentalny cios, który wymierzył jej Morgan. – Próbowałam ci to powiedzieć, Remmie. – Tak – wyszeptał. – To prawda. Zaszlochała ponownie, a potem usiadła i wyciągnęła do niego rękę. – Nie bój się. Jeszcze się nie uwolnił. I może tak już zostanie. Możliwe, że moje zaklęcie spętania jeszcze wytrzyma. Remmie pokręcił głową. – Sama w to nie wierzysz. Gdybyś wierzyła, nigdy byś… – Głos mu się załamał. – Udowodnij, że w to wierzysz, Barl. Porzuć ten szalony plan.
Opuściła rękę. – Nie mogę, Remmie. Nie mogę ryzykować. – Możesz – odparł ostro. – Dla mnie możesz. Przynajmniej tyle jesteś mi winna, Barl. Jesteś mi to winna za Irielle. To był kolejny cios, jeszcze okrutniejszy niż cios Morgana. – Remmie. Chwiejnie wstał, patrząc na nią wzrokiem twardym jak kamień. – Ale tego nie zrobisz. Bo jesteś Barl Lindin i zawsze musisz mieć rację. Z trudem wygramoliła się z łóżka. – Bo mam rację! Remmie, czy myślisz, że bym to zrobiła, gdyby… – Przespałaś cały dzień – powiedział i się odsunął. – Olkowie już się zbierają. Powiem Venette i seniorce Chaffie, że już idziesz. – Nie, Remmie, zaczekaj, ja… Poła namiotu zamknęła się za nim. Wstrząśnięta Barl wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w brunatną filcową ścianę. Jej palce powędrowały ku miejscu, w które uderzył ją Morgan. Och, Remmie. Jervale siedział w zatłoczonej sali zgromadzeń z Bannetem. Del gdzieś przepadła, on zaś patrzył, jak Barl Lindin z bratem i lady Martain wchodzą do pomieszczenia w towarzystwie seniorki Chaffie. Wyraz twarzy Remmiego Lindina go zmroził. Coś jest nie tak. Usiłował przyciągnąć spojrzenie Barl Lindin, ale dziewczyna była skupiona na sobie i jeszcze bledsza niż zwykle. Na prawym policzku miała niewyraźny czerwony ślad, którego Jervale wcześniej nie zauważył. – Uciszcie się – odezwała się Chaffie, unosząc ręce. – Mag Lindin ma wam coś do powiedzenia. Gdy Chaffie zajęła miejsce i w pomieszczeniu powoli zapadła cisza, Barl Lindin wyszła naprzód. – Moi drodzy olkińscy przyjaciele, proszę was o wybaczenie. Kiedy po raz pierwszy wam o nas opowiadałam, pominęłam pewne kwestie. Sądziłam, że nie musicie tego wiedzieć, ale byłam w błędzie. Dlatego teraz chcę wam o tym opowiedzieć, żebyście
zrozumieli, dlaczego koniecznie musicie zrobić to, o co was poproszę, byśmy wszyscy mogli być bezpieczni. Wśród zebranych rozległ się pomruk konsternacji. Bannet pochylił się do Jervale’a. – Już mi się to nie podoba. Jervale przełknął ślinę. Gotowało się w nim z niepokoju. – Mnie też. – Nie wspomniałam o pewnym magu – powiedziała Barl Lindin, a jej niebieskie oczy wyglądały upiornie. – Kiedyś był moim przyjacielem, ale już nie jest. Magia go zepsuła. Zrobił się szalenie niebezpieczny. Gdy Dorana zaczęła się rozpadać, zostawiliśmy go tam. Ale teraz nas szuka i obawiam się, że jeśli nas znajdzie, potwornie się zemści. Nie tylko na Doranach, ale także na Olkach, za to że udzielili nam pomocy. Chaffie wstała. – Dlaczego miałby was szukać? – Bo mnie kocha… i uważa, że go zdradziłam. – A zdradziłaś? – spytała Chaffie. W świetle zwyczajnych pochodni w oczach Barl Lindin zabłysły łzy. – Tak. Jej odpowiedź wzbudziła wrzawę. Wokół rozległy się podniesione głosy, tupot nóg, ludzie podrywali się z miejsc i wymachiwali pięściami. Magowie wpatrywali się w siebie. Lady Martain powiedziała coś, ale jej słowa zginęły wśród odgłosów oburzenia. Jervale dostał zawrotów głowy z przerażenia. Siedział w bezruchu, a jego bezceremonialnie rozbudzona intuicja krzyczała równie głośno jak pozostali Olkowie. Nawet Bannet protestował. Zielona i bujna przyszłość Lur miała za chwilę stanąć w płomieniach. Jeśli czegoś nie zrobi, czegoś nie powie… Zignorował krzyki Banneta i przecisnął się wzdłuż rzędu miejsc. Podszedł do Barl Lindin. Zaczął machać rękami i krzyczeć, żeby ludzie go posłuchali. Ale nikt nie słuchał. Odwrócił się do niej zrozpaczony. Eksplozja magicznego ognia uciszyła wszystkie zachrypnięte głosy. – Posłuchajcie jej! – zagrzmiał Jervale, nim Chaffie lub ktokolwiek
inny zdążył się odezwać. – Jeżeli kochacie swoje rodziny, to posłuchajcie. – Rozumiem wasze rozczarowanie – odezwała się Barl Lindin w nagłej ciszy. – Ale daję wam słowo, że nie mam innych tajemnic. I że nawet gdyby Morgan nie stanowił zagrożenia, mieszkańcy Lur i tak byliby w niebezpieczeństwie. Z waszą pomocą zdołam was jednak ocalić. – Już to mówiłaś, magu Lindin – ostro wtrąciła się Chaffie. – A teraz wszystko wyjaśnij. Barl Lindin skinęła głową i złożyła dłonie. – Dzięki dorańskiej magii jestem w stanie wznieść mur, który nie pozwoli wkroczyć do Lur ani Morganowi, ani wojowniczym sąsiadom Dorany. I dzięki tej magii będę także mogła zapanować nad pogodą. Dopilnować, by w waszym kraju już nigdy nie nastała susza ani głód. Jervale drgnął, bo coś sobie przypomniał. Mur wokół swojego kraju. Ten złocisty blask w górach. I soczyście zielone wzgórza oraz źdźbła zbóż uginające się pod ciężarem kłosów. – Ona mówi prawdę – powiedział pośpiesznie, póki ludzie nie zaczęli znów krzyczeć. – Widziałem to. Chaffie wystąpiła naprzód i zamachała rękami, żeby wszystkich uciszyć. – Jesteś Jervale, prawda? Z Toblinu na zachodzie? Przełknął ślinę. Zaschło mu w ustach. – Zgadza się. – I widziałeś to? Jak to? – Nie do końca wiem, jak to wyjaśnić, seniorko. – Czuł na sobie spojrzenia magów i zdumienie pozostałych Olków. – Taki się urodziłem. Widzę pewne rzeczy, śnię o nich, a potem się sprawdzają. Widziałem Lur porośnięte tak bujną roślinnością, jak jeszcze nigdy. Było tu bezpiecznie. I wiem, że to dzięki tym magom. Wiem, że musimy im zaufać, bo w przeciwnym razie czeka nas mnóstwo problemów. Chaffie zmierzyła go wzrokiem. – Jesteś o tym przekonany, tak? Zaryzykowałbyś życie? Zmusił się, by spojrzeć w szeroko otwarte ze zdumienia oczy Banneta, a potem odszukał wzrokiem pozostałych pięcioro Olków,
których widział w snach. Gdy odnalazł po kolei każdego z nich, poczuł to dziwne wewnętrzne przekonanie, które podpowiadało: „Tak, nie bój się, kroczysz właściwą ścieżką”. – Zaryzykowałbym, seniorko. Chaffie prychnęła. – Ty może tak. Ale powiedz mi, Jervale’u… dlaczego my mielibyśmy ci uwierzyć?
Rozdział XXXVIII
Jervale chciał spojrzeć na Barl Lindin, ale nie miał odwagi. Zamiast tego popatrzył na Olków, którzy zgromadzili się, by wysłuchać Doran. Poczuł zawroty głowy zwiastujące kolejną wizję i wskazał na kobietę, która siedziała kilka rzędów za Bannetem. – Pani. Nie miała pani przemawiać w imieniu swojej wioski, ale człowiek, któremu powierzono to zadanie, złamał nogę. – To prawda? – spytała Chaffie, a jej wymizerowana, umęczona twarz wyglądała posępnie. Kobieta przytaknęła ostrożnie. – Tak. Ale mówiłam o tym. Jervale mógł to usłyszeć. – Nie słyszałem. Chaffie skrzyżowała ramiona. – Jesteś w stanie to udowodnić? Nie. Nie był. Pierwszy raz w życiu udało mu się zmusić swój wewnętrzny głos do szeptu. Czekał… i czekał… – Ty! – Wskazał na kolejną osobę. – Zamieniliśmy ze sobą chociaż słowo, od kiedy pojawiłem się w Gribley? Wskazany mężczyzna pokręcił głową. – Tylko się przywitaliśmy. – Po ciasteczkach twojej żony boli cię brzuch, ale nie masz odwagi jej powiedzieć. Mężczyzna otworzył usta ze zdziwienia, a wokół rozległ się szmer nerwowych śmiechów. Jervale ponownie spojrzał na Chaffie i poczuł, jak zamykają mu się oczy. – Kiedy byłaś dziewczynką i mieszkałaś w wiosce Crick, seniorko, twoja najlepsza przyjaciółka nie usłuchała napomnień mamy i utonęła w studni. Chaffie niemal krzyknęła ze zdumienia. – Nie wspominałam o tym ani słowem żadnemu mieszkańcowi Gribley. – Mógłbym przez pół nocy wyciągać sekrety różnych ludzi –
odezwał się z nagłym znużeniem. – Nie wiem tylko, czemu miałoby to służyć. Albo mi wierzycie, albo nie. Ale sami zadajcie sobie jedno pytanie. Jestem Olkiem. Dlaczego miałbym kłamać dla jakiegoś dorańskiego maga? Pozostali Olkowie zaczęli kiwać głowami i szeptać. Chaffie zacisnęła usta i zwróciła się do Doran. – Nie zmusiliście go do tego? – Ależ nie – powiedziała Barl Lindin. – Albo z własnej woli udzielicie nam pomocy, albo nie udzieli nam jej nikt. Chaffie westchnęła, spoglądając na zebranych. – Pomoglibyśmy, gdybyśmy mogli, ale nie jesteśmy magami. – Może nie – ostrożnie odparła Barl Lindin. – Ale potraficie śpiewać. I właśnie tego potrzebuję. – Śpiewać? – Chaffie wyglądała na zaskoczoną. – Skąd o tym wiesz? Jervale ugryzł się w język. Gdyby Barl Lindin powiedziała prawdę, prawdopodobnie narobiłaby mu ogromnych problemów… – Jestem magiem, seniorko Chaffie – odparła z powagą. – Wiem o wielu rzeczach. Seniorka przełknęła ślinę. – I chcesz tylko naszego śpiewu? – Tak. Niczego więcej. Gdy wokół rozległy się pomruki ulgi, Jervale’a ogarnęło złowrogie przeczucie. To nie wszystko. Właśnie teraz może zrobić się paskudnie. Zanim jednak zdążył ostrzec Barl Lindin, jej brat spojrzał na nią niemal wrogo i wystąpił naprzód. – Przepraszam, seniorko Chaffie. Moja siostra nie wyraziła się dość jasno. Chciałaby, żebyście zrezygnowali ze swojego śpiewu. Chce opanować moc Lur, posłużyć się nią i nic wam nie zostawić. Pomieszczenie wypełniła wrzawa aż po same krokwie. Jervale utkwił wzrok w Barl Lindin i uświadomił sobie, że było tak, jak mówił jej brat… i właśnie w tej chwili przez jego myśli przetoczyły się wszystkie te przerażające sny o czarnym gradzie, szkarłatnych błyskawicach i innych katastrofach. Nie możemy jej na to pozwolić. Jeśli oddamy jej pieśń ziemi, to tak jakbyśmy skoczyli z urwiska. Zupełnie jak biedna Ma Gammil.
Nie wiedział dlaczego. Wiedział tylko, że to będzie tragedia, tak samo jak wiedział, że w jego rodzinnej wsi Tam i Rinna właśnie opłakują zmarłego synka. – Proszę! – krzyknęła Barl Lindin. – Wysłuchajcie mnie! Ale nikt już nie słuchał… więc po raz kolejny zaskoczyła tłum wybuchem magicznego ognia, żeby wszystkich uciszyć. – Przykro mi – powiedziała, wiodąc po zebranych przeszywającym spojrzeniem. – Muszę prosić o coś tak trudnego, bo Morgan rzeczywiście się tu zbliża, a was zabija susza. Jestem w stanie ocalić Lur. Naprawdę. Ale nie bez waszej pomocy. Lady Martain wystąpiła naprzód. – Mieszkańcy Lur – odezwała się do nich po raz pierwszy, od kiedy im się przedstawiła. – Ten Morgan, o którym wspomnieliśmy, zamordował mojego męża. I na pewno dopilnuje, by każda kobieta w Lur została wdową. By każdy mężczyzna został pozbawiony żony, a każde dziecko rodziców. Kiedyś kochałam go jak syna. Ale gdybym mogła, teraz bym go zabiła. Zróbcie to, o co prosimy. To nasza jedyna nadzieja. Jervale rozejrzał się wokół i dostrzegł, że słowa lady Martain były dla każdego Olka niczym cios. Wiedział, że mówiła prawdę. Wiedział, że obecność Morgana Danfeya oznacza dla Lur gorzką śmierć. Podobnie jak obecność Barl Lindin. Są spleceni ze sobą na zawsze. – Jervale’u… – Tym razem odezwała się Chaffie. Odwrócił się do niej z niepokojem. – Tak? – Co ty na to? Co widzisz? Czy susza sama dobiegnie końca? Ogromnie pragnął skłamać. Ale gdyby to zrobił, wypaczyłby swój dar. Gdyby skłamał, nie byłby w stanie spojrzeć w oczy swojej Tilly. – Nie, seniorko Chaffie. Nie widzę tego. – A ten mag, o którym mówią? Widziałeś go? Serce mu pękało. W środku płakał. – Widziałem, seniorko. Jest tak nikczemny, jak twierdzą. Chaffie zadrżała. – Co jeszcze widzisz? – Wi… wi… – Przycisnął pięść do piersi i poczuł w niej przeszywający ból. – Widzę, że jeśli im nie pomożemy, czeka nas
zagłada. A jeśli im pomożemy, i tak czeka nas to samo. – Czyli bez względu na wszystko jesteśmy straceni? – Chaffie pokręciła głową. – Nie pomagasz, Jervale’u. – Przykro mi – rzekł zrozpaczony. – Chciałem tylko powiedzieć, że musimy im pomóc. Ale nie możemy zrezygnować ze swojego śpiewu. Pożałujemy tego. – Jeśli zaś tego nie zrobicie, nie zdołam was ocalić – ostrzegła Barl Lindin. – Moje zaklęcia i runy są potężne i niebezpieczne. Jeżeli wasza pieśń ziemi je zakłóci, konsekwencje będą tragiczne. – Nie tak tragiczne jak rezygnacja z naszej pieśni! – odparł, ale wiedział, że ten sprzeciw to tylko strata czasu. Przytłoczyły go złe przeczucia. Ledwie był w stanie oddychać. Och, Bene. Wszystko spartoliłem. Wszystko zepsułem. – Dobrzy mieszkańcy Lur – kontynuowała Barl Lindin, ignorując jego słowa. – Pomyślcie, co to oznacza. Nigdy więcej suszy. Nigdy więcej głodu. Wasze dzieci nie będą chodziły spać głodne, a wy nie będziecie rozpaczali, że nie macie czym ich nakarmić. Doranie wiedzą, jak to jest. Chcielibyśmy oszczędzić wam takiego bólu. Dołączcie do naszego magicznego dzieła, a wszystkie brzuchy już zawsze będą pełne. Właśnie taką moc ma magia Lur współdziałająca z magią Doran. Dlatego w pewnym sensie nie stracicie pieśni ziemi. Będziecie po prostu śpiewać inaczej. Nie rozumiecie? Będziecie bezpieczni. Zrozpaczony Jervale przyglądał się, jak jego rodacy ulegają jej czarowi. Kiedy nie był w stanie dłużej na to patrzeć, wyszedł z sali. Nikt go nie zawołał. Ruszył przez oświetloną pochodniami wioskę, wdychając chłodne nocne powietrze i starając się pozbierać niespokojne myśli. Jestem w stanie to naprawić. Muszę. Bannet i inni mają jeszcze swoje role do odegrania. Muszę tylko… Usłyszał za sobą czyjeś kroki. Odwrócił się i zobaczył rozmarzoną Del z Westwailing wychodzącą z lasu. Sprawiała wrażenie nasyconej i miała zmierzwione włosy, a jej oczy błyszczały wspomnieniem rozkoszy. W blasku pochodni na jej rękawie zalśnił złoty włos. Jervale doznał szokującego olśnienia… Jak wtedy, gdy Bene zaszła w ciążę z Tilly. Wyczuwał radosny pomruk w tej beztroskiej dziewczynie z rybackiej wioski. Budzące się nowe życie. Kruche
ziarno nadziei. W Dni Sądu przybędzie Nieoświecony Cudotwórca… – Jervale’u! – zawołała Del na jego widok. Nagle jednak się zdziwiła i zrobiła czujna. – A niech się utopię, co się tak czaisz w cieniu? W Dni Sądu? Nieoświecony Cudotwórca? Skąd się wzięła ta myśl? I co oznaczała? – Wiesz, że zwołano zgromadzenie, Del? Gdzie byłaś? Jej palce powędrowały ku ustom, ku ulotnemu, tajemniczemu uśmiechowi. – Byłam w lesie. Zasnęłam. O nie, moja panno, kotłowałaś się z bratem Barl Lindin. Ale intuicja podpowiadała mu, że nie powinien mówić tego na głos. – Chodź, dziewczyno – powiedział i chwycił ją za rękę. – Dzieją się tam ważne rzeczy. Lepiej tam idź. Kiedy wyszli z sali, żeby dać Olkom czas na rozmowę, Remmie rzucił ostrzegawcze spojrzenie Venette i wrócił z Barl do obozu. Biło od niej milczące poczucie triumfu i celu; najwyraźniej nie myślała o tym, co przyniesie jej zwycięstwo. On jednak był aż nazbyt świadom tych konsekwencji. Nie wiedział, czy się na nią wściekać, czy płakać. – Pokaż mi swoje notatki – powiedział, gdy dotarli do namiotu. – Chcę sprawdzić te zaklęcia. Uniosła brew. – Nie ufasz mi? – Proszę. Burknęła coś pod nosem, uniosła przed nim połę namiotu i podrzuciła w powietrze kilka kul magicznego ognia, wchodząc za nim do środka. Usiadła na łóżku, on zaś na filcowej macie, i zajął się czytaniem jej notatek, zaklęć i run. Znów pękło mu serce, gdy zdał sobie sprawę, co osiągnęła. – Za późno, by mnie powstrzymać, Remmie – powiedziała. – Olkowie przyjmą moją propozycję. Jakby sam tego nie wiedział. Jakby na własne oczy nie widział, że oczarowała ich słodkimi obietnicami i uśmiechami.
Podniósł wzrok. – Wiem, że musisz to zrobić… ale nie musisz robić tego sama. Jeżeli wspólnie zajmiemy się zaklęciami, połączeniem i powiązaniem magii, jeżeli… jeżeli podzielimy się ostatnim zaklęciem transmutacyjnym, podzielimy się także zagrożeniem. Może udałoby się opanować rozlewającą się energię, może… – Och, Remmie. – Pokręciła głową. – Sam wiesz, jak to wygląda. Oczy zaczęły go piec. – Wyszliśmy z tego samego łona, Barl. Nie różnimy się aż tak bardzo. – Ale wystarczająco. To się nie uda. – Nie wiesz tego na pewno. – Nie mogę ryzykować! Mamy jedną szansę, Remmie. Jedną jedyną. I tak trudno mi będzie w pojedynkę żonglować tymi wszystkimi sylabami i runami. W ogóle nie byłabym w stanie zrobić tego razem z innym magiem. Spojrzał jej w oczy, oddychając ciężko. – Nawet z Morganem Danfeyem? Jej spojrzenie złagodniało. – Nawet z tobą. – Och, Barl. – Smutek go przytłaczał. – Ależ żałuję, że go poznałaś. Wydała z siebie cichy odgłos – ni to śmiech, ni to szloch. – Ale poznałam. Nie miał już siły na kłótnie. Dokonała wyboru. Teraz on musiał to zrobić. Wstał, pochylił się i ucałował ją w głowę. – Kocham cię, Barl. Uśmiechnęła się do niego. – Ja też cię kocham. A teraz idź się przespać. Porozmawiamy rano. – Pójdę spać, jeśli ty też pójdziesz – zripostował. – Ty pierwsza. – Despota – powiedziała i ziewnęła… ale nie protestowała, gdy poprawił jej poduszkę i otulił ją szorstkim kocem, kiedy się położyła. A potem z bólem serca czekał cierpliwie, dopóki nie zasnęła. Venette zastąpiła mu drogę, kiedy zmierzał do lasu. – A dokąd to się wybierasz, młody człowieku?
Nie była jego matką. Nie mogłaby jej zastąpić. Ale jakimś cudem pokochał ją jak starszą siostrę. Mądra i sarkastyczna, stanowcza i odważna Venette Martain w ostatnich długich miesiącach stała się dla niego kimś ważnym. Dlatego nie zamierzał jej okłamywać. – Myliłem się – powiedział cicho. – Morgan Danfey to nie żaden szalony wytwór wyobraźni Barl. Chwilę przed zgromadzeniem widziałem, jak uderzył ją w twarz. W blasku magicznego ognia dostrzegł, że Venette otwiera oczy ze zdumienia. – To niemożliwe. – Nie osobiście – dodał. – Ale uderzył ją mentalnie. Miała rację. Znalazł nas. I przyjdzie po nią. Dobrze o tym wiesz, Venette. Kobieta milczała, obracając w palcach obrączkę Orwina, którą nosiła na łańcuszku. – Wiem, że kiedy mówiłaś Olkom o Danfeyu, chciałaś po prostu wesprzeć Barl. Ale skoro już wiesz, że on rzeczywiście stanowi zagrożenie… muszę cię o coś zapytać. Mówiłaś poważnie, że chciałabyś go zabić? Mocno zacisnęła palce. – Tak. Dlaczego pytasz? Zamiast odpowiedzieć, Remmie odchylił głowę, by spojrzeć w nocne niebo, i zatrzymał zmęczony wzrok na nieznanych gwiazdach. Przypomniał sobie szkołę w Batavie i zadowolenie sprytnego Rine’a Grovsika, gdy wyczarowana przez niego konstelacja się nie rozpadła. Obco wyglądające diamentowe punkciki rozmazały mu się przed oczami. – Remmie, przerażasz mnie – powiedziała Venette. – O co ci chodzi? Powoli odwrócił ku niej wzrok. – Plan Barl obejmuje dwie części. Zaklęcia pogodowe, które mają zakończyć suszę i zapewnić obfitość… oraz pieczęć, która ma bezpiecznie odgrodzić Lur od reszty świata. Ten rodzaj magii jest śmiertelny tylko wtedy, kiedy obie te części zostaną połączone. A gdyby pieczęć nie była potrzebna? Gdyby wystarczyło pozbyć się suszy? – Głos mu się załamał. – Venette, gdyby to wystarczyło, Barl
nie musiałaby umierać. Venette była zbyt inteligentna, żeby nie zrozumieć, co miał na myśli. Ze zdumienia obrączka Orwina wyślizgnęła jej się z palców. Kobieta podeszła do niego. – Chcesz wrócić do domu? Żeby pozbyć się Morgana z tego świata? Remmie, nie możesz. Nie przetrwałbyś takiej podróży. – Piechotą na pewno nie – przyznał. – Poza tym nie zdążyłbym na czas. Ale gdybym się teleportował… – Do Elvado? – Roześmiała się z niedowierzaniem. – Remmie… – To nie jest aż takie szaleństwo, jak by się mogło wydawać. Maris mówiła, że jej wuj Arlin teleportował się kiedyś z Elvado do Iringi. – A powiedziała ci, w jakim stanie tam dotarł? – Pewnie nie był to najpiękniejszy widok – przyznał. – Ale gdybyś mi pomogła, Venette… gdybyśmy opracowali możliwie najpotężniejsze zaklęcie teleportacyjne… Venette pokręciła głową i odwróciła się. – A może wcale cię nie obchodzi, że Barl chce się zabić, żeby nas ocalić? – rzucił Remmie. Na te słowa obróciła się twarzą do niego, a w świetle magicznego ognia w jej oczach zabłysły iskierki złości. – To okrutne. Oczywiście, że mnie obchodzi. Ale twoja propozycja… mój drogi, to szaleństwo. Zdobył się na krzywy uśmiech. – Nie, jeśliby nam się udało. – A jeśli się uda, to jak do nas wrócisz? Dobre pytanie. – Powoli, moja pani. Nie wszystko naraz. – Remmie… – Venette przycisnęła drżące palce do ust. – Błagam. Nie proś mnie o to. – Muszę – odparł wprost. – To dla Barl jedyna nadzieja. – A co z nadzieją dla ciebie? Zastanowił się przez chwilę, nim odpowiedział. – Moja matka kochała Barl, ale dobrze znała swoją córkę. Przed śmiercią obiecałem jej, że dopilnuję, by nie narobiła sobie kłopotów. I choć starałem się z całych sił… – Skrzywił się. – To tych sił zawsze było za mało. Może tym razem wystarczy. W oczach Venette wezbrały łzy. I popłynęły. Otarła je ze
zniecierpliwieniem. – Co jeśli odmówię? – To odmówisz – odparł i wzruszył ramionami. – Wtedy teleportuję się do domu powoli i stopniowo. I będę trzymał kciuki, żeby nie trafić w sam środek feenijskiego obozu wojskowego. – To dopiero nieuczciwe zagranie! Ponownie wzruszył ramionami. – Jestem zdesperowany. Nastąpiła długa chwila milczenia, po czym Venette westchnęła. – Jak zamierzasz go zabić? Remmie sięgnął pod zgrzebną koszulę i wyjął nóż, który miał przy sobie od dnia, w którym opuścili Elvado. – Tym. A jeśli się nie uda, jeżeli zaklęcie spętania, które nałożyła na niego Barl, nie sprawiło, że stał się bezbronny, cóż… na pewno coś wymyślę. Venette przeszedł dreszcz, mimo tych wszystkich rzeczy, jakie powiedziała na temat Danfeya. – Rozumiem. – Venette… – Ujął jej dłonie. Były zimne i drobne. – Proszę. Pomóż mi. Wyswobodziła ręce. Skrzyżowała ramiona. – Skąd będziemy wiedzieli, że ci się udało i Morgan nie żyje? – Barl będzie wiedziała – powiedział niechętnie. – Łączy ich więź. Wyczuje, jeśli on umrze. – A jeśli ty umrzesz? – Też wyczuje. Venette wpatrywała się w niego i mrugała, by odpędzić łzy. – Remmie Lindin, mogłabym cię za to znienawidzić. – Przykro mi. – Jesteś pewien, że nie ma innego wyjścia? Ucałował ją w policzek. – Wiesz, że nie ma. – Ja mogłabym tam pójść. Był wdzięczny, ale pokręcił przecząco głową. – Nie mogłabyś. Jesteś ostatnią członkinią Rady Magów. Jesteś tu potrzebna znacznie bardziej niż ja. – Ośmielam się mieć odmienne zdanie. – Zmrużyła oczy. –
Podobnie jak Maris. Maris Garrick? Naprawdę chciała pchnąć go w ramiona tej dziewczyny? Och, Venette. Nagle jego twarz zapłonęła, gdy przypomniał sobie Olkinkę, którą spotkał w lesie. Venette uśmiechnęła się, mylnie odczytując jego myśli. – Och. Wiedziałam, że ci się spodobała. Nie było czasu zaprzeczać. Poza tym nie miał serca powiedzieć jej prawdy. Niech marzy dalej. Tak czy inaczej, nigdy do tego nie dojdzie. – Jeżeli miałbym to zrobić, Venette, muszę zrobić to teraz – powiedział. – Pomożesz mi czy nie? Westchnęła z drżeniem. – Tak. Pomogę ci. Ale dlaczego właśnie teraz? – Bo jeśli Barl mnie zobaczy, pozna, że coś jest nie tak. Będzie próbowała mnie powstrzymać… a nie chcę jej zranić. – Nie chcesz… – Venette popatrzyła na niego zdeprymowana. – A nie sądzisz, że właśnie w ten sposób ją zranisz? – To co innego – mruknął. – Venette, proszę cię. Chodźmy. Nie chciała się kłócić, więc pozwoliła się poprowadzić do Czarnego Lasu. Kiedy w końcu zatrzymali się pod balansującą w powietrzu kulą magicznego ognia i zaczęli dyskutować, jakie zaklęcie teleportacyjne będzie najlepsze, podzieliła się z nim informacjami z najbardziej sekretnych archiwów Sal Wiedzy. Pracowali razem nad skomplikowanym zaklęciem, pobierając z Lur jeszcze większe ilości mocy, i poczuli jego potęgę niczym huczący we krwi wodospad. – Będzie na mnie wściekła – powiedział, nim Venette aktywowała ostatnią runę. Mocno trzymał nóż, zaciskając palce na rękojeści. – Będziesz jej potrzebna, Venette. Nie pozwól, by cię odepchnęła. Pomóż jej ze wszystkich sił. Powiodła koniuszkami palców po bliźnie na jego policzku. – Dobrze, mój drogi. Obiecuję. Tylko błagam cię, doprowadź to do końca. Za siostrę. Za Orwina. Za wszystkich, których straciliśmy. Irielle. Skinął głową i znów oczy zamgliły mu się łzami. – Venette, powiedz Barl… – Powiem – odparła. – A teraz do dzieła, mój drogi. Do dzieła. Zanim zmienię zdanie.
Nocne powietrze zapłonęło magią… i Czarny Las zniknął. Kiedy wreszcie zgromadzenie w Gribley dobiegło końca, Jervale kręcił się nieopodal drzwi, aż zobaczył wychodzącego Banneta i przygnębioną Del u jego boku. Zarumieniła się na widok Jervale’a, mruknęła coś pod nosem i czmychnęła. Nie zwracał uwagi na zaciekawione spojrzenia ludzi i pomachał, by przyciągnąć uwagę Banneta. – Myślałem, że wrócisz – rzekł Bannet, podchodząc do niego. – Po twoim wyjściu toczyły się ożywione dyskusje. Potrafił to sobie wyobrazić. – Powiedziałem, co do mnie należało, Bannecie. Ale tobie mam do powiedzenia więcej. Chcesz posłuchać? Popatrzył w jego szczerą, ogorzałą twarz, Bannet zaś zmrużył oczy. – Chcesz mi powiedzieć coś paskudnego, co? – Coś… po czym mocniej zabije ci serce – odparł bez uśmiechu. – Ale ze względu na dobro nas wszystkich muszę ci o tym powiedzieć. – Właśnie widzę. – Bannet westchnął ciężko z rezygnacją i skinął głową w kierunku Olków wychodzących z sali, tłoczących się w wąskiej uliczce. – Postanowili stanąć po stronie Doran, Jervale’u. Wszyscy razem i każdy z osobna oznajmili, iż skontaktują się ze swoimi wioskami, żeby przekazać, że tak będzie najlepiej. – Kolejne westchnienie. – Jak można mieć im to za złe? W Lur źle się dzieje. – Wiem. Bez względu na to, co się wydarzy, przekażę to samo mieszkańcom mojej wioski. – Jervale dotknął jego ramienia. – Chodźmy do mojego namiotu. Bannet z niepokojem przyjął wiadomość o tym, że pojawił się w snach Jervale’a. Kiedy wysłuchał już wszystkiego, siedział w milczeniu na pieńku, pocierał szorstki policzek i patrzył na krzątających się wszędzie podekscytowanych Olków goszczących w Gribley. Jervale przyglądał mu się niespokojnie. – Bannecie, wiem, jak to brzmi. I znasz mnie od niedawna, więc… – Znam cię dostatecznie długo – przerwał mu Bannet. – To w sumie zabawne – zmarszczył brwi – ale gdy już o wszystkim wiem,
to to, co mówisz o Doranach, brzmi… całkiem sensownie, Jervale’u. Poczucie ulgi przyprawiło go o zawrót głowy i poklepał nowego przyjaciela po kolanie. – Twoje słowa bardzo wiele dla mnie znaczą. Tym bardziej świadomość, że mi uwierzyłeś. – Dobrze wiedzieć, że na coś się przydałem – rzekł Bannet niemal z rozbawieniem. – Ale nie do końca wiem, co jeszcze miałbym zrobić. – Zaczekaj tu, a ja poszukam pozostałych osób, które mi się śniły. Bo nie spocznę, dopóki tego nie uporządkuję. – W jaki sposób? Zmarszczył brwi. – Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Zaczekasz? To może trochę potrwać. – Zaczekam. Zostawił więc Banneta jego własnym rozmyślaniom i rozpoczął poszukiwania innych Olków, którzy zgodnie z podszeptami intuicji mieli pomóc w ocaleniu Lur. Szukał ich, znalazł, poznał ich imiona, a następnie przekonał ich, by spotkali się z nim o świcie na wschodnim krańcu wioski. Podobnie jak Bannet, jakimś cudem nie sprawiali wrażenia zaskoczonych. Z każdym skinieniem głowy, z każdym niepewnym uśmiechem Jervale’a ogarniało osobliwe przeczucie, że robi to, co należy. Może jednak tego całkiem nie spartoliłem. Wrócił do namiotu oszołomiony pierwszą od wielu dni iskierką nadziei. – Udało się? – spytał Bannet. Skinął głową. – Udało się. Porozmawiamy o tym rano. – W takim razie utnijmy sobie drzemkę – rzekł Bannet i wstał. – Miłych snów. Rzeczywiście Jervale śnił, a we śnie widział kłębiące się twarze i poznał odpowiedzi na pytania. Kiedy zbudził się przed świtem… już wiedział, co robić. Barl zerwała się ze snu udręczona pocałunkami miękkich warg Morgana, echem jego drwin i jego oddechem na swojej skórze.
„Najdroższa, najdroższa, bez obaw. Wkrótce będziemy razem”. Usiadła, a serce waliło jej w piersi. – Nie! Poła namiotu była odwinięta. Nigdy jej tak nie zostawiała. W mroku poranka zdała sobie sprawę, że nie jest sama. – Już dobrze! – pośpiesznie odezwała się Venette. – Barl, to ja. To nie… to ja. – Venette? Co ty… – Przyszłam ci coś powiedzieć. Na temat Remmiego. On… – Odszedł – wyszeptała Barl, czując się, jakby ktoś odciął jej kończynę. Pstryknęła palcami, wyczarowując magiczny ogień. W świetle dostrzegła Venette, która prezentowała się całkiem elegancko w zgrzebnym stroju, siedząc na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Jej spojrzenie było puste i znękane. – Och, lady, coś ty narobiła? * * * Czekając na Banneta i pozostałych, Jervale odczuwał dziwny spokój. Nadciągały trudne czasy – co do tego nie miał wątpliwości. Ale on ich nie dożyje. Przed tymi trudami nadejdą jednak pomyślne dni, a nawet całe lata. O tym też był przekonany. Ta świadomość w osobliwy sposób dodawała mu otuchy. A w obecnej sytuacji każda pocieszająca myśl jest mi potrzebna. Po kolei dołączali do niego Olkowie, których zobaczył w swoich snach. W blasku wczesnego poranka w lesie widział ich zaczerwienione oczy. Bannet zjawił się jako ostatni, a po drodze jeszcze wiązał koszulę. – No dobrze – odezwał się Jervale, kiwając głową. – Poszukajmy miejsca, w którym moglibyśmy porozmawiać. Poprowadził ich głębiej w las, dopóki nie nabrał przekonania, że nikt się na nich nie natknie i ich nie podsłucha. Kiedy się zatrzymali, poprosił wszystkich, żeby się przedstawili. Nie chciał, by czuli się jak zupełnie obcy sobie ludzie. Najstarszy był Phryn z wioski Tanny na wschodnim krańcu Czarnego Lasu. Ściągnął krzaczaste siwe brwi i bawił się koralikami na szyi.
– No dobrze, Jervale’u. Co chcesz nam powiedzieć? Bannet kiwnął lekko głową, by dodać mu otuchy. Zachęcony tym gestem Jervale odchrząknął. – Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, czy wierzycie w to, co powiedziałem wczoraj w sali zgromadzeń. – Powiedzmy, że tak – rzekła Neese z Dellinu, wymieniwszy z Phrynem i pozostałymi ostrożne spojrzenia. – I co dalej? – Mamy znów skontaktować się z naszą starszyzną, powiedzieć, że się myliliśmy i że Doran należy odesłać za góry? To był Boyde z wioski Jerring, człowiek o ostrych rysach twarzy. Jervale się skrzywił. – Nie. Prawdą jest, że jak już mówiłem, magia Barl Lindin ocali nas od suszy, głodu i gorszych nieszczęść. – To co tu robimy? – odezwała się Eryn z Sapslo płaczliwym głosem. – Jesteśmy tu, bo istnieje jeszcze jedna prawda – odparł łagodnie. Czy przypadkiem nie była na to za młoda? Tego się obawiał, ale musiał zrobić wszystko, co podpowiedział mu sen. – Nadejdzie dzień, gdy Doranie staną się bezsilni… i wówczas to Olkowie ocalą Lur. Emmie z Hoyne, kobieta w średnim wieku, wydała z siebie okrzyk niedowierzania. – Bezsilni?! Jakim cudem mieliby stać się bezsilni? – To ludzie z krwi i kości – rzekł Bannet. – Popełniają błędy. Przecież musieli uciekać. Wiekowy Phryn parsknął. – Szkoda, że musieli uciec akurat tutaj. – Jeśli ocalą nas przed suszą, to wcale nie szkoda – mruknęła Emmie. – W Hoyne zmarło już dziewięcioro, a dwudziestka jest śmiertelnie chora. – Wczoraj, Jervale’u – odezwał się Boyde, nim zdążyli zacząć się spierać – stanowczo odradzałeś wyrzeczenie się naszej pieśni. Ale co mamy zrobić, skoro Doranie chcą nam ją magicznie odebrać? – Dobre pytanie – powiedział Bannet, gdy pozostali popatrzyli po sobie z konsternacją. – Nikt z nas nie ma tyle siły, żeby przeciwstawić się tym magom. I nie wiem jak ty, ale ja nie wiedziałbym, od czego zacząć.
– Być może znam odpowiedź na to pytanie – ostrożnie odezwała się Emmie. – Urodziłam się na wybrzeżu, w Bibford. Przeżyłam tam pół życia. W każdej porze roku rybacy razem śpiewają pieśń morza. Jest potężna, a gdy wykonuje ją tylu ludzi naraz, może narobić kłopotów. Istnieje pewien ziołowy napar, który piją tam prawie wszyscy. Dzięki niemu pieśń nie zatapia się w człowieku i nie robi mu krzywdy. Możliwe, że dałoby się go jeszcze wzmocnić. Tak żeby uderzył do głowy nawet dorańskiemu magowi. Zajmuję się ziołami. Znam się na tym. Jervale spojrzał na nią i ogarnęła go fala sympatii. Odczuwał ją wobec nich wszystkich, wobec tych mężczyzn i kobiet, o których śnił, którzy mu zaufali, bo o to poprosił… tak po prostu. – Zanim wypiję jakieś ziołowe paskudztwo – rzekł Boyde – chcę wiedzieć, czego od nas oczekujesz, Jervale’u. Zaciągnąłeś nas tutaj z jakiegoś powodu. Pora go wyjawić. Nawet Bannet kiwał głową. Jervale nie mógł mieć do nich pretensji. – Wiem co nieco – powiedział po chwili – ale nie wszystko. Nie widzę każdego najmniejszego zakrętu na drodze. Lecz wiem jedno i wiem to na pewno. Ty, ja, my wszyscy urodziliśmy się, by zostać sekretnymi powiernikami magii Lur. Jestem pewien, że to do nas należy zadanie ocalenia tej krainy. Jestem pewien, że nadejdzie dzień, w którym to, co wiemy, czemu jesteśmy wierni, będzie stanowiło być albo nie być Olków. – Popatrzył na wszystkich po kolei. – Wiem, że wy też czujecie to w kościach. Inaczej nie pozwolilibyście się tu zaciągnąć. Rozważali jego słowa w milczeniu, on zaś rozmyślał o pozostałych sprawach, o których dowiedział się z ostatniego snu. Intuicja podpowiadała mu, że nie byli gotowi usłyszeć wszystkiego, na przykład o tym, w jaki sposób zmieni się Lur i na jakie poświęcenia będą musieli się zdobyć. Ani o Nieoświeconym Cudotwórcy. No tak. Tę informację zachowa w tajemnicy jeszcze długo. Jako pierwszy odezwał się Bannet. – To potężne brzemię, Jervale’u. – Wiem. Przykro mi. – Wraz z tobą mamy je udźwignąć zaledwie w siedmioro.
To trochę mało ludzi jak na ocalenie Lur. – Siedmioro to dobry początek – powiedział. – Ale nie przejmujcie się. Z czasem będzie nas więcej. Z czasem w naszym Kręgu znajdzie się tyle osób, ile trzeba. Phryn przewrócił oczami. – W Kręgu? – Doranie będą mieli swoją Radę. A my stworzymy Krąg, którego nigdy nie złamie nawet najpotężniejsza dorańska magia. Bez względu na wszystko. – Za nasz Krąg – odezwała się Emmie z Hoyne i wyciągnęła ręce. Akceptacja. Wyzwanie. Obietnica wierności. Złapali się za ręce, tworząc koło, a Jervale zamrugał, by powstrzymać łzy. Udało mi się, Bene. Nie spartoliłem tego. Przetrwamy, choćby nie wiem co. Przy śniadaniu Maris spytała o Remmiego. – Kiepsko się dziś czuje – odparła Venette i poklepała ją po dłoni. Lata doświadczenia w Radzie pomogły jej ukryć prawdę. – Został w łóżku. Ale powiem mu, że pytałaś, moja droga. To na pewno go rozweseli. Maris, dla której życie stało się pasmem wielkich rozczarowań, skinęła głową na znak, że jej uwierzyła, po czym zaczęła rozmawiać z synem maga Jarralta. Opróżniwszy dzielnie miskę owsianki, Venette postanowiła obejść obozowisko. Nie tylko dlatego że nie chciała natknąć się na siostrę Remmiego, ale także dlatego że dorańscy magowie musieli wiedzieć, że Venette wciąż o nich myśli. Spacerowała więc, wdawała się w pogawędki, tuliła dzieci i pocieszała zasmuconych. Zapamiętywała, czego potrzebują ludzie, żeby później poprosić seniorkę Chaffie o pomoc. To takie uwłaczające, gdy człowiek jest zmuszony do żebrania. Jakże pragnęła, żeby to się skończyło. Postanowiła porozmawiać z ludźmi również po to, by zająć myśli i nie wracać nimi do Remmiego. Żeby nie zadręczać się pytaniem: „Czy postąpiłam właściwie?”. Zrobiła to, czego chciał. Nie musiała za to przepraszać.
Kiedy wróciła z namiotów dla wciąż niedomagających po przeprawie przez góry, dostrzegła seniorkę Chaffie kręcącą się po ścieżce pomiędzy wioską a obozem. – Dzień dobry, lady Martain – przywitała się z nią Olkinka i z szacunkiem lekko skinęła głową. – Wygląda pani na przemęczoną. – Podobnie jak pani, seniorko – odparła Venette, a jej puls przyśpieszył. – Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Niska Olkinka przeniosła wzrok na prowizoryczny obóz, gdzie wszyscy, którzy ocaleli z Dorany, jedli, pili i szemrali… i żyli. – Lady Martain, podjęliśmy decyzję. Dorańscy magowie mogą zostać w Lur. – Och – westchnęła cicho. – Naprawdę? Cóż. To dobre wieści. Zadecydowaliście znacznie szybciej, niż… – Odchrząknęła. – Tak. To dobre wieści. Ku jej zaskoczeniu seniorka Chaffie roześmiała się i poklepała ją po ramieniu. – Nic dziwnego, że jest pani taka oszołomiona. Prawdę mówiąc, ja też. Później porozmawiamy o szczegółach. Tymczasem zostawię panią w spokoju. Gdyby Remmie tu był, to jemu Venette powiedziałaby o tym w pierwszej kolejności. Ale odszedł… więc udała się do jego siostry. Barl siedziała w milczeniu niczym marmurowa, nieruchoma figura. Venette weszła bez zaproszenia i kucnęła przy łóżku. – Barl? Mamy nowy dom. Olkowie powiedzieli, że możemy zostać. Siostrze Remmiego nie drgnęła nawet rzęsa. – Barl! Dziewczyna poruszyła się. Podniosła wzrok. W jej oczach malowała się pogarda. – Jak mam zabezpieczyć Lur, skoro nie ma tu Remmiego? Ty idiotko. Przecierpieliśmy tyle na darmo. Urażona Venette potrząsnęła Barl za ramiona. – Wcale nie na darmo. Poza tym masz jeszcze czas. Gdyby Remmie stał teraz koło mnie, i tak byś twierdziła, że nie jesteś gotowa. Więc rób, co masz robić… i zaufaj bratu. Wróci na czas. Jestem o tym przekonana. Ty też powinnaś. – Nie waż się mówić mi, co powinnam sądzić o Remmiem! –
warknęła Barl i wyrwała się. – Wynoś się. Wynoś się, Venette! Niedobrze mi na twój widok! Wstrząśnięta Venette usłuchała i zostawiła dziewczynę w spokoju. Dwa dni po utworzeniu Kręgu Olkowie niebędący mieszkańcami zatłoczonego Gribley zaczęli opuszczać wioskę. Seniorka Chaffie poprosiła, by zostawili Doranom kamienie harmoniczne, więc Jervale i jego przyjaciele połowę swoich oddali Chaffie, a pozostałe pokruszyli i rozdzielili między siebie, żeby nie zrywać komunikacji między członkami Kręgu. Następnie Jervale pożegnał się ze wszystkimi. Obiecał, że się do nich odezwie, gdy będzie miał im coś do przekazania. Na temat planów Doran. Na temat tego, czego chciał się dowiedzieć od Barl Lindin przed wyruszeniem do domu. Bannet postanowił część drogi pokonać w towarzystwie Boyde’a i Emmie, bo chciał ich lepiej poznać. – Pokój z tobą, Jervale’u – powiedział. – Pamiętaj, że zrobiłeś to, co należało. – Będę pamiętał – odparł i serdecznie poklepał nowego przyjaciela po plecach, odwzajemniając jego gest. – I dziękuję. Bez ciebie u boku pewnie samotnie kroczyłbym tą ścieżką. – A ja nudziłbym się przez resztę życia – rzekł Bannet. – Zabawne, jak się to wszystko potoczyło. W połowie drogi do obozu Jervale natknął się na Del z Westwailing. Maleńkie życie, które w sobie nosiła, od razu roznieciło jego zmysły. W Dni Sądu przybędzie Nieoświecony Cudotwórca… – Wyjeżdżam – powiedziała i musnęła ustami jego policzek. – Wszystkiego dobrego, Jervale’u. Kusiło go, żeby ją ostrzec, ale intuicja podpowiedziała mu, by trzymał język za zębami. Del obiecano jakiemuś chłopakowi z Restharven. Ludzie pomyślą, że dziecko urodziło się za wcześnie. Nikt się nie dowie. Poza Tilly. Powiem jej, gdy przyjdzie czas. Odziedziczy moją misję. – Bezpiecznej podróży – zwrócił się do Del i pomachał, gdy dziewczyna odjeżdżała. Potem zaczął szukać Barl Lindin, ale zamiast niej natknął się
na lady Martain. – Przykro mi – powiedziała kobieta. – Barl Lindin jest zajęta. Miłego dnia. Nie było sensu spierać się z Doranką. To dumny i arogancki naród. Mniejsza z tym. Mógł zaczekać. Barl Lindin zostaje tutaj, więc będzie mógł porozmawiać z nią kiedy indziej… gdy Lur będzie bezpieczne i zielone. Gwiżdżąc, marzył o Bene i zaprzęgał osły. Skierował ich pociągłe, szare pyski w stronę domu.
Rozdział XXXIX
Niewyobrażalnie silne zaklęcie
teleportacyjne z najtajniejszych archiwów Sal Wiedzy wyrzuciło Remmiego niedaleko granicy Dystryktu Pierwszego Dorany. Cisnęło nim tak, że wylądował w kałuży własnych wymiocin zabarwionych krwią. Oszołomiony i obolały leżał pod ciemniejącym niebem i usiłował uspokoić wzburzone myśli. Venette… Venette… co myśmy zrobili? Nie był pewny, ale miał wrażenie, że podróżował wiele dni. Spędził je w zawieszonej odmienności mocy zaklęć. Nic dziwnego, że był taki rozbity. Nic dziwnego, że czuł się, jakby umierał. Venette miała rację. To było prawdziwe szaleństwo. Za to cudowne. Sięgnąłem po coś, czego nigdy wcześniej nie dokonał żaden mag. Sięgnąłem… i chwyciłem. Właśnie tak musiała czuć się Barl. Zaszlochał, gdy to sobie uświadomił. Pierwszy raz w życiu naprawdę ją rozumiał. Gdybym zrozumiał ją wcześniej, czybym tu teraz leżał? A leżał na otwartej przestrzeni, pod gasnącym niebem, w krainie wciąż rozdartej i zniekształconej przez zarazę. Chociaż… nie było aż tak źle jak w dniu, gdy Doranie opuścili ojczyznę. Wyczuł to mimo bólu w poobijanym ciele. Barl miała rację. Dorana zaczynała zdrowieć. Z czasem magowie będą mogli tu wrócić. Pod warunkiem że zdołam zabić Morgana. Pod warunkiem że on nie zabije mnie. Palcami wciąż obejmował rękojeść noża. Niesamowite. Próbował unieść rękę, spojrzeć na ostrze, ale miał wrażenie, że jego kości zamieniły się w siano, które zaczynało płonąć. Poddał się w obliczu palącej udręki, znów zamknął oczy i czekał, aż ból minie. Kiedy znów spojrzał w niebo, nastał już ranek. Był mokry od rosy, zmarznięty, a mięśnie miał zesztywniałe.
Usiłował usiąść. Wygrał tę małą bitwę i niepewnie rozejrzał się wokoło. Tak, wciąż był na otwartym terenie. Poza trawą i drzewami był tu jedyną żywą istotą. Gdyby jednak zmrużył oczy i spojrzał na północ… gdyby wytężył wzrok… Ta łuna na horyzoncie to chyba Elvado. Usłyszał własny jęk. Czekała go daleka droga. A kiedy dotrze do miasta, będzie musiał jeszcze dojść do rezydencji Danfeya. Może znajdę konia. Minęło zaledwie kilka miesięcy, na pewno nie zapomniałem, jak się jeździ konno. Tymczasem jednak musiał iść piechotą. Ale najpierw trzeba było wstać. Zachwiał się na nogach, w głowie mu wirowało i ponownie jęknął. Był głodny. Dobrze chociaż, że podczas podróży przez dzicz nauczył się polować i zdobywać żywność. Wiedział, że bez względu na wszystko nie umrze z głodu. Kiedy zajmie się polowaniem, zdobywaniem żywności i napełnianiem pustego żołądka… nie będzie miał czasu myśleć o innych problemach. O siostrze. O Danfeyu. O samotnej śmierci w tym miejscu. Musiałem to zrobić, Barl. Kiedy ochłoniesz, zrozumiesz, że musiałem. Przyrzekłem mamie, że zadbam o twoje bezpieczeństwo, pamiętasz? A zawsze dotrzymuję słowa. Barl była tak wściekła na brata, że usunęła go z dziennika. Rzuciła na swoje zapiski zaklęcie wymazujące, tak jakby nigdy nawet nie wspomniała o Remmiem. A jeśli wróci… kiedy wróci… Barl pokaże mu, że go tam nie ma. Podetknie mu dziennik pod nos i krzyknie: „Widzisz?! Wcale za tobą nie tęskniłam!”. A tęskniła za nim tak bardzo, że każdego ranka budziła się we łzach. Jak mogłeś, Remmie? Jak mogłeś mi to zrobić? Pogodziła się z Venette. W głębi duszy mimo bólu wiedziała, że to wina Remmiego. Nie Venette. Zrobiłby to bez względu na to, czy członkini Rady by mu pomogła, czy nie. Z jej pomocą przynajmniej miał szansę. Dotrzeć do celu w jednym kawałku. Ale jak wróci? Jeśli przeżyje to zaklęcie… tę zarazę… Morgana… jak zdoła wrócić na czas? Właśnie w tym sęk. Jak zawsze w jej wypadku wszystko
sprowadzało się do czasu. Olkom kończył się czas. Susza zacieśniała pęta. A gdyby Barl przełamała ten morderczy uścisk bez wznoszenia muru, to zaklęcie pieczętujące, które stworzyła, nie ujrzałoby światła dziennego. Magia by na to nie pozwoliła. To zaś znaczy, że jeśli pokonam suszę, a Remmie poniesie porażkę, nic już nie powstrzyma Morgana… i wszyscy umrzemy. Choć nie mogła znieść tej myśli, istniało ryzyko, że bratu się nie powiedzie. Czyli teraz muszę liczyć na to, że Remmie zabije człowieka, którego kocham. Kochałam. Człowieka, który oszalał także przeze mnie. Człowieka, który mnie kocha, choć jego serce stało się jałowe, a błyskotliwy umysł obrócił się w ruinę. Czekała więc z nadzieją. I zamierzała czekać tak długo, jak to możliwe, jednocześnie budując przyszłość Lur. Przyszłość, której nie zobaczy, jeżeli Remmie nie zdoła zabić Morgana… a skoro kończył się czas, musiała wznieść mur. Kiedy już dopracowała swoje inicjujące zaklęcia pogodowe, skoncentrowała się na kolejnych etapach: na zabezpieczeniach, które miały poskromić aurę Lur, utrzymać kraj w równowadze, a Morgana z dala przez wiele lat, aż umarłby ze starości. Bo wiedziała, wiedziała aż za dobrze, że póki czas się o niego nie upomni, nic go nie powstrzyma w dążeniu, by ją odnaleźć. Wiedziała o tym, mimo że z jakiegoś powodu ostatnio nie odzywał się do niej w snach. Należało jeszcze zdecydować, kto będzie codziennie czuwał nad pogodą, kiedy Barl wzniesie już mur ochronny. Odpowiedź była oczywista. Na pierwszego strażnika magii pogody Barl wybrała Venette. Swojego następcę Venette wyznaczy sama po konsultacji z Radą, gdy ta powstanie. Magia pogody była zbyt groźna, żeby zostawić ją bez zabezpieczeń i żeby można ją było z łatwością absorbować, dlatego wykorzystała olkiński kryształ, by przechować w nim zaklęcia i runy, a potem starannie zabezpieczyła go pieczęciami. Była na skraju załamania, bo te potężne zaklęcia nie dawały się łatwo uwięzić. Skrupulatnie wszystko przemyślała i stworzyła kolejne zaklęcie,
które pozwalałoby magowi spojrzeć przez mur, gdy ten zostanie wzniesiony. Bo zamknięty pokój bez okna nie był bezpieczny. Kiedy trudziła się nad swoim dziedzictwem, czekając z nadzieją na powrót Remmiego, pozwoliła, by Venette przejęła nad wszystkim kontrolę. Nad utworzeniem nowej Rady. Nad znalezieniem miejsca na zbudowanie dorańskich miast. Nad stworzeniem zaklęcia, które wymazałoby olkińską magię z głów i wspomnień Olków, jakby nigdy jej nie znali. To była trudna decyzja… ale lepiej dmuchać na zimne. Opracowano kodeks sprawiedliwości, który miał umożliwiać Doranom i Olkom pokojowe współżycie, a także drugi kodeks, dorański, który kategorycznie zabraniał posługiwania się niszczycielskimi zaklęciami. W związku z tym Doranie musieli przeanalizować historię magii i zdecydować, co odrzucić, a co zostawić. Odsiewając ostrożnie te zaklęcia, mieli stać się lepszymi magami, niż dotąd byli. Wszystkie te zadania Barl zostawiła Venette. Wiedziała, że kobieta postąpi, jak należy. Zadaniem Barl było zapewnienie wszystkim bezpieczeństwa. Pracowała, jadła, a w krótkich przerwach starała się nieco przespać. Kończył jej się czas, Morgan wciąż żył, była tego pewna… a Remmie nie wracał. Spętany magią Barl, spętany okrucieństwem i niespełnioną miłością Morgan przelewa szybko narastającą siłę w zniszczenie jej pieczęci. Dzieło zniweczenia jej planu zmierzającego do powstrzymania go, skrępowania i odebrania mu tego, co należało do niego, jest prawie ukończone. Każda jego myśl biegnie ku wolności. Nie ma czasu na wybieganie zmysłami ku Barl. Ale zaczeka. Jest cierpliwy. Im dłużej będzie odkładał tę przyjemność, tym będzie intensywniejsza. Tego właśnie uczyła go Barl, tego się od niej nauczył… Szok wywołany pchnięciem noża w pierś był tak ogromny, że Morganowi niemal wymknęły się ostatnie strzępy zaklęcia spętania, które nałożyła na niego Barl. Ostrze było długie, wąskie i brutalnie ostre. Już raz poczuł je w sobie. W przeszłości. Miał wrażenie, że bardzo dawno temu, gdy ktoś próbował zamordować jego pupilka. Jednego z jego dravas. Dziecko zrodzone z magii płynącej z jego serca. Teraz, tak samo jak dawniej, odtrącił tę zniewagę. Wykorzystał
splamioną, zniekształconą dorańską magię, by wyleczyć brutalnie przebite ciało. Wówczas wezbrała w nim fala wściekłości. Kto chce odebrać mi życie? Kto śmie podnieść rękę na Morgana Danfeya? Furia go wyzwoliła. Wyswobodziła z więzów Barl. Wraz z nim uwolnili się jego dravas. Poczuł, jak budzą się do życia. Usłyszał dziki okrzyk triumfu. Poczuł buzującą w żyłach krew. Rozbłysk światła, gdy otworzył oczy. Ochrypły wdech, gdy wciągnął powietrze do płuc. Obezwładniający zamęt w głowie. Gdzie był? A potem rozpoznał zasłony. Pomieszczenie. To była rezydencja Danfeyów. Jego dom. Jego łóżko. A to brat mojej ukochanej. Remmie Lindin. W ręce trzyma nóż. Sprawnie i z łatwością, która sprawiła mu przyjemność, przetoczył się po łóżku i wstał. Niewola nie zrobiła mu najmniejszej krzywdy. Zauważył, że ma na sobie jedwabny strój, ale był bosy. Poczuł, że urosły mu włosy. Brat Barl, niedoszły morderca, wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi oczami. Jego twarz była wynędzniała i odpłynęły z niej wszelkie kolory. Był wychudzony i oszczędzał jedną nogę. Na twarzy miał różową, pomarszczoną bliznę, szpecącą jego urodziwe oblicze – ta uroda była u nich rodzinna. Ojej. Jak długo byłem spętany? – Barl mówiła, że się wyswobadzasz. Nie chciałem jej wierzyć. Brat Barl miał zachrypnięty głos, łamiący się ze zdumienia. I żalu. Ale jeżeli któryś z nich miał prawo do odczuwania żalu, to właśnie Morgan Danfey. Zdradzony. Opuszczony. Porzucony przez kobietę, którą kochał nad życie. Uniósł brew. – No dobrze, Remmie. Czyli zostałeś tu, żeby mnie zabić? – Nie. Wróciłem. – Wróciłeś? – Uśmiechnął się. – Skąd? Remmie zacisnął szczęki. Był wystraszony, ale nie zamierzał uciekać. Morganowi odpowiadał taki obrót sprawy. Zabijanie tchórzy nie stanowiło żadnej rozrywki. – Tego ci nie powiem, Danfey. Oczywiście, że powie. Wszystko w swoim czasie. – Jesteś odrobinkę zaniedbany, magu Lindin. Nie układało ci się
ostatnio? Do oczu Remmiego napłynęły łzy. – Dorana jest martwa. Może dochodzi do siebie, ale wciąż jest martwa. Magowie zostali wymordowani. Elvado to opustoszała ruina. Gorzej. Cmentarzysko. Cmentarzysko całej Dorany. Szedłem tu wiele dni i nie widziałem niemal jednej żywej duszy. A ci, których spotkałem, prawie postradali zmysły z głodu. Oszaleli z powodu walki z zarazą i walk między sobą. To twoja robota, Danfey. – Jego oddech zrobił się jeszcze bardziej chrapliwy. – Wszystko przez twoją przeklętą moc i ambicję. To, co zrobiłeś… – Co zrobiliśmy razem z twoją siostrą – powiedział przyjaznym tonem i roześmiał się, gdy Remmie się wzdrygnął. – A skoro już mowa o Barl, to jak się ma moja ukochana? Wiesz, że płacze za mną, gdy męczą ją niespokojne sny? – Płacze z żalu, że cię poznała – odparł Remmie z drwiną. – Nigdy cię nie kochała, Danfey. To było kłamstwo. – Żadne kłamstwo! – krzyknął pod wpływem kolejnej fali wściekłości. A potem roześmiał się, bo uświadomił sobie, że prawda wygląda inaczej. Choć Remmie starał się to ukryć, w jego oczach widać było miłość Barl. Na ten widok ogarnął go żar. Zaczęły parzyć go wspomnienia z tej komnaty, z tego łóżka, wspomnienia żaru bijącego od jej rozgrzanego ciała. Pożądanie. Pragnienie. Żal. Okrasił je wszystkie dozą wściekłości. Spętała mnie. Zostawiła mnie. To nie miłość. – Gdzie ona jest, Remmie? Przecież wiesz, że jest moja. Przecież wiesz, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Kochałeś kogoś kiedyś? Jeśli tak, to nie staniesz między nami. Proszę. Usuń się. – Prosisz? – Palce Remmiego pobielały na rękojeści noża. – A czy ci biedni członkowie Rady i magowie z Elvado też cię prosili, nim zamieniłeś ich w bestie? Prosisz? Byłeś człowiekiem, Morganie. Byłeś ludzki. A teraz? Nie wiem, czym teraz jesteś. Morgan się roześmiał. – Teraz jestem doskonały. – Jeśli została w tobie choć odrobina mężczyzny, którego znała moja siostra, to ze względu na nią, na pamięć o niej, pozwól mi… Danfey pstryknął palcami.
– Milcz. Uciszony pomiędzy kolejnymi uderzeniami serca Remmie Lindin wstrzymał oddech. Morgan z uśmiechem przeciągnął się jak kot, a potem zdjął z siebie sfatygowaną tunikę i ubrał się jak przystało na lorda. W jedwabne złotogłowie i miękkie skóry. Na uszy założył klejnoty. Długie włosy wyszczotkował i starannie zaplótł, a potem odwrócił się do brata Barl. Z łatwością przywołał z pamięci zaklęcie przemieniające człowieka w dravas. Jego palce zatańczyły, rysując runy, a z ust gładko popłynęły kolejne sylaby. Odmieniony Remmie będzie spełniał każdą jego zachciankę. Będzie pamiętał tyle, by nie zapomnieć o Barl… i szybko go do niej zaprowadzi. Cierpliwości, najdroższa. Już niedługo. Uwolnił Remmiego, żeby zaklęcie przemieniające mogło zadziałać. Potem zaś się zdziwił. Remmie z nim walczył. Opierał się zmianom wywoływanym przez zaklęcie… a że mimo wszystko był bliźniakiem Barl, to w jakiś straszliwy, potworny sposób udawało mu się odroczyć wykonanie wyroku. Morgan już się nie uśmiechał, lecz warczał. Otworzył się na mrok spowijający Doranę. Czuł, jak wypełnia go ta splamiona moc. Potem przyszedł ból. Morgan krzyknął na znak protestu. Krzyknął raz jeszcze, starając się przeforsować swą nieugiętą wolę. Wyprostował się, dysząc ciężko. Po raz kolejny wypowiedział zaklęcie przemieniające w dravas. Brat Barl wrzasnął, gdy jego ciało zaczęło się transformować. Otworzył szeroko oczy z palącego bólu, gdy jego kości zaczęły się wykręcać, jego blada, poznaczona bliznami skóra robiła się coraz grubsza, zęby wydłużały się w szpiczaste kły, palce wykrzywiały w szpony, i stopniowo się przemienił. – Nie! – zawył Remmie Lindin i nóż, który trzymał w dłoni, wbił we własne gardło. Morgan był powiązany poprzez zaklęcie ze swoimi dravas, więc poczuł, jak ostrze noża wbija się w jego ciało aż po rękojeść. Z krzykiem padł na kolana, Remmie runął przed nim, a jego gorąca krew pulsowała w rytm uderzeń umierającego serca. Morganem miotał amok, wstrząsała nim furia. Zostać spętanym i wyswobodzić się spod tego zaklęcia? Zatriumfować nad Brice’em Varenem,
Sallisem Arkleyem, Shari Frieden, a potem umrzeć? Z ręki brata zdradzieckiej kurwy? Nigdy! Nigdy! Jestem Morgan Danfey! Dlatego walczył o życie, a Remmie Lindin powoli umierał. Morgan rozciągnął się na podłodze sypialni i patrzył na rozlewającą się falę krwi. Czuł, jak przesyca go jej żar. Wciągnął do płuc jej słono-słodki odór. Nie umrę. Nie umrę. Jestem imponującym Morganem Danfeyem. Nie umrę. Barl właśnie trudziła się nad stworzeniem ostatniego, najważniejszego elementu zaklęcia pogodowego, gdy przeszył ją palący ból. Krzyknęła, zachwiała się, a potem upadła na podłogę sali zgromadzeń w Gribley. Remmie. Remmie. O nie, Remmie. Nie. Ból zapłonął w jej gardle, w kościach i we krwi. Czuła w sobie paskudną skazę, groteskowe wypaczenie swojej duszy. Okrutną, znajomą obecność, która w niej krzyczała, wręcz piała. Niewyraźnie usłyszała otwierające się z hukiem drzwi sali. Odgłos spanikowanych kroków na drewnianej podłodze. – Barl? Barl! Litości, co się dzieje? Venette. Jakżeby inaczej. Nie mogła brać udziału w tworzeniu mapy pogody, ale upierała się, że będzie blisko. Na wszelki wypadek. Nigdy nie da mi zapomnieć, że miała rację. – Barl! – krzyknęła Venette, kucając przy niej. – Chodzi o Remmiego? Moja droga, powiedz, że nie chodzi o Remmiego. Gardło bolało ją za bardzo, żeby mogła odpowiedzieć, ale widocznie w jej oczach Venette wyczytała prawdę. Z ust kobiety wyrwał się pojedynczy, niepohamowany szloch, a dłońmi zakryła twarz. – O nie. O nie. Nie powinnam była mu pomagać! Miała ochotę krzyknąć: „Właśnie, Venette, nie powinnaś! To twoja wina!”. Jednak to nie była wina Venette i Barl dobrze o tym wiedziała. Postąpiłaby okrutnie, gdyby w ten sposób się odezwała. Po tym przez co przeszła w Doranie, po tym czego dokonała, obiecała sobie,
że już nigdy nie będzie okrutna. Remmie umierał. Czuła to. Szybko uchodziło z niego życie. Czuła jego łzy. Były jej łzami. Płakali razem. Wymazałam cię z dziennika, Rem. Tak mi przykro. Nie powinnam była tego robić. Ale było już za późno. Nie będzie miała czasu, by z powrotem go tam umieścić. Jak daleko był? Tak bardzo daleko… a wymykał się jeszcze dalej. Byli bliźniętami. Czuła to co on. Gdyby sięgnęła zmysłami… złamanym sercem… czy on też by ją poczuł? Czy byłaby w stanie go dotknąć? Czy miała jeszcze czas, by… „Najdroższa, najdroższa, twój brat nie żyje. Przykro mi. To nie ja. Daję słowo. Biedny Remmie zabił się sam”. Morgan. Wolny. Zadrżała i zwinęła się w kłębek. Poczuła błądzące po ciele wargi Morgana, pieszczotę jego dłoni na skórze. – Barl! Litości, Barl, co się dzieje? Nie była w stanie odpowiedzieć. Czuła dreszcze, w głowie jej wirowało, chciała krzyczeć, szlochać i zbierało jej się na wymioty. „Najdroższa, ukochana, wiem, gdzie jesteś. Remmie mi powiedział. Mały łobuz. Wdarłem się do jego głowy, kiedy umierał. Za górami. W krainie zwanej Lur. Pełnej prostych, ciemnych mieszkańców. Będą z nich tacy piękni dravas. Cóż za przemyślany podarek, najdroższa”. – Nie – jęknęła, wijąc się. – Remmie… Remmie… nie… „Czekaj na mnie, moja ukochana suko, moja zdradziecka dziwko, moja ty kurwo. Bo już wiem, gdzie jesteś, Barl, i nie masz dokąd uciec!” Barl z krzykiem przerażenia otworzyła oczy i usiadła. Kurczowo chwyciła się Venette, która także ją ściskała. – Morgan, to Morgan – wymamrotała, niemal dławiąc się ze strachu. – Jest wolny, Venette. Nadchodzi. Wie, gdzie jesteśmy. Szybko, nie ma czasu. Mapa pogody. Była niedokończona. Musiała się tym zająć, bo cała magia zdałaby się na nic. Barl nie zdołałaby poskromić pogody, postawić muru, a Morgan trafiłby do Olków. Remmie.
Wyswobodziła się z uścisku płaczącej Venette i chwiejnie wstała. – Wstawaj. Wstawaj! Musimy się śpieszyć. Nie wiem, jak potężny się stał. Nie wiem, czego jest w stanie dokonać. Po pobladłej twarzy Venette spłynęły łzy. Dumna członkini Rady zniknęła. – Remmie nie żyje? Barl, czy on… – Tak, Remmie nie żyje! – odparła i potrząsnęła nią. – Venette, będziesz opłakiwała go później, gdy mnie tu nie będzie. Ale jeśli teraz mi nie pomożesz, wszystkich nas czeka śmierć. Rozumiesz? Rozdygotana Venette odzyskała nad sobą kontrolę. – Tak. – Tak. A teraz biegnij do mojego namiotu i przynieś mi tę dużą skórzaną torbę. Szybko. Venette pobiegła, a Barl rzuciła się ku mapie pogody. Już prawie, prawie. Na pewno jeszcze zdąży… Świat zatarł się wokół niej, gdy kończyła kluczowe zadanie i osadzała pozostałe zaklęcia w modelu Lur stworzonym z miłością przez olkińskie dłonie. Szczegóły będzie można dopracować później, kiedy już jej nie będzie, ale magia nie mogła czekać. Zaklęcia trzeba było dokończyć teraz. Zapamiętale pogrążyła się w pracy, niemal nie zauważyła powrotu Venette ani seniorki Chaffie, Maris Garrick i kilkorga innych członków nowej Rady, którzy pojawili się w sali zgromadzeń, by zobaczyć… to, co zobaczyli. Nagle wszystko było gotowe. Gotowe. Zaklęcie uaktywniło się. Mapa pogody została powołana do życia i zaszumiała potencjałem w oczekiwaniu na pojawienie się muru. Barl spojrzała na Venette, a po jej twarzy spływał pot. – Moja torba. Szybko. I odeślij wszystkich. Maris oczywiście protestowała, ale Barl nie mogła się tym przejmować. Odwróciła ciężką skórzaną torbę i wysypała jej zawartość, żeby pokazać Venette. – Mój dziennik. Zachowaj go. Przeczytaj koniecznie, ale nie spuszczaj z niego oka. Znajduje się w nim pewne zaklęcie… dopracowałam je dziś rano. – Zadrżała. – To zaklęcie unicestwienia. Najgorsze, jakie widziałaś. Użyj go, tylko jeśli będzie to absolutnie konieczne. To ostatnia deska ratunku. Rozumiesz?
Do oczu Venette napłynęły łzy. – Tak, moja droga. Tak. – Jeszcze to. Weź. To zabezpieczenie. Moja osobista pieczęć. Kiedy przyjdzie pora, zbuduj bibliotekę i umieść w niej książki i zwoje magiczne, które twoim zdaniem należy zachować w tajemnicy. A potem ją zabezpiecz. To jedyny pewny sposób. Venette pokiwała głową i spojrzała na pieczęć. – Oczywiście. Co jeszcze?… Co jeszcze?… – To kula, w której zawarłam magię pogody – powiedziała, podając jej kryształowy przedmiot – wraz ze wszelkimi wskazówkami, jak jej używać. – Całą podłogę zaściełały kartki z notatkami na ten temat. – Wiem, że wyjaśniłam ci to tylko raz, ale ten raz będzie musiał wystarczyć. I pamiętaj, że ta magia sprawia ból. Przykro mi. W tej chwili nie jestem w stanie nic na to poradzić. Wyraźnie oszołomiona Venette kręciła głową. – Barl, moja droga, odetchnij. Zwolnij. Na pewno… – Nie mogę zwolnić! – powiedziała roztrzęsiona. – Słyszałaś, co powiedziałam? On nadchodzi. A teraz szybko pomóż mi spakować torbę. Więc Venette pomogła jej powkładać notatki, dziennik i kulę z powrotem do skórzanej torby, a gdy mocno ją zawiązywała… „Barl, najdroższa… wepnij kwiaty we włosy…” Zadrżała, jej serce zadygotało i z jękiem padła na podłogę. Remmie… Remmie… – Barl, proszę – błagała Venette. – Proszę, musisz to powstrzymać, musisz… Jakimś cudem znalazła w sobie siłę, żeby wstać. – Nie mogę. Nie ma na to czasu. Muszę już iść, Venette. – Ale co z magicznymi zabezpieczeniami, Barl? – zaprotestowała Venette. – Z zaklęciami pogodowymi? Te sylaby i runy są skomplikowane. Gdzie twoje notatki? Na pewno nie pamiętasz… – Pamiętam. – Dotknęła swojej skroni, a potem piersi. – Ta magia jest we mnie, Venette. Zawsze była. Nie wiedziałaś? – Wyciągnęła ręce. Chwyciła Venette za nadgarstki i pomogła jej wstać. Nie puszczała, bo wiedziała, że to ostatnie dłonie, które trzyma w swoim życiu, ostatnia twarz, na którą patrzy.
I należą do Venette Martain. Pewnie mogło być gorzej. To mogła być Maris Garrick. Venette miała potargane włosy. Barl przygładziła je, starając się uśmiechnąć. – Zostań tu, lady. Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy. Pozostało już tylko moje zadanie. – Och, Barl… – wyszeptała Venette, szlochając. – Och, moja droga. Daję słowo, że nie zostaniesz zapomniana. Każdy mag dowie się, czego dokonałaś. Co poświęciłaś. Co ci zawdzięczamy. Dowie się o tym także każdy Olk. Nie zapomnimy. Speszona Barl pokręciła głową. Czy ona i Venette naprawdę kiedyś się nienawidziły? To było tak dawno temu. Nienawiść i miłość. Miłość i nienawiść. Co wcześniej mówił ten mały Olk? Jak on miał na imię? Jervale? „Miłość może w mgnieniu oka przerodzić się w nienawiść. Dobrze o tym wiesz”. Cóż, nawet jeśli nie wiedziała wcześniej… to teraz już wiedziała. – Żegnaj, Venette – powiedziała z uśmiechem. – Powodzenia. Nim zdążyłaby pomyśleć, że jej zadanie jest niewykonalne, odwróciła się i pośpiesznie opuściła salę, mijając Maris Garrick, seniorkę Chaffie i pozostałych magów, których twarze widziała jak przez mgłę; mijając zaskoczonych mieszkańców Gribley… którzy zostaliby zamienieni w potwory, gdyby jej się nie udało. Kiedy dotarła na skraj wioski, ruszyła biegiem. Biegła coraz szybciej i szybciej, czując na karku gorący, wygłodniały oddech Morgana. Biegła, dopóki wypełniony śpiewem ptaków mrok Czarnego Lasu całkowicie jej nie pochłonął. Dopóki jej magiczne zmysły nie rozbudziły się i nie dały jej znać: „To tutaj, Barl. Tutaj”. Miała wrażenie, że na chwilę wyprzedziła Morgana, więc dysząc ciężko, opadła na chłodną, wilgotną ziemię zasłaną liśćmi. Poczuła górujące nad sobą szczyty. Poczuła łagodną pieśń w trzewiach Lur. Poczuła w sobie wyczekującą magię, która rozpaczliwie pragnęła się wyswobodzić. Nagle, niczym przelotny dotyk delikatnej, kochającej dłoni, ogarnął ją dziwny spokój. – Tak, Remmie – wyszeptała. – Jestem gotowa. I wyrysowała pierwszą krwistoczerwoną runę w chłodnym,
wyczekującym powietrzu.
Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Podziękowania Mapa Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Rozdział XXV Rozdział XXVI Rozdział XXVII Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX Rozdział XXX Rozdział XXXI Rozdział XXXII Rozdział XXXIII Rozdział XXXIV Rozdział XXXV Rozdział XXXVI Rozdział XXXVII Rozdział XXXVIII Rozdział XXXIX