Spis treści
Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Wstęp Pizza Departament Stanu Ciasteczka Oreo O sartù Pranie ‘O ragù Chleb i wino Insalata di polipo Presenza Talerz makaronu Miękki ser stracchino prosto z lodówki Lekcje angielskiego Melanzane a funghetto Pasta e fagioli Roccoco i ajerkoniak Capitone Pizzetta, cappuccino i sok pomarańczowy Świeże jajka Impepata di cozze Casatiello Gelato alla nocciola Pasta al forno Caffè macchiato Hamburgery i frytki Bolonia Tato Russo Manicure przed mszą W domu na dobre ‘O porpo Dopóki deser nas nie rozłączy Rzym San Gennaro Wykładziny od ściany do ściany Autospurgo Pasta alla Genovese Vestiti Extracomunitari Grać jedzenie Cotoletta alla Milanese Wiem, że kłamiesz Bakłażan z parmezanem Zazdrość Klima Głód totalny Masło orzechowe ‘A marena Raffaella młodsza Lazanie Sałatka Ragù Insalata di Polipo Parmeggiana di Melanzane Sartù di riso Przypisy końcowe
Tytuł oryginału ONLY IN NAPLES: LESSONS IN FOOD AND FAMIGLIA FROM MY ITALIAN MOTHER-IN-LAW
Redakcja Grażyna Mastalerz
Projekt okładki Urszula Gireń
Zdjęcia na okładce © inacio pires / shutterstock, © SJ Travel Photo and Video / shutterstock
Zdjęcie autorki © Tara Crossley
Korekta Maciej Korbasiński, Piotr Królak
Redaktor prowadzący Małgorzata Głodowska
Copyright © Katherine Wilson, 2016 Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2016
Wydanie I
ISBN 978-83-8015-204-5
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa www.czarnaowca.pl Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail:
[email protected] Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail:
[email protected] Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail:
[email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Wstęp
Według mitologii greckiej u skalistych klifów Neapolu mieszkają syreny o wspaniałych kręconych włosach. Śpiewają pieśni, którymi wabią żeglarzy w stronę wybrzeża. Głosami przyciągają statki ku niebezpieczeństwu, katastrofie i śmierci. Nikt, do kogo dotrze ich pieśń, nie ujdzie z życiem. Ulisses desperacko pragnął usłyszeć ich śpiew. Miał być najsłodszą rzeczą na świecie, a on chciał być jedynym człowiekiem, który go usłyszy i przeżyje, żeby móc o nim opowiedzieć. Dlatego obmyślił plan. Kierował się dumą, ciekawością i mądrością. Zdobył dla załogi zatyczki do uszu i rozkazał, żeby go przywiązano do masztu. Gdy statek mijał syreny, krzyknął, żeby jego ludzie go odwiązali, zmienili kurs i popłynęli w stronę lądu. Nie uczynili tego, więc przetrwał. Jestem przekonana, że później cieszył się z tego, że jego załoga go nie posłuchała i że, mając zatkane uszy, zapewniła mu bezpieczeństwo. Mam jednak również pewność, że chciał wrócić. Nie tylko po to, żeby zobaczyć i usłyszeć syreny, ale także po to, żeby stanąć na magicznej ziemi u podnóży wulkanu, zwanej Neapolis, czyli Nowe Miasto. A działo się to jeszcze przed wynalezieniem pizzy. Nie przybyłam do Neapolu przywiązana do masztu. Jesienią 1996 roku przyleciałam tu z Waszyngtonu zapchanym samolotem linii Delta. Syren nie było, ale miasto i tak mnie wessało i odmieniło. Mój umysł wypełniała studencka ciekawość, zaś ciało żądze, z którymi nie za bardzo wiedziałam, co począć. Goethe powiedział: zobaczyć Neapol i umrzeć. Ja zobaczyłam Neapol i zaczęłam żyć.
Pizza
Salvatore przyjechał na pierwsze spotkanie charkoczącym czerwonym małym fiatem. Spóźnił się ponad dwadzieścia minut. Jego auto przypominało puszkę i wydawało taki odgłos, jakby goniło ostatkiem sił. Bez przerwy pluło spalinami, aż się rozkasłałam. Salvatore dwa razy uderzył w klakson i uśmiechnął się szeroko. Umówiłam się z gościem po raz pierwszy, a on się spóźnił dwadzieścia minut. Co to miało znaczyć? Właśnie skończyłam college i przyjechałam do Neapolu, kilka dni przed rozpoczęciem trzymiesięcznego stażu w amerykańskim konsulacie. Stałam przed wejściem do akademika, w którym wynajęłam pokój. Miałam na sobie luźny niebieski żakiet i czarne spodnie. Nie oczekiwałam, że staż pomoże mi w karierze. Był raczej inicjacją – członkowie mojej rodziny „doświadczali życia za granicą” w czasie studiów lub tuż po ich ukończeniu. Opasłe, oprawne w skórę albumy na strychu rodziców w Waszyngtonie ukazują mojego pochodzącego z amerykańskiej białej elity uśmiechniętego ojca w Bordeaux w 1961 roku i ubraną w zamsz matkę w Bolonii w 1966. Nauczyli się obcych języków i doskonale się bawili. Teraz przyszła kolej na mnie – dokąd miałam się udać? Neapol nie był oczywistym wyborem. Gdy jako dziecko odwiedzałam Włochy w czasie wakacji, unikaliśmy tego miasta lub przejeżdżaliśmy przez nie jak najszybciej w drodze do Pompejów lub Wezuwiusza. Słyszeliśmy, że jest brudne i niebezpieczne. Dziadek, którego rodzice pochodzili z Kalabrii, twierdził, że neapolitańczycy potrafią ukraść komuś skarpetki
bez zdejmowania mu butów. Powinnaś pojechać do Toskanii, mówili przyjaciele rodziny. Byłaś w Sienie? We Florencji? Spokojny splendor Toskanii byłby odpowiedni dla dziewczyny z wyższej klasy. Wydawało się, że właśnie tam powinnam jechać, a ja zawsze chętnie robiłam to, co powinnam. Przez całe dzieciństwo miałam osiągnięcia w prywatnych szkołach, a w college’u mogłabym ukończyć kierunek „przekraczanie oczekiwań” lub „jak sprawić, żeby mama i tata byli z ciebie dumni”. Nadeszła pora, żeby coś zmienić. Amerykański konsul w Neapolu był kolegą rodziców ze studiów uzupełniających na stosunkach międzynarodowych. Siedziałam obok niego podczas wiosennej kolacji charytatywnej w Waszyngtonie. Zapytał, czy zastanawiałam się nad wyjazdem do Neapolu. Mógłby dla mnie zorganizować bezpłatny staż w biurze politycznym konsulatu, gdybym była zainteresowana. Neapol? Natychmiast pomyślałam o złodziejach skarpetek i portfeli, mafii i korupcji. I o pizzy. Zaintrygowało mnie to. Przetestowałam pomysł na tych, którzy pytali, dokąd się wybiorę po ukończeniu szkoły. Zastanawiam się nad wyjazdem do Neapolu, odpowiadałam. A oni posyłali mi to spojrzenie – patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami, a ich twarze wyrażały ostrzeżenie, któremu towarzyszyły okrzyki: Tam jest brudno!, Tam jest niebezpiecznie!, a nawet: Dobrzy i źli faceci wyglądają tak samo. Nie sposób ich odróżnić! Aha, pomyślałam. To brzmi fascynująco. Teraz już wiem, że Neapol jest taki jak Nowy Jork – albo się go kocha, albo nienawidzi. A jeśli się go kocha, nie ma sensu nikogo przekonywać, żeby stłumił swoje uczucia. Nie da się też nawrócić tych, którzy go nienawidzą. W Neapolu czuje się
chaotyczną, wibrującą energię, która zmusza człowieka, żeby się jej poddał. Jeśli z nią walczy, ocenia ją lub się przed nią chowa, może się wynosić, zanim straci portfel. Pomyślałam, że na szczęście nie ukradziono mi portfela, gdy czekałam na owego Salvatore, który otworzył skrzypiące drzwi samochodu i wysiadł, żeby się przedstawić. Doprawdy… dwadzieścia minut? To jego matka, Raffaella Avallone, znalazła dla mnie pokój w akademiku, w którym się zatrzymałam. Po uzgodnieniu wszystkiego, co się wiązało ze stażem, poprosiłam konsula o pomoc w znalezieniu lokum. Natychmiast przekazał sprawę swojej żonie, włoskiej signorze, która spotykała się nie tylko z dyplomatami, ale też z neapolitańską socjetą. Znała pewną damę, Raffaellę Avallone, która organizowała lunche dobroczynne, gale charytatywne i turnieje brydżowe. A poza tym miała dwoje dzieci w moim wieku! Tak więc Raffaella dowiedziała się o młodej kobiecie potrzebującej sistemazione, czyli żeby ktoś ją urządził. Powiedziała: mi sono mossa subito – biorę się do roboty. Znalazła dla mnie lokum i powiedziała swojemu synowi Salvatore, żeby zadzwonił do tej Amerykanki i się z nią umówił. „Salva, zabierz ją dokądś. Biedaczka nikogo tu nie zna. I proszę cię, nie spóźnij się”. Salvatore zadzwonił do mnie następnego dnia. Ta rozmowa była dla mnie wyzwaniem, bo znałam włoski w stopniu podstawowym. Potrafiłam powiedzieć tylko, że jestem głodna i że jestem Amerykanką. Choć nie rozumiałam większości z tego, co mówił, uznałam, że śmieje się uroczo. Poza tym nie znałam nikogo w Neapolu. Poprzedniego wieczoru poszłam na kolację z dwoma siedemnastolatkami poznanymi w autobusie. Pragnęłam compagnia. Dlatego ucieszyłam się, że – o ile dobrze
zrozumiałam – przyjedzie po mnie następnego wieczoru. Uznałam, że w najgorszym razie poćwiczę włoski. – Nie wyglądasz na Amerykankę! – Zdaje się, że to właśnie powiedział, kiedy już się przedstawił. On też nie wyglądał na typowego neapolitańczyka. Był wysoki, bynajmniej nie muskularny, tylko smukły i szczupły. Jego wątły tors przechodził w niewielki brzuszek wystający znad zapięcia dżinsów. Skórę miał opaloną, usta pełne, a duży nos iście rzymski. Miał na sobie koszulkę z wielkim napisem: MIAMI! Spodziewałam się, że usłyszę: „Miło mi cię poznać. Przepraszam za spóźnienie”, ale on nie przeprosił i nie używał grzecznościowych zwrotów. Nie zapytał, co chciałabym robić. Za to znowu zaśmiał się uroczo. Śmiał się na wdechu, zaczynając od wysokiego tonu, i schodził coraz niżej, do poziomu jego normalnego głosu. I uśmiechał się, odsłaniając mnóstwo idealnie białych zębów. Otworzył przede mną drzwi po stronie pasażera. Fotel zapiszczał, gdy na nim usiadłam. Salvatore wydawał się za duży do swojego małego auta. Jego naelektryzowane czarne włosy muskały podsufitkę. Zauważyłam, że paznokcie ma doskonale owalne. Taki kształt mogła im nadać wyłącznie manicurzystka. To był chłopak – bo jeszcze nie mężczyzna – który jadł i żył dobrze. Nie zawracał sobie głowy patrzeniem na drogę. Zaglądał mi w oczy i testował swoją potworną angielszczyznę, nie przepraszał za to, że myli formy czasowników. Skąd u dwudziestotrzylatka tyle pewności siebie? Czułam się przy nim infantylna, bierna. Milczałam. Spróbuj coś powiedzieć po włosku! – nakazałam sobie. Na przykład… dokąd jedziemy? Przecież nie można nie mieć ani krzty kontroli nad sytuacją!
– Dove andiamo? – Do mojego mieszkania. Ameryka! Ameryka. Petrol-dollari! Petrodolary? Czy wyobrażał sobie, że jestem superbogata dzięki ropie naftowej? Teraz już wiem, że dzięki serialowi Dallas wielu Włochów uważa, że jeśli Amerykanie mają mnóstwo pieniędzy, zawdzięczają to ropie naftowej z Teksasu. Lecz owego pierwszego wieczoru nie wiedziałam, skąd wziął to powiedzenie. Powtarzał je z upodobaniem. Raz za razem. A potem znowu się zaśmiał. Moje mieszkanie w przypadku tego dwudziestotrzyletniego neapolitańczyka nie oznaczało pokoju w akademiku albo mieszkaniu dzielonym ze współlokatorem. To było mieszkanie jego rodziców. Przypuszczałam, że zabierze mnie do pizzerii albo pokaże mi miasto. A on zabrał mnie do domu, na spotkanie z Mammą i Papą. Państwo Avallone mieszkali niedaleko mojego akademika, w Posillipo – najładniejszej dzielnicy mieszkalnej Neapolu. Grecy nazywali ją Pausilypon – co znaczy „odpocznij od trudu”. Leży wysoko, na wzgórzu, na wcinającym się w Zatokę Neapolitańską cyplu. Przez tysiące lat, zanim ten rejon został wchłonięty przez miasto, neapolitańczycy z wyższych sfer spędzali tam lato w willach stojących wzdłuż wybrzeża. Jadąc krętą Via Posillipo, widzi się kamienne tabliczki z napisami: Villa Elena, Villa Emma, Villa Margherita. Z willi dochodzi się po schodkach prosto do Marechiaro, do czystego morza. Choć Neapol zalicza się do najgęściej zaludnionych miast Europy, w Posillipo jest dużo przestrzeni i spokoju. Dom pańtwa Avallone stoi naprzeciwko wejścia do Virgiliano, parku z tarasami z widokiem na elektryzująco błękitną wodę i wyspy Capri, Ischia i Procida, a także wybrzeże Amalfi. W ciągu dnia
słychać tam krzyki mew, a wieczorami od czasu do czasu rozlega się warkot motocykla albo odległe wybuchy sztucznych ogni wystrzeliwanych nad morzem. „Wydaje ci się, że jesteś z Posillipo” – tak w Neapolu mówi się do kogoś, kto jest zarozumialcem i powinien spuścić z tonu. Palazzo Avallones, zbudowany przez ojca Salvatore w latach sześćdziesiątych XX wieku, stoi w głębi lądu. Jest w nim dwanaście mieszkań, z których dziewięć należy do rodziny. Nie ucierpiał w czasie trzęsienia ziemi w 1980 roku (chociaż Salvatore opowiadał mi później, jak to porzucił oglądanie w telewizji meczu piłki nożnej i zbiegł po schodach, które się chwiały i falowały jak ocean). Palazzo jest własnością rodziny. Jest solidnej konstrukcji budynkiem wzniesionym w miejscu przepięknym i spokojnym. Wjechaliśmy w labirynt podziemnego parkingu. Niewiarygodne, jak wiele samochodów parkowało na tak małej przestrzeni pod różnymi kątami. Jedne stały naprzeciwko siebie, inne bok w bok, a jeszcze inne zderzak w zderzak, tyłem. Zdziwiło mnie to. Przecież na zewnątrz było tyle miejsca. (Gdy później zapytałam o to Salvatore, odpowiedział: „Tam, skąd pochodzisz, ludzie nie kradną samochodów?”). Jednym miękkim, sprawnym ruchem zaparkował małego fiata między dwoma innymi autami i zaprowadził mnie do windy. Nie czułam woni morza, tylko odór pleśni, wilgoci i spalin. Milczeliśmy. Malutka winda wiozła nas na trzecie, najwyższe piętro. Salvatore otworzył drzwi apartamentu masywnym srebrnym kluczem i wepchnął mnie do środka. – Vieni, vieni – powiedział i rzucił klucze na siedemnastowieczny szezlong stojący przy wejściu do salonu. Zapuściłam z holu żurawia do eleganckiego ciemnego
salone. Dostrzegłam posążki złotych cherubinów i fałdy ciężkiego jedwabiu. Na cokołach stały wazy z terakoty. („Och, są z Pompejów”, wyjaśnił mi później Salvatore. Gdy czterysta lat temu odkopano Pompeje, sporo z nich ukradziono). Nie mogłam się doczekać, co jeszcze zobaczę. – Mammmma! – zawołał. Dźwięczny tenor, który w samochodzie wydawał mi się tak czarujący, brzmiał zgrzytliwie i nosowo, gdy wołał Mammę. Zaczęłam się bać spotkania z jego rodzicami. Z trudem rozumiałam włoski i ciężko mi było rozmawiać w tym języku z kimś w moim wieku. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, była rozmowa z budzącą respekt, elegancką, zamożną neapolitanką, która z pewnością musiałaby być zazdrosna o syna. I to na jej terytorium! Poza tym byłam potwornie głodna. – Mammmmma! E’ pronto? (Czy kolacja jest gotowa? Nie zamierzał powiedzieć, że Amerykanka przyjechała?). Usłyszałam szuranie kapci i zobaczyłam mężczyznę, którego wzięłam za jego ojca. Miał około siedemdziesięciu lat i bynajmniej nie był poznaczonym bliznami patriarchą: był spokojnym dystyngowanym panem ubranym w ciemny sweter i skropionym sporą ilością wody kolońskiej. Podaliśmy sobie ręce. Przedstawił się: miał na imię Nino. Mówił trochę po angielsku, dzięki temu że przez trzydzieści lat zarządzał należącym do rodziny luksusowym hotelem. – Salvato’, è pronto da mangià? – Nino wrócił do neapolitańskiego dialektu, żeby zapytać syna, czy kolacja jest już gotowa. Wziął go pod ramię. Był tak samo głodny jak my. Zaprowadzono mnie do kuchni. Raffaella właśnie kończyła rozmawiać przez telefon. Wyjmowała z piekarnika domowej roboty pizzę i zamykała lodówkę obcasem. Była w ciągłym
ruchu, w akcji, pełna wdzięku. Nie była gruba i nieruchawa i nie mieszała sosu do makaronu. Prezentowała się wspaniale. Miała mniej więcej metr sześćdziesiąt i była wysportowana. Na nogach miała buty na wysokim obcasie. Do tego różową koszulę i białe obcisłe dżinsy ze skórzanym pasem wysadzanym strasami. Miała pełen makijaż: obwiedzione kredką usta pomalowane błyszczykiem, kreski na powiekach łączyły się płynnie z grafitowym cieniem. Włosy miała krótkie i fachowo rozjaśnione pasemkami. Pomimo tego blasku i ciężkiego makijażu nie wyglądała tandetnie, tylko wytwornie. W niebieskim żakiecie i luźnych spodniach czułam się przy niej wielka i niezgrabna. Moja matka w przestronnej garderobie w Waszyngtonie nazwała ten strój wyszczuplającym, ale ja, stojąc obok tej pięćdziesięciosześciolatki w białych dżinsach, wcale nie czułam się wyszczuplona. Czułam się jak milczący amerykański ślimak. – Ciao tesoro! Siadaj, kochana. Mam nadzieję, że lubisz neapolitańską pizzę! Nino, przynieś swoje krzesło. Gdy się poruszała, zapach perfum Chanel mieszał się z aromatem ciasta i bazylii. Salone prezentował się okazale, za to kuchnia była mikroskopijna. Po prawej stronie z wyłożonej kafelkami ściany wyrastał kwadratowy blat z laminatu Formica, przy którym mogły usiąść najwyżej cztery osoby. Po lewej były kuchenka, piekarnik, zlew i bardzo niewielki blat. Jeśli przy stole jadły więcej niż dwie osoby, nikt nie mógł przejść, żeby się dostać do stojącej w głębi kuchni lodówki. Zastanawiałam się, dlaczego rodzina, która najwyraźniej ma pieniądze, nie ma większej kuchni. Jak się okazało, więcej miejsca zarezerwowano w salonie, w kąciku jadalnym. Tam państwo Avallone jadali, kiedy przyjmowali gości. W kuchni gotowali i jedli in famiglia. Na
członków rodziny można przecież wpadać. Można się nad nimi pochylać, wchodzić na nich, karmić ich i być przez nich karmionym. Nie potrzeba dużo miejsca, gdy się jest z bliskimi. Dla Raffaelli nie było miejsca przy stole, ale na szczęście nie planowała przy nim siadać. Zamierzała robić co najmniej osiem innych rzeczy, między innymi sprawić, żeby Amerykanka poczuła się jak w domu. W pewnym momencie zjawiła się starsza siostra Salvatore, Benedetta. Wcisnęła się do kuchni, żeby się przedstawić. Miała dwadzieścia sześć lat, była o trzy lata starsza od Salvatore. Jej onieśmielające turkusowe oczy patrzyły zza wąskich oprawek od Armaniego. Miała długie i jedwabiście proste jasnobrązowe włosy, jak najfajniejsze dziewczyny z liceum. O dziwo (była dopiero dwudziesta) była ubrana w piżamę w biało-różowe misie z balonikami, z falbanką przy szyi. „Mi piace stare comoda – powiedziała mi później. – W domu lubię się czuć swobodnie”. Jej brat miał na sobie wygodną koszulkę i dżinsy, a ona piżamę. Tylko ich matka poświęciła czas, żeby się wyszykować. – Benedetta lavora, capito? Ha iniziato a lavorare in banca – poinformował mnie Nino. Uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej był bardzo dumny ze swojej córki i kilkakrotnie powtórzył, że w wieku dwudziestu sześciu lat już pracuje. I to w banku! Wywnioskowałam z tego, że to dość wcześnie jak na Neapol. Benedetta skończyła studia z najlepszymi notami w rekordowo krótkim czasie i została zatrudniona w Banca di Roma w Neapolu. Była konsultantką do spraw inwestycji. Miała contratto a tempo indeterminato – umowę na czas nieokreślony – co znaczyło, że prawdopodobnie nie zostanie nigdy zwolniona i będzie mogła odejść na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Ta praca była jak wygrana na loterii. Benedetta
planowała następnego lata wziąć ślub. – Matrimonio! Matrimonio! Ślub, rozumiesz? – Nino był przeszczęśliwy. Od czasu do czasu wtrącałam swoje veramente? (doprawdy?) i mamma mia!, żeby okazać podziw. Chudy, bardzo pewny siebie Salvatore był brązowookim braciszkiem genialnego dzieciaka o turkusowych oczach. Pomyślałam, że nie jest dobrze. Tymczasem Raffaella mówiła coś o multa i skrapiała parującą pizzę oliwą. Kto dostał mandat w wysokości pięćdziesięciu tysięcy lirów za niewłaściwe parkowanie i pofatyguje się jutro na pocztę, żeby go zapłacić? Gdybym wiedziała, że multa to mandat za niewłaściwe parkowanie, i gdybym zrozumiała, że według Salvatore w ów wtorek pod koniec czerwca nie było go w pobliżu Via Toledo, a Benedetta mówi, że jej brat jako jedyny z rodziny regularnie zajmuje cztery miejsca parkingowe, pewnie przestałabym powtarzać swoje veramente i mamma mia. – Ja? To niemożliwe – Raffaella broniła się przed oskarżeniami Benedetty. Zamarła z gorącą pizzą – trzymała ją przez kuchenną rękawicę – tuż nad głową Nino. Wyglądało na to, że wszyscy o mnie zapomnieli. Salva kłócił się z siostrą, Nino się rozglądał i zastanawiał, kiedy pizza wreszcie wyląduje na stole, a Raffaella dalej rozprawiała o tym, co robiła we wtorek pod koniec czerwca. Dotarło do mnie, że ta rodzina zawsze tak się zachowuje. Wreszcie Raffaella położyła kawałek pizzy na talerzu i podsunęła go mężowi, żeby mi go podał. Salvatore spojrzał na mnie po raz pierwszy, odkąd weszliśmy. Co to za dziewczyna? Jak będzie jadła pizzę? Natychmiast pojęłam, że dla wszystkich jest bardzo ważne,
co o tej pizzy myślę. A była gorąca i gruba, i ciągnęła się – nie sposób było ją jeść rękami. Sięgnęłam więc po nóż i widelec i spróbowałam. Muszę obiektywnie stwierdzić, że była to najlepsza pizza, jaką w życiu jadłam. Lecz moje umiejętności językowe nie pozwalały mi jeszcze tego wyrazić. Powiedziałam więc tylko: – Pizza świetna tak dziękuję bardzo Salvatore rodzinna pomidorowa pizza. I znowu usłyszałam ten śmiech. Ja też się zaśmiałam. To była śmiesznie pyszna pizza. Tego wieczoru po raz pierwszy to, jak jadłam, potraktowano jak pokaz. Kakofonia głosów cichła, zapadało milczenie i wszyscy wpatrywali się we mnie. Gdy nawijałam na widelec spaghetti albo kroiłam pizzę, czułam ogromną presję. (Czy ten kawałek spadnie z widelca? Wceluję w usta? Powinnam skończyć przeżuwać, zanim zacznę wygłaszać pochwały?). Każdy miał w głowie pytanie: „Co ta lala z supermocarstwa o tym myśli?”. Zaspokajałam oczekiwania. Mamma mia! Fenomenalne! Buonissimo! W życiu czegoś takiego nie jadłam! Wtem popełniłam wielkie faux pas, brutta figura, jak mawiają Włosi. Zaczęłam jeść suchą część pizzy, zanim zjadłam tę z nadzieniem. Salvatore wstał, podszedł do mnie – siedziałam wciśnięta między Nino i Benedettę – pochylił się nade mną i pokroił pizzę na małe kawałeczki. Nóż i widelec trzymał w zadbanych dłoniach. Czułam zapach jego wody po goleniu. Cały czas starał się patrzeć mi w oczy. Był tak blisko! – Najpierw musisz zjeść te kawałki, nie samo ciasto – powiedział. – Ciasto zawsze jemy na końcu! Zarzucił mnie szybką serią słów, których nie rozumiałam. Pojęłam tylko, jakie to dla niego ważne, jak zjem swoją pizzę.
Miałam potencjał. Musiał mi tylko pokazać, co i jak. Udało mi się zjeść pizzę i nic nie upuścić. Nie doszło do kolejnej kompromitacji. Niestety kilka okruszków spadło mi na kolana (bo papierową serwetkę ściskałam w spoconej z napięcia dłoni). Raffaella odwróciła się od zlewu i stanęła nade mną. Milczała i stała nieruchomo… i patrzyła na moje kolana. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, wcisnęła mi dłonie – z pierścionkiem ze szmaragdem i zadbanymi paznokciami – między uda. Co tu się wyprawia? – pomyślałam. – Briciole, briciole – wyjaśniła. W życiu nie zapomnę, jak jest po włosku „okruchy”. Nie była zirytowana, musiała tylko coś zrobić, zanim okruchy wylądują na podłodze w całym mieszkaniu. Dlaczego to, że wylądowały na intymnej części mojego ciała, miałoby być jakimkolwiek problemem? Zaczęła śpiewać piosenkę o pizzy z pomidorami. Na melodię Funicolì, funicolà. I marszczyła przy tym usta. Conosci questa? Znasz tę piosenkę? Miała głęboki, pełny, dźwięczny głos. Wszyscy pozostali rozmawiali, głównie o kwestiach praktycznych. Logistyka dnia codziennego scalała tę rodzinę, mandat i hydraulik, który ma naprawić przeciekającą spłuczkę, łączył rodziców i będące po dwudziestce dzieci. Bardzo mnie dziwiło, że w sąsiednim pokoju stoją bezcenne dzieła sztuki i wazy z Pompejów. Miałam wrażenie, że znalazłam się we włosko-amerykańskiej kuchni w Jersey City. Nie wiedziałam nawet, czy ten Salvatore mi się podoba, nie rozumiałam większości tego, co słyszałam, ale miałam poczucie, że bez żadnych ceremonii czy inicjacji, bez spójnej komunikacji werbalnej pasuję do tej rodziny. Nie pojmując do końca dlaczego, czułam się wśród tych ludzi jak w domu.
Departament Stanu
Konsulat amerykański w Neapolu mieści się w dużym, białym, starym budynku na nabrzeżu Mergellina, obok portu, z którego wypływa większość łodzi zmierzających na Capri i Ischię. Otaczają go palmy i strzeże kilka otwartych czołgów, z których uśmiechnięci włoscy żołnierze z uzi wypatrują terrorystów. W 1996 roku gości amerykańskiego terytorium witała ogromna flaga Stanów Zjednoczonych i zdjęcie bardzo różowego prezydenta Clintona. Praca w konsulacie była – mówiąc delikatnie – niezbyt stresująca. Pracowałam w biurze politycznym. Na szczęście pod koniec lat dziewięćdziesiątych nie było silnych napięć między Stanami Zjednoczonymi i południowymi Włochami. Poza tym byłam jedyną stażystką, na dodatek nieopłacaną. Moimi współpracownikami byli Włosi z cudownymi umowami na czas nieokreślony i amerykańscy urzędnicy służb zagranicznych, którzy się radowali, że ich wysłano do Neapolu, gdzie mogli się relaksować i odetchnąć, zanim trafią do Darfuru. Zwykle przychodziłam około dziewiątej trzydzieści. Pierwsza przerwa na cappuccino zaczynała się o dziesiątej piętnaście. „Zamierzasz zdawać egzamin na urzędnika służb zagranicznych?”, pytali Amerykanie z konsulatu. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, jaką drogę chciałabym obrać. Moi rodzice ukończyli stosunki międzynarodowe, więc uznałam, że dyplomacja mogłaby mnie zainteresować (kiedy chwilowo byłam mniej ambitna, myślałam, że mogłabym zostać ambasadorem w małym tropikalnym kraju i urządzać fajne imprezy z pracownikami). Nie interesowały mnie jednak ani gospodarka, ani polityka. Uwielbiałam natomiast występować.
Gdy dorastałam, uczyłam się aktorstwa w najważniejszych teatrach Waszyngtonu i brałam prywatne lekcje u szanowanych muzyków klasycznych. Uczestniczyłam we wszystkich konkursach na monolog, recytatorskich i piosenkarskich w stolicy. W college’u grałam główne role w blisko trzydziestu sztukach. Przeglądałam tablice ogłoszeń w poszukiwaniu przesłuchań do sztuk, pakowałam przekąski na przerwy w próbach i odrabiałam prace domowe w czasie prób technicznych. To na scenie najbardziej czułam się sobą. Ale moja rodzina twierdziła, że aktorstwo to nie zawód. To świetne hobby, ale powinnam mieć solidne wykształcenie. Ukończyłam antropologię kulturową, co nie przybliżyło mnie do decyzji, jaki zawód chcę wykonywać – upewniło mnie tylko, że mam otwarty umysł. Poza tym czy nie jest fascynujące to, jak rytuały towarzyszące porodom u Inuitów odzwierciedlają skomplikowaną rolę kobiety w społeczeństwie? Staż w Neapolu nie musiał przynosić odpowiedzi, miał mi dać wytchnienie przed powrotem do Stanów. Tam miałam zdecydować, co będę robić. Moją szefową była imponująca, puszysta Afroamerykanka z Chicago. Wzięła mnie pod swoje skrzydła. Była bystra, zabawna, doskonale władała włoskim i, jak się niebawem zorientowałam, wiodła najwspanialsze życie na świecie. Oprócz przerw na cappuccino dni wypełniały nam dwugodzinne lunche z włoskimi biznesmenami w serwujących pyszne rybne dania restauracjach w pobliżu konsulatu. Cynthia mówiła niemal bez przerwy, z wyjątkiem tych krótkich chwil, gdy sięgała do talerza z calamari fritti, a przystojni magnaci z południowych Włoch, którzy liczyli na amerykańskie wsparcie dla jakichś projektów przemysłowych, siedzieli cicho, nie wiedząc, co myśleć o tej
śmiejącej się głośno Tinie Turner i o jej pulchnej białej towarzyszce. Dzień pracy kończył się o siedemnastej trzydzieści. Wracałam na piechotę krętą drogą do Posillipo. Nie słyszałam gwizdów i miauczenia mężczyzn mijających mnie na motocyklach – zawsze je słychać, gdy młoda kobieta idzie sama ulicami Neapolu – bo słuchałam rocka z początku lat dziewięćdziesiątych z walkmana z puchatymi słuchawkami. Docierałam do akademika akurat na kolację. *** Istituto Denza to katolicka szkoła z internatem dla chłopców, która nie miała wystarczająco wielu katolickich uczniów, żeby zarobić na opłaty. Przyjechałam do Neapolu we wrześniu, a rok szkolny rozpoczyna się tam w połowie października, więc kiedy się pojawiłam, w akademiku nie było chłopców. Kampus był porośnięty bujną roślinnością. Dominowały sosny, drzewa oliwne, bugenwille i podświetlane figurki Madonny ustawione na skrzyżowaniach ścieżek. Aby utrzymać to wszystko – zieleń, boiska do piłki nożnej i budynki – zarządzający szkołą barnabici postanowili przyjmować studentów z innych części Włoch, którzy by płacili szkole za pokoje i wikt. To nie wszystko: byli zmuszeni przyjąć także (ahimè! horror nad horrorami!) gości płci żeńskiej. Nikt mi o tym nie powiedział. Drobna, szurająca butami zakonnica w białym habicie wskazała mi pierwszego dnia drogę do pokoju. Powiedziała tylko buongiorno i prego. W pokoju stały jedynie łóżko i biurko. Dwa okna wychodziły na tropikalny ogród. Było cicho, więc domyśliłam się, że w budynku nie ma nikogo poza mną. Zastanawiałam się, gdzie się podziali inni studenci. Czy zaplanowali spotkanie z nową Amerykanką?
Och… i czy znajdę gdzieś więcej wieszaków? – Per cena – przypomniała sobie zakonnica, zanim wyszła. Zaraz będzie kolacja. Wypowiedziała jeszcze wiele innych słów, których nie zrozumiałam. Wodziłam wzrokiem za jej wychudzoną dłonią wskazującą coś po lewej i prawej stronie. Czy powiedziała właśnie: za trzecią Madonną i na prawo od drugiego boiska? – Grazie. – Uśmiechnęłam się. – Grazie tante. Gdy przyjdzie pora kolacji, nos mnie do niej zaprowadzi. Od mensy, czyli stołówki, dzieliło mnie dziesięć minut spaceru w solidnym tempie. Na ścieżkach nie spotkałam żywego ducha – poza przemykającymi po nich jaszczurkami i komarami wpijającymi mi się w łydki. W pobliżu rozległ się dźwięk kościelnego dzwonu. Miałam nadzieję, że ogłasza podanie zupy. W końcu znalazłam mensę (czy tak bosko pachnące miejsce można nazwać cafeterią?), wielką salę z marmurowymi ścianami i podłogami, kryształowymi żyrandolami i wieloma pustymi stołami dla sześciu osób. Nie było kolejki, więc wzięłam tacę i zaczęłam się przyglądać, jak zakonnica w fartuchu nakłada mi na talerz makaron ze smażonymi bakłażanami i pomidorami. Potem podała mi miniaturową karafkę z czerwonym winem. – Buon appetito, Signorina. Owego pierwszego wieczoru zajęte były tylko dwa stoliki. Przy jednym siedziały cztery zakonnice, które przyjechały z wizytą, a przy drugim trzech młodych studentów. Stałam z tacą i zastanawiałam się, do kogo dołączyć. Wszyscy mi się przyglądali. Z pewnością było jasne, gdzie powinnam usiąść, tyle tylko że ja tego nie wiedziałam. Wybrałam facetów. (Dość tego rozdziału płci! Basta i już!) Gdy usiadłam, od razu wiedziałam, że to była zła decyzja. Nikt
się nie odzywał. Po minucie usłyszałam odbijające się echem kobiece głosy. Odwróciłam się i zobaczyłam przy wejściu trzy młode kobiety. Były siostrami. Wszystkie miały długie czarne włosy i migdałowe oczy. Niebawem się dowiedziałam, że nie wynajmowały pokoju w Denza, tylko przychodziły tu jeść. Ich rodzice mieszkali w miasteczku w Kalabrii, na czubku włoskiego buta, a one przyjechały do wielkiego miasta, żeby studiować. Gdy przeszły obok mojego stolika i powiedziały ciao, zrozumiałam, że Bóg istnieje. Maria Rosa i Francesca (oraz ich siostrzyczka Isabella, która kiwała głową i uśmiechała się, ale była tą milczącą z Trzech Gracji) nigdy nie poznały żadnego obcokrajowca. Nigdy nie były na północ od Neapolu i nie próbowały keczupu. Miały mnóstwo pytań. Co robiłam w konsulacie? Czy w Ameryce wszystkie domy wyglądają tak jak w Dynastii? Czy Amerykanki zmieniają mężów równie często jak bohaterki Żaru młodości? Opowiadałam o swojej ojczyźnie łamanym włoskim. Dobrze, że skończyłam antropologię kultury, bo umiałam powiedzieć: Ameryka, rozwód, bardzo proste! Szpitale, bardzo drogie! I jeszcze: za dużo broni. Moje nowe koleżanki były zachwycone, a ja nie byłam już samotna.
Ciasteczka Oreo
Mam sto pięćdziesiąt siedem i pół centymetra wzrostu i we wrześniu 1996 roku ważyłam siedemdziesiąt kilogramów. Dziewczyny z Kalabrii sądziły, że to przez amerykańskie jedzenie. Salvatore myślał, że lubię jeść. Nikt w Neapolu nie wpadłby na to, że cierpiałam na napadowe objadanie się. Za bardzo lubiłam jeść, żeby być anorektyczką, a myśl o wymiotowaniu napawała mnie obrzydzeniem, więc jaki miałam wybór? Objadałam się, a potem głodziłam, unikając jedzenia przez kilka dni lub pogryzając seler naciowy. Wychowałam się w klasie wyższej na Wschodnim Wybrzeżu. Uczono mnie zachowywać się racjonalnie i panować nad zachciankami. Starałam się. I od czasu do czasu pochłaniałam za jednym zamachem trzy opakowania ciasteczek Oreo. W ciągu pierwszych sześciu tygodni w Neapolu przestałam się objadać i zrzuciłam około dziewięciu kilogramów. Nie przeszłam na dietę. Wręcz przeciwnie – jeszcze nigdy tak bardzo nie radowałam się jedzeniem. Po części dlatego, że mieszkałam we Włoszech, ale było w tym też coś głębszego. Neapol to miasto, które nie sprzyja obżeraniu się. Posiłki to świętość – jedzenie jest świeże i spożywa się je in compagnia. Przy stole nie ma pośpiechu, a jeśli wydajesz się spięty lub zagoniony, usłyszysz neapolitańskie statt cuieto, spokojnie. Człowiek skupia się na jedzeniu, najlepiej z towarzyszącym mu kieliszkiem wina. W porze śniadania, obiadu i kolacji jesz, i kropka. Punto e basta. Po pracy w konsulacie chodziłam do kawiarni na espresso, ale nie dostałabym niczego konkretnego do jedzenia, nawet gdybym o to błagała. Dlaczego miałabym jeść o siedemnastej
trzydzieści? Rano sprzedaje się świeże ciasteczka, a desery po kolacji. Jedzenie nie jest przetworzone i konserwowane. Gdyby ktoś chciał jeść w przypadkowych porach, byłoby nieświeże. W ten sposób jadają wyłącznie szurnięci turyści. Wszystko, co jadłam w Neapolu, było świeże i pełne smaku, więc po raz pierwszy w życiu kończyłam posiłki usatysfakcjonowana. Nie było sztucznych dodatków, które wzmagałyby łaknienie. Mogłam, jak pozostali, wstać od stołu i nie myśleć o żołądku do czasu kolejnego posiłku. Pewnego wieczoru w stołówce w Denza, gdy elokwentnie rozprawiałam o amerykańskich zwyczajach żywieniowych, twarz Marii Rosy przybrała smutny wyraz. Stwierdziła, że w moim kraju problem polega na tym, że jemy scombinato, czyli w sposób niezorganizowany, chaotyczny. Opowiedziałam jej o amerykańskich studentach zamawiających pizzę o trzeciej w nocy i patrząc w jej twarz – i widząc empatię malującą się w jej oczach Sophii Loren – poczułam, jakbym się przyznała do zażywania heroiny. Zaburzenia odżywiania to po włosku disordine alimentare, co dosłownie znaczy: choroba niezorganizowanego, chaotycznego jedzenia. Trafnie to ujęła. Byłam dziewczyną z krainy chaotycznego jedzenia, która miała poważne zaburzenia. – Non è vero? – Czyż nie? Kontynuowała, a ja przyjmowałam diagnozę. – Per esempio, w Ameryce ludzie jedzą, idąc. Brudzą sobie ręce lepkimi kanapkami i oblizują palce. A mężczyźni w Stanach Zjednoczonych kupują na kolację makaron w kartonowych pudełkach. Jedzą przy biurku, równocześnie pracując, prawda? Che tristezza! (Jakie to smutne, żałosne życie!). Nie najlepiej sobie radzą z organizacją posiłków, zgodzisz się?
Chwileczkę, czy ta Włoszka piła do amerykańskich umiejętności organizacyjnych? W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. – Nie chodzi o to, że nie są w stanie tego zrobić – zaoponowałam, starając się zachować spokój. – Czasami jadają właściwie, na przykład w restauracjach, a kiedy indziej łapią cokolwiek, bo mają do załatwienia ważniejsze sprawy. Pewnie zamiast „łapią cokolwiek” powiedziałam po włosku „chwytają kęs”. Druga, znacznie istotniejsza kwestia – „ważniejszych spraw do załatwienia” – została przyjęta z pełnym zdumienia milczeniem. Francesca łaskawie zmieniła temat. Chodziło jednak nie tylko o organizowanie posiłków. Włoszki w moim wieku zdawały się żyć w swoich ciałach tak, jak ja nie potrafiłam. Widziałam, jak siedzą okrakiem na motocyklach na nabrzeżu przed konsulatem. Zaczepiały kciuki o kieszenie swoich przyjaciół, mierzwiły im włosy, cieszyły się fizycznością swoją i innych. Gdy nadchodziła pora, żeby się zwijać, swobodnie przerzucały nogę przez motorino – siadając po trzy lub cztery na jednym skuterze – i bez pardonu lawirowały w korku. Taki sposób bycia określa się mianem carnale. Angielskie słowo carnal, czyli cielesny, zmysłowy, ma podtekst erotyczny, zaś włoskie carnale jest cenne i święte. Gdy dziesięć lat po przyjeździe do Neapolu urodziłam córeczkę, teść nie powiedział, że jest bellissima, wspaniała lub urocza. Użył przymiotnika będącego we Włoszech największym z komplementów: oświadczył, że jest carnale. Ma ciało – cudowne, miękkie ciało. Jak by nie było, byliśmy w kraju katolickim, w którym największym darem było to, że „słowo ciałem się stało”. La parola stało się carne. Wywodząc się z tradycji protestanckiej, skupiam się na słowach. Mnóstwie
słów. Związki z ciałem stały się drugoplanowe. Prym wiedzie umysł. A moje ciało w ramach buntu od czasu do czasu domagało się trzech opakowań ciasteczek Oreo. *** Po pierwszej kolacji w domu Salvatore czekało mnie mnóstwo pocałunków w policzki na do widzenia. Niezmiennie pochylałam się w niewłaściwą stronę (najpierw prawy! prawy pierwszy! – powtarzałam sobie przez wiele tygodni, zanim zaczęłam to robić odruchowo). Stuknęłyśmy się nosami z Benedettą. (Jej aura „fajniejszej starszej siostry” sprawiała, że przez lata upuszczałam różne przedmioty, wpadałam na meble i wątpiłam w swoje słowa. W towarzystwie tej jedwabistowłosej dziewczyny z turkusowymi oczami najlepiej było usiąść na kanapie i milczeć). Salva odwiózł mnie do akademika i powiedział: Ci sentiamo. Dosłownie znaczy to „będziemy w kontakcie”, a tak naprawdę „odezwę się do ciebie niebawem”. W tamtym momencie myślałam jednak, że to znaczy „zadzwoń do mnie”, więc zapytałam kiedy. Odparł, że presto. Niebawem. Zrozumiałam, że jutro. On żegnał się ze mną niezobowiązującym „odezwę się niebawem”, a ja słyszałam polecenie: „zadzwoń jutro”. Nie miałam nic przeciwko temu. Cieszyłam się na myśl o tym, że znowu usłyszę jego śmiech. Jeszcze nigdy nikogo tak nie rozśmieszałam. Nigdy też nie spotkałam nikogo, kto by tak ładnie pachniał, gdy się nade mną pochylał, żeby mi pokroić jedzenie. Tak więc zadzwoniłam następnego dnia. Rozmawialiśmy (słuchaliśmy siebie nawzajem? chichotaliśmy?) przez pięć minut. Nazwał mnie Pagnotella – tak się mówi na neapolitańskie zakalcowate, przypominające babeczki pieczywo (nie rozumiałam tego) – i droczył się ze mną, mówił, że „lubię jeść” (to zrozumiałam). Te piace mangiare. Pił do mojej puszystości,
a spotkałam się z nim tylko raz. Powinnam się na niego obrazić, pomyślałam. O dziwo, nie obraziłam się. Wyglądało na to, że mój apetyt wydaje mu się uroczy, może nawet mu się podoba. Jakby uważał, że w miłości do jedzenia i okazywaniu jej nie ma niczego złego. Znowu się zaśmiał i rzucił: Ci sentiamo. Pomyślałam, że jeśli mam zadzwonić do niego następnego dnia, muszę sobie kupić kolejną kartę. Gdy zadzwoniłam (byłam grzeczną dziewczynką i zawsze słuchałam poleceń), kazał swojej siostrze odebrać i powiedzieć, że go nie ma. Wiele lat później wyznał, że nigdy nie spotkał dziewczyny, która by się wydawała aż tak zdesperowana. Czy nieporozumienia w komunikacji mogą wpłynąć na związek? Na życie? Czy przeniosłabym się na inny kontynent i została włoską żoną i matką, gdybym zrozumiała owo Ci sentiamo, Pagnotella?
O sartù
Sartù di riso to włoska specjalność wymyślona przez kucharzy burbońskiego króla Neapolu Ferdynanda I na początku XIX wieku. Po Grekach i Rzymianach Neapolem rządzili Normanowie, Francuzi, austriaccy Habsburgowie. W zasadzie każde imperium lub dynastia w pewnym momencie władały tym miastem. W 1735 roku Włochy nadal składały się z państw-miast, a król Hiszpanii Karol coś tam (równocześnie Pierwszy, Trzeci, Piąty i Siódmy, w zależności od królestwa, które ma się na myśli) podbił królestwa Sycylii i Neapolu i połączył je pod swoją koroną. Warto było przebywać w Neapolu za panowania Burbona. W Paryżu Jean Jacques Rousseau pisał: „Chcesz wiedzieć, czy tli się w tobie iskra? Biegnij, nie, leć do Neapolu…”, żeby wysłuchać majstersztyków neapolitańskich kompozytorów w operze San Carlo. W 1770 roku ojciec Mozarta przywiózł go na tournée. Odbywało się pod hasłem „Wolfgang zadziwia świat” (przy okazji nabyli eleganckie jedwabne stroje od neapolitańskich krawców). Insomma, jeśli zaistniałeś tutaj, zaistniałeś wszędzie. Król Ferdynand I był synem Karola. Nazywał się Ferdinando Antonio Pasquale Giovanni Nepomuceno Serafino Gennaro Benedetto. Ferdek uwielbiał sztukę, muzykę, a także jedzenie. Do jego pałacu w centrum Neapolu sprowadzano szefów kuchni prosto z Francji, kolebki dynastii Burbonów. Byli to rzekomo najlepsi kucharze na świecie. Makarony, ryby, pieczone warzywa, wyrafinowane ciasta – dbali o to, żeby
Ferdynand Pierwszy kładł się spać z zadowolonym brzuchem. Pewnego dnia król zapytał głównego kucharza, którego zwał ‘o monsù (od francuskiego monsieur), co będzie na obiad. Powiedziano mu, że na przystawkę podany zostanie ryż. – RYŻ?! – król Ferdynand się wściekł. Ryż jest dobry dla chorych. Nawet dzisiaj w Neapolu mówi się o rise d’o mese int’o liett stese: jedz ryż i leż w łóżku przez miesiąc. Ryż uchodzi za nijakie, szpitalne jedzenie. Zwie się go sciaquapanza, ryż na brzuch. – Proszę – nalegał monsù. – Dość już tego makaronu. Przyrządzimy pożywny ryż! Dodamy do niego masło, ser i… – No dobrze. Proszę podać ryż, który będzie mi smakował! Tak powstało neapolitańskie sartù di riso. To ryż z gęstym pomidorowym ragù, kawałkami jajka, serem, kiełbasą, groszkiem i małymi smażonymi klopsikami lub salami. Zapieka się go w nasmarowanym masłem naczyniu. Król był zachwycony. Kto by powiedział? Okazało się, że ryż może dobrze smakować i nadaje się na porządny posiłek. Było sobotnie popołudnie. Siedziałam w kuchni rodziny Avallone, a Raffaella robiła sartù di riso, jedno z ulubionych dań Nino. Salvatore przyjechał po mnie do akademika – jak zwykle spóźniony i jak zwykle uśmiechnięty. Zostawił mnie w kuchni z matką, a sam kończył się uczyć w swoim pokoju. Był na trzecim roku prawa na Uniwersytecie Neapolitańskim. We Włoszech studia wyższe są połączeniem studiów licencjackich i magisterskich. Po pięciu lub sześciu latach (a w niektórych przypadkach jeszcze później) „powtarzania” książek absolwent mógł dołączyć do palestry i rozpocząć praktykę prawniczą. Przed przystąpieniem do egzaminu Salvatore uczył się przez całe dnie, codziennie, przez pięć miesięcy. Nie chodził na wykłady, nie porównywał notatek z notatkami kolegów, nie
kontaktował się z profesorami. Rył na pamięć teksty prawnicze w swoim chłopięcym pokoju przystrojonym misiami i trofeami piłkarskimi z trzeciej klasy. (Pamiętam, jak mu później tłumaczyłam, że w Princeton mieliśmy małe grupy studentów, których zachęcano do wyrażania opinii na dany temat w obecności profesora. Jak zareagował? „Dlaczego profesor miałby się przejmować zdaniem dwudziestolatków?”). Zakładałam, że skoro po mnie przyjechał, to będziemy coś razem robili. Gdy kroił mi pizzę na małe kawałki, wydawało mi się, że między nami iskrzy. Kiedy poprzedniego wieczoru rozmawialiśmy przez telefon, powiedział nie tylko ci sentiamo, do usłyszenia, ale też ci vediamo, do zobaczenia! I oto siedziałam w kuchni z Raffaellą! Kim ja dla nich byłam? Z pewnością nie dziewczyną Salvatore, ale też nie gościem całej rodziny. Nie usłyszałam: „Proszę usiąść w salonie. Podać mleko lub kawę?” ani „Salvatore, kochanie, może pokażesz tej dziewczynie, jak się dobrze bawić”. Może tak się czuły panny, którym aranżowano małżeństwo? Przyszły mąż jest czymś zajęty, więc tymczasem pokażemy ci, jaki lubi ryż. Czy małżeństwo aranżowane byłoby aż takie złe, gdyby mój narzeczony był kimś, kto mnie uszczęśliwia i ożywia tak jak Salvatore? Przecież nie musiałabym dla niego gotować, prawda? A może bym musiała? Nie zdawałam sobie sprawy, że nie jestem oceniana ani do niczego przygotowywana. Raffaella skupiała się całkowicie na sartù. Robiła je po to, żeby zaspokoić głód mój i wszystkich innych. Poruszała się według ściśle ustalonej choreografii. Równocześnie mieszała ragù, smażyła klopsiki i groszek. Pochylałam się i robiłam uniki. Czasami byłam za nią, kiedy indziej obok niej. Była wcześniej na siłowni i miała na nogach
trampki New Balance i dopasowany jasnozielony dres. Jak to możliwe, że po treningu była idealnie umalowana? – Non sudo. – Nie pocę się, wyjaśniła. Wspaniale. Kuchenne okno było otwarte i do środka wpadało morskie powietrze. Raffaella zachęciła mnie, żebym spojrzała na wulkan. W wietrzne dni widać było miasteczka u podnóża Wezuwiusza. Widać nawet było zarys domów. Wiatr rozganiał mgłę. – Ketrin, assagia. – Katherine, spróbuj. Nagle wyciągnęła do mnie drewnianą łyżkę po brzegi wypełnioną ragù. Drugą dłoń trzymała pod nią, żeby przechwycić to, co mogłoby z niej spaść. Wcisnęła mi pełną łyżkę do ust, prawie mnie dusząc kawałkiem drewna. – Com’è? – I jak? Odparłam, że buonissimo, a ona zanurzyła łyżkę w garnku i sama spróbowała. – Hm. Kazała mi pokroić ugotowane na twardo jajka na ćwiartki. Sama wyłożyła usmażone, pryskające tłuszczem klopsiki na świeżo wyprasowane ścierki. Mój włoski poprawił się na tyle, że mogłam zapytać: „Jak dużo jajek? Ile sera? Ile jak dużo groszku?”. No dobrze, nie dobierałam słów idealnie, ale umiałam przekazać, o co mi chodzi. Raffaella w odpowiedzi objęła mnie w talii i szepnęła konspiracyjnie: – Più ci metti più ci trovi! – Im więcej dasz, tym więcej dostaniesz. Innymi słowy w mojej kuchni, dziewczyno, nie ma miejsca dla analitycznego, precyzyjnego, liczącego umysłu. (Wiele lat później w kuchni mojej matki w Bethesdzie w stanie Maryland zobaczyłam, jak Raffaella wpatruje się w szereg łyżek z miarkami, jakby patrzyła na znalezisko archeologiczne. Służą do odmierzania, wyjaśniłam jej. Podczas gotowania? – zapytała zdumiona. Pokręciła głową i zaśmiała się.
Ach wy, Amerykanie! Owszem, jesteśmy dzicy i szaleni). – LELLA! – W drzwiach kuchni stał Nino. Zwrócił się do żony jej przydomkiem. Był wkurzony. Zastanawiałam się, co takiego zrobiła. – C’è una puzza terrificante! – Co za smród! Dowiedziałam się później, że Nino ma wyjątkowo wrażliwy węch. Nalega, żeby jego żona używała w czasie gotowania pochłaniacza – wtedy zapach jedzenia nie rozchodzi się po całym mieszkaniu. – Scusa, scusa! Przepraszam! – odpowiedziała wesoło i włączyła urządzenie szumiące jak suszarka. Nino sobie poszedł, nadal oburzony. Był o czternaście lat starszy od niej i przez większą część ich wspólnego życia zarządzał hotelem należącym do niego i do jego braci. Raffaella powiedziała mi, że wychodził wcześnie rano i wracał późno wieczorem. Gdy był w domu, mogła przynajmniej dbać o niego z uśmiechem. Zmuszono go do wcześniejszego przejścia na emeryturę z powodu ohydnej kłótni rodzinnej, o której nikt nie mówił, i teraz spędzał w domu całe dnie. Raffaella dbała o to, żeby pochłaniacz działał, gdy gotowała, obsługiwała męża przy stole i wysłuchiwała jego nieprzyjemnych komentarzy na temat gotowania makaronu z uśmiechem lub z przymrużeniem oka. „Chyba masz rację, Nino”. Doprowadzało mnie to do szału. Przecież gotowała dla niego jego ulubioną potrawę! Niebawem jednak zdałam sobie sprawę, że przestałam się na niego wściekać za te wybuchy. – Ketrin! – przekrzykiwała pochłaniacz (angielskie a i th w słowie Katherine były dla większości Włochów zbyt wielkim wyzwaniem). – Pamiętaj: najpierw nałóż trochę ragù, żeby ryż nie przywarł. Musiałam się zająć czymś innym i skupić na
przygotowywaniu ryżu. A te kuchenne działania były czymś w rodzaju aerobiku. Gdy mieszała gęste ragù z ryżem, pracowały jej bicepsy. Poprosiła mnie, żebym rozłożyła na stole świeże serwetki (nieprawdopodobnie białe) i zdjęła małe klopsiki (leżały już wystarczająco długo). Trzymałam je w garściach do czasu, gdy podsunęła mi garnek z ryżem i ragù. Wrzuciłam je do środka, a ona nasmarowała naczynie do zapiekania masłem. Kiedy jej pomagałam przełożyć gęstą masę do naczynia, ze swojego pokoju wychynął z uśmiechem Salvatore. Podszedł do mnie i uszczypnął mnie w policzek. – Pagnotella! Nauczyłaś się robić sartù? Później zrobimy test. Esame, esame! Princeton! Uznał, że jest zabawny. Ja się nie śmiałam. Było mi gorąco i byłam głodna. I naprawdę miałam ochotę skosztować tego sartù. *** Matka kazała mi przejść na dietę po raz pierwszy, gdy chodziłam do przedszkola. Nigdy nie nazywano mnie grubą. W naszym domu określano mnie mianem puszystej, ciężkiej, krągłej. Jako dziecko nigdy nie miałam więcej niż trzy i pół kilograma nadwagi. Lecz mojej matce to wystarczyło, żeby przedsięwziąć drastyczne kroki. Bonnie Salango Wilson urodziła się w Princeton w Wirginii Zachodniej w czasie drugiej wojny światowej. Jej ojciec był prezbiteriańskim pastorem i synem włoskich imigrantów, którzy wyjechali z Kalabrii na początku wieku. Mimo że moi pradziadkowie byli zagorzałymi katolikami, gdy dziadek był mały, pozwalali prezbiteriańskiej szkółce niedzielnej korzystać ze swojej piwnicy. Dziadek uważał, że szkółka niedzielna jest fajna. Protestanci byli tacy serdeczni wobec dzieci! Po studiach
dziadek wstąpił do seminarium prezbiteriańskiego. Jego rodzice nie martwili się, że odszedł od katolicyzmu. Wystarczyło im to, że jedno z ich ośmiorga dzieci przywdziało sutannę. Tak więc moja matka była córką włosko-amerykańskiego kaznodziei z Południa. W latach pięćdziesiątych nie żyło jej się łatwo. Oczekiwano od niej, że będzie się ładnie zachowywała, dobrze uczyła, a przede wszystkim – że będzie piękna. A definicja piękna mojej matce, naturalnie krągłej kobiecie o włoskiej urodzie, nie pozwalała luzować szwów. Piękna znaczyło chuda. Bonnie Salango przestała jeść śniadania i lunche na początku lat sześćdziesiątych i już nigdy potem nie uczestniczyła w tych posiłkach. Nigdy nie przekroczyła pięćdziesięciu czterech kilogramów i nadal wygląda jak Elizabeth Taylor w najlepszych latach. Mnie i mojej siostrze pokazywała swoje zdjęcie z lokalnej gazety wydawanej w Wirginii Zachodniej, zrobione, gdy wygłaszała mowę na zakończenie nauki w School of Foreign Service w Georgetown University (należała do pierwszego rocznika kobiet na tej uczelni). Gdy zobaczyłam to zdjęcie, nie byłam dumna z jej osiągnięć, tylko z tego, jaka była szczupła pod togą. Pulchna córka po prostu do niej nie pasowała. Nie jestem więc zaskoczona, że kiedy miałam trzy lata, a ona łajała mnie za dłubanie w nosie i zjadanie kóz, pytałam: „A co, mamusiu? Mają za dużo kalorii?”. W szkole podstawowej moim smakołykiem była guma do żucia z witaminami. Nauczyciele ze szkoły Świętego Patryka wiedzieli, że gdy w klasie rozdawano kartoniki z mlekiem, Katherine powinna dostać raczej odtłuszczone. „Kochaaana… – mawiała matka z nosowym akcentem z Appalachów. – Pamiętaj, żeby zawsze brać niebieskie!”. „Dlaczego tylko ja
biorę niebieskie, a wszyscy inni czerwone?”. Wytłumaczyła mi to racjonalnie, a ja zrozumiałam. Po co komu tyle dodatkowych kalorii? Ufałam jej. Czułam się dobrze, gdy wnoszono pudło z kartonikami mleka i mój niebieski ginął w morzu czerwonych. I wtedy, pewnego dnia w pierwszej klasie, moja najlepsza przyjaciółka Robin, szczupła blondynka, która piła pełnotłuste mleko aż do liceum, uparła się, żebym wypiła łyk z jej czerwonego kartonika. Mój świat natychmiast legł w gruzach i dostrzegłam nowe horyzonty. Pierwszy kęs chrupiącego, parującego sartù uczynił mojemu dwudziestojednoletniemu ciału dokładnie to samo, co pełnotłuste mleko zrobiło mi jesienią 1981 roku w Episkopalnej Szkole Dziennej Świętego Patryka. Rozpoczęła się moja cielesna transformacja. Nie było już odwrotu.
Pranie
To był poranek pod koniec września. Przytaszczyłam do konsulatu wielki worek Świętego Mikołaja, pełen prania. Pomachałam żołnierzom z uzi, skinęłam głową Clintonowi i zaczęłam się gorączkowo rozglądać w poszukiwaniu Cynthii. Pranie okazało się bardzo zajmującym zajęciem. Nie miałam pralki, a w Neapolu nie było pralni samoobsługowych. Gdy zaniosłam brudy do pralni chemicznej, jej pracownice wzięły ode mnie worek i zajrzały do środka. Spojrzały na mnie zszokowane i pełne oburzenia. Ma c’è roba intima!, tu jest odzież intymna! Jaka odzież intymna? Gdzie? – Zaniosłaś do pralni biustonosze i majtki? – zapytała Cynthia z przerażeniem. – Kochanie, tak się nie robi. Wyjaśniła mi, że w Neapolu roba intima – biustonosze, majtki, a nawet podkoszulki – może być dotykana wyłącznie przez właściciela. To bardzo, ale to bardzo prywatne części garderoby. A ja paradowałam po mieście z workiem brudnych gatek i wymachiwałam nim ludziom przed nosem! Jakież to upokarzające! – Co w takim razie mam zrobić? Przecież nie zaniosę swojej odzieży intymnej do domu Salvy i nie poproszę, żeby Raffaella wrzuciła ją do pralki! Nie przyszło mi do głowy, że mogłabym zrobić to co inne neapolitanki: kupić środek piorący i wyprać majtki w umywalce. Wychowała mnie kobieta, która nigdy nie prała swojej bielizny ręcznie. Robiła to, co każda inna szanująca się córka kaznodziei z Południa: wrzucała brudne rzeczy do pralki i ustawiała jak najwyższą temperaturę.
Tak więc konsul Stanów Zjednoczonych zgodziła się, żebym po południu przyszła do niej z wielkim workiem brudnej bielizny i skorzystała z jej ogromnej pralki GE (worek był wielki, bo jak tylko stwierdziłam, że nie mam dostępu do pralki, nabyłam mnóstwo bielizny). Odliczałam godziny do końca pracy, żeby móc wreszcie pójść do apartamentu Cynthii, z którego roztaczał się widok na zatokę. Potrzebowałam jej mądrych słów tak samo jak pralki. – Wyjaśnię ci to – zaczęła, gdy moje majtki zaczęły wirować (anonimowe na amerykańskim terytorium! Jak ja kocham Departament Stanu!). Otworzyła dużą paczkę doritos z bazy wojskowej i położyła na stoliku kawowym. – W Neapolu nie rozmawia się o pewnych sprawach. O tych dotyczących higieny i intymnych części ciała. Przede wszystkim neapolitańczycy muszą myśleć, że korzystasz z bidetu. We własnym domu dajesz gościom, którzy chcą skorzystać z łazienki, ręcznik do rąk i oddzielny ręcznik, którego będą mogli użyć po skorzystaniu z bidetu. Jeżeli zostaniesz do kogoś zaproszona i dostaniesz taki oddzielny ręcznik, nie mów: nie, dziękuję, nie potrzebuję. W ten sposób byś się przyznała, że jako Amerykanka nie korzystasz z bidetu. – No bo nie korzystam! – Oni nie mogą się o tym dowiedzieć. Muszą myśleć, że używasz specjalnego środka do higieny intymnej, który lubię określać mianem mydełka do cipki. I że potem osuszasz to miejsce ręcznikiem. To ostrzeżenie niestety było spóźnione. Przypomniałam sobie z przerażeniem, jak kilka dni wcześniej Raffaella podała mi dwa ręczniki, kiedy szłam do łazienki, a ja powiedziałam radośnie: Jeden mi wystarczy! Wycieram obie dłonie w jeden ręcznik!
– Nie rozumieją, że właściwie użyty papier toaletowy załatwia sprawę? A jeśli tego nie wiedzą, czy nie mogłabym być tą, która by ich oświeciła, że istnieje coś, co Brytyjczycy nazywają potężną rolką? – Nie. – Cynthia była cierpliwa. Anielsko cierpliwa. – Uważają, że papier jest obrzydliwy. Jeżeli po zrobieniu cacca nie myjesz się specjalnym mydłem, należysz do tej samej kategorii co zwierzęta i Cyganie. Pogryzałyśmy doritos. Opowiadałam jej o Salvie i o jego rodzinie. Opowiedziałam jej, jak po kolacji w Denzie pokonywałam marmurowe schody w drodze do telefonu z plastikową kartą w spoconej dłoni. Przestawałam się denerwować, gdy tylko słyszałam radosne: Eh, Pagnotella! W tonie głosu Salvy i w trąbieniu, gdy po mnie przyjeżdżał swoim czerwonym fiatem, żeby mnie zabrać na coś dobrego do matki, słyszałam: Jesteś kobietą, jesteś piękna i masz zdrowe, ludzkie upodobania. Dorastając w Ameryce, sporo się nauczyłam, ale tego akurat nie znałam. Zaczęłam całym ciałem pragnąć tego, co czułam przez tego chłopaka. Zakochiwałam się w Salvatore, ale też martwiłam się stereotypami na temat włoskich mężczyzn. Czy nie jest tak, że wszyscy są macho i wszyscy zdradzają swoje dziewczyny? Cynthia była singielką, ale widywałam ją z przystojnymi neapolitańczykami na imprezach w konsulacie. – Jest kujonem? – zapytała. Nie wiedziałam. Był Włochem – skąd mogłam wiedzieć, czy jest kujonem, czy nie? Nie potrafiłam odczytać zbyt wielu kulturowych podpowiedzi. Jak się ubierał? Jak Włoch. Jak się wyrażał? Jak Włoch. Nie potrafiłam skorzystać z lingwistycznych albo kulturowych wskazówek, żeby móc go
ocenić. – Jeśli chcesz się wdać w związek z Włochem, musi być kujonem. Pozostali to oślizgli i obleśni kobieciarze. A kujony są przystojne i ujmujące. Wierz mi. – Mieszka z rodzicami i dużo się uczy – podsunęłam jej. – To dobry znak. Wkrótce zapiszczała pralka i mogłam jej podziękować. Gdy wychodziłam, położyła mi rękę na ramieniu i zapytała: – Naprawdę się w nim zakochujesz? Nie byłam pewna, co mnie w nim pociągało. Byłam urzeczona nim, jego rodziną czy jednym i drugim? Zaczynało jednak do mnie docierać, że nazwanie sprawy po imieniu po to, żeby móc ją przypisać do jakiejś kategorii, może nie być takie istotne. Może po prostu karmią mnie jedzeniem i miłością, a cała reszta sama się jakoś ułoży. Luciano De Crescenzo, neapolitański filozof, powiedział kiedyś, że gdyby Pan chciał, by wszyscy mieszkańcy Neapolu trafili do nieba, wystarczyłoby pociągnąć za sznur do suszenia bielizny – wciągnąłby w ten sposób całe miasto, bo wszystkie budynki w Neapolu są połączone sznurkami. Moja odzież intymna wirowała w ogromnej amerykańskiej pralce, ale to wizja Crescenzo, wizja neapolitańskich sznurów do suszenia prania, lepiej oddawała to, co się działo w moim sercu.
‘O ragù
Neapolitańskie ragù ma tak wielkie znaczenie dla kultury i jest podstawą tak wielu potraw (w tym lazanii i sartù), że Eduardo de Filippo, dwudziestowieczny dramatopisarz i poeta tworzący w dialekcie neapolitańskim, poświęcił mu wiersz. Mąż próbuje w nim wytłumaczyć żonie, że potrawa, którą przygotowała, ani trochę nie przypomina tej, którą robiła jego matka. Tytuł można by przetłumaczyć tak: Oda do ragù. ‘O ‘rraù ‘O rraù ca me piace a me m’ ‘o ffaceva sulo mammà. A che m’aggio spusato a te ne parlammo pè ne parlà. Io nun songo difficultuso; ma luvàmmel’ ‘a miezo st’uso Sì, va buono: cumme vuò tu. Mò ce avéssem’appiccecà? Tu che dice? Chest’ ‘è rraù? E io m’ ‘o mmagno pè m’ ‘o mangià… M’ ‘a faja dicere na parola?… Chesta è carne c’ ‘a pummarola A oto moje tłumaczenie (de Filippo pewnie przewraca się w grobie): Och, ragù Ragù, które kocham Tylko moja matka potrafiła zrobić. Odkąd za żonę cię wziąłem, Rozmawiamy o tym, ale na słowach się kończy. Dość tych rozmów.
Ty będziesz decydowała. Nie chcę z tobą walczyć. Lecz powiedz, naprawdę nazywasz ragù to coś, co jem tylko po to, żeby mieć pełny brzuch? Pozwolisz, że coś powiem? To tylko mięso z pomidorem. Najważniejsza rzecz podczas przygotowywania prawdziwego neapolitańskiego ragù to pozwolić mu pippiare. Ten dźwiękonaśladowczy czasownik nawiązuje do dźwięku pi pi wydawanego przez sos bulgoczący przez niezliczone godziny na wolnym ogniu. (Nie powinnam z nim czegoś zrobić? Lascia stare! – powiedziała Raffaella. Zostaw to! Zostaw! Dlaczego ciągle musisz coś robić?!). Matka Raffaelli, nonna Clara, która w powojennym Neapolu wychowała ośmioro dzieci, gotowała swoje ragù co najmniej dwanaście godzin. Nie krócej, bo sos miałby jaskrawoczerwony kolor. – Ragù nie może być czerwone. W Neapolu musi być niemal czarne i tak gęste, żeby trudno je było mieszać – powiedziała Raffaella. Skoro nonna Clara przez dwanaście godzin mieszała w stalowym garnku ragù dla dziesięciu osób, musiała mieć bicepsy jak Rocky. Byłam u państwa Avallone na kolacji wiele razy. Za sprawą nieporozumienia, do którego doszło przez ci sentiamo, rozmawiałam z Salvatore przez telefon niemal codziennie. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, a Salvatore mieszkał z rodzicami, więc nieuchronnie musiałam gawędzić najpierw z jego matką – piękną mamy pogodę, czyż nie? Jak ci minął dzień w konsulacie? Co jadłaś na lunch? (Młodzi, spotykający się ze sobą neapolitańczycy nie mogliby nie znać swoich rodziców. Matka Amerykanka mogłaby po prostu
przekazać słuchawkę, ale w Neapolu uchodziłoby to za brak wychowania. Gdy wiele miesięcy później Salva zadzwonił do mojego domu w Waszyngtonie i matka powiedziała: „Cześć. Chwileczkę, już ją proszę”, zapytał, co takiego zrobił moim rodzicom, że go tak nienawidzą). W ów wieczór, gdy po raz pierwszy jadłam ragù, a konkretniej rigatoni z ragù, Salvatore uczył się do późna. Wszedł do kuchni w koszulce z Myszką Miki. Nie zdążył usiąść przy stole, a jego matka już podchodziła do niego z drewnianą łyżką po brzegi napełnioną gęstym sosem. Posłusznie otworzył usta. Wzięła go jedną ręką pod brodę, a drugą wsunęła mu do ust łyżkę. Imboccare – to włoski czasownik, który oznacza „karmić łyżką”. Obezwładniał mnie jego kompletny brak samowystarczalności i niezależności. I jakiejkolwiek dumy, na Boga! Przecież miał dwadzieścia trzy lata! Gdy Raffaella zauważyła, że przyglądam się im zaniepokojona, zrobiła to, co musiała. Użyła tej samej łyżki, żeby imboccare mnie. Wymieniliśmy się z Salvatore śliną, chociaż jeszcze się nie całowaliśmy. Tego wieczoru na naszych talerzach wylądowało tyle ragù, że nie było spod niego widać białego rigatoni. Raffaella wymieszała sos z makaronem, wyłożyła go na talerze, a następnie, zanim podała, polała każdą porcję łyżką sosu. – Sosu musi wystarczyć do scarpetta – wyjaśniła. Scarpetta to dosłownie mały but, ale jej chodziło o kawałek chleba, którym się wybiera sos po zjedzeniu makaronu. Gdy Salva zawiózł mnie do akademika, zdążyłam zapomnieć o tym, jak krępujące było karmienie łyżką. – Te piace il ragù, eh Pagnotella? – Zaśmiał się. – Okej, super, pyszne ragù – odparłam.
Podobał mi się też jego uśmiech i sposób, w jaki dotykał mojego policzka, gdy mówił Pagnotella. Bułeczka. Nadszedł czas, żeby powiedział ci sentiamo albo ci vediamo i odjechał swoim fiatem, ale tego nie robił. Wysiadł z samochodu i stał. Powietrze było wilgotne, wypełnione wonią magnolii i słodkawym odorem śmieci. Minął nas jakiś warczący motocykl. Zachichotałam, żeby wypełnić ciszę. Salva rozglądał się z zakłopotaniem i nie patrzył mi w oczy. Czułam, że się waha i że jest spięty. Wtem jego usta wylądowały na moich. Stało się to tak nagle, że pomyślałam tylko: kiedy zdążył się upić? Spędziłam z nim cały wieczór! Przecież nikt nie mógłby się tak zachować, gdyby nie był pijany albo naćpany! – No, Pagnotella, wsiadaj – rzucił. Posłuchałam. Czy to był Salvatore? Gość, z którym godzinę wcześniej jadłam z jednej łyżki? Ten sam, który delikatnie kroił mi pizzę na kawałeczki? Dokąd mieliśmy jechać? Podobał mi się i chciałam się z nim całować, ale jego zachowanie mnie zaskoczyło. Nie miałam zbyt wielu doświadczeń z amerykańskimi chłopakami, ale ci, z którymi chodziłam na studiach, zalecali się do mnie stopniowo i nieśmiało… chyba że byli pijani. W Princeton w 1996 roku chłopaków zachęcano, żeby pytali: czy mogę cię pocałować? Nie mogli wykonać żadnego ruchu, dopóki nie dostali werbalnego przyzwolenia. A ten koleś przeskoczył od zera do stu procent, choć był trzeźwy! Nie zrobił kroku do tyłu, żeby na mnie zerknąć, żeby sprawdzić, czy mi się to podoba, czy nie. Co zamierzał? Zaparkował samochód w szeregu podobnych aut przycupniętych na wzgórzu Posillipo. W ciągu dnia mogliśmy stamtąd podziwiać widok na morze i wyspy Nisida, Procida i Ischia. Samochód stojący obok naszego miał szyby zasłonięte
gazetami i kołysał się delikatnie w przód i w tył. Później dowiedziałam się, że przyjeżdżanie w to miejsce, żeby uprawiać seks, to dla neapolitańskich ragazzi, czyli młodych dorosłych, którzy mieszkają z rodzinami w małych mieszkaniach i nie mogą sobie pozwolić na prywatność, jedyne wyjście. (W języku włoskim nie istnieje słowo „prywatność”, więc używa się angielskiego privacy. Wymawia się je z dźwięcznym r i długim, leniwym, rozkosznym „aj”). Był tam nawet mężczyzna stojący przy stoliku i sprzedający prezerwatywy, zeszłoroczne gazety, chusteczki higieniczne i taśmę samoprzylepną. (Potrzebowałam chwili, ale w końcu dotarło do mnie, czemu ten ekwipunek ma służyć). Nigdy natomiast nie zrozumiałam, dlaczego ci wszyscy ragazzi wybierali właśnie to miejsce z cudownym widokiem. Domyślam się, że romantyczna sceneria miała pomagać w osiągnięciu odpowiedniego nastroju, nawet jeśli kobiety wpatrywały się w zadrukowane gazety. Ja przyglądałam się temu neapolitańskiemu odpowiednikowi amerykańskich kin samochodowych z lat pięćdziesiątych XX wieku, a Salvatore mnie całował. Napór jego pełnych ust i zapach wody kolońskiej przywracały mi poczucie rzeczywistości, ale woń ragù kazała mi wracać myślą do kuchni jego matki. Samochody stojące wokół nas kołysały się, a jego ręce przesuwały się po mnie szybko, próbując dotrzeć tu i ówdzie. Było tego za dużo i działo się to za szybko. Odsunęłam jego dłonie. Prawie na siłę powiedziałam nawet: nie. Nie naciskał. Przestał mnie całować i stwierdził: Va bene! Jakbyśmy właśnie skończyli grać w UNO i jakby nadszedł czas, żeby wracać do domu. Uruchomił silnik i zawiózł mnie do akademika. Gdy wysiadłam na chwiejnych nogach – lekko mnie mdliło – zawołał przez okno:
– Ciao, bella Pagnotella! I odjechał. Nie powiedział: do usłyszenia jutro. Byłam zadowolona. Nie wiedziałam, co o nim myśleć. Jak miałam pogodzić słodkiego syneczka mamusi z tym milczącym obmacywaczem z samochodu? Musiałam porozmawiać z jakimiś Włoszkami, które by nie były z nim spokrewnione. Musiałam się dowiedzieć, czy takie zachowanie jest normalne. Następnego wieczoru czekałam lękliwie na swoje dobre wróżki z Kalabrii. Na pewno będą zszokowane tym, jak daleko się posunął! Jeśli mój włoski pozwoli mi wyrazić, co się stało, niewątpliwie będą mi współczuły. Ale to ja się zdziwiłam. Opowiedziałam im tę historię najlepiej, jak umiałam, robiąc pełne napięcia pauzy i odgrywając rolę niczego niepodejrzewającej ofiary. Jadły swoje cielęce koltety con calma z zachowaniem nienagannych manier i potakiwały w odpowiednich momentach. Gdy skończyłam, długo milczały. Wreszcie odezwała się Maria Rosa: – I? – No właśnie – przyłączyła się Francesca. – Co takiego strasznego zrobił? – O nic nie pytał, nie wahał się, nie zastanawiał, czy mam ochotę być całowana! Albo dotykana! Po prostu to robił! – odpowiedziałam. – Jego ręce były wszędzie! Myślicie, że mógł być pijany? – Naprawdę wierzyłam, że to było jedyne wytłumaczenie jego agresywnego zachowania. – Oczywiście, że nie. Jest facetem! Czego się spodziewałaś? Teraz to ja byłam w szoku. Uważały, że to u mężczyzny zupełnie normalne! – To faceci tutaj tak robią? Posuwają się fizycznie aż tak
daleko? – Nie! Anzi! – odparła Francesca, ofiarowując mi kolejne włoskie słowo, którego nie zapomnę do końca życia. Anzi znaczy „przeciwnie”. Wypowiada się je z uniesionymi brwiami i ze zdecydowanym, opadającym, bardzo długim a. – Faceci robią znacznie więcej! Wyjaśnię ci to. Widzieliście się z sześć lub siedem razy. Nigdy cię nie dotykał i nie próbował uprawiać z tobą seksu? – Zgadza się. – Jesteś pewna, że nie jest gejem? W pewnym sensie te dwie Włoszki z Południa uratowały mój związek z Salvatore. Wyjaśniły mi, że tam chłopak działa tak długo, jak długo dziewczyna go nie powstrzyma. Zawsze, bez wyjątku. I zwykle faceci naciskają znacznie mocniej niż Salvatore. Maria Rosa powiedziała nawet, że jeśli trzeba, można gościa spoliczkować. Nie obrazi się? A dlaczego miałby się obrazić? Nie zapominajmy, że w sprawach seksu mężczyźni są pożądliwi i żałosni. To kobiety mają władzę. Trzeba ją wykorzystywać.
Chleb i wino – Zobaczmy, czy nam się uda złapać mszę – powiedziała Raffaella pewnej październikowej niedzieli. Użyła neapolitańskiego czasownika acchiappare. Zdziwiło mnie to, bo tego samego czasownika użyłaby w odniesieniu do łapania ryb albo zbierania okruchów z czyjegoś łona. Wiedziałam, że jest praktykującą katoliczką, ale jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś musiał łapać mszę, zanim ucieknie. W Neapolu msze odbywają się w soboty i niedziele co godzinę. Przy każdej ulicy stoi co najmniej jeden kościół. Raffaella wiecznie się spóźniała i nigdy nie pamiętała, która msza kiedy się zaczyna. Łapanie mszy polegało więc na pakowaniu mnie do jej małej niebieskiej lancii (Nino jeździł większym sedanem) i pędzeniu po całym mieście w poszukiwaniu kościoła, w którym ksiądz w chwili naszego przybycia zaczynałby mówić: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Parkując, zajmowała trzy miejsca, po czym wbiegała do średniowiecznego kościoła i wybiegała z niego (zawsze robiła przy tym dwa znaki krzyża, jeden, kiedy wchodziła, drugi, kiedy wychodziła), aż w końcu znajdowała mszę, która właśnie się zaczynała. *** Niedzielna poranna msza w kościele prezbiteriańskim Christ Memorial w Columbii w stanie Maryland zaczynała się o jedenastej i nigdy się na nią nie spóźniliśmy. – DZIEWCZYYYYYYYYYYYYNKIIIIIIIIII!!! JUŻ CZAS IŚĆ DO KOŚCIOŁA!!! – krzyczała mama co najmniej godzinę wcześniej.
Miałyśmy włosy zakręcone na papiloty i halki wciśnięte pod sukienki (matce udało się znaleźć halki na przedmieściach Waszyngtonu w latach osiemdziesiątych XX wieku). Anna i ja łapałyśmy nuty i odśpiewywałyśmy ostatnie wokalne rozgrzewki. Szybkie mi-mi-mi-mi w górę i w dół skali, żeby się pozbyć porannej chrypki. Nasz dziadek (nazywałyśmy go Mimi) był kaznodzieją i gdy nas wzywał na mównicę, wszyscy myśleli, że improwizujemy. „Katherine, słonko, może byś coś dla nas zaśpiewała?” – pytał, jakby właśnie przyszło mu to do głowy. Był doskonałym aktorem. Tymczasem zwykle wykonywałyśmy piosenkę, którą przećwiczyłyśmy ze sto razy, albo jakiś wiersz, którego się uczyłyśmy na konkurs recytatorski w czwartej klasie i który przypadkiem idealnie pasował do jego kapitalnego kazania. Ciężko z dziadkiem pracowaliśmy, żeby w niedzielę dać w kościele porządny występ. Ołtarz był sceną, a publicznością kochający nas przyjaciele. Chodziłyśmy z Anną do episkopalnej szkoły podstawowej. Dziadkowie zadbali o to, żebyśmy wiedziały, że „ci ludzie mogą równie dobrze być katolikami”. To nie był komplement. Katolicka liturgia, katolickie dogmaty i katolickie zasady były czymś, od czego dziadek się wyzwolił, gdy zaczął uczęszczać do prezbiteriańskiej szkółki niedzielnej w Wirginii Zachodniej w 1920 roku. Pragnął, żeby ta wolność wyzwalała w nim egzaltację i była pełna pasji – chciał klaskać jak oszalały, gdy jego wnuczka przed kazaniem wygrywała na pianinie Dla Elizy. Ale prezbiterianie nie byli bynajmniej wyluzowani. Jak to ujęła babcia: „Wasz Mimi wybrał niewłaściwe wyznanie. Powinien był zostać baptystą”. Ci ludzie wiedzieli, jak się zachować przed widownią. Dla mnie kościół był doskonale przygotowaną sceną. Duży
brązowy krzyż, amerykańska flaga i witraże stanowiły plan, hymny na cztery głosy były muzycznym tłem, a dziadek był gwiazdą. Kazania wielebnego Salango były tak poruszające, że nikt nie miał suchych oczu, a jego chusteczka po każdej mszy była mokra od łez („Rety, ale mnie poniosło!”, mawiał do nas). Moja siostra i ja byłyśmy gwiazdami na gościnnych występach. Celem naszego życia było doprowadzenie do tego, żeby mama poklepała nas lekko po plecach i pochwaliła za występ, gdy wracałyśmy, żeby usiąść w ławce. Byłam wdzięczna za reformację. Żywiłam głębokie przekonanie, że Marcin Luter i Jan Kalwin chętnie by wysłuchali mojego wykonania utworów z Nędzników. *** Owej niedzieli, gdy towarzyszyłam Raffaelli po raz pierwszy, wpadłyśmy do kościoła Santo Strato na kilka minut przed rozpoczęciem mszy. Kościół zbudowano w XVI wieku i niedawno odmalowano. Ozdobiono go krzykliwymi pastelami rodem z Palm Beach. Gdy szłam za Raffaellą w stronę ołtarza, zastanawiałam się, dlaczego nie wybrano bardziej sobrio, czyli stonowanych kolorów. (Później, kiedy oglądałam podobnie jaskrawe freski w kościołach w centrum miasta, dowiedziałam się, że nawet pięćset lat wcześniej neapolitańczycy preferowali takie odcienie). Nad ołtarzem górował posąg Maryi z wyciągniętymi rękami, w elektryzująco błękitnej szacie. Byliśmy blisko morza, więc niebieski był stosowny. Brakowało jej tylko kilku strasów i ciężkich okularów od Armaniego, żeby wyglądała jak prawdziwa neapolitańska signora. W Santo Strato pachniało lakierem do włosów i kadzidłami. W ławkach siedziało mnóstwo kobiet w różnym wieku, ubranych i umalowanych tak, jakby wychodziły na miasto. Dżinsy obcisłe. Podkład nałożony perfekcyjnie, niezbyt grubo
i bez odcinającej się linii na szyi. A makijaż oczu! Nawet siedemdziesięciolatki potrafiły zrobić sobie kocie oko. Młode kobiety chwaliły się brzuchami i pasemkami, a starsze efektami operacji plastycznych. Podobnie jak Raffaella lśniły i błyszczały, i robiły mnóstwo hałasu. Po latach wołania do synów i wnuków grających w piłkę nożną miały głębokie, chropawe głosy. A TAAAVOLA! – wołały w porze posiłku, a ich głosy wypełniały nie tylko mieszkania, ale też okoliczne podwórka i place. W Neapolu słychać wyłącznie głośną i nieustępliwą mowę. Mój amerykański głosik rwie się, gdy ktoś mi wejdzie w słowo. One w takiej sytuacji mówią głośniej i bardziej zdecydowanie. Często się zdarza, że gdy się komuś przerywa w trakcie opowieści albo staje się jasne, że słuchacz stracił zainteresowanie, mówiący chwyta go za rękę, z konsternacją patrzy w oczy i mówi: SENTI! SENTI!, słuchaj! słuchaj!, dopóki się nie upewni, że ten ktoś znów poświęca mu uwagę. Wiele kobiet z Santo Strato znało Raffaellę. Obejmowały się i całowały, wokół słychać było głośne Raffa! i Mirella bella! Jej przyjaciółki otwarcie mnie lustrowały – od stóp do głów (oczy, piersi, talię, buty). A potem pytały: „Jest Amerykanką?”. I stwierdzały: „Jest taka piękna”! Raffaella im dziękowała. A gdy już mnie sobie obejrzały, wykluczyły mnie z rozmowy. Wychwyciłam zwroty „maluje oczy” i „nie wygląda na Amerykankę”. Jedna z kobiet, które poznałam w domu Raffaelli kilka tygodni wcześniej, stwierdziła: „tak bardzo schudła”! Raffaella rozmawiała o mnie z przyjaciółkami i cały czas mnie dotykała: obejmowała mnie w talii albo trzymała pod rękę, jak w tańcu. Była opiekuńcza? Zaborcza? Dziwnie się czułam, słysząc, jak te eleganckie panie rozmawiają o mnie – o ofierze zaburzeń odżywiania ubranej w lekko wystrzępiony sweter. Kupiłam go w Filene’s Basement w 1989 roku.
A Maryja patrzyła na to wszystko z góry, szczęśliwa w swoim elektryzującym błękicie. Wśród zebranych nie było ani jednego mężczyzny, po części dlatego, że neapolitańska drużyna piłkarska grała z niepokonanym klubem z Północy, mediolańskim Interem. Nikt za nimi nie tęsknił. Zauważyłam wręcz, że w Neapolu do kościoła chodzą głównie kobiety. To ich królestwo, podobnie jak stadion San Paolo, na którym gra neapolitańska drużyna, jest królestwem mężczyzn. Granice są bardzo wyraźne i prawie nie ma kobiety, która by się starała przekonać swojego mężczyznę, żeby robili coś razem. Po co kobietom mężczyźni w kościele? Po co mężczyznom kobiety na stadionie? – Nel nome del Padre, del Figlio e dello Spirito Santo – baryton dobiegający z głośników przebił się przez harmider. Odwróciłam się od przyjaciółki Raffaelli, która głaskała i oglądała moje włosy, i zobaczyłam ojca Giampietra. Jaskrawe kolory za ołtarzem były dla niego doskonałym tłem. Był boskim trzydziestopięciolatkiem w kowbojskich butach (z ostrogami) i miał świetne, idealnie ułożone włosy. Pewnego dnia, gdy przejeżdżaliśmy z Salvą przez centrum Neapolu, widzieliśmy, jak lawiruje w korku na motocyklu. „Giampietro! – krzyknął do niego Salva przez okno. – Powinieneś mieć na głowie kask! Jesteś księdzem!”. „Ale moje włosy! – odkrzyknął żartobliwie ksiądz. – Kask zniszczy mi fryzurę!”. I błyskawicznie zniknął za zakrętem, pędząc do czyjejś umierającej babki. Tamtego dnia w czasie mszy jego mikrofon gwizdał i strzykał. Proszę, nie. Modlę się do DJ Marii, żeby jakiś utalentowany technik dźwięku odwiedził wszystkie małe kościoły w południowych Włoszech. Dobry przegląd sprzętu mógłby nam oszczędzić sporo audiokatuszy! Elektroniczne wzmacnianie dźwięku wkroczyło na scenę kilka lat wcześniej,
ale, prawdę powiedziawszy, w większości kościołów jest zupełnie niepotrzebne. Ogromne przestrzenie i kopuły tworzą idealne warunki akustyczne nawet dla tych kaznodziejów, którzy nie straszą wiernych ogniem piekielnym i odorem siarki. Giampietro bynajmniej nikogo piekłem nie straszył, ale był Włochem i miał silny głos. Gdy się korzysta ze wzmacniacza, nie sprawdza się głośności mikrofonów i muzyki. Gdy Giampietro wygłosił swoje Nel Nome del Padre, czyniąc przy tym znak krzyża, jego mikrofon zaczął strzykać i usłyszeliśmy bolesny wysoki pisk. Wiele kobiet nadal rozmawiało. – Wypróbowałam twój przepis na risotto, ale nie jestem pewna, czy dodawać ser provola… Niebawem nadszedł czas, żeby wznieść prośby do Pana. Miejsce Giampietra zajęła młoda kobieta w dżinsach. Zaczęła nas instruować monotonnym głosem, żebyśmy powtarzali za nią: Vieni, Salvatore, czyli wysłuchaj nas, Panie, jak tylko wygłosi intencję. Za Kościół… Vieni, Salvatore… za chrześcijańską rodzinę… Vieni, Salvatore… za chorych… Wspólnie z Raffaellą i resztą zgromadzonych powtarzałam to Vieni, Salvatore. Wysłuchaj nas, Panie. Muszę wyznać, że myślałam o jej synu, nie o Naszym Zbawcy. Wiem, że to bluźnierstwo! Lecz mimo jego fizycznej śmiałości, mimo językowych nieporozumień, pomimo tego, że więcej czasu spędzałam z jego matką niż z nim, zrozumiałam, że zaczęłam się w nim zakochiwać. Zakochiwałam się w jego wysokim, opalonym, pełnym gracji ciele. W tym, jak otwarcie okazywał, że mu się podobam, i w uśmiechu, który nie pozwalał mi traktować zbyt poważnie ani siebie, ani swoich problemów. Kto wie? Może siedzenie obok jego matki i powtarzanie razem z nią Vieni, Salvatore mogło być zaklęciem, które miało
nam pomóc? Gdy nadeszła pora komunii, rozległa się muzyka z płyty. Rytm z syntezatora kojarzył się z kiepskim karaoke. Czy katolicka komunia nie powinna się odbywać w atmosferze tajemnicy i spokoju? Przecież komunia to przyjęcie ciała i krwi Chrystusa. Powinnam była wiedzieć, że we Włoszech, a zwłaszcza w Neapolu, wszystko jest możliwe. Tu działa magia. Chaos, hałas i kolory nagle i zupełnie nieoczekiwanie ustępują powadze. Jak? Odpowiedź zawsze wiąże się z jedzeniem. Giampietro karmił swoje dziewczyny. Il Corpo di Cristo, ciało Chrystusa, powtarzał, a panie ustawiały się w kolejce i czekały, aż im poda opłatek. Większość nie wystawiała rąk, żeby przyjąć ciało Chrystusa, tylko otwierała usta jak dziewczynki, którym mama podaje ragù. Panowała cisza. Ta chwila była święta. Na tym polega komunia, na tym, że jest się karmionym, imboccati, w milczeniu. Milcz i jedz. Eleganckie dźwięki doskonale przygotowanego musicalu rodem z Broadwayu nie są konieczne. Gdy komunia dobiegła końca i Giampietro po raz kolejny zrobił znak krzyża, powtarzając Nel nome del Padre, del Figlio e dello Spirito Santo, zorientowałam się, że ma do dodania coś jeszcze. Zanim wypuścił kobiety, zanim rozległa się kakofonia dźwięków i rozpoczęło przerabianie przepisów, oddał cześć nieobecnym mężczyznom. Jak by nie było, sam był mężczyzną i zagorzałym fanem neapolitańskiej drużyny piłkarskiej. – Ricordatevi! – Pamiętajcie, polecił. – FORZA NAPOLI! NEAPOL DO BOJU!!! Gdyby mszę prowadził mój dziadek Mimi, wezwałby mnie na mównicę, żebym powaliła wszystkich swoim wykonaniem ‘O Sole Mio.
Insalata di polipo Gdy Salvatore i ja byliśmy razem – w fiacie, przed wejściem do akademika, w jego pokoju pod wielkim zegarem z Humpty Dumptym – jego dłonie zawsze po mnie wędrowały. BASTA!!! – mówiłam z uporem i dawałam mu w twarz (Maria Rosa powiedziała mi, że faceci się za to nie obrażają. Jeśli trzeba, mogę ich policzkować). Byłam grzeczną dziewczynką. Starałam się opierać i udawać, że mi się to nie podoba. Nie wiedziałam, że romans może tak bardzo przypominać grę. Zaczęłam go nazywać swoim polipetto, swoją małą ośmiornicą. Krótko potem dowiedziałam się, że ośmiornice wiodą samotnicze życie. To dlatego tak trudno je złapać. Nie żyją w grupach lub ławicach, tylko samotnie, w podwodnej jaskini, albo przywierają do skały, kamuflują się i uzyskują jej szary odcień. Zio Toto, starszy brat Raffaelli, wyjaśnił mi to w dniu świętego Antoniego, gdy Raffaella i jej siostra Pia szykowały mnóstwo jedzenia. Główną atrakcją lunchu miała być trzykilogramowa ośmiornica, którą złowił dzień wcześniej. Nikogo z tej rodziny nie można było określić mianem trusi, ale zio Toto zasługuje na Oscara w kategorii największego casinaro. W Neapolu określa się tak kogoś, kto nieustannie jest źródłem casino: hałasu i zamieszania. Słowo casino (kas-I-no) wymawia się inaczej niż casinò (kas-i-NO), takie z maszynami do gry i stołami do pokera. Ale dobrze jest wyobrazić sobie, jaki hałas robią maszyny do gry w Las Vegas, żeby zrozumieć, jak się człowiek czuje w obecności casinaro. Zio Toto, casinaro nadzwyczajny, robi wielki harmider. Jest też bezwstydnikiem. Faccia tosta, jak się tutaj mawia,
dosłownie „surowe oblicze”, znaczy tyle, że ktoś się ani trochę nie przejmuje tym, co inni o nim myślą. Gdy Toto przyjechał do Waszyngtonu na nasz ślub, przez dwadzieścia minut starał się przekonać sprzedawcę biletów na metro, żeby mu udzielił zniżki. Powinnam przy tym wspomnieć, że nie mówi ani słowa po angielsku, więc uciekł się do zabawy w szarady. Nie zaproponowałam, że będę tłumaczyć. Zio Toto nie ma ręki. Stracił ją w 1972 roku, gdy w sylwestra odpalał sztuczne ognie. W Neapolu Nowy Rok wita się fajerwerkami. Ludzie do późnej nocy odpalają na balkonach, tarasach i ulicach swoje cenne ładunki. I co roku drugiego stycznia neapolitańskie gazety publikują listę rannych, a czasem także ofiar śmiertelnych tego zwyczaju. Często są to dzieci. Ich rodzicami są ludzie, którzy w obawie o ich zdrowie nigdy by im nie dali majonezu ani keczupu, a w październiku nie wypuściliby ich z domu bez czapki i rękawiczek. Ale w sylwestra dają swojemu małemu Guglielmo petardę i mówią, żeby się dobrze bawił. Można by pomyśleć, że strata ręki w jakiś sposób utrudnia łowienie ośmiornic, tym bardziej że Toto nie korzysta z sieci, harpunów ani podwodnych strzelb. (Przez jakiś czas używał pistoletu na strzałki, ale zrezygnował z niego na rzecz emocjonującej walki wręcz z mackami). Tymczasem brak kończyny nie spowolnił go ani trochę. Che problema c’è? – mawia. Czyli: w czym problem? Nie nurkuje z butlą, więc gdy dostrzeże polipo, musi wziąć głęboki wdech i się zanurzyć. Długie siwe włosy falują za nim jak za wodnikiem nurkującym po zdobycz. Czasami, gdy podejrzewa, że w jaskini kryje się ośmiornica, chowa się za skałą i wrzuca do środka coś, co przypomina harpun. Gdy stworzonko wydostaje się na zewnątrz,
przypuszcza na nie atak. Dociska lewą rękę bez dłoni do jego tułowia i macha płetwami, żeby ciąć wodę w kierunku polipo. Chwyta ją prawą ręką, ściska, wykręca jej głowę, wciska w mózg dwa palce, po czym wyciąga ją na brzeg. Ośmiornica próbuje przywrzeć mackami do kikuta jego ręki i wciągnąć go w głąb. Jeśli mu się uda ją wyciągnąć na powierzchnię, trzyma ją za macki i uderza jej głową o skałę (jedną ręką jakoś potrafi nie pozwolić jej się wyśliznąć i wrócić do morza). Osiem ramion przeciwko jednemu, a Toto i tak zawsze zwycięża. Siedzę w salonie w mieszkaniu państwa Avallone i słucham, jak Toto opowiada o wczorajszej śliskiej walce z polipo. Siedzimy na obitej jedwabiem kanapie. Toto się uśmiecha i mówi nieprzerwanie – od dwudziestu minut. Powinnam pomagać w przygotowywaniu posiłku – jak by nie było, jestem przecież kobietą. Morska woń ośmiornicy tłumi zapach piekącego się w piekarniku placka ze szpinakiem. Słyszę, jak Raffaella i jej siostra Pia krzątają się po kuchni, i wiem, że gdybym próbowała pomóc, stałabym im tylko na drodze i przeszkadzała w bardzo poważnej sprawie – w przygotowywaniu polipo. Uznałam, że przyłożę się do tej sprawy najlepiej, poświęcając całą uwagę jemu. – Czy to nie jest niebezpieczne? – pytam. – Przecież ośmiornica mogłaby cię chwycić i wciągnąć pod wodę. – Eeeee… – wzdycha po neapolitańsku, co znaczy: a co mam robić? Takie jest życie. Często słyszę to westchnienie na poczcie albo w banku, gdy protestuję przeciwko temu, że są zamykane o trzynastej piętnaście, skoro na drzwiach napisano, że działają do trzynastej trzydzieści, a ja muszę opłacić rachunek! Eeeee… i wydech. Takie jest życie.
Toto z dumą podwija rękaw frakowej koszuli. Odkręca protezę, żebym mogła się lepiej przyjrzeć wojennym ranom. Na całej długości ręki widzę czerwonobrązowe plamki. – Quelli s’aggrappano, t’abbracciano. – Małe ssawki przysysają się do ciała i mocno trzymają. Opowiada o tym, jak kiedyś szczególnie agresywna polipo go ugryzła (trzeba uważać nie tylko na ssawki, ale też na ukryty w głowie dziób!). Oto jak wygląda rytuał oporządzania i przyrządzania ośmiornicy: po walce i triumfalnym uderzaniu głową zwierzęcia o skałę zio Toto z ociekającymi wodą srebrnymi włosami i w mokrych kąpielówkach podaje zdobycz siostrom. One wkładają ją do foliowej torby. Już w kuchni Raffaella łapie ośmiornicę za głowę i trzykrotnie zanurza jej macki we wrzątku. W kontakcie z gorącą wodą macki wywijają się na zewnątrz i zwierzę wygląda jak peruka w stylu lat sześćdziesiątych. W wodzie pływa korek – podobno sprawia, że macki robią się bardziej miękkie. (Uderzanie głową o skałę, trzykrotne zanurzanie macek we wrzątku z korkiem – czy to jakieś czary?). Lunch jest gotowy, więc razem z mężczyznami siadam do stołu (Benedetta jest u narzeczonego, pomaga przyszłej teściowej przygotować obiad na dzień świętego Antoniego. W całym Neapolu nie ma chyba rodziny, w której nie ma Antonia). Raffaella i jej siostra krzątają się, próbują, w ostatniej chwili posypują potrawy solą, natką pietruszki lub parmezanem. Zaczynają podawać do stołu. Ja, młoda, sprawna kobieta, czekam z poczuciem winy, aż zostanę obsłużona. Raffaella ma siedmioro rodzeństwa. Ich matka, nonna Clara, codziennie gotowała trzydaniowe obiady i kolacje, prała ręcznie pościel i koce, robiła przetwory z warzyw i szorowała podłogi. Mawiała, że jej dzieci non hanno voglia di far niente.
Sono nati stanchi e vivono per roposare. To znaczy, że nic nie robiły i urodziły się po to, żeby odpoczywać. Nazywała ich pokolenie zgniłym. Widząc, jak Pia i Raffaella pieką i podają do stołu, i słuchając o tym, jak Toto jedną ręką zmagał się z ośmiornicą, zastanawiam się, co nonna Clara pomyślałaby o moim pokoleniu. Uznałaby je za zgniłe? Jest nie tylko porosłe pleśnią – jest w stanie rozkładu. Toto nadal rozprawia o wczorajszych strategicznych uderzeniach, a Pia grubymi palcami (jak palce mogą być aż tak muskularne?) stawia przede mną talerz z insalata di polipo, czyli sałatką z ośmiornicą. Patrzę na kawałeczki nemezis Tota wymieszane z selerem naciowym, oliwą i natką pietruszki, i mam wrażenie, że ją znam. Biedactwo zajmowało się w jaskini swoimi sprawami, gdy do jej kryjówki wpadł harpun Tota! Odkładam sentymenty na bok, biorę kęs i krzyczę, że to najlepsza polipo, jaką w życiu jadłam. Kiedy już wszyscy dostali sałatkę, Pia i Raffaella zamierają bez ruchu. Nie siadają, tylko stoją na baczność za wysokimi oparciami złoconych osiemnastowiecznych krzeseł. (Neapolitańczycy mawiają w swoim dialekcie: a mamma sta assettata, ‘o pate sta allerta e o’ figlio fuje. Co znaczy: jeśli matka siada do stołu, ojciec się martwi, a dzieci uciekają. Innymi słowy siedząca matka jest czymś nienaturalnym). Zapada cisza. Toto zamilkł, talerze przestały brząkać. Wszyscy próbujemy ośmiornicę. – E duro ‘sto polipo. Ciszę przerwał Nino. Mówi z pełnymi ustami i z przesadą podkreśla, że próbuje pogryźć ośmiornicę swoimi startymi trzonowcami. Czy dobrze go zrozumiałam? Powiedział właśnie, że gumowata ośmiornica jest twarda, niedobra? – E buonissimo! E buonissimo! – natychmiast zaczynam
odgrywać przedstawienie. Jest bajeczna! Bajeczna! Udawajmy, że Nino tego nie powiedział! Zostałam zignorowana. Salvatore odzywa się chwilę po ojcu: – Ha ragione Papà. – Tata ma rację. Nasze trzonowce ciężko pracują, a ja dalej wychwalam: – Mai assaggiato così buono. – Nigdy nie jadłam tak smacznej sałatki z ośmiornicą, stwierdzam najbardziej autorytarnym tonem, na jaki mnie stać. Połykam kawałek w całości. Moje zęby nawet nie zdołały się wbić w mięso. Nie kłamałam. Prawda jest taka, że nigdy nie jadłam sałatki z ośmiornicą. Nikt się nie spiera z Nino i Salvą. Najwyraźniej mają rację. Ośmiornica nie jest miękka ani smaczna. Rodzi się tylko pytanie, czyja to wina. Po straszliwie długiej chwili ciszy Pia oznajmia: – Toto, ośmiornica, którą wczoraj złowiłeś, jest naprawdę twarda. Nie wspomina o ośmiornicy, którą ugotowały, tylko o tej, którą on złapał. Wojownicze słowa. – Lella, może zapomniałaś ją rozbić? – pyta Toto Raffaellę nonszalancko. Jest pewien, że ośmiornica nie była twarda z natury, że to jego siostra popełniła błąd. Ze znawstwem stwierdza, że Raffaella powinna była rozbić ośmiornicę młotkiem, zanim poddała ją torturze zanurzania we wrzątku, choć podejrzewam, że w życiu nie przyrządził żadnej polipo. Zna każdy etap procedury i chce mieć pewność, że wszyscy o tym pamiętają. – Zapomniałam?! Oczywiście, że nie zapomniałam! – odkrzykuje Raffaella. – To wina tej ośmiornicy. Nie jest miękka.
Najwyraźniej kobiety zrobiły wszystko, co mogły. Tylko takim towarem dysponowały. Ucieszyłam się, że siedzę przy stole i nie muszę patrzeć, jak siostry nasączonymi oliwą papierowymi ręcznikami zsuwają ośmiornicę do kosza. Rozmawiały w kuchni o tym, jak twarde było to mięso. Mężczyźni biadolili przy stole: kobiety w pewnym wieku przestają się przejmować gotowaniem. Zapominają rozbić mięso ośmiornicy albo robią się zbyt leniwe i wydaje im się, że nikt tego nie zauważy. – Powinnaś spróbować sałatki z ośmiornicą nonny Clary – mówi do mnie Toto. Wyobraża ją sobie – soczystą i miękką – i przymyka oczy. – Była o wiele lepsza od tej? – pytam, żeby go rozweselić, choć znam odpowiedź. – Eeeee… – i wydech. Co na to poradzisz? Życie jest do bani, gdy przyrządzenie czegoś tak ważnego jak polipo oddaje się w ręce kobiet ze zgniłego pokolenia.
Presenza – Jaką funkcję pełni ta kobieta? Co ona robi? – zapytałam Salvę. Oglądaliśmy program o piłce nożnej, obściskując się na kanapie i trawiąc pieczone gateau di patate, które Raffaella zrobiła z ziemniaków, bułki tartej, mortadeli, prosciutto i mozzarelli. Z przyjemnością oparłam głowę na piersi Salvy. – Presenza. To jest presenza – wyjaśnił. Presenza może oznaczać fizyczną obecność lub odnosić się do pięknej albo przystojnej sylwetki, jeśli towarzyszy temu słowu przymiotnik bella. Una bella presenza. Ta pani zdecydowanie była piękna i jak najbardziej obecna. Otaczała ją grupa mężczyzn w średnim wieku, wypowiadających się (równocześnie) na temat tworzenia neapolitańskiej drużyny piłkarskiej. Wszyscy panowie siedzieli w wygodnych fotelach, za to presenza przycupnęła na stołku. Bardzo wysokim. Było to wygodne, bo kamera nie pokazywała zbliżeń jej twarzy, jak w przypadku mężczyzn, tylko powoli przesuwała się od spiczastych szpilek w górę długich, strategicznie skrzyżowanych nóg. Z nadzieją zatrzymała się na chwilę na wysokości krótkiej spódniczki i nawet kilka razy zmieniła ujęcie, żeby sprawdzić, czyby się nie dało pokazać jeszcze więcej nagiego ciała. Potem przesuwała się powoli dalej (po co się spieszyć?) w kierunku bujnego biustu i wreszcie zatrzymała się na twarzy. Mężczyźni wciąż sprzeczali się w tle i było im obojętne, że nie są filmowani. Najwyraźniej kamerzysta mógł się bez reszty skupić na Robercie. Szkoda tylko, że nikt jej nie powiedział, że będzie pokazywana z bliska. Była beznadziejnie znudzona i nie śledziła
rozmowy. Oglądała rozdwojone końcówki swoich włosów. Zamiast zmienić ujęcie, jak tylko stwierdził, że nie jest zainteresowana, kamerzysta nadal ją pokazywał. Widzowie mogli słuchać mężczyzn sprzeczających się o zalety tego czy owego bramkarza, ale widzieli wyłącznie Robertę, a ona zajmowała się sobą. Po kilku sekundach usłyszałam gwizd. To ktoś z publiczności starał się zwrócić na siebie jej uwagę! Na wizji! Dziewczyna podniosła wzrok, poszukała kamery i uśmiechnęła się. Posłała nam pusty, plastikowy uśmiech. Możecie nie wierzyć, ale wyglądała znacznie ciekawiej, gdy oglądała rozdwojone końcówki włosów. Taką seksowną, znudzoną dziewczynę jak Roberta można zobaczyć w prawie każdym programie sportowym we włoskiej telewizji. W teleturniejach i programach rewiowych zawsze występują energiczne veline, skąpo ubrane młode modelki. Tańczą i podskakują. Są więcej niż presente. W jednym z teleturniejów seksowna velina pojawia się na scenie w regularnych odstępach czasu i wykonuje erotyczny taniec na kolanach jednego z uczestników konkursu. Wszyscy pozostali zachowują się tak, jakby to było zupełnie naturalne – żadnych uniesionych brwi, żadnego śmiechu. Punktem kulminacyjnym włoskiej edycji Milionerów jest scossa, czyli elektryzujący taniec. Ubrana w o kilka rozmiarów za małe bikini velina staje na zalanej światłem jupiterów scenie i zaczyna potrząsać biustem. Siłą napędową jej artystycznego występu jest pragnienie utrzymania góry bikini na miejscu bez pomagania sobie rękami. Co ciekawe, gdy jej się to nie udaje i piersi się uwalniają, kamera nie zmienia ujęcia. Najwyraźniej według reżysera programu to, że dziewczyna nie umie utrzymać garderoby na miejscu, to jej problem. W telewizji często pojawia się też mężczyzna
w zwierzęcym przebraniu (pamiętajcie, że to nie są programy dla dzieci). Mówi śmiesznym głosikiem à la smerf i próbuje obłapiać velinę. Jest bardzo duży i czerwony i biega po studiu, wykrzykując coś niezrozumiałego (jak zawsze, równocześnie mówią wszyscy z wyjątkiem veliny). Prowadzący program zdaje się uważać, że to przezabawne. Mariaż Disneya i pornografii. Czego więcej chcieć od telewizji? Były premier Włoch Silvio Berlusconi jest, jak cały świat wie, bardzo dumny ze swoich veline. Wiadomości o jego przyjęciach z bunga bunga wstrząsnęły światem, ale w Neapolu nie zszokowały zbyt wielu ludzi. To, że premier zaprosił veline (część z nich nie była jeszcze pełnoletnia) do swojej willi na Sadrynii, i to, że przed wystosowaniem zaproszeń oglądał ich zdjęcia, nikogo nie dziwiło – tak robią potężni mężczyźni, żeby sobie zapewnić… stymulujące towarzystwo. Tym, co zszokowało wielu neapolitańczyków, było potrząsanie biustem. Gdy się okazało, że Berlusconi siedział ze spuszczonymi spodniami na fotelu, a veline potrząsały nagimi piersiami przed jego twarzą, uznano, że przekroczono pewną granicę. Jego sekretarze stanu postarali się o to, żeby velina z każdej grupy etnicznej odstawiła bunga bunga i pomachała biustem. Przed twarzą premiera. To nie był program telewizyjny, tylko materiał pokazany w wiadomościach. Dotyczył szefa rządu. To już było za dużo, nawet dla wiele wybaczających neapolitańczyków. W 1998 roku Włosi byli zafascynowani skandalem z udziałem Moniki Lewinsky. Pytali mnie, co myślę o brutta figura z mojego kraju. A konkretniej: Per chi sei? Za kim jestem? Odbierałam to jako pytanie o to, czy jestem za popierającymi Clintona demokratami, czy za republikanami i za postawieniem prezydenta w stan oskarżenia. Odpowiadałam
najlepiej, jak umiałam: że choć prezydent upokorzył siebie i swój kraj, uważam, że postawienie go w stan oskarżenia byłoby przesadą… „Nie, nie – przerywali mi. – Chcemy wiedzieć, czy jesteś za Monicą, czy za Billem”. Chwileczkę. On kontra ona? Według mnie to nie miało sensu. Monica nie była protagonistką, tylko postacią drugoplanową. W centrum znajdował się prezydent Stanów Zjednoczonych, który nadużył władzy i upokorzył… „No tak – zgadzali się Włosi. – Upokorzenie. Faktycznie mógł wybrać kogoś ładniejszego”. Dla nich skandalem nie był czyn prezydenta, tylko to, że dopuścił się go z udziałem osoby według nich otyłej i nieatrakcyjnej. Na szacunek zasługiwała zatem Monica. Skoro zdołała uwieść prezydenta Stanów Zjednoczonych, nie będąc piękną, zasługiwała na to, żeby być gwiazdą tego chorego sceneggiata, programu. Prezydent światowego supermocarstwa miał tylko jedną kochankę, i to niezbyt ładną? Ta dziewczyna musi coś w sobie mieć. Gdyby rzecz się działa we Włoszech, pewnie wybrano by ją na prezydenta. Wiem, że obecny rząd Włoch martwi się ciągłym odpływem umysłów – po włosku fuga dei cervelli – czyli intelektualistów. Emigrują z Włoch do północnej Europy i Stanów Zjednoczonych. Zwłaszcza naukowcy. Parlament pracuje nad systemem grantów i innych zachęt mających zatrzymać młodych utalentowanych badaczy w kraju. Nie mogę przestać się zastanawiać, co by się stało, gdyby doszło do fuga dei culetti, ucieczki cycków i tyłeczków: veline znalazłyby pracę gdzie indziej i opuściły półwysep. To by oznaczało ogólnonarodowy kryzys. Jeśli chodzi o włoską telewizję, belle presenze w programach sportowych zaliczają się do najmniej żenujących
zjawisk. Przecież nikt nikomu nie zagląda kamerą pod spódnicę. Co ważniejsze, veline pojawiające się w programach poświęconych piłce nożnej są, może nie zdając sobie z tego sprawy, bardzo szczere i autentyczne. Roberta została uprzedmiotowiona i zdegradowana, owszem. Ale pod tą powłoką było coś bardzo ludzkiego: Włoszka, która jak wiele innych jest do szczętu znudzona mężczyznami rozmawiającymi o piłce nożnej.
Talerz makaronu W połowie października poproszono mnie, żebym opuściła Denzę i znalazła sobie inne lokum. Przyjechali chłopcy, uczniowie, i najwyraźniej mogłabym stanowić zagrożenie. Nieświadomie złamałam przeróżne zasady obowiązujące w katolickiej instytucji (bidety nie miały z tym związku, ale nie mogę przestać się zastanawiać, czy wiedzieli\'7b::\'7d…). Widziano, jak spaceruję z młodym studentem. Kiedy indziej widziano mnie w towarzystwie kolejnego młodzieńca. Kiedy szłam obok przedstawicieli przeciwnej płci, nie zawsze miałam na sobie żakiet i chustkę. Starałam się wytłumaczyć księdzu, który występował w roli dziekana, że musiałam przejść przez teren kampusu, żeby się dostać do stołówki, a na zewnątrz było trzydzieści stopni! Większość studentów była mężczyznami. Co mogłam poradzić na to, że szli obok mnie kilka metrów? – Da noi non si fa così – odparł. Nie tak się tutaj postępuje. Zaczęłam szukać pokoju do wynajęcia w okolicy. Mój wyjazd za granicę finansowali rodzice (a w 1997 roku dolary były warte wiele tysięcy lirów), więc nie miałam problemu ze znalezieniem miłego pokoju w mieszkaniu w Posillipo. Gdy pewnego dnia poszłam na kawę do dziewczyn z Kalabrii, na budynku w pobliżu ich domu zobaczyłam wielki jaskrawożółty szyld z napisem Affitasi stanza (pokój do wynajęcia). Lokalizacja była idealna – blisko znajomych i państwa Avallone. – Będziesz musiała sobie gotować? – zapytała stroskana Maria Rosa, gdy im powiedziałam, że wyprowadzam się z Denzy. Ona i jej siostra wiedziały, że kwestia jedzenia może być dla mnie problemem. – Poradzę sobie – odparłam.
Salva i jego rodzice też się martwili. Moimi współlokatorkami były dwie dziewczyny z Apulii. Wyjeżdżały na kilka tygodni do domu, a gdy zostawały w Neapolu, nie były zbyt towarzyskie. Koniec z tacą z jedzeniem w Denzie, z przepysznymi scaloppine, małą karafką wina i Buon appetito, Signorina. W porze posiłków byłam zdana na siebie. Najczęściej trafiałam do domu państwa Avallone. „Co zaplanowałaś na kolację?” – pytali Raffaella albo Salva w weekendy, gdy byliśmy już po obiedzie i sugerowałam, że powinnam wracać do siebie. Jeśli nie odpowiadałam z pełnym przekonaniem pasta e fagioli albo zuppa di ceci, jeśli choć na chwilkę się zawahałam, patrzyli na siebie porozumiewawczo. A sześć godzin później siedziałam obok ubranej w piżamę w misie Benedetty i pochłaniałam lazanię Raffaelli. Dwudziestodwulatka z Neapolu za nic w świecie nie mogłaby spać w pokoju swojego chłopaka w domu jego rodziców. Dla Americany zasady były jednak inne. Może Amerykanki, które Włosi oglądali w telewizji, nie wymachiwały biustem w programach w porze największej oglądalności, ale zdecydowanie były rozwiązłe. Poza tym wywodziłam się z kultury, w której rodzice wysyłali swoje córki, żeby zaraz po skończeniu college’u żyły i pracowały na innym kontynencie! Państwo Avallone nigdy by się nie ośmielili mi mówić, co mi wolno, a czego nie. W święta i weekendy Raffaella rozkładała dla mnie w pokoju Salvy łóżko polowe. Zgadzałam się na to. Skoro nie przejmowali się tym, że takie rozwiązanie może być niestosowne, dlaczego ja miałabym się wahać? (Non si fa così – wymamrotała swego czasu Anna Gatto, gosposia, kobieta w średnim wieku, z centrum Neapolu, gdy pewnego ranka ścieliła moje łóżko. Powiedziała to samo co ksiądz ze szkoły
z internatem. Tak się nie postępuje. Najwyraźniej to, że nocowałam w pokoju Salvy, nie martwiło państwa Avallone, ale nie podobało się ich gosposi). – Przeprowadzam się – poinformowałam Cynthię i współpracowników z konsulatu. Byłam dorosła i niezależna i chciałam, żeby o tym wiedzieli. Do końca stażu zostały dwa miesiące i nie zamierzałam ogłaszać publicznie, że tak w zasadzie to wprowadziłam się do rodziców mojego chłopaka. I że pozostawiona sama sobie nie wiedziałam, jak się odżywiać. Dam radę, powtarzałam sobie w tych rzadkich przypadkach, kiedy gotowałam w nowym mieszkaniu. Kuchnia była mała i przyciągała muszki owocówki. Głodna otwierałam lodówkę i nic w niej nie znajdowałam. Gotowałam więc wodę na spaghetti, otwierałam puszkę pomidorów i znowu zaglądałam do lodówki, i nadal nic w niej nie znajdowałam. Odkryłam, że zabieranie się do gotowania, gdy się umiera z głodu, nie jest dobrym pomysłem. Mój umysł oddawał się wtedy matematycznym kalkulacjom w stylu: jeśli ragù Raffaelli gotuje się na wolnym ogniu osiem godzin, mogę przypuszczać, że mój sos pomidorowy będzie dobry po dwudziestu minutach na bardzo dużym ogniu. Jako osoba, która kiedyś cierpiała na napady obżarstwa, miałam też inny problem. Po wielu latach jedzenia wszystkiego albo niczego nie potrafiłam określić, jaka jest normalna ilość pożywienia, gdy gotowałam tylko dla siebie. Gapiłam się na paczkę spaghetti i zastanawiałam się, czy powinnam ugotować dwie nitki, czy może wszystkie. Każda ilość wydawała mi się zbyt mała lub zbyt duża. Potrzebowałam Włoszki, która by usiadła obok mnie, kazała mi zwolnić tempo, dotrzymała mi towarzystwa i pokazała, co i w jakich ilościach powinnam jeść.
Wydawało mi się ważne, żeby od czasu do czasu powiedzieć no, grazie, gdy Raffaella przyrządzała pieczone gnocchi lub pizza fritta. Chciałam podkreślić swoją niezależność. Lecz gdy próbowałam spaghetti z wodnistym i nijakim sosem, który sama przyrządziłam, zastanawiałam się, kogo oszukuję.
Miękki ser stracchino prosto z lodówki
Pewnego wieczoru siedziałam we flanelowym szlafroku na kanapie w domu państwa Avallone i oglądałam Different Strokes z potwornym dubbingiem, gdy nagle usłyszałam: – EGOISTA! SEI UN EGOISTA! Krzyczała Benedetta. Nino grzmiał. Salvatore i jego matka starali się zaprowadzić spokój. Cała czwórka była w pokoju Nina i Raffaelli, za zamkniętymi drzwiami. Benedetta krzyczała do ojca, że jest egoista, i choć nie wiedziałam dokładnie, co to słowo znaczy, domyśliłam się, że chodzi o coś bardzo złego. Końcówka -ista we włoskich słowach oznacza, że chodzi o zawód. Autista to kierowca, dentista to dentysta. Moim ulubionym włoskim słowem nazywa się kogoś, kto w salonie piękności myje klientom głowy: shampista. Wyposażona w taką wiedzę przyjęłam, że egoista to ktoś, kto jest tak zajęty swoim ego, że stało się ono jego zawodem (teraz wiem, że chodzi o kogoś, kto jest po prostu samolubny). Benedetta i Nino kłócili się o jej narzeczonego, Maura. Benedetta poznała go zaledwie osiem miesięcy wcześniej. Oświadczył się jej niemal natychmiast. Benedetta miała na koncie kilka związków. Każdy trwał parę lat. Raffaella powiedziała mi, że trzech chłopaków jej córki stało się częścią rodziny, i gdy z nimi zrywała (zawsze to ona kończyła związek, ona, turkusowooka), jej matce pękało serce. „Byli dla mnie jak synowie! A nawet nie miałam szansy się z nimi pożegnać!”. Gdy Benedetta rzuciła Andreę, poprzedniego chłopaka, Raffaella kazała jej obiecać, że następnym razem przyprowadzi do domu mężczyznę, za którego wyjdzie. Jej córka nie mogła jej narazić na coś takiego po raz kolejny.
Mauro był niski i był ginekologiem. W przeciwieństwie do niemal wszystkich chłopaków Benedetty nie przypadł do gustu nikomu z rodziny. Tym razem role się odwróciły i to Nino przypuszczał atak, a Benedetta broniła narzeczonego. Później się dowiedziałam, że podczas pierwszej wizyty w ich domu Mauro otworzył lodówkę, wyjął plastikowy pojemniczek z miękkim serem stracchino, znalazł widelec i zaczął jeść. To była lodówka jego przyszłych teściów! Nawet nie zapytał! Gdzie on się wychowywał? Zarówno do Nina, jak do Raffaelli zwracał się per ty. (W angielskim mamy tylko jedno you, ale we włoskim istnieje oficjalna forma Lei, której się używa w stosunku do kogoś, kogo się nie zna, albo gdy się chce okazać szacunek. Nieformalne tu świadczy o poufałości. Albo przyjaźni. Albo braku szacunku. Sama nie wiem! Nadal tego nie wiem. Wiem natomiast, że wszystkie czasowniki trzeba odmieniać przez osoby w zależności od relacji, jaka nas z kimś łączy. I przejście od Lei do tu trafia się rzadziej niż zaproszenie na bal maturalny). Avallone nie są formalistami. Nie trzymają się sztywno ceremonii i są dalecy od oceniania innych. Ale ten gość zdecydowanie przekroczył granicę. Salvatore wyjaśnił mi, że problem po części polegał na tym, że był komunistą. O rety, pomyślałam. Włoscy komuniści otwierają lodówki bez pytania. Mają czelność zwracać się do wszystkich per tu. Fajnie spotkać kogoś, kto ma w poważaniu neapolitańskie burżuazyjne formy towarzyskie (które właśnie zaczynałam rozumieć). Insomma, lubię gościa. Przy nim dobrze się prezentowałam. To znaczy lubiłam go do czasu, gdy pewnego wieczoru przy kolacji wygłosił antyamerykańską tyradę. Zakończył ją słowami „kapitalistyczny imperializm” i „gorszy od faszyzmu”, i zaplutym stołem. Teraz zgadzałam się z Ninem. Nie otwiera się
lodówki w czyimś mieszkaniu bez pytania. Raffaella zachowywała obiekcje co do Maura dla siebie, Nino tego nie robił. Tamtego wieczoru wszyscy w całym budynku usłyszeli o tym, jak to Mauro zdejmuje buty i wypełnia całe mieszkanie państwa Avallone odorem swoich stóp (dla Nina zawsze wszystko sprowadzało się do puzza, czyli smrodu). Benedetta odpowiadała na to: EGOISTA! EGOISTA! Jeszcze nigdy nie uczestniczyłam w takiej awanturze w czyimś domu. Czułam się trochę zażenowana i miałam ochotę się wymknąć po cichu, ale inną część mnie cieszyło ogłuszające odkrycie: rodziny inne niż moja – nawet szczęśliwe i dalekie od patologii – się kłócą. Nie tylko się ze sobą nie zgadzają, nie mówią do siebie z szacunkiem i cicho. Inne rodziny krzyczą. Czułam się jak w domu. *** – AAAYYYED! Ambasador przyjechał! – Akcent mojej matki, akcent z Wirginii Zachodniej, przekształcał dwuliterowe imię ojca w trzysylabowe. To był początek wakacji, lata osiemdziesiąte XX wieku. Ojciec pływał w basenie. Nie uznawał kąpielówek. Twierdził, że go spowalniają. Ed Wilson nie lubił, kiedy go coś spowalniało. Albo ktoś. Dorastał w zamożnej rodzinie w Chicago. Jego dziadek, Thomas Wilson, zajmował wysokie stanowisko w świecie biznesu. Na przełomie wieków przeniósł się do Stanów Zjednoczonych z Londynu. Wspiął się po drabinie hierarchii od sprzątacza końskich odchodów w stajniach w Chicago do prezesa drugiej co do wielkości amerykańskiej firmy pakującej mięso. Gdy został jej prezesem, zmienił jej nazwę na Wilson and Co. Sporo puszek mięsa, które amerykańscy żołnierze
rozdawali głodującym neapolitańczykom w Zatoce Neapolitańskiej w czasie drugiej wojny światowej, pochodziło z fabryki dziadka. Szynki, które moja babka ze strony matki piekła w małym miasteczku w Wirginii Zachodniej w latach pięćdziesiątych, również. Mój pradziadek, zamiast wyrzucać krowie skóry i jelita, zaczął produkować piłki do futbolu, baseballu i tenisa. „Wykorzystujemy wszystkie części świń z wyjątkiem kwiku!” – głosił slogan. Tak powstała firma Wilson Sporting Goods. Thomas Wilson produkował piłki, którymi bawiły się amerykańskie dzieciaki, i hot dogi, które grillowali ich rodzice. Mały Ed był pierwszym wnukiem i miał wszystko, czego mógł zapragnąć: własnego konia, szofera, bilety na luksusowe rejsy do Europy – w wieku dziewięciu lat. Po ukończeniu nauki w Princeton i Oksfordzie zrobił doktorat w Johns Hopkins’ School of Advanced International Studies w Waszyngtonie. Tam, kiedy w 1967 roku przyjmowano nowych studentów, poznał moją matkę. – Wyglądał jak Kennedy, ale był gruby – powiedziała nam, mnie i mojej siostrze. Gdy mama, Bonnie Salango, została panią Wilson, zrezygnowała z pracy w zespole doradców w Waszyngtonie i została pełnoetatową żoną i matką. Ojciec pracował w Departamencie Handlu w Biurze do spraw Handlu Wschodu z Zachodem i badał możliwości rynkowe w Europie Wschodniej. Matka towarzyszyła mu w podróżach do Bukaresztu i Sofii, a w domu gotowała włosko-amerykańskie potrawy dla tłustych komunistów. Zespół doradców? Zastanawia mnie to. Praca dla rządu? Mogliby razem wyruszyć w tournée z przedstawieniem o Bonnie i Edzie. Mogliby sobie wywalczyć role w sztuce Edwarda
Albeego albo założyć teatr kukiełkowy dla dzieci ze środowisk upośledzonych społecznie. Wyszłoby nam to na dobre. Ale oboje mieli wyższe tytuły naukowe i oboje dźwigali na barkach ciężar rodzicielskich oczekiwań. Był rok 1970, a oni dokonywali właściwych życiowych wyborów. Zawsze się wstydziłam ojca. Nie potrafił wsiąść do taksówki i nie zacząć rozmawiać z kierowcą w jakimś egzotycznym języku. Nie umiał usiedzieć w restauracji bez pokazania serbskiemu kelnerowi, jak naśladuje Miloševicia. Ojcowie naszych przyjaciółek z country clubu nosili bermudy z małymi wizerunkami żab lub kaczek, a mój ojciec zakładał krawat, który dostał od rumuńskiego dyktaktora Ceauşescu („Mówię ci, Bonnie, ten facet mnie lubi”, powiedział matce, a ona to zignorowała) i białe dzwony. Ed Wilson musiał być w centrum uwagi – musiał być zauważany. Jego stroje i dodatki (mało znany środkowoazjatycki medal za zasługi z poprzedniego wieku, staroświecka laska, której nie potrzebował) aż błagały o to, żeby mu zadać pytanie, skąd je wziął. I prosić, żeby o tym opowiedział. Moja matka nie znosiła jego stylu. Mówiła, że jego prześwitujące kąpielówki są przezroczyste. Tamtego wieczoru powiedziała mu, że nie ma czasu na pływanie, zwłaszcza z gołym tyłkiem. Ojciec się tym nie przejął i zanim zanurkował, wykrzyknął: – Jak najbardziej mam na to czas, a pod wodą nie słyszę, jak krzyczysz! Ha! Plusk. Matka, chociaż była wściekła i zażenowana, chyba szczerze i mściwie się cieszyła, kiedy do drzwi zadzwonił polski ambasador. Zaprowadziła go nad basen, w którym mój ojciec pływał sobie w stylu wolnym. Pamiętam, jak przykucnęła na
skraju basenu i z szerokim uśmiechem czekała, aż się wynurzy, żeby zaczerpnąć tchu. – Przyszedł twój ambasador. Może wyjdziesz się przywitać? Kto wie, może tamto zderzenie wodewilu i uwolnienia było tym, czego relacje polsko-amerykańskie w okresie zimnej wojny potrzebowały. Dla mojej siostry i dla mnie był to tylko pierwszy akt przedstawienia, jakim była kolacja u Wilsonów. My, córki, miałyśmy zabawiać gości i ładnie wyglądać. Po jedzeniu mogłyśmy wykonać w duecie utwór Andrew Lloyda Webbera albo odtańczyć układ z Miłości bez końca. Anna, zaledwie o rok starsza ode mnie, była szczupłą blondynką. Była ładniejsza ode mnie, lepiej ode mnie grała na pianinie, lepiej tańczyła i była fajniejsza. Ja miałam nadwagę i cierpiałam na poważną krótkowzroczność. Nosiłam okulary z barwionymi szkłami (niebieskimi na górze i różowymi na dole – uważałam, że są super) i, jak twierdziła moja siostra, pachniałam masłem orzechowym. Nie mogłam z nią rywalizować w staraniach, żeby być jak Claudia Schiffer (przed wyjściem na plażę smarowała włosy sokiem z cytryny, żeby były jeszcze jaśniejsze! I miała takie szczupłe uda!), więc zdobywałam świetne oceny w szkole, a w domu robiłam z siebie klowna. To mnie przypadło w udziale naśladowanie po kolacji ambasadora Wiśniewskiego, który prychał, gdy swoimi stalinowskimi paluchami próbował usuwać pancerzyki z grillowanych krewetek. Tak bardzo się różniliśmy od rodzin z przedmieść Waszyngtonu, z którymi się spotykaliśmy. Nasi przyjaciele zawsze żyli w zgodzie ze sobą i ze światem. Dziewczynki nosiły ubrania od Laury Ashley, a chłopcy z J. Crew. Wszyscy w jadalni naszego country clubu mówili łagodnymi, pełnymi
szacunku głosami. Wyróżnialiśmy się na tle tych „Możesz mi podać sól, Chet?” i „Jak było na treningu hokeja, Ashley?”. Byliśmy tacy teatralni i kłótliwi, i, o czym teraz już wiem, bardzo neapolitańscy. *** Gdy Gary Coleman wykrzywiał się i pytał: Che cavolo stai dicendo, Weelles? (co znaczy dosłownie: „O jakiej kapuście mówisz, Willis?”), do salonu wszedł Salvatore. Płakał, rzęsy miał sklejone łzami. Ukląkł przede mną i położył mi głowę na kolanach. Czułam, jak głęboko oddycha. Szukał pocieszenia na moich masywnych amerykańskich udach. Trzasnęły drzwi. Brząkały talerze, Raffaella przestawiała w kuchni naczynia. Nino i Benedetta w milczeniu lizali rany. Wyczuwałam w ciele Salvatore głębię jego miłości do rodziny. I gdy tulił się do mnie tak mocno, zorientowałam się, że może ta miłość obejmuje nie tylko rodzinę, ale również mnie. Może dla niego to nie było tylko młodzieńcze zauroczenie. Może to było coś więcej. Kiedy na mnie spojrzał, dostrzegłam, że ma mokrą twarz. Trzęsącym się głosem powiedział: – A mio padre non piace Mauro. – Mój ojciec nie lubi Maura. Przesunął dłoń pod podbródkiem w neapolitańskim geście oznaczającym „nic, zero, niente”. Ten gest sugerował, że facet nie ma szans.
Lekcje angielskiego
Pod koniec października staż w konsulacie nie był już stażem na pełny etat. Nie mieliśmy zbyt dużo pracy, więc zapytałam Cynthię, czy mogłabym popołudniami zacząć uczyć angielskiego, żeby trochę dorobić. Przekonanie zwierzchników nie było trudne, bo przecież mi nie płacili. Neapolitańskie szkoły angielskiego, do których się zgłosiłam, nosiły takie nazwy, jak The London Institute, Wall Street Academy i Cambridge Centre, i znajdowały się na drugim lub trzecim piętrze zatłoczonych apartamentowców w centrum. Miały najwyżej dwie sale, w których na ścianach wisiały rysunki z amerykańskimi i brytyjskimi flagami. Zatrudniono mnie natychmiast, bo angielski jest moim językiem ojczystym. Szkoła, od której postanowiłam zacząć, płaciła dziesięć tysięcy lirów za godzinę (czyli około pięciu dolarów). Dyrektor wręczał mi je osobiście po każdej lekcji. Nie mówił po angielsku ani słowa. Bez jego wiedzy skupiałam się na dwóch tematach: co wszyscy myślą o Stanach Zjednoczonych i co sądzą o moim związku z Salvatore i o jego przyszłości. Jak wielu Amerykanów, byłam zafascynowana tym, co uczniowie, z których większość nigdy nie była w Stanach, myślą o moim kraju. Czyżbym za nim tęskniła? Pewnie też, ale kryło się za tym coś więcej niż młodzieńcza i lekko narcystyczna ciekawość wspólna większości Amerykanów, a mianowicie ogólnonarodowe pragnienie dowiedzenia się, co inni tak naprawdę o nas myślą. Prosiłam uczniów, żeby pisali krótkie wypracowania. Oto najciekawsze wypowiedzi: • „Amerykanie są piękni, bo są prości. Zawsze mówią, co
myślą. Nie tak jak Włosi”. • „Stany Zjednoczone to wielki kraj pełen ludzi, którzy żyją na różne sposoby, wierzą w różnych bogów, ale mieszkają w jednym miejscu, bo są jak bracia i szanują się nawzajem. Na przykład czarni, Chińczycy i Europejczycy”. • „W Ameryce na ulicach tłoczą się ludzie różnych ras i kolorów (biali, czarni, żółci, czerwoni), i to jest piękne”. • „Chciałabym pojechać do USA, żeby się nauczyć, jak być sobą i mimo to być szczęśliwą. A nie wypruwać sobie żyły, żeby przeżyć”. • „USA to miejsce, gdzie wszystko odchodzi, zanim się rozprzestrzeni”. • „Gdybym był w Ameryce i miał czas, wybrałbym się na narty do Kolorado, oczywiście do Aspen, i szalałbym w wielkich czarnych okularach przeciwsłonecznych i zwariowanej długiej czapie. Czy byłbym po tym trochę zmęczony? Pewnie tak. Co potem? Iowa!!!!! Pojechałbym tam na dwa miesiące, żeby naładować akumulatory, zrelaksować się wśród zieleni i powygłupiać z laleczkami. Wynająłbym dużą fabrykę (chyba chodziło mu o farmę, po włosku fattoria1) i spałbym tam sam, bardzo długo”. Gdy już omówiliśmy ich poglądy i fałszywe wyobrażenia o mojej ojczyźnie, przechodziliśmy do gramatyki. Pytanie dnia brzmiało: czy uważacie (używałam liczby mnogiej, żeby każdy uczeń mógł wyrazić swoją opinię), że Salva naprawdę mnie kocha? Używaliśmy też trzeciej osoby liczby pojedynczej: czy Salva kocha mnie na tyle mocno, żeby się wyprowadzić z Neapolu i zostawić rodziców? Kiedy już posługiwali się angielskim trochę lepiej, prosiłam, żeby analizowali mój stan emocjonalny. Czy jestem zakochana w Salvatore, czy w Neapolu jako takim? A nawet: czy nie jestem
po prostu zakochana w jego matce i jej kuchni? Uczenie i dzielenie się pięknem mojego ojczystego języka sprawiało mi przyjemność, więc bardzo mnie denerwowało to, że Salva nie chciał ani trochę poprawić swojej angielszczyzny. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu i byłam nauczycielką angielskiego, więc czy nie mógłby wykorzystać okazji i poprawić swoich kompetencji językowych? Czy naprawdę miałam być skazana na to, żeby śpiewał na melodię Country Roads Johna Denvera: Hoven road, in the sun. To the place I rerun! West Virginia! (z entuzjazmem, bo ten kawałek znał!) Sunshine Momma, run to road, in the song…?2. Rozumiem, że gdy człowiek dorasta, słuchając piosenek w języku, którego nie rozumie, skupia się na melodii i rytmie. Wymyślanie nonsensownych słów jest uzasadnione, ale czy nie powinien choć odrobinę wziąć pod uwagę tego, że słucha go native speaker? Bynajmniej nie zamierzał. Jeśli poprawiałam jego gramatykę, zauważając na przykład: „Czasownik »przychodzić« w pierwszej osobie liczby pojedynczej brzmi come. Bez s. Capisci? I come”, w odpowiedzi słyszałam: CUMMA CUMMA CUMMA CUMMA COMELEON, YOU GIVA GO, YOU GIVA GO… Nie było nadziei. Wiele lat później musiałam zostawić uczenie go naszym dwujęzycznym dzieciom, które łatwo było wprawić w zażenowanie. Salva odmawiał uczenia się angielskiego, za to ja coraz lepiej mówiłam po włosku – z gestykulowaniem, co jest niezbędne, jeśli chce się przetrwać w Neapolu. Amerykanie również gestykulują, ale zupełnie inaczej. Z wyjątkiem kilku precyzyjnych gestów (pocierania o siebie palców wskazujących, jakby się obierało marchewkę, albo przywoływania kogoś zgiętym palcem wskazującym) amerykańskie gesty są obszerne, zamaszyste, ogólne. No i każdy wykonuje je inaczej. W Neapolu
są tak precyzyjne, że powstał nawet słownik gesti z ilustracjami przedstawiającymi ułożenie dłoni i z opisami ich ruchu. Obcokrajowiec musi opanować ten język tak samo jak czasowniki i przymiotniki. Gdy przyjechałam do Neapolu po raz pierwszy, pytałam odźwiernego w internacie, czy jest dla mnie poczta, a on odpowiadał mi bez słowa, patrząc prosto w oczy. Układał przy tym kciuk i palec wskazujący tak, że przypominały pistolet, i prawie niedostrzegalnie kołysał kciukiem na boki. Ja patrzyłam mu w oczy i pytałam jeszcze raz, czy jest dla mnie poczta. A on znowu odstawiał ten numer z pistoletem i wydymał dolną wargę, żeby mi wszystko wyjaśnić. Oh, grazie, dziękuję! Puszczałam do niego oczko, jakbym uczestniczyła w jakiejś doniosłej tajnej rozmowie, ale nadal nie miałam pojęcia, czy przyszła do mnie jakaś korespondencja. Później się dowiedziałam, że ten gest znaczy niente, nic, i że można go zastąpić mlaśnięciem i szybkim przesunięciem dłonią pod brodą. Uważaj, ten facet chce cię oszukać – wyraża się to, odciągając w dół dolną powiekę palcem wskazującym. Chodźmy jeść – łączy się czubki palców jednej dłoni i wycelowuje je w usta. Palce wskazujący i środkowy obracające się jak widelec, na który nawija się spaghetti, oznaczają makaron. To tylko kilka spośród wielu przykładów, ale mój ulubiony gest oznacza, że ktoś umarł. Prostujemy symbolizujące duszę zmarłego złączone palce prawej dłoni, wskazujący i środkowy, skierowane do góry, i kręcimy nimi zmysłowo, przesuwając ku niebu. Pozostałe palce są zaciśnięte w pięść. Wykonywaniu tego gestu towarzyszy krótki (i o dziwo raczej wesoły) gwizd. Najwyraźniej jest to odgłos wydawany przez duszę udającą się do nieba. Hop i po sprawie! W Neapolu (gdzie wypowiadanie słowa morto, nie żyje, jest w złym guście) słyszy się, jak ciotka Maria (zaraz po
imieniu pojawia się gest symbolizujący duszę wędrującą do nieba i towarzyszący mu gwizd, żebyśmy nie zapominali, że ciocia nie żyje!) robiła najlepsze frittata… Jeśli chodzi o mój włoski mówiony, uczyłam się dialektu neapolitańskiego. Nie dialetto stretto, czyli czystego, tylko włoskiego z neapolitańskim akcentem i wieloma wyrażeniami używanymi wyłącznie (teraz to wiem) w Neapolu. Nie przejmowałam się tym, że będę miała południowowłoski akcent, bo kojarzył mi się z nosowym akcentem z Appalachów, akcentem mojej matki. Wiem, że to różne języki, ale przysięgam, że gdy się słyszy „przysuń krzesło, kochanie, podaję zupę”, wrażenie jest takie samo. W Wirginii Zachodniej na stole lądują golonka i fasola, zaś na wiejskich przedmieściach Neapolu pizza z pomidorami i mozzarellą. Obcisłe piłkarskie koszulki i nażelowane włosy we Włoszech albo workowate koszulki koszykarzy i Walmart. Te kultury pod wieloma względami sytuują się na przeciwnych biegunach. Ale gdy mama lub mamma wołają cię do stołu w taki sposób, że czujesz to w trzewiach, równie dobrze możesz być w Bluefield w Wirginii Zachodniej, jak i w Secondigliano, provincia di Napoli. W analogicznej sytuacji mogłaby się znaleźć dziewczyna z Włoch, trochę nieśmiała w staromodny sposób, która by przyjechała do Stanów Zjednoczonych uczyć się angielskiego. „Jesteś z Włoch? A skąd?”. „Z Rzymu, ale angielskiego uczyłam się w Memphis”. Właśnie takie wrażenie robiłam, jeśli chodzi o język. W Neapolu nauczyłam się, że wszystko można powiedzieć w stronie zwrotnej. Zjadłam sobie makaron, obejrzałam sobie film. Samogłoski są długie i brzmią leniwie, zwłaszcza a (w Neapolu wypowiada się je tak długo, że nie wiadomo, czy się dokończy słowo). Moje s brzmiały jak sz.
Kiedy chciałam powiedzieć „mieć”, mówiłam po neapolitańsku tenere zamiast avere. Tenere tak naprawdę nie znaczy „mieć”, tylko raczej „zdobyć, zafundować sobie”. Gdybym była bardzo, bardzo głodna, powiedziałabym Teng ‘na fame ‘e pazzi, co dosłownie znaczy „zafundowałam sobie koszmarny głód”. *** Był wieczór przed moim wyjazdem na uniwersytet w Princeton. Ojciec, wuj i dziadek byli jego absolwentami i zagorzałymi wielbicielami. Co roku jeździli na spotkania swoich roczników w pomarańczowych czapkach, podczas rodzinnych kolacji śpiewali hymn Old Nassau, a gdy się dowiadywali, że ktoś studiował na innej uczelni należącej do Ivy League, stwierdzali: „Jaka szkoda. A wydawał się takim miłym gościem”. W dzieciństwie myślałam, że ojciec naprawdę nazywa się Edward Wilson sześćdziesiąty trzeci. Dlatego wszyscy byli przeszczęśliwi, gdy się dostałam do Old Nassau i postanowiłam tam pojechać. Ja też powinnam była się cieszyć. Powinnam była wręcz nie posiadać się z radości. Matka też powinna czuć ulgę i dumę, i radować się towarzystwem męża w opustoszałym, spokojnym gnieździe. Obydwie udawałyśmy, że nie możemy się doczekać. Miałam być Katherine Wilson dziewięćdziesiąty szósty! Tej jesieni miały się odbywać przesłuchania do Pocałuj mnie, Kasiu w Princeton University Players! Stojąc w kolejce do kasy w Bed, Bath & Beyond, ściągając ze strychu ogromniaste walizy, mocując bagażnik na kombi, rozmawiałyśmy o tym, jak będzie super. Poszłam na górę, żeby umyć zęby, i nastawiłam budzik. Matka przyszła do mojego pokoju. Udawała, że chce sprawdzić, czy spakowałam szczoteczkę do zębów. Zaczęłam bardzo cicho i spokojnie:
– Mamo, nie chcę tam jechać. – Kooochaaanaaa! – ryknęła. – To najgorsza rzecz, jaka mnie kiedykolwiek spotkała! Moojaaa dziewczynka! W Neapolu mówi się, że i figli so’ piezz’ e core – dzieci są częścią twojego serca. Aby poczuć, co to znaczy, trzeba sobie wyobrazić, że mówi to Dolly Parton. Nie. Trzeba sobie wyobrazić, jak Dolly to wyśpiewuje, bo dialekt neapolitański, podobnie jak ten z południa Stanów Zjednoczonych, wyraża tak dużo cierpienia i miłości, że działa na ciało tak samo jak muzyka country – trafia prosto od uszu do trzewi.
Melanzane a funghetto
W domu państwa Avallone pachniało jak na oddziale geriatrycznym. Weszłam do pokoju Salvatore, zobaczyłam Annę Gatto masującą mu nagie ramiona i kark i w nos uderzyła mnie woń ben-gaya. Salva siedział na biurku. Anna stała za nim. Byłam przerażona. Biurko, przy którym Salva powtarzał materiał z zajęć, stało naprzeciwko podwójnych balkonowych drzwi, za którymi rozciągał się widok na Zatokę Neapolitańską i Wezuwiusza. – Dunque – powtarzał – la legge canonica del settecento prevedeva… – Siedemnastowieczne prawo kanoniczne przewiduje wprowadzenie w życie… Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ani uszom, ani nozdrzom. Czy naprawdę poprosił służącą u nich od dwudziestu lat gosposię, żeby go nasmarowała ben-gayem? Naprawdę studiował w tym czasie teksty prawne? Nie odzywałam się. Nikt mnie nie zauważył. – Grazie, Anna – powiedział Salvatore, gdy Anna skończyła go masować i poszła zmyć z dłoni maść, żeby wrócić do siekania bakłażana w drobną kostkę. Robiła melanzane a funghetto – według rygorystycznych wskazówek Raffaelli. (Urodziła się i wychowała w centrum Neapolu i gdy dostała pracę u państwa Avallone, na pewno wiedziała, jak przyrządzić melanzane a funghetto. Ale Raffaella musiała mieć pewność, że zrobi to według jej przepisu, więc pewnego ranka przed dwudziestu laty, gdy szykowała potrawę od podstaw, Anna chodziła za nią jak małe kaczątko). – Oh, ciao Ketrin! – powiedziała wesoło, gdy mijała mnie w drzwiach.
Przychodziła rano, żeby się zająć prostym gotowaniem i ciężkimi pracami porządkowymi. „Co to jest le pulizie grosse?” – zapytałam Salvę, gdy opisywał zakres jej obowiązków. W myślach przetłumaczyłam sobie to jako „wielkie porządki”. Widziałam, że Raffaella sama sporo sprząta: zamiatała, wycierała kurze, wdrapywała się nawet na drabinę, żeby przetrzeć okna starą gazetą „Mattino”. Po co im była gosposia? Okazało się, że „wielkie porządki” oznaczają utrzymywanie czystości w neapolitańskim tego słowa znaczeniu. To do tego Raffaella potrzebowała Anny Gatto. We Włoszech mieszkanie musi być nieskazitelnie czyste. Poza domem wielu Włochów nie ma nic przeciwko rzucaniu niedopałków na ziemię i śmieceniu na oczach innych ludzi. Dlatego kontrast między brudnymi ulicami Neapolu a błyszczącymi, zdezynfekowanymi, pachnącymi sosną czystymi mieszkaniami jest szokujący. Dom nie powinien być czysty powierzchownie, pulita per la suocera. (Określenie „czysty pod teściową” jest mocno pejoratywne i odnosi się do czegoś, co jest czyste na pokaz, jak mieszkanie, które za chwilę czeka pięciominutowa wizyta teściowej. Odkurzone, z ubraniami w szafie i bez naczyń w zlewie). Nie. Mieszkanie musi być czyste po włosku. Brud z gzymsów usuwa się wykałaczkami. Na żeberkach i nitach kaloryfera nie może być śladu kurzu. A na zewnątrz? Chi se ne frega? Kto by się tym przejmował? Przecież to nie jest mój dom. Dla odmiany wielu Amerykanów za nic by nie rzuciło brudnej chusteczki higienicznej na ziemię w parku, ale bez problemu zostawiłoby mieszkanie w stanie, który włoskiej matce kazałby wezwać służby porządkowe. Włoska babcia opowiedziała mi o amerykańskiej matce, którą znała w Rzymie w latach sześćdziesiątych. Była przezabawna! I taka pozytywna!
I miła! Ale jej mieszkanie… Nikt nie potrafił zrozumieć, jak ta kobieta może żyć – nie wspominając o wychowywaniu dzieci – w takim chlewie. Mio Dio. Niepościelone łóżka i ubrania walające się na krzesłach. Biedne dzieci! Anna Gatto miała około sześćdziesięciu lat i była kanciasta. Mówiła niemal wyłącznie w dialekcie i zwracając się do wszystkich członków rodziny – z wyjątkiem mnie – używała najgrzeczniejszej formy voi, istniejącej tylko w neapolitańskim. Gdy się poznałyśmy, czułam się nieswojo na myśl o tym, że miałabym się do niej zwracać per ty, podczas gdy ona mówiła do mnie madam, więc robiłam to, co robię często: zwracałam się do niej per pani i od czasu do czasu wtrącałam nieformalne tu, żeby się nie wydawać zbyt napuszoną. Niebawem byłyśmy na ty, chociaż wcale tego nie uzgodniłyśmy. Nikt, nawet ja, nie odważyłby się powiedzieć: „Od tej pory mówmy sobie po imieniu, co ty na to?”. Anna wywodziła się z innej grupy społecznej i była w tamtym domu cudzoziemką, podobnie jak ja. Poinformowała mnie ściszonym głosem o zagrożeniach związanych ze zbytnim angażowaniem się w związek z chłopakiem, signorino, z neapolitańskich wyższych sfer. Vieni qua – palcem wskazującym dawała mi znak, żebym wyszła za nią na balkon, gdzie długą drewnianą trzepaczką trzepała dywany. Sai come si dice a Napoli? Wiesz, jak mówimy w Neapolu? Mogli e buoi dei paesi tuoi! Żony i krowy z rodzinnego miasta. Nie chodziło jej, jak początkowo myślałam, o to, że nie powinnam kupować krowy ani żony z innego miasta niż Waszyngton. Chodziło jej o to, że Salva i ja nie mamy szans jako para. Związki są udane tylko wtedy, gdy mąż i żona wywodzą się z tego samego miejsca i grupy społeczno-ekonomicznej. „Och, tak. – Uśmiechałam się uprzejmie. – Rozumiem”.
Nie czułam się komfortowo w towarzystwie Anny i w kulturze służebności, w której Salva mógł ją prosić, żeby mu nasmarowała kark ben-gayem. To było takie służalcze, obleśne! Gdy nakrzyczałam na niego, żądając wyjaśnień, był zmieszany. – To nic wielkiego! Pracuje tutaj, a mnie bolał kark. Przecież twoja rodzina też ma służącą! *** Doris Belen Hernandez przyjechała do Waszyngtonu z Hondurasu w 1984 roku. Moi rodzice płacili jej za sprzątanie naszego domu kilka razy w tygodniu. Odkurzała, prasowała i ścieliła łóżka. Do rodziców mówiła: Bonnie i Ed. Pani Bony3 i pan Head4. Matka sprzątała gorączkowo przed jej przyjściem. Martwiła się, że „biedna Doris będzie miała za dużo roboty!”. Moja matka, signora domu, „wydawała polecenia” zaczynające się od: „Doris, czy nie sprawiłoby ci za dużo kłopotu, gdybyś…”, i kończące się stwierdzeniem: „Jeśli masz czas, rzecz jasna!”. Jeśli jej zależało na tym, żeby Doris przyszła konkretnego dnia, mówiła: „Chyba nie zamierzałaś do nas wpaść we wtorek?”. Moja wywodząca się z biednej rodziny matka nie czuła się komfortowo, zatrudniając „pomoc”. Wolała udawać, że Doris do nas przychodzi, bo miała ochotę, albo dlatego, że przypadkiem była w okolicy. Doris nie była pracoholiczką. Oglądała w salonie opery mydlane. Gawędziła przez telefon z przyjaciółmi. Nasz dom był na tyle duży, że gdy sprzątała, nikt jej nie widział ani nie słyszał. Widzieliśmy pościelone łóżka, zauważaliśmy, że znikają chipsy ziemniaczane i resztki jedzenia, i myśleliśmy: „Pewnie była u nas Doris”. Gdy na siebie wpadaliśmy, zabawiała nas. Jej angielski pozostawiał wiele do życzenia, ale to jej nie przeszkadzało
fantastycznie nas wszystkich naśladować. Sapała i prychała, udając mojego ojca próbującego zasznurować buty przed meczem tenisa, bekającego i mówiącego „cholera!” (z hiszpańskim akcentem). „Kaaaatherine, chyba nie zamierzasz się tak ubrać?” wypowiedziane z tragicznie uniesionymi brwiami – to była moja matka z Bluefield, z Wirginii Zachodniej, w wersji z Tegucigalpy. Doris była zuchwała i zabawna, a Wilsonom to wystarczyło. *** – Mamy gosposię, owszem, ale nigdy bym jej nie poprosiła, żeby mnie pomasowała… – Ale toalety może czyścić?! – Salva naprawdę nie dostrzegał różnicy. – Tam, skąd pochodzę, masażystce płaci się za masaż, a sprzątaczce za sprzątanie! Głośno i dobitnie trzasnęłam drzwiami i poszłam szukać Anny, żeby się dowiedzieć, dlaczego jeszcze nie powinnam wpadać w pułapkę poślubienia takiego signorino jak Salva. Włoska przyjaciółka opowiedziała mi o swojej podróży do Stanów. – Ach, wy Amerykanie – westchnęła. – Niektórzy z was mają posiadłości wielkie jak włoska wioska, a nie mają nikogo, kto by im rano nalał kawy. – To nieprawda – zaoponowałam. – Jeśli się jest sławnym, ma się kogoś takiego. Potrzebowałam trochę czasu, żeby zrozumieć, jakie relacje łączą Raffaellę i Annę. Raffaella wydawała Annie polecenia, zwracając się do niej nieformalnie, per ty, a ja zapoznawałam się z trybem rozkazującym. Metti le lenzuola sopra ad asciugare! Rozwieś na górze prześcieradła, żeby wyschły! Non usare quella
scopa in casa! Nie używaj tej szczotki w domu! Asertywny ton Raffaelli niewiele odbiegał od tonu przyrodnich sióstr Kopciuszka i szczerze mówiąc, przerażał mnie. Gdy Anna popełniła błąd podczas gotowania, Raffaella nie krzyczała do niej z innego pokoju, tylko patrzyła jej w oczy i pytała: Ma perchè? Ale dlaczego? Raffaella mówiła, że Anna to brava donna, dobra kobieta. To kiepska pochwała. W Neapolu znaczy tyle co: nie kradnie. Powiedziała mi kiedyś: szkoda, że Anna nie potrafi gotować ani sprzątać. Raffaella uciekała się do różnych sztuczek, żeby przetestować Annę. Pewnego dnia włożyła do lodówki spory kawałek pizzy di scarola, czyli pieczywa w stylu focaccii nadziewanego endywią, oliwkami i orzeszkami pinii. Wiedziała, że Anna to uwielbia. Gdy gosposia wyszła, Raffaella sprawdziła, ile pizzy di scarola zostało w lodówce. – Patrz! – powiedziała psotnie następnego dnia, gdy we trzy byłyśmy w kuchni. – Anno, gdzie jest pizza di scarola, którą wczoraj schowałam do lodówki? – udawała, że mówi to nonszalancko, a tak naprawdę świetnie się przy tym bawiła. – Nadal jest w lodówce, proszę pani. – Pytam o drugą połówkę. Ktoś ją zjadł. Cisza. – Kto to zrobił? – Ja, proszę pani. – Aaah, ho capito, ho capito. – Rozumiem. Spojrzała na mnie i puściła do mnie oczko, ciesząc się ze zwycięstwa. Zakładałam, że Anna żywi urazę do swojej wymagającej szefowej. Gdy Raffaella wychodziła z pokoju, wywracała oczami, a raz nawet machnęła ręką w neapolitańskim geście
oznaczającym, że ktoś jest pesante, czyli trudny. Po tym wszystkim zdziwiłam się, gdy się dowiedziałam, że Anna przychodzi czasami do Raffaelli na zastrzyki. Miała jakiś problem z tarczycą i musiała co miesiąc przyjmować zastrzyki. Raffaella słynęła z tego, że świetnie je robi, więc Anna stawała w marmurowej łazience swojej pracodawczyni i spuszczała grube rajstopy. Raffaella wracała z przyjęcia, w którym akurat uczestniczyła, i wbijała igłę w pulchny zadek gosposi. Ubrana w kostium od Chanel, balansując na siedmiocentymetrowych szpilkach, przez co najmniej pięć minut dociskała do pupy Anny worek z lodem. Non ti muovere! Nie ruszaj się! Znowu znany mi tryb rozkazujący! A potem pakowała ją do lancii i wiozła do domu.
Pasta e fagioli
Wielu uczniów ze szkoły angielskiego, w której uczyłam, było studentami po dwudziestce. „Nauczycielko, idziemy później do knajpki. Dołączysz?”, proponowali na zajęciach. Nikt nie zapraszał mnie na randkę. To były grupowe wyjścia. Czasami z nimi chodziłam. Lubiłam ich, zwłaszcza bystrego, choć nieatrakcyjnego Gianmarca, który naprawdę z chęcią rozmawiał o mnie i o Ameryce. Pewnego popołudnia po zajęciach powiedział mi, że on i jego przyjaciele z liceum (zarówno mężczyźni, jak i kobiety, ragazzi i ragazze) wybierają się na weekend na narty, do Abruzji. Czy miałabym ochotę jechać z nimi? Nigdy nie byłam w Abruzji! A jeżdżenie na nartach jest super! W połowie tygodnia zapytałam Salvę, jakie ma plany na weekend. „Plany” można przetłumaczyć jako progetti. Projekty. „Czy masz jakieś plany?” znaczy z grubsza „Czy masz jakieś projekty?”. W Neapolu projekty powstają często z jednodniowym wyprzedzeniem, co Amerykanów doprowadza do szału („A skąd wiadomo, że wtedy będziemy jeszcze żyli?” – pyta mnie Salva, gdy chcę zarezerwować bilety lotnicze z miesięcznym wyprzedzeniem). – Nie. Nie mam żadnych projektów na weekend – odparł. – Chciałabym pojechać do Abruzji – odważyłam się powiedzieć. – Masz coś przeciwko temu? – Rób, co chcesz – odpowiedział krótko. – Sei adulta e vaccinata. – Jesteś dorosła i zaszczepiona. To znaczy, że możesz decydować za siebie. Zbliżał się egzamin, więc prawdopodobnie większą część
weekendu spędziłby w towarzystwie swoich kodeksów. Nie byłam zainteresowana żadnym z mężczyzn, z którymi wyjeżdżałam, więc miałam czyste sumienie. Kupiłam grube swetry w małe płatki śniegu i spakowałam walizkę na wyjazd do Abruzji. *** Znaczna część Abruzji to małe miasteczka, których nazwy nawiązują do pobliskich skał: Roccaraso, Rocca di Mezzo, Rocca Pia. Leżą w biegnących przez środek włoskiego buta Apeninach. Jechaliśmy do Roccaraso, gdzie rodzice Gianmarca, podobnie jak państwo Avallone i wiele innych neapolitańskich rodzin, mieli małe mieszkanie. Później się dowiedziałam, że zio Toto jeździ tam każdej zimy na narty. („Z plastikową ręką?”, zapytałam Salvę. „Mocuje do niej szarą taśmą kijek. Nie wsiadaj z nim na wyciąg, bo jeśli taśma zamoknie, zaczyna się odklejać, i wtedy Toto prosi tego, kto siedzi obok niego na seggiovia, żeby ją przykleił”). Do Roccaraso jedzie się z Neapolu półtorej godziny. Siedząc w samochodzie z Gianmarkiem i jego przyjaciółmi, widziałam migające za szybami średniowieczne zamki i fortece. Gianmarco był jak najbardziej typem kujona i nie był zbyt ładny, ale prowadził jak szaleniec. Na wszystko zwracałam uwagę. Na tylnym siedzeniu tłoczyło się dwóch facetów i dwie dziewczyny. Gdy mknęliśmy górskimi drogami, stało się dla mnie jasne, że to dwie pary. „Grupa przyjaciół” nie była bynajmniej amorficzna. To były trzy pary. Dwie siedzące z tyłu auta zaczęły się migdalić, zanim dojechaliśmy do Aquili. Czekał mnie długi weekend. W czasie drugiej wojny światowej Roccaraso zostało zbombardowane. Zmieniło się nie do poznania („przez Amerykanów!”, wykrzyknął jeden z przyjaciół Gianmarca
z tylnego siedzenia, a ja postanowiłam to przemilczeć), więc nie ma w nim nic średniowiecznego. Budynki pochodzą z lat sześćdziesiątych XX wieku, są brązowe i klockowate, i mają drewniane balkony w szwajcarskim stylu. Zaparkowaliśmy przy głównej ulicy i wysiedliśmy. Zwróciłam uwagę na ciszę, spokój i wspaniałe góry. – Poczekaj – powiedział Gianmarco – aż dotrze reszta Neapolu. Wyjaśnił, że pierwsze chłodne weekendy roku, okolice sylwestra i karnawałowy tydzień w lutym to czas neapolitańskiego najazdu. Miasto staje się wtedy celem neapolitańczyków in transferta (to określenie ze świata sportu odnosi się do zespołu grającego na wyjeździe, ale może też opisywać ludzi, którzy udają się gdzieś całą grupą). A więc nie będzie spokoju, tylko coś w rodzaju szkolnej wycieczki ósmoklasistów. Neapol in transferta to chaos, hałas i śmiech. Przepychanki. Kobiety w długich do ziemi futrach (które noszą wyłącznie w Roccaraso, bo w Neapolu jest za ciepło) robiące tak zwane kursy po głównej ulicy, żeby się pokazać. Nie wiedziałam, czy neapolitańczycy są świetnymi narciarzami. Wiedziałam, jak prowadzą samochody, więc do myśli o tym, że miałabym się z nimi spotkać na stoku, podchodziłam sceptycznie. I moje obawy były uzasadnione. Następnego ranka po śniadaniu, na które podano croissanty i cappuccino i które zjedliśmy w mieszkaniu w piernikowym domku, Gianmarco i jego śniadzi, czarnowłosi przyjaciele wystroili się w specjalistyczne obcisłe kombinezony. Dziewczyny założyły opaski pasujące do sprzączek przy butach. Wszyscy wyglądali jak zawodowi narciarze, którzy właśnie zeszli ze stron branżowego czasopisma. Nie byłam świetną narciarką. Miałam to po matce.
*** Przed ślubem Bonnie Salango zdołała przekonać Eda Wilsona, że uwielbia się ruszać na świeżym powietrzu. Sport był dla mojego ojca bardzo ważny. Powiedział matce, że nie mógłby poślubić kobiety, która by nie lubiła tenisa, jazdy na nartach i pływania tak samo jak on. – Jeżdżę na nartach – rzuciła, trzepocząc rzęsami. – Możemy jechać na narty po ślubie. Po raz pierwszy i ostatni pojechali na narty po ślubie, do Kolorado, do Aspen. Ojciec nie uznał za konieczne sprawdzić, zanim wjechali na górę, czy jego żona zdoła z niej zjechać. Zabrał ją na najwyższy szczyt i kiedy się zatrzymał, wyrzucając chmurę śniegu, stwierdził, że jego żona jeszcze się nie wykaraskała z wyciągu. Zjeżdżając slalomem (w ogromnej czapie z syberyjskiego wilka, której się wstydziłam w czasie swojej narciarskiej kariery), spojrzał na wyciąg i zobaczył, jak Bonnie sunie na krzesełku w dół stoku. – BONNIE?! CO TEŻ TY WYPRAWIASZ? – krzyknął. – AYYYED, NIE POWIEDZIAŁEŚ, ŻE MAM ZSIĄŚĆ!!! Wjechała po raz drugi i tym razem udało jej się zsiąść. Ojciec zaprowadził ją na najtrudniejszy stok. Gdy zobaczyła, jaki jest stromy, spokojnie odpięła narty i zepchnęła je z góry. Potem usiadła w wodoodpornym kombinezonie na pupie i zjechała do podnóża. – Czy ktoś nie powinien pomóc tej kobiecie? – zapytał ojca pewien dżentelmen. – Myślę, że nic jej nie będzie. Matka nigdy więcej nie założyła nart, ale moja siostra i ja co roku jeździłyśmy z ojcem do Aspen. Zjeżdżająca z góry Anna wyglądała jak Suzy Chapstick, a ja miałam za ciasne w biodrach lawendowe spodnie, a pod goglami zaparowane okulary. Nigdy
nie znalazłam powodu, żeby zrezygnować z jeżdżenia pługiem, więc ojciec i siostra nazywali mnie właśnie Pługiem. *** Gianmarco i jego przyjaciele, chociaż wyglądali profesjonalnie, też nie zrezygnowali z jeżdżenia pługiem. Staczali się z góry z niebezpieczną prędkością, strzelając sobie po drodze zdjęcia. To było przerażające przeżycie. Ludzie napierali na mnie z każdej strony. Chyba nikt nie jeździł slalomem. Wszyscy jechali na krechę, od dzieciaków po eleganckie, ubrane na biało signore. Prędkość nie przeszkadzała im rozmawiać z kimś będącym po przeciwnej stronie stoku. Sprzeczali się o to, w której rifugio, czyli restauracji na górze, podają najlepsze grillowane mięso lub ser scamorza. Spotkajmy się o drugiej w Aremogna! Nie! W Pizzalto są lepsze bruschette! Jakby to nie było wystarczająco stresujące dla niewprawnego narciarza, kolejki do wyciągu przypominały wielkie zgrupowania przepychających się ludzi, którzy z trudem utrzymywali równowagę na nartach. – Może pani zabrać swoje narty z moich? – Ale on mnie pcha! – Wcisnęła się tu! Stałem za panią w białej czapce. – Nieprawda. Byłam tu pierwsza! – Katherine, musisz użyć kijków, żeby się przesunąć do przodu – powiedział Gianmarco łagodnie, gdy zobaczył, że od kilku minut stoję w tym samym miejscu. Nie mogłam wjechać nartami na narty kogoś innego, wepchnąć się do kolejki i ryzykować, że się przewrócę. – Nie martw się o mnie. Spotkamy się w rifugio. W tej części Abruzji kuchnia opiera się na mięsie i serze. Nie używa się tam tak dużo masła i śmietany jak w Alpach
i dosłownie niczego się nie smaży. Za to jada się tłusto. Podaje się kiełbasy i kotlety jagnięce, grillowany ser scamorza i salami, za które można się dać pokroić. Specjały z makaronem to cazzarielli e fagioli, przypominające gnocchi kluski z fasolą (i kiełbasą, na wypadek gdybyście nie spożyli wystarczająco dużo kalorii), makaron z truflami, a latem makarony z przeróżnymi grzybami. W wiosce, w której byliśmy, nie widuje się warzyw w żywych kolorach, a owoce są drogie i trudno je kupić. Siedzieliśmy przy długim drewnianym stole w nasłonecznionym miejscu. Dość szybko się zorientowałam, że nie chodzi o zwykłe posilenie się. Nie chodziło o to, żeby zjeść hamburgera albo miseczkę chili przed kolejną wyprawą na stok. To był nasz cel. Narty były jedynie fajnym środkiem transportu, który nam umożliwił dotarcie tam. Wreszcie mogliśmy rozpiąć buty i skosztować boskich antipasto, primo i secondo, i ciemnoczerwonego wina Montepulciano d’Abruzzo. Zaczęliśmy od półmiska ze świeżą szynką, salami i serami. Potem zjedliśmy parujące cazzarielli e fagioli z plastikowych talerzy. Gdy podano grillowane kotlety jagnięce i kiełbasy, zmartwiłam się, że będę się musiała stoczyć z góry (a przynajmniej zjechać z niej tak jak moja matka w Aspen). – To normalne, że w Roccaraso czujesz się większa – uspokoiła mnie jedna z dziewczyn z naszej grupy. – Qui, si lievita. – Tutaj się tyje. Ten czasownik pochodzi od słowa lievito, czyli drożdże. Puchniesz jak ciasto drożdżowe. Zasugerowałam, że to pewnie przez kiełbasy i ser i przez to, że rzadko się chodzi do toalety. Młoda kobieta zaoponowała: – To przez tlen. W Roccaraso jest się głodnym i śpiącym. Nie wspomniałam, że większość miejsc tak na mnie działa.
Później usłyszałam w Neapolu, jak ludzie mówią, że jeżdżą do Roccaraso, żeby pigliarmi ‘nu poco ossigeno, czyli „trochę się dotlenić”. Ragazza skończyła ogryzać ostatnią kostkę jagnięcia z Abruzji i wyciągnęła z plecaka składane aluminiowe lustro do opalania. Skierowała odbite promienie na twarz, żeby wzmocnić ich działanie, a sama zajęła się trawieniem. – To miejsce jest zdrowe – powiedziała. – Najlepsze mamki pochodzą z Abruzji. Zamożne signore z Rzymu, Neapolu i Mediolanu wybierały kobiety z tych gór, żeby się opiekowały ich dziećmi. Ich mleko było odżywcze, tłuste i żółte. Najlepsze. Jedzenie z Abruzji jest zdrowe, Ketrin. Po lunchu na stoku w Roccaraso czułam, że bez cienia wątpliwości dostałabym posadę niańki z Abruzji. *** Wróciłam do Neapolu dotleniona. Gianmarco nie robił do mnie podchodów, co mnie martwiło coraz bardziej, bo wszędzie wokół obściskiwały się pary. Nie mogłam się doczekać spotkania z Salvą, żeby mu opowiedzieć o nartach i bajecznym jedzeniu w Roccaraso. Ale on nie chciał się ze mną spotkać. Przez telefon odpowiadał monosylabami i nie zaprosił mnie do siebie. Siedziałam samotnie w swoim mieszkaniu i zastanawiałam się, co takiego okropnego zrobiłam. – SŁUCHAM??? – spytała Maria Rosa, gdy poszłam do niej po radę. – Spędziłaś w Roccaraso weekend z innym facetem? – Nie z facetem! Z całą grupą! – Tym gorzej! Więc jednak Amerykanki są tak rozwiązłe jak w Żarze młodości… – Nie zrobiłam nic złego. Nikogo nie dotykałam, z nikim
się nie całowałam… Pomyślała chwilę i powiedziała: – Jeśli chcesz nadal być z Salvatore, natychmiast idź go przeprosić. Powiedz mu, że nie tknęłaś żadnego innego mężczyzny. Że cię poważnie zaćmiło, ale już odzyskałaś władze umysłowe. Zrobiłam to. Powtórzyłam to, co dla mnie napisała (z taką samą intonacją jak w katolickim wyznaniu winy: mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina). Salva wysłuchał moich przeprosin. – Mam tylko jedno pytanie. Stiamo insieme? – Jesteśmy razem? Patrzył na mnie. To było coś, na czym mu bardzo zależało. – Certo – odparłam. Oczywiście. – Może w twoim kraju wolno mieć jednocześnie kilku facetów i może im to nie przeszkadza. Ale mnie przeszkadza. Siamo una sola cosa, adesso. – Teraz jesteśmy jednym, ty i ja. Podobało mi się to.
Roccoco i ajerkoniak
Gdy 10 grudnia 1996 roku szłam z Raffaellą Via San Gregorio Armeno, tworzyłam w myślach listę rzeczy, których na pewno nie sprzedawano na ulicy w Betlejem w pierwszym wieku naszej ery. Były to: 1. kiełbasy 2. mieczniki 3. arbuzy 4. pizza 5. spaghetti 6. małże. – W Palestynie nie było pizzy! – wykrzyknęłam, gdy zamknęłam listę. – Nie było spaghetti. Ludzie nie sprzedawali ryb w pobliżu żłóbka w zimną grudniową noc! Raffaella zabrała mnie na tę sławną ulicę, bo w XVII wieku stała się ona kolebką neapolitańskiej bożonarodzeniowej tradycji presepe, czyli szopki. Rzemieślnicy wystawiają swoje prace po obu stronach wąskiej uliczki od początku listopada do 6 stycznia, ale tradycyjnie neapolitańczycy przychodzą tam między Immacolata (świętem Niepokalanego Poczęcia), które przypada 8 grudnia, a Wigilią. 10 grudnia na San Gregorio roiło się od przepychających się ludzi. – Spójrz na tę, Ketrin! W tej jest ruchomy młyn wodny. Przeciągnęła mnie przez tłum, żebym mogła obejrzeć szopkę. Nie dość, że płynęła w niej woda, to jeszcze migały światełka. Ustawiono też w niej rozświetlony od środka piec do wypiekania pizzy. Trzycentymetrowy piekarz z realistycznym trzydniowym zarostem wkładał i wyjmował pizzę długą drewnianą łopatą. Wyglądało to nadzwyczajnie.
Nie mogło mnie to jednak powstrzymać. Historia pozostanie historią. Narodziny Jezusa to narodziny Jezusa. – Jakim cudem praczki mogły prać halki w rzece? Halki w pobliżu żłóbka? Raffaello? Moja przyszła teściowa muskała palcami pasterzy z terakoty. Założyła okulary, żeby móc lepiej ocenić jakość wykonania. – Obok żłóbka nie było rzeki. Nie było halek. Nie było żadnych praczek! – Który z tych pasterzy podoba ci się najbardziej? Przyszłyśmy tam, ponieważ jeden z pasterzy z szopki państwa Avallone wysunął się z chroniącej go bibuły bez nogi. Dwie figurki, które mi pokazywała, różniły się tylko tym, że jedna miała niebieskie siedemnastowieczne rajtuzy, a druga zielone. – Blu! Quello blu. – Chciałam wrócić do kwestii Prawdy. Zależało mi na tym, żeby ją przekonać, że choć nie jestem neapolitanką, wiem co nieco o narodzinach Jezusa i o żłóbku, w którym leżał. Było to dla mnie ważne, bo słyszałam sporo nieprzyjemnych słów o tym, że moja kultura eksportuje komercyjne, kapitalistyczne bożonarodzeniowe tradycje. Choinki i Święty Mikołaj (a także Halloween) to w Neapolu nowe nabytki. We Włoszech symbolem świąt jest presepe, prezenty przynosi czarownica Befana, a dzieciaki przebierają się w czasie Carnevale. Wielu Włochów się zastanawia, dlaczego ma przejmować usanze, czyli tradycje, z innych kultur. Z drzewka spadają igły, a duchy i gobliny straszą małe dzieci. Że już nie wspomnę o jeżdżącym saniami grubasie, który zjada nam jedzenie. *** Gdy chodziłam do szkoły podstawowej, co roku
musieliśmy wykonać jakąś pracę plastyczną na Boże Narodzenie. Brałam czerwony i zielony filc, biały szkolny klej i paciorki, które nigdy nie przyklejały się tam, gdzie bym chciała (nienawidziłam plastyki!), i robiłam ramkę na szkolne zdjęcie z danego roku. Klejącymi się paluszkami z trudem wpychałam fotografię wielkości paszportowego zdjęcia, przedstawiającą mnie bez zębów w drugiej klasie, i ofiarowywałam ten prezent rodzicom, żeby go powiesili na choince jako ozdobę. Dzięki tym ozdóbkom bożonarodzeniowe drzewko w domu Wilsonów dokumentuje każdy etap młodości mojej i mojej siostry Anny. Możecie w to nie wierzyć, ale te dzieła oparły się prawom rozkładu choinkowych ozdób i cały czas są w idealnym stanie. Przedstawiają nas aż do starszych klas szkoły średniej. (Plastyka w pewnym momencie się skończyła, więc zadanie przejął pewnie Święty Mikołaj). My, Wilsonowie, potrzebujemy ciemnych zakamarków, w których moglibyśmy ukryć czasy brzydoty, i długich sterczących gałązek na zdjęcia, na których wyglądamy ślicznie. Dlatego zawsze szukamy rozłożystego i asymetrycznego drzewka. Nie dla nas proporcjonalne puszyste jodły. Jedna ciemna kryjówka z tyłu choinki jest przeznaczona na zdjęcia Katherine ze stałymi zębami sprzed epoki aparatu ortodontycznego, druga, gdzieś na dole, ukrywa zdjęcia Anny z okresu fluorescencyjnego różu. Z przodu można znaleźć sekcje: „Anna z lokami” i „Katherine po rezygnacji z brownie i innych pyszności”. Przednie, sterczące i dobrze oświetlone gałązki ukazują Annę i Katherine poważne i piękne (z zamkniętymi ustami), a zakamarki z tyłu kryją zdjęcia chichoczących dzieciaków pokazujących zęby i zbędne kilogramy. Któregoś roku podczas karnawałowej loterii na
nadmorskim deptaku w Nicei wygrałam wypchaną małpkę za dwadzieścia pięć centów. Miała czerwone szorty i wielkie rękawice bokserskie, i szeroko otwarte oczy, które mówiły: „No, spróbuj!”. Po powrocie do domu uznaliśmy, że pora, aby anioł, który zajmował miejsce na czubku choinki, udał się na wakacje. Już czas, żeby ktoś go zastąpił. Honorowe miejsce zajmuje od tej pory małpa, która ostrzega wszystkich, żeby się nie czepiali ani nas, ani paskudnego tyłu naszego drzewka. *** W tamtym roku zamiast ubierać rodzinną jodełkę, pomagałam Salvatore, Raffaelli i Nino ustawiać presepe państwa Avallone. (Benedetta prawie cały czas spędzała z rodziną przyszłego męża). Raffaella powiedziała mi, że neapolitańska tradycja nakazuje, żeby za szopkę odpowiadał ojciec, Pater Familias. La Mamma zajmuje się pieczeniem cynamonowych ciasteczek roccoco i dba o to, żeby wszystkim było ciepło i żeby przy rozmieszczaniu figurek mieli pełne brzuchy. Skrzywiła się z obrzydzeniem, gdy wspomniałam o ajerkoniaku (mleko? Jajka? Alkohol? Razem? La prego no!), herbacie (kto w Neapolu słyszał o herbacie?) i cydrze (kubasy ciepłego płynu? Dlaczego nie ugotujecie rosołu z kurczaka, skoro jesteście zziębnięci i głodni?). W porządku! Poddałam się. Nie będzie nic ciepłego do picia. – Nino! – ryknęła do męża, mimo że siedział tuż obok. Gdy mówiła o tradycji, jej głos stawał się głębszy i donośniejszy. Mentorski. – Już czas, żebyś rozstawił presepe! Nie ruszył się, tylko skinął głową. Raffaella rozpakowała podstawę – kawał drewna z przymocowanymi górami i jaskiniami z korka. We trójkę, przegryzając ciasteczka rococco, przyglądaliśmy się, jak za pomocą zakraplacza do oczu próbuje doprowadzić do tego, żeby woda spływała z góry jak należy.
– Nino! – krzyknęła znowu, gdy zakończyła prace hydrauliczne. – Czas rozstawić personaggi! Salvatore, Nino i ja zaczęliśmy rozpakowywać figurki. Delikatnie odwijaliśmy bibułę i pokazywaliśmy Raffaelli każdą postać. – Il maccelaio! Rzeźnik! – wykrzyknęła, jakby to był stary przyjaciel, który zjawił się nagle po długiej nieobecności. Kazała mężowi ustawić rzeźnika na lewo od najwyższej góry. – Il pizzaiolo! Salva tulił w ramionach pizzera obudzonego po roku hibernacji. Na prawo, do drugiego rzędu, poleciła Raffaella. Każdy miał określone miejsce na podstawie. Każdy z wyjątkiem samotnego ludzika w rajtuzach, którego rozpakowywałam. – Kto to jest? – zapytałam. Raffaella wyjaśniła, że to pasterz. Pasterze mieli być przypadkowo rozstawieni pośród owieczek rozproszonych po górach. – Więc mogę go postawić gdziekolwiek? – upewniłam się. – Tak! Tylko nie w żłóbku. Postawiłam pasterza obok małego wzniesienia z suchych gałązek. Raffaella natychmiast go podniosła i przestawiła gdzie indziej. I wtedy, gdy Nino właśnie rozpakował pasterza bez nogi, wydarzyło się coś pięknego. – Poverino! Biedaczysko! Stracił nogę! Wszyscy się zdenerwowali. Czy Salva naprawdę mógł aż tak bardzo współczuć dwucentymetrowej figurce? Byliśmy w Neapolu – owszem, mógł. Przekazywaliśmy sobie pasterza z rąk do rąk. Pomyślałam, że to jego pogrzeb, rytuał, po którym zostanie wyrzucony. Moja
rodzina też się pożegnała z aniołem, zanim razem ze skrzydłami trafił do recyklingu. Ale nie! Raffaella znalazła rozwiązanie: – Będziemy musieli udawać, że śpi. Ułożyła jednonogiego człowieczka na mchu za drzewem, tak aby nie było widać, że nie ma nogi. Więc gdy dwa dni później wybrałyśmy się na San Gregorio Armeno, nie poszłyśmy tam po to, żeby wymienić pasterza, tylko żeby dodać do grupy świadków narodzin kolejnego. Kulawy pasterz częściowo schowany za drzewem mieszka teraz w czymś, co moja rodzina nazwałaby krainą katastroficznych fryzur Katherine. Nie jest doskonały, ale podobnie jak piekarz albo pokraczna czwartoklasistka jest częścią bożonarodzeniowej sceny.
Capitone
Tylko jednej figurki nie umieszczono w szopce w dniu, w którym ją rozstawiano – małego Jezusa. Zgodnie z tradycją ojciec kładzie Jezuska w żłóbku w wigilijny wieczór, po północy. Nino miał wkroczyć z malutkim porcelanowym dzieciątkiem po kolacji i po mszy, ale wcześniej do domu wpadł wielki nordycki typ (dzieciaki nie śpią, czekają, uwielbiają tego gościa z importu tak samo jak bajeczny pomysł smakołyk albo psikus!). Czarownica Befana będzie miała swoją chwilę 6 stycznia, w święto Trzech Króli. Rodzina Avallone uznała, że nie ma powodu, aby prezentów nie mogli przynosić zarówno ona, jak i Święty Mikołaj. Im więcej, tym weselej. Raffaella podejmowała na wigilijnej kolacji szesnaście osób. Uwzględniła całą rodzinę przyszłego zięcia, Maura, a Benedetta chciała mieć pewność, że wszystko wypadnie idealnie – bella figura. Na stole znalazły się elegancka zastawa i kryształy, wizytówki w srebrnych uchwytach, a nawet prezenciki dla dzieciaków. Benedetta miała na sobie coś błyszczącego i czerwonego. Umalowała też turkusowe oczy, przez co były jeszcze bardziej wyraziste niż zwykle. Przyrządzenie ryby zostawiła matce. Przed Bożym Narodzeniem neapolitańskie sklepy rybne są otwarte bez przerwy przez trzy doby. Le mamme, które chcą, żeby ryby serwowane w Wigilię były jak najświeższe, ustawiają budziki na trzecią lub czwartą rano. Chcą zdobyć ryby zaraz po tym, jak rybacy dostarczą je do sklepów, zanim ktoś inny będzie miał szansę je kupić. Małże muszą jeszcze strzelać wodą. Węgorze muszą być tłuste i ruchliwe. Strzępiel musi mieć błyszczące oczy.
– Nessuno mi fa scema. Nikt nie zrobi ze mnie głupca – oznajmiła Raffaella, wciskając plik banknotów za seksowny biustonosz. Był 24 grudnia, piąta rano. Raffaella wybierała się na targ rybny na Piazza Mercato. – Wpuszczają rybom krople do oczu, żeby błyszczały. Farbują skrzela barwnikami spożywczymi, żeby były różowe. Ale ja nie dam się nabrać. Nonna Clara potrafiła spojrzeć rybom w oczy i stwierdzić, czy je ktoś podrasował. I dobrze przeszkoliła córkę. Neapolitanki otrzymują jasny kominikat: idźcie i malujcie się. Niech wasze oczy wyglądają wspaniale. Ale postarajcie się, żeby ryba była tak naturalna jak dziewczyna z sąsiedztwa. Wróciła z targu po kilku godzinach i pachniała tak, jakby spędziła kilka dni na rybackim kutrze na otwartym morzu. Trzymała w rękach trzy torby. Jedna ruszała się niepokojąco, jak w filmie science fiction. W środku był capitone. Jeśli będziecie szukać w słowniku włoskiego odpowiednika słowa węgorz, znajdziecie słowo anguilla. Anguilla jest jednak mniejszy i chudszy od capitone i jada się go w Boże Narodzenie tylko wtedy, gdy się jest zbyt biednym, żeby sobie pozwolić na grubego, mocnego, rzucającego się capitone. „W mojej rodzinie na Boże Narodzenie jada się capitone” – to neapolitańskie powiedzenie oznacza: „Nie myśl sobie, że należymy do niższej klasy”. Gdy sprzedawca ryb odetnie węgorzowi łeb, ten nadal się wije i człowiek mający na rękach mocne gumowe rękawice musi się poważnie natrudzić, żeby go utrzymać na desce. Pogoń za capitone, któremu udało się uciec, jest źródłem niezłej rozrywki. (Gdy wiele lat później miałam problemy z zapanowaniem nad małymi dziećmi, Raffaella wspomniała ten widok i stwierdziła, że to normalne. Maluchy są jak węgorze. Chwytasz je z jednej strony, a one wyślizgują się z drugiej). Węgorz, którego
Raffaella przyniosła w foliowej torbie, został pokrojony na cztery kawałki i nadal się rzucał. W drugiej torbie były małże. Pierwszym wigilijnym daniem jest spaghetti a vongole. Zazwyczaj w nazwie makaronu z rybami jest słówko con, które znaczy „z”. Linguine z krewetkami. Paccheri z miecznikiem. Nie ma jednak spaghetti z małżami, bo te składniki stają się jednym. Nazwę tej potrawy można przetłumaczyć jako „małżowe spaghetti”. Neapolitańczycy mawiają: si sposano – pobrały się. Panna młoda spaghetti i jej mąż małż stają się jednością. W trzeciej torbie był nasz przepiękny strzępiel. Miał zostać upieczony w całości i podany z ziemniakami jako danie główne. Tradycyjnie serwuje się go z insalata di rinforzo, wzmacniającą sałatką. Dodaje ona sił każdemu, kto czuje się słaby i wymizerowany, a robi się ją z gotowanego kalafiora z oliwkami i marchewką. Na stole miały się znaleźć także: marynowane śledzie, smażona endywia oraz desery, desery i jeszcze raz desery. W Wigilię o dwudziestej znalazłam swoje miejsce (na wizytówce napisano złotym flamastrem: Ketrin) i zasiadłam do trzygodzinnego posiłku. Węgorz pojawiał się w różnych wcieleniach (jak by nie było, miał półtora metra długości), między innymi jako marynowany capitone, smażony capitone i capitone w sosie pomidorowym. Zemdliło mnie na jego widok. Był tłusty i czarny. Inni czuli się podobnie, ale nie przeszkodziło im to zabrać się do jedzenia. – Nie lubię węgorza. Nigdy nie lubiłem. Ale zjem kawałek w imię tradycji – powiedział Nino, a kilku kuzynów poszło za jego przykładem. Tak samo było z sałatką z kalafiora. – Pękam! Odrzuca mnie od niej. Nałożysz mi trochę? Giusto pe’ tradizione.
Rozmowa kręciła się wokół przepisów. Jak czyjaś babka robiła insalata di rinforzo? Kto lubi smażone śledzie, a kto marynowane? Przyszli teściowie Benedetty ze znawstwem mówili o tradycyjnych przepisach. Zaskoczyło mnie to. – Jego matka zostawiała mu w lodówce grillowane piersi kurczaka. Nigdy nie gotowała – poinformowała mnie Raffaella. Przerażające. – Razem z Benedettą kształcę jego podniebienie. W czasie mszy ledwo staliśmy, tacy byliśmy objedzeni. Kiedy pakowaliśmy się do aut, owiani wonią perfum i rzadko noszonych wełnianych płaszczy, dzieciaki z podniecenia chodziły po ścianach: Mikołaj przyjdzie już za dwie godziny! Mężczyźni drzemali w czasie nabożeństwa. Kolędę Tu Scendi dalle Stelle (Zstępujesz z gwiazd) wykonały wyłącznie kobiece głosy. Wróciliśmy do domu o pierwszej, żeby Nino mógł włożyć do żłóbka Jezuska. – Nino! – Raffaella przywołała go do porządku, mimo że nadal miał na sobie płaszcz i kapelusz. – Il presepe! – Wręczyła mu zawiniętą w bibułę figurkę Dzieciątka Jezus i wskazała na szopkę, na wypadek gdyby zapomniał, co do niego należy. To był obowiązek Pater Familias. A prawdziwa głowa rodziny może być spokojna: nie będzie żadnej wpadki. Dzieciątko można położyć tylko w jednym miejscu.
Pizzetta, cappuccino i sok pomarańczowy
Mój staż w konsulacie skończył się w Boże Narodzenie. Ostatniego dnia musieliśmy przeprowadzić ewakuację, bo na biurku Cynthii znaleziono tajemniczą paczkę. Wyglądała jak bomba. Nikt nie wiedział, kto ją przyniósł ani co jest w środku. Siedzieliśmy w kawiarni naprzeciwko konsulatu. Miałam okazję pożegnać się ze wszystkimi con calma. Po kilku godzinach poinformowano nas, że możemy bezpiecznie wrócić do pracy. Uprzejmi żołnierze z uzi powiedzieli nam, że w paczce była misterna presepe z bieżącą wodą, niespodzianka dla pani konsul. – Na pewno kochasz to miejsce – powiedziała Cynthia, gdy się ściskałyśmy na do widzenia. Staż dobiegł końca, ale ja ani trochę nie chciałam wracać do domu. Myślałam o tym, że jeszcze będę miała czas na przemyślenie swojej przyszłości – na razie nadal byłam zainteresowana poznawaniem Neapolu i chciałam się dowiedzieć, dokąd zmierza mój związek z Salvatore. Pomyślałam, że życie biegnie w rytmie semestrów, więc powiedziałam rodzicom, że chciałabym, aby moje „życie za granicą” objęło dwa semestry, nie jeden. Planowałam wrócić do Ameryki na początku czerwca. Żeby zarobić więcej pieniędzy, zatrudniłam się w innych szkołach angielskiego. Gdy nie prowadziłam zajęć, jeździłam autobusami i spacerowałam. Brakowało mi teatru, ale to, co widziałam na ulicach Neapolu, zaspokajało moją tęsknotę. *** Pierwszy kontakt z przedstawieniami zapewniła mi matka. Śpiewała mnie i mojej siostrze kołysanki. To nie były miękkie i delikatne kołysanki. Nie chciała nas ululać do snu. Byłyśmy jej
publicznością. Jeśli chodzi o głos, Bonnie Wilson nie była sopranem, tylko tenorem. Jej przepona pracowała nadprogramowo, gdy śpiewała Summertime Gershwina – jej głos brzmiał przy tym jak głos Luciana Pavarottiego śpiewającego Nessun dorma. Jej wersja kojarzyła się raczej z bezsennością i lękiem księżniczki Turandot, a nie parnymi, leniwymi dniami na plantacji na Południu. Tekst Podtekst sugerowany przez Bonnie Wilson LATO I ŻYCIE SĄ ŁATWE Życie nigdy nie będzie łatwe! Trzeba będzie dawać przedstawienia! Zdawać egzaminy! Wygrywać w konkursach pływackich! RYBY SKACZĄ A kogo obchodzi, co skacze? BAWEŁNA ROŚNIE WYSOKO Nigdy nie urosłam i wy też nie urośniecie. TATUŚ JEST BOGATY Wasz ojciec i jego rodzina byli bogaci, ale nie wystarczająco bogaci. Ojciec wydaje za dużo pieniędzy i niebawem stracimy to, co mieliśmy. Gdy będziecie starsze, powinnyście się zacząć tym martwić, jeśli będziecie miały na to czas. A MAMUSIA JEST ATRAKCYJNA Owszem. CICHAJ, MALEŃSTWO Jeśli będziecie cicho, zdołam dośpiewać tę I NIE PŁACZ. melodię z fanfarami. Wokalną energię śpiewu mojej matki słychać na każdym targu owocowo-warzywnym w Neapolu. Mężczyźni zawodzą niemal tragicznie: Pomodori due euro al chilo! Pomidory po dwa euro za kilo! – O co chodzi tym facetom? – zapytała mnie siostra wiele lat później, gdy przyjechała do mnie z wizytą. – Opłakują kogoś? Błagają o coś? Rozdają kamienie nerkowe? – Nie – odpowiedziałam. – Po prostu podają cenę pomidorów. Robią to tak, żeby ich usłyszano. W dzieciństwie nauczyłam się, że aktorstwo to najwspanialsza rzecz na świecie. Druga najwspanialsza rzecz na
świecie to bycie widzem. Nie musiałam daleko szukać, żeby widzieć teatr w Neapolu. Swego rodzaju sportem stało się dla mnie wchodzenie po południu do kawiarni lub baru i zamawianie trzech rzeczy, których się nie jada i nie powinno jadać razem. Na przykład małą pizzę, cappuccino i sok pomidorowy. Jest to niedopuszczalne z wielu powodów. Po pierwsze cappuccino nie pije się po jedenastej. Po drugie soku pomidorowego nie wolno pić z czymś, co zawiera mleko – ze względu na zawartość kwasu. Po trzecie do pizzy należy zamawiać wodę sodową, piwo lub wodę niegazowaną. Zdecydowanie żadnej kawy ani nic ciepłego, a już, na Boga, na pewno nic z mlekiem. Człowiek stojący za barem najpierw patrzył na mnie z niedowierzaniem i zdumieniem, a potem zaczynał mówić z czymś w rodzaju misjonarskiego żaru. Insieme?! Razem?! La prego no! Proszę, błagam, nie! W oczach tego kogoś malowało się błaganie, głos brzmiał płaczliwie, a wszystko to miało mnie przekonać, żebym zmieniła zdanie. Najlepsze przedstawienia w Neapolu można obejrzeć na chodnikach, w autobusach i w kawiarniach. Widziałam kłótnie, sceny miłosne, a nawet tragiczne dialogi mogące rywalizować z tym, co można obejrzeć na deskach teatrów San Carlo lub Belliniego. Na przykład wiosną 1997 roku obserwowałam impas w autobusie linii 140, jeżdżącym z Posillipo na Piazza Garibaldi. Nieporozumienie zaczęło się od tego, że pewien mężczyzna w średnim wieku puścił rzekomo bąka w zatłoczonym środku transportu. Dżentelmen nie miał gdzie usiąść, więc stał nonszalancko, trzymając się wiszącego z sufitu gumowego uchwytu. Zamieszanie wywołała siedząca obok niego starsza pani: przyłożyła do nosa chusteczkę. I powiedziała do siedzącej obok gosposi z Bangladeszu:
– Jakie to niegrzeczne. Teraz wszyscy musimy wdychać to powietrze. – I patrzyła znacząco na mężczyznę. – Zgadzam się z panią, signora – poparła ją dama siedząca z tyłu. Nie trzeba było długo czekać, żeby wszyscy w autobusie, a przynajmniej ci, dla których włoski był językiem ojczystym, opowiedzieli się po którejś stronie i dorzucili swoje trzy grosze. Co ciekawe, winowajca nadal stał nonszalancko. W końcu kłótnia nabrała rozpędu. A on uciszył wszystkich, rycząc: – Ma come fate a sapere? A sapere tutto? – A skąd to wiecie? Jak to możliwe, że wszystko wiecie? Takie sceny sprawiają, że człowiek chciałby, żeby kierowca przegapił przystanek i jeździł, aż opadnie kurtyna. Znalazłam też inną prostą metodę na to, żeby móc obserwować neapolitańską sztukę wypowiedzi. Wystarczy zapytać o drogę. Retoryka, sztuka mówienia niewiele w urzekający sposób, kojarzy mi się z wielkim mówcą Jesse Jacksonem recytującym dwadzieścia lat temu Green Eggs and Ham w „Saturday Night Live”. To wyczucie rytmu, umiejętność budowania dramatycznego napięcia. Jackson nie pozwoli ci błądzić myślami. Nie pozwoli przegapić ani jednej sylaby. Nie pozwoli ci nie zwrócić uwagi na jego zielone jajka i szynkę. Nie ma najmniejszego znaczenia to, że słowa, które recytuje, to Seussowskie nonsensy. Tak samo było w przypadku pewnego neapolitańskiego dżentelmena w najlepszym niedzielnym stroju, którego zapytałam o drogę. Wyszedł na spacer i szedł powoli (stawiając stopy na zewnątrz, co jest typowe dla tutejszych mężczyzn), najwyraźniej bez celu. Byłam idącą samotnie młodą kobietą, ewidentnie cudzoziemką. Te dwa czynniki w połączeniu z wrodzoną włoską gościnnością i aktorskimi zapędami
sprawiły, że ów mężczyzna bardzo chciał mi pomóc. Niestety nie wiedział, gdzie jest Via Noce. Zamiast powiedzieć, że jest mu przykro i że nie wie, zaczął wygłaszać monolog, który zasługiwał na partyturę. Taki był melodyjny. – Via Noce, Via Noce. Cisza. W tym momencie wiedziałam już, że nie ma pojęcia, gdzie to jest. W przeciwnym razie już wprawiłby w ruch ręce. Wskazywałyby mi drogę, a destra a sinistra, w prawo, w lewo. Wymachiwałby ręką, a potem z szerokim uśmiechem wyciągnąłby obie ręce przed siebie i powiedział: Sempre diritto! I dalej prosto! Ale on nie wiedział. – Wychowałem się tutaj, signorina. Niedaleko stąd. I zapewniam panią, że ta Via Noce, ta Via Noce, o której pani mówi, nie jest, powtarzam, nie jest przecznicą przecinającą Via Toledo. Nie jest. To było wprowadzenie, wygłoszone poważnie, bez wymachiwania rękami i z ponurym wyrazem twarzy. Głos miał spokojny. Po chwili milczenia nadszedł czas, żeby przejść do kulminacyjnego punktu monologu. Ożywił się i wyjął ręce z kieszeni. – Może jest dalej, w tamtą stronę. – Uniósł brwi, żeby zasugerować, że hipotetycznie jest taka możliwość, i wyciągnął rękę w prawo. – A może w tę stronę? – Wyciągnął rękę w lewo. Cały czas patrzył mi w oczy. Zamilkł. Przecież skoro nie wiedział, gdzie ta ulica jest, było tak wiele możliwości! – Stwierdzam z niepokojem, że tego nie wiem, więc muszę być uczciwy. Uczciwy wobec pani i wobec siebie. – Znowu zamilkł, żeby uzyskać dramatyczny efekt. Był człowiekiem solidnym i chciał, żebym to zrozumiała. Chwile milczenia służyły temu, żeby było dramatyczniej, żeby nie opadło napięcie.
– Prawda jest taka – powiedział, a ja pojęłam, że zbliżamy się do konkluzji – że gdybym wiedział, podzieliłbym się z panią tą wiedzą z największą przyjemnością. Przecież pani nie wie, a chciałaby wiedzieć, gdzie jest Via Noce. Dlatego życzę pani miłego dnia, signorina. – Odwrócił się i poszedł. Z fanfarami.
Świeże jajka – Sai chi era esigente? Nonna Clara. Osobą, która naprawdę była esigente, którą trudno było zadowolić, była nonna Clara. Kiedy Raffaella mówiła, że ktoś inny ma szczególne upodobania, brzmiało to jak ironia. Powiedziałam jej kiedyś, że nie zazdroszczę jej salumiere, właścicielowi sklepu spożywczego, u którego kupuje wędliny, chleb i sery – przez kwadrans narzekała na to, że poprzedniego dnia sprzedał jej twarde i grubo pokrojone plastry prosciutto. – Były takie! – Przymknęła oko tak, że zamieniło się w szparkę, i rozstawiła kciuk i palec wskazujący, żeby mi pokazać, jak grubo je pokroił. – Według pana to znaczy cienko? Tak pan myśli? Kolejka czekała cierpliwie, aż ona i signor Buono, salumiere, się dogadają. Chodziło o zaufanie. Dobrze jest ufać, ale nie ufać jest jeszcze lepiej – głosi często powtarzane neapolitańskie powiedzonko. Matka powtarza dziecku, że lepiej nie ufać. Neapolitańscy rodzice chcą przygotować dzieci do życia w prawdziwym świecie, w którym oszustwo i kłamstwo są normą. Najgorzej jest wychować dziecko na baccalà (kogoś głupiego jak but) lub addormuta (jak zombi). Pejoratywnych określeń kogoś, kto jest naiwny i ufny, jest bez liku. Moje ulubione to dorme co ‘a zizza in bocca – nadal śpi z cycusiem mamy w ustach. Jego przeciwieństwem jest największy komplement, jaki można usłyszeć w Neapolu: że się jest sciettato, czyli człowiekiem przytomnym. To coś lepszego od bycia mądrym, bo jest równoznaczne z tym, że nikt nie może cię oszukać, że wiesz, co się kroi.
Pan Buono musiał odzyskać zaufanie Raffaelli po wpadce z prosciutto. Inne signore mogły poczekać. – Nie jestem trudna – powiedziała mi Raffaella później. Doprawdy? A co z prosciutto? – Trzeba mówić prawdę. To leży w interesie salumiere. Gdyby nadal sprzedawał takie prosciutto i gdyby nikt mu o tym nie powiedział, skutki byłyby dla niego fatalne! Zatem pomagała mu, pokazując jemu i innym kobietom w kolejce, że jest sciettata – że wie, co się dzieje. Nie jest już jak dziecko śpiące przy piersi mamy ani jak niemiecki turysta, który zje wszystko, co mu się sprzeda. – Nie jestem trudną klientką. Nonna Clara taka była. Zakupy z nią były koszmarem. Dzięki Bogu ovaiolo przynoszono do domu. Gdy Raffaella była dzieckiem, raz w tygodniu przyjeżdżał do nich człowiek ze wsi z ovaioli, czyli jajkami. Nonna Clara nie witała się z nim tak po prostu i nie dawała mu pieniędzy za jajka i ser. O nie. Zapraszała go do domu, odbierała od niego marynarkę i witali się (buon giorno, buon giorno). Proponowała mu szklankę wody, a on odmawiał. (Nie kawę? A dlaczego nie? – zainteresowałam się. Kawa jest dla ludzi, którzy są confidenza, wyjaśniła. Takich, z którymi dzielimy się swoimi brudami). Potem siadali naprzeciwko siebie na fotelach w salonie. To był czas oceny. Nonna Clara siadała przy lampie i zdejmowała z niej abażur. Potem wyjmowała jajka z koszyka, jedno po drugim, i przystawiała do żarówki. W ten sposób mogła sprawdzić, czy jest świeże. Jeśli dostrzegła cień, znaczyło to, że żółtko oddzieliło się od białka i że przy skorupce powstała pusta przestrzeń. To był znak, że jajko ma co najmniej trzy dni. Tak więc mając troje dzieci, mieszkając w małym
mieszkaniu i gotując trzy posiłki dziennie (że nie wspomnę o sprzątaniu i prasowaniu), nonna Clara oglądała każde jajko. Jeśli przeszło test, wkładała je do swojego koszyka i mówiła: Chisto m’o piglio io – to wezmę. Jeżeli dostrzegła podejrzany cień, patrzyła sprzedawcy prosto w oczy i mówiła: Chisto t’o magni tu – to możesz zjeść sam. Po czym wręczała mu je, dodając: E’ brutto cumm’a faccia tuia – to jest paskudne jak twoja twarz. Na koniec pytała o jego rodzinę i zwierzęta, po czym życzyła mu udanego tygodnia. Gdy słuchałam tych historii o nonnie Clarze albo gdy Raffaella opowiadała mi o tym, jak to jej matka pojechała do fabryki De Cecco, żeby się poskarżyć, że paczka bucatini była do niczego (a co z kosztami paliwa? I stratą dwóch godzin?), zrozumiałam, dlaczego tak się stresowałam, gdy szłam na zakupy. *** Moja matka nie nawiązała żadnych relacji z ludźmi z podmiejskiego Safeway, gdzie robiliśmy zakupy, gdy byłam dzieckiem. Czuła się związana z ogromnym wózkiem, który pchała przed sobą alejkami supermarketu. Kierując nim, stawała się kierowcą Formuły 1. Gdy skręcił w niewłaściwą stronę, wyrzucała z siebie ze złością: „Cholera!”. Gdy sadzała mnie, moją siostrę albo swoją wielką czarną skórzaną torbę na plastikowym siedzisku, poklepywała zimny metal z uznaniem i wzdychała z satysfakcją. To była relacja zbudowana na zaufaniu. W Safeway można było nie ufać, ale ufać było jeszcze lepiej. Wrzucała do swojego ukochanego wózka kartony płatków zbożowych z postaciami z kreskówek (które kusiły amerykańskie dzieciaki od lat sześćdziesiątych XX wieku),
foliowe torebki z mrożonymi truskawkami i łatwe do otwarcia butelki keczupu Heinz. Kupowaliśmy jedzenie z konserwantami. Jedzenie, które sprzedawano w błyszczących paczkach. Moja matka, działająca metodycznie Amerykanka, obskakiwała zakupy szybko, żeby zdążyć z nami na pływalnię albo na miarę do krawca, który szył jej sukienkę, i kupowała jedzenia na kilka tygodni. Dlatego kiedy od czasu do czasu w Neapolu udawałam się na zakupy sama (prawie nigdy nie jadałam u siebie, ale od czasu do czasu kupowałam szynkę lub ser, żeby mieć coś w lodówce), nie wiedziałam, jak się zmierzyć ze stojącym za ladą salumiere. Pytał mnie, ile chcę prosciutto i jakiego rodzaju. Nie mogłam niczego obejrzeć ani dotknąć, musiałam patrzeć mu w oczy i odpowiadać. – San Daniele czy Rovognoli? Na szczęście miałam do wyboru dwa rodzaje, więc mogłam po prostu powtórzyć ostatnie słowo. Jeśli chodzi o ilość, odpowiadałam, że sto gramów – mogło to być zarówno za dużo, jak i za mało. Powinnam się tym przejmować, skoro miało to znaczenie nawet dla człowieka sprzedającego mi szynkę. „Przestań sobie mówić, co powinnaś” – przypomina mi często moja siostra. Owej pierwszej zimy w Neapolu faktycznie przestałam. Zaczęłam jeździć do włoskiego supermarketu w amerykańskim stylu, zwanego CONAD. Tam mogłam wrzucać do wózka zapakowane produkty, które były dobrze rozreklamowane i miały łatwe do oderwania rogi. W CONAD byłam klientką pewną siebie. Dzięki Bogu nie musiałam tam słuchać swojego słabego głosu, z którego można było natychmiast wywnioskować, że nie wiem, co lubię jeść.
Impepata di cozze
Zima w Neapolu jest krótka i mokra. W kwietniu ma się wrażenie, że nadeszło już lato. Klimatyzacja i antyperspirant stały się nierozłącznie związane z nostalgiczną tęsknotą za ojczyzną. Do szpitala Fatebenefratelli, czyli Bonifratrów (Dobrych Braci), przyjechałam pewnego dusznego i upalnego poranka na początku wiosny. Odwiedzałam Raffaellę. Leżała na oddziale kobiecym na czwartym piętrze. Pociłam się w koszulce Duke i szortach do biegania. Wyciągnęłam rękę, żeby wcisnąć guzik wzywający windę, i zauważyłam figurkę świętego Antoniego: z wyciągniętymi rękami witał pacjentów i gości. Na jego twarzy malował się spokój. Rzeźba była cudowna, ale dlaczego winda nie przyjeżdżała? Stwierdziłam, że winda jest zepsuta, i postanowiłam nie gdybać i nie myśleć o noszach, nagłych wypadkach oraz nieuniknionych problemach logistycznych w sześciopiętrowym budynku szpitala. Zabroniłam sobie myśleć o sterylnych, nowoczesnych instytucjach, do których można się dostać dzięki złotej karcie Visa. W szpitalu Fatebenefratelli nikt się nie interesuje twoją kartą kredytową ani tym, czy masz ubezpieczenie i jakie. Twoje zdrowie jest tam w rękach losu. I świętego Antoniego. I współczesnych czyniących dobro braci i sióstr. Raffaella i Nino kilka dni wcześniej zarazili się salmonellą na eleganckim weselu. Gdy dzień później wielu gości zaczęło się źle czuć, wszyscy myśleli, że to przez vongole i cozze, małże i inne owoce morza, które im serwowano. W Neapolu makaron ze skorupiakami to podstawa. Boże Narodzenie bez spaghetti
alle vongole się nie liczy. Czterolatki dostają impepata di cozze, smażone małże, a rodzice żałują przy tym tylko tego, że ich malutki Ciro nie może ich popić kieliszkiem białego wina Vesuviano, żeby lepiej trawić. Owoce morza jada się często, a zasady higieny nie zawsze są przestrzegane, więc zdarzają się zapalenia wątroby. Nasz neapolitański przyjaciel rozchorował się poważnie i trafił do szpitala po zjedzeniu spaghetti alle vongole. Gdy doszedł do siebie, zapytałam, czy już do końca życia będzie unikał owoców morza. Popatrzył na mnie, jakbym straciła rozum. – Do końca życia? – spytał. – Lekarz powiedział, żebym unikał małży przez tydzień, ale nie wiem, czy tyle wytrzymam! Matka znalazła nowego pescivendolo (sprzedawcę ryb), który daje głowę za swój towar… O dziwo, rezultaty dochodzenia mającego wyjaśnić, co kto jadł na weselu (co nie było łatwe, bo przyjęcie trwało cztery godziny i podano około czterdziestu potraw), sugerowały, że winowajcą był majonez, który serwowano do krewetek. W upalny dzień firma obsługująca przyjęcie zostawiła go (był zrobiony z surowych jaj) na zewnątrz na zbyt długo, i dlatego wielu gości zaraziło się salmonellą. Gdy to usłyszałam, natychmiast zaczęłam współczuć rodzicom panny młodej. W Neapolu, gdzie w czasie wesela najważniejsze jest jedzenie, a to, czy zrobisz na przyjaciołach dobre wrażenie (bella figura), zależy bezpośrednio od jakości makaronu i soczystości mozzarelli, taka historia oznacza towarzyską klęskę. Ludzie zaczęli szeptać, że ta rodzina zawsze lubiła oszczędzać na jedzeniu. Pewnie firma obsługująca przyjęcie była tania. Dzięki Ci, słodki Jezu, że nowożeńcy wymiotowali na
drugim końcu świata, w jakimś kurorcie w Tajlandii. Oto jak trafiliśmy do szpitala Bonifratrów. Z niepokojem wspinałam się po schodach na czwarte piętro, gdzie znajdował się reparto femminile. Gdy weszłam na oddział, zdumiało mnie jego nieoczekiwane piękno. Szpital stoi na wzniesieniu Posillipo, więc za jego wielkimi oknami rozciąga się zapierający dech w piersi widok na morze. Jest olśniewający, zwłaszcza o zmierzchu, gdy promienie zachodzącego słońca malują na Wezuwiuszu plamy w różnych odcieniach fioletu, intensywnego jak na wygaszaczu ekranu. Szpital Bonifratrów nie ma nic wspólnego z bielą i zielenią racjonalnej nauki i sterylnej medycyny. Królują w nim fluorescencyjne róże, błękity i jaskrawa czerwień krwi. Nie słyszy się tam miarowego pikania monitorów, tylko ciągły jęk wiatru i krzyk pacjentów. W salach czuje się powiew wiatru i woń świadczącą o tym, że lekarze i pielęgniarki palą pod tabliczką SZANUJ SWOICH PACJENTÓW I NIE PAL. Pośród piękna natury i przerażenia jest się w bliskim kontakcie z ludzką wątłością i cierpieniem. Zapachy, dźwięki i barwy są przejaskrawione. Z okien szpitala Bonifratrów widać, jak bardzo matka natura się starała. Wystarczyłby sam dramat wybuchu wulkanu. Madre Natura dodała jednak morze, klify i wyspy Capri i Ischia. I malutką wyspę Nisida, na której znajduje się podobne do Alcatraz więzienie. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak intensywne doznania towarzyszą patrzeniu, gdy ktoś bliski umiera w takim miejscu. Na szczęście stan Raffaelli nie był krytyczny. Niemniej nie czułam się rozluźniona. Jak mawiają w Neapolu, gdy jesteś chory, jednym z najniebezpieczniejszych miejsc jest dla ciebie szpital. Tak oto dochodzimy do jednego z największych
konfliktów w neapolitańskiej kulturze. Jeżeli zapytamy Włochów o Stany Zjednoczone, wielu zauważy, że opieka zdrowotna stoi u nas w największej sprzeczności z demokracją. Podobno w Ameryce wszyscy są równi, tak? Ale do szpitala zostaniesz przyjęty tylko, jeśli masz ubezpieczenie albo kartę kredytową, albo jedno i drugie. To bardzo uproszczony obraz i tylko częściowo zgadza z prawdą, ale tak jesteśmy postrzegani. Jeśli zostaniesz ranny lub zachorujesz, a masz za mało pieniędzy, jesteś zdany na siebie. Jeśli chodzi o zdrowie, w Neapolu widać jeszcze jedną sprzeczność. To miasto, w którym jeśli upadniesz, zemdlejesz albo źle się poczujesz na ulicy, nie pomoże ci tylko jeden dobry Samarytanin. O zaszczyt udzielenia ci pomocy będzie zabiegał cały tłum. W razie konieczności nawet o zaszczyt zabrania cię do własnego domu. Ludzie będą się sprzeczać o to, kto ma najwyższe kwalifikacje, kto mieszka najbliżej i kto najlepiej rozumie twój stan. Zdarzyło mi się zemdleć w neapolitańskim autobusie. Po gorącej dyskusji pasażerowie ustalili, że kierowca powinien zrezygnować z normalnego kursu i zawieźć mnie i miłą panią w średnim wieku, którą wybrano na moją opiekunkę, do znajdującego się najbliżej szpitala Incurabili. (Owszem, jest tam szpital zwany szpitalem nieuleczalnie chorych). Sprzeczność, o której chcę opowiedzieć, polega na tym, że człowiek w potrzebie doświadcza tak wzruszających przejawów miłości i dobroci, a potem dociera do szpitala, w którym lekarze palą na korytarzach. Do szpitala, w którym od roku nie działa generator i nikt się nie pofatygował, żeby go naprawić (więc jeśli będzie przerwa w dostawie prądu, cała aparatura przestanie działać). Do szpitala, w którym w razie ataku serca ryzykuje śmierć w poczekalni, bo badania przeprowadzono pobieżnie.
Albo w którym pielęgniarka właśnie dostała SMS-a i o nim zapomniała. Insomma, do szpitala, w którym lepiej się nie znaleźć, jeśli się nie ma kochających, bystrych i zaradnych bliskich, którzy się wszystkim zajmą. Raffaella dzieliła salę z trzema innymi kobietami. Wszystkie były w dość stabilnym stanie. Gdy weszłam, stwierdziłam ze zdumieniem, że zdołała się uczesać i umalować. Zdziwił mnie też trudny do pomylenia aromat neapolitańskiej kawy. Wiedziałam, że Raffaella nie jadła od trzech dni i że pod żadnym pozorem nie może pić kawy. – Kto pił kawę? – zapytałam, a kobiety zaczęły zerkać na siebie z poczuciem winy. Czułam się jak przedszkolanka. Jedna z pacjentek zeszła cztery piętra niżej, do szpitalnego baru, żeby przemycić dla koleżanek z sali kawę w butelce po soku. Zaciągnęła ze sobą stojak do kroplówki. Pielęgniarki plotkowały i paliły papierosy. Nie wiedziałam, która jest winna, ale widziałam, że wszystkie są w wybornym nastroju. Chichotały. – Kto pił kawę? – powtórzyłam. Była wśród nich osiemdziesięcioletnia pacjentka zwana Nonną, czyli babcią. Wokół suchych, pomarszczonych ust miała czarną obwódkę – pozostałość po słodkim nektarze, jakim jest neapolitańska kawa. Nie miała zębów i mówiła w głębokim dialekcie, więc trudno mi było ją zrozumieć, ale na koniec zrobiła gest, jakby podnosiła do ust filiżankę espresso i powiedziała tazzolill’ o caffe (l’ il ol’ cuppa coffee). Powiedziała to z taką czułością, a kawa zdziałała cuda i poprawiła im nastrój do tego stopnia, że postanowiłam nic nie mówić pielęgniarkom. Trudno było znaleźć w sali wolne krzesło. W godzinach odwiedzin neapolitańskie szpitale zalewa fala krewnych. To
uroczy widok. Jeśli przyjdziesz na dziesięć minut przed rozpoczęciem pory odwiedzin, stwierdzisz, że w recepcji tłoczą się członkowie rodzin pacjentów. Rozpychają się łokciami, żeby przejść przez bramkę jako pierwsi, jak tylko recepcjonistka da sygnał. W międzyczasie coś pogryzają. Nie wydaje się, żeby przychodzili z powodu trawiącego ich poczucia winy albo dlatego, że zmusił ich do tego ktoś z rodzeństwa. Są tam, bo to jedyne miejsce, gdzie powinni wtedy być, skoro ciocia Patrizia kilka dni wcześniej złamała biodro. Będą ją trzymali za rękę, masowali plecy i, co najważniejsze, pilnowali, żeby lekarze i pielęgniarki niczego nie schrzanili. W Stanach, jeśli ktoś z twoich krewnych trafi do szpitala, możesz go odwiedzić, żeby zapytać, jak się miewa. Możesz przynieść książkę lub kwiaty. W Neapolu przychodzisz wykonać zadanie. Odpowiadasz za skomplikowane, czasochłonne i wyjątkowo wyczerpujące kontrolowanie lekarzy i pielęgniarek. Musisz się upewnić, czy wiedzą, że twoja matka przyjmuje lekarstwa regulujące ciśnienie krwi. Że jest uczulona na pewne antybiotyki. Czy ta informacja była często przekazywana właściwym osobom? Jeśli nie masz pewności, musisz chodzić za właściwym lekarzem (nie możesz się przejmować tym, że zawracasz mu głowę, przecież chodzi o zdrowie twojej matki) i przypominać o tym pielęgniarkom, dobitnie i regularnie. Siedziałam obok Raffaelli, gdy na salę wpadła pielęgniarka z białą pigułką na tacy. – Proszę to wziąć – poleciła. Na miejscu Raffaelli pewnie bym połknęła. Pielęgniarka mówiła bardzo stanowczo. Na szczęście Raffaella dorastała w tym mieście i nauczyła się, że nie należy ślepo spełniać poleceń kogoś, kto jest autorytetem. – To nie moje lekarstwo, tylko Flory. Zdaje się, że mniej
więcej o tej porze przyjmuje lek na serce. Hej! – machnęła do siostrzenicy Flory, która siedziała przy łóżku ciotki i czytała czasopismo. – Możesz się dowiedzieć, dla kogo to jest? Dziewczyna poszła poszukać pielęgniarki. Miała szesnaście lat i na pewno znała najnowsze wyniki badania krwi swojej ciotki, wiedziała, jakie lekarstwa powinna zażywać i kiedy i którego lekarza doprowadzić do furii, gdy jej zia nie dostanie należytej opieki. Skoro siedziała tam w godzinach odwiedzin, rodzina dobrze ją do tego przygotowała. W porze obiadu przyniesiono cztery zupełnie różne posiłki. Miękkie ziemniaki dla bezzębnej Nonny, proste danie z makaronu dla mającej problemy żołądkowe Raffaelli. Krewni uważnie sprawdzali, co przygotowano, i oczywiście narzekali. Byli wściekli. Jedzenie nie było wystarczająco świeże, makaron był rozgotowany. Według mnie wyglądał i pachniał bosko. Przyniesiono serwetki z tkaniny i srebrne sztućce. Było też małe szklane naczynko z tartym parmezanem do posypania parującego makaronu. Nie podano niczego z paczkowanych produktów. To jedzenie w ogóle nie przypominało szpitalnych posiłków w mojej ojczyźnie. Ale trzeba było narzekać i gdybym powiedziała, że wszystko wygląda dobrze, wyśmiano by mnie. Wszyscy by się litowali nad Raffaellą, którą opiekuje się niemająca o niczym pojęcia Amerykanka. Biedaczka, równie dobrze mogłaby być w domu, nie w szpitalu. Musiałam się wykazać. Działać energicznie. Musiałam upewnić Raffaellę, że wywiązuję się ze swojego stare dietro. Zrobiłam najbardziej wściekłą minę, na jaką mnie stać, i wyszłam na korytarz szukać pielęgniarki, która by mnie napawała najmniejszym strachem. Gdy ją znalazłam, postarałam się wcielić w rolę opiekuńczej neapolitańskiej krewnej. – Ten makaron jest rozgotowany! I odgrzewany! Tego się
nie da jeść! (Nie jadłam od kilku godzin i na poważnie rozważałam możliwość ukrycia się z nim w jakimś kącie i pochłonięcia go). Pielęgniarka coś odpowiedziała, a ja nie zwróciłam na to uwagi, bo taka byłam dumna ze swojego wybuchu. Zaniosłam makaron z powrotem Raffaelli, która dla odmiany urządzała piekło innej pielęgniarce, bo ziemniaczana potrawa Nonny też była niejadalna – non sanno di niente: bez smaku. – Moja ryba smakuje jak kapeć – dorzuciła swoje trzy grosze kobieta w średnim wieku. O rety. Jakiego nakładu energii to wszystko wymagało. Męczyło mnie samo ich obserwowanie. Ta grupka kobiet, pacjentek i ich krewnych mogłaby przejąć władzę w jakimś małym kraju. Ciągła walka, konflikt, kłótnie i brak zaufania. Bierność jest niedopuszczalna. Choć opieka medyczna w szpitalu Bonifratrów pozostawiała wiele do życzenia, ta walka służyła psychice pacjentów. Widziałam, że działa tak samo jak potajemnie wypita kawa. Życie w Neapolu wymaga ciągłej czujności, posiadania oczu z tyłu głowy i walki o siebie i swoich bliskich. Jeśli tego nie potrafisz albo tego nie robisz, źle to o tobie świadczy. Może nawet oznaczać, że jesteś zbyt chory, żeby pójść do szpitala.
Casatiello
Dzień po Wielkanocy jest we Włoszech zwany Pasquetta, czyli mała Wielkanoc. W Neapolu nazywa się go Fatta Pasqua, czyli dzień po Wielkanocy. Jeżeli w chrześcijańskim kalendarzu liturgicznym jest jakiś kłopotliwy dzień, jest nim właśnie Poniedziałek Wielkanocny. W Wielkim Tygodniu prawie codziennie łapałam z Raffaellą mszę. Nie tęskniłam za drewnianymi krzyżami i doskonałą harmonią protestanckich nabożeństw z dzieciństwa. Uwielbiałam zapach kadzidła i stukanie butów Giampietra o marmurową posadzkę, kapiący wosk i zapach perfum Chanel, głębokie dekolty i dzwoniące mikrofony. Wielki Tydzień w Neapolu zapewnił mi to wszystko – i nie tylko. To było apogeum oczekiwania. Czuło się wręcz namacalnie, że niebawem wydarzy się coś wielkiego. Zarówno dla katolików, jak i dla protestantów Wielka Sobota jest kulminacją tego oczekiwania. Z szaf wyjmuje się eleganckie ubrania i czapki, dzieci dostają czekoladki, a w kościołach ustawia się kaskady orchidei. Chór śpiewa Alleluja, trąby zwiastują radosne święta. Śpiewajmy razem, zmartwychwstał! Grób jest pusty! Dzyń, dzyń! Jest poniedziałkowy poranek, dzwoni budzik. Chwila. Czy wczoraj nie śpiewaliśmy, że zmartwychwstał? Alleluja i tak dalej? Jak to: trzeba zapakować lunch, walczyć z korkami i zajmować się życiowymi banałami? Co za dół. Kiedy chodziłam do liceum, moja depresja w poniedziałek po Wielkanocy wynikała głównie z kaca po spożyciu czekoladek Crème Egg Cadbury. Budziłam się rano w tym letargicznym, opuchniętym stanie, charakterystycznym dla syndromu dnia
wczorajszego. Musiałam dopiąć zbyt obcisłe dżinsy i przetrwać angielski, starając się skupić na elżbietańskiej poezji, i pozbyć myśli o tym, czy zjadłam przed lunchem cztery, czy pięć czekoladowych jaj, a potem szóste czy siódme. Później przychodziła myśl: jak ja przetrwam do weekendu na samych płatkach zbożowych? Zmierzam do tego, że dzień po Wielkanocy powinien być świętem dla wszystkich chrześcijan, tak jak w Neapolu. Powinien być dniem pozwalającym chłonąć: czekoladę, muzykę, niebywały fakt, że On umarł za nas i zmartwychwstał. Insomma, powinniśmy móc to wszystko przetrawić i zastanowić się nad tym, jak zamierzamy przeżyć życie. W czasie Pasquetta neapolitańskie rodziny tradycyjnie urządzają gita fuori porta, czyli wycieczki za miasto. Organizują piknik na wsi lub zabierają frittatę na plażę. Gdy Raffaella była małą dziewczynką, razem z rodziną jeździła w góry w okolice Avellino, skąd pochodzili jej dziadkowie ze strony matki. Rankiem razem z siostrami i braćmi schodziła na dół i życzyli sobie wesołego Dnia po Wielkanocy, a potem znajdowała na kuchennym stole osiem okrągłych bułeczek casatiello. Casatiello robi się z gęstego ciasta z pieprzem, salami, słoniną, boczkiem i serem (provolone, parmezanem, pecorino, più ci metti più ci trovi!) i z ugotowanym na twardo jajkiem na środku. Nonna Clara piekła po jednej casatiello dla każdego z ośmiorga dzieci. Były różnej wielkości. Rosaria, najstarsza z rodzeństwa, dostawała bułkę wielką jak opona, a mały Nunzio nie większą od bajgla. Dzieciaki natychmiast zaczynały krzyczeć. – Chist’ è mio! Non toccare! – Ta jest moja! Nie dotykaj jej! Każdy zawijał swoją casatiello w ściereczkę i chował pod
koszulę, żeby ją zabrać na piknik. Wiedzieli, która jest czyja. Potrafili to rozpoznać na kilometr. I musieli ich strzec. Bo to był lunch w Dniu po Wielkanocy. – Jak nonna Clara w latach pięćdziesiątych piekła w neapolitańskim piecu osiem bułek plus dwie ogromne dla mammy i papy? – zapytałam Raffaellę. – W jakim piecu? Nie mieliśmy pieca! Che problema c’ è? Z pomocą jednej ze starszych córek nonna Clara zanosiła dziesięć casatiello do komunalnego pieca, który znajdował się dwa ciągi schodów w dół od ich mieszkania na wzgórzu Vomero. Forno obsługiwał całą okolicę i zawsze stała do niego kolejka. Gdy przychodziła kolej nonny Clary, dawała piekarzowi kilka lirów i czekała, aż jej maleństwa zbrązowieją. Nie odchodziła, czuwała przez półtorej godziny, żeby się upiekły. Przecież mógł przyjść ktoś inny i zabrać jej casatiello jak swoje. – Skąd wiedziała, które są jej? – spytałam. Raffaella zaśmiała się i pokręciła głową. Co za pytanie! – Ketrin, a skąd matka wie, które dziecko jest jej? *** Raffaella upiekła dla mnie casatiello w mój pierwszy Wielki Poniedziałek w Neapolu. Postanowiliśmy jechać do Caserty, miasteczka w pobliżu Neapolu. Jest tam pałac, który może rywalizować z Wersalem (a odwiedza go niewielu ludzi, bo większość jeździ do Caserty na mozzarellę). Planowaliśmy piknik w pałacowym ogrodzie. W Wielką Niedzielę jadłam i jadłam. Spróbuj koźliny z pieczonymi ziemniakami, Ketrin. Ricotta salata i salami to tradycyjne świąteczne przystawki. Jak mogłabyś ich nie zjeść? Spróbuj obydwu serników pastiera i powiedz, kto zrobił lepszy, zia Pia czy zia Maria. Potrzebny nam twój głos.
Tak więc po raz kolejny obudziłam się w Dniu po Wielkanocy opuchnięta i niemrawa. Mózg mi podpowiadał, że powinnam zrezygnować ze śniadania, a przynajmniej poszukać w Casercie płatków zbożowych. Tylko że na kuchennym blacie leżała moja własna casatiello. Czekała, aż ją z czułością zapakuję. Nie czyhało na nią żadne rodzeństwo, bo Salva i Benedetta mieli własne i byli zadowoleni. Nie miałam wyboru. W 1751 roku, gdy król Karol z dynastii Burbonów zatrudnił architekta, żeby zaprojektował pałac w Casercie, Luigi Vanvitelli przedstawił mu model z ogrodami. Był tak piękny, że król poczuł, iż mógłby sobie wydrzeć serce z piersi. A to był gość, który dorastał w pałacu królewskim w Madrycie. Potrafił dostrzec wspaniałość. Reggia di Caserta naprawdę robi wrażenie. Jest w nim tysiąc dwieście pokoi, a parki i ogrody ciągną się na przestrzeni około trzech kilometrów. Całość uchodzi za architektoniczny majstersztyk. W tamtym roku w czasie Pasquetta było gorąco. Poszliśmy za Raffaellą do jednej z barokowych fontann. Raffaella rozłożyła koc i rozstawiła napoje i talerze. Wyjęliśmy swoje casatiello. Moja była trochę mniejsza od bułki Salvy i trochę większa od bułki Benedetty. Porównaliśmy je i zaczęliśmy jeść. Zjadłam całą, siedząc na miękkim kocu państwa Avallone – na kocu z lat siedemdziesiątych. Zjadłam boczek, słoninę i jajko na twardo. Gdy skończyłam, byłam usatysfakcjonowana (ach, casatiello nie była ani za duża, ani za mała, była w saaaaaaaaam raz!). Położyłam głowę na kolanach Salvy. Raffaella kroiła soczystego melona i zastanawiała się, gdzie moglibyśmy znaleźć gniazdko, żeby móc podłączyć mały palnik elektryczny i postawić na nim ekspres do kawy. Benedetta smarowała sobie ramiona balsamem kokosowym. Nino czytał gazetę.
Zaczęło do mnie docierać, że już nie mam napadów obżarstwa. Przez te wszystkie lata, gdy to się zdarzało, to nie objadanie się było problemem, tylko kara, jaką sobie potem wyznaczałam. Miałam zdrowy apetyt i czasami jadłam za dużo, ale byłam tylko człowiekiem. I znowu robiłam się głodna. W przygnębiający, prozaiczny, będący jak powrót do normalności dzień Pasquetta moje ciało potrzebowało pokarmu tak samo jak w święty słoneczny dzień Wielkanocy. Nawet dzień po świętowaniu, po zjedzeniu czekolady i jagnięciny, pastiera i ricotty. W Casercie pojęłam, że gdybym się ukarała i odmówiła sobie jedzenia w Dniu po Wielkanocy, jak to robiłam przez całą dekadę, może nadal bym nie dostrzegła znaczenia Wielkanocy – to Jezus poświęcił swoje ciało, nie ja. Nam powiedział: bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. To jest ciało moje. Nie powiedział, żebyśmy jedli Jego ciało… a potem czuli się winni i nie jedli nic przez jakiś czas. Powiedział buon appetito, singorina, smacznego.
Gelato alla nocciola Ślub Benedetty zaplanowano na połowę czerwca w Positano (pomimo obiekcji Nina wobec Maura) i wiosna była okresem gorączkowych przygotowań. Brałam w nich aktywny udział. Jeździłam z Raffaellą i Benedettą wybierać suknię ślubną i dorzuciłam swoje trzy grosze do dyskusji o tym, która bomboniera jest najpiękniejsza. (Bomboniera to drobiazg ofiarowywany w czasie wesela. Zwykle jest srebrna i mała i potem przez lata zbiera kurz). Pojechaliśmy wszyscy do wielkiego sklepu z ubraniami w pobliżu Pompejów, żeby wybrać garnitury dla Nina i Salvy. A raczej po to, żeby Raffaella je wybrała. Szczypała, rozprostowywała materiał i wciskała wszędzie palce. Ona brała ich w obroty, a oni stali spokojnie. Chociaż Salva puścił mi kilka buziaków przez całą salę. Pytano mnie, czy wolę szersze, czy węższe prążki, Armaniego czy Ferrè, a ja powtarzałam w myślach: ene due like fake. Nie mogłam uwierzyć, że zamierzali wydać półtora miliona lirów (w owym czasie blisko tysiąc dolarów) na garnitur. Później się zorientowałam, że w przypadku dobrze sytuowanej neapolitańskiej rodziny to wersja oszczędna. Raffaella była bardzo utalentowaną stylistką. Salva i jego ojciec wyglądali szykownie. – Ferrè naprawdę ci się podoba? – zapytał Salva w samochodzie w drodze do domu. Pocałowaliśmy się na tylnym siedzeniu, a on dodał: – Chciałbym zobaczyć, w co ty się ubierzesz, Pagnotella! Ścisnęło mnie w żołądku. Nigdy nie rozmawialiśmy wprost o moim wyjeździe, ale zakładałam, że wszyscy wiedzą, że pod koniec czerwca już mnie nie będzie. Kto słyszał o semestrze,
który by się kończył w czerwcu? – Vediamo – odparłam. Zobaczymy. Od tej pory wszystko doprowadzało mnie do łez. Niebawem miałam wyjechać, a Salva nawet nie zdawał sobie sprawy, że to oznacza koniec. Następnej niedzieli zadzwoniłam do niego zaryczana. Kochałam jego, tamto zwariowane miejsce i jego rodzinę, ale nie mogłam w wieku dwudziestu jeden lat porzucić swojego kraju i przenieść się do Neapolu! Salva czym prędzej po mnie przyjechał, żeby się dowiedzieć, co się stało. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć w zrozumiały sposób, więc zaproponował mi gelato alla nocciola. Rozpłakałam się jeszcze bardziej. Jak mogłabym zostać dla mężczyzny, któremu się wydaje, że zdoła uśmierzyć mój ból, kupując mi lody? Gdy w odpowiedzi zaczęłam płakać jeszcze głośniej, Salva ruszył i pojechaliśmy do Ciro, najlepszej gelaterii w Neapolu. Zaparkował pod nią, zajmując trzy miejsca. Kupił ogromny rożek lodów nocciola i karton chusteczek higienicznych. Jedną ręką osuszał mi łzy, a drugą karmił lodami. To było to, czego potrzebowałam. Po raz kolejny musiałam uciszyć umysł i coś zjeść. Przez całe popołudnie jeździliśmy po mieście, a temat, którego unikaliśmy, ciążył nad moim wyjazdem i naszą wspólną przyszłością. Wreszcie mu powiedziałam, że musimy pogadać. Zaparkował na placu w centrum. – O czym? – spytał. – O nas. I o kolejnym roku – odparłam. – W takim razie mów. Parla. (Nadal tak robi, gdy stwierdzam, że musimy pogadać. „W porządku. Mów”. To jedno słowo sprawia, że ja, która gadam jak katarynka, zapominam języka w buzi). – Tak się zastanawiałam… Lubię cię… I pewnie będę
tęskniła… – jąkałam. Salva nie patrzył na mnie, tylko przez okno, na samochód, który zatrzymał się obok nas. W tamtej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego, o czym on wiedział, mianowicie że pasażerowie tamtego auta planowali scippo, napad. Jeśli chcieliśmy zachować portfele, zegarki i samochód, musieliśmy się stamtąd czym prędzej zwijać. Powiedziałam, że może mogłabym zrobić studia magisterskie we Włoszech. Moi rodzice studiowali w Johns Hopkins’ School of Advanced International Studies i mieli program w Bolonii, oddalonej od Neapolu o pięć godzin jazdy pociągiem. Politologia lub ekonomia nie były moimi ulubionymi tematami, ale podobał mi się pomysł spędzenia we Włoszech kolejnego roku, żeby sprawdzić, dokąd zmierza ten związek. Stosunki międzynarodowe mogą się okazać interesującą dziedziną… Salva nie słyszał ani słowa z tego, co powiedziałam. Nawet na mnie nie patrzył. Skupił się na gościach z sąsiedniego samochodu. – Va bene, va bene – rzucił i uruchomił silnik. Z tej gwałtownej reakcji wywnioskowałam, że rozzłościła go wiadomość o tym, że nie spędzę w Neapolu jeszcze jednego roku. Mniej więcej po minucie spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Nadal mieliśmy portfele i auto i choć wtedy o tym nie wiedziałam, w przyszłości ocean miał nas od siebie nie oddzielać. Było wiele powodów, żeby się uśmiechać.
Pasta al forno
Neapolitańczycy są mistrzami w dramatyzowaniu tego, co prozaiczne, ale są też mistrzami odzierania zdarzeń z dramatyzmu, od-dramatyzowania, sdrammatizzare. Przedrostek s- oznacza przeciwieństwo: sdrammatizzare sprowadza się do wyssania z tego, co się dzieje, tragedii, i wyplucia jej z szerokim uśmiechem. Neapol jest miastem naznaczonym przez okupacje, najazdy, biedę i tragedie. Bezrobocie sięga tu około trzynastu procent. Camorra, neapolitańska mafia, nęka biznes i przemysł i jest sprawcą niekończących się aktów przemocy. Góry śmieci zawalające ulice wieńczą brudne podpaski i cuchnące pieluchy. (Jeśli chodzi o wywóz śmieci, Neapol jest najdroższym miastem we Włoszech. Śmieci nie są wywożone, a pieniądze trafiają w ręce camorry). Jak zatem wyjaśnić radosne usposobienie neapolitańczyków? Jego przyczyną jest coś więcej niż dobre jedzenie, świetna pogoda i podejście: cieszmy się dolce vita! Dolce vita nie jest takie znowu dolce, gdy ludzie żyją w biedzie, powietrze śmierdzi odpadkami, a korupcja i niesprawiedliwość są na porządku dziennym. Uśmiech i śpiew na ustach neapolitańczyków można w dużej mierze wyjaśnić umiejętnością sdrammatizzazione. Potrafią wyssać dramatyzm z sytuacji, która jest, w przeciwieństwie do jednoczesnego picia soku pomarańczowego i mleka, naprawdę dramatyczna. Gdy stają w obliczu tragedii lub cierpienia albo gdy stawka jest naprawdę wysoka. Przyjęto mnie na studia magisterskie na stosunkach międzynarodowych w bolońskm SAIS. Musiałam w związku
z tym pojechać na całe lato do Waszyngtonu, żeby odbyć intensywne kursy ekonomii. Choć miałam wrócić do Włoch jesienią, wiedziałam, że to już będą inne Włochy. Będę studentką z Północy. Mój rok za granicą dobiegł końca. Zbliżało się też zamknięcie szalonego, chaotycznego i barwnego rozdziału w moim życiu. Czy jadłam gelato, czy nie, byłam nieszczęśliwa. Dzień przed moim wyjazdem Raffaella zorganizowała dla mnie pożegnalne przyjęcie. Postawiła na stole colę, pomarańczową fantę i plastikowe kubeczki. (To była impreza dla dwudziestodwulatków. Jeśli ktoś będzie miał ochotę na wino lub piwo, może poprosić, prawda?). Upiekła pasta al forno, bo wiedziała, że to moja ulubiona potrawa: to zapiekanka z makaronu z boczkiem, sosem beszamelowym i, ni mniej, ni więcej, czterema gatunkami sera. Posypana bułką tartą wyłania się z piekarnika złociście brązowa i chrupiąca. Raffaella przygotowała naturalnie sześć innych potraw, ale gdy tamtego wieczoru otworzyła mi drzwi, poczułam zapach swojego ulubionego dania. Powiedziałam sobie, że będę się trzymać. Dość tych łez! Płakałam przez większą część dnia. Lecz gdy spojrzałam jej w oczy, nie wytrzymałam. Zaczęłam łkać. Drammatico, no? Reakcja Raffaelli bynajmniej nie była dramatyczna. Była nadzwyczajnym i nieoczekiwanym przejawem sztuki sdrammatizzare. Rozpłakała się? Okazała mi zrozumienie? Uściskała mnie chociaż? Nie. Spoliczkowała mnie. Nie tak, żeby bolało, tylko żebym się otrząsnęła. Byłam w takim szoku, że faktycznie się opamiętałam. Jej oczy lśniły, ale głos był mocny i, owszem, radosny. – Uè, uè! – powiedziała (co jest odpowiednikiem: hej, ty!).
– Pasta al forno jest prawie gotowa. Chodź, powiesz mi, jak bardzo ma być przypieczona… Wyrwała mnie siłą ze smutku i osobistego dramatu. Poszłam za nią do kuchni, żeby jej pomóc (czyli: patrzeć, robić uniki i lamentować). Zajrzał do nas Salvatore. – Ciao, vita mia! – rzucił. Przestał mnie nazywać Pagnotella, bułeczką, i zaczął używać neapolitańskiego określenia: życie moje. Proszę! Czy nie mógł wybrać jakichś czułych słówek w stylu słoneczko lub kochanie? „Życie moje” znowu wepchnęło mnie w mój dramat, więc zaczęłam ronić łzy. Te z kolei wywołały potok łez u Salvy – nie był typem macho z kamienną twarzą. Obejmowaliśmy się, powtarzał to vita mia i byliśmy żałośni. No i fizycznie przeszkadzaliśmy w przygotowaniu pasta al forno. Ktoś musiał zareagować. Raffaelli trudno było znowu mnie klepnąć, bo miała na rękach kuchenne rękawice. Posłużyła się więc słowami: – Uè, uè! La vogliamo finí’? – Czy moglibyście się od siebie odkleić? Uśmiechała się. Była wesoła. Była mistrzynią sztuki sdrammatizzazione. Salvatore uczył się od swojej matki. Łzawe chwile vita mia nie zdarzają się, gdy któreś z naszych dzieci płacze. Zanim zdążę do nich dopaść ze swoim „kochanie”, ze zmarszczonymi brwiami i stwierdzeniem, że rozumiem ich ból i łączę się w nim z nimi, jest już przy nich mój mąż. Prostuje palec i się uśmiecha. Dotyka ich łez. – Mammo Katherine! Sprawdźmy, czy kiedy majstrowałaś tego smyka, dodałaś do wody wystarczająco dużo soli. Zawsze próbuje łzy. Nie udaje, robi to naprawdę. I wiecie co? Okazuje się niezmiennie, że ilość soli była odpowiednia.
Caffè macchiato
Gdy w czerwcu 1997 roku wróciłam do Stanów Zjednoczonych, tęskniłam za Salvatore, za rodziną Avallone i Neapolem. I tęskniłam rozpaczliwie za neapolitańską kawą. Powinnam wspomnieć, że zarówno na przedmieściach Maryland, jak i w centrum Neapolu kawa jest podstawą mojego życia i człowieczeństwa. Dźwięki towarzyszące spożywaniu kawy wywołują w moich żyłach reakcję typową dla osoby uzależnionej. W Stanach Zjednoczonych mamy piskliwy odgłos zamykanego styropianowego kubeczka z kawą na wynos. W Starbucksie śpiewa Billie Holiday. Jest tłem dla mocnego głosu baristy (lub starbuckisty) wykrzykującego „Venti Chai” lub „Latte z mlekiem sojowym” (zastanawiam się, czy życie i tak nie jest wystarczająco skomplikowane). W kolejce stoją ludzie, którzy ze sobą nie rozmawiają. We Włoszech piciu kawy w barze towarzyszy brzęk porcelany. Kakofonia głosów spierających się i śmiejących na tle szumu ekspresu. Dźwięki te, stanowiące preludium do uderzenia przypominającego syrop czarnego nektaru zwanego caffè, przypominają mi, że wszystko jest możliwe. Poradzę sobie w walce. Fundamentalna różnica w spożywaniu kawy w Stanach Zjednoczonych i Włoszech sprowadza się do koncepcji na wynos. W Ameryce kawę zabiera się ze sobą, bo jest jej dużo. Towarzyszy ci podczas porannych działań. Duża ilość czarnego jak lawa płynu dodaje otuchy, podobnie jak świadomość, że będzie ci on towarzyszył przez kilka godzin. Duży kubek amerykańskiej kawy, latte lub macchiato, czy jakkolwiek Starbucks postanowił ją nazwać, trzyma się blisko siebie, tuli
i pieści. To twój prywatny dorosły kubek niekapek, który dzięki specjalnemu plastikowemu ustnikowi (który we Włoszech nazywa się beccuccio, czyli mały dzióbek) pozwala sączyć kawę bez rozlewania i parzenia sobie ust. Sączona i dozowana – amerykańska kawa taka właśnie jest. Zupełnie jak roztwór soli podawany w kroplówce. Ilość płynu w krwiobiegu nigdy nie spada poniżej określonego poziomu. Włoskie espresso dla odmiany jest jak uderzenie. Szybki, mocny zastrzyk. Jest jak gwałtowne potrząśnięcie, które cię budzi i stawia na nogi natychmiast. Z tego powodu we Włoszech kawa na wynos nie miałaby sensu. A raczej ma sens, jeśli nie możesz iść do baru i barman w uniformie przynosi ci kawę do biura, na tacy, w porcelanowej filiżance (ufa, że ją oddasz, no i ma ich mnóstwo). Możesz spożyć łyk mocnej kawy gdzie indziej, o ile to gdzieś blisko baru i o ile cała akcja trwa krótko. Wielu Włochów, zwłaszcza w Neapolu, pyta mnie z szerokim uśmiechem, czy wolę kawę amerykańską, czy włoską. Z ich min wnioskuję, że znają odpowiedź, bo tylko jedna jest właściwa. Polują na wielki narodowy komplement. Nikt nie może powiedzieć, że Włosi nie są patriotami. Kto by się interesował tym, że twój kraj jest supermocarstwem, skoro serwuje złą kawę? Większość Włochów (a zwłaszcza neapolitańczyków) uważa, że amerykańska kawa jest paskudna. Słyszałam, jak określano ją mianem brodaglia, czyli zepsutego bulionu, lub aqua sporca, brudnej wody. Według wielu ludzi sama idea, w szczególności nalewanie kawy z dzbanka (odgrzewana! ahimè!), jest ohydna. Benedetta z wyraźnym obrzydzeniem, ale też zainteresowaniem wypytywała mnie o amerykańską „brudną wodę”. – Widziałam na filmach i w telewizji wielkie kubki stojące na amerykańskich biurkach przez cały dzień. Jak wy na nie
mówicie? Moogs? To niemożliwe, żeby w środku była kawa. – Mugs. Tak, zazwyczaj są pełne. – Jest tam tylko kawa? – Tak. – I nie stygnie? – W końcu stygnie. – I Amerykanie mimo wszystko ją piją? Nawet zimną? – Tak. A teraz sedno sprawy: – Chyba nie lubisz tej brudnej wody, którą w Ameryce nazywają kawą? – Lubię. Prawdę powiedziawszy, nie mam nic przeciwko smakowi venti i lubię się zrelaksować w Starbucksie przy muzyce Billie Holiday. Lubię też kolejkę. Prostą kolejkę, w której zna się swoje miejsce. Nie chodzi o to, że w Neapolu nie ma żadnego porządku, gdy się zamawia kawę, ale o to, że kolejka jest tam bardzo amorficznym tworem. Amerykanin może odnieść wrażenie, że ludzie tłoczą się przy kasie i przepychają łokciami. Niektórzy faktycznie tak robią, ale większość zna swoje miejsce w kolejce. Tyle że ludzie nie stoją jeden za drugim. Pamiętają, kto wszedł przed nimi, a kto po nich. Porządek jest rzeczywistością, o której się nie mówi. Nie czują potrzeby, żeby go odtwarzać fizycznie, bo przecież wszyscy wiedzą, że pani z siwymi włosami stoi za młodym mężczyzną w skórzanej kurtce i przed panem z brodą, prawda? Kasjer na widok trzech lub więcej osób stojących ramię w ramię, pyta: Chi c’era?, czyli: kto następny? Ja nigdy nie pamiętam, kto kiedy przyszedł. Jestem pewna tylko tego, że spędziłam tam potwornie dużo czasu i umieram z braku kofeiny, ale nie mówię IO!, JA! Spoglądam na ludzi stojących obok mnie
i ufam im. Jeśli nikt się zanadto nie spieszy, uprzejmie wskaże na mnie i powie: La signorina. Ach, jakie to miłe, gdy tak się dzieje. Z takim przyzwoleniem zamawiam swój zastrzyk. Co za stres. Gdy tamtego lata po powrocie do domu chodziłam do Starbucksa, było to doznanie tak relaksujące, że czasami się zastanawiałam, czy w ogóle potrzebuję tego zastrzyku. Często jednak chodziłam tam z przyjaciółmi, żeby pogadać przy kawie. W czasie jej picia. Tak, my, Amerykanie, robimy kilka rzeczy naraz! A rozmowa przy piciu oznacza, że potrzebujemy płynu, i to w dużych ilościach. Zamawiałam zatem venti i kropelka za kropelką wprowadzałam ją do organizmu, zamiast fundować sobie nagłe pobudzenie po boskim nektarze, jakim jest espresso. Dobrze smakowała. Pod warunkiem, że nie myślałam o tym, że to caffè.
Hamburgery i frytki – Fidarsi è bene, non fidarsi è meglio – przypomniała mi Raffaella przez telefon, gdy zadzwoniłam z Waszyngtonu. Znowu kwestia zaufania. Ufać jest dobrze, nie ufać jeszcze lepiej. Nie mówiła o człowieku, tylko o hamburgerach. Powiedziałam jej, że tęsknię za Włochami, ale z przyjemnością jem amerykańskie hamburgery. – Mam nie ufać hamburgerom? – Gdy jadasz w restauracjach, nie wiesz, co dodają do jedzenia. Martwiła się o mnie jak o własną córkę i wątpiła w moją umiejętność oceny sytuacji. Gdy byłam daleko, zrozumiała, że jestem naiwna jak dziecko we mgle. Potrzebowałam jej opieki. Z tego, co wiedziała, żyłam na krawędzi i pozwalałam sobie na brawurowe posunięcia, takie jak zamawianie mięsa w restauracjach, których właścicieli nie znałam. W amerykańskich restauracjach, w których nie znałam nikogo z establishmentu! Skąd mogłam mieć pewność, że mięso jest przyzwoite? – Mi raccomando – powiedziała. Użyła sformułowania, które znaczy: Uważaj! Posłuchaj mojej rady! I równocześnie: pamiętaj o mnie. – Gdy Salva przyjedzie do ciebie do Waszyngtonu, będziecie mogli razem gotować w domu. Salvatore zaczął planować wyprawę do Stanów Zjednoczonych zaraz po moim wyjeździe z Neapolu. Tęskniliśmy za sobą i chciał zobaczyć Amerykę. – Jasne! – rzuciłam. – Przyjeżdżaj z wizytą! Zwiedzimy Waszyngton i Nowy Jork. Pokażę ci amerykańskie alejki
restauracyjne. – Nie posiadałam się z radości. Kupił bilety. – Allora, przylecę piętnastego lipca. Wracam trzydziestego sierpnia – poinformował mnie przez telefon. Chwila. Przylatuje na półtora miesiąca? Nie mogłam się doczekać spotkania z nim, ale zaskoczył mnie. Półtora miesiąca pod jednym dachem z moimi rodzicami? Słowa takie jak wizyta i wakacje są podchwytliwe. Wydaje się, że można je z łatwością tłumaczyć z jednego języka na inny, z jednej kultury na drugą. Przecież una vacanza to wakacje, prawda? Visitare znaczy odwiedzić kogoś. Lecz dla studenta z Neapolu vacanza oznaczała najwyraźniej jeden do dwóch miesięcy. Na amerykański angielski lepiej byłoby przetłumaczyć to słowo jako „letni staż” lub „doświadczanie życia za granicą”. Można by je nawet przełożyć na „zmianę miejsca zamieszkania”. *** W mojej rodzinie wszystko, co miało trwać ponad dwa tygodnie, należało wpisać do życiorysu i podania o przyjęcie na studia. Wakacje natomiast nigdy nie trwały dłużej niż dwa tygodnie i zazwyczaj wiązały się z jakąś wycieczką. Dziadek Wilson tradycyjnie co dwa lata przyjmował naszą rodzinę na wakacje, na zmianę z rodziną brata mojego ojca. Matka i ciotka planowały to wszystko. Nasi przyjaciele z Waszyngtonu jeździli na Hilton Head lub na Cape Cod, a my ruszaliśmy w rejs wycieczkowy po południowo-wschodniej Azji lub na Galapagos. Moja matka nie mogła przyznać, że pływamy w rejsy wycieczkowe, bo to było fajne, a do tego płacił za to dziadek. Wymyślała interesujące powody, aby wyjaśnić, że to WAŻNE (podkreślała to słowo, gdy dotyczyło wydawania pieniędzy na siebie), żeby jej dzieci rozumiały różnicę między Azją
i Ameryką. Albo żeby miały bezpośredni kontakt z ekosystemem Galapagos. Udawałyśmy z Anną, że jesteśmy córkami kapitana Stubinga ze Statku miłości. Upajałyśmy się tym, że nasi rodzice nie kłócą się o to, gdzie zjemy kolację, i nie toczą bojów o ceny biletów wstępu. Przewodnik mógł kierować naszą rodziną, a my mogłyśmy być dzieciakami między kolejnymi przystankami. *** Salvatore przyleciał do Ameryki z wyżelowanymi włosami, w kraciastej koszuli wciśniętej w beżowe spodnie. Niósł saszetkę, a drugą ręką ciągnął walizkę wypchaną prezentami dla każdego członka mojej rodziny. Raffaella kupiła apaszkę od Armaniego dla matki, krawat Marinella dla ojca (to marka, którą nosi Berlusconi i którą można kupić wyłącznie w Neapolu), naszyjnik dla mojej siostry i kilka innych prezentów, które Salva miał dać „ciotkom, wujom, matkom chrzestnym… komukolwiek, jeśli uzna to za stosowne”. Dla mnie zapakowała neapolitańskie krakersy taralli ze słoniną, pieprzem i orzechami. Odebrałam Salvatore z lotniska. Zatrzymałam się przed dużym podmiejskim domem moich rodziców. Rodzice stali przed zdobnymi kolumnami. Wydawali się nadzwyczaj grzeczni. Ojciec powitał gościa słowem Benvenuto!, a matka się uśmiechnęła. Kim byli ci ludzie? Wprowadziliśmy Salvę do naszej nowoczesnej szarej kuchni. Myślałam, że jej wielkość zrobi na nim wrażenie, podobnie jak to, że z okien widać basen i duży trawnik. Wydawało się jednak, że go to nie poruszyło. Zaczął grzebać w walizce. Chciał wręczyć moim rodzicom prezenty. Powiedział: – To dla państwa.
Nigdy nie słyszałam, żeby mówił z tak starannym akcentem, tak uroczo. Mimo lodowatego powiewu z klimatyzatora pocił się. – Będzie świetnie pasował do moich spodni z Bali, grazie mille – powiedział ojciec. Matka kręciła się wokół wyspy z laminatu Formica, wiązała apaszkę na różne sposoby i ćwierkała: – Gentilissimo grazie grazie Salvatore! Kupiła kasetę Parlo Italiano i słuchała jej codziennie w samochodzie, żeby móc pod względem językowym przyćmić ojca. Salvatore rumienił się i śmiał. Nigdy nie widziałam, żeby się rumienił. Nie widziałam go w takiej sytuacji – kiedy nie wiedział, co powiedzieć. – Nie wiedziałem, jak się zwrócić do twoich rodziców – powiedział mi później. – Chciałem im okazać szacunek! Zapewniłam go, że w angielskim jest tylko jedna forma zaimka you5 i że równie dobrze zareagowaliby na Bonnie i Ed (albo Bony i Head). Rozluźnił się i zaczął radować groteską w wykonaniu, jak mu się zdawało, „typowej amerykańskiej rodziny”. („Typowy amerykański ojciec nie pływa nago”, musiałam mu przypomnieć po powrocie do Włoch. „Nie wydaje głośnych zwierzęcych odgłosów w eleganckiej francuskiej restauracji. Nie kupuje też żywych homarów w Whole Foods po to, żeby móc z nimi popływać, a potem ugotować je na kolację”). Matka zaplanowała dla naszej czwórki trzytygodniową podróż. Neapolitańska mamma poświęciłaby czas na organizowanie i przyrządzanie dla chłopaka córki tradycyjnych dań, a Bonnie Wilson zgromadziła mapy, broszury i bilety na wycieczkę pod hasłem: pokazać Salvie Stany Zjednoczone.
Odwiedziliśmy Nowy Jork i Los Angeles, Boston i San Diego. Starannie opracowała plan – kto wie, czy Salva jeszcze kiedyś przyjedzie do Ameryki? Musiał zobaczyć jak najwięcej. Na koniec zarezerwowała dla nas ciasne wewnętrzne kabiny (nie było nas stać na te z iluminatorami!) na rejs wycieczkowcem „Carnival” po Karaibach. Jeśli Salva miał kiedykolwiek wejść do rodziny, musiał wiedzieć, co to znaczy uczestniczyć w rejsie wycieczkowym. Jego angielszczyzna się poprawiała, ale zaczął przejawiać charakterystyczną skłonność do dodawania w angielskich słowach liter. (Wiele lat później nauczycielkami w katolickiej szkole naszego syna miały być nunts6, a mój najlepszy przyjaciel ze studiów Leo miał się nazywać Lero). Po Karaibach odbyliśmy cruise-r. Poprawialiśmy go z rodzicami regularnie i ryczeliśmy jednym głosem CRUISE, przekrzykując karaibskie kotły lub ogłoszenia o punktach zbornych. Salva strzelał palcami w rytmie reggae, zupełnie nas ignorując. Styl ubierania się mojego ojca i jego donośny głos podobały się Salvie. Już drugiego dnia zrezygnował z garniturów od Armaniego, które mu spakowała matka, i wyciągnął koszulki z napisami. Szaleliśmy w barze koktajlowym i na karaoke. Po powrocie do Włoch opowiadał przyjaciołom, jak świetnie się bawił w czasie rejsu. Żałował tylko, że nie zatrzymaliśmy się w żadnym z portów. – Jak to? – zdziwiłam się. – Przecież byliśmy na Kajmanach, na Cozumel… – Statek zatrzymał się tam tylko na kilka godzin. Nie odwiedziliśmy tych miejsc. Znowu ten czasownik – visitare. Dla Amerykanów wycieczka to sposób na to, żeby zajrzeć w wiele miejsc w krótkim czasie. Zobaczyliśmy Wielki Kajman, Cozumel,
Belize… w tydzień. Czego więcej chcieć? Neapolitańczyk Salva był zdania, że równie dobrze moglibyśmy tam w ogóle nie zaglądać. Jeśli schodzisz z pokładu o dziewiątej i wracasz o szesnastej, nie masz nawet czasu na to, żeby skosztować miejscowych potraw. Rejs zakończył się w Miami, gdzie kolega ojca z Princeton miał dom, z którego nie korzystał. Była to rozległa posiadłość w South Beach. Gdy tam dotarliśmy, młody przystojny maggiordomo pokazał rodzicom i mnie nasze sypialnie w głównym domu. Powiedział też, że Salvatore będzie spał w domu dla gości po drugiej stronie trawnika. To było spełnienie marzeń każdego młodego faceta – miał tam do dyspozycji jacuzzi i piwo w lodówce. Kawalerka! Myślałam, że Salva się ucieszy. Po południu faktycznie wydawał się zadowolony. Prosił, żebym mu robiła zdjęcia, które będzie mógł pokazać przyjaciołom z Neapolu. Zdjęcia przed domem, Salva odpoczywający w jacuzzi, rozciągnięty wygodnie na leżaku. Ale po kolacji, kiedy się pocałowaliśmy na dobranoc, żeby pójść każde w swoją stronę, poczułam, że coś jest nie tak. – To jedyny klucz? – zapytał. – Solo questo? I przekręca się go tylko raz? Hollywood przekonało świat, że stojący samotnie amerykański dom nieuchronnie musi się stać sceną brutalnego przestępstwa. Poza tym kilka tygodni wcześniej w Miami zamordowano Versacego i w gazetach nadal o tym pisano. Mój ojciec powiedział Salvie, że zabójca Versacego jest seryjnym mordercą żądnym włoskiej krwi. Według niego było to bardzo zabawne. Miałam się już położyć, gdy usłyszałam nieśmiałe pukanie do drzwi.
Otworzyłam i zobaczyłam Salvę w piżamie w futbolówki. – Mi sono cagato sotto – szepnął. Myślałem, że narobię w portki ze strachu. – Położył się obok mnie na moim pojedynczym łóżku. – Tam było tak cicho. A te drewniane drzwi nie zabezpieczyłyby mnie nawet przed muchą. *** W Waszyngtonie Salvatore i ja postępowaliśmy wbrew radzie jego matki i ufaliśmy – jedliśmy poza domem. Jedliśmy hamburgery w restauracjach. Pochłanialiśmy butelki keczupu. Braliśmy darmowe dolewki. Salva był zachwycony grzecznymi kolejkami, kelnerami, którzy się nam przedstawiali, osiemnastokołowymi ciężarówkami. Przeskakiwaliśmy od jednej wielkiej rzeczy do drugiej, od centrów handlowych do supermarketów, a potem centrów sportowych. Wychowany w Neapolu Salvatore nigdy nie widział takich miejsc. Udawałam, że jestem zainteresowana zapisaniem się do Gold’s Gym w Rockville w stanie Maryland, żebyśmy mogli obejrzeć cały obiekt. Trener podał nam rękę i odsłoniwszy w uśmiechu bardzo białe i bardzo amerykańskie zęby, powiedzial, że ma na imię Gary. – Dlaczego mówi nam, jak ma na imię? – spytał Salva szeptem po włosku. – Czego od nas chce? – Tranquillo, tranquillo – uspokoiłam go. – Tylko nas oprowadzi. Salvatore zachwycał się nowoczesnym sprzętem i przestronnymi szatniami. Gdy Gary pokazał nam już wszystko, zaprosił nas do swojego biura, żeby omówić opłaty członkowskie i różne personalne programy treningowe. Pytał, co nas interesuje najbardziej. Trening kardio? Podnoszenie ciężarów? Już miałam odpowiedzieć (Salva nadal nie był zbyt pewny swojej angielszczyzny, a ja chciałam jak najszybciej
wyjść, żeby pokazać mu wspaniały amerykański przysmak: krówki), gdy mój chłopak się odezwał: – Potrzebuję… jak to powiedzieć… nogi… tutaj. – Spojrzał na mnie i wskazał na uda. – Ketrin, come si dice coscia? – Jak się mówi uda? Cisza. Nie przetłumaczyłam tego. I nie przetłumaczę. Zaczęłam rozumieć, do czego zmierza. Ale Salvy nie da się łatwo powstrzymać. Nie mógł pozwolić na to, żeby mu przeszkodziła bariera językowa. O nie! To było zbyt ważne. – Macie jakąś maszynę dla nich? – Wskazał na moje uda. – Żeby były szczuplejsze. Powinnam teraz wspomnieć, że mam pewną wadę, którą Włosi zwą permalosità. Słowem permalosa określa się kogoś, kto ma cienką skórę, czyli bierze wszystko do siebie. Jak na przykład ja. Uważaj na to, co mówisz w obecności Katherine, bo jest permalosa. Nadwrażliwa. I łatwo się obraża. Ochoczo przyznaję, że nigdy, przenigdy nie lubiłam zdań zaczynających się od: nie bierz tego do siebie, ale… Nie lubię ich i nie lubię tych, którzy tak mówią. Jeśli wiesz, że mogę coś wziąć do siebie i pewnie to zrobię, po prostu milcz. Jestem bardzo permalosa. I jak wiele kobiet z kręgów anglosaskich, najwrażliwsza jestem na punkcie swojego ciała. Gdybym nie była permalosa, mogłabym to uznać za zachętę, mogłabym pomyśleć, że mój chłopak chce czule naprowadzić mnie i moje uda na drogę samodoskonalenia. Ale ponieważ moje ego i brak poczucia bezpieczeństwa były wielkie jak Gold’s Gym, zapytałam trenera, czy mają jakieś maszyny, które by sprawiły, żeby bicepsy mojego chłopaka wyglądały tak, jakby dźwigał coś cięższego niż widelec. W jego oczach zobaczyłam zmieszanie i strach. Szybko się z nami pożegnał.
Dał nam broszurę i powiedział, żebyśmy zadzwonili, gdybyśmy chcieli się dowiedzieć czegoś więcej.
Bolonia
Tradycyjna bolońska potrawa to tortellini in brodo. Tradycyjny sos boloński (który w ogóle nie przypomina neapolitańskiego ragù i w którym prawie nie ma pomidorów) jada się z tagliatelle lub fettuccine, zaś faszerowane mięsem tortellini muszą pływać w bulionie. W ortodoksyjnych bolońskich restauracjach kelnerzy odmówią podania tortellini alla bolognese. Tylko w brodo. W restauracjach neapolitańskich makaron w niczym nie pływa. Zamów sobie zupę. Gdy przyjechałam do Bolonii, żeby rozpocząć naukę na SAIS, uzgodniliśmy z Salvatore, że będziemy się widywać co drugi weekend. Przyjeżdżał na Północ ze styropianowymi pudełkami od matki, rzucał je na biurko i przystępował do rozbierania mnie. Parmeggiana di melanzane, mozzarella i pasta al forno mogły poczekać. – Powiedziała, że to wszystko jest dla ciebie – mówił, gdy już się sobą nasyciliśmy i zrobiliśmy się głodni. – Mamma kazała mi obiecać, że tego nie tknę. Jem to ciągle, a ty nie. Powiedziała, że jesteś sciupata. Sciupata to w neapolitańskim dialekcie ktoś mizerny, a także blady i niezdrowy. Tak wygląda ktoś, dla kogo nie gotuje mamma. Na przykład ktoś, kto robi magisterkę w mieście, w którym makaron pływa w rosole. Moi koledzy ze studiów, pozostali sciupati, pochodzili z całego świata. Byli mądrzy, obyci, światowi. Mieli po dwadzieścia kilka lat i potrafili pisać listy przewodnie w trzech językach. Potem dołączali je do imponujących życiorysów. Często zmieniali kontynenty, pracowali w takich miejscach jak
Birma i w 1997 roku pisali maile. Tymczasem Salvatore mieszkał w Neapolu i kuł na pamięć trzystustronicowe kodeksy w swoim pokoju pełnym misiów i trofeów piłkarskich z podstawówki. Oboje kupiliśmy telefony komórkowe wielkie jak małe tostery i rozmawialiśmy wieczorami. Moją głowę wypełniały krzywe podaży i to, co się działo w Bośni, a on opowiadał mi, co pysznego jadł na kolację. – A co ty jadłaś, moja Pagnotella? Nie chciałam odpowiedzieć. Wieść by się rozniosła. Salvatore był urzeczony kulturą konsumpcyjną, która w 1997 roku była w Stanach znacznie bardziej zaawansowana niż we Włoszech. Choć odmiana czasowników być i mieć sprawiała mu trudności, natychmiast opanował takie wyrażenia jak reward points7, preferred customer8 i super saver9. Energię intelektualną, którą dysponował po ośmiu godzinach uczenia się na pamięć tekstów prawnych, wykorzystywał, żeby zrealizować kupony na dwadzieścia procent zniżki na mydło (tak, na innym kontynencie) lub pisać listy do Walmarta (konsultował ich treść ze mną), które brzmiały mniej więcej tak: Szanowny Panie/Pani, Chciałbym dostać nową kartę zniżkową. Proszę. Dziękuję. Salvatore Avallone Via Manzoni, 140 NEAPOL, WŁOCHY Na zajęciach z ekonomii dowiedziałam się, że południowe Włochy to Appalachy Unii Europejskiej. Nie mogą wytrzymać regionalnych wstrząsów i odpowiedzieć na nie mobilnością pracowników, przez co są miejscem, gdzie kapitalizm rynkowy
stoi na głowie. Jak młodzi neapolitańczycy mogli tak funkcjonować bezkarnie? Mieszkając do trzydziestki z rodzicami, pracując na czarnym rynku, ignorując zasady i mocno stąpając po ziemi. Neapolitańczycy stawiali globalny system do góry nogami jednym gesto, jak ruchem łopatki w czasie smażenia frittaty. Młodzi ludzie, których znałam w Neapolu, nie wydawali się ani trochę zainteresowani mobilnością, elastycznością, niezależnością i globalnością. No, grazie, zdawali się mówić. Nam jest tu dobrze z naszymi wielopokoleniowymi rodzinami i zapachem potraw gotujących się wiele godzin na wolnym ogniu. Ale podoba nam się pomysł na rabat super saver. Możemy z niego skorzystać? Co drugi piątek po południu wsiadałam do pociągu Eurostar jadącego do Neapolu, do miękkiej pościeli, ciemnoczerwonego ragù i świata zadowolonych zmysłów oraz emocjonalnej bliskości. Pięć godzin szybko mijało. Średniowieczna Bolonia, renesansowa Florencja, akwedukty pod Rzymem. (Zawsze kojarzą mi się ze znakami na obwodnicy wskazującymi kierunek na Waszyngton, w 1997 roku niekwestionowaną siedzibę Imperium). Gdy widziałam morze w pobliżu Gaety, wiedziałam, że Neapol jest już blisko i że wracam do domu. Wjeżdżając na dworzec, widziałam pranie (bieliznę osobistą, piżamy i tak dalej) wiszące na sznurkach między budynkami. Pronto, mamma? Gdy zbliżaliśmy się do stacji, telefony komórkowe zaczynały głośno dzwonić, wszystkie naraz. Zarówno pięćdziesięcioletni biznesmeni, jak i młode dziewczyny z uniwersytetów z Północy odbierały telefony od matek. I wszyscy mówili to samo, bez względu na wiek i płeć: tak, pociąg przyjechał punktualnie, świetny pomysł na obiad, ale czy kupiłaś mozzarellę? Sì, sì. Do zobaczenia, mamma.
Lista rzeczy, które mam zrobić w Bolonii: • Napisać esej o Układzie Warszawskim. • Ćwiczyć. • Czytać teksty o ekonomii. • Znaleźć pracę, która mi pozwoli zarabiać i dobrze się bawić. • Zniszczyć oceniającą mnie matkę, którą mam w głowie. • Zdobyć sławę. • Brać wapno. Lista rzeczy, które mam robić w Neapolu: • Do skorupiaków dodawać tylko natkę pietruszki, nie kwiaty. • Kładąc się do łóżka na popołudniową drzemkę, wkładać piżamę (nie bawić się w sjestę na pół gwizdka). • Powiedzieć Nino, żeby kupił mi więcej ricotty. • Przywieźć cały zestaw cieni do powiek. • Pocałować Salvę we wrażliwe miejsce za uchem. • NIE ZACZYNAĆ JEŚĆ PIZZY OD SAMEGO CIASTA.
Tato Russo
Program studiów magisterskich na SAIS obejmuje rok w Bolonii i rok w Waszyngtonie. Było jasne, że po roku w Bolonii wrócę do szumu centralnej klimatyzacji, życzeń miłego dnia i prostej ścieżki kariery. Gdy moi koledzy z uczelni organizowali sobie letnie staże i nadchodzące semestry w stolicy USA, ja zaczęłam kupować paczki czekoladowych ciasteczek amaretto. Odkryłam bolońskie specjały, którymi można się objadać. Nie chodziło o to, że tęskniłam za Neapolem i rodziną Avallone (chociaż bardzo by mi pomogło, gdyby Raffaella regularnie podstawiała mi pod nos łyżkę z lazanią). Znowu odczuwałam głód sceny. Brałam udział w przedstawieniach w liceum i college’u, ale nigdy nie byłam zawodową aktorką. Nadszedł czas, żebym znalazła pracę w teatrze w dorosłym życiu. Chciałam zaryzykować i sprawdzić, czy mogłabym zarabiać na czymś, co kocham. Gdy powiedziałam matce, że postanowiłam nie kończyć studiów magisterskich w Waszyngtonie, przypomniała mi, że miałabym tytuł naukowy. Po roku nauki w Bolonii będę mogła się pochwalić jedynie dyplOmem – przez to długie O to słowo brzmiało bardziej jak certyfikat poświadczający zdobycie punktów w konkursie na nadmorskim pasażu. Powiedziała przyjaciołom, że jej młodsza córka postanowiła wziąć tymczasowy („mam nadzieję, że tymczasowy!”) urlop. Gdy powiedziałam o swojej decyzji Raffaelli, powiedziała: okej, a potem zapytała, co planuję na kolację. Salva wykrzyknął: – Och, mamy showgirl! – W jego ustach to słowo brzmiało jak szougEErl.
Przez całe lato przygotowywałam się do przesłuchań i jesienią, po powrocie do Włoch, byłam gotowa spróbować się dowiedzieć, gdzie będą wystawiane włoskie produkcje, a potem postarać się o rolę. Nie miałam pojęcia, że choć jestem w ojczyźnie Boskiej komedii Dantego, komedia włoskiego teatru nie zawsze jest taka boska. *** Pierwszą sztuką, w której chciałam zagrać we Włoszech, był musical neapolitańskiego reżysera Tata Russo, będący jego interpretacją Portretu Doriana Graya, wystawiany w imponującym barokowym Teatro Bellini w centrum Neapolu. Na przesłuchanie przyszłam z nutami do I Could Have Danced All Night i tekstem monologu Blanche Dubois z Tramwaju zwanego pożądaniem po włosku. Denerwowałam się i szukałam poczekalni, licząc na to, że będę tam siedziała razem z innymi odzianymi na czarno aktorami ściskającymi w dłoniach butelki z wodą. Zamiast tego trafiłam do dusznego osiemnastowiecznego salonu cuchnącego potem i pudrem. Wspólna wszystkim woń tremy skąpo odzianych dziewczyn w stylu veline była wręcz namacalna. Zobaczyłam mnóstwo odsłoniętego ciała i grubego jak maska makijażu. Pomyślałam, że powinnam spuścić wzrok, żeby nie patrzeć na głębokie dekolty i widoczne pod ubraniem stringi. Usiadłam i otworzyłam tekst Tram Che Si Chiama Desiderio, żeby się czymś zająć. – Che cos’ è? Che fai? Nad moim tekstem pochylała się absurdalnie śliczna nastolatka. Dotykała piersiami mojego przedramienia! Chciała wiedzieć, co przyniosłam. Co to za sztuka? Dlaczego ten tekst? Mogę cię posłuchać? Powinnaś użyć więcej eyelinera. Mam przy sobie. Chcesz pożyczyć?
Zajmowanie się swoimi sprawami nie wchodziło w grę. Opowiedziałam jej o sobie i o tym, że to moje pierwsze przesłuchanie we Włoszech. Gdy wspomniałam, że jestem Amerykanką, dziewczyny wydały głośne oooooooooochhhhh! Otworzyły szeroko oczy i nawet milczały przez chwilę, do chwili gdy blondynka w spiczastych szpilkach powiedziała: – Vabbò, io me ne vaga a casa! Wszystkie się zaśmiały. Jest tu Amerykanka? Może powinnam iść do domu. Na szczęście reżyser przyjął takie samo założenie na temat amerykańskich talentów. Gdy zaśpiewałam początek I could have daaanced…, przerwał mi i powiedział, że dostanę rolę. Błogosław, Boże, Włochy! Byłam przygotowana na: „Proszę do nas nie dzwonić. My zadzwonimy”, a nawet No, grazie. A oto dostałam rolę od razu, nie musiałam przedstawiać włoskiej wersji Blanche. Uprzejmość nieznajomych, w rzeczy samej. *** Gdy trwały próby przed spektaklem, spałam w dawnym pokoju Benedetty. Po weselu, które odbyło się w Positano, Benedetta i Mauro przenieśli się do apartamentu na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkali Salva i jego rodzice. Przyjaciele ostrzegali ich, że mieszkanie w tym samym domu co rodzice i teściowie to przepis na tragedię, inni gratulowali im szczęścia, jakim miała być mamma dwa piętra wyżej. Lazanie można dostarczyć windą. Koszule mogą się prasować za darmo. A gdy pojawią się dzieci, nonni, czyli dziadkowie, będą rezydującymi na miejscu niańkami. Zainstalowano interkom, żeby zaoszczędzić na rachunkach za telefon. „Mamma, masz cebulę?”. „Czy w faszerowanej papryce provola mogę zastąpić serem scamorza?”. Raffaella miała co robić. Żywiła już nie dwoje dzieci, tylko
czworo dwudziestoparolatków. Gdy Benedetta prosiła ją o pasta al forno, robiła zapiekankę (pamiętając o tym, żeby nie dodawać boczku, którego Mauro nie lubił), po czym dzwoniła do niej i mówiła: „Jest w windzie”. Żeby nie przeszkadzać córce i jej mężowi, nie zwoziła jedzenia osobiście, tylko stawiała gorące naczynie na podłodze (och, jak długo utrzymywał się tam ten zapach! Ragù gotowane przez kilka godzin, malutkie mielone kotleciki ukryte wśród warstw makaronu…). A potem wciskała guzik z numerem piętra, na którym mieszkała Benedetta. Benedetta wychodziła z mieszkania w chwili, gdy otwierały się drzwi windy, uwalniając aromat i ukazując owinięty folią aluminiową dowód miłości. Gdy pewnego ranka, mniej więcej miesiąc po rozpoczęciu prób, wybiegałam z mieszkania państwa Avallone, żeby złapać taksówkę i pojechać do teatru, Raffaella przechwyciła mnie w drzwiach, żeby mi powiedzieć, że zrobiła dla mnie przekąskę – pizza di scarola. Musiałam lecieć, już byłam spóźniona, ale mówiłam jej to na próżno. Musiała dobrze zapakować przypominającą focaccię pizzę. Reżyser mógł poczekać. Kiedy wreszcie udało mi się wyjść, byłam potwornie spóźniona i nie miałam nic na swoje usprawiedliwienie. Na domiar złego całe centrum było zakorkowane. Siedziałam w taksówce i wpatrywałam się w tykający licznik. Zapytałam kierowcę, czy to jakiś strajk albo demonstracja. Potwierdził. To była demonstracja nielegalnych imigrantów. Mieli blokować ulice przez cały ranek. Policjanci eskortowali demonstrujących z Afryki, Bangladeszu i Azji Południowo-Wschodniej, żeby utrzymać porządek. Zaskoczyło mnie to: nielegalni imigranci… i policja… Niemniej demonstracja nie była wystarczającym usprawiedliwieniem. Byłam katastrofalnie spóźniona. Już raz mi
się to zdarzyło. Spóźniłam się piętnaście minut i liczyłam na to, że uda mi się z partyturą w dłoni dyskretnie dołączyć do reszty aktorów i nie narobić zamieszania (może tylko powiedziałabym bezgłośnie scusa, przepraszam). Tymczasem jak tylko weszłam na salę, reżyser wrzasnął: CHI SEI?, czyli KIM JESTEŚ? Zaskoczył mnie. Naprawdę nie wiedział, kim jestem? To jasne, nie grałam głównej roli. Nie byłam też ważną drugoplanową postacią. Ale próby trwały już od blisko miesiąca, sześć dni w tygodniu, a obsada liczyła zaledwie osiemnaście osób. Dlatego wolałabym myśleć, że wie, kim jestem. Przecież, jak by nie było, to on mnie wybrał. Wielu ludzi światowego teatru nie słyszało o neapolitańskim reżyserze Tacie Russo. To aktor i reżyser, i narcystyczny tyran, fizycznie i pod względem temperamentu uderzająco podobny do Rumpelsztyka. Słynął z tego, że w czasie spektaklu doskakiwał na scenie do osoby grającej główną rolę, szeptał jej do ucha „jesteś do bani” i ciągnął za nią rolę do końca. Zazwyczaj nosił czarne koszulki z nonsensownymi napisami po angielsku, na przykład Going Strong University10. Gdy śpiewa, raczej chrapliwym, krzykliwym głosem, nieuznającym nut ani rytmu, do reszty traci głos (zniszczony przez wypalanie paczki papierosów dziennie). Po spuszczeniu kurtyny lubi wracać na scenę po oklaski, aż wyjdzie ostatnia osoba z widowni. Czasami nawet siedem razy. Nie muszę chyba wspominać, że nie dostał nominacji do żadnej włoskiej nagrody. To dlatego w taksówce, która mnie wiozła do Teatro Bellini, byłam, delikatnie mówiąc, spięta. Miałam mniej więcej pojęcie, jak ogr zareaguje na półgodzinne spóźnienie. Gdy dotarłam na miejsce, przygotowałam się na najgorsze. Weszłam do teatru. Aktorzy ćwiczyli jakieś ustawienie na scenie, a Tato surfował po internecie w jednej z ozdobnych lóż, które dwa
wieki wcześniej były zarezerwowane dla rodziny królewskiej. Może mnie nie zauważy! Oby! Wbiegłam na scenę i spróbowałam się wmieszać między resztę obsady. – AMERICANA! – usłyszałam piskliwy krzyk. Czerwony aksamit nie tłumił jego głosu. Dobrze, że przynajmniej pamiętał, kim jestem. – MULTA! Mandat? Za spóźnienie? Kilka dni temu sam nie przyszedł w ogóle! Dwadzieścia osób czekało na niego cały dzień! A następnego dnia nie wyjaśnił, dlaczego go nie było. Okazało się, że muszę zapłacić dwadzieścia euro kary. Przynajmniej oszczędzono mi upokorzenia w postaci dziesięciominutowej tyrady. Kiedy indziej, zamiast zasugerować, żebym się przesunęła parę kroków w lewo, wrzasnął: – Dziewucha z dziewiętnastowiecznym tyłkiem! Przesuń się! Zasłaniasz mi ludzi, których naprawdę chcę widzieć! *** Przekonałam się boleśnie, że aktorzy teatralni mają we Włoszech trudne życie. Zarabiają bardzo mało. Jeżdżą na wyczerpujące tournée. Dają przedstawienia dla szkolnych wycieczek, w czasie których licealiści rzucają na scenę jedzenie i krzyczą „zdejmijcie to!”, a ich nauczyciele wstają co kilka minut i wrzeszczą „BASTA!”. Wszystko to w połączeniu z ryczącym na scenie i poza nią (i regularnie obłapiającym aktorki) Tatem Russo przekonało mnie, że powinnam zwinąć swój drżący sopranik, dziwaczny akcent i dziewiętnastowieczny tyłek i przenieść się do studia dubbingowego. Jeśli aktor pracujący we Włoszech nie jest zainteresowany występowaniem w reality show, chyba najbardziej obiecującą przyszłość (najbardziej lukratywną i stabilną) może mu zapewnić dubbing. We Włoszech pod wszystkie zagraniczne
filmy podkłada się głos. Włosi często mówią, że od napisów głowa boli. Dlatego każda amerykańska gwiazda ma dublera. Pod Toma Cruise’a głos podkłada mój przyjaciel i fenomenalny aktor. Sylvester Stallone dostaje głos znanego w całym kraju grubego aktora charakterystycznego. Włoscy widzowie są bardzo przywiązani do głosów, zwłaszcza takich gwiazd jak Cruise, Tom Hanks i Sharon Stone. Gdy w jednym z filmów dublera Toma Cruise’a zastąpiono kimś innym (twórcom filmu nie udało się porozumieć w sprawie kontraktu), w kraju wywołało to oburzenie. Mój przyjaciel Roberto, włoski Cruise, był jednak tranquillo. „Zatrudnią mnie znowu. Przecież Tom to ja”. Włosi są tak przywiązani do włoskich głosów gwiazd, że potrafią czuć się nieswojo, słysząc autentyczne amerykańskie głosy. – Głos naszego Roberta DeNiro jest znacznie lepszy od głosu waszego – powiedział mi ktoś niedawno, najwyraźniej nie przejmując się tym, że to anglojęzyczna wersja jest tą oryginalną. Zgadzam się jednak, że dubbing służy niektórym aktorom. Nie Fonziemu i zdecydowanie nie Meryl Streep, ale na przykład Jeanowi-Claude’owi Van Damme’owi i Keanu Reevesowi tak. Dobry dubbing to dziedzina sztuki. Dubler musi nie tylko zrozumieć bohatera i znaleźć właściwy głos, jak każdy inny aktor: musi też zwracać uwagę na sychronizację – musi zacząć wygłaszać kwestię, gdy aktor na ekranie otwiera usta, oddychać wtedy, gdy on to robi, i utrzymywać rytm, żeby kończyć dokładnie w tym samym momencie. To, czy dubbing będzie dobry, zależy naturalnie od tłumaczenia, a raczej adaptacji. Wymaga jednak także talentu i umiejętności. Zaczęto do mnie dzwonić z rzymskich studiów i prosić,
żebym podkładała głos po angielsku. Wiele włoskich studiów dubbingowych zalicza się do najlepszych na świecie (i najtańszych, bo zarówno dublerom, jak i technikom można płacić pod stołem). Dostawaliśmy przeróżne zlecenia: chińskie filmy o sztukach walki, filipińskie horrory, brazylijskie kreskówki. W zasadzie wszystko, co miało być rozpowszechniane w krajach anglojęzycznych albo musiało mieć anglojęzyczną wersję na DVD. Z miejsca się zakochałam w podkładaniu głosu do kreskówek. Mogłam sobie poszaleć, nie musiałam się przejmować ruchami warg aktora. Choć reżyser mógł zasugerować, żebym pozwoliła swojemu brytyjskiemu świstakowi okazać złość albo żeby mój melancholijny marshmallow był bardziej zgorzkniały, w zasadzie nie usłyszałam: jesteś do bani. A dla kogoś tak permalosa jak ja było to ważne. Bardzo się ucieszyłam, gdy zaproponowano mi trzy godziny pracy nad anglojęzyczną wersją Królewny Śnieżki i jej siedmiu krasnoludków. Podekscytowana wskoczyłam do pociągu do Rzymu. Królewna Śnieżka! Mój głos świetnie się do tego nadaje. Powinnam jednak była zwrócić większą uwagę na zaimek dzierżawczy w tytule. Szybko się zorientowałam, że to nie kreskówka. Film był adresowany do bardzo dorosłej publiczności. Reżyser wszedł do studia, podał mi słuchawki i postawił za mną krzesło. – Na wypadek gdybyś straciła oddech – powiedział. Hiperwentylacja to w czasie podkładania głosu do filmów pornograficznych największe ryzyko. Na szczęście reżyser zazwyczaj może wykorzystać ciężki oddech z oryginalnej wersji językowej. Ale od czasu do czasu zdarza się okrzyk O Dio! albo coś podobnego. Dubler musi nagrać to „o Boże!” i wszystkie okrzyki i westchnienia. Wierzcie mi – to wyczerpujące.
Reżyser słuchał mnie zza szyby i wyglądał na znudzonego i śpiącego. Oglądał te sceny tysiące razy, bo nagrał już krasnoludki po angielsku, hiszpańsku, portugalsku i chińsku. Przerwał mi w pół jęku i tonem, do którego już przywykłam, powiedział, że mój głos brzmi tak, jakbym była zmęczona i cierpiąca. Biancaneve (Królewna Śnieżka) nie cierpi, więc dlaczego ja cierpię? Rozluźnij się i dobrze baw, Americana.
Manicure przed mszą – Ketrin, możesz mi przed wyjściem obciąć paznokcie? To potrwa tylko minutę. Chrzest nowo narodzonego synka Benedetty, Emilia, miał się zacząć o dziesiątej, a była dziewiąta pięćdziesiąt pięć. Zorganizowanie wszystkiego było trudne, bo w mieszkaniu było nas wielu: Benedetta i jej mąż, Nino i Raffaella, Salvatore i ja, zio Toto (właściciel wspomnianych paznokci) oraz niańka i gosposia Benedetty ze Sri Lanki. Ona jako jedyna siedziała w samochodzie, gotowa do drogi. – Mi raccomando! – oznajmiła Raffaella rano, co znaczyło, że ufa w naszą posłuszność. – Nie spóźnijcie się. Musimy wyjechać z domu najpóźniej o wpół do dziesiątej! Byłam w Neapolu w czasie przerwy w tournée. Występowałam we włoskiej wersji musicalu Jesus Christ Superstar Andrew Lloyda Webbera i przez wiele miesięcy podróżowałam po Włoszech z trzydzieściorgiem tancerzy i piosenkarzy. Przeskakiwaliśmy z miasta do miasta, z jednej barokowej opery do drugiej, z jednego obskurnego hotelu do drugiego. W czasie przerw przyjeżdżałam do Neapolu, do państwa Avallone. Salva miał przed sobą jeszcze kilka egzaminów, a ja nie mogłam się doczekać chwili, kiedy skończy studia. Najwyższy czas, żebyśmy zaczęli wspólne, dorosłe życie. Pora przestać sypiać ze sobą w pokoju pełnym Garfieldów. W dniu chrztu Emilia, o dziewiątej trzydzieści, ja, uczesana, z umalowanymi paznokciami i wiecznie punktualna Amerykanka, szukałam w mieszkaniu oznak życia. Znalazłam je w kuchni: Raffaella, możecie nie uwierzyć, grillowała kabaczka. I rozmawiała przez telefon. Z wałkami we włosach.
– Raffaella, basta. Wystarczy. Musimy jechać. – Sama zaczynałam się zachowywać jak mamma, nawet wobec starszego pokolenia. – Ah sì! Sì! Sì! – Przerwała rozmowę i wyłączyła gaz. Zanim jednak popędziła się ubrać, musiała mi coś powiedzieć. – Ketrin, jeśli grillujesz kabaczka, pamiętaj, że lepiej… – BASTA. Spóźnimy się. – Masz rację. I pobiegła do swojej garderoby, do krainy Nigdy-nigdy, która miała się stać ulubionym miejscem jej czworga wnucząt. Różańce wiszą tam obok jaskraworóżowych i fioletowych pasków oraz krzyża na ścianie. Są tam kostiumy od Valentino za pięćset i sześćset euro, puszyste futra, strasy i koraliki, pośród których nastolatka mogłaby wpaść w obłęd. Wolałabym znaleźć się razem z nią w jej garderobie, ale zio Toto wzywał mnie do gościnnej łazienki, żebym mu zrobiła manicure. Wiedziałam, że nie ma ręki, ale nigdy się nie zastanawiałam, jak obcina paznokcie u drugiej. I nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłby mnie o coś takiego poprosić w dniu chrztu Emilia o dziewiątej pięćdziesiąt pięć. Dlaczego mnie? Dlaczego teraz? – Chodź! Tu masz nożyczki! – powiedział. Siedział na sedesie, a ja, balansując pupą nad bidetem, wzięłam się do pracy. Miał bardzo twarde, żółte i długie paznokcie. Nie było to łatwe. A żołądek trzęsący mi się ze zdenerwowania (byłam spóźniona) bynajmniej mi nie pomagał. To był rytuał przejścia! Sakrament! Ważny zarówno dla protestantów, jak i dla katolików. A my wkroczymy do kościoła w czasie wyznania wiary. Ojciec Giampietro z ostrogami przy butach pewnie zaczyna właśnie mszę w Santo Strato. Ręce mi się trzęsły.
Zio Toto coś nucił, rozluźniony, nie przejmował się niczym. – Ketrin! – zawołał Salva z pokoju. – Idę! Już idę! Chwila! – odkrzyknęłam. Udało mi się skończyć. Zostawiłam kawałki żółtych paznokci zio Tota na podłodze i zbiegłam po schodach palazzo na dół. Inni już czekali. Bałam się, byłam zła i rozgoryczona. I wtedy zobaczyłam Emilia. Był już w samochodzie w ramionach mamy (wziąć fotelik? Czy nie brać?), ubrany w białą długą szatkę do chrztu. Do oczu napłynęły mi łzy dumy. Niecały rok wcześniej Salva zadzwonił do mnie do Mediolanu (gdzie wystawialiśmy Superstar), żeby mi powiedzieć: – Zia! Sarai una zia! Nie zrozumiałam. Ciotka? Jestem ciotką? O co mu chodziło? – Capito, Showgeerl? Benedetta è incinata! Benedetta była w ciąży, a ja miałam nowy tytuł: zia. Zmieszałam się. Salva i ja nie byliśmy po ślubie, więc jak mogłabym być ciotką? Czy czegoś ode mnie oczekiwano? Salva był bardzo podekscytowany tym nowym określeniem i powtarzał raz za razem zia Ketrin, zia Ketrin. Nie powiedziałam mu tego, co naprawdę myślałam: pogratuluj Benedetcie, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. Nie jestem krewną, tylko dziewczyną jej brata. Wszystko się zmieniło, gdy Emilio przyłożył swoją czarną główkę do mojej piersi. Mąż Benedetty był ginekologiem, więc jego żona miała w szpitalu prywatną salę. Gdy matka i syn zaraz po cesarskim cięciu zostali wwiezieni, było tam z dziesięć osób. Dziecko nadal było zapłakane i ubrudzone krwią. Benedetta była blada i wydawało się, że jest jej niedobrze. Raffaella otwierała butelkę szampana i majstrowała przy piętnastu plastikowych
kubeczkach. Jak tylko zobaczyła córkę i wnuka, zostawiła to jednej ze swoich sióstr. Podeszła do nich, wzięła maleństwo z objęć Benedetty i podniosła, żeby wszyscy je widzieli. – Ma quanto è bello!!! – Jaki śliczny!!! Pomyślałam: nie będzie ci już tak łatwo, Emilio. Masz za sobą dziewięć miesięcy spokoju, ciszy i własnej przestrzeni. Teraz, jak się mawia w Neapolu, T’addà scietà! Musisz się obudzić. Już miałam się wymknąć do łazienki (zamierzałam umyć ręce i użyć środka dezynfekującego), kiedy podano mi dziecko. Dosłownie jak piłkę. Kobiety z rodziny Salvy potrafiły się zajmować noworodkami. Ja nigdy nie tuliłam dziecka, a już na pewno nie takiego, które nadal miało na rączce bransoletkę z nazwiskiem i kikut pępowinowy. Ale nie zdążyłam zaprotestować i główka ze zmierzwionymi czarnymi włosami oparła się na mojej piersi. Wszyscy rozmawiali o czymś innym. Należałam do rodziny i moje ciało natychmiast musiało to zrozumieć, choć umysł potrzebował nieco więcej czasu. Tak więc siedząc w ścisku w samochodzie, który miał nas zawieźć na mszę, z maniaczki punktualności przekształciłam się w egzaltowaną, rozemocjonowaną ciotkę. Toto najwyraźniej był zadowolony z manicure’u. Okazało się jednak, że w aucie nie ma już dla niego miejsca. – Che problema c’ è? – Uśmiechnął się szeroko. Miał swój motocykl. Pomachał nam plastikową ręką i krzyknął: – Do zobaczenia w kościele!
W domu na dobre
Po tournée z Jesus Christ Superstar przyszedł czas na tournée z Evitą, a potem małe role we włoskich sitcomach. W studiach dubbingowych zlecano mi użyczanie głosu bohaterkom filipińskich horrorów lub neurotycznym borsukom z brazylijskich kreskówek. Miałam pracę, ale nie w Neapolu. Gdy szykowałam się do wyjścia na scenę w Mantui lub Cremonie, rozpaczliwie usiłując w doszczętnie zadymionej garderobie znaleźć jakiś zakamarek, w którym byłoby choć trochę tlenu, dzwoniłam do Salvy, do Neapolu. Cała rodzina siedziała przy risotto i Ariosto i obchodziła dzień świętej Benedetty albo świętego Salvatore. Albo rocznicę ślubu Nina i Raffaelli. Podawano świeże gamberi z linguine. Potem były pierwsze urodziny Emilia. Szkoda, że nie skosztowałam tortu caprese! Rodzina się spotykała, a mnie tam nie było. Ile czasu minie – zastanawiałam się – zanim będę mogła wrócić do domu na dobre? – Ile lat pary się tu spotykają, zanim się pobiorą? – zapytałam Salvę pewnego wieczoru przez telefon. Starałam się przybrać taki ton, jakbym przeprowadzała badanie socjologiczne. Do zdobycia tytułu uniwersyteckiego został mu tylko jeden egzamin, a ja się zastanawiałam, na czym stoimy. Odpowiedział, że jego kuzyn Giorgio chodził z dziewczyną czternaście lat. Inny jego przyjaciel szesnaście – i nie było widać zaręczyn na horyzoncie. Trudno powiedzieć. – Comunque, più di dieci – stwierdził. Na pewno ponad dziesięć lat. – Chodzą ze sobą dekadę?
– Z przyczyn ekonomicznych – wyjaśnił Salva. Włoscy ragazzi nie zarabiają na tyle dużo, żeby móc wynająć mieszkanie. (Nie wspomniał o matkach ani o lazaniach). Przecież nie możesz się żenić, jeśli jesteś finansowo zależny od rodziców. Nadszedł czas, żebym mu powiedziała o swoim funduszu powierniczym. To było trudne, bo we włoskim nie ma takiego określenia. Włoskie dzieci, które dziedziczą majątek, otrzymują go zazwyczaj w postaci mieszkań, ziemi albo pracy. Gdy ich rodzice umierają, dostają po prostu to, co im się należy. Podatki? Eeeeeh z wydechem – nie płacisz ich za życia i nie płacisz po śmierci. – Mam fundusz powierniczy – (dobrze jest ufać, nie ufać jeszcze lepiej – fidarsi è bene, non fidarsi è meglio!). Starałam mu się to wyjaśnić. – To amerykański wynalazek, który pozwala przeskoczyć pokolenie. – Zabrzmiało to tak, jakby wszyscy Amerykanie woleli z definicji pomijać swoje dzieci. – To nie są pieniądze rodziców. Fundusz założyli moi dziadkowie. – Dlaczego? Nie ufali twoim rodzicom? Ta rozmowa zmierzała donikąd. Brakowało mi słów, nie umiałam przetłumaczyć takich określeń jak podatek spadkowy i luka prawna. Tak naprawdę to nawet nie wiedziałam, co znaczą. *** Jako dziecko gubiłam się w kwestii pieniędzy. Wiedziałam, że mamy ekstrawagancki dom i że często jeździmy na świetne wakacje. Moi rodzice przypominali mi jednak często, że nie jesteśmy tak bogaci, jak się wydaje innym ludziom. Nasza rodzina nigdy nie była właścicielem Wilsona. Gdy sprzedano firmę, dziadek był tylko udziałowcem. A sprzedano ją za niewielkie pieniądze. Dlatego powinnam się po prostu śmiać,
gdy koledzy z podstawówki prosili mnie o darmowe rakiety do tenisa. Moja rodzina spotykała się z Marriottami i Firestone’ami, ale matka zawsze mówiła: „ci ludzie to inna liga, złotko”. I miała rację. Jeśli mielibyśmy porównywać bogatych z bardzo bogatymi, to była inna liga. Moja matka przesadzała jednak do tego stopnia, że ja i moja siostra wierzyłyśmy, że od bonów żywnościowych dzieli nas tylko krok. Żenująco późno zrozumiałam (dopiero w college’u, w którym spotkałam innych ludzi dziedziczących bogactwo), że fundusze znajdujące się w rękach rodzinnych bankierów, szukanie luk prawnych, dziwaczne pominięcie pokolenia – to wszystko oznacza, że mamy pieniądze. Dziadek ojca, magnat przemysłowy, zostawił mu fundusze. Mój dziadek założył fundusze dla mnie. Matka uważała jednak, że tych pieniędzy nie należy wydawać. – Są po to, żebyśmy mogli uniknąć płacenia podatku spadkowego – powiedziała, kiedy ją zapytałam, co to jest fundusz powierniczy. W nagłych wypadkach można było wypłacić odsetki, ale zwrot „wykorzystanie kapitału” brzmiał jak „wziąć działkę heroiny”. Według Bonnie Wilson pieniądze, których nie zarobiłeś samodzielnie, nie powinny być tak naprawdę twoje. Można opowiadać niesamowite historie o ludziach, którzy byli nędzarzami, a zostali bogaczami. To amerykańskie marzenie, egzemplifikacja kalwinizmu! Nie jest fajnie być bogaczem, który sobie jakoś radzi. Lepiej udawać, że się jest biednym. Ojciec wydał sporą część swoich pieniędzy z funduszy i matka go za to nienawidziła. Zbierał dziewiętnastowieczne obrazy i rzeźby. Zainwestował w firmę producenta futer z Ukrainy (co określaliśmy w rodzinie mianem Fiaska
Rosyjskiej Fabryki Futer z 1995 roku). Zainwestował w Bentleya i Rolls-Royce’a. Używał takich czasowników, jak inwestować, wspierać, wchodzić w coś. Matka mówiła: roztrwonić. Nikt nic nie kupował ani nie wydawał pieniędzy. Moje fundusze powiernicze pozwoliłyby mi kupić mieszkanie we Włoszech, dzięki czemu Salva i ja moglibyśmy się uniezależnić. Wyjaśniłam mu to, ale wydawał się dziwnie niezainteresowany. – Ho capito, ho capito – powiedział, że zrozumiał. Podałam kilka liczb, żeby mieć co do tego pewność. Po chwili milczenia dodał: – Dlaczego nie kupisz sobie nowych trampek? Te, które masz, są już znoszone. – I na tym się skończyło. Salva uznał, że dziedziczenie pieniędzy po dziadkach to dziwny amerykański sposób przekazywania majątku, ale nie było w tym nic wielkiego. Pochodził z rodziny, która miała pieniądze od dawna. Był pewny, że po studiach prawniczych znajdzie pracę. I nigdy nie będzie polegał na moich funduszach. Jak go nauczyli rodzice, fidarsi è bene, non fidarsi è meglio.
‘O porpo – Facciamo la strada o le scale? – spytała Raffaella. Chcesz iść ulicą czy po schodach? Byłyśmy w Positano i taszczyłyśmy torby plażowe wypchane ręcznikami, grubymi kanapkami, brzoskwiniami, butelkami wody, kremami z filtrem i zmianą ubrań – czyli całą masą rzeczy. Państwo Avallone mają dom na klifie, z widokiem na morze, i żeby dojść do plaży, trzeba pokonać… Nie wiem dokładnie ile schodów. Mnóstwo. Salva, gdy był mały, liczył je codziennie w czasie dwumiesięcznych wakacji i codziennie wychodziło mu co innego. Zbiegał po tych schodach na bosaka, bez rodzicielskiego nadzoru, gdy miał siedem lat. Zatrzymywał się w drodze na plażę tylko po to, żeby kupić czekoladowe cannolo, a w drodze powrotnej cytrynową granitę z sokiem z wielkich jak ludzka głowa cytryn z Wybrzeża Amalfitańskiego. Mały wózek z granitą, ustawiony strategicznie na Piazza dei Mulini, pozwalał właścicielom zarobić w letnie miesiące na utrzymanie trzech rodzin z Positano przez rok. Droga jest kręta, wąska i przerażająca, czy się nią idzie, czy jedzie samochodem. We Włoszech ciasne zakręty to nie powód, żeby samochody, autobusy i motocykle zwalniały. Hamulców używa się tylko wtedy, gdy spotykają się dwa szerokie pojazdy (na wybrzeżu Amalfi wąziutkie drogi są najczęściej dwukierunkowe). Nierzadko widuje się autobus Interno Positano cofający, a potem wdrapujący się na klif, żeby zrobić miejsce dla autobusu z Montepertuso. Nosowe klaksony autobusów często odbijają się echem. Gdy idziesz w stronę plaży i auta mijają cię z wizgiem lub dwa autobusy oznajmiają swoje tête-à-tête,
musisz się ratować albo skokiem na skałę i przywarciem do niej, albo wejściem do któregoś z wykutych w skale eleganckich sklepów jubilerskich. Schody czy droga? – Le scale – odpowiadam. Zdecydowanie schody. Gdy przed trzydziestoma laty nieczułe stópki piłkarza Salvatore zbiegały po schodach, zadbane stopy jego matki nieustannie dreptały po kuchni w rodzinnej willi. Raffaella piekła przeróżne pyszności i znosiła je na lunch na plażę: polpette al sugo, frittate, peperoni saltati. – To było proste – powiedziała mi, gdy zasugerowałam, że robienie zakupów, gotowanie, sprzątanie i zajmowanie się małymi dziećmi w gorącym, leżącym pionowo Positano na pewno ją, młodą matkę, męczyło. Większość czasu spędzała sama, bo Nino, jak większość ojców, był w Neapolu i dołączał do nich w weekendy i w sierpniu. – Na lunch jedliśmy po prostu kanapki. No tak, tylko że to nie były kanapki z masłem orzechowym i marmoladą, tylko z czymś, co piekła przez cały ranek. Na plaży wynajmowali parasole i leżaki i rozkładali się w pobliżu przyjaciół z Posillipo. Leżaki rozmieszcza się według pewnych zasad: te najbliżej wody należą do rodzin, które przyjeżdżają do Positano najdłużej i spędzają tam całe wakacje. Dalej od brzegu rozkładają się rodziny, które nie mają tam domów i przyjeżdżają tylko na kilka tygodni. Parasole i leżaki państwa Avallone zawsze stały w pierwszym rzędzie, mimo że co najmniej miesiąc spędzali poza Positano, w swoim mieszkaniu w Roccaraso. W Posillipo i Positano byli i są ważni. Gdy zbliżałyśmy się do ombrellone, dotarło do mnie, że mój jednoczęściowy kostium i przeprowadzona w ostatniej
chwili depilacja tam nie pasują. Raffaella miała na sobie tunikę od Pucciego i chociaż był początek czerwca, jakimś cudem była mocno i równo opalona. Przechodziła od parasola do parasola (tylko w pierwszym rzędzie – jej przyjaciele odpoczywali w jednej linii), chwaląc szlafroki i szczypiąc wnuki. Udawało się jej przy tym chodzić po ostrych kamieniach w klapkach na wysokim obcasie. – Conosci Ketrin? – pytała. Znacie Ketrin? Przedstawiała amerykańską dziewczynę Salvatore, a ja z trudem stałam prosto (jak można było stać boso na kamieniach, które przypominały tłuczone szkło? Trampki New Balance zostawiłam w szatni na górze). Przyjechaliśmy do Positano, żeby uczcić ukończenie przez Salvę studiów. Raffaella i Nino byli bardzo dumni. Ich syn zdał z najwyższymi ocenami i teraz był doktorem Avallone. Alleluja! Dokonał tego. Sześć lat trudów, pocenia się i zapamiętywania opasłych tomów. A teraz był wolnym człowiekiem. Zakładałam, że będzie mógł mnie poślubić i wyprowadzić się od rodziców. Cała reszta była nieistotna. Za każdym razem, gdy wspominałam o małżeństwie, zmieniał temat. Tylko neapolitańskie powiedzenie, którego mnie nauczył Nino, pomogło mi uniknąć dyplomatycznego zamachu stanu i dramatycznego zerwania: ‘O porpo s’adda cuocere int’a l’acqua suoio. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to: ośmiornica powinna się gotować we własnym sosie. Gdy gotujesz ośmiornicę, nie dodajesz wody ani oliwy. Wciskasz duże, oślizgłe zwierzę do garnka i pozwalasz mu się gotować na wolnym ogniu. Możesz nawet w tym czasie pójść odebrać dzieciaki z treningu piłki nożnej albo napisać maile. Bo urok polipo polega na tym, że nigdy nie wysycha ani nie przywiera do
dna. Cały czas wydziela własny sos. Nino zaprezentował mi to powiedzonko w ów pamiętny weekend w Positano. W niedzielę wieczorem Salva nie zadawał żadnych pytań z wyjątkiem: „Bardziej smakują ci faszerowane calamari czy smażone cozze?”, i wtedy otworzyłam się przed Ninem i Raffaellą. Salva brał prysznic po całym dniu na plaży, a ja siedziałam z przyszłymi teściami na tarasie ich willi. Migoczące światła Positano odbijały się w czarnej toni morza. Lekki wietrzyk i woń drzew pomarańczowych wzmacniały aurę potencjalnego romansu. Po drugiej stronie góry widzieliśmy religijną procesję z orkiestrą. Muzyka odbijała się od skał. Z tarasu jej uczestnicy wyglądali jak figurki z bożonarodzeniowej presepe. Z podniesionymi transparentami i figurą Madonny wierni z Positano powoli przesuwali się krętymi drogami. Idealne okoliczności, żeby wyekspediować dokądś rodziców, paść na kolano i ofiarować mi pierścionek! Jakikolwiek cholerny pierścionek! Zagaiłam tak: dlaczego Salva zmienia wątek za każdym razem, gdy poruszam temat małżeństwa? To dlatego, że jestem Amerykanką? Chce zostać kawalerem, mieszkać w rodzinnym domu i jeść wspaniałe potrawy? – Jest jak ośmiornica – odparł Nino. – Trzeba mu pozwolić dochodzić we własnym sosie. Raffaella przytaknęła. Nie powinnam na niego naciskać ani stosować żadnych bodźców, powinnam pozwolić, żeby sam podjął decyzję. Jest przystojnym facetem, a ja przywiązałam się do swojego wyobrażenia, jak to klęczy na jednym kolanie i prosi mnie o rękę. Zamiast tego zaserwowano mi obraz morskiego stwora, który zadowolony z tego, że dusi się sam, potrzebuje jeszcze co najmniej pięciu lat, żeby być gotowym.
Najwyraźniej scena oświadczyn z pierścionkiem i świecami należy do amerykańskiej tradycji. Potrzebowałam zaskakująco dużo czasu, żeby to zrozumieć, ale w pewnym momencie uderzyło mnie to jak błyskawica. Tutaj ludzie tak nie robią! Po prostu zaczynają planować wesele. A ja czekałam na wielkanocnego króliczka! Gdy mówię Włochom, że w Stanach oświadczyny często są tak romantyczne jak w filmach, nie mogą w to uwierzyć. Mówią, że wydawało im się, że to kolejna americanata, ckliwa i dramatyczna przesada wymyślona w Hollywood. Wychowałam się na szybkim, samodzielnym wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, więc pozwalanie, żeby ludzie i sytuacje dojrzewali w swoim tempie, nie jest moją mocną stroną. (Pewnie dlatego moje ragù, chociaż spędziłam we Włoszech prawie dwadzieścia lat, nie smakuje tak jak ragù mojej teściowej). Zostawienie Salvy samemu sobie i ufanie, że podejmie decyzję bez zachęty, było dla mnie trudne. Powiem z dumą, że udawało mi się to przez dwadzieścia jeden godzin od chwili rozmowy z Ninem i Raffaellą. Pewnie wytrzymałabym dłużej, gdyby nie to, że w drodze powrotnej z Positano w pewnej chwili byłam pewna, że zginę. Moja polipo i ja wracaliśmy do Neapolu małym fiatem, wąską, dwukierunkową nadmorską drogą. Trzydzieści metrów niżej widzieliśmy krystalicznie błękitne morze. Przez otwarte okna wpadało morskie powietrze. To mogła być przyjemna i malownicza droga. Tylko że Salva pokonywał zakręty i wyprzedzał inne auta, pędząc jak szaleniec. Trąbił („Trąbiłem, bo gość jechał za wolno!”). Uznałam, że to dobry moment na rozmowę, że innego pewnie nie będzie. – Zamierzasz mnie poprosić?! – wrzasnęłam. Ledwo się słyszeliśmy przez huczący wiatr.
– Słucham? – O rękę! – KOGO? CO? – ŚLUB! MATRIMONIO! MY! – OKEJ! – W PORZĄDKU! – DOBRA! Ośmiornica się ugotowała.
Dopóki deser nas nie rozłączy
Słyszałam ostatnio dwie neapolitanki, których nigdy wcześniej nie widziałam. Rozmawiały o „tym ślubie w Ameryce”. Siedziały przy basenie i plotkowały. Jedna powiedziała do drugiej: – A słyszałaś, że wszystkie przyjaciółki panny młodej miały takie same sukienki? I była próba. I wszyscy wstawali od stołu, żeby tańczyć. W czasie kolacji! Poczułam się dumna. Byłam zadowolona z tego, że pomogłam grupie neapolitańczyków pokazać, jak można się bawić bez makaronu, a potem o tym opowiadać. *** Istnieje słowo, którego nie da się znaleźć w słowniku włosko-angielskim: sfamare. Podobnie jak w czasowniku sdrammatizzare, w sfamare przedrostek swyraża przeciwieństwo. Odkryłam na naszym ślubie, że neapolitańczycy mają ogromny kłopot, żeby się „od-głodzić” bez makaronu. Salva stwierdził, że nikt nie przyjedzie na nasz ślub do Stanów. To za daleko. I za drogo. (Nie zapytał, jak się „od-głodzą”. O tym wspomniał później). Zaplanowaliśmy ślub na połowę sierpnia, gdy wszyscy Włosi i tak mają wakacje. Moja matka zorganizowała czterodniową imprezę w Waszyngtonie. Na kilka miesięcy wcześniej neapolitańscy przyjaciele i rodzina Salvy dostali zaproszenia. Wyglądały jak książki. Były w nich imienne zaproszenia na próbną kolację, ceremonię i niedzielne barbeque, a także mapy, godziny odbioru gości, numery kontaktowe i wymogi dotyczące stroju. Nikt w Neapolu nie widział nic tak dobrze zorganizowanego. Goście pofatygowali się do biura podróży, kupili środki uspokajające,
żeby zwalczyć strach przed lataniem, i stawili się na miejscu. Czterdzieścioro. Neapolitańczycy, którzy przyjechali na ślub Wilson z Avallonem, mieli ze sobą średnio po trzy walizki na głowę. Po wycieczce do Ameryki (i przyswojeniu nowego angielskiego słowa: outlet, wymawianego jak aauutlet) ich liczba wzrosła do czterech. Kobiety ubierały się na sportowo: w białe i pastelowe koszule, obcisłe, zwężające się ku dołowi spodnie i botki do kostki. Duże wysadzane strasami okulary przeciwsłoneczne przytrzymywały jak opaski idealnie ułożone włosy. Mężczyźni nosili lniane marynarki i czerwone albo liliowe mokasyny. Większość była opalona na heban. Wieczorem dekolty się pogłębiły, a obcasy urosły. Szyfonowe suknie pań pasowały do miękkich jak jedwab, szytych na zamówienie garniturów. Na dwa dni przed ślubem ciotka i wuj urządzili szwedzki stół dla naszych gości spoza miasta. – Katherine – szepnęła do mnie ciotka krótko po tym, jak neapolitańczycy wysiedli z autobusu w swoich szpilkach i męskich pantoflach od Bruna Magli i się pokrzepili. – Nie zostało nic do jedzenia. Pracownicy firmy obsługującej przyjęcie wnieśli wielkie półmiski kotletów jagnięcych, smażonych warzyw i serów. – Oni zjedli już wszystko. Co się stało? Ci ludzie nie mieli problemu z nadmiernym apetytem i nikt z nich nie był otyły. Benedetta wyjaśniła mi później, że Avallone i jej przyjaciele musieli się „od-głodzić” w jedyny możliwy sposób. – Staraliśmy się sfamarzi. Nie wiemy, jak to zrobić bez makaronu. Voi Americani come fate? – Jak wy, Amerykanie, to robicie? Jak osiągacie stan sytości w tej Krainie Bez Makaronu?
Gdy ustalaliśmy menu na wesele, uzgodniliśmy z Salvą, że nie podamy makaronu. Z pewnością nie miałby smaku, do jakiego przywykli primi Włosi, więc lepiej będzie pozostać przy typowo amerykańskich potrawach. Stwierdzenie, że to ja i Salva coś ustaliliśmy, jest raczej uproszczeniem. Nasza rozmowa na temat dnia ślubu wyglądała mniej więcej tak: Ja: krewetki, ciasteczka krabowe, żeberka. To wystarczy. Po pierwszym tańcu mój ojciec… On: A co będzie po koktajlu z krewetek? Ja: Toast. On: Toast? Ja: Musimy wybrać muzykę do pierwszego tańca. On: Będziemy musieli wznieść toast? Ja: Stek! Ciasteczka krabowe i stek! On: I coś z makaronem? Ja: Gości powinniśmy posadzić tak… On: Jakie danie z makaronem podamy? Nie potrafił się pogodzić z tym, że na naszym weselu nie będzie makaronu. W najważniejszym dniu swojego życia nie zje makaronu. To było bardzo trudne do mandare giù, zarówno do przekazania, jak i przełknięcia. Salva i jego towarzysze będą musieli pochłonąć całą krowę i ławicę ryb, żeby się „od-głodzić”. Poza tym będą musieli się skupić (przynajmniej na jakiś czas) na czymś innym niż jedzenie. Na włoskich weselach liczy się to, w co się jest ubranym i co się je. A także w co są ubrani i co jedzą inni. Byłam w Neapolu na weselach, na których siedziałam i przeżuwałam przez pięć godzin z rzędu. Żadnych tańców, żadnych towarzyskich rozmów. Rozmawiało się tylko o tym, co podano i jaki kolor mają sandały matki panny młodej (mężczyźni oczywiście musieli wspomnieć o piłce nożnej).
„Cześć! Miło mi cię poznać! Skąd jesteś? Czym się zajmujesz?” – nie polecam takiej rozmowy na włoskim weselu. Próbowałam. Czując się jak znudzona przejedzona świnia, wkroczyłam na zakazane terytorium i zaczęłam zadawać pytania ludziom, których nie znałam. Zwykle odpowiadali: stąd, a pytanie o pracę kwitowali jednym albo dwoma słowami z podtekstem: zajmuję się tym, bo muszę, ale już odliczam minuty do kolejnych wakacji. To mnie uciszało i kazało się bacznie przyjrzeć dwunastemu talerzowi z jedzeniem, który przede mną postawiono. Chwal jedzenie, analizuj konsystencję risotto, a znajdziesz na włoskim weselu ludzi zainteresowanych rozmową z tobą. A w każdym razie twoje usta będą się mogły zająć czymś innym niż przeżuwanie. *** W Neapolu tradycją jest, że matka pana młodego wręcza pannie młodej bukiet. W ceremonii uczestniczy fotograf, który to dokumentuje. Panna młoda i jej przyszła teściowa patrzą sobie w oczy, a ich twarze promienieją szacunkiem i miłością. Pozostałe emocje zachowuje się na później. Teraz to ty będziesz gotowała dla niego pasta con piselli i siekała drobniutko cebulę! Ha! A druga myśli: Nawet nie próbuj odwiedzać nas bez zaproszenia! To chwila ciszy przed burzą codziennego życia z wnuczętami. Zdjęcie zazwyczaj stawia się w srebrnej ramce w salonie nowożeńców. Nikt mi o tej tradycji nie powiedział. Sama musiałam zrozumieć, o co chodzi. Niestety nastąpiło to po sesji fotograficznej. Salvatore i jego neapolitańscy drużbowie stali w białych krawatach i smokingach przy wejściu do waszyngtońskiego kościoła prezbiteriańskiego i witali amerykańskich gości swoją najlepszą angielszczyzną. Wyglądali wspaniale. Wyjaśniłam
przyszłemu mężowi, że w Stanach Zjednoczonych smoking można wypożyczyć. Po pierwszym ataku strachu przed pudrowym błękitem i falbankami zgodził się, żeby moja matka na kilka dni przed uroczystością zagoniła jego i jego sześciu kumpli do Bob’s Tuxedo Junction. To, że Amerykanom udało się ubrać neapolitańskich mężczyzn, a ich kobiety twierdziły, że wyglądają elegantissimi, było powodem do wielkiej dumy. Elegantissimi! W damskiej szatni druhny poprawiały pasujące do smokingów błękitne sukienki bez rękawów i dopracowywały makijaż. Dwaj synowie Benedetty (Claudio urodził się po Emiliu, a ja dobrze się czułam jako zia, byłam zakochana w obydwu po uszy) bawili się w berka w kremowych jedwabnych szatkach ministrantów. Moja siostra starała się zapiąć mi na szyi naszyjnik mamy. Miał maleńkie srebrne zapięcie z roku mniej więcej 1910. Nie sposób było tego dokonać. Matka była tak spięta, że w pewnym momencie zaczęła robić rundy wokół pokoju. Chociaż ze strachu dostała demencji, w bakłażanowej sukni bez ramiączek wyglądała wspaniale. Przyszedł do nas fotograf. Powiedział, że chciałby zrobić niepozowane zdjęcia z przygotowań do ślubu. I wtedy zjawiła się Raffaella z bukietem. Milczała i nie ruszała się, co było bardzo dziwne. – Dzięki! – rzuciłam i odłożyłam kwiaty na stolik kawowy, żeby mieć wolne ręce i móc sięgnąć po szminkę. Po kilku minutach znowu podeszła do mnie z bukietem. A ja znowu powiedziałam: – Dzięki! I oddałam bukiet kuzynce, żeby go potrzymała, a sama zajęłam się poprawianiem tiulu pod spódnicą.
Najwyraźniej za trzecim razem dała znać fotografowi. Zrobił chyba moje ulubione zdjęcie ze ślubu (drugie miejsce zajmuje to przedstawiające zio Tota tańczącego twista z moją napuszoną ciotką, nauczycielką z Massachusetts). Raffaella trzyma w dłoniach moje ręce i bukiet. Patrzy na mnie z akceptacją, wdzięcznością i miłością. A ja zerkam przez ramię i mam otwarte usta, bo krzyczę coś o agrafce do druhny, która miała problem z ramiączkiem od stanika. Może dobrze się stało, że nic nie wiedziałam o rytuale przekazywania bukietu. Nieświadoma znaczenia tej chwili tym razem to ja dokonałam sdrammatizzare. Dzięki temu żadna z nas przed uroczystością nie rozmazała sobie tuszu.
Rzym
Gdybyście dwa tysiące lat temu zapytali kogoś z krajów podbitych przez starożytnych Rzymian, jacy oni są, pewnie byście usłyszeli, że aroganccy, agresywni i przemądrzali i że wszystkich mają za nic. Zapytałam Salvę, dlaczego nie lubi Rzymu, a on odparł, że rzymianie są aroganccy, agresywni i przemądrzali i wszystkich mają za nic. Uważają się za pępek świata i tak dalej (miałam ochotę zauważyć, że byli nim potwornie długo…). No i nie umieją gotować. Przeprowadziliśmy się do Rzymu w 2001 roku. Wynajęliśmy loft w Trastevere. Nie siedzieliśmy przy butelce wina i nie dyskutowaliśmy o swojej przyszłości. Nie sporządziliśmy, jak niektóre pary, listy za i przeciw zostaniu w Neapolu albo przeprowadzeniu się na Północ. W tej kwestii nasza wolna wola miała niewiele do powiedzenia: zostaliśmy dosłownie wypchnięci z domu przez moją teściową. Państwo Avallone mieli w swoim domu w Neapolu dwa mieszkania na pierwszym piętrze. Jedno zajmowała Benedetta, drugie było przeznaczone dla Salvatore i jego żony. Gdy Salva kończył studia, było wynajmowane, ale zakładałam, że zamieszkamy w nim po ślubie. Jak by nie było, byliśmy drudzy w kolejce po lazanie z windy. Mogłabym nawet prosić o przepisy przez interkom! Raffaella miała jednak inne plany. Moja teściowa prawie nigdy nie mówi dialektem. Kiedy rozmawia z rodziną, stara się mówić poprawnym włoskim, ale gdy usłyszała, jak rozmawiamy o mieszkaniu w Neapolu, powiedziała czystym neapolitańskim: – T’nè a ij. – Brzmiało to jak: tuu nee ajii. Macie się stąd wynosić. Przecięła powietrze trzema środkowymi palcami
skierowanymi do dołu, co znaczyło, że musimy wyjechać, i to jak najszybciej. Chwila. Czy neapolitańska mamma nie powinna załamywać rąk i błagać nas, żebyśmy zostali blisko niej? Nie bała się, że jej wnuczęta wychowają się na przetworzonej żywności, bez tulenia, morza i neapolitańskiej muzyki? Nie, nie bała się. – Ketrin, tutaj nie macie przyszłości. Jedźcie do USA! Do Rzymu, Mediolanu, północnej Europy! Gdziekolwiek. W Neapolu będziecie się marnowali. Dla mnie figurati che gioia! Bardzo bym się cieszyła! Ale dla waszej rodziny oznaczałoby to koniec. Niente, non c’è niente a Napoli. – W Neapolu nic nie ma. – Będę wam woziła jedzenie w walizce, gdziekolwiek będziecie. Byłam w szoku. Korzenie Salvy i miłość rodziny Avallone sięgały tak głęboko, że zakładałam, iż choćby wzmianka o wyjeździe spotka się z oporem, a nawet doprowadzi do walki. Tymczasem stało się inaczej. Wyrzucała nas. Była czuła, ale zdecydowana. Gdy rozmawiałam o tym z Salvatore, wyraźnie widziałam, że pomysł wyjazdu z Neapolu go nie uszczęśliwia. Ale zamierzał zrealizować ten plan. Tak to jest w Neapolu: mężczyźnie można dogadzać, ale ostateczną decyzję podejmuje kobieta. W swojej naiwności myślałam, że łącząca najważniejsze miasta Włoch linia Eurostar (Mediolan–Bolonia–Florencja–Rzym–Neapol) jest jak kontinuum, na którym natura miasta stopniowo staje się coraz bardziej południowa. Myślałam, że skoro mieszkańcy Florencji są bardziej wyluzowani od mediolańczyków, to rzymianie są bardzo wyluzowani, a w Neapolu żyje się jak na plaży. W Mediolanie wszyscy postępują zgodnie z zasadami, we
Florencji robi tak większość, w Rzymie niewielu, a w Neapolu nikt. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Włochy są relatywnie młodym krajem. Do zjednoczenia doszło dopiero w 1861 roku. Wcześniej przez tysiąc lat obecne Włochy składały się z miast-państw, z których każde miało własny język, kulturę i tożsamość. Insomma – Neapol jest nie tylko Rzymem, jest czymś więcej. Jest zupełnie innym krajem. Salva dostał się na staż w rzymskiej drużynie piłkarskiej. Pracował w dziale marketingu, w grupie zajmującej się sponsoringiem. Od zawsze pasjonował się sportem. Gdy skończył studia, zachęcałam go, żeby poszukał czegoś w branży marketingu sportowego. Prędzej czy później prawnik się tam przyda. Rano wychodził z domu z miną kogoś, kto idzie do pracy w zakładzie wykorzystującym siłę roboczą. Zdziwił mnie ten brak entuzjazmu, a on wyjaśnił, że to nie jego ekipa. Czasem siadał na fotelu pod oknem w naszym mieszkaniu na Zatybrzu i wpatrywał się w budynek po drugiej stronie ulicy. Równie dobrze można by go było przenieść do Detroit. Raffaella udzielała mi rad w kwestii gotowania. Moje: „może jednak nie powinniśmy byli się przenosić do Rzymu”, skwitowała tak: – Jeśli nie możesz znaleźć na targu friarielli, wypróbuj broccoletti. Wiedziała, że jeśli jej syn będzie jadł to, co uwielbia, wszystko samo się ułoży. Mówiłam jej, że mamrocze pod nosem, że nie znosi Rzymu. – No to co? – odparła. – Niech mamrocze. W dni powszednie gotowałam według wskazówek Raffaelli i trzymałam Salvę z daleka od rzymian. W każdy weekend i święta wsiadaliśmy do pociągu do Neapolu.
San Gennaro Jednym z takich świąt był dzień San Gennaro. San Gennaro, czyli święty January, jest patronem Neapolu. – To nie jest jakiś święty drugiej kategorii – powiedział mi pomarszczony człowiek w Duomo dziewiętnastego września, gdy poszłam oglądać cud San Gennaro. Zaledwie kilka tygodni wcześniej rząd zdecydował, że dni patronów nie będą dniami wolnymi od pracy. W ciągu roku było ich około dwudziestu i rząd uznał, że można połączyć obchodzenie ich z poprzednią albo następną niedzielą. Oznaczało to, że znikną te cudowne długie weekendy, ponti (mosty), kiedy na przykład dzień świętych Piotra i Pawła w Rzymie wypadał w piątek albo świętego Ambrożego w Mediolanie w poniedziałek, a nawet wtorek – długi weekend trwał wtedy cztery dni! Większość rzymian pomyślała: a niech to! Szkoda. Większość mediolańczyków pomyślała natomiast: szkoda, ale prędzej czy później musiało do tego dojść. Neapolitańczycy się zbuntowali. Nie dlatego, że stracili wolny dzień (choć to by wystarczyło – w Neapolu często się słyszy, jak ludzie mówią: „marnujesz krew na pracę”), tylko dlatego, że bez względu na to, jaki człowiek w tym mieście wywoła skandal, jakie dziwne połączenie potraw zamówi, jak będzie jeść pizzę, nigdy i w żadnym wypadku nie może zadzierać z San Gennaro. Staruszek z Duomo był fanem świętego Januarego. Przychodził do Duomo co roku, żeby być świadkiem cudu, i za nic na świecie by tego nie opuścił. Co sądzi o pomyśle zlikwidowania dnia San Gennaro? – Nie można prosić San Gennaro, żeby jego krew stała się
płynna w niedzielę szesnastego, bo w środę dziewiętnastego masz coś ciekawszego do roboty! Ma stiamo scherzando! – Wolne żarty! Ustawa była świętokradztwem, obraźliwym ciosem wymierzonym przeciwko neapolitańczykom, ich historii i tożsamości. No i, jak mi przypomniał zaprzyjaźniony dżentelmen, miała wkurzyć samego świętego Januarego, a wtedy zaczną się kłopoty. – San Gennaro nas kocha. Chroni. Ci ama. Ci ama… – powtarzał niemal bezgłośnie: kocha nas, kocha. Święty January był arcybiskupem Benevento (miasta leżącego nieopodal Neapolu). Żył w czwartym wieku. Za to, że był chrześcijaninem, został przez rzymskiego cesarza Dioklecjana skazany na ścięcie. Legenda głosi, że pewna kobieta zebrała do ampułki jego krew i zachowała ją jako relikwię. Krew zakrzepła. Przechowuje się ją w misternym złotym sejfie w Duomo przy Spaccanapoli, w nadzwyczajnym kościele ukrytym w gęsto zabudowanym centrum Neapolu. Ale ta krew nie zawsze ma stałą postać. Od stuleci dwa razy w roku (w maju i wrześniu) staje się cud – krew w ampułce przechodzi w postać płynną. W tych rzadkich przypadkach, gdy do tego nie dochodziło, na miasto spadały tragedie. A przynajmniej tak się wydaje neapolitańczykom. Zauważyli, że w 1980 roku krew świętego Januarego nie przeszła w postać płynną i Neapol zaatakowało trzęsienie ziemi. Zabiło dwa tysiące ludzi. Krew zachowała postać stałą także w 1528 roku, gdy miasto wyniszczyła dżuma. Jeśli krew nie staje się płynna, miasto może paść ofiarą tragedii – od wybuchu Wezuwiusza po atak terrorystyczny. Nie dziwi zatem, że w dzień i noc przed cudem kobiety modlą się w kościele do San Gennaro, prosząc, żeby jego krew
przyjęła płynną postać i żeby chronił miasto. Wierzące signore nie odrywają wzroku od wystawionego na ołtarz posągu świętego. Ma spiczaste, czerwone nakrycie głowy i siedzi w takiej pozycji jak Budda. Jest lekko skrzywiony i szczerze mówiąc, wydaje się zirytowany. San Gennà comm’ si bell’! – schlebiają mu kobiety. Jaki jesteś przystojny! Tu si o’ primm Sant’nuost – jesteś naszym pierwszym, najważniejszym świętym! (Rywalizacja między świętymi jest zażarta, więc muszą go zapewniać, że to on jest numerem jeden). Staliśmy ściśnięci jak sardynki w bocznej kaplicy Duomo, tam gdzie znajduje się sejf. Za kilka minut burmistrz Neapolu i arcybiskup mieli go otworzyć specjalnym złotym kluczem i wyjąć ampułkę z krwią. Potem wszyscy mieliśmy pójść za krwią, także księża i politycy, do głównego ołtarza. Tam krew miała zostać umieszczona obok figury świętego. Dopiero wtedy mieliśmy się dowiedzieć, czy przyjęła płynną postać. *** Przyszłam na tę uroczystość sama. – Chciałabym w dniu świętego Januarego pójść z tobą do kościoła – rzekłam do Raffaelli, kiedy mi opowiedziała o krwi, okrzykach i magii w Duomo. – Nie chodzimy na tę uroczystość – odparła. A potem opowiedziała mi o tym, jak kobiety przez całą noc płaczą i zawodzą do świętego. Rzucają się na podłogę! Obrzucają go wyzwiskami, jeśli krew nie przyjmuje płynnej postaci. Nawet osiemdziesięciolatki! – Chwileczkę. Nie idziesz? Byłam zaskoczona. Raffaella jest praktykująca i jest neapolitanką. A mimo to nigdy nie była w Duomo dziewiętnastego września, żeby oglądać cud? Nie potrafiłam
tego zrozumieć. – Mogę iść z zia Pią? Siostra Raffaelli, Pia, jest jeszcze bardziej pobożna. Regularnie pielgrzymuje z dwudziestoma przyjaciółkami do Lourdes i Medjugorie. Ostatnio dzwoniła do mnie z autobusu jadącego do świątyni w Medjugorie. Wcześniej pytałam ją o przepis na jej frittatę i chciała się upewnić, że dobrze zanotowałam. Kiedy rozmawiałyśmy, usłyszałam grzmiący głos wzmocniony przez mikrofon. Rozbrzmiewał w autokarze: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…”. – Muszę kończyć! To Padrenostro! Pamiętaj, jedno jajko na każde sto gramów spaghetti. Na koniec wbij jeszcze jedno, dodatkowe. (Jedno Ojcze nasz na dziesięć Zdrowaś Mario przy odmawianiu różańca. Zia Pia pewnie dorzuca jedno Padrenostro od siebie. To ten typ). Pomyślałam, że ciotka Pia z pewnością będzie się modliła do świętego z Duomo całą noc. Ale kiedy ją zapytałam o cud, zaczęła podobnie jak Raffaella: Si dice che’… – słyszałam, że… Ona też nigdy tam nie była. Wkrótce się zorientowałam, że chodzi o przynależność klasową. San Gennaro jest świętym popolino, „małych ludzi”, czyli klasy robotniczej. Duomo stoi w biednej części Neapolu, a wiele neapolitanek z klasy średniej i wyższej uważa, że ten rytuał należy do kategorii czary-mary i ma mamić ignorantów. I tak oto ja, protestantka i racjonalna antropolożka, udałam się sama do Duomo. Spodziewałam się, że to będzie folklor. Że zobaczę voodoo. Nie spodziewałam się, że doznam głębokiego wzruszenia. *** W bocznej kaplicy panowało coraz większe napięcie.
W bogato zdobionej sali z freskami pachniało kadzidłem i potem. Oparłam rękę o, jak mi się zdawało, postument, ale szybko się zorientowałam, że to biodro stojącej obok kobiety. Taki panował ścisk. Czekaliśmy na ważniaków z cudownym złotym kluczem. Wszyscy milczeli. Nie było żadnego zawodzenia. Ani okrzyków. Nawet stojący obok mnie mężczyzna przestał powtarzać Ci ama. Ludzie się modlili. Modlili się… do czasu, gdy rozległ się dźwięk dzwonka telefonu. Standardowy dzwonek sugerował, że właściciel jest przedstawicielem starszego pokolenia. Telefon leżał wciśnięty w czyjąś torebkę, właścicielka o nim zapomniała (skupiona bez reszty na krwi San Gennaro). Kilka osób szepnęło: „To twój!”, „Nie, to twój!”, aż wreszcie jeden z księży stojących przy sejfie przyłożył palec do ust i powiedział dziarsko: „CIIIIIIIIIIII”, angażując się w to całym ukrytym pod sutanną ciałem. Gdy burmistrz i arcybiskup przyszli z kluczem, ludzie zaczęli się przepychać i stawać na palcach, na próżno starając się zobaczyć, czy krew przyjęła płynną postać. Si vede? – pytali siebie nawzajem. Widzisz? E’ liquido? Jest płynna? A potem: „Zamyka sejf! Ma w rękach krew!”. Mężczyzna stojący obok mnie zaczął cicho płakać. Wycierał nos. Zorientował się, że na niego patrzę. – Signori’, loro lo sanno! Loro sì e noi no! – Oni już wiedzą. Oni wiedzą, a my nie. Świadomość, że księża już wiedzą, czy krew przeszła w stan płynny, a my będziemy musieli jeszcze zaczekać, była nie do zniesienia. Na szczęście nie musieliśmy czekać długo. Ruszyliśmy za procesją, na której czele niesiono ampułkę z krwią (arcybiskup trzymał ją w złotym relikwiarzu wysoko nad głową). Dotarliśmy przed ołtarz, z którego spoglądał na nas San Gennaro.
Arcybiskup postawił relikwiarz blisko ołtarza – ceremonialnie, spokojnie. Boże! Robił to całe wieki! – a my staraliśmy się zobaczyć, czy czerniąca się w ampułce krew jest płynna, czy nie. Nie sposób to było stwierdzić. I wtedy arcybiskup podniósł białą chusteczkę – znak, że krew jest płynna. W tym momencie San Gennaro w swoim czerwonym spiczastym nakryciu głowy i z wkurzoną twarzą stał się gwiazdą rocka. Był jednym z Beatlesów, Elvisem, Madonną w Madison Square Garden. Tłum dał upust emocjom, zaczął wiwatować, klaskać i płakać. Na zewnątrz strzelały fajerwerki. Arcybiskup, przekrzykując tłum, ogłosił, że gdy otworzył sejf, krew była już w stanie płynnym. – Mieszkańcy Neapolu! – Zamilkł na chwilę w oczekiwaniu, aż wszystko ucichnie. – San Gennaro nas kocha! San Gennaro będzie nas chronił! Tłum zaczął wykrzykiwać: – Evviva San Gennaro! – Niech żyje San Gennaro! Następnie arcybiskup powtórzył: – Cari Napoletani, drodzy mieszkańcy Neapolu, krew była już w stanie płynnym. Zaprzyjaźniony dżentelmen kręcił głową ze zdumienia i wdzięczności. – Era già sciolto. – Już była płynna. A podtekst brzmiał tak: chociaż mam ciężkie życie, chociaż nie mam pracy, a mój syn zadaje się z camorrą, JESTEM KOCHANY. Jestem tak kochany, że krew była już płynna. A ja się martwiłem i brakowało mi wiary! Krew we wspaniałym relikwiarzu niesiono wzdłuż wyłożonej czerwonym dywanem głównej nawy. Ludzie zaczęli się niemożliwie przepychać. Dotykałam (jak sądzę) biustów, ud,
łokci, zwichrzonych włosów starszego pana, spoconych pach. I dotykano mnie w sposób, który w niektórych krajach uchodziłby za molestowanie. Ale wszyscy pragnęli dotknąć krwi. Znowu musieliśmy czekać. Po mszy biskup ogłosił, że krew będzie wystawiona do całowania między szesnastą a osiemnastą. I tylko w tych godzinach. (Nie ma więc sensu robić sobie nadziei i składać ust w dzióbek wcześniej!). Ogłosił też, że ktoś zgubił klucze. Zaczeka z nimi przy ołtarzu po nabożeństwie. Rozległ się jeszcze jeden głośny okrzyk Evviva San Gennaro!, a potem oklaski, i wszyscy wyszli z Duomo, wyczerpani, ale odnowieni, pewni, że ich mały Budda w spiczastym nakryciu głowy będzie ich chronił i kochał.
Wykładziny od ściany do ściany
Raffaella często nas odwiedzała w Rzymie. Postanowiliśmy poszukać większego mieszkania. Staż Salvy zmienił się w stałą pracę w marketingu sportowym. Mój mąż poznał w Wiecznym Mieście kilku neapolitańczyków i już nie narzekał na rzymian aż tak bardzo. Planowaliśmy (czytaj: na tę myśl przebierałam nogami) powiększyć rodzinę. Raffaella pomogła nam znaleźć i urządzić nowe lokum w pobliżu Koloseum. Już jako dziewczynka wyobrażałam sobie, że gdy dorosnę, w moim domu na podłogach będą leżały wykładziny. Nie miałam wyobrażenia o tym, gdzie konkretnie będzie stał mój dom ani czy będzie to dom, czy mieszkanie, w mieście czy na wsi, w Stanach czy za granicą. Wiedziałam jednak, że jeśli już będę mogła sama podejmować decyzje, nie będzie mowy o dywanach ani parkiecie. Stopy moje i mojej rodziny będą się zanurzać w miękkich, grubych kremowych wykładzinach. Dom moich rodziców w Bethesdzie w stanie Maryland nie jest przytulny. Części wspólne (przez zespół architektów wnętrz z lat osiemdziesiątych zwane pokojem dziennym i pokojem do majsterkowania – nie dla nas pokój telewizyjny czy salon) wyglądały trochę jak skrzyżowanie Ludwika XIV z Liberace po wizycie na aukcji w Sotheby’s. Ściany pomalowano tak, żeby udawały marmurowe. Posążki wirujących derwiszów stoją na pozłacanych postumentach. Na podłogach leżą małe, cenne perskie dywany. Moje dziecięce pragnienie chodzenia po wykładzinach odzwierciedlało chęć należenia do normalnej rodziny z przedmieścia, a także potrzebę wygody, ciszy i spokoju. Mogłabym chodzić po wykładzinie boso i w piżamie.
Wykładzina tłumiłaby donośne głosy, a nie odbijała je echem. Pewnego dnia, gdy dorosnę, będę się tulić z golden retrieverem albo dzieckiem na własnej wykładzinie (w pastelowym kolorze) i nie będzie mi się bacznie przyglądała naga dama z dziewiętnastowiecznego obrazu. – Amore, w środku jest robak – zauważył Salva spokojnie, kiedy zrozumiał, że pomysł wyłożenia podłóg wykładzinami jest bliski mojemu sercu. Starał się mnie delikatnie odwieść od tego pomysłu i mówił po angielsku, bo wiedział, że to wrażliwy temat. Chodziło mu o to, że wykładziny od ściany do ściany nie są higienicznym rozwiązaniem, zwłaszcza we Włoszech, gdzie w kamiennych budynkach jest mnóstwo kurzu. – Masz na myśli roztocza? A co? Roztocza nie mieszkają w dywanach? A może chcesz mieć lodowaty marmur, żeby dzieciaki musiały po nim chodzić w narciarskich skarpetach i prawdopodobnie rozbijać sobie głowy? – Ciii, ciii. Daj spokój. Wiedziałam, że czeka mnie walka. Nigdy nie widziałam we Włoszech mieszkania z wykładzinami. Nie wiedziałam, czy to kwestia estetyki, tego, że marmur nie jest tam drogi, czy też robaków. Bez względu na powód wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę, gdy mówiłam o moquette (we włoskim nawet nie ma odpowiednika tego słowa! Musieli sięgnąć po francuskie określenie! Gdzie ja trafiłam?). Trzeba było podjąć tak wiele decyzji. Jak duży ma być salotto, czyli salon? Czy jadalnia będzie pokojem reppresentanza, na oficjalne spotkania? Kuchnia powinna być mała i kompaktowa czy amerykańska, z wyspą i miejscem do zabawy? A te pytania przywodziły na myśl to najważniejsze: kim jesteśmy? Amerykanami czy neapolitańczykami?
Salva pracował, więc Raffaella wskakiwała do pociągu i chodziła ze mną do architektów, stolarza, tapicera, kamieniarza. Rzemieślnicy, gdy już zrozumieli, że mieszkanie jest moje, zaczynali zachwalać zalety tego czy tamtego gzymsu, takiego czy tamtego drewna na podłogę. Potem włączała się Raffaella. Oczywiście będą potrzebowali osobnego pokoju z łazienką dla mieszkającej z nimi niani (ale mieszkanie jest za małe! No i jeszcze nie mamy dzieci!). To jasne, że wolą małą kuchnię, bo w takiej łatwiej dobrze gotować (trudno mi skoordynować ruchy i na pewno się poparzę!). Zasłony naturalnie muszą wisieć na mosiężnych karniszach z wywiniętymi końcówkami, a przy klamkach trzeba zawiązać dekoracyjne wstążki (a jeśli będziemy mieli dzieci?!). Blaty w pobliżu kuchenki powinny być z trawertynu. Szkoda, że nie można na nich kłaść cytryny ani niczego gorącego. Nie można ich niczym zalać. Ale ma sono bellissimi! Są takie piękne! Jaki chciałabym mieć dom? Jaką żoną i matką będę? Jeszcze tego nie wiedziałam. Słuchałam rad Raffaelli, potakiwałam i mówiłam, że przedyskutuję to z Salvą. Wreszcie Raffaella powiedziała bezceremonialnie: – Miałam ci powiedzieć, że gdy Nino pracował w hotelu, miał klienta, który sprzedawał piękne perskie dywany. Mamy ich sporo w piwnicy. Kolory są boskie, głębokie czerwienie, granaty… Łatwo się zorientować, że zaraz się wścieknę. Zaczyna mi drżeć górna warga. To tam kumuluje się napięcie. Nie w żołądku i nie w ramionach. Warga zaczęła mi drżeć, ale Raffaella tego nie zauważyła. Mówiła o stolarzu i o kuchennych szafkach. Wreszcie, gdy powiedziała: profil w kolorze złamanej bieli, zalałam się łzami. – NO! Non ce la faccio più!!! – Dłużej tego nie
wytrzymam! I wybiegłam. Odwołałam wszystkie spotkania, na które miałyśmy pójść w następnym tygodniu. We wtorek muszę się spotkać z przyjaciółką. W środę podkładam głos… przez cały dzień. Nie musisz przyjeżdżać do Rzymu, bardzo dziękuję. Nie odbierałam telefonów od niej i warczałam do Salvy. Chciałam, żeby to mieszkanie było moje, z robalem czy bez. Po rozmowie o robakach w dywanie Salva obchodził się ze mną jak z jajem: widział, jaka jestem zdenerwowana. Tulił mnie, kiedy zaczynałam płakać, bełkocząc coś i wyrzucając z siebie wszystko. – Ale ja chcę mieć pokój zabaw, amore. I chcę zalewać blaty! Nie chcę, żeby jadalnia była reppresentare! Nie chcę, żeby w szafie mieszkała pani z Filipin! Nie chcę wstążek przy drzwiach. Chcę mieć wszędzie klimatyzację! I CHCĘ MIESZKAĆ Z ROBAKAMI! – Powiedziałaś o tym mojej matce, Ketrin? – Niezupełnie. – Chce nam pomóc. Nie obrazi się, jeśli jej powiesz, czego chcesz. Nie jest permalosa. – Ale kiedy rozmawiamy o urządzaniu mieszkania, mówi si fa. Tak się robi. Jakby to było jedyne rozwiązanie. Jest ekspertem. – Podejmuje decyzje dotyczące jej domu. Ty decydujesz o naszym. Tak się tu robi. Bardzo go kochałam. Kiedy następnego dnia zadzwoniła Raffaella, odebrałam telefon. Byłam spięta, a mój głos nie brzmiał szczerze. Ona była rozluźniona. Słyszała o specjalistce od akupunktury i chciała zabrać do niej Nina. Faszerowana cukinia, którą zrobiła poprzedniego dnia, była wyborna. O dziwo, nie wspomniała
o architekcie ani o stolarzu, ani o żadnym innym specjaliście. – Ketrin, moja przyjaciółka, Paola, chciałaby cię poznać. Powiedziała, że mogłybyśmy wpaść na kawę w sobotę po południu. Co ty na to? Wybieraliśmy się z Salvą na weekend do Neapolu, ale nie miałam ochoty siedzieć z nią w salotto jednej z jej eleganckich przyjaciółek. Nie chciałam słuchać, jak opowiada o „naszych” decyzjach w sprawie pryszniców i półek. Czułam się jednak winna: w końcu unikałam jej przez cały tydzień. I szlifowałam monolog, w którym informowałam ją, że choć wybrała urocze rozety do klamek, chciałabym najpierw zadbać o założenie wszędzie klimatyzacji. Paola Martone mieszkała na ostatnim piętrze w domu z widokiem na Zatokę Neapolitańską. Wcisnęłyśmy się z Raffaellą do malutkiej windy i od razu otoczyła nas woń jej słodkich perfum. Odgarnęła mi z czoła kosmyk włosów. – Spodoba ci się jej mieszkanie – powiedziała. Czyżby? Zirytowała mnie. Chciałam to mieć za sobą i wrócić do domu. Drzwi otworzyła nam krągła blondynka z ogromnymi, pełnymi kolagenu ustami. – Raffffa!!! – zagruchała, gdy zaczęły się ściskać. – Paoliiiiina!!! I wtedy zauważyłam, że eleganckie beżowe pantofle od Magliego zanurzają się w mięsistej szafirowej wykładzinie. Zrozumiałam, dlaczego tam poszłyśmy. – Paoliii, dzięki, że nas zaprosiłaś. Chciałam pokazać Katherine, jakie możliwości daje wykładzina. Twoja jest najpiękniejsza w całym Neapolu.
Autospurgo
Krótko po przeprowadzeniu się do nowego mieszkania odkryłam najpewniejszy sposób na sprowokowanie awantury z moim mężem. Wystarczyło wrzucić coś niewłaściwego do zlewu, bidetu, odpływu w kabinie prysznicowej albo sedesu. Podobnie jak większość włoskich młodych par, które przerabiają mieszkania (jest to jeszcze bardziej prawdopodobne, jeśli któreś z nich jest cudzoziemcem), mieliśmy problemy z hydrauliką. Starożytni Rzymianie wymyślili, jak spłukiwać toalety, i sprowadzali wodę z daleka, żeby zasilała krany nad zlewami i misterne fontanny. Było to trzy tysiące lat temu, gdy reszta świata korzytała z wiader i kopała dziury w ziemi. Ich wiedza nie przeszła jednak na współczesnych włoskich hydraulików. Najwyraźniej w przypadku rzymskich toalet podstawowa reguła mówi, że im dawniej zainstalowano system, tym lepiej działa. My wybierałyśmy karnisze i rozważałyśmy wady i zalety syntetycznych kuchennych blatów, które przeszłyby próbę kontaktu z amerykańskim kwaśnym dressingiem do sałatki, a tymczasem nasz hydraulik chrzanił robotę na całego. Postanowił jedną niewielkiej średnicy rurę kanalizacyjną, obsługującą całe mieszkanie, zainstalować w rogu mieszkania, naprzeciwko kuchni i łazienek, daleko od armatury. Oprócz wykładziny w całym mieszkaniu i klimatyzacji bardzo chciałam mieć rozdrabniacz odpadków. Państwo Avallone nigdy czegoś takiego nie widzieli. Wyjaśniłam, że będzie to wielkie udogodnienie, zwłaszcza że ich kraj ma problemy z wywozem śmieci. Hydraulik zainstalował rozdrabniacz, ale nie wspomniał o trzech ważnych rzeczach: po pierwsze rozdrabniacze śmieci są w wielu częściach Włoch
nielegalne, po drugie z naszego nigdy nie będzie można korzystać, bo rury w naszym mieszkaniu mają za małą średnicę, i po trzecie zainstalował rury i odpływy tak, że ze zlewu nigdy nie będzie można spuścić nic z wyjątkiem wody. Salva miał poczucie, że rozdrabniacz śmieci (po włosku tritarifiuti, czyli siekacz śmieci) to przepis na katastrofę. – Nie używajmy go, Ketrin, dobrze? Uznałam, że jest neapolitańskim tradycjonalistą i boi się techniki. A w szczególności wymyślnych nowoczesnych urządzeń kuchennych. Jego matka nadal korzysta z glinianych naczyń! Zapoznam ich z cudem kuchenki mikrofalowej! W naszej nowoczesnej amerykańskiej kuchni zapędzę ich w dwudziesty pierwszy wiek! Tak właśnie myślałam, kiedy pakowałam do naszego rozdrabniacza zawartość kilogramowej torby – podobne do szpinaku liście erbette. Erbette się zepsuły. Kupiłam je, a potem o nich zapomniałam – to coś, co się we Włoszech nie zdarza. Nikogo nie było w domu i chciałam zatrzeć wszelkie ślady. Chciałam je zmielić w niebyt. Zaczęłam sobie powtarzać, że nigdy ich nie było, i włączyłam rozdrabniacz. Zielona masa spływała spokojnie, ale mniej więcej po minucie zauważyłam zieloną maź wydobywającą się z bulgoczącego odpływu. Tego wieczoru byliśmy z Salvą, kiedy już wrócił z pracy, jak Lucy i Ricky Ricardo. – Amore? Mamy problem z hydrauliką. – Perchè hai quella roba verde dappertutto? – Dlaczego jesteś cała w zielonej mazi? *** U wielu amerykańskich mężczyzn złość lokalizuje się w klatce piersiowej. Mają napakowaną klatę, taką w stylu Nie Zadzieraj Ze Mną. Ramiona są spokojne, głowa wysoko, a tors
kołysze się z boku na bok. To właśnie tors się rozgląda i sprawdza, kto może próbować mu podskoczyć. No, dawaj. Amerykańscy mężczyźni w przypływie złości często robią się więksi, bardziej poziomi, zaczynają siać postrach. Tymczasem Salvatore, jak wielu neapolitańczyków, złości się ze złączonymi nogami i stopami na zewnątrz. Pięty się stykają, palce są skierowane na zewnątrz, a on porusza się w pionie. Po wojnie, kiedy ludzie starali się wymyślić cokolwiek, żeby zarobić parę lirów, wymyślono w Neapolu zabawkę zwaną ciccignaca la butteil. Był to kawałek marmuru zawieszonego w butelce: podskakiwał, kiedy dziecko potrząsało butelką. Ta zabawka najlepiej oddaje pionową złość podskakującego Salvy – jego wysokie, smukłe ciało wyraża furię. Wiem, że obrzucanie się wyzwiskami nie jest zdrowe ani nie świadczy o psychicznej dojrzałości. Wiem, że to pierwsza rzecz, której byśmy się nauczyli na seminarium poświęconym radzeniu sobie ze złością. Tylko czy prowadzący takie seminaria musieli kiedyś dzwonić o trzeciej w nocy do autospurgo, mając za sobą sześć godzin wycierania, nurkowania i wyrzucania? (Słownik Collinsa tłumaczy autospurgo jako szambiarkę. Moje mniej techniczne tłumaczenie to człowiek, który przyjeżdża, zasysa i pompuje). Tej nocy, kiedy zaatakowała nas zielona maź, ani trochę nie radziliśmy sobie ze złością w dojrzały sposób. – Ma quanto sei scema! (Jaka ty jesteś głupia! Uderza się w czoło dłonią ustawioną pod kątem czterdziestu pięciu stopni w neapolitańskim geście oznaczającym, że ktoś ma pustą głowę, że stracił mózg). – Sei uno stronzo. (Dupek z ciebie. Żadnych gestów, ale… rety, jak mi drży górna warga!). – Pigliati una camomilla. (Napij się rumianku. Ale nie, nie sugeruje, że mogłabym się dzięki ziołowej herbatce uspokoić.
Chodzi raczej o to, żebym się wzięła w garść. Ręka Salvy wykonuje gest, jakby podnosił filiżankę herbaty). – Va fan culo! (Pieprz się!). – Stai dando i numeri! (Dosłownie: podajesz liczbę. Uderza dłonią w czoło prostopadle, co znaczy, że byłam głupia, a teraz to już do reszty straciłam rozum). Owo podawanie liczby nawiązuje do starej gry tombola, podobnej do bingo. Każda liczba od jednego do dziewięćdziesięciu kojarzy się z człowiekiem, przedmiotem, koncepcją albo wydarzeniem. Na przykład sześćdziesiąt jeden to polowanie, a pięćdziesiąt jeden to ogród albo podwórko. Jeśli mi się przyśni, że próbuję schwytać na dworze mysz, może to sugerować, że następnego dnia powinnam obstawić na loterii sześćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt jeden i jedenaście (liczbę odpowiadającą myszy). Muszę się poradzić eksperta (zwykle starej pomarszczonej neapolitańskiej babki obdarzonej „darem”), który potrafi interpretować liczby. Kiedy powinnam zagrać? Gdy mam dziwny sen albo stanie się coś absolutnie niezwykłego. Na przykład kilka lat temu ukradziono mi w Rzymie portfel. Dzień po tym, jak ukradziono portfel mojej siostrze w Nowym Jorku, i dzień przed tym, jak ukradziono portfel mojej matce w Waszyngtonie. Albo świat obiegła wieść o roztargnieniu pań Wilson, albo zadziałała jakaś nadprzyrodzona siła. Teść zadzwonił do mnie natychmiast, jak tylko zdał sobie sprawę, jaki to zbieg okoliczności. – Znalazłem kogoś, kto jest bravissima, ekspertem od interpretowania liczb – poinformował mnie. – Obstawisz, prawda? Nie obstawiłam, ale dowiedziałam się, że moje liczby to siedemdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt i pięćdziesiąt dwa. Siedemdziesiąt dziewięć to złodziej, siedemdziesiąt – wysoki
budynek (Nowy Jork), a pięćdziesiąt dwa to la mamma. Benedetta chodziła kiedyś, jako nastolatka, z chłopakiem o imieniu Luca, który był niestabilny emocjonalnie i miał syndrom odrzucenia (przezywano go ‘o pazz’ albo szalony Luke). Gdy moja szwagierka postanowiła z nim zerwać, zagroził, że popełni samobójstwo, i krzyczał ze szczytu skalistego wzniesienia Posillipo, gdzie mieszkał, że ją kocha i rzuci się w otchłań Zatoki Neapolitańskiej, jeśli do niego nie wróci. W tłumie, który niebawem zebrał się wokół niego, znaleźli się oczywiście ludzie, którzy próbowali go odwieść od tego pomysłu. Byli też tacy, którzy przyciszonymi głosami mówili sta danto i numeri – podaje liczby. Jego zachowanie było tak niezwykłe, że bystrzy neapolitańczycy rozglądali się w tłumie za wróżbitką, która by im podpowiedziała, jakie liczby mogliby obstawić na loterii. Salva opowiadał, że jakiś mężczyzna wołał nawet do przechodniów: „Panie i panowie, jakiś szaleniec chce się rzucić ze skały. Chodźcie i poznajcie liczby!”. Wróćmy do naszej kłótni. Według mojego męża straciłam rozum do tego stopnia, że podawałam liczby, a według mnie mój mąż był po prostu dupkiem. Z rozrzewnieniem wspominam nasze początki, kiedy to ja nie rozumiałam włoskiego, a on angielskiego. Jak wspaniale nam się dyskutowało! Zgadzaliśmy się ze sobą w każdej kwestii! To była idylla. Gdy liznęłam trochę włoskiego, a on angielskiego, komunikacja nieco się skomplikowała. Teraz rozumiem, że prawdziwe problemy zaczęły się, gdy opanowaliśmy tryb łączący i warunkowy. Gdy musisz się ograniczać do trybu oznajmującego, przyciąga cię czas teraźniejszy: potrzeby, pragnienia, to, co lubisz i czego nie lubisz. Muszę iść siku. Lubię lody, a ty? Mówisz to, co jest
konieczne i prawdziwe, a to sprawia, że związek jest udany. Spójrzcie tylko na proste piękno przyjaźni z drugiej klasy. Niestety gdy umiesz się posługiwać trybem łączącym i warunkowym, związek się zmienia. Zaczynasz myśleć, a potem mówić: Gdybyś się nie upierała przy rozdrabniaczu śmieci, nie musielibyśmy czyścić rur i Szkoda, że jesteś takim dupkiem. Nie żyjesz już tu i teraz, tylko porównujesz życie do ideału. Minęły dni Jestem głodny i Czy chcesz przyrządzić erbette? Nastały czasy Szkoda, że nie zatrudniliśmy innego hydraulika i Nie byłoby żadnej zielonej mazi, gdybyś nie narzekał, że jemy za mało zieleniny. Życie i ten, kogo kochasz, dorównują (albo i nie) ideałowi stworzonemu dzięki wymyślnym starym formom czasowników. Prawdopodobnie powinnam się cieszyć, że mimo skomplikowanych niuansów języka naszego sporu to, co pozwala się pogodzić, leży między słowami. Na znak pokoju rzuciłam w niego zmiętą chusteczką higieniczną. A on wziął mnie w ramiona i stwierdził: – Ma quanto mi fai arabbiare! – Doprowadzasz mnie do szału! Przyznaliśmy się sobie nawzajem, że nie lubimy erbette. Nie da się ich porównać ze smażonymi z oliwkami scarole, które można znaleźć w Neapolu. – Obiecaj mi, że nie będziesz używała tritarifiuti. Już nigdy. Obiecałam. I rozdrabniacz nadal stoi pod zlewozmywakiem. Nieużywany.
Pasta alla Genovese
Po wielu kłótniach związanych z działaniem rur mieliśmy sporo okazji, żeby się godzić. Latem 2004 roku dowiedziałam się, że jestem w ciąży i noszę nasze pierwsze dziecko. Odkryłam, że bardzo, ale to bardzo ważne jest to, co neapolitańska matka je w czasie ciąży. I nie mam na myśli dodatkowej ilości białka ani rezygnacji z kofeiny i sushi. Chodzi o zachcianki. Jeśli kobieta nie zaspokaja swoich zachcianek, zapłaci za to dziecko. – Czuję, że mam voglia (zachciankę) na rigatoni alla Genovese – powiedziałam Raffaelli, kiedy byłam w czwartym miesiącu. Nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne to się okaże i że uruchomi całą machinę. Jeżeli ciężarna z Neapolu nie zaspokoi swojej zachcianki, dziecko urodzi się z voglia, czyli znamieniem. Zazwyczaj to jakieś przebarwienie na skórze, w kształcie obiektu pożądania matki: na przykład truskawki albo małej filiżanki do kawy. Gdyby to była pasta alla Genovese, znamię mogłoby przybrać kształt wielkiej cebuli. Mimo nazwy potrawa ta nie ma nic wspólnego z liguryjskim miastem. Powstały przeróżne teorie na temat tego, dlaczego typowo neapolitańskie danie nazwano od Genui (jedna z nich głosi, że neapolitański kucharz, który je wymyślił, miał przydomek ‘o genovese), ale żadna nie jest pewna. Faktem jest natomiast, że tej potrawy nie znajdzie się we Włoszech nigdzie poza Neapolem. Jest to swego rodzaju ragù, w tym sensie, że sos przyrządza się z mięsem, ale jego cechą charakterystyczną są kilogramy cebuli z Montoro, którą się przesmaża.
Raffaella natychmiast posłała Nina na targ po cebulę i kupiła bilet na pociąg do Rzymu. Jej wnuk pod żadnym pozorem nie może się urodzić z cebulą na twarzy. Rozpieszczano mnie do bólu, ale szczerze mówiąc, nie miałam poczucia winy. Zasługiwałam na to, żeby zaspokajano moje zachcianki. Zasługiwałam na to, żeby planami całej rodziny mojego męża rządził mój apetyt. Zasługiwałam na to, żeby mi podsuwano pod nos ragù na drewnianej łyżce. Ja tymczasem leżałam na kanapie i oglądałam odziane w bikini tańczące gwiazdki. Zasługiwałam na to wszystko nie tylko dlatego, że byłam w ciąży, ale również dlatego, że resztę czasu spędzałam w wiążącym się z bólem, wysiłkiem i upokorzeniem centro di analisi. *** Plik z wynikami badań laboratoryjnych był tak gruby, że można by go było włożyć do segregatora. Podała mi go recepcjonistka w centrum diagnostyki. Był zaklejony, żeby zagwarantować poufność. Poczułam się tak samo jak wtedy, gdy byłam mała i miałam dostać szkolne świadectwo. Zobaczmy, jak wypadłam, a w zasadzie jak wypadły moja krew i mocz. Czy dobrze się odżywiam? Czy żyję zdrowo? Nie mogę się doczekać. Ekscytacja ustąpiła rozczarowaniu i dezorientacji: otworzyłam kopertę i zobaczyłam, że poziom limfocytów wynosi tysiąc osiemset na mikrolitr krwi, a cytokin mam jeden przecinek cztery. Co to znaczy? Przeglądałam plik kartek i znajdowałam bardzo niejednoznaczne wykresy z niepokojąco ostrymi ekstremami… Moje C-reaktywne białko (CRP) nieźle harcowało. Czy dolegało mi coś poważnego? Żeby się tego dowiedzieć, musiałam się umówić na wizytę w innym gabinecie, kiedy indziej i w innej części miasta. Centro diagnosi, czyli
centrum diagnostyczne, nie zajmowało się diagnostyką, tylko pobierało krew, mocz i kał, i przeprowadzało konieczne badania. Na pierwsze badanie krwi poszłam nieprzygotowana. Zjadłam śniadanie, a krew pobiera się wyłącznie na czczo. Kazano mi więc iść do domu i wrócić następnego dnia. Gdy przyszłam rano głodna i rozbita, recepcjonistka zapytała, gdzie mój mocz. – Dov’è l’urina? Naprawdę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sprawę dodatkowo komplikowało to, że nie wiedziałam, jak się mówi pęcherz. Dlatego powtórzyłam pytanie: Dov’è l’urina? Sprytnie odbiłam piłeczkę. – Non l’ha portata? – zapytała. Nie przyniosła go pani? Bez względu na to, czy to kwestia językowa, czy też skutek mojej permalosità (nadwrażliwości), pytania formułowane z użyciem przeczenia i dotyczące tego, czego nie zrobiłam, traktuję jak oskarżenia. A one wcale nimi nie są, zwłaszcza po włosku. To po prostu stwierdzenia. „Czy pani stojąca przede mną i mająca obcy akcent nie przyniosła moczu?”, zapytała recepcjonistka. Okazałam się problematyczną pacjentką. Znów odesłano mnie do domu, tym razem z instrukcją: miałam nabyć w aptece plastikowy pojemniczek i przyjść ponownie – z moczem. To nie mógł być jakikolwiek mocz, to musiał być mocz poranny. Najczystszy. Najwyraźniej taki nadaje się do badań najlepiej. Nie przychodź do nas z rozwodnionym moczem, tłumaczyło centro diagnosi, tylko z tym najbardziej żółtym i najintensywniej pachnącym. Stwarzało to logistyczne problemy, bo następnego dnia rano musiałam przejechać z pojemniczkiem pełnym moczu ulicami Rzymu, bez kawy i bez śniadania. Gdzie miałam go
postawić? Owszem, miał pokrywkę, ale raczej lichą. Aha! Zapaliło mi się w głowie światełko. Nie muszę go trzymać w ręce ani pilnować, kiedy będzie stał na siedzeniu pasażera. Mogę go wstawić do uchwytu na kawę! Pasował idealnie. Ruszyłam. Tutto a posto: wszystko było na miejscu, wszystko szło dobrze, do czasu gdy kamikadze motorino zajechał mi drogę i musiałam z całych sił wcisnąć hamulec. Nie będę opisywać szczegółowo, gdzie wylądowały moje czyste siuśki. Powiem tylko, że kolejnym przystankiem była myjnia samochodowa, nie centro diagnosi. Do centrum udałam się pieszo, bardzo ostrożnie niosąc pojemnik z żółtą zawartością. Naprawdę chciałam się dowiedzieć od tych drobnych staruszek, jak one to robią, bo zauważyłam, że każdy, kto wchodzi do centro diagnosi, dyskretnie przynosi ze sobą mocz. Jakby się wszyscy skrzyknęli na imprezę, na którą trzeba przyjść z uryną! U mojego lekarza w Maryland jest sterylna łazienka, w której oddaje się mocz. I znika on stamtąd w tajemniczy sposób. Nie trzeba go przenosić ani nawet podpisywać. Procedura jest w pełni anonimowa. Zagadnęłam babunię siedzącą obok mnie. Wskazałam na pojemniczek w jej dłoni i powiedziałam: – Difficile, no? – Trudne, prawda? – Nie! – odparła. – Ze stolcem jest trudniej. Do czego mnie jeszcze zmuszą? Dzięki Bogu badaniu kału musiał się poddać Salvatore. Żeby mu pozwolono być przy narodzinach syna, musiał sprawdzić, czy nie ma salmonelli. Dostał mały przezroczysty pojeminczek z plastikową łyżeczką i kazano mu przynieść próbkę do centro diagnosi. Musiał tam dostarczyć własną kupę. – Ketrin? Mi porti un giornale? – Możesz mi przynieść
gazetę? To była jego pierwsza spójna wypowiedź, jaką usłyszałam następnego ranka zza zamkniętych drzwi łazienki. Przez dobrą godzinę mamrotał coś i przeklinał (Dziewica Maryja ma w neapolitańskim dialekcie wiele nieładnych przezwisk). Atmosfera była napięta. A ja musiałam zdecydować, czy dać mu „La Gazzetta dello Sport”, czy „The International Herald Tribune”. Gazeta miała mu pomóc się rozluźnić na tyle, żeby się wypróżnił, czy zamierzał ją wykorzystać do czegoś innego? Zwlekałam zbyt długo. – KETRIN!!! – Ma per… leggere? Jeżeli zamierzał ją czytać, powinnam była mu podać różową „La Gazzetta dello Sport”, ze zdjęciem gwiazdora boiska Buffona skaczącego do piłki, żeby cudem obronić bramkę w walce z Milanem. – No! Macchè leggere?! – Nie do czytania! Co ty sobie wyobrażasz?! Podałam mu więc „Tribune”. Gdy wychynął zza drzwi, łazienka była wyłożona kartkami z dodatku reklamowego – jest bardzo wiele powodów, żeby odwiedzić Wietnam! Biedaczysko. Dźgał bobki potwornie długo. W dłoni tryumfalnie dzierżył plastikowy pojemniczek, na którym napisał magicznym flamastrem: SALVATORE AVALLONE. Był gotów się stawić w centro diagnosi. – Ecco. – Proszę, powiedział później do recepcjonistki i z dumą postawił swoją kupę na kontuarze. Ostatnio ojciec opowiadał mi, że musiał wysłać próbkę kału do laboratorium na przedmieściach Maryland. Byłam ciekawa, jak to się odbywa w Ameryce. Podobnie jak we Włoszech otrzymał plastikową łyżeczkę, ale zaskoczył mnie, kiedy
powiedział, że wysłał próbkę pocztą. Zapytałam, czy zaniósł przezroczysty pojemniczek na pocztę. Otóż nie: wrzucił anonimową paczuszkę z nadrukiem: opłatę pobrano przez otwór w drzwiach! – To wspaniały kraj, kraj, co się zowie! Można w nim anonimowo wysłać w świat swoją kupę. Nie trzeba jej nigdzie nosić. Gdy już miałam odśpiewać Star Spangled Banner, ojciec uzupełnił opowieść. Naklejka z adresem laboratorium się odkleiła i kupa trafiła z powrotem do nadawcy.
Vestiti
Po tym jak przeżyliśmy z Salvatore przygodę z centro diagnosi, już nic nie mogło podważyć naszej pewności siebie – pewności siebie młodych rodziców. W każdym razie do czasu, kiedy spróbowaliśmy zdecydować, jak ubrać noworodka. Oto co mówiła Raffaella do członków rodziny, którzy nie byli stosownie ubrani: Nino, mi sembri un sacco di patate. Nino, wyglądasz jak worek ziemniaków. Amore mio, mi sembri un figlio di nessuno. Kochanie, wyglądasz jak dziecko niczyje. Chi sei? Uno scaricatore di porto? Kim jesteś? Robotnikiem portowym? Członkowie rodziny są narażeni na takie komentarze, jeśli mają koszulę wyłożoną na spodnie, kłaczki na swetrze albo jeśli włożą nogawkę spodni w skarpetkę. Jeśli mają na czymś plamę albo nieidealnie wyprasowany kołnierzyk, mogą usłyszeć po prostu: „Spokojnie. Jest jeszcze czas, żeby się przebrać”. Mnie to nie dotyczy. Nie słyszę takich komentarzy. Może dlatego, że jestem synową. Albo dlatego, że wszyscy wiedzą, że jestem permalosa. Wydaje mi się jednak, że to przede wszystkim dlatego, że kiedy się poznałyśmy, miałam na sobie polar. Mogło więc być tylko lepiej. Od czasów obżerającej się napadowo intelektualistki i feministki z 1996 roku mogłam tylko poprawiać swój image. Kiedy włożę coś, co do siebie pasuje, Raffaella uśmiecha się do mnie z dumą. Słyszę: come sei carina! – świetnie wyglądasz! – jak tylko włożę pasek do dżinsów. Ta piękna wolność, ta taryfa ulgowa, która, mam nadzieję, będzie trwała do
czasu, gdy trafię do domu spokojnej starości, nie obejmuje moich dzieci. Gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży, z prywatnej kliniki, w której miałam rodzić, dostałam listę ubranek, które powinnam przywieźć dla noworodka. Były na niej części garderoby, o których nigdy wcześniej nie słyszałam: bodino, ghettina, tutina. Wszystkie kończyły się na -ino lub -ina, co oznaczało, że były malutkimi i słodziutkimi wersjami czegoś, ale czego? Jakby to nie wystarczyło, żeby wprowadzić zamęt w moim atakowanym przez hormony mózgu, klinika określiła, jakie materiały preferuje. Tak więc wraz z nienarodzonym jeszcze dzieckiem wybrałam się na poszukiwanie ghettina di lana leggera (legginsów z lekkiej wełny) i innych ubranek, które byłyby odpowiednie, żeby w nich wkroczyć na scenę włoskiej mody. Liczyłam na to, że pozbędę się problemu, jak tylko wręczę sprzedawczyni listę i kartę kredytową. Sprzedawczyni miała około sześćdziesięciu lat i była piękną babcią o chropawym głosie. Już było po mnie. Wyszłam ze sklepu po mniej więcej dwóch godzinach, lżejsza o kilkaset euro, spocona i wzburzona. Signora zarzuciła mnie pytaniami. Jaki rodzaj bawełny wolę? Czy przy rękawkach lub kołnierzyku ma być koronka? Tych pytań było mnóstwo. A ja nie zdobyłam się na zadanie swoich. A miałam zaledwie dwa i miały w tamtym momencie fundamentalne znaczenie. Które są tańsze? I: gdzie jest łazienka? Efekty swoich działań przekazałam Raffaelli. Założyła okulary, żeby przejrzeć listę, i zaczęła dotykać ubranek. Zachowywała się jak Giorgio Armani przed sesją zdjęciową dla „Vogue’a”. Jak hollywoodzka konsultantka od wizażu. Omawiała sposób wykonania każdej malutkiej części garderoby.
Mówiła na przykład: „haft krzyżykowy” albo „kremowo-błękitna aplikacja”. Starałam się dojść, czy to znaczy, że ubranka przeszły test. Nie chciałam po raz kolejny odwiedzać wymagającej babci z chropawym głosem. Mój synek jeszcze się nie narodził, a już oceniano jego wygląd. Jak tylko ujrzy światło dzienne, będzie się musiał prezentować stylowo i elegancko. Nie dadzą mu kilku miesięcy, żeby się zaadaptował? Nie mógłby dostać kilku tygodni luzu z racji tego, że jego matką jest chodząca w dresach Amerykanka? – Hmmm… Raffaella będzie się musiała zastanowić, popracować nad tym, zestawić te ubranka z tymi, które sama kupiła. Wyglądało jednak na to, że wykonałam zadanie. Alleluja! – W Stanach zwykle kupujemy ubranka, które da się wyprać w pralce – odważyłam się zauważyć. Czułam, jak w dziewiątym miesiącu odżywa we mnie pewność siebie. – Poważnie? Przecież w ten sposób się niszczą! A co ze szwami szytymi satynowymi nićmi? Nie wspomniałam, że staramy się nie wydawać dwustu dolarów na ubrania, które posłużą niecały miesiąc i które będą nasiąkać mlekiem i wymiocinami. Byłoby to bezcelowe. Nie chciałam, żeby mój syn zaraz po urodzeniu otrzymał etykietkę figlio di nessuno – dziecko niczyje – więc pozwoliłam, żeby nonna Raffaella zajęła się garderobą dla noworodka. Kto by się przejmował tym, jak go ubiorą? Miałam na głowie dość problemów. Jak na ironię z czasu narodzin pierwszego synka najlepiej pamiętam malusieńki sweterek z wełny z merynosa. Gdy pielęgniarka godzinę po cesarskim cięciu przyniosła Anthony’ego (nie wierzę, że nieproporcjonalnie wysoki odsetek
cesarskich cięć we Włoszech nie ma nic wspólnego z estetyką. Mamusia wygląda lepiej, dziecko też. Mamusia może się uczesać, zadbać o paznokcie. Główka dziecka jest idealnie okrągła. Poród siłami natury? Per favore!), miał na sobie wełniany sweterek w prążki. Był błękitno-kremowy i z pewnością wybrała go nonna Raffaella, a jej wybór zatwierdziła komisja składająca się z pielęgniarek. Miał zaczesane na bok włoski, za uchem posmarowano go kropelką wody kolońskiej. Przede wszystkim pomyślałam: A jeśli mu się nie spodobam? A jeśli mam nieświeży oddech? Jak wyglądają moje włosy? Czy ktoś mógłby przynieść lustro? Byłam przygotowana na zmęczenie, przygnębienie, radość. Ale nie na miłość ósmoklasistki. Nikt mnie nie przygotował na szalejące w żołądku motyle, suchość ust, spocone dłonie. Boże, dopomóż. Po raz drugi w życiu zakochiwałam się we Włochu. – Mamma! – Raffaella weszła do sali i użyła słowa, które prawie mnie sparaliżowało. Poczułam ciężar odpowiedzialności. Wszystkie te m wiązały się z domowej roboty lazaniami, prasowaniem koszul dla trzydziestolatka i miłością, która była totale. Raffaella zauważyła, jaką mam minę, widziała szukającego piersi Anthony’ego i wiedziała, że nadeszła chwila, żeby sdrammatizzare. – Widziałaś sweterek? Jest taki elegancki! Owszem, był elegancki. Był jak klejnot. Skupmy się na wełence. Ale gdzie był Salvatore? – Ochlapuje twarz wodą. – Czytaj: krzyczy z radości w męskiej toalecie. – Jutro Anthony będzie wyglądał olśniewająco w białym jedwabnym rampersie. Jak myślisz? – Zgadzam się.
Extracomunitari Kobiety z rodziny Salvy zakładały, że przekażę swoje dziecko – kawałek mojego serca, jak się mawia w Neapolu – jakiejś kobiecie z Filipin, Ukrainy, Sri Lanki lub Brazylii. Zakładały, że ta kobieta będzie niezbyt atrakcyjna i niezbyt droga i będzie mieszkała z nami w małym zakątku naszego mieszkania oraz dostawała wolne niedziele. Nie wzięto pod uwagę takich kwestii, jak: nawiązywanie więzi, obiady na wynos, zabrudzone wymiocinami dresy. Insomma – koncepcji, że bycie matką to moja sprawa. „Imigrantki ze Sri Lanki są brudne”, „Zaletą kobiet z Filipin jest to, że nie wchodzą ci w drogę”, „Brazylijki są za ładne, żeby je zatrudniać jako niańki mieszkające z rodziną” – to były jedyne komentarze, jakie słyszałam od włoskich matek. Matki, które poza tym wydawały się miłymi, wrażliwymi ludźmi, dyskredytowały całe kontynenty, bo były fanno schifo – ohydne. Przypomniałam im, że ja również jestem extracomunitaria. Nie, Ketrin. Amerykanie się nie liczą! Extracomunitari to ludzie z północnej Afryki, Azji, biednych regionów Ukrainy… Ludzie, którzy nie wyglądają jak my i którzy dla nas pracują. A tak przy okazji… dlaczego żadnej z nich nie zatrudniasz? Gdy urodził się Emilio, Benedetta zatrudniła panią Marieli ze Sri Lanki. Równocześnie Raffaella i Nino zatrudnili jej kuzyna, młodego mężczyznę o imieniu Mitzi, który nosił bejsbolówkę drużyny Yankees. (Należąca do klasy robotniczej Anna poszła na emeryturę. Mitzi pomagał w gotowaniu i w „ciężkich pracach porządkowych”. Był młody i silny i potrafił naprawiać domowe sprzęty). Zarówno Raffaella, jak
i Benedetta narzekały, że oni – Marieli i Mitzi – nie mają pojęcia o higienie (nie korzystają nawet z bidetu!) i nie wiedzą, jak pakować resztki potraw. – Spójrz – powiedziała pewnego dnia Benedetta, pokazując mi talerz z kiełbaskami i ragù. Był przykryty celofanem, ale jego brzegi odstawały. – To dzieło Marieli. Najwyraźniej tak pakują jedzenie na Sri Lance. Limitate, sono limitate. – Są umysłowo ograniczeni. (Zapamiętać: w domach Benedetty i Raffaelli należy pozbywać się resztek i udawać, że się je zjadło. Nie próbować ich pakować). Benedetta najwyraźniej uważała mnie za włoską signorę, panią domu, niemającą nic wspólnego z pomocami domowymi, które są extracomunitari. Ale się myliła. Mam takie samo pozwolenie na pracę we Włoszech jak te kobiety. Żyję daleko od domu, jak one. Nie potrafię owinąć miski folią spożywczą tak, żeby się trzymała krawędzi. Tak jak te kobiety. I nie korzystam z bidetu. Owszem, są też ogromne różnice. Dysponuję znacznie większymi środkami i dużo mniejszą odwagą. Ale na poziomie czysto ludzkim, gdy słyszę neapolitańskie signore utyskujące na swoje pomoce domowe i uskarżające się na to, że nic nie rozumieją, czuję się tak, jakby mówiły o mnie. Zastanawiałam się, jak ludzie mogą tak o kimś myśleć, a potem powierzać ich opiece własne dzieci. Więc się opierałam. Zostałam w domu, po amerykańsku. Brakowało mi snu i miałam nadwagę (nie obżerałam się, tylko jadłam, co chciałam i kiedy chciałam). Nie malowałam się i nie układałam włosów. Uważałam, że takie są konsekwencje bycia matką na pełny etat. W pewnym sensie byłam dumna z tego, że kiepsko wyglądam. Pomięte ubrania i trampki były jak honorowe odznaczenia. Świadczyły o moim poświęceniu na
polu „pracy” rodzica. Pogniecione welurowe spodnium świadczyło o tym, że nie zajmuję się sobą, że traktuję macierzyństwo poważnie. Cierpię dla niego. Według otaczających mnie Włoszek mój wygląd sugerował, że weszłam na równię pochyłą prowadzącą do nieogolonych nóg i obiadów z mikrofalówki. – Sta diventando una scema a press’ai bambini – usłyszałam, jak moja przyjaciółka mówi o pewnej matce, której niańka odeszła i która musiała chodzić do parku w dresach jak ja. „Przebywa z dzieckiem tak dużo, że robi się mało rozgarnięta”. Nie martwiły się o mój wygląd, tylko o zdrowie psychiczne. Gdy Anthony miał około półtora roku, zadzwoniła do mnie zia Pia. – Ketrin, zastanawiałaś się nad niańką? Jest ci potrzebna. Spędzasz z synkiem za dużo czasu. E troppo legato a te. Był do mnie zbyt przywiązany? Przecież nie miał nawet dwóch lat! Jej dzieci mieszkały z nią do trzydziestki. Wkurzyłam się. Odebrałam to jako atak: oceniała moje podejście do macierzyństwa. Nie rozumiałam, że nie nazywa mnie złą matką ani nie twierdzi, że Anthony będzie cierpiał. Uznała tylko, że powinnam się zająć sobą. Myślała o mnie. Niedroga opieka do dzieci jest wątpliwym błogosławieństwem. Na południu Włoch można zatrudnić niańkę, która będzie mieszkać z rodziną, za równowartość dniówki niańki z nowojorskiego Central Parku. Bardzo mi to utrudniało podjęcie decyzji: nie, dziękuję, lubię swoje plamy z wymiocin. Lubię jedzenie z puszek i lubię pięć dni w tygodniu prosić Salvę, żeby kupił po drodze pizzę. To tak służy mojemu dziecku. Jak by nie było, spędza ze mną mnóstwo czasu na
dywanie! Zgodziłam się więc, żeby ktoś do nas przychodził w ciągu dnia. Żadnego podawania lunchu na stół ani masowania karku. Wystarczy mi gotowanie, sprzątanie i opiekowanie się Anthonym, kiedy ja pójdę na cappuccino. On oczywiście nigdy nie będzie chciał z nią zostać. Będzie to tolerował i odliczał minuty do mojego powrotu. Pomogę mu zrozumieć, że mamusia potrzebuje trochę czasu dla siebie. Jedno z pierwszych zdań Anthony’ego po angielsku brzmiało: „Kiedy Jackie przyjść?”. Dreptał pod drzwi, siadał pod nimi i czekał. Inne jego wczesne zdanie: „Mama już wyjdzie, okej?”. Jackie ścigała się z nim w drodze do parku, opowiadała mu o tym, jak w dzieciństwie wspinała się na szczyt wulkanu w pobliżu jeziora Taal na Filipinach i udawała bramkarza w lidze Serii A. Ja tymczasem nauczyłam się obsługiwać odkurzacz. Odkryłam fantastyczny cytrynowy sprej do odkamieniania sedesu. I świetnie się bawiłam. Nie musiałam iść na cappuccino ani do salonu piękności. Potrzebowałam czegokolwiek, co by się nie wiązało z interakcją z mózgiem dwulatka. Źle oceniłam przyjaciółkę, która twierdziła, że jeśli się spędza za dużo czasu w towarzystwie dziecka, można otępieć, zaczęłam natomiast pojmować, że mogła mieć rację. Choć muszę przyznać, że ekscytowanie się usuwaniem brudu z łazienkowych kafelków było trochę niepokojące. Po raz pierwszy od czasu, kiedy uczyłam w Neapolu angielskiego, postanowiłam do tego wrócić.
Grać jedzenie Wierzę głęboko, że aktorstwo jest najlepszym sposobem na opanowanie innego języka, nauczenie się władania nim. Każdy, kto się uczy obcego języka, musi stworzyć kogoś nowego. Mówiłam więc włoskim przyjaciołom, którzy chcieli się nauczyć angielskiego, żeby zamiast poświęcać cały czas na zgłębianie gramatyki, spróbowali dialogów i improwizacji. Żeby stworzyli jakąś postać. Wtedy język w nich wniknie, emocjonalnie i instynktownie. Pozbędą się z umysłu małego jurora, który mówi: „To brzmi naprawdę głupio! Jesteś pewien, że tak brzmi trzecia osoba liczby pojedynczej tego czasownika?”. Szkoła aktorska mieszcząca się w małym teatrze w pobliżu Koloseum zatrudniła mnie do poprowadzenia kursu zatytułowanego „Aktorstwo po angielsku”. Na pierwsze zajęcia przyszło około dziesięciorga aktorów w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat. Nie czuli się pewnie, kiedy mówili po angielsku. Uczyli się tego języka w szkole, ale nie potrafili się sbloccarsi, odblokować. Powiedziałam im, żeby byli zwierzętami! Niech się wkurzą na innego aktora, na kogoś, kto właśnie odbił im dziewczynę! Niech wymyślą dowcip, który nas rozbawi! Niech zrobią wszystko, co konieczne, żeby się uwolnić i pójść na całość. Pod koniec kursu powiedziałam im, że popracujemy nad dialogami z Pulp Fiction i Śmierci komiwojażera. Żeby pomóc włoskim aktorom wcielić się w role (i skupić na czymś innym niż ograniczenia językowe), wprowadziłam ćwiczenia z improwizacji. Mieli czerpać ze swojej pamięci emocjonalnej. Mieli sobie przypomnieć, jakie uczucia towarzyszą pierwszemu pocałunkowi, jak to jest się wściec
podczas kłótni z członkiem rodziny. Jak to jest się cieszyć w towarzystwie przyjaciela. O dziwo, prawie nic nie pokazali. A raczej to, co pokazali, było sztuczne, przesadzone, pretensjonalne. Próbowałam ich namówić, żeby opowiedzieli (wiem, że niełatwo to zrobić po angielsku) o swoich relacjach z matkami. Nie zobaczyłam łez ani głębi. Usłyszałam tylko: „Moja matka jest raczej sztywna” i „Mamy różne charaktery”. Głosy mieli spokojne, twarze nie wyrażały emocji. Czy to naprawdę byli Włosi? I naprawdę opowiadali o swoich mammach? Opisując korek, w którym stali w drodze na zajęcia, byli tak dramatyczni jak Jim Carrey w Batmanie. Ich trudności miały po części podłoże kulturowe. Amerykański aktor zacznie analizować swoje relacje z rodzicami i rozkładać je na czynniki pierwsze, a włoski będzie ich chronił. We Włoszech nadal szanuje się rodzinę. Młodzi Amerykanie często zbliżają się do siebie, narzekając na rodziców. Włoscy ragazzi niemal na pewno tego nie zrobią. Nie ma rywalizacji o to, kto ma najbardziej dysfunkcyjną rodzinę. Problem był jednak bardziej skomplikowany. Nie chciałam, żeby po prostu prali na zajęciach brudy. Zależało mi na tym, żeby czuli i wyrażali emocje po angielsku. Rozmyślałam o tym, kiedy po zajęciach wracałam do domu. Nagle nad głową zapaliła mi się żarówka. Czy ja jestem głupia? Od jak dawna mieszkam we Włoszech? Jak mogłam zapomnieć, że odpowiedzią na wszystko zawsze jest jedzenie? Odłożyłam teksty Stanisławskiego i Uty Hagen na następne zajęcia. Powiedziałam swoim uczniom, że pominiemy ćwiczenia z pamięci zmysłowej, bo muszę ich prosić o radę. Chciałabym przyrządzić dla męża nową potrawę. Dziecko ostatnio źle sypia i często się kłócimy. Dlatego chciałabym dla niego ugotować coś wyjątkowego. Czy każdy mógłby opowiedzieć o swoim
ulubionym jedzeniu? Jeśli to pamiętają, niech opowiedzą, kto je dla nich robi i jak. Muszę się tego dowiedzieć. Pierwszy aktor pochodził z leżącego na południe od Neapolu Salerno. Opowiedział o ravioli swojej babki. Pokazał, jak formowała palcami małe kulki z ricotty i szpinaku i zawijała je w ciasto. – In this way11 – zaznaczył, idealnie wypowiadając th z językiem wciśniętym między zęby! Oczy miał pełne łez (nie musiał nam mówić, że jego nonna już odeszła). Barbara z Turynu pokazała nam, jak jej matka kroiła warzywa na gulasz bagna càuda. Znowu potrafiliśmy stwierdzić, że Barbara darzyła ją głęboką miłością i nienawiścią. Powiedziała, że jej mamma kroiła wszystko w ssstrips12 (dobrze – nie ztrips! Wieki całe pracowałam z nimi nad s, po którym następuje spółgłoska. Sssnow13, nie zzznow. Seven snakes slept in the snow!14). Szczerze przeżywali swoje emocje: pamiętali je dzięki jedzeniu. Mówili po angielsku prawie bez włoskiego akcentu. Pod koniec kursu, gdy zaczęliśmy pracować nad dialogami z filmów i sztuk, mieli sporo do przemyślenia. Prawdę bohatera i własną, otwarte amerykańskie a, które brzmiało w ich ustach tak dziwnie! Ale moje zadanie, zadanie nauczycielki/reżyserki, było proste. Gdy się gubili, gdy przestawali być szczerzy i zaczynali udawać, wiedziałam, co powiedzieć. Michele, ravioli. Chiara, pasta alla Genovese. Barbara, bagna càuda. Sięgnijcie do tamtych emocji. Wtedy to będzie natchniony występ.
Cotoletta alla Milanese
Gdy Anthony miał dwa i pół roku, postanowiliśmy z Salvą, że dobrym pomysłem będzie posłanie go do przedszkola. A w zasadzie to Salva był zdania, że to świetny pomysł, a ja czułam się tak, jakbym posyłała dziecko do obozu pracy. Anthony stał się mammone, maminsynkiem z południowych Włoch, a winna byłam w stu procentach ja. Zanim urodziłam włoskiego chłopca, szybko i wesoło wygłaszałam opinie na temat tutejszych maminsynków. A raczej na temat ich matek. Przecież problem z włoskimi mężczyznami to wina ich matek, prawda? Nigdy nie słychać, żeby ktoś obwiniał trzydziestolatka, który nadal mieszka z rodzicami i ma specjalne darmowe połączenia z mammą, żeby móc jej dać znać, kiedy może wstawić makaron, bo synek wraca z pracy. To wszystko to naturalnie wina mammy! Dlaczego mu na to pozwala? Dlaczego wstawia wodę, żeby się zagotowała? Zanim urodziłam włoskiego chłopca, myślałam, że włoskie matki inaczej nie potrafią. Gotowały dla swoich synów i rozpieszczały ich, bo nie czytały What to Expect, the Toddler Years15; What to Expect, the Childhood Years; What to Expect in College, The No’s that Help Them Grow albo Boundaries and Love. Przecież nie jest tak trudno zamówić kilka książek o rodzicielstwie, żeby tym młodym mężczyznom i ich przyszłym żonom żyło się lepiej. Byłam pewna, że moje dziecko nigdy nie będzie maminsynkiem. Czytałam książki. No i byłam Amerykanką – nie będę wyrażała miłości za pomocą jedzenia. Będę wyrażać uczucia, ucząc dzieci, będąc ich przewodnikiem, wzbogacając je. Czytając! Pisząc listy! Matka z synem, mózg z mózgiem. Nasze
ciała i żołądki będą rozdzielone dzięki staremu zdrowemu anglosaskiemu dystansowi. Tak sobie myślałam, zanim urodziłam Anthony’ego. Zanim po raz pierwszy usłyszałam Mammmmà z dobrze mi znanym neapolitańskim akcentem. Zanim zobaczyłam, jak wciska sobie paluszek w policzek (we włoskim geście symbolizującym, że coś było pyszne) po tym, jak pił z mojej piersi. Czy mogę oddać Independence and Boundaries with Your Toddler16 do księgarni i odzyskać pieniądze? Przyznaję, jestem WINNA. Winna pogłębienia włoskich problemów, bo jeśli sprawy potoczą się zgodnie ze schematem mammone, mój syn nie będzie elastyczną i mobilną siłą roboczą, tylko do trzydziestki będzie okupował swój dziecięcy pokój z trofeami piłkarskimi i naklejkami z Garfieldem. Nigdy nie będzie opuszczonego gniazda. (Ach, ten śmiech, którym obdarzały mnie neapolitańskie przyjaciółki, gdy im tłumaczyłam to wyrażenie! „Co matki i ojcowie robią, gdy ich dzieci wyjeżdżają na studia w tak młodym wieku?”, pytały. Si guardano in faccia? Przyglądają się sobie nawzajem?). W wychowywaniu mammone szkoliła mnie nie tylko teściowa, ale też zakonnice z przedszkola Santa Chiara. Gdy przychodziłam po Anthony’ego, starsza zakonnica stojąca przy drzwiach, suora Alfonsina, zanim wpuściła nas do ogrodu po dzieci, opowiadała nam o tym, jak im minął dzień. Rozmowy wyglądały mniej więcej tak: – Dzień dobry, jestem mamą Anthony’ego. Jak się dzisiaj zachowywał? (czytaj: czy bił/kopał/pluł/ranił/obraził, wystawiając tym samym potworne świadectwo mnie jako rodzicowi i naszemu domowi?). – Anthony, Anthony… ah sì! Zjadł prawie cały makaron, ale nie zjadł ani jednego cotoletta. Nie lubi cielęcych
kotlecików? – zmartwiła się. – Jak to wygląda w domu? – Nie. To znaczy, tak! Pracujemy nad tym. W domu. A czy… bawił się z innymi dziećmi? – Czy się bawił? – Suora Alfonsina musiała mieć duże pokłady cierpliwości dla amerykańskiej matki, która zadawała, choćby w dobrej wierze, nieistotne pytania. – Na pewno. Jutro może zaczniemy od mięsa. Mamma di Emanuele? – zwracała się do innej matki. – Synek był bardzo grzeczny! Zjadł cały makaron z soczewicą. Mamma była dumna. Promieniała. W przedszkolu Santa Chiara menu wisiało tuż obok Jezusa na krzyżu. Rozmowy przy odbieraniu dzieci – tylko: „Leonardo zjadł wszystkie tortellini, ale zostawil trochę mięsa” i „Czy Enrico ma problem z owocami?” – sprawiały, że się zastanawiałam, jakim cudem zakonnice pamiętają wszystkie te szczegóły. Dlaczego się tym przejmowały? Kiedy zaczęłam odprowadzać Anthony’ego do przedszkola, miał poważne problemy z oderwaniem się ode mnie. (No dobra! Ja też miałam z tym problem. Zjawisko mammone wpływało na nas oboje). Rano był tak nieszczęśliwy, że niemal codziennie przed wyjściem wymiotował. Próbowałam rozmawiać o tym z innymi matkami. Dowiedziałam się, jak się mówi po włosku „odpuścić sobie” i „lęk separacyjny”. Usłyszałam mnóstwo rad. Matki przejmowały się tym i dzieliły wiedzą. Jedna kazała mi odstawić mleko. Druga stwierdziła, że to przez kwas – czy daję mu sok pomarańczowy? Zastanawiały się, czy to przypadkiem nie przez to, że rano daję mu za dużo płatków zbożowych. Wreszcie podeszła do mnie jakaś babcia i dorzuciła swoje trzy grosze: – Moja droga, przechodziłam przez to samo ze swoim synem. Przez lata. Wiem, co musisz znosić.
Z ulgą patrzyłam na jej pomarszczoną twarz. Rozmawiałam z kimś, kto naprawdę rozumiał moje położenie, a rady poparte doświadczeniem zawsze są mądre. Ta kobieta wie, czym jest wytyczanie granic i czym jest miłość. – Zdradzę ci sekret – szepnęła. – W ogóle zrezygnuj ze śniadań! Nie będzie miał czym wymiotować! Przyjęłam tę radę ze szczerą wdzięcznością, mimo że nie rozwiązywała mojego problemu. W końcu jestem kobietą wychowaną w kulturze psychoanalizy. Wiedziałam, że dla tej babci to nie było nic trywialnego. Nonna, która ci mówi, żebyś nie karmiła dziecka, to przecież rzadkość. Ona też cierpiała i znalazła rozwiązanie. *** Gdy Anthony poszedł do zerówki, umówiliśmy się z Salvatore na spotkanie z suorą Alfonsiną, żeby z nią porozmawiać o jego zachowaniu. W domu zachowywał się bardzo źle – droczył się z Salvą i ze mną, nie chciał iść za karę do swojego pokoju, skakał po meblach, robił, co tylko było możliwe. Chciałam, żeby suora Alfonsina pomogła nam zrozumieć, co się dzieje w szkole, i może udzieliła nam kilku wskazówek. Starałam się rozwiązać problem z kotletami cielęcymi, więc ona mogłaby mi pomóc w kwestii dyscypliny. Wprawiła nas w osłupienie, gdy powiedziała, że w szkole Anthony zachowuje się jak aniołek. Użyła takich słów jak „posłuszny”, „towarzyski”, „wrażliwy” i – słuchajcie tylko! – „troskliwy”. Anthony Avallone? Czy rozmawialiśmy o tym samym dziecku? Brązowe włosy? Dwadzieścia osiem dni w miesiącu chodzi w koszulce neapolitańskiej drużyny piłkarskiej? Gdy uzgodniliśmy, że faktycznie rozmawiamy o Anthonym, wyraziłam zadowolenie z tego, że przynajmniej poza domem umie się zachowywać. Później powiedziałam
Salvatore, że lepiej tak niż odwrotnie. – Oszalałaś? – spytał. – Byłoby znacznie lepiej, gdyby w domu zachowywał się dobrze, a w szkole źle! Wtedy kto inny musiałby się zajmować jego napadami złości, nie my! Ja jako Amerykanka byłam zdania, że zachowanie naszego syna poza domem to dobry objaw, który może oznaczać, że w przyszłości nasz syn będzie się odnajdował w życiu towarzyskim i zawodowym. I wtedy do mnie dotarło, że dla neapolitańczyka charakter objawia się w domu. Nie w miejscu pracy czy szkole. Owszem, miło jest ładnie wyglądać, gdy się wychodzi z domu i robi bella figura. Lecz w kwestiach tożsamości najważniejsze jest to, jaki jesteś dla rodziców, dzieci, kuzynostwa. Istotne jest to, jak się zachowujesz wobec tych, którzy są naprawdę ważni.
Wiem, że kłamiesz
Gdy tylko Anthony nauczył się chodzić, dołączył do grona otwierających walizkę nonny. Wyciągał z niej pizzette i mozzarelline, które przywoziła ze sobą do Rzymu. Bardzo się z Raffaellą kochali. Raffaella karmiła go z łyżki, tuliła i bawiła się z nim. No i regularnie go okłamywała. W wielu kwestiach byłam w stanie się pogodzić z neapolitańskim podejściem do rodzicielstwa rodziny Avallone, ale w kwestii mówienia prawdy moje amerykańskie uwarunkowanie kulturowe było zakorzenione naprawdę głęboko. *** Jedną z ulubionych gier Anthony’ego z dzieciństwa było Memory. Nigdy nie lubiłam ułatwiać sobie życia, więc i jemu dałam Memory z końmi. Układankę tworzyło trzydzieści par – wszystkie wyglądały niemal tak samo. Raffaella i Nino przyjechali do nas z wizytą. Anthony powinien kłaść się spać. Chciał pograć z nonną w Memory. Powiedziałam Raffaelli, że to zajmie za dużo czasu, na co ona odpowiedziała, że mogłabym go zawołać do kuchni, a ona postara się zapamiętać ułożenie kart, żeby szybko skończyć grę. – Świetnie oszukuję – wyjaśniła. – Zrobię to szybko. – Co robi nonna? – zapytał Anthony. Raffaella siedziała na podłodze w salonie w kostiumie od Fendiego i zapamiętywała rozmieszczenie ogierów tak szybko, jak umiała. – Rozkłada karty do Memory, kochanie – odpowiedziałam. Byłam w to zamieszana. Moje dziecko będzie brało narkotyki i okłamywało mnie w tej kwestii, gdy tylko wkroczy
w wiek dojrzewania. – Siamo pronti! – Zaczynajmy! Była podekscytowana. Nic dziwnego, skoro szybko dobierała pary i podglądała karty, jak tylko mój synek patrzył gdzie indziej. To było wyzwanie i świetnie się bawiła. Anthony coś podejrzewał. Od czasu do czasu mówił: – Nonna! Podglądałaś! – Co ty mówisz? Quando mai! – Śmiała się. Nigdy! Później powiedziałam o swoich obiekcjach i że lepiej by chyba było nauczyć go, że nie należy oszukiwać. Lepiej nie kłamać. – Nie zależało ci, żeby poszło szybko? – zapytała zakłopotana. – Skąd miałam wiedzieć, gdzie są te cholerne ogiery?! A teraz dziecko spokojnie śpi! – Rozumiem – starałam się podejść do tego dyplomatycznie. – Ale na dłuższą metę… oszukiwanie w grze może się skończyć ściąganiem w szkole… – Co szkoła ma z tym wspólnego? W tym momencie przypomniało mi się, jak zareagował Salvatore, kiedy mu się skarżyłam na trudny egzamin na studiach. – Nie było obok ciebie nikogo, kto się tego nauczył? Na prawie zdawał egzaminy ustne, ale papierowe ściągi i ściąganie od sąsiadów podczas pisemnych były w Neapolu czymś powszechnym. – Tak nie można. Tak się nie robi. – Oszczędziłabyś sobie sporo problemów. Dlaczego wy, Amerykanie, zawsze tak bardzo utrudniacie sobie życie? *** Ludzie z Neapolu nie kłamią. Odtwarzają, z artyzmem i żartobliwie, swoją wersję prawdy. Normą jest opowiadanie
nie-prawdy, tworzenie kreatywnych rekonstrukcji rzeczywistości. Owe nie-prawdy są przekazywane z dużym spokojem i finezją. Mają nie tylko oszukiwać, ale też chronić i są przejawem miłości do tego, kogo się wprowadza w błąd. W kulturze, w której prawda jest jak gra, często trzeba svelare – zdejmować zasłonę z wersji prawdy przyjaciela. Robi się to bez dramatyzowania i prawie bez potępienia i osądzania. Co z tego, że ktoś właśnie coś wymyślił i opisał? Może być, mówiąc wulgarnie, cazzaro, czyli kimś, kto opowiada cazzate – kłamstwa. W Neapolu mówi się: spara cazzate – wyrzuca z siebie kłamstwa. – To fascynujące, że Alessio pojechał na miesiąc do Indii – mówię do Salvy. – Och, Alessio to cazzaro – odpowiada, niezainteresowany tym, czy jego przyjaciel skłamał, czy nie. Niemniej przyjaźń rozwija się gładko, mimo że Alessio ma tendencję do wyrzucania z siebie kłamstw. Nie dzieje się nic dramatycznego. Jako Amerykanka natychmiast przenoszę tę tendencję na wyższy poziom. Zakładam, że jeśli ktoś kłamie, kiedy mówi o wakacjach, to będzie też kłamał w ważnych sprawach. Gdzie tu miejsce na zaufanie? Tak samo było z Clintonem: skoro oszukał żonę, będzie też oszukiwał kraj, prawda? Jeśli kłamał pod przysięgą, kiedy chodziło o seks, jest zdolny do wszelkiego rodzaju oszustw. Lecz w Neapolu tak się nie myśli. Co seks ma wspólnego z polityką? To zupełnie bez związku. Co kłamstwo w sprawie wakacji ma wspólnego z tym, jakim ktoś jest przyjacielem? Byłam zaniepokojona i postanowiłam to przedyskutować z Raffaellą. A Pinokio? Czy morał najsławniejszej włoskiej bajki nie głosi, że nie należy kłamać? – Och, historia Pinokia… – zaczęła i natychmiast
zrozumiałam, że Pinokio nie był neapolitańczykiem, tylko kimś z Północy, cudzoziemcem. – Ta historia przydaje się, żeby nauczyć dzieci nie okłamywać rodziców. Za to Pulcinella… I żywo opisała, jak to Poliszynel, neapolitański klown z commedia dell’arte, regularnie kłamie i zostaje na tym przyłapany tylko dlatego, że nie jest dość bystry. I to jest ważna lekcja dla dziecka. Później podsłuchałam, jak rozmawiała z moim synem. Tego wieczoru w ich domu odbywały się przyjęcie i turniej brydżowy. Za kilka godzin miało przyjść około czterdziestu osób. Nowy pomocnik ze Sri Lanki, Mitzi, smażył cukinię do zucchini alla scapece, czyli potrawy marynowanej z miętą i czosnkiem. Rozstawił już w salonie stoliki do gry w karty i wspólnie z Raffaellą przygotował dziewięć dań, które miały zostać podane, gdy gracze o dwudziestej drugiej zrobią sobie przerwę. Raffaella chciała, żeby Anthony poszedł spać, zanim przyjdą goście. Jedynym sposobem było przekonać go, że nic się nie będzie działo. – Nonna, urządzasz dzisiaj przyjęcie? Ktoś do nas przyjdzie? – Ma no! Che dici? – Oczywiście, że nie. Co też ty wygadujesz? – Widziałem stoliki w salonie… – O to ci chodzi! Rozstawiłam je na za tydzień. Dziadek urządza wtedy spotkanie z przyjaciółmi. – Spotkanie? Babciu, to nieprawda! Śmiał się i wyglądał uroczo. Był przeszczęśliwy, że udało mu się wygrać tę rozgrywkę. Raffaella zaczęła się śmiać i objęła go. – Amore mio! Quanto sei sciettato! – Kochanie, ale ty jesteś
przytomny! Całowała go i łaskotała. Była bardzo dumna z tego, że przyłapał ją na kłamstwie. Jej wnuczek nie był już zasypiającym z cycusiem w buzi dzieciątkiem. Dobrze go wychowano. Anthony uznał tę zabawę w szukanie prawdy właśnie za rozrywkę. Wiedział, że może się w nią bawić z neapolitańską babką, ciotkami i kuzynostwem. Lecz gdy byłam w pobliżu, jego małe oczy patrzyły na mnie, jakby chciały powiedzieć: mamusiu, później cię zapytam, jak brzmi prawdziwa odpowiedź. Z biegiem czasu ta zabawa podobała mu się coraz mniej i coraz częściej szukał prawdy. Wiedział, gdzie jej szukać. Jak by nie było, jego amerykańska matka nie potrafiła się w to bawić.
Bakłażan z parmezanem
Małżeństwo Benedetty i Maura się rozpadało. Salvatore zauważył, że Benedetta robi zakupy w dyskoncie. Wtedy się zorientował. Na początku małżeństwa przejawem miłości była kuchnia Benedetty i Raffaelli. To był duet matka-córka. Raffaella dobrze przygotowała córkę. Benedetta wiedziała, że groszek należy gotować w maju i że nie powinna robić przetworów z bakłażana, gdy ma miesiączkę. (Pewnego dnia próbowałam pomóc Raffaelli pakować gotowane bakłażany do słoików, a ona zapytała, czy mam okres. Nie miałam, ale chciałam wiedzieć, dlaczego to ma znaczenie. „Podobno bakłażany mogłyby skwaśnieć – wyjaśniła. – Hormony wydostają się na zewnątrz przez dłonie. Lepiej nie ryzykować”). W tygodniowym menu było to, co w danym momencie było świeże: te warzywa, które w danym roku we wsiach leżących w pobliżu Neapolu były szczególnie smaczne. (Neapolitanki były szczerze ubawione tym, że gotuję kiełbasę latem i szparagi jesienią. Tam skąd pochodzi, szparagi rosną we wrześniu! To było równoznaczne z noszeniem butów narciarskich w lipcu). Ze związkiem mojej szwagierki i jej męża było coraz gorzej i coraz gorzej było z jej kuchnią. Już nie prosiła Raffaelli o przyrządzanie będących jej specjalnością zapiekanek. Prosiła tylko o to, żeby gotowała dla jej synków. „Nie przejmuj się Maurem! Zje cokolwiek”. Benedetta gotowała arrangiati, niedbale. Gotowała bez miłości. Czy to była ta sama kobieta, która kiedyś robiła dla męża zapiekanki tagliolini i zwracała szczególną uwagę na to, jaki rodzaj sera woli? Która jechała przez całe miasto po najświeższą
ricottę? Kobieta, która podporządkowała kuchnię swoją i swojej matki temu, co lubił Mauro? Gdy Salvatore zobaczył foliowe torby z supermarketu Tuodì, zapytał ją, co się dzieje. Benedetta się odkochała. – Nic nie robi w domu. Ani razu nie zmienił pieluchy! Jest peso. Peso znaczy dosłownie ciężar. Nie raz słyszałam to słowo z ust neapolitanek. „Bez niego żyje się łatwiej” – to kolejne zdanie, które już słyszałam. Powiedziałam Benedetcie, że jestem zaskoczona. W pierwszych latach małżeństwa często opowiadała o tym, jaki Mauro jest troskliwy i pomocny. Odpowiedziała: – Eeeeh – z wydechem. Co na to poradzić? Tak było, zanim urodziły się dzieci. – Wiesz, że nigdy nawet nie wykąpał chłopców?! Nie potrafi wymienić żarówki ani złożyć koszuli. Daj spokój. Moja szwagierka zrobiła coś, co w przeszłości byłoby w Neapolu niemożliwe – odeszła od męża. (Nie powinnam mówić odeszła, bo to ona zachowała mieszkanie, dzieci i lazanie w windzie). Salvatore próbował mediować. Rozumiał siostrę i jej problemy z mężem, ale współczuł czterdziestopięciolatkowi, który musiał wrócić do matki. (Mieszkać samodzielnie? Tej możliwości nie brał pod uwagę. Nie potrafił nawet usmażyć jajka! Jak by sobie poradził?). Zapytałam Salvę, czy Mauro mógłby sprawować opiekę nad dziećmi. We Włoszech nie. Matka musi być narkomanką lub prostytutką, żeby coś takiego było prawdopodobne, a nawet w takich przypadkach najczęściej to matka zostaje prawnym opiekunem dziecka. La mamma è sempre la mamma – często się to słyszy: mama to zawsze mama, nikt nie zastąpi matki.
Podtekst jest taki, że papà jest miłym dodatkiem, ale nigdy matki nie zastąpi. Wydawało mi się, że Salvatore jest obiektywnym mediatorem. Miał niezbędny dystans emocjonalny. Nie zaślepiała go złość i okazywał szacunek i uwagę obydwu stronom. W każdym razie do dnia bakłażana z parmezanem. Cała rodzina zebrała się na niedzielnym obiedzie. Dwaj synowie Benedetty bawili się z małym kuzynem Anthonym. Raffaella gotowała i podawała jedzenie. Salva, Nino, Benedetta i ja siedzieliśmy przy stole i jedliśmy. Nikt nie wspominał o Maurze. Benedetta wydawała się zadowolona. Zaczęła się nawet spotykać z kolegą z pracy. Już od kilku miesięcy byli z Maurem w separacji, choć miały minąć lata, zanim dostali oficjalny rozwód. (W najlepszym razie – jeśli mąż i żona idą na ugodę – mogą wnieść o rozwód po trzech latach separacji. Jeśli nie, sprawa może się ciągnąć blisko dziesięć lat. Tak było w przypadku Benedetty i Maura). Tutto a posto, wszystko było na miejscu. Nowym, rzecz jasna, ale na miejscu. W domu panował spokój, dzieci się śmiały, podawano wspaniałe jedzenie. Nowa miłość Benedetty mieszkała niedaleko. Sama. Gdybym się wychowała w Neapolu, pewnie bym pomyślała: „Jest niedziela, a chłopak Benedetty jest sam! Co biedaczysko zje na obiad?”. Ale nawet przez myśl mi to nie przeszło. Gdy zjedliśmy makaron z fasolą, smażone friarielli, wielkie mleczne kule mozzarelli i najpyszniejszego bakłażana z parmezanem, jakiego Raffaella kiedykolwiek przyrządziła, Benedetta wstała i poprosiła ją o papierowy talerz. – Co robisz? – zapytał Salva, gdy jego siostra ukroiła i położyła na talerzu spory kawałek fioletowej parmeggiana. – Mamo, podasz mi folię spożywczą?
Salva się podniósł i spojrzał na nią groźnie. – Co robisz? – powtórzył. Benedetta owijała talerz folią. Raz, dwa… – Dla kogo to? Salva wiedział, że jego siostra zamierza wynieść parmeggiana jego matki z domu. Chciała postawić talerz z zapiekanką na siedzeniu pasażera w swoim małym fiacie i zawieźć ją do domu nowego partnera. Zakochała się i tak chciała okazać uczucie. Ale Salva dostrzegł w tym zdradę. Jego matka dwa dni suszyła bakłażany na słońcu. Potem pokroiła je w paski i usmażyła. Dodawała do nich nawet samodzielnie konserwowane pomidory. Robiła to wszystko, żeby zaspokoić apetyt nowego kochanka jego siostry? Nagle ciemnofioletowa parmeggiana nabrała bardzo erotycznego charakteru. Salvatore nigdy nie mówił o honorze ani o rodzinie, nie używał słów, które padłyby z ust neapolitańskiego brata jeszcze pokolenie wcześniej. Niemniej przy zapiekance stracił panowanie nad sobą. Skakał i wymachiwał rękami. Benedetta płakała, krzyczała i używała wyrażeń z neapolitańskiego dialektu, których nie rozumiałam. Zgarnęłam Emilia, Claudia i Anthony’ego do sypialni. Postanowiłam ich nauczyć grać po angielsku w kamień, papier, nożyczki. Gdy wreszcie usłyszałam ciszę, wróciłam do kuchni. Zobaczyłam przedarty na pół papierowy talerz i podłogę pobrudzoną krwistoczerwonym sosem. Wszyscy wybiegli i tylko Raffaella stała pośród tego przygnębiającego bałaganu. Jak mogłabym jej pomóc? Włożyła swoje magiczne żółte rękawice. („Gdy je wkładam, działam skuteczniej – powiedziała mi kiedyś. – Bez nich nie wiem nawet, od czego zacząć!”). Zbierała kawałki
parmeggiana i ścierała oliwę gazetami. Potem chwyciła mop. Była maszyną czyszczącą. Zrobiło mi się niedobrze z żalu nad tą matką: przez czterdzieści lat mieszała, smażyła i piekła w imię miłości do córki, a w ciągu ostatnich dziesięciu lat nauczyła się robić to samo dla zięcia. Nagle, w jednej chwili, musiała przestać go kochać. Musiała przestać się przejmować tym, co je, i zacząć się uczyć, jakie pasta e fagioli lubi nowy partner Benedetty, czy wielkanocne ciasto pastiera woli z kandyzowanymi owocami, czy bez. Gdy wyżęła ścierki, z troską spojrzała mi w oczy. Nie istniała żadna neapolitańska tradycja, która by jej podpowiedziała, do kogo w rozbitej rodzinie ta parmeggiana powinna trafić. Kościół katolicki nie podsuwa instrukcji, jak wyrwać sobie kogoś z serca, kogoś, kogo z tak wielkim wysiłkiem nauczyliśmy się kochać. Źle zrozumiałam jej troskę. – Tesoro (kochanie) – powiedziała i chwyciła mnie za rękę. – Miałaś ochotę na dokładkę, zanim to wylądowało na podłodze?
Zazdrość – Co musisz z tym zrobić? – spytała Raffaella, szczerze zdumiona. Chodziło o to, że Anthony był zazdrosny. Mój syn zamienił się w osiemnastowiecznego południowowłoskiego wymachującego szablą kochanka. Jedną z cech, które doceniałam u swojego męża, było to, że nie darzył mnie zaborczą miłością, jak to robi wielu neapolitańskich mężczyzn. Na widok krótkiej spódnicy lub głębokiego dekoltu nie mówił: „Chyba nie zamierzasz tego włożyć?”. Nie mówił: „Jeśli chcesz wyjść, to wyjdziemy razem”. Niektórzy nadal tak robią. Salva jest namiętny i szarmancki, ale nigdy nie był zaborczy w stylu macho. Zawsze uważałam, że ten szacunek dla kobiecej niezależności jest zasługą jego matki. Najwyraźniej jednak matki nie mają z tym nic wspólnego. Skłonność zwana zazdrością – podobnie jak permalosità, nieśmiałość, agresja i tak dalej – jest czymś, co się dziedziczy po krewnych, podobnie jak niebieskie oczy i kręcone włosy. – Zio Renato era geloso – poinformowała mnie Raffaella. Najwyraźniej Anthony odziedziczył tę cechę po wuju ze strony babki, który słynął z zaborczości i zazdrości. Byłam w ciąży, a Anthony szalał z wściekłości. Patrzył na mnie gorejącym wzrokiem, jakby mnie przyłapał in flagranti ze swoją nemezis. Nie miało znaczenia to, że się z nim bawiłam, że go hołubiłam i karmiłam jego ulubionymi potrawami. Był gotów wyciągnąć sztylet i odśpiewać arię Pucciniego, a następnie położyć temu wszystkiemu kres. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu w parku przy Domus Aurea – złotym pałacu Nerona na górującym nad Koloseum
wzgórzu Oppio. Włoskie matki rozmawiały o tym, co zrobią na lunch, a ja brałam swoje pulchne kochanie na barana i udawałam konia wyścigowego uczestniczącego w Kentucky Derby. Szybciej, szybciej. Bramka startowa jest tutaj, mamusiu. Nie tam. Tutaj! Rżałam bardzo głośno. Wszyscy wokół myśleli, że zwariowałam. A ja nigdy w życiu nie bawiłam się tak dobrze. Gdy zaszłam w ciążę, lekarz powiedział, że lepiej by było, gdybym się nie wcielała w uczestników gonitwy Preakness. – Możemy się bawić klockami lego! – powiedziałam Anthony’emu. – I w bierki! Nie był zainteresowany. – Te koniki nie były zabawne, mamusiu – oznajmił. – Nie były. Nigdy. Zarżałam. Myślałam, że dobrze się bawiliśmy. Już nie chciał chodzić ze mną do parku. Nie chciał mnie widzieć. Mimo że miał za sobą trening czystości, zaczął się załatwiać na środku salonu i mówić: „Mamusiu, w salotto coś jest. Posprzątaj”. Poprosiłam Raffaellę o radę. Co zrobiłam nie tak? To na pewno przez to, że mu powiedziałam o siostrzyczce. Nie powinnam była mu mówić… Trzeba było zaczekać… Nie powinnam… To wtedy zapytała, co muszę z tym zrobić. Jako amerykańska matka zakładam, że winę za każde złe zachowanie dziecka da się zrzucić na mnie. Na pewno coś zrobiłam albo czegoś nie zrobiłam. Dla neapolitańskiej matki to coś niebywałego. Cóż to za anglosaski koktajl omnipotencji i narcyzmu! Jasne, la mamma è sempre la mamma, ale co można poradzić na to, że dziecko dziedziczy gburowatość po cioci Mary? Wreszcie odzyskałam spokój. Gdy jechaliśmy na weekend
do Neapolu i Anthony szalał ze złości, oszczędzono mi komentarzy w stylu: Katherine powinna lepiej panować nad sytuacją. Może tylko zia Pia albo Raffaella szepnęły: „Dobrze, że Salvatore nie ma genu zazdrości!” albo: „Tak, tak się zachowuje zio Renato. Pamiętacie, jak rozbił namiot w pobliżu mieszkania swojej dziewczyny?”. Ciąża i narodziny naszej córki to był czas napadów złości, wściekłości i wyczerpania. Czasem ogromnych ilości kofeiny i mnóstwa krzyku. Anthony się złościł, kłóciłam się z Salvą. Dziecko w moim łonie nie słuchało Mozarta. Według książek nie wróżyło to dobrze jego zdrowiu. Na szczęście moja córeczka odziedziczyła po nonnie nie tylko imię, ale również charakter. *** Jedną z najcudowniejszych rzeczy są u noworodka dłonie. Jestem pewna, że rączki małej Lelli były maciupeńkimi różowymi klejnotami. W pewnym momencie z pewnością leżały bezczynnie na haftowanej pościeli w kołysce. Tylko że ja ich nie pamiętam. Nie przypominam sobie, żeby jej rączki kiedykolwiek leżały spokojnie. Zdaje się, że od chwili jej narodzin ręce mojej córki pokazywały mi, jak i co mam robić. Rozcierały mi róż na twarzy (nie wyglądać dobrze), broniły jej przed bratem (trzymać piąstki tak), plotły przyjaciółce warkocze. Mamusiu, tak się powinno kroić ziemniaki! (gdzie się tego nauczyłaś?) – i paluszki szły w ruch, pokazując mi, jak grube mają być kawałki. Gdy jej powiedziałam: „Wiem, że ci ciężko, kiedy Anthony…”, poczekała cierpliwie, aż skończę. Głaskała mnie po ramieniu, jakby chciała mnie zapewnić, że to, co mówię, jest ważne. A potem mówiła: „Okej. Teraz mówić ja. Pamiętaj, mamusiu, że zawsze najlepiej jest…”, i jej dłonie pokazywały
mi, jak wiązać buty albo zawijać coś w papier. W szkole z radością organizowała innym dzieciakom randki. – Simona chciała iść do Francesca. Postarałam się, żeby się umówili, i powiedziałam mu, co Simona lubi jeść. Li ho sistemati. – Ustawiłam ich. Z szerokim uśmiechem naprowadzała ludzi na właściwe miejsce i skłaniała ich do tego, żeby robili, co powinni. Dbała o to, żeby mama wyglądała przyzwoicie, ustawiała brata i w wieku sześciu lat nauczyła się robić sos pomidorowy według przepisu babci. Che problema c’è?
Klima W pierwszych latach życia Anthony’ego i Raffaelli młodszej jako matka stawiałam sobie za cel wychować dzieci tak, żeby były: • troskliwe • inteligentne • zabawne • zdyscyplinowane • dwujęzyczne • i żeby miały zasady i osiągnięcia. Salvatore chciał wychować dzieci tak, żeby były: • dobrze odżywione • ciepłe • suche • fanami drużyny piłkarskiej Napoli, a nie Roma. O ile Salva skupiał się na tych celach w przypadku Anthony’ego, o tyle narodziny bezbronnej dziewczynki doprowadziły te fiksacje do skrajności. Pierwszego lata w życiu małej Raffaelli ojcostwo Salvatore opierało się na dwóch arcyważnych pilotach, które trzymał w oddzielnych kieszeniach swojego welurowego szlafroka. Pilota od telewizora używał co pięć minut, żeby sprawdzać wyniki Napoli. Drugim ustawiał klimatyzację. Mamy na ścianach sterowane pilotem klimatyzatory we wszystkich pomieszczeniach, ale zazwyczaj (nawet w czasie największych letnich upałów) urządzenia są wyłączone. Nie dlatego, że klimatyzacja jest per se niebezpieczna dla zdrowia (chociaż jest! Nie wiecie o tym?!), ale dlatego, że nawiew powoduje przeciągi, które są między innymi sprawcami
przeziębień, bólów karku i zapalenia oskrzeli. W najgorszym przypadku (zarówno u osób bardzo młodych, jak i bardzo starych) mogą spowodować zapalenie płuc i paraliż. Przeciąg to po włosku correnti, słowo wymawiane przez Włochów z groźnie brzmiącym r. I dlatego mój mąż musiał czujnie kontrolować klimatyzację. Teściowie zapytali mnie, kto odpowiada za regulowanie urządzeń w moim domu w Waszyngtonie. Kto jest w posiadaniu świętego pilota? Moja matka, która jest freddolosa (zawsze jest jej zimno), czy ojciec, który jest caloroso (zjeżdża ze stoku na krechę w kąpielówkach Speedo)? Nikt?! Po prostu ustawiamy temperaturę i zapominamy o sprawie. Moi teściowie są zdumieni, że nikt niczego nie reguluje ani w dzień, ani w nocy, ani rano, ani po południu. Gdy Raffaella młodsza była malutka, sadzałam ją na jej wysokim foteliku z dala od szalejącego brata. Bez względu na to, w którym pokoju byłyśmy, Sal potrafił ją błyskawicznie wytropić. Znajdował swoją córkę – przypiętą pasami, unieruchomioną i bezbronną – regulował klimatyzator i wychodził. Wszystko to trwało nanosekundę. Nie słyszałyśmy zbliżających się kroków ani nie widziałyśmy go w jego codziennym stroju. O jego obecności świadczyło pikanie pilota. Pip, pip, pip, kolejne dziecko uratowane przed corrente – i znikał. Gdy udało mi się zobaczyć, jak błyskawicznie przemyka, stwierdzałam, że nawet latem ubiera się warstwowo. Włosi mówią, że ubierają się a cipolla, na cebulkę. Pierwsza warstwa codziennego stroju to biała koszulka z krótkim rękawem. Na to piżama – z długim rękawem, w białe kotki z puszystymi ogonami i pierzaste chmurki. Nogawki wetknięte w bardzo długie granatowe podkolanówki, żeby chłodne powietrze nie
miało szans dobrać się do nóg. Koszulka i góra od piżamy włożone w spodnie, żeby powietrze nie miało dostępu do brzucha. Ogólna zasada głosi, że powietrze nie powinno mieć styczności z gołym ciałem, chyba że się jest na plaży na Sardynii i jest trzydzieści osiem stopni. Szlafrok Salvatore, który mój mąż wkłada na piżamę, jest z miękkiego weluru. Salvatore ciasno związuje go w talii. Kapcie często są w naszym domu pomieszane. We Włoszech, a w Neapolu w szczególności, bose stopy nie mogą mieć kontaktu z podłogą, nawet latem. Gdy się budzę u państwa Avallone, stwierdzam, że mam na nogach kapcie, zanim zdążę nimi dotknąć parkietu. Jakaś troskliwa krewna nie chce, żebym się przeziębiła, a wszyscy wiedzą, że ja, Amerykanka, słynę z chodzenia po mieszkaniu na bosaka, a niekiedy także z mokrymi włosami. Salvatore, który nie chce dotknąć podłogi, wkłada rano te kapcie, które stoją najbliżej łóżka. Zdarza się, że jeden z tych kapci jest różowy i ozdobiony piórkami, czyli jest mój. W Neapolu większość chorób wywołują trzy rzeczy: wspomniane przeciągi, czyli correnti, preso freddo, czyli dreszcze, i – co jest najgorsze – preso umido, czyli wciągnięcie w kości wilgoci. Dla mnie problem z wychowywaniem w tym kraju dzieci wynika stąd, że jako Amerykanka nie potrafię tych zagrożeń dostrzec. Wychodzę z dziećmi na dwór, gdy jest dziesięć stopni i nie pada. Wiem przynajmniej tyle, że należy im włożyć czapki, szaliki i rękawiczki i dokładnie zasłonić całe ciało. Ale kiedy robi się wilgotno albo nagle zaczyna wiać, nie zgarniam ich czym prędzej i nie szukam najbliższego schronienia. Pewnego razu, gdy Anthony się przeziębił, słyszałam, jak moja neapolitańska rodzina rozmawiała o tym, że w środę
zabrałam go na dwór. Tak, w środę! Kiedy było tak mokro! Robili, co mogli, żeby mnie zrozumieć. „Może w Waszyngtonie, gdzie dorastała, klimat jest tak suchy, że nie wiedzą, czym jest wilgoć!”. Zimą prawdopodobieństwo, że będzie wilgotniej i że będzie się miało dreszcze, jest duże. Możecie sobie wyobrazić, jak stresujące jest wychodzenie z dziećmi z domu w czasie deszczu. Jeśli pada, dzieci powinny siedzieć w domach. Dorośli mogą wychodzić tylko w razie absolutnej konieczności. Jeśli ktoś ma złe wyobrażenie o Włochach i ich zdolnościach organizacyjnych, powinien się przyjrzeć rodzinie z małymi dziećmi wysiadającej z samochodu w czasie deszczu, rodzinie, która postanowiła wyjść z domu w czasie tempesta. Kiedy my zbliżamy się do celu, Salva instruuje mnie, co mam robić z parasolkami. – Podjadę pod wejście. Powinnaś mieć w kieszeni składaną parasolkę. Otworzę duży parasol i osłonię cię, kiedy będziesz niosła Lellę. Zostawisz ją w środku i dasz mi składaną parasolkę. Ja dam ci dużą. Pójdziesz z nią po Anthony’ego, a potem ja pójdę ze składaną do auta, żeby je przeparkować. Cała ta sztafeta przebiega bez zakłóceń. Wszystko odbywa się szybko i bez przestojów, ale jest stresujące. Obawa o to, że dzieci mogą zmoknąć, jest tak realna i przejmująca, że zapominam o tym, iż padające z nieba krople to tylko woda. Doszłam do przekonania, że to, w ile swetrów i kurtek narciarskich mój mąż ubiera członków rodziny, odzwierciedla miłość, jaką nas darzy. Jeśli wychodzę z domu zimą, a on mnie nie dopadnie i nie dopnie mi kurtki pod szyję, wiem, że jest na mnie zły. A niech sobie idzie bez kurtki w marcu. Do diabła z nią! Niech sobie wykopie grób. Jeśli chodzi o dzieci, im są mniejsze i bardziej bezbronne,
tym więcej wkłada im się swetrów. Anthony i Raffaella często byli przegrzani, spoceni i grymaśni. Salva doprowadzał mnie do szału, kiedy im wkładał kolejne warstwy. Jak tylko traciłam go z oczu, zdejmowałam je. Było to jednak skomplikowane, bo dzieci były małe i nie chciały współpracować. Denerwowały je te ciągłe zmiany stroju. W chwili szczególnie dużego napięcia na tej linii moja siostra (uzdolniona krawcowa i stylistka) powiedziała mi, że nasze małżeństwo i harmonię w rodzinie dałoby się uratować, gdyby nam zabrała wszystkie guziki i zamki błyskawiczne i zastąpiła je rzepami. Złoszczę się i jestem rozgoryczona, bo chore dzieci to już wystarczająco duży kłopot. Nie trzeba dorzucać do tego oskarżeń, że to moja wina. Racjonalny umysł podpowiada mi, że przeziębienia wywołują wirusy i że przekazuje się je drogą kropelkową. Ale nie mówię o tym mieszkańcom Neapolu. Jednym ze sposobów na pozbycie się przyjaciół i bycie ignorowanym jest we Włoszech rozpoczynanie zdań od „badania pokazują” albo „naukowcy odkryli”. Postanowiłam więc płynąć z nurtem, unikać umidità i correnti i nosić sprej dezynfekujący CVS, żeby się zabezpieczyć na wszystkich frontach.
Głód totalny
W starożytności zamożni Rzymianie jeździli latem nad morze w okolice Neapolu. To miało sens. I nadal ma. Rzym nie leży nad morzem i latem jest tam goręcej, a jeśli nie możesz włączyć klimatyzacji, karmisz piersią i nie wolno ci się pocić… jedynym rozwiązaniem jest spakować dzieciaki, jak robią signore od tysięcy lat, i iść na plażę. A jeśli jesteś Amerykanką – na basen. Salva uważa, że moja sympatia do basenów (a nie rozgrzanych do czerwoności kamieni, piasku we wszystkich zakamarkach ciała i wodorostów – jest tych rzeczy bez liku) jest niemoralna. Jeśli ktoś woli basen od oceanu, zachowuje się tak, jakby wolał mrożoną pizzę od świeżej, wyjętej prosto z pieca. Było mi jednak gorąco, brakowało mi snu, karmiłam piersią, a mój mąż wiedział, co jest dla niego dobre. Zadzwonił do przyjaciela z liceum, Enrica, i powiedział mu, że przyjeżdżamy z dzieciakami na obiad i popływać. *** Enrico dorastał w basso w gęsto zaludnionym centrum Neapolu. Bassi to znajdujące się na poziomie ulicy mieszkania w dzielnicy hiszpańskiej, zajmowane przez wielopokoleniowe rodziny. „Jakie urocze restauracyjki!”, zachwycałam się w dniu, kiedy Salvatore zabrał mi biżuterię, portfel, zegarek i telefon komórkowy i zaprowadził mnie do Quartieri. Zobaczyłam małe stoliki wystawione na chodniki, tuż przed kuchniami, w których oknach wisiały koronkowe firanki. Woń smażonej papryki sprawiła, że zaczęłam się ślinić. – Myślisz, że są otwarte? – Jakie restauracyjki? To są czyjeś mieszkania. Jeśli
będziesz tu stała i się śliniła jeszcze przez chwilę, zaproszą cię na obiad. Motocykle mijały nas o włos z głośnym wizgiem. Salva, mimo że to nie była jego dzielnica, potrafił mi powiedzieć, kto z młodych ludzi na skuterach jest złodziejem, a kto gliniarzem incognito. („To się po prostu wie”, wyjaśnił, gdy się zdziwiłam, że potrafi ich odróżnić). Ani jedni, ani drudzy nie mieli na głowach obowiązkowych kasków. – Enrico abitava qui – powiedział Salva, wskazując na alejkę, nad którą powiewało pranie. Ma przyjaciela, który tu mieszka? Zaskoczył mnie. – Mieszkał tutaj – sprostował. Enrico jako dzieciak odbijał w swoim basso główką piłkę o pokryte graffiti mury, ale teraz mieszkał w Bacoli, w ekskluzywnej podmiejskiej dzielnicy willowej. To tam mieszkają gwiazdy neapolitańskiej drużyny piłkarskiej (pochodzące głównie z Afryki, Europy Wschodniej i Ameryki Południowej). W Bacoli jest przestrzeń i są baseny. Koniec z odorem śmieci i bezustannym bzyczeniem motocykli. Nawet kradzieże są tam czymś wysokiej klasy. Nie są to scippi (kradzieże kieszonkowe i wyrywanie torebek) jak w dzielnicy hiszpańskiej, ale przemyślane zespołowe działania z wykorzystaniem wiertarek i innych narzędzi. Zajmują się tym „eksperci”. (Zaprzyjaźniona psycholożka z Neapolu opowiedziała mi, jak jedna z jej pacjentek z dumą zauważyła, że jej mąż jest mariuolo di case, złodziejem domowym, a nie zwykłym kieszonkowcem. Istnieje zasadnicza różnica, jeśli chodzi o profil). Enrico i jego rodzina dorobili się na sklepach odzieżowych. Są commercianti, właścicielami sklepu – neapolitańska burżuazja używa tego określenia z niemałą pogardą. Właściciele
sklepów, którzy odnieśli finansowy sukces, uchodzą za nuworyszy, ale w tym przypadku nie trzeba podawać neapolitańskiego odpowiednika tego słowa, cafoni arrichiti – wystarczy powiedzieć commerciante. Rodzina Cardone ciężko pracowała i podniosła swój status. Ci ludzie się poświęcali, rezygnowali z popołudniowych drzemek, przynosili obiady z domu do sklepów (których nawet nie zamykali! Były to jedne z pierwszych w Neapolu sklepów, których nie zamykano w porze obiadowej!). Do willi w Bacoli dotarliśmy tuż przed południem w upalną lipcową sobotę. Kiedy otwierała się elektryczna brama, kamery nowoczesnego systemu alarmowego błysnęły na niebiesko („Najlepiej wydane dziesięć tysięcy euro”, poinformował nas Enrico. Salva wyjaśnił mi później, że cechą charakterystyczną commercianti jest to, że podają liczby: nigdy nie obawiają się powiedzieć, ile coś kosztowało). Brama przesuwała się powoli, jak kurtyna, żeby ukazać stojącą na środku matkę Enrica w mikroskopijnym bikini z cekinami i z rocznym wnukiem na biodrze. – Salvato! Vieni ca! – zawołała głosem, który nie należał do kategorii chropawych głosów babć. Był to głos raczej wysoki i histeryczny. Jej głos podpowiedział mi, że nie pali. Jej ciało zaś – że ma inne słabostki. Wyciągnęła do Salvy rękę, tę, na której nie trzymała wnuka, i mój mąż na chwilę zniknął w jej ponadstukilogramowym opalonym uścisku. Na nosie miała okulary Raya Charlesa, a jej twarz okalały platynowe włosy. Cekiny musiały znosić ogromny nacisk. – To jest Katherine – przedstawił mnie Salvatore. Nie poruszyła głową, tylko wyciągnęła przed siebie rękę, żeby mnie uszczypnąć w podbródek, i zaczęła mnie dotykać
pulchnymi palcami. Zrozumiałam, że nawet jeśli nie jest całkowicie niewidoma, jest tego bliska. – Che nome è? Kay-tree? – Co to za imię? – Salvatò, gdzie wyrwałeś tę lalunię? Zaśmiali się oboje. Przyłączyłam się do nich. Kay-tree! Zgaduj! Zaprowadziła nas nad basen, przy którym jej synowa Giada siedziała na leżaku i przywoływała do porządku swoje trzyletnie dziecko. Giada i Enrico mieli trzy córki w wieku poniżej sześciu lat. Były ubrane w sukienki od Ralpha Laurena, Tommy’ego Hilfigera i Lacoste, były blondynkami i miały nachmurzone miny. („Widzicie tego konika, amerykańską flagę i krokodyla? Pięćset euro miesięcznie – powiedział nam później Enrico. – Tyle Giada wydaje na ubrania dziewczynek”). Giada powiedziała córkom, że nie mogą wchodzić do basenu. Trochę wiało. Ludovica we wtorek kasłała. Pomyślałam sobie, że nic z tego nie będzie. Dzieciaki mają cały dzień kursować między biodrem babci, leżakami i stołem? Słuchać, jak dorośli rozmawiają, i patrzeć na krystalicznie błękitną wodę? Przy trzydziestu pięciu stopniach Celsjusza? Mała Raffaella już pluskała stópkami w wodzie, a Anthony skakał do niej z podkurczonymi nogami. Nie zamierzałam się temu sprzeciwiać. Było trzydzieści pięć stopni. Najstarsza córka Enrica zaczęła jęczeć, a Giada krzyknęła: – Nie znaczy nie! Zanim się zorientowałam, co się dzieje, spoliczkowała córkę – szybko i skutecznie. Powodem tej przemocy byliśmy ja i moje dzieci. Giada zauważyła, że jestem zmartwiona. – Nigdy nie bijesz swoich dzieci? – Dosłownie powiedziała w neapolitańskim dialekcie: Non li abbuffi mai di mazziate?, co najwierniej można przetłumaczyć jako: „Nie dajesz im
w głowę?”. W Neapolu nadal często się zdarza, że nauczyciel bije dzieci linijką albo daje im klapsa. Gdy uczyłam angielskiego grupę przedszkolaków, dyrektor szkoły powiedział mi pierwszego dnia, że jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, nie powinnam się wahać, tylko dać klapsa. Niezbyt mocnego, rzecz jasna. Tylko takiego, żeby dzieciaki zaczęły mnie słuchać. Nigdy jednak nie miałam takich umiejętności jak ta kobieta. Bach, bach! Otwartą ręką! I wierzchem! Zanim się zorientowałam, dziewczynka siedziała obok niej bez ruchu, a ona rozmawiała z teściową o stanie faszerowanej papryki. Giada nie mówi do swojej teściowej pani Cardone, nie mówi też Angelica. Używa słowa, którego powinny używać neapolitańskie synowe: mammà. Z akcentem na ostanie a (podczas gdy we włoskim mamma akcent pada na pierwsze a), dzięki czemu brzmi to jeszcze serdeczniej. Jeśli mamma to mama, mammà to mamusia. Enrico i Giada żyją w wielopokoleniowej rodzinie, więc te dwie kobiety cały czas są razem. Ich mężowie zajmują się sklepami, a Giada i mammà planują menu, robią zakupy i codziennie gotują trzy posiłki, równie wystawne jak ich rodzinna posiadłość (sprzątaniem zajmuje się ubrana w uniform szczupła brazylijska służąca. Ten widok – panie domu z nadwagą i chuda pomoc domowa – przenosi nas w czasie do poprzedniego stulecia). Na śniadanie podaje się domowej roboty ciasteczka i crostate, placki owocowe, a na obiad i kolację primo – potrawy z makaronu, i secondo – mięsa lub ryby i co najmniej dwa pracochłonne dodatki z warzyw. Panowie nie przyjeżdżają na obiad do domu, więc żony pakują jedzenie i zawożą im je do pracy. W Neapolu pakowanie jedzenia jest formą sztuki.
Wykorzystuje się gazety, gumki recepturki, styropian, torebki do zamrażania, miękkie ścierki i sznurki. Bierze się pod uwagę temperaturę i odległość, jaką się ma do pokonania, a takie przeszkody jak przepisy celne za granicą czy długość transatlantyckiego lotu uważa się za ekscytujące wyzwania. Przyjaciółka, która jest stewardesą w liniach Alitalia, powiedziała mi, że neapolitańczyków zawsze można poznać po paczkach z jedzeniem, które trzymają przy sobie. Często odmawiają umieszczenia ich w lukach nad głowami. Kto wie, jaka tam jest temperatura? Gdy leciałam ostatnio do Waszyngtonu na Boże Narodzenie, zia Pia zadzwoniła do mnie kilka dni wcześniej. – Wymyśliłyśmy, jak to zrobić! – oznajmiła. Jak co zrobić? – Jak dostarczyć twojemu ojcu ośmiornicę! Ciocia Pia wiedziała, że mój ojciec uwielbia insalata di polipo, i zamierzała mu ją dostarczyć, choćby nie wiem co! W mojej spakowanej już walizce. Planowała włożyć oślizgłe stworzenie do schowka na bieliznę. Zapakuje je w folię bąbelkową i szmaty. A co, jeśli paczka zacznie przeciekać? – Eehhh… (z wydechem). Che vuoi fa’? – odparła. Co na to poradzić? To ryzyko, które trzeba podjąć. Smażone bakłażany, pieczona cielęcina i zapiekanki z makaronu panów Cardone są przewożone tylko przez miasto – zadanie Giady i jej mammy jest proste. Wystarczą im stare gazety „Mattino”, pojemniki Tupperware i mocne gumki recepturki. Pan Cardone wyszedł z domu w kąpielówkach. Był wysoki i szczupły. Miał burzę siwych włosów i skórę koloru ciemnej gliny. Przedstawił się, usiadł i zapalił papierosa. – Giada, vedi nu poco i peperoni a mammà.
Angelica również usiadła na leżaku. Poprosiła, żeby Giada sprawdziła papryki. Pachniały jak w Quartieri Spagnoli, skąd rodzina się wywodziła. Jeśli coś mówiła – wydawała polecenie, chwaliła albo przeklinała – na koniec zawsze podkreślała, jaki związek ją łączy z tym, do kogo mówi. Jej słowa przyciągały członków rodziny do jej pokaźnej piersi. Do synowej mówiła: czy możesz sprawdzić dla mammy papryki? Do siostrzenicy: jak pięknie wyglądasz dla ciotki! Do wnuczki: dziewczynko, wytrzyj dla babci nosek. – Kay-tree, vieni ca – przywołała mnie. Nie należałam do rodziny, więc na końcu nie powiedziała mammà, nonna ani zia. Chodź tutaj, Amerykanko z dziwnym imieniem. Skupiła się na tym, że jestem ze Stanów. Nie znam się ani trochę na medycynie, a mimo to często jestem uznawana ze eksperta w tej dziedzinie, tylko dlatego że jestem Amerykanką. Ludzie pytają mnie o nowe zabiegi wykonywane w Stanach i o to, który amerykański lekarz jest ekspertem od danego schorzenia. Wielu Włochów ślepo wierzy, że jeśli tylko ma się pieniądze, w kraju cudów da się wyleczyć wszystko. Zakładałam, że zapyta mnie o nową metodę leczenia oczu. Ale nie. – W Ameryce na pewno macie pigułkę, którą można wziąć, żeby schudnąć. Możesz jej dla mnie poszukać? Jestem gotowa zapłacić. Jej chudy jak szczapa mąż określa jej głód mianem totalnego. Ta kobieta jest pożerającą wszystko otchłanią. Jej uśmiech i cekiny błyszczały, gdy Carmine opisywał pewne zdarzenie z początków ich zalotów, kiedy to Angelica o trzeciej w nocy pokonała zwieńczone kolcami ogrodzenie sąsiada, żeby zwędzić cornetto Algida, lody w kształcie rożka czekoladowego. („Wiedziałem, w co się pakuję”, powiedział). Z powodu
kiepskiego wzroku nie mogła prowadzić samochodu, więc kazała swojemu piętnastoletniemu, niemającemu prawa jazdy synowi pojechać do odległego o ponad trzysta kilometrów baru z kanapkami w górach w środkowych Włoszech (Tenevo ‘na fame ‘e pazzi – „Byłam strasznie głodna, a słyszałam, że oni są najlepsi”). Po operacji dłoni nauczyła się jeść makaron łokciami (i nawet przytyła, o czym poinformowała nas z dumą). Słuchałam i śmiałam się, a spocone uda przyklejały mi się do plastikowego leżaka. Ja też byłam głodna. Zarówno Angelica, jak i ja wiedziałyśmy, że kiepsko jest być grubą i głodną. I przegrzaną. Po raz kolejny w Neapolu mój głód, moja gotowość do wgryzienia się w parujące faszerowane papryki, które Giada przyniosła z kuchni (powarkując na blond maluchy, które jej wchodziły pod nogi: Uè, te vuo sposta’? – przesuniecie się?), nie wydawały się patologiczne. Były ludzkie. Siedziałam obok uśmiechającej się kobiety z przemożnym apetytem i myślałam o dniach, kiedy pochłaniałam trzy pudełka Oreo naraz. Wyobraziłam sobie, jak Salva chwali się tym przed przyjaciółmi podczas obiadu. – No więc… – wróciła do tematu. – Amerykanie mają taką tabletkę, która pozwoli mi jeść, co chcę, i nie być grubą? W Neapolu głód, jaki odczuwa Angelica, nie uchodzi za patologiczny ani zaburzony, a jedynie – podobnie jak jej miłość do dzieci i wnucząt – za totale. Nie powiedziałam jej więc o prozacu ani o tabletkach zmniejszających apetyt. Po prostu poinformowałam ją, że nawet w krainie medycznych cudów jest to przypadłość, na którą jeszcze nie wynaleziono leku.
Masło orzechowe
W neapolitańskiej kulturze jedzenie, które mogłoby nadwerężyć zdrowie dzieci, to: krakersy, keczup, hot dogi, zimne mleko, konserwy, wszystko, co było zamrożone i co kiedykolwiek znalazło się w mikrofalówce. No i wszystko, co pochodzi z supermarketu. Należy regularnie jeść ryby. Ale nie pesce di allevamento, czyli ryby z hodowli, tylko ryby z morza. Istotne jest też to, z którego akwenu, bo na przykład sole z Adriatyku i Morza Śródziemnego są inne. Ryby z Morza Śródziemnego prawie zawsze są najlepsze. Nino, który rzadko wpływał na nasze rodzicielskie decyzje, dzwonił raz w tygodniu, żeby się dowiedzieć, czy mała Raffaella jadła ryby, a jeśli tak, to jakie. Wyrzuciłam Jerzego Waszyngtona przez okno i zaczęłam kłamać jak z nut. Na Boga! Mieszkaliśmy w Rzymie. Salva był cały dzień w pracy. Nikt się nie dowie, że dałam dzieciakom cheerios i krakersy! Nie chciałam tracić trzech godzin na gotowanie warzyw, jeśli byłam pewna, że są niedobre i że moje dzieci zgniotą je w rączkach i oddadzą. Czy nie lepiej zaśpiewać, stepując, Ten Little Monkeys Jumping on a Bed? Problemy zaczęły się, gdy odwiedziliśmy Neapol i Anthony nauczył się dobrze wysławiać po włosku. Ku mojemu przerażeniu często mówił prawdę. To pewnie moja wina. Co ja sobie wyobrażałam, opowiadając mu te wszystkie bzdury o wiśni17. Powinnam była czytać historię sprytnego neapolitańskiego klowna Poliszynela, któremu kłamstwa uchodziły na sucho! – Mamusia otwiera puszki z… jak się mówi po włosku pieczona fasola? Mnie smakuje, ale Lelli nie, więc ona je tylko
krakersy. Mogę dostać więcej ragù, babciu? – Kochanie – mówię mu później. – Nie musisz mówić nonnie wszystkiego, wiesz? – Pieczona fasola to jakiś sekret? – Nie, skarbie. Fasola jest w porządku. Sekretem są puszki. Puszki zawsze są sekretem! I butelki! I słoiki! Keczup, majonez… – A masło orzechowe? – O czym ty mówisz? – O tym, co jesz na kanapie, gdy papi nie patrzy. – Ciiii! Jak on się dowiedział? *** Moją najlepszą przyjaciółką jest kobieta z Connecticut, niejaka Katrina. Przeniosła się do Włoch mniej więcej w tym samym czasie co ja. W 1998 roku ukończyła Smith College i wyruszyła w podróż z frotkami we włosach i w przyzwoitych bluzkach Banana Republic. Dość szybko zaczęła się spotykać z naładowanymi testosteronem włoskimi chłopakami mającymi zbyt wiele rąk w zbyt wielu miejscach. Szesnaście lat później dzwonimy do siebie ze zmieniającymi życie dylematami w rodzaju: czy da się upiec ciasteczka z chipsów czekoladowych, jeśli się nie posiada owych chipsów i proszku do pieczenia, a jeśli tak, to czy będą miały konsystencję kamieni brukowych? Podobnie jak ja Katrina jest przed czterdziestką, ma rodzinę i wyższy tytuł naukowy i robi karierę, a masło orzechowe i tak musi jeść potajemnie. Dzwonimy do siebie, gdy siadamy na kanapie z krakersami, dietetyczną colą i słoikiem naszego przysmaku. Musimy to robić, gdy nasi mężowie wyjeżdżają z miasta. Wtedy chrupiemy w tajemnicy. Próbowałyśmy
włoskich wersji masła orzechowego i stwierdziłyśmy, że chodzi nie tylko o konsystencję (O mio Dio! Przykleja się do podniebienia!). Nie tylko o to, że pochodzi ze Stanów Zjednoczonych („Wiesz, co oni tam dodają do jedzenia?”), ale o klasowość. Włosi bynajmniej nie uważają ludzi jedzących masło orzechowe za przedstawicieli niższej klasy. To orzechy arachidowe są przysmakiem takich osób. Mąż Katriny, Gianluca, który jest Włochem, a do tego pracuje w branży spożywczej, wyjaśnił mi, że niektóre orzechy są nobile, a inne nie. Najbardziej szlachetne, arystokratyczne, są najwyraźniej pistacje. Orzechy włoskie też są wysokiej klasy, podobnie jak laskowe i nerkowce. Najbardziej cafone, czyli najniższej klasy są – zgadliście! – orzechy arachidowe. Wstyd mieć żonę, która je prostackie orzeszki, i to w przetworzonej, amerykańksiej postaci, na dodatek na kanapie. Anthony mnie nakrył. Non vi preoccupate – nie martw się – planowałam powiedzieć teściowi, gdyby wieść o tym się rozniosła. Mogę mieć problem, ale twoje wnuki są bezpieczne, nie jedzą przetworzonych fistaszków. O kanapkach nie mogłam powiedzieć tego samego.
‘A marena – W łowieniu ryb chodzi nie tylko o to, żeby je złowić. Liczy się spokój, jedność z naturą. Oddychanie morskim powietrzem. Słuchanie plusku fal. Ważne jest to, co się dzieje, a nie tylko rezultat. Jeśli złowimy ryby, wrzucimy je z powrotem do wody. Nikt mi nie przerywał. To był mój ekologiczny, humanitarny dzień w terenie. Przecież to była nieoceniona okazja, żeby nauczyć czegoś syna! Byłam amerykańską matką i nie mogłam pozwolić, żeby moje dzieci plądrowały świat i coś z niego zabierały! Mój syn nie będzie się przechwalał liczbami ani opowiadał w szkole, ile i jak dużych ryb złapał! Mój syn nie będzie małym Mussolinim triumfującym w Etiopii! Nonna Raffaella czekała cierpliwie, aż skończę. Anthony ignorował mnie zupełnie, skupiony na pomaganiu ojcu w zakładaniu na haczyk przynęty – oślizgłej główki krewetki. Był początek wiosny 2009 roku. Przyjechaliśmy do Neapolu na weekend. Zeszliśmy po schodach na Marechiaro, zapierający dech w piersiach zakątek skalnego wybrzeża. W restauracji na brzegu dowiedzieliśmy się, gdzie biorą ryby. Daleko od wysypiska śmieci woda była krystalicznie błękitna i każdy z nas znalazł kawałek płaskiej skały, na której mógł posadzić zadek. Słońce świeciło, dzieciaki były podekscytowane, a ja chciałam im udzielić kilku życiowych lekcji. Byłam też w szczególnie dobrym nastroju, bo tego dnia moje dzieci po raz pierwszy miały jeść na lunch kanapki w biały dzień. W obecności babci. Uparłam się przy tym, ku przerażeniu
zakłopotanej nonny. Chciałam, żeby wszyscy zrozumieli, że świat będzie się dalej kręcił, nawet jeśli nie wrócimy do domu, żeby przyrządzić makaron z warzywami lub pieczeń wieprzową. Dzień był cudowny – mogliśmy zjeść kanapki i w porze lunchu zostać na dworze. Lekcje i kanapki! Rozpierała mnie euforia. Zanim weszliśmy na schody prowadzące nad wodę, zajrzeliśmy do małej salumeria. Starszy człowiek stojący za ladą, z brudem (a może oliwą? albo bazylią?) pod paznokciami cierpliwie znosił nasze pytania: „Anthony, chcesz tuńczyka? A jakie pieczywo?” i „Czy Lella zje prosciutto crudo?” i „Katherine, masz ochotę zjeść kanapkę pół na pół z papryką i fior di latte?”. Salumiere czekał, radził, który ser będzie najlepszy do smażonych bakłażanów, i powiedział NIE, gdy poprosiłam o ricottę z cukinią. (One non sposano bene, nie pasują do siebie. W zasadzie bardzo się kłócą, powiedział). Spędziliśmy w jego sklepie niemal godzinę. *** Krótka uwaga o neapolitańskich kanapkach. W tutejszym dialekcie poważna kanapka to marenna. To słowo brzmi podobnie jak słowo przekąska – merenda. A to sugeruje, jak kanapka jest traktowana – nie jak prawdziwe jedzenie. Marenny jada się na budowach i stadionach piłkarskich. Zastępowanie prawdziwego pranzo z pierwszym i drugim daniem, warzywami i owocami marenną jest poświęceniem, jakie neapolitańscy robotnicy składają na ołtarzu swojej pracy, a neapolitańscy fani piłki nożnej – swojej drużyny. Gdy Salva był w gimnazjum i liceum, drużyna Napoli przeżywała okres świetności. Dzięki złotym stopom Diego Maradony Neapol pokonywał wszystkie pozostałe drużyny w Serie A, także te historycznie najsilniejsze, z Północy:
Juventus, Inter i Milan. Maradona dwukrotnie poprowadził Napoli do mistrzostwa kraju, po sześćdziesięciu latach zwycięstw Północy. (Diego Maradona jest nieoficjalnym patronem miasta. Oddani mu fani nadal palą świece i składają świeże kwiaty na poświęconym mu ołtarzu w centrum Neapolu. Szczęśliwie zerwał z kokainą i trenuje piłkarzy na Bliskim Wschodzie). W czasach świetności drużyny neapolitańscy ragazzi, którzy nie mieli biletów na niedzielny mecz o czternastej trzydzieści, wstawali o świcie i ryzykowali życie i kończyny, wspinając się na bramy, żeby się wedrzeć na stadion San Paolo. Salva i jego przyjaciele mieli bilety i brali ze sobą kanapki. Wszyscy przyjaciele z wyjątkiem Antonia. On czekał na wynik w domu, bo nie potrafił się zmusić do jedzenia kanapek. Niedawno pojechałam z rodziną do Monachium, żeby obejrzeć mecz Napoli z tamtejszym Bayernem. Były tam tysiące fanów Napoli. Część z nich poznaliśmy podczas lotu liniami Alitalia. Po starcie poczuliśmy woń smażonej papryki. Rozpakowywano ze znawstwem zapakowane marenny – a była ósma rano! Postanowiłam zapytać jednego z młodych mężczyzn o jego kanapkę. – Signo – zaczął. (Boże, jaka jestem stara! Ci goście bez zastanowienia zwracają się do mnie per signora). – Siamo in transferta. Quist’è a marenna. – Gramy na wyjeździe, proszę pani. A to są nasze kanapki. To byli dobrze wychowani ragazzi. Wróciłam na swoje miejsce z połówką najbardziej soczystej kanapki, jaką kiedykolwiek jadłam. Protestowałam: „Nie, dziękuję”, „Właśnie wypiłam cappuccino”, „Jedzenie będzie wam potrzebne w czasie meczu”. Nie zwracano na to uwagi. Nie powinnam nawet próbować protestować. Było jasne, że muszę skosztować
marenny. *** – Papì, kiedy ryby przypłyną? Anthony trzymał wędkę i stał spokojnie od dobrych dwudziestu minut. Chciał złapać rybę, i to już. No i proszę, Salva! Możesz sobie gadać o czekaniu, cierpliwości… Zamiast tego powiedział jednak: – Adesso, amore. Lo sento! – Teraz, kochanie. Czuję je! Nonna Lella wysyłała SMS-y. Zawsze robi kilka rzeczy naraz, więc bawiła się równocześnie w a kuku z małą Lellą i podnosiła na duchu Anthony’ego i Salvę. – Na pewno coś złowicie! A ja je wieczorem usmażę! – rzuciła wesoło. Przestałam rzucać filozoficznymi radami. Zaczęło do mnie docierać, że ja też będę bardzo sfrustrowana i wkurzona, jeśli nic nie złowimy. – Idę do toalety! Zaraz wrócę. Nonna Lella poszła do stojącej na skalistej plaży restauracji. Gdy wróciła, Anthony i Salva nadal nic nie złowili. Było nam wszystkim gorąco, byliśmy głodni i źli. Nonna powiedziała Anthony’emu, że za skałą widziała kraba. – Sprawdź, czy ci się uda go złapać, amore! I wyjęła z torebki Louisa Vuittona foliową torbę z martwymi rybami i małym durszlakiem. – Szedł tamtędy! Na pewno nie zaszedł daleko… – próbowała odwrócić uwagę Anthony’ego. Jej ręce działały szybko. Foliowa torebka zniknęła. Wrzuciła trzy ryby do durszlaka i zanurzyła go w wodzie. Była gotowa. – ANTHONY! VENI! – Chodź! Popatrz! Gdy mój syn wyciągał durszlak z wody, na jego twarzy
malowało się zdumienie. Nonna Lella natychmiast mu go zabrała, żeby nie zauważył, że ryby są martwe. – Siedem! Złowiłeś siedem ryb! I mają co najmniej dziesięć centymetrów długości. Amore, sei bravissimo! Uważaj, Etiopio. Zajrzeliśmy do durszlaka i zobaczyliśmy ryby bez głów. Nonna poszła do restauracji i zapytała szefa kuchni, czy mógłby jej dać kilka ryb dla jej creatura, małego wnuczka. – Łowi ryby i będzie bardzo rozczarowany, jeśli nic nie złapie… Może te? – Ale ja im już odciąłem łby, proszę pani. Zamierzałem je właśnie usmażyć. – Mogą być! A skoro już o tym mówimy, czy ma pan jakąś sieć albo coś, dzięki czemu będzie to wyglądało tak, jakby sam je złowił? Che problema c’è? – To bardzo rzadki gatunek. Bezgłowy śledź – wyjaśniła Anthony’emu, gdy zapytał, dlaczego złowił ryby bez głów. – Bardzo trudno je złapać. I są przepyszne. Dzisiaj wieczorem frittura di pesce! A teraz czas na nasze marenna. Wrzucić z powrotem do wody? Droga, nie rezultat? Cierpliwość? Ona nawet wymyśliła nazwę dla tej ryby! To tyle, jeśli chodzi o życiowe lekcje. Przynajmniej mogliśmy się pocieszyć kanapkami. Otworzyłam torbę i pomyślałam, że trzeba było napisać na opakowaniach, która kanapka jest czyja, żebyśmy nie musieli otwierać wszystkich. Vediamo, zobaczmy. Wyciągnęłam pierwszą i dostrzegłam, że na brązowym papierze napisano coś piórem. Entoni? Co to miało znaczyć? Wyjęłam kolejną. Nonna. Potem Papì Salva. Piccola Lella. Gdy dotarłam do monstrualnie dużej, tłustej, apetycznej kanapki leżącej na dnie, zobaczyłam
napis: Mami Ketrin. Gdy konferowaliśmy w sklepie, sprzedawca się skupił i zapamiętał nasze imiona i kim dla siebie jesteśmy. Nie napisał po prostu Salva i Ketrin – dodał Papì i Mami. Te marenne, pierwsze kanapki w życiu moich dzieci, zostały zrobione z czułością i z myślą o każdym z nas. Słońce nadal świeciło, a my złowiliśmy do durszlaka rzadkie i przepyszne bezgłowe śledzie. Bez względu na to, czy mi się udało nauczyć czegoś dzieci, mogło być o wiele gorzej.
Raffaella młodsza
Nonna Raffaella miała trzech wnuków. Do czasu szkoły podstawowej próbowała ich ubierać w koronki. Gdy urodziła się jej wnuczka, jej zapędy stylistki nabrały rozmachu. Tak długo, jak nonnie Raffaelli uchodziło to na sucho, mała Raffaella nosiła cudowne drapiące drogie ubrania, których nie można było prać w pralce. I nagle moja neapolitańsko-amerykańska dziewczynka s’è sciettata, jak to mówią w Neapolu. Przebudziła się. *** Gdy byłam dzieckiem, głęboką i niepodważalną prawdą było dla mnie to, że moja matka jest piękna i potrafi się ubrać. Wiedziałam też, że tylko głupi i leniwi bogaci ludzie robią zakupy w takich miejscach, jak Neiman Marcus i Lord and Taylor (nas na to nie stać, przekonywała nas matka, a nawet gdyby, i tak byśmy tam nie kupowali!). Mądre kobiety robiły zakupy w jednym i tylko jednym sklepie: Loehmann’s. Uczyłyśmy się matematyki, obliczając dla mamy ceny artykułów oznaczonych czerwoną kropką. Pytała nas; „Ile kosztowałby oryginał?” (czyli: ile zapłaciliby głupi bogaci ludzie?) i „o ile niższa jest cena wyprzedażowa?” (czyli: ile zaoszczędziła wasza mądra mamusia?). Anna i ja opanowałyśmy dodawanie, odejmowanie i obliczanie procentów w sklepie Loehmann’s. Dowiedziałyśmy się, że można kupić wieczorową suknię Ralpha Laurena na bal otwierający sezon w Filharmonii Narodowej za trzynaście dziewięćdziesiąt dziewięć i świetnie w niej wyglądać. Jeśli się jest mądrą. W tym sklepie dowiedziałyśmy się także, czym są śmierć
i śmiertelność: w 1984 roku w sklepie w Rockville w stanie Maryland zobaczyłyśmy, jak pewna starsza pani się przewróciła pod górą ubrań, które zamierzała przymierzyć. – Dziewczynki – powiedziała matka. – Wasza mama prawdopodobnie skończy tak samo. Niestety (dla mojej matki była to nawet tragedia) Loehmann’s nie miał działu z odzieżą dziecięcą. Więc gdy moja matka miała przywieźć ze Stanów rzeczy dla wnuczki, kupowała wygodne tanie ubrania w dyskontach. Nie mogła się doczekać inicjacji swojej wnuczki – dnia, kiedy będzie mogła zabrać małą Raffaellę do przymierzalni w Loehmann’s, żeby znaleźć najlepszą z okazji. A w międzyczasie nie będzie żadnych koronkowych kołnierzyków ani pasteli. Będą legginsy w lamparcie cętki za dwa dziewięćdziesiąt dziewięć z TK Maxx i odblaskowe bluzy w łódeczkę za sześć dziewięćdziesiąt dziewięć (a nie za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt dziewięć!) z Marshalla. Mała Raffaella połknęła haczyk. To były ciuchy! Moja teściowa rozpaczała. Gdy jechaliśmy do Neapolu, rozkładała na łóżku małej Raffaelli sukienki z falbankami i różowe kaszmirowe szale – to miała być niespodzianka. A mała Raffaella po cichu, gdy nikt nie patrzył, składała je starannie i kładła na łóżku babci. – Raffa, amore, hai visto il regalo di nonna? – Kochanie, widziałaś na łóżku prezent od babci? – zapytała podczas obiadu z uśmiechem, pod którym starała się ukryć, jakie to dla niej ważne. Moja córka zignorowała to pytanie i poprosiła o dokładkę pasta al forno. – E’ buonissima, nonna! To najlepsza pasta al forno, jaką zrobiłaś.
Nie będzie nosiła falbanek. Nie wtrącałam się. Byłam z niej dumna. Moja córka potrafiła godzić dwa światy, swoje dwie tożsamości, z naturalezza. Potrafiła docenić boskie potrawy przyrządzane przez babcię, ale umiała też powiedzieć „nie, dziękuję” haftom i koronkom. Nonna Raffaella wreszcie się poddała. Zrobiła to, gdy mała Raffaella miała prawie siedem lat. Moja teściowa przyjechała do Rzymu z butami – to miała być ostatnia próba uratowania wnuczki. – Le scarpe, Ketrin. Solo le scarpe – szepnęła prawie z płaczem. Buty, tylko buty. Dajcie mi chociaż tyle. To były skórzane lakierki Mary Jane. Nie miała szans. Po raz kolejny się nie wtrącałam. Pozwoliłam Raffaellom się dogadać w pokoju mojej córki. Usłyszałam jednak przez drzwi kilka słów. – Amore, hai visto come stai meglio? Come sei elegante? E’ tutta un’altra cosa! – Kochanie, widzisz, o ile lepiej wyglądasz? Są takie eleganckie! Wyglądasz jak inna osoba! Moja córka starała się, żeby jej babcia ją zrozumiała, i cierpliwie wykładała oczywistą prawdę: – Nonna, nie rozumiesz, że w tych trampkach mogę biegać znacznie szybciej? I nikt się nie przejmie, jeśli się pobrudzą. Babcia Bonnie kupiła je w Target z siedemdziesięcioprocentową zniżką.
Lazanie
Gdyby wystawiano po neapolitańsku inscenizację Nowego Testamentu, wyobrażam sobie nonnę Raffaellę w dwóch rolach. Jedna to główna rola kobieca, rola Dziewicy Maryi, druga to rola mężczyzny bez imienia, którego nazywa się po prostu przyjacielem. Zacznijmy od Maryi. Jej najważniejsza wypowiedź to pojedyncze słowo, będące jednym z moich ulubionych włoskich wyrażeń: Eccomi. Oto jestem. Wyrażenie to jest nawet prostsze od „oto jestem”, bo to jedno słowo, płynne samogłoski przechodzące w spółgłoski. E-KO-MI – jedno słowo, które podsumowuje podejście Raffaelli do życia. Gdy Archanioł Gabriel przyszedł do Maryi, żeby jej powiedzieć, że nosi w brzuchu Syna Bożego, powiedziała: Eccomi. Nie: „JAK TO, JA?!”. Ani nawet „Przecież nie jestem nawet mężatką”, ani „Kiedy mam go urodzić, skoro zamierzałam dokończyć studia magisterskie?”. Odparła po prostu: Eccomi. To słowo, które pada z ust Raffaelli, gdy ktoś ją poprosi o pomoc, o czas lub o lazanie. „Raffaello, Salva jest przygnębiony i stresuje się pracą. Możesz dla niego zrobić sartù di riso?”. „Eccomi!”. „Raffaello, dzieciaki mnie wykańczają. Wzięłabyś je na kilka dni do siebie, żebym mogła odpocząć?”. „Eccomi!”. Żadnych pytań, żadnego okazywania, ile ją to kosztuje. Oto jestem. Drugą rolą odpowiednią dla Raffaelli byłaby postać mężczyzny, który znalazł sposób, żeby się dostać ze sparaliżowanym przyjacielem do zatłoczonego domu, w którym Jezus czynił cuda. Dom był pełen ludzi, a przed wejściem stał tłumek usiłujący się dostać do środka. Tłum kalekich, chorych,
zrozpaczonych. Tamten człowiek wyciął dziurę w dachu i z pomocą kilku osób spuścił sparaliżowanego przyjaciela tuż obok nauczającego Jezusa. Che problema c’è? Wyobrażam sobie, jak Raffaella mówi coś takiego do sparaliżowanego przyjaciela. Wprowadzę cię do środka. Po co komu drzwi? Oczyma wyobraźni widzę, jak z radością zapoznaje się z planem domu i szuka odpowiednich narzędzi. Jak dzwoni do trzech przyjaciółek (wszystkie trzy są neapolitankami w kaftanach od Pucciego) i prosi, żeby jej pomogły wyciąć dziurę w dachu. Jak wspólnie umieszczają przyjaciela obok Jezusa, którego nawet nie widzą. Spuszczają go z dachu i zdążają do domu na czas, żeby przygotować obiad dla rodziny. *** Poprzedniego lata Raffaella zaprosiła część swoich blond przyjaciółek po botoksie do Positano. Chciała spędzić z nimi tydzień na plaży. Mężczyźni mieli zakaz wstępu. – A Nino? – zapytałam. Jej mąż ma ponad osiemdziesiąt lat i jest od niej zależny we wszystkim. – L’ho sistemato – odpowiedziała. Ustawiłam go. – Mitzi zajmie się gotowaniem. Umówiłam też na każdy wieczór kogoś, kto przyjdzie z nim pograć w rummy przy ginie. Ketrin. Ci vuole. – Katherine. Ja tego potrzebuję. – Muszę zadbać także o siebie. Pięć signore spakowało swoje błyszczące fuksjowe bikini do walizek od Louisa Vuittona i pojechało do Positano, żeby spędzić z nią tydzień na plaży. W ciągu dnia opalały się i czytały czasopisma. Wieczorami grały w karty – do trzeciej nad ranem. A jedzenie? – Ketrin, czasami nie ma się ochoty gotować.
Kazała Mitzi przyrządzać w Neapolu półmiski risotto, insalata caprese i ciasteczek babà. Dobrze go przeszkoliła i jego potrawy smakowały prawie tak samo jak jej. Wyglądało na to, że zaczęła mu ufać. Jak Mitzi dostarczał jedzenie do Positano? Nie prowadzi samochodu, a Raffaella nie mogła przywieźć jedzenia kilka dni wcześniej! Dziura w dachu wystarczająco duża, żeby się w niej zmieścił sparaliżowany człowiek? Dostarczenie jedzenia na plażę w Positano? Czemu nie? Mitzi ze Sri Lanki w nowojorskiej czapce klubu Yankees przybył z Neapolu aliscafo, łodzią motorową, która pływa po zatoce. Raffaella wyszła mu na spotkanie na molo w powiewnej narzutce, w towarzystwie trzech koleżanek. Rzuciła okiem na półmiski, aby się upewnić, że przygotował wszystko jak należy. – Przypilnuj, żeby Nino ubrał się przyzwoicie na rummy o szesnastej – przypomniała Mitziemu, gdy już mu podziękowała za dostawę. Kupiła mu croissanta i szklankę zimnego mleka, a potem następną aliscafo odesłała do Neapolu. Gdy tydzień na plaży dobiegł końca i Nino przyjechał ją odebrać z neapolitańskiego portu, była promienna i odświeżona. Zeszła z przyjaciółkami z aliscafo. Wszystkie mówiły równocześnie. Podeszła szybko do niego, ucałowała go i pogładziła po policzku. Była roztrzepana jak nastolatka, a nie sześćdziesięciopięcioletnia signora. Mogła wracać do domu i oddać się domowemu życiu, tak jak przez tydzień oddawała się życiu na plaży z przyjaciółkami. Gdy Nino już się trochę podąsał i ponarzekał, że zostawiła go na tydzień i bawiła się bez niego, zapytała, co mogłaby zrobić na obiad. – Lazanie – odparł. To skomplikowana, czasochłonna potrawa. Ale jego ulubiona. Mitzi nie robi jej jednak tak jak Raffaella. A ona od
czterdziestu lat odpowiada swojemu mężowi jednym słowem: Eccomi.
Sałatka
Robię bardzo dobry dressing do sałatek. Mam to we krwi. Mój dziadek, kaznodzieja z Południa z włoskimi korzeniami, słynął z sałatek. Gdy jego zbór w Hinton w Wirginii Zachodniej urządzał składkowe obiady, nikt nie oczekiwał, że moja babcia przyrządzi zapiekankę. Nie topiła pianek marshmallows na batatach ani nie podlewała pieczeni. Kupowała sałatę, wybierała pomidory, wyjmowała dużą drewnianą misę i pozwalała, żeby wielebny Salango działał. Nie potrafię powiedzieć, ile oliwy, octu, soli, pieprzu i czosnku dodawał ani ile dodajemy ich moja matka i ja. Nie sposób określić, ile potrzeba fety i cebuli. Nie da się opisać słowami, jak to robimy. W Neapolu dowiedziałam się, że to znak, że robimy to bardzo, bardzo dobrze. Sałatki mamy zapisane w DNA. Po raz pierwszy zrobiłam sałatkę dla Raffaelli w mojej zamerykanizowanej kuchni w Rzymie. Otworzyła swoją magiczną walizkę z parmeggiana, mozzarelle, lazaniami i pizzette z Neapolu. Dzieciaki i Salva zanurkowały w niej, a ja zapytałam Raffaellę, co miałaby ochotę zjeść na lunch. Nie spała od szóstej – piekła i kupowała najświeższą mozzarellę. I właśnie przyjechała pociągiem Eurostar. – Solo insalata – odparła. Dzięki, Ketrin. Tylko sałatkę. Wzięłam się do roboty. Bez zastanawiania się, odmierzania i oceniania zrobiłam sałatkę, którą umiem przyrządzić. Powiedziałam Raffaelli, żeby się zabrała do jedzenia. Dzieciaki mogą poczekać. – Ketrin, è fantastica!!! To najlepsza sałatka, jaką kiedykolwiek jadłam – powiedziała. – W następny piątek
organizuję lunch dla pań. Możesz mnie nauczyć, jak się ją robi? Masz więcej? A mogłabyś dorobić? Sięgnęłam po słoik, żeby w nim zrobić dressing. Gdy wyciskałam czosnek i wlewałam ocet, słyszałam dzieciaki i Salvę w salonie. Śmiali się i kłócili o zawartość walizki. Papì, mozzarella jest dla mnie! To jest moje! Lella, te pizzette są też dla nas! Krzyknęłam, że wszystkiego dla wszystkich wystarczy. Nikt nie będzie głodny. Zakręciłam słoik i owinęłam go folią spożywczą. Potem zawinęłam go w gazetę i założyłam gumki recepturki, żeby się nie zsunęła. Byłam gotowa – Raffaella mogła zabrać dressing do pociągu jadącego do Neapolu. (Proszę, doceńcie liczby, które podaję w poniższych przepisach. Nie było łatwo je zdobyć. Gdy Raffaella chlapała i nalewała, mieszała i rozmawiała, wołałam ukradkiem Mitziego, który czyścił dywan w salonie, żeby mi powiedział, ile oliwy było w garnku lub ile ważył kawałek mozzarelli. Musiałam włączyć w iPhonie stoper, żeby wiedzieć, jak długo smażyło się mięso. Lepiej było działać bez jej wiedzy – kiedy prosiłam, żeby powiedziała, ile czego było, patrzyła na mnie zakłopotana i zbolała. To wystarczyło, żeby odrzeć Gotowanie z Radości).
Ragù
Składniki: (porcja dla 6–8 osób) • 1 mała żółta cebula pokrojona w kostkę • ½ szklanki oliwy extra virgin • 340 g gallinella di maiale, co w neapolitańskim dialekcie oznacza mięsiste mięśnie z dolnej części uda świni (pochodzę z rodziny Wilsonów, która wykorzystuje każdą część świni z wyjątkiem kwiku, ale nie mam pojęcia, jak się ta część nazywa. Może noga z kością? Porozmawiajcie z rzeźnikiem. Najważniejsze jest to, żeby była mięsista, a mięso należy pokroić na trzy mniej więcej pięciocentymetrowe kawałki) • 340 g pręgi cielęcej podzielonej na trzy mniej więcej pięciocentymetrowe kawałki • 2 żeberka wieprzowe (około 340 g) podzielone na kawałki długości około 7,5 cm • 1 szklanka czerwonego wina • 2 łyżki pasty pomidorowej • 6 400-mililitrowych puszek najczystszych pomidorów bez skórki, jakie znajdziecie (przeczytajcie skład! Patrzcie niżej!) • kilka listków bazylii • sól do smaku • 680 g rigatoni • garść gruboziarnistej soli (np. morskiej) do gotowania makaronu • 1 szklanka startego parmezanu • świeże pieczywo Moja teściowa wie, że jesteście zajęte (Quist’ hanno da fa’, non tengono tempo – ci ludzie nie mają czasu, mają co robić),
więc to ragù robi się w trzy godziny, nie w dziesięć. Wie również, że wolałybyście użyć oliwy zamiast smalcu i że pewnie nie macie garnka z utwardzanej gliny. Daje wam zatem to, czego potrzebujecie: przepis na „szybkie” ragù. Włóżcie fartuch i ani myślcie go zdjąć, zanim wyłączycie gaz. Gdy ragù zaczyna pryskać, nie oszczędza nikogo. Gotujcie je w garnku nie tylko szerokim, ale też wysokim. (Wysokość jest ważna, gdy sos strzela – Raffaella martwi się także o wasze kuchnie, nie tylko o ubrania). Wrzućcie pokrojoną cebulę do garnka z oliwą. Non ti ho detto di accendera ancora. Jeszcze nie prosiła, żebyście włączały kuchenkę, więc się nie wyrywajcie. Ułóżcie wszystkie kawałki mięsa na cebuli i dociśnijcie palcami. Pręga i golonki, świnie i krowy – wszystko razem na dnie zimnego garnka. To jest właściwy moment, żeby włączyć średni ogień. Si deve imbiondire la cipolla – cebula musi się przyrumienić, a mięso rosolare, czyli zróżowieć. W tym czasie możecie odstawić naczynia lub umyć patelnię. Będziecie czuły pokusę, jak ja, żeby podchodzić do garnka i sprawdzać, czy nie stało się coś złego. Musicie go jednak zostawić w spokoju. To tak jak z wychowaniem dzieci: zawsze się o nich pamięta, ale nie trzeba nad nimi bez przerwy wisieć. Nie bądźcie wobec swojego ragù nadopiekuńcze. Od czasu do czasu poruszcie kawałki mięsa drewnianą łyżką, żeby nie przywarły do dna. Po ośmiu, dziewięciu minutach przełóżcie je na drugą stronę. Mięso uwalnia wodę i będzie to robić jeszcze przez jakieś dwadzieścia minut. Tak długo, jak to robi, jest za wcześnie na dodawanie wina. O tym, że wydziela się woda, świadczą brązowe bąble na dnie garnka. (Myślałam, że to wrząca oliwa, a okazało się, że woda. Oliwa się
nie gotuje. Smażysz z zawiązanymi oczami, Ketrin?). Gdy mięso jest z wierzchu brązowe i chrupiące, cebula wydaje się lekko przypalona, a bąbli jest coraz mniej, zwiększcie ogień. Jakbyście dokonywały chrztu (Nel nome del Padre, del Figlio, e dello Spirito Santo): polejcie kilkoma kroplami czerwonego wina każdy kawałek mięsa. Radujcie się towarzyszącym temu odgłosem. Powtarzajcie to co minutę albo dwie, aż wlejecie do garnka całą szklankę wina. Regularnie oczyszczajcie ścianki i dno garnka. Kawałki mięsa powinny się teraz przesuwać łatwiej. Ścianki garnka mają wyglądać tak, jakbyście nigdy, nawet za milion lat, nie miały go doczyścić. Do ciemnego sosu, który widać między kawałkami mięsa, wyciśnijcie z tubki kropki pasty pomidorowej. Każdą kropkę stemperarlo, czyli rozgniećcie spodem drewnianej łyżki. Pasta powinna się połączyć z sosem. (Poświęciłyście na gotowanie już czterdzieści pięć minut, ale nie wpadajcie w rozpacz! Avviamento ragù – przygotowania do tego, żeby się dalej gotowało, prawie zakończone. Zbliża się chwila, kiedy poślecie ragù na studia). Jeszcze słowo o pomidorach, które niebawem dodacie. Najlepiej by było, gdybyście pomidory, które stoją w sześciu słoikach na blacie i czekają, aż je zmiksujecie, zawekowały osobiście w upalne letnie dni. Najprawdopodobniej jednak tego nie zrobiłyście i musicie zaufać firmie, którą wybrałyście. Lista składników powinna obejmować: POMIDORY. I basta. No dobrze, ewentualnie może być sól. Ale jeśli jest na niej coś jeszcze… Raffaella nauczy was wekować pomidory. Oregano? Czosnek? Konserwanty? Scordatevelo. Zapomnijcie o tym. Zmiksujcie pomidory z trzech puszek ręcznym blenderem i przełóżcie je do garnka. Nadal oczyszczajcie łyżką jego ścianki
i dno. Po kilku minutach zmiksujcie pozostałe pomidory i dodajcie do czerwonego już ragù. Ustawcie mały płomień – piano, piano, piano, piano! – delikatnie, delikatnie, łagodnie, łagodnie! I przykryjcie garnek. Możecie wrócić do swojego pełnego zajęć życia. (Ale pamiętajcie, żeby nie zdejmować fartucha, bo mniej więcej za godzinę wasze ragù zacznie szaleć jak burza). Do tej pory słyszałyście skwierczenie. Teraz przeszło w delikatne pyr, pyr, pyr, które Raffaella nazywa purpullia’. (Wydawało mi się, że zjawisko to opisuje czasownik pippiare, ale słyszałam też pappulia’, pippulea’… Najwyraźniej w neapolitańskim jest tyle określeń na powolne gotowanie ragù, ile w języku Inuitów na śnieg). Zaglądajcie do garnka mniej więcej co pół godziny. Zdejmujcie z niego pokrywkę i ścierajcie parę, która się na niej osadza. Dodajcie sól i kilka listków bazylii. Zamieszajcie, żeby ragù nie przywarło do ścianek i dna garnka. Podziwiajcie, jak sos gęstnieje, ciemnieje i robi się coraz bardziej arraggiata – to słowo w neapolitańskim dialekcie oznacza zły, ale też zawiesisty i gęsty. Ten sos to złośnik. Przykryjcie garnek. Po kolejnej godzinie możecie wyjąć wszystkie kawałki mięsa z wyjątkiem żeberek – te zostają do końca. Gdy ragù gotuje się już w sumie trzy godziny, wyłączcie kuchenkę. Ugotujcie w osolonej wodzie rigatoni (do gotowania makaronu używajcie soli gruboziarnistej, nigdy stołowej!), odcedźcie i wrzućcie do garnka z ciemnoczerwonym ragù. Posypcie tartym parmezanem i podawajcie ze świeżym pieczywem do wybierania sosu. Mięso można podać po zjedzeniu makaronu, nigdy równocześnie. Ecco fatto: wszystko gotowe. Teraz możecie zdjąć fartuch.
Insalata di Polipo
Składniki (porcja dla 6–8 osób) • 900 g ośmiornicy • 1 ząbek czosnku pokrojony w ćwiartki • ½ szklanki oliwy extra virgin • ¼ szklanki posiekanej natki pietruszki • sól do smaku Raffaella zaczyna przygotowywanie ośmiornicy od ostrzeżenia: musicie mieć pewność, że ośmiornica jest verace. Verace znaczy autentyczna – ma być neapolitańska, a nie sprowadzona z Oceanu Indyjskiego. Sprzedawcy ze sklepu rybnego możecie ufać: według Raffaelli mógłby nawet być drużbą na waszym ślubie. Ale moja teściowa i tak prosi, żebyście się upewniły, że sprzedał wam ośmiornicę, która jest verace: prawdziwą, świeżą, taką, która jeszcze wczoraj przywierała do ściany jaskini w Marechiaro. Chodzi o to, żeby miała podwójną koronę przyssawek na każdej macce. Jeśli nie widzicie dwóch równoległych rzędów przyssawek, nabito was w butelkę. Jeśli ośmiornica jest prawdziwa, wyjmijcie tłuczek do mięsa i deskę i przystąpcie do akcji. Okładajcie ją tłuczkiem co sił. Wyciśnijcie z niej oślizgły mózg. A gdy się już uspokoicie, włóżcie ją pod bieżącą wodę i pieśćcie jej ciało, delikatnie usuwając czarne włókienka. Wywińcie pustą już, śliską głowę na drugą stonę (a kuku! – woła Raffaella z chytrym uśmieszkiem) i usuńcie maziowatą zawartość. Wciśnijcie palce głęboko, żeby usunąć twardy dziób. W dużym garnku zagotujcie wodę z korkiem od wina. Głowę ośmiornicy trzymajcie nad wodą. Trzy razy zanurzcie
macki we wrzątku. Przyjrzyjcie się jej nowej fryzurze. Włóżcie całą ośmiornicę do garnka, zmniejszcie płomień i przykryjcie garnek. Musicie utrzymywać bollo dolce, słodkie wrzenie – to znaczy, że woda musi nadal wrzeć, ale nie może kipieć. Raffaella wtyka w tym celu drewnianą łyżkę między pokrywkę i krawędź garnka. Gotujcie ośmiornicę dwadzieścia minut. Woda zrobi się ciemnoróżowa, jak różowe wino. (Kiedyś w centrum Neapolu pito tę różową wodę po gotowaniu ośmiornicy gorącą, z solą i pieprzem, w noc przed świętem Trzech Króli, 5 stycznia. Serwowano ją z końcówką macki, ‘a ranfatella, pływającą w szklance. Najwyraźniej naprawdę rozgrzewa. Jeśli ktoś wam podaje espresso, które nie jest dość mocne, i chcecie mu o tym powiedzieć, rzućcie: „Hej, w tej wodzie po gotowaniu ośmiornicy brakuje macki!”). Wyłączcie kuchenkę i zostawcie ośmiornicę w wodzie, aż wystygnie. To może trwać długo, więc jeśli chcecie ten proces przyspieszyć, a na dworze jest chłodno, wystawcie garnek na zewnątrz. Gdy ośmiornica wystygnie, wyjmijcie ją z garnka i potnijcie nożyczkami na kawałki szerokości około centymetra. Posiekajcie natkę pietruszki (nożyczki znowu ułatwią sprawę) i wymieszajcie ją z ośmiornicą, oliwą, zmielonym czosnkiem i solą. Sałatka powinna stać co najmniej godzinę w temperaturze pokojowej. Przed podaniem dodajcie do niej sok z dużej cytryny i udekorujcie ją cząstkami cytryny i natką. PS. Raffaella się martwi, że wasze kuchnie, naczynia i palce przejdą zapachem ryby. Ma nadzieję, że dla dobra własnego i członków rodziny włączyłyście pochłaniacz. Jeśli chodzi o naczynia i palce, zanim umyjecie naczynia płynem, wysmarujcie je fusami od kawy.
Parmeggiana di Melanzane
Składniki: (porcja dla 6–8 osób) • 1,8 kg bakłażanów (opis poniżej) • 1 szklanka tartego parmezanu • 1 szklanka fior di latte lub innego miękkiego, podobnego do mozzarelli sera, pokrojonego w drobniutką kostkę • 10 listków bazylii • 425-gramowa puszka włoskich pomidorów bez skórki • 1 ząbek czosnku • olej arachidowy • sól do smaku Bakłażany muszą być długie, cienkie, twarde i bardzo ciemne, niemal czarne. Insomma – mają wyglądać jak wysoka wysportowana Włoszka po lecie spędzonym w Positano. Najlepsza jest parmeggiana z bakłażanów, w których jest najmniej nasion (można takie kupić latem i wczesną jesienią). Tak twierdzi Raffaella. Te, które można kupić zimą, są mięsiste i wilgotne i trzeba je osuszać przez co najmniej dobę. W przeciwnym razie miąższ wchłonie tłuszcz i zapiekanka będzie tłusta. Stwierdzenie, że czyjaś parmeggiana jest tłusta, jet najgorszą inwektywą, jaką można usłyszeć w Neapolu. Odetnijcie ogonki i obieraczką do warzyw zdejmijcie dwa paski skóry po przeciwległych stronach. Pokrójcie bakłażany (znowu wzdłuż) na plastry grubości pół centymetra. Każdy plaster będzie miał obwódkę ciemnej skórki, ale żaden nie będzie cały fioletowy z jednej strony. Rozłóżcie plastry na niczym niewyłożonej blasze, żeby przeschły. (Idealnie by było wystawić je na słońce, na dach lub balkon, ale jeśli nie jest to
możliwe, zostawcie je w domu. Raffaella przypomina, żebyście powiedziały członkom rodziny, aby ich nie przekładali na drugą stronę). Żeby usunąć z nich wilgoć, pozwólcie im się pocić jak najdłużej. Kiedy zdejmiecie je z blachy, zauważycie na niej mokre plamy. To dobrze. To znaczy, że usmażą się szybko i nie nasiąkną tłuszczem. Zanim przejdziecie do smażenia bakłażanów, zacznijcie robić sos pomidorowy. Ręcznym blenderem zmiksujcie pomidory bez skórki z puszki (pamiętajcie, że w puszce powinny być POMIDORY, e basta) i przełóżcie je do garnka z kilkoma listkami bazylii i rozgniecionym ząbkiem czosnku. (Gli dai un pugno in testa, e si toglie la camicia – twierdzi Raffaella. Walnijcie go w głowę, a spadnie z niego koszula!). Przykryjcie garnek i gotujcie sos na wolnym ogniu około dwudziestu minut. (Po dziesięciu minutach wsuńcie między krawędź garnka i pokrywkę trzonek drewnianej łyżki. Sos nie może być wodnisty). Dodajcie sól do smaku. Gdy sos zacznie bulgotać, wróćcie do swoich piękności. Wyłóżcie tacę papierowymi ręcznikami, żeby móc odsączyć bakłażany, kiedy się usmażą. Rozgrzejcie olej z orzechów arachidowych. Położone na nim warzywa mają skwierczeć, ale nie dymić. (Przed wyłożeniem wszystkich plastrów przeprowadźcie próbę: dotknijcie tłuszczu brzegiem jednego plastra. Jeśli zaskwierczy, olej jest gotowy). Wrzućcie bakłażany do gorącej kąpieli. Włóżcie ich tyle, żeby przykryły całą powierzchnię oleju, ale nie zachodziły jeden na drugi. (Znowu możecie pomyśleć o wczasowiczach na plażach na Wybrzeżu Amalfitańskim w połowie sierpnia. Dotykają się bokami, ale nie byłoby fajnie, gdyby się kładli jedni na drugich). Po mniej więcej minucie obróćcie bakłażany. Kiedy się lekko
przyrumienią, wyjmijcie je z tłuszczu (jeśli je dobrze osuszyłyście, powinno się to stać szybko). Wyjmujcie je łyżką cedzakową. Zanim je przełożycie na papierowy ręcznik, poczekajcie, aż tłuszcz trochę odcieknie. Przykryjcie je papierowymi ręcznikami, żeby odsączyć tłuszcz (powtórzcie: MOJA PARMEGGIANA NIE BĘDZIE TŁUSTA!). Przed wyłożeniem na olej kolejnej porcji upewnijcie się, że jest dość gorący – jeśli nie, zwiększcie ogień. Kiedy usmażą się kolejne plastry, wyłóżcie je na poprzednie. Warstwy oddzielcie papierowymi ręcznikami. Usmażcie tak wszystkie bakłażany. Ułóżcie je warstwowo w prostokątnym naczyniu do zapiekania. Zacznijcie od kilku łyżek sosu pomidorowego. Rozprowadźcie ten czerwony dywan spodem drewnianej łyżki. Rozłóżcie pierwszą warstwę bakłażanów (lekko pokurczonych i rumianych, jakby spędziły trochę za dużo czasu w solarium) w poprzek naczynia. Posmarujcie je kolejną warstwą sosu pomidorowego i posypcie równą warstwą parmezanu. Porwijcie palcami listki bazylii (nigdy nie dotykajcie bazylii nożem, bo to zmienia smak! Mi raccomando!) i rozrzućcie je po wierzchu. Na to wyłóżcie mniej więcej 1⁄3 pokrojonego w drobniutką kostkę fior di latte. Kolejną warstwę bakłażanów ułóżcie prostopadle do poprzednich, żeby łatwiej było kroić parmeggianę. Powtarzajcie to: bakłażany (jedna warstwa wzdłuż, druga w poprzek), sos, parmezan, bazylia i fior di latte. Na koniec posypcie parmezanem. Na wierzchu powinien być sos posypany parmezanem, a spod niego powinna prześwitywać odrobina brązowych klejnotów. Parmeggianę pieczemy w 190°C około 25 minut albo do czasu, gdy wierzch się przyrumieni. Podajemy w temperaturze pokojowej. Jeśli wasza parmeggiana jest tłusta lub ocieka olejem,
proszę, nie mówcie nikomu, skąd macie przepis.
Sartù di riso
Składniki: (porcja dla 6–8 osób) Klopsiki: • 1 jajko • 340 g mielonej wołowiny • 1⁄3 szklanki tartego parmezanu • 2 szklanki czerstwego chleba • sól • olej arachidowy Ragù: • 1 mała żółta cebula pokrojona w kostkę • ½ szklanki oliwy extra virgin • 900 g mięsa w kawałkach (golonka bez kości, pręga cielęca, żeberka wieprzowe. Patrz przepis powyżej) • 1 szklanka czerwonego wina • 2 łyżki pasty pomidorowej • 6 puszek pomidorów bez skóry, po 425 g każda • kilka listków bazylii • sól do smaku Masa do sartù: • 5 jajek • 1 łyżka oliwy extra virgin • 1 szklanka wody • 2 małe (po ok. 115 g) surowe kiełbasy wieprzowe • 450 g ryżu arborio • 1½ szklanki tartego parmezanu • 2 szklanki fior di latte lub innego miękkiego sera podobnego do mozzarelli, pokrojonego w drobniutką kostkę
• sól Raffaella zapewnia, że przyrządzenie sartù nie jest trudne. Wymaga tylko dobrej organizacji. (A ja dodam, że wymaga też dużego stołu. I pojemnej pustej zmywarki. I umiejętności wykonywania kilku czynności naraz. I jeszcze paru innych rzeczy…). Składniki można przygotować z wyprzedzeniem, zamrozić, a następnie rozmrozić, gdy są potrzebne. Bardzo się przydaje zrobienie zawczasu ragù i małych klopsów*. (Głowa do góry! Zacznijcie od zrobienia klopsików! Spójrzcie na gwiazdkę poniżej. I miejcie pod ręką gotowe ragù. Jeśli nie macie klopsików, Raffaella stwierdza: che problema c’è? Ja jednak jestem zdania, że wtedy macie problema). Gotujcie trzy jajka dziesięć minut. Równocześnie wlejcie do małego rondla łyżkę oliwy i szklankę wody. Odetnijcie końcówki kiełbas i ponakłuwajcie je widelcem. Wrzućcie kiełbasy do wody z oliwą, przykryjcie i gotujcie na średnim ogniu. Woda się wygotuje, a kiełbasy zbrązowieją. Potrzeba na to 10–15 minut. Kiedy jajka się ugotują, przełóżcie je do miski z lodowatą wodą, żeby za kilka minut łatwiej je było obrać. Zdejmijcie kiełbasy z ognia, pokrójcie na centymetrowej grubości plastry i włóżcie do stojącej na stole miski. Obierzcie jajka, pokrójcie na ćwiartki i włóżcie do innej miski, stojącej obok miski z kiełbasą. Do następnej miski włóżcie klopsiki (chyba zrobiłyście i usmażyłyście te maleństwa poprzedniego dnia, prawda? Ojej! W takim razie zróbcie je teraz18). W wysokim garnku zagotujcie litr wody z dwoma chochlami ragù i solą. Do pomarańczowego wrzątku wrzućcie ryż. Zamieszajcie. Odlejcie kilka chochli do rondelka i postawcie go na kuchni. (Ryż powinien wchłonąć całą wodę, jak w risotto, ale jeśli będzie za suchy, przyda się odlany płyn.
Przydałoby się jeszcze z 10 lub 12 dodatkowych palników i jakiś sous-chef). Przykryjcie ryż. Dbajcie o utrzymanie bollo dolce – słodkiego wrzenia na wolnym ogniu! – i regularnie mieszajcie. Zgaście ogień na 2 minuty przed czasem sugerowanym na opakowaniu, żeby ryż nie był twardy, ale żeby był al dente. Jeśli będzie rozgotowany, sartù będzie przypominało papocchia, czyli świńską papkę. (Per carità! Boże uchowaj). Odstawcie ryż do wystudzenia. W misce roztrzepcie widelcem 2 jajka, dodajcie szczyptę soli i odstawcie na bok. Kawałkiem papierowego ręcznika posmarujcie masłem dno i boki głębokiego naczynia do zapiekania (naczynie Raffaelli ma 7,5 cm wysokości i jest prostokątem o wymiarach 23 na 33 cm). Wyłóżcie na dno chochlę ragù i rozprowadźcie je spodem drewnianej łyżki. Gdy ryż wystygnie, połączcie go z roztrzepanymi jajkami. (Jeśli nie będzie dość chłodny, jajka się zetną. Proszę. Jajka są spoiwem – łączą sartù, jak mówi Raffaella, i są ważne). Dodajcie do ryżu chochlę ragù, 2 łyżki tartego parmezanu, 1⁄3 plasterków kiełbasy, 1⁄3 klopsików i 1⁄3 fior di latte. Wyłóżcie 2,5-centymetrową wastwę sartù na ragù, na dno naczynia, i wyrównajcie spodem drewnianej łyżki. Wyłóżcie na wierzch kolejną warstwę sosu – ryż musi być ben salsato, czyli połączony z sosem: w przeciwnym razie stanie wam kością w gardle. A to nie byłoby dobrze. Rozłóżcie na ragù kilka łyżek parmezanu, trochę kiełbasy, klopsików i sera fior di latte, i kilka listków bazylii. Wyłóżcie kolejną warstwę ryżu. Teraz pora pobawić się w wielkanocnego zajączka i ułożyć ćwiartki ugotowanego na twardo jajka na środku zapiekanki. Tam nikt ich nie znajdzie. Nie mówcie nikomu, gdzie je położyłyście. W razie potrzeby zróbcie małe zagłębienia. (Raffaella przed przystąpieniem do tej zabawy w chowanego
zakłada okulary). Wykładajcie kolejne warstwy: ryżu, sosu, parmezanu, kiełbasy, klopsików, fior di latte, bazylii i jajek. Na koniec wyłóżcie sos i parmezan. Pieczcie w 200°C przez 20 minut lub do czasu, gdy wierzch się przyrumieni i będzie chrupiący. Przed podaniem polejcie każdą porcję odrobiną ragù.
Przypisy końcowe
* A fabryka to po angielsku factory (przyp. tłum.). [wróć] W oryginalnej wersji: Country roads, take me home, to the place I belong, West Virginia, Mountain mamma, take me home (przyp. tłum.). [wróć] Bony – ang. kościsty (przyp. tłum.). [wróć] Head – ang. głowa (przyp. tłum.). [wróć] Którego używa się w drugiej osobie zarówno w liczbie pojedynczej, jak i mnogiej, formalnej i nieformalnej (przyp. tłum.). [wróć] Poprawnie: nuns, czyli zakonnice (przyp. tłum.). [wróć] Punkty w nagrodę (przyp. tłum.). [wróć] Ważny klient (przyp. tłum.). [wróć] Produkt lub usługa dostępne w znacznie obniżonej cenie. [wróć] Dobrze Działający Uniwersytet (przyp. tłum.). [wróć] „Robiła to tak” (przyp. tłum.). [wróć] Paski (przyp. tłum.). [wróć]
Śnieg (przyp. tłum.). [wróć] Siedem węży spało w śniegu – odpowiednik naszego „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” (przyp. tłum.). [wróć] Czego się spodziewać: niemowlęctwo. I dalej: Czego się spodziewać: dzieciństwo, Czego się spodziewać: college, Nie, które pomaga dorosnąć, Granice i miłość (przyp. tłum.). [wróć] Niezależność i stawianie granic w okresie niemowlęcym (przyp. tłum.). [wróć] Jedna z opowieści o Jerzym Waszyngtonie głosi, że gdy miał sześć lat, dostał w prezencie toporek. Ściął nim wiśnię w sadzie ojca. Ojciec się na niego rozgniewał, ale mały Jerzy powiedział, że nie mógł skłamać i nie przyznać się, że ściął drzewo. Ojciec go objął i oznajmił, że prawdomówność jego syna jest warta więcej niż tysiąc wiśni. Historię tę wymyślił jeden z pierwszych biografów Waszyngtona, Mason Locke Weems (przyp. tłum.). [wróć] Klopsiki: Zdejmijcie pierścionki. Nalejcie do miski wody i namoczcie środek małego bochenka czerstwego chleba. Połączcie mieloną wołowinę z jajkiem, solą i 1⁄3 szklanki parmezanu. Odsączcie chleb z wody i dorzućcie do mięsa, a następnie tłustymi, lepkimi rękami wyrabiajcie masę jak ciasto. Uformujcie małe klopsiki. Wlejcie sporo oleju arachidowego do wysokiego garnka lub frytkownicy i rozgrzejcie tłuszcz na dużym ogniu. Gdy olej zacznie skwierczeć, wyłóżcie tacę
papierowymi ręcznikami. Smażcie klopsiki kilka minut, aż będą lekko rumiane (powinny pływać w oleju i bulgotać. Nie żałujcie tłuszczu i ich nie stłaczajcie). Wyjmujcie je łyżką cedzakową i kładźcie na papierowych ręcznikach. Istnieje ryzyko, że głodni członkowie rodziny będą próbowali je podkradać. Miejcie pod ręką drewnianą łyżkę – polpettine mają trafić do sartù. [wróć]