Wydziałowi Anglistyki Bard College, 1968–1972
Prolog Niechciana poczta Kapturek Numer 1 stała i przyglądała się bezra...
2 downloads
15 Views
2MB Size
Wydziałowi Anglistyki Bard College, 1968–1972
Prolog Niechciana poczta Kapturek Numer 1 stała i przyglądała się bezradnie, jak umiera człowiek, kiedy do jej samotnego domu w wiejskiej części hrabstwa dostarczono list. Kapturek Numer 2 była oszołomiona lekami, alkoholem i rozpaczą, kiedy przez szparę w drzwiach frontowych wrzucono list do jej podmiejskiego, wielopoziomowego domu na stoku. Kapturek Numer 3 przeżywała porażkę i myślała, że czekają ją kolejne, znacznie gorsze, kiedy list wrzucono do skrzynki pocztowej tuż przy schodach wiodących od jej sypialni. Trzy kobiety były w różnym wieku: Siedemnaście lat. Trzydzieści trzy. Pięćdziesiąt jeden. Nie znały się, ale mieszkały o parę kilometrów od siebie. Internistka. Nauczycielka publicznego gimnazjum. Uczennica prywatnego liceum. Niewiele miały ze sobą wspólnego poza pewnym oczywistym szczegółem: wszystkie były rude. Proste, kasztanowate włosy lekarki zaczynały siwieć. Nosiła je ściągnięte do tyłu, mocno, surowo. Nie pozwalała, żeby wymykały się na wolność, kiedy pracowała z pacjentami. Ciężkie jasnorude loki nauczycielki opadały w nieładzie na ramiona, jakby rozczochrane od nieszczęść, które przyniósł jej los. Włosy uczennicy były jaśniejsze, w uwodzicielskim kolorze truskawki, o którym można by układać pieśni, ale otaczały twarz, która z dnia na dzień bladła, a na wyblakłej skórze pojawiły się bruzdy zmartwienia. Tym, co łączyło je znacznie mocniej niż widoczne na pierwszy rzut oka rude włosy, był fakt, że każda z nich, na swój własny sposób, była bezbronna. Białe koperty, z nowojorskim stemplem, były zwykłymi kopertami z samoprzylepnym zamknięciem, które można kupić w każdym sklepie. Listy napisane były na zwyczajnych białych kartkach, na tym samym komputerze. Żadna z trzech kobiet nie miała kryminalistycznej wiedzy, żeby stwierdzić, że na listach nie ma odcisków palców ani symptomatycznych nośników DNA – śliny, przypadkowego włosa, cebulki włosa – które wytrawnemu detektywowi, dysponującemu dostępem do supernowoczesnego laboratorium, mogłyby dać jakieś pojęcie, kto listy nadał, jeśli nadawca znajdował się w którejś z krajowych baz z danymi przestępców. Ten, kto te listy napisał, tam nie figurował. W świecie błyskawicznych przesyłek, e-maili, SMS-ów i telefonów komórkowych, listy były równie staromodne jak sygnały dymne, gołębie pocztowe czy alfabet Morse’a. Zaczynały się bez powitania czy wstępu: „Pewnego pięknego, słonecznego dnia Czerwony Kapturek postanowił zanieść koszyk ze smakołykami ukochanej babci, która mieszkała po drugiej stronie głębokiego, ciemnego lasu…” Na pewno czytałyście tę bajkę przed laty, kiedy byłyście dziećmi. Ale prawdopodobnie przedstawiono wam złagodzoną wersję: Babcia chowa się do szafy, a Czerwonego Kapturka dzielny drwal ratuje przed pożarciem przez wilka. W tej wersji wszystko kończy się szczęśliwie. W oryginalnej zakończenie jest zupełnie inne i ponure. Byłoby mądrze z waszej strony, żebyście o tym pamiętały przez najbliższych parę tygodni. Nie znacie mnie, ale ja was znam. Jest was trzy. Postanowiłem was nazwać: Kapturek Numer 1. Kapturek Numer 2. Kapturek Numer 3.
Wiem, że wszystkie zagubiłyście się w lesie. I tak jak dziewczynka z bajki, zostałyście wybrane na śmierć.
1 Na górze pierwszej strony napisał: Rozdział pierwszy: Dobór Przerwał, zaczął przebierać palcami nad klawiaturą komputera, jak czarodziej rzucający zaklęcie, pochylił się do przodu i pisał dalej: Pierwszym – i z różnych względów najważniejszym – problemem jest dobór ofiary. Na tym etapie bezmyślni, niecierpliwi i prymitywni amatorzy popełniają najwięcej głupich pomyłek. Nie znosił, kiedy o nim zapominano. Minęło prawie piętnaście lat, odkąd opublikował coś czy zabił kogoś. Ten odpoczynek, który sam sobie narzucił, stał się boleśnie nieznośny. Brakowało mu roku do sześćdziesiątych piątych urodzin i nie spodziewał się, żeby było ich dużo więcej. Realista, który w nim siedział, przypominał mu, że mimo świetnej kondycji ogólnej prawdziwa długowieczność nie występowała w genach jego rodziny. Złośliwy rak upomniał się o oboje jego rodziców, kiedy wkraczali w sześćdziesiątkę, a choroba serca równie wcześnie zabrała babkę ze strony matki. Myślał więc, że wkrótce przyjdzie czas i na niego. I chociaż od wielu lat nie był u lekarza, w całym ciele czuł tajemnicze, nieustępujące bóle, lekkie, nagłe, ostre i niewytłumaczalne strzykanie i dziwną słabość, która wieściła przybycie starości i możliwe, że coś znacznie gorszego, coś, co w nim rosło. Przed wieloma miesiącami przeczytał wszystko, co gorączkowo napisał Anthony Burgess w produktywnym roku, w którym słynny pisarz został źle zdiagnozowany – powiedziano mu, że ma nieoperacyjnego, śmiertelnego guza mózgu, chociaż go nie miał. Uważał – bez żadnego rzetelnego medycznego potwierdzenia – że jego sytuacja może być taka sama. Więc zawziął się, postanowił, że czas, który mu pozostał – czy to było dwadzieścia dni, dwadzieścia tygodni czy dwadzieścia miesięcy – poświęci na coś naprawdę doniosłego. Wiedział, że musi stworzyć coś wspaniałego, wiekopomnego, coś, co rozbrzmiewałoby długo po tym, jak zejdzie z tego świata i pójdzie prosto do piekła. Nie miał wątpliwości, i w pewnym sensie był z tego dumny, że zajmie honorową pozycję wśród potępionych. Tego wieczoru, kiedy wprawił w ruch to, co uważał za swoje ostatnie i największe dzieło, naszło go od dawna nieobecne podniecenie dziecka w bożonarodzeniowy poranek i przemożne uczucie ulgi. Już wiedział, że wraca do zabaw, które ze wstrętem odrzucił. Wiedział, że o tym, co obmyślił jako swoje opus magnum, będzie się mówić przez całe lata. Zbrodnie doskonałe zdarzały się rzadko, ale jednak się zdarzały. Zazwyczaj tworzył je nie tyle geniusz przestępców, co konsekwentna niekompetencja władz i sprowadzały się po prostu do banalnego problemu, czy sprawcy ujdzie to na sucho. Uważał, że należałoby posługiwać się pojęciem: zabójstwo idealne, bo samo uniknięcie odpowiedzialności za morderstwo nie jest w istocie wielkim wyzwaniem. Ale zbrodnie doskonałe to coś całkiem odmiennego, a on naprawdę sądził, że zabiera się do popełnienia jednej z nich. Jego pomysł miał, z definicji, przynieść satysfakcję na wielu poziomach. Zrobisz to, mówił sobie, a będą o tym uczyć w szkołach. Będą o tobie dyskutować w telewizji. Nakręcą o tobie filmy. Za sto lat twoje nazwisko będzie sławne tak jak nazwiska Billy’ego Kida czy Kuby Rozpruwacza. Może ktoś zaśpiewa nawet o tobie piosenkę. Nie jakieś łagodne, melodyjne country. Rock and roll. Najbardziej nie znosił zwyczajności. Tym, czego pożądał, była nieśmiertelna sława. Smaczki, które w życiu wyczuł w złej
sławie, były jak przelotny narkotyk, jak chwilowe wzloty, po których następował dobijający powrót do rutyny. Po wielu latach harówki do późna w nocy przy redakcyjnych biurkach, w różnych podrzędnych gazetach, poprawiania błędów gramatycznych bezmyślnych reporterów, przy niekończącej się produkcji newsów, poczuł dreszcz, kiedy jego pierwszą powieść przyjęło renomowane wydawnictwo. Powieść rozeszła się w ozdobnej otoczce umiarkowanie dobrych recenzji. Jeden z krytyków ocenił, że jest w niej „wrodzona spontaniczność”. Zrezygnował z pracy, a jego kolejne książki były omawiane a to za pomocą wywiadu w magazynie literackim, a to w dziale kultury lokalnych gazet. Jego sylwetkę przedstawiono raz w wiadomościach lokalnej telewizji, kiedy jeden z jego thrillerów wybrano do sfilmowania – chociaż nic nie wyszło ze scenariusza napisanego przez jakiegoś nieznanego scenarzystę z Zachodniego Wybrzeża. Ale sprzedaż malała szybciej, niż się spodziewał, i nawet te skromne osiągnięcia zbladły, kiedy zaprzestał pisania. Jeśli nikogo nie obchodzi to, co napisał, to po co ma pisać? Na półkach księgarni nie mógł już znaleźć egzemplarzy żadnej ze swoich powieści, nawet na stołach przeznaczonych na przeceny i niesprzedane końcówki nakładów. I przestano go nazywać wyrafinowanym, utalentowanym czy naturalnym, a on nieuchronnie się starzał. Nawet śmierć straciła dla niego swój blask. Uważał, że morderstwo straciło prestiż w biznesie informacyjnym. Najpospolitsze zbrodnie rozdmuchiwano w telewizyjnych reality show, rzecz przyziemną próbowano przedstawić jako coś tajemniczego. Powszechnie znane zbrodnie z użyciem broni palnej, popełnione przez psychopatycznych zabójców ogarniętych obłąkańczymi złudzeniami, nadal zajmowały wymęczone nagłówki paru gazet borykających się z codzienną edycją. Obiektywy telewizyjnych kamer śledziły masowe zabójstwa w wojnach narkotykowych. Wystrzelanie kolegów w pracy w przypływie biurowego szału elektryzowało fale radiowe i uaktywniało komentatorów radia dla kierowców na wszystkich zakresach do wygłaszania zwariowanych przypuszczeń i bzdurnych wniosków. Bezlitosny, samotny zabójca nie był już znakomitością. Pięciominutowa sensacja zastąpiła długotrwałe, ostrożne planowanie – to sprawiało, że czuł się całkowicie nieużyteczny. Więcej niż nieużyteczny, myślał, impotentny. Od lat trzymał oprawny w skórę album, pełen wycinków na temat jego czterech morderstw wraz ze zbiorem recenzji z jego książek. Cztery książki. Cztery zabójstwa. Kiedyś lubował się w szczegółach każdego akapitu, teraz ledwie był w stanie je przeglądać. Poczucie spełnienia i satysfakcji, które niegdyś dawały mu te zabójstwa i książki, przez niego napisane, teraz miało kwaśny posmak. Z goryczą odwrócił się od siebie, tego, którym był, bo cóż mu to przyniosło? Jeśli nikt nie zwracał na to uwagi, jakie to miało znaczenie? Osobista satysfakcja była miła – ale bez towarzyszących jej nagłówków w gazetach zabijanie i pisanie utraciło blask. Wiedział, że powinien zostać liczącym się pisarzem i notorycznym zabójcą. Żeby utrzymać się przy zdrowych zmysłach i choć trochę kontrolować zgorzknienie, odwrócił się od świata, bo świat odwrócił się od niego. Brak sławy dostarczanej w większych dawkach wgryzał się bez końca w jego wnętrze, splatał jego godziny na jawie w irytujące węzły, zamieniał sen w spocone majaki. Myślał, że w tym, co robi, jest równie dobry, jak Stephen King czy Ted Bundy – ale nikt o tym nie wie. Jedyne prawdziwe uczucia, jakie mu zostały, to złość, zawiść i nienawiść, co przypominało prawie śmiertelną chorobę – ale taką, której nie da się uleczyć pigułką, zastrzykiem, a nawet operacją. Przez ostatni rok, drobiazgowo przygotowując swój ostatni plan, zaczął sobie zdawać sprawę, że to jedyna droga, którą może podążać. Jeśli w latach, które mu pozostały, ma zaśmiać się z całego serca z dowcipu albo cieszyć się smakiem doskonałego wina i dobrego jedzenia, odczuć trochę
emocji, patrząc jak drużyna sportowa wygrywa w mistrzostwach, albo nawet zagłosować na polityka, i to z optymizmem – to prawdziwie wiekopomne morderstwo odegra w tym ogromną rolę. Dodałoby życia i znaczenia dniom, które mu pozostały. Coś szczególnego, mówił sobie. Uczyniłoby go bogatym – we wszystkich znaczeniach tego słowa. Po piętnastu latach wyparcia, które sam sobie narzucił, postanowił wrócić do tego, co robił najlepiej – w sposób, którego nie dałoby się zignorować. Stworzyć. Wykonać. Uciec. Uśmiechnął się i pomyślał, że to Trójca Święta wszystkich zabójców. Trochę go zaskoczyło, że tyle lat zajęło mu zrozumienie, że musi dodać czwarty, nieoczekiwany składnik do tego równania: napisać o tym. Mocno walił w klawisze klawiatury komputera. Wyobrażał sobie, że jest kimś takim samym jak perkusista w rockowej kapeli, który z zapamiętaniem utrzymuje rytm i tworzy kręgosłup muzyki. Chociaż niespodziewane, przypadkowe morderstwo ma wiele plusów i można się nim zachwycać – kiedy nagle trafi się na odpowiednią ofiarę i natychmiast można sobie pofolgować – takie morderstwa nie przynoszą satysfakcji. Stają się zaledwie odskocznią prowadzącą do następnych. Żądze dyktują pragnienie i te same żądze w końcu zwyciężają, mącą zdolność planowania i mogą w końcu prowadzić do wykrycia. Są niezdarne, a niezdarność przekłada się na policjanta, pukającego do twoich drzwi z bronią gotową do strzału. Najlepszym, dającym największą satysfakcję zabójstwem jest takie, które łączy intensywne studia z ciągłym poświęceniem, a dopiero na końcu z żądzą. Kontrola staje się narkotykiem z wyboru. Pokonać pomysłowością, pokonać manewrem, pokonać wynalazczością – i zabójstwo nieuchronnie stanie się czymś znakomitym. Zaspokoi każdą mroczną potrzebę. Każdy może kogoś zabić. I może mu się poszczęścić i ujść na sucho? Pewnie nie. Ale zawsze istnieje możliwość, że zbłądzi się, odnosząc sukces. Każdy może posunąć się dalej, korzystać z tego, czego się nauczył, i zabić jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. W nieskończoność. Ale zabić trzy nieznajome osoby tego samego dnia, w ciągu kilku godzin, każdą w inny sposób? I odejść, zostawiając za sobą śmierć i zdezorientowanych policjantów? To jest naprawdę niespotykane. A zabójca, który to osiągnie, zostanie zapamiętany. I właśnie o to mi chodziło z moimi trzema Czerwonymi Kapturkami. Wieczorem, kiedy nadał listy, zatrzymał się przy małym kiosku na Czterdziestej Drugiej ulicy, prowadzącej do dworca Grand Central, i zapłacił gotówką za czerstwy rogalik, nadziany jakimś nierozpoznawalnym serem, i plastikowy kubek gorzkiej, gorącej kawy. Z ramienia zwisała mu ciemna skórzana torba, ubrany był w szary wełniany płaszcz i ciemnogranatowy garnitur. Siwawe włosy ufarbował na piaskowy blond, dopełnił przebrania okularami w ciemnych oprawkach, sztuczną brodą i wąsami kupionymi w sklepie, dostarczającym kostiumów branży filmowej i teatralnej. Tweedową cyklistówkę naciągnął na czoło, jeszcze bardziej ukrywając twarz. Uznał, że zrobił tyle, ile trzeba, żeby oszukać każdy program komputerowy rozpoznający twarze, chociaż nie spodziewał się, by jakiś energiczny detektyw posługiwał się czymś takim. Kawa napełniła mu nozdrza ciepłem, poszedł w stronę ogromnej stacji. Miękkie żółte światło odbijało się od zielono-niebieskiego sufitu z jego osobliwie odwróconymi konstelacjami. Powitał go jednostajny szum. Buczenie przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów było jak
skondensowana muzyka tła. Jego buty stukały o wypastowaną powierzchnię posadzki, co kojarzyło mu się ze stepowaniem albo orkiestrą maszerującą równym krokiem. Była godzina szczytu. Szedł miarowo, przeżuwał rogalik i od czasu do czasu obijał się o któregoś z tysięcy innych pasażerów – większość wyglądała podobnie jak on. Przeszedł obok pary znudzonych nowojorskich policjantów i skręcił w stronę skrzynki pocztowej tuż przed wejściem na peron pociągu wahadłowego Metro-North. Przez chwilę chciał odwrócić się w ich stronę i krzyknąć: „Jestem zabójcą!”, tylko po to, żeby zobaczyć reakcję, ale bez trudu stłumił impuls. Gdyby tylko wiedzieli, jak blisko byli… Uśmiechnął się na tę myśl, bo ironia stanowiła część całego spektaklu. Zapisał sobie w pamięci, żeby później, wieczorem, przypomnieć sobie o swoich spostrzeżeniach i uczuciach. Na dłoniach miał chirurgiczne rękawiczki z lateksu – rozbawiło go, że żaden z policjantów nie zauważył tego symptomatycznego detalu. Pewnie pomyśleli, że jestem jakimś paranoikiem, nadmiernie obawiającym się zarazków. Zatrzymał się przy pojemniku na śmieci, żeby wyrzucić to, co pozostało z croissanta i kawy. Ruchem wyćwiczonym w domu zdjął torbę z ramienia i schwycił trzy koperty. Ściskając je w dłoni, pozwolił, żeby tłum ludzi spieszących się do domu po pracy zaniósł go do skrzynki pocztowej. Z pochyloną głową – podejrzewał, że w punktach, których nie zdołał zidentyfikować, kamery ochrony wypatrują potencjalnych terrorystów – szybko wrzucił trzy koperty do wąskiej szczeliny nad znakiem ostrzegającym ludzi przed wysyłaniem pocztą niebezpiecznych materiałów. To też sprawiło, że miał ochotę roześmiać się na głos. Poczcie Stanów Zjednoczonych chodziło o nielegalne środki odurzające, trucizny albo specyfiki do robienia bomb. Wiedział, że starannie dobrane słowa są znacznie groźniejsze. Czasem mówił sobie, że najlepsze dowcipy to te, które opowiada się sobie samemu. Trzy listy były teraz w rękach jednego z najbardziej zapracowanych systemów pocztowych w Stanach Zjednoczonych – i jednego z najbardziej godnych zaufania. Chciało mu się wyć na głos z niecierpliwości, ujadać do jakiegoś odległego księżyca, zakrytego wielkim dachem Grand Central. Tętno przyspieszyło mu z podniecenia. Łomot i zgiełk pociągów i ludzi zniknęły, nagle otuliła go ciepła, doskonała cisza, którą sam stworzył. To było, jakby zanurzyć się w lazurowych przejrzystych wodach Karaibów i płynąć, obserwując słupy światła przecinające niebieski podwodny świat. Wyobraził sobie, że jest nurkiem i jak nurek zrobił powolny wydech, czując, że nieubłaganie wznosi się ku powierzchni. Pomyślał: I oto się zaczęło. Potem pozwolił anonimowej masie popchnąć się naprzód, do zatłoczonego pociągu. Było mu obojętne, dokąd jedzie pociąg, bo gdziekolwiek by wysiadł, nie będzie to stacja, do której zmierza.
2. Trzy Czerwone Kapturki Dzień, w którym doktor Karen Jayson została Czerwonym Kapturkiem Numer 1, i tak był dla niej trudnym dniem. Rano musiała powiedzieć kobiecie w średnim wieku, że wyniki testów wskazują na raka jajników; w południe dostała telefon z miejscowego oddziału pogotowia, że jej wieloletni pacjent został ciężko ranny w wypadku samochodowym; jednocześnie była zmuszona hospitalizować innego pacjenta, gnębionego przez kamień nerkowy, na który nie pomagały rutynowe środki przeciwbólowe. Potem spędziła prawie godzinę na rozmowie telefonicznej z szefem spółki ubezpieczeniowej, usprawiedliwiając swoją decyzję. Przybyło pacjentów w poczekalni. Było wszystko, od rutynowych badań lekarskich po streptokoki w gardle i grypę, którą każdy z cierpiących radośnie roznosił na innych czekających, w różnych stadiach irytacji i choroby. A potem, późnym popołudniem nieudanego dnia, który wydawał się nie mieć końca, wezwano ją do skrzydła Domu Opieki Cienisty Gaj, w którym mieściło się hospicjum. Dom stał w pobliżu i nie było tam gaju ani szczególnego cienia. Miała asystować przy śmierci człowieka, którego ledwie znała. Miał ponad dziewięćdziesiątkę, zostało z niego niewiele poza zapadniętą klatką piersiową i posępnymi oczami, ale trzymał się życia z zajadłością pitbulla. Karen widziała śmierć wielu ludzi; dla internistki ze specjalizacją w geriatrii było to nieuchronne. Ale mimo to nie potrafiła się do tego przyzwyczaić. Stać przy łóżku tego człowieka, nie robić nic poza regulowaniem kroplówki, to ją drażniło. Żałowała, że pielęgniarki wezwały ją, że nie uporały się ze śmiercią same. Ale ją wezwały, a ona przyjechała i była tu. Sala była surowa i zimna, chociaż ze staromodnych kaloryferów sączyło się ciepło, mroczna i ciemna, jakby śmierci łatwiej było wejść do słabo oświetlonego pomieszczenia. Kilka maszyn, zasłonięte storami okno, stara metalowa lampka nocna, jakieś splątane, wilgotne białe prześcieradła i lekki odór odchodów. Wszystko to otaczało starca. Na białych płaskich ścianach nie wisiał nawet tani, kolorowy obrazek, który przełamałby atmosferę ponurej salki. To nie było dobre miejsce na umieranie. Pomyślała: Niech szlag trafi poetów, w umieraniu nie ma niczego romantycznego czy elegijnego, szczególnie w umieraniu w domu opieki, który dobre lata ma już za sobą. – Odszedł – powiedziała asystująca jej pielęgniarka. Karen słyszała zawsze to samo w ostatnich kilku sekundach: powoli wypuszczany oddech, jak resztka powietrza uchodzącego z balonu, potem ostry alarm monitora serca, znany każdemu, kto kiedykolwiek oglądał w telewizji film o lekarzach. Przez chwilę przypatrywała się płaskiej jasnozielonej linii, potem wyciągnęła rękę i wyłączyła maszynę. Pomyślała, że w rutynie śmierci nie ma filmowego napięcia, jak to sobie ludzie wyobrażają. Często jest to po prostu jakby przygasanie rzędów świateł wyłączanych w audytorium, kiedy tłum się rozszedł, a pozostaje tylko ciemność. Westchnęła, powiedziała sobie w duchu, że nawet taki obraz jest zbyt poetycki, i pozwoliła, żeby przyzwyczajenie przejęło kontrolę. Przytknęła palce do gardła starca, szukając pulsu w tętnicy. Skóra pod jej ręką wydawała się cienka jak papier; nawiedziła ją dziwna myśl, że nawet najdelikatniejszy dotyk zostawi zdradliwe ślady na jego szyi. – Czas zgonu, czwarta czterdzieści cztery – powiedziała. W serii cyfr było coś matematycznie satysfakcjonującego, jak kwadraty ustawione jeden w drugim, doskonale do siebie pasujące. Sprawdziła kartę reanimacji starca i spojrzała na pielęgniarkę, która zaczęła usuwać przewody z piersi zmarłego.
– Kiedy skończysz z papierami pana… – spojrzała ponownie na kartę – …Wilsona, przynieś mi je do podpisu, dobrze? Poczuła się trochę zawstydzona, że zająknęła się przy nazwisku starego. Śmierć nie powinna być tak anonimowa, pomyślała. Twarz starego była – jak się spodziewała – spokojna. Śmierć i stereotypy, pomyślała, po prostu idą razem. Przez chwilę próbowała odgadnąć, kim właściwie był pan Wilson. Mnóstwo nadziei, marzeń, wspomnień, doświadczeń zniknęło o czwartej czterdzieści cztery. Co poznał w życiu? Rodzinę? Szkołę? Wojnę? Miłość? Smutek? Radość? W jego ostatnich chwilach nie było niczego, co powiedziałoby, kim był. Na chwilę Karen zawładnął gniew, że śmierć przybyła wraz z anonimowością. – To smutne – powiedziała pielęgniarka. – Pan Wilson był kochanym staruszkiem. Wie pani, że najbardziej lubił muzykę na kobzach? Ale nie był Szkotem. Pochodził chyba gdzieś z Środkowego Zachodu. Z Iowy czy Idaho. Niech pani sobie tylko wyobrazi. Karen pomyślała, że za tym uwielbieniem musiała stać jakaś historia, ale było już po wszystkim. – Miał rodzinę, żebym do niej zadzwoniła? – zapytała. Pielęgniarka pokręciła głową, ale odpowiedziała: – Będę musiała sprawdzić jeszcze raz formularz przyjęcia. Wiem, że do nikogo nie dzwoniliśmy, kiedy przybył do hospicjum. Pielęgniarka przeszła już od jednej rutyny – udzielenia pomocy dziewięćdziesięciolatkowi w przejściu z tego życia do następnego – do kolejnej: następującej po niej odpowiedzialności za biurokratyczne przetworzenie śmierci. – Chyba wyjdę na chwilę na dwór, kiedy będziesz zbierać dokumentację. Pielęgniarka skinęła głową. Znała stosunek doktor Jayson do papierkowej roboty po śmierci pacjenta: wymknie się na papierosa w odległym kącie parkingu, przy domu dla pielęgniarek, i będzie myślała, że nikt jej nie widzi, chociaż widzieli wszyscy. Po spędzonej w samotności przerwie wróci do głównego biurowca, gdzie miała biurko, w którym trzymała wyłącznie formularze Medicare i Medicaid i podpisywała nieuchronne wnioski z pobytu w domu opieki, wymagane przez stan świadectwa zgonów. Dom opieki znajdował się kilka przecznic od przychodni z czerwonej cegły, w której Karen prowadziła praktykę internistyczną wraz z kilkunastoma innymi lekarzami o kwalifikacjach sięgających od psychiatrii po kardiologię. Pielęgniarka wiedziała, że Karen wypali dokładnie pół papierosa, zanim wróci, żeby dokończyć papierkową robotę w sprawie pana Wilsona. W paczce papierosów Marlboro, którą Karen schowała w górnej szufladzie biurka – wiedział o tym cały personel skrzydła z hospicjum – starannie i sumiennie mierzyła każdy papieros i czerwonym długopisem znaczyła jego połowę. Pielęgniarka wiedziała także, że bez względu na pogodę Karen nie będzie zawracała sobie głowy płaszczem, nawet jeśli w zachodnim Massachusetts leje albo panuje mróz. Pielęgniarka wyobrażała sobie, że brak zainteresowania zmiennością pogody był pokutą za trwałe uzależnienie od obrzydliwego nałogu. Doskonale wiedziała, że nałóg wkrótce ją zabije i że gardzą nim praktycznie wszyscy w biznesie medycznym, którego częścią sama była. Była już późna godzina, dobrze po kolacji, kiedy Karen wjechała na długi, ziemno-żwirowy podjazd prowadzący do jej domu. Zatrzymała się przy poobijanej skrzynce pocztowej stojącej na poboczu. Mieszkała w wiejskiej części hrabstwa, przylegającej do rezerwatu przyrody i ścieżek spacerowych w ciemnym lesie, gdzie umiarkowanie drogie domy stały w oddali od dróg, a wiele chlubiło się widokami na odległe wzgórza. Jesienią, kiedy liście zmieniały barwy, krajobraz był niezwykły, ale jesień przemknęła i teraz okolica ugrzęzła w zimnej, błotnistej i nagiej zimie. Światła w jej domu świeciły się, ale nie dlatego, żeby ktoś na nią czekał; mieszkała
samotnie i nie lubiła wracać do ciemnego domu, zainstalowała więc system automatycznego włączania światła w smutne wieczory, takie jak ten. To nie to samo, co przywitanie przez rodzinę, ale dzięki temu powrót robił się troszeczkę milszy. Miała dwa koty – Martina i Lewisa – które będą ją witać z kocim entuzjazmem. Ze smutkiem musiała przyznać, że to niezbyt wiele. Wolałaby psa, jakiegoś podskakującego, machającego ogonem złotego retrievera, który głupotę nadrabiałby niepohamowaną gorliwością, ale pracowała z dala od domu i uznała, że nie byłoby to w porządku wobec psa, szczególnie z rasy, która cierpi bez towarzystwa człowieka. Koty, z ich wyniosłą determinacją i hardym podejściem do życia, lepiej pasowały do izolacji wynikającej z codziennej harówki Karen. Mieszkała samotnie, z dala od świateł miasta i jego energii. Z upływem lat po prostu przyzwyczaiła się do tego. Kiedyś była mężatką. Nic z tego nie wyszło. Kiedyś miała kochanka. Nic z tego nie wyszło. Kiedyś weszła w związek z inną kobietą. Nic z tego nie wyszło. Zrezygnowała z wieczornych spotkań w barze i internetowych serwisów randkowych, które obiecywały idealnego partnera, jeśli tylko wypełni się kwestionariusz, i dawały do zrozumienia, że miłość czeka tuż za rogiem. Z tego wszystkiego też nic nie wyszło. Odkryła, że samotność wcale jej nie przeszkadza. Daje pewność siebie. Miała pracę i hobby, które ukrywała przed kolegami lekarzami: była zapaloną, chociaż całkowicie amatorską kabaretową komiczką. Raz w miesiącu jeździła do jednego z kilkunastu kabaretów rozsianych po całym stanie, takiego, który organizował występy amatorskie, i wypróbowywała różne dowcipy. W kabarecie pociągała ją nieprzewidywalność. Nie dawało się przewidzieć, czy ta lub inna publiczność będzie ryczała ze śmiechu, wyła z rozbawienia, czy też będzie siedziała z kamiennymi twarzami i sztucznymi uśmiechami, zanim zaczną się nieuchronne gwizdy, a ona będzie musiała szybko wycofać się spod bezlitosnych reflektorów. Karen uwielbiała rozśmieszać ludzi i, o dziwo, na równi ceniła zawstydzenie, kiedy gwizdami spędzano ją ze sceny. Obie te rzeczy przypominały jej o kruchości i niepowtarzalności życia. Miała małego laptopa Apple z kilkoma zaledwie aplikacjami, żeby pisać kabaretowe kawałki i wypróbowywać nowe dowcipy. Jej domowy komputer był zapchany kartami pacjentów, danymi medycznymi i zwyczajnym elektronicznym życiem zapracowanego zawodowca. Ten mniejszy trzymała schowany, tak samo, jak ukrywała swoje hobby przed współpracownikami, nielicznymi przyjaciółmi i odległymi krewnymi. Kabaret, jak palenie, mówiła sobie, to nałóg, który lepiej trzymać w tajemnicy. Drzwiczki skrzynki pocztowej były lekko uchylone – przyzwyczajenie listonosza często skutkowało tym, że poczta była przesiąknięta wilgocią. Wysiadła z samochodu, podreptała na drugą stronę wozu do skrzynki pocztowej i nie patrząc, chwyciła wszystko, co było w środku. Zaczął siąpić marznący deszcz, kilka kropel spadło jej na szyję, zrobiło się zimno. Z powrotem wcisnęła się za kierownicę i ruszyła podjazdem. Opony kręciły się na luźnym, zamarzającym już żwirze. Spostrzegła, że ciągle myśli o zmarłym tego dnia starcu. Często jej się to zdarzało po tym, jak złożyła podpis na potwierdzenie śmierci. To było tak, jakby powstawała w niej jakaś próżnia, czuła potrzebę, żeby wypełnić ją jakąkolwiek informacją. „Kobzy, Iowa”. Nie miała pojęcia, skąd wzięło się jej to skojarzenie. Zaczęła spekulować, próbowała wymyślić jakąś zaspokajającą jej ciekawość historię. Po raz pierwszy usłyszał kobzy, kiedy był małym dzieckiem, gdy do zniszczonego przez deszcz i wiatr domu przyjechał nowy sąsiad z Glasgow albo z Edynburga. Sąsiad pił często, pił za dużo i robił się melancholijny, tęsknił za ojczyzną. Kiedy nachodziła go samotność, wyjmował instrument z półki w szafie i grał w wieczornym zmierzchu, gdy słońce właśnie zachodziło nad płaskim horyzontem Iowy, bo tęsknił za falistymi zielonymi wzgórzami Szkocji. Pan Wilson – tylko, że wtedy nie był jeszcze panem Wilsonem – był wtedy w sypialni, a
intensywna, niezwykła muzyka wlewała się przez otwarte okno: Odważna Szkocja albo Blue Bonet. Stąd wzięła się fascynacja. Karen pomyślała, że ta historyjka jest równie dobra, jak każda inna. Myślała: Czy w tym jest coś śmiesznego? Widziałam śmierć starca, który uwielbiał kobzy… Czy mogłaby to tak przerobić, że nie starczy wiek go zabił, ale niezwykłe dźwięki tego instrumentu? Samochód zatrzymał się z chrzęstem przed drzwiami. Wzięła teczkę, płaszcz i stos listów. Z pełnymi rękami podbiegła do domu przez ponurą ciemność i wilgotny chłód. Koty obudziły się na przywitanie, kiedy weszła do domu, ale to chyba ciekawość połączona z oczekiwaniem na kolację wybiły je ze snu. Poszła do kuchni z zamiarem nasypania im do miseczek suchej karmy i nalania sobie białego wina do kieliszka. Zastanawiała się, czy resztki z lodówki to już śmiercionośne odpadki, czy jeszcze nadają się do odgrzania na kolację. Nie miała specjalnego upodobania do jedzenia, co pomagało jej zachować szczupłą sylwetkę po pięćdziesiątce. Rzuciła płaszcz na ławę, obok położyła teczkę. Potem poszła prosto do kosza na śmieci, żeby posortować pocztę. List, bez znaków charakterystycznych poza stemplem pocztowym z Nowego Jorku, był wciśnięty między rachunek telefoniczny z Verizon a inny, za elektryczność, dwa listy promocyjne kart kredytowych, których nie chciała ani nie potrzebowała, i kilka listów z prośbą o poparcie od Narodowego Komitetu Demokratycznego, Lekarzy bez Granic i Greenpeace. Karen położyła rachunki na blacie, wrzuciła wszystkie pozostałe do kosza na makulaturę i rozdarła kopertę anonimowego listu. Treść sprawiła, że ręce jej drgnęły i głośno westchnęła. Sarah Locksley była naga, kiedy została Kapturkiem Numer 2. Najpierw ściągnęła spodnie, potem sweter i rzuciła je na podłogę obok siebie. Była trochę pijana i trochę naćpana po codziennej wieczornej mieszance wódki i barbituranów, kiedy listonosz wepchnął dzienną dawkę listów przez szczelinę w drzwiach. Usłyszała, jak koperty klapią o podłogę z twardego drewna. Wiedziała, że większość z nich będzie oznaczona „Zaległe” albo „Ostatnie upomnienie”. Był to dzienny potop rachunków i wezwań, którym nie miała zamiaru poświęcić najmniejszej uwagi. Wstała i spojrzała na swoje odbicie w ekranie telewizora. Pomyślała, że nie ma sensu zatrzymywać się w pół drogi, zerwała biustonosz, zdjęła majtki i szerokim gestem rzuciła wszystko na pobliską kanapę. Zrobiła przed ekranem obrót w prawo, obrót w lewo, pomyślała, że niewiele z niej zostało. Czuła się wychudzona, koścista, cieńsza o połowę, i to nie od obsesyjnych ćwiczeń czy treningów do maratonu. Kiedyś była seksowna, ale teraz ta chudość brała się wyłącznie z rozpaczy. Wzięła pilota i włączyła telewizję. Jej odbicie w ekranie zastąpiły znane postacie z popołudniowej opery mydlanej. Poszukała na pilocie guzika „wycisz” i wyłączyła dialogi. Wolała układać własną opowieść, zastępując to, co ekipa copywriterów mogła im kazać mówić. Chciała, żeby jej dialogi były bardziej oklepane. Bardziej szablonowe. Nie życzyła sobie nawet najmniejszego prawdopodobieństwa emocjonalnego czy dającego się przyjąć realizmu w swoich wersjach oper mydlanych. Chciała, żeby były ckliwe i nadmiernie sentymentalne, bo scenarzyści oper mydlanych nie byli tak przesadnie schematyczni jak ona. Nie sądziła, że potrwa to długo – sklep Big Box, w którym kupiła telewizor na kredyt, lada tydzień przyjdzie, żeby go odebrać. To samo dotyczyło mebli, samochodu i zapewne domu. Głos rozchodził się wokół niej echem, słowa były lekko niewyraźne, jak nieostre zdjęcia. – Och, Denise, tak bardzo cię kocham… szczególnie twoją nieprawdopodobną figurę jak u lalki Barbie. – Tak, doktorze Smith, ja też cię kocham. Weź mnie w ramiona i zabierz mnie z moimi
implantami w piersiach daleko stąd… Na ekranie telewizora ciemnowłosy, mocno zbudowany mężczyzna, który bardziej przypominał modela niż chirurga kardiologa, obejmował posągową blondynkę. Jej najpoważniejszym defektem mógł być złamany paznokieć albo pociąganie nosem. U lekarza była pewnie tylko wtedy, kiedy zakładano jej aparat korekcyjny na zęby. Ich usta poruszały się według wypowiadanych przez nich słów, ale Sarah nadal dostarczała im dialogów. – Tak, kochanie, zabiorę cię stąd… tylko że wyniki twoich badań nadeszły z laboratorium i nie wiem, jak to powiedzieć, ale zostało ci niewiele czasu… – Nasza miłość jest silniejsza niż choroba… Ha! – pomyślała Sarah. Już to widzę. Potem powiedziała sobie: Chyba wykreślę śliczną Denisę Botoks i przystojnego doktora Smitha z mojego życia. Podeszła do frontowego okna, gdy napisy końcowe zaczęły pełznąć po ekranie. Przez kilka chwil stała bez ruchu, z ramionami wzniesionymi nad głową, całkowicie naga, z pewną nadzieją, że zobaczy ją któryś z wścibskich sąsiadów albo że tego popołudnia pełen uczniów żółty autobus przejedzie obok domu, a ona zrobi prawdziwe show dla tych małolatów. Niektóre dzieciaki z autobusu pewnie ją pamiętają z czasów, kiedy była nauczycielką. Piąta klasa. Pani Locksley. Zamknęła oczy. Patrzcie na mnie, pomyślała. No dalej, do cholery, patrzcie na mnie! Czuła, jak w kącikach oczu gromadzą się łzy, jak spływają, gorące, po policzkach. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Sarah była lubianą nauczycielką aż do chwili odejścia. Gdyby któryś z byłych uczniów zobaczył ją zupełnie nagą w oknie salonu, prawdopodobnie jeszcze bardziej by ją polubił. Zrezygnowała przed niespełna rokiem, przed rozpoczęciem letnich wakacji. Odeszła z pracy w poniedziałek, dwa dni po słonecznym, ciepłym poranku, kiedy jej mąż zabrał trzyletnią córeczkę na niewinną sobotnią wyprawę – wycieczkę do sklepu po mleko i płatki – i już nie wrócił. Odwróciła się od okna i poszła do drzwi, gdzie na podłodze leżał stos listów. Nigdy nie otwieraj nikomu drzwi, powiedziała do siebie. Nigdy nie odpowiadaj na dzwonek do drzwi ani na mocne stukanie. Nie odbieraj telefonu, kiedy dzwoni ktoś nieznany. Zostań tam, gdzie jesteś, bo to może być policjant z mundurowym kapeluszem w rękach i będzie się denerwował i jąkał. „Był wypadek, przykro mi to mówić, pani Locksley…” Czasem zastanawiała się, dlaczego jej życie legło w gruzach w tak piękny dzień. Powinno być deszczowo, powinien padać deszcz ze śniegiem, powinna to być ponura, zimowa mieszanka, jak teraz. Ale było słonecznie, ciepło, niebo było nieskończonym błękitem, kiedy więc tamtego poranka upadła na podłogę, jej oczy przeszukiwały niebo, próbując znaleźć jakiś kształt, na którym mogłyby się zatrzymać, przywiązać ją choćby do przepływającego obłoku, tak rozpaczliwie szukała czegoś, czego mogłaby się przytrzymać. Sarah wzruszyła ramionami na niesprawiedliwość tego wszystkiego. Wyjrzała za okno. Nikt nie przejeżdżał. Nie będzie dzisiaj pokazu na golasa. Przebiegła dłońmi po grzywie rudych włosów, pomyślała o tym, kiedy ostatni raz brała prysznic, i przyłożyła grzebień do splątanej gęstwy. Co najmniej przed paroma dniami. Wzruszyła ramionami. Kiedyś byłam piękna. Kiedyś byłam szczęśliwa. Kiedyś miałam życie, którego chciałam. Nigdy więcej. Odwróciła się i spojrzała na stos kopert przed drzwiami. „Intruzi z rzeczywistości”, mruknęła do siebie. Żałowała, że nie jest pijana albo bardziej naćpana, ale czuła się całkowicie
trzeźwa. Podeszła do stosu listów z monitami. – Weźcie wszystko – powiedziała. – Nie chcę, żeby cokolwiek zostało. List bez opisu, ze stemplem z Nowego Jorku, leżał na wierzchu. Nie wiedziała, dlaczego przyciągnął jej uwagę, ale sięgnęła i podniosła go ze stosu. Z początku myślała, że to naprawdę sprytny sposób, do którego uciekł się któryś z wierzycieli, żeby odpowiedziała. Pisanie wielkimi czerwonymi literami „Drugie upomnienie” na kopercie w istocie kazało jej ignorować to, o co upominano się w jak najszybszym terminie. Ale niepisanie niczego – cóż, pomyślała, to sprytne. Pobudziło to jej ciekawość. Odwrócona psychologia. No dobrze, powiedziała sobie, niedbale rozrywając kopertę. Niech ci będzie. Tę rundę wygrałeś. Przeczytam twój list z pogróżkami, w którym domagasz się, żebym zapłaciła pieniędzmi, których nie mam, za coś, czego już nie chcę albo nie potrzebuję. Zaczęła czytać i szybko zrozumiała, że to, co wcześniej wypiła i pigułki, które wzięła rano, mogą nie wystarczyć. Kiedy skończyła lekturę, po raz pierwszy naprawdę poczuła się naga. To było tuż po ostatniej porannej lekcji, kiedy Jordan Ellis stała się Kapturkiem Numer 3. Była kompletnie rozbita. Nie dowiedziała się o swojej nowej roli natychmiast, bo była zajęta ostatnią w tym roku z serii swoich porażek: historią Ameryki. Gapiła się na ostatnie wypracowanie obowiązkowe w programie nauczania, ozdobione zagadkowym dopiskiem „przyjdź do mnie” i byle jakim stopniem: D plus. Zmięła w ręku kartki, głęboko westchnęła i znów je wygładziła. Stopień nie miał wiele wspólnego z jej zdolnościami. To wiedziała. Słowa, język, pomysły, szczegóły – to wszystko przychodziło jej z łatwością. Jeszcze niedawno była wzorową uczennicą, ale już nie była pewna, czy to wróci. Poczuła przypływ gniewu. Wiedziała, że wszystko jest powiązane, a węzły mocno zaciśnięte. Nie poszło jej z matmy, ledwie zdała historię, była o włos od oblania hiszpańskiego i nauk przyrodniczych i ledwie przeczołgała się przez literaturę angielską – a podanie o przyjęcie do college’u wisiało nad nią jak miecz Damoklesa. Nie potrafiła się już skoncentrować, nie potrafiła się skupić. Nie potrafiła robić tego, co kiedyś było takie przyjemne i tak łatwo jej przychodziło. Tydzień temu szkolny psycholog siedział naprzeciwko niej i gładko mówił o „odreagowywaniu” i „destrukcyjnym zachowaniu, żeby zwrócić na siebie uwagę”. Ujął każdy zły stopień w najłatwiejsze z emocjonalnych równań: – Zadano ci cios, Jordan, kiedy twoi rodzice oświadczyli, że się rozwodzą. Musisz się wznieść ponad to. To wcale nie było takie proste. Nienawidziła marnej psychologii. Według szkolnego terapeuty życie było czymś niezbyt różnym od zwisania na linie i bujania się w przód i w tył nad przepaścią, a Jordan właśnie zwolniła nieco chwyt. Czuła się, jakby już nie miała domu, jakby wszystko w jej życiu było kłamstwem, jakby dwoje najbliższych ludzi było tylko złudzeniem i oszustwem. Postanowiła, że nigdy nikogo nie pokocha. Nigdy więcej. I chociaż szło jej źle, nie mogła się otrząsnąć z uczucia, że można ją winić za coś strasznego, coś, co rozdarło jej życie na pół tak zwyczajnie, jak rozdziera się na szmaty kawałek sparciałej tkaniny. Kiedy zrobiła przegląd najstarszej klasy w szkole, zobaczyła tylko kamienie i szczeliny rozsiane po ziemi. Chłopcy, z którymi kiedyś radośnie eksperymentowała seksualnie, teraz kpili z niej. Dziewczyny, które kiedyś uważała za swoje przyjaciółki, teraz spędzały czas na obsmarowywaniu jej za plecami. Życie zrobiło się tak zawiłe, tak splątane, że nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić. Typowy dzień Jordan, wyobrażała sobie: Marny stopień rano; częste
tracenie piłki podczas treningu koszykówki po południu; trener ryczy na ciebie, a potem wyrzuca z linii startowej; samotny posiłek w stołówce, bo nikt nie chce z tobą usiąść. Żałowała, że nie ma gdzie się schować, ale to było niemożliwe. Jej cholerne rude włosy – nie znosiła ich – wyróżniały ją w każdym tłumie, a przecież jedynym, czego chciała, było wtopienie się w anonimowość. Nawet upychała je pod czapkę narciarską z dzianiny, ale to właściwie nie pomagało. Szła ścieżką między studiem artystycznym a laboratorium nauk przyrodniczych z opuszczoną głową, w pogniecionej kurtce, z wypchanym książkami plecakiem, przygniatającym jej ramiona. Zimny deszcz skapywał z bluszczu porastającego budynki w jej ekskluzywnej prywatnej szkole. Przynajmniej, pomyślała, pogoda pasuje do mojego nastroju. Brnęła naprzód, dość zadowolona, że pogoda kazała wszystkim przemierzającym wyasfaltowane ścieżki przecinające kampus iść takim samym pospiesznym krokiem. Było wczesne popołudnie, chociaż ciemnoszare niebo sprawiało wrażenie, że zaraz zapadnie noc. Z rozmysłem przepuściła lunch. Zajrzała do kafeterii tylko po pomarańczę, kromkę francuskiego chleba i kartonik mleka; upchnęła je w kieszeni kurtki, żeby zjeść w samotności swojego pokoju. Jako uczennicy ostatniej klasy udało się jej dostać pojedynczy pokój – bez współlokatorki – w jednym z najmniejszych domów otaczających kampus. Zwyczajny, oszalowany deskami dom z Nowej Anglii, zbudowany przed stuleciem, miał szeroką werandę na froncie i okazałą, mahoniową, centralnie położoną klatkę schodową. Kiedyś był domem szkolnych kapelanów, emanował upiornym zapachem religijnej dewocji. Teraz gościł sześć dziewczyn z ostatniej klasy, trenerkę kanadyjskiego hokeja na trawie i nauczycielkę hiszpańskiego, pannę Gonzales, która w założeniu występowała jako opiekunka dormitorium i powiernica, ale większość wolnego czasu poświęcała na spotkania z pomocnikiem trenera futbolu, młodym, żonatym, z dwójką dzieci. Odgłosy ich nieokiełznanej – dziewczyny myślały: szlachetnej – pasji przenikały przez ściany i dawały dziewczynom powód do śmiechu i potajemnej zawiści. Myśl o piskach, jękach i westchnieniach zdrady, dobiegających z mieszkania panny Gonzales, wywołała uśmiech Jordan. Takie życie musi być naprawdę cudowne, wyobrażała sobie. Wcale nie było podobne do jej niepewnych, pełnych zażenowania eksperymentów z chłopcami. Pokręciła głową i wszystkie problemy powoli znowu wpełzły jej na kark i pod czaszkę, jakby wypchany plecak, który ciążył jej ramionom, był wypełniony czymś więcej niż książkami. Po raz pierwszy, odkąd kończyła się pakować do szkoły, a jej rodzice przerwali jej słowami: „Jordan, musimy z tobą porozmawiać”, naprawdę zastanawiała się, czy dalsza egzystencja jest cokolwiek warta. Wiedziała, że nic nie działo się z jej winy, a jednak wyglądało to, jakby wszystko było przez nią. Przepełniona zamieszaniem ogarniającym całe jej życie, Jordan weszła do holu dormitorium. Otrząsnęła trochę wilgoci z włosów i z kurtki. Ściągnęła narciarską czapkę i rozpuściła włosy, bo nikogo w pobliżu nie było. Wszyscy byli jeszcze na lunchu i zostało trochę czasu, zanim popołudniowe zajęcia fizyczne podejmą rutynę prywatnej szkoły. Cisza uspokoiła ją; powlekła się do stołu, na którym listy leżały posegregowane na sześciu tackach. Zobaczyła trzy listy na swojej. Dwa pierwsze były zaadresowane znajomym charakterem pisma: ścisłymi, ledwie czytelnymi bazgrołami ojca i bardziej ozdobnym, szerokim pismem matki. To, że oba listy nadeszły jednocześnie, było dla Jordan całkowicie zrozumiałe. To jakaś nowa, wielce dramatyczna dysputa, nowa, przerośnięta kość niezgody między nimi dwojgiem. Od ich oświadczenia minął niecały tydzień, bez nowych sprzeczek i wahań. Dało to ich adwokatom czas na przybranie póz i rzucanie gróźb, jak przystało na samochwały, którymi zapewne byli. Rodzice widzieli w Jordan ostateczne pole emocjonalnej bitwy, Waterloo, na którym mogli
współzawodniczyć jak Bonaparte i Wellington. Wiedziała, co jest w obu listach: wyjaśnienie niezłomnego stanowiska obojga z nich i gotowa odpowiedź, dlaczego Jordan powinna przyjąć interpretację wydarzeń ze strony tej osoby, która list napisała. „Czy nie wolałabyś, kochanie, mieszkać ze mną, a nie z twoim ojcem?” Albo: „Wiesz, skarbie, że twoja matka nie potrafi myśleć o nikim innym, tylko o sobie”. Dopiero niedawno rodzice zaczęli komunikować się z nią za pośrednictwem sformalizowanej poczty Stanów Zjednoczonych. Oboje wiedzieli, że po prostu ignoruje e-maile i czeka, aż ich telefony trafią prosto do poczty głosowej. Ale namacalna obecność słowa pisanego na różowym, kosztownym papierze listowym matki czy biznesowo poważny rękopis ojca były trudniejsze do odsunięcia na bok. Ale uczę się, pomyślała. Włożyła oba listy do plecaka. Zignorowanie fałszywie pilnej dysputy między rodzicami, która potrzebowała jej natychmiastowego udziału, dało jej małą satysfakcję. Trzeci list zaskoczył ją. Było na nim jej nazwisko i stempel. Poza tym niczego nie potrafiła się domyślić. Jej pierwszą myślą było, że jest od jednego z wielu adwokatów zajmujących się rozwodem, ale potem zdała sobie sprawę, że chyba nie, bo wszyscy oni mieli bardzo elegancką papeterię, ozdobioną ich nazwiskami i adresami, żeby nie było wątpliwości, jakie to ważne, bez względu na to, co zawierały. Ten list był wąski. Poszła do pokoju, pchnęła drzwi i weszła do środka. Dwa, trzy razy odwróciła kopertę, obejrzała ją. Niechętnie otwierała listy. Nigdy nie było w nich dobrych wiadomości. Rzuciła kurtkę na podłogę, a plecak cisnęła na łóżko. Wyjęła pomarańczę i zaczęła ją obierać, ale przerwała w połowie, wzruszyła ramionami i rozdarła kopertę. Powoli przeczytała list, a potem jeszcze raz. Skończyła i podniosła wzrok, jakby ktoś wszedł do sypialni obok. Wargi jej drżały. To musi być żart, pomyślała. Ktoś się wygłupia. To nie może być naprawdę. Tylko takie wyjaśnienie miało sens, ale czuła czającą się w głębi siebie ciemność, która mówiła, że sens naprawdę nie jest taki ważny dla kogoś, kto ten list napisał. Rano nie sądziła, że może się poczuć jeszcze bardziej samotna, ale nagle, właśnie w tej chwili, tak się poczuła.
3 Panika Numer 1. Panika Numer 2. Panika Numer 3. Po przeczytaniu listów każdy z Kapturków panikował na swój własny, niepowtarzalny sposób. Każdy z Kapturków błędnie sądził, że odzyskuje kontrolę nad uczuciami, które nagle zaczęły grozić wybuchem. Każdy z Kapturków wyobrażał sobie, że właściwie reaguje na groźne słowa. Każdy uważał, że postępuje właściwie. Każdy myślał, że on – i tylko on – może zapewnić sobie bezpieczeństwo, jeśli naprawdę mu na tym zależy. Każdy z Kapturków ocenił zagrożenie życia i każdy doszedł do oszałamiająco odmiennego wniosku. Żaden z nich nie był pewien, czy naprawdę grozi mu niebezpieczeństwo, czy powinien być tylko zirytowany, chociaż ten wybór był całkowicie pozbawiony sensu. Każdy próbował dotrzeć do prawdy, zawartej w tej sytuacji, żadnemu się nie udało. Każdy też wpadł w dezorientację, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Żaden z nich nie miał całkowitej racji w czymkolwiek. Pierwszym odruchem Karen Jayson, po ochłonięciu z szoku wywołanego słowami na kartce, był telefon na lokalną policję. Początkowym impulsem Sarah Locksley było poszukać rewolweru, który zmarły mąż trzymał w zamkniętej stalowej kasetce, schowanej na górnej półce w jego małym domowym gabinecie. Jordan Ellis nic nie zrobiła. Rzuciła się na łóżko i zwinęła w kłębek, jakby zachorowała i dostała skurczów. Rozmowa Karen z detektywem była brutalnie nieprzyjemna. Dwa razy przeczytała cały list, trzasnęła nim o stół kuchenny i chwyciła za telefon wiszący na ścianie. Jej wyobraźnia kipiała od ledwie powstrzymywanej wściekłości. Nie była przyzwyczajona do gróźb i odrzucała ją bajkowa treść listu; błyskawicznie wzięło górę to, co było w niej urzędowe, zdeterminowane, wykształcone. Nie boję się nikogo ani niczego. A ty kim jesteś, jakimś wielkim, złym, pieprzonym wilkiem? – pomyślała. Zajmiemy się tym. Nie myśląc o tym, co powie, wykręciła 911. Spodziewała się, że dyspozytor, który odebrał telefon, okaże jej pomoc. Myliła się. – Policja. Straż pożarna. Pogotowie ratunkowe – powiedział. – Mówi doktor Karen Jayson z Marigold Road. Myślę, że powinnam porozmawiać z detektywem. – Jakiego rodzaju jest pani sprawa, proszę pani? – Pani doktor – poprawiła go Karen. Natychmiast pożałowała, że to zrobiła. – Okay – odpowiedział dyspozytor. – Jakiego rodzaju jest pani sprawa, pani doktor? – W sposobie, w jaki wydusił z siebie to słowo, usłyszała zmęczenie końca zmiany i pogardę. – List z pogróżkami – odpowiedziała. – Od kogo? – Nie wiem. Nie był podpisany. – Anonimowa groźba? – Tak. Właśnie tak. – Cóż, najlepiej, jeśli pani porozmawia z kimś z biura detektywów – rzekł dyspozytor. To właśnie mówiłam, pomyślała Karen, ale nic nie powiedziała. Przytrzymano ją jakiś czas, prawdopodobnie w tym czasie przełączano ją na inną linię. Miejscowa policja była mała i zajmowała zwyczajny ceglany budynek w centrum
pobliskiego miasta, tuż przy terenach zielonych, obok jedynej stacji pogotowia ratunkowego i remizy straży pożarnej, naprzeciwko skromnego ratusza. Karen mieszkała na wsi, co najmniej dziesięć kilometrów dalej, a obok komisariatu przejeżdżała raz w tygodniu, kiedy w soboty rano wyprawiała się do pobliskiego Whole Foods Market. Domyślała się, że praca policji polega głównie na pilnowaniu autostrad przed znudzonymi nastolatkami, przekraczającymi dozwoloną szybkość, wkraczaniu między mężów i żony, kiedy dochodziło do rękoczynów, i współpracy z policją z pobliskiego większego miasta przy śledztwach w sprawie narkotyków, bo wielu dilerów doszło do wniosku, że wiejskie okolice zapewniają im więcej ciszy i spokoju przy produkcji krystalicznej amfetaminy albo krojeniu zestalonej kokainy do dystrybucji na znacznie trudniejszych wielkomiejskich ulicach i w pobliskich college’ach. Karen zastanawiała się, czy jednorazowo w jej mieście jest więcej niż dziesięciu funkcjonariuszy na służbie i czy któryś z nich przeszedł jakiekolwiek dodatkowe kursy. – Mówi detektyw Clark. – W słuchawce odezwał się silny, rzeczowy głos. Ulżyło jej, kiedy zauważyła, że sądząc z głosu, ten policjant wydaje się starszy. Przedstawiła się i powiedziała detektywowi, że dostała list z pogróżkami. Była zaskoczona, że nie poprosił, żeby go przeczytała, tylko zarzucił ją pytaniami, na początek najbardziej oczywistymi. – Wie pani, kto mógł go wysłać? – zapytał. – Nie. – Czy są na nim jakieś znaki szczególne, które mogłyby wskazać…? – Nie – przerwała. – Stempel z Nowego Jorku, to wszystko. – Nie wie pani, kto mógł go napisać? – Nie wiem. – Czy miała pani jakieś przejścia osobiste? – Nie. Od lat nie. – Narobiła sobie pani wrogów w pracy? – Nie. – Musiała pani ostatnio zwolnić pracownika? – Nie. – Miała pani jakieś kłótnie z sąsiadami? Na przykład nieprzyjemną kłótnię o granicę posiadłości albo pani pies się wyrwał i pogonił ich kota, czy coś w tym rodzaju? – Nie. Nie mam psa. – Czy przez ostatnie parę dni albo tygodni zdarzyło się coś nadzwyczajnego, co pani zauważyła, jak głuche telefony albo samochody jadące za panią, kiedy wracała pani z pracy? – Nie. – Były u pani ostatnio jakieś kradzieże albo włamania, do domu czy do biura? – Nie. – Zgubiła pani portfel, kartę kredytową albo jakiś inny identyfikator osobisty? – Nie. – A Internet? Kradzież tożsamości albo… – Nie. – Czy może zna pani kogoś, wszystko jedno skąd, kto z jakichś powodów mógłby chcieć zrobić pani krzywdę? – Nie. Detektyw westchnął. Karen pomyślała, że to nieprofesjonalne. Znowu nie powiedziała tego na głos. – Pani doktor, niech pani da spokój. Na pewno jest ktoś, kogo pani wnerwiła, może nawet
nieumyślnie. Zdarzyło się pani złe rozpoznanie? Nie przepisała pani zabiegów, co sprawiło, że ktoś zachorował, a nawet umarł? Pozywał panią kiedyś jakiś niezadowolony pacjent? – Nie. – Więc nie wie pani, kto…? – Nie. Właśnie to panu powiedziałam. Nie. Detektyw przerwał, zanim zaczął zadawać kolejne pytania. – A może ktoś chciał zrobić pani kawał? Karen wątpiła w to. Niektórzy z innych performerów, których spotykała w kabaretach, dysponowali czymś, co uznawała za nazbyt rozwinięte poczucie humoru – był to styl łobuzerski wobec innych komików, pełen żarcików graniczących z sadyzmem i okrucieństwem, ale taki list jak ten na stole przed nią wykraczał poza wszelkie pojęcie rozrywki w rozumieniu komika, choćby mocno zakręconego. – Nie. I nie sądzę, żeby to był bardzo zabawny kawał. Mogła sobie wyobrazić, jak detektyw wzrusza ramionami po drugiej stronie linii. – Hm, nie jestem pewien, czy w tej chwili moglibyśmy coś więcej zrobić. Mogę kazać, żeby wozy patrolowe trochę częściej przejeżdżały po pani ulicy. Zgłoszę sprawę na codziennej odprawie załogi. Ale dokąd nie będzie jakiegoś oczywistego czynu… – Głos detektywa ucichł. – List nie jest czynem oczywistym? – I jest, i nie jest. – Co chciał pan przez to powiedzieć? – Hm – powiedział detektyw Clark głosem prawdopodobnie przeznaczonym na wykłady z prawa dla uczniów szkół średnich. – Groźba na piśmie to przestępstwo drugiego stopnia. Ale pani mówi, że nie ma wrogów – a przynajmniej nikogo, o kim by pani obecnie wiedziała – i nie zrobiła pani niczego, co usprawiedliwiałoby groźbę, i nikt właściwie niczego nie zrobił poza napisaniem tego molestującego listu… – Sądzę, detektywie Clark, że jeśli ktoś mówi „zostałaś wybrana na śmierć”, to można to uznać za coś więcej niż jakieś tam molestowanie. – Karen wiedziała, że mówi wyniosłym i kategorycznym tonem. Miała nadzieję, że jakoś pobudzi tym policjanta, ale efekt był odwrotny. – Pani doktor, myślę, że właśnie sprowadziłem sprawę do granic absurdu: albo to działania kogoś z chorym poczuciem humoru, albo ktoś chce pani trochę nabruździć z jakiegoś powodu. Niech pani o tym zapomni, chyba że coś naprawdę się stanie. Oczywiście, jeśli zobaczy pani, że ktoś panią śledzi albo ktoś włamał się na pani konto bankowe, czy coś takiego… Albo ktoś zażąda od pani pieniędzy. Wtedy może… Zawahał się, zanim dokończył: – W sprawach, które do nas spłynęły i chodzi w nich o groźby… hm, zazwyczaj chodzi o jakiegoś natręta. Kogoś opętanego na punkcie nauczyciela, współpracownika albo byłej dziewczyny czy chłopaka. Ale to jest zawsze ktoś, z kim miało się styczność. Groźba to fragment większego obrazu, jakiegoś natręctwa. Ale nie o tym mówimy, prawda? Uważa pani, że jest prześladowana? – Nie. A raczej nie wiem. – Hm, niech pani przyjrzy się swojemu życiu. Czy jest coś jeszcze niezwykłego? – Nie. – No, to sama pani widzi. – Chce pan powiedzieć, że nic nie mogę zrobić? – Nie. Chcę powiedzieć, że to my nic nie możemy zrobić. Oczywiście, powinna pani mieć się trochę na baczności. Ma pani system alarmowy w domu? Jeśli nie, lepiej, żeby go pani założyła. Może kupi pani dużego psa? Niech się pani lepiej przyjrzy ludziom, z którymi miała
pani styczność przez ostatnie kilka miesięcy. Niech pani spisze listę wszystkich, którym mogła pani podpaść, i wszystkich, których mogła pani skrzywdzić. Może przyjrzałaby się pani dokładniej swoim pacjentom i wzięła pod uwagę ich rodziny. Może ktoś, kogo leczyła pani bez szczególnego powodzenia, ma psychotycznego szwagra albo krewnego, który właśnie wyszedł z więzienia. Niech pani to przemyśli. Zazwyczaj przy tego rodzaju groźbach ludzie nie widzą osoby, która je rzuca, nawet jeśli stoją obok niej, bo po prostu nie spodziewają się tego. Detektyw mówił dalej monotonnym głosem: – Wie pani co, powinna pani pomyśleć o prywatnej firmie detektywistycznej, sprawdzić, czy potrafią prześledzić drogę listu – ale to cholernie trudne. E-mail? Hm, z tym daliby sobie radę. Ale list w starym stylu? Nawet FBI ma z czymś takim problemy. Pamięta pani te listy z wąglikiem? Albo Unabombera? Ogromne trudności nawet przy użyciu ich nowoczesnych, najnowszych metod. A tutaj, w naszym małym miasteczku, daleko nam do ich możliwości i liczby funkcjonariuszy. Do diabła, nawet policja stanowa tego nie ma. Ale gdybym był na pani miejscu, to przede wszystkim przyszedłbym z listą wszystkich, którym mogła pani zajść za skórę, bo to może być ktoś, kogo pani wcale nie podejrzewa. Najprawdopodobniej tak właśnie jest. Przyjdzie pani z nazwiskiem, nawet z dziesięcioma nazwiskami, cóż będę bardziej niż szczęśliwy, że sobie z nimi porozmawiam osobiście, i to niezbyt uprzejmie. Przyprawię ich o bojaźń przed ogromnymi mocami Stanu Massachusetts. Wcześniej… – Chce pan powiedzieć, że grożenie śmiercią nie jest przestępstwem wartym pańskiego śledztwa? – Hm, spiszę raport i pani skarga wejdzie do oficjalnego protokołu. Ale szczerze mówiąc, pani doktor, ludzie rzucają próżne groźby na okrągło. – Ta nie wygląda na próżną. – Nie? Ale przecież pani tego nie wie, prawda? To prawdopodobnie nic takiego. – Tak – powiedziała Karen. – Prawdopodobnie. Rozłączyła się. Tyle że jest inaczej, powiedziała sobie w duchu. Sarah Locksley drżała, wchodząc powoli do małego gabinetu zmarłego męża. Było to wąskie pomieszczenie z jednym oknem w głębi, z zamkniętymi okiennicami i podrapanym, starym dębowym biurkiem, na którym stał przestarzały komputer. To tutaj podliczał ich podatki i spłacał rachunki, a czasami pisywał pamiętnik o niebezpiecznych miesiącach, spędzonych na prowadzeniu ciężarówek z zaopatrzeniem i ciężkiego sprzętu, po drodze na lotnisko w Bagdadzie, we wczesnej fazie wojny irackiej. Przez cały czas myśleli o tym, że kiedy Sarah znów zajdzie w ciążę, pokoik zostanie zamieniony w kącik dla niemowlaka. Na ścianach wisiały zdjęcia w ramkach z nimi dwojgiem w dniu ślubu, potem ich troje i Sarah z córeczką. Był proporczyk Red Sox podpisany przez kilku zawodników po mistrzostwach w 2004 roku i zdjęcie męża z jego oddziałem Gwardii Narodowej podczas dyslokacji. Było parę innych pamiątek, zdjęć, różnych bibelotów i śmiesznych rzeczy, które się zbiera, chociaż nie mają znaczenia – muszla morska pomalowana na różowo i pomarańczowo z wielkim sercem pośrodku, którą kupiła mu jako dowcipny prezent w walentynki; sztuczna ryba, żartobliwe trofeum, śpiewająca tandetną wersję Take Me to the River; mały model czarnego porsche turbo zajmujący róg biurka. To był prezent na urodziny. Pewnej męczącej nocy z kolką niemowlęcą, wkrótce po narodzinach ich córeczki, mąż parę razy zażartował, że potrzebuje w życiu czegoś kompletnie odlotowego, zamiast całego tego ofiarnego ojcostwa – i że ma zamiar kupić samochód sportowy, najlepiej najdroższy i najszybszy, jaki znajdzie. Parę miesięcy później śmiał się jak wariat, kiedy rozpakował z kolorowego papieru samochód zabawkę. Przez cały czas od wypadku, w którym zginęła jej rodzina, wchodziła do tego pokoju tylko dwa, trzy razy i ani razu nie zostawała dłużej, tylko łapała to, po co przyszła, i szybko
zamykała drzwi za sobą. To samo dotyczyło pokoju jej córeczki znajdującego się obok. Oba zostały takie, jakie były w dniu śmierci ich obojga. Sarah wiedziała, że to dziwne jak na człowieka w żałobie, ale wchodzenie do tych pokoi przerażało ją, bo kiedy to robiła, wydawało się jej, że słyszy głos córeczki albo męża odbijający się echem w cieniu i czuła ich dotyk na skórze. Jakby za nią płakali. I to upiorne uczucie ich dotyku i halucynacje, że słyszy ich głosy, zawsze sprawiały, że załamywała się i szlochała. Wiele razy jej obiecywał, że pozbędzie się rewolweru. Nie miał czasu. Oczywiście, pomyślała, stojąc w drzwiach i bojąc się nawet włączyć światło, nie było czasu na nic, co zaplanowaliśmy. Wycieczka do Wielkiego Kanionu, wycieczka do Europy. Większy dom na ładniejszym przedmieściu. Nowy samochód. Oczywiście, nie wiedzieli, bo gdyby wiedzieli, sprawy potoczyłyby się inaczej. Tak sobie to przynajmniej wyobrażała, ale nie mogła być tego pewna. Popatrzyła na regał zapchany jego ulubionymi powieściami kryminalnymi i thrillerami, wspomnieniami z II wojny światowej i z Wietnamu, którymi mąż zaczytywał się, kiedy pracował w domu. Na najwyższej półce, ukryta za zaczytanymi, z oślimi uszami egzemplarzami Val McDermid, Jamesa W. Halla i Johna Grishama, stała stara, brudnozielona metalowa kasetka na amunicję z wojskowych nadwyżek, zamknięta na zamek szyfrowy. Po to tutaj weszła. Znała szyfr. Urodziny jej dziecka. – Przepraszam – powiedziała na głos, jakby z góry prosiła o wybaczenie dwoje duchów, które się jej przyglądały. – Muszę zabrać rewolwer. Jej mąż był porucznikiem w lokalnej straży pożarnej. Ona uczyła dzieci. On gasił pożary. Ona poprawiała klasówki z ortografii. On jeździł czerwonym wozem strażackim z wyjącymi syrenami. To nie miało być życie z luksusowymi domami wypoczynkowymi i wielkimi, czarnymi mercedesami. Mało było w nim ostentacyjnego bogactwa. To miało być dobre, porządne amerykańskie życie klasy średniej, liberalnej i poważanej. Kupowali ubrania w miejscowym sklepie, a po kolacji razem oglądali telewizję, kibicowali wszystkim zawodowym drużynom z Nowej Anglii i uważali, że wyjazd do Fenway Park albo na Gillette Stadium na mecz byłby wyjątkowym luksusem. Byliby dumnymi członkami związku. Narzekaliby na podatki i od czasu do czasu pracowaliby w nadgodzinach bez zapłaty. Bo kochali swoją pracę. I nigdy nie byłoby nocy, kiedy zmęczeni padali sobie w łóżku w ramiona, żeby nie czekali na wschód słońca. Sarah myślała, że to dotyczyło nawet ostatniego dnia jej życia, dnia, kiedy Ted podniósł małą Brittany i trzymał ją nad głową, łaskocząc córeczkę, aż ze śmiechu zrobiła się czerwona na buzi, a potem starannie przypiął ją do siedzenia z tyłu ich sześcioletniego volvo. Widziała, jak zapina własny pas bezpieczeństwa, potem beztrosko macha do niej ręką, uśmiecha się i rusza. Dziewięć przecznic. Sklep spożywczy. Śmierć. Takiego równania nie można sobie wyobrazić. Nie było tablicy statystycznej i wyrafinowanego algorytmu, które mogłyby przewidzieć rozgrzaną ciężarówkę dostawczą z olejem napędowym. Przejechała na czerwonym świetle i rąbnęła w nich. Od zawsze, do szaleństwa, nienawidziła szczegółów. Było prawie lato. Była przyjemna, ciepła pogoda. Nikt w Nowej Anglii nie korzystał już z grzejników olejowych. Nie było powodu, żeby ta ciężarówka znalazła się na drodze. Byli przepisowo przypięci pasami. Poduszki powietrzne zadziałały natychmiast. Stalowa rama volvo, zaprojektowana tak, żeby zgniatała się, przyjmując na siebie uderzenie, postąpiła dokładnie tak, jak przewidzieli to inżynierowie. Tylko że to nic nie pomogło, bo oboje byli martwi. Sarah, nadal wahając się w drzwiach, powiedziała.
– Słuchaj, Teddy, ktoś mówi, że chce mnie zabić. Obiecuję, że nie wezmę tego, żeby użyć przeciwko sobie. Nawet gdybym bardzo chciała, obiecuję, że tego nie zrobię. Przynajmniej nie teraz. Prawie tak, jakby potrzebowała jego pozwolenia, żeby poszukać kasetki z amunicją i wziąć rewolwer. Oboje byli wychowani w żarliwie katolickich domach, w których zdecydowanie potępiano samobójstwo. Grzech, pomyślała. Najbardziej racjonalny i logiczny grzech, jaki mogła sobie wyobrazić, ale i tak grzech. Pomyślała, że jest skończonym tchórzem na tyle różnych sposobów, że nie była w stanie ich zliczyć. Gdyby była odważna, mogłaby się zdecydować na samobójstwo. Albo gdyby była odważna, zdecydowałaby się, żeby iść dalej przez życie i nie pozwolić, by popadało w ruinę. Gdyby była odważna, poświęciłaby się czemuś ważnemu, jak nauczanie specjalne w śródmieściu albo wyjazd na misję, żeby pomagać niemowlętom chorym na AIDS w Sudanie, i w ten sposób oddać cześć zmarłemu mężowi i zmarłemu dziecku. – Ale nie jestem odważna – powiedziała. Czasem trudno było jej odróżnić, czy mówi na głos, czy w duchu. Czasem, w wyobraźni, przeprowadzała całe rozmowy, które kończyły się wyrzuconym z siebie zdaniem, mającym sens tylko dla niej. – Zdecydowanie nie jestem odważna. Ale, pomyślała, i tak potrzebny mi jest rewolwer. Domyślała się, że to jakaś resztka genu pioniera, który w niej tkwił. Ktoś rzuca groźby, a ona, jak kowboj z westernu, sięga po broń. Jeszcze przez chwilę stała w drzwiach. Jej wzrok błądził po pokoju, a potem szybko weszła do środka. To było tak, jakby rozglądając się, wywoływała wspomnienia związane z wszystkimi przedmiotami po to, żeby ją jeszcze bardziej ukarały. Poszła prosto do regału, odsunęła książki, za którymi kryła się zakurzona kasetka na amunicję, złapała ją, wyszła tak szybko, jak tylko się dało, i zatrzasnęła za sobą drzwi. „Przepraszam, Teddy, kochany, ale po prostu nie mogę tam wytrzymać”. Wiedziała, że wyszeptała to, co pomyślała. Trzymając pod prawą pachą kasetkę, podniosła lewą rękę do policzka, żeby zasłonić widok pokoju zmarłej córeczki. Chyba nie zniosłaby tego samego dnia kolejnej rozmowy z duchem. Szybko wróciła korytarzem do kuchni. Nadal była naga. Ale broń i echo słów listu z groźbami sprawiły, że nagle poczuła się zawstydzona. Podniosła ubranie z miejsca, gdzie je rzuciła, i naciągnęła na siebie. Potem wzięła list i położyła go obok kasetki na amunicję, na stoliku w salonie. Nastawiła szyfr i sięgnęła do środka. Na dnie, obok pudełka z amunicją z wydrążonymi czubkami, spoczywał chłodny, czarny kolt python 357 magnum. Wyjęła broń, bawiła się nią przez chwilę, aż wreszcie otworzyła ze szczękiem komorę. Widząc, że jest niezaładowany, starannie wcisnęła sześć nabojów do cylindra. Rewolwer wydawał się jej niewiarygodnie ciężki; zastanawiała się, skąd ludzie biorę siłę, żeby go podnieść, wycelować i wystrzelić. Użyła obu rąk i przyjęła pozycję strzelecką, tak jak widziała w telewizyjnych melodramatach. Wykorzystanie obu rąk pomogło, ale i tak było ciężko. Spluwa dla facetów, pomyślała. Teddy zawsze chciał mieć spluwę dla prawdziwego faceta. Nie jakąś wątłą pukawkę dla dziewczynek. Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnęła. Opuściła wzrok na słowa z listu. „Zostałyście wybrane na śmierć”. Sarah położyła rewolwer na tej stronie.
Może to prawda, powiedziała w myśli do tego, kto jest gdzieś tam i ma zamiar ją zabić, ale ja i tak ledwie żyję i jestem tym małym Czerwonym Kapturkiem, który nie zginie bez walki. No, chodź. Daj z siebie wszystko, zobaczymy, co będzie. Zaskoczyły ją te słowa. Były dokładnym przeciwieństwem myśli, których się po sobie spodziewała. Logika podpowiadała, że ponieważ chce umrzeć, nie powinna nic robić, wręcz otworzyć drzwi przed Wielkim Złym Wilkiem i pozwolić mu się zabić, żeby wyzwolił ją z nieszczęścia. Tymczasem ona zakręciła cylindrem rewolweru, który wydał trzask, zanim się zatrzymał. W porządku, zobaczymy, co przygotowałeś. Może jestem samotna, ale w istocie taka nie jestem. Nie miała najmniejszej ochoty dzwonić do starzejących się rodziców, mieszkających we wschodniej części stanu, czy do ludzi, których kiedyś uważała za przyjaciół, a teraz ignorowała. Nie chciała też dzwonić na policję, do adwokata, sąsiada czy kogokolwiek. Kimkolwiek był ten, który ją „wybrał”, cóż, sama stawi mu czoło. Może to szaleństwo, powiedziała sobie, ale to mój wybór. Cokolwiek by się stało, będzie dla mnie dobre. Dziwne, ale poczuła ciepło, bo przez ulotną chwilę pomyślała, że jej zmarły mąż i zmarła córka byliby z niej dumni. Jordan leżała na łóżku jak martwa, skulona w pozycji płodu. Zastanawiała się, czy powinna się w ogóle poruszyć. Potem, kiedy sekundy przeszły w minuty i usłyszała, jak wracają inne dziewczyny – podniesione głosy, trzaskanie drzwiami, nagły wybuch śmiechu, udawane zawodzenie, wykpiwające jakiś pozorny problem – zaczęła wracać do życia. Minęło jeszcze kilka chwil, usiadła, przerzuciła nogi na podłogę. Potem podniosła list i znowu go przeczytała. Przez chwilę chciało się jej śmiać. Myślisz, że jesteś jedynym Wielkim Złym Wilkiem w moim życiu? To było prawie jak „ustaw się w kolejce”. Wszyscy inni – od jej wyobcowanych i ciągle skłóconych rodziców poprzez klasę w szkole, po byłe przyjaciółki, które ją porzuciły – powoli ją uśmiercali. Teraz doszedł do tego anonimowy żartowniś. Nagle poczuła się buntowniczką, gotową do konfrontacji. Nadal myślała, że autor listu z niej szydzi. Uczniowie potrafią być niezwykle pomysłowi i okrutni. Chciał, żeby zareagowała w sposób, który go rozbawi. Przypomniała sobie, że nie może wykluczać dziewczyn tylko dlatego, że w liście była mowa o przemocy. Niektóre z jej koleżanek były zdolne do przemocy fizycznej. Pieprzyć cię, pomyślała. Kimkolwiek jesteś. Podniosła list i zaczęła czytać go uważnie, tak jak kiedyś robiła to, przyswajając sobie kolejne pytania trudnego sprawdzianu. Słowa jakby skakały na nią ze strony. List nie wyglądał na dzieło podrostka. Był w nim bardziej wyrafinowany ton niż w tym, co napisaliby jej koledzy. Ale Jordan wiedziała, że musi być ostrożna z wyciąganiem wniosków. To, że list nie wygląda na dzieło nastolatka, nie znaczy, że nie napisał go nastolatek. Podobnie jak Jordan, wielu z kolegów z klasy zapamiętało lekcje literatury na podstawie Hemingwaya i Faulknera, Prousta i Tołstoja. Niektórzy potrafili pisać bardzo wyszukaną prozą. Przeszła przez pokój do małej pracowni. Biurko. Laptop. Słoik długopisów i ołówków, stosik nieużywanych notatników. W górnej szufladzie znalazła teczkę, której zazwyczaj używała do zbierania w jednym miejscu przypadkowych notatek z lekcji. Włożyła list do teczki. No, co teraz? Poczuła w sobie zimno. Zdała sobie sprawę, że niewiele może albo powinna zrobić, ale jedno narzucało się samo. „Byłoby mądrze z waszej strony, żebyście o tym pamiętały…” Pokiwała głową. W porządku. Chcesz, żebym przeczytała prawdziwą opowieść o Czerwonym Kapturku. Hm, to potrafię zrobić cholernie dobrze.
To był czas na zajęcia z koszykówki. Po wypoceniu się na podwórku i prysznicu będzie miała mnóstwo czasu, żeby pójść do szkolnej biblioteki i znaleźć braci Grimm. Zawaliła już prawie wszystko, poświęcenie czasu na analizę bajki sprzed stuleci, bo prześladuje ją szalony zabójca albo padła ofiarą jakiegoś wymyślnego żartu podłego kolegi z klasy, było więc całkowicie racjonalne.
4 Wielki Zły Wilk żałował, że nie może zobaczyć reakcji swoich Kapturków podczas czytania kartek, które trzymają przed oczami. Musiał polegać na fantazjach – przebiegać w myślach rozkoszne wyobrażenia każdej z nich i przewidywać męki emocjonalne, w które każda na ślepo wpadnie. Kapturek Numer 1 będzie zła. Kapturek Numer 2 będzie zdezorientowana. Kapturek Numer 3 będzie wystraszona. Przez chwilę przyglądał się nieostrym zdjęciom każdej z tych kobiet, zrobionych aparatem z długim obiektywem. Na ścianie nad komputerem przypiął kilkanaście fotografii każdego z Kapturków wraz z kartkami zawierającymi informacje na ich temat. Miesiące obserwacji – na odległość, ale bardzo osobistej – były nakreślone na ścianie. Kawałki ich historii, niewielkie przejawy ich życia – wszystkie zebrane systematycznie z dokładnej obserwacji – zamieniły się w słowa na kartce albo lśniącym kolorowym zdjęciu. Kapturek Numer 1 została przyłapana na paleniu. Niebezpieczny nałóg, pomyślał. Kapturek Numer 3 siedziała samotnie pod drzewem w kampusie. Zawsze samotna, przypomniał sobie. Kapturek Numer 2 została sfotografowana, kiedy wychodziła ze sklepu z alkoholem obładowana torbami. Jesteś taka słaba, wyszeptał. Tę fotografię umieścił nad postrzępionym na brzegach wycinkiem z gazety. Tytuł głosił: „Strażak i córka (trzy lata) zginęli w wypadku samochodowym”. Prawdopodobnie takie wystawy znajdowały się w biurach detektywów policyjnych, żeby funkcjonariusze dysponowali wizualnym wyobrażeniem rozwoju sprawy. Był to podstawowy chwyt reżyserski w setkach filmów – i miał uzasadnienie, skoro był taki powszechny. Istniała wszelako jedna różnica: policja przypinała zdjęcia ciał zamordowanych osób z miejsca zbrodni, gdyż potrzebowała odpowiedzi na pytania. Jego wystawa dotyczyła żywych, przeznaczonych na śmierć, a na większość pytań już były odpowiedzi. Wiedział, że każda z Kapturków inaczej zareaguje na list. Spędził sporo czasu, studiując prace literackie i naukowe oceniające zachowania w stanie zaniepokojenia, wywołanego bezpośrednimi groźbami. Chociaż reakcje związane ze strachem są wspólne – serce zamiera na widok płetwy rekina – to Wielki Zły Wilk instynktownie zakładał, że strach jest przeżywany indywidualnie. Kiedy samolot wpada w niespodziewane turbulencje, jakby potykał się w przestworzach, pasażer na miejscu numer 10A krzyczy i chwyta za poręcz fotela, aż bieleją mu kostki palców, a podróżnik na miejscu 10B wzrusza ramionami i wraca do czytania. To go fascynowało. Uważał, że w obu swoich życiorysach, powieściopisarza i zabójcy, poznał te sprawy dogłębnie. I doceniał związek między strachem a mocą twórczą. Spodziewał się, że nastąpi kilka konkretnych rzeczy, kiedy przeczytają listy. Próbował też przewidzieć niektóre z uczuć, jakie się w nich zbudziły. Potkną się i upadną, pomyślał. Będą drżały i się trzęsły. Niedawno oglądał program telewizyjny na kanale Historia; przedstawiono tam wywiady ze słynnymi snajperami wojskowymi. Przy użyciu zaawansowanej techniki operatorskiej zrekonstruowano kilka godnych uwagi zabójstw dokonanych w Korei, Wietnamie i podczas wojny irackiej. Ale uderzyły go nie tylko nadzwyczajne umiejętności snajperów zabójców, także ich widoczny emocjonalny dystans. Francuzi nazywają to sangfroid. Wojskowi zabójcy nazywali swoje ofiary celami, jakby nie było w nich więcej człowieczeństwa niż w czarno-białej tarczy strzeleckiej, i pysznili się tym, że wcale nie nawiedzały ich nocne koszmary. W jego doświadczeniu mordercy kradzież życia miała znaczenie tylko jako późniejsze echo.
Prawdziwa satysfakcja była zawarta w odtwarzaniu wydarzeń. Brał w uściski senne koszmary. Domyślał się, że snajperzy robili to samo. Po prostu nie chcieli o tym mówić publicznie, przy włączonej kamerze dokumentalisty. To też czyniło go kimś specjalnym. On dokumentował wszystko. Uwielbiał to: czyny i myśli, koktajl śmierci. Pisał jak szalony, słowo goniło za słowem. Jedna z nich – co najmniej jedna, ale nie wszystkie – zadzwoni na policję. Tego należy się spodziewać. Ale policja będzie tak samo zdezorientowana jak one. Zapobieganie, żeby coś się nie stało, nie jest tym, w czym policja się specjalizuje. Policja zapewne jest w stanie wykryć, kto popełnił morderstwo, kiedy już zostało dokonane – ale jest niekompetentna w zapobieganiu mordom. Secret Service chroni prezydenta, poświęca tysiące roboczogodzin ludzi i komputerów, analizy psychologiczne i badania uniwersyteckie, żeby chronić jednego człowieka. A jednak – przegrywa. Regularnie. Kapturków nikt nie chroni. Jedna, a może wszystkie trzy, w pewnej chwili – spróbują się przede mną ukryć. Przypomnijcie sobie dziecięcą zabawę w chowanego. Przewaga zawsze jest po stronie szukającego: zna swoją zwierzynę. Wie, co prowadzi ją do kryjówki. Prawdopodobnie zna miejsca, w których spróbują się schować, i zna niepewność napędzającą ich strach. Jedna – jestem pewien, że co najmniej jedna – nie uzna za oczywistość tego; że zginą z mojej ręki. Strach zagania niektórych pod ziemię. Ale czasem sprawia, że ludzie ignorują niebezpieczeństwo. Znacznie łatwiej jest uznać, że nic się człowiekowi nie stanie, niż myśleć, że każdy oddech może być ostatni w życiu. Jedna – może wszystkie trzy – pomyśli o szukaniu pomocy, ale nie będzie miała pojęcia, jakiej pomocy potrzebuje. Niepewność będzie je dławić. A nawet jeśli pójdą do kogoś po radę – cóż, ktoś taki raczej zbagatelizuje niebezpieczeństwo, niż miałby je wyolbrzymiać. To dlatego, że nigdy nie chcemy uwierzyć w kaprysy losu. Nie chcemy wierzyć w pioruny i wypadki. Nie chcemy wierzyć, że na nas polują, chociaż w istocie dzieje się to każdego dnia naszego życia. Kogokolwiek się poradzą, każdy będzie chciał upewnić moje Kapturki, że wszystko będzie dobrze, gdy tymczasem jest wręcz przeciwnie. Jakiemu wyzwaniu sam muszę stawić czoło? Moje Kapturki będą próbowały chronić się na wiele sposobów. Moim zadaniem, co oczywiste, będzie sprawić, żeby nie mogły tego zrobić. Aby to osiągnąć, muszę się zbliżyć do każdej z nich, żebym był w stanie przewidzieć każdy żałosny krok, jaki zechcą uczynić. Ale jednocześnie muszę zachować anonimowość. Blisko, ale w ukryciu – oto metoda. Zatrzymał się. Zbliżała się godzina kolacji. Palcami przebiegł po klawiaturze. Chciał zakończyć którąś z myśli, które nawiedziły go na początku, zanim zrobi przerwę na wieczorny posiłek. Jeszcze nikt nie zrobił tego, co mam zamiar zrobić. Trzy zupełnie odmienne ofiary. Trzy różne miejsca. Trzy różne rodzaje śmierci. Wszystkie tego samego dnia. W odstępie kilku godzin. Może minut. Śmierć pociągnie śmierć, jak kostki domina. Każda upadnie na kolejną. Stuk. Stuk. Stuk. Przerwał. Spodobał mu się ten obraz. Pomyślał, że może któremuś ze snajperów udało się dokonać wielokrotnego zabójstwa jednego dnia albo w jedną godzinę, albo nawet w jedną minutę. Ale mieli jednego wroga, żeby się na nim skupić, kiedy wchodził głupio i bezmyślnie na linię ich strzału. Czytał już o zabójcach, którzy dokonali wielokrotnego zabójstwa w krótkim czasie. Ale to były naprawdę przypadkowe
działania – zastrzelić tego, przejść przez miasto, zastrzelić tamtego. Snajper z Waszyngtonu. Syn Sama. Zodiak. Byli inni. Ale żaden nie zrobił czegoś tak szczególnego, jak to, co zaplanował. To, co zamierzał zrobić, było czymś, czego nikt inny nawet nie spróbował. Czymś wartym wpisu do Księgi Guinnessa. Ledwie powstrzymywał podniecenie. „Bliskość”, mówił do siebie. „Zbliżyć się”. To zrobił Wielki Zły Wilk w bajce dla dzieci. I właśnie to pracowicie planował.
5 Na półkolu podkoszowym Jordan usłyszała ostry głos głównej obrończyni. Ledwie przebijał się przez wrzawę tłumu wypełniającego salę gimnastyczną. Zawahała się, nie wiedziała, czy trener każe to rozegrać, mimo że w praktyce nigdy nie wychodziło. Potem okręciła się na prawo i zablokowała zawodniczkę dla słabej bocznej napastniczki. Rozegranie było po to, żeby łatwo wejść w uliczkę. Jordan uwielbiała architekturę gry, w której każdy szczególik stawał się elementem równania przynoszącego sukces. Ale podczas treningu za każdym razem, kiedy to robili, nic nie wychodziło, bo dziewczyna, która miała osłaniać Jordan, zwalniała i zamiast blokować, pozwalała zawodniczce przeciwnej drużyny wślizgnąć się w małą lukę wywołaną brakiem zdecydowania. Zamiast być blokowaną, tamta sama blokowała. Próbowali różnych odmian, ale i one zawodziły, kiedy dziewczyna nie zaczęła pchać obrończyni na Jordan. Na boisku do koszykówki wszystko dzieje się szybko. Ruch jest określany nie tylko przez szybkość, ale i przez rozstawienie. Niezwykle ważne są kąty. Niezwykle ważna jest pozycja ciała. Wszystko zależy od pierwszego rzutu i ruchu. Jordan nienawidziła tych meczów, bo w nieudanym blokowaniu obrończyni widziano zawsze jej błąd. Ona jedyna na boisku widziała beznadziejny kąt, jaki nieuchronnie przybiera jej koleżanka. Wyglądało to tak, jakby bała się, że kogoś skrzywdzi – ale w rezultacie inne dziewczyny myślały, że to Jordan jest słaba i nieśmiała, chociaż naprawdę niczego tak nie lubiła jak uczucia, które daje bezpośrednia kolizja. Krótka chwila niebezpieczeństwa, groźba kontuzji – tym żyła. Opuściła ramiona blisko przy ciele. Stanęła jak słup na boisku. Wiedziała, że obrończyni drybluje za nią, jakieś dwa metry dalej. Nad boiskiem wisiała nieustająca kakofonia hałasu, pisk i trzeszczenie butów do koszykówki na wypolerowanej podłodze wznosiły się i mieszały z wiwatami i nawoływaniami widzów ściśniętych na nieosłoniętych trybunach. Widziała, jak jej koleżanka z zespołu robi zmyłkę wzdłuż linii boiska, potem odwraca się i z trudem toruje sobie drogę do miejsca, gdzie kończy się linia rzutów karnych i gdzie czeka Jordan. Widziała, jak obrończyni szybko biegnie, żeby dotrzymać kroku, i natychmiast zorientowała się, że koleżanka z drużyny nie ustawiła się pod właściwym kątem. Była blisko, ale nie tak blisko, jak trzeba. Jordan nie znosiła braku zaangażowania u niektórych z koleżanek. Sama każdą minutę na boisku przeżywała jak całkowite oddanie i ulgę. Mecz się zaczyna, a ona zapomina o wszystkim. Wyobrażała sobie, że gdyby była religijna, ekstaza modlitwy byłaby dokładnie tym samym, co uczucie ogarniające ją podczas meczu. Myślała: Jestem zakonnicą na boisku. Zgięła się w pasie do przodu i naprężyła mięśnie. Ale nie taką niewinną. Wiedziała, że to, co ma zamiar zrobić, jest zakazane, ale wiedziała też, co napisał kiedyś wielki dziennikarz: że koszykówka to gra oparta na subtelnych wykroczeniach, i w ułamku sekundy oceniła, że właśnie na to czas. Jordan zobaczyła, że obrończyni wbiega szybko w lukę między jej koleżanką z drużyny a nią – nie powinno jej tam być. I wtedy, kiedy wszystkie trzy były blisko siebie, lekko opuściła ramiona i przesunęła się do przodu o kilkanaście centymetrów w chwili, gdy się zetknęły. Dziewczyna z przeciwnej drużyny przyjęła na siebie uderzenie barku. Weszły w zwarcie, Jordan usłyszała burczenie i ciche sapnięcie. Jej koleżanka z drużyny przemknęła obok tej króciutkiej
szamotaniny, pojawiła się niekryta po drugiej stronie i zrobiła kroki. Łatwe dwa, pomyślała Jordan, odkręcając się w stronę kosza. Nie spodziewała się odbicia, przeniosła się tylko na pozycję, której ją uczono i którą instynktownie wyczuwała. Usłyszała gwizdek sędziego. Tego spodziewała się bez zastrzeżeń. – Faul! Numer 23! Usłyszała wiwaty tłumu. Usłyszała, jak trener przeciwniczek z ławki bocznej gwałtownie krzyczy: – Zabroniona blokada! Zabroniona blokada! Masz rację jak cholera, trenerze, pomyślała. Zawodniczka z przeciwnej drużyny odzyskała oddech i wyszeptała: – Dziwka! Znowu cholerna racja, powiedziała sobie w duchu Jordan. Ale nie odezwała się, tylko skokami przebiegła parkiet, żeby zająć pozycję obronną. Wiedziała, że musi uważać na przypadkowy łokieć wycelowany w jej policzek albo pięść wbitą w plecy, kiedy sędzia nie widzi. Koszykówka to gra skrytego odwetu. Wiedziała, że się jej należy chociażby za to jedno. Krzyk tłumu wzrósł w oczekiwaniu, wypełniał salę gimnastyczną. Czasu zostało niewiele, mecz zbliżał się do końca, Jordan wiedziała, że każda akcja na boisku, w ostatnich sekundach, zadecyduje o tym, kto wygra, a kto przegra. Ostatnie chwile meczu w koszykówce wymagają największego skupienia i najbardziej intensywnej uwagi. Ale w głowie zaświtała jej inna myśl. Wielki Zły Wilk przechytrza Czerwonego Kapturka. W każdej sprawie wyprowadza ją w pole. Nikt nie przybywa jej na ratunek. Nikt jej nie zbawia. Jest zupełnie sama w lesie i nie może nic zdziałać, żeby zatrzymać to, co nieuchronne. Umiera. Nie, gorzej: zostaje zjedzona żywcem. Próbowała się otrząsnąć z wcześniejszych, wieczornych poszukiwań. Spędziła w bibliotece dwie godziny, czytając bajki braci Grimm, kolejne dziewięćdziesiąt minut przesiedziała przy komputerze, sprawdzając psychologiczne interpretacje opowieści o Czerwonym Kapturku. To, czego się dowiedziała, przeraziło ją i zafascynowało. Koszmarne połączenie uczuć. Usłyszała, jak jedna z koleżanek z drużyny krzyczy: – Obrona! Obrona! – I kiedy zawodniczka z jej numerem z przeciwnej drużyny zajęła pozycję, Jordan przystawiła ramię do pleców dziewczyny, mówiąc tym ruchem: „Jestem tutaj”. Słyszała ostrzegawcze krzyki: – Blokada z tyłu! Patrz na ekran! – Zorganizowany chaos, pomyślała Jordan. To najbardziej kochała w tej grze. Dziewczyna z przeciwnej drużyny źle wykonała potrójny krok. Połączenie wiwatów, zegara odliczającego czas, bliskości trafienia i nadmierna pewność siebie dziewczyny, wszystko złożyło się na to, żeby zepchnąć piłkę z obręczy. Jordan podskoczyła, by złapać odbitą piłkę, i chwyciła ją w powietrzu. Dziko wymachiwała łokciami, mogłaby odepchnąć każdego, kto by próbował ją wyrwać. Przez sekundę miała wrażenie, że jest sama na boisku, że szybuje nad podłogą jak anioł. Potem rąbnęła z powrotem na twarde podłoże. Poczuła chropawą powierzchnię syntetycznej skóry pod spoconymi dłońmi. Miała ochotę kogoś uderzyć, po prostu brutalnie sfaulować, ale nie zrobiła tego. Rzuciła piłkę obronie i pomyślała: teraz wygramy, zdając sobie przy tym sprawę, że sedno bajki polegało na śmierci niewiniątka i że to Wielki Zły Wilk i wszystkie nieubłagane siły zła, które symbolizował, w końcu wygrają. Nic dziwnego, że przerobili bajkę, pomyślała. Oryginalna wersja to był koszmar. Rozległ się gwizdek. Jedna z jej koleżanek z drużyny została sfaulowana. Drużyna przeciwniczek spróbowała brutalności, żeby przejąć prowadzenie. To tylko głupia nadzieja, pomyślała Jordan. Myślą, że spudłujemy nasze trzy rzuty. Jak cholera.
Ale nie sądziła, by tego wieczoru cokolwiek wygrała. Może mecz. Ale nic poza tym. Na trybunach, w trakcie sekund następujących po końcowym gwizdku, szczególnie po zażartej walce, przypływ ulgi zderza się z falami rozczarowania. Euforia i rozczarowanie są jak przeciwne prądy w wąskim tunelu podczas przypływu. Wielki Zły Wilk pławił się w namacalnym odpływie i przypływie, które go otaczały. Zwycięzcy i przegrani. Był niesamowicie dumny z Kapturka Numer 3. Uwielbiał to, jak walczyła w każdym bez wyjątku meczu, i to, jak wykorzystywała błędy popełnione przez noszącą jej numer zawodniczkę z przeciwnej drużyny. Wydawało mu się, że jest w stanie posmakować potu, który mierzwił jej włosy i lśnił na czole. Ona naprawdę walczy, myślał. Uczucie i podziw tylko zwiększyły pragnienie zabicia jej. Ciągnęło go do niej, jakby emanowała jakąś magnetyczną siłą, którą tylko on mógł poczuć. Głośno zawołał: – Tak! Dobra robota! – Jak każdy ojciec czy kibic na trybunach. Zamknął notatnik i włożył automatyczny ołówek do kieszeni marynarki. Później, w zaciszu gabinetu, przejrzy nabazgrane uwagi. Jak u dziennikarza, błyskawiczne notatki Wielkiego Złego Wilka miały tendencję do tajemniczości: pojedyncze słowa, jak „gibka”, „wstrętna”, „twarda” i „zażarta”, mieszały się z szerszymi opisami, jak „gra ją pochłania” i „nigdy nie odzywa się do innych na boisku, ani do swoich, ani tych z drugiej drużyny”. Żadnej paplaniny, żadnych zachęt. Żadnych piątek z koleżankami z drużyny. Żadnego „ciebie też” ani krzyków „punkt dla mnie!” pod adresem przeciwnika. Żadnego zadowolenia z siebie, walenia się po klatce piersiowej, kokietowania kibiców. Tylko zogniskowane napięcie, z każdą minutą przewyższające zaangażowanie pozostałych dziewięciu zawodniczek na boisku. I jedna cudowna uwaga: Włosy Kapturka Numer 3 wyglądają, jakby płonęły. Wielki Zły Wilk z trudem oderwał oczy od dziewczyny, ale wiedział, że powinien myśleć o sobie, jakby był na scenie, odwrócił więc wzrok i przyjrzał się innym zawodniczkom. Chociaż wiedział, że nikt go nie obserwuje, lubił sobie wyobrażać, że wszyscy, przez cały czas, patrzą na niego. Były znaki, które należało pokazać, i słowa, które należało wypowiedzieć we właściwej chwili, żeby nie różnić się od innych stłoczonych na otwartych drewnianych trybunach. Ludzie wokół niego wstawali, przeciągali się, zabierali kurtki. Przygotowywali się do wyjścia albo, jeśli to byli uczniowie, rozglądali się za torbami czy plecakami. Naciągając marynarkę, zerknął za siebie i przyjrzał się drużynie schodzącej truchtem z boiska. Kapturek Numer 3 biegła ostatnia. Za dwadzieścia minut miał się rozpocząć mecz chłopaków z uniwerku. Ludzie się cisnęli, jedni wychodzili, inni przeciskali się do środka. Naciągnął bejsbolówkę ozdobioną nazwą szkoły. Był głęboko przekonany, że wygląda jak przeciętny rodzic, przyjaciel, urzędnik szkolny albo miejski, który po prostu lubi szkolną koszykówkę. Wątpił, żeby ktokolwiek zauważył, że robił notatki; było zbyt wielu łowców talentów z college’ów i lokalnych reporterów sportowych, którzy oglądali mecz z notatnikiem w ręku, żeby miał ściągnąć na siebie uwagę. Wielki Zły Wilk uwielbiał to: wyglądać zwyczajnie, a być od zwyczajności daleko. Czuł, jak tętno mu przyspiesza. Patrzył na cisnących się wokół niego ludzi. Czy ktoś z was wyobraża sobie, kim naprawdę jestem? – zastanawiał się. Ostatni raz zerknął na drzwi do szatni i przez moment widział włosy Kapturka Numer 3. Wiesz, jak blisko byłem dzisiaj? – Chciał wyszeptać to jej w ucho. Myślał: Ona o tym nie wie, ale jesteśmy bliżej siebie niż kochankowie. Wielki Zły Wilk zaczął się przepychać ku wyjściu. Wpadł w kolejkę przesuwających się ludzi. Miał dużo do zrobienia, bo i planowanie, i pisanie; nie mógł się doczekać, kiedy wróci do gabinetu. Zastanawiał się, czy zyskał wystarczającą wiedzę, żeby zacząć nowy rozdział książki, i
nagle wrócił myślami do początków. Zapisał w pamięci: Kapturek Numer 3 wyglądała na zdeterminowaną i całkowicie oddaną sprawie, kiedy łapała odbicie z powietrza. Nie sądzę, żeby słyszała wiwaty, które spadły na nią jak deszcz. Nawet świadomość, że czeka ją śmierć, nie rozproszyła jej. Tak. To mu się spodobało. Nagle usłyszał cichy, radosny głos z prawej strony, za plecami: – Jesteś całkowicie pewien, że nie powinniśmy zostać na meczu chłopców? Zawahał się i odwrócił do pani Wielkiej Złej Wilczycy. Ona też włożyła podniszczoną bejsbolówkę z nazwą szkoły. – Nie, kochanie – odparł, uśmiechając się. Wyciągnął rękę jak zakochany nastolatek, który robi to pierwszy raz, i wziął żonę za dłoń. – Myślę, że na jeden dzień zobaczyłem więcej, niż trzeba. Wyjdź za drzwi. Po prostu naciśnij klamkę i wyjdź za drzwi. Wiesz, że możesz to zrobić. Sarah Locksley drżała z napięcia, stojąc w małym holu swojego domu. Ubrana była w brązowe wysokie skórzane buty, obcisłe dżinsy i długi, płowy zimowy płaszcz. Wzięła prysznic i uczesała się, a nawet nałożyła lekki makijaż na policzki i oczy. Wielka, kolorowa torba na książki zwisała jej z ramienia, czuła ciężar naładowanego rewolweru ściągającego torbę jak cegła. Wiedziała, że wygląda atrakcyjnie, jakby była całkowicie w formie, i że każdy nieznajomy przechodzący obok pomyśli o niej jako o jednej z tych kobiet zaraz po trzydziestce, która wyszła do sklepu spożywczego albo na jakieś inne zakupy. Może to wyprawa do galerii handlowej, żeby spotkać się z przyjaciółkami na kobiecym wieczorku, zjeść parę przekąsek i niskokalorycznych sałatek, a potem jakaś głupawa komedia romantyczna w multipleksie. Skutecznie ukryła to, że obezwładnia ją rozpacz. Musiała tylko otworzyć drzwi domu, wyjść na blade popołudniowe słońce, podejść do samochodu, włączyć silnik, wrzucić bieg i odjechać, jak każda zwyczajna osoba, która ma coś do załatwienia w weekendowy wieczór. Ale wiedziała, że nie jest zwyczajną osobą. Drżała, jakby było jej zimno. Nie jestem zwyczajna ani trochę. Już nie. Dziwne, sprzeczne myśli kłębiły się w głowie Sarah: On jest tuż za drzwiami. Zabije mnie, zanim zdołam wyciągnąć rewolwer Teda. Ale przynajmniej ładnie wyglądam. Jeśli umrę za minutę, to policja, która przyjedzie na miejsce zbrodni, i technik, który zbada moje zwłoki, będą myśleć, że jestem czysta i schludna, a nie taka, jaka jestem naprawdę. Czy to robi jakąś różnicę? Nie była pewna, ale chyba robiło. Jego nie ma tuż za drzwiami. Jeszcze nie. Wielki Zły Wilk nie działał szybko. Śledził Czerwonego Kapturka. Jakaś jej część chciała zamurować się w domu, zbudować barykady i chronić się, czekając, aż Wielki Zły Wilk pokaże się i będzie próbował zdmuchnąć jej dom. Tylko że, Sarah pokręciła głową, kiedy sobie przypomniała, to, do cholery, nie ta bajka. Nie jestem jedną z trzech świnek. Nawet jeśli dom jest ze słomy, to fabuła jest zupełnie inna. Znów się zawahała, wyciągając dłoń do klamki. Nie bała się jej – właściwie nawet czekała na śmierć z nadzieją. To była raczej niepewność wszystkiego. Czuła się, jakby wpadła w wir, jakby wokół niej obracał się prąd wodny, grożąc, że wciągnie ją pod ciemne fale. Słyszała swój schrypnięty, szybki oddech – ale nie brakowało jej tchu. Jakby ten dźwięk wydawał ktoś inny. Zamknęła oczy. No dobrze. Jeśli to jest to, przynajmniej szybko się skończy. Tak jak było z Tedem i Britanny. Nie widzieli ciężarówki. Po prostu najpierw byli żywi i świetnie się bawili, a potem byli martwi. Może ze mną też tak będzie. W porządku, Wielki Zły Wilku. Zastrzel mnie
teraz! Gwałtownie otworzyła drzwi i stanęła w obramowanej przestrzeni. Strzelaj, do cholery! Zamknęła oczy. Czekała. Nic. Czuła, jak otacza ją wieczorny chłód. Orzeźwił ją, zdała sobie sprawę, że się poci, że jest jej gorąco, jakby uprawiała ćwiczenia fizyczne. Zamrugała. Ulica była taka, jak zwykle. Cicha. Pusta. Głęboko odetchnęła i wyszła. Może pod samochód podłożono bombę i kiedy zapalę, wybuchnie, jak w jakimś hollywoodzkim filmie gangsterskim. Wślizgnęła się za kierownicę i bez wahania przekręciła kluczyk. Silnik zapalił i zamruczał jak głaskany kot. Cóż, może Wielki Zły Wilk rąbnie we mnie jakąś ciężarówką i będę mogła umrzeć jak Ted i Brittany. Wyprowadziła samochód na ulicę i się zatrzymała. Znowu zamknęła oczy. Zderzenie boczne. Osiemdziesiąt, może sto kilometrów na godzinę. Zupełnie jak ta cysterna z olejem. No, dalej. Czekam. Jestem gotowa. Powieki miała zaciśnięte. To może być w każdej sekundzie, pomyślała. Jakiś samochód zatrąbił, jakby był kilka centymetrów od jej lewego ucha. Dźwięk przeciął powietrze jak wybuch. Sapnęła z przerażenia i odruchowo uniosła ramię, jakby chciała się zasłonić przed uderzeniem. Nagle otworzyła oczy i wyrzuciła z siebie na pół krzyk, na pół szloch. Klakson znów zatrąbił. Tylko tym razem zabrzmiał dziecinnie, jak dźwięk zabawki. Odwróciła się na fotelu i zobaczyła, że zastawia drogę parze w małym japońskim wozie. Mężczyzna za kierownicą wyglądał na sześćdziesiąt parę lat, a jego żona, nadal ciemnowłosa, była na oko nieco młodsza, machali do niej, ale nie z niecierpliwością, nie wrogo. Raczej jakby byli zaniepokojeni i zmieszani. Sarah zagapiła się na tę parę, a potem na chybił trafił połączyła w myślach fragmenty: Blokuję drogę. Chcą przejechać obok mnie. Kobieta na fotelu pasażera opuściła szybę. Z odległości jakichś trzech metrów zawołała pytającym tonem. – Wszystko w porządku? Tak. Nie. Tak. Sarah nie odpowiedziała, machnęła tylko ręką, jakby bez wyjaśnień chciała powiedzieć: przepraszam. Zaczęła manipulować, żeby wrzucić pierwszy bieg. Potem wcisnęła pedał gazu i nie oglądając się, szybko odjechała ulicą. Nie wiedziała, dokąd właściwie jedzie, ale śpieszyła się, ciężko oddychała, nieomal doprowadzając się do hiperwentylacji, jak pływak, który przygotowuje się do nurkowania w nieznanych wodach albo czeka na wystrzał ze startera przed wyścigiem. – Dziwne – powiedziała pani Wielka Zła Wilkowa. – Może młoda dama odbierała komórkę albo przypomniała sobie, że o czymś zapomniała. Ale nie powinno się stawać pośrodku drogi – odparł Wielki Zły Wilk. – To naprawdę niebezpieczne. – Dobrze, że uważałeś – dodała jego żona. – Ludzie są po prostu dziwni. – Istotnie – odparł, jadąc powoli. – Nie chcę się spóźnić. – Uśmiechnął się. – Może posłuchamy radia? – zapytał uprzejmie, majstrując przy pokrętle, aż znalazł stację z muzyką klasyczną. Nie znosił muzyki klasycznej, chociaż żonie zawsze mówił, że ją uwielbia. Uważał, że małe kłamstewka to dobra praktyka przed koniecznymi wielkimi kłamstwami. Karen Jayson siedziała przy biurku, elektroniczny medyczny notatnik leżał przed nią na drewnianym blacie, głowę oparła na dłoniach. Dzień pełzł ku końcowi. Był długi, ale nie
zwariowany, nie powinna się czuć tak wyczerpana. Była przyzwyczajona do tego, że dobrze orientuje się w swoich sprawach, a przynajmniej jest pewna siebie, ale list od Wielkiego Złego Wilka przenicował jej emocje. Po rozmowie z detektywem Clarkiem odłożyła list na bok i powiedziała sobie: Zapomnij. Potem znów wzięła list i pomyślała: musisz coś zrobić. Ale co konkretnie, nie wiedziała. Miała poczucie, że musi być aktywna, że musi coś zrobić, ale nie miała pojęcia, czym jest to coś. Zrobiła wszystko, co powiedział jej detektyw Clark. Zadzwoniła do spółki ochroniarskiej i zamówiła ich, żeby następnego dnia założyli w jej domu system alarmowy. Przejrzała karty pacjentów, szukając jakiegoś błędu, który mógł prowadzić do gróźb. Przeczesała umysł, szukając jakiejś zniewagi, prawdziwej bądź urojonej, którą można by przetłumaczyć na „zostałaś wybrana na śmierć”. Sprawdziła nawet w sieci miejscowe schroniska dla zwierząt, żeby zobaczyć, czy mają jakiegoś wielkiego, złego psa do adopcji. Wyszukała numery paru prywatnych detektywów, zestawiła to z rozmaitymi programami zamieszczającymi opinie klientów, żeby zobaczyć, który ma najlepsze opinie, i zapisała telefony dwóch różnych ludzi. Już zaczęła wykręcać jeden z numerów, ale zrezygnowała i odłożyła słuchawkę. Ponad wszystko nie znosiła paniki. A nawet pozorów paniki. W akademii medycznej, podczas praktyk, poważnie myślała o zawodzie lekarza pogotowia, bo nawet kiedy tryskała krew, kiedy ludzie jęczeli w strasznych bólach i trzeba było szybko działać, żeby ratować życie, zawsze zachowywała ponadnaturalny spokój. Im bardziej wszystko wokół niej się waliło, tym bardziej zwalniało jej tętno. Pomyślała, że jej odpowiedź na list z groźbą powinna być dokładnie taka sama, jak wtedy, kiedy przywożą do niej ofiarę wypadku, pogruchotaną, na granicy śmierci. Lubiła widzieć w sobie osobę całkowicie racjonalną, włączając w to objawiającą się od czasu do czasu komediancką część swojej natury. Ale odkąd otworzyła list, nie była w stanie nawet pomyśleć o skeczach. Żadnego żartu, żadnego sarkazmu, żadnej gry słów. Czy mądrej uwagi na temat polityki – nic, co było zazwyczaj materiałem do jej skeczów, nie pojawiało się jej w głowie. Torturowały ją sny, robiła się przez to zmęczona i zła. Odchyliła się do tyłu i zakołysała na krześle przed biurkiem. Pokręciła głową w lewo i prawo, jakby nie zgadzała się z czymś, co do siebie mówiła. Otworzyły się drzwi do gabinetu. – Przepraszam, pani doktor, nie chciałam przeszkadzać… – Nie, nie, w porządku. Po prostu byłam trochę zamyślona. Karen popatrzyła na pielęgniarkę. Poza nią jeszcze tylko dwie osoby pracowały przy jej niewielkiej praktyce: młoda pielęgniarka, dwa lata po college’u, która dopiero niedawno, z wahaniem, zapytała Karen, jak usunąć sobie z karku tatuaż przedstawiający wschodzące słońce, i recepcjonistka z długim stażem, starsza kobieta, która znała wielu pacjentów i ich schorzenia znacznie lepiej niż Karen. – Ostatnia pacjentka na dzisiaj – powiedziała pielęgniarka. – Czeka w zabiegowym numer 2 od paru minut i… Umilkła, zanim przygana wymknęła się jej z ust. Karen zrozumiała dwie rzeczy: pielęgniarka chce wrócić do domu do chłopaka z pogotowia ratunkowego, a Karen, choćby nie wiem jak była wzburzona, nie powinna kazać czekać ostatniej pacjentce. Głęboko odetchnęła i błyskawicznie wstała, przełączając się na tryb troskliwej lekarki. – To tylko rutynowe badanie uzupełniające – powiedziała pielęgniarka. – Kardiolog już ją zbadał. Jego rozpoznanie załączono do karty pacjentki. Wyniki są bardzo dobre. To tylko badanie sprawdzające. Nic szczególnie ważnego. Wręczyła Karen podkładkę z papierową teczką. Karen nawet na to nie spojrzała. Nagle poczuła się trochę winna, że bez potrzeby kazała pacjentce czekać. Poprawiła biały kitel i szybko
poszła korytarzem do zabiegowego. Pacjentka siedziała na kozetce, miała na sobie szlafrok. Uśmiechała się. – Witam, pani doktor – powiedziała. – Witam, pani… – Karen szybko spojrzała na kartę, żeby znaleźć nazwisko kobiety. Szybko je wypowiedziała, próbując ukryć błąd, że nie przywitała jej tak, jak wita wszystkich swoich pacjentów: z zażyłością, wskazującą na to, że cały dzień studiowała wszelkie dotyczące ich kwestie medyczne. Zazwyczaj nie miała problemów z zapamiętywaniem nazwisk pacjentów i po cichu zwymyślała się za to potknięcie. Wiedziała, że stres czasem jest przyczyną luk w pamięci. Że anonimowa pogróżka może wejść w jej codzienne życie i uczynić z niego piekło. Nie miała najmniejszego pojęcia, że jej powitanie tego dnia powinno właściwie brzmieć: „Witam, pani Wielka Zła Wilkowa…” Nie żywiła też najmniejszych podejrzeń, że w jej małej poczekalni, czytając stary egzemplarz „New Yorkera”, cierpliwie siedzi człowiek, który w skrytości ducha tęskni za rzutem oka na lekarkę. Nazwał ją Kapturkiem Numer 1.
6 Śmierć to wielka gra, w którą gra każdy i każdy przegrywa wraz z ostatnim gwizdkiem. Ale morderstwo jest nieco inne, bo to coś znacznie więcej niż ta chwila w każdej grze, której wynik jest znany. Siedzimy na trybunach i zupełnie nie wiemy, kiedy nadejdzie właśnie ta sekunda. Czy to będzie ten gol, czy tamten rzut wolny, albo rzut z linii bazowej z zawodnikiem na drugiej, czy obronne blokowanie, kiedy nie uda się zwarcie? Może to ta chwila, kiedy sędzia gwiżdże i wskazuje karny? Morderstwo jest czymś więcej niż sport znany nam wszystkim. Morderstwo przebiega według własnego zegara i własnych przepisów. Jak w sporcie, chodzi w nim o przygotowanie i determinację. Chodzi o pokonanie przeszkód. Ktoś chce żyć. Ktoś chce zabić. To jest boisko. Karen obudziła się o szóstej rano, wyczerpana po nocy niespokojnych snów. Zawsze budziła się o tej godzinie, na chwilę zanim zadzwoni budzik. Miała wewnętrzny zegar, który budził ją tuż przed porannym telefonem w hotelu albo własnym budzikiem. Zwykle obracała się i waliła w przycisk budzika, wypadała spod ręcznie szytej kołdry, którą kupiła na miejscowych targach rzemiosła wiele lat temu, i szła do różowej maty do ćwiczeń w kącie sypialni, gdzie oddawała się kwadransowi jogi i rozciągania przed pójściem pod prysznic. W kuchni już bulgotał automatyczny dzbanek do kawy. Ubranie, które wybrała na dzień pracy, zostało wyłożone poprzedniego wieczoru, po sprawdzeniu prognozy pogody. Uważała, że rutyna czyni ją wolną, chociaż bywały poranki, kiedy trudno było się samej przekonać, że to twierdzenie jest prawdziwe. Czasem myślała, że cały jej świat stoi na głowie, a może tyłem do przodu. Całą energię poświęciła organizowaniu swojej pracy lekarskiej, a w kabarecie widziała wolność. Są dwie Karen, mówiła sobie, które pewnie by się nie rozpoznały, gdyby spotkały się na ulicy. Karen jako komik była twórcza, spontaniczna i bystra. Karen internistka była oddana pracy i pacjentom, opanowana, zorganizowana i zawsze tak precyzyjna, jak pozwalała choroba. Jej dwie strony niewiele miały ze sobą wspólnego, ale z upływem lat udało im się do siebie dopasować. Tego poranka myślała, czy nie powinna stworzyć trzeciej. Spojrzała w stronę kontrolek systemu alarmowego, zainstalowanych na ścianie sypialni dwa dni po nadejściu listu od Wielkiego Złego Wilka. Mrugały na czerwono, informując ją, że alarm jest włączony i działa. Poczuła dziwny niepokój. Musiała wstać, wyłączyć alarm, żeby czujniki ruchu zamontowane w kątach nie odnotowały jej zamiast fikcyjnego czarnego charakteru, który miał uruchomić alarm. Musiała rozpocząć dzień. Ale zwlekała. Przewidywalność jest moim wrogiem, pomyślała. Ktoś nieznany przysyła mi list z pogróżkami, a ja, żeby się obronić, robię dokładnie to, co każda książka, podręcznik czy strona sieci radzą. To miało sens. Lista spraw do załatwienia. Zadzwonić na policję. Powiadomić sąsiadów, żeby zwracali uwagę na dziwne zdarzenia. Izolacja utrudniała jej to, ale i tak posłusznie obdzwoniła rodziny mieszkające najbliżej niej. Proste, nieskomplikowane rozmowy telefoniczne: „Cześć, tu Karen Jayson, mieszkam dalej, przy tej samej ulicy. Chciałam wam tylko powiedzieć, że doszły do mnie jakieś anonimowe groźby. Nie… nie… policja uważa, że to nic takiego, ale chciałam tylko poprosić niektórych sąsiadów, żeby mieli oko na wszystkie dziwne sprawy. Jak nieznane samochody parkujące przy drodze, czy coś podobnego. Dziękuję…” Odpowiedzi były pełne troski i zaniepokojenia. Oczywiście, każdy będzie miał oko na wszelkie podejrzane zachowania. Rodziny z małymi dziećmi zareagowały mocniej –
zastanawiały się, czy nie zatrzymać dzieci w domu, dopóki ta bezpostaciowa groźba nie rozpłynie się jak plama ropy na powierzchni oceanu. Pogoda była, jaka była, czyli marna, i Karen pomyślała, że to mało prawdopodobne, by pozwalali dzieciom wychodzić z domu. Kolejny telefon wykonała do spółki ochroniarskiej. Szybko przysłali przesadnie entuzjastycznego pracownika. Zainstalował system. Przez cały czas radośnie i złowieszczo rezonował, że „nigdy się nie jest zbyt bezpiecznym” i że „ludzie nie rozumieją, ile niebezpieczeństw na nich czyha”, aż wreszcie udało mu się sprzedać Karen poszerzony zestaw zabezpieczający za miesięczną opłatę ściąganą z karty kredytowej. Stopniowo odhaczała wszystkie zalecenia policjanta. „Sprawić sobie psa”. Nie, tego nie zrobiła, jeszcze nie, ale zastanowi się nad tym. „Zadzwonić do prywatnego detektywa”. Nie, tego też nie zrobiła, ale zastanowi się nad tym. Zdała sobie sprawę, że jednocześnie zastanawiała się nad wszystkim i nad niczym. Czy któraś z tych rzeczy uratuje mi życie? Czy Wielki Zły Wilk nie przeszukał wszystkich stron z poradami, nie czytał tych samych słów i nie pomyślał o tych samych sprawach? Czy nie będzie doskonale świadom tego, co zalecili eksperci? Czy jest inteligentny? Koty dwa razy włączały system, odkąd dwa dni wcześniej go uruchomiła. To znaczyło, że albo będzie musiała się ich pozbyć, albo znaleźć jakiś sposób, żeby działał, uwzględniając koty. Problem nie do rozwiązania. Prześladował ją, odkąd po raz pierwszy od lat, ignorując matę do ćwiczeń, poszła pod prysznic. Ciepła woda i mydliny spływały jej po ciele. Szorowała się energicznie, namydlała każde miejsce, do którego mogła sięgnąć raz, potem drugi raz, wreszcie trzeci raz, jakby mydło mogło wymazać zmęczenie przywarte po niespokojnej nocy. Sięgnęła ręką do wykładanej kafelkami ściany, żeby nie zachwiać się pod strumieniem wody. Czuła się oszołomiona. Oczy miała zamknięte, kiedy usłyszała dźwięk. Nie wiedziała, co to takiego – nic określonego, jak trzaśnięcie drzwiami samochodu albo włączanie radia. Dźwięk nie był głośny – nie trach ani bum. Raczej pierwsza sekunda syku z czajnika albo mocniejszy wiatr, szeleszczący w gałęziach pobliskiego drzewa. Zamarła tak, jak stała. Nagła fala adrenaliny przepłynęła przez jej ciało, poczuła, że wiruje z szybkością miliona kilometrów na godzinę, chociaż stała nieruchomo. Para otaczała ją jak mgła, blokowała jej zmysły. Hałas płynącej wody uniemożliwiał rozpoznanie. Co to było? Co usłyszałaś? Nagle zdała sobie sprawę ze swojej nagości. Ocieka wodą. Jest bezbronna. Natężyła słuch, próbowała określić dźwięk. To nic nie było. Nic. Jesteś sama i przewrażliwiona. Dom jest pusty. Zawsze jest pusty. Tylko dwa koty. Może to one. Może przewróciły lampę albo stos książek. Już to robiły. Para kłębiła się wokół niej, ale miała wrażenie, że woda już nie jest ciepła, że zrobiła się lodowata. Głęboko zaczerpnęła powietrza, zakręciła prysznic, stała w kabinie, nasłuchiwała. Potem, nagle, pomyślała: Jeśli ktoś tam jest, zakręcenie prysznica powie mu, że zaraz wyjdę. Wbiła palec, włączając tarczkę prysznica, podskoczyła, gdy za gorąca woda oblała jej plecy. Sprzeczne myśli wyły jej w głowie. To tylko nerwy. Tam niczego nie ma. Uspokój się. Wyjdź. Zachowuj się jak dorosła. Przestań zachowywać się jak dziecko. Ponownie zakręciła prysznic. Powietrze wydawało się jej zimne, jakby okno było otwarte. To stereotyp. Jak w marnym horrorze. Brakuje jeszcze w tle podkładu ze Szczęk Johna Williamsa.
Potem bardziej zawiła myśl: Czy prawidłowo wyłączyłaś alarm? Przebiegła w pamięci wszystkie etapy procedury, wciskanie guzików kodu bezpieczeństwa, zmiany koloru światełek LED z czerwonego na zielone. Zmieniły kolor? Dławiła ją niepewność. Słyszała własny głos, odbijający się echem w jej głowie, wykrzykujący rady, nalegający. Zachowujesz się jak idiotka. Wyjdź. Ubierz się. Niech zacznie się dzień. Ale nie ruszyła się. Myślała: Hałas rozległ się po tym, jak wyłączyłam alarm. Czy ktoś czekał, aż światełka wskaźników zmienią kolor? Wyjście spod prysznica wymagało od Karen ogromnej siły woli. Chwyciła ręcznik z wieszaka przy drzwiach. Owinęła się nim i stanęła, żeby znowu posłuchać. Nadal nic nie słyszała. Wytrzyj się. Idź po ubranie. Nałóż lekki makijaż. No, daj spokój, dzień jak co dzień. Usłyszałaś coś. To halucynacje. Bez powodu jesteś na skraju załamania. Albo owszem, jest powód, ale to nie jest prawdziwy powód. Woda zbierała się jej pod stopami. Z ogromnym wysiłkiem, wyrywającym z niej jęk, osuszyła się i tak szybko przeciągnęła sztywną szczotką po zmierzwionych włosach, że gdyby nie była tak zdenerwowana, krzyknęłaby z bólu, który sama sobie zadała. Przestała. To szaleństwo. Dlaczego szczotkuję sobie włosy, kiedy ktoś czeka, żeby mnie zabić? Schwyciła rączkę szczotki jak rękojeść noża, trzymała ją w ręku, jakby to była broń. Potem podeszła do drzwi łazienki prowadzących do sypialni. Zamknięte, ale nie na klucz. Już chciała zamknąć drzwi na klucz i czekać, ale zamek był z tych najsłabszych, zaledwie zapadka na klamce, i nie powstrzymałby przed włamaniem najsłabszego, najmniej kompetentnego intruza. Karen wyobraziła go sobie po drugiej stronie drzwi, jak nasłuchuje, co ona robi, tak jak ona nasłuchiwała, co robi on. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego człowieka. Widziała jedynie lśniąco białe, obnażone zęby: obrazek z bajki dla dzieci. Potem, równie szybko, powiedziała sobie, że jest śmieszna. Tam nie ma nikogo. Po prostu świrujesz. Ale i tak potrzeba było jeszcze jednego aktu woli, żeby otworzyć drzwi, a potem zrobić krok do pokoju. Był pusty, nie licząc kotów. Rozkładały się leniwie na łóżku. Znów zaczęła nasłuchiwać. Nic. Poruszając się jak najszybciej i jak najciszej, chwyciła ubranie i włożyła je. Bielizna. Biustonosz. Spodnie. Sweter. Wbiła stopy w buty i wstała. Ubranie dodało jej pewności. Podeszła do drzwi sypialni. Znów zatrzymała się, żeby nasłuchiwać. Cisza. Otaczały ją ciche dźwięki: tykanie zegara; drapanie, kiedy jeden z kotów zmieniał pozycję na łóżku; odległy szum włączającego się systemu ogrzewczego. Jej wymęczony oddech. Pomyślała, że nie usłyszy innych, gorszych hałasów, a potem powiedziała sobie, że to w ogóle nie ma sensu. Żadnego, kurwa, sensu, pomyślała. To mój cholerny dom. Niech mnie cholera, jeśli pozwolę komukolwiek… Powstrzymała się. Podniosła komórkę z biurka, otworzyła ją, wstukała numer 911 i zatrzymała palec nad klawiszem łączenia. Dzięki temu poczuła się jak uzbrojona. Zaczęła powoli iść przez dom, trzymając komórkę jak broń. Kuchnia pusta. Hol przy drzwiach wejściowych pusty. Salon pusty. Pokój z telewizorem pusty. Przechodziła z pokoju do pokoju, a każde ciche pomieszczenie jednocześnie uspokajało ją i działało na nerwy. Z początku nie mogła się zmusić, żeby nagłym ruchem
otworzyć drzwi szafy; jakaś jej część spodziewała się, że ktoś na nią wyskoczy. Racjonalna część zwalczała to uczucie i z wielkim wysiłkiem pootwierała po kolei wszystkie szafy. Przywitały ją tylko ubrania i płaszcze albo stosy jakichś papierów. Polowała na dźwięk. Albo na dowód, że był dźwięk. Na coś, co sprawiłoby, że strach, który ją omotał, znalazłby jakieś racjonalne źródło. Nie upolowała niczego. Wreszcie prawie sobie przetłumaczyła, że jest sama, wróciła do kuchni i nalała sobie kubek gorącej kawy. Ręka lekko jej drżała. Co usłyszałaś? Nic. Wszystko. Wlała w siebie kawę, żeby uspokoić adrenalinę napływającą do uszu. Myślała: Czy list może wydać dźwięk? Czy anonimowa groźba może wydać dźwięk? Ogarnięta mieszaniną zmiennych nastrojów, chwyciła płaszcz i wyszła do samochodu, żeby pojechać do pracy. Nerwy i niepokój sprawiły, że po raz pierwszy od lat nie zostawiła kotom jedzenia.
7 Jordan szła przez kampus we wczesnym wieczornym mroku; wracała do biblioteki, odległego budynku z czerwonej cegły, z którego wielkich okien z szybami ze szklanych tafli wypływało jasne światło, padając nierównymi stożkami na trawnik. Zimny wiatr zapowiadał zmianę pogody, ale nie była w stanie przewidzieć, na gorsze czy na lepsze. Jak większość uczniów znajdujących się poza budynkami, kiedy zaczyna zapadać noc, szła szybko, lekko przygarbiona. Pochylona nad zadaniem szybkiego przeniesienia się z jednego jasno oświetlonego miejsca w drugie, jakby spędzanie czasu na nieoświetlonych ścieżkach było denerwujące lub niebezpieczne. Pomyślała: Pewnie jest niebezpieczne, ale mimo to zaczęła zwalniać, jak silnik, któremu zabrakło paliwa, aż wreszcie zatrzymała się i rozejrzała na wszystkie strony, obserwując świat wokół siebie. Wszystko było znajome, a jednocześnie obce. W kampusie szkoły przygotowawczej spędziła prawie cztery lata, ale i tak nie stał się dla niej domem. Widziała wewnętrzne dormitoria, potrafiła nazwać każde z nich. Za oknami widziała uczniów pochylonych nad podręcznikami albo siedzących wspólnie i rozmawiających. Rozpoznawała twarze. Kształty. Od czasu do czasu słyszała głośne słowa, wydawały się dobiegać znikąd, ale ona wiedziała, że z któregoś z dormitoriów. Przeszywały noc, a jej zdawało się, że wie, kto mówi, tylko nie potrafi połączyć twarzy z ulotnymi dźwiękami. Na sąsiednich ścieżkach słyszała kroki i rozpoznawała ciemniejsze sylwetki innych uczniów. Niektóre krzaki i drzewa łapały w rozchwiane gałęzie światło dochodzące z budynku uczniowskiego ośrodka sztuki i rzucały je na chybił trafił na trawnik, jakby szydząc z niej grą cieni. Myślała: W prawdziwej bajce Wielki Zły Wilk śledzi Czerwonego Kapturka w lesie. Nic go nie powstrzymuje. Nic nie wchodzi mu w drogę. Jest niestrudzony. Wie, kurwa, o wszystkim, co ona zrobi, zanim ona to zrobi. Jakby on był u siebie w domu, a ona była obca w tym lesie. Ona nie ma najmniejszej szansy, ni cholery. Nawet kiedy myśli, że jest bezpieczna, kiedy dotarła do domku babci, bo wilk już tam jest i udaje, że jest osobą, która obroni Czerwonego Kapturka. Co ci to mówi? Wyobrażała sobie, że człowiek, który naznaczył ją na śmierć, może stać w każdym cieniu. Może się kryć za każdym drzewem. Może ją obserwować z każdej ciemnej dziury albo zza każdego zamkniętego okna. Ruszyła szybko naprzód, zbaczając parę kroków w stronę świateł biblioteki. Czuła, że strach krąży w niej jak prąd. Potem nagle się zatrzymała. Znowu ostrożnie się rozejrzała. Coś w niej nadal chciało wierzyć, że list i groźba, jaką zawierał, były częścią wymyślnego żartu: Skoro tylu ludzi cię nienawidzi, pomyślała, ma to sens. Uczniowie lubią się rzucać na bezbronnych. Mimo wszystkich stanowionych w dobrej intencji zakazów znęcania się i podkreślania wagi przyjaźni w szkołach zawsze było podskórne napięcie. Zawiść, gniew, molestowanie seksualne, narkotyki i alkohol, wszystkie te sprawy, które kazały wystraszonym rodzicom odsyłać dzieci daleko, żeby uniknąć tego, co istniało w szkolnej strefie cienia. Dlaczego nie morderstwo? Jordan zamarła. Skierowała wzrok na mroczne krawędzie, które ją otaczały. Próbowała określić kształty, ale noc sprawiała, że wyglądały jak setki kawałeczków kilku puzzli
zmieszanych ze sobą. Każdy kawałeczek odpowiadał na jedno pytanie, każdy mógł być łączony z innymi, żeby dać jeden klarowny obraz, ale wszystkie rzucone razem tworzyły nieprawdopodobny i niezrozumiały bałagan. Przez sekundę chwiała się ze strachu. Wiatr jakby zakręcił się wokół niej, grożąc, że ją uniesie. Poczuła, że jednocześnie poci się i jest jej zimno. Uniosła głowę, jak zwierzę wietrzące dziwny zapach. Samotność jest dobra, pomyślała. Niechby to i było w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem, ale trzymała się tego, rozmawiając ze sobą, jakby Jordan idąca przez ciemność mogła pogadać z Jordan pełną wątpliwości i zmartwień. Jeśli komuś powiesz, jeśli podzielisz się z kimś tą groźbą, jedyne co zrobi, to powie ci, co według niego powinnaś zrobić. Nie będą wiedzieli, czy mają rację, czy się mylą. Tego chce Wilk. Chce, żebyś słuchała innych – przyjaciela, chociaż nie masz przyjaciół; nauczyciela, chociaż żadnemu nie ufasz; administratora, który bardziej będzie się niepokoił o wizerunek szkoły niż o twoje życie, albo rodziców, którzy mają czas tylko dla siebie i pewnie doszliby do wniosku, że lepiej byłoby, gdyby Wilkowi się udało i ciebie już by nie było gdzieś tam i nie sprawiałabyś im kłopotu, że muszą o ciebie walczyć. Jordan udało się nawet drwiąco uśmiechnąć. Rozglądała się na wszystkie strony, szukała dziwnych kształtów i ciemnych miejsc. Sama w lesie, pomyślała. Cóż, co do tego miałeś cholerną rację. Zaczęła powoli iść naprzód, a jedna myśl rykoszetowała jej w głowie: Samotnie, tylko tak można wygrać. Nie wiedząc nawet przez chwilę, czy ma sobie wierzyć, Jordan pobiegła z ciemności w stronę świateł biblioteki. Tego wieczoru miała zamiar przeczytać znacznie więcej. Nie historię, nauki przyrodnicze, języki, jak wszyscy inni uczniowie tej szkoły. Jordan postanowiła zapoznać się z morderstwami. Dobrze się składa, myślała, że tak szybko potrafi się uczyć. Powiedziała sobie, że to jedyny przedmiot, którego nie może oblać. Wielki Zły Wilk obudził się wcześnie rano, żeby trochę popracować w te ostatnie minuty ciemności, zanim świt zaleje światłem jego mały gabinet. To zawsze był produktywny czas. Uważał, że większość ludzi budzi się ospale, że jest rozdrażniona myślą o kolejnym dniu dobijającej rutyny, że brodzi we mgle, póki nie przełknie kubka czy dwóch kubków kawy. Nie on. Wilk witał nadchodzący dzień z entuzjazmem i podnieceniem, bo zaplanował coś w jego przekonaniu naprawdę pomysłowego i rewolucyjnego. Wyobrażał sobie, że tak się czuje sportowiec, czekający na pierwszy gwizdek przed wielkim meczem. „Morderstwo, napisał, można interpretować metaforami sportowymi”. Słowa tłoczyły się przed nim na ekranie. Był bardzo skupiony. Jak zwykle przez chwilę zastanawiał się nad swoim miejscem w świecie gwałtownej śmierci. Pisał jak szalony, w stylu nieomal wolnego strumienia wyobraźni – chociaż nie znosił tego rodzaju pisarstwa, bo uważał je za leniwe i sybaryckie; widział w sobie kogoś na kształt egzystencjalnego bohatera. Grendel, myślał. Hannibal Lecter. Raskolnikow. Meursault. Nie do końca jestem zamachowcem, chociaż dzielę z nimi wiele cech. Za czynem zamachowca stoi jakaś polityczna wściekłość. Czy to jest John Wilkes Booth skaczący z balkonu na scenę z krzykiem „Sic semper tyrannis”, czy anarchista biorący na cel arcyksięcia jadącego samochodem ulicą w Sarajewie, czy nawet spisek Borgii, który widzi w śmierci najprostszy sposób na skonsolidowanie władzy. Dla zamachowca skutek usprawiedliwia środki. Ta sama cecha pasuje do mnie i moich trzech Czerwonych Kapturków oraz do wielu morderstw, ale różnica leży w podejściu. Zabójca wchodzi na szóste piętro magazynu książek i kieruje w dół lufę karabinu carcano 6,5 mm, celując w głowę prezydenta i przypominając sobie ćwiczenia z
Korpusu Marines, kiedy łagodnie naciska spust. „Czerwona mgiełka” nazywają to w kręgach strzeleckich. Ale dla mnie ta chwila jest najłatwiejsza. To akumulacja tworzy prawdziwe emocje w tym nieuchronnym zejściu się wszystkiego. Nie wyobrażam sobie, żeby zamachowiec zyskiwał taką samą przyjemność jak ja z planowania czynu. Może to jest różnica między grą wstępną a orgazmem, między czułością kochanka a zaledwie dążeniem do zakończenia. Może. Ale tym, co odróżnia mnie od zamachowca, jest natura naszej intymności. Chociaż obaj precyzyjnie badaliśmy nasze ofiary, zamachowiec nienawidzi tego, co zamierza zabić, i chce przedstawić jakąś, w jego mniemaniu, ważną sprawę. Wszystko, co robi, służy tej chwili. Śmierć ma stworzyć próżnię, która według zamachowca zostanie wypełniona tym, czego on chce. Moje podejście do trzech Czerwonych Kapturków jest znacznie bardziej uczuciowe. Mój plan nie jest poddany żadnym politycznym ograniczeniom. Trzy Czerwone Kapturki to część wielkiego planu. To, co zamierzam zrobić, jest znacznie bliższe sztuki niż polityki. Może i mam ważne sprawy do zakomunikowania, ale są to raczej pociągnięcia pędzlem, a nie gromkie przemówienia. Nie będę skakał z żadnych balkonów na scenę z krzykiem: „Południe pomszczone!”, ale wkrótce stanę się równie sławny. W moim wypadku nie chodzi o nienawiść. Przeciwnie, kocham moje trzy Czerwone Kapturki. Ale każda z tych miłości jest inna. Tak jak każda ze śmierci musi być inna. Mocny zapach bekonu zaczął przenikać do gabinetu. Wielki Zły Wilk nachylił głowę i usłyszał skwierczenie dochodzące z kuchenki. Strzelanie wkrótce miało się połączyć z subtelniejszym dźwiękiem smażonej jajecznicy i tostera wyrzucającego kromki tostów. Będą prawdopodobnie z chleba na zakwasie, który pani Wielka Zła Wilkowa piekła we własnym elektrycznym piecyku chlebowym, wiedząc, że to jego ulubione pieczywo. Pani Wielka Zła Wilkowa lubiła przygotowywać obfite śniadania. „Najważniejszy posiłek dnia”. Zapamiętał to zdanie z filmu Zwyczajni ludzie. Kiedy pojawił się w kinach? Dwadzieścia lat temu? Trzydzieści? Donald Sutherland siedział naprzeciwko Timothy’ego Huttona w ich posiadłości Lake Forest i rozpaczliwie próbował wstrzyknąć jakiś rodzaj zrozumiałej normalności w ich codzienne sprawy. Tyle że pokrzyżowano mu szyki, gdy Hutton wahał się, a Mary Tyler Moore, która grała zimną i zepsutą matkę, zgarnęła synowi śniadanie sprzed nosa i wyrzuciła je do zlewu i do odpadków. Wilk przypominał sobie tę scenę. To były naleśniki, pomyślał. Aktorka zrobiła naleśniki. A może francuskie tosty. Nie jestem pewien. Potem zwątpił w swoją pamięć. To mogły być gofry. Nie bardzo lubił naleśniki. Czuł się po nich przejedzony i ospały, chyba że był na nich prawdziwy syrop klonowy Vermont kupiony w sklepie dla smakoszów. Nie znosił lipnego syropu, dostępnego w wielkich sieciach sklepów spożywczych. W jego ustach miał smak oleju. Wilk znów się uśmiechnął. Jestem smakoszem śniadaniowym, pomyślał, i smakoszem zabijania. Usłyszał, jak żona woła go po imieniu. Zamknął komputer i zaszyfrował ostatnie foldery za pomocą przewidywalnego hasła „Grimm”. Nagle poczuł się bardzo głodny. Nawet najwięksi zabójcy muszą jeść, powiedział sobie, odpychając krzesło od biurka. Tyle że ich pożywienie to coś więcej niż jaja na bekonie i świeżo upieczony chleb na zakwasie. Pomyślał, że powinien umieścić tę uwagę w brulionie, ale to może poczekać. Wysilał też wyobraźnię. Czekało go kilka wymówek, które miał przedstawić żonie. Co do miejsc, w których musiał się pojawić, i rzeczy, które musiał zrobić, a nie chciał być o to wypytywany. To naprawdę go ciekawiło: konieczność wyglądania na zwyczajnego, kiedy wokół niego działy się wielkie sprawy. Pomyślał: Tłem muzycznym mojego życia powinny być proste, pojedyncze skrzypce. Nie
wielkie symfoniczne akordy, przyciągające uwagę. Uśmiechnął się. Skrzeczące heavymetalowe gitary też nie. Z korytarza usłyszał radosne: – Do stołu! Jaja na bekonie. – Idę, kochanie! – krzyknął miłym tonem do pani Wielkiej Złej Wilkowej. Nie mógł się doczekać rozpoczęcia dnia.
8 Pani Wielka Zła Wilkowa zebrała naczynia po śniadaniu i sumiennie zeskrobała resztki do zgniatarki śmieci, a potem załadowała noże, widelce, talerze i kubki do zmywarki. Jej mąż, jak zwykle, dokładnie odciął skórkę z tostów i tylko za pomocą chrupiącego środka zgarniał płynne jajka. Widywała te sieroty na jego porannych talerzach przez piętnaście lat i chociaż uważała to za marnotrawstwo, a nawet twierdziła, że skórki to najlepsza część tostu, nigdy nie powiedziała mu słowa o jego dziwactwie. Nigdy też – chociaż wiedziała, że niezmiennie będzie to robił, kiedy postawi przed nim talerz – nie odcinała dla niego skórek, zanim usiedli przy stole. Tego dnia spóźniła się do pracy, czego nie lubiła. Wiedziała, że na biurku znajdzie stos prozaicznych zajęć, które przeciągną się na cały dzień. Wiedziała, że po wpisaniu na listę ośmiu spraw do załatwienia, tłok w jej kalendarzu zmniejszy się bardzo nieznacznie. Zazdrościła mężowi. Jej życie w pracy było poświęcone wzrastającej nieustannie liczbie wciąż tych samych spraw. I tak w kółko, i tak w kółko. Z drugiej strony, to on był siłą twórczą w ich związku. Był pisarzem, był szczególny. Był jak nikt inny, jak żaden z mężczyzn, których poznała, i dlatego za niego wyszła. Dodał ostrego kolorytu jej nudnemu, prozaicznemu światu i nic tak jej nie poprawiało nastroju, jak przedstawianie go kolegom z pracy słowami: „To mój mąż. Jest powieściopisarzem”. Czasem myślała, że wszystko, co wniosła w ich związek, to pełne ubezpieczenie zdrowotne, regularne wypłaty i od czasu do czasu pospieszna runda w łóżku, ale potem odrzucała tę paskudną myśl i wmawiała sobie, że jeśli nawet brzmi to stereotypowo, każdy wielki pisarz potrzebuje muzy, a ona na pewno była muzą dla niego. To napawało ją dumą. Czasem wyobrażała sobie, że jest giętka, smukła, ubrana w pajęczą nić, tak jak wyobrażała sobie rysunek ilustratora przedstawiający „Inspirację”. Była niska i przysadzista, miała lekką nadwagę, myszowate brązowe włosy i krzywy uśmiech, choćby nie wiem jaką radość chciała okazać. Ale to nie miało znaczenia. Wewnątrz była piękna. Wiedziała. Bo dlaczego zakochał się w niej i ożenił? A po tylu bezpłodnych latach, po tylu literackich zrywach, startach i frustracjach, widzieć go znowu, jak gorliwie zamyka się w zapasowej sypialni, którą zamienił w studio pisarskie, ubarwiło jej dzień i sprawiło, że wyjazd do pracy był mniej bolesny. Wyobrażała sobie pęczki słów wypełniających stronice, układane w stertę przez niezmożoną drukarkę. Pani Wielka Zła Wilkowa często żałowała, że nie ma jego wyobraźni. Byłoby miło, myślała, mieszkać w zmyślonych światach i kontrolować losy wszystkich postaci. Można kazać każdemu się zakochać. Można zabić, kogo się chce. Daje się sukces albo porażkę, smutek albo szczęście. Cóż za luksus. Zerkała na zamknięte drzwi do gabinetu, myśląc, jaki to wspaniały świat nabiera w środku kształtów. Jak Odyseusz, przywiązany do masztu swojego statku, tęskniła za śpiewem syren. Przerwała, stojąc przy zlewie. Woda spływała jej po rękach; powinna sięgnąć po środek do mycia naczyń i włączyć zmywarkę, zanim wyjdzie do biura, ale w tej sekundzie zazdrości poczuła ukłucie z lewej strony, tuż pod piersią. To uczucie – zbyt błahe, żeby wywołać ból – przeszyło ją strachem na wylot. Schwyciła brzeg blatu, żeby zachować równowagę, kiedy nagle dopadły ją zawroty głowy. Przez chwilę czuła gorąco, jakby otworzyły się wewnątrz niej drzwiczki piecyka, łapała z trudem oddech. Jedyne słowa, które przyszły jej do głowy, to „nigdy więcej”. Spowolniła wdechy, próbowała zmusić tętno, żeby wróciło do normy. Zamknęła oczy i
ostrożnie dokonała przeglądu własnego ciała. Czuła się trochę jak mechanik pracujący przy silniku samochodu z jakąś tajemniczą wadą. Przypomniała sobie, że dopiero co była u swojej lekarki i otrzymała całkowicie pozytywną diagnozę. Przeszła rutynowe ostukiwanie i szturchanie, odpowiadała na pytania, szeroko otwierała usta, czuła, jak przyklejano jej do ciała końcówki elektrokardiografu, czekała, kiedy maszyna przeżuwała wyniki. A kiedy lekarka uśmiechnęła się i zaczęła ją pocieszać, brzmiało to jak muzyka, chociaż niezupełnie w to wierzyła. Żadnych objawów. Nieomal powiedziała to na głos. Na tym polega problem z wadą serca. Każe jej myśleć, że każde ukłucie, każde dziwne uderzenie serca zapowiada koniec. Nie miała aż tak interesującego życia, żeby być aż taką paranoiczką. Pani Wielka Zła Wilkowa sięgnęła do suszarki, na której powiesiła kilka większych patelni, niemieszczących się w zmywarce. Zdjęła wielki rondel z nierdzewnej stali i podniosła go na wysokość oczu. Zobaczyła swoje odbicie w czystym, wypolerowanym metalu. Ale inaczej niż w lustrze, portret, który rewanżował się jej spojrzeniem, był lekko zniekształcony, jakby nieostry. Powiedziała do siebie: Kiedyś byłaś piękna, ale nawet to nie było prawdą. Potem szukała bólu. W oczach go nie było. W kącikach ust go nie było. W obwisłej skórze wokół policzków go nie było. Szła dalej. W stopach go nie było. W nogach go nie było. W brzuchu go nie było. Podniosła lewą dłoń i poruszała palcami. Nic. Żadnego nagłego przypływu bólu przenikającego nadgarstek. Zaczęła w myślach badać pierś, jakby wchodziła na niebezpieczne pole minowe, niczym odkrywca przeszukujący jakieś nieznane terytorium. Powoli robiła wdechy i wydechy, przez cały czas obserwując swoją twarz w stalowym odbiciu, jakby to był ktoś inny i miał przedstawić jakiś sygnał, który by dostrzegła. Byli znawcy studiujący wyrazy twarzy i detektywi, którzy sądzili, że wystarczy przyjrzeć się obliczu, żeby stwierdzić, że ktoś kłamie, mataczy albo nawet ukrywa chorobę. Widziała tych ludzi w telewizji. Ale oddech był regularny. Bicie serca solidne i równomierne. Dotykała palcami klatki piersiowej, szturchała ją. Nic. A twarz pozostała płaska, bez wyrazu. Jak u pokerzysty, pomyślała. Potem powoli odwiesiła rondel na wieszak do suszenia. Nie. To nic takiego. Mała niestrawność. Twoje serce dzisiaj nie stanie. Przypomniała sobie, że wychodzi do pracy i musi się spieszyć, może nawet jechać za szybko, żeby nadrobić minuty stracone na strach przed śmiercią. – Wychodzę! – krzyknęła. Chwila ciszy, potem stłumiona odpowiedź z zamkniętego na klucz gabinetu. – Kochanie, być może wyjadę zebrać trochę materiału. Możliwe, że spóźnię się na kolację. Uśmiechnęła się. Słowo „materiał” dodało jej otuchy. Uważała, że naprawdę poczynił postępy, i wiedziała wystarczająco dużo, żeby nie zrobić niczego, co zniszczyłoby ten delikatny stan. – Dobrze, kochany. Jak sobie życzysz. Zostawię dla ciebie talerz w mikrofalówce, gdybyś musiał wrócić późno. Pani Wielka Zła Wilkowa nie czekała na odpowiedź, i tak była szczęśliwa. Brzmiało to jak najzwyklejsza małżeńska rozmowa. Była taka zwyczajna, że podniosła ją na duchu. Pisarz pracował; a ona jak pszczoła robotnica, za którą się uważała, szła do swoich zajęć. Nic tak
obcego jak atak serca nigdy nie zakłóci zdecydowanie normalnego świata. Dwa razy przejechała przez parking dla nauczycieli i pracowników, zanim znalazła miejsce z tyłu, co dodało pięćdziesiąt metrów deszczu i zimna do jej drogi bez samochodu. Nic nie mogła na to poradzić. Pani Wielka Zła Wilkowa wprowadziła wóz na wolną przestrzeń, zabrała torbę i wysiadła, próbując rozłożyć małą parasolkę, żeby nie ociekać deszczem. Natychmiast wdepnęła w kałużę i zaklęła. Potem szybko poszła przez parking, z głową pochyloną w dół, w stronę budynku szkolnej administracji. Wilgotny płaszcz powiesiła na haczyku przy drzwiach i wślizgnęła się za biurko z nadzieją, że dziekan nie zauważył jej małego spóźnienia. Wyszedł ze swojego gabinetu – jej biurko pilnowało wejścia – i pokręcił głową, ale nie na jej opieszałość czy na parszywą pogodę zmieniającą szkołę w mroczne i przygnębiające miejsce. Trzymał w ręku teczkę, wyglądał na zaniepokojonego. – Zechciałaby pani wysłać list do panny Jordan Ellis? – zapytał. – Niech przyjdzie dziś po południu, żeby się ze mną spotkać w czasie wolnym albo może po zajęciach z koszykówki. – Oczywiście – odparła pani Wielka Zła Wilkowa. – Czy to pilne? – Raczej tak – powiedział ze smutkiem. – Marnie jej idzie ze wszystkich przedmiotów, a teraz państwo Ellisowie chcą ze mnie zrobić sędziego w ich walce o prawo do opieki, co znacznie pogarsza sprawę. – Zdobył się na blady uśmiech. – Czy nie byłoby cudownie, gdyby tacy rodzice po prostu zostawili swoje dzieci w spokoju i pozwolili nam się nimi zajmować? Znane żale i modlitwa, która nie miała realnych szans na spełnienie. – Zajmę się tym, żeby przyszła do pana po południu – powiedziała pani Wielka Zła Wilkowa. – Dziękuję – rzekł, kiwając głową. Spojrzał na plik papierów w ręku i wzruszył ramionami. – Czy nie wścieka pani po prostu, kiedy uczniowie ostatniego roku odrzucają swoją przyszłość? – Pytanie było retoryczne i pani Wielka Zła Wilkowa wiedziała, że nie musi na nie odpowiadać. Oczywiście, wszyscy się wściekają, kiedy uczniom ostatniej klasy słabo idzie. Zmagali się w szkole, a potem dostaną się do college’ów z niższej półki, co obniża szkolne statystyki Ivy League. Patrzyła, jak dziekan wycofuje się do gabinetu, nadal ściskając w ręku teczkę, chociaż w końcu i teczka, i wszystkie poufne informacje w niej zawarte trafią na jej biurko, a ona schowa to do wielkiej czarnej szafy ze stali w kącie pokoju. Była zaopatrzona w zamek szyfrowy. 8-17-96, dzień jej ślubu.
9 Sarah Locksley poczuła się niewygodnie. Wierciła się na fotelu. Miała zawroty głowy, czuła swędzenie. Jednocześnie odczuwała zmęczenie i rozpierała ją energia, jakby te dwa przeciwne uczucia były w stanie szczęśliwie w niej ze sobą współżyć. Każda mijająca sekunda była nudna i fascynująca. Czuła, że jest na skraju czegoś: może zemdleje, może wyceluje i zastrzeli pierwszą osobę – byłaby to pierwsza osoba od tygodni – która zastuka do jej drzwi. Tabletki kofeinowe bez recepty, wódka Stoliczna i świeży sok z pomarańczy, wielki zapas batoników, torebki z orzechami laskowymi i słodkie bułki, a od czasu do czasu posmarowany masłem orzechowym banan napędzały ją przez ostatnie kilka dni. Tuczące, kaloryczne, ale nie czuła, żeby przytyła choćby o pół kilo. Chciało się jej głośno śmiać. Wyobraziła sobie cynicznego reklamiarza: Dieta martwej kobiety. Po prostu każ komuś anonimowemu grozić ci śmiercią i patrz, jak spadają z ciebie kilogramy! Postawiła twarde krzesło w miejscu, z którego mogła widzieć front domu i sporą część tyłu, z wejściem kuchennym, położyła obok kilka poduszek i stary śpiwór, żeby gdy zachce się jej spać, urwać parę nocnych godzin, mogła stoczyć się naćpana i półpijana do prowizorycznego łóżka. Unikała sypialni. Było coś przerażającego w ukrywaniu się w miejscu, które dzieliła z mężem. Sypialnia nagle stała się jak więzienie, a ona postanowiła, że nie da się zamordować tam, gdzie kiedyś zaznała tyle przyjemności. Wiedziała, że to kompletne szaleństwo, ale szaleństwo było stanem, w którym chciała przebywać. Przy tylnych drzwiach skonstruowała alarm domowej roboty – rozwiesiła sznurek w poprzek drzwi i przywiązała do niego puste puszki, dzbanki i patelnie. Kto na to wpadnie, narobi grzechotu i brzęku. Tuż pod parapetami rozbiła puste butelki po alkoholu i rozsiała odłamki szkła, więc człowiek – nie, pomyślała, Wielki Zły Wilk – włamując się tą drogą do domu, z pewnością porani sobie ręce albo stopy. Na schodach prowadzących do piwnicy rozpięła kawałki drutu, cztery centymetry nad każdym stopniem, żeby Wilk potknął się, gdyby spróbował skorzystać ze schodów. Rozrzuciła też trochę metalowych kulek z łożysk i starych kamiennych kulek do gry po podłodze piwnicy i wykręciła żarówkę, żeby w pomieszczeniu zapanowały ciemności i jej prześladowca na pewno się przewrócił. Rewolwer zmarłego męża trzymała przy sobie i co jakiś czas go sprawdzała, żeby się upewnić, że jest naładowany i gotowy, chociaż wiedziała, że sprawdziła go już ze sto razy. Wokół niej rozpościerało się śmietnisko plastikowych opakowań, zużytych styropianowych kubków i pustych butelek. Sarah odsunęła nogą część śmieci nagromadzonych wokół bosych stóp i głęboko westchnęła. Hm, to nie działa, cholera. Jej system obrony wyglądał jak z filmu Kevin sam w domu. Lepiej nadawał się do komedii niż do powstrzymania zabójcy przed skrytym wślizgnięciem się do domu i zaszlachtowaniem jej we śnie. Wiedziała, że lada moment może odpłynąć i że kiedy podda się nieuchronnemu zmęczeniu, żadne grzechoczące garnki i patelnie jej nie obudzą. Miała zbyt wiele doświadczenia z mgłą towarzyszącą alkoholowi i lekarstwom. A przede wszystkim wątpiła, żeby Wielki Zły Wilk nie miał doświadczenia w morderstwach i zawodowym zabijaniu. Nie miała dowodu, żeby poprzeć to przekonanie, ale uważała, że właśnie tak jest. Instynkt. Szósty zmysł. Przeczucie. Nie wiedziała, co to takiego, ale wiedziała, że morderca zaczeka na właściwy moment, kiedy będzie pewny, że jest bezbronna.
Bezbronna. Co za obmierzłe, głupie słowo, pomyślała. Lepiej oddaje każdą sekundę każdego dnia i każdej nocy, bez względu na to, czy się śpi, czy siedzi i czeka przy drzwiach z rewolwerem w ręku. Rozejrzała się. Plecy jej zesztywniały. Głowa bolała. Wszystko, co zrobiła, żeby się bronić, było dokładnie tym, co zrobiłaby nauczycielka ze szkoły podstawowej. Nożyczki, klej i papier w jaskrawych kolorach, coś bardzo przypominającego projekt robiony na lekcji. Brakowało tylko paru podekscytowanych piątoklasistów i ich szczęśliwych okrzyków. Widziała siebie, jak głośno klaszcze w ręce, żeby zwrócili na nią uwagę. W porządku, dzieci! Pani Locksley musi się obronić przed psychopatycznym zabójcą. Wszyscy niech przyniosą swoje ulubione materiały na środek i zbudujemy ścianę, żeby była bezpieczna! Śmieszne. Wiedziała, że śmieszne. Ale nie wiedziała, jak to zrobić inaczej. Długo patrzyła na swoją prawą rękę ściskającą rewolwer. Może powinnam złamać obietnicę złożoną zmarłemu mężowi, pomyślała, i obrócić rewolwer przeciwko sobie tuż przed przybyciem Wielkiego Złego Wilka przed drzwi. Roześmiała się gorzko. Nagły atak, jakby wywołany niespodziewanym przypływem dobrego humoru. No, to byłby wesoły widok: Wielki Zły Wilk zakrada się do środka, żeby mnie zabić, i odkrywa, że go wyprzedziłam. Co może zrobić, do diabła? Zabójca bez ofiary. Koń by się uśmiał. Tyle że nie zobaczyłabym tego, bo już byłabym martwa. W głowie pojawił się jej tekst piosenki: „Nie ma się co denerwować – powiedział spokojnie złodziej. – Jest tu z nami wielu, którzy sądzą, że życie to tylko żart”. Usłyszała akord gitary, jakby dobiegał z daleka. Słyszała chropawe głosy. To miało dla niej sens. Nie ma się co denerwować. Głęboko westchnęła, ale chwila odprężenia o mało nie zakończyła się krzykiem, kiedy usłyszała niespodziewany hałas u drzwi wejściowych. Najpierw rzuciła się w tył, jakby miała się gdzieś schować, potem chwiejnie poszła do przodu z wyciągniętym przed siebie rewolwerem, gotowa do oddania strzału. Wydawało się jej, że krzyczy coś niezrozumiałego, ale potem zdała sobie sprawę, że wszystkie te dźwięki istnieją tylko w jej głowie. Nie ma niczego gorszego, pomyślała Karen Joyce, niż hałas wywołany ciszą. Wmawiała sobie, że tak już jest, czy to podczas występu, czy w gabinecie, kiedy pogrąży się w pracy, czy kiedy samotnie siedzi w domu. Jechała do domu po pracy. Szybko przyjęła czasochłonny obyczaj: po zjechaniu z autostrady na spokojniejsze drogi wiejskie, prowadzące do jej stojącego nas uboczu domu, jeśli zauważyła za sobą kogoś w lusterku wstecznym, zjeżdżała na pobocze i cierpliwie czekała, aż samochód, ciężarówka czy co tam innego przejedzie obok niej. Dopiero wtedy ruszała dalej. Nikt nie będzie za nią jechał. To ciągłe zatrzymywanie się, ruszanie, znajdowanie kolejnego pobocza, zatrzymywanie się, czekanie, kontynuowanie jazdy sprawiało, że podróż robiła się nużąco długa, ale dawało jej to satysfakcję. Nie spieszyło się jej do domu. Już nie był bezpieczny. Problem polegał na tym, że jednocześnie czuła się niepewnie, kiedy wracała i wmawiała sobie, że nie ma powodu do obaw. Zbliżyła się do skrętu na swój wyżwirowany podjazd. Widziała zarysy domu, częściowo przesłonięte drzewami, nawet zimą, kiedy liście opadły. Ciemne sosny i ciemnobrązowe dęby ustawione w szereg jak strażnicy. Szybko obejrzała się za siebie, żeby się upewnić, że nikogo tam nie ma, i wjechała na podjazd. Zatrzymała się przy skrzynce pocztowej tak, jak to zawsze robiła. Ale teraz się zawahała. Obłędne myślenie, powiedziała sobie. Wyjmij pocztę. Nie chciała wysiadać z samochodu. Nie chciała otwierać skrzynki na listy. Prawie tak,
jakby się spodziewała, że jeśli to zrobi, wybuchnie bomba. Nie było powodu, żeby sądzić, że Wielki Zły Wilk skorzysta z poczty, by po raz drugi się z nią skontaktować. I nie było powodu, żeby sądzić, że tego nie zrobi. Próbowała nastroić się na racjonalne myślenie. Dyscyplina akademii medycznej, przypomniała sobie, przyzywając w myśli wspomnienia długiego wkuwania i zabójczego zmęczenia, przez które udało się jej przebić. Wysiadaj. Wyjmuj pocztę. Pieprz go. Nie możesz pozwolić, żeby jakiś anonimowy żartowniś rozwalił ci życie. Potem zastanowiła się, czy to ma sens. Może miałoby sens, gdyby właśnie pozwoliła mu rozwalać sobie życie. Zamarła, nie ruszała się zza kierownicy. Patrzyła, jak cienie przenikają przez drzewa jak cięcia mieczem ciemności. Czuła się uwięziona między zwyczajnością – pospolitą czynnością wyjęcia dziennego zbioru rachunków, katalogów i ulotek – a tym, co nieracjonalne. Może drugi list? Wrzuciła luz w skrzyni biegów i czekała. Mówiła sobie, że jest głupia. Gdyby ktoś zobaczył, że waha się, zanim zrobi coś tak oczywistego jak wyjęcie poczty, zawstydziłaby się. Nie dodało jej to sił. Właśnie w tamtej chwili bardzo chciała z kimś porozmawiać. Nagle znienawidziła samotność, mimo że od tylu lat tylko tego pragnęła. Ostatni raz rozejrzała się po drodze; wysiadła z samochodu, mamrocząc do siebie, że robi się podejrzliwa i głupia i że nie ma się czego bać. Ale i tak ostrożnie otwierała skrzynkę, jakby bała się, że w środku leży zwinięty jadowity wąż. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była biała koperta na kolorowym katalogu J. Crewa. Szybko cofnęła rękę, jakby to naprawdę był wąż. Kły obnażone, gotów do ataku. – Jordan, bardzo się niepokoję – powiedział dziekan odpowiednio donośnym, poważnym tonem. – Wszyscy twoi nauczyciele są zdumieni gwałtownym spadkiem jakości twojej pracy. Rozumiemy presję, jaką wytwarza sytuacja w twoim domu. Ale musisz zrozumieć, jak ważny jest ten rok dla twojej przyszłości. College czeka, a my boimy się, że zmniejszysz swoje szanse na lepsze uniwersytety, chyba że szybko podciągniesz wyniki w nauce. Jordan pomyślała, że dziekan nie mógł przemówić bardziej pompatycznie. Ale przecież dzienna dawka pompatyczności była naturalnym elementem egzystencji wszystkich dziekanów we wszystkich szkołach przygotowawczych, nie należało go więc krytykować za to, że zachowywał się tak, jak się po nim spodziewano. Jeśli ugryzie cię wściekły pies, czy to pies jest nierozumny? Jeśli wiewiórka ucieknie, kiedy podejdziesz za blisko, czy to ona jest głupia? Jeśli morderca chce cię zabić, czy to naprawdę jest zaskoczenie? Jordan pomyślała, że robi się z niej filozof. Ledwie słuchała dziekana, który kontynuował, żeby dodać zachęty do krytyki. Pewnie myślał, że odpowiednia mieszanka w mowie dopingującej i współczucie zabarwione okropnymi groźbami połączą się i każą się jej poprawić. – Chcemy ci pomóc wrócić na właściwą ścieżkę – powiedział, jakby była to najważniejsza, najbardziej wstrząsająca konkluzja. „Wrócić na właściwą ścieżkę”. To zdanie słyszała mnóstwo razy w ciągu ostatnich miesięcy. Straciło dla niej znaczenie. Odnosiło się do dawnej Jordan, tej, która była jeśli nie popularna, to przynajmniej akceptowana, dostawała dobre stopnie, cieszyła się na kolejny rok. Nowa Jordan nie była nawet pewna, czy długo pożyje. Rozejrzała się po gabinecie. Na dębowym regale stały książki, wielkie brązowe biurko pasowało do umeblowania. Na ścianie wisiało kilka dyplomów w ramkach, a obok, także w ramkach, dziecięce rysunki tryskające kolorem na gabinet. Były tam także zdjęcia z
uśmiechniętym dziekanem i jego szczęśliwą rodziną podczas spływu na tratwie i inne, gdzie stali ramię w ramię, upozowani na tle Wielkiego Kanionu, a wreszcie fotomontaż z wszystkimi na szczycie jakiejś zdobytej góry. Aktywna, energiczna, zżyta rodzina. Zupełnie inna niż jej. Jej rodzina pękała. To, co powiedział, rozproszyło ją. – Co mogę zrobić, Jordan, żeby ci pomóc? Zdała sobie sprawę, że lekko się zgarbiła, ręce ma przyciśnięte do brzucha, jakby ją coś bolało. Powoli zmieniła pozycję, żeby nie wyglądać na tak przybitą. – Będę ciężej pracować – powiedziała. Dziekan się zawahał. – Nie wydaje mi się, żeby tu chodziło o ciężką pracę, Jordan. Tu chodzi o to, żebyś spróbowała odzyskać zdolność koncentracji. – Będę się bardziej skupiała – obiecała. Pokręcił głową, ale tylko minimalnie. – Musisz postarać się odsunąć od siebie to, co cię dekoncentruje, i skupić na tym, co jest dla ciebie istotne. – Spróbuję – odparła. Tego nie wyrzuciła z siebie: Nie sądzisz, do cholery, że przeżyć – to jest dla mnie istotne? – Jordan, wszyscy chcemy ci pomóc, przejście przez ten ciężki okres jest bardzo ważne dla twojej przyszłości. Mogę po prostu nie mieć przyszłości. Głęboko odetchnęła i się opanowała. Pomyślała, że z dziekana nie jest zły facet. Naprawdę chce dobrze. Ukłuła ją zazdrość. Pomyślała, że rodzice nie powiesili na żadnej ścianie żadnego jej rysunku ani niczego, co zrobili razem w szczęśliwszych czasach, chociaż nie potrafiła sobie przypomnieć tych szczęśliwszych czasów i czegokolwiek, co by razem zrobili. Przez chwilę myślała o tym, co ma powiedzieć. Rozumiała, że jeśli ma wspomnieć o Wielkim Złym Wilku, to właśnie teraz. Myślisz, że tylko ten wstrętny rozwód rodziców chrzani mi sprawy? Nie, do diabła. Pieprzyć ich. Naprawdę to jakiś wariat, gdzieś biega i myśli, że jestem Czerwonym Kapturkiem, i chce mnie zjeść. Nie naprawdę zjeść. On chce mnie po prostu zabić. Na jedno wychodzi. Ale nie powiedziała tego. Wyglądałoby to na odlot. Coś w jej głowie krzyczało: Wszyscy chcecie mi pomóc? Dobrze, dajcie spluwę. Wynajmijcie ochronę. Wezwijcie cholernych marines. Może oni mnie ochronią! Żadna z tych gniewnych myśli nie wymknęła się jej z ust. Odpowiedziała tylko cicho: – Zrobię wszystko, co w mojej mocy. – Mówiła ściszonym głosem, prawie jak w konfesjonale, tyle że nigdy nie była u spowiedzi i nie miała zamiaru zacząć chodzić w najbliższym czasie. Doprawdy, nie była to właściwa odpowiedź. Zobaczyła rozczarowanie w oczach dziekana. To się jej spodobało. Przynajmniej nie udawał. Już chciała ponownie otworzyć usta, żeby wyrzucić z siebie potok bólu związanego z rodzicami, z jej porażkami, jej odizolowaniem i wreszcie ze strachem, że jest prześladowana i trafiła na listę skazanych na śmierć, na co nic nie może poradzić. Już miała to z siebie wyrzucić, ale się powstrzymała. Prawie sapnęła głośno. Jak mu powiem o Wielkim Złym Wilku, może Wilk najpierw przyjdzie po niego. Rozejrzała się. Zdjęcia szczęśliwej rodziny. Nie może narażać ich na niebezpieczeństwo. Zauważyła, że dziekan pochyla się do przodu. Większość ludzi zobaczyłaby w tym ruchu
zaniepokojenie. Ona zobaczyła w nim drapieżność. Nagle pomyślała: Może to on jest Wilkiem? Poczuła, jak żołądek się w niej kurczy. Zamknęła usta, zacisnęła wargi, zachowała swoje tajemnice dla siebie. Dziekan się zawahał; pozwolił, żeby gabinet wypełniła krępująca cisza, jak gryzący dym. Po jakimś czasie, wydawało się, że bardzo długim, powiedział: – No dobrze, Jordan. Wiesz, że zawsze możesz do mnie przyjść, żeby porozmawiać. I myślę, że powinnaś wrócić do spotkań ze szkolnym terapeutą. Mogę was umówić, jeśli chcesz i jeśli myślisz, że to pomoże… Terapeuta z cholernie wielką spluwą, pomyślała. To by pomogło. A może terapeuta, który potrafi zmienić się w krzepkiego drwala i uratować Czerwonego Kapturka swoją wielką siekierą. Tyle że to nie jest zakończenie, o które chodzi w wersji Wielkiego Złego Wilka, prawda? Nie odpowiedziała na pytanie. Wstała tylko z krzesła i kiwnęła głową, ale kiwnięcie szybko zamieniło się w przeczące kręcenie głową. Potem wyszła, szybko przemknęła obok sekretarki dziekana, która na wpół uśmiechała się, na wpół chmurzyła, zeszła po szerokich schodach i wypadła za drzwi prowadzące na szkolne tereny. Powietrze było mroźne, ale świeże, miała wrażenie, że mogłaby odgryźć kawałek zimna i przeżuć go. Chciała dostać się do sali gimnastycznej, szybko zacząć ćwiczenia i starać się bardziej niż inne dziewczyny z drużyny. Chciała się spocić. Chciała obijać się o ciała innych. Gdyby dostała łokciem w usta i zaczęła krwawić, byłoby w porządku. Gdyby tak samo uderzyła koleżankę z drużyny, cóż, też byłoby w porządku. Zrobiła parę kroków w stronę swojego dormitorium, żeby rzucić torbę z książkami na łóżko i wyjść na boisko, kiedy nagle opanowała ją jedna, zniechęcająca myśl: Kiedy tam dojdę, przywiozą pocztę. Nie wiedziała, czy znajdzie w niej kolejny list od Wielkiego Złego Wilka. Ale panika jak prąd elektryczny krążyła po niej niepowstrzymanie i mówiła, że tak właśnie będzie. Nie znosiła tego uczucia: wiedzieć, że coś nie powinno się zdarzyć, ale mimo to się zdarza. Aż nagle zatrzymała się, owiało ją chłodne powietrze. Będzie kolejny list, pomyślała. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Na Kapturka Numer 1, Numer 2 i Numer 3 czekały koperty. Ale tym razem bez listu. Każda z kopert zawierała pojedynczą linijkę maszynopisu osobną dla każdego Kapturka. Karen Jayson otrzymała: http://www.youtube.com/watch?v=wsxty1xl.Red1. Sarah Locksley otrzymała: http://www.youtube.com/watch?v=wftgh1xl:Red2. A na Jordan Ellis czekało: http://www.youtube.com/watch?v=hgtsv1xl:Red3. Każda z linijek była podpisana inicjałami WZW.
10 Największy dylemat każdego zabójcy, pisał ochoczo Wielki Zły Wilk, to precyzyjne określenie właściwej bliskości. Trzeba być blisko – ale nie za blisko. Niebezpieczeństwo czai się w dawnym stereotypie: ciągnie cię do zamierzonej ofiary jak ćmę do płomienia. Nie spal się. Ale interakcja jest nieodłącznym elementem całego tańca śmierci. Pragnienie słuchania, dotykania, wyczuwania jest wszechogarniające. Krzyk strachu jest jak muzyka. Poczucie bliskości podczas dokonywania morderstwa upaja. Pomyślcie o wszystkich składnikach posiłku smakosza, jak każda przyprawa, każdy kawałek jedzenia mieszają się zapachami z innymi w jedno niepowtarzalne doświadczenie. Wyczarowanie pięciogwiazdkowej kolacji nie różni się od skonstruowania prawidłowego zabójstwa. W bajce Wilk nie ogranicza się do śledzenia Czerwonego Kapturka w lesie. To zbyt prosta interpretacja. W lesie on jest w domu. Jego możliwości są dwa, może trzy razy większe niż jej. Ma ostrzejszy wzrok. Jego węch jest nieporównywalnie lepszy. Biega szybciej od niej. Jest od niej sprytniejszy. Jest w swoim własnym środowisku, zna każde drzewo i pokryty mchem kamień. Ona jest tylko wystraszonym intruzem, samotnym, z dala od swoich. Jest młoda i naiwna. On jest starszy, mądrzejszy i znacznie bardziej wyrobiony. W rzeczywistości Wilk może ją zabić w każdej chwili, kiedy ona przedziera się przez gęste kolczaste zarośla, jeżyny i mroczne cienie. Ale to byłoby zbyt łatwe. Zabójstwo byłoby rutynowe. Nudne. Wilk musi podejść bliżej. Muszą się bezpośrednio skomunikować przed śmiercią. To takie chwile dodają życia zabójstwu. Uszy. Oczy. Nos. Zęby. On chce usłyszeć drżenie niepewności w jej głosie i poczuć przyspieszone bicie jej serca. Chce zobaczyć narastającą panikę w jej oczach, gdy powoli zaczyna rozumieć, co za chwilę się stanie. Chce poczuć jej strach. A najważniejsze, chce trzymać łapę na wszystkich intymnych sprawach związanych z morderstwem… zanim poczuje smak tego, o czym marzył, i obnaży kły. Tak jak autor, Wilk musi spisać jej śmierć. Szybko stukał w klawiaturę, ale kiedy napisał słowo „śmierć”, nagle odsunął się w biurowym krześle, lekko się nachylając. Otwartymi dłońmi potarł mocno o sztruksowe spodnie, wyczuł parciejące wypukłości na miękkim materiale i wytworzył ciepło tak samo, jak się je wytwarza, pocierając dwa patyki, żeby rozniecić płomień. Żałował, że nie może stanąć obok każdej z Kapturków, tylko po to, żeby zobaczyć wrażenie, jakie wywołał jego drugi list. Pragnienie było tak silne, że nagle wstał i zaczął boksować pustą przestrzeń przed sobą serią szybkich, krótkich ciosów, jak bokser, który właśnie trafił przeciwnika. Teraz zbliża się do niego, wyczuwając słabość i okazję w tej samej chwili, niepomny narastającego krzyku tłumu i zbliżającego się gongu. Wilk odwrócił się od komputera i biurka i szybko wyszedł. Zamknął gabinet i przeszedł szybko przez dom. Nie zapomniał wziąć płaszcza z wieszaka przy drzwiach, chociaż pomyślał, że nie będzie go potrzebował. Już czuł się wystarczająco rozgrzany. Jechał szybko, może trochę za szybko, ścinał zakręty, przejeżdżał na żółtym świetle, aż dojechał do szkoły. Zaparkował na przyległej ulicy, skąd przez czarne, żelazne pręty płotu widział z oddali ścieżki kampusu. – Gdzie jesteś, Kapturku Numer 3? – szepnął. Szybko zerknął na zegarek. W duchu zaczął odliczać: „pięć, cztery, trzy…”, wiedząc, że zabrzmi dzwonek i czwarte klasy ustąpią miejsc piątym. Porównanie historii amerykańskiej i angielskiej, powiedział sobie w duchu. Przygarbił się na fotelu. – No, dalej, dzwoń, do cholery – powiedział. Dzwonek zadzwonił jak na zawołanie, tak
jak Wilk się spodziewał. Krótka chwila wahania, jakby cały kampus wzruszył ramionami, a potem drzwi zaczęły się otwierać i szwadrony nastolatków wypełniły dziedziniec, przechodząc od jednego obowiązku do kolejnego. Było to morze niebieskich dżinsów i kurtek. Nachylił się do przodu, wytarł wilgoć z szyby samochodu. – Gdzie jesteś, Kapturku Numer 3? – powtórzył. Spostrzegł mignięcie truskawkowej czerwieni upchniętej pod wełnianą czapką. Zauważył niepewny chód, kilka kroków za grupką uczniów. Chciał zobaczyć, jak ona się potyka, może nawet przewraca ze strachu, leży jak cień człowieka na czarnym asfalcie ścieżki. Uśmiechnął się. – Jestem tutaj – powiedział cicho. – A ty o tym wiesz, prawda? Prawdziwa odpowiedź na to pytanie brzmiała: nie. Ale lepszą odpowiedzią było: tak. Wilk patrzył, jak odległa sylwetka Kapturka Numer 3 niknie w innym szkolnym budynku. Przez chwilę się rozglądał. Był sam, w samochodzie i na pustej ulicy. Pomyślał, że jest zamaskowany, jak każdy leśny drapieżnik: zwyczajny człowiek za kierownicą zwyczajnego samochodu w zwyczajny dzień, na pozór nierobiący niczego nadzwyczajnego. Zapalił silnik. Jeszcze dwa przystanki, powiedział do siebie. Może tylko udany przejazd obok. I zobaczymy, co zobaczymy. Ostro zaczerpnął powietrza. Poczuł niepewność. Zwątpienie. Subtelne wonie, które wkrótce zastąpi mocniejszy zapach strachu. Żaden z trzech Kapturków nie wyszukał natychmiast adresu YouTube, który nadszedł tego dnia z pocztą. Każdy najpierw patrzył na kopertę, a potem, kiedy niezdecydowanie narosło w nich jak krzyk i rozdarły sklejony papier, wpatrywały się w hieroglif z liter i cyfr pośrodku kartki. Z jednej minuty zrobiły się dwie. Z dwóch dziesięć. Każdy z Kapturków czuł się tak, jakby nierozważnie utracił nad sobą kontrolę. Karen Jayson rzuciła kartkę na kolana. Z powrotem wsiadła za kierownicę, zamknęła drzwi i zamarła, póki nie zebrała odwagi, żeby otworzyć list i przeczytać pojedynczą linijkę zawartą w środku. Opanowana strachem, chwyciła kierownicę tak mocno, że zbielały jej kostki palców. To było jak omdlenie albo wprowadzenie się w stan przejściowy. Patrzyła przez przednią szybę na podjazd do domu, ale już nie widziała drzew, wijącej się żwirowanej drogi ani zarysów domu na końcu. Zanurkowała w jakieś inne miejsce, gdzie chwiała się na skraju paniki. Kiedy w końcu boleśnie wydobyła się na otaczający ją świat, zdała sobie sprawę, że wkrótce jeszcze bardziej wstrząśnie nią to, co Wilk przesłał jej do obejrzenia. Oszołomiona poczuła nagłe ukłucie strachu, kiedy po wiejskiej drodze prowadzącej do jej podjazdu przejechał samochód. Odwróciła się, wyobraziła sobie, że samochód zwolnił, że ktoś się jej przygląda – ale kiedy popatrzyła, auta nie było. Jeśli tam był jakiś samochód. Już nie była pewna. Nie potrafiła zapanować nad myślami i uczuciami. Była dumna ze swojej wiedzy i spokojnego stosowania faktów do każdej sytuacji, i to przeraziło ją najbardziej. Zdała sobie sprawę, jak mocno trzyma się kierownicy, pomyślała, że mogłaby ją połamać. Wrzuciła bieg i prawą stopą przydeptała pedał gazu. Kamyki i ziemia rozbryzgnęły się spod kół wozu. Gwałtownie skręciła, próbując bezskutecznie uciec od swoich uczuć. Sarah Locksley schowała się w łazience. Zamknęła za sobą drzwi na klucz, rzuciła się do umywalki, puściła zimną wodę i ochlapała sobie twarz. Kropelki wody mieszały się ze łzami. Krótki oddech wyrwał się jej z piersi. Dłonie miała lepkie, gdy dotykała porcelany.
Poczuła, że ręce jej słabną, ogarnia ją zawrót głowy. To musi być ten alkohol i te wszystkie lekarstwa, powiedziała sobie. Trzymała się fałszu, chociaż wiedziała, że naprawdę to strach. Czuła, jak wycieka z niej równowaga, jakby to, co trzymało ją w pionie, skapywało z niej jak krew z rany. Zerknęła w dół, na kartkę papieru. Chciała ją zmiąć, wrzucić do toalety i spłukać jak odchody. Ale choć pragnienie było silne, wiedziała, że tego nie zrobi. Przynajmniej nie, zanim zobaczy, co Wilk chciał jej pokazać. Nie chciała tego widzieć. Ale jednocześnie wiedziała, że musi. Zmięła list w ręku, a potem, w nagłym przypływie mdłości, odwróciła się do miski klozetowej i gwałtownie zwymiotowała. Jordan Ellis skuliła się na łóżku, jakby nagle dopadła ją choroba; list ściskała w ręku. Prawie przez kwadrans nie zmieniała pozycji. Popatrzyła przez maleńkie dormitorium na biurko, na stojący na nim otwarty laptop. Z wielkim wysiłkiem spuściła nogi z materaca i postawiła je na podłodze. Z równie wielkim wysiłkiem wstała i zrobiła krok w stronę komputera. Wreszcie opadła na krzesło ze sztywnym oparciem, stojące przy biurku. Z jeszcze większym wysiłkiem uniosła dłonie nad klawiaturę i wpisała pierwsze litery adresu, który przysłał jej WZW. Każda litera, cyfra czy ukośnik były jak igły sondujące jej ciało. Kiedy skompletowała cały adres, zawahała się, zanim nacisnęła klawisz enter. Klawisz ten przeniesie ją elektronicznie do świata, w którym chciał ją widzieć Wilk. Jordan czekała. Próbowała sobie wyobrazić, co to naciśnięcie będzie znaczyło dla niej i dla niego. Pytała siebie, czy wspiera swoją sprawę, czy jej szkodzi. Myślała, że wchodzi na jakąś niebezpieczną arenę, gdzie rozgrywana jest jakaś śmiertelnie niebezpieczna gra, i to bez znajomości zasad i bez odpowiedniego wyposażenia. Będzie jak sparaliżowana od samego początku, a zwycięstwo trudno sobie wyobrazić. Bo jest niemożliwe. Mogę zagrać, pomyślała, próbując napełnić się sztuczną otuchą. Mogę zagrać w tę grę. Lepiej niż mu się wydaje. Ale i tak się wahała. Przygryzła dolną wargę tak, że prawie zaczęła ją boleć, potem powiedziała do siebie pieprzyć to i wcisnęła klawisz enter z determinacją tak ekscytującą, że poczuła się zaskoczona. Na ekranie pojawiło się znajome logo YouTube. Na zatrzymanym wideo, które się przed nią ukazało, zobaczyła tylko zbliżenie nagich drzew i bezlistnych gałęzi na tle zachmurzonego nieba. Nie miała pojęcia, co to jest, a w głowie tłoczyła się jej seria pytań. Przesunęła kursor na strzałkę play i kliknęła. Obrazy ożyły w kwadracie na ekranie. Przygarbiła się, nachyliła do przodu, uważnie patrzyła. Z początku kamera – trzymana chwiejnie, po amatorsku – trzęsła się, wycelowana w drzewo. Potem obróciła się gwałtownie i Jordan zrozumiała, że to las. Zobaczyła liście zalegające ziemię, ciemnej barwy pnie skupione w poplątanym nieładzie, krzaki i leżące kłody. Ale kamera lekko, prawie bez skrępowania i wysiłku, wędrowała po ciemnym lesie. Słupy słabego światła od czasu do czasu przecinały scenerię. Jordan pomyślała, że film nakręcono pod koniec pochmurnego dnia. Patrzyła zafascynowana. Punkt widzenia sugerował, że ten, kto niósł kamerę, swobodnie szedł wybraną przez siebie ścieżką. Ale ona niczego nie rozpoznawała. Film mógł być nakręcony gdziekolwiek. Nagle kamera się zatrzymała. Mocny rozbłysk światła rozjaśnił widok, a Jordan odchyliła się do tyłu, jakby dostała w twarz. Przez chwilę szły ziarniste, rozmyte, trudne do zidentyfikowania obrazy, potem Jordan zrozumiała, że widzi kogoś sfilmowanego z dużej odległości późnym popołudniem.
Zobaczyła rude włosy. Zobaczyła szkolne ścieżki. Zobaczyła siebie. Samotną. Pomyślała, że zaraz zacznie krzyczeć. Ale z jej szeroko otwartych ust nie wyszedł żaden dźwięk. Obraz z kamery zatrzymał się na chwilę, kiedy patrzyła, jak znika w swoim dormitorium. Zobaczyła, że drzwi się za nią zamykają. Potem ekran poczerniał.
11 Karen próbowała przybrać niefrasobliwy, obojętny ton podczas rozmowy telefonicznej. Wystukała numer do Apple Store w galerii handlowej, odległej o jakieś pięćdziesiąt kilometrów, i połączyła się z młodym człowiekiem z punktu obsługi technicznej, „gniazda geniuszy”, który przedstawił się jako Kyle. – Mam pytanie dotyczące komputera – powiedziała Karen, próbując się streszczać. – Jasne. Strzelaj – odparł Kyle, nie przypominając o oczywistości, że w innych sprawach nie dzwoni się do tego sklepu. W tle Karen słyszała inne odpowiedzi ze strony „geniuszy” Apple’a w niebieskich koszulach, którzy wyjaśniali, co to są bity i bajty, ściągane dane i pamięć. – Czy do YouTube można przesłać coś anonimowo? Próbujemy zrobić coś szczególnego na imieniny mojego męża. Dzieciaki i ja chcemy zamieścić wideo, które nakręciliśmy jako niespodziankę – rozumiesz, on służy za granicą – a niespodzianka polega na tym, żeby nie mógł prześledzić, kto go zamieścił, bo nie chcemy ujawniać drugiej niespodzianki, którą dla niego planujemy, kiedy wróci do domu… Na tym skończyła. Wiedziała, że to nie ma sensu i że to wierutne kłamstwo, ale myślała, że wystarczy, żeby Kyle Geniusz powiedział to, co powinna wiedzieć. – A, rozumiem. Przesłać anonimowo? Nie ma problemu. To łatwe – powiedział. – Chodzi mi o to, żeby w ogóle nie można było namierzyć. – Jasne – odparł. – Więc gdybym chciała prześledzić wszystko, aż do nadawcy, jak miałabym to zrobić? – Łatwo wysłać. Trudno namierzyć – powiedział wprost Kyle. – Mógłbyś trochę więcej mi o tym powiedzieć? – poprosiła Karen. Miała nadzieję, że napięcie, które w niej narosło, nie przenika do jej głosu. – Hm, to dwa różne pytania – odparł Kyle. – Pierwsze, anonimowe nadanie. To nie jest zbyt trudne. Możesz podłączyć komputer do prawie każdego anonimowego serwera, na przykład w kawiarni czy w bibliotece. Potem tworzysz konto proxy na stronie sieci takiej jak Tor, która daje ci program gwarantujący anonimowość. Kiedy przesyłasz dane na YouTube, korzystasz z serwera, z którego nie można cię namierzyć, i ze strony ukrywającej wszystkie ważne informacje o komputerze, więc nawet jak ktoś się dostanie do lokalizacji, trafia na ścianę. – To chyba mnóstwo pracy. – Wcale nie. Tylko krótka przejażdżka samochodem, zakup kubka zbyt drogiej kawy i parę dyskretnych kliknięć. Użyj aliasu, który nic nikomu nie powie. To chyba względnie mała niewygoda w zamian za całkowitą prywatność. – Pytanie chyba znudziło Kyle’a. – Ale policja… – Ależ skąd – wtrącił natychmiast ze znacznie większym entuzjazmem. – Żadnych szans, żadnej metody. Oni też natkną się na tę samą elektroniczną ścianę. A jeśli założyć, że w bibliotece czy w kawiarni nie ma kamer ochrony, cóż, masz, co chcesz. Wysyłasz, co masz do wysłania, wylogowujesz się z Tora, czy skąd tam, nikt nie wie, co się stało, a ty znikasz. Wielki Zły Wilk wiedziałby o kamerach ochrony, pomyślała Karen. Musiał wiedzieć. Wiedziałby, jak to jest z komputerami. Wiedziałby o stronach sieci, które dają anonimowość. Nagle pomyślała, że on wie o wszystkim. – A namierzanie nadawcy… – Chodzi ci o to, że ktoś wysłał coś anonimowo, a ty chcesz go namierzyć? Zrobił coś takiego, co ty chcesz zrobić swojemu mężowi?
Odpowiedź Kyle’a była zabarwiona z lekka ironicznym tonem, jakby rozumiał, że Karen nie mówi o mężu, ale postanowił jednak udawać. Właśnie to naprawdę chciała wiedzieć. Czuła, jak kurczą się jej wnętrzności, jakby ktoś ją ściskał. Czuła pot pod pachami; przypomniała sobie, że ma mówić lekkim, niedbałym, beztroskim tonem, chociaż to było prawie niemożliwe. Głos mówił, że Kyle był młody – pewnie ledwo po dwudziestce, pomyślała – ale w latach liczonych znajomością komputerów był znacznie od niej starszy. – Właśnie – odpowiedziała. – Hm, myślę, że według prawa YouTube musi zatrzymywać jak najwięcej tego rodzaju informacji, na wypadek gdyby z wizytą wpadła policja albo jakiś adwokat z nakazem. Oni są naprawdę uwrażliwieni na internetowe maltretowanie i zastraszanie, bo tego jest wszędzie mnóstwo. Mają masę problemów z opinią publiczną, kiedy jakiś łobuz ze szkoły średniej wysyła coś, żeby upokorzyć albo zastraszyć byłego chłopaka albo byłą dziewczynę. Z Facebookiem jest tak samo. I mają takie same kłopoty, kiedy złamią szyfry. Hm, ale nic nie wiem na temat, no wiesz, hakerów wojskowych czy takich jak z CIA. Mają całkiem fajne zabawki, według najnowszej mody, do śledzenia czarnych charakterów, jak w Iraku. Ale na każdego, kto pracuje dla federalnych i naprawdę się na tym zna, przypada kilkunastu albo i milion zawodowców od komputerów, którzy pracują, żeby to obejść. A faceci, którzy nie dostają wypłat z państwowej kasy, są naprawdę o niebo lepsi. Karen nie wiedziała, o co jeszcze zapytać, ale Kyle usłużnie mówił dalej, w jego głosie pojawiło się pełne ekscytacji przyspieszenie. – To jest tak, jak na filmach albo w telewizji. Wiesz, zawsze jest taka scena, gdzie dobrzy albo źli hakują to czy tamto i wyciągają jakąś ekstrainformację o jakimś facecie, albo o jakimś spisku, albo o czymś fajnym, co pływa sobie w cyberprzestrzeni… i wszystko niby ma sens, a ty w to wierzysz. – To znaczy? – zapytała Karen. To, co do tej pory usłyszała od Kyle’a, nie dodało jej otuchy. Przeciwnie, poczuła mdłości. – Hm, bo to zazwyczaj ma sens. – Dziękuję, Kyle – powiedziała Karen. – Może zadzwonię do ciebie jeszcze raz. – W każdej chwili, pani doktor – odpowiedział i się rozłączył. Zajęło jej chwilę, zanim zdała sobie sprawę, że się nie przedstawiła. I nie powiedziała Kyle’owi, jaki ma zawód. Identyfikator dzwoniącego z jej telefonu, pomyślała. Przez chwilę patrzyła na czarną słuchawkę, którą trzymała w ręku. Co jeszcze mu powiedział? Telefon domowy, linia telekomunikacyjna, komórka, numer służbowy. Gdzie się podziała jej prywatność? Przerażało ją to. Potem odwróciła się w stronę ekranu komputera. To, co zobaczyła, przeraziło ją jeszcze bardziej. Łzy Sarah obeschły. Czuła się, jakby weszła bez namysłu do ciemnego pokoju, wiedząc, że gdzieś w podłodze jest właz, przez który wpadnie w wieczne zapomnienie. Nie miało znaczenia, jak starannie i ostrożnie wyczuwała drogę, bo właz otwierał się przed nią na oścież i nie było sposobu, żeby go uniknąć. Przez chwilę gapiła się na ekran komputera. Po raz trzeci czy czwarty oglądała przysłany kawałek na YouTube. Może to był piąty raz. Nie liczyła. Nagle wyciągnęła rękę i chwyciła rewolwer męża leżący na stoliku obok niej. Zanim zrozumiała, co robi, odbezpieczyła, wstała z krzesła i zaczęła chodzić po domu. Wreszcie dotarła do drzwi frontowych. Bez wahania otworzyła je i wyszła na podest schodów. Machała
rewolwerem na lewo i prawo, celując wzdłuż lufy, z palcem zaciśniętym na spuście, gotowa do oddania strzału. No, chodź! Cholera! No, chodź! Czekam na ciebie! Wydawało się jej, że krzyczy, ale potem zrozumiała, że zęby ma mocno zaciśnięte, tak mocno, że rozbolała ją szczęka. Drugi raz odwróciła się w prawo, potem powtórzyła ten ruch na lewo, jak bąk kręcący się na stole. Wreszcie opuściła broń i zabezpieczyła ją. Zrobiła powolny wydech, smakowała świeże powietrze, myśląc, czy wstrzymywała oddech kilka sekund, minutę, czy przez cały dzień. Rewolwer nagle zrobił się ciężki, obił się o jej udo. Chciało jej się śmiać. Nikogo nie było w polu widzenia. Nikt nie przechodził ulicą przed jej domem. Żaden samochód nie przejeżdżał powoli. W ogóle nikogo nie widziała. Mieli szczęście, pomyślała. Wszyscy sąsiedzi, którzy przestali ją odwiedzać. Wszyscy nieznajomi, którzy w tamtej chwili mogli przechadzać się przed jej domem. Mieli szczęście, że przeżyli. Obiecała sobie, że wyceluje, pociągnie za spust i zabije każdego, kogo zobaczy. Bez różnicy, Wielki Zły Wilk czy nie. Zaczęła myśleć, że każdy jest Wielkim Złym Wilkiem. Westchnęła i weszła do środka. Naszła ją dziwna myśl, że sąsiedzi zupełnie o niej zapomnieli. Nikt nie chciał złapać wirusa rozpaczy, którego była nosicielką, więc nikt nie przyjmował do wiadomości jej istnienia. Już nie. Mogę stanąć naga w oknie. Mogę chodzić nago po ulicy z rewolwerem w ręku. Mogę tańczyć nago pośrodku jezdni i strzelać, kiedy tylko mam ochotę, i nikt nie zwróci uwagi. Stałam się niewidzialna. Kusiło ją, żeby spróbować. Ale wróciła do domu, zamknęła za sobą drzwi na klucz, poprawiła marny, domowej roboty system alarmowy z puszek i butelek i wróciła przed ekran komputera. Druga myśl wślizgnęła się jej do głowy: Jestem niewidzialna dla wszystkich z wyjątkiem jednej osoby. Słyszała swój oddech w krótkich, dręczących wybuchach. Sięgnęła w dół i lufą rewolweru nacisnęła strzałkę play. Zaczęła oglądać to, co przyszło pocztą za drugim razem. Ale patrząc na to, uniosła broń i wycelowała ją w obraz przed sobą. Wideo Kapturka Numer 1 zaczynało się tak samo, jak wideo Kapturka Numer 3 – kamera przesuwała się szybko przez anonimową kępę jakichś drzew, jak zwierzę szybko przemieszczające się po znajomym terenie. Kiedy Kapturek Numer 1 zobaczyła to po raz pierwszy, pomyślała, że to las za jej domem. To musi być to, pomyślała. Przerażająca myśl. Potem film pokazywał obraz nakręcony z dużej odległości, przedstawiający ją na tyłach parkingu hospicjum, jak ukradkiem pali papierosa po wypełnieniu dokumentów o śmierci pacjenta, naiwnie sądząc, że rozkoszuje się swoim niebezpiecznym nałogiem samotnie i bez świadków. Początek dla Kapturka Numer 2 naśladował inne filmy, z szybko nakręconym wstępem w lesie. Ale dalej było ujęcie zrobione przez szybę samochodu na parkingu wielkiego dyskontu z alkoholem. Był to miejscowy sklep, który Kapturek Numer 2 znała aż za dobrze. Kamera filmowała jedno miejsce w nieskończoność, aż Kapturek Numer 2 wyłoniła się z szerokich szklanych drzwi sklepu, niosąc w ramionach papierowe torebki pełne butelek z alkoholem. Kamera śledziła ją do chwili, gdy wsiadła do samochodu i nierówno pojechała do domu znajomą ulicą. Wszystkie filmiki były zrobione w ciągu ostatnich miesięcy. Nie pokazywały ponurej wczesnej zimy, która uwięziła trzy Kapturki. Drzewa były okryte liśćmi. Ubrania mówiły o
cieplejszej porze roku. Dwa filmiki dłużej zatrzymywały się na ostatnim ujęciu. Kapturek Numer 1 zamarła z dymem z papierosa unoszącym się nad jej głową. Kapturek Numer 3 skończyła znikając w dormitorium, jakby połknęły ją wieczorne cienie. Ale filmik Kapturka Numer 2 kończył się nieuzasadnionym okrucieństwem. Gdy jej samochód opuścił parking przy sklepie z alkoholem, obraz zmienił się na inny. Kiedy Kapturek Numer 2 zobaczyła go po raz pierwszy, wydała głośny, nieartykułowany okrzyk bólu. Grób. Kamień nagrobny. Dwa nazwiska z tą samą datą. Ukochany mąż. Ukochane dziecko. Nie żyją.
12 Skupienie się na popołudniowych zajęciach z koszykówki wymagało od Jordan ogromnej siły. Każde podanie, każda zasłona, każdy rzut były dla niej za trudne. Kiedy robiła łatwy rzut spod kosza i piłka spadała z obręczy, koleżanki z drużyny jak zwykle gwizdały, a pomocnik trenera błyskawicznie rzucał jej karcącą uwagę: – Nie spiesz się, Jordan, i skończ to! Ale ona wyobrażała sobie – chociaż trybuny były zupełnie puste – że obserwuje ją ktoś inny i nawet minimalny błąd albo niecelny rzut w trakcie szamotaniny na treningu ma o wiele większe znaczenie. Uznała, że nie może okazać po sobie, że się boi. Absolutnie. Nawet przez chwilę. Każda słabość może być dla Wielkiego Złego Wilka wskazówką, jak ją złapać. Musiała być doskonała pod każdym względem, nawet kiedy wiedziała, że daleko jej do tego, żeby trzymać Wielkiego Złego Wilka na dystans. Pewnie to nie miało sensu, ale leżało na jej ramionach jak ciężar. Zastanawiała się, czy Wielki Zły Wilk wstrzymuje ją, żeby nie skoczyła odebrać odbicia. Może potrafił ją przytrzymać, nawet gdy nie było go w pobliżu, po prostu każąc jej myśleć, że tu jest. Obok, ale nie tuż obok. Blisko, ale nie za blisko. Zacisnęła pięści. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Biegła wzdłuż boiska i robiła obowiązkowe ćwiczenia, dotykając po drodze wszystkich linii: bazowej, faulu i z powrotem, od bazowej do bazowej i błyskawiczny finisz. Nikt nie lubił biegów na kondycję, chociaż wszyscy wiedzieli, jakie są ważne. Jordan jak zwykle ukończyła bieg pierwsza, dumna z tego, że stać ją na dodatkowy wysiłek. Umysł powinna mieć oczyszczony ze wszystkiego poza bólem i skróconym z wysiłku oddechem, ale kiedy pochyliła się, żeby dotknąć linii faulu, zdała sobie sprawę, że musi znaleźć sposób, żeby skontaktować się z pozostałymi Kapturkami, nawet jeśli właśnie tego chce Wielki Zły Wilk. Pomyślała, że wie, jak to zrobić. Nie wiedziała, czy stereotypowe powiedzonko „w jedności siła” niesie w sobie jakąś prawdę. Wątpiła w to. Poczekała do późnego wieczoru i weszła na YouTube. Otworzyła filmik pokazujący, jak wchodzi do dormitorium. Odpuściła sobie prawie całą pracę domową i godzinami wpatrywała się w obraz na pulpicie monitora – zdjęcie Ziemi z kosmosu. Z minuty na minutę zbliżała się północ. Powiedziała sobie, że nawet Wielki Zły Wilk musi czasem spać, a poza tym, czym miałby się martwić? Na bezsenność cierpi ona i pozostałe Kapturki. Wilk prawdopodobnie noc w noc smacznie sypia. W rogu ekranu, na którym oglądała wideo, był licznik wejść. Zatrzymał się na 5 – wskazywał, ile razy ona to obejrzała. Utkwiła wzrok w cyfrze. Pięć, pięć, pięć, powtarzała w duchu. Głęboko odetchnęła i z uczuciem, że wkracza na cudze, nieznane tereny, sięgnęła po klawiaturę i zaczęła szybko pisać. Najpierw wyszukała słowo klucz „Kapturek” i ustawiła wyniki według daty. Na ekranie komputera pojawiło się menu, seria zatrzymanych klatek i adresów YouTube. Był tam zespół punk rocka w skórach i tatuażach, coś, co wyglądało w jej oczach na rodzinne wakacje, awangardowy i prawdopodobnie pretensjonalny artysta przed jaskrawym czerwonym obrazem przedstawiającym coś, czego nie rozumiała. Ale w zestawie potencjalnych odpowiedzi znalazły się dwie klatki ukazujące tylko las – jak na początku jej wideo.
Pierwszy zaczynał się od drzew, a potem przechodził w obraz kobiety w długim białym kitlu, która pali papierosa w odległym kącie jakiegoś anonimowego parkingu. Kobieta, na oko, była w wieku jej matki. Jordan poczekała, aż film się skończy. Był krótki, tak jak jej wideo. Potem kliknęła na drugi ekranik i zobaczyła ten sam bieg przez las, a później młodszą kobietę, która wyłania się ze sklepu z alkoholem. Wyglądała na roztargnioną. Patrzyła, jak kobieta wsiada do samochodu. Zawiesiła palce nad klawiaturą; już miała zatrzymać wideo, kiedy dostrzegła, jak na ekraniku wyskakuje nowy obraz. Był trochę nieostry, ale spostrzegła dwa nazwiska na kamieniu nagrobnym. Chwyciła ołówek i papier i zapisała wszystko, co zdążyła, zanim obraz wyblakł. Puściła film drugi i trzeci raz, żeby się upewnić, że spisała całą informację z grobu. Dwa nazwiska. Jedna data. Potem wróciła i po raz drugi obejrzała filmik z kobietą w białym kitlu. Próbowała znaleźć tabliczkę z nazwą ulicy albo jakiś szyld, cokolwiek, co dałoby jej podpowiedź. Ale kobieta w białym kitlu, paląca na parkingu, mogła być kimkolwiek i gdziekolwiek. Nie musiała czytać adresów sieciowych, żeby wiedzieć, że patrzy na Kapturka Numer 1 i Kapturka Numer 2. Powiedziały jej to rude włosy. Jej pierwszym odruchem było wyszeptać do ekranu: „Jestem tutaj, jestem właśnie tutaj!” Zawahała się. Po raz pierwszy naprawdę zrozumiała, że nie jest sama. Wcześniej to była abstrakcja. Dwie inne kobiety? Gdzie? Kto? Ale teraz je zobaczyła. A one mogłyby zobaczyć ją, gdyby spróbowały. Próbowała opanować myśli. Przez chwilę miała wrażenie, że całe jej życie wiruje, że wymknęło się spod kontroli i że tylko to jedno ma znaczenie, skoro na co innego nie ma wpływu. Wiedziała, że musi działać mądrze i rzeczowo na tym jednym poletku. Jest tylko jedna szkoła, jedna rodzina, jeden świat, powiedziała sobie. Wielki Zły Wilk i ty, i ona, i ja. Będzie wiedział, co robimy. On patrzy. Tego możecie być pewne. Zminimalizowała okno YouTube i otworzyła gmail. Utworzenie nowego konta z nowym adresem elektronicznym zajęło jej kilka minut: Kapturek3gmail.com. Potem wróciła do YouTube i pod każdym filmem dodała informację: „Jestem Kapturkiem Numer 3. Musimy porozmawiać”. Podłączyła link do swojego wideo z nadzieją, że Kapturek Numer 1 i Kapturek Numer 2 zrozumieją, co zrobiła, i będą ją naśladować. Próbowała przesłać swoje myśli do obu tych kobiet: Wielki Zły Wilk zobaczy to. Nie myślcie nawet przez chwilę, że nie podłączył się do obrazu i nie monitoruje go przez cały czas, spodziewając się, że zrobicie to, co zrobicie. Próbowała się pocieszyć, ale zastanawiała się, czy nie otwiera właśnie drzwi, za które nie chciałaby wchodzić. Świat cieni, pomyślała. Na odpowiedź nie musiała długo czekać. Licznik na jej filmie nagle kliknął po raz szósty. Wstrzymała oddech, odliczając sekundy, które były potrzebne, żeby ktoś obejrzał jej wideo. Potem komputer zasygnalizował: „Nowa poczta”. Karen Jayson patrzyła. Gwałtownie sapnęła, gdy trzęsąca się kamera wyszła z lasu i skupiła się na odległej postaci. Wyszeptała na głos: – Ależ to tylko dziecko! – Jakby w wieku Kapturka Numer 3 tkwiła jakaś niegodziwość. Powiedziała sobie, żeby uważać, bo to wszystko może być pułapką. Ale mimo ostrzegawczych myśli jej palce szalały po klawiaturze. Wstukiwała słowa na komputerze, którego używała do skeczów. Wcale nie myślała, że zmiana komputera zapewni jej
bezpieczeństwo, ale cieszyło ją złudzenie, że ta część jej osoby może jednak być nieznana Wielkiemu Złemu Wilkowi. Poszła za wzorem. Utworzyła nowy adres e-mailowy. Kapturek1gmail.com. Potem napisała: Kim jesteś? I kim jest Kapturek Numer 2?
13 Wielki Zły Wilk ubrał się starannie – stara sztruksowa marynarka, niebieska koszula zapinana na guziki, lekko wystrzępiona na kołnierzyku i mankietach. Pognieciony krawat w prążki. Spłowiałe spodnie khaki i zdarte brązowe buty. Włożył wąski, nowiutki, najnowszego wzoru cyfrowy magnetofon i mały notatnik do starej, zielonej płóciennej torby na ramię, dodał zestaw tanich długopisów i egzemplarz swojej ostatniej książki wydany w miękkiej okładce. Powieść pyszniła się zakrwawionym nożem z zębatym ostrzem na srebrno-czarnej okładce, chociaż na żadnej ze stron nie było postaci, która używałaby takiego noża. Przerwał, odwrócił się do lustra dokładnie w chwili, w której zaciskał krawat przy szyi, i przypomniał sobie nieprzyjemną wymówkę, jaką zrobił poprzedniemu wydawcy, próbując poskarżyć się na tę rozbieżność. „Cholerny grafik od okładek nie pofatygował się, żeby przeczytać chociaż jedno pieprzone słowo, które napisałem! Nie przeszedłby nawet quizu prawda/fałsz na temat tego, co jest w tej książce!” Oburzenie i urazę wyrażał gorączkowym, bezkompromisowym głosem. Zignorowano go totalnie. Najwyraźniej zamawianie nowej okładki było wydatkiem, którego nie mieli ochoty ponosić. Wspomnienie sprawiło, że poczuł w ustach kwaśny smak, twarz mu poczerwieniała, jakby historia nie była sprzed piętnastu lat, a zdarzyła się dziś rano. Z jego nową książką, myślał, nie rozprawią się tak łatwo. Sprawdził w żoninym tremo, jak wygląda, obracając się w kółko jak nastolatka przed pierwszym balem. Potem uzupełnił całość okularami w rogowej oprawie, sterczącymi na końcu nosa, i starym płowym trenczem, który owijał luźno jego postać i łopotał przy każdym kroku. Przez okno sypialni zobaczył, że dzień jest wilgotny, chłodny. Pomyślał, czy by nie wziąć parasola, ale potem doszedł do wniosku, że parę kropel deszczu i wiatr, który potarga jego rzedniejące włosy, sprawią, że będzie wyglądał na nieco zaniedbanego, a właśnie nad osiągnięciem takiego wyglądu pracował. Był człowiekiem niezwykle precyzyjnym, ale z zewnątrz ludzie będą go widzieli jako całkowicie nieszkodliwego bałaganiarza z głową w chmurach. Zapisał sobie w pamięci, żeby do powstającej książki dodać rozdział „O wtapianiu się w tło”. Kiedy jesteś kimś szczególnym, kiedy jesteś naprawdę niepowtarzalny, mówił sobie, musisz starannie to ukrywać. Skupił się, sprawdził godzinę i zaczął sobie wyobrażać, gdzie w tej chwili musi być każda z Kapturków. Słyszał ich głosy. Drżące. Wystraszone. Myślał o wrażeniu, jakie da ich skóra pod jego palcami. „Gęsia skórka”. Niespiesznie wyobrażał je sobie, jakby to mogło napełnić go czymś, co im wykradł. Powiedział to na głos, naśladując kogoś czytającego dziecku książeczkę. Patrzył na Kapturka Numer 1, Kapturka Numer 2 i Kapturka Numer 3. Wysoki ton, z pochlipywaniem: – Och, babciu, jakie masz wielkie oczy… Twardo, gardłowo, porykując i kontrolując głos: – Tak. Żeby lepiej cię widzieć, kochanie. I ciebie, kochanie. I ciebie też, kochanie. Potem roześmiał się, jakby właśnie opowiedział im najśmieszniejszy, najbardziej szokujący kawał, po prostu boki zrywać, odwrócił się i wyszedł z domu. Wydawało mu się, że słyszy za sobą odbijający się echem śmiech. Poszedł szybko do samochodu i dźwięk zagasł. Nie
chciał się spóźnić na spotkanie. Przed komendą trochę popadywało. Nie aż tak, żeby przemoczyć ubranie, ale w sam raz na tyle, żeby czuć nieprzyjemny, wilgotny chłód. Podniósł kołnierz i szybko przeszedł przez parking. Komenda mieściła się w nowoczesnym budynku, ostro kontrastującym z solidnymi, ceglanymi wiktoriańskimi fasadami, za którymi od dziesięcioleci mieściły się inne miejskie wydziały. Jego miasto – ledwie takiej wielkości, żeby nazywać je miastem, ale większe od przeciętnej wsi – nie różniło się od innych miasteczek Nowej Anglii: mieszanina starego z nowym. Były tam wysadzane drzewami ulice o niepowtarzalnym, historycznym pięknie obok budynków rażących kwadratami i prostokątami z okresu powojennej, pospiesznej deweloperki. Dwa dęby strzegły chodnika prowadzącego na komendę. Właśnie zrzuciły liście i wyglądały jak bliźniacze szkielety. Tuż za nimi zaczynały się betonowe schody, prowadzące do szerokich szklanych drzwi. Wilk poszedł w tę stronę. Siwowłosy, brzuchaty policjant w mundurze siedział za kuloodporną szybą, która Wilkowi wydała się niepotrzebnym zbytkiem. Było nieprawdopodobieństwem, żeby jakiś śmiałek, strzelając ze spluwy, chciał się tutaj dostać przemocą. Sam wydział policji był charakterystyczny dla miasteczek tej wielkości. Był w nim trzyosobowy dział detektywów i dyspozytornia patroli. Byli specjaliści od przemocy domowej i zgwałceń oraz drogówka, która rocznie przynosiła miastu znaczący zysk z mandatów wystawianych za przekraczanie dozwolonej szybkości. Był nawet skromny zespół do spraw oszustw, który trawił czas na odbieraniu telefonów od starszych mieszkańców, niepewnych, czy e-mail, który dostali od nigeryjskiego księcia z prośbą o pieniądze, jest zgodny z prawem. Jak w każdym nowoczesnym, zorganizowanym wydziale, każdy element miał swoje miejsce, a na ścianach wisiały pomocne znaki, które poprowadziły Wilka przez labirynt policyjnej pracy. Wielki Zły Wilk wkrótce znalazł detektywa Moyera. Siedział za zarzuconym papierami biurkiem i ekranem komputera z listami gończymi FBI. Moyer był wielkim mężczyzną o wesołej twarzy; bardziej nadawał się na Świętego Mikołaja w domu handlowym niż na detektywa od poważnych przestępstw. Podał rękę z entuzjazmem pasującym do jego masy. – Miło poznać – zahuczał. – Człowieku, to niezwykła sprawa. To znaczy, zazwyczaj, gdy jakiś obywatel ma prośbę, to chce, żebyśmy śledzili jego szwagra, bo myśli, że handluje narkotykami, zdradza żonę czy coś takiego. Ale pan jest pisarzem, prawda? Tak mi powiedział asystent szefa rzecznika prasowego. – Zgadza się – odparł Wielki Zły Wilk. Pogrzebał w torbie i wyjął książkę z zakrwawionym nożem. – Proszę – powiedział z uśmiechem. – Dowód z pisania. I prezent. Detektyw wziął książkę i popatrzył na okładkę. – Fajne – powiedział. – Nie czytam kryminałów. Głównie książki o sporcie – wie pan, o drużynach koszykówki, które zdobyły puchar, albo o słynnych selekcjonerach, albo o pobiciu rekordu w biegu na pięć kilometrów. Ale mąż mojej siostry jest od takich rzeczy uzależniony. Dam to jemu… – Wpiszę mu autograf – powiedział Wielki Zły Wilk, wyjmując długopis. – Ucieszy się – zapewnił detektyw. Wielki Zły Wilk podpisał się z zawijasem. Potem wyjął mały magnetofon cyfrowy. – Pozwoli pan? – zapytał. – Oczywiście – odparł z uśmiechem detektyw Moyer. Wielki Zły Wilk odwzajemnił uśmiech. – Naprawdę lubię porządnie zebrać materiał – powiedział. – Nikt nie chce popełnić
pomyłek w tekście. Czytelnicy są uwrażliwieni na każde słowo. Przyłapią człowieka na błędzie szybciej niż… Ucichł. Detektyw Moyer pokiwał głową. – Właśnie, tak samo jest z nami. Cholera, przez cały czas nas krytykują, jak jest po sprawie. Tylko, że u nas to, hm, prawdziwe życie. Nie wymyślone. – To mój luksus – zażartował Wielki Zły Wilk. Obaj się uśmiechnęli, jakby podzielili się jakąś małą tajemnicą. Wielki Zły Wilk wyjął notatnik i długopis. To były raczej rekwizyty. Umożliwiały mu unikanie kontaktu wzrokowego, kiedy nie miał na to ochoty. Cyfrowy magnetofon dokładnie zbierze każdą odpowiedź. – Czasem bardzo dobrze jest mieć i notatki, i dokładne wypowiedzi – powiedział. – Coś jak systemy dublowane – rzekł detektyw. – Jak w samolocie. – Właśnie – odpowiedział Wielki Zły Wilk. – Więc co chce pan wiedzieć? – zapytał detektyw. – Hm – powoli, z wahaniem chrząknął Wielki Zły Wilk, zanim zaczął sondować. – W mojej nowej książce mam postać prześladującą kogoś z oddali. Chce podejść bliżej, ale nie może zrobić niczego, co przyciągnęłoby policję, rozumie pan? Chce, żeby sprawa była jeden na jednego… Pojmuje pan, do czego zmierzam. Żeby wszystko się rozegrało, zanim policjanci się wmieszają. Detektyw skinął głową. – Mocna sprawa. – W tym rzecz – odparł Wielki Zły Wilk. – Trzymać czytelnika w napięciu. – Uśmiechnął się, włączył magnetofon i nachylił się nad notatnikiem, a detektyw zabujał się na krześle, zanim zaczął po przyjacielsku, ze szczegółami opisywać, co jest w stanie – a czego nie potrafi – zrobić policja. Z zasady pani Wielka Zła Wilkowa przeznaczała na lunch całą godzinę, z dala od biurka w sekretariacie dziekana. Kiedy była ładna pogoda, robiła sobie szybką sałatkę albo sandwicza w szkolnej stołówce, wychodziła i siadała pod drzewami, gdzie mogła być sama i patrzeć leniwie, jak uczniowie przechodzą obok niej. Kiedy pogoda była zła, tak jak tego dnia, szła z posiłkiem pod dach, do jednego z małych budynków wokół kampusu, bo wiedziała, że będzie tam sama: we wnęce w galerii sztuki, na ławce przed biurami wydziału anglistyki. Tego dnia przycupnęła w pustej sali wykładowej. Ktoś napisał na tablicy: „Co Marquez chciał powiedzieć na koniec? Oddać cześć językowi hiszpańskiemu”. Ale zgadywała, że zadanie dotyczyło Stu lat samotności. Zjadła lekki posiłek, potem rozsiadła się w krześle i otworzyła ostatnią książkę męża, powieść z ząbkowanym nożem na okładce. Do tej pory przeczytała ją co najmniej cztery razy, mogła nawet dosłownie cytować niektóre fragmenty. Nie powiedziała mu, że potrafi to robić – tę część miłości chciała zachować dla siebie. Nie wiedział też, że wkrótce po tym, jak poskarżył się wydawcy na okładkę, wysłała do wydawnictwa wściekły list na ten sam temat. Byli małżeństwem zaledwie od roku, ale uznała, że lojalność to nieodłączna strona miłości. Nawymyślała wydawcy, że okładka jest myląca, nieodpowiednia, i napisała, że nigdy więcej nie kupi książki tego wydawnictwa. Zamieściła w liście gwałtowne groźby i wściekłe obelgi, nie w swoim stylu. Poniosło ją, ale miała przynajmniej tyle rozsądku, żeby się nie podpisać. W sali wykładowej było gorąco. Na chwilę zamknęła oczy. Kiedy pozwalała sobie na marzenia, często wyobrażała sobie, że jest w jakimś publicznym miejscu – w restauracji, kinie, a nawet w księgarni – i ma okazję na głos zaatakować wydawcę – wszystkich wydawców – którzy się nie poznali na geniuszu męża. W wyobraźni potrafiła zebrać ich wszystkich razem, a także
producentów filmowych, krytyków prasowych i przypadkowych internetowych blogerów, którzy go nie zauważyli albo byli uszczypliwi i nie prawili mu komplementów. Kiedy namalowała w myślach ten obraz, obecni – to byli zawsze niscy, łysiejący mężczyźni o ziemistej cerze – ugięli się pod ogniem jej krytyki i pokornie przyznawali się do błędów. Dawało jej to wielką satysfakcję. Uważała, że każda żona pisarza wyobraziłaby sobie taki sam scenariusz. To był ich zawód. Pani Wielka Zła Wilkowa otworzyła oczy, opuściła wzrok na otwartą książkę i ruszyła przez słowa, które stały przed nią w szeregu. Położyła palec pośrodku akapitu opisującego początek pościgu samochodem. Źli uciekli, przypomniała sobie. To bardzo podniecające. Jako mała dziewczynka nie była lubiana w szkole, zamknęła się więc w bezpiecznym schronieniu, jakie dawały książki. Książki o koniach. Książki o psach. Małe kobietki i Dziwne losy Jane Eyre. Nawet kiedy była już dorosła, tytuły i postacie literackie pozostały jej najwierniejszymi przyjaciółmi. Często żałowała, że nie została pobłogosławiona odpowiednim wyczuciem i panowaniem nad językiem, które uczyniłyby z niej pisarkę. Tęskniła za tworzeniem. W college’u chodziła na kursy pisarstwa, kursy malarskie, kursy fotografowania, a nawet na kursy poezji – i we wszystkim była jednoznacznie przeciętna. Wymyślanie czegoś zawsze jej umykało, zasmucało ją to. Ale uznała, że zaraz po tym cieszy życie u boku kogoś, kto potrafi tworzyć taką magię. Przestała czytać. Czuła w sobie drżenie. To, co trzymała w ręku, było cudowne – ale znajome. Położyła otwartą książkę na kolanach, oparła się i znowu zamknęła oczy, jakby w nałożonych na siebie ciemnościach mogła wyobrazić sobie nową powieść męża, rozwijającą się przed nią. Wiedziała, że byłby tam bezlitosny morderca oraz mądry detektyw, który go ściga. Byłaby też kobieta narażona na niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie niezwykle piękna kobieta, chociaż miała nadzieję, że obok spodziewanego wielkiego biustu i długich nóg, mąż wymodelowałby charakter bohaterki według jej wzorca. Rozwój akcji w książce byłby pełen niespodziewanych i zaskakujących zwrotów i zakrętów, które choćby nie wiem jak dziwaczne, prowadziłyby ku dramatycznej konfrontacji. Znała wszelkie rekwizyty współczesnego thrillera policyjnego. Oczy miała zamknięte, ale wyciągała ręce, jakby mogła dotknąć słów, o których wiedziała, że powstają nieomal przed jej nosem. Pani Wielka Zła Wilkowa pogłaskała pustą przestrzeń. Po chwili zrobiło się jej trochę zimno, jakby temperatura w sali nagle opadła. Głęboko westchnęła, spakowała książkę i sztućce i zerknęła na zegarek. Godzina na lunch prawie dobiegła końca; czas wracać do pracy. Tego popołudnia było zebranie wydziału, na które dziekan, jej szef, na pewno pójdzie. Może uda się jej wykraść kilka chwil, żeby przeczytać znajome ustępy, kiedy nie będzie go w biurze.
14 Kiedy ciemność i chłód zapadły nad kampusem, Jordan wsunęła nogi w podarte dżinsy, włożyła stare buty do biegania, czarną kurtkę i znalazła wytartą narciarską czapkę, którą naciągnęła na włosy tak mocno, jak tylko się dało. Czekała w pokoju, aż usłyszała, że inne dziewczyny z jej dormitorium zbierają się do wyjścia na wieczorny wykład – szkoła od zawsze zapraszała pisarzy, artystów, filmowców, biznesmenów i naukowców, żeby nieformalnie porozmawiali z uczniami ostatnich lat. Jordan wiedziała, że dzieciaki zbiorą się w holu przerobionego domu, a potem wyjdą rozchichotaną, zwartą grupą. Nastolatki mają skłonność do przemieszczania się w stadkach. Wilki też, tyle że wątpiła, by wilk, z którym miała do czynienia, dołączał do jakiejkolwiek grupy. Samotny wilk, pomyślała. Te słowa przyprawiły ją o dreszcz. Jordan wyszła z pokoju i zatrzymała się u szczytu schodów, póki nie usłyszała, jak cztery inne dziewczyny, rozgadane, roześmiane, drażniące się ze sobą, wychodzą przez drzwi wejściowe. Poruszała się szybko, zbiegała po dwa stopnie na raz, udawała, że jest w tej grupie, ale nie podchodziła za blisko, żeby się nie odwróciły i nie zobaczyły jej. Chciała, żeby każdy, kto się jej przygląda, myślał, że spieszy się, by dogonić przyjaciółki. Przeszła tak kilka kroków, ale kiedy dziewczyny skręciły w lewo, żeby pójść do sali wykładowej, nagle zanurkowała w pierwszy głęboki cień, który pojawił się na jej drodze, i przykleiła się do ściany starego budynku szkolnego z czerwonej cegły. Splątane węzły bluszczu chrzęściły i dźgały ją w plecy, jak niesforne dziecko domagające się uwagi. Czekała. Nasłuchiwała głosów koleżanek niknących w wieczornym mroku i czekała, aż oczy przyzwyczają się do nocnej ciemności. Ukryta w cieniu, odliczała w głowie sekundy: „Jeden, dwa, trzy”. Nie wiedziała, czy jest śledzona, ale założyła, że tak, chociaż racjonalny umysł krzyczał w niej, że to niemożliwe. Żaden Wilk, choćby nie wiedzieć jak sprytny, zawzięty, opętany obsesją, nie mógłby spędzić tyle czasu przed drzwiami jej dormitorium, czekając, aż wyjdzie, żeby pójść w ślad za nią. Powtarzała to sobie w kółko, ale nie była pewna, czy się pociesza, czy też okłamuje. Obie możliwości wyglądały na równie prawdopodobne. Tak, on jest. Nie, nie ma go. Zastanawiała się, czy powinna się bać, a potem zdała sobie sprawę, że samo myślenie o tym sprawia, że mięśnie się napinają, a oddech skraca. Było zimno, ale jej było ciepło. Było ciemno, ale ona czuła się jak w świetle reflektora. Była młoda, ale czuła się staro i niepewnie. Przywarła mocniej do ściany budynku. Nadal czuła obecność Wilka, prawie jakby wbił się między gałęzie bluszczu obok niej i dyszał prosto w jej szyję. Prawie się spodziewała, że usłyszy w uchu jego głos, szepczący: „Jestem tutaj”. Zrobiła mocny wydech; odgłos wypuszczanego z płuc powietrza wydawał się głośny jak świst parowozu. Przycisnęła dłoń do ust. Kiedy wokół niej zapanowała cisza – albo prawie cisza, bo nadal słyszała z odległości głosy innych uczniów, odbijające się echem na dziedzińcch i znaną piosenkę, którą naprawdę lubiła puszczać w dormitorium – wyszła z cienia i garbiąc się z zimna, z opuszczoną głową, szybkim krokiem przeszła przez kampus. Robiła niespodziewane zygzaki, unikając świateł, skręcając na ciemną ścieżkę, żeby przejść przez trawnik na inną. Wróciła pędem do dormitorium, a potem innymi drzwiami, po drugiej stronie budynku, znów wyszła w noc.
Wreszcie, przekonana, że żaden Wilk nie da rady prześledzić jej pijanej trasy, puściła się biegiem przez wysoką bramę z kutego żelaza, główne wejście do szkoły. Szybko skręciła w ciemną jak atrament uliczkę. Zwolniła, biegnąc do centrum miasteczka otaczającego szkołę. Czuła się trochę tak, jakby grała w hollywoodzkim filmie szpiegowskim. Było zimno, widziała parę swojego oddechu. Antonio’s Pizza była oświetlona. Jasne światła i wielokolorowe neony. Wokół blatu z nierdzewnej stali otaczającego piec zebrało się kilkoro jej kolegów ze szkoły, czekali na kawałki pizzy. Patrzyła, jak dwóch mężczyzn w białych kitlach i fartuchach realizuje zamówienia. Robili to szerokimi gestami, za pomocą wielkich drewnianych szufli. Wrzucali pizze do pieca i chwilę potem je wyjmowali. Z miejsca na ulicy, gdzie stała, Jordan wyobrażała sobie szczęśliwe głosy i brzęczenie kasy. Taki był ten bar z pizzą – miejsce, w którym trudno było o smutek czy oderwanie od rzeczywistości. W środku panował wesoły gwar, śmiech i podniesione głosy mieszały się z nęcącymi zapachami pieczonego mięsa, przypraw i przyjemnym gorącem buchającym z pieców, kiedy je otwierano. Czekała, trochę zgłodniała, jak to bywa z nastolatkami; bez trudu wepchnęłaby w siebie gorącą pizzę. Tyle że za każdym razem, kiedy pomyślała o Wilku, jej głód ulatywał. Zastępowało go zimno w brzuchu. Strach przeciwko głodowi… Nierówna walka. Zimny wiatr zagrzechotał w markizie nad chodnikiem przed sklepem z antykami, zamkniętym na noc. Jordan już miała zerknąć na zegarek, kiedy z wieżyczki wznoszącej się nad ratuszem doszło siedem uderzeń. Podniosła wzrok i zobaczyła małe kombi zatrzymujące się przed pizzerią. Skuliła się. Znów szukała mroku, żeby się ukryć, czekała. Dokładnie na czas, pomyślała. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Samochód włączył migacze. Żółte światła zalały chodnik. Zobaczyła kierowcę. Siedział z przodu, nachylał się, patrzył na restaurację, jakby szukał kogoś. Jordan powiedziała, że będzie właśnie tutaj. Ale stała na ulicy, w miejscu, z którego widziała przestrzeń między dwoma budynkami. Stąd miała na oku wszystko, sama nie będąc widoczna. Czekała, wstrzymując oddech. Patrzyła, jak postać w kombi wyprostowała się i odpięła pas bezpieczeństwa. Potem otworzyła drzwi wozu, wyszła i stanęła obok samochodu. Nadal przyglądała się grupie nastolatków w restauracji. Było ciemno. Jaskrawe światła neonów z nielicznych otwartych sklepów kładły dziwne tęczowe blaski na ulicy, odbijające się od lśniącego czarnego asfaltu. Żółte sodowe latarnie rzucały mdłe cienie na cement. Dziwna mieszanina kolorów; czernie, czerwienie, zielenie i biele, złączone ze sobą, okłamywały rzeczywistość: zielony samochód wyglądał jak niebieski. Szkarłatna kurtka wydawała się brązowa. Nie mogła z całą pewnością stwierdzić, że włosy tej postaci są rude. Przygryzła wargę i pomyślała, że nie ma wyboru, musi zaryzykować. Jordan wyszła z cienia i szybko podeszła do samochodu. Zobaczyła, że kobieta, zaskoczona, odwraca się do niej. Była wyraźnie wstrząśnięta, jakby Jordan trzymała nóż. – Kapturek Numer 1? – zapytała Jordan. Chciała, żeby jej głos zabrzmiał stanowczo i pewnie, ale usłyszała zgrzyt jakby lodu pękającego pod zbyt wielkim ciężarem w mroźny dzień. Kobieta skinęła głową. Na jej twarzy widać było ulgę. – Cześć. Jestem Kapturek Numer 3. – Wskakuj – odparła Karen, wskazując fotel dla pasażera. Próbowała mówić normalnym
głosem, jakby to było najzwyklejsze pod słońcem spotkanie. Kiedy Jordan się zawahała, Karen dodała: – Nie jestem nim, gwarantuję ci. Patrzyła, jak młodsza kobieta ocenia wartość jej słów, potem ostrożnie wsiada do samochodu. Karen miała tylko kilka sekund, żeby przyjrzeć się Jordan, szczególnie pasemkom rudych włosów, które wymknęły się spod czapki z dzianiny. Jest taka młoda, pomyślała, siadając za kierownicą. – Jestem Jordan – powiedziała cicho dziewczyna. – A ja Karen – odparła starsza kobieta. Jordan skinęła głową. – Dokąd pojedziemy? – zapytała Karen. – Wszystko jedno. – Jordan przygarbiła się w fotelu, jakby siadając niżej, mogła uniknąć czyjegoś wzroku. – Gdziekolwiek, gdzie twoim zdaniem jest bezpiecznie. Przerwała i dodała cicho: – Nie. Gdziekolwiek, gdzie twoim zdaniem jest absolutnie, kurwa, bezpiecznie. Karen nieświadomie powtórzyła krętą drogę Jordan, gdy tylko wrzuciła bieg. Mocno przyspieszała przez chwilę, zaraz skręciła w boczną ulicę z piskiem opon podczas nagłego zwrotu, potem cofnęła się w alejkę i zawróciła. Dwa kilometry za miastem była skromna galeria handlowa. Karen zajechała pod McDonalda i przejechała pod okienkiem do wydawania posiłków. Potem ruszyła w jeszcze innym kierunku. Skierowała wóz na autostradę międzystanową, kilka kilometrów jechała szybko, potem zatrzymała się w punkcie widokowym i czekała. Przez cały czas zerkała w lusterko wsteczne, żeby upewnić się, że nikt za nimi nie jedzie. Wreszcie, kiedy przez kilka minut w ciemnościach nic się nie pojawiło, znów ruszyła szybko w stronę miejsca, o którym wiedziała, że spełni wymagania Kapturka Numer 3: i będzie bezpieczne. Na pewno, kurwa, bezpieczne. Jordan nie odzywała się podczas jazdy, nawet kiedy rzucało nią na boki i do przodu przy ostrych zakrętach. Karen pomyślała, że nastolatka jest pewnie przyzwyczajona do dzikich, bezcelowych jazd. – To się staje moim zwykłym stylem jazdy – powiedziała z werwą. Miała niewielką nadzieję, że rozmowa pomoże im nawiązać kontakt. Ale pasażerka nie przerywała milczenia, zatopiona w myślach. Karen od czasu do czasu spoglądała na młodszą kobietę. Pomyślała, że Kapturek Numer 3 jest nienaturalnie spokojna. Kompleks szpitalny był oświetlony lampami ochrony, szczególnie w pobliżu wejścia na oddział nagłych wypadków. Stał tam mały biały kiosk ze znudzonym ochroniarzem, pilnującym parkingu dla lekarzy. Karen zatrzymała się przed kioskiem, podała strażnikowi nazwisko i pięciocyfrowy kod. Sprawdził go na komputerze i bez słowa machnął, żeby przejeżdżała. Karen znalazła miejsce z tyłu, gdzie nikt ich nie mógł zobaczyć. – Wejdziemy do środka – powiedziała. – Idź za mną. Jordan posłuchała, znowu nie odezwała się ani słowem. Minęły parking. Z cienia wyszły w stożki światła rzucanego z wysokości przez lampy o wysokiej intensywności. W tym świetle ich skóra przybrała ziemisty, chory kolor. Obie pomyślały to samo: jeśli nawet na początku były śledzone, środki bezpieczeństwa, które podjęły, wystarczyły, żeby każdy Wilk stracił trop. Ale żadna z nich w to nie wierzyła. Ramię w ramię wyłoniły się z nocy i weszły do szpitala. Za biurkiem, w jasno oświetlonej poczekalni przed salą pierwszej pomocy, siedziała pielęgniarka oceniająca stan zdrowia poszkodowanych.
Podniosła na nie znużony wzrok. W kącie stała fontanna z wodą pitną, a w pobliżu zabawiali się dowcipami dwaj stanowi policjanci w szaroniebieskich mundurach i troje ratowników medycznych w granatowych kombinezonach. Trzej mężczyźni i dwie kobiety wybuchli śmiechem. Jordan zerknęła na ludzi czekających na niewygodnych, odlanych z plastiku krzesłach. Stary mężczyzna owinięty zimowym płaszczem. Młoda latynoska para z siedzącym pośrodku dzieckiem w różowym skafandrze i niemowlakiem, którego kobieta trzymała na ręku. Dwóch chłopców, na oko studentów college’u, z których jeden wyglądał na równie chorego, co na pijanego i siedział, z trudem utrzymując równowagę. Żaden Wilk, pomyślała, na nas tu nie czeka. Karen pogrzebała w wielkiej torbie, znalazła identyfikator i machnęła nim w stronę pielęgniarki za biurkiem, która z kolei nacisnęła brzęczyk otwierający wejście. Karen wskazała gestem otwarte na oścież drzwi. Wewnątrz oddziału pierwszej pomocy poczekała, aż drzwi zamkną się z trzaskiem elektronicznego zamka. Prowadząc za sobą Jordan, przeszła przez oddzieloną zasłonami salkę badań, zatrzymując się tylko po to, żeby machnąć ręką znajomemu lekarzowi, i wyszła drugimi drzwiami, a potem poszła sterylnym korytarzem prowadzącym do kafeterii. – Chcesz coś zjeść? – zapytała. – Może kawy? – Tylko kawy – odparła Jordan. – Śmietanka i cukier. Usiadła przy stoliku w rogu, z dala od ubranych w białe kitle albo chirurgiczną zieleń grupek praktykantów i młodych lekarzy, a Karen poszła do lady i zamówiła dwa parujące kubki kawy. Jordan pokiwała do siebie głową i pomyślała: To dobre miejsce. Gdyby przyszedł Wilk, wyróżniałby się, chyba że założyłby lekarski kombinezon. Prawie się uśmiechnęła, kiedy Karen wróciła do stolika. Młoda i starsza kobieta siedziały naprzeciwko siebie, popijając kawę. Przez jakiś czas nic nie mówiły. To Jordan przerwała ciszę. – A więc – powiedziała – rozumiem, że jesteś lekarką. – Internistką. Jordan pokręciła głową. – Miałam nadzieję, że jesteś psychiatrą. – Dlaczego? – zdziwiła się Karen. – Bo może wtedy wiedziałabyś coś na temat patologii psychicznych i to by nam pomogło – odparła Jordan. – Ja jestem tylko uczennicą – mówiła dalej. – I to ostatnio nie z tych dobrych. Karen pokiwała głową i zauważyła: – Ale teraz obie jesteśmy kimś innym. A przynajmniej tak to wygląda. – Właśnie – odparła nastolatka z nagłym wybuchem goryczy. – Teraz jesteśmy celem. Jakbyśmy miały tarczę strzelniczą wymalowaną na plecach. A może jesteśmy po prostu ofiarami, które wkrótce umrą. Albo jakimś połączeniem tego i tamtego. Karen pokręciła głową. – Tego nie wiemy. Nie możemy… – Zamilkła. Skierowała wzrok na jaskrawe oświetlenie kafeterii, próbując wymyślić coś podnoszącego na duchu. Dała sobie jednak spokój. Głęboko nabrała powietrza. – Co wiemy? – zapytała. Jordan odpowiedziała nie od razu: – Nie za dużo, kurwa. Wulgaryzm łatwo wyszedł jej z ust. Dawniej nigdy nie użyłaby takiego języka wobec starszej osoby. Grubiaństwo w towarzystwie Karen dawało jej poczucie wolności. – Owszem – skorygowała ją łagodnie Karen. – Parę rzeczy wiemy, na przykład, że jest
nas trzy. A on jeden… – Tego nie wiemy – natychmiast przerwała jej Jordan. Rozbolał ją brzuch, bo kolejna myśl, którą właśnie chciała wypowiedzieć na głos, zaniepokoiła ją. Samotny wilk? Skąd ta pewność? – Wiemy tylko, że wygląda to na jednego faceta, który poluje na nas trzy. To dlatego, że w bajce jest tylko jeden Wielki Zły Wilk. Ale nie wiemy z całą pewnością, że gdzieś tam nie ma dwóch, trzech facetów, jakby jakiś mały klub. Może są jak Rycerze Kolumba albo jakaś fikcyjna drużyna futbolowa, tyle że zajmują się zabijaniem. Może rozwalają się w miłym pomieszczeniu w czyjejś piwnicy, piją piwo, jedzą precle, chichoczą, śmieją się głośno i myślą, że to najśmieszniejsza rzecz pod słońcem, a wreszcie zaczną działać i przyjdą nas pozabijać. Karen nie pomyślała o tym. Zrobiło się jej zimno, poczuła w środku lodowaty chłód. Dwie informacje od Wilka automatycznie doprowadziły ją do wniosków, co do których nie miała wątpliwości. Podniosła wzrok na Jordan. Trzeba było dziecka, żeby zrozumiała, że nic nie jest jasne. Karen mocniej ścisnęła kubek, żeby nie drżał jej w dłoni. – Masz rację – powiedziała powoli. – Niczego nie możemy zakładać. Obie kobiety popatrzyły na siebie. Krótka chwila ciszy wypełniła przestrzeń między nimi. Potem Jordan pokręciła głową i uśmiechnęła się blado. – Nie – powiedziała. – Myślę, że musimy. Myślę też, że musimy podjąć jakieś decyzje. Inaczej po prostu pójdziemy samotnie przez las, właśnie tak, jak on to dla nas przewidział. – No dobrze – powiedziała Karen, przeciągając każdą sylabę. – Jak myślisz, co… – Myślę, że potrzebujemy Kapturka Numer 2 – powiedziała z ożywieniem Jordan. – To pierwsza sprawa. Musimy znaleźć Kapturka Numer 2. – To ma sens. – Chyba że, oczywiście, Kapturek Numer 2 jest wilkiem – dodała Jordan. Karen zakręciło się w głowie. Ta myśl wydawała się nieprawdopodobna, ale jednocześnie niesamowicie trafna. Nie było sposobu, żeby się upewnić. Zobaczyła, że nastolatka wzrusza ramionami. – Nie ma co się zastanawiać. Znajdziemy ją, a potem we trzy ułożymy plan. Karen pokiwała głową, chociaż była zaskoczona. Myślała, że to ona poprowadzi dziewczynę, a nie odwrotnie, chociaż w tej sytuacji nie miała właściwie pojęcia, dokąd kogokolwiek poprowadzić. – Ale jak… – Potrafię ją znaleźć – zapewniła Jordan. – Ja to zrobię. Karen powoli wypuściła powietrze. Zostaw to tej małej, pomyślała. Jeśli nastolatki na czymś się znają, to na komputerach. Sięgnęła w dół i podniosła torebkę z podłogi. – Zaczekaj – powiedziała. Otworzyła torebkę i wyjęła trzy jednorazowe komórki. – Kupiłam je dzisiaj rano: jedna dla ciebie, jedna dla Kapturka Numer 2, kiedy ją znajdziemy, a jedna dla mnie. W ten sposób będziemy mogły przynajmniej rozmawiać w tajemnicy. Jordan się uśmiechnęła. – Sprytne. – Wzięła telefony i natychmiast zaczęła wpisywać w nie trzy numery. – Nie jestem kompletną idiotką – powiedziała Karen, chociaż tak się czuła. – Spróbuję znaleźć parę bezpiecznych miejsc, takich jak to – zatoczyła ręką po kafeterii – w których będziemy mogły się spotkać, jeśli będzie trzeba. – Słusznie. To też jest dobra myśl. – Owszem – powiedziała Karen. – Ale na tym kończą się moje dobre pomysły. – Hm. – Jordan pokręciła głową. – Myślałam o tym i wydaje mi się, że to zupełnie proste. – Proste?
– Musimy go znaleźć, zanim on znajdzie nas. – A co zrobimy… – powiedziała powoli Karen. Nastolatka naprzeciwko niej wydawała się jednocześnie dobrą znajomą, jak i osobą całkowicie obcą. – Wiesz, co wtedy zrobimy – powiedziała Jordan. – Nie, nie wiem – odparła Karen. Ale wiedziała, jeszcze zanim Jordan przerwała milczenie. – Zabijemy go pierwsze – powiedziała dziewczyna, jak o czymś oczywistym, jakby zgniatała przypadkowego komara, który usiadł jej na ręku. Rozparła się na krześle. Była sama zaskoczona tym, co powiedziała. Nie wiedziała, skąd ten pomysł przyszedł jej do głowy, ale wydawało się jej, że krył się za strachem i tylko czekał na jasno oświetlone, dziwnie czyste miejsce, w którym się znalazła, żeby się objawić. Ale szybko poczuła się zadowolona. Po raz pierwszy od wielu dni, może nawet miesięcy, spodobał jej się kierunek, w którym zmierza. Z zimną krwią i determinacją. Czuła, jak jej tętno przyspiesza. Trochę to przypominało skok do kosza i puszczenie piłki ze świadomością, że koniuszkami palców dotknęła obręczy. Chłopcy, myślała, lubią takie wsady, żeby móc walić się w pierś z miną zwycięzcy. Ja jestem skromniejsza. Chcę tylko dojść do celu i dotknąć go.
15 Kapturek Numer 2 patrzyła ze swojego domu, gdzie cieszyła się wątpliwym bezpieczeństwem, na samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Po raz pierwszy spostrzegła go jakoś tak przed kwadransem, kiedy włóczyła się bez celu po salonie z pistoletem w jednej dłoni i paroma pigułkami w drugiej, nie wiedząc, czego użyć najpierw. Zazwyczaj nie zwróciłaby uwagi na samochód zaparkowany na poboczu tuż poza zasięgiem światła latarni ulicznych. Ktoś szuka adresu. Ktoś się zatrzymał, żeby zadzwonić z komórki. Ktoś się właśnie zagubił i szuka namiarów. Ta ostatnia możliwość dała Sarah do myślenia. Pewnie ktoś taki jak ja. Ale Sarah Locksley sądziła, że w jej życiu już nic nie jest zwyczajne. Mimo szaroczarnego mroku szybko zapadającej nocy była w stanie dostrzec zarys postaci siedzącej w wozie. Mężczyzna? Kobieta? Kształt niczego nie mówił. Przez chwilę patrzyła przez okno, czekając, żeby ten ktoś, ktokolwiek to był, wysiadł z samochodu i podszedł do drzwi któregoś z sąsiadów. Zapaliłoby się światło, drzwi by się otworzyły, słychać by było uniesione na powitanie głosy, uściski. Jeszcze niedawno takie byłoby moje życie. Już nie będzie. Czekała dalej, licząc sekundy, jej umysł zobojętniał na wszystko, poza nieustanną akumulacją cyfr. Spodziewany scenariusz nie zmaterializował się. Kiedy doszła do sześćdziesięciu, a słabo widoczna postać nie wysiadła z wozu, tętno jej przyspieszyło. Jak obraz powoli nabierający kształtów ten nieprawidłowy algorytm zlał się w jedno w jej głowie: Jestem sama, czekam na zabójcę. Jest prawie ciemno. Po drugiej stronie ulicy stoi samochód. W środku ktoś jest, obserwuje mnie. Oni nie przyjechali, żeby po prostu odwiedzić sąsiadów. Przyjechali po mnie. Rzuciła się w bok, kiedy ta formuła wreszcie do niej dotarła, schowała się przed obcym wzrokiem. Nagle z całkowitą, stuprocentową pewnością wiedziała. Ta postać patrzyła na nią z morderczym zamiarem. Przylgnęła do ściany; oddychała z trudem, potem odpełzła w bok, odsunęła trochę zasłonkę ze spranego perkalu i wyjrzała na zewnątrz. Wieczorny mrok odciął jej możliwość prowadzenia dokładnej obserwacji. Cienie, jak ostrza brzytew, przecięły jej pole widzenia. Odsunęła się do tyłu, jakby mogła się schować. Przyszła jej do głowy myśl: On mnie widzi, a ja jego nie. Zadygotała. Pomyślała: To jest to, i odciągnęła kurek rewolweru. Ustawiając się na pozycji, wydał złośliwy trzask. Jej ukryte ja – racjonalne ja – rozumiało, że zabójca tak by nie robił. Byłby ostrożny, przygotowany i precyzyjny. Chwila, w której zorientowałaby się, że jest przy niej, byłaby jej ostatnią chwilą. Wilk nie zaparkowałby tak po prostu przed jej domem i po odczekaniu stosownego czasu, żeby mogła się przygotować, nie pomaszerowałby przed jej drzwi ze słowami: „Cześć, jestem Wielkim Złym Wilkiem, przyszedłem cię zabić”. Ale logika była śliska, wymykała się. Trzeba było napiąć mięśnie i mocno chwycić, żeby złapać coś, co nie było jedynie wyobraźnią. Zaraz, powiedziała nagle do siebie, właśnie tak postępował w bajce. Podszedł blisko do Czerwonego Kapturka, a ten był w stanie tylko stwierdzić, że wilcze oczy, uszy, nos, a wreszcie zęby są nie takie jak trzeba. Jeszcze raz zerknęła na samochód. Był pusty. Znowu skurczyła się i cofnęła; próbowała sobie wyobrazić, co zrobić, żeby się
zmniejszyć. Czuła, jak ściana napiera na nią, prawie tak, jakby chciała popchnąć ją w stronę światła. Spanikowany głos w jej głowie – wiedziała, że to lekarstwa, alkohol i rozpacz – krzyczał: „Uciekaj! Natychmiast uciekaj!” Przerażona rozejrzała się, szukając wyjścia, chociaż wiedziała, że go nie ma. Przez ułamek sekundy miała wizję: Sarah otwiera drzwi. Sarah pędzi przez trawnik z tyłu domu, skacze przez stary, drewniany płot. Ucieka między domami. Psy szczekają. Sąsiedzi słyszą pospieszne kroki i krzyczą zaniepokojeni. Zostaje wezwana policja. Przyjeżdżają na sygnale w samą porę. Sarah jest uratowana! Wciągnęła powietrze i wstrzymała oddech. Wizja się rozpłynęła. Wiedziała: Nie ma ucieczki. Ani od tyłu. Ani od frontu. Nie polecę w górę przez sufit. Nie zagrzebię się w piwnicy. Nie stanę się niewidzialna. W ustach miała sucho, nie była w stanie zogniskować wzroku, jakby oczy nagle postanowiły ją zdradzić. Jedna dłoń wypuściła wszystkie pigułki na podłogę; zagrzechotały i odtoczyły się od niej. Dłoń ściskająca rewolwer ciągnęła w dół, jakby broń męża zaczęła nagle ważyć dziesięć razy więcej. Strach i wątpliwości zaiskrzyły w jej ciele jak niezliczone wybuchy; nie była już pewna, czy zdoła unieść broń i czy zbierze siły, żeby pociągnąć za spust, kiedy nadejdzie czas i stanie oko w oko z Wilkiem. I wtedy nagle zobaczyła broń uniesioną przed sobą, trzymaną oburącz. Zdała sobie sprawę, że przykucnęła do pozycji strzeleckiej. Przez chwilę zastanawiała się, czy ktoś inny nie manewruje jej bronią. To było tak, jakby tylko zewnętrznie była połączona z rewolwerem. Zastanawiała się, kiedy ostatni raz nabrała tchu. Płuca domagały się powietrza. Sapnęła jak pływak wynurzający się na powierzchnię. Dziwaczne, sprzeczne myśli przemykały jej przez głowę, na przykład: „Jestem gotowa na wszystko”, albo „Właśnie umieram”. Chciała powiedzieć coś głośno. Coś silnego i odważnego, ale kiedy próbowała wykrztusić: „No chodź, do cholery, czekam”, słowa były chrapliwe i urywane, ledwie można było je zrozumieć. Zadzwonił dzwonek u drzwi. Radosny dźwięk, tylko trzy nuty, które nie miały dla niej najmniejszego sensu. Zabójca dzwoni do drzwi? Stwierdziła, że przemieszcza się skokami, prawie jak krab, idąc przez salon, a broń nadal ma uniesioną. Zatrzymała się przed drzwiami. Dzwonek znów zadzwonił. Dlaczego nie miałby zadzwonić? Albo zapukać? Albo po prostu zawołać do niej po imieniu, żeby wiedziała, że przyszedł? Czeeeść, Sarah! Tu Wielki Zły Wilk. Przyszedłem cię zabić… Nagle zrozumiała, że nie wie, co zrobiłby Wilk. Sens dla niej miało tylko to, że nic się nie działo. Jak Alicja w Krainie Czarów: góra to dół, przód to tył, wysoko to nisko. Czuła, jak jej palec zaciska się na spuście. Chciała po prostu strzelić. Kula przejdzie przez drewno i zabije go tam, gdzie stoi. To dobry pomysł. Naprawdę dobry. Prawie racjonalny. Stłumiła śmiech. Ale numer, pomyślała. Boki zrywać, posikać się można, taki dobry. Po prostu zastrzelę go przez drzwi. Wycelowała broń, opuściła do miejsca, gdzie mogła być pierś Wilka. Jakby w myśli go mierzyła: Wysoki? Niski? Nie chcę spudłować. Rewolwer drżał, zbaczał w obie strony, jak stateczek chłostany sztormowymi falami. Zobaczyła, jak lewą ręką sięga do klamki i chwyta za nią. Odrzuca wyśmienity, jak się jej zdawało, plan i zastępuje go jakimś całkowitym głupstwem. Wyobraziła sobie, że otwiera drzwi
śmierci. Pojedynczym, mocnym gestem otworzyła drzwi na oścież. Tym samym ruchem puściła klamkę i cofnęła dłoń, żeby przytrzymać rewolwer. Była lekko nachylona do przodu, gotowa do otwarcia ognia. Cisza powstrzymała jej palec na spuście. Zza progu wpatrywały się w nią dwie kobiety. W mdłym świetle werandy na ich twarzach widać było szok. Ktoś ostro nabrał powietrza, Sarah nie była pewna – któraś z tych kobiet czy ona. Stały jak sparaliżowane. Widok ziejącego otworu lufy i odciągniętego kurka potrafi zniechęcić do rozmowy. One nie mogą być Wilkiem, pomyślała Sarah. Dwa Wilki? Ale palcem pieściła spust. Gdzieś głęboko wiedziała, że najlżejszy nacisk wystarczy, żeby strzelić. Przez ułamek sekundy była gotowa na huk wystrzału i śmierć każdego, kto stoi naprzeciwko niej. Patrzyła oszołomiona, jak jedna z kobiet powoli ściąga wełnianą czapkę narciarską z głowy i starannie rozpuszcza długie, wijące się pasma czerwonych jak truskawka włosów, nie zdejmując wzroku z Sarah i jej broni. Potem, jak w karcianym rozdaniu, druga kobieta – starsza, z twarzą pobrużdżoną troskami – podnosi ręce i wyjmuje spinkę z włosów, które opadają jej na ramiona jak przyćmiona kaskada gasnących iskier. – Cześć, Kapturku Numer 2 – powiedziała starsza kobieta. – Proszę, nie zabijaj nas. Sarah było wstyd za stan jej domu. Po raz pierwszy od wielu dni dotarło do niej, jak dużo tu śmieci i odpadków – puste butelki po alkoholu, pojemniki po gotowej żywności, papierki z batoników i torebki po chipsach ziemniaczanych leżały wszędzie. Krępował ją również system obronny typu Kevin sam w domu, porozciągany pod oknami i w poprzek korytarzy. Chciała je przeprosić i powiedzieć, że naprawdę jest inna, ale to byłoby kłamstwo; pomyślała, że nie byłoby rozsądnie zaczynać znajomości z Kapturkiem Numer 1 i Kapturkiem Numer 3 od tak oczywistej nieprawdy. Trzymała zatem język za zębami i obserwowała reakcje tamtych dwóch, kiedy przyglądały się krajobrazowi rozpaczy. Pierwsza odezwała się Kapturek Numer 3. – Jestem Jordan – powiedziała. – Masz zdjęcie męża i córeczki? Tych, którzy zginęli? Sarah zaskoczyło to pytanie. Było tak niewiarygodnie osobiste, jakby ktoś poprosił, żeby się rozebrała i stanęła nago. Wyjąkała: – Oczywiście, ale… I zabrakło jej słów. Podeszła do biblioteczki w kącie i wyjęła zdjęcie przedstawiające ich troje, które zrobiono na krótko przed wypadkiem. Bez słowa wręczyła je Jordan. Dziewczyna popatrzyła na nie uważnie i podała Karen. Ta również dokładnie obejrzała fotografię. Na krótko zapadła cisza. Sarah pomyślała, że ktoś oglądający fotografię, taką jak ta, z nią, jej dzieckiem i mężem, zrobioną w letni dzień na plaży, powiedziałby: „Czy to nie śliczne?” Ale zdała sobie sprawę, że takie słowa zarezerwowane są dla żywych. Nagle nie tyle się rozgniewała, ile ogarnął ją niepokój, poczuła się niewyraźnie. Sięgnęła po zdjęcie. – Czego szukacie? – zapytała. – Powodu – odparła Karen. Sarah zajęło kilka sekund, żeby zrozumieć, że Kapturek Numer 1 nie szuka powodu śmierci męża i córeczki Kapturka Numer 2. Nie chciała słuchać o ciężarówce z olejem napędowym, która pojawiła się znikąd, i o kaprysach losu.
– Albo może wyjaśnienia – powiedziała Jordan. Ona też nie mówiła o wypadku. – Jak mnie znalazłyście? – zaczęła Sarah. Karen popatrzyła na Jordan. Jordan wzruszyła ramionami. – Twoje wideo na YouTube. Na końcu było zdjęcie kamienia nagrobnego. Odpaliłam komputer i znalazłam te nazwiska. Nie musiałam długo szukać – mówiła dalej. – W lokalnej gazecie był reportaż o nabożeństwie w remizie. Było tam kolorowe zdjęcie. Ty tam byłaś. No i to… Jordan pokazała rude włosy Sarah. Pamiętała, jak mocno odbijały się włosy Kapturka Numer 2 od żałobnej czerni. Sarah chciała coś powiedzieć, ale zachowała milczenie. Po krępującej chwili odezwała się Karen: – Nie możemy tutaj zostać – powiedziała. – Musimy znaleźć bezpieczne miejsce, żeby porozmawiać. – Sarah już chciała coś powiedzieć, ale Karen szybko się wtrąciła, zanim tamta zdążyła otworzyć usta. – Słuchaj, kiedy wczoraj spotkałyśmy się po raz pierwszy z Jordan, zdałyśmy sobie sprawę z jednego: że gdy jesteśmy razem, niebezpieczeństwo jest większe. Wszystkie w tym samym miejscu, o tym samym czasie. Stajemy się wtedy znacznie łatwiejszym celem. – To wygląda tak, jakby on chciał zebrać nas razem i rzucić w nas granatem – powiedziała Jordan. – Bum! Kapturek Numer 1, Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 3, wszystkie znikają za jednym zamachem. – W jej głosie cynizm mieszał się ze strachem. Karen nie rozwijała pomysłu z granatem, chociaż pomyślała: W tym też jest jakiś sens. Bo tutaj nic nie ma sensu. Albo wszystko ma sens. – Ale i tak musimy porozmawiać, wymyślić, co mamy zrobić… – Wiem, co mamy zrobić – wyszeptała Jordan. Karen nie odwróciła się do najmłodszej z nich trzech. Przez cały czas wzrok miała utkwiony w Sarah. – A więc musimy dokądś pójść, gdzie na pewno nikt nas nie będzie obserwował, i tam obmyślić jakiś plan. – Zerknęła na wielkie okno salonu. – Niczego nie wiemy – dodała. – Nie możemy być pewne, że nie ma go za oknem… – Umilkła. Sarah poczuła zawrót głowy. Chciałaby powiedzieć sto rzeczy na raz, ale wszystko wyleciało jej z pamięci. Wybąkała tylko: – Pozwólcie, że wezmę płaszcz. – Hej – dodała szybko Jordan. – Zabierz rewolwer.
16 Są trzy etapy zabijania, napisał Wilk, kiedy wreszcie wrócił do swojego gabinetu po zbyt długim wywiadzie z detektywem policyjnym. Wreszcie mógł zamknąć drzwi na klucz i zatopić się na chwilę w cichym skupieniu. Planowanie. Wykonanie. Następstwa. Jeśli zaniedba się którąś z tych trzech faz, porażka jest nieuchronna. Kluczowa sprawa, to wymagać więcej od siebie. Najważniejsze to wiedzieć, że po zakończeniu drugiego etapu, choćby i najbardziej emocjonalnego i satysfakcjonującego, wymagającego dużej pracy, pozostają istotne kroki, które należy poczynić. Mówiąc wprost, to nie koniec. To się dopiero zaczyna. Myślę, że z tym jest trochę jak z żołnierzem, który wraca po wojnie do domu i próbuje dostosować się do restauracji z fast foodem po miesiącach niedostatków i strachu, albo może jak z astronautą, który wraca po długim pobycie w przestrzeni kosmicznej i musi coś załatwić w wydziale rejestracji pojazdów mechanicznych. Przed powrotem do normalnego życia niezbędna jest dekompresja, czas na uzyskanie dystansu. Zabójca musi ochłonąć z podniecenia, pasji łowów i morderstwa i pozwolić płynąć słodkiemu strumieniowi wspomnień. Tworzenie emocjonalnego kontekstu rozrywki wymaga równie starannego planowania jak samo zabójstwo. To na tym etapie przegrywają niezdarni amatorzy i nieprzygotowani, zadzierający nosa głupcy. Po zadaniu śmierci, którą obmyślili, nie wiedzą, jak rozkoszować się tą chwilą. Tymczasem to ważne, żeby wiedzieć, że niezaplanowanie potrzeb tego ostatniego etapu rodzi frustrację i niepokój, prowadzi do błędów na pierwszych dwóch etapach. Wielkie niebezpieczeństwo leży w niepełnym przygotowaniu się do radości po zadaniu śmierci. Kiedy dokonało się czegoś szczególnego, trzeba mieć mocne nerwy, umiejętność skupienia się i siłę charakteru, żeby znowu wyglądać zwyczajnie, kiedy się wie, że postać, którą widzą inni, jest w istocie maską. Jak zwykle, słowa napływały strumieniem. Palce Wilka tańczyły po klawiaturze. Był skupiony wyłącznie na wstępie, który nabierał kształtu na jego oczach. Czuł się swobodnie, jakby był sportowcem uczestniczącym w rutynowym treningu, a kilometry uciekały mu spod stóp albo woda opływała go za każdym uderzeniem ramion. Przerwał na chwilę, żeby pomyśleć o każdej z Kapturków, i stwierdził, że szybko zbliża się do chwili, gdy zacznie procedurę uśmiercania ich, każdej z osobna. Kapturek Numer 1 jest szczególna, gdyż staje w obliczu śmierci często, z wytrawnym profesjonalizmem, ale teraz musi zmierzyć się ze śmiercią, której nie wystawi rozpoznania. Kapturek Numer 2 jest jedyna w swoim rodzaju, bo sama ochoczo dąży do śmierci, a teraz jej skryte pragnienie zrealizuje się, chociaż nie tak, jak się spodziewała. A Kapturek Numer 3 jest wyjątkowa; robi tak wiele, żeby odrzucić swoją przyszłość, a teraz musi stanąć twarzą w twarz z kimś, kto wyrwie jej tak niewiele, co pozostało z jej przyszłości. Pokręcił głową i głośno chrząknął. Przystawka. Główne danie. Deser. Każdy etap morderstwa ma własny smak. Zanotował: Chcę, żeby każdy etap przebiegał według własnego rytmu. Wilk doskonale wiedział, że jak każdy związek, morderstwo musi się spełnić na wszystkich poziomach. Słowa trafiały w niego jak kule karabinu maszynowego: Groźba. Strach. Proces. Chwila. Następstwa. Pamięć. Jakiekolwiek potknięcie w którymś z tych punktów może zniszczyć całokształt przeżycia. Znów się zawahał, tym razem przyjrzał się ostatnim zdaniom na ekranie komputera. Co sprawia, że książka naprawdę się sprawdza? – napisał w końcu. Musi podjąć ryzyko. Musi wciągnąć czytelnika w opowieść. Każda postać musi być fascynująca na własny, specjalny
sposób. Musi sprawić, żeby odwrócenie kolejnej kartki było dla czytelnika najwyższą koniecznością. To dotyczy w równym stopniu powieści społeczno-obyczajowej, jak i thrillera science fiction. Te same zasady, które stosują się do morderstwa, zdają egzamin w pisarstwie. Co z tego, że opowie się historię, jeśli nie będzie ona rozbrzmiewała echem długo po przeczytaniu ostatniej strony? Czy zabójca nie ma do czynienia z tym samym problemem? Zarówno pisarz, jak i zabójca są uwikłani w tworzenie czegoś, co przetrwa. Pisarz chce, żeby czytelnik zapamiętał jego słowa na długo po zamknięciu książki. Zabójca chce, żeby wrażenie wywołane śmiercią trwało. I nie tylko w nim, ale we wszystkich, których ta śmierć ugodziła. W morderstwie nie chodzi o pojedyncze zabójstwo. Chodzi o rozejście się wiadomości. Zabębnił palcami w drewniany blat biurka, jakby to szybkie stukanie miało przyspieszyć obmyślanie nowych słów, które będzie można spisać. Przez chwilę zazdrościł artystom malarzom. Po prostu rysują linię na czystym białym płótnie i pozwalają temu nieznacznemu pociągnięciu definiować wszystko, co nastąpi później. Malarstwo to jest dopiero łatwa rzecz, pomyślał. Uważał, że podobieństwo zabójcy i artysty leży w tym, że obaj mają w głowach mocno zapisany portret, który wyłoni się, gdy zrobią pierwszy ruch. Ta uwaga sprawiła, że się uśmiechnął. Potem napisał na górze nowej strony: Dlaczego kocham każdą z Czerwonych Kapturków? Wilk westchnął. Powiedział do siebie: Nie wystarczy opowiedzieć czytelnikom, jak chciałoby się je uśmiercić. Należy wyjaśnić dlaczego. W bajce wilkowi, który prześladuje Czerwonego Kapturka w lesie, chodzi nie tylko o posiłek. Może nasycić głód w każdej chwili. Nie, jego prawdziwy głód jest zupełnie inny i musi być zaspokojony. Wilk chce jeść. Ale chce także związku. Znów się zawahał. Na dworze było ciemno, popołudnie ustąpiło przed nocą, spodziewał się, że wkrótce do domu przybędzie pani Wielka Zła Wilkowa, tak jak co dzień, parę minut przed szóstą, i wchodząc w drzwi, zawoła radośnie: „Jestem w domu, kochany…” Wilk nigdy nie odpowiadał natychmiast. Pozwalał jej przez kilka chwil przyglądać się jego płaszczowi wiszącemu na haczyku, tam gdzie zawsze, jego parasolowi na stojaku w holu i butom, które troskliwie zdjął przed wejściem do salonu i zastąpił wsuwanymi, skórzanymi pantoflami. Jej pantofle, pasujące do jego pary, będą na nią czekały. Potem przejdzie na paluszkach obok zamkniętych drzwi gabinetu – nawet jeśli niesie torby z zakupami ze spożywczego i właściwie potrzebowałaby pomocy. Wiedział, że natychmiast pójdzie do kuchni, żeby przygotować kolację. Pani Wielka Zła Wilkowa uważała, że nakarmienie męża do syta to kluczowy element napędzający proces pisania. Nie miał nic przeciwko temu. Kiedy więc słyszał brzęk garnków i patelni w kuchni, gdy posiłek był w drodze, wołał w odpowiedzi, jakby nie słyszał jej wejścia: – Cześć, kochana! Wyjdę za sekundkę! Wiedział, że żona lubi ten głos spoza drzwi gabinetu, wykrzykiwał powitanie bez względu na nastrój czy na to, co się właśnie działo na stronicy dzieła. Mógł pisać o czymś tak pospolitym jak pogoda albo tak elektryzującym jak sposób dokonania zabójstwa. To nie stanowiło różnicy. Zawsze podnosił głos, żeby go usłyszała. Codziennie odgrywali tę samą skoczną melodyjkę: „Jak minął dzień?” „Co słychać w szkole?” „Ciężko pracowałeś?” „Zapłaciłaś rachunki za elektryczność?” „Na podwórku trzeba to i owo zrobić”. „Chcesz jutro na kolację chińszczyznę?”
„Obejrzymy wieczorem film w telewizji, czy jesteś za bardzo zmęczony?” „Może w tym roku wybierzemy się w rejs. Są wspaniałe okazje na wycieczki po Karaibach. Od miesięcy nie mieliśmy prawdziwych wakacji. Jak myślisz, może zrobimy rezerwację i zaczniemy oszczędzać?” Wilk usłyszał z oddali grzechot. To musiały być drzwi wejściowe. Czekał, a potem usłyszał powitanie, którego się spodziewał. To był znak, żeby rozpocząć elektroniczny proces zamykania i szyfrowania wszystkiego, nad czym pracował. To wszystko było właściwie niepotrzebne. Zdjęcia na ścianie były już wystarczająco obciążające – fakty z gazet znane mu z dyskusji z detektywem. – Zabójcy to typy lubiące planować, a nie opryszki, które rabują sklep z mrożonkami albo wykańczają konkurenta w biznesie narkotykowym i strzelają na całego z automatów. Zabójcy lubią pamiątki – powiedział mu policjant pewnym siebie, zadowolonym tonem. Jakby naprawdę wiedział, o czym mówi, pomyślał Wilk. Policjant okazał się bardzo pomocny i odpowiedział na wszystkie jego pytania, chociaż od czasu do czasu mówił jak nauczyciel, próbujący wyjaśnić coś roztrzepanej klasie w podstawówce. Ale Wilk zabezpieczył pliki, żeby mieć pewność, że jego prywatność pozostanie nienaruszona, kiedy wyłączy komputer. Było to trochę tak, jakby wyłączał maszynę, a włączał wyobraźnię, bo każdy z Kapturków będzie się jarzył w jego myślach przez cały monotonny wieczór, który go czekał. Jeśli jesteś hydraulikiem, upewnij się, że masz pas z narzędziami i wszystkie potrzebne przybory. Jeśli jesteś handlowcem, upewnij się, że przez cały czas używasz uścisków rąk i eleganckiej, gładkiej mowy. A jeśli jesteś pisarzem, upewnij się, że zadajesz pytania, jakbyś szukał odpowiedzi, które zamieścisz w swoim dziele. – Za sekundkę wychodzę! – zawołał, tak jak co wieczór i tak – o czym wiedział – jak się spodziewała. – Tylko skończę! Klopsy, pomyślał. Byłyby doskonałe na dziś wieczór. W sosie mięsnym, z tłuczonymi kartoflami. A potem, jeśli żona po skończonym zmywaniu nie będzie zbyt zmęczona, film. Teraz już rzadko wychodzili do kina, woleli przycupnąć przed szerokoekranowym telewizorem. Wilk był bardzo uwrażliwiony na fakt, że pani Wielka Zła Wilkowa ciężko pracowała, co było niesłychanie ważne dla ich egzystencji – pozwalało spłacać karty kredytowe i być tym, kim byli – a przy jej niedawnych problemach z sercem, nawet po ostatnich dobrych wynikach badań, nie chciał wprowadzać zamętu w domowe życie. Odpłacał się jej lojalnością, co pomagało w utrzymaniu miłego, spokojnego prywatnego życia ich dwojga. Przynajmniej tyle mógł zrobić. Kiedy myślał, że żona potrzebuje czegoś szczególnego, zaskakiwał ją z rzadka wieczornymi wyprawami do eleganckiej restauracji albo miejscówkami w pierwszych rzędach na Makbeta w wydaniu miejscowej trupy aktorskiej. Te wyjścia pomagały zamazywać nieuchronne rozczarowanie, które widział w jej oczach, gdy od czasu do czasu oświadczał, że musi wyjść sam „po materiał”. Tego wieczoru pomyślał, że powinien sprawdzić program telewizyjny i spróbować znaleźć coś śmiesznego i romantycznego, a niezbyt nowoczesnego. Nie lubił najnowszej produkcji filmowej, zastępującej paskudztwem slapstickowe komedie. Wolał klasykę. Od braci Marx, Jacka Lemmona, poprzez Waltera Matthau po Steve’a Martina i Elaine May. Wiedział o Juddzie Apatowie, ale doprawdy nie rozumiał, co dzieciaki widziały w jego podejściu do komedii romantycznej. Dogadają się z żoną co do jednego z kanałów ze starymi filmami, on usiądzie w fotelu, a ona klapnie na dwuosobową sofę, stojącą obok. Tuż przed początkiem filmu żona przygotuje dla nich miskę lodów waniliowych z czekoladowymi wiórkami na wierzchu.
Będą się razem śmiać, a potem pójdą do łóżka. Spać. Wydawało mu się, że jednak kocha żonę. Nadal sprawiał mu przyjemność seks z nią od czasu do czasu – chociaż ostatnimi czasy wyobrażał sobie, że leży pod nim jedna z Kapturków. Nie sądził, by zauważyła, że jest roztargniony. Może, myślał, dzięki temu robię się gwałtowniejszy. Ale był też świadom, że odkąd podupadła na zdrowiu, liczba kopulacji się zmniejszyła. Częstotliwość spadła do jednego, dwóch razy w miesiącu, jeśli nawet tyle. Jego pożądanie było jednak nadal silne. Czerpał pewną dumę z faktu, że zbliżając się do wieku starczego, nie potrzebował małej niebieskiej pigułki, żeby dawać sobie radę. Ale pomysł, by szukać seksu poza małżeństwem, nigdy nie wpadł Wilkowi do głowy. Chodził na boki – ale tylko w wyobraźni. Wilk popatrzył na ekran komputera, na stronę z początkiem nowego rozdziału. Przeczytał na głos, ale po cichu: – Dlaczego kocham każdą z Czerwonych Kapturków? Potem, nadal ściszonym głosem, odpowiedział na to pytanie. – Za to, co mi dają. Prawdziwe pożądanie, pomyślał. Musiał uchwycić tę namiętność na stronach książki. Wyobrażał sobie, że śledzenie ich i planowanie ich śmierci przypominało trochę romans. Ale i tak nie myślał o zdradzie. Owszem, były jak kochanki, które cierpliwie na niego czekają. Ale, każda na swój sposób, były również wiernymi żonami.
17 Trzy Kapturki jechały samochodem Karen do największej ogrodzonej galerii handlowej. Jordan wyrzuciły przy wschodnim wejściu do Searsa, potem pojechały dookoła i Sarah wysiadła przy wejściu zachodnim, obok Best Buy. Karen odczekała parę minut i wjechała na najwyższe piętro parkingu przylegającego do centrum. Zawróciła, żeby zobaczyć, czy nie jechał za nią żaden samochód. Wyłączyła silnik, zgasiła reflektory i czekała dokładnie siedemnaście minut. Zaletą tego parkingu było, że miał oddzielne rampy wjazdowe i wyjazdowe. W siedemnastej minucie włączyła silnik i zjechała szybko spiralnym zjazdem, z piskiem opon po nawierzchni. Przyspieszyła, jadąc przez pusty parking w stronę północnego wyjścia z galerii. – Teraz mnie śledź – mruknęła do siebie. – Wszystko mi jedno, panie Wilku, jak wysoko cenisz swoją cholerną inteligencję. Tak jak wcześniej, kiedy po raz pierwszy spotkała się z wszystkimi Kapturkami, kierowało nią wyraźne przekonanie, że nie wolno dać się śledzić, chociaż nie wiedziała dokładnie dlaczego. Właściwie czuła się trochę śmieszna. Przyzwyczaiła się do uników podczas wieczornych powrotów do domu i porannych wyjazdów do pracy. Jeździła jak wariatka, kiedy zabierała z sobą Kapturka Numer 3. Teraz powtarzała tę obłędną formułę – i była całkowicie pewna, że pozostałe Kapturki robią tak samo – ale nie potrafiła odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego to robi? Odpowiedziała sobie: Żeby cię nie zabił na parkingu. Potem zawahała się i głośno sapnęła, jakby w samochodzie zabrakło powietrza. Wszystko jest możliwe. Nie wiesz, w jaki sposób chce cię zabić. Lekarz, który w niej siedział, rozpoznał paranoję. Tylko że w tym nie ma niczego, co by się przywidziało. Żadnych urojeń. To jest realne. Próbowała sobie przypomnieć krótką praktykę studencką na oddziale psychiatrycznym wielkiego szpitala stanowego, ale wszelkie nauki, jakie pobrała podczas tamtych paru tygodni, rozwiały się z latami uprawiania interny. Całe moje – nie, całe nasze – zachowanie zdefiniował strach. Mocno zacisnęła powieki. Nazwij to, powiedziała sobie. To było nie do zrobienia. Próbowała pomyśleć: Lęk wysokości? To akrofobia. Lęk przed pająkami? To arachnofobia. Lęk przed śmiercią? Tanatofobia. To, co czuła, było jak połączenie tych i wszelkich innych lęków, które płynęły prosto z serca. Nazwij to, powtórzyła w myśli. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Próbowała oczyścić umysł z rozmaitych obrazów śmierci, które zaczęły wdzierać się gwałtownie do jej wyobraźni, próbowała skupić się na szukaniu pozostałych Kapturków. Pistolety i rewolwery. Noże. Trucizny. Duszenie. Widziała dziesiątki morderstw, rozłożonych przed nią jak krwawy bufet, i jak w koszmarze sennym musiała wybrać jedno z nich. Przejechała dłonią po twarzy. Czuła pot pod pachami. Oddech miała krótki, chrapliwy. Rozejrzała się. Nie było oczywistego powodu, żeby znaleźć się na skraju paniki. Żaden mężczyzna nie biegł w jej stronę, machając bronią. Nie było reflektorów samochodu wbijających się w nią od tyłu. Ale wszystko to było, nawet jeśli tego nie było. Omiotła wzrokiem puste przestrzenie centrum handlowego.
– No, dalej – wyszeptała, zwracając się do pozostałych Kapturków. – Chcę się stąd, do cholery, wynieść. W ciągu kilku sekund od jej przybycia Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 3 wyłoniły się z szerokich drzwi centrum i szybko do niej podeszły. Obie szły przypadkowo dobranymi trasami przez sklepy, spiesznie przechodziły korytarzami, kryły się w toaletach, zawracały, jeździły w górę i w dół ruchomymi schodami, dwa razy wędrowały tą samą drogą i dopiero potem spotkały się i wyszły. Śledzenie ich byłoby trudne, nawet przy mniejszym niż zwykle tłumie w przepastnym budynku. – Myślicie, że to zadziała? – zapytała zadyszana Sarah, wsiadając do samochodu. – Na pewno – pewnym siebie tonem odpowiedziała z tylnego siedzenia Jordan. Obie pozostałe pokiwały głowami, chociaż obie w duchu pomyślały: A bo ja wiem? Karen zobaczyła uśmieszek na twarzy Jordan i lekarka w niej zastanowiła się, czy nastolatka nie cieszy się z tej sytuacji. Potem zobaczyła, że Kapturek Numer 3 odwraca się na siedzeniu i patrzy przez tylną szybę, jakby jeszcze raz sprawdzała, czy nie są śledzone. Nerwowa energia, pomyślała. Nie, to strach. Po prostu każda z nas trochę inaczej się boi. Kolejne pytanie zadała Kapturek Numer 2: – Dokąd teraz jedziemy? Karen uśmiechnęła się krzywo, chociaż wiedziała, że nie ma powodów do śmiechu. – Wczoraj Jordan powiedziała, żeby znaleźć absolutnie, kurwa, bezpieczne miejsca, gdzie będziemy mogły porozmawiać. Znam takie miejsce. The Moan and Dove był to staromodny bar w miasteczku akademickim, cienisty, z ciemnego drewna. Przy długiej, lśniącej, drewnianej ladzie serwowano whisky i ponad siedemdziesiąt gatunków piwa. Lada nagle kończyła się przy małej scenie z obszarpanymi czarnymi zasłonami w tle. W środku było miejsce dla kilkunastu stolików. W większość wieczorów pełno tu było studentów, głośnych i bardzo niesfornych. Ale we wtorki występowali miejscowi piosenkarze folkowi – nieudolni naśladowcy Joni Mitchell i Boba Dylana – a od czasu do czasu, w sobotnie wieczory, odbywały się amatorskie występy komików. Stąd Karen dowiedziała się o istnieniu baru. Ale w czwartkowe wieczory, a właśnie był czwartek wieczór, wynajmowano pomieszczenie miejscowym lesbijkom na wieczór tylko dla pań. Kiedy więc trzy Kapturki weszły do środka, powitał je głośny, wypchany po brzegi bar bez jednego mężczyzny w zasięgu wzroku. Nawet za barem stały kobiety, chociaż zazwyczaj byli to sztangiści z muskułami do uśmierzania niesfornych studentów. Barmanki były chude, młode, z kolczykami w nosach, z purpurowymi włosami, w typie punk rock. Wszystkie małpowały Lisbeth Salander z książek i filmów. W tłumie można było znaleźć każdą, od twardzielek w obcisłych czarnych dżinsach i skórzanych kurtkach, obalających kieliszki jednym haustem, po dzieci kwiaty, które wolały słodkie koktajle, czasem udekorowane papierową parasolką, i mówiły cienkimi, pełnymi entuzjazmu głosikami. Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 3 stanęły w drzwiach obok Karen. Karen lekko się uśmiechnęła i powiedziała: – Chciałabym zobaczyć, jak Wilk wchodzi w ten tłum. Nie sądzę, żeby długo pożył. Sarah roześmiała się na głos. To było wariacko ironiczne, i taki smak miało jej życie. Byłoby fantastycznie, pomyślała. Wilk przychodzi do baru lesbijek, a mnie wystarczy tylko wstać, wskazać na niego i powiedzieć: „Oto mężczyzna, który zabija kobiety!” i te damy, jak współczesne menady, natychmiast rozerwałyby go na strzępy, a my mogłybyśmy przeżyć szczęśliwie ten krótki czas, jaki nam pozostał. Jordan wyglądała na lekko oszołomioną.
– Jestem niepełnoletnia – wyszeptała do Karen. – Jeśli w szkole dowiedzą się, gdzie byłam, wywalą mnie. – Postaramy się, żeby się nie dowiedzieli – odparła Karen. Jordan pokiwała głową, rozejrzała się i uśmiechnęła. – Wiesz, tu może być trenerka hokeja na trawie… – Urwała i wzruszyła ramionami. – Może po prostu usiądziemy w kącie. Znalazły wolny stolik niedaleko sceny, który miał dodatkową zaletę: mogły obserwować drzwi wejściowe, chociaż żadna z nich nie sądziła, by jakikolwiek Wilk miał tyle odwagi albo był tak głupi, żeby wejść za nimi do środka. Wytatuowana kelnerka w obcisłym czarnym T-shircie przyszła odebrać zamówienie, spojrzała z ukosa na Jordan i chyba już chciała poprosić ją o dowód tożsamości, kiedy Karen powiedziała: – Moja córka napije się wody sodowej. – Jordan kiwnęła głową i dodała: – Piwo imbirowe. Karen zamówiła piwo, Sarah z początku czystą na lodzie, ale potem pomyślała, że może lepiej nie i też poprosiła o piwo imbirowe. Kelnerka w stylu gotyckim wzniosła oczy do góry. – To jest bar – powiedziała nieprzyjemnym tonem. – W porządku – odparła Sarah. – Dodaj skórkę z cytryny, żeby to wyglądało na prawdziwego drinka. Pozostałe Kapturki uśmiechnęły się, a kelnerka odeszła z kwaśną miną. Nie był to dobry kawał, pomyślała Sarah, ale przynajmniej zdobyła się na poczucie humoru, do czego nie była zdolna od wielu miesięcy. Przez chwilę wszystkie trzy milczały; czekały, aż kelnerka wróci z drinkami. Najmłodsza odezwała się pierwsza. – Cóż, jesteśmy tutaj. Co teraz robimy? Po chwili Karen zadała praktyczne pytanie: – Czy któraś myśli, że ktoś robi nam głupi kawał? Wiecie, że to wszystko jest gra. Może padłyśmy ofiarą niezbyt śmiesznego żartu i tak naprawdę nic się nie stanie? Zarówno Sarah, jak Jordan już o tym myślały i odrzuciły taką możliwość, każda z nich z osobna, ale żadna nie chciała tego wyjawić. Wreszcie Sarah sięgnęła głębiej, pod ból, który czuła w duszy, i powiedziała. – Nie wydaje mi się, żebym miała takie szczęście. Znowu umilkły. Żadna z nich nie uważała, że ma takie szczęście. – Więc… – zaczęła Karen i przerwała. Czuła, że się dusi, jakby miała tremę przed wyjściem na estradę. Kiedy znów zaczęła, słowa wypadały z niej popękane jak sucha skóra: – Musimy znaleźć w tym jakiś sens. Odezwała się Jordan; miała wrażenie, że mówi za nią ktoś inny. – Co to znaczy: „Znaleźć sens”? Jakiś wariat chce nas zabić, bo mamy rude włosy, a on ma obsesję na tle Czerwonego Kapturka, my zaś mamy się zastanowić, co robić dalej. Bo po co mamy w tym szukać sensu? A kiedy szukamy tego sensu, może on nas śledzi, ustawia jak cele na strzelnicy i przygotowuje się, żeby pociągnąć za spust. „Trach, trach, trach, wszystkie jesteście martwe”. Z każdym słowem mówiła coraz szybciej, aż zaczęła pędzić, mimo że ściszyła głos do szeptu. – Wyprzedzić go, wyprzedzić go, wyprzedzić go – powtórzyła to trzy razy, po razie za każdą. Karen zatoczyła się do tyłu. Zignorowała zabójcze sugestie nastolatki, kiedy usłyszała je po raz pierwszy. Ale teraz, gdy wszystkie trzy siedziały przy stole, nie mogła ich tak łatwo
zbagatelizować. Nie wiedziała, dlaczego nie należy tego robić. Usłyszała własne słowa: – Słuchaj, Jordan, nie jesteśmy zabójczyniami. Nie będziemy wiedziały, jak to zrobić. I nie możemy poniżyć się… – przerwała, bo pomyślała, że to brzmi głupio, i widziała, jak Jordan gwałtownie kręci głową na znak niezgody. Poprawiła się na krześle. „Bądź logiczna!”, krzyknął głos w jej głowie. Ale dostosowanie się do tego polecenia wymagało z jej strony wielkiego wysiłku. Czuła, jak gardło się jej zaciska, a w ustach robi się sucho. Oblizała wargi, wypiła łyk piwa. – Słuchaj, po pierwsze – powiedziała – coś nas połączyło. – Mówiła tak wolno, jak tylko mogła. – Musimy rozeznać się, co to jest. – Tak, rude włosy – oznajmiła Jordan. – Nie. To musi być coś więcej. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała Sarah. Czuła się trochę spłoszona, jakby tamte dwie lepiej nad sobą panowały i miały znacznie więcej sił niż ona, chociaż kiedy rozmowa zeszła na temat zabijania, przypomniała sobie, że tylko ona ma broń. – Musiał nas jakoś znaleźć – wyjaśniła Karen. – Więc coś nas łączy. To nie może być przypadek. – A dlaczego nie? – zapytała Jordan. Trzy kobiety popatrzyły na siebie. Każda pomyślała, że te inne różnią się od niej tak bardzo, jak to tylko możliwe. Poza włosami żadnych bijących w oczy podobieństw. Żadnych alarmów, dzwonów, syren, które ogłaszałyby podobieństwo. Znów zamyśliły się i ucichły. I znów najmłodsza przerwała ciszę. – Tak, ale jeśli nawet do tego dojdziemy, co wtedy? Zadzwonić na policję? – Już próbowałam – powiedziała Karen. – Oczywiście, jeśli znajdziemy tego, kto nas prześladuje i podamy nazwisko policji, może będą w stanie coś zrobić… – Zawahała się. Ta najbardziej logiczna droga wydawała się całkowicie nieracjonalna. Wpadłaś w obłęd, pomyślała, i sądzisz, że logika ci pomoże? Zgarbiła się. Całe jej wykształcenie i dorosłe życie opierało się na rozsądku. Tak praktykowała rozpoznanie: przeprowadzić to i tamto badanie, wziąć pod uwagę ten i tamten objaw, zebrać to wszystko razem, zrobić z tego mieszankę wykształcenia i doświadczenia i dać odpowiedź. Racjonalną odpowiedź. Może nie byłaby to radosna odpowiedź, ale zawsze jakaś. Pokręciła głową. Jordan popatrzyła na starszą kobietę. Karen Jayson była osobą ze wszech miar godną szacunku – wykształcona, odpowiedzialna, dojrzała. Jordan oczekiwała, że będzie doskonale wiedziała, co robić, jako jedna z tych kobiet, które zawsze doskonale wiedzą, co robić. Była typem kobiety, na którą nastolatki takie jak ona chcą wyrosnąć. Więc kiedy zobaczyła wyraz zmieszania i powątpiewania na twarzy Kapturka Numer 1, według niej taki sam, jaki malował się na jej twarzy, przeraziła się. Obróciła się, żeby sprawdzić, czy to samo zobaczy w oczach Sarah, ale trzecia kobieta odchyliła się do tyłu; wzrok miała wbity w sufit, jakby w nadziei, że z niebios padnie błyskawica z informacją, przeniknie przez ściany i napełni ją wiedzą, w którą stronę iść. Jakbym dryfowała po morzu z dwiema obcymi, pomyślała Jordan. Nie powiedziała tego. – Jest tylko jeden sposób, żeby się obronić – wyrzuciła z siebie. – Jaki? – zapytała Sarah, jakby powoli schodziła po drabinie na ziemię. – Wilk miał przewagę nad Czerwonym Kapturkiem – powiedziała. – Poza jednym. – W czym? – Był więźniem – oznajmiła Jordan. – Co? – mruknęła Karen.
– Tego, do czego dąży. – Nie nadążam – wtrąciła Sarah. – Co mu przeszkadza? Jego własne żądze. Sarah i Karen popatrzyły na Jordan. – Przeczytałam bajkę – wyjaśniła szybko. – Wczoraj wieczorem poszłam do biblioteki. Przeczytałam wszystkie wersje. – Tak – powiedziała zniechęcona Karen. – Ale to bajka… Jordan upierała się przy swoim. Nachyliła się do przodu, mówiła szybko, jakby błyskawicznie wypowiadane słowa mogły przebić się przez gwar w barze. Zignorowała uwagę Karen. – Jedyna wersja, w której Czerwony Kapturek zostaje na koniec uratowany, jest nieprawdziwa, bezpieczna politycznie. Matki opowiadają to swoim córkom. Jakby oczyszczona wersja disnejowska. W prawdziwej bajce… Przerwała. Zobaczyła zwątpienie na twarzach słuchaczek. Pokiwała głową. Wiedziała, że mówi jak dziewczynka, ale młodość dodawała jej zdecydowania. – To nasza jedyna szansa. Zmienić starą wersję na nową. Stara wersja, w której wszystkie zostaniemy pożarte żywcem, musi się zmienić w tę bezpieczną wersję, w której się uratujemy. – Ładnie brzmi – oceniła Sarah. Niechciana gorycz, w której nie widziała niczego dobrego, zabrzmiała w jej głosie. – Jestem pewna, że uratuje nas silny drwal, który tylko czeka, żeby przybiec ze swoją wierną siekierą… Jordan uniosła dłoń. – Same musimy się uratować – stwierdziła. – To nasza jedyna szansa. Karen weszła jej w słowo. – No dobrze – powiedziała – ale jak mamy to zrobić? – Jeszcze nie wiem – odparła Jordan. – Ale myślę, że jeśli będziemy siedziały i czekały, aż nas pozabija, nic dobrego z tego nie wyniknie. To znaczy, jeśli nas śledzi, to czy nie mogłybyśmy odpłacić mu się tym samym? – Niezły pomysł, ale jak? – zapytała Sarah. Jordan nie wiedziała, jak odpowiedzieć, ale Karen wiedziała. – W ten sposób, w jaki zaczęłyśmy. Dowiedzmy się, co nas łączy. I jeszcze jedno: nie będziemy robić niczego nadzwyczajnego. Tylko to, co robimy zawsze i w odpowiednim czasie. Niech Wilk nie wie, że coś się zmieniło. – Nie rozumiem – powiedziała Sarah. Karen na chwilę zamknęła oczy. Nie mogła uwierzyć, że zaraz powie to, co powie. – Na pewnym etapie – zaczęła powoli – musimy go przywabić. Tak blisko, żeby dowiedzieć się, kto to jest. Nieomal sapnęła, tak przerażająca była ta myśl. Schowała dłonie pod blatem stolika, bo bała się, że pozostałe zobaczą, jak trzęsą się jej ręce. Ale Jordan się uśmiechnęła. – „Jakie masz wielkie zęby, babciu” – mruknęła. – W tym jest sens. Trzy Kapturki ucichły na chwilę. – Jak myślisz, ile mamy czasu? – zapytała Sarah. To pytanie trafiło wszystkie Kapturki prosto w dołek. Dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Nie dało się zgadnąć. Trzy kobiety patrzyły na siebie. Lekarka z tajnym życiem kabaretowym w świecie, w którym już nic nie było śmieszne, wdowa zatopiona w żałobie, nastolatka w pułapce okoliczności
i niepowodzeń. – Nie chcę umierać – powiedziała nagle Sarah. Te słowa zaskoczyły ją, bo do tej chwili myślała, że tylko tego naprawdę pragnie.
18 Następnego dnia Wilk dostał łańcuszkowy e-mail z lokalnego oddziału Amerykańskich Twórców Kryminałów, z informacją, że odbędzie się specjalne seminarium z udziałem najlepszego kryminalistyka policji stanu Massachusetts. Uznał to za cudowny, szczęśliwy zbieg okoliczności. Jeden z wielu. Chociaż wstąpił do oddziału zaraz po opublikowaniu pierwszej książki, nigdy nie uczestniczył w wykładach, których celem było pomóc członkom w obmyślaniu intrygujących pomysłów, budzących napięcie w narracji. Czuł się ponad sesje „jak to zrobić” i wolał zbierać materiały na własną rękę. Lokalna policja była zawsze pomocna, podobnie wielu obrońców w sprawach kryminalnych. Czasem zastanawiał się, czy równie chętnie rozmawialiby z prawdziwym zabójcą. Ale ten e-mail miał dla niego znaczenie w bieżącej sprawie, zarezerwował więc sobie czas na seminarium, kartą kredytową zapłacił pięćdziesiąt dolarów za udział i sprawdził, jak dojechać do hotelu, w którym odbędzie się spotkanie. Czekała go dwugodzinna jazda do miejscowości w pobliżu Bostonu, ale uznał, że sprawa warta jest podróży. Wilk lubił myśleć, że nieustannie wyszukuje choćby najdrobniejsze informacje. Uważał, że drobne szczegóły przestępstw ożywiają jego teksty. Pod tym względem widział w sobie pisarza kryminałów takiego jak wszyscy inni. Ta myśl o dołączeniu do stada rozbawiła go. Bo nie jestem jak inni, którzy pocą się, żeby znaleźć dobrego agenta, dostać kontrakt na książkę, a może i umowę na film na swoją powieść detektywistyczną. Sesja miała odbyć się wieczorem – to mu się nie podobało. Nie lubił już wieczornej jazdy. Wzrok nadal miał niezły, ale nadciągające wcześnie zimowe ciemności spowalniały jego reakcje i czuł się niepewnie za kierownicą. To uczucie słabości czy śmiertelności – nie znosił go – przypominało mu, że się starzeje. A to z kolei sprawiało, że czuł się bardziej naładowany energią, kiedy myślał o trzech Kapturkach. Zabijanie, napisał, wydobywa z człowieka młodość. Pamiętacie, jak to było, kiedy po raz pierwszy się całowaliście? Kiedy po raz pierwszy dotknęliście piersi dziewczyny? Kiedy po raz pierwszy pieściliście kciukiem ostrze noża i ze skaleczenia popłynęło trochę krwi? Pamiętacie ten smak? Albo pierwszy raz, kiedy unieśliście naładowany pistolet i położyliście palec wskazujący na spuście, wiedząc, że cała moc świata uwolni się po najlżejszym pociągnięciu? Doskonałość. Oto pasje, które nieustannie trzeba przywracać i odnawiać. Wilk niechętnie odsunął od siebie myśli o morderstwie i poświęcił trochę czasu na nudne spisywanie pytań do wykładowcy na seminarium, próbując odgadnąć odpowiedzi. O sobie myślał jako o zaangażowanym studencie wyższych lat, przygotowującym się do egzaminu ustnego. To będzie ostatni krok przed uzyskaniem doktoratu. Pomysł sprawił, że się uśmiechnął. Wyższy stopień z zabijania. Uważał jednak, że powinien się przygotować do seminarium. Chciał wykazać się takim zrozumieniem tematu, żeby wiedza specjalisty popłynęła w jego stronę. To było jak pukanie do drzwi wytwornego, ekskluzywnego klubu. Sporządził jeszcze jedną notatkę do rozdziału, nad którym pracował: Żeby zostać zabójcą naprawdę doskonałym, trzeba mieć chęć do nauki. Zbyt wielu ludzi w celach śmierci patrzy przez żelazne pręty, czekając na ostatnie złe słowo od dyrektora więzienia, i zastanawia się, co właściwie poszło nie tak: Przykro mi. Wszystkie twoje apelacje zostały
odrzucone przez sąd. Chcesz księdza? Kurczak czy stek na ostatni posiłek? Jeśli nie wyedukujesz się w śmierci, śmierć postanowi ciebie wyedukować. A tobie nie zależy na takiej lekcji. Pomyślał, że to chyba oczywiste dla każdego czytelnika, ale i tak warte opisania w klarownej, treściwej prozie. Czasem, mówił do siebie, trzeba być absolutnie bezpośrednim. Pornograficznie jasnym. W słowach i w zabijaniu. Jordan po cichu liczyła. Jeden krok. Dwa. Dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści. Szła przez otwarty placyk, mierzyła go starannie, nie zwracała uwagi na innych uczniów idących do klas na późne zajęcia. W ręku trzymała małą kamerę wideo. Pożyczyła ją od jednej z koleżanek z dormitorium, troszkę młodszej dziewczyny. Wydawała się mniej chętna od innych do bezlitosnego wyśmiewania Jordan albo unikania jej za wszelką cenę. Jordan wyobrażała sobie, że kamery używano głównie do zakazanych zabaw – może do robienia filmów innym dziewczynom, jak ślinią się z chłopakami z drużyny futbolowej albo upijają w trupa na zabawach. Idąc przez kampus, co jakiś czas podnosiła kamerę, odwracała się i patrzyła przez obiektyw. Kiedy odległość wydała się właściwa, zatrzymała się i zajrzała w wizjer. Uśmiechnęła się. – To tu stałeś – wyszeptała pod nosem. Uniosła lekko rękę, jakby obok niej ktoś stał. Powtórzyła pierwszy filmik, jaki zrobił jej Wilk i przesłał przez YouTube jako wideo Kapturka Numer 3. Odległość była mniej więcej taka sama. Kąt prawie identyczny. Zrobiła, co mogła, żeby porównać światło i powtórzyć porę dnia. Zatrzymała się tuż przed małą przerwą między laboratorium nauk przyrodniczych a dormitorium chłopców. To była ślepa uliczka – nie dłuższa niż trzy, cztery metry – zastawiona od tyłu szarym betonowym murem, który nie wiadomo dlaczego łączył tamte dwa budynki. Na końcu stało kilka pojemników na śmieci, a na murze widniały obsceniczne, półpornograficzne rysunki, numery telefonów i oświadczenia o wiecznej miłości albo obietnice seksu oralnego. Mur przypominał ścianę ubikacji na dworcu autobusowym. Oba budynki wzniesiono z wszechobecnej czerwonej cegły, tak charakterystycznej dla szkół i college’ów, pokrytej splątanym bluszczem, chociaż zimowa aura ogołociła gałązki z liści. Przerwa wyglądała niemal jak jaskinia. Jordan pomyślała, że to niedobre miejsce dla pojemników na śmieci, ale świetne, żeby się schować i przez kilka chwil kręcić ukradkiem film. To musiał być ostatni semestr letni. Mnóstwo zieleni, pomyślała. Pod wieczór tutaj pewnie było ciemno, a resztki słońca na dziedzińcu pozwalały widzieć mnie wyraźnie. Przygryzła wargę. Mądrze wybrane miejsce do potajemnego nagrywania. Zrobiła kilka kroków w tył, popatrzyła najpierw w prawo, potem w lewo. Nikt nie widzi, co się robi, chyba że przypadkiem przejdzie tuż obok i popatrzy wprost na ciebie. W jej wyobraźni była to jakby rozmowa z Wilkiem – jakby chciała, żeby usłyszał, ile zdążyła się już o nim dowiedzieć. Patrzyła na miejsce, gdzie według niej stanął. Chciała wyszeptać jakieś pogardliwe słowa, ale nic nie przychodziło jej na myśl. Wyobraziła go sobie – zaczajona, ciemna postać mężczyzny, jakby zwierzęca, prawie jak z filmu rysunkowego – celuje kamerą z szerokim, wilczym uśmiechem na twarzy, obnażonymi zębami. Znów spojrzała na okolicę. Mnóstwo miejsc parkingowych na bocznej ulicy, tylko dwadzieścia metrów stąd. Kilka szybkich kroków i już cię nie ma. Nikt się nie domyśli, po co przyszedłeś. Musiałeś się czuć cholernie bezpiecznie. Jordan próbowała odtworzyć w myśli każdy szczegół nagrywania filmu. Nie mogłeś po prostu czekać tu godzinami z nadzieją, że może przejdę obok i będziesz mógł mnie sfilmować. To byłoby zbyt podejrzane. Ktoś mógłby cię zobaczyć i wezwać ochronę. Nikomu nie wolno tak sobie włóczyć się wokół szkoły. Nie zaryzykowałbyś. Mądry wilk byłby
znacznie ostrożniejszy, prawda? Rozbolało ją gardło, w ustach miała sucho. Musiałeś wiedzieć, kiedy będę przechodzić. Może niezbyt dokładnie, ale cholernie blisko. Musiałeś mieć poczucie czasu. Mojego czasu. Znasz moją szkołę. Mądry Wilk wie, gdzie zaczaić się na swoją ofiarę. Ta uwaga coś jej powiedziała. To samo musisz wiedzieć o Kapturku Numer 1 i Kapturku Numer 2. Podniosła kamerę do oka, ale nie nacisnęła przycisku record. Zobaczyła już to, co chciała zobaczyć. Poczuła przypływ ciepła, mimo że było zimno. To pierwsze starcie, powiedziała do siebie. Nie panikuj. On tutaj stał, tu, gdzie ty stoisz teraz. Co ci to jeszcze mówi? Znała już odpowiedź na jedno pytanie, przypomniała to sobie, mówiąc na głos: – Obserwował nas od miesięcy. – Film był kulminacją wielu godzin. To nie jakieś spontaniczne nagranie. Uznała to za coś całkowicie nie fair wobec niej. Było to jak niespodziewany test w klasie z materiału, którego się nie nauczyła. Tylko że w tym wypadku przegrana była czymś znacznie gorszym niż marny stopień. Sięgnęła i przejechała palcami po nierównej ścianie budynku z laboratorium, jakby stare cegły mogły jej jeszcze coś powiedzieć. Miała wrażenie, że ma w zasięgu ręki jakąś odpowiedź, ale umykało jej to w mroku późnego popołudnia. Rozdarta – chciała uciekać, ale głos wewnętrzny mówił, żeby szukała dalej, bo odpowiedzi mogą leżeć tuż obok śmietniska – obróciła się wokół. Przez chwilę patrzyła na szarą betonową ścianę za pojemnikami na śmieci, błądziła wzrokiem po wyblakłych nieortograficznych napisach. Podeszła kilka kroków, żeby przeczytać: „Kathy dobrze daje. Zadzwońcie do niej 555-1729. Piepszyć rocznik 2009. To dupki. Koham S. Na wieki”. Już miała się odwrócić, kiedy zauważyła małe, ręcznie narysowane serce, wydrapane na ścianie. W środku były litery KT i ZW. Jordan patrzyła na serce, jakby jej oczy mogły wyciągnąć z niego jakąś informację. KT, pomyślała. To może być Kapturek Numer 3. ZW to może być Zły Wilk. Pokręciła głową. Nie, to byłoby WZW, bo tak podpisywał listy. Przeczesała pamięć. Czy w tym dormitorium dla chłopców nie mieszka Zigi Welsh? Czy w ostatnim semestrze nie zalecał się do Kathy Townsend? To musi być to. Ale udawanie, że wszystko jest w porządku, było zwyczajnym kłamstwem. Poczuła chłód, kiedy odwróciła się i zaczęła iść do swojego dormitorium. Miała niesamowite wrażenie, że Wilk nagle znalazł się tuż za nią, że schował się tam i jeszcze raz ją filmuje, że zmaterializował się z cienia, ledwie odwróciła się plecami. Kark jej płonął. Ogarnął ją przypływ szalonego strachu, o mało nie zaczęła biec. Zmusiła się jednak i zwolniła, szła dalej miarowym krokiem. Jedna stopa, druga stopa, mówiła sobie. Chciała zaśpiewać coś głośnego i sprośnego, jak żołnierz, ale nie miała siły, żeby podnieść głos, zaczęła więc szeptać śpiewnie: „Hop-siup, noga w nogę i kutasem o podłogę. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa…” Miała nadzieję, że jej marsz jest równie prowokujący jak słowa, które wcześniej nie przychodziły jej do głowy. Wątpiła w to jednak. Zachowuj się normalnie.
Sarah Locksley zakpiła w duchu, że w takim razie powinna łyknąć parę tabletek i popić ciepłą wódką. Moja nowa normalność. Nie, moja stara normalność. Spędziła większą część dnia, nieubłaganie sprzątając dom. Zebrała śmieci i włożyła puste butelki po alkoholu do pojemników na recykling. Odkurzyła dywany i umyła podłogi. Pranie zajęło jej mnóstwo czasu, każdą porcję starannie potem składała i układała w szufladach. Umyła każdy blat i każdą powierzchnię w kuchni, włączyła mechanizm samoczyszczący kuchenki. Lodówka stanowiła wyzwanie, ale zeskrobała każdą plamkę rozlanego mleka. Zepsutą żywność wrzuciła do worka na śmieci i wywiozła. Rzuciła się na łazienkę ze szczotką, mleczkiem czyszczącym i wojskową precyzją, schylała się, póki nie rozbolały jej plecy, ale potem porcelana i nierdzewna stal lśniły. Wzięła dwie plastikowe torby na śmieci i przeszła od okna do okna, od drzwi do drzwi, rozmontowując to, co i tak uważała za kompletną głupotę: swój system alarmowy Kevin sam w domu. Potłuczone szkło, rozsypane pod każdym wejściem, brzęczało, kiedy podmiatała je na szufelkę. Nie mogła się jakoś zmusić do otwarcia okien i wywietrzenia domu, chociaż wiedziała, że powinna to zrobić. Otwarte okno wyglądało jak zaproszenie dla zimna, problemu, a może i czegoś gorszego. Nie mogła się też zmusić do odkurzenia gabinetu męża i pokoju córki. Nie otworzyła ich. „Normalność” nie mogła posunąć się dalej. Kiedy przywróciła w domu jaki taki porządek, weszła pod prysznic i pozwoliła, by parująca woda spływała po niej, a gorąco przenikało do obolałych mięśni. Stała pod prysznicem niemal jak posąg, nie była w stanie się ruszyć, ale to nie zmęczenie tak ją sparaliżowało, lecz niepokój. Kiedy namydlała włosy i ciało, czuła się tak, jakby dotykała rękami skóry obcej osoby. Jakby nie było już niczego znajomego – kształtu piersi, długości nóg, splotów włosów. Wyszła spod prysznica i stanęła naga przed lustrem, wyobrażając sobie, że patrzy na jakąś osobliwą bliźniaczkę, której wcześniej nie znała, bo rozdzielono je po porodzie, a przed chwilą nagle znów pojawiła się w jej życiu. Ubrała się starannie, wybrawszy skromny zestaw, spodnie i sweter; kiedyś wkładała je, gdy szła do pracy w szkole. Wtedy były dopasowane, miała wówczas pracę, męża i rodzinę. Teraz, kiedy tamtego zabrakło, jej ciało zrobiło się patykowate od wywołanej depresją utraty wagi, ubranie wisiało na niej. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek znów zacznie pasować. Znalazła płaszcz, zdjęła z niego szczotką kilka kłaczków kurzu i rozejrzała się za torbą na ramię. Dwa razy sprawdziła, czy rewolwer męża dobrze się w niej mieści. Powiedziała na głos: – Normalnie nie znaczy głupio. Nie była pewna, czy ma rację. Wyszła na dwór. Popołudniowe słońce słabo świeciło. Czuła, jak drżą jej ręce; wiedziała, że jest na krawędzi strachu. Rozpaczliwie chciała z tym skończyć. Rozejrzała się po ulicy, przeszukując swój mały świat, czy nie ma jakichś znaków obecności Wilka. Normalnie, pomyślała, nie znaczy, że nie należy nerwowo się rozglądać i bać się wyjść z domu. Poczuła w sobie ostrze chłodu. Pomyślała, że gdyby jej mąż spojrzał wtedy we właściwą stronę, może… Odrzuciła ukłucie rozpaczy. Szybko podeszła do samochodu, usiadła za kierownicą, zachowując się jak każdy człowiek, który musi dokądś pojechać. Ona musiała. Ale nie była to zwyczajna, rutynowa jazda. Łączyła w sobie uporczywą zwyczajność z najgłębszym smutkiem. Pierwszy przystanek był prozaiczny: miejscowy sklep spożywczy. Wzięła wózek i napełniła go sałatami, owocami, chudym mięsem i rybami. Kupiła butelkowaną wodę i świeżo wyciskane soki. Idąc między półkami ze zdrową żywnością, czuła się dziwnie. Wiele czasu
minęło, odkąd ostatni raz kupiła do jedzenia coś, co miałoby jakąkolwiek wartość odżywczą. Na stoisku z kwiatami chwyciła dwa tanie, kolorowe bukiety. Kasjerka wzięła od niej kartę kredytową i przejechała nią przez maszynę. Sarah poczuła zawstydzenie. Była pewna, że będzie odmowa. Gdy karta została zaakceptowana, sama była lekko zaskoczona. Pojechała wózkiem z zakupami do samochodu, wzrok skupiła na ładowaniu, oparła się chęci ukradkowego rozglądania. Po raz pierwszy w życiu czuła się jak dzikie zwierzę. Konieczność zachowania uwagi i czujności wobec wszelkich zagrożeń o mało jej nie dobiła. Wilk nie będzie cię śledził podczas zakupów, pomyślała. A jeśli nawet, to czego się dowie? Niczego, czego już by nie wiedział. Mówiąc sobie, że nie należy zważać na podpełzający strach, Sarah upchnęła zakupy w bagażniku. Potem usiadła za kierownicą, głęboko odetchnęła, wyjechała z parkingu i włączyła się do ruchu. Kierowcy zmieniali pasy, jechali tuż za nią. W ruchu ulicznym zawarta jest nerwowa energia, zależna od pory; tylu ludzi spieszy się, żeby dojechać do domu, że napędzają innym strachu i spowalniają ruch. Przypomniała sobie, że kiedyś była taka sama – pod koniec dnia nauki w szkole. Pakowała wszystkie szkolne pomoce, siadała za kierownicą i jechała jak najszybciej do domu, bo tam było jej prawdziwe życie albo przynajmniej ta jego część, o której lubiła myśleć, że jest prawdziwa. Zabierała córkę z przedszkola, robiła kolację i czekała, aż mąż wróci z komendy straży pożarnej. Za nią zatrąbił samochód. Wcisnęła pedał gazu, wiedząc, że nawet jeśli przyspieszy, ten ktoś, kto postanowił być nieuprzejmy, nie stanie się grzeczniejszy. Jazda na cmentarz zajęła jej niemal pół godziny. Miejsce było położone niedaleko parku; wszelkie znamiona miasta błyskawicznie się kończyły i kilka ostatnich przecznic wyglądało prawie jak wieś. Groby były położone na małym zboczu. Ścieżki wiły się bez planu między szarymi nagrobkami, wiodły do ozdobnych krypt i przycupniętych posągów aniołów. Niewiele już zostało dnia, cienie dębów rozpostarły się po krajobrazie. Sarah wiedziała, że w małym budyneczku, niemal zagubionym w jednym z rogów, był skład szpadli i postój dla koparek. Była sama. Na niektórych grobach leżały zwiędnięte kwiaty. Parę było przyozdobionych podniszczonymi, poszarpanymi amerykańskimi flagami. Na niektórych była świeżo wykopana ziemia. Inne przez lata zniszczył śnieg i deszcz, trawa wokół nich zbrązowiała. Nazwiska, daty, wyrazy żalu – ukochany, oddany – widniały na niektórych nagrobkach. Stały przed nią w ciszy oznaki strat. Zatrzymała samochód i wzięła dwa bukiety. Dawno tu nie przychodziłaś, powiedziała sobie w duchu. Bądź dzielna. Kiedy sformułowała ostatnie słowo, nie wiedziała, czy odnosi się ono do Wilka, czy do dwojga ludzi, których ukradziono z jej życia. Żałowała, że mąż i córeczka nie będą mogli wyszeptać czegoś do niej, ale wokół panowała tylko cmentarna cisza. Nieco niepewnym krokiem poszła ścieżką biegnącą między rzędami szarych pomników, strzeżoną przez dwa posągi cherubinów trzymających trąby, z których nie wydobywał się dźwięk. Słyszała, jak jej buty stukają o czarny asfalt. Żałowała trochę, że nie jest pijana, ale jednocześnie wiedziała, że nie ma na świecie tyle alkoholu, by pokonać jej trzeźwość w takiej chwili. Myślała o tym, co ma powiedzieć swojej zabitej rodzinie. Słowa takie, jak: „Jest mi przykro” czy „Potrzebuję was dwojga, żeby przez to przejść”, cisnęły się jej na usta, jakby zaraz
miały z nich wylecieć. Ściskała bukiety prawie tak, jak wcześniej rewolwer. Wiedziała, ile kroków przejdzie. Wzrok miała opuszczony, głowę pochyloną, jakby bała się przeczytać nazwiska na szarym marmurze nagrobka. Czekał na nią. Kiedy wiedziała, że już przed nim stoi, zatrzymała się, nabrała powietrza i podniosła wzrok. Zaczęła mówić, prawie mimo woli. – Tak bardzo mi was brak, a teraz ktoś chce mnie zabić… Potem, jakby ktoś jej przeciągnął ostrzem brzytwy po języku, słabe i wątłe słowa, które chciała powiedzieć zmarłemu mężowi i córce, zamarły jej w ustach. Patrzyła w ciemność spowijającą nagrobek. Z początku była w stanie pomyśleć tylko: Coś tu jest nie tak. Patrzyła na kamień koloru granitu. Graffiti, pomyślała najpierw. Natychmiast przepełniło ją oburzenie. To okropne, pomyślała. Co za wstrętny, bezmyślny, cholerny, głupi nastolatek przyniósł puszkę farby, żeby sprofanować grób? Nie wiedzą, że łamią komuś serce? Zrobiła krok i przyjrzała się dokładniej. To nie tak. Zdała sobie sprawę, że oddycha płytkimi, szybkimi haustami powietrza wyrwanego z zapadających ciemności. To nie były kanciaste „znaki” gangów nastolatków ani okrągłe, pękate rysunki pseudonimów, nic z tych rzeczy. Nie były to też kulfoniaste, nieortograficzne sprośności, pospiesznie namalowane sprayem na powierzchni kamienia. Sarah zbliżyła się, jakby formy, które zobaczyła, przyciągały ją. Były namalowane białą farbą w poprzek kamienia. Przecinały oba nazwiska i datę śmierci. Było ich cztery. Sarah wcześniej nie widziała odcisku łapy wilka, ale nagle zrozumiała, na co patrzy. Rzuciła kwiaty na chodnik i uciekła pędem.
19 Kierownik sceny zaczął gorączkowo machać na Karen, pokazując na obszarpaną czarną zasłonę, ukrywającą wejście na proscenium. Zobaczył, że Karen się waha, bo usłyszała, że komórka, którą ma w torbie na ramię, zaczęła nagle dzwonić. Jej pierwszą myślą było, że chodzi o pacjenta w poważnym stanie, który wymaga natychmiastowej interwencji. Chwyciła notatnik, zignorowała menedżera, chociaż nagląco szeptał: – No, dalej, doktorko. Teraz ty. Złam nogę. Dołóż im. Zawahała się, gdy zobaczyła, że to nie dzwoni jej stary telefon. Była to komórka na kartę, taka sama jak te, które dała Kapturkowi Numer 2 i Kapturkowi Numer 3. Identyfikator dzwoniącego oznajmiał: Sarah. Karen już sięgała po telefon, kiedy usłyszała, jak menedżer sceny – zwykle był barmanem w kabarecie – mówi: – Lepiej, żeby to było coś cholernie ważnego. Mamy dzisiaj pełną salę i ludzie zaczynają się niecierpliwić. Karen podniosła wzrok i zobaczyła, że kierownik jedną ręką podtrzymuje zasłonę, a drugą kiwa na nią, by się pospieszyła. Za nim widziała właściciela klubu, stojącego pośrodku sceny. Właśnie ją zapowiadał. – Przywitajmy, proszę, gorąco, po Śmieszkowemu, doktor K! – powiedział właściciel i odchodząc od mikrofonu, pokazał w jej stronę. Szybko spojrzała na telefon, bo akurat przestał dzwonić. W okienku było napisane: „1 nowa wiadomość”. Ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Słyszała, jak menedżer sceny teatralnym szeptem pogania ją, żeby wstała i się pokazała. Jednocześnie musiała się zająć telefonem. Złapana między dwa bieguny, wrzuciła telefon z powrotem do torby i wzięła butelkę z wodą z ręki menedżera. Show musi się kręcić, pomyślała, chociaż wiedziała, że ten jeden raz należało zrobić wyjątek. Wstąpiła w blask reflektorów. Uśmiechała się szeroko i głupawo. Miała okulary w czarnej oprawce i ułożyła sobie włosy w śmieszne loczki. Pomachała do publiczności. Ubrana była jak zwykle w klubie z kabaretem: czerwone wysokie trampki, czarny sweter z golfem i dżinsy, a na wierzchu biały, bawełniany kitel lekarski i stary, dawno zepsuty stetoskop, owinięty wokół szyi jak pętla. „Pełna sala”. To tylko pięćdziesiąt osób w maleńkim klubie, z dala od świateł wielkiego miasta. Nie widziała wnętrza, oślepiał ją blask, ale wiedziała, że w cieniu przepastnego wnętrza siedzą pary, czasem czteroosobowe grupki. Zabiegani kelnerzy w pośpiechu roznosili piwo i hamburgery, próbując zrealizować wszystkie zamówienia, zanim Karen wyjdzie na scenę. Czuła frytki i słyszała odległe skwierczenie dochodzące z małej kuchni. Powitały ją rzadkie oklaski, a ona złożyła wyszukany ukłon. – Wiecie, co mnie naprawdę martwi? – powiedziała, połykając samogłoski, żeby dodać słowom energii. – To, kiedy wypisuje się receptę i mówi: „Proszę brać po dwa dziennie”… bo skoro dwa mają poprawić stan zdrowia, to cztery poprawiłyby go znacznie bardziej… Przerwała, popatrzyła pod światło na ludzi, których nawet nie widziała, i uśmiechnęła się. – Oczywiście nikt z tu obecnych tego nie robił… – Dotarł do niej z lekka zażenowany śmiech. – To znaczy… czy wszyscy chcą zostać lekomanami? Na tę przymówkę odpowiedziano trochę żywiej. Usłyszała z paru stron, jak publiczność krzyczy: „Tak, czemu nie?” i „Nie rób sobie jaj!”
– Oczywiście, to mi przypomina lekomana, którego kiedyś znałam… – mówiła dalej. Robienie żartów z proszków i udawanie, że jest się zdumioną potrzebami pacjentów, było nieodłączną częścią jej dowcipów. Za każdym razem, kiedy nie była pewna, czy mówi śmieszne rzeczy, robiła żarty z tego, co wcale śmieszne nie było. To niezmiennie nastawiało publiczność do niej przyjaźnie. Pamiętała, jak kiedyś, przed wielu laty, gdy po raz pierwszy pokazała swój skecz, stary kabareciarz wziął ją na stronę i powiedział: – Wiesz, co jest śmieszne? Facet o kulach z zagipsowaną nogą. Wiesz, co jest jeszcze bardziej śmieszne? Facet o kulach z zagipsowaną nogą, który tak poślizgnął się na lodzie, że aż zrobił fikołka. Z tego zawsze się śmieją. Wszyscy uwielbiamy cudze nieszczęścia. Pamiętaj o tym zawsze, kiedy tu jesteś. Więc pamiętała. W skeczach wyśmiewała się z ataków serca, z raka i wirusa Ebola. Prawie zawsze działało. – Więc ten facet mówi do mnie: „Doktorko, a co złego jest w braniu prochów?” A ja mu odpowiadam: „W porządku, ale żeby środki uspokajające dla psa?” A on się uśmiecha i mówi: „Jestem bardzo podobny do mojego psa…” Zrobiła pauzę. – Tak, mówię do niego, wąchaj dalej to świństwo, a mniej będziesz machał ogonem. Swoim… – Kiedy powiedziała „ogonem” złapała się za krocze, udając onanizującego się mężczyznę. Pierwszy wybuch śmiechu i trochę oklasków. Odzew w sam raz, żeby Karen odprężyła się i uznała, że podbiła publiczność i może zakończyć na wysokiej tonacji. Zapamiętała to, żeby wykorzystać jako dowcip o podwójnym znaczeniu: wysoka tonacja. Jedną z rzeczy, którą uwielbiała podczas występów, było to, że kiedy stała przed publicznością, jej myśli wędrowały do różnych przegródek, jak w starym aptekarskim biurku ze stu różnymi szufladami. Wróciła do wymyślonego lekomana. – A ja mu mówię: „Wiesz, może się zdarzyć, że podniesiesz nogę w niewłaściwym momencie…” Kolejna runda śmiechu na sali. Niektóre jej dowcipy sprawiały, że ludzie widzieli to, o czym mówiła – w tym wypadku człowieka zamieniającego się w psa. – Na to on do mnie: „Hm, może i suki będę lepiej wyczuwał”. – Pomyślała, że po tym kawałku wszyscy mężczyźni na sali będą klaskać. Klaskali. Karen się rozgrzała. Nagle poczuła się pewna siebie, odsunęła wiadomość tekstową z telefonu, która prześladowała ją, kiedy wchodziła na scenę, w jakieś odległe, prawie zapomniane miejsce i poczekała chwilę, żeby poniósł ją aplauz sali. Pomyślała, że to jest tak, jakby poddać się pieszczotom. A potem samotny gwizd, pełen uznania, przeciął hałas. Był to głośny, przeszywający dźwięk. Znała go. Słyszała podczas innych występów i nie zwracała na to uwagi albo śmiała się z tego. Ale tym razem – gwizd wznosił się, a potem gwałtownie opadał – zmartwiała i nadała mu nazwę. „Wilczy gwizd”. Przeniosła ciężar ciała do przodu i pociągnęła długi łyk wody z butelki. Jej wyobraźnia przestała działać – wiedziała, że musi powiedzieć coś śmiesznego, ale nagle poczuła się słabo. Wszystkie kobiety słyszały taki gwizd. Wilczy gwizd. To tylko bezmyślny sposób, w który faceci wyrażają uznanie. Tak było od dziesiątków lat. Wilk. Wcześniej nie miało to dla niej znaczenia. Teraz miało. Próbowała odzyskać panowanie nad sobą. To nic nadzwyczajnego. Słyszała, jak coś w niej krzyczy: Kłamiesz! Karen odnowiła swoje poczucie humoru.
– No jasne, spółki farmaceutyczne poświęcają czas i pieniądze na badanie nie tych problemów, co trzeba. To znaczy, chcą leczyć opryszczkę i różne takie. A co z lekarstwem, które pomagałoby kobietom w równoległym parkowaniu? Z ciemności dobiegł ją wybuch śmiechu. – Albo może z pigułką, która leczy mężczyzn z uzależnienia od futbolu? Dziewczyny, mogłybyśmy ją po prostu dodać do sosu serowego do placków i już nie oglądałybyśmy meczu w telewizorze, przełączonym na ostatnią adaptację Dumy i uprzedzenia… Więcej pohukiwania i chichotów. Karen znów zaczęła się odprężać. Pomyślała, że wilczy gwizd nie był gwizdem Wilka, kiedy usłyszała go drugi raz, jak stapiał się z ogólnym rozbawieniem. Jest i nie ma go, pomyślała, ponownie próbując zidentyfikować dźwięk. Przyłożyła rękę do oczu, żeby spojrzeć na widownię, poza blask reflektorów. Potem nagle pomyślała: Telefon od Kapturka Numer 2. To było ostrzeżenie. On tu jest. Jest tuż za oślepiającym blaskiem. Mogę go dotknąć. On może mnie dotknąć. Karen zmagała się z paniką. Walczyła, żeby zachować skupienie i nie spowalniać scenicznej gadaniny. Myślała: Powiedz kawał. Powiedz, „Ktoś pewnie się zakochał…” albo jakieś inne głupstwo. Zmień ten gwizd w coś zwyczajnego i niegroźnego. Nie mogła się do tego zmusić. Morderstwo opanowało jej wyobraźnię. Czy to już? Już teraz? Czy zabije mnie na oczach tych wszystkich ludzi? Ręce jej drżały. Znowu chciała łyknąć wody, ale butelka była pusta. Stała na scenie, nie miała się gdzie schować. Reflektor szedł za nią przez cały czas. Chciała powiedzieć coś, co pozwoliłoby jej zejść z podestu. Cóż, teraz idę na pogotowie. Potem pomyślała, że to sprowokowałoby Wilka. Jeśli spróbuje uciekać, czy zastrzeli ją tu i teraz? Czy wskoczy na scenę, jak obłąkany John Wilkes Booth, wymachując nożem albo pistoletem? Zamknęła oczy. Uwięzła w irracjonalnym strachu. Strachu przed upokorzeniem przed publicznością i strachu przez Wilkiem. Z trudem przełknęła ślinę. Może zostało jej tylko parę sekund życia. – Cóż – powiedziała do publiczności, zmuszając się do uśmiechu. – Na ten wieczór tyle, jeśli o mnie chodzi. Weźcie dwie aspiryny i wpadnijcie do mnie rano. Oklaski ukryją strzał. Podobnie jak ciemna sala. Będzie zamieszanie i panika. Ktoś krzyknie: „Wezwijcie lekarza!” Ale oczywiście ona była jedynym lekarzem w klubie, a umierałaby na scenie. A Wilk wymknąłby się w tej plątaninie ironii, śmierci i zaskoczenia. Wiedziała, nawet jeśli nie miało to sensu. Wiedziała, że już zaplanował sobie drogę ucieczki, a potem szybko dobrałby się do Kapturka Numer 2 albo Kapturka Numer 3. Chyba że już je zabił. Może dlatego dzwoniła, pomyślała Karen. Tam było „1 nowa wiadomość”, ale może to wiadomość: „Umieram”. Nagle Karen zobaczyła dwa trupy, Kapturka Numer 2 i Kapturka Numer 3, skręcone, zakrwawione, porzucone. Czuła się prawie tak, jakby musiała nad nimi przejść, żeby opuścić scenę. Chwiejnie podeszła do kurtyny. Wiedziała, że powinna pomachać do gości, którzy nadal ją oklaskiwali, ale nie była w stanie wrócić. Wyobrażała sobie, że każdy jej krok jest ostatni. Szła na miękkich nogach, niepewnie. Czekała na huk wystrzału, wiedziała, że to będzie ostatni dźwięk, jaki usłyszy. Kiedy dotarła do kurtyny, która się za nią zamknęła, miała wrażenie, że przez całe życie nie przeszła takiej odległości. Przez chwilę łykała stęchłe powietrze kulis. Chciała się skurczyć i
przycupnąć w jakimś ciemnym kącie. Potem, prawie w tej samej chwili, powiedziała sobie: Musisz to sprawdzić! Rzuciła fałszywe okulary i stetoskop obok torby, zdjęła biały kitel i przepchnęła się obok zdziwionego menedżera, równie zaskoczonego właściciela i mężczyzny, ubranego w tweedową marynarkę i spodnie khaki, który miał po niej wyjść na scenę. Pobiegła do bocznych drzwi klubu, prowadzących do sali ze stolikami. Była na nich napis: „Otwarcie uruchomi alarm”, ale zabezpieczenia były wyłączone. Karen wypadła przez drzwi. Zapalono kilka lamp – dość, żeby mogła przyjrzeć się twarzom gości. Nie wiedziała, czego szuka. Samotny mężczyzna? Obnażone wilcze zęby? Spojrzeć w tłum i wyłuskać z niego zabójcę? To, co zobaczyła, było najzwyklejsze w świecie. Roznoszono kolejne piwa i hamburgery. Przy stolikach siedziały pary. Słyszała mnóstwo głośnego śmiechu i radośnie podniesione głosy. Popatrzyła w lewo, w prawo. Chciało się jej krzyknąć: „Gdzie jesteś?” – Hej, doktorko, z tobą w porządku? Mało nie podskoczyła. Pytanie zadał właściciel klubu. Oddychała powoli. – Tak, tak – bąknęła. – Bo wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Może i zobaczyłam, pomyślała. A może tylko usłyszałam. – Nie, wszystko w porządku – powiedziała. – Właśnie mi się wydawało, że kogoś rozpoznałam. – Chyba kogoś, kogo nie chciałaś zobaczyć – zauważył właściciel. – Jak chcesz, każę Samowi, żeby cię odprowadził do samochodu, jak tylko następny facet wpakuje się na scenę. Sam był to krzepki barman i menedżer sceny. Za ofertą stał domysł, że to spławiony kochanek albo były mąż. – Byłoby miło – powiedziała Karen. Nie dodała wyjaśnienia. – Świetnie. A może drinka, żeby uspokoić nerwy? A, właśnie, fajne miałaś dzisiaj przedstawienie. Ludziskom naprawdę się spodobało. – Właściciel pokazał na kelnerkę. – Dziękuję – odparła Karen. Kelnerka kręciła się w pobliżu. – Szkocką – zamówiła Karen. – Czystą. I nalej podwójną. Piwo na popitkę. – Na koszt firmy – odparł właściciel, poprowadził Karen za kulisy. Po paru minutach Karen znów była sama. Menedżer sceny stał przy zasłonie, właściciel wrócił na scenę, żeby zapowiedzieć kolejny akt, a dzieciak z college’u przygotowywał się do wyjścia. Przyszła kelnerka z jej drinkami. Spieszyła się, jak ktoś, kto wie, że napiwki dostanie gdzie indziej. Karen przełknęła alkohol i poczuła pieczenie w gardle. Przez chwilę kręciło się jej w głowie, zachwiała się w przód i w tył, jakby już była pijana. Musiała poczuć przypływ energii i powtórzyć w duchu mantrę: Teraz jestem bezpieczna, teraz jestem bezpieczna, zanim zdobyła się na wyjęcie komórki z torby. Przez chwilę patrzyła w okienko. Za sobą słyszała, jak chłopaczek z college’u opowiada sprośne dowcipy, a widownia porykuje w odpowiedzi. Dobry jest, pomyślała. Lepszy ode mnie. Nacisnęła przyciski na klawiaturze i podniosła telefon do ucha. Słowa wirowały, podskakiwały, ślizgały się, krzyczały. Karen zrozumiała „grób” i „odciski łap”, tylko tyle. Reszta to była histeria. Szloch, jęki, panika, strach uciekiniera. To było zupełnie jasne.
20 Z początku Sarah przeszukiwała tłum. Miała nadzieję, że zobaczy Jordan, ale przestała niemal równie szybko, jak zaczęła, bo w głowie zaświtała jej szaleńcza myśl, że jeśli ona może znaleźć Karen, to i Wilk także, jakby siedział obok niej i śledził jej spojrzenie, żeby dowiedzieć się, że obie są na trybunach, i zabić je równocześnie na oczach ludzi. Skoncentrowała więc wzrok na podłodze, żeby nie szukać Kapturka Numer 3 za długo. Wybrała zawodniczkę z przeciwnej drużyny. Znalazła jej nazwisko na powielonych programach rozrzuconych po odsłoniętych miejscach dla kibiców i próbowała zachowywać się, jakby łączyło ją coś z chudą i wysoką nastolatką, której wcześniej nigdy nie widziała. Ponownie przygotowała się starannie do wyjścia w publiczne miejsce. Ale tym razem poczyniła znaczne zmiany. Znalazła kruczoczarną perukę, pozostałość z balu maskowego na Halloween w szczęśliwszych czasach, kiedy przebrała się za postać, którą Uma Thurman grała w Pulp Fiction. Jej mąż włożył wtedy czarny garnitur i wąski krawat, jak John Travolta, grający najemnego zabójcę. Pamiętała, jak świetnie się bawili, kiedy wyszli na parkiet i skopiowali niemal boleśnie powolne, przesadne, zmysłowe ruchy, którymi filmowa para hipnotyzowała widownię. Na perukę nasadziła jedną z postrzępionych bejsbolówek zmarłego męża. W starym kartonowym pudle znalazła trochę ubrań ciążowych. Taśmą klejącą przymocowała w talii małą poduszkę, która dawała jej wygląd kobiety w jakimś piątym miesiącu. Czarne okulary przeciwsłoneczne i stary brązowy płaszcz, za duży i niemodny, którego nie nosiła od lat, dopełniały jej przebrania. Pomyślała, że przez niewiele czasu bardzo się zmieniła. Nie była zbyt zadowolona z siebie. Nie miała pojęcia, czy Wilk będzie w stanie ją rozpoznać, szczególnie w tłumie, mimo zmienionego wyglądu. On mnie po prostu wywęszy, pomyślała. Przypisywała Wilkowi niewiarygodną siłę wykrywania. Zakładała, że widział, jak wychodzi z domu, chociaż wyszła tylnymi drzwiami, przemknęła bokiem, przygarbiona jak żołnierz unikający ognia przeciwnika, żeby ukryć fałszywą ciążę, i wpadła do samochodu. Nawet płaszcz niosła w plastikowej torbie na zakupy; włożyła go na siebie dopiero, kiedy przybyła na mecz. Nie zauważyła żadnego obcego samochodu na ulicy; odjechała pędem, aż piszczały opony. Wykonała, jak zwykle, wszystkie uniki, żeby jej nie śledzono. Właściwie uważała to za głupotę. Próba ukrycia się nie miała sensu. Wilk, myślała, jest we wszystkich miejscach na raz. Teraz patrzyła na boisko, wiwatując, kiedy piłka wpadła do kosza, ale widziała tylko odcisk wilczej łapy namalowany na nagrobku. Próbowała dokładnie obejrzeć ten odcisk, ale sprawiało jej to trudność. Wyglądało tak, jakby Wilk czaił się na peryferiach jej egzystencji, czekając na właściwą chwilę. Właściwa chwila, pomyślała. Co składa się na właściwą chwilę? Wcisnęła się między dwie pary i spróbowała zagadywać je o zawodniczki i mecz, tak żeby każdy, kto się jej przyglądał, mógł sądzić, że tego popołudnia przyszła razem z nimi pokibicować. Trudno było udawać. Czekała, aż zegar odliczy czas do końcowego sygnału. Zamknęła oczy i przebiegła w myślach to, co powinna zrobić. Był to chaotyczny plan, błyskawicznie sporządzony po telefonach do Kapturka Numer 1 i Kapturka Numer 2. Pośpiech prześladował je tak samo jak Wilk. W tłumie rozległy się mieszane okrzyki triumfu i porażki. Zabrzmiał sygnał kończący grę. Ludzie wstawali, przeciągali się. Sarah zobaczyła, jak obie drużyny ustawiają się w rzędach, żeby podać sobie ręce. Była to chwila, kiedy gorączka boiska przenosiła się na trybuny. Obie drużyny
wzniosły zdawkowe okrzyki na cześć przeciwnika, ale Sarah tego nie słyszała. Już przebijała się przez grupki fanów i rodziców tłoczących się w przejściach i przy wyjściach z trybun. Z opuszczoną głową wymijała ludzi wkładających kurtki, rozmawiających z ożywieniem o meczu. Miała nadzieję, że gdzieś w pobliżu Kapturek Numer 1 robi mniej więcej to samo. Szybko obejrzała się za siebie i zanurkowała w korytarz prowadzący do szatni. Obejrzała się ponownie i stwierdziła, że jest sama. Zatrzymała się, słuchając, czy ktoś za nią nie idzie, ale niczego nie usłyszała. Słychać było odległe echa roześmianych głosów nastolatek, ale były niegroźne i nie wilcze. Kapturek Numer 3 powiedział jej, że na końcu korytarza są drzwi z napisem „Dla pań”. Tam teraz szła. Wpadła do środka. Westchnęła, kiedy zdała sobie sprawę, że jest sama. Pomyślała: Wilk tutaj za mną nie pójdzie. Ale wiedziała, że to nonsens. Zabójca, który pragnie mordu, nie zawahałby się przed wejściem do toalety dla pań. Ale i tak czuła się dziwnie podniesiona na duchu. Po jej prawej były trzy kabiny, naprzeciwko nich kilka lśniących umywalek. Poszła do najdalszej kabiny. Zamknęła drzwi i usiadła na sedesie, żeby zaczekać. „Piętnaście minut”, powiedziała jej Kapturek Numer 3. Spojrzała na zegarek. Czas płynął nierówno, jakby każda minuta składała się z innego zestawu sekund, zamiast regularnych sześćdziesięciu. Karen siedziała zgarbiona w samochodzie i czekała, aż pierwszy strumień ludzi wypłynie z sali gimnastycznej. Nie zrobiła nic, żeby się zamaskować. Spięła tylko włosy z tyłu i założyła buty do biegania. Przyjechała natomiast na parking, wysiadła z auta i chodziła tam i z powrotem przed wszystkimi rzędami samochodów, zaglądała do każdego wozu, upewniała się, czy jest pusty. Pomyślała, że niedaleko jej do obłędu, ale poczuła się pewniej, kiedy znów wsiadła do swojego samochodu. Opuściła szybę, żeby być na bieżąco z przebiegiem meczu; słuchała stłumionych wiwatów tłumu. Usłyszała sygnał końcowy i wiedziała, że będzie musiała zaczekać tylko parę chwil. Pierwsi w drzwiach ukazali się uczniowie. Śmiali się, niknąc w mokrych wieczornych ciemnościach. Potem wychodziły nastolatki, dorośli, zaczęły się pojawiać nawet małe dzieci. To był dla niej sygnał, że trzeba iść. Jak ryba płynąca pod prąd, z pochyloną głową, ruszyła zygzakiem między wychodzącymi. Była jedyną osobą, która przeciskała się w kierunku wejść do środka. Ciągle oglądała się za siebie, sprawdzała, czy ktoś nie próbuje iść za nią między grupami ludzi. Wyglądało na to, że nikogo takiego nie ma. Szła w stronę tej samej klatki schodowej, z której przed chwilą skorzystała Sarah. Paru uczniów wchodziło i schodziło po schodach, ale Wilka nie było. Damską toaletę znalazła bez trudu, tak jak Sarah. Nieświadomie naśladując ruchy Kapturka Numer 2, rozejrzała się na lewo i prawo, upewniając się, że jest sama. Potem też dała nura do środka. Przez sekundę, dwie milczała, potem wyszeptała niepewnie: – Sarah? – Jestem tutaj – dobiegła odpowiedź z kabiny. Sarah wyłoniła się spoza drzwi i obie kobiety niezdarnie się objęły. Karen odsunęła się o krok, popatrzyła na sztuczną ciążę i krótką czarną perukę i zdobyła się na uśmieszek, zanim się odezwała: – Musiałaś być… – zaczęła, myśląc o odcisku łapy na nagrobku. Przerwała, nie wiedziała, jakiego słowa użyć. Wystraszona? Przerażona? Zmartwiona? – Kompletnie zbzikowana – dokończyła ponurym głosem Sarah, chociaż dobrała niezbyt właściwe słowo. – Kiedy do ciebie zadzwoniłam, byłam w panice. Ale wzięłam się w garść. Trochę. Nadal
się trzęsę. A co u ciebie? Karen myślała, jak opisać, że była na scenie i słyszała wilczy gwizd i myślała, że to gwiżdże Wilk, ale nic nie powiedziała. Uznała, że nie ma co mieszać Sarah w głowie, bo skoro jest tak słaba, może to jej tylko zaszkodzić. Bądź silna, powiedziała do siebie. To napomnienie po części wynikało z jej lekarskiego wykształcenia, a po części z faktu, że nie widziała innej możliwości. – Sprawdzałaś czas? – zapytała Karen. Sarah skinęła głową. – Teraz będzie piętnaście minut. – W porządku. Chodźmy. Obie wyszły z toalety na korytarz. Były same, ale w pobliżu słyszały podniesione głosy nastolatek. – Prosto i na prawo – rzekła Sarah. – Tak powiedziała Jordan. Odczekały jeszcze chwilę, obie kręciły się w lewo i prawo. Karen pomyślała, że wpadły na dziwny sposób upewniania się, że nie są śledzone. Myśl, że są same w jasno oświetlonym korytarzu, nie dodawała pewności siebie. Ale żadna z nich nie chciała zobaczyć Wilka, bo obie wiedziały, co to znaczy: koniec wszystkiego. Szatnia dziewczyn była dokładnie tam, gdzie powiedziała Jordan. Na zewnątrz stały dwie nastolatki, paplały z dwoma chłopakami. Dziewczyny miały wilgotne włosy i zaczerwienione twarze, Sarah widziała je na boisku. Odsunęły się, kiedy obie kobiety przepchnęły się obok nich, żeby wejść do szatni. Natychmiast otoczyły je gorąco i para. Hałas płynącej wody dochodził spod pryszniców. Śmiech głośno odbijał się od wyłożonych białymi kafelkami ścian. – Nie ma to, jak wygrywać – powiedziała Sarah. – Wszystkie inne problemy znikają. – Wcale nie – powiedziała Jordan, płosząc obie kobiety. – Ściśle rzecz biorąc, nasz problem nie zniknął – dodała szybko. Podkreśliła słowo „nasz”, ściszając głos i kręcąc głową. Nie była jeszcze ubrana. Miała na sobie kusy T-shirt i czarne bikini. Szczotką czesała włosy wilgotne po prysznicu, tak jak u innych dziewczyn z jej drużyny. Obie starsze kobiety poczuły ukłucie zazdrości, patrząc na zwinne ciało nastolatki: mięśnie, płaski brzuch, wąskie biodra i długie nogi, na których błyszczało kilka niewytartych kropel wody. Jordan była w wieku, w którym chudość nie jest problemem, a zmysłowość rumieni się na skórze, jakby ją ktoś szybko potarł ręcznikiem. Uśmiechnęła się do Sarah. – Podoba mi się twój kostium. Ciężarna, zgadza się? Sarah skinęła głową, potem podciągnęła sweter, żeby pokazać poduszkę przymocowaną taśmą do talii. – Fajne. Pewnie działa w metrze. Pomaga znaleźć miejsce siedzące – powiedziała Jordan. Prześlizgnęła się obok Sarah i Karen do swojej szafki i wyciągnęła spłowiałe dżinsy i niebieską górę od dresu z kapturem z emblematem Middelbury College. – W ubiegłym roku na pewno bym się tam dostała. Teraz nie ma mowy. – Nie oceniaj się za nisko – poradziła Karen z matczynym uśmiechem. – Nic z tych rzeczy– odparła Jordan. – Jestem realistką. Żadna nastolatka nie może być realistką, pomyślała Karen. Ale nie powiedziała tego na głos. Trzy kobiety usiadły na drewnianej ławce, Jordan włożyła skarpetki do biegania i buty. Starannie zawiązała sznurowadła na podwójny węzeł i nie podnosząc wzroku na pozostałe Kapturki, zapytała:
– Co będziemy teraz robić? Pierwsza odpowiedziała Sarah. Wskazała perukę i poduszkę. – Ukrywać się? – Było to zarówno pytanie, jak i stwierdzenie. – Chcesz powiedzieć uciekać? – odparła Jordan. – Tak. Właśnie. Przez chwilę siedziały cicho, jakby zastanawiały się nad tą propozycją. Jordan przerwała milczenie. – Gdybym po prostu wróciła do domu, a sprawy domowe są takie, że to niemożliwe, to skąd wiecie, że Wilk nie przewidział tego? To znaczy, wiemy tylko tyle, że od jakiegoś czasu nas obserwuje. Może chodził za mną po moim mieście rodzinnym i właśnie tego się spodziewa, bo to ma sens? Przestrasz dzieciaka… – Jordan wskazała na siebie – …a dzieciak ucieknie do domu, do mamy i papy. Tylko że ja nie mogę tego zrobić, bo mamę i papę nieźle porąbało. Karen pokręciła głową, ale to, co powiedziała, przeczyło gestowi. – Może każda z nas znalazłaby jakichś przyjaciół, złożyła im wizytę… – A skąd mamy wiedzieć, czy na długo? – zapytała Jordan. – Przecież Wilkowi się nie spieszy. Pewnie ma plan działania, ale my nie mamy pojęcia jaki. I w końcu będziemy musiały tutaj wrócić, bo ja chodzę do szkoły, a wy obie tu mieszkacie, i trach! Wszystko zacznie się od początku. Możliwe, że to przewidział. A może chce, żebyśmy uciekły, bo im bardziej się odizolujemy, tym łatwiej będzie jemu. A może… – Jordan przerwała. Karen i Sarah patrzyły na nią. Uśmiechnęła się króciutko. – Sporo czytałam na temat morderstw – dodała. – Nie w ramach pracy domowej. Po prostu czytałam w bibliotece o morderstwach. – I czego się dowiedziałaś? – zapytała Sarah. – Że nie mamy szans – odparła zimno Jordan, jakby to była najprostsza rzecz pod słońcem i w ogóle nic takiego. Trzy Kapturki znów zamilkły. Wydobycie ich z tego spadło na Karen. – Ja po prostu nie mogę wszystkiego rzucić i wyjechać – powiedziała. – Mam pacjentów, którzy umówili wizytę z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i… Przerwała. Zdała sobie sprawę, jak śmiesznie to zabrzmiało. Było mnóstwo innych lekarzy, którzy mogli przejąć jej praktykę. Mogła uciec. Nie oglądać się za siebie. Ta myśl sprawiła, że zrobiła głośny wdech. Sarah zamknęła oczy i lekko pokiwała się do przodu i do tyłu. – Mogłabym wyjechać. Pewnie powinnam. Zacząć gdzieś od nowa. Zmienić nazwisko, znaleźć sobie pracę i po prostu stać się kimś innym. Może dałabym radę uciec i się ukryć. Może by się udało. Miała wrażenie, że kto inny wypowiada te słowa. Może miało to sens. Ale myśl, że miałaby na zawsze pozostawić dwie trumny pogrzebane tak blisko, bolała ją prawie tak, jak pamięć straty. Karen musiała to zobaczyć w jej oczach. – To stereotyp – powiedziała. – Zacząć od nowa. Nie takie to łatwe. A tobie się nie uda. – I tak nic z tego – stwierdziła Jordan. – Nie mamy pojęcia, co Wilk może zrobić, a czego nie może. Więc nawet jeśli uda ci się wymknąć i zacząć od nowa, pójdzie za tobą. Nie znasz sposobu, żeby sprawdzić, czy jesteś bezpieczna. Popatrzyła na pozostałe dwa Kapturki. Zaświtała jej pewna myśl: Razem jesteśmy silniejsze. Potem pomyślała coś przeciwnego: Może on myśli, że tak to sobie wyobrażamy. Wzruszyła ramionami, jednocześnie poczuła, że drżą jej ręce. – Myślę, że wszystkie jesteśmy tutaj uwięzione. Jesteśmy razem na dobre i na złe –
dodała. – Domyślam się, że Wilk o tym wie, że uwzględnił to, kiedy nas wybierał. Właściwie jest tylko jedna odpowiedź. – Jaka? – zapytała Sarah. – Musimy się źle zachowywać. Te słowa zdumiały obie starsze od Jordan kobiety. – To znaczy co? – Po prostu nie tak, jak normalnie. – Karen i Sarah chciały jej przerwać, ale Jordan podniosła rękę. – Wiem, mówiłyście, żeby tak nie robić, ale popatrzcie, czy to naprawdę coś dało? Nie. Zawahała się i mówiła dalej. – Kim jesteśmy? – zapytała i odpowiedziała na własne pytanie: – Jesteśmy produktami naszego zwyczajnego życia. Dzięki czemu czujemy się bardziej bezpieczne? Kiedy jeździmy w kółko, przebieramy się i wyobrażamy sobie, że jakoś oszukujemy Wilka; a nawet jeśli wiemy, że tak nie jest, czujemy się lepiej. Chodzi mi o to, że musimy, każda z osobna, zastanowić się, jak nie być sobą, bo Wilk nas zna, śledził nas, ale – Jordan dźgała się palcem wskazującym między piersi, wybijając rytm do swoich słów – ten pieprzony Czerwony Kapturek nie chce włazić na ślepo w pułapkę, którą na niego zastawił. Karen zaskoczyła stłumiona wściekłość nastolatki. Zdumiała ją także celność pomysłu Jordan. – Jeśli Wilk czeka na nas w lesie, to wie… – zaczęła, ale dokończyła Jordan: – Powinnyśmy pójść inną ścieżką w innym lesie. – Łatwiej powiedzieć niż zrobić – stwierdziła Sarah. – Jesteśmy uwięzione w tym, kim jesteśmy. Masz zamiar nagle zrezygnować z koszykówki? Karen, mówiłaś o tych pacjentach. Mają wyznaczone terminy. Wilk prawdopodobnie też wyznaczył termin naszej śmierci. Jak chcecie zmienić to, czym jesteście? Zrobicie to do jutra? Karen pokiwała głową i powiedziała: – Dobrze. Nie wiem, czy to zadziała, ale możemy spróbować. Co nam zostało? Jordan machnęła wokół rękami, pokazując ściany szatni. Kiedy rozmawiały, reszta drużyny skończyła brać prysznic, ubrała się i wyszła. Teraz były tylko we trzy między szeregami szarych stalowych szafek. Gorąco spod pryszniców zaczęło wnikać w wilgotne powietrze wokół nich. – Co takiego? – zapytała Sarah. – Byłaś już w mojej szkole? – zapytała Jordan. – Nie. – A ty, Karen? – Nie. Jordan mówiła dalej: – Cóż, Sarah, ja nigdy nie byłam w szkole, w której uczyłaś. A w twoim szpitalu, Karen, nie umawiałam się z lekarzem. Prawda, że to kompletny przypadek? Jakby Wilk na chybił trafił wybrał trzy rudzielce i zaczął planować. Słuchajcie, jeśli tak jest, to mamy przechlapane. Możemy tylko kupić więcej broni i czekać. Pomysł jest wariacki. Ale może to nie było na chybił trafił. – Jordan chciała mówić dalej, ale nagle zabrakło jej pomysłu. Tymczasem Karen o czymś myślała. Sarah znów zaczęła się kiwać do przodu i do tyłu. Słyszały, jak w przyległym pomieszczeniu kapie z prysznica, którego nie dokręciła któraś z zawodniczek. – Stanowimy trójkąt – powiedziała Jordan. – Jeśli znajdziemy właściwe ścieżki, może zrozumiemy, co nas łączy. Myślę, że źle do tego podchodziłyśmy. Ten błąd popełnia każdy, kogo
prześladują. Machnęła przed sobą ręką, przecinając ciężkie powietrze w szatni. Otworzyła oczy i spojrzała na pozostałe Kapturki. – Wiemy, że Wilk chce nas dorwać. Musimy zrobić coś, żeby zaczął się spieszyć i popełnił błąd. Znów przyjrzała się dwóm pozostałym kobietom. Wydawało się jej, że są dojrzałe, racjonalne, inteligentne i wykształcone, że mają wszystko to, co pewnego dnia sama chciałaby mieć. Jeśli dożyje tego dnia. – Skoro polujemy na Wilka, co powinnyśmy zrobić? – Zbliżyć się, żeby go zobaczyć – powiedziała Karen. – Właśnie, a co potem? – zapytała Jordan. To było dla niej najdziwniejsze: zachowywała się jak profesor, a tamte odpowiadały jak uczennice. Ani Karen, ani Sarah nic nie powiedziały, sama więc, jednym słowem, odpowiedziała na swoje pytanie: – Zasadzka. Sarah zadrżała, potem wzruszyła ramionami. Czemu nie? – pomyślała. Już teraz jestem półżywa. Nie wiedziała dlaczego, ale zaśmiała się, piskliwie, bez radości, jakby ona jedna usłyszała dość marny kawał, zarówno śmieszny, jak obraźliwy. Wstała, sięgnęła pod sweter i odpięła poduszkę udającą ciążę. Taśmę klejącą, której użyła do przymocowania jej do brzucha, wyrzuciła do najbliższego kosza na śmieci. Potem odpięła perukę i potrząsnęła włosami; rozsypały się swobodnie, trochę jak lawa spływająca ze zbocza czynnego wulkanu. Mniej więcej w tej samej chwili Wielki Zły Wilk stał obok samochodu i patrzył na koło, z którego częściowo uszło powietrze. Był tuż obok swojego domu. Niósł teczkę z magnetofonem, notatnikiem i wszystkimi pytaniami, które w pocie czoła spisał na wieczorny wykład specjalisty od kryminalistyki dla Pisarzy Kryminałów. Popołudniowe słońce przygasało, a jego pierwszą myślą było, że ominie go rozmowa, bo miał niewielkiego, chociaż często spotykanego pecha. Kopnął ze złością koło. Nachylił się, próbując znaleźć gwóźdź, który spowodował uchodzenie powietrza, ale niczego nie zobaczył. Równie prawdopodobne było, że wpadł w jedną z zawsze obecnych w Nowej Anglii dziur i zgiął wewnętrzną felgę. Wiedział, że powinien zadzwonić po pomoc drogową, kazać im wymienić oponę i marnować czas następnego dnia, kiedy będą naprawiać szkodę. To wszystko oderwie go od jego prawdziwego pragnienia: przyparcia do muru trzech Kapturków. Odwrócił się, żeby wejść do środka, i zobaczył panią Wielką Złą Wilkową stojącą w drzwiach. – Co się stało, kochany? – zapytała. – Kapeć. Będę musiał zadzwonić do warsztatu i… Uśmiechnęła się i przerwała mu. – Po prostu weź mój samochód. Zadzwonię do automobilklubu i zaczekam na nich. Wcale mi to nie przeszkadza, a ty będziesz mógł pojechać na zebranie. – Jesteś pewna, że ci to nie przeszkadza? – spytał Wielki Zły Wilk, rozpromieniając się. – To jest jak gwóźdź w bucie, wiem… – Wcale nie. I tak miałam pooglądać telewizję, kiedy ty wyjedziesz. – Wręczyła mu kluczyki do swojego wozu. – No, weź moje maleństwo – powiedziała żartobliwie. – Wiesz, że nie lubi szybkiej jazdy na autostradzie. Wielki Zły Wilk popatrzył na zegarek. Nadal miał mnóstwo czasu. – Hm, kochanie – odparł radośnie – dziękuję, spotkamy się później, dziś wieczorem. Tylko zostaw światło na zewnątrz, nie będę cię budził, kiedy przyjdę. – Możesz mnie obudzić – odparła. Była to najzwyklejsza w świecie rozmowa. Jedna z tych, którą przeprowadza milion
małżeństw codziennie, w różnych wariacjach. Dźwięczała w niej normalność. – Proszę – powiedział Wielki Zły Wilk. – Weź moje klucze, na wypadek gdyby facet od samochodów chciał zapalić silnik. – Wręczył je żonie, nie myśląc, i wsiadł za kierownicą jej małego samochodu. Wesoło do niej pomachał, wyjeżdżając na drogę.
21 Pani Wielka Zła Wilkowa patrzyła, jak jej samochód znika na podmiejskiej bocznej uliczce. Zobaczyła na rogu rozbłysk czerwonych świateł hamowania i wóz rozpłynął się w wieczornym mroku. Ledwie straciła go z pola widzenia, podniosła rękę i lekko nią pomachała, chociaż wiedziała, że mąż nie będzie patrzył za siebie, w jej stronę. Była szczęśliwa, że pojechał, i jeszcze szczęśliwsza, że mu w tym pomogła. Westchnęła, wróciła do domu, poszła prosto do kuchni i sumiennie zadzwoniła do automobilklubu, tak jak obiecała. Dyspozytor powiedział jej, że za pół godziny, może czterdzieści pięć minut przyjedzie holownik i ktoś zmieni oponę. Rozłączyła się. Telewizor w salonie już był włączony. Słyszała sztuczny śmiech i znajome głosy z sitcomu. Położyła kluczyki na kuchennym blacie i już miała dołączyć do postaci z Biura albo naukowców pracujących nad Teorią Wielkiego Bum, ale nagle się zatrzymała. Kluczyki. Czarne elektroniczne urządzenie do otwierania drzwi z czerwonym przyciskiem alarmowym. Klucz do domu na oddzielnym kółku. Rozpoznała je. Obok nich czwarty. Klucz do gabinetu męża. Patrzyła na ten klucz. Zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy, ani razu nie trzymała go w ręku. Prawdę mówiąc, nie pamiętała nawet, czy w ogóle go widziała, chyba że w tych przelotnych chwilach, kiedy mąż stał przy drzwiach swojego gabinetu. W całym domu nie było innych drzwi, do których potrzebny byłby klucz. Z całą pewnością wiedziała, że jest to jedyny klucz i że pasuje do tych właśnie drzwi. Może miał zapasowy, schowany w jakiejś szufladzie, albo przyklejony taśmą za lustrem, ale nigdy go nie widziała i nie miała pojęcia, gdzie mógł być ukryty. I nigdy go nie szukała, mimo towarzyszącej jej przez cały czas ciekawości, co właściwie się dzieje, kiedy on jest w środku i pracuje. Przeniosła wzrok z klucza na drzwi do gabinetu. Patrzyła raz tu, raz tam, jakby obserwowała piłkę do tenisa podczas meczu. Klucz był zwyczajny – pojedynczy, posrebrzany kawałek metalu, pasujący do zamka z ryglem, który mąż założył parę dni po ich ślubie. „Chcę, żeby moja przestrzeń pisarska była tylko dla mnie”, wyjaśnił jej. Powiedział to w zdawkowy, oczywisty sposób, który przed piętnastu laty dawał się całkowicie uzasadnić. To, że potrzebował całkowitej izolacji, żeby obmyślać intrygę, sceny i postacie, było dla niej czymś najnormalniejszym, szczególnie w pierwszych, szczęśliwych tygodniach małżeństwa. Pamiętała, jak klęczał przy drzwiach, a świder i narzędzia leżały obok niego na podłodze; złota rączka od tajemnic. W ogóle jej to nie przeszkadzało. Wszyscy mamy jakieś tajemnice, myślała w tych pierwszych odurzających dniach. Tylko że właśnie w tej chwili, kiedy patrzyła na klucz do gabinetu, nie mogła sobie od razu przypomnieć jakichś własnych spraw, które by przed nim ukrywała. Potem powiedziała sobie, że nie powinna się wygłupiać. Oczywiście, że masz tajemnice, wmawiała sobie. Na przykład, kiedy zachorowałaś i myślałaś, że umrzesz, i nie chciałaś mu powiedzieć, jak się boisz i jak cię boli. To były tajemnice. Ale on zawsze wiedział, co jest prawdą. Wkrótce wkradła się wątpliwość. Czyżby? Oczywiście, że tak, stanowczo odpowiedziała swojej wątpiącej połowie. Pamiętasz, jak się o ciebie troszczył? Pamiętasz, jak się martwił? Pamiętasz, jak przynosił kwiaty do szpitala, trzymał cię za rękę i cichym, dodającym otuchy głosem mówił do ciebie? Był słodki. W salonie odbił się echem kolejny wybuch sztucznego śmiechu. Donośny. Rozpasany.
Entuzjastyczny. Niepohamowany. Niewątpliwie udawany, wytworzony przez maszynę. Nawet nie zadając sobie w duchu istotnego pytania, odpowiedziała na głos: – Nie możesz. Po prostu nie możesz. Rozegrała się w niej gwałtowna walka. To jego prywatna przestrzeń. Nie dowie się. Nie wolno ci nadużyć jego zaufania. I co złego się stanie? We dwoje dzielicie wszystko. O to chodzi w małżeństwie. Przecież przeczytasz tylko fragmencik książki, którą pisze dla ciebie. Parę słów, tylko żeby wiedzieć, o co chodzi. Coś, o czym będziesz marzyć, kiedy on będzie ciężko pracować, żeby dokończyć. Najbardziej zwarły się nie argumenty o prywatności albo ciekawości, ale o miłości, potrzebie i jej obsesji: Wiem, że on by chciał, żebym przeczytała parę stron. Po prostu wiem, że tak będzie. Prawdę mówiąc, jestem zdziwiona, że jeszcze nic mi nie przeczytał. To była stuprocentowa nieprawda i wiedziała o tym na jakimś poziomie, do którego nie chciała schodzić. Nie użyłaby w stosunku do siebie słowa „kłamczucha”. Uważała, że jest lekkomyślna i żądna przygód, jak dziecko, które pociągają nieokiełznane fascynacje, podgląda więc przez dziurkę od klucza w łazience nagie, niczego niespodziewające się ciało dorosłego. Podniecała ją zakazana natura tego, co robi, i nie potrafiła powściągnąć pragnienia zmieszanego z poczuciem winy, że zobaczy coś, czego nie wiadomo dlaczego jej odmawiano. Wzięła klucz do ręki i drżąc lekko, bo gdzieś w duszy wiedziała, że robi coś okropnie niewłaściwego, czego nie jest w stanie powstrzymać, podeszła do drzwi gabinetu. Klucz wszedł bez problemu w zamek. Zasuwa otworzyła się z cichym stuknięciem. Popchnęła drzwi i stanęła w korytarzyku między dwoma pokojami. Światło z kuchni i salonu za nią wkradło się w czarną jak smoła przestrzeń gabinetu. Powiedziała sobie, żeby się nie wahać; wchodząc, sięgnęła ręką i włączyła lampę na suficie. Światło zalało gabinet, więc na chwilę przymknęła oczy. Jakiś głos, ta lepsza część jej sumienia, mówił jej, żeby przestała: zgasiła światło, wyszła, zamknęła oczy, zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz i poszła oglądać telewizję. Poczuła gorące uderzenie niebezpieczeństwa. Łagodnego niebezpieczeństwa, studzonego ciekawością. Dowiesz się tego i owego. To będzie twoja tajemnica. Uśmiechnęła się i otworzyła oczy. Pierwsze, co zobaczyła, to ściana pokryta różnych rozmiarów zdjęciami. Były tam ułożone w rzędy kartki z notatnika sześć na dziewięć w szalonych, jaskrawych kolorach – jasnozielonym, lawendowym, żółtym – z datami i krótkimi, zwięzłymi uwagami na temat miejsca i czasu dotyczącego zdjęć. Wyglądało to jednocześnie na doskonale zorganizowane i dziwnie bałaganiarskie. Podeszła do ściany. Skoncentrowała wzrok na jednym zdjęciu. Zobaczyła rude włosy. – Ależ to doktor Jayson – szepnęła. Podeszła bliżej, patrząc na inne zdjęcie. Znowu rude włosy. – Jordan? – zapytała, chociaż znała odpowiedź. Sięgnęła ręką, jak niewidoma, żeby dotknąć jednego ze zdjęć. – Kim jesteś? – Pytanie skierowała do trzeciej fotografii. Była na niej rudowłosa kobieta stojąca na pustym, anonimowym parkingu w letnie popołudnie. Nie widziała za dobrze jej twarzy, bo schowała ją w dłoniach. Zobaczyła kartki papieru ze słowami, „Kapturek Numer 1, Kapturek Numer 2” i „Kapturek Numer 3”. Były wykresy i rozkłady: „Lekcja historii, budynek szkolny numer 2, 10:30 pn., wt., śr., czw., pt.”. Odwróciła kartkę i zobaczyła: „Pacjenci od 8:30 do 12:30, godzinna przerwa. Lunch najczęściej: Ace Diner, Subway. Fresh Side Salad Store. Powrót 1:30. znowu pacjenci”.
Kolejna kartka była podzielona na trzy części. Pod „Kapturek Numer 1” była lista „ulubione miejsca” z adresami sklepów i nocnych klubów. Podobna lista – ale krótsza – dotyczyła Kapturka Numer 2. Pod zdjęciem Jordan i identyfikatorem „Kapturek Numer 3” był rozkład meczów w koszykówkę. Pani Wielka Zła Wilkowa odsunęła się o krok. Nie wiedziała, czy powiedziała to na głos, ale słowo „dlaczego?” zdawało się wibrować głośno w pokoju. Po tym nastąpiło coś oczywistego. Wyszeptała: – Nie rozumiem. – W zdjęciach było coś śliskiego i nieuchwytnego. Nie rozumiała, po co je zrobiono. Nie wypowiedziała tej marnej racjonalizacji, ale krążyła wokół niej: Musi być jakieś proste, niegroźne wytłumaczenie. Przeczesała wyobraźnię. Jakaś oczywista, pisarska wizja. Jakaś istotna część tajemniczego procesu, którego nie rozumiała, ale który dla pisarza miał doskonały i całkowicie racjonalny sens. Pewnie wykorzystywał prawdziwych ludzi w charakterze modeli dla postaci literackich. To musi być to, wmawiała sobie pani Wielka Zła Wilkowa. Ty po prostu tego nie pojmujesz. Nie jesteś jedną z tych twórczych ludzi, którzy rozumieliby tak złożone sprawy. Ale zdjęcia były zbyt oczywiste i zbyt prowokujące. Kiedy się im przypatrywała, domyślała się, że zostały zrobione z miejsca, które aż się prosiło, żeby je nazwać zamaskowanym. Zza drzewa. Z samochodu przez otwarte okno. Zza ceglanego muru. Z okna na piętrze w biurowcu. Ani jedno zdjęcie nie sugerowało, że obiekt wiedział, iż jest fotografowany. Takie zdjęcia robiłby stalker. Ogarnięty obsesją wielbiciel albo obłąkany kochanek stworzyliby taką ścianę poświęconą obiektowi fascynacji. Ale nie znajdowała w sobie tych słów. To było coś więcej, niż gdyby rozum i zmysł obserwacji zostały zastąpione w niej przez jakieś białe, płonące światło i trzeszczący, piskliwy, nieharmonijny hałas. Nie, nie, nie, myślała pani Wielka Zła Wilkowa. To słowo, powtórzone jak orientalna mantra, uspokoiło ją trochę. Cofnęła się chwiejnie. Nadal była oszołomiona, ale z każdym krokiem próbowała się pocieszyć. Zwróciła się ku komputerowi. W rogu biurka, obok drukarki, w pudle 8½ na 11 cali, zapisaną stroną do dołu, leżał stos papierów. Aż krzyczały: „Powieść”. Pani Wielka Zła Wilkowa podniosła kartkę z samej góry i odwróciła ją w rękach. Przeczytała jedną linijkę na górze strony: Tylko głupiec myśli wyłącznie o zakończeniu. Zabijanie to proces, w który wciela się prawdziwa pasja. Nie mogę się doczekać, kiedy nadejdzie ta chwila. Ręka jej drżała, gdy kładła kartkę z powrotem na stosie. Po raz pierwszy, odkąd była zamężna, nie chciała czytać ciągu dalszego pracy męża. Jej umysł znalazł się w czarnej próżni, która nie pozwalała strawić żadnej informacji – szczególnie tej, jaka była przed nią – ani wyciągać wniosków. Pędziły przez nią pomysły, myśli, podejrzenia, krzyczały, żeby zwrócić na nie uwagę, ale ignorowała ten hałas. – Nie rozumiem – powiedziała na głos. Potem przestraszyła się, jakby te słowa mogły zostawić ślad na ścianach pokoju. – To po prostu nie jest w porządku – wyszeptała. Ale nie wiedziała, co jest, a co nie jest w porządku. Popatrzyła na komputer. Palce jej drżały, kiedy poruszała myszą. Na ekranie pojawiło się wezwanie: wprowadź hasło. Pani Wielka Zła Wilkowa się odsunęła. Coś jej podpowiedziało, że łatwo się domyślić hasła – „Może to moje imię?” – ale reszta umysłu wyła, że nie chce otworzyć wrót do komputera,
bo nie chce wiedzieć, co tam znajdzie. Ostrożnie wyłączyła ekran. Wydawało się jej, że postąpiła nagannie. Jej umysł pracował na wysokich obrotach, szybował po linii prowadzącej donikąd. To było trochę tak, jakby się natknęła na ukryty plik zdjęć pornograficznych naprawdę nie do przyjęcia. Na zdjęcia dzieci. Tyle że tu nie było świńskich, nielegalnych fotek. Te, które były, miały inne znaczenie. Odwróciła się w stronę ściany z fotografiami, ale zanim naprawdę zdążyła skoncentrować się na znaczeniu tego wszystkiego, zamknęła oczy. Jeśli było tam coś, co należałoby zobaczyć, nie chciała tego widzieć. Jedyne, co była w stanie zrobić, to powoli, ostrożnie się wycofać i upewnić się, że niczego nie przesunęła, żeby nie został ślad po jej najściu. Wyjdź i wszystko będzie takie, jakie było parę minut temu, powiedziała do siebie. Ale wielki, czerwony, oprawny w skórę album, dominujący na półce z książkami, przyciągał jej wzrok. Górował nad tanimi wydaniami książki męża i popularnymi tomikami reportaży, które w większości były poświęcone szczegółom sensacyjnych, współcześnie popełnionych zbrodni. Album był taki sam jak ten, który miała w swoim sekretarzyku. W jej albumie były zdjęcia ślubne, egzemplarz zaproszenia na ślub i karta dań z małego klubu country, w którym wydali skromny poczęstunek. Nagle przypomniała sobie, jak podczas miodowego miesiąca mąż kupował dwa albumy w sklepie z artykułami skórzanymi. Jeden dał jej, drugi zachował dla siebie. Zdjęcia z naszego ślubu. Przyciągało ją to. Sięgnęła i album, jakby schwycił go ktoś inny, upadł przed nią otwarty. Pierwszy rzut oka dodał jej otuchy. Nie, nie ślub, co przyniosłoby ulgę, ale zbiór recenzji. Oczywiście, powiedziała do siebie. Dlaczego nie? To miało sens. Poczuła, że powoli zaczyna oddychać. Potem przyjrzała się dokładniej. Z recenzjami zmieszane były wycinki prasowe o znanych morderstwach. Chciała wzruszyć ramionami. Kolejna oczywistość. Musi zbierać materiał, mówiła sobie. Ale gazetowe reportaże nie kojarzyły się z resztą. Nie widziała związku między recenzjami książek, a na pozór niepowiązanymi zabójstwami. Musi być jakiś związek; po prostu go nie widzisz. Było parę makabrycznych, złożonych wielką czcionką tytułów i ziarniste zdjęcia radiowozów. Rzuciły się na nią nazwiska i daty. Na chwilę zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je, mrugając, pomyślała z obawą, że zebrały się w nich łzy. To było tak, jakby patrzyła na jedno z tych rozmazanych, geometrycznych, wielokolorowych dzieł sztuki, popularnych w latach osiemdziesiątych. Trompe l’oeil. Wiedziała, że coś przedstawia, chociaż nie bardzo potrafiła to rozpoznać. Minęło wiele lat, odkąd pani Wielka Zła Wilkowa ryzykancko prowadziła samochód. Ale teraz tak się czuła: nie panowała nad niczym, brała po wariacku zakręty, opony ślizgały się po mokrej nawierzchni, aż robiło się niedobrze. Złapała pustą kartkę do notatek i ołówek z biurka męża i szybko spisała daty i miejsca z wycinków gazetowych oraz nazwiska ofiar morderstw, krzyczące z tytułów. Kartkę schowała pod koszulą, przy samej skórze. Skórę miała lepką, jakby dotykała martwego ciała. Zbierało się jej na wymioty. W głowie się jej kręciło, ręce drżały, gdy odstawiała album na półkę. Położyła ołówek dokładnie w tym samym miejscu na biurku. Rozejrzała się, nagle przestraszona, że czegoś dotknęła, coś przesunęła i zostawiła po sobie widoczny ślad. W przypływie paniki pomyślała, że zapach jej perfum może utrzymać się w zamkniętym gabinecie. Podeszła z powrotem do drzwi,
machając jak szalona ramionami, żeby przegnać zapach. Po raz ostatni ogarnęła wnętrze wzrokiem; zapisała gabinet w pamięci jak fotografię. Wyłączyła lampę na suficie i powoli zamknęła drzwi. Majstrowała przy zamku i o mało nie zemdlała, kiedy usłyszała głośny ryk dochodzący z pobliża, ale z jakiegoś innego świata. Sapnęła. Elektryczny wstrząs przeszył jej ciało. Upuściła klucze na podłogę. Zatoczyła się do tylu, jak ktoś, kto strzelił z karabinu albo dostał mocny policzek. O mało nie upadła. Musiała schwycić się blatu, żeby utrzymać równowagę. Poczuła, że ma spocone czoło, wyrzuciła z gardła bulgoczący dźwięk. Ryk rozległ się ponownie. Klakson samochodu. Zgodnie z obietnicą przybyła pomoc drogowa.
22 Jordan przeciskała się między rzędami mocno podniszczonych książek w szkolnej bibliotece. Znalazła mnóstwo tomów o powstaniu imperium osmańskiego czy praprzyczyn I wojny światowej. Całe półki były poświęcone reformacji, a nieskończone szeregi ksiąg traktowały o Ojcach Założycielach albo o wielkim kryzysie. Niezmiernie mało było jednak o tym, jak nie zostać ofiarą morderstwa. Czuła się trochę głupio, kiedy chodziła wzdłuż regałów, szukając jakiegoś beztroskiego, radosnego tytułu, jak „Jeśli nie chcesz zostać ofiarą zabójstwa – dwanaście kroków, które można wykonać w domu, żeby nie trafić do statystyk”. Morderstwo jako dieta odchudzająca, myślała. Jak dotąd, jej poszukiwania skupiały się na zrozumieniu słynnych zbrodni, żeby wycisnąć z nich jakąś antyinformację dla Kapturków. Jej rozumowanie było proste: jeśli zrozumie, co robiły czarne charaktery, to może uniknie popełniania błędów ich ofiar. Przeczytała o niewinności Sacca i Vanzettiego i o szale rabunków bankowych i morderstw Johna Dillingera. Billy Kid i dwadzieścia jeden nacięć na jego rewolwerze przyciągnęły jej uwagę, podobnie jak Charles Manson, który właściwie sam nikogo nie zabił, ale uważano go za podłego mordercę. Przejrzała półki z beletrystyką i znalazła książki Agathy Christie, raczej staromodnej i osobliwej, i trochę Johna le Carré, ale nie sądziła, że te dzieła jej pomogą, bo nie za bardzo widziała w sobie szpiega działającego w światach mroku. Elmore Leonard mógłby być trochę bardziej użyteczny i może też George Higgins, ale stwierdziła, że piszą głównie o gangsterach na Florydzie i w Bostonie, a to wcale jej nie interesowało, bo Wielki Zły Wilk nie był typem mafiosa czy podrzędnego bandyty. Była nawet półka z bezpardonowymi książki ze słowem „ofiara”, sensacyjnie i bezczelnie pyszniącym się na każdej okładce, ale pomyślała, że chociaż właśnie nie chce zostać ofiarą, te dzieła nie dadzą jej wiele. Zabrała laptop do kąta biblioteki, gdzie były małe boksy dla uczniów, z których mieli korzystać, żeby przygotowywać prace na zaliczenie albo zbierać materiały do wypracowań z angielskiego. Wyszukała w Google hasło „stalking”, w niecałą sekundę znalazła ponad czterdzieści milionów wyników. Przejrzała niektóre ze stron rządowych albo policyjnych. To też nie pomogło. Każda zaczynała się od niezwykle mądrej uwagi: „Ogranicz kontakty z ludźmi o obsesyjnej osobowości”. Świetnie, pomyślała. Cholernie mi to pomogło. Jej problem brał się z tego, że wszystkie kontakty między nią a Wielkim Złym Wilkiem wychodziły od niego. To po prostu nie było to samo, co z porzuconym chłopakiem czy oszalałym kolegą z klasy albo z pracy. Z jednej strony, Wilk był całkowicie anonimowy. Z drugiej – był tak blisko, że czuła jego gorący oddech na szyi. I żadna ze stron sieci – podobnie jak żadna z książek o zabijaniu – nie podpowiedziała jej, co robić dalej. A więc, pomyślała Jordan, jesteś zdana na siebie, a jednocześnie nie tylko zdana na siebie, bo zawsze jest Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 1. Popatrzyła na bibliotekę. Za biurkiem w rogu siedziała asystentka bibliotekarza, a kilku uczniów łaziło między regałami albo garbiło się nad stosami książek. Asystentką bibliotekarza była kobieta w średnim wieku, pochylona nad egzemplarzem „Cosmopolitana”. Najwyraźniej zabijała czas, za parę minut będzie mogła przegnać uczniów i zamknąć bibliotekę. Uczniowie byli w typie moli książkowych, którzy wstydziliby się przemycić niesprawdzoną informację z
Wikipedii do którejkolwiek ze swoich prac. Na takie praktyki nauczyciele kręcili nosem, ale robił to prawie każdy uczeń. Wiedziała, że Wilka tutaj nie ma. Wszystko jedno. Wyrobiła w sobie wrażenie, jakby zawsze był blisko, w kabinie obok, uśmiechał się spoza stosu materiałów i obserwował ją. Zadała sobie pytanie: Skąd mam wiedzieć, kiedy jestem bezpieczna, a kiedy nie? Pytanie brzmiało donośnie w jej głowie. Nagle wstała, odsunęła książki na bok, włożyła komputer do plecaka i szybko wyszła z biblioteki. Na schodach, kiedy ogarnęła ją wczesna noc, zdała sobie sprawę, że Wilk może tutaj być. Albo nie. Niepewność szła za nią krok w krok. Zgarbiła się, bo było chłodno, i poszła do swojego dormitorium. Domyślała się, że kolejny raz zawali wieczorem pracę domową i będzie się rzucać w dręczącym śnie. Nie mogę uciec. Nie mogę się schować. Wręcz przeciwnie. Muszę podejść tak blisko, żeby go zobaczyć. Niebezpiecznie, niebezpiecznie, niebezpiecznie. Słowo powtarzało się w jej myśli jak niechciana melodia, tak natarczywie, że o mało nie przegapiła dzwonka telefonu. Najpierw sięgnęła po jednorazową komórkę, którą dała jej Karen. Ale to dzwonił inny telefon. Mama? Tata? – pomyślała. Wiedziała, że to któreś z nich. Wczesnym wieczorem Sarah była na dworze. Zimne powietrze opływało ją przez cały czas, ale nie czuła chłodu. Ciekawe, pomyślała, jak trochę strachu rozgrzewa człowieka. Nie była w stanie usiedzieć w domu. Nieodłączny telewizor już nie dawał jej zapomnienia. Wspomnienia i obawy złączyły się w jeden wielki niepokój. Wiedziała, że musi coś zrobić, ale nie potrafiła zdecydować, co to powinno być. Iść do kina? Śmieszne. Pójść samotnie na kolację? Nie bądź głupia. Wybrać się do miejscowego baru na drinka? To dopiero byłoby mądre. Nie mogła wytrzymać narastającego napięcia. Brakowało jej innych pomysłów, więc chociaż takie narażanie się wyglądało w jej oczach na niewiarygodną głupotę, włożyła buty do joggingu i poszła się przejść. Doszła do przecznicy, potem do następnej, wreszcie przeszła kilka ulic na chybił trafił, bez określonego celu. Minęła kilka domów, w których kiedyś odwiedzała przyjaciół i sąsiadów, ale nie zatrzymała się. Od czasu do czasu spotykała ludzi, zazwyczaj z psami, ale prawie za każdym razem garbiła się, chowała głowę w płaszczu i nie nawiązywała kontaktu wzrokowego. Nie sądziła, żeby jakiś biznesmen, który wrócił z pracy w biurze i wyprowadził Fido albo Spota na wieczorne załatwianie potrzeb, zamienił się w Wielkiego Złego Wilka, ale wiedziała, że jest to równie prawdopodobne, jak wszystko inne. Dlaczego tamten facet ze swoim kundlem na spacerze nie miałby być zabójcą? Istotnie, jedynymi ludźmi, których pomijała, byli właściciele niesfornych psów, co to muszą przywitać każdego nieznajomego na ulicy machaniem ogona i obwąchiwaniem. A potem, gdy podrapała za uchem i pogłaskała po szyi trzeciego takiego psa, który zaczepił ją mimo przeprosin i napomnień opiekuna, nagle zadała sobie pytanie: Dlaczego zabójca nie może mieć przyjaznego psa? Myśl, że nie byłoby to w porządku, nie bardzo ją pocieszyła. Miała nikłą nadzieję, że zapadająca noc uczyni z niej marny cel. Albo że Wielki Zły Wilk wykorzysta tę chwilę, żeby zakończyć sprawę. To było tak, jakby takie zakończenie było ważniejsze od życia. Nie pamiętała, jak długo trwał jej spacer. Przecznice rosły w kilometry. Okolica zmieniła się raz, potem jeszcze raz. Skręciła najpierw w jedną ulicę, potem w drugą i wreszcie, kiedy stopy pokryły się pęcherzami i zaczęły ją boleć, odwróciła się i pokuśtykała do domu. Gdy
doszła, była wykończona; ciężko oddychała, ale pomyślała, że to dobrze. Trochę bolały ją kolana i po raz pierwszy zrobiło jej się zimno. Nie weszła od razu. Stała pod lampą nad drzwiami z kluczem w ręku. Może włamał się, kiedy mnie nie było, tak samo, jak to zrobił w domu babci Czerwonego Kapturka, i wygodnie sobie na mnie czeka? Wzruszyła ramionami i włożyła klucz do zamka. Przez chwilę czuła się tak, jakby wyczerpała wszystkie strachy, które powinny w niej tkwić, tak samo, jak przychodzi chwila, gdy już nie ma łez, żeby płakać. Nagle usłyszała, jak w środku dzwoni telefon. Nikt do niej nie dzwonił od miesięcy. Karen została w pracy długo po godzinach. Pielęgniarki, recepcjonistka, nawet nocny stróż już wyszli. Pojedyncza lampa rzucała cienie na ścianę. Siedziała za biurkiem, zatopiona w bezładnych myślach. To jasne, że przez cały czas się bała. Ale jak bardzo powinnam się bać? Myślała, że powinna ocenić strach, jak w skali bólu na ścianie jej gabinetu. W tej chwili jestem przy ósemce. W klubie z kabaretem byłam przy dziewiątce. Ciekawe, jak będę się czuła przy dziesiątce. Zaczęła w kółko powtarzać: – Kapturek Numer 1, Kapturek Numer 1, Kapturek Numer 1 – cichym, chrypliwym głosem, z zaśpiewem, który brzmiał, jakby rozwijało się w niej zwykłe przeziębienie. Ale ona wiedziała, że to napięcie odarło jej gardło z melodyjności. Popatrzyła na sufit i zdała sobie sprawę, że te słowa brzmią niesamowicie podobnie do refrenu chłopczyka: „Drom, drom, drom” z filmu Stanleya Kubricka według powieści Stephena Kinga Lśnienie. Spróbowała połączyć słowa: – Kapturek Numer 1, drom – powiedziała na głos. Właśnie zbierała się w sobie, próbując dodać energii osłabionym mięśniom i postrzępionym ścięgnom, wstać i pójść do domu, kiedy zadzwonił telefon na jej biurku. Jej pierwszą myślą było zignorować go. Wszelkie pytania od każdego pacjenta powinny trafić na ipsofon. Poinformuje on dzwoniącego, żeby wykręcił 911, jeśli to zagrożenie życia, a w innym wypadku zadzwonił w normalnych godzinach pracy. Ale, do diabła, jesteś tutaj, powiedziała do siebie. To twoja praca. Ktoś jest chory, odbierz ten cholerny telefon i pomóż mu. Sięgnęła po słuchawkę i się odezwała: – Gabinet lekarski. Mówi Jayson. Po drugiej stronie usłyszała tylko ciszę. Milczenie może być gorsze od krzyku. Kapturek Numer 1 zamarła za biurkiem. Kilka minut później… Kapturek Numer 2 mało nie straciła równowagi i musiała podeprzeć się o ścianę, żeby nie runąć na podłogę. Kilka minut później… Kapturek Numer 3 stała sztywno jak kołek, omotana przez ciemności. Przez pierwsze kilka sekund nie słyszały niczego poza oddychaniem. Każdą z nich opanowało pragnienie, żeby odłożyć słuchawkę albo cisnąć telefonem przez pokój, albo za okno, albo wyrwać sznur z gniazdka w ścianie. Żadnej z tych rzeczy nie zrobiły, chociaż Kapturek Numer 3 uniosła ramię i o mało sobie nie pofolgowała, zanim powoli nie przyłożyła aparatu z powrotem do ucha. Każdy z Kapturków czekał, aż osoba po drugiej stronie powie coś albo przerwie połączenie. Czas był bezlitosny, nieubłagany.
Każda spodziewała się czegoś przerażającego, bezcielesnego, zimnego głosu, który powie: „Wkrótce” albo „Idę po ciebie”, albo nawet demonicznego śmiechu prosto z hollywoodzkiego filmu klasy B. Ale nie było ani tych słów, ani śmiechu. Cisza po prostu utrzymywała się, jakby nabrzmiewała, sięgając crescendo, jak orkiestra zbierająca się do finalnych nut symfonii. Potem, nagle, skończyło się. Kapturek Numer 1 powoli położył słuchawkę na widełkach. Kapturek Numer 2 zrobił to samo. Kapturek Numer 3 wsunął telefon z powrotem do plecaka. Ale zanim odeszły, wszystkie zrobiły to samo: sprawdziły na telefonach identyfikator dzwoniącego. Żadna z nich nie miała nawet cienia nadziei, że ten numer doprowadzi je w pobliże Wielkiego Złego Wilka.
23 Pani Wielka Zła Wilkowa leżała zwinięta na łóżku, jak wyrzucony, zmięty papierek. Było tuż po wschodzie słońca; patrzyła przez pozwijane prześcieradła i poduszki na męża, który spał smacznie obok niej. Słuchała jednostajnych, spokojnych oddechów i wiedziała z długiego doświadczenia, że jego powieki otworzą się z trzepotem, kiedy zegar na sekretarzyku dojdzie do siódmej. Był co do tego absolutnie konsekwentny przez wszystkie lata ich małżeństwa, bez względu na to, jak późno poszedł do łóżka poprzedniego wieczoru. Wiedziała, że przeciągnie się przy brzegu łóżka, przejedzie palcami przez rzednące włosy, otrząśnie się trochę, jak leniwy pies budzący się z drzemki, a potem przeczłapie przez sypialnię do łazienki. Może będzie narzekał na poranną sztywność stawów i artretyzm. Mogła policzyć sekundy do chwili, gdy usłyszy wodę płynącą z prysznica i spłukiwanie toalety. Tego ranka wszystko będzie dokładnie takie samo. Tyle że nie będzie tak samo. Pani Wielka Zła Wilkowa przyjrzała się każdej zmarszczce na twarzy śpiącego męża, policzyła ciemnobrązowe starcze plamki na jego dłoniach i spostrzegła siwiejące włoski w krzaczastych brwiach. Każdy punkt w mężowskim remanencie był tak znajomy, jak słabe poranne słońce. Czuła, że kłębi się w niej walka: „Znasz tego człowieka lepiej niż kogokolwiek poza sobą”, a potem: „Kim on naprawdę jest?” Przespała kilka cennych godzin i czuła się paskudnie zmęczona; nad ranem rzucała się i przewracała. A kiedy udało jej się zasnąć, miała bezlitosne, niespokojne sny, jak dziecięce koszmary. Nie przeżywała tego od dni, kiedy dopadły ją kłopoty z sercem. Wtedy strach rządził jej nocami. Bardzo chciała odpocząć i zapomnieć, ale dobijał ją nadmiar pytań, a żadnego nie mogła zadać na głos. Poprzedniego wieczoru – po wtargnięciu do mężowskiej pracowni – patrzyła pustym wzrokiem na serię ulubionych telewizyjnych programów, którym nie udało się choćby trochę zmniejszyć jej zmartwień. Wyłączyła telewizor, zgasiła wszystkie światła i w egipskich ciemnościach siedziała na swoim zwykłym miejscu, póki nie zobaczyła reflektorów samochodu odbijających się od białych ścian salonu. Wtedy szybko się położyła. Normalnie, bez względu na to, jak była zmęczona, zostałaby, żeby zapytać go, jak wypadł wykład z kryminalistyki. Nie dziś. Udawała, że śpi, kiedy po cichu zakradł się do sypialni i wślizgnął do łóżka obok niej. Poczuła chłód i zaczęła myśleć, czy obok niej nie leży ktoś obcy. Kiedyś głaskał ją po ramieniu albo po piersi, żeby obudzić ją z pożądaniem, ale te dni dawno minęły. Co zobaczyłaś w jego gabinecie? To pytanie krążyło jej po głowie. W nocnych ciemnościach rozbrzmiewało głośno, a gdy do okien sypialni zaczął zaglądać świt, zrobiło się tylko trochę cichsze. Nie wiem. Uznała, że to kłamstwo. Chyba dobrze wiem. Proste, nieszkodliwe wyjaśnienia toczyły bój z mrocznymi, okropnymi interpretacjami. Czuła się, jakby stała na pustym placu w jakimś obcym kraju, próbując znaleźć drogę. Na wszystkich drogowskazach były znaki, których nie potrafiła odczytać, wszyscy przechodnie mówili w języku, którego nie rozumiała. – Hej! Dzień dobry! Wielki Zły Wilk się poruszył.
Myślała, że głos będzie jej drżał, ale nie. Zapytaj go o oczywistość, powiedziała w duchu: Czy jesteś zabójcą? Ale nie zapytała. Zauważyła, że mówi słabym, piskliwym głosem, kiedy zapytała: – Jak tam wykład? Próbowałam nie kłaść się, żeby się z tobą zobaczyć, ale po prostu padłam, zanim wróciłeś… – Och, był fascynujący. Facet z policji stanowej był naprawdę mądry i rozrywkowy, i cholernie sprytny. Dużo się dowiedziałem. Przyjechałem późno. Czego się dowiedziałeś? Czy dowiedziałeś się, jak… Przerwała. Te pytania ją przerażały. Patrzyła, jak wstaje z łóżka i idzie przez pokój. Dzwoń na policję. Dzwoń do prokuratora okręgowego. Dzwoń do kogoś… Do kogo? – Hej, widzę, że prawie się nam skończyła pasta do zębów – powiedział. Jest normalnie, pomyślała. Nic się nie zmieniło. Ten fałsz sprawił, że poczuła się znacznie lepiej. Postanowiła, że zastanowi się, co mu zrobić na śniadanie, zamiast myśleć, czy nie potknęła się o jakąś obrzydliwą tajemnicę. Ale nie była zbyt pewna, czy wybór między jajkami a naleśnikami na długo zwycięży nad pytaniem: „Czy twój mąż jest zabójcą?” Kiedy pani Wielka Zła Wilkowa dotarła do pracy, nie była pewna, czy naprawdę chce odpowiedzi na pytania. Chciałaby natomiast przewinąć czas, tak jak się przewija taśmę wideo – wrócić do chwili, kiedy zdała sobie sprawę, że trzyma klucz do pracowni pisarskiej męża, i postanowiła zakraść się do środka. Była zawstydzona, że go okłamała. I kompletnie zbita z tropu. Od razu poszła do czarnej stalowej szafki na akta, w której znajdowały się dossier wszystkich uczniów, i wyjęła teczkę Jordan. Po wewnętrznej stronie okładki było oficjalne szkolne zdjęcie Jordan zrobione na początku semestru jesiennego. Pani Wielkiej Złej Wilkowej przywodziło na myśl zdjęcia robione przez policję: Przód. Obrócić się. Prawy profil. Obrócić się. Lewy profil. Brakowało tylko tabliczki z numerem identyfikacyjnym trzymanej pod brodą. Przekartkowała fotografie i zagłębiła się w szczegółach zawartych w teczce. Pani Wielka Zła Wilkowa była już tyle lat sekretarką w prywatnej szkole, że rozumiała wzory wykreślane dokumentami w teczce. Uważała je za tak typowe, że aż nudne. Przeprowadziła z sobą krótką rozmowę: Dzieciaki zawsze myślą, że ich problemy są naprawdę szczególne. Nie są. Co jeszcze? Jordan eksperymentuje z seksem. Jordan zaczyna palić trawkę albo wykorzystuje receptę koleżanki z klasy na ritalin. Jordan łamie jakieś szkolne przepisy w szczególnie oczywisty sposób i zostaje wywalona. Ale nie znalazła niczego, co łączyłoby jej męża z Jordan. Dlaczego ona? Dlaczego miałaby stać się celem zabójstwa albo postaci w powieści o zabójstwie? Takie myśli demolowały proces myślenia pani Wielkiej Złej Wilkowej, nie pozwalały go kontrolować, wprawiały w drżenie. Stwierdziła, że patrzy na arkusze z teczki Jordan w nieokiełznanym gniewie. Czuła, jak przeszywa ją fala gorąca. Co w tobie jest tak cholernie szczególnego, że mój mąż ma twoje pieprzone zdjęcie na ścianie? To pytanie nie dawało jej spokoju. Jednocześnie uświadomiła sobie, że nienawidzi Jordan. Była to prawdziwa, płomienna, wrząca od jadu nienawiść. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego to czuła ani co ma zamiar z tym
zrobić. Pani Wielka Zła Wilkowa zamknęła teczkę nastolatki i trzepnęła nią o swoje biurko. Została zatem lekarka i jakaś inna, nieznana kobieta, żeby się o nie martwić. Dlaczego one? Sięgnęła po notatnik i wyjęła z niego kawałek kartki, na której nabazgrała nazwiska i daty z książek męża i na pozór niezwiązane z tym przypadki morderstw, wycięte z gazet i umieszczone w skórzanym albumie. Zrozumiała, że czeka ją badanie tej sprawy. Nie wiedziała, ile ma na to czasu, ale wiedziała, że musi się spieszyć. Wilk tego samego dnia rano radośnie przepisywał w swoim gabinecie notatki z wykładu. Był też zadowolony z telefonów, które wykonał. Napisał: Czasem najgłośniejszy hałas, jaki wywołasz, wcale nie jest hałasem. Telefon komórkowy, z którego dzwonił do każdej z trzech Kapturków, został kupiony za gotówkę w małym sklepiku z elektroniką. Upewnił się, że nie ma tam kamer przemysłowych. Najpierw zatrzymał się przy autostradzie, zadzwonił, potem usunął chip pamięci i rozdeptał komórkę obcasem. Część wyrzucił do pojemnika na śmieci przy obszarze wypoczynkowym. Resztę cisnął do rzeczki niedaleko od miejsca, w którym wygłoszono wykład. Jedną z rzeczy, które Wilk lubił najbardziej w nauce o mordowaniu, było przygotowanie. Przewidywał każdy najmniejszy szczegół umierania. Sprawa kluczowa, pisał zajadle, to upewnić się, że poziom strachu jest właściwy. Strach twoich ofiar – czy wywołany jest kilkusekundową paniką, kiedy zdają sobie sprawę, czy powolnym narastaniem niekontrolowanego niepokoju – każe im popełniać ogromne błędy i podsyca twoje równie wielkie podniecenie. Chwieją się i potykają, odsłaniają się, próbując uciekać albo się chować. To się ciągle zdarza. Widziałeś kiedy któryś z filmów dla nastolatków? W którą stronę by się odwrócili, Jason albo Freddy Krueger, albo Teksańczyk w masce i z piłą łańcuchową przewidzieli ich ruch i czekają na nich. Ofiary nie rozumieją, że ich działania wywołane strachem czynią je nieskończenie bardziej podatnymi na atak. Kiedy wpadają w szał, otwierają drogę komuś, kto lepiej zna okolicę i potrafi wykorzystać ich przerażenie. Upieranie się przy tym, że w filmie Piątek trzynastego przedstawiono to jak trzeba, brzmi trochę po wariacku – ale to prawda. Pamiętasz Czerwonego Kapturka? Wilk zna każdy centymetr okolicy z dokładnością, której ona nie potrafi sobie wyobrazić. Tamte filmy nie są inne. Właśnie w te luki, stworzone przez niezaplanowany strach, musi się wcisnąć naprawdę wyrafinowany zabójca. Niektóre najciekawsze chwile podczas zabijania biorą się z tych luk, choćby i krótko trwały. Każda sekunda jest bezcenna. Najlepszy zabójca jest panem czasu. Wielki Zły Wilk zawahał się i zawiesił palce nad klawiaturą. Czuł nieuchronny postęp w słowach spływających na ekran komputera i ciągły przyrost stron w pudle obok swojego łokcia. Broń. Czas wybrać broń na każdą. Śmierć Kapturka Numer 1 będzie inna niż śmierć Kapturka Numer 2. A żadna z nich nie będzie taka sama, jak śmierć Kapturka Numer 3. Trzy przypadkowe i pozornie niepowiązane morderstwa. Wszystko, czego dowiedział się z rozmów z policjantami, obrońcami w sprawach kryminalnych, prokuratorami, na wykładzie z poprzedniego wieczoru i ślęcząc nad literaturą popularną, zarówno fikcją literacką, jak reportażem, mówiło mu, że w dniu, w którym zginą trzy Kapturki, musi to wyglądać na nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. Automatycznie powstaną trzy odrębne zespoły śledcze, rozpracowujące trzy oczywiście odrębne zabójstwa, w różnych częściach hrabstwa. Jeśli władze znajdą czas, żeby porozmawiać, zobaczą całe bogactwo kontrastów, a nie trzy zabójstwa połączone ze sobą. Każdy przypadek będzie miał własną naturę zbrodni. Każdy będzie tak
zaplanowany, żeby pojawił się osobno, choć prawda będzie inna. W ten sposób, i naprawdę w to wierzył, kiedy jego książka dotrze do księgarń, pełna szczegółów i prawd, które tylko prawdziwy mistrz zbrodni mógł wiedzieć, fascynacja w oczach odbiorców podwoi się. Rozgłos otaczający kompromitację lokalnej policji wyrzuci książkę na szczyt list bestsellerów. Miał tu całkowitą pewność. Trzy Kapturki nie tylko zaspokoją wszystkie wyrafinowane skłonności do morderstw, jakie odczuwał, ale przyniosą mu też mnóstwo pieniędzy. Pieniądze wydawca radośnie zdeponuje na anonimowym koncie bankowym za granicą. Noże. Broń palna. Brzytwy. Liny. Jego wielkie ręce. Bogactwo środków do jego dyspozycji. To była tylko kwestia doboru, właściwy styl wobec odpowiedniego Kapturka. To żadna nowość dla pisarza kryminałów, pomyślał. Rutynowo się tak robi z postaciami i wątkami. Uśmiechnął się, a właściwie roześmiał na głos, potem pochylił się, żeby zaplanować pracę, która tak przykuła jego uwagę. Myślał o sobie jak o architekcie. Uważał, że każda napisana przez niego linijka jest precyzyjna.
24 Dziwne, ale to Kapturek Numer 2 właściwie zareagowała na milczący telefon i zachowała spokój. Sarah zaskoczyła samą siebie. Każdy inny kontakt z Wielkim Złym Wilkiem kończył się dla niej szaloną, paniczną reakcją, połączoną z wymachiwaniem spluwą, a jednak tym razem, chociaż cisza po drugiej stronie zdawała się groźna i niebezpieczna, Sarah przeniosła się w zupełnie inne miejsce. Czuła zimno, ale nie tyle ze strachu, co z lodowatej nieuchronności podjętej decyzji. Nagle doskonale zrozumiała, co powinna zrobić. Wtedy zrobiło się jej nieomal ciepło i przyjemnie. Tymczasem Kapturek Numer 1 wybuchnęła płaczem. Ta cisza zdawała się do niej krzyczeć: jesteś niekompetentna. Całe życie poświęciła odpowiedziom na trudne pytania, a teraz, chociaż się starała, nie znała odpowiedzi. Wrzeszczeć coś nieprzyzwoitego? Krzykiem okazać opór? Wykrzyczeć jakiś pozorny pokaz siły? Ledwie Wielki Zły Wilk zniknął z drugiego końca linii, odstawiła telefon na biurko i pozwoliła sobie na płacz. Łzy spływały jej po policzkach przy akompaniamencie westchnień i szlochów, a nawet cichego jęku rozpaczy. Karen poddała się nieokiełznanemu, niepowstrzymanemu przypływowi uczuć; kiwała się do przodu i do tyłu na krześle, ramionami mocno objęła się za pierś, która w udręce ciężko wznosiła się i opadała. Ale, jak małe dziecko płaczące za zagubionym szczeniakiem, w końcu przełknęła łzy i z trudem znów zaczęła normalnie oddychać, chociaż nie miała zielonego pojęcia, co robić dalej. Jej jedynym pragnieniem było porozmawiać z pozostałymi Kapturkami, bo chociaż tak różne od niej, były jedynymi osobami na ziemi, które zrozumieją, co ona przechodzi. Zdała sobie sprawę, że Wielki Zły Wilk też to rozumie. Kapturka Numer 3 ogarnęła wściekłość. Senność opuściła ją tuż po telefonie. Większą część nocy spędziła na ponownym przeglądaniu filmu Wielkiego Złego Wilka, bezskutecznie próbując znaleźć jakąś ukrytą wskazówkę, która pomogłaby jej się bronić. O trzeciej nad ranem w końcu wpełzła do łóżka i zakryła kołdrą głowę, jak małe dziecko, które boi się ciemności. Ale pod kołdrą pociła się z zaciśniętymi zębami. W końcu zrzuciła przykrycie i leżała sztywna jak trup, gapiąc się w sufit. Kiedy zadzwonił budzik, wstała. Czuła się brudna. Tego uczucia nie zmyła gorąca woda i mydło. Idąc rano do klasy, potknęła się i o mało nie upadła, przechodząc obok miejsca, w którym poprzedniego wieczoru stała, odbierając milczący telefon. Jakby pamięć podstawiła jej nogę. Kopnęła w ścieżkę, karząc ją za to, że omal się na niej nie przewróciła. Na pierwszej lekcji miała zaawansowany hiszpański. Nauczycielka, pani Garcia, dorastała w Barcelonie, przystosowanie jej umiejętności do nauczania amerykańskich licealistów nie było więc szczególnym problemem. Była mocno zbudowaną, ciemnowłosą kobietą o rechotliwym śmiechu i niespożytym entuzjazmie do wszystkiego, co chociaż w minimalnym stopniu dotyczyło kraju jej pochodzenia. Puszczała filmy takie, jak Labirynt fauna czy Sekret jej oczu i dawała do czytania książki od Cervantesa po Gabriela Garcię Marquesa, mimo że wątpiła, by uczniowie wiele z nich zrozumieli. Jeśli ktoś podczas lekcji napomknął o sztuce, prawie zawsze wygłaszała pean na cześć madryckiego Prado z jego słynnymi obrazami Goi i Hieronima Boscha. Jordan ledwie dawała sobie radę na lekcjach, ale bardzo lubiła panią Garcię, bo nie była ani rodzicem, ani dyrektorem i nie zachowywała się tak, jakby znała odpowiedzi na wszystkie problemy Jordan. Tego dnia rano Jordan usiadła, jak zwykle, z tyłu, blisko okna, żeby móc wyglądać na zewnątrz i obserwować kosy siedzące na pobliskim drzewie. Duchem była kompletnie nieobecna
– odtwarzała w pamięci wszystkie szczegóły głuchego telefonu. Gdyby tam były słowa, albo chociaż gardłowe dźwięki, dyszenie, gwizd, mlaskający odgłos mężczyzny zabawiającego się ze sobą, mogłaby to zinterpretować i stworzyć w umyśle jakiś obraz. Ale nieobecność dźwięków sprawiała, że patrzyła na puste płótno. Zacisnęła pięści, położyła je tuż pod piersiami i złączyła, jakby walcząc ze sobą. – Jordan? Kostki jej zbielały. Miała ochotę w coś uderzyć. – Señorita Jordan? Gniew pokrył jej twarz jak maska. – Señorita Jordan, que pasa? Dopiero chichoty innych uczniów sprowadziły ją do klasy. Rozejrzała się z wściekłością, przyglądając się uśmieszkom i słuchając cichego, szyderczego śmiechu. Nie miała pojęcia, o co chodzi, dopóki nie popatrzyła przed siebie. Zobaczyła, że pani Garcia, stojąc pod tablicą, patrzy wprost na nią. Jordan natychmiast zrozumiała, że zadano jej pytanie, a ona nie odpowiedziała. – Przepraszam – wyjąkała. – En español, por favor, Jordan. – Nie wiem… – No estabas escuchando? – Tak, słuchałam, ja tylko… – Powstrzymała się w połowie kłamstwa. – Te pasa algo? – Nie, pani Garcia. Nic się nie stało. – To było kolejne kłamstwo. Była pewna, że zarówno nauczycielka, jak i inni uczniowie o tym wiedzą. – Bueno. En español, por favor, Jordan – powtórzyła pani Garcia. – Cual es el problema? – Nie ma żadnego problemu. Ja nie… – Przerwała, widząc, że zaraz zacznie sobie przeczyć. Rozumiała, że powinna odpowiedzieć po hiszpańsku, ale słowa znalazły się poza jej zasięgiem. Zwroty, zdania, fragmenciki z książek, dialogi z filmów, wszystko w melodyjnym hiszpańskim, napływały Jordan do głowy. Rozpaczliwie szukała właściwego połączenia, żeby odpowiedzieć na pytanie nauczycielki. Pani Garcia się wahała. Ta przerwa pozwoliła paru innym nastoletnim dziewczynom w klasie na poszeptywanie między sobą. Jordan nie bardzo słyszała, co mówią, ale wiedziała, że coś uszczypliwego. Nie mogła się powstrzymać. Wstała, odwróciła się w stronę tych dziewczyn. Na ich twarzach zobaczyła lekko kpiące uśmieszki. Warknęła do dziewczyny siedzącej najbliżej: – Pinche puta idiota! Dziewczynę odrzuciło. Jordan pomyślała, czy ją samą ktoś nazwał kiedy w dowolnym języku pierdoloną głupią kurwą. – Jordan! – interweniowała pani Garcia. Ale Jordan było już wszystko jedno. Czuła, że całe dni wściekłości zrywają się w niej z uwięzi. – Besa mi culo, puta! – obraziła inną dziewczynę. Pocałuj mnie w dupę, kurwo. Jeden z chłopców podniósł się trochę, jakby chciał przyjść z pomocą obrażanej dziewczynie, bo Jordan użyła najpowszechniejszego z hiszpańskich przekleństw i była pewna, że chłopiec je zrozumiał. Wszyscy je rozumieją, pomyślała. – Chinga tu madre! – wyrzuciła z siebie, wskazując na pierś chłopaka. – Jordan, starczy tego! – Pani Garcia przeszła na wściekły angielski. Rzadko się to jej zdarzało. Jordan czuła, że wszystkie oczy w klasie są zwrócone na nią. Wyzywająco odrzuciła do
tyłu głowę i już miała skierować pod adresem klasy kolejną obelgę. Z jednej z książek, którą czytali wcześniej w tym semestrze, zapamiętała stare przekleństwo: – El burro sabe mas que tu… Osioł jest mądrzejszy od ciebie. – Już miała to krzyknąć, ale się zawahała. – Jordan, możesz wyjść albo zostać, twój wybór – powiedziała powoli, wściekłym tonem pani Garcia. – Ale tak czy inaczej, masz natychmiast przestać to robić. W klasie zapadła cisza. Szepty, skryty śmiech, tłumione przekleństwa, wszystko ucichło. Jordan schyliła się i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Oczami duszy widziała, jak pokazuje wszystkim dzieciakom w klasie środkowy palec, wychodzi, znajduje jakieś odizolowane, miłe miejsce, gdzie może być sama, i cierpliwie czeka, aż zabójca ją znajdzie i zakończy wszystko. Ale przerwała przygotowania do dramatycznego wyjścia. Podniosła wzrok na panią Garcię, której zaczerwieniona twarz przygasła i teraz wyglądała tylko na smutną. Jordan głęboko nabrała powietrza. – Nie – powiedziała nagle. – Esta mi clase favorita. – Gwałtownie usiadła. Klasę znów przytłoczyła cisza. Po długim milczeniu pani Garcia odchrząknęła, znowu ze smutkiem spojrzała na Jordan, wyszeptała: – Bueno – A potem wróciła do prowadzenia lekcji. Jordan oparła się na swoim krześle i znów zaczęła wyglądać przez okno. Nie chciała patrzeć na kolegów i koleżanki. Myślała. Wielki – to będzie grande. Zły – to będzie malo. Wilk – to będzie lobo. Złożyła słowa w myśli. Grande malo lobo. Był w nich ładny rytm. Taki jest hiszpański, pomyślała. Każda fraza brzmi jak z piosenki. Jordan westchnęła i znieruchomiała; nadal nie chciała patrzeć na kolegów. Czuła się jak kawałek radioaktywnego śmiecia. Żarzyła się niebezpiecznie, nikt nie mógł jej dotknąć. Kiedy lekcja się skończyła, Jordan poczekała, aż inni wyjdą. Pani Garcia usiadła za stołem przed ławkami w klasie. Skinęła na Jordan, żeby się zbliżyła. – Przepraszam, pani G. – wykrztusiła Jordan. Kobieta kiwnęła głową. – Wiem, że masz ciężki okres, dziecko. Czy mogę ci w jakiś sposób pomóc? Masz spluwę? Dobrze strzelasz? – Nie. Ale dziękuję. Nauczycielka wyglądała na rozczarowaną, ale zdobyła się na uśmiech. – Dasz mi znać, jeśli dojdziesz do wniosku, że mogłabym. Nawet jeśli będziesz chciała porozmawiać. Kiedy zechcesz. Z dowolnego powodu. Dobrze? Jesteś zabójcą, czy tylko nauczycielką hiszpańskiego? Możesz zabić człowieka, który chce mnie zabić? – Dobrze, proszę pani. Dziękuję. Jordan zarzuciła plecak na ramię i wyszła z klasy. Nie odeszła daleko, kiedy usłyszała brzęczenie i uświadomiła sobie, że to jednorazowa komórka, którą dała jej Kapturek Numer 1. Schowała się do toalety dla kobiet, znalazła wolną kabinę, wyjęła telefon i popatrzyła na ekran. To była wiadomość tekstowa od Kapturka Numer 2. „Spotkanie dziś wieczór. Rozmowa. Ważne”. Już miała odpowiedzieć, kiedy nadszedł drugi tekst, od Kapturka Numer 1. „Pickup pizzeria 7”. Obu wysłała wiadomość: „OK”.
Chciała dodać: „Jeśli nadal będę żyła o siódmej dziś wieczór”. Nie dodała. Potem poszła na lekcję angielskiego. Tematem było dziś opowiadanie Hemingwaya Jasne, dobrze oświetlone miejsce. Przeczytała je dwa razy od deski do deski, ale postanowiła, że jeśli nauczyciel ją zapyta, będzie udawała, że nawet nie zajrzała do książki. Najbardziej podobał się jej hiszpański kelner z opowiadania. Ten starszy, który chciał, żeby bar był dłużej otwarty dla samotnego starego człowieka, a nie ten młody, który śpieszył się do domu, do żony. Nada y pues nada y pues nada. Doskonale wiedziała, co kelner chciał powiedzieć, to nie wymagało tłumaczenia.
25 To był najlepszy pomysł, jaki mógł mi przyjść do głowy w tak krótkim czasie – powiedziała Kapturek Numer 1. – To chyba bezpieczne miejsce. „Bezpieczne miejsce” brzmiało dziwnie, tyle że kiedy były razem, niebezpieczeństwo, które dzieliły, zdawało się mniejsze, bo przypadało na trzy. Strach podzielony na trzy równa się czemu? Trzy Kapturki stały w wąskiej i ciemnej uliczce, w stożku mdłego światła pod drzwiami księgarni Goddess, z dala od bardziej uczęszczanych części miasteczka. Głównie kobiety – w różnym wieku, różnie wyglądające, w tym kilka z maluchami za rękę albo pchających wózki – wchodziły do sklepiku. W księgarni na półkach stały powieści New Age, dzieła z dziedziny nekromancji i zdrowia kobiet, a między nimi, tu i ówdzie, poradniki, jak czytać z kart tarota albo wróżyć z symboli astrologicznych. Dziś wieczorem przybywała autorka, żeby wziąć udział w dyskusji na temat swojej ostatniej powieści, więc w ciasnym wnętrzu, pod małym podium, rozstawiono rzędy składanych krzeseł. Przypięto też wielki plakat z podobizną autorki: była w wieku między Kapturkiem Numer 1 a Kapturkiem Numer 2. Długie czarne włosy nosiła w stylu, który Jordan określiła jako wampiryczny – proste, opadające tak, że zasłaniały częściowo twarz, nadając jej tajemniczy, chociaż niezbyt subtelny wygląd. Ubrana też była na czarno – wysokie buty, spodnie, jedwabna koszula i gruba wełniana peleryna – na tym tle wyróżniał się tylko pojedynczy, duży naszyjnik z ciężkich mistycznych znaków, inkrustowanych lśniącymi kamieniami. Egzemplarze jej książki wyłożono w wysokich stosach tuż za drzwiami. Plakat informował, że to część serii. Ta konkretna powieść nosiła tytuł Powrót morderczyni i była opatrzona na okładce przesadnym, jak z komiksu, rysunkiem Walkirii, dziewicy wojowniczki, która błyszczącym mieczem wydobytym z pochwy walczy z oddziałem przerośniętych mięśniaków w rogatych hełmach wikingów. W tle, na okładce, latały smoki. Karen wprowadziła pozostałe Kapturki do środka i pokierowała nimi na miejsca z boku tymczasowego podium, skąd były w stanie widzieć zarówno prelegentkę, jak każdego, kto wchodził do sklepu. Usiadły na niewygodnych stalowych krzesełkach i wszystkie, nie porozumiewając się między sobą, zaczęły oceniać twarze każdego, kto dołączał do zgromadzenia. W tłumie było tylko czterech mężczyzn. Każdy na swój sposób wyglądał trochę nieswojo. Trzy Kapturki obserwowały ich skrycie, szukając jakichś ostrzegawczych znaków, które świadczyłyby, że patrzą na Wielkiego Złego Wilka. Jeden z mężczyzn był niski, chudy i miał w sobie jakąś mysią ukradkowość – ale przyszedł z kobietą dwa razy większą od siebie i małą córeczką, którą prawie przez cały czas próbował powstrzymać od kręcenia się na krześle. Drugi był z rodzaju tych krzepkich, brodatych mężczyzn, podobnych do postaci na koszulce książki. Zbudowany był jak drwal i nosił wełnianą kurtkę w czerwoną kratę. Ale wszedł w towarzystwie różowowłosej młodej kobiety z mnóstwem piercingów, ubranej w przesadny strój podobny do stroju autorki. Sumiennie ułożyła na rękach mężczyzny egzemplarze wyglądające na książki z tej samej serii i najwyraźniej obarczyła go zadaniem uzyskania autografów. Miał w sobie coś ze zbitego psa. Pozostali dwaj mężczyźni wyglądali na bardziej akademickie typy – grube szkła, tweedowe marynarki, sztruksowe spodnie – i obaj językiem ciała okazywali zażenowanie, że zaciągnięto ich na tę prelekcję. Siedzieli z założonymi na piersi rękami, zgarbieni, ze znudzonymi minami obok kobiet przycupniętych na
skraju krzeseł, z błyszczącymi oczami, nachylonych do przodu, gorliwie wsłuchujących się w każde słowo. Żaden z tych mężczyzn nie wyglądał ani trochę morderczo. To niewiele znaczyło dla trzech Kapturków. Były uczulone na każdą możliwość – chociaż żadna z nich nie wiedziała dokładnie, czego szukać. Mogę rozpoznać groźną chorobę, myślała Karen. Mogę znaleźć ją w badaniach krwi albo w prześwietleniu. Nie wiem, czy potrafię rozpoznać mordercę. Oczy Jordan wbijały się we wszystkich czterech mężczyzn na sali. Była bardziej pewna siebie. Jeśli tu jesteś, dowiem się o tym, powiedziała do Wilka, którego stworzyła w wyobraźni. Była za młoda, żeby zadać sobie przygnębiające pytanie: jak? Przez cały czas próbowała zmusić każdego z mężczyzn, żeby spojrzał w jej płonące oczy, ale nawet przy całym ich skrępowaniu wydawali się bardziej zainteresowani prelegentką. Sarah, na odwrót, unikała spoglądania na mężczyzn. Nie wierzyła, że rozpoznałaby Wielkiego Złego Wilka, nawet gdyby stanął obok niej z zakrwawionym nożem w ręku i wielkim napisem zwisającym z szyi. Uśmiechnęła się. To już nie miało dla niej znaczenia. Każda omiatała tłum wzrokiem, jak strażnik na służbie, nawet kiedy właścicielka księgarni wylewnie przedstawiła autorkę, która weszła na platformę przy akompaniamencie entuzjastycznych oklasków. – Moje książki w całości są poświęcone mocy kobiet – zaczęła pisarka ze spodziewaną emfazą. W tej właśnie chwili trzy Kapturki przestały w najmniejszym stopniu zwracać uwagę na to, co słyszą. Przemowa trwała niecałą godzinę, a po niej, jak można było przewidzieć, zaczęto zadawać pytania, począwszy od szczegółów morderczych słabostek jednej z dziewic wojowników, skończywszy na braku energii w głównym nurcie wydawniczym, jeśli chodzi o książki o tematyce kobiecej. Najogólniej rzecz ujmując, w spotkaniu zabrakło poczucia humoru. Szczególnie Karen nie mogła się doczekać końca. Kręciła się na stalowym krzesełku, rozpaczliwie pragnąc odwrócić się do Kapturka Numer 2 i zapytać ją: „Co było takiego ważnego, że musiałyśmy się spotkać dziś wieczór? Co się stało?” Coś innego niż ten telefon, pomyślała. To dotyczyło wszystkich trzech. Karen była trochę zła. Osłabiały ją zarówno męki niepokoju, jak i bóle niepewności. Chciała, żeby to się skończyło. Ale nie dopuszczała do świadomości, że jednym ze sposobów, żeby to osiągnąć, był sukces Wielkiego Złego Wilka. Pisarka skończyła, pławiła się teraz w oklaskach. Rozpoczęła się krzątanina pracowników księgarni, kiedy autorka usiadła za pobliskim biurkiem, machnęła wielkim długopisem i zaczęła podpisywać książki. Na innym stole serwowano czekoladowe ciasteczka, humus, chipsy i tanie białe i czerwone wino w plastikowych kubkach tym gościom, którzy nie ustawili się w kolejce, żeby się przypodchlebić pisarce. Sarah wskazała ręką stół. Wzięła zeschnięte ciasteczko i machnęła na Karen i Jordan, żeby poszły za nią, daleko od podpisywania, kasy i stołu z jedzeniem. Trzy Kapturki były samotne wśród wielu ludzi. Stanęły przed ścianą książek o tematyce od aborcji po prawo głosu. Oczy skierowały na półki – ale ich rozmowa dotyczyła czegoś zupełnie innego. Sarah zaczęła od wstydliwego śmieszku. – Cóż, jeśli ten cholerny Wilk był w stanie przetrwać te bzdury… – powiedziała i umilkła. Nawet Jordan, zawsze taka poważna, zdobyła się na uśmiech. Sarah pokręciła głową.
– Czy któraś z was ma jakieś wątpliwości co do tego, kto dzwonił w ostatni wieczór? Znów odpowiedziała jej cisza. – Czy nie sądzicie, że on jest coraz bliżej? – zapytała Sarah. Nie było potrzeby, żeby odpowiadać na to pytanie. – Może nadal robić to, co zawsze robił – rzekła Jordan. – Może właśnie to lubi. – Nie sądzę – odparła Sarah. – To znaczy, jasne, musi lubić to, co robi. Ale myślę, że bardziej lubi coś większego. – Wszystkie wiedziały, co znaczy „coś większego”. Wszystkie trzy patrzyły wprost przed siebie, jakby tytuły i okładki na półkach przed nimi niosły w sobie odpowiedź. Sarah mówiła dalej: – Im bardziej o tym myślę, tym bardziej czuję się, jakbym była w klasie. Wszystkie uczymy się o morderstwie, prawda? Rozumiecie, mnóstwo czasu spędziłam na lekcjach jako nauczycielka. I wiem jedno: kiedy zdarza się coś, co zakłóca lekcję, niszczy cały plan, który się ułożyło. Wszystkie założenia nauczyciela na ten dzień się rozpływają. Jej głos, pełen gorliwości, umilkł; zatopiła się we wspomnieniach. Jordan pomyślała, że Sarah nagle przypomniała sobie, czym było dla niej takie „zakłócenie”. – Z małym zakłóceniem… cóż, można sobie dać radę szybko i skutecznie. Wysłać niesfornego ucznia do gabinetu dyrektora. Trochę stanowczości przywraca porządek. Wraca się do lekcji. Jordan doskonale wiedziała, o czym Sarah mówi. Tego dnia, trochę wcześniej, sama przecież była takim niesfornym uczniem. – Ale czasem są zakłócenia, z którymi nie można sobie poradzić. Kiedy wszystko naraz się wali. – Co wtedy? – zapytała Karen. – Wszystkie plany diabli biorą. – A więc? – odezwała się Jordan. – Do czego zmierzasz? – Jesteśmy w jego klasie. Musimy zakłócić ten łańcuszek planów, które dla nas obmyślił. Zniszczyć jego system. Wsadzić przysłowiowy kij w szprychy, w to, co ma w zanadrzu dla każdej z nas. Karen pokiwała głową, ale zaraz szepnęła: – Brzmi nieźle. Ale znacznie łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. – Wcale nie – rzekła Sarah. Chwyciła Karen za nadgarstek, przyciągnęła ją trochę bliżej. – Wiem, jak mu to wszystko spieprzyć. Całkowicie, totalnie spierdolić Wielkiemu Złemu Wilkowi to, co dla nas przygotował. – Wulgaryzm wyszedł jej z ust dziwnie gładko. – Jak? – wybuchnęła Jordan. Była zarazem zmieszana i pełna nadziei. Sama myśl, że coś się zrobi, zamiast na to coś czekać, brzmiała zachęcająco. Oczy Sarah nagle zaszkliły się od łez, a jednocześnie usta rozciągnęły się w uśmiechu. Wyciągnęła rękę i pogłaskała Jordan po policzku. Był to dziwny odruch uczucia wobec kogoś ledwie jej znanego. – Jedna z nas musi umrzeć – powiedziała. Pozostałe wyglądały na poruszone. Karen sapnęła i próbowała cofnąć się o krok, ale powstrzymał ją uścisk Sarah, która przyciągnęła ją bliżej. Sarah pokręciła głową. – Nie wy – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Ja.
26 Pani Wielka Zła Wilkowa szybko się przekonała, że niewiele można znaleźć na temat konkretnych zbrodni, siedząc za biurkiem i surfując po Internecie. Jeszcze mniej elektronicznej pomocy uzyskała, rozwiązując tajemnicę mężczyzny, którego kochała. Jako sekretarka do spraw organizacyjnych, oddana rutynie i porządkowi, sporządziła arkusz kalkulacyjny, żeby utrzymać swoje poszukiwania w jakichś ramach. Cztery książki. Cztery morderstwa. Potem małżeństwo. Na górze strony umieściła publikacje i daty zabójstw. Sporządziła podkategorie miejsc i postaci z książek i porównała je z prawdziwymi ofiarami i miejscami mordów. Ułożyła listę śmiercionośnych narzędzi użytych naprawdę, a obok to, co o nich przeczytała na stronach książki męża. Zebrała wszystkie najmniejsze szczegóły, które zdołała wyciągnąć z rozmaitych tekstów gazetowych albo które pojawiły się na ekranie jej komputera, i przejrzała je ponownie, jak jakiś nadwrażliwy krytyk literacki. Drukarka obok biurka warczała, kiedy uporczywie poszukiwała wzorów, podobieństw i wszelkich wspólnych cech łączących książki z morderstwami. Miały ją doprowadzić do zrozumienia. To była ciężka praca. Żuła gumki na końcach ołówków, ssała miętówki, zerkała za siebie, żeby się upewnić, że nikt nie widzi, co robi, chociaż wiedziała, że poza nią w biurze nikogo nie ma. Dziekan szczęśliwie wybrał ten tydzień, żeby pojechać na konferencję naukową w Nowym Jorku. Zostawił dla niej mało spraw do dokończenia, mogła więc robić swoje z gorączkowym zapałem, dorównującym jej rozedrganym emocjom. Późniejszym popołudniem przyszedł drugoklasista, żeby zapytać o letni program językowy za granicą. Szybko go spławiła łatwym kłamstewkiem, że nic nie wie o takim programie, mimo że w górnej szufladzie biurka miała grubą broszurę, w której wszystko było napisane. Trochę później, gdy jak zwykle robiła sobie południową przerwę, w drzwiach stanęły dwie dziewczyny ze starszej klasy, którym potrzebna była zgoda dziekana na przenocowanie gości z college’u. Był to standardowy fortel, którego celem była nie tyle ocena przyszłej szkoły, co randka z dwoma chłopakami, absolwentami z ubiegłego roku. Pani Wielka Zła Wilkowa odprawiła dziewczyny ostrym, sarkastycznym parsknięciem i dwoma prostymi, kłopotliwymi pytaniami: – Wydaje się wam, że jesteście pierwszymi uczennicami, które obmyśliły taki sprytny plan? Czy wasi rodzice wiedzą o tej przygodzie? Zrezygnowała z lunchu. Normalnie poczułaby się głodna, ale tego dnia niepokój wypełniał jej żołądek. Kiedy dzień pracy zmierzał ku końcowi, zdała sobie sprawę, że każda prawda, którą odkryje, jest unurzana w błocie. Widziała pewne elementy z książek i zbrodni, które do siebie pasowały, i inne, które nie pasowały. Posługujący się nożem zabójca w jednej z książek zdawał się wiernie naśladować zachowania opisane w artykułach gazetowych. Młoda prostytutka znaleziona w fikcyjnej uliczce wydawała się podobna do prostytutki, którą porzucono w bocznej alejce pewnego prawdziwego miasta. Pani Wielkiej Złej Wilkowej wydawało się, że stąpa po cienkim lodzie. Cokolwiek odkryła, mogło być takie samo, a jednocześnie całkiem inne. Powiedziała sobie, że musi zachować precyzję. Powiedziała sobie też, że musi posłużyć się analizą. W przypadkach dwóch morderstw, które sprawdziła, sprawcy zostali już skazani za
zbrodnie i odsiadywali wyroki. W dwóch innych policja zaliczyła zabójstwa do kategorii nierozwiązane. Jak wiedziała z telewizyjnych reality shows, w takie sprawy detektyw zagląda tylko od czasu do czasu, tu i ówdzie. Jeśli w czarodziejski sposób pojawi się jakiś nowy dowód, może to doprowadzić do aresztowania przy dźwięku trąb i fanfar, ale była dość mądra, żeby wiedzieć, że za tymi rzadkimi, w hollywoodzkim stylu sukcesami kryje się ogromna liczba prawdziwych porażek. Pani Wielka Zła Wilkowa poczuła się bezradna. Kiedy stwierdziła, że dwa z zabójstw wybranych przez jej męża zakończyły się wyrokami, poczuła, że serce w niej rośnie, a tętno się obniża. – Widzisz, a nie mówiłam? – wyszeptała do siebie. – To nic takiego. Nie ma się czym przejmować. – Ale niepokoił ją fakt, że dwa morderstwa pozostawały nierozwiązane. I była jeszcze bardziej wzburzona, bo jeden ze skazanych za zabójstwo udzielił w więzieniu długiego wywiadu, przekonująco twierdząc, że jest niewinny i że sprawa, którą mu wytoczono, była oparta wyłącznie na poszlakach. Drugi, według znacznie mniejszego reportażu w mniejszej gazecie, zgodził się, żeby reprezentował go nowojorski Projekt Niewinność, specjalizujący się w obalaniu niesprawiedliwych wyroków za pomocą świeżo odkrytych dowodów z DNA. Nienawidziła słowa „poszlakowy”. Może było w sam raz na sali sądowej. Ale jej zadawało więcej pytań niż dawało odpowiedzi. Przerażała ją myśl, że mało kto na świecie był lepszy w tworzeniu poszlak od jej męża. Tak pracuje pisarz, pomyślała. Spierała się ze sobą: Przecież on to robi, żeby jego książki były ciekawe i dawały złudzenie autentyzmu. Nic więcej. Nic mniej. Żadnego nadrzędnego motywu. Pani Wielka Zła Wilkowa chwyciła się biurka, jakby zagroziło jej trzęsienie ziemi. Patrzyła na artykuł z gazety wypełniający ekran komputera. Wyjątkowo zbryzgane posoką zabójstwo: noże, rozpruty trup, krew. Nagle przestało ją obchodzić, że ktoś może ją podsłuchać. – No, ale gdzie indziej, do diabła, mógł zebrać prawdziwe szczegóły, których potrzebował do swoich książek? – Pytanie wydawało się jej racjonalne. Nagle przygarbiła się w krześle. Bezmyślnie wyciągnęła rękę i wpisała nowe hasło do arkusza kalkulacyjnego. Była to data, kiedy spotkała swojego przyszłego męża. Kołysząc się w krześle, zaczęła mruczeć pod nosem kawałki starych przebojów miłosnych z lat osiemdziesiątych. Jednocześnie pani Wielka Zła Wilkowa próbowała wyobrazić sobie cztery prawdziwe morderstwa. Muzyka, której drżenie czuła na wargach, przeczyła obrazom, wytworzonym w jej wyobraźni, trupów porzuconych w odległych miejscach na wsi, w poplamionych krwią ubraniach. Widziała splątane blond włosy, czuła rozkładające się ciało. Zamknęła oczy i zamiast zanurkować głębiej w obrazy morderstw, które miała w głowie, nagle przypomniała sobie, jak wchodzi po schodach swojej lokalnej biblioteki, żeby późnym, ciepłym letnim wieczorem wysłuchać wykładu. Przypomniała sobie, że to był pierwszy raz, kiedy o tej porze roku muzyka świerszczy wypełniła powietrze. Nie wiedziała, dlaczego przywołała ten szczegół, ale mieszał się on ze wspomnieniem zajmowania miejsca w jednym z pierwszych rzędów. Aż do tego wieczoru byłam samotna. Po wykładzie w bibliotece przepchnęła się przed kilka innych kobiet, które próbowały porozmawiać z Wielkim Złym Wilkiem. Przypomniała sobie, jak się uśmiechnął. Była trochę zawstydzona: rzadko jej się zdarzało zachowywać tak agresywnie, kiedy była między ludźmi. – Więc pani lubi kryminały o morderstwach? – zapytał ją, popijając ciepławą kawę i przeżuwając zeschnięte ciastka z czekoladowymi wiórkami. – Uwielbiam takie książki – odparła. – Żyję dla nich. – Te słowa zaskoczyły ją samą. –
Szczególnie dla pańskich. Uśmiechnął się, roześmiał na głos i ukłonił po kozacku w podzięce. Potem zmienił temat, żeby porozmawiać o szmirze takich autorów jak Jim Thompson i przeciwstawić jej pełne faktów pisarstwo autorów takich jak Patricia Cornwell czy Linda Fairstein. Oboje ubóstwiali stare czarne kryminały. Zgadzali się co do tego, że Morderca we mnie był najlepszą lekturą na współczesnym rynku. Pani Wielka Zła Wilkowa nagle otworzyła oczy i wyprostowała się na krześle. Uporczywie próbowała sobie przypomnieć, które z nich pierwsze wymieniło ten tytuł. Nagle stało się to ważne, znacznie ważniejsze niż wspomnienie cykania świerszczy, ale nie potrafiła początkowo przypomnieć sobie, kto co powiedział. Zaskoczyło ją to. Myślała, że cała ich pierwsza rozmowa zapisała się jej w pamięci. Zastanawiała się, czy dobę wcześniej byłaby w stanie wyrecytować wszystko, co do siebie powiedzieli tamtego wieczoru, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, jak aktor odtwarzający słynny szekspirowski monolog. W ręku trzymała ołówek, złamała go na pół. Przez sekundę patrzyła na rozłupane bliźniacze kawałki żółtego drewna i grafitu. Potem wróciła do swojego zadania, chociaż niewypowiedzianie ją zasmucało. Wielki Zły Wilk myślał: nic nie sprzyja skupieniu umysłu bardziej niż śmierć. Stosowało się to zarówno do dziewięćdziesięciopięcioletniego pensjonariusza domu starców, który dożywał swoich dni, jak i do pielęgniarek pilnujących maleńkich wcześniaków na oddziale intensywnej opieki pediatrycznej. Nastolatek, który za dużo wypił, trzeźwiał w ułamku sekundy, kiedy na mokrej szosie tracił kontrolę nad samochodem ojca i migał mu przed oczami gruby pień na chwilę przed uderzeniem. To samo dotyczyło zamyślonego żołnierza, który chował się za zakurzoną ścianę, gdy ogień z automatów przeszywał wokół niego powietrze. Wyobrażał sobie, że Kapturki Numer 1, Dwa i Trzy uzyskują ten sam stan podwyższonej świadomości. Napisał: Istnieje dziwna symbioza między zabójcą a przyszłą ofiarą. Razem przechodzimy przez ten sam test, z takimi samymi odpowiedziami i takimi samymi pytaniami. Różnica polega na tym, że jedno z nas staje się potem silniejsze. Tego drugiego w ogóle nie ma. W wielu prymitywnych kulturach wojownicy wierzą, że wchłaniają siłę i zdolności wroga, którego zabili. Można to osiągnąć, pożerając serce wroga, albo jak Dawid, który pokonał niezdarę Goliata, ograniczyć się do odcięcia głowy nieszczęsnego durnia. Współczesny zabójca jest jak wojownik w dawnych czasach. Każdy sukces go umacnia. Nie musi zjadać czyjegoś mózgu ani serca albo robić sobie sandwicza z genitaliów zabitego. Osiąga ten sam efekt bez obiadu. Wilk wstał zza biurka, odsunął fotel i wyprowadził cios w powietrze, jak bokser walczący z cieniem. Nachylił się i wyjął stos wydruków z pudła, w którym je trzymał. Pomachał nimi, jakby kciukiem mógł dokładnie zmierzyć liczbę stron. Był przekonany, że jego ostatnie rozdziały, opisujące szczególny sposób, w jaki terroryzował każdego z Kapturków, przykują uwagę czytelników. Instynktownie wiedział, że jego fascynacja będzie podzielana przez każdego czytającego te strony. Rozumiał, że obsesja czytelnika na jego tle odzwierciedli jego obsesję wobec każdego z Kapturków. Będą chcieli wiedzieć, jak Kapturki zginęły, równie mocno, jak ja chcę je zabić. Będą chcieli stać tuż obok mnie, doświadczać chwili w sposób dokładnie taki sam, jak ja. Morderstwo uczyni go bogatym. Na wiele sposobów, pomyślał. Czuł, jak wzbiera w nim energia. Gdyby na dworze nie było paskudnie i mokro, pewnie wygrzebałby stare buty do biegania, dresy i pobiegł na jogging. Wiele lat minęło, odkąd naprawdę ćwiczył, ale teraz poczuł taką potrzebę. Roześmiał się na głos. – Nie o to ci chodzi – powiedział.
Chodzi ci o bliskość, pomyślał. Był blisko tak wielkiego wyczynu. Przez chwilę nie czuł się już stary. Nie czuł się już ignorowany. Czuł nieokiełznaną siłę. Wielki Zły Wilk popatrzył na zegarek. Żona wkrótce wróci do domu. Rutyna kolacji, po niej rutyna telewizji, a wreszcie rutyna łóżka. Szybko skalkulował to w głowie. Czasu w sam raz na krótką przejażdżkę, pomyślał. Ale kogo powinienem odwiedzić? Kapturek Numer 3 nie była dobrym wyborem; nie chciał przypadkiem przejechać obok żony, wracającej do domu ze szkoły. Chciałaby się dowiedzieć, dlaczego jechał w niewłaściwym kierunku pod koniec dnia. Kapturek Numer 1 była prawdopodobnie nadal w swoim gabinecie i przyjmowała pacjentów. Przez kilka dni w tygodniu pracowała do późna, to był jeden z tych dni. Jest cholernie oddana sprawie, mimo że wkrótce ma umrzeć. Nie chciał włóczyć się przed budynkiem przychodni, żeby na nią zerknąć, kiedy będzie szła do samochodu. Wilk się uśmiechnął. Więc to będzie Kapturek Numer 2. Wiedział, że właśnie ona miała najmniej powodów, żeby wyjeżdżać. Była przywiązana do domu niedającymi się opanować uczuciami. Biedna dziewczyna, pomyślał. Pewnie czeka na śmierć bardziej niż pozostałe. Wiedziała, że czas wyjść z biura, dzień pracy szybko zbliżał się ku końcowi, ale pani Wielka Zła Wilkowa się ociągała. Dowiedziała się wiele i niewiele. Zebrała fakty, które dały więcej pytań. Pełna była wątpliwości i niejasności, a żołądek kurczył się jej od niepewności. Myślała: Gdybym choć w jednej sprawie miała pewność, mogłabym na tym budować. Chciała tylko zrozumieć, zwyczajnie i spokojnie: On jest zabójcą. A może. On nie jest zabójcą. Jest tylko pisarzem, który podkrada szczegóły z życia. Jak każdy pisarz. Podniosła wzrok na zegar na ścianie, jakby czas mógł dać jakiś solidny fundament. Potem wyciągnęła rękę i podniosła słuchawkę. Wcześniej zapisała nazwisko znalezione w artykule i skojarzyła je z telefonem, który bez trudu znalazła w Internecie. Palce tylko trochę jej drżały, kiedy wykręcała numer. – Biuro detektywistyczne – odezwał się rześki głos. – Tak? Dobry wieczór. Chciałabym porozmawiać z detektywem Martinem Youngiem – szybko odpowiedziała pani Wielka Zła Wilkowa. – Czy to pilne? – Nie. Dotyczy jednej z jego spraw. – Ma pani dla niego jakieś informacje? – Zgadza się. Potwierdzenie było kłamstwem. To ona potrzebowała informacji. – Detektyw Young powinien tu być za jakieś pół godziny. Jest na nocnej zmianie w tym tygodniu. Chce pani, żeby oddzwonił? – Czy ma bezpośrednie połączenie? – Dam pani ten numer. Poczekałbym co najmniej czterdzieści pięć minut. Pani Wielka Zła Wilkowa zapisała numer i zaczęła czekać. Nadal patrzyła na zegar. Zawsze uważała, że jeśli ktoś patrzy na wskazówkę sekundową krążącą po cyferblacie, czas płynie dłużej i wolniej. Ku jej zaskoczeniu okazało się że jest wręcz przeciwnie. Wyobraźnię miała pełną pokrętnych myśli i denerwujących scen. Minuty przeskakiwały, w końcu uznała, że znów może spróbować zadzwonić do detektywa Younga. Wykręciła jego numer. Odpowiedział inny, szorstki głos: – Tu Martin Young. – Dobry wieczór – powiedziała pani Wielka Zła Wilkowa. – Nazywam się Jones – skłamała. – Jestem nauczycielką w prywatnej szkole w Nowej Anglii. – To było nie tak wielkie
kłamstwo. – Czym mogę służyć? Pani Wielka Zła Wilkowa nabrała tchu i zaczęła opowiadać to, co sobie wymyśliła. Uznała, że to racjonalny fałsz, który policjant gładko przełknie. – W ostatniej klasie mamy uczennicę, która napisała pracę z wiedzy o społeczeństwie na temat zbrodni, jaka parę lat temu została popełniona w jej rodzinnym mieście. Wymienione jest tam pańskie nazwisko. Chciałam się tylko upewnić, czy uczennica dokładnie przedstawiła sprawę, zanim wystawię jej stopień. – Co to była za praca? – zapytał detektyw. – Hm… – mówiła dalej pani Wielka Zła Wilkowa – zadane było, żeby napisać o zbrodni. – Wygląda na cokolwiek dziwny temat. Pani Wielka Zła Wilkowa udała, że się śmieje. – Cóż, wie pan, jak to jest teraz z dzieciakami, naprawdę trzeba mocno się starać, żeby nie ściągnęły czegoś z Internetu albo nie kupiły u kogoś, kto to pisze. Ma pan dzieci? – Tak, ale już wyjechały do college’u. Ma pani rację. Pewnie kupują pracę na jutro za pomocą mojej karty kredytowej. – No to pan wie, o co mi chodzi. Detektyw parsknął i się roześmiał. – No więc co to za sprawa? – zapytał. Pani Wielka Zła Wilkowa zadrżała, odczytując nazwisko z arkusza kalkulacyjnego. Detektyw wydał długie westchnienie. – Cholera, to jedna z moich najbardziej denerwujących porażek – powiedział. – Takich rzeczy się nie zapomina. I mówi pani, że uczennica napisała o tym? Musiała być niemowlakiem, kiedy to się stało. – Najwyraźniej to było niedaleko jej domu i kiedy dorastała, dowiedziała się o tym od rodziny. Musiał to być dla niej wstrząs. – Hm, nic dziwnego. Ósmoklasistka znika w drodze ze szkoły do domu. To się zdarza, ale zazwyczaj gdzie indziej. Rozumie pani, o co mi chodzi. Nie mieszkamy w dużym mieście. Tak czy siak, cholera, wszyscy ludzie w okolicy byli przerażeni. Zorganizowano straż sąsiedzką. Rodzice zaczęli odwozić i przywozić dzieciaki. W każdej świetlicy gminnej odbywały się zebrania… wie pani – co można zrobić? – taka gadanina. Problem był w tym, że ja i inni detektywi byliśmy bezradni, bo ani świadków, ani ciała. A kiedy jakiś myśliwy trzy lata później znalazł w lesie kości, wszyscy znów się wystraszyli. – A podejrzani? – zapytała, próbując panować nad głosem. – Tu jakieś nazwisko, tam inne nazwisko. Przypatrzyliśmy się dobrze ludziom, którzy znali drogę dziewczyny do domu i wszystkim zarejestrowanym przestępcom seksualnym w promieniu wielu kilometrów. Ale niczego nie znaleźliśmy. – A teraz? – Teraz to już historia. Pani Wielka Zła Wilkowa drżała, kiedy odkładała słuchawkę. „Zaginiona ósmoklasistka. Martwa w lesie”. Zastanowiła się. Zaginiona w miasteczku, niedaleko którego kiedyś mieszkał jej mąż. Próbowała zrobić jakieś notatki, ale szło jej marnie, bo nie mogła opanować roztrzęsionych rąk. Mieszkać w pobliżu to nie to samo, co zamordować, pomyślała. Nie była pewna, czy w to wierzy. Wielki Zły Wilk przejechał powoli obok domu, zerkając w okna z nadzieją, że zobaczy przelotnie Kapturka Numer 2. Nie poszczęściło się. Dodał gazu i skręcił w przecznicę. Jeszcze tylko raz, pomyślał. Może będziesz miał szczęście. Wiedział, że musi się
kontrolować. Samochód przejeżdżający obok domu więcej niż dwa razy na pewno zostanie zauważony. Dwa razy to maksimum. W ten sposób wyglądał na kogoś, kto przypadkiem zgubił adres i z powrotem wjeżdża na właściwą drogę. Skrzywił się i skręcił w ulicę Kapturka Numer 2, żeby przejechać po raz drugi. Czuł, że przyspiesza mu tętno, a pod pachami gromadzi się pot. Chciało mu się śmiać na głos. Jak samotny, zakochany nastolatek, pomyślał, jadąc powoli i z rozmysłem wpatrując się w ciemne okna. Kapturek Numer 2 siedziała przy kuchennym stole. Przed nią leżała różowa papeteria w kwiatki, w ręku mocno ściskała długopis. Noc zakradała się do domu, ale ona nie wstała, żeby włączyć światło. Wołała pracować w mroku. Starannie dobierała słowa. Kiedy pisze się po raz ostatni, wszystko ma znaczenie. Strona zapełniała się powoli. Smutne słowa o mężu. Rozpacz po ich dziecku. Pełne męki słowa o stracie, jakiej doznała. Ale powstrzymała gniewne słowa o człowieku, który chciał ją zabić, a ona chciała go oszukać.
27 Kapturek Numer 1 trzymała w dłoni bardzo krótką listę. „Zrób to. Potem zrób tamto”. Karen nie miała żadnej pewności, że choćby mała część ich planu się uda, ale była całkowicie przekonana, że wszystko pójdzie dobrze. Odbijała się rykoszetem między sprzecznościami: zwątpieniem a wiarą, jak zabłąkana kula odbijająca się od lśniącej stalowej powierzchni. Siedziała za kierownicą wynajętego samochodu, nijakiego, czterodrzwiowego szarego chevroleta, po którego wcześniej posłała pielęgniarkę. Wymieniła się z nią na kluczyki i poprosiła młodą kobietę, żeby wybrała się na przejażdżkę jej autem. Pielęgniarka była zdziwiona, szczególnie kiedy Karen ubrała ją w swój płaszcz i mocno naciągnęła wełnianą czapeczkę na jej blond włosy. Pielęgniarki były przyzwyczajone do niechętnego wykonywania poleceń lekarzy, choćby szalonych, głupich albo niezrozumiałych, wystarczyło jej więc zagadkowe wyjaśnienie: – Facet, z którym zerwałam w gniewie, chyba mnie obserwuje i chciałabym uniknąć jakiejś paskudnej konfrontacji. – Pielęgniarka miała sporo doświadczenia z własną niekończącą się serią awantur z chłopakami, więc miało to dla niej jakiś dziwaczny sens. Chętnie ruszyła samochodem Karen w przeciwną stronę, pozwalając jej wyślizgnąć się z gabinetu. Przynajmniej taką miała nadzieję. Lekarka przypisywała Wielkiemu Złemu Wilkowi nadludzkie zdolności. Nie potrzebował snu, jedzenia, picia. Mógł uczynić się niewidzialnym albo szybować nad nią jak jastrząb szukający łupu. Mógł iść jej tropem po zapachu, jak Wilk, którym był, wyłapując woń Karen w najlżejszym powiewie. Ale tego wieczoru, liczyła na to, będzie śledził niewłaściwą osobę. Wyjrzała przez zaparowane okna na świat i pocieszyła się: „Jesteś sama”. Wynajęty samochód parkował na ponurej, pustej uliczce niedaleko rozwalających się budynków, w których kiedyś były fabryki i wytwórnie, ale teraz okna zabito deskami, otoczono je płotem z metalowej siatki, a na drzwiach rozciągnięto zardzewiały drut kolczasty. Duże graffiti szpeciły mury. Minęło prawie pół godziny, odkąd przejechał ostatni wóz, nikt nie przechodził potrzaskanym, kruszącym się chodnikiem. Była to smutna, samotna, opuszczona dzielnica małego miasta, niepokojąca w narastającym mroku. Wyglądała jak hollywoodzka sceneria morderstwa; wypłowiałe, czerwone ceglane mury pobliskich budynków były pomazane brudem, a zimny deszcz tłukł bezlitośnie o czarny asfalt. Żółte światło latarni niewiele dawało w narastającym mroku. Karen zaparkowała w miejscu tak porzuconym i zapomnianym, jakby jakaś choroba odcięła w nim całe życie. Było to jedno z tych miejsc, w których nie można się spodziewać niczego dobrego. Ale było to najlepsze miejsce na to, co zamierzała zrobić. Popatrzyła na zegarek. Na chwilę opanował ją nieokreślony smutek. Nie sformułowała w myśli słów „to dzieje się teraz”, ale poczuła, że tętno jej przyspiesza. Sarah zatrzymała samochód na przystanku autobusowym, gdzie nie wolno parkować, i nonszalancko upewniła się, że niezgodnie z przepisami zablokowała miejsce. Na chwilę zamknęła oczy; bała się spojrzeć przez okno. Po raz pierwszy była u zbiegu ulic, gdzie jej życie tak nagle się rozpadło. Ale wiedziała na pewno, że to jedyne miejsce, żeby zostawić to, co chciała po sobie zostawić. Ono samo będzie przemawiało równie głośno, jak wszelkie listy, które by napisała. Szybko, ze schyloną głową, tyłem do skrzyżowania, wyślizgnęła się zza kierownicy i poszła za
budkę z pleksiglasu, pod którą w złą pogodę ludzie czekali na przyjazd autobusu. Pod budką było pusto, tak jak się spodziewała. Po drugiej stronie chodnika za przystankiem autobusowym rósł wielki dąb, który latem dawał trochę cienia. Sarah popatrzyła na nagie gałęzie i pomyślała: Tamtego dnia były w pełni rozwinięte. Mnóstwo zielonych liści. Szeleściły na wietrze. To miły dźwięk, po cichu przypomina ludziom, że nadejdą piękne dni. Niosła dużą torbę. Wyciągnęła z niej mały młotek, kilka gwoździ i podeszła do pnia. Przyjęła zdecydowaną postawę robotnika i wyjęła lśniące zdjęcie formatu osiem na dziesięć, przedstawiające jej męża, ją i ich córkę, zrobione na jakiś rok przed wypadkiem. Starannie oprawiła je w plastikową, przezroczystą folię, żeby ochronić papier przed mżawką. Przybiła fotografię do pnia. Na wysokości oczu. Pracowała szybko. Wyjęła z torby wielką różową kopertę. Była zabezpieczona przezroczystym wodoodpornym plastikowym workiem. Przybiła kopertę tuż pod zdjęciem. Użyła dwóch gwoździ, żeby całość na pewno nie spadła na ziemię. Odgłos młotka był jak wystrzały z pistoletu, milknące w wieczornym mroku. Na kopercie napisała wielkimi literami, jaskrawym, czerwonym atramentem: „Dajcie to policji”. Niezbyt uprzejmie, pomyślała. Ani proszę, ani dziękuję. Odwróciła się i zerknęła w stronę skrzyżowania. Nagle znieruchomiała, jak zahipnotyzowana; jej oddech stał się krótki, ostry, dyszący. Tędy jechali. Ciężarówka z paliwem gnała na czerwonym. Pewnie się śmiali, kiedy to się stało. Może mąż śpiewał. Zawsze lubił śpiewać w samochodzie dla naszej córki. To było głupiutkie, dorabiał słowa do piosenek, ale ona nie mogła się powstrzymać od chichotu, bo na całym świecie nie było nikogo śmieszniejszego od jej taty. Sarah się zakrztusiła. Słyszała pisk opon, straszliwy odgłos uderzenia i skręcającego się metalu. To był wybuch wspomnień, ręce jej drżały, nic nie mogła na to poradzić; jakby nagle porozcinano na pół wszystkie mięśnie w jej ciele. Upadła na kolana, jak grzesznik w kościele, patrząc na miejsce, gdzie zginęły wszystkie jej nadzieje. Bezwiednie uniosła ręce i zakryła twarz. Przez chwilę trzymała dłonie przy twarzy, jakby grała w chowanego. Przyszła jej do głowy straszna myśl, że już nigdy nie będzie w stanie się poruszyć. W tej samej chwili usłyszała stanowczy głos, którego nie rozpoznała od razu. Krzyczał w jej wnętrzu: Zrób to, Sarah, zrób to natychmiast! Musiała zmobilizować wszystkie siły, żeby wstać. Czuła, jak tętno jej łomocze. Nogi nadal miała miękkie. Wiedziała, że twarz ma bladą, jakby dostała zawału. Potem pobiegła. Bliska paniki, przepełniona strachem, z każdym krokiem przyspieszała, wiedząc, że nie ma przed nią innej drogi, gnała w narastającą ciemność. Przemknęła obok niej przecznica, potem druga. Sarah nie próbowała wyrównać kroku; biegła sprintem. Ledwie widziała domy, które mijała. Znajdź rzekę, pomyślała. Pędziła z zawziętością rozpaczy, próbując zostawić za sobą wszystkie wspomnienia, nie zwalniała. Chodnik zwężał się trochę przed mostem, ale ona wbiegła na sam środek. Potem zatrzymała się, walcząc o oddech. Przez most, który rozciągał się nad fragmentem rzeki tuż pod Western Falls, biegły cztery pasy drogi. W pobliżu była oczyszczalnia, wykorzystująca naturalny prąd rzeki do czyszczenia ścieków. Woda była ciemna, wartka, wzburzona i niebezpieczna; niejeden wędkarz łowiący na tym odcinku poślizgnął się i zginął w potężnym prądzie, tworzonym zarówno dla potrzeb
oczyszczalni, jak i przez ośmiometrowy spadek wykuty przez przyrodę wspomaganą inżynierią z przełomu wieków. Ale oczyszczalnia pracowała teraz rzadko, a zakłady, które wyrosły w pobliżu, zostały zamknięte. Żywe były tylko czarne, posiekane deszczem, wzburzone wody. Nawet płotek, który miał powstrzymywać ludzi przed podchodzeniem za blisko, wymagał naprawy. Spłowiały, żółty znak ostrzegał przechodniów, żeby nie zbliżali się do niebezpiecznej strefy. Mało kto chodził ścieżką pod mostem. Zdjęła płaszcz i rzuciła go niedbale na ziemię. Natychmiast poczuła chłód na szyi. Było to świetne miejsce dla kogoś, kto rozpaczliwie pragnął śmierci. Sarah nachyliła się, próbowała złapać oddech. Nagle podniosła wzrok. Zaraz, pomyślała. Już teraz, Kapturku Numer 2. „Czternaście punktów, osiem w tablicę, dwa razy udział w zdobyciu rzutu i wygraliśmy do jedenastu”. Kapturek Numer 3 zajęła jak zwykle samotne miejsce z tyłu szkolnego autobusu. Nawet przy jej poważnym, nieomal błyskotliwym wkładzie w wygraną drużyny, siedziała sama podczas drogi. Było parę zdawkowych „dobra gra” i „nieźle”, klepanie po plecach zaraz po meczu, ale kiedy para z pryszniców w szatni dla dziewczyn gości rozproszyła się i ostatni raz wyszczotkowano wilgotne loki, Jordan wróciła do swojego zwykłego statusu wyrzutka, na co zresztą liczyła. Siedziała z tylu, z twarzą przyciśniętą do szyby. Czoło miała chłodne, ale było jej gorąco i się pociła. Inne dziewczyny z drużyny były zatopione w rozmowach. Prowadził trener, a jego pomocnik siedział na przednim fotelu. Jordan kilka razy grała w tamtej szkole, odkąd dostała się do reprezentacji. Wiedziała, jaką trasą furgonetka będzie wracała do szkoły. Wiedziała, ile to zajmie czasu i którymi ulicami pojadą. Przybrała minę zagubioną i przegraną, jakby myślami była gdzie indziej, tymczasem uważnie przyglądała się temu, co było za szybą. Na światłach skręcimy w prawo. Pięć minut. Może mniej. Czuła, jak jej ciało tężeje z napięcia. Mięśnie ramion były napięte, a nogi jak naciągnięte do granic gumowe taśmy. To było jak trema w szatni przed początkiem ważnego meczu. To zależy od ciebie. Zawsze od ciebie zależało. Opadły ją wątpliwości, usadowiły się obok strachu. On się na pewno nie powstrzyma. Póki wszystkie nie zginiemy. Oderwała wzrok od okna. Trener jechał powoli i ostrożnie, bo nieporęczną furgonetką trudno było kierować na śliskich autostradach. Asystent przeglądał arkusz statystyczny meczu, czytając liczby w świetle z tablicy rozdzielczej. Jej koleżanki z drużyny nadal rozmawiały o chłopcach, imprezach, lekcjach, testach, muzyce, pracach domowych i tym, co zazwyczaj zajmuje nastolatki – o wszystkim i o niczym na raz. Znów spojrzała przez okno. Skręcamy w lewo, obok bloków i knajpy, w której pewnie sprzedają pod ladą narkotyki, a górą za drogie jedzenie. Tam jest znak stopu, przy którym zatrzymamy się na moment, bo ten skrót prowadzi przez gorszą część miasta, a trener ma furgonetkę pełną bogatych białych dziewcząt, co jest potencjalnie złym połączeniem. Więc trochę przyspieszy mimo złej pogody, kiedy będzie jechał obok pustych hal fabrycznych w stronę mostu. Zgrzytnęła zębami. Było tak, jakby wiedziała, co stanie się za parę sekund. Czuła obecność Wielkiego Złego Wilka, jakby siedział obok niej i dyszał ciężko do jej ucha. Odgłos silnika wzmógł się i furgonetka przyspieszyła. Teraz! – pomyślała Jordan. Zrób to teraz. Głęboko nabrała powietrza i wypuściła je. Straszny, przeraźliwy wrzask zabrzmiał w ograniczonej przestrzeni furgonetki.
Sarah po raz ostatni spojrzała na drogę i przeskoczyła przez płot. Zawahała się nad czarnymi, wzburzonymi wodami. Do widzenia, Kapturku Numer 2, do widzenia świecie, pomyślała. Furgonetka ostro skręciła na pustym pasie, kierowca, trener, mało nie stracił nad nią kontroli, słysząc z tyłu przenikliwy krzyk. Jordan uniosła się i jak szalona pokazywała przez okno w nadciągającą ciemność nocy. Machała rękami jak szalona. – Skoczyła! Skoczyła! Na pomoc! Na pomoc! O mój Boże! Ta pani… ona stała tam, przy moście. Widziałam, jak skacze! Trener z trudem zatrzymał furgonetkę i włączył światła awaryjne. – Niech wszyscy zostaną tam, gdzie są! – krzyknął. Jego pomocnik szarpał się z pasem bezpieczeństwa i próbował otworzyć drzwi. – Niech ktoś zadzwoni pod 911! – ryknął trener, wysiadł i podbiegł do betonowej bariery mostu, żeby przyjrzeć się grzmiącym, czarnym jak atrament wodom. Inne dziewczyny krzyczały coś niezrozumiałego, wyglądając w stronę, którą pokazywała Jordan. Kakofonia strachu i paniki. Jedna wyciągnęła telefon komórkowy z plecaka i jak szalona wystukiwała numer pomocy. Jordan nagle osunęła się, z głową nadal przyciśniętą do szyby. Jęczała, bliska histerii. Niepowstrzymane, głębokie, gardłowe odgłosy rozpaczy mieszały się ze słowami: – Ja to widziałam. Jezu Chryste. Ja to widziałam. Ona skoczyła, ona skoczyła. Widziałam, jak skoczyła…
28 Skłębione uczucia wirujące w pani Wielkiej Złej Wilkowej były jej dziwnie znajome. Przebyła chorobę, która chciała wykraść jej życie, doświadczyła lepkiej świadomości, że jej ciało wkrótce ją zdradzi, i już stała wobec myśli, że czeka ją rychła śmierć. A jednak przetrwała. Tyle że nie była pewna, czy teraz przebrnie przez to, co na nią czekało. Zastanawiała się: Czy prawda może mnie zabić? Znała odpowiedź na to pytanie: Oczywiście, że może. Głowę miała pełną gniewnych wymówek. Głupia. Głupia. Głupia. Nie powinnaś wtedy otwierać drzwi do gabinetu. Byłaś szczęśliwa, zanim popełniłaś to głupstwo. Nie wolno otwierać drzwi zamkniętych na klucz. Nie wolno. Po drugiej stronie pokoju Wielki Zły Wilk przeglądał dzienną pocztę. Prawie wszystko wyrzucał do plastikowego kosza na makulaturę. Co jakiś czas krzywił się na kolejny rachunek, pojawiający się pośród ulotek, katalogów i listów z napisem „ważne”, które były tylko próbą wciśnięcia im nowych kart kredytowych albo prośbami o dar na partie polityczne. Pani Wielka Zła Wilkowa zauważyła, że mąż zachował kilka; wiedziała, że przeznaczał niewielkie datki na badania raka i serca. Po parę dolarów tu i tam, dary, z których żartowa: „Chcę się tylko upewnić, że pójdziemy do nieba”. Nie była pewna, czy niebo jest jeszcze dla nich dostępne. – To co, pooglądamy telewizję? – zapytał Wilk, zamaszystym gestem wrzucając ostatni bezużyteczny list do śmieci. Pani Wielka Zła Wilkowa wiedziała, że rutynową odpowiedzią jest „tak”, a potem usiądą na swoich zwykłych miejscach i będą przełączać ciągle te same kanały, żeby znaleźć ciągle te same programy. Było coś cudownie uspokajającego, prawie uwodzicielskiego, w myśli, że może powiedzieć „tak” i wrócić do życia takiego, jakie było. Z prażoną kukurydzą. Była rozdarta. Przeważała w niej myśl, żeby siedzieć cicho i pozwolić, aby wszystko nieuchronnie wróciło na tory życia, które czyniło ją tak szczęśliwą. Ale wiedziała, że nic tak nie przeszkadza, jak niepewność. Przeszła przez to, kiedy chorowała, a teraz zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie mogła znowu wziąć męża za rękę bez przerażających, ciążących jej myśli. Kiedy szalał w niej ten spór, prowadzący niemal do zawrotu głowy, usłyszała własne słowa: – Musimy o czymś porozmawiać. To było trochę tak, jakby ktoś inny wszedł do pokoju i jakaś inna pani Wielka Zła Wilkowa powiedziała to na głos, przesadnie dramatycznym, teatralnie złowieszczym tonem. Chciała nakrzyczeć na intruza: „Trzymaj gębę na kłódkę!” i „Jak śmiesz wchodzić między mojego męża a mnie?” Wielki Zły Wilk powoli odwrócił się do niej. – Porozmawiać? – Tak. – Coś jest nie tak? Źle się czujesz? Mam cię zabrać do lekarza? – Nie. Ze mną wszystko w porządku. – Hm, to dobrze. Jakiś problem w pracy? – Nie. – Cóż. Porozmawiajmy. To musi być coś innego. No, więc o co ci chodzi? – W jego głosie była tylko lekka dezorientacja. Wzruszył z lekka ramieniem i zrobił gest w jej stronę,
jakby zapraszał ją, żeby kontynuowała. Pani Wielka Zła Wilkowa zastanawiała się, jak wygląda jej twarz. Czy jest blada? Czy pobrużdżona obawami? Czy drżą jej wargi? Czy oczy jej drgają? Dlaczego on nie widzi zmartwienia, które ona nosi jak krzykliwie kolorowe ubranie? Stwierdziła, że nie może oddychać. Myślała, że zacznie się krztusić i upadnie na podłogę. – Ja… – przerwała. – Tak? Co takiego…? – zapytał. Wilk zdaje się nadal nie był świadom rozgrzanego jak żelazo cierpienia, trzymającego żonę w kleszczach. – Przeczytałam to, co napisałeś – powiedziała. Uśmiech szybko zbladł na twarzy męża. – Co? – Zostawiłeś klucze do gabinetu, kiedy wtedy, wieczorem, wymieniliśmy się samochodami. Weszłam i przeczytałam parę stron. Leżały przy komputerze. – Moja nowa książka – powiedział. Kiwnęła głową. – Nie powinnaś tego robić – rzekł Wilk. Ton jego głosu się zmienił. Dezorientację zastąpił równy, stanowczy ton, jak dysonans powtarzany na rozstrojonym fortepianie. Spodziewała się, że będzie krzyczał z oburzenia i gniewu. Jego opanowanie wystraszyło ją. – Mój gabinet, to, nad czym pracuję, należy do mnie. To sprawy prywatne. Nie jestem przygotowany, żeby to komukolwiek pokazywać. Nawet tobie. Pani Wielka Zła Wilkowa chciała powiedzieć: „Wybacz mi” albo: „Przepraszam. Więcej tego nie zrobię”. Nagle się zmieszała. Nie była pewna, kto postąpił gorzej: ona, bo pogwałciła przestrzeń i pracę męża, czy on… bo może jest zabójcą. Ale przełknęła przeprosiny jak skwaśniałe mleko. – Chcesz je zabić? – zapytała. Nie wierzyła, że zadaje to pytanie. To było bardziej niż bezczelne. Gdyby odpowiedział, że tak, co by to dla niej znaczyło? Gdyby powiedział, że nie, czy mogłaby mu uwierzyć? Nie przyszło jej na myśl, że wystawia się na niebezpieczeństwo, zadając to pytanie. Uśmiechnął się. – A jak myślisz, co mam zamiar zrobić? – zapytał. Znów zmienił ton. Teraz mówił jak ktoś, kto przegląda listę zakupów w sklepie spożywczym. – Myślę, że chcesz je pozabijać. Nie rozumiem dlaczego. – Mogłaś odnieść takie wrażenie po tym, co przeczytałaś – odparł. – Są trzy… – zaczęła, ale przerwała, nie wiedząc, jak sformułować pytanie. – Tak. Trzy. To niespotykana sytuacja – odpowiedział na to, o co nie zapytała. – Doktor Jayson i ta dziewczyna z mojej szkoły, Jordan… – I jeszcze jedna – przerwał jej. – Ma na imię Sarah. Nie znasz jej. Ale ona jest niepospolita. Wszystkie są niepospolite. Słowo „niepospolite” wyglądało na niewłaściwe, myślała, ale nie wiedziała dlaczego. Pokręciła głową. – Nie rozumiem – powiedziała. – Niczego nie rozumiem. – Ile przeczytałaś? – zapytał. Pani Wielka Zła Wilkowa się zawahała. Rozmowa nie przebiegała tak, jak to sobie wyobraziła. Stanęła wobec męża i zapytała go, czy jest zabójcą. To powinno wszystko wyjaśnić, tymczasem rozmawiali o słowach. – Tylko trochę – powiedziała. – Stronę, może dwie. – To wszystko?
– Tak. – Pani Wielka Zła Wilkowa wiedziała, że to prawda, ale wyglądało to na kłamstwo. – Więc tak naprawdę nie wiesz, o czym jest książka, prawda? Ani co chcę stworzyć, ani w jakim kontekście. Gdybym zapytał cię o przebieg akcji albo postacie czy styl, nie byłabyś w stanie odpowiedzieć, prawda? Pani Wielka Zła Wilkowa pokręciła głową. Chciało się jej płakać. – To o zabijaniu. – Wszystkie moje książki są o zabijaniu. Tym się zajmują autorzy kryminałów i powieści detektywistycznych. Myślałem, że je lubisz. Te słowa, może nawet w zamierzeniu krytyczne, trafiły w dziesiątkę. – Oczywiście, że lubię. Przecież wiesz – powiedziała. Zabrzmiało to jak błaganie. Właściwie to chciała powiedzieć: Dzięki takim książkom się spotkaliśmy. Takie książki uratowały mi życie. – Ale mówisz, że przeczytałaś tylko parę stron? I myślisz, że wiesz, co jest w książce? – Nie, oczywiście, że nie. – Zdajesz sobie sprawę, że w maszynopisie jest kilkaset stron, których nie przeczytałaś? – Tak. – Gdybyś wzięła dowolną powieść szpiegowską, ot, powiedzmy Johna le Carré, i przeczytała dwie, trzy przypadkowe strony, gdzieś ze środka, to czy mogłabyś mi powiedzieć, o czym ta książka jest? – Nie. – Wiesz chociaż, czy moja książka pisana jest w pierwszej, czy w trzeciej osobie? – Wyglądało, że w pierwszej. Mówiłeś o morderstwie… Przerwał jej. – Ja? Czy stworzona przeze mnie postać? Znów zachciało się jej płakać. Chciała szlochać, rzucić się na podłogę, bo nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bała się „ja”, błagała, żeby to była „moja postać”. – Nie wiem – wydusiła z siebie wreszcie. Słowa zabrzmiały płaczliwie. – Nie ufasz mi? – zapytał. Łzy zaczęły się zbierać w oczach pani Wielkiej Złej Wilkowej. – Oczywiście, że ufam – odparła. – I nie kochasz mnie? – zapytał. To pytanie zabolało. – Tak, tak – wykrztusiła. – Wiesz, że tak… – Więc nie rozumiem, w czym problem – rzekł. Pani Wielkiej Złej Wilkowej kręciło się w głowie. Wszystko przebiegało inaczej, niż myślała. – Obrazki na ścianach. Rozkłady. Wykresy. A potem te słowa, które przeczytałam… Uśmiechnął się łaskawie. – Kiedy wszystko złożyłaś razem, wyobraziłaś sobie jedno… – Pokiwała głową. – Ale prawda może być całkowicie odmienna. Głowa podskakiwała jej do góry i w dół na znak zgody. – Więc – mówił dalej łagodnie, prawie tak prosto i zrozumiale, jak do dziecka – to wszystko, co zobaczyłaś, zmartwiło cię? – Tak. Rozparł się w fotelu. – Ale ja jestem pisarzem – powiedział, uśmiechając się. – I czasem, żeby uwolnić siłę
twórczą, muszę znaleźć coś rzeczywistego. Coś, co dzieje się jakby przed twoimi oczami. Coś, myślę, bardziej rzeczywistego niż rzeczywistość. Dobrze to wyłożyłem. To jest proces. Nie sądzisz, że mam rację? Znów bała się, że się zakrztusi. – Chyba tak – powiedziała powoli pani Wielka Zła Wilkowa. Otarła łzy z kącików oczu. – Chcę wierzyć… – zaczęła i nagle przerwała. Znów głęboko odetchnęła. Wydawało się jej, że jest pod wodą. – Pomyśl o największych pisarzach – Hemingway, Faulkner, Dostojewski, Dickens – albo o pisarzach, których cenimy obecnie, jak John Grisham, Michael Connoly i Thomas Harris. Myślisz, że oni są inni? – Nie – odpowiedziała z wahaniem. – Rzecz w tym, że nie wymyśli się Raskolnikowa ani Hannibala Lectera, jeśli nie wejdzie się całkowicie w ich skórę. Myśli się jak oni. Działa jak oni. Pozwala się im stać cząstką siebie. Wielki Zły Wilk nie mówił tak, jakby oczekiwał odpowiedzi na swoją tyradę. Jego żoną szarpała niepewność. To, co wyglądało na takie oczywiste i przerażające, kiedy weszła bez pozwolenia do gabinetu, teraz wydawało się czymś innym. Kiedy czytała jego dzieło, podchodziła do tego z podejrzliwością, czy też była naiwna i niewinna? Nagle przypomniała sobie, jak siedziała w sterylnie czystym gabinecie lekarskim i słuchała o skomplikowanych planach kuracji i programach terapeutycznych, ale w istocie docierało do niej tylko to, jak niewielkie ma szanse na przeżycie. Cała ta rozmowa brzmiała dla niej tak samo. Z trudem przyjmowała to, co jej nie pocieszało, a wszystko po prostu coraz bardziej komplikowało sprawy. Ale jednocześnie pani Wielka Zła Wilkowa chwytała się wątków pewności. Krzyczał w niej jakiś przerażony głosik. W końcu ustąpiła i zadała kolejne bezczelne pytanie: – Zabiłeś kogoś? Żałowała, że nie może zamienić formy pytającej na oznajmiającą, jak telewizyjny prokurator pełen słusznego oburzenia i dążenia do prawdy, ale czuła, że się rozpływa. Tak łatwo przychodziła jej szorstkość i stanowczość w szkole, w stosunku do tych wszystkich głupich próśb nadmiernie uprzywilejowanych i egoistycznych nastolatków. Nietrudno było twardo ich traktować. Teraz było inaczej. – Myślisz, że kogoś zabiłem? – zapytał. Słabła za każdym razem, kiedy odpowiadał pytaniem na jej pytanie. To było trochę tak, jakby się stało w gabinecie krzywych zwierciadeł, patrzyło, jak ciało robi się szerokie i grube, a potem wydłużone i cienkie. Wie się, że naprawdę tak się nie wygląda, ale towarzyszy temu strach, że zniekształcone odbicie jakoś człowieka uwięzi i obraz stanie się nią – dziwaczną, nieudaną. Pani Wielka Zła Wilkowa wstała chwiejnie, podeszła do torby i wyciągnęła z niej kartki papieru. Ścisnęła w dłoni wydruki i arkusze kalkulacyjne, które skompilowała tego dnia. Trzęsła się jej ręka, w której je trzymała, opuściła wzrok i nagle poczuła zażenowanie. Ułożyła je starannie, po kolei, kiedy wychodziła z biura. Były posortowane i zorganizowane według czasu, daty i szczegółów, jakby same przez się miały czegoś dowodzić. Ale pani Wielkiej Złej Wilkowej wydawało się teraz, że są w kompletnym nieładzie, że to niespójna i poplątana zbieranina, która niczego nie dowodzi. – Co to wszystko jest? – nagle spytał Wielki Zły Wilk. Do jego głosu znowu wślizgnął się nerwowy ton. – Po co trzymałeś wycinki gazetowe o tych zbrodniach? – zapytała, próbując wyciągnąć z tego jakiś sens i wyjaśnić sprawę. – Zbieranie materiałów – odparł szybko, ostro akcentując słowa. – Oparcie powieści na
prawdziwych wydarzeniach. Gromadzenie wycinków. Przypominanie sobie sposobów, które zostały użyte. – Patrzył wprost na nią. – Więc nie tylko czytałaś moją nową książkę, ale zaglądałaś też do mojego prywatnego archiwum wycinków? Czuła się, jak na przesłuchaniu przed sądem. Nie mogła się zdobyć, żeby powiedzieć „tak”, i tylko skinęła głową. – Co jeszcze? – zapytał. Pokręciła głową. Zapytał ponownie. – Co jeszcze? – To wszystko – powiedziała. Słowa drapały ją w gardło, kiedy je wypowiadała. – Ale to nie wszystko, prawda? Teraz łzy naprawdę zaczęły piec jej policzki. Chciała poddać się rozpaczy. – Próbowałam sprawdzić – jęknęła. Nie musiała dodawać, co próbowała sprawdzić. – Sprawdzić? Jak? – Zadzwoniłam do detektywa związanego z tą sprawą. Wręczyła mu wycinek z gazety. Prostym, gazetowym językiem opisano niewyobrażalną potworność. Porwana i zabita. Ta sprawa przekraczała wszelkie wyobrażenie i pani Wielka Zła Wilkowa lekko zadrżała, kiedy jej ręka otarła się o jego rękę. Miała wrażenie, że wpadła pomiędzy sterylność reportażu a potworną prawdę o ostatnich minutach zaginionej dziewczyny. Pani Wielka Zła Wilkowa patrzyła na męża, kiedy przebiegał oczami artykuł z gazety. Spodziewała się, że wybuchnie gniewem sprawiedliwego, chociaż nie była pewna, że właśnie tak zareaguje. I czy w ogóle zareaguje. Wilk przejrzał strony i wzruszył ramieniem,. Oddał je żonie. – Co ci powiedział? – Niewiele. Sprawa jest zawieszona. Oddana do akt. Nie spodziewa się żadnego przełomu. – Tego bym się spodziewał. Gdybyś mnie zapytała, powiedziałbym ci to samo. Wiesz, chyba rozmawiałaś z tym samym detektywem, z którym ja rozmawiałem przed laty, wtedy, kiedy pisałem książkę. To nie przyszło do głowy pani Wielkiej Złej Wilkowej. – Pamiętasz, w mojej książce dziewczyna chodzi do siódmej klasy. Jest blondynką i pochodzi z rozbitego domu. – Teraz Wielki Zły Wilk mówił jak nauczyciel w klasie dla wyjątkowo głupich dzieci. – Ale widzisz, w tym reportażu ofiara jest starsza, ma ciemne włosy i pochodzi z dużej rodziny. Pani Wielka Zła Wilkowa zadygotała. Oczywiście. Powinnaś o tym pamiętać. Wszystko jest inaczej. Wielki Zły Wilk skrzyżował ręce na piersi. – Myślałem, że zawsze sobie ufaliśmy – powiedział. Kiedy byłaś chora, czy nie zaufałaś mi, żebym się tobą opiekował? – Tak – wybełkotała. – Czy od dnia, w którym się spotkaliśmy, nie było między nami czegoś, jak by to nazwać, szczególnego? – Tak, tak, tak – jęknęła. Wyglądało to, jakby błagała. – Zawsze byliśmy partnerami, prawda? Jak brzmi to głupie słowo, którego teraz używają dzieciaki? „Coś iskrzy”. O, właśnie. Właściwie to dwa słowa. Od tej pierwszej minuty wiedziałaś, że zesłano cię na tę ziemię dla mnie, a ja wiedziałem, że jestem tutaj dla ciebie… Cicho wymawiane „tak” wypadało jedno za drugim z ust pani Wielkiej Złej Wilkowej.
Wielki Zły Wilk się uśmiechnął. – Więc nie rozumiem – powiedział. – Co cię tak zmartwiło? – Inne… – zaczęła. – Kto? – Zanim się pobraliśmy. Zanim się spotkaliśmy. – Inne kobiety? – Nie, nie, nie. – Hm, jakie inne? – Mówił łagodnym tonem. Słowa płynęły między nimi jak chmury. – Kobiety z reportaży. – Chodzi ci o sprawy z życia wzięte, które wykorzystałem do mojej literackiej fabuły? – Tak. – O co z nimi chodzi? – Zabiłeś je? A potem o nich napisałeś? Wielki Zły Wilk się zawahał. Wskazał w stronę kanapy w salonie i skinął ręką na żonę, żeby zajęła swoje zwykłe miejsce. Jej pytanie odbijało się echem po domu jak odległy grzmot przytłumiony ulewą. Kiedy skrępowana usiadła, Wilk klapnął na fotel, w którym zwykle siadywał wieczorami. Rozparł się i podniósł wzrok na sufit, jakby szukał podpowiedzi z góry. – Czy nie ma w tym więcej sensu, żeby najpierw o nich przeczytać, a potem o nich napisać? – zapytał wreszcie opuszczając oczy, by wbić w nią wzrok. Pani Wielka Zła Wilkowa próbowała uporządkować swoje myśli. Porównywała daty śmierci z datami publikacji, dodawała czas potrzebny na pisanie, zwłokę między ukończeniem a wydaniem – wszystkie uwikłane w to czynniki matematyczne. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego daty, o których myślała, że wyryły się jej w pamięci, teraz zblakły i stały się nieczytelne. – Naprawdę myślisz, że kogoś zabiłem? Kogokolwiek? Myślisz, że to ja? Nie była pewna. Chciała powiedzieć „tak”. Ale tego nie powiedziała. Stwierdziła, że mimowolnie przesuwa się do przodu, aż przycupnęła na samym brzegu kanapy, gotowa ześlizgnąć się na podłogę. Czuła się chora, miała odruch wymiotny; w głowie jej szumiało, w całym ciele czuła niepowiązany z niczym ból. Serce jej waliło – czuła je, jak naciska jej wściekle na pierś – a skronie pulsowały od nagłego, ostrego bólu głowy. Chciało się jej pić, w gardle miała sucho. Nagle pomyślała: Jeśli powie mi prawdę, czy będzie musiał mnie zabić? Może tak byłoby lepiej. – Oczywiście, że nie – odparła. Wielki Zły Wilk złagodził spojrzenie i popatrzył na żonę tak, jak dziecko patrzy na małego kotka. Umysł wirował mu na wysokich obrotach; po części gratulował sobie, po części gnał naprzód, do nowych planów. Przede wszystkim, myślał, rozmowa przebiegła dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Nie wiedział, kiedy jego żona potknie się o prawdę o nim, ale wiedział, że to nastąpi, i nieraz, w samotności swojego gabinetu albo siedząc w jakimś punkcie obserwacyjnym, z którego przyglądał się trzem Kapturkom, ćwiczył to, co powie i jak zareaguje. Był zadowolony ze sposobu, w jaki udało mu się ograniczyć kłamstwa. Uznał to za ważny aspekt sprawy. Zawsze mów tyle prawdy, ile możesz. Wtedy kłamstwa są znacznie mniej rozpoznawalne. Ale poza uczuciem zadowolenia, że dobrze się przygotował na tę chwilę, było przyspieszenie następnych etapów. Napisz rozdział pod tytułem „Zachowanie właściwej maski”, pomyślał. Kluczem do morderstwa zwieńczonego sukcesem jest stworzenie odpowiedniej kryjówki. Nie ma sensu robienie z siebie samotnika, izolowanie się. Cuchnie się przestępstwem i wywącha to pierwszy glina, który się nadarzy. Najlepsi zabójcy dla nieuzbrojonego oka wydają się kimś zupełnie innym. Nikt o takim nie powie: „Wygląda, jakby chciał coś przeskrobać”. Nie.
O Wielkim Złym Wilku powiedzą: „Nie mieliśmy pojęcia, że jest taki szczególny. Wyglądał tak zwyczajnie. Ale nie był, prawda? Nie podejrzewaliśmy, że jest taki wielki”. Właśnie to powiedzą o mnie. Popatrzył na żonę. Widział wszystkie problemy i wątpliwości, które nadal się w niej odbijały, jak przebłyski światła z oczu. Wielki Zły Wilk nachylił się i wziął ją za rękę. Wciąż drżała. – Myślę, że za długo trzymałem moją pracę w tajemnicy – powiedział. – O wiele za długo – podkreślił. – Znasz mnie tak dobrze – mówił dalej – myślę, że więcej sensu by miało, gdybyś trochę bardziej się w to zaangażowała. Tyle wiesz o pisarstwie i tak kochasz pisane słowo. Pewnie byłoby to korzystne, gdybyś trochę pomogła. Zawsze byłaś moją największą wielbicielką. Może powinnaś być też trochę pomocnicą przy tej książce. Może powinnaś być jak pomocnik producenta albo mój… cóż wydawca. Zobaczył, że żona lekko unosi głowę. Jego czułość odniosła wyraźny skutek. – Otrzyj łzy – poprosił, sięgnął ręką i wziął chusteczkę jednorazową ze stolika, potem ze współczuciem otarł jej kąciki oczu. Pani Wielka Zła Wilkowa pokiwała głową. Udało się jej odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech. – Nie wiem, co miałabym robić… – zaczęła, ale on machnął ręką i przerwał jej. – Coś wymyślę – powiedział. Podniósł się ze swojego stałego miejsca i usiadł obok niej. – Cieszę się, że o tym porozmawialiśmy – powiedział. – Chcę, żebyś się lepiej poczuła, wiem, że takie zmartwienia nie są dobre dla twojego serca. – Byłam taka… – Znów ucichła. Wystraszona? Zmartwiona? Zaniepokojona? Cóż, były wszelkie dane po temu. Roześmiał się, ścisnął ją za ramiona i objął luźno ręką, jakby byli parą dziesięciolatków na pierwszej randce w kinie. – Trudno być żoną pisarza – stwierdził. Głowa pani Wielkiej Złej Wilkowej poruszyła się do góry i w dół. – No dobrze – powiedział z uśmiechem Wielki Zły Wilk. – Więc pomożesz mi je zabić? – zapytał, dodając do „zabić” cudzysłowy. Jeszcze jedno kłamstwo, pomyślał. A potem pooglądamy sobie telewizję. Pani Wielka Zła Wilkowa pokiwała głową. – Oczywiście na niby – dodał Wilk, radośnie się śmiejąc.
29 Sierżant, który spisywał zeznanie, myślał, że Kapturek Numer 3 jest na skraju histerii. Ale służył w policji już dwadzieścia dwa lata, miał w domu czternastoletnie córki bliźniaczki, był więc przyzwyczajony do przebijania się przez wysokie tony, których zestresowane nastolatki używają zamiast języka. Jednak w duchu żałował, że nie mają pokrętła dźwięku, którym można by je trochę przyciszyć. Zapisał w notatniku zdania takie jak: „Zobaczyłam, jak skacze”, „Po prostu znikła za krawędzią” i „Stała tam, sekunda i po prostu jej nie było”, które Jordan wyrwała z siebie między atakami szlochu. Próbował nakłonić ją, żeby dokładnie opisała kobietę, która na jej oczach rzuciła się z mostu, ale Jordan, szeroko otwierając oczy i machając rękami, ograniczała się do: „Ciemne ubranie, kapelusz, średni wzrost, po trzydziestce”. Policjant przesłuchał trenera, pomocnika trenera, wszystkie inne zawodniczki i sumiennie spisał numery komórek do wszystkich. Żadne z nich nie widziało tego, co zobaczyła Jordan. Wszyscy mieli racjonalne wytłumaczenie, dlaczego ich uwaga skupiona była na czymś innym. Policjant zaproponował, że zadzwoni po karetkę pogotowia, bo bał się, że Jordan, która ciągle przechodziła od łez do swego rodzaju lodowatego wycofania i pustego wzroku, doznała szoku. Policjant przypuszczał, że reakcje nastolatki są najbardziej przekonującym dowodem na samobójstwo na moście. Widziała jakiś cholerny koszmar, pomyślał. Żaden z funkcjonariuszy sześciu radiowozów stojących wzdłuż mostu niczego nie znalazł, nie licząc porzuconej kurtki. Błyskające czerwone i niebieskie światła wozów patrolowych odbijały się od mokrej nawierzchni i utrudniały funkcjonariuszom szukanie jakichkolwiek dowodów na wąskiej ścieżce. Zasilane wysokim napięciem reflektory, kiedy skierowano je w dół, na wzburzone wody, wykrawały małe kawałki czarnej powierzchni. Podczas naocznego sprawdzania obszaru znaleziono niewiele śladów, że popełniono tu samobójstwo; na początku ścieżki przy moście był znamienny, błotnisty odcisk buta do biegania w damskim rozmiarze i ślad otarcia w miejscu, w którym, według słów Jordan, tajemnicza kobieta skoczyła przez obrzeże. Ale ogólny brak jasnych wskazówek śmierci nie zaskoczył policjanta. Nie po raz pierwszy wzywano go na most po zgłoszeniu samobójstwa. To było ulubione miejsce. Mnóstwo śladów rozpaczy w małym, chylącym się ku upadkowi fabrycznym miasteczku, w którym miejsca pracy w przemyśle zostały zastąpione narkotykami. Policjant – jak i wielu jego sąsiadów w mieście – wiedział, że silne prądy poniosą ciało w dół rzeki, może w stronę oczyszczalni, może zrzucą je z wodospadu. Siła bezlitosnych wód mogła wyrzucić je wiele kilometrów dalej. Było także możliwe, że ciało zahaczyło się o szczątki zaśmiecające dno. Władzom zajmowało czasem całe tygodnie wydobycie zwłok, które w tym miejscu zatonęły, a kilku nigdy nie znaleziono. Już układał w głowie raport, żeby zostawić go na rano ekipie detektywów. Ciąg dalszy sprawy to będzie ich problem. Ustalić nazwisko. Znaleźć najbliższych krewnych. Fakt, że nie było gotowych śladów, nie znaczył, zdaniem policjanta, że zdarzenie nie miało miejsca. Chciał tylko zamknąć swoją część sprawy. Nurkowie policyjni i załoga łodzi zaczekają do rana, zanim zaczną poszukiwania ciała. Praca w wodzie czarnej jak atrament była smutna i niebezpieczna, a prawdopodobnie całkowicie jałowa. Większe są szanse, że ciało znajdzie się przypadkiem. Może wędkarz podetnie je któregoś dnia latem. A to będzie niespodzianka, jak zwinie żyłkę. Położył rękę na ramieniu Jordan.
– Chcesz, żebym zadzwonił po karetkę? Mam kazać sanitariuszowi, żeby cię zbadał? – zapytał łagodnie, przechodząc z tonu policjanta na ton ojca. Jordan pokręciła głową. – Ze mną wszystko w porządku – odparła. Wtrącił się jej trener. – W szkole mamy personel wspomagający. Mogą jej pomóc, gdyby tego potrzebowała. Specjaliści od traumy. Policjant powoli pokiwał głową. Zabrzmiało to dla niego snobistycznie. – Na pewno? – zapytał ponownie, kierując to pytanie do Jordan. Trener nie spodobał mu się, bo wyglądał na wytrąconego z równowagi przez całe to wydarzenie. Jakby samobójstwo jakiejś kobiety, przy którym przypadkiem się znalazł, sprawiło mu kłopot, pomyślał policjant. – Telefon to dla mnie nie problem – powiedział do Jordan, która ocierała oczy grzbietem dłoni, a jej oddech, jak seria z automatu, spowalniał i wracał do normy. Policjantowi nie przeszkadzało, że trener poczeka sobie trochę dłużej na moście, w chłodniej mżawce; według jego doświadczenia sanitariusze z pogotowia znacznie lepiej dawali sobie radę ze zwalczaniem szoku niż ktokolwiek. – Dziękuję – odparła Jordan. Głos miała jakby trochę silniejszy. – Wszystko w porządku. Chciałabym tylko wrócić do mojego dormitorium. Policjant wzruszył ramionami. Zawsze go kusiło, żeby zobaczyć kogoś zwyczajnego i młodego, zamieszanego w jakąś policyjną sprawę, oczami własnych dzieci, ale po latach pracy w policji skóra mu zgrubiała, porósł zewnętrzną skorupą. Zebrał zeznania. Miał telefony kontaktowe do wszystkich z furgonetki. Kazał innym policjantom kontynuować bezowocne przeszukanie okolicy. Na ten wieczór zrobił wszystko, co mógł. Zobaczył, że trener wystukuje numer w telefonie komórkowym. – Do kogo pan dzwoni? – zapytał. – Do dyrekcji szkoły – odparł trener. – Będą chcieli wiedzieć, dlaczego się spóźniamy. Niech sala jadalna będzie otwarta. I znajdą dziś wieczór kogoś, kto porozmawia z Jordan, jeśli będzie trzeba. Policjant pomyślał, że trener raczej się ubezpiecza, żeby spóźnienie nie obciążyło go. – Cóż – powiedział. – Możecie już jechać. Jeśli się okaże, że będziecie jeszcze potrzebni, ktoś się z wami skontaktuje. – Będzie pan musiał skontaktować się z gabinetem dziekana, jeśli chciałby pan porozmawiać z którąś z dziewczyn – uprzedził trener. – Naprawdę? – zapytał policjant. Nie dodał: O, takiego, jak będziemy pytać o zgodę, ale właśnie tak pomyślał. Pozwolił tylko, żeby sceptycyzm zawarty w tym jednym słowie wyraził tę myśl. Patrzył, jak drużyna z powrotem wsiada do furgonetki. Niektóre dziewczyny nadal wyglądały na poruszone, trzymały się za ręce albo się obejmowały. Zauważył, że Jordan nikt nie zarzuca ręki na ramię. Zapisał w pamięci, że poszła na tył furgonetki i usiadła sama. Pomachał do niej przyjaźnie ręką, co nie było zbyt profesjonalne, ale przyszło mu bez trudu. Ucieszył się, kiedy zobaczył przelotny uśmiech na jej twarzy i wstydliwie odwzajemniony gest. Cholera, dzieci potrafią być okrutne, pomyślał. Wiedział, że kiedy wróci do domu, jego córki będą już w łóżkach, ale postanowił, że w takim razie do nich zajrzy i może spędzi parę minut, przyglądając się ich śpiącym buziom. Wiedział, że żona zrozumie bez pytania, dlaczego
musi to zrobić. Dopiero następnego dnia, wcześnie rano, detektywi, którym polecono dokończenie śledztwa w sprawie samobójstwa, otrzymali telefon od dwóch urzędników pracujących w miejscowym biurze rejestracji pojazdów. Czekali na przystanku autobusu i zauważyli list, który Kapturek Numer 3 przybił do drzewa. Zastosowali się do apelu i zadzwonili na policję. Byli na tyle mądrzy, żeby niczego nie dotykać i na tyle oddani sprawie, żeby poczekać, aż detektywi przyjadą i zabiorą list z fotografią, chociaż przez to spóźnili się do pracy. Mniej więcej w tym samym czasie Kapturek Numer 1 siedziała naprzeciwko kobiety trochę od siebie młodszej, ale dwa razy obszerniejszej. Kobieta miała krótko obcięte włosy, potężne ramiona i była zbyt obfita w talii. Jedno ucho miała podziurawione kilkoma kolczykami, a spod bluzki wyglądał skrawek tatuażu. Była z tych, po których widać, że do pracy jeżdżą motocyklem harley-davidson, dla żartu wyzywają drwali na rękę i rzadko przegrywają. Karen zaskoczył jednak łagodny ton, którym zwracała się do niej ta kobieta. – Oto, co możemy zrobić – powiedziała. – Możemy chronić twoją przyjaciółkę. Możemy chronić jej dzieci. Możemy zapewnić im bezpieczne miejsce, żeby przystosowały się do nowego życia. Podczas procesu dostosowania możemy pomóc im doradztwem socjalnym i prawnym. Możemy ich wszystkich umówić także z terapeutą, bo pewna liczba naprawdę dobrych miejscowych psychiatrów pracuje dla nas jako wolontariusze. Naprawdę możemy im pomóc zacząć od nowa. – Tak? – powiedziała Karen, bo na końcu usłyszała jednak jakieś „ale”. – Nic nie jest całkowicie niezawodne – odparła kobieta. Przez ściany słychać było odległe zawodzenie dziecka. Karen domyśliła się, że dochodzi ze żłobka na piętrze. – To znaczy? – zapytała. Kobieta odchyliła się do tyłu w krześle za biurkiem, zakołysała się, jakby odpoczywając, ale wzrok przez cały czas miała utkwiony w twarzy Karen. Oceniała jej reakcje. – Prawo wymaga ode mnie, żebym to powiedziała. – Jest coś więcej, prawda? – zapytała Karen. – Tutaj, w Bezpiecznym Domu, jesteśmy o trzy przecznice od komisariatu. Jest czynny okrągłą dobę, przez cały rok. Czas dojazdu od nich do naszych drzwi, po telefonie alarmowym, wynosi mniej niż dziewięćdziesiąt sekund. Mamy z policją układ: jest słowo hasło, które zna cały personel i wszystkie nasze klientki – oznacza ono, że pojawił się jakiś mężczyzna i może użyć przemocy. Policja reaguje ostro, z wyciągniętą bronią. Wprowadziliśmy to po incydencie, który zdarzył się w ubiegłym roku. Może pani to pamięta? Karen pamiętała. Tytuły i nerwowe newsy przez kilka dni. Mężczyzna, jego żona uciekinierka, dwoje dzieci w wieku sześciu i ośmiu lat i trzech policjantów. Kiedy ucichła strzelanina, żona i jeden z funkcjonariuszy byli martwi, a jedno z dzieci ciężko ranne. Porzucony mąż próbował się zabić, ale wystrzelił już wszystkie kule ze swojego rewolweru, klęczał więc na chodniku, z lufą w ustach, pociągał za spust, trzaskał bez skutku pustymi komorami, aż zakuto go w kajdanki i odwieziono. Sprawa nadal była w sądach. Mężczyzna powoływał się teraz na przejściowy obłęd. – Moja przyjaciółka boi się przemocy ze strony męża – powiedziała Karen. Potem pokręciła głową. – To brzmi jak zwykłe przeziębienie, ale ten człowiek jest skończonym brutalem. Od czasu do czasu mocno ją bije. Połamane kości, podbite oczy. Groził, że ją zabije. Ona nie ma dokąd uciec. – Po to tutaj jesteśmy – powiedziała wielka kobieta. Karen wyczuła w jej słowach złość skierowaną pod adresem jakiegoś anonimowego mężczyzny. W historii wymyślonej przez Karen
występowała przyjaciółka, dwoje małych dzieci i brutalny mąż. Był w niej także plan żony, żeby uciec, zanim ją zabije. Zebrała banalne opowieści i złączyła je w jedno. Wiedziała, że dyrektorka Bezpiecznego Domu nie będzie zadawała zbyt wielu pytań. – Więc ich będzie troje – pani przyjaciółka i dzieci… – Myślę, że dzieci da się odesłać do rodziny. Tam będą bezpieczne. Ale mąż będzie ścigał moją przyjaciółkę na kraj świata i dalej, jeśli do tego przyjdzie. Jest opętany i szalony. – Nie wiem, czy rozdzielenie… – Jego nie obchodzą dzieci. I tak nie są jego, więc po prostu stoją mu na drodze. To moja przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie. – Rozumiem. Czy on ma broń? – Nie wiem. Zakładam, że ma. Karen myślała, jaki rodzaj broni Wielki Zły Wilk wybierze. Pistolety i rewolwery. Miecze. Noże. Bomby. Łuki i strzały. Trucizny. Kamienie i zaostrzone patyki. Własne ręce. Brzytwy. Wszystko to było potencjalnie śmiercionośne. I być może którejś z tych rzeczy użyje przeciwko trzem Kapturkom. – A pani przyjaciółka? Jest uzbrojona? Karen opisała pistolet Kapturka Numer 2. Nie wiedziała, czy tamta potrafi go załadować, wycelować i strzelić. Nawet nie ośmieliła się pomyśleć o części dotyczącej zabijania w tym równaniu. – Nie. Dyrektorka zamilkła. – Nie powinnam tego mówić – rzekła. Ściszyła głos niemal do szeptu i pochyliła się do przodu. – Ale nie dopuszczę do kolejnego incydentu takiego, jak w ubiegłym roku. Podniosła dłoń i położyła na biurku wielki półautomatyczny pistolet. Był czarny i bezduszny. Karen patrzyła na niego przez chwilę, wreszcie pokiwała głową. – To mnie bardzo podnosi na duchu – powiedziała, cicho się śmiejąc. Kobieta włożyła pistolet do szuflady biurka. – Chodzę na lekcje na strzelnicę. – Mądre hobby. – Stałam się biegła w strzelaniu. – To dodaje otuchy. – Kiedy pani sprowadzi swoją przyjaciółkę? – Niedługo – odparła Karen. – Naprawdę niedługo. – Otwarte całą dobę. O każdej porze będzie dobrze. Druga po południu, druga nad ranem. Zrozumiała pani? – Tak. – Powiem personelowi, żeby spodziewał się nowego gościa w każdej chwili. – To bardzo by nam pomogło. Karen zebrała swoje rzeczy. Wyczuła, że rozmowa ma się ku końcowi, ale dyrektorka zadała jeszcze jedno pytanie. Popatrzyła uważnie na Karen: – Mówimy o przyjaciółce. To naprawdę przyjaciółka? Kapturek Numer 1 odwiedziła jeszcze jedno miejsce po drodze do gabinetu, w którym miała spędzić resztę dnia. Bywała tam już wiele razy, ale mimo całej lekarskiej praktyki i doświadczenia uważała to za zbyt smutne, żeby opisać to słowami. W hospicjum przy domu starców zawsze uderzało ją oświetlenie wejścia: bardzo jasne, ostre, fluoroscencyjne i bezlitosne, ale kiedy wchodziło się głębiej, światło robiło się łagodne,
cienie wydłużały się, a białe ściany zmieniały odcień na żółtawoszary. Sam budynek jakby odzwierciedlał umieranie. „Kobzy”… przypomniała sobie ostatnią wizytę. Pielęgniarki z hospicjum były trochę zdziwione widokiem Karen. Nie dzwoniły po nią. – Tylko sprawdzam starą papierkową robotę – powiedziała energicznie, przemykając obok biurek, przy których przesiadywały pielęgniarki, kiedy robiły sobie krótkie przerwy od nieubłaganego umierania wypełniającego sale. Wiedziała, że to wyjaśnienie aż nadto wystarczy, by zostawiono ją w spokoju. Poszła do małego pokoiku z kopiarką, automatem do kawy na stole i trzema dużymi, stalowymi szafkami. Nie potrzebowała wiele czasu, żeby znaleźć szarą kopertę, której szukała. Zaniosła ją na swoje biurko, włączyła komputer i poprawiła ustawienie ekranu. Przez chwilę kusiła ją zwietrzała paczka papierosów, czekająca na nią w górnej szufladzie. Uświadomiła sobie, że nie paliła już wiele dni. Dzięki tobie, panie Wielki Zły Wilku, pomyślała. Możliwe, że pomogłeś mi skończyć z nałogiem. Kiedy mnie zabijesz, uchronisz mnie przed naprawdę paskudnym końcem. Nie mogę ci być bardziej wdzięczna. W teczkach szukała raka. Właściwie nie samej choroby. Ale to ona zabiła ludzi, których teczki rozłożyła na biurku. Cynthia Harrison. Dość powszechne nazwisko, pomyślała Karen. To dobrze. Trzydzieści osiem lat. Młoda jak na raka piersi. To smutne. Ale tylko trzy lata starsza od Kapturka Numer 2. Mąż. Bez dzieci. Pewnie w ten sposób dotarła do niej zła nowina: nie mogła zajść w ciążę. Zaczęli przeprowadzać jakieś rutynowe testy na płodność i w wynikach pokazały się niepokojące dane. Potem pospieszny kierat lekarzy, kuracji i niekończącego się bólu. Cynthia była w hospicjum zaledwie trzy tygodnie po nieudanym napromieniowywaniu, po którym nastąpiła równie nieudana operacja. Wysłali ją tutaj, bo to najtańsze miejsce do umierania. Gdyby została w szpitalu, kosztowałoby to tysiące. I wiedzieli, że dała dość czasu najbliższym, żeby przeprowadzili odpowiednie przygotowania. Sprawdziła informację z domu pogrzebowego i zobaczyła, który z jej kolegów podpisał świadectwo zgonu. To był chirurg. Pewnie chciał podpisać i zapomnieć o swojej porażce. Spisała wszystkie potrzebne informacje na kartce, wszelkie ważne dane statystyczne Cynthii Harrison: datę urodzin. Miejsce urodzin. Ostatni adres. Zawód. Najbliższych. Numer ubezpieczenia socjalnego. Najważniejsze rzeczy z historii choroby. Wzrost. Wagę. Kolor oczu. Kolor włosów. Przeanalizowała wszelkie szczegóły, jakie znalazła w obszernej karcie szpitalnej. Zamknęła papierową teczkę i wyszukała wszystkie wpisy w skomputeryzowanym archiwum hospicjum. Przeniosła je do kosza na śmieci. Potem elektronicznie oczyściła kosz. Wiedziała, że uzdolniona osoba może to znaleźć, gdyby chciała. Ale wątpiła, żeby ktokolwiek chciał. Potem poszła korytarzem do jednej z dyżurek pielęgniarskich. Wystarczyło tylko znaleźć czerwoną plastikową torbę z napisem „Niebezpieczeństwo! Skażone odpadki medyczne” i wielki, szczelny kontener, do którego wrzucano igły, zużyte pojemniczki na próbki i wszystko, na czym mógł się znaleźć jakiś złośliwy wirus albo śmiercionośna bakteria. – Wybacz, Cynthio – wyszeptała. – Żałuję, że cię nie znałam. – Tyle że teraz cię znam, dokończyła w myśli. Zwinęła ciasno całą teczkę, wsunęła do plastikowej torby, starannie zamknęła wierzch i wrzuciła do zakrytego kosza, stworzonego po to, żeby dawać ludziom bezpieczeństwo. Kapturek Numer 2 tańczyła. W seksownym rytmie wykonywała tango. Ukłoniła się pustej przestrzeni pokoju, jakby przygotowywała się do statecznych kroków wyszukanej, elżbietańskiej galiardy. Kiedy muzyka się zmieniła, zaczęła podrygiwać i trząść się, jak na współczesnym
parkiecie. Tańcząca z gwiazdami, pomyślała. Nie. Tańcząca z Wilkiem. Naśladowała śmieszne tańce z lat sześćdziesiątych, jak frug i watusi; pamiętała, jak jej rodzice się wygłupiali. W pewnej chwili zaczęła nawet tańczyć macarenę, sugestywnie kręcąc biodrami. Wreszcie, kiedy w jej ruchy wkradło się zmęczenie, przeszła do baletu; powoli poruszała rękami nad głową i okręcała się w kółko. Jezioro łabędzie, marzyła. Widziała ten balet jako nastolatka. Wstrząsający. Piękny. Było to tego rodzaju magiczne wspomnienie, którego wrażliwe piętnastoletnie dziewczyny nigdy nie zapominają. Kiedyś chciała zabrać córkę na podobne przedstawienie. Teraz nic z tego. W małym świecie piwnicy uniosła ramiona nad głowę i próbowała stanąć na palcach, jak zrobiłaby tancerka grająca rolę łabędzia, ale się jej nie udało. Muzyka jej przeczyła. Żadna z piosenek, którą miała w głowie, nie odpowiadała ruchom. Rock and roll to nie był taniec country, który właśnie tańczyła. Kapturek Numer 3 zostawiła jej iPoda z paroma listami piosenek oznaczonych jako „Granie na czekanie”. Nie rozpoznawała wszystkich wykonawców – nie słyszała o David Wax Museum ani o Iguanas i nie miała pojęcia, kim był ktoś o nazwisku Silina Musango albo kto wchodził w skład grupy Czachy. Ale muzyka, jaką wybrała dla niej Kapturek Numer 3, była pełna energii, entuzjastyczna, podnosząca na duchu. Kapturek Numer 2 doceniała radosne rytmy i dziką energię zawartą w każdej piosence. Kapturek Numer 3 chciała pomóc, zdała sobie sprawę Sarah. Cholernie to miłe z jej strony. Wiedziała, że jak się zabiję, będę samotna i trochę zwariowana. Mądra dziewczyna. Kapturek Numer 3 ułożyła jeszcze jedną listę piosenek, ale Sarah jej nie odtwarzała, bo uznała, że na to nie czas. Wiedziała, że melodie i wybór będą na niej zupełnie inne. Lista nosiła tytuł „Mordercza muzyka”. Kiedy wreszcie Sarah dopadło zmęczenie, wyjęła słuchawki z uszu i opadła na cementową podłogę piwnicy Kapturka Numer 1. Pod policzkiem czuła chłód. Wiedziała, że się pobrudzi. Kurz i brud były wszędzie, czuła pot spływający jej po czole i kapiący z podbródka, ale nie zwracała na to uwagi. Atmosfera była gorąca i ciężka, bo włączono stojący w kącie piec, który ogrzewał dom. Okna nie było, nie mogła więc wyjrzeć na dwór. Wiedziała tylko, że jest ukryta i jeśli nawet Wielki Zły Wilk zaparkował na zewnątrz i obserwuje drzwi wejściowe, to jej nie zobaczy. Gdyby wykręcić jedyną żarówkę nad głową, wypełniającą piwnicę słabym światłem, pojawiłyby się takie same czarne wiry jak w rzece, do której na niby skoczyła. Poprzedniego wieczoru, kiedy biegła w zapadającym mroku do miejsca, gdzie czekała na nią Kapturek Numer 1, wyobrażała sobie przeszywający krzyk Kapturka Numer 3. Na pewno wszystkich przekonał. Zwinęła się w kulkę. Wczoraj wieczorem umarła Sarah, pomyślała. List pożegnalny: Żegnajcie, odchodzę na zawsze. Pochowają mnie obok męża i córki. Tyle że to nie będę ja. To będzie pusta trumna. Wiedziała, że ma zostać kimś nowym. Wcale nie była pewna, czy jej się to podoba. Ale póki nie urodzi się na nowo, nadal będzie Kapturkiem Numer 2. Śmiercionośnym Kapturkiem Numer 2, powiedziała do siebie. Zabójczym Kapturkiem Numer 2. Chłodna fala okrucieństwa przemknęła przez nią, zderzając się z niekontrolowaną wściekłością. Potem nagle poddała się wszystkim rozbrzmiewającym w niej uczuciom i załkała niepohamowanie na podłodze, tuląc do siebie colta magnum zamiast zdjęcia zmarłej rodziny.
30 Wielki Zły Wilk najpierw sapnął, a potem wykrzyczał niewyraźną litanię przekleństw. Odwrócił się na pięcie i musiał się powstrzymywać, żeby nie rąbnąć pięścią w ścianę kuchni. Zamiast tego zmiął w dłoni stronę informacji lokalnych gazety i zamknął oczy, jakby ktoś przejechał paznokciami po tablicy z piskiem atakującym wszystkie nerwy jego ciała. Pod palcami miał tytuł krótkiego tekstu: „Była nauczycielka prawdopodobnie popełniła samobójstwo”. – Nie, do cholery! Nie! – ryknął w nagłym, niekontrolowanym gniewie. Jaskrawe światło odbijało się od powierzchni rzeki. Deszcz wreszcie przestał padać i zrobiło się troszkę cieplej. Wiatr opadł, a poranne słońce wzniosło się na szerokie, bezchmurne, błękitne niebo. Na moście zebrał się tłumek. Ludzie opierali się o niską betonową barierę i obserwowali, co się dzieje w dole. Ekipa telewizyjna wyglądała na znudzoną, ich naramienne kamery leżały bezużytecznie na kole wozu transmisyjnego. Samochody na moście zwalniały, ludzie gapili się na to, co się dzieje, a potem dodawali gazu. Trzy Latynoski, każda z dzieckiem w wózku, zatrzymały się; rozmawiały cicho i wskazywały na płaską, czarną powierzchnię wody. Jedna z kobiet szybko przeżegnała się trzy razy. Wielki Zły Wilk prześlizgnął się obok dwóch mężczyzn niewiele starszych od niego. Wiedział, że obaj będą uważnie patrzeć i chętnie podzielą się swoimi uwagami. Palili, pasemka gryzącego dymu z papierosów wypełniały nieruchome powietrze. – Mówię ci, niczego nie znajdą – powiedział pewnym siebie głosem jeden z nich, chociaż nikt go nie pytał. Ubrany był w postrzępiony szary płaszcz i zmięty brązowy kapelusz, mocno naciągnięty na ogorzałe czoło. Osłaniał oczy przed porannym blaskiem. – Chłopie, nie zszedłbym tam – powiedział jego towarzysz. – Nawet na linie zabezpieczającej. – Wiesz, powinni wszędzie rozstawić zakazy pływania. – Tak, tylko że nie szukają pływaka. Obaj chrząknęli na znak, że się z tym zgadzają. Trzydzieści metrów od przypór mostu stały dwie małe aluminiowe łódki z motorami przyczepionymi do burt. Dwóch policjantów w czarnych kombinezonach nurków, z bliźniaczymi aluminiowymi butlami, na przemian zanurzało się w wodę, inni trzymali liny i sterowali łodziami po silnych prądach. Wilk uważnie się przyglądał. Coś hipnotyzującego było w tym, jak nurkowie znikali, zostawiając ślad banieczek i lekkie zawirowania wody, a za chwilę znów się wyłaniali i walczyli z potężnym nurtem rzeki. Widział zdenerwowanie i wyczerpanie, kiedy wyciągano nurków z wody, a łodzie przesuwały się na inne miejsce. Szukanie kwadratami, pomyślał Wielki Zły Wilk. Standardowa technika policyjna: podzielić obszar na dające się opanować segmenty i przeszukiwać je po kolei. – W ogóle coś znaleźli? – zapytał dwóch starych mężczyzn, którzy najwyraźniej przyglądali się temu całe rano. Użył starannie dobranego tonu niedbałej ciekawości. – Jakieś gówno. Coś jak kurtkę w dziecięcym rozmiarze, czy coś takiego. Bardzo się podniecali tym przez jakiś czas i obaj ci faceci zeszli pod wodę na jakiś kwadrans. Ale nic więcej. Więc teraz pływają tam i z powrotem. Pewnie próbują, czy im się poszczęści. – Czasem łowię ryby na tym odcinku – powiedział jego kompan. – Ale nie ma takich głupich, żeby zbliżać się do rzeki, póki latem nie obniży się lustro wody. Przynajmniej takich, którzy chcą żyć. – Ten stary mężczyzna nosił czapkę bejsbolową ozdobioną nazwą okrętu
„Oriskany”, przestarzałego lotniskowca z czasów wojny wietnamskiej, którego zatopiono, żeby zrobić sztuczną rafę. Czapka miała wystrzępiony daszek. Wilk zauważył, że dłonie mężczyzny są pokryte szramami i węzłami, jak korzenie starego dębu. – Mówię ci, niczego nie znajdą – znowu powiedział ten drugi. – Tylko marnują tutaj nasze dolary z podatków. Nakupowali tego wymyślnego sprzętu do nurkowania i nie mieli okazji, żeby go użyć. – Wkrótce dadzą sobie spokój – powiedział Czapka Bejsbolowa do Wymiętego Kapelusza. Wielki Zły Wilk postanowił przyglądać się dalej. Ale pomyślał, że stary ma chyba rację. Niczego nie znajdą. Może, pomyślał, dlatego że nie ma czego szukać. Po prostu nie był pewien i bardzo go to złościło. Uważał, że pewność to krwiobieg morderstwa. Szczególiki i dokładne szacunki. Czasem widział w sobie księgowego zabójstw. To była jedna z tych chwil, kiedy zwracanie uwagi na drobiazgi było bardzo istotne. To jak zeznanie podatkowe śmierci. Może to ja ją zabiłem, pomyślał. Z pewnością silny nacisk z jego strony wystarczył, żeby doprowadzić ją do samobójstwa. Jeśli wiesz, że masz być zamordowana, czy nie wolałabyś sama się zabić? Było w tym sporo logiki. Myślał o więźniach czekających na egzekucję, którzy wieszają się w celach, albo o ludziach, którzy otrzymali rozpoznanie śmiertelnej choroby. Naszła go wizja brokerów finansowych i urzędników, rzucających się z wież World Trade Center jedenastego września. Niepewność czekania na śmierć może być znacznie gorsza niż ból samobójstwa. I wiedział, że Kapturek Numer 2 była najsłabsza z trzech Kapturków. Jeśli rzuciła się do rzeki, hm, było to prawie tak dobre, jakby osobiście się ją udusiło. Przez chwilę czuł nacisk na dłoniach, jakby naprawdę otaczały szyję Kapturka Numer 2. Na pewno warto zrobić karb na kolbie, powiedział do siebie w stylu starego rewolwerowca z westernu. Śmierć jest jak prawda. Odpowiada na pytania. Zapamiętał to, żeby wprowadzić do kolejnego rozdziału. Może będzie mógł w końcu przypisać sobie zamordowanie jej, tak jak pozostałe dwa morderstwa. Rozważył to i zrozumiał, że jego wcześniejszy gniew mógł być po prostu nieuzasadniony. Czytelników zaintryguje myśl, że doprowadziłem ją do samobójstwa. To będzie wstrząsające. Tak jak wszyscy ci, którzy zwalniają na moście, żeby coś zobaczyć, czytelnicy będą chcieli sprawdzić, co będzie dalej. Jeszcze bardziej zaciekawi ich Kapturek Numer 1 i Kapturek Numer 2. A to trochę ułatwi sprawę ostatnich dni pozostałych Kapturków: jeden etap bliżej ich śmierci. Jak dziennikarz zbierający materiały do artykułu na nieprzekraczalny termin, Wielki Zły Wilk rozejrzał się dookoła. Przyjrzał się policjantom pracującym na rzece, policzył ludzi przyglądających się z mostu, zapisał w pamięci ekipę telewizyjną, która pakowała kamery i mikrofony, przygotowując się do odjazdu na jakieś większe i lepsze wydarzenie. Uśmiechnął się na ten widok. Nie wiedzą, pomyślał, ale to najlepszy w okolicy materiał. Jak do tej pory. A całość należy do mnie. Wilk pomyślał, że da nurkom jeszcze pół godziny na wyciągnięcie Kapturka Numer 2 z czarnego nurtu, ani chwili więcej. Usiadł i czekał na odpowiedzi, których w istocie nie spodziewał się uzyskać ze swojej grzędy nad wodą. Dziekan stanął w drzwiach i uśmiechnął się lekko do pani Wielkiej Złej Wilkowej. Wyglądał na zmartwionego. Poświadczał to łagodny ton jego głosu i przygarbiona sylwetka. – Czytała pani raport trenera koszykówki dziewczyn? Mieli jakieś potknięcie po drodze do szkoły – powiedział ,kręcąc głową. Pani Wielka Zła Wilkowa zaczęła czytać z ekranu komputera jednostronicowe
sprawozdanie, które trener przesłał e-mailem do dziekana. Opis był krótki, zaledwie pobieżne przedstawienie przyczyn spóźnienia w drodze powrotnej po meczu. Wyraźnie było widać, że trener wolałby pisać o zwycięstwie, a nie o tym, co było potem. Nic w raporcie trenera nie wskazywało na to, że ofiara samobójstwa, którą widziała Jordan, była ruda. Albo że Jordan znała ofiarę. Albo że był między nimi jakikolwiek związek. Kiwnęła dziekanowi głową na znak, że skończyła czytać. – Zechce pani przesłać tekst, a potem e-mail do nauczyciela historii Jordan Ellis… będzie miała z nim lekcję. Niech jej powie, żeby przed lunchem przyszła do mnie, do gabinetu. – Zrobi się – odpowiedziała radośnie pani Wielka Zła Wilkowa. Dziekan zamyślił się na sekundę i dodał: – Niech pani mu powie, że ona koniecznie musi przyjść. Pani Wielka Zła Wilkowa napisała listy. Wysłała je, a potem otworzyła na ekranie rozkład zajęć Jordan. Popatrzyła na zegar na ścianie i pomyślała, że Jordan stanie w drzwiach o jedenastej. Spóźniła się dwie minuty. Wyglądało na to, że się spieszyła, była rozkojarzona. Pani Wielka Zła Wilkowa przybrała najbardziej współczującą minę i użyła pełnego zrozumienia tonu. – Och, moja droga, ta sprawa wczoraj wieczorem musiała być po prostu straszna. Nie wyobrażam sobie nawet, jak się wystraszyłaś. To musiało być dla ciebie okropne. I takie smutne. – Ze mną wszystko w porządku – odparła energicznie Jordan. – Jest? – Zrobiła gest w stronę gabinetu. – Czeka na ciebie, moja droga. Wejdź. Pani Wielka Zła Wilkowa poczuła, że tętno jej przyspiesza. Bliskość Jordan ją podekscytowała. Wiedziała, że dziewczyna stała się literackim modelem ofiary morderstwa. Nagle się ożywiła, jakby znalazła się w wirującym konfetti tajemnic. Posępne odpowiedzi Jordan i niedbała, pogardliwa postawa sprawiły, że pani Wielka Zła Wilkowa niezauważenie skinęła głową. Zrozumiała wszystko. Jest doskonała, pomyślała. Nic dziwnego, że ją wybrał. Nagle zobaczyła sto powodów, żeby zabić Jordan. Zabij ją, pomyślała pani Wielka Zła Wilkowa. Na papierze. Ręce lekko jej drżały, dygotały od tej rozkosznej intrygi. Jakbym znalazła się we własnej powieści. Pani Wielka Zła Wilkowa poczuła, że opada, ześlizguje się do świata, w którym rzeczywistość nie różni się od fikcji. To było jak zanurzanie się w gorącej, balsamicznej kąpieli. Jordan przeszła obok jej biurka, a pani Wielka Zła Wilkowa patrzyła na nią z tyłu. Nagle w każdym kroku Jordan zobaczyła ukrytą arogancję, egoizm, samotność i złośliwość nastolatki. Płytko oddychała, chciało jej się śmiać. Było w tym coś z dopuszczenia do wielkiej, wspaniałej tajemnicy. Potrafiła już wyobrazić sobie całość procesu pisania, przekształcania skupionej na sobie, uprzywilejowanej młodej kobiety w postać z książki. To tak, jakby się było obecnym przy akcie stworzenia, myślała, chociaż przyznawała, że trochę przesadza. W końcu wstała i poszła za Jordan do gabinetu dziekana. Kiedy Jordan usiadła na krześle naprzeciwko dziekana, pani Wielka Zła Wilkowa radośnie oznajmiła: – Proszę nie zapomnieć o telekonferencji z zarządem. – Ta sesja telefoniczna była zaplanowana na później, ale dawała jej pretekst do pozostawienia uchylonych drzwi. Zakładała, że ani dziekan, ani Jordan tego nie zauważą. Asystent producenta, pomyślała. Dobry asystent producenta przysłuchuje się wszystkiemu. Jestem kimś znacznie ważniejszym niż tylko sekretarka. Pani Wielka Zła Wilkowa wróciła za biurko i nachyliła głowę, żeby nasłuchiwać. Przed sobą położyła podkładkę z papierem, jakby chciała robić notatki.
Pierwsze, co podsłuchała, brzmiało: – Niech pan zrozumie, że ze mną wszystko w porządku. Nie muszę z nikim rozmawiać, szczególnie z jakimś roztrzęsionym psychologiem. Ze mną wszystko w porządku. – W głosie Jordan była złość i pogarda. – Rozumiem, Jordan – odpowiedział powoli dziekan – ale tego rodzaju traumatyczne przeżycia miewają ukryte działanie. Kiedy widziało się kobietę, która popełnia samobójstwo, tak jak ty to widziałaś, po prostu nie można machnąć na to ręką. – Ze mną wszystko w porządku – powtórzyła z uporem Jordan. Rozpaczliwie chciała wydostać się z gabinetu. Każda sekunda, której nie poświęcała rzeczywistemu zagrożeniu, była potencjalnie niebezpieczna. Wiedziała, że jedynym wytchnieniem od Wielkiego Złego Wilka były chwile na boisku do koszykówki, kiedy mogła zapomnieć się w wysiłku. Miała ochotę wrzasnąć na dziekana: Wiesz, że robię coś cholernie ważnego, ważniejszego niż jakaś lekcja, spotkanie z psychologiem czy cokolwiek mógłbyś sobie wyobrazić w swoim zamkniętym małym móżdżku szefa prywatnej szkoły? Nie powiedziała tego. Poczuła, że napięcie w niej narasta, zaciska się jak węzeł i że musi wypowiedzieć właściwe słowa, żeby wyjść i wrócić do tego, co najważniejsze: jak uniknąć śmierci z rąk mordercy. – Hm, tak… tak mi się wydaje – kontynuował dziekan. – I wierzę ci na słowo. Ale mimo wszystko nalegam, żebyś z kimś porozmawiała. Jeśli to zrobisz, a psycholog powie, że wszystko jest w porządku, to niech będzie. Ale chcę, żeby w sprawę zaangażował się specjalista. Spałaś chociaż trochę w nocy? – Tak. Osiem godzin. Spałam jak niemowlę. – Jordan skorzystała ze stereotypu, w gruncie rzeczy nie wyobrażając sobie, żeby dziekan jej uwierzył. Pokręcił głową. – Wątpię, Jordan – powiedział. Nie dodał: Dlaczego mnie okłamujesz? – chociaż to właśnie pomyślał. Wręczył jej karteczkę. – Szósta. Dziś wieczór w przychodni dla uczniów. Będą na ciebie czekać. – W porządku, w porządku. Pójdę, jeśli pan tego chce – burknęła Jordan. – Chcę – odparł dziekan. – Ale ty też powinnaś tego chcieć. – Próbował to powiedzieć łagodniejszym, bardziej wyrozumiałym tonem. – Mogę już iść? – Tak – westchnął dziekan. – Szósta po południu, dokładnie. A jeśli się nie stawisz, po prostu jutro znów tutaj się spotkamy i przerobimy to samo, tyle że ktoś cię doprowadzi na spotkanie. Jordan wepchnęła skierowanie do plecaka. Wstała i wyszła bez słowa. Dziekan patrzył, jak wychodzi. Pomyślał, że jeszcze nie widział nikogo tak zdecydowanego odrzucić wszelkie szanse. Poza jego gabinetem pani Wielka Zła Wilkowa pospiesznie spisywała wszystko, co usłyszała. Szósta wieczór. Przychodnia dla uczniów. Podniosła wzrok. Kiedy Jordan przemknęła obok niej, sięgnęła po telefon. Nastolatka nawet nie spojrzała w jej kierunku.
31 Za oknem Jordan widziała tylko, jak zapada ciemność. Zza szyby ze swojego miejsca mogła dostrzec puste boiska, zlewające się z odległymi drzewami; zaznaczały początek nieukończonego rezerwatu przyrody. To typowe dla prywatnych szkół w Nowej Anglii: z reguły zajmowały lesisty, prawie dziki teren. Goście odnosili wrażenie, że nic nie odciąga tu dzieci od świata nauki, sportu i sztuki. Ale Jordan wiedziała, że gdzie indziej panuje jaskrawe światło, głośna muzyka i wszelkie typowe rodzaje kłopotów, rutynowo sprawianych przez nastolatków. Cierpliwie czekała, aż psycholog siedząca za biurkiem naprzeciwko niej skończy rozmowę z miejscową lekarką psychiatrą, specjalizującą się w farmakologicznym rozwiązywaniu niepokojów nastolatków. Rozprawiali o recepcie na ritalinę, ulubiony lek na ADHD. Psycholog, niechlujna, kanciasta kobieta, prawdopodobnie tylko o dziesięć lat starsza od Jordan, usilnie próbowała wyglądać na dojrzalszą. Starała się nie wymieniać nazwisk w obecności dziewczyny. Tematem rozmowy było zamówienie kolejnych dawek, co nie wydawało się konieczne. Jordan doskonale wiedziała, dlaczego anonimowemu uczniowi przedwcześnie skończyła się ritalina: trochę sprzedał, a trochę mu ukradli, a może obie rzeczy na raz. Był to ulubiony narkotyk na imprezach. Ktoś się zabawił, pomyślała, a teraz biedny dzieciak nie może się odpowiednio skoncentrować, żeby skończyć pracę semestralną z historii. Chciało jej się śmiać z tego dylematu i głupiego sposobu, w jaki uczeń chciał wmówić psycholog, żeby mu dała więcej pigułek. Jordan wiedziała, że szkoła monitoruje limit lekarstw, jakie każdy uczeń powinien mieć w zasięgu ręki o każdej przepisanej porze: w sam raz tyle, żeby raz dziennie uchronić się przed dekoncentracją. Psycholog zrobiła gest – uniosła rękę do góry, jakby podkreślała swoje stanowisko, a potem, z telefonem nadal przy uchu, machnęła w stronę Jordan. Gest mówił: „jeszcze chwileczkę”. Jordan znów odwróciła się do okna. Rozpoznała swoje odbicie w rogu szyby – blada, jakby to był obraz innej osoby. To Kapturek Numer 3, a nie ja, pomyślała. Zastanowiła się, czy Wielki Zły Wilk elektronicznie odwiedził pozycję w YouTube, poświęconą Kapturkowi Numer 3. Niewiele czasu zajęło jej zawieszenie dwóch wpisów na stronie sieci: „RIP Kapturku Numer 2” i „Będziemy za tobą tęsknić, twoje przyjaciółki 1 i 3”. Nie wiedziała, czy to zobaczy, ale pomyślała, że byłby to miły gest. Psycholog odłożyła słuchawkę, powtarzając: „Tak, tak, tak”. Potem rozparła się w fotelu. Uśmiechnęła się. – No, Jordan, powiedz mi, co widziałaś wczoraj wieczorem. Nie traci czasu, pomyślała Jordan. – Może gdybym dostała receptę na ritalinę… – zaczęła. Psycholog zdobyła się na uśmiech. – Rozmowa była całkiem przewidywalna, prawda? Jordan kiwnęła głową. – Ale nieudana próba wyciągnięcia od personelu substancji drugiej klasy to nie to samo, co widzieć, jak kobieta popełnia samobójstwo – zauważyła psycholog. Od razu zmierza do sedna, znowu pomyślała Jordan. – Wracaliśmy do szkoły po meczu. Tylko ja wyglądałam przez okno. Zauważyłam kobietę, która wspięła się na barierę mostu, i zobaczyłam, jak skacze. Potem krzyknęłam. Po prostu naturalna reakcja. Tak mi się wydaje. Psycholog nachyliła się do przodu, czekała na więcej.
Jordan wzruszyła ramionami. – Nie miałam wrażenia, że to ja ją zabiłam. Ale teraz jest wolna, pomyślała. To trochę tak, jakby widziało się kogoś, kto dostaje w prezencie coś, czego bardzo pragnął. Zazdrościła Kapturkowi Numer 2. Zmieniła pozycję na krześle. Psycholog zadawała kolejne pytania. Badała uczucia, wrażenia. Za chwilę spróbuje skierować rozmowę na rodziców Jordan, na jej stopnie i złe zachowanie. Jordan czekała na to, odpowiadała tak zwięźle, jak to tylko możliwe. Chciała tylko wydostać się z pokoju z najmniejszymi możliwymi stratami i wrócić do misji ratowania sobie życia. Była gotowa powiedzieć cokolwiek, zachować się jakkolwiek albo działać jak trzeba, żeby tylko to uzyskać. Nic, co tu powiem, nie ma znaczenia. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć pani psycholog wszystko. Listy. Film. Jak została Kapturkiem Numer 3. To było tak, jakby opowiadała sobie dowcip. Musiała stłumić uśmiech. I co ona zrobi? Pomyśli, że zwariowałam? A może zadzwoni do dziekana? On jest idiotą o jak najlepszych intencjach i zadzwoni na policję. Do kolejnych idiotów o jak najlepszych intencjach. A Wielki Zły Wilk po prostu zniknie w lesie i poczeka, aż znów będę sama, a on będzie mógł robić, co chce. Może zyskam rok, dwa, a potem znowu zostanę Kapturkiem Numer 3. I wiem, co wtedy zrobi. Jordan słyszała siebie odpowiadającą na pytania, ale ledwie zwracała uwagę na to, co mówi. Jej słowa były nieprzekonujące i nie miały związku z tym, co się z nią działo. Uważała, że tkwi w niej kute żelazo i stal, bezpiecznie ukryte na jakiś czas, zachowywane na moment, w którym naprawdę będzie ich potrzebowała. To nadejdzie wkrótce. Wielki Zły Wilk to nasz problem, mówiła sobie. I same go rozwiążemy. Uśmiechała się, na próżno się zastanawiając, czy jej uśmiech pasuje do tego przedstawienia. Pomyślała, że zapewne najszybszą drogą do wyjścia z gabinetu i zakończenia seansu będzie przyznanie się do jakiejś maleńkiej traumy, żeby psycholog miała co zapisać w raporcie, przesłać dziekanowi, i wszyscy będą zadowoleni, że wykonują swoje obowiązki. Przez chwilę zastanawiała się nad tym i wyznała: – Trochę się boję tych naprawdę złych koszmarów. To znaczy, widzę tę biedną kobietę, jak skacze. To było takie smutne. Nie podoba mi się, że zrobiłam się taka smutna. Psycholog pokiwała głową. Coś zapisała na kartce z podkładki. Pigułki nasenne, pomyślała Jordan. Chce mi przepisać pigułki nasenne. Ale tylko parę, żebym się nie zabiła. Nad wejściem do przychodni świeciło się tylko jedno słabe światło. Po wyjściu Jordan zatrzymała się na chwilę i rozejrzała w rozciągającej się przed nią nocnej ciemności. Przychodnia przycupnęła przy bocznej uliczce w jednej z mniej uczęszczanych części kampusu. Jordan pojęła, że będzie musiała iść przez ciemność, zanim dotrze do miejsc, w których uczniowie chodzą po alejkach. Kuląc się przed wiatrem, szybko ruszyła przed siebie. Nie uszła więcej niż kilka kroków, kiedy w mroku zobaczyła jakąś postać, dokładnie tam, gdzie wielki dąb ocierał się o tył jednego z pustych teraz budynków szkolnych. To było, jakby zobaczyła ducha. O mało nie upadła. Miała uczucie, że serce jej stanęło i w tej samej mikrosekundzie znów zaczęło bić. Postać była ubrana na czarno. Szalik zasłaniał jej twarz. Widać było tylko błyszczące życiem oczy. Uniosła rękę, przeciągnęła nią przez ciemności, jakby mogła wymazać obraz. Postać nie poruszyła się, przyglądała się jej. Widziała, jak ten człowiek powoli podnosi rękę i pokazuje wprost na nią. Głos był stłumiony, jakby wiatr kierował go w jej stronę z kilkunastu kierunków
na raz. – Cześć, Kapturku Numer 3. Stała jak przykuta; jej część jednocześnie wpadła w panikę, jak zerwana z jakiejś wewnętrznej cumy. Chciała ruszyć biegiem, ale stopy jakby wrosły jej w ziemię. Strach rozciął jej ciało na pół; części Jordan rozbiegały się w różnych kierunkach jak kropelki rtęci padające na podłogę i rozpraszały się. Przez jej głowę przebiegały sprzeczne pomysły, nie kontrolowała się. Poczuła słabość w kolanach, która jak zaraza rozeszła się na całe ciało. Miała wrażenie, że upadnie, zwinie się w pozycji płodu i będzie tylko czekać. To dzieje się teraz, przemknęło jej przez głowę, a potem: On mnie teraz zabije! Jak pod wpływem ciosu, Jordan się potknęła. Postać wtapiała się w gruby czarny pień. Jordan nie potrafiła już zogniskować wzroku, rozróżnić ludzkiej sylwetki od cienia. Mimowolnie podniosła obie ręce i wyciągnęła przed twarz, jakby chciała zasłonić się przed ciosem. Dotarł do niej dziwny dźwięk, którego z początku nie potrafiła rozpoznać. Potem zrozumiała: to jej oddech – płytki, chrypliwy, przechodzący w kwilenie. Rozejrzała się gwałtownie. Myślała: Niech mi ktoś pomoże, ale nie potrafiła sformułować tych słów językiem i wargami i wykrzyczeć. Była tylko ciemność i cisza. Kiedy znów zwróciła oczy na drzewo, już nikogo nie było. Jak w sztuczce magika, postać rozpłynęła się w mroku. Biegnij, ale już, nakazała sobie. Odwróciła się od miejsca, w którym zobaczyła ciemną sylwetkę, i popędziła przed siebie. Była sportsmenką, nie obciążał jej plecak wypchany książkami, nie przeszkadzały wysokie obcasy królowej balu; na ścieżkach nie było lodu. Wydłużyła krok, stopy biły w czarny asfalt dróżki, wydając trzaskające dźwięki, które odbijały się dalekim echem jak wystrzały. Machała rękami, biegła sprintem, rozpacz dodawała jej szybkości, a jedyne, o czym mogła myśleć, było to, że biegnie zbyt wolno. Czuła za sobą Wilka, zmniejszał dystans, szczęki kłapały u jej pięt, zęby dosięgały pleców. Wrażenie, że to ostatnie sekundy jej życia, przygnębiło ją. Chciała wykrzyczeć, że to niesprawiedliwe, chciała żyć, a nie umierać tutaj, tego wieczoru, w szkole, której nienawidziła, otoczona przez ludzi, którzy nie byli jej przyjaciółmi. – Mamo, pomóż mi! – wydyszała, chociaż nie chciała matczynej pomocy, bo jej matka pomagała tylko sobie. Czuła się jak małe dziecko, prawie niemowlę, bezradna i bezbronna, przerażona; bała się ciemności, grzmotu i błyskawicy, chociaż świat wokół niej był nieruchomy i spokojny. Potknęła się dokładnie w sekundzie, w której poczuła chwytającą ją od tyłu rękę. Świat wokół niej zawirował, rzuciło ją na ziemię, rozciągnęła się jak łyżwiarz tracący równowagę. Wyrzuciła ręce przed siebie, żeby zamortyzować upadek, i cicho krzyknęła. Twarda nawierzchnia ścieżki podrapała jej boleśnie dłonie, uderzyła o nią kolanem. Przeszył ją ból, na chwilę straciła orientację. Leżała bezwładnie na zimnej ziemi, ale wystarczyło jej przytomności, żeby przetoczyć się na plecy i zacząć kopać Wilka, który swoim pościgiem zmusił ją do upadku. Słyszała własny krzyk: – Odejdź! Odejdź! – Jakby dochodził z jakiegoś innego miejsca. Wszystko wydawało się rozłączone, rozdzielone, nierzeczywiste i obce. Walczyła. Oczy napełniły się jej łzami. Waliła pięściami, szarpała się, wykorzystywała wszystkie mięśnie, ścięgna miała napięte, na skraju zerwania. Biła w ciemność, w której kryło się zagrożenie. Czuła, jak jej pięści obsypują uderzeniami futro, ciało, ostre, obnażone zęby, które się w nią wgryzają; czuła ślinę i gorącą krew tryskającą jej na twarz, zalewającą jej oczy. Czuła,
jak jego ręce łapią ją i podnoszą. Drapała i wpijała się paznokciami, walczyła każdą cząstką ciała, bo nie chciała umrzeć tutaj. Walczyła ze wszystkich sił. Z nikim. Minęły sekundy, najdłuższe w życiu Jordan – jak końcówka finałowego meczu, kiedy napięcie i czas łączą się i wszystko przyspiesza albo zwalnia, jakby zawieszono prawa natury – do chwili, gdy Jordan zdała sobie sprawę, że jest sama. Nie ma Wilka. Nie ma zabójcy. Nie umrę. W każdym razie nie teraz. Leżała na plecach na zimnej ziemi. Czuła żar własnego ciała. Patrzyła w czarne nocne niebo, widziała migoczące gwiazdy. Zamknęła oczy, nasłuchiwała. Znajome dźwięki wypełniły jej uszy: odległy samochód dodaje gazu, uczniowie hałasują w dormitorium, kilka akordów na gitarze, przy akompaniamencie bekających dźwięków saksofonu. Mocno zacisnęła powieki, potem nagle szeroko je otworzyła. Kroki. Znów sapnęła i usiadła. Popatrzyła na prawo, potem na lewo, głowa obracała się w obie strony. Nikogo nie ma. – Ale ja go słyszałam… – wyszeptała, jakby się ze sobą kłóciła. Kapturek Numer 3 myślała jedno, Jordan Ellis drugie. Nasłuchiwała uważnie i wyobraziła sobie, że usłyszała cichnące, odległe wycie wilka – nie do pomylenia… niemożliwe. Wiedziała, że to halucynacja, ale wydawała się prawdziwa. To było tak, jakby znalazła się w pułapce innej epoki, w odmiennym świecie, gdzie drapieżcy grasują swobodnie po zachodzie słońca. Wiedziała, że jest cząstką nowoczesnego życia, z wszystkimi jego światłami i energią postępu, ale samotny krzyk, który wyraźnie słyszała, pochodził z zupełnie innych czasów. Istniał, a zarazem nie istniał. Wstała. Dżinsy miała podarte, na dłoniach i kolanie czuła lepką krew. Niespokojnie obejrzała ciemność wokół siebie, szukając kolejnego przejawu obecności Wielkiego Złego Wilka. Ale widziała tylko odcienie czerni. Poczuła, że strach ją opuszcza, a jego miejsce zajmuje paląca konieczność. Znów zaczęła biec. Tym razem bardziej kontrolowała tempo, ale wiedziała, że jak najszybciej musi dotrzeć do jakiegoś jasnego miejsca. Kiedy telefon komórkowy zadzwonił w torebce, Kapturek Numer 1 stała na szczycie schodów prowadzących do piwnicy. Niosła tacę z sałatą, kanapką z szynką i butelką wody. Zawołała do Kapturka Numer 2, która czekała na nią na dole, niewidoczna, ukryta przed ciekawskimi oczami. Postawiła tacę na podłodze i wyciągnęła szybko telefon z torebki. – To ty, Jordan? – zapytała Karen. – On tu był, tu, dokładnie tu, czekał na mnie i gonił mnie – przynajmniej tak mi się wydawało – ale uciekłam. Albo i nie uciekłam, nie wiem… – Jordan mówiła gwałtownie, podniecony głos był ledwie zrozumiały. Potem zmieszana zamilkła. Sprawę przejął racjonalny lekarz. – Co dokładnie widziałaś? – To było obok przychodni. Kazali mi pójść do psychologa, bo myśleli, że przeżyłam szok po zgłoszeniu samobójstwa Sarah…
– Tylko że ty wiedziałaś… – Tak, oczywiście. Wiedziałam, że z nią wszystko dobrze, że to był plan. Ale kiedy wyszłam, w ciemności stał mężczyzna. Zobaczyłam go, ale zaraz potem go nie było… – Jesteś pewna? Kapturek Numer 3 się zawahała. Już niczego nie była pewna. Wiedziała, że ze strachu rodzi się niepewność. Może więc nie była do końca uczciwa. – Tak. Jestem pewna. Całkowicie pewna. Odezwał się do mnie. Słyszałam, jak nazywa mnie Kapturkiem Numer 3. Przynajmniej myślę, że to usłyszałam. – Skąd wiedział, że byłaś w przychodni? – Nie wiem. Może śledził mnie wcześniej, a ja go nie zauważyłam, może po prostu zaczekał na zewnątrz. – No tak – odpowiedziała powoli Karen. – Karen! – odezwała się gwałtownie Jordan. – Tak? – Czuję się taka samotna. Karen chciała powiedzieć coś podnoszącego na duchu, ale nie znalazła właściwych słów. Jej umysł był za to pełen pomysłów. – Jesteś całkowicie pewna, że to był on? – Tak. Całkowicie. – Nie jesteś sama. Wszystkie w tym siedzimy – powiedziała Karen, chociaż wcale w to nie wierzyła. – Słuchaj, Jordan, zostań tam, gdzie jesteś. Oddzwonię później. – Zamknęła telefon i popatrzyła na Sarah. – Bierz swoje rzeczy – powiedziała z twardą stanowczością kapitana okrętu. – Mamy parę minut. Wilk wyszedł, żeby prześladować Jordan, więc wiemy, że w tej chwili nie ma go tu, na zewnątrz. Musimy się przenieść. – Nic jej się nie stało? Nie powinnyśmy się z nią spotkać? – Była przestraszona, ale da sobie radę. Musimy trzymać się planu. On nie może się dowiedzieć, że żyjesz. Musimy trzymać cię w ukryciu. To jedyny sposób. Sarah kiwnęła głową. Miała ze sobą tylko małą torbę ze zmianą bielizny, którą pożyczyła jej Karen, laptop Karen z dowcipami kabaretowymi i kilka kartek z informacją o zmarłej, która nosiła nazwisko Cynthia Harrison. W torbie był też rewolwer po zmarłym mężu. Rewolwer był jedyną częścią przeszłego życia Sarah Locksley, która nie uległa zmianie. Zebrały się bardzo szybko. Obie wiedziały, że tego wieczoru stało się coś, co powinno je przestraszyć. Obie wypadły z domu i pobiegły przez podwórze do samochodu Karen. Karen wpakowała kluczyk w stacyjkę i dodając gazu, zapiszczała oponami na wysypanym żwirem podjeździe. – Oczekują cię o każdej porze – powiedziała. – A on nie będzie już wiedział, gdzie cię szukać, nawet jeśli coś podejrzewa. Przynajmniej będziesz bezpieczna, a my zrobimy to, co mamy do zrobienia. Ani Kapturek Numer 1, ani Kapturek Numer 2 nie wierzyły, że da się zrobić wszystko. Obie pomyślały, że może chociaż jakieś małe cząstki ich życia będą bezpieczne. Ale nie całość. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Usłyszała, jak ktoś wiesza kurtkę na wieszaku i chowa wysokie buty do szafki. – Cześć, kochana. Przepraszam za spóźnienie. – Nic takiego. Kolacja będzie gotowa za parę minut. – Chcę tylko napisać kilka linijek, potem wrócę.
– Jak ci poszło? – Wspaniale. Po prostu wspaniale. Poszła na tę wizytę, tak jak mówiłaś. Widziałem, jak wchodzi. To było świetne. Naprawdę świetne. Właśnie taka scena, która naprawdę przyda się w książce. Żałuję tylko, że nie mogłem wejść z nią do gabinetu i posłuchać. Ale to mogę wymyślić. Oddanie języka nastolatków na piśmie to wyzwanie: i to, do diabła, od czasu, kiedy J.D. Salinger stworzył ten gatunek. Ale te drobne szczególiki ożywiają opowieść, kiedy się je połączy. Ten mam naprawdę dzięki tobie. Pani Wielka Zła Wilkowa poczuła przypływ zadowolenia. Nie była pewna, czy męża zainteresuje ta wizyta, kiedy do niego zdzwoniła. Teraz wiedziała, że naprawdę stała się częścią procesu twórczego. – Miałam nadzieję, że tak będzie. Dlatego zadzwoniłam. No a skoro masz wobec mnie dług wdzięczności, może dziś wieczór pozmywałbyś naczynia? Wilk pocałował żonę w policzek, potem uszczypnął ją w pośladek, aż pisnęła z zadowolenia i pacnęła go po dłoni, udając oburzenie. – Tak. Absolutnie. – Oboje się roześmiali. – Tylko zapiszę kilka pomysłów do nowego rozdziału, umyję się i jestem gotowy do kolacji. Strasznie zgłodniałem. Wilk był zaskoczony, że jest taki głodny. Tak bliskie podejście do Kapturka Numer 3 – choć tylko na kilka sekund – wzbudziło w nim wilczy apetyt. Poczuł też pożądanie; ale powstrzymał się, żeby nie chwycić żony i nie zerwać z niej ubrania. Zastanawiał się nad intensywnością swoich uczuć. Żądza i śmierć idą razem, pomyślał. – Pozwolisz mi kawałek przeczytać? Uśmiechnął się. – Wkrótce. Kiedy zbliżę się bardziej do końca. Chciał odejść, ale zanim wszedł do gabinetu, zatrzymał się na chwilę. Obejrzał się i popatrzył na panią Wielką Złą Wilkową, jak stoi przed piecem i miesza ryż, bulgoczący w garnku. Nuciła coś sobie, próbował rozpoznać melodię. Wydawała się znajoma, już prawie ją rozpoznał; musiałby posłuchać jeszcze paru nutek. Przez moment rozglądał się wokół. Zobaczył stół nakryty na dwie osoby, poczuł zapach kurczaka, piekącego się w piekarniku. Lubował się tą zwyczajnością. To sprawia, że zabijanie jest szczególne, uświadomił sobie. Przed chwilą siedziałeś w kokpicie i po prostu przechodziłeś przez rutynowe, całkowicie przyziemne, powtarzane po milion razy czynności przed startem, a zaraz potem pędzisz po pasie startowym, nabierasz szybkości, rozpędzasz się i startujesz, i za każdym razem zdarza się coś zupełnie innego. Uwalniasz się od wszelkich doczesnych więzi. Pani Wielka Zła Wilkowa postukała o brzeg bulgoczącego garnka wielką drewnianą łyżką, którą trzymała w ręku. Jak perkusista, który próbuje uchwycić ulotny rytm. Zdała sobie sprawę, że rytm jej życia zmienił się w tajemniczy i całkiem przyjemny sposób. Pisanie, zabijanie i miłość, pomyślała. Wszystkie, na swój sposób, są dokładnie tym samym, po prostu różne ściegi tego samego materiału. Rączką łyżki uderzała w krawędź garnka, wybijając znajomą sekwencję: bum, pa bum, pa bum, bum, słynną linię basu z Not Fade Away Buddy’ego Holly’ego.
32 Przez kilka kolejnych dni Wielki Zły Wilk oglądał wszystkie dzienniki telewizyjne, czytał każde słowo w lokalnych gazetach, nawet nastroił się na lokalne radio, z nadzieją, że usłyszy jakiś zabłąkany komentarz i odkryje miejsce pobytu Kapturka Numer 2. Postanowił często przejeżdżać obok miejsca samobójstwa, żeby sprawdzić, czy policja odnalazła ciało, i sumiennie to robił. Był zły, kiedy najwyraźniej zrezygnowali z poszukiwań. To nie znaczyło, że nie było jej na dnie rzeki. Po prostu nie był tego całkowicie pewien. Przeklinał policjantów, uznał ich za niekompetentnych. Potrzebował odpowiedzi, i to oni mieli mu ich dostarczyć. Dwa dni po wieczorze, gdy śledził Kapturka Numer 3 przed budynkiem przychodni – była to rozkoszna podnieta – spędził nieprzyjemną godzinę, chodząc po okolicy, w której mieszkała Kapturek Numer 2. Światła w jej domu były wyłączone od dnia, kiedy ponoć skoczyła. Nie zauważył śladu jakiegokolwiek życia, nie licząc bukietu białych kwiatów, które ktoś położył pod drzwiami frontowymi. Kwiaty zaczęły już więdnąć. Zatrzymał się na ulicy przed jej domem. Już nie musi się przed nią ukrywać. Oczywiste, że jej tu nie ma. Był zły, czuł się oszukany. Poprzedniej nocy wstał ukradkiem i zamknął się w swoim gabinecie. Dwa, trzy razy przejrzał obszerne dossier Kapturka Numer 2. W trakcie poszukiwań nie znalazł nic, co by wskazywało na to, że ktoś – daleka rodzina czy przypadkowi przyjaciele – zabrał ją i ukrył przed nim. Miał żal do siebie, wyobrażał sobie, że pominął jakiś związek. Ale potem przypomniał sobie grób z dwoma nazwiskami. Grób, który teraz czekał na trzecie. Te dwa nazwiska były przecież podstawowym powodem, dla którego została wybrana jako Kapturek Numer 2. Nie mogła, za nic nie mogła o nich zapomnieć. Nie potrafiłaby. Były dla niej tylko dwa sposoby, żeby się z nimi połączyć: ja albo ten cholerny most na tej cholernej rzece. Poczuł się zraniony. Uważał, że dzięki swojemu sprytowi doprowadził ją na skraj samobójstwa. Uznał, że gdy po nią przyjdzie, ona niemal z ulgą przyjmie śmierć. Wiedział, że to wyzwanie dla pisarza. Czytelnicy będą chcieli poznać każdy jego krok. Będą chcieli doświadczyć tego samego napięcia, stanąć przed tym samym wyborem, co Kapturek Numer 2. Umrzeć w ten sposób. Albo w inny. Zawsze myśl o czytelnikach, napominał się. Jak zwykle sprawdził, co z Kapturkiem Numer 1. Trzymała się swoich zajęć, tak jak się spodziewał. Wystraszona śmiercią Kapturka Numer 2, Numer 1 znajdowała chyba poczucie bezpieczeństwa w zachowywaniu złudzenia, że wszystko jest w porządku. Już nie odwiedzała kabaretów, nawet nie wymykała się na parking, żeby zapalić. Za bardzo się boi, pomyślał. Przyjeżdżała do pracy wcześnie, zostawała do późna, potem jechała prosto do domu. To go cieszyło. I nie przypuszczał, że Kapturek Numer 3 ucieknie. Oto jedna z wielkich zagadek zabijania, pomyślał, patrząc na ciemny dom Kapturka Numer 2. Nasz racjonalny umysł myśli, że będziemy uciekać, ukrywać się, prosić przyjaciół o pomoc, że podejmiemy jakieś kroki, żeby się ratować. Ale nigdy tego nie robimy. Gdy odległość między myśliwym a zwierzyną się zmniejsza, jedna połowa równania robi się sprawniejsza, bardziej zdeterminowana, podczas gdy druga połowa staje się upośledzona, gorzej jej idzie jasne myślenie. Jej świat staje się coraz mniejszy. Przypomniał sobie film z kanału Discovery. Lwy rzucały się w pościg za antylopami, a czasem wilki, takie jak on, polowały na karibu. Zwierzyna pędziła tam i z powrotem, dziko, w panice, bez celu. Myśliwy był skoncentrowany na polowaniu, odcinał drogi ucieczki.
Zdecydowany, skuteczny. Uważał, że niczym się od niego nie różni. Będzie musiał podkreślić tę myśl w książce. Przyszedł mu do głowy dziwny pomysł: Lwy pozostawiają polowanie lwicom, ale pierwsze pożerają zwierzynę. Zastanawiał się, czy wilki robią tak samo. Niemożliwe. Nie jesteśmy leniwe. Po raz ostatni popatrzył na dom Kapturka Numer 2. Wątpił, czy tu jeszcze wróci – i wtedy, w tej samej chwili, poczuł, że z trudem może się od tego oderwać. Odtwarzał w myśli przyjemność, jaką dawało mu przejeżdżanie obok domu Kapturka Numer 2, szpiegowanie jej tygodniami, miesiącami. Z trudem przyszło mu pogodzenie się z tym, że ten etap dobiegł końca. Nadszedł czas, żeby jechać do domu, ale nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że coś nie zostało zakończone. Miał nadzieję, że zabicie Kapturka Numer 1 i Kapturka Numer 2 da mu satysfakcję, której pragnął. Tyle że po raz pierwszy był zmartwiony. Ciągnął nogi po chodniku jak starzec, sprężysty krok gdzieś zniknął. Bełkotał coś do siebie, wracając do samochodu. – Cholernie ciężko się pracuje, a potem coś się zdarza i pieprzy całą robotę. Obiecał sobie, że nie będzie zły na siebie. Wszystko inne szło zgodnie z planem. Niedokładnie zacytował na głos poetę: – „Przemyślne plany i myszy, i ludzi w gruzy się walą”[1]. Wielki Zły Wilk parsknął i się roześmiał. Elastyczność, pomyślał. Musi napisać parę stron o konieczności bycia elastycznym. Bądź przygotowany na to, co niespodziewane. Bez względu na to, jak dobrze idą sprawy, zawsze bądź gotów na nagłe zmiany. Na przykład na skok z mostu. Dotarł do samochodu i usiadł ciężko za kierownicą, jakby opuściły go siły. – Zostały nam teraz dni – powiedział na głos. Lubił potęgę swojego głosu. Wrzucił bieg i zaczął rozmyślać o doborze broni i miejsca. Pomyślał, że maszynopis powinien podzielić na dwie części: „Łowy” i „Zdobycz”. Karen siedziała dokładnie na wprost dyrektora domu pogrzebowego. – To niezwykłe zamówienie – powiedział z wahaniem – ale nie jest niemożliwe. Gabinet był utrzymany w odpowiednio poważnym stylu, z mnóstwem ciemnego drewna i oknami osłoniętymi tak, żeby do środka nie wdzierało się zbyt wiele światła. Dyrektor domu pogrzebowego był łysym, zwalistym mężczyzną o grubych palcach i wyglądał na brata łatę mimo poważnego, ciemnego garnituru. Mocny uścisk ręki, ciepły uśmiech i pełen entuzjazmu głos, kiedy mowa o śmierci, pomyślała. Spodziewała się stereotypu: wysokiego chudzielca o niskim głosie. Kogoś takiego, jak muzyk Uriah Heep. – Będzie mało ludzi – powiedziała Karen. – Obawiam się, że od wypadku, który zrobił z niej wdowę, Sarah zerwała wszystkie stosunki. Była bardzo samotna. Ale to nie znaczy, że nie zostało kilku przyjaciół, którzy chcieliby złożyć wyrazy pamięci. Może paru nauczycieli ze szkoły, w której pracowała, albo kolegów z pracy jej zmarłego męża, ze straży pożarnej. – Tak, to brzmi sensownie – przyznał dyrektor domu pogrzebowego. – A rodzina? – Niestety, rozsiana po świecie. Była jedynym dzieckiem, a jej rodzice umarli – skłamała Karen. – Krewni nie chcą przyjąć do wiadomości realiów jej śmierci. A może po prostu ich to nie obchodzi. Karen unikała słowa „samobójstwo”. Wiedziała, że dyrektor zakładu pogrzebowego też by go unikał. – To bardzo smutne – odparł, ale jego ton mówił o czymś przeciwnym: że bardzo ułatwi to sprawy. – Wie pan… myślałam, żeby zrobić to w moim domu – mówiła dalej Karen – takie małe prywatne przyjęcie, żeby wyrazić nasze uczucie do zmarłej… ale to byłoby zbyt nieoficjalne. – Wiedziała, że mu się to nie spodoba.
– Nie, nie, albo w kościele, albo w którejś z naszych mniejszych salek. Tak będzie znacznie lepiej. Z doświadczenia wiem, że często ludzie, którzy na pozór zerwali kontakty, byliby zdziwieni, ile osób przyszło na ich pogrzeb. To znaczy, byliby zdziwieni, gdyby nie byli martwi, pomyślała Karen. Pokiwała głową. – To prawda – powiedziała. No i gdyby to było w moim domu, nie zarobiłbyś. – To co, może pokazałby mi pan te salki? – Oczywiście! – Dyrektor się uśmiechnął. – I niech pani pozwoli, że przyniosę z sobą swój terminarz. Poprowadził Karen wąskim, grubo wyściełanym dywanami korytarzem, pomalowanym posępnymi odcieniami bieli. Zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami z tabliczką głoszącą „Sala wiecznego pokoju”. – Bez trumny? – Bez – powiedziała Karen. – Policja musi jeszcze znaleźć ciało… jeśli w ogóle je znajdzie. Myślę, że będą kwiaty ułożone wokół montażu ze zdjęć. Pokiwał głową. – To będzie cudowne. Karen odniosła wrażenie, że gdyby poinformowała: „Chcę wyświetlić parę filmów pornograficznych zrobionych w domu”, odpowiedziałby: „To byłoby cudowne”. Dyrektor przytrzymał przed nią drzwi. Salka była mała, dla jakichś pięćdziesięciu osób. W ściany wmontowano głośniki, płynęła z nich cicha pogrzebowa muzyka. W kątach stały wazony na kwiaty. Wszystko wyglądało wyjątkowo sztucznie, brakowało w tym duszy. Karen pomyślała, że jest idealnie. – O, jak ładnie – powiedziała, w głębi duszy myśląc, że gdyby Wilkowi udało się ją zabić, nie mogłaby sobie wyobrazić gorszego miejsca na wystawienie zwłok. Chryste, mam nadzieję, że jeśli on wygra, ktoś zabierze moje zwłoki, wystawi je na scenie i zbierze wszystkich komików z całego hrabstwa, żeby opowiadali nad moim trupem najgorsze, najbardziej oburzające, najbardziej świńskie kawały, na jakie ich stać, żeby każdy mógł się dobrze pośmiać moim kosztem. – Jakie ładne zasłony – zauważyła, pokazując na tył sali. Był to sztuczny jedwab. – Tak – rzekł dyrektor. – Tamtędy przechodzi się do mniejszego pomieszczenia. Rozumie pani, czasem rodzinie potrzebna jest dodatkowa prywatność. – Oczywiście – zgodziła się Karen. Pomyślała, że to idealne dla tego, co zamierzała. Tak jak Wielki Zły Wilk, kiedy furgonetka szkolna zatrzymała się na parkingu przy centrum handlowym, Kapturek Numer 3 myślała o doborze broni. – No dobrze, tylko dwie godziny. Sprawdźcie zegarki – oświadczył nauczyciel, młody człowiek tuż po trzydziestce, który uczył geografii. Miał zamiar kupić sobie kubek kawy po zawyżonej cenie, znaleźć miejsce w restauracyjnej części galerii, gdzie będzie mógł sobie poczytać, czekając, aż miną dwie godziny. Był tutaj przede wszystkim dlatego, żeby policzyć uczniów i by przepisy szkolne i centrum handlowego nie zostały złamane. Jordan zaś zdecydowanie zamierzała złamać najważniejszą z reguł. Miała w kieszeni jedną z kart kredytowych Kapturka Numer 1 i dokładne instrukcje, co ma kupić. Czas ją poganiał, nie tylko dlatego, że nauczyciel wyznaczył nieprzekraczalny termin, ale także dlatego, że wieczorem, o czym wiedziała, Karen zadzwoni do działu zabezpieczania kart kredytowych, powie, że zgubiła kartę albo że ją ukradziono, i zablokuje konto. Najpierw weszła do sklepu z elektroniką. Kamera wideo, którą ekspedient pragnął jej sprzedać, była niewiele większa od telefonu komórkowego i można ją było obsługiwać jedną ręką. Miała dodatek w postaci szerokokątnego obiektywu, który, zdaniem Jordan, mógł się
okazać użyteczny. Karta kredytowa Kapturka Numer 1 została błyskawicznie zaakceptowana. Następnym zakupem Jordan było coś, o czym nie rozmawiała z Karen. Czuła się trochę winna, kiedy wchodziła do sklepu z odzieżą. Był to pawilon z ubraniami lepszej jakości, obsługujący młodych profesjonalistów. Poszła wprost do półek z kaszmirowymi swetrami po zawyżonej cenie i wybrała to, co się jej spodobało: czarny golf w swoim rozmiarze. Zaniosła go do kasy, przy której siedziała dziewczyna niewiele od niej starsza. – To prezent dla mojej matki – powiedziała Jordan ze sztucznym uśmiechem. Kasjerka przeciągnęła kartę i zapytała: – Czy mam zapakować do pudełka? – Tak – odparła Jordan. Liczyła na to, że sklepy w centrum handlowym już nie pakują same towarów do pudeł. Teraz wkładają tylko kartonowe pudełko do składania, a sweter do papierowej torby, ozdobionej logo sklepu. Podpisała rachunek bazgrołem naśladującym nazwisko Karen. Popatrzyła na zegarek. Musiała się spieszyć. W papierniczym kupiła karty urodzinowe, trochę pstrego, srebrnego papieru do pakowania i taśmę. Potem poszła w stronę stoisk specjalizujących się w towarach sportowych. Otoczona T-shirtami i dresami Nike, Adidasa, Under Armour oraz manekinami prezentującymi najmodniejsze wyposażenie dla biegaczy, skierowała się prosto do działu z napisem „Polowanie i wędkarstwo”. Sprzedawca w średnim wieku czaił się pomiędzy strojami maskującymi, wędkami, przynętami, kamizelkami ratunkowymi i kaskami dla kajakarzy. – Cześć – odezwała się z ożywieniem. – Może mi pan coś poradzić? Sprzedawca oderwał wzrok od kartek z cenami, które naklejał na łuki i strzały, a Jordan stwierdziła, że od razu ją zlekceważył. Nastolatki kręciły się zazwyczaj po działach z butami do biegania albo szukały słuchawek do iPodów. – Mój tato bardzo lubi polować i wędkować – powiedziała ze śmiechem. – Chcę mu coś kupić na urodziny. – Hm, jakiego rodzaju ma to być prezent? – zapytał sprzedawca. – On bardzo lubi przynosić świeżo złowione ryby do domu, na kolację – odparła. – Ma łódkę i wypływa nią. Ojciec Jordan był dyrektorem w firmie inwestycyjnej na Wall Street. Według niej nie spędził ani jednej nocy na łonie natury i unikał wychodzenia ze swojego gabinetu na wyprawy większe niż lunch biznesowy i dwa martini we francuskiej restauracji. Pokazała wystawę. – A może coś takiego? Jak pan myśli, miałby z tego jakiś pożytek? Sprzedawca skierował wzrok w stronę, w którą patrzyła. – Hm – ocenił – żaden rybak, który lubi przynosić połów do domu, nie obejdzie się bez tego. Są naprawdę dobre. Najlepsze modele. Drogie, ale na pewno będzie zadowolony. Jordan skinęła głową. – Więc wezmę ten. Sprzedawca zdjął z wystawy ośmiocalowy nóż do filetowania. – Szwedzka stal, z dożywotnią gwarancją ostrości. Jordan podziwiała wąskie, wygięte ostrze i czarną rękojeść. Jak brzytwa, pomyślała. Zostało jej niewiele czasu. Wkrótce nauczyciel zacznie zbierać uczniów na drogę z powrotem do szkoły. Poszła szybko do toalety dla kobiet na piętrze. Pomyślała, że będzie tam miała więcej prywatności niż w toaletach obok alejki z restauracjami. Wpadła do środka, ulżyło jej, że jest sama. Rozpakowała z plastiku nóż do filetowania i wyjęła ostrze ze skórzanej pochwy. Wzięła
jednorazową chusteczkę i z łatwością ją przecięła. Potem zaczęła machać nożem jak szermierz. To wystarczy, pomyślała. Starannie zawinęła nóż w zwoje czarnego golfa i włożyła wszystko do pudełka, które dostała w sklepie. Pospiesznie wyjęła kolorowy papier, wstążkę i zapakowała całość, oklejając taśmą każdą fałdkę. Wyjęła kartę urodzinową i napisała „Z okazji urodzin, Mamusiu! Mam nadzieję, że będzie pasować! Kocham cię, Jordan”. Kartkę włożyła do koperty i przykleiła do paczki. Szkoła nie pozwalała uczniom na posiadanie jakiejkolwiek broni, ale Jordan wiedziała, że jej potrzebuje. Nie miała zamiaru wysyłać swetra mamie. Jej urodziny i tak będą dopiero za kilka miesięcy. Ale żaden nauczyciel nie poprosi jej, żeby rozpakowała taką paczkę, a jeśli nawet to zrobi, to tylko zerknie na sweter i nie będzie go obmacywał, żeby coś znaleźć. Zastanawiała się, czy Wilk jest równie dobrym przemytnikiem jak ona. Próbowała sobie wyobrazić, jak wbija mu nóż do filetowania między żebra i sięga serca. Wsadzić mu go pod siódme żebro, myślała. Bez litości. Wbić z całej siły, sprężyć się, bez wahania. Zabić go, zanim on zabije. Pomysł, żeby zaskoczyć Wielkiego Złego Wilka tak śmiercionośną bronią, jak nóż do filetowania, dawał jej poczucie bezpieczeństwa, chociaż Wilk zawsze był nieprzygotowany i pozostawał na jej łasce, kiedy wyobrażała sobie spotkanie z nim. I nie miał pistoletu, rewolweru ani noża, ani innego niebezpiecznego narzędzia, kiedy oczami duszy widziała to spotkanie twarzą w twarz. Nie potrafiła racjonalnie wymyślić, jak uda się jej zyskać nad nim przewagę. Po prostu wiedziała, że musi znaleźć jakiś sposób. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie Sarah zauważyła w Bezpiecznym Domu, było to, że prawa, które ludzie powszechnie uważają za oczywiste, są tutaj całkowicie ignorowane. Podobało jej się to. W nadchodzących dniach też była gotowa ignorować niektóre przepisy. Na przykład, kiedy zgarbiła się nad laptopem i zaczęła tworzyć nową tożsamość z informacji dotyczących Cynthii Harrison, które dostarczyła jej Kapturek Numer 1, myślała, że będzie musiała trzymać to w tajemnicy. Okazało się jednak, że pracownice ośrodka dla kobiet były ekspertkami w konstruowaniu całkowicie nowych postaci z elektronicznych oparów. To nie pierwszy raz, wyjaśniła dyrektorka ośrodka, że kobieta najłatwiej unika prześladowania i bicia, po prostu stając się kimś innym. Lokalna policja wiedziała o tej działalności ośrodka i nie robiła nic, by to powstrzymać. Dogadano się, że dopóki kobieta stara się uniknąć tragedii, policjanci przymkną na to oko. Ukrywanie ludzi było przecież najważniejszym celem ośrodka. Szybko pomogły wydostać kopię metryki urodzin zmarłej kobiety z urzędu miasteczka, w którym Cynthia Harrison przyszła na świat, potem udało im się nielegalnie zgłosić to do notariusza i magicznym sposobem uczynić oficjalnym dokumentem. Wystąpiły z podaniem o nową kartę ubezpieczenia socjalnego i za pomocą oszałamiających sztuczek komputerowych wprawiły w ruch wydanie zastępczego prawa jazdy. Konto bankowe w wielkim ogólnonarodowym banku – nic lokalnego, to można by namierzyć – założono na niewielką sumę, którą ofiarowała Karen. Sarah znikła. Na jej miejscu pojawiła się nowa Cynthia. Karen zawiozła Sarah do ośrodka, gdzie powitano ją uściskami i słowami otuchy. Zanim zaprowadzono Sarah do małego, funkcjonalnego pokoju na drugim piętrze starego wiktoriańskiego domu, dyrektorka zadała jej kilka wnikliwych pytań o to, czy jej mąż jest bardzo niebezpieczny. Sarah nie powiedziała ani słowa o Kapturku Numer 1, Kapturku Numer 2 i Kapturku Numer 3. Nie wspomniała o Wielkim Złym Wilku. Trzymała się historii, którą wymyśliła Karen: bił ją i prześladował.
– Masz broń? – zapytała dyrektorka. Pierwszym odruchem było skłamać na temat rewolweru, który trzymała w torbie. Ale tyle już nakłamała, że dodatkowy fałsz wydawał jej się wyjątkowo niewłaściwy. – Ukradłam rewolwer. – Niech go zobaczę – rzekła dyrektorka. Sarah wyjęła rewolwer i podała go kolbą do przodu. Dyrektorka ze znawstwem otworzyła cylinder i wyjęła kule. Trzymała je w dłoni, pieściła wypolerowany brąz łusek, potem znów załadowała rewolwer, spojrzała w lufę, po cichu powiedziała „trach!” i wręczyła broń Sarah. – Niezła sztuka – zauważyła. – Nigdy z niego nie strzelałam – wyznała Sarah. – Hm, jakoś na to zaradzimy – oceniła dyrektorka. – Ale zawsze boimy się o dzieci, które mieszkają tutaj z matkami. Nie chcemy wypadku. A dzieciaki… te starsze, wiesz, osiem, dziewięć, dziesięć lat… może kusić, bo tak się boją mężczyzn. Sięgnęła do biurka, wyjęła kłódkę z zamkiem szyfrowym i dała ją Sarah. – Kombinacja to siedem, sześć, siedem – powiedziała. – Łatwo zapamiętać. To odpowiednik SOS w telefonie. Dyrektorka się uśmiechnęła. – Chcę cię nauczyć, jak tego używać – dodała. – Znacznie lepiej jest wiedzieć, co robić i nie musieć tego robić, niż nie wiedzieć, kiedy zajdzie potrzeba. Sarah pomyślała wtedy, że przez cały czas, kiedy była Kapturkiem Numer 2, myślała podobnie.
33 Tylne drzwi. Doniczka. Zapasowy klucz. Karen zaparkowała przecznicę od pustego domu Sarah, poczekała, aż zapadnie noc, dodatkowo przeszła dwie przecznice w odwrotnym kierunku, często oglądając się przez ramię. Zdała sobie sprawę, że sama jej obecność w okolicy domu Kapturka Numer 2 daje stuprocentową pewność, po co przyszła. Jej uczucia były typowe dla doprowadzającego do szaleństwa zachowania, które zaszczepił im Wilk: Idź w złym kierunku. Wyobraź sobie zabójcę za oknem. Słuchaj tego, czego nie mówi. Dostrzegaj to, czego nie ma. Niczemu nie ufaj, bo jeśli stracisz czujność, umrzesz. A i tak cię zabiją. Zatrzymała się na ulicy. Oddychała powoli. Na ramieniu niosła mały plecak. Naukowa część jej umysłu zastanawiała się nad głębią strachu i rozstrojem życia każdej z trzech Kapturków. Nie mogę być lekarką ani komikiem. Sarah nie może być wdową. Jordan nie może być normalną nastolatką, skoro coś takiego istnieje. Dobijała ją myśl, że wprawdzie każdego czeka koniec, ale niepewność, jaki będzie, trzyma ludzi przy życiu. Zmienić coś w tym równaniu – dołożyć do algorytmu umierania śmiertelną chorobę, nagły wypadek albo mordercę bez twarzy – i nic już nie jest takie samo. Odwróciła się nagle i ruszyła ulicą za domem Sarah. „Sąsiedzi od tyłu mają granatowe zasłony na frontowych oknach i drzwi pomalowane krzykliwą czerwienią. Dom jest lśniącobiały. Wszystko jest bardzo patriotyczne, podświetlają to na noc. Z przodu nie ma płotu – można po prostu wejść na podwórko. Z tyłu, w rogu od północnego wschodu, znajduje się placyk zabaw dla dzieci z drewnianymi przyrządami gimnastycznymi. Wejdziesz do połowy drabinki i stamtąd możesz przeskoczyć przez siatkę, która oddziela mój dom od ich domu. Na skraju działki rośnie drzewo. Schowaj się za nim na chwilę, a potem podejdź do tylnych schodów wejściowych. Nikt cię nie zobaczy”. Instrukcje Sarah były proste: dobrze skonstruowany, przemyślany plan nauczycielki. Zrób to. Zrób tamto. Uczniowie, uważajcie! Karen, z pochyloną głową, zerkała ukradkiem na domy przy ulicy, szukała czerwieni, bieli i granatu. Kiedy to dostrzegła, weszła na podwórko, trzymając się blisko ścian domu. Poruszała się, najszybciej jak umiała. Zobaczyła placyk zabaw i pobiegła w jego stronę. W oddali usłyszała szczekanie psa – Przynajmniej to nie wycie wilka, pomyślała – i tak jak powiedziała Sarah, wspięła się do połowy drabinki. Konstrukcja trochę się zachwiała, kiedy prawą stopą sięgnęła do wierzchu siatki, a potem odepchnęła się i przeskoczyła płot. Wylądowała niezgrabnie, głową do przodu, na wilgotnej trawie za nieoświetlonym domem Kapturka Numer 2. Powlokła się do drzewa, gdzie według słów Sarah miała się schować, i czekała, aż oddech wróci jej do normy. Adrenalina pulsująca jej w uszach grzmiała jak wodospad. Musiało minąć kilka minut, zanim na tyle się uspokoiła, by wychwycić nocne hałasy. Samochód kilka przecznic dalej. Odległe zawodzenie syreny. Psy, więcej psów, ale nie tak głośnych, żeby kogoś naprawdę zaniepokoić. Czekaj. Czekała, czy nie usłyszy stłumionych kroków. Nastawiła uszy na wszelkie odgłosy, gdyby ktoś szedł w ślad za nią. Nic. Kwestia wizyty w domu Kapturka Numer 2 nie była skomplikowana. Gdyby wcześniej odpowiednio przemyślała sprawę, powiedziałaby Sarah, że ma wziąć to ze sobą przed fałszywym
samobójstwem. Ale Karen nie pomyślała i teraz musiała po to przyjść. Początkowo chciała po prostu podejść do drzwi frontowych i wejść, nie przejmując się tym, czy Wilk ją zobaczy. Ale taka brawura wydawała się błędem. Lepiej potajemnie, powiedziała sobie, chociaż nie wiedziała dlaczego. Tylne drzwi. Doniczka. Zapasowy klucz. Karen wstała, przygarbiła się i pobiegła naprzód. Przy schodkach prowadzących do domu zagłębiła dłonie w zimną ziemię w doniczce. Po kilku sekundach znalazła klucz, wytarła go do czysta i podeszła do drzwi. W ciemności trochę musiała pogmerać, zanim włożyła go w zamek. Usłyszała, jak zasuwa otwiera się z trzaskiem, i wślizgnęła się do środka. Dom był pełen cieni. Docierało tu trochę światła z ulicznej latarni, ale za mało, żeby wnętrze domu było czymś więcej niż zbieraniną odcieni czerni. Karen rozsądnie wzięła ze sobą latarkę – nie włączała światła i jak włamywacz zaczęła się skradać korytarzami. Mała latarka dawała punkcik świetlny, którym omiatała ściany. W domu czuło się zaduch śmierci. Zauważyła, że mdłe światełko latarki drży w jej dłoni. Sarah powiedziała jej, gdzie szukać, ale i tak czuła się, jakby szła przez jakąś obcą okolicę, w strachu, że obudzi duchy, jeśli wyda jakiś dźwięk. Zdjęła plecak z ramienia i zaczęła wkładać do niego to, czego potrzebowała. Przemieszczała się z pokoju do pokoju, unikając pracowni zmarłego męża i sypialni zmarłej córki, tak jak poleciła jej Sarah. Portret w ramkach z holu, fotografia przyczepiona magnesem do drzwi lodówki – Karen zbierała zdjęcia do ekspozycji. Musi wyglądać na zmarłą. Zdjęcia muszą podkreślać inny czas, kiedy Sarah promieniała nadzieją. Kontrast jest ważny. Prawie skończyła, szukała tylko ostatniej fotografii rodzinnej, która według słów Sarah wisiała na ścianie jej sypialni, gdy nagle usłyszała hałas dochodzący od frontu. Nie potrafiła określić, co to za dźwięk. Może to było drapanie, może szelest papieru. Może wiatr. Nie przypominała sobie jednak, żeby wiało, kiedy podchodziła od tyłu domu. Jej pierwszą, przerażającą myślą było to, że w domu ktoś z nią jest. Nie ktoś. On. Zabije mnie. To bez sensu, Karen wiedziała o tym. To Sarah miała tutaj umrzeć. To jej dom. Co też nie miało sensu. Zamarła, wyłączyła latarkę. Miała wrażenie, że każdy jej oddech, którym wyrywała nocne powietrze, jest głośny jak grzmot. Nasłuchiwała. Nic. Twój słuch robi ci niespodzianki. Mimo wszystko zdjęła zdjęcie ze ściany i włożyła je do plecaka. Wydawało się jej, że odgłos zamka błyskawicznego, kiedy zamykała plecak, był głośny i szorstki. Odwróciła się w stronę drzwi. To on tam jest. Czeka na mnie. Próbowała wytłumaczyć sobie, że to wariactwo: A więc tak wygląda obłęd. Musiała zmobilizować wszystkie siły, żeby wyjść za drzwi. Niewiele brakowało, a potknęłaby się i upadła na schodach. Pognała do płotu na tyłach, spodziewając się, że w każdej chwili może upaść. Była zaskoczona, że jest w stanie złapać za szczyt ogrodzenia i wspiąć się. Siatka próbowała ją schwytać, jakby mnóstwo zawziętych palców przywarło jej do ubrania. W czerwono-biało-granatowym domu zapaliło się światło. Zignorowała to i pobiegła w opiekuńczą noc, w stronę swojego samochodu. Po raz drugi tego wieczoru drżały jej ręce. Kluczyki upadły na podłogę. Zaklęła głośno, schyliła się i zaczęła obmacywać gumową matę. Wreszcie je znalazła. Dopiero po kilku minutach i kilku kilometrach poczuła, że puls wraca do normy. Wyobraziła sobie, że jest jak jeleń, uciekający przed sforą psów. Chciałaby się skulić w jakimś
bezpiecznym, ciemnym miejscu, dopóki nie odzyska spokoju. Obok niej przemknął samochód. Pokonała przemożny impuls, żeby skręcić jak szalona, jakby tamten wóz za bardzo się zbliżył. Pokręciła głową, próbując odpędzić obezwładniające przerażenie. Myśli jak szalone przelatywały jej przez głowę, kiedy zadzwoniła komórka. Dzwonek wwiercił się w jej uszy i gdy sięgała po aparat, o mało nie straciła panowania nad kierownicą. To nie ta specjalna komórka, której numer miały tylko Jordan i Sarah. To był jej normalny telefon. Podniosła go z fotela dla pasażera. Nagła interwencja lekarska, to była jej pierwsza i jedyna myśl. – Doktor Jayson? – Rześki, rozkazujący głos. – Przy telefonie. – Tu spółka ochrony Alpha. Czy jest pani w domu? Karen nie wiedziała, o co chodzi. Potem przypomniała sobie, że po pierwszym liście od Wielkiego Złego Wilka zainstalowała w domu system alarmowy i kupiła drogi system monitorowania. – Nie, jestem w drodze. Co się stało? – Pani system wskazał intruza. Obecnie nie przebywa pani w domu? – Nie, do licha, mówiłam panu. Co to za intruz? – Protokół każe mi nakazać, żeby nie wracała pani, zanim nie skontaktuję się z lokalną policją. Wszyscy spotkamy się w pani domu. Jeśli to włamanie, nie chcemy zaskakiwać przestępcy. To zadanie dla policji. Karen próbowała odpowiedzieć, ale dławiło ją każde słowo. Przy skręcie na podjazd czekał samochód policyjny. Młody policjant stał przy drzwiczkach od strony kierowcy, czekając na nią. Opierał się niedbale o wóz, nie widać było po nim, żeby się spieszył. – To mój dom – powiedziała Karen, opuszczając szybę. – Co się dzieje? – Poproszę dowód tożsamości – odparł policjant. Pokazała mu prawo jazdy. Wziął je, chyba nie zauważając drżenia ręki, popatrzył na dokument, porównał jej twarz ze zdjęciem i oddał. – Już sprawdziliśmy dom – poinformował. – Tu jest jeszcze jeden radiowóz. Zechce pani pójść ze mną? – To pytanie wypowiedziane zostało tonem rozkazu. Karen posłuchała. W radiowozie przed jej garażem siedziało dwoje funkcjonariuszy. Jednym z nich była poirytowana młoda kobieta, która opierała dłoń na uchwycie schowanego w kaburze pistoletu kaliber 9 mm. Drugim – wyraźnie już starszy mężczyzna z niewielkim brzuszkiem i siwymi lokami wystającymi spod czapki. Wysiadając z samochodu, poczuła, że robi się jej miękko w kolanach. Bała się, że upadnie na twarz albo że głos będzie się jej łamał ze strachu. – Witam, pani doktor – powiedział radośnie starszy policjant. – Miała pani szczęście, że nie wróciła pani wcześnie do domu. – Szczęście? – zapytała Karen. Była w stanie wydusić z siebie tylko to jedno słowo. – Pokażę pani. Poprowadził Karen frontowymi drzwiami – szeroko otwartymi – do okna obok nich. Było wybite, odłamki szkła leżały rozsypane na podłodze. – Tędy wszedł – wyjaśnił policjant. – Potem, kiedy zadzwonił telefon… tak robią spółki ochrony: dzwonią do domu i jeśli się odbierze, pytają o kod, a jeśli po sześciu dzwonkach nie ma odpowiedzi, włamywacz widzi identyfikator dzwoniącego. Wpada w panikę, może coś schwyci, wypada frontowymi drzwiami i ucieka do lasu albo tam, gdzie zaparkował samochód. My
przyjeżdżamy po paru minutach, ale jego już dawno nie ma i… – Po ilu minutach? – Karen weszła mu w słowo. Głos miała matowy, jakby słowa straciły rumieńce. – Może po pięciu. Najwyżej po dziesięciu. Szybcy jesteśmy. Jeden z naszych chłopaków był na głównej drodze, jakieś parę kilometrów stąd, wyłapywał tych, co łamią ograniczenie szybkości. Zawrócił, włączył światła i syrenę i szybko był na miejscu. Karen pokiwała głową. – Już wezwałem faceta od okien. Mam nadzieję, że pani nie ma nic przeciwko temu. W komendzie mamy spis paru takich. Przyjeżdżają natychmiast, w dzień i w nocy… – Nie. Bardzo dobrze. – Będzie za chwilę. Wstawi szybę i znowu podłączy system alarmowy. Ale tymczasem chcielibyśmy, żeby pani obejrzała dom, sprawdziła, co bandzior ukradł, zanim uciekł. Wie pani, ludzie od ubezpieczeń. Chcą, żeby w raporcie policyjnym było jak najwięcej, gdyby pani zgłosiła roszczenia. Karen znowu skinęła głową. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyobraźnię miała przepełnioną zbyt wieloma ewentualnościami: To był Wilk. Nie, to zbyt toporne. On jest wyrafinowany. Mądry. Po co ktoś inny by się włamywał? To nie może być przypadek. Czy przyszedł mnie zabić? Nie wiedziała, co powiedzieć policjantowi. Przeszła więc powoli przez dom, szukając jakichś śladów, sprawdzając, czy czegoś nie brakuje. Ale poza szkłem, rozpryśniętym pod wybitą szybą, niczego nie stwierdziła. Wyglądało to prawie tak, jakby ktoś wybił szybę, wszedł do środka, i natychmiast wyszedł. To nie mógł być Wilk, powiedziała sobie. On by czegoś chciał. I wiedziałby, że mnie nie ma. Razem z policjantem wiszącym jej nad głową przeszła przez wszystkie pokoje, sprawdziła wszystkie szafy, otworzyła wszystkie drzwi i włączyła wszystkie światła. Niczego nie brakowało, i to jeszcze bardziej zbiło ją z tropu. W trakcie poszukiwań pojawił się mężczyzna w średnim wieku od Szklarzy Smitha 24 godziny i szybko zabrał się do pracy przy oknie. Szklarz przywitał się z policjantami jak z rodziną. Karen pomyślała, że może nawet tak jest. – Czegoś brakuje? – zapytał siwy policjant. – Nie. Wszystko chyba jest na miejscu. – Niech pani sprawdza dalej – polecił policjant. – Czasem to nie jest takie oczywiste, jak szerokoekranowy telewizor wyrwany ze ściany. Trzyma pani tutaj gotówkę albo biżuterię? Karen przeszukała szuflady w sekretarzyku w sypialni. Niewielki zbiór kolczyków i naszyjników był tam, gdzie zostawiła go rano. – Niczego nie brakuje. – Powinna poczuć się lepiej, ale czuła mdłości, robiło się jej niedobrze. – Szczęściara. Myślę, że system alarmowy się sprawdził. Mamy sporo włamań w tej części miasta. Głównie takich jak to… łap i uciekaj. Karen nie uważała się za szczęściarę. Nadal przeszukiwała dom. Coś było nie tak. Minęła chwila, zanim dotarło do niej, że nigdzie nie ma Martina i Lewisa. – Mam dwa koty… – zaczęła. Policjant się rozejrzał. – Kiedy się mieszka samemu, trzeba mieć wielkiego, złego psa. – Wiem. Ale ich tu nie ma – dodała. – To koty domowe, rozumie pan… nigdy nie
wychodzą. Policjant wzruszył ramionami. – Pewnie wymknęły się frontowymi drzwiami za bandziorem, przerażone tak samo jak on. Schowały się w krzakach, gdzieś niedaleko. Jak odjedziemy, niech pani postawi miskę z jedzeniem na tylnej werandzie, to wrócą. Koty, wie pani, same potrafią o siebie zadbać. Nie martwiłbym się. Pojawią się, gdy zgłodnieją albo jak się zrobi za zimno. Ale i tak dołożę to do raportu. Pomyślała, że powinna zawołać Martina i Lewisa. Ale wiedziała, że i tak nie wrócą. Nie dlatego, że nie reagowały na jej wezwania. Była absolutnie, na sto procent pewna, że nie żyją.
34 Wielki Zły Wilk trzymał w ręku dziewięciocalowy nóż, ważąc go na dłoni. Wagę miał odpowiednią – nie za ciężki, bo trudno byłoby się nim posługiwać, nie za lekki, bo nie przeciąłby skóry, mięśni, ścięgien, kości. Położył kciuk na ząbkowanym ostrzu, ale powstrzymał pokusę, żeby przejechać nim po ostrej jak brzytwa krawędzi. Przesunął natomiast palcem wskazującym po płaszczyźnie i lekko ją pogłaskał. Dotarł do szpica i się zatrzymał. Zdrapał resztki zakrzepłej krwi z rączki. Potem sięgnął pod biurko, wyjął buteleczkę z kuchennym środkiem do dezynfekcji i czyszczenia, nalał sporą porcję na cały nóż i starannie wytarł wszystkie powierzchnie, żeby usunąć pozostałości DNA. – Nie zmieszasz przecież krwi kotów z krwią Kapturków – powiedział, ale niezbyt głośno, bo nie chciał, żeby pani Wielka Zła Wilkowa coś usłyszała. No i, o mało nie zapomniał, z pewnością nie zaakceptowałaby zabijania ślicznych małych kociąt, nawet gdyby jej powiedział, że to ważne dla ogólnego planu. Mogłaby mieć wątpliwości co do morderstwa, ale nie co do zabijania kota. Nawet go nie podrapały. Przez chwilę zastanawiał się, jakie nosiły imiona. Ten szczegół powinien się pojawić w jego badaniach nad życiem Kapturka Numer 1. Nie znosił potknięć. Bądź drobiazgowy. Szczegóły śmierci muszą być odmierzone, oczekiwane, opracowane co do ułamka sekundy. Dokumentacja musi być równie precyzyjna. Twoje opisy muszą być doskonałe do bólu. Pamiętaj – dodał w duchu. – Jesteś również dziennikarzem. Siedział w gabinecie, otoczony swoimi zdjęciami, słowami, planami i książkami. – Dotarliśmy do ostatecznej rozgrywki – powiedział do każdego z Kapturków, tym razem obracając się w fotelu do ściany ze zdjęciami. Miał chęć odtańczyć taniec zwycięstwa Muhammada Alego, Najwspanialszego, ale zwalczył tę pokusę, bo przecież jeszcze nic nie zostało zakończone. Znowu machnął ostrzem w powietrzu, podrzynając wyimaginowane gardła, i położył nóż na blacie biurka. Potem lekko się odepchnął i podjechał fotelem do regału z książkami. Wyjął kilka tomów: zmarłego Johna Gardnera O stawaniu się powieściopisarzem, Alice LaPlante Tworzenie opowiadania, Stephena Kinga Jak pisać: pamiętnik rzemieślnika. Postawił te książki obok egzemplarza Strunka i White’a Elementy stylu, który przez cały czas trzymał pod ręką. Uśmiechnął się i pomyślał: Niektórzy zwariowani zabójcy czytają Biblię albo Koran, żeby znaleźć świątobliwe usprawiedliwienie i przewodnictwo. Wierzą, że w każdym świętym słowie zawarty jest przekaz skierowany wyłącznie do ich uszu. Ale pisarze wierzą Strunkowi i White’owi. To jest de facto biblia ich rzemiosła. A ja wolę Johna Gardnera, bo jego rady są takie przemyślane, chociaż sam był trochę szalony. A może był po prostu ekscentrykiem. Tak jak ja. Położył nóż obok książek, jakby coś łączyło te przedmioty. Potem napisał: Nóż to zarówno wspaniała, jak i fatalna broń mordercy. Z jednej strony daje prywatność, wymaganą przy doświadczaniu zabójstwa. Psycholodzy i tandetni freudyści uważają, że jest to substytut penisa, ale to w oczywisty sposób zbyt upraszcza sprawę. Nóż daje niezbędną dla morderstwa bliskość, w ostatniej chwili nie ma bariery między zabójcą a ofiarą, i to jest ten nektar, który wszyscy spijamy. To nas łączy bardziej niż partnerów, bardziej niż bliźniaki, bardziej niż kochanków.
Z drugiej strony, wszystko jest cholernie zapaprane. Krew jest zarówno nagrodą, jak wrogiem zabójcy. Tryska tam, gdzie chce. Płynie szybko. Wsiąka tam, gdzie nie chcemy – na przykład w podeszwy butów albo w mankiety koszuli – i zostawia małe, mikroskopijne ślady zabójstwa, które jakiś nudny gliniarz z mikroskopem może odnaleźć w czasie śledztwa. To sprawia, że krew jest najniebezpieczniejszą substancją, z którą wchodzi się w kontakt. Jedna z najlepszych teorii dotyczących podłego mordu, dokonanego w 1892 roku w Fall River przez Lizzie Borden – „Lizzie Borden wzięła siekierę i zadała matce czterdzieści ciosów. Kiedy zobaczyła, co uczyniła, zadała ojcu czterdziesty pierwszy…” – mówi, że rozebrała się do naga, żeby zamordować rodziców, a kiedy skończyła, wykąpała się i ubrała, toteż gdy pojawiła się policja, nie było niczego, co mogłoby ją obciążyć. Nie licząc, oczywiście, dwóch trupów w domu. Nie wolno zabierać niczego z miejsca zbrodni – na przykład fragmentu odzieży, pukla włosów – czego nie byłoby się na sto procent pewnym. I dobrze jest wiedzieć przez cały czas, że taki przedmiot może w końcu sprowadzić nieszczęście. Przerwał, zawiesił palce nad klawiaturą i pomyślał: Nie jestem taki, jak wielu byle jakich zabójców; nie potrzebuję zakrwawionej pamiątki. Pozostają mi wspomnienia i eleganckie, szczegółowe artykuły w gazetach. Są jak przegląd moich dokonań. Dobry przegląd. Pozytywny przegląd. Ekstatyczny, świetny, wart nagrody przegląd. Taki przegląd na cztery gwiazdki. Znów pochylił się nad komputerem: Ryzyko, oczywiście, zawsze nęci, a krew to zawsze ryzyko. Dobry zabójca powinien rozumieć narkotyczne, uzależniające działanie, jakie krew wywiera na duszę. Nie można tego ignorować, ale też nie wolno dać się mu zniewolić. Najlepsze ryzyko to ryzyko pod kontrolą. Równowaga jest istotna. Strzelić do kogoś z broni palnej, albo nawet ze starego łuku, i strzał daje niezbędny dystans, który usuwa wiele z tych subtelnych zagrożeń, a jednocześnie mnoży pułapki prowadzące do wykrycia. Ukradłeś broń palną? Czy na łuskach są odciski palców? Ale moja niechęć do broni palnej ma inne podłoże: nie znoszę oddzielenia. Każdy krok wstecz od Kapturka osłabia wrażenie. Z pewnością nikt nie chce odejść z miejsca starannie zaplanowanego mordu z poczuciem braku pełni i frustracji. Toteż staranny zabójca przewiduje problemy i podejmuje kroki, żeby ich uniknąć. Widzi, jakie konsekwencje wynikają z jego działań. Na przykład rękawiczki chirurgiczne. Chcesz użyć noża? Dobry wybór, ale niepozbawiony zagrożeń. Te rękawiczki są niezbędną częścią wyposażenia. Żonglował myślami. To będzie nóż. Tak jak Wilk ufał swoim zębom i pazurom, tak ja zaufam nożowi. Nie będzie żadnej anonimowości, kiedy zobaczą to ostrze. Przez parę minut ślęczał nad tymi słowami. Martwiło go, że ton jest zbyt poufały i że przemawia zbyt bezpośrednio do planowanych odbiorców. Chwilę zajęło mu zastanawianie się, czy nie przerobić ostatnich fragmentów. Szczególnie John Gardner, ale także Stephen King rozpisywali się o starannym planowaniu i walorach przerabiania tekstu. Ale nie chciał przy tym zniszczyć spontaniczności maszynopisu. To przyciągnie czytelników do księgarń, myślał. Będą wiedzieli, że idą ze mną krok w krok tą samą drogą. Tą samą, co Kapturek Numer 1 i Kapturek Numer 3. Szybko odwrócił się od biurka i przejechał palcem po grzbietach zgromadzonych w biblioteczce książek. Na trzeciej półce znalazł to, czego szukał: reportaż zmarłego dziennikarza, Toma Wickera, z buntu w więzieniu w Attica, A Time to Die. Przeglądał strony, póki nie znalazł fragmentu, którego szukał. Była to skarga autora, że mimo reporterskiej i pisarskiej sławy we
własnych oczach niewiele zrobił, żeby coś w życiu „wyrazić”. Roześmiał się na głos. To nie będzie moim problemem. Odwrócił się do komputera, przygarbił i zaczął gorączkowo pisać: Badałem. Sprawdzałem. Obserwowałem. Zabójca jest jak psycholog i jak kochanek. Swój cel należy dokładnie poznać. Kapturek Numer 1 jest najbardziej narażona na niebezpieczeństwo między drzwiami jej domu a samochodem. Wieczór jest lepszy od poranka, bo kiedy wraca do domu, boi się tego, co na nią czeka w środku. Nie koncentruje się na odległości między samochodem – bezpieczeństwo – a frontowymi drzwiami – potencjalne bezpieczeństwo, potencjalne zagrożenie. To dodatkowa korzyść z mojego małego włamania. Zmusi ją do skupienia się na tym, co może na nią czekać w domowych pieleszach. Tak jak w bajce o Czerwonym Kapturku, będzie się mnie spodziewała w środku. Odległość między samochodem a drzwiami do domu to niecałe osiem metrów. Nad drzwiami świeci jasna lampa. Zapala się, kiedy ona nadchodzi z ciemności. Cały dom jest zaopatrzony w aparaturę czasową. Trzeba pamiętać o tym szczególe. Gdybym zbił tę zewnętrzną lampę, żeby zapewnić sobie dodatkowe maskowanie, zrobiłaby się podejrzliwa. Pewnie nie wysiadłaby, zawróciła samochód i uciekła. Nie, nawet gdyby miało być mniej cieni, w których mógłbym się ukryć, muszę zostawić lampę. Niech jasno świeci. Przerwał pisanie i przypomniał sobie: Wilk nadejdzie z lasu. Nie będzie widziała, jak podchodzę. Największy problem, pomyślał, to odległość w czasie między morderstwami. Wrócił do pisania tam, gdzie skończył: Najbardziej niebezpieczna chwila dla Kapturka Numer 3 to wieczór, kiedy sama idzie przez kampus. Ale na drugim miejscu, pod względem braku bezpieczeństwa, są wtorkowe poranki. Jej lekcje zaczynają się dopiero o dziewiątej czterdzieści pięć. Inne mieszkanki jej dormitorium mają lekcje dla pierwszorocznych, które zaczynają się godzinę wcześniej. A zatem we wtorki mój mały Kapturek Numer 3 lubi wstawać później i nie zdaje sobie sprawy, że jest sama w starym domu, bo pani Rodriguez, opiekunka dormitorium, ma ostatnio wczesne, poranne zebrania kółka zainteresowań. Kapturek Numer 3 budzi się powoli, leniwie idzie korytarzem pod prysznic ze szczotką do zębów i szamponem, jeszcze nieobudzona w pełni, ściera sen z oczu, nie mając pojęcia, co ją może tam czekać. Uśmiechnął się. – Więc to będzie wtorek – powiedział do siebie. Kapturek Numer 3 rano, Kapturek Numer 1 wieczorem. Wielkiemu Złemu Wilkowi spodobało się to, chociaż przedtem miał to być poranek, wieczór i noc. Po Kapturka Numer 2 powinienem pójść po północy. Ale nic na to nie mógł poradzić. Zobaczył oczywisty problem: A jeśli Kapturek Numer 1 dowie się o zamordowaniu Kapturka Numer 3? Wtedy będzie wiedziała, że to jej ostatni dzień. Będzie wiedziała, że do śmierci zostały tylko minuty. Przedział czasu między morderstwami – oto dylemat. Zatem świat musi myśleć, że Kapturek Numer 3 żyje. Tylko jest jakoś dziwnie nieobecna. Nie ma jej na lekcji. Nie ma jej na koszykówce. Nie ma jej na lunchu. Ale jest obecna w życiu, tak będzie w sam raz. Wziął Strunka i White’a z blatu biurka. Ciągle zalecają, żeby było krótko i bezpośrednio. To samo dotyczy morderstwa. Wrócił do komputera.
Kapturek Numer 3 pięknieje z dnia na dzień. Jej ciało robi się coraz bardziej gibkie, coraz bardziej zwinne wraz ze zbliżaniem się do kobiecej dojrzałości. Ją najłatwiej uda się podejść. Kapturek Numer 1 jest jej przeciwieństwem. Starzeje się po trochu, z godziny na godzinę. Siwieje i wie, że za minutę może umrzeć. To odbija się na jej figurze i dręczy jej duszę. Wilk popracował jeszcze trochę, potem postanowił wydrukować kilka stron. Żałował, że nie jest poetą, wtedy bardziej elokwentnie mógłby opisać swoje dwie pozostałe ofiary. Trochę się zasmucił, myśląc o Kapturku Numer 2. To będzie trudne, powiedział sobie, ale musisz napisać jej epitafium w oddzielnym rozdziale. Pokiwał głową, szybko napisał kilka uwag na fiszce, którą zatytułował „Ostatnia wola i testament Kapturka Numer 2” i zanim zamknął rozdział, nad którym pracował, pomyślał, czy istotnie powinien szyfrować swoje pliki. Już nie musi się niczego obawiać ze strony pani Wielkiej Złej Wilkowej. Uświadomił sobie, że nigdy nie miał się czego obawiać z jej strony. Kochała go. On kochał ją. Reszta to tylko część wspólnego życia. Myśląc o tym, niedbale wszedł do Internetu. Pominął codzienny zalew poczty przychodzącej z „Writer’s Digest”, „Script” i z innych miejsc, nawołującej go do podpisania i wydania jakiejś sumy, bo dzięki webinariom – seminariom sieciowym – i dostępowi do DVD, zawierającymi wszystkie sztuczki pisarskiego rzemiosła, może zostać krok za krokiem, dolar za dolarem przeprowadzony przez wszystkie etapy potrzebne do wydania własnego e-booka. Wielki Zły Wilk przeszedł jednak do strony lokalnej stacji informacyjnej, żeby sprawdzić prognozę pogody na siedem dni. Wiedział, że mocny i zimny deszcz byłby najlepszy dla jego wtorkowego planu. Ale zanim przeszedł do sprawdzania pogody, jego wzrok przykuł krótki tytuł i ogłoszenie zamieszczone w skrócie wydarzeń: „Nabożeństwo żałobne w intencji Nauczycielki odbędzie się w sobotę”.
35 Kapturek Numer 2 zadała sobie pytanie. „Co byś powiedziała o własnej śmierci? Albo może, co byś chciała usłyszeć od kogoś innego? Czy byłam dobra? Bo może nie”. Sarah walczyła z pomysłami, które zalewały jej głowę. Czuła się uwięziona między życiem a śmiercią. Stłumione odgłosy ognia z broni palnej, jak odległe uderzenia piorunów, penetrowały grube ochraniacze uszu, które nosiła. Na stanowisku obok niej dyrektorka Bezpiecznego Domu strzelała raz za razem z glocka 9 mm, wypełniając powietrze wściekłymi wybuchami. Sarah uniosła broń zmarłego męża, przytrzymała ją mocno oburącz, tak jak jej pokazano, i wycelowała, patrząc przez szczerbinkę w czarny obrazek przedstawiający wściekłego faceta z wielkim nożem. Miał zły uśmiech, bliznę i tarczę strzelniczą wymalowaną na piersi. Trzy razy pociągnęła za spust. Wątpiła, żeby Wielki Zły Wilk był podobny do wizerunku na tarczy. Odrzut wstrząsnął jej ramionami, ale i tak, w cichości ducha, cieszyła się, że nie potknęła się i nie upadła, czego się spodziewała. Podniosła wzrok, zmrużyła oczy i spojrzała na koniec strzelnicy. Zobaczyła, że dwa strzały nie trafiły w cel, ale trzeci rozdarł papier w samym środku. Nie wiedziała, czy to pierwszy, czy ostatni strzał, ale była zadowolona, że chociaż jeden okazał się śmiertelny. – Grzeczna dziewczynka – powiedziała dyrektorka, nachylając się nad przepierzeniem dzielącym stanowiska strzeleckie. – Spróbuj opanować broń przy szybkim strzelaniu, kiedy rzuca raz w jedną, raz w drugą stronę. I masz opróżnić bębenek. Wystrzel wszystkie sześć kul. To daje większe szanse. Mamy mnóstwo amunicji i mnóstwo czasu. Mnóstwo amunicji, owszem, pomyślała Sarah. Ale czasu nie za dużo. Otworzyła z trzaskiem bębenek, żeby go znowu załadować z pudła stojącego tuż obok jej nadgarstka. Sarah Locksley, urodzona trzydzieści trzy lata temu. Kiedyś szczęśliwa. Teraz już nie. Utopiła się w rzece, zabił ją psychopata, który doprowadził ją do jeszcze głębszej rozpaczy, grożąc, że ją zamorduje, tyle że jej już nic nie zostało z życia, bo jakaś cholerna ciężarówka z paliwem wyrwała się spod kontroli kierowcy i przejechała na czerwonym. Podniosła rewolwer i wycelowała. To nie zadziała. To jest nabożeństwo żałobne. Trochę smutku, reszta to miłe, bezpieczne słowa o kimś, komu tragedia skróciła życie. To ja. Ja jestem tym kimś. A może to ja taka, jaka byłam. Cel wisiał przed nią. Zmrużyła oczy i zanuciła pod nosem, żeby zagłuszyć huk innych wystrzałów. Ani słowa o prawdziwej Sarah Locksley. Uśmiechnęła się. Trochę żałowała, że nie pójdzie na nabożeństwo. Na pewno pomogłoby jej, gdyby się z sobą pożegnała. Żegnaj, Sarah. Witaj, Cynthio Harrison. Miło mi cię poznać. I jestem zachwycona, że przejęłam twoje życie. Słyszała wystrzały odbijające się echem wokół niej, rewolwer podskoczył jej w dłoni. Cynthio Harrison, pomyślała. Ciekawe, czy byłabyś zażenowana, rozczarowana czy zła, gdybyś wiedziała, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię pod twoim nazwiskiem, będzie zabicie człowieka. Bardzo szczególnego człowieka. Wilka, który z całą pewnością zasługuje na śmierć. W końcu już raz mnie zabił. Tym razem cztery z sześciu strzałów trafiły w sam środek, a piąty zrobił dziurę w czole sylwetki.
Dwadzieścia minut przed planowanym początkiem nabożeństwa Kapturek Numer 3 wzięła kamerę, którą kupiła w centrum handlowym, i umieściła ją tak, żeby była wycelowana w ludzi, którzy przejdą przez drzwi, zatrzymają się i wpiszą do księgi upamiętniającej, a potem zajmą miejsca w małej salce. Kamera była nastawiona na dwie godziny nagrania, bo taki czas nabożeństwa wymogła Karen na dyrektorze domu pogrzebowego. Spojrzała na przód sali. Zestawiła tam montaż fotografii Sarah i jej zmarłej rodziny. Po obu stronach zdjęć do białej tablicy ogłoszeniowej przytwierdzono bukiety białych lilii i całość ustawiono na trójnogu przed paroma krzesłami, które wystawił dom pogrzebowy. Było tam także małe podium z mikrofonem. Kapturek Numer 3 chciałaby zostać. Wyobrażała sobie, że schowa się za kotarą, będzie stała nieruchomo, wstrzyma oddech. Ale wiedziała, że wiązało się z tym niebezpieczeństwo, nawet gdyby się nie zdradziła. Na parę minut przed przyjściem pierwszych gości uciekła więc na parking domu pogrzebowego. Miała na sobie czarną bluzę od dresu z kapturem, a na tym stary skafander. Naciągnęła kaptur na głowę i poszła jak najszybciej w stronę przystanku autobusowego. Po raz pierwszy od wielu dni wiedziała, że nikt jej nie śledzi. Jordan wydawało się to bezsensowne, ale nie chciała odrzucać tego wrażenia, bo dzięki temu poczuła, że wreszcie robi coś, co może uratować jej życie. Autobus sapnął obok niej i drzwi otworzyły się ze znajomym hydraulicznym szumem. Wsiadła. Wiedziała, że łamie przepisy szkolne: wyszła w sobotę z kampusu bez pozwolenia. Nie obchodziło jej to. Pomyślała, że naruszenie paru uciążliwych przepisów to najmniejszy z problemów, w których tkwiła po uszy. Łamanie przepisów jest złe, pomyślała. Zabijanie jest gorsze. Uśmiechnęła się na tę myśl i musiała się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Karen była w bocznym pokoju, ubrana w obcisłą czarną sukienkę; wyglądała jak należy, po purytańsku. Ślęczała nad dwiema kartkami. Spisała na nich krótką mowę, korzystając z tych informacji o życiu Sarah, które od niej uzyskała. Słowa łączyły się na papierze w jedno. Czuła się jak dyslektyk, litery podskakiwały i toczyły się w różne strony, grożąc krótkim spięciem dla wszystkiego, co chciała dzisiaj powiedzieć. Tak jak przed wyjściem na estradę z nowym skeczem, zrobiła kilka ćwiczeń oddechowych. Powolny wdech. Powolny wydech. Uspokoić rozszalałe serce. – Wiem, że tu jesteś – wyszeptała. Jeden z dyrektorów domu pogrzebowego, stojący po drugiej stronie sali, popatrzył zawodowym, wypraktykowanym wzrokiem pełnym fałszywej zadumy. Do Karen dotarło: on myśli, że mowa jest przeznaczona dla drogiej zmarłej, a nie dla zabójcy. – Ludzie zaczynają się schodzić – powiedział dyrektor. Był znacznie młodszy niż mężczyzna, z którym rozmawiała kilka dni wcześniej. Już wyuczył się na pamięć poważnych, dźwięcznych tonów, wyrażających poczucie straty. Domyśliła się, że to syn albo krewniak dopuszczony do rodzinnego biznesu, a to konkretne nabożeństwo żałobne na pewno nie stanowiło wyzwania dla domu pogrzebowego. Szef nie musiał przy tym być. Bez trumny. Bez ciała. Trochę kwiatów. Ot, nieco przypadkowego smutku. Jeśli on tu jest, to dlatego, że chce wiedzieć, chce zobaczyć, chce posłuchać. Karen poczuła, jak tętno jej przyspiesza na myśl, że stanie przed Wilkiem. – Teraz wyjdę – odparła słabym głosem. Wcześniej ustawiła za mikrofonem krzesło ze sztywnym oparciem. Podeszła do mikrofonu; uśmiechała się do ludzi schodzących się z parkingu, kiwała do nich głową. Z każdym krokiem była bliżej najbardziej eksponowanego miejsca. Powtarzała sobie jak jakąś wschodnią
mantrę, że nie zabije jej tutaj. Nie teraz. Nie teraz. Nie słyszała, żeby ktoś kogoś zabił w domu pogrzebowym, w obliczu zgromadzonych żałobników. Zadawanie śmierci w domu poświęconym śmierci. Wydawało się to tak nieracjonalne, że nieprawdopodobieństwo takiego czynu powinno ją uspokoić. Nigdy jeszcze nie wygłaszała wspomnienia pośmiertnego, a już na pewno nie o kimś, kogo zaledwie znała i wiedziała, że żyje. Pomyślała, że byłoby to śmieszne, gdyby nie fakt, że robiła to, aby przeżyć. O umarłych nie mów źle, pomyślała. Zastanawiała się, jak powstało to powiedzenie. Była zadowolona z liczby przybyłych. Nie wiedziała, czy będzie ich pięcioro, czy pięćdziesięcioro. Albo nikogo – tak też mogło być. Liczba żałobników przekroczyła jej najśmielsze oczekiwania. To dobrze. Nawet doskonale. W tłumie będzie się czuł bezpieczny. Będzie myślał, że może się wtopić w masę. Gdyby nikt nie przyszedł, pewnie bałby się, nie chciałby ryzykować i pokazywać się w pustej sali. Poczuła mrowienie, całkiem podobne do tego, które towarzyszyło wyjściu na scenę. Bądź dobra. Bądź przekonująca. Niech wierzą, że Sarah umarła. Występowała już wiele razy, ale żaden z występów nie był tak ważny jak ten. Spojrzała na kobietę i mężczyznę. Kobieta trzymała za rączkę chłopczyka ubranego w za ciasną białą koszulkę i czerwony krawat, który zdążył już się rozluźnić pod szyją. Chłopczyk opierał się o starszą siostrę, trzynasto-, może czternastoletnią. Dziewczynka ocierała oczy chusteczką. Rodzina zatrzymała się przed wystawą fotografii, postała przez chwilę, z szacunkiem oglądając zbiór zdjęć, potem zajęła miejsca. Była uczennica szkoły podstawowej, dotarło do Karen, i młodszy brat, który wcale nie ma ochoty tutaj być. To nie Wilk. Salka zaczęła się wypełniać – mężczyźni i kobiety w każdym wieku, w towarzystwie nielicznych dzieci. Sztywna, poważna muzyka, którą dom pogrzebowy tłoczył do środka z ukrytych głośników, opływała ją jak dym, miała wrażenie, że przesłoni jej widok. Czekała, aż zakończy się kolejka gości do księgi wpisów. Wtedy wstała. Kątem oka zobaczyła, jak młody dyrektor domu pogrzebowego naciska przełącznik w ścianie. Muzyka urwała się w pół nuty. Pobieżnie przyjrzała się zgromadzonym i rozpoczęła przemówienie: – Chciałabym podziękować wszystkim za przybycie. Pojawiło się was wielu, a moja ukochana przyjaciółka Sarah byłaby zadowolona, widząc was wszystkich. Chciała nawiązać kontakt wzrokowy z każdym z osobna, z niewielką nadzieją, że rozpozna Wielkiego Złego Wilka jedynie po błysku w oku. Pochyliła jednak głowę, jakby powodowały nią uczucia fałszywego wstydu. Miała nadzieję, że kamera Jordan wykona robotę za nią. Odczytywała słowa bez znaczenia, napełniając je szacunkiem i powagą, ale chciało się jej krzyczeć. To był hazard, wiedziała o tym. Może jest dość mądry, by trzymać się z daleka, i wszystko pójdzie na marne. A może nie jest. Może coś go tu przyciągnęło, bo zapach, za którym idzie, jest po prostu zbyt mocny. Może nie jest w stanie się powstrzymać. Właśnie na to liczyły trzy Kapturki. Przyszło jej na myśl stare powiedzenie: „Ciekawość zabiła kota”. Może i Wilka zabije.
36 Śmieszne, pomyślał, że po wszystkich moich zabójstwach po prostu nie lubię chodzić na pogrzeby. Czuję się na nich naprawdę nieswojo. Za dużo w nich emocji i sztucznego współczucia. Zauważył, że pogwizduje bez sensu, nutki nie układają się w rozpoznawalną melodię. Prawdziwi ludzie lubią Kapturki, to postacie stworzone dla mojej książki. Już wkrótce będę zabijał. Ale czy umieracie na papierze, w prozie, czy leżycie na kamiennej płycie w kostnicy, czekając na karawan i drogę do krematorium albo do grobu, dwa metry pod ziemią, tak czy owak jesteście zimne jak głaz. Czy zabiła was starość, choroba, czy też nagła śmierć od noża, kuli czy kaprysu autora, koniec jest taki sam. Parsknął, pomyślał, że wcielił się w kaznodzieję i oto prawi kazanie. – Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz – powiedział głębokim, dźwięcznym, kpiącym głosem. Wielki Zły Wilk był przekonany, że doskonale zmieszał świat fikcji z rzeczywistym. W obu światach był zabójcą. Uważał się za mistrza zarówno w życiu, jak i jego pozorach. Taka biegłość na obu polach napędzała jego emocje. – Tik-tak, tik-tak. Zegar chodzi, moje panie – powiedział do siebie. Roześmiał się lekko i zastanowił, co bardziej go kusi: zabijanie czy pisanie o tym. Obie te rzeczy były niezwykle pociągające. Został mu tylko jeden problem: jak oddać śmierć Kapturka Numer 2. Pomyślał, że takiego wyzwania chciałby się podjąć każdy pisarz. James Ellroy, Tajemnice Los Angeles. Lubi splatać wątki w skomplikowane scenariusze, a potem śpiewająco z tego wychodzić za pomocą zniewalającego stylu. I przemocy. Mnóstwa przemocy. Nie sposób zapomnieć całej tej brutalności, którą umieszcza na końcu. Wilk wiedział, że ostatnie chwile na barierze mostu muszą wyglądać równie żywo, jak te, które miał przynieść Kapturkowi Numer 1 i Kapturkowi Numer 3. Jego problem polegał na tym, że go tam nie było. Cholera. Musi napisać to tak, żeby czytelnicy wiedzieli, że gdy Kapturek Numer 2 rzucił się w ciemne wody, to on za tym stał. – Wiesz, ile trzeba. Znasz szczegóły. To tylko kwestia właściwego opisu – mruknął. Mówienie do siebie w drugiej osobie zawsze dodaje otuchy. Spisał w pamięci listę. Panika: o tym wiesz. Wątpliwość: to rozumiesz. Strach: hm, kto lepiej umie się tym posłużyć niż ty? Złóż to razem w głowie Kapturka Numer 2 i masz, co chciałeś. Zanotował w pamięci, żeby napuścić wody do wanny, kiedy wróci do domu, zanurzyć całkowicie głowę i spróbować odtworzyć to, co się czuje, kiedy się tonie. To nie będzie takie samo. Ani czarnej wody, ani wściekłych prądów wciągających mnie w dół. Ale zyskam trochę wiedzy i jakoś to zagra na stronie. Wstrzymać oddech. Jak się zacznie tracić przytomność, będzie się wiedziało. To powinno zagrać. Znać to, o czym się pisze. Hemingway znał wojnę. Dickens znał brytyjski system klasowy. Faulkner znał Południe. Wszyscy dobrzy pisarze mają w sobie małego dziennikarza. Zatrzymał samochód na nieutwardzonym parkingu przylegającym do rezerwatu przyrody niedaleko od domu Kapturka Numer 1. Rezerwat łączył się z tylną częścią jej działki. Była tam ścieżka, którą chętnie chodzili miejscowi zwolennicy zdrowego trybu życia. Prowadziła w las, w górę, po stromym, ale dającym się sforsować zboczu wzgórza, z którego rozciągały się piękne
widoki doliny. Tam właśnie mieszkał on i wszystkie trzy Kapturki. Było to często odwiedzane miejsce. W ładny niedzielny poranek będzie na pewno zapchane kilkunastoma lub więcej samochodami, a wśród drzew i krzewów będzie rozbrzmiewał śmiech ludzi, radośnie spacerujących w górę i w dół szlaku. Ale w dni robocze ścieżka była prawie zawsze pusta, mało ludzi decydowało się na przechadzki, nawet te niezbyt męczące, po długim dniu nudnej pracy. Tego popołudnia na parkingu stały tylko trzy samochody, chociaż przecież był to weekend. Szare, zachmurzone niebo groziło rychłym deszczem, było dość zimno. Zobaczył w powietrzu swój oddech, kiedy opuścił szybę; wyżej mogły już szaleć zamiecie. To go zmartwiło. Nie chciał zostawiać śladów na zamarzniętej ziemi. Śliskie, wilgotne błoto zamazałoby odciski jego stóp. Zamarzająca ziemia zachowa odciski jego butów równie dobrze jak gips modelarski. Czytał o niejednym zabójcy zidentyfikowanym dzięki wyróżniającym się odciskom buta i wiedział, że nawet wiejska policja wie, jak identyfikować odciski butów i opon. Rozejrzał się. Chciał się upewnić, że żaden z tych paru wycieczkowiczów nie zobaczy, jak niezdarnie przebiera się z taniego niebieskiego garnituru w dżinsy, wełniany sweter i wodoodporną kurtkę, błyskawicznie przechodząc od ubrania z okazji pogrzebu do ekwipunku turysty. Musiał wykręcać się na przednim siedzeniu samochodu, kiedy zsuwał spodnie. To mu przypomniało, że nie jest taki młody. Kolana mu trzeszczały, plecy sztywniały i nic nie można było na to poradzić. Zsunął pantofle z zaokrąglonymi, dziurkowanymi noskami, włożył grube wełniane skarpety i mocne wodoodporne buty. Kiedy się przebrał, dokładnie sprawdził fałszywe wąsy i bródkę w lusterku wstecznym, żeby się upewnić, że są dobrze przyklejone i nie wykrzywiły się śmiesznie, kiedy nakładał golf. Czytał kiedyś – w dniach, kiedy nie było jeszcze kamer przemysłowych i systemów monitorujących – o rabusiu bankowym, który nie nosił maski, ale stale korzystał z hollywoodzkiego makijażu i przylepiał na twarzy straszną bliznę, rozciągającą się od brwi przez policzek do podbródka. To ktoś, kto naprawdę rozumie psychologię zbrodni, pomyślał Wilk. Za każdym razem, gdy policja prosiła kasjerki i innych świadków, żeby opisali rabusia, odpowiadali jednakowo: Na pewno go znajdziecie, bo ma cholernie dużą bliznę – i opisywali ją z malowniczymi szczegółami. Widzieli tylko sztuczną szramę. Ani oczu, ani koloru włosów, ani kształtu kości policzkowych, ani zakrzywienia nosa, ani zarysu szczęk. Zawsze mu się to podobało. Ludzie widzą tylko rzeczy oczywiste. Nie te subtelne, mówił sobie. A subtelność to była religia, którą wyznawał. Wyjął z bagażnika zwyczajny, jaskraworóżowy plecak, kupiony w sklepie z sieci handlowej. Był ozdobiony brykającym białym jednorożcem. Takie rzeczy uwielbiają dziewczynki z przedszkola. Wyjął też sękatą, drewnianą laskę turystyczną, przewiązaną szalikiem w kolorach tęczy, standardowy element ubioru społeczności miejscowych gejów i lesbijek. Na głowę naciągnął granatową czapkę narciarską z logo drużyny futbolowej New England Patriots. Wielki Zły Wilk wiedział, że wszystkie te rzeczy razem tworzą ekscentryczną, bezsensowną całość, która jak blizna bankowego rabusia uczyni go niewidzialnym dla każdego, kogo przypadkiem spotkałby w lesie. Zapamiętają nie to, co trzeba, powiedział sobie. W różowym plecaku umieścił sześć przedmiotów: kanapkę, małą latarkę, termos z kawą, lornetkę z noktowizorem, na wypadek gdyby postanowił zostać po zachodzie słońca, składaną lupę i egzemplarz Audubon’s Birds of North America. Książka – której nigdy nie otwierał i nie miał zamiaru przeczytać – była dla kogoś ciekawskiego, kto mógłby go zatrzymać, na przykład dla gajowego, chociaż wątpił, żeby tego popołudnia któryś z nich wyszedł na szlak. Tyle że nie orła łysego czy białą czubatą sowę miał
zamiar wyszpiegować. Znowu zaczął gwizdać. Beztroskie, szczęśliwe tony. Popatrzył na zegarek. Czas jest ważny, przypomniał sobie. Poczekał, aż wskazówka dojdzie do dwunastej, a potem ruszył szybko ścieżką w stronę rezerwatu, szukając małego karbu na drzewie obok szlaku, który zrobił, żeby zaznaczyć drogę przez las rozciągający się za domem Kapturka Numer 1. Próbny rozbieg, pomyślał. Następnym razem to nie będzie dziecięcy różowy plecak i gejowska laska obnoszona z dumą. Następnym razem będzie miał tylko swój nóż myśliwski. Przemyślał wszystko, co zaplanował. Wtorek, zwyczajny dzień jak co dzień. Nudny środek roboczego tygodnia. We wtorkach nie ma niczego szczególnego. Tylko że ten wtorek będzie inny. Starannie podliczał, ile minut zajęło mu przedarcie się przez gęstwę drzew. Później będzie liczył godziny do wtorkowego wieczoru. Bocznymi drzwiami. Obok delikatesów i pizzerii. Przemknąć chodnikiem za parkingiem. Trzymać głowę nisko i iść szybko. Kapturek Numer 2 szła szybko w gasnącym świetle późnego popołudnia. Znowu zaczęło mżyć; zgarbiła się i wbiła podbródek w pierś, chroniąc się przed chłodem. Nosiła starą, postrzępioną, czarną czapkę bejsbolową, która nie zakrywała jej czupryny, ale lepsze to niż nic. Na daszku uformowały się krople. Miejscowy kościół episkopalny wydawał się dobrym miejscem na spotkanie. Stał cztery przecznice od ośrodka dla kobiet, w którym ukrywała się Sarah, tuż obok linii autobusowej obsługującej szkołę Jordan, a z garażu przy parkingu, gdzie Karen zostawiła samochód, szło się do niego szybkim krokiem przez główną galerię handlową miasta. Upewniła się, że nikt jej nie śledzi, jeżdżąc windą parę razy w górę i w dół. – Pastor ma biuro w piwnicy, mówi, że możemy się tam spotkać – powiedziała przez telefon Kapturek Numer 1. – Powiedziałam mu, że próbujemy pomóc przyjaciółce – to znaczy tobie, Sarah – w Bezpiecznym Domu i potrzebujemy miejsca, żeby spotkać się bez świadków. Wyraził całkowite zrozumienie. Powiedział, że często ma kazania na temat przemocy w rodzinie, a ja tak się zachowywałam, jakby szło o agresywnego męża. Nie dodała: „Żaden Wilk nie pójdzie za nami do kościoła”, a to właśnie myślała, idąc przez czarny asfaltowy parking błyszczący od deszczu. Jakaś szalona myśl o uświęconej, konsekrowanej ziemi rozbrzmiewała jej w głowie, ale powiedziała sobie, że to na wampiry, a nie na wilki. Kapturek Numer 1 powiedziała jej, żeby nie wchodzić do kościoła głównym wejściem, poszła więc na tył budynku. Było tam małe wejście do piwnicy, a przy drzwiach wisiała tabliczka z napisem: „Nie ma wejścia podczas niedzielnych mszy. Grupy AA spotykają się w poniedziałki, środy, piątki 7–9”. Weszła w kałużę, zaklęła i szybko poszła dalej. Czuła się prawie jak duch, jakby nagle zrobiła się niewidzialna. Może to ze względu na nabożeństwo żałobne. Mnóstwo ludzi myśli, że nie żyję. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś, kto znał starą Sarah, zobaczył nową Cynthię. Otworzyła drzwi i zeszła do kościelnej piwnicy. Kaloryfery syczały, para dudniła w jakichś ukrytych rurach. Poszła wąskim korytarzem oświetlonym nagimi żarówkami, w których świetle pobielane ściany mocno lśniły. Na końcu korytarz przechodził w szersze pomieszczenie z nisko zawieszonym dźwiękochłonnym sufitem, pokrytą linoleum podłogą, sceną z jednej strony i kilkoma rzędami szarych, stalowych składanych krzeseł przed pustym podium. Było tu obskurnie i smutno; domyśliła się, że tutaj spotykają się anonimowi alkoholicy. Z boku, w rogu, znajdowały się drzwi do kolejnego pomieszczenia. Usłyszała głosy. Poszła w tamtą stronę i obok solidnego dębowego biurka zobaczyła Karen. Na ścianach wisiało
kilka zdjęć przedstawiających srebrnowłosego mężczyznę odprawiającego mszę i dwa dyplomy z seminarium duchownego, ale samego kapłana nie było. Przy Karen stała Jordan; majstrowała przy kamerze, jakichś kablach i laptopie. Jordan podniosła wzrok, uśmiechnęła się i żartobliwie zagadnęła: – Cześć, nieboszczka idzie. Co tam u ciebie? – Nieźle. Przyzwyczajam się – powiedziała Sarah. – Fajnie. Karen uściskała Sarah, co zaskoczyło młodszą kobietę. Ale wyczuła miłe ciepło płynące z tych objęć: nie tyle przyjacielskie, co z gatunku „razem w to wpadłyśmy”. – Jak tam było? – zapytała Sarah. Pomyślała, że to co najmniej dziwne, pytać kogoś, jak mu się podobało nabożeństwo żałobne w jej intencji . Karen wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się kwaśno. – Dobrze było. Trochę dziwacznie, ale właściwie to dobrze. Miałaś znacznie więcej przyjaciół, niż mówiłaś. Ludzie byli naprawdę smutni… – Przerwała, nie kończąc zdania, ale włączyła się Jordan. – …Bo się zabiłaś. – Nastolatka się roześmiała. Sarah odpowiedziała słabym usmiechem. Pomyślała, że w okolicznościach, w jakich się znalazły, nie ma niczego wesołego: ani w tym, co zrobiły, ani w tym, co mają zamiar zrobić, ani w pożegnaniu z jej poprzednim życiem. Ale reakcja Jordan była zdumiewająco prawidłowa: wszystko to było śmieszne, jak jakiś szalony kawał. Trzy Kapturki na chwilę zamilkły. – Był tam? – zapytała Sarah. – Nie wiem – odparła Karen. – Było mnóstwo mężczyzn i rodzin, ale nie mogę być pewna co do konkretnego człowieka. Nie nosił znaku, który powiedziałby: „Cześć, jestem Wilk”, i nie wyróżniał się w żaden inny sposób. Próbowałam nawiązywać kontakt wzrokowy, ale to było trudne… – Na pewno przyszedł – przerwała jej Jordan z determinacją sportsmenki i tupetem nastolatki na sto procent czegoś pewnej. Pozostałe dwa Kapturki były starsze i dlatego bardziej przyzwyczajone do wątpliwości. – Daj spokój. Jak miałby się nie pokazać na nabożeństwie za to, co sam stworzył? Czepiał się nas na wszystkie kurewskie sposoby, i miałby to opuścić? To tak, jakby się wygrało na loterii i nie przyszło po odbiór wygranej. Karen, oczywiście, wyobraziła sobie milion powodów, dla których Wilk mógł nie przyjść. A przynajmniej jeden powód, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. Bo jest sprytny i nie musiał tam być. Bo czeka na nas na dworze. Albo jest gdzieś blisko. Albo za cholernym rogiem, albo u mnie w domu, albo w moim gabinecie, albo gdzieś, gdzie się go nie spodziewam… i tam mam umrzeć. Pokręciła głową. Niekoniecznie na słowa Jordan, raczej w odpowiedzi na krążący w niej strach. Karen nawiedziła dziwna myśl: wspomnienie zaczerpnięte niespodziewanie z zajęć z literatury w college’u, lata przed chemią organiczną, statystyką, fizyką i niezliczonymi miesiącami nauki w akademii medycznej. To był kurs z literatury egzystencjalnej, nie myślała o tym od dziesięcioleci. „Dzisiaj umarła mama. A może wczoraj; nie wiem”[2]. Chciało się jej krzyczeć. Karen umiera dzisiaj. A może jutro; nie wiem. Jordan oderwała się od naciskania guzików w komputerze. – Hej, to działa. Zabawa się zaczyna! – Roześmiała się ochryple. – Potrzebny nam tylko
popcorn. Trzy kobiety nachyliły się nad biurkiem i patrzyły na ekran, wypełniający się obrazami ludzi wchodzących przez drzwi na nabożeństwo żałobne. Poważna muzyka z płyty przygrywała w tle. Niewiele było innych dźwięków, ludzie zachowywali się spokojnie i z godnością, wchodząc bezwiednie w obiektyw kamery i wychodząc z niego. – Dobrze patrzcie – ciągnęła dalej Karen. – Sarah, musisz zidentyfikować wszystkich, których znasz. – Otworzyła księgę pamiątkową dostarczoną przez dom pogrzebowy. Ludzie wpisywali do niej krótkie oświadczenia albo tylko się podpisywali. Sarah przyjrzała się pierwszej osobie, która na filmie zbliżyła się do księgi. – To mój sąsiad z żoną i ich dwóch synów. Czerwono-biało-niebieski hurrapatriota, przez którego podwórko przeszłaś tamtej nocy – powiedziała do Karen. Karen wzięła ołówek i zrobiła notatkę na marginesie księgi. – A tamci ludzie to rodzice jednej z moich uczennic. A to ich dziecko. Była w mojej klasie, zanim odeszłam. Wyrosła przez ten rok. – Omal nie zaszlochała. – Wypiękniała – szepnęła. Kolejna notatka trafiła na margines. – Patrz dalej – powiedziała twardo Karen. Twarze, czasem nazwiska, często okoliczności rzucały się z komputera na trzy Kapturki. Jordan zwolniła myszką bieg filmu i raz, dwa razy zatrzymała obraz, kiedy Sarah miała kłopot z umiejscowieniem postaci. Skojarzenia przychodziły do niej z wahaniem albo natychmiast; to było jak oglądanie jakiegoś dziwnego widowiska teatralnego, bez dialogu i wątku, ale każdy obraz z osobna budził wyraźne i głębokie wrażenie. Parę razy Sarah musiała przerwać i pochodzić po pokoju, żeby głęboko zanurkować w pamięć i kogoś sobie przypomnieć. Trzy Kapturki bardzo uważały na każdego mężczyznę, który przekroczył linię, zatrzymał się przy księdze, wziął długopis dostarczony przez dom pogrzebowy, a potem przeszedł pod okiem kamery. – No, dalej, do diabła – wyszeptała Jordan. – Wiem, że tam jesteś. – Napływ ludzi zmalał i w końcu się urwał. – Cholera, cholera, cholera – znowu zaklęła. Na ekranie widać było księgę pamiątkową leżącą bezczynnie na stole. Muzyka się urwała, usłyszały pierwsze słowa mowy pochwalnej wygłaszanej przez Karen. – Skurwysyn – dodała Jordan. – Obejrzyjmy to jeszcze raz – rzekła spokojnie Karen. Musiała walczyć, żeby w jej głosie nie dało się słyszeć paniki. – Nie przyszedł – powiedziała Sarah. Czuła, że się osuwa. Jakby na stoku góry straciła oparcie i nagle zaczęła koziołkować w przestrzeni. Karen zobaczyła, że Jordan zaciska pięści i uderza nimi w powietrze, próbując rozkwasić twarz Wilka, który z nimi był, a zarazem go nie było. – Obejrzyj to jeszcze raz – powiedziała Karen już mniej łagodnym tonem; teraz nalegała z wściekłością. – Coś pominęłyśmy. Ale przepełniał ją strach – bo może niczego nie pominęły. Czuła, jak niepokój w każdej chwili może złamać każde wypowiedziane przez nią słowo, tętno jej przyspieszyło. To musi zadziałać! – krzyczała do siebie. Owszem, miała inne pomysły. Chciała wybuchnąć płaczem, z wielkim trudem się powstrzymała. – Zacznij od początku. Aha, Jordan, tym razem zatrzymuj obraz na wszystkich. To była żmudna praca. Powolna, rozważna. Po każdej osobie, która nie była Wilkiem, napięcie w pokoju rosło. Żadna nie wiedziała, czego właściwie szuka. Skusił je niedorzeczny pomysł, że coś będzie oczywiste – a jednocześnie wszystkie Kapturki myślały, że może się okazać coś zupełnie przeciwnego.
Jordan miała ochotę schwycić coś i rzucić w komputer. Karen chciało się krzyczeć, Sarah, która miała wrażenie, że zostawia pozostałe Kapturki własnemu losowi, była bliska łez. Jordan zatrzymała obraz. Jakaś rodzina dłużej zatrzymała się przy księdze kondolencyjnej. – A to – powiedziała, w jej głosie słychać było zdenerwowanie – no więc, kto to, do diabła, jest? – Ten mężczyzna to ratownik medyczny. Pracował w remizie, gdy mój mąż był kierownikiem zmiany. Chyba to on został wezwany do… – Przerwała, nie była w stanie wymówić słowa „wypadek”. Wstała, zrobiła kilka niepewnych kroków, jakby bała się ponownie spojrzeć na obraz na ekranie. Karen natychmiast zrozumiała, co wstrząsnęło Sarah. Spróbowała znowu zwabić dwa pozostałe Kapturki do pracy. – Dobrze, więc pracował z twoim mężem, a kim są ci ludzie obok niego? Sarah przestała chodzić i wróciła do obrazów. Ale zatrzymała się kilka kroków dalej, jakby odległość ratowała ją przed wspomnieniami. – To musi być jego żona, ta z brzdącem, który się jej trzyma, i niemowlęciem na ręku. Raz czy dwa razy wpadli na kolację. A ta kobieta zaraz za nimi to chyba teściowa. Przypominam sobie. Teściowa z nimi mieszka. Mój mąż zdaje się powiedział, że męczy go wysłuchiwanie tych wszystkich narzekań… – Dobra. Lecimy dalej – zdecydowała Jordan. – Chyba że myślisz, że ten ratownik to Wilk. Karen uniosła dłoń. Było coś, co ją dręczyło, ale nie wiedziała co. – Nie – powiedziała ostrożnie. – Cofnij trochę i potem bardzo powoli daj do przodu. Znowu przyjrzała się rodzinie. Mąż był ubrany w niebieski garnitur. Był na niego trochę za ciasny, poruszał się więc sztywno, kiedy podchodził, żeby wpisać się do księgi. Miał krawat, który jakby go dusił, i wyraz twarzy mówiący o poczuciu straty. Żona – w wieku Sarah, piękna, ale z niezbyt dobrze uczesanymi włosami i byle jak nałożonym makijażem – była ubrana w ładną sukienkę w kwiatki i płaszcz. Przez ramię przewiesiła torbę z rzeczami dla małego dziecka, na pewno była w niej butelka z mlekiem, pieluchy i grzechotki. Starała się jednocześnie utrzymać wiercące się niemowlę i kontrolować brzdąca, którego trzymała za nadgarstek, żeby od niej nie uciekł. Aż banalna choreografia, matka-dziecko, za dużo przedmiotów, za dużo odpowiedzialności w krępującej sytuacji, w której się znaleźli – chwila dla dorosłych, nieodpowiednia dla dzieci. – To nie oni – orzekła Karen. Sarah pokręciła głową. – Nie, znam go. Jest oddany swojej pracy. Ratuje życie. To nie zabójca. – Tego nie możesz wiedzieć na pewno – powiedziała zdenerwowana Jordan. – Wilkiem może być ktokolwiek. To nie to zaniepokoiło Karen w obrazie. Nachyliła się do przodu, przyglądając się w skupieniu. – Trochę do przodu – powiedziała. Jordan poruszyła myszą. Na ekranie znalazła się teściowa, częściowo zasłonięta przez żonę, męża i dzieci, kiedy schylała się nad księgą. – To nie oni – powtórzyła Karen. – Co? – zapytała Sarah.
– Matka męczy się z dziećmi. Dlaczego nie miałaby podać jednego swojej matce, kiedy wpisywała się do księgi? A nie podała. Bo przecież po co są teściowe? Dodatkowa para rąk? I najwyraźniej potrzebna… – Karen przerwała. Wszystkie przyjrzały się dokładniej. – Nie widzę dobrze jej twarzy – powiedziała Sarah. – Cholera, odwróć się! – Prawie krzyknęła na postać z ekranu. – Spotkałaś kiedyś tę teściową? – zapytała nagle Karen. – Nie. – No to nie wiemy z całą pewnością, czy… Przerwała. Wykręciła się, jakby dzięki temu mogła lepiej zobaczyć kobietę. Jordan puściła film do przodu, przysunęła twarz do ekranu komputera. – Wiesz, kto to jest? – zapytała Karen. – Nie – odparła Sarah. Karen głęboko nabrała powietrza. Sapnęła, gdy nagle rozpoznała. – Ja wiem – powiedziała. W pokoju zapanowała cisza. Karen pomyślała: Kobieta przychodzi na pogrzeb, a nie zna zmarłej. Trzy Kapturki mogły usłyszeć syk z rur centralnego ogrzewania ukrytych w suficie nad nimi. – Ja też– powiedziała cicho Jordan. Cała jej nastoletnia brawura opuściła ją, twarz jej pobladła.
37 W tanim notatniku, który kupiła w miejscowym domu towarowym, spisała wszystko, co zapamiętała. Była podekscytowana, jak nastolatka czekająca na randkę po balu. Po raz pierwszy czuła, że stała się częścią tajemniczego procesu. Opisała innych żałobników ze szczegółami, które odtworzyła z pamięci: Ten starszy mężczyzna był ubrany w szary garnitur, który źle na nim leżał, i jasnozielony krawat; ta kobieta była co najmniej w siódmym miesiącu ciąży i naprawdę źle się czuła. Zacytowała każde słowo, każde zdanie z mowy żałobnej lekarki: Nikt poza Sarah nie wie, dlaczego dokonała tego ostatniego wyboru… Nazwała muzykę, którą rozpoznawała – Bacha Jezus moją jest radością i sonatę Mendelssohna. Spisała każdy banalny urywek rozmowy, który udało się jej podsłuchać w kolejce ludzi wchodzących do małego, przypominającego kaplicę pomieszczenia: „Nie znoszę pogrzebów” i „Takie to smutne”, i „Cicho, dzieci, to czas smutku…” Na samym dole raportu pani Wielka Zła Wilkowa dodała: Jestem pewna, że doktor Jayson nie poznała mnie. Odwracałam wzrok i chowałam się za ludźmi. Siedziałam na samym końcu i wymknęłam się, gdy tylko przestała mówić. Potem czekałam po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko parkingu domu pogrzebowego, aż wszyscy wyszli, włączając lekarkę. Nawet nie spojrzała w moją stronę. Dodała jeszcze jedną notatkę: Nigdzie nie było widać Jordan. Gdyby przyszła na nabożeństwo, natychmiast bym ją zauważyła. Pani Wielka Zła Wilkowa zawsze sądziła, że jej nijakie mysie rysy są przeszkodą. Przez całe życie zazdrościła cieszącym się popularnością dziewczynom – potem kobietom – które się wyróżniały z tłumu. Była nawet zirytowana, że ta lekarka jej nie zauważa, chociaż robiła wszystko, by jej nie zobaczyła. Ale dąsy zastąpiła myśl, że jej wygląd – pospolitość i sposób, w jaki bez trudu miesza się z tłumem – nagle stał się zaletą. Nie wiedziała, że mąż napisał prawie to samo w książce. Byłam jak mucha na ścianie, myślała, widziałam wszystko, słyszałam wszystko, a nikt mnie nie zauważał. Popatrzyła na strony wypełnione jej raportem: klarowny, czytelny charakter pisma, wszystko w precyzyjnym stylu sekretarki. Wyobrażała sobie, że to zupełnie inny sposób na to, żeby się wyróżnić i liczyć. Nie trzeba hałasować ani być wielką pięknością, mówiła sobie. Nie musi się mieć metra osiemdziesięciu wzrostu albo rudych włosów, jak kobiety, które znajdą się w książce. Kiedy ma się do dyspozycji słowa, człowiek natychmiast staje się wyjątkowy. Było to szalenie uwodzicielskie w jej oczach, magiczne i w najwyższym stopniu romantyczne. Popatrzyła na notatki leżące przed nią; miała nadzieję, że jej styl jest opisowy i dokładny. Nagle uświadomiła sobie, że mąż wcześniej nigdy jej nie prosił, żeby coś dla niego napisała. Sprawa była tym bardziej wyjątkowa. Powierzono jej zadanie pójścia na nabożeństwo, to dało jej ogromną satysfakcję. „To istotne dla wszystkiego, co wejdzie do nowej książki”, powiedział mąż, patrząc, jak się przygotowuje, wybiera zwykłą, pospolitą kurtkę, czarne spodnie i przyciemnione okulary – właściwie to nie były okulary przeciwsłoneczne, ale wystarczająco ciemne, by zasłaniać jej oczy. – Nie mogę sam pójść, ale muszę wiedzieć o wszystkim, co się tam działo. Nie pytała dlaczego ani nie dziwiła się, kiedy powiedział, że przez cały czas musi pilnować, żeby jej nie rozpoznano. Ułożyła włosy, zaczesując je w zupełnie innym stylu niż zazwyczaj. Była zaskoczona, kiedy spojrzała w lustro. Kobieta, która na nią patrzyła, nie była
nią. Pouczył ją także, co ma powiedzieć, gdyby ktoś jednak ją poznał. – Po prostu udawaj zaskoczoną i powiedz, że znałaś męża Sarah przed paru laty, kiedy był uczniem. Nikt nie zada kolejnych pytań. Uśmiechając się, poinformował ją, do której szkoły chodził zmarły mąż i gdzie napisał pracę absolwencką, zanim wstąpił do straży pożarnej. Powiedział jej także, że mąż Sarah uczęszczał na kursy wieczorowe pisarstwa w miejscowym college’u gminnym. – Po prostu powiedz, że go tam spotkałaś – poinstruował. – Wspólne zainteresowania, nieszczęśliwie przecięte wypadkiem. Wypełniła wszelkie pouczenia co do joty i była przekonana, że zrobiła to lepiej, niż na to liczył. Gratulowała sobie: „Powinnaś zostać aktorką. Występować. To pewnie twój pierwszy raz na scenie i trafiłaś w dziesiątkę”. Przez chwilę miała wrażenie, że pisze własny rozdział, który bez zmian znajdzie się w jego książce. Bardzo ją to podekscytowało. Ledwie była w stanie spokojnie usiedzieć. Pochylając się nad notatkami, szperała we wspomnieniach z nabożeństwa, dodawała każdy element, który wyskoczył jej z pamięci, bo wiedziała, że nawet najmniejszy szczegół może być tym, dzięki któremu powstanie opis, potem scena, potem rozdział i ostatecznie cała książka. Podniosła wzrok i nagle zobaczyła reflektory przecinające noc. Skręcały na ich podjazd. Wstała podekscytowana. Podeszła do drzwi frontowych, żeby otworzyć je przed mężem. Czuła się tak, jakby w tej chwili opadł z niej wiek, graniczący ze starością. Już nie była cichą, chorowitą kobieciną, zajmującą ukryte, nieistotne miejsce u jego boku. Przepełniało ją mocne uczucie, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Była, myślała sobie nawet, Matą Hari. Femme fatale. Teraz, kiedy już coś wiedziały, jeszcze bardziej się wystraszyły, bo uświadomiły sobie, jak mało w zasadzie wiedzą. Trzy Kapturki kłóciły się ostro. – Nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby tam była, a to znaczy, że jest tylko jeden powód – powiedziała z mocą Jordan. – Ma coś z tym wspólnego. – Tego nie wiemy na pewno – odparła ostro Karen. – Do cholery, Jordan, nie możemy rzucać się na każdy pomysł, bo się nam wydaje, że jest oczywisty. A może się mylimy? – Ta kobieta łączy tylko dwie z nas, nie trzy – dodała Sarah, rzucając się w wir polemiki. – Trzy. My wszystkie. To jest nam potrzebne, żeby zrozumieć, kto jest Wilkiem. – Fakt, że ty nie wiesz, kim ona jest, a my wiemy, to wszystko, czego nam potrzeba – parsknęła Jordan. – To nie ma sensu – odparła Karen. – Pozwól, że o coś zapytam: czy prześladowanie i zabicie trzech obcych kobiet, które przypadkiem są rude, bo ma się jakąś popierdoloną obsesję na tle bajki, ma sens? Czyżby? – Musi mieć. Jakoś musi. Coś tam jest. Na pewno. – Świetnie. Mówisz, że nie jesteśmy bliżej odkrycia i zrobienia czegoś z tym pieprzonym Wilkiem, bo nie mamy pewności? Po prostu pięknie. Kurewsko cudownie. Jordan chodziła po pokoju, machając ze złości rękami. Wiedziała jedno: chce coś zrobić. Pomyślała, że czekanie na śmierć zabija ją. Nie widziała w tym ironii. Wiedziała, że bywa impulsywna. Po prostu już nie wierzyła, że to pomyłka. Sarah opadła na krzesło obok. Próbowała zrozumieć, dlaczego obca osoba przyszła na nabożeństwo i dlaczego miałaby się z tego powodu denerwować. Pomyślała, że muszą być jacyś miłośnicy pogrzebów, wypełniający swoje rozpaczliwe życie chodzeniem na wszelkiego rodzaju
nabożeństwa, które znajdą w działach ogłoszeń, żeby lać fałszywe łzy i myśleć, jacy są szczęśliwi, bo to nie ich życie, choćby i żałosne, dobiegło końca. Wpatrywała się w ekran komputera, w zastopowaną, częściowo zasłoniętą twarz tej kobiety. Może ona jest właśnie taka? Jasne, może być. Ale też może być kimś zupełnie innym. Popatrzyła na Karen i Jordan. Obie były takie różne. Jednej spieszno było do kontrataku. Druga stała się nadmiernie ostrożna. Byłoby miło, pomyślała Sarah, gdyby ona stanęła pośrodku, jako siła rozumu. Nic z tego. Chciała uciec, właśnie teraz, wykorzystać nowe życie Cynthii i zostawić je, żeby stanęły twarzą w twarz z Wilkiem. Ona byłaby bezpieczna. Zadowoliłby się pozostałymi Kapturkami, a ona byłaby wolna. Fala egoizmu nieomal ją pokonała. Zwalczyła to. – Możemy zrobić tylko jedną rzecz – powiedziała energicznie, jak nauczycielka zaprowadzająca spokój w niesfornej klasie. – Same zaczniemy podchody. Jordan czekała, póki nie usłyszała echa niosącego odgłos zamykanych w dormitorium drzwi. Podeszła do okna i patrzyła, jak nauczycielka, która zastępowała dziewczętom rodziców, niknie w ciemności wieczoru. Tuż za nią szło stadko nastolatek, jej koleżanek z dormitorium. Wszystkie podążały w stronę szkolnej galerii sztuki na tańce. Już słyszała, jak hałaśliwe akordy miejscowego zespołu rockowego, wykonującego starą piosenkę Wilsona Picketta In the Midnight Hour, unoszą się nad kampusem. Wzięła mały śrubokręt, z rodzaju tych do naprawy urządzeń elektronicznych, i swoją legitymację uczniowską w plastikowej oprawie. Buty zdjęła wcześniej, mogła więc po cichu przejść korytarzem. Mieszkanie w stuletnim wiktoriańskim domu, przerobionym na jednoosobowe pokoje dla uczniów wyższych klas, miało wyraźne zalety. Zamki w drzwiach były bezwstydnie stare i słabe, a uczniowie z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie wiedzę o tym, jak za pomocą plastikowej krawędzi legitymacji otwierać wszelkie zamknięcia. Miała nadzieję, że drzwi do kawalerki opiekunki dormitorium są tak samo niedbale zabezpieczone. Istotnie, były. Wepchnęła krawędź między ramę drzwi a zamek, wypraktykowanym ruchem przekręciła legitymację i drzwi otworzyły się z trzaśnięciem. Miała sporo szczęścia, bo lokatorka zostawiła włączoną lampkę na biurku, można więc było błyskawicznie przedostać się przez pokój, nie obijając się o meble, których rozstawienia nie znała. To, czego szukała, powinno być albo na biurku, albo obok nocnej szafki z telefonem. Jordan zauważyła to w niecałe półtorej minuty. Uczniowie nie mieli dostępu do oprawnego w niebieską okładkę skoroszytu z nazwą i logo szkoły nad słowami „Poufna książka telefoniczna nauczyciele/obsługa”. Jeśli oni – albo niezmiennie zdenerwowani rodzice – chcieli się skontaktować z kimś z administracji lub ze szkoły, na stronie internetowej szkoły były spisane adresy i oficjalne numery telefonów. Ale w książce telefonicznej, którą Jordan wyciągnęła spod stosu uczniowskich papierów, były informacje, których tak łatwo nie można było zdobyć. Przekartkowała skoroszyt do rozdziału zatytułowanego „Biuro dziekana”. Tam, obok „Sekretariat administracyjny” widniało nazwisko razem z numerami telefonów do pracy i do domu oraz adres, a co jeszcze bardziej ułatwiało sprawę, w nawiasach widniało nazwisko mężczyzny. Męża sekretarki. Ręka jej drżała, kiedy odczytywała je. Czy jesteś Wilkiem? Przez chwilę kręciło jej się w głowie. Zrobiła głęboki wdech, uspokoiła galopujący puls i zaciśnięty żołądek. Potem skopiowała wszystko z wpisu do książki telefonicznej czarnym atramentem na wierzchu dłoni.
Nie ufała sobie, że nie zgubi kawałka papieru. Chciała wytatuować tę informację na skórze. Czuła przypływ strachu, ale i pewności siebie. Walczyły w niej o lepsze. Uspokoiła wszelkie uczucia, powiedziała sobie, że ma być spokojna, skupiona, powinna położyć książkę telefoniczną dokładnie na tym miejscu, na którym leżała, zanim ją znalazła. Przypomniała sobie, żeby się upewnić, czy niczego nie przesunęła i nie zostawiła śladu w mieszkaniu nauczycielki, nawet woni swojego strachu. Powietrze w mieszkaniu było nieprzyjemne, jak gryzący dym. Zmusiła się do ostrożności. Zrobiła wszystko, żeby wychodząc z pokoju, zachowywać się tak samo cicho, jak wtedy, kiedy tam wchodziła. Jordan, niech nikt cię nie zobaczy, napominała się. Bądź niewidzialna. Przez chwilę wydawało jej się to śmieszne. Włamała się i postępowała jak włamywacz, złamała szkolny przepis, za co natychmiast zostałaby relegowana, ale niczego nie ukradła, nie licząc maleńkiej informacji, która mogła okazać się ważniejsza niż cokolwiek, na czym położyła rękę. To było tak, jakby ukradła coś, co może się okazać bezcenne albo bezwartościowe. Przeszła po cichu przez pokój i przyłożyła ucho do drzwi. Nie słyszała, żeby ktoś był na zewnątrz. Robiąc gwałtowne wdechy, jak nurek przygotowujący się do zejścia w czarną wodę, powoli nacisnęła klamkę. W tej sekundzie pożałowała, że nie wzięła noża do filetowania. Postanowiła, że od tej chwili zawsze będzie go miała pod ręką. Teraz zespół wykonywał She’s So Cold Rolling Stonesów. Imitacja Micka, Keitha i innych chłopaków była do wytrzymania, aż do zawodzących błagań pierwszego wokalisty, zawartych w tekście piosenki. Miejscowi muzycy tkwili wciśnięci w róg głównej sali galerii sztuki. Zazwyczaj galeria szczyciła się pracami uczniów, wykładowców, absolwentów, ale otwartą przestrzeń łatwo było zamienić w parkiet taneczny. Ktoś zastąpił lampy sufitowe wielką srebrną kulą, odbijającą błyski światła na tłum tańczących. Muzyka toczyła się od ściany do ściany. Uczniowie wirowali albo zbierali się w ciasne grupki, przekrzykując hałas. Było gorąco i głośno. Z boku stał stół z bufetem, a dwoje nauczycieli raczyło się rozwodnionym czerwonym ponczem z plastikowych kubków. Dwoje innych stało przy ścianach. Przyglądali się uczniom i uczennicom, czy ktoś nie wciska komuś do ręki zabronionego zaproszenia. Zadanie było nie do wykonania. Jordan wiedziała, że gorąco na sali przełoży się na zbliżenia. Któreś z nich straci cnotę dziś wieczór, powiedziała sobie. Trzy razy torowała sobie łokciami drogę na parkiecie, zatrzymując się chwilami, żeby zawirować ciałem, bo wtedy wyglądała jak jedna z tańczących. Ale oczy utkwione miała w wyjściu i nauczycielu, który próbował zapobiec wymykaniu się do spokojnych, cichych miejsc. Jordan zaliczyła wystarczająco wiele takich tańców, żeby wiedzieć, co się stanie. Nauczyciele zauważą parkę, która chce razem wyjść. Może będą na tyle sprytni, by rozpoznać, że uczennica drugiej klasy wychodząca z prawej strony ma zamiar spotkać się z uczniem z klasy ostatniej, wychodzącym z lewej. Oboje zostaną zatrzymani. Czekała na stosowną chwilę. Kiedy zobaczyła parkę, która próbuje wyjść, wyślizgnęła się za nią. Wiedziała, co się stanie. – A dokąd to się wybieracie? – usłyszała pytanie nauczyciela. Zagadywał parkę, której starczyło zdrowego rozsądku, żeby przestać ściskać się za ręce. Odpowiadali wstydliwie i nerwowo, że nic złego nie mieli zamiaru zrobić, w ogóle nic i nie mają pojęcia, co nauczyciel sobie wyobraża, że chcą zrobić. W tej właśnie chwili Jordan przemknęła przez drzwi. Szybko pobiegła korytarzem. Z każdym krokiem muzyka cichła. Zatrzymała się na końcu korytarza. Po prawej stronie miała schody, po lewej inny korytarz, prowadzący do łazienek. Każdą łazienkę obserwuje nauczyciel. Było to zbyt oczywiste miejsce na obmacywanie się albo połknięcie tabletki ecstasy, albo na niuch kokainy. Dzieciaki, które chciały wykorzystać tańce,
żeby zamaskować sztacha marihuany, nieodmiennie wychodziły na dwór, by po psiemu czułe nosy nauczycieli nie wykryły zdradzieckiego zapachu narkotyku. Schody po lewej prowadziły na piętro, gdzie znajdowały się studia rysunku i rzeźby. Studia też są obserwowane przez nauczyciela; robi on obchód co jakiś kwadrans, bo to ulubione miejsce pieszczot. Miała zamiar obejść te oczywiste punkty, skierować się do drzwi wyjściowych na parterze i trzymając się cienia, pójść do sąsiedniego budynku fizyki i nauk ścisłych. Wyglądało to trochę tak, jakby była jeńcem, który uciekając, unika reflektorów z wieży i strażników. Bycie czwartoklasistką daje korzyści. Zanim ukończy się szkołę, poznaje się jej małe dziwactwa i osobliwości – takie na przykład jak ta, które drzwi nie będą zamknięte. Jordan ominęła klasy tuż za wejściem i zeszła z kolejnych schodów. Laboratoria znajdowały się na dole, a ich okna nie wychodziły na chodnik i dziedzińce szkolne, tylko na boiska. Było ciemno – światło dochodziło tylko z galerii, w której odbywały się tańce. Była dobrze oświetlona. Panowała cisza, jedynymi dźwiękami wokół Jordan był odgłos trampek klapiących o podłogę i oddech dziewczyny. Poza tym tylko rytm, blues i rock and roll, dochodzące ze stanowiska zespołu w odległym budynku. Przy trzecich drzwiach do laboratorium Jordan zatrzymała się i nacisnęła klamkę. W klasie było czarno i szaro. Rozpoznawała wyposażenie laboratoryjne rozłożone na szerokich stołach, gdzie uczniowie robili doświadczenia. – Karen? Sarah? – szepnęła. Odpowiedziały z zacienionego kąta: – Tu jesteśmy.
38 Samo pomieszczenie wyglądało konspiracyjnie. Mroczne cienie sączące się z kątów, mdłe światło z pobliskiego budynku galerii, dziwne kształty aparatów naukowych rozłożonych na całej długiej przestrzeni – wszystko sprawiało, że wydawało się to miejscem, gdzie wylęgają się diabelskie pomysły i opętańcze plany. Lata minęły, odkąd Karen po raz ostatni była w szkolnym laboratorium. Doświadczenie naukowe Sarah zakończyło się w szkole podstawowej, podczas obserwowania kaczek, żab i zwierząt gospodarskich. Ale Jordan uwielbiała tę salę, nie ze względu na uwięzioną w niej naukę, ale dlatego, że można tu było łączyć dziwne chemikalia i niezwykłe substancje w śmierdzącą porażkę albo wybuchowy sukces, a to odzwierciedlało położenie, w jakim się we trzy znalazły. Dodawała jej też odwagi myśl, że jest to miejsce wzorowo zdefiniowanych formuł i wielkiego rozumu, a porządek i zrozumienie, które nauka próbuje wdrożyć światu, może im pomóc, kiedy będą planować następne posunięcia. Trzy Kapturki usiadły ze skrzyżowanymi nogami na podłodze za długim stołem. Między nimi leżał laptop Karen. Nachyliły się do przodu, kiedy Jordan wstukiwała rozmaite informacje. – Proszę – powiedziała dziewczyna. Pokazała na ekran. – Chyba pokocham Google Images. Patrzyły na nieatrakcyjne zdjęcie mężczyzny po sześćdziesiątce. Miał brzuszek, skóra zwisała mu z podbródka. Wokół uszu rosły kępki szarawych włosów, ale na czubku głowy miał łysinę. Niemodne okulary w rogowej oprawce spoczywały na końcu nosa. Zdjęcie zrobiono przed kilku laty podczas odczytu w miejscowej księgarni. Miał najwyraźniej niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu, nie był tęgi, ale daleko mu było do sportowej sylwetki. Najbardziej dramatycznym rysem była jego zwyczajność. – Myślisz, że to zabójca? – zapytała Jordan. – Nie wygląda tak, jak sobie wyobrażałam Wilka – powiedziała Karen. – Jak wyglądają zabójcy? – zapytała Jordan. – I jak miałby wyglądać Wilk? – Wysoki. Silny. Drapieżny. Tego tu nie widzę – cicho rzekła Karen. – Myślisz, że ten facet mógłby cię upolować? – Jest pisarzem. Kryminały i thrillery – przypomniała Sarah. – Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytała Karen. – Hm, domyślam się, że może mieć jakieś pojęcie o zbrodni – odparła Sarah. – Czy autor kryminałów, wystarczajaco dobry, żeby opublikowano mu książkę, nie będzie wiedział, jak popełnić przestępstwo? – Pewnie tak – odparła Karen ostro. – Ale oni wiedzą także, że tych ludzi się łapie. – Zwróciła się do Jordan: – Powiedz nam o jego żonie – zażądała. – Dziwka – parsknęła Jordan. – To niewiele mówi. – Wiele – wtrąciła się Sarah. – Siedzi w biurze dziekana i nigdy się nie uśmiecha – odparła Jordan. – Nigdy nie powie cześć. Złości się, kiedy idziesz do dziekana, żeby cię za coś opieprzył, jakbyś spaprała jej dzień. – No i tylko dlatego, że jest trochę nieuprzejma, ty myślisz… – Karen przerwała. Myślenie nastolatek to myślenie proste. Chyba że nie. Wtedy zaskakują prawdziwie proroczym pomysłem albo uwagą. Popatrzyła w ciemności na Jordan, próbując rozpoznać, która to z możliwości. Z nich trzech Jordan najłatwiej wpadała w gniew. Nawet w ciemnościach sali widziała jej twarz, rozpłomienioną ledwie wstrzymywaną furią. Karen pomyślała, że gniew
nastolatki czyni z niej ryzykantkę. Dzięki temu jest też atrakcyjna. Nie przeszkadzają jej wątpliwości – a przynajmniej Karen tego nie widziała. Zastanawiała się, czy kiedyś sama była taka jak Jordan, i uznała, że odpowiedź na to pytanie brzmi: tak, bo linia między gniewem a determinacją często bywa cienka. Miała nadzieję, że przynajmniej kiedyś była taka jak Jordan. Nagle poczuła się staro. Nie, to co innego. Dobija mnie to, co chyba będziemy musiały zrobić, pomyślała. – I tak myślę, że to dziwka – upierała się Jordan. Zawahała się, po chwili ostro sapnęła, aż po laboratorium rozeszło się echo. – O co chodzi? – zapytała Sarah. Jordan drżał głos. Nie przypominała zawadiackiej, zaciekłej dziewczyny, do której zdążyły się już przyzwyczaić pozostałe Kapturki. – Właśnie zrozumiałam: ta dziwka przychodziła na każdy mecz koszykówki. – Hm, co to ma… – zaczęła Sarah, ale Jordan, podekscytowana, zaczęła szybko wyrzucać z siebie słowa: – Na każdy mecz. To znaczy, zawsze tam była, pośrodku trybun. – Milion razy ją widziałam, patrzyła, jak gramy. Ale mnie się wydawało, że patrzy na nas. Może właśnie na mnie. A skoro ona tam była, to na pewno jej mąż tam też był, zaraz obok niej. – Widziałaś go? – Tak. Na pewno. Chyba. Skąd miałam wiedzieć, kim jest? To miało sens. – Jeszcze coś – powiedziała Jordan, jej słowa nabierały szybkości. – W biurze dziekana ona ma dostęp do moich akt szkolnych. Wie wszystko z góry, gdzie mam być. Wiedziała, kiedy jestem na lekcji albo kiedy jem lunch, albo idę na koszykówkę, albo do biblioteki. Musiała wiedzieć po prostu o wszystkim. A przynajmniej mogła się w tym połapać. Sarah odchyliła się do tyłu. Myśli kłębiły się jej w głowie. Bierzesz jedno, dodajesz do drugiego, łączysz jedno spostrzeżenie z czymś innym, co zauważyłaś, i razem może to coś znaczyć. Tymczasem nic nie znaczy. Jordan nagle wydało się to oczywistością: podła sekretarka. Mąż. Mecze. Każde jej wyjście na salę gimnastyczną. Wszystkie nieudane spotkania z psychologiem, które miały ją odpowiednio ustawić. Myślała: Tak, kropki zostały połączone linią, ale nie ma tam jeszcze pozostałych dwóch Kapturków. Jordan gwałtownie naciskała klawisze komputera; na ekranie pojawił się obraz przedstawiający okładki czterech książek męża. Przedstawiały krzykliwe, sugestywne, przesadne obrazki. Na jednej wyróżniał się mężczyzna machający zakrwawionym nożem. Pośrodku drugiej na stole leżała wielka spluwa. Trzecia przedstawiała podejrzaną postać, czającą się w uliczce. Ta okładka przyprawiła Karen o dreszcze. – Od lat nie publikował. Może przeszedł na emeryturę – powiedziała Karen, ale w jej słowach nie było przekonania. – Tak. Albo coś innego – zakpiła Jordan. – Może znudziło go pisanie o zabójcach i postanowił wejść w ich buty. Trzy Kapturki milczały. Brzmiała odległa muzyka do tańca. Tętno rock and rolla przeczyło ich mrocznym uczuciom. – Co wiemy? – wyszeptała Sarah. – Może to on. Może nie on. No więc co mamy, do diabła, robić? Mamy jakiś wybór? Trzy kobiety znów otoczyła cisza. Karen, najbardziej zorganizowana z nich trzech, potrzebowała kilku minut, żeby odpowiedzieć: – Po pierwsze, nic nie robimy…
– Świetny plan – przerwała Jordan. – I czekamy, aż nas zabije? – Jeszcze nie zabił. Może nie zabije. Może to jest tylko, bo ja wiem… – machnęła ręką w stronę naukowego wyposażenia laboratorium – jakiś dziwaczny eksperyment, coś ekscentrycznego, co obmyślił pisarz i… – Przerwała. – Poza słowami Wilka nie mamy prawdziwych dowodów, że chce nas zabić. – Bzdura! Prześladuje nas i… – sprzeciwiła się Sarah. – A te martwe koty? – wtrąciła Jordan. – Nie jestem całkiem pewna, że są martwe. Wiem tylko… – Karen zdała sobie sprawę, że przeczy wszystkiemu, w co naprawdę wierzy. – Bzdura! – przerwała Jordan, powtarzając słowa Sarah. – Wiesz, kurwa, na pewno. Karen wiedziała, ale mówiła dalej. Fałszywa racjonalność i dziwaczne kompromisy wyciszały jej głos. – Może w tym nic więcej nie ma. Może on chce tylko z nas drwić i drażnić się z nami przez całe lata. Jordan gwałtownie pokręciła głową. – Wszyscy psycholodzy, których przez lata kazali mi odwiedzać moi pieprzeni rodzice, uśmiechnęliby się i powiedzieli, że to jest totalne wyparcie. Jakby było jakieś cudowne rozwiązanie problemów, które mnie z miejsca wyprostuje i zmieni w dobrze dostosowaną, szczęśliwą, doskonale normalną nastolatkę. Jakby coś takiego w ogóle istniało na świecie. Zarówno Karen, jak i Sarah ucieszyły się, że jest ciemno, bo obie uśmiechnęły się mimo przerażenia. Karen pomyślała, że właśnie to się jej naprawdę podoba w Jordan. Jeśli uda się jej przeżyć, stwierdziła, wyrośnie na kogoś niezwykłego. Słowo „jeśli” sprawiło jej ból, jak nagły skurcz żołądka albo policzek. – No dobra, więc czekamy, żeby się przekonać, czy nas zabije; to jedna możliwość – powiedziała Sarah. – I co? – Możemy z nim walczyć – podsunęła Karen. – Zobaczymy, czy go to odstraszy. – Chcesz powiedzieć – przerwała jej Jordan – że zapukamy do jego drzwi i powiemy: „Cześć, jesteśmy trzema Kapturkami. Jedna z nas już na niby umarła, ale naprawdę bardzo byśmy chciały, żebyś przestał mówić, że nas zabijesz. Bardzo prosimy”. No nie, nic tylko poprzeć taki plan. Sarah pokiwała głową. – Oczywiście, zrobimy coś podobnego – żeby wiedział, że go znamy, i może w ten sposób zmusimy go do działania. Może przyspieszyć swoje plany. Przypomnijcie sobie filmy, które oglądałyście, a na których kidnaperzy mówią rodzinie ofiary: „Nie wzywajcie policji”, i tamci albo wzywają, albo nie, ale żadna reakcja nie jest dobra, bo puszcza wszystko w ruch. To jest tak, jakby nas porwano. – Jeszcze jedno – dodała Jordan. – Jeśli po prostu staniemy z nim twarzą w twarz, stracimy przewagę. On zaprzeczy, że jest Wilkiem, zatrzaśnie nam drzwi przed nosem i wrócimy do punktu wyjścia. Może będziemy martwe jutro albo za tydzień, albo za rok. Może postanowi tylko wymyślić nowy plan i wprowadzić go w życie. Karen na chwilę objęła głowę rękami. Próbowała przedrzeć się przez mgłę niepewności, jakby porządkowała objawy bardzo chorego pacjenta. Błąd, niewłaściwa diagnoza i pacjent może umrzeć. – Nie wiemy na pewno, że to Wilk – powiedziała. – Jak możemy coś zrobić, jeśli nie jesteśmy pewne na sto procent? – Była trochę zdziwiona wahaniem, które wkradło się w jej głos. Zawsze chciała być agresywna, zdecydowana. Teraz przychodziło jej to z trudem. Czuła się, jakby właśnie opowiedziała nieudany dowcip i śmiano się z niej, nie z dowcipu.
Jordan wzruszyła ramionami. – No to co? Nie jesteśmy w sądzie. Nie idziemy na policję z jakąś porąbaną historyjką o liścikach i o Wilku, który przez cały czas węszy wokół nas, a gliny sobie myślą, że jesteśmy kompletne wariatki. – Jordan mówiła szybko. Pewnie za szybko, jak na możliwości pozostałych Kapturków. – Tu chodzi wyłącznie o zdobycie przewagi. Zachowanie kontroli. Możemy zrobić tylko jedno. Karen wiedziała, co Jordan ma na myśli, ale i tak pozwoliła nastolatce to powiedzieć. – Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. – Ale jak to zrobimy? – zapytała Sarah. Już znała odpowiedź na swoje pytanie. Bała się jej. Karen też znała tę odpowiedź. Oparła się i poczuła, jak przez mięśnie całego ciała przebiega jej dreszcz napięcia; dygotała od palców stóp po czubek głowy. – Nie możemy po prostu pójść i go zabić, ot tak sobie. Poczekać przed jego drzwiami, a kiedy wyjdzie po gazetę, zastrzelić go i spróbować zniknąć? Zorganizować naszą małomiasteczkową wersję strzelaniny z samochodu? Nie jesteśmy takie. I wszystkie trafiłybyśmy do więzienia, bo to nie jest obrona własna, to morderstwo. A w końcu żadna z nas nie jest wytrawną kryminalistką. – Co zrobić, żeby to była obrona własna? – zapytała Sarah. – Zastawić pułapkę? Czy mamy czekać, aż będzie próbował nas zabić pierwszy? Może już się do tego bierze. – Nie wiem – odparła Karen. – Żadna z nas nie robiła jeszcze czegoś takiego. – Jesteś pewna? – Sarah pozwoliła, żeby zdenerwowanie wkradło się do jej głosu. – Wymyśliłyśmy moją śmierć. Wszystkie manipulowałyśmy, spiskowałyśmy. Zresztą kiedyś w życiu każdy to robił. Każdy kłamie. Każdy oszukuje. Dorastasz i już uczysz się tego. Musimy po prostu zrobić coś, czego Wilk zupełnie się nie spodziewa. Może damy radę? – Co to znaczy „zrobić coś”… – zaczęła Karen, ale Sarah jej przerwała. – Coś, czego on zupełnie się nie spodziewa. – A co…? – Nie widzisz, że wszystko, co robił, oparte jest na tym, że zachowujemy się jak normalne, rozsądne, miłe kobiety? Przestańmy być takimi, jakie jesteśmy. Albo byłyśmy. Trzy Kapturki przez chwilę milczały. – Chcę go zabić – powiedziała powoli Jordan, przerywając ciszę, która zdawała się śmiercionośna. – Chciałam od samego początku. Chcę skończyć z Wilkiem raz na zawsze. I już mnie nic nie obchodzi, byle to zrobić, i to szybko. A więzienie jest lepsze niż grób. – Pewna jesteś? – zapytała Karen. Jordan nie odpowiedziała. Dobre pytanie, pomyślała. Po tej myśli automatycznie nastąpiła odpowiedź młodej dziewczyny na wszystkie wątpliwości: Ach, pieprzyć to. – Ale jak? – zapytała ostro Sarah. – Co robimy? Nie była w stanie uwierzyć, że właśnie zgodziła się na morderstwo. Jednocześnie rozumiała, że w tym przypadku nie zgodziłaby się na nie. Nie była nawet całkowicie pewna, że rozmawiają o morderstwie, chociaż na to wyglądało. Jakby w ciemnościach laboratorium wszelkie szanse na racjonalne myślenie rozpraszały się wokół. Karen już miała coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Czy jesteś zabójczynią? – nagle zapytała samą siebie. Nie znała odpowiedzi, ale wiedziała, że wkrótce ją znajdzie. Jordan kiwała głową. Wpisywała jakieś liczby w komputerową wyszukiwarkę. W Google Earth pojawił się obraz skromnego podmiejskiego domu w pospolitym sąsiedztwie. Jordan nacisnęła „widok ulicy” i nagle zaczęły się przesuwać w górę i w dół ulicy, przy której mieszkał pisarz z sekretarką. Nie różniła się od dawnego osiedla Sarah: schludne,
pobielane domy z dobrze utrzymanymi trawnikami. Typowe osiedle w Nowej Anglii, nie z tych, które można zobaczyć na pocztówkach albo w broszurach turystycznych, przedstawiających farmy czy solidne stare domy. Tu były po prostu rzędy domów wybudowanych przed trzydziestu laty, w powojennym stylu, dobrze utrzymanych przez pokolenia robotników i ich rodzin, które czerpały dumę z własności, jednej ze składowych amerykańskiego marzenia o pędzie w górę. Było to miejsce, z którego ludzie zazwyczaj szli do miejscowych szkół średnich, żeby w piątkowe wieczory kibicować drużynom futbolowym, a w niedzielę, po kościele, zjadać na kolację klopsy. Ludzie tutaj są zażartymi kibicami Red Socksów i Patriotów, ale na wygórowane ceny biletów mogą sobie pozwolić może raz w roku. Ich dzieci dorastają z nadzieją na dobrą pracę z umową zbiorową, żeby móc powtórzyć koleje życia rodziców, może na troszkę wyższym poziomie, tak jak ich rodzice, którzy żyli trochę lepiej niż dziadkowie. W takim miejscu zawierało się wszystko, co dobre i złe w Ameryce, bo za przystrzyżonymi trawnikami i świeżo pomalowanym aluminiowym ogrodzeniem było niemało problemów alkoholowych i narkotycznych, przemocy domowej i innego rodzaju nieszczęść, które zazwyczaj zdarzają się pod fałszywą powłoką normalności. Trzy Kapturki patrzyły na zdjęcia domu i ulicy – z góry, od przodu i od tyłu – i próbowały sobie wyobrazić, jak zło pod postacią Wilka mogło zalęgnąć się w takim miejscu. Wydawało się niemożliwe, że mieszkał tam zabójca. Kapturek Numer 1 pomyślała: To są ludzie, którzy przychodzą do mnie po pomoc, kiedy zachorują. Kapturek Numer 2 pomyślała: To ludzie tacy jak ja. Uczyłam ich dzieci. Kapturek Numer 3 pomyślała: Nic mnie nie łączy z tymi ludźmi, a gdyby oni popatrzyli na moją prywatną szkołę, ładne ubrania i rodzinne pieniądze, z miejsca by mnie znienawidzili. Pierwsza odezwała się Sarah. – Nie wiem, czy to dom Wilka – powiedziała z wahaniem – ale innych poszlak nie mamy. Ani innych pomysłów. Ani innego podejrzanego. Uważam, że powinnyśmy pójść w tę stronę. – Zgadzam się – zdecydowała Karen. – Wiecie – odezwała się cicho Jordan – Czerwony Kapturek wcale nie uciekała, kiedy stanął przez nią Wilk. Jest spostrzegawcza. Mówi, jakie ma wątpliwości. „Jakie wielkie masz zęby, babciu”. – Pozostałe Kapturki milczały. – Musimy zadać temu pisarzowi i jego żonie, sekretarce, kilka trudnych pytań. Nie możemy czekać. Nie możemy tego odkładać. Z każdą minutą, kiedy nic nie robimy, dajemy Wilkowi czas, żeby się do nas zbliżył. Musimy całkowicie zmienić zasady gry, i to teraz. Przejmujemy kontrolę. Jeśli będziemy czekać chociaż sekundę, może nas zabić. Tak było od samego początku i chyba dłużej nie będziemy miały tyle cholernego szczęścia. Musimy tak zadawać pytania, żeby nie mógł nas okłamać. Wtedy poznamy prawdę. I będziemy wiedziały, co zrobić, bo to się stanie kurewsko oczywiste. Przerwała, a potem wyszeptała: – Żadnych kłamstw, żadnych kłamstw, dość kłamstw. Już wystarczy. – Jaką mamy gwarancję? – zapytała Sarah. – Jak zadać pytanie, żeby nie można było skłamać? Znała odpowiedź. Karen też. Jordan sięgnęła w dół i nagle zobaczyły nóż w jej ręku. Cienka, ostra klinga odbiła promień rozproszonego światła, które wślizgnęło się przez jedno z okien laboratorium. Zalśniła jak żywe srebro.
39 Kapturek Numer 1 pomyślała, że to jest jak obmyślanie drażliwego skeczu dla trudnej, niesfornej widowni. Kapturek Numer 2 pomyślała, że to jest jak dziecięca praca domowa z papier mâché, związana sznurkiem i sklejona taśmą. Kapturek Numer 3 pomyślała, że to jest jak wkuwanie do ciężkich egzaminów, kiedy opuściło się za dużo lekcji. Żadna z nich nie nazwała tego tak, jak należało: przygotowania do zabicia człowieka. Każda z nich stworzyła własną część całości. To był nieoszlifowany plan Karen, przy którym się upierała, ale nie potrafiła wyjaśnić pozostałym Kapturkom, dlaczego. Po prostu uznała, że podzielenie się obowiązkami ma sens i jest jakoś tam demokratyczne. Żadna z trzech Kapturków nie wiedziała, że Wilk uznałby ten aspekt ich pospiesznie skleconego i chaotycznego planu za coś cudownego i zdecydowanie sprytnego; podziwiałby nieuchronny chaos, który stworzyłyby trzy kobiety, działając niezależnie, żeby wykreować pełnokrwiste zabójstwo, a potem na ten chaos natrafiłby śledczy. Wilk wyszlifował własny plan do stanu wystarczającej według niego prostoty. Był podobny do słynnej rodzinnej, detektywistycznej gry planszowej, spoczywającej na zakurzonych półkach praktycznie w każdej bawialni czy domku letniskowym. Tylko że w jego wypadku nie będzie to „Pułkownik Musztarda w spiżarni ze świeczką”, tylko „Wilk z nożem myśliwskim, kiedy najmniej się go spodziewają”. W rzeczywistości Wilk osiągnął fazę zen morderstwa: działania były podporządkowane interpretacjom. Wiercił się podekscytowany przed ekranem komputera: One już są martwe. To słowa, które towarzyszą czynom, są ważne. Muszę zabrać ludzi ze sobą w tę podróż. Dojście do zabójstwa musi być maksymalnie kuszące dla każdego czytelnika; nie mogą czuć odrazy, muszą poczuć własną żądzę. To musi być jak przejeżdżanie autostradą obok wypadku: nie można się powstrzymać przed przyglądaniem się, chociaż wiadomo, że folgowanie chorobliwej ciekawości poniża ludzką godność. Trzy Kapturki i Wielki Zły Wilk podjęli tę samą decyzję: „Pospieszyć się i zabić”. Ich przyszłość od tego zależała. Jordan wyszła z biblioteki późnym popołudniem. W plecaku miała Z zimną krwią Trumana Capote’a. Interesowały ją tylko rozdziały wstępne, które przeczytała dwa razy, zanim przeszła do środka, żeby stwierdzić, na czym potknęli się Perry Smith i Richard Hickock. Przeszła też do skromnego, szkolnego zbioru filmów i znalazła oryginalną wersję Nędznych psów Sama Peckinpaha – o której nigdy nie słyszała – i pierwszą część Krzyku Wesa Cravena. Należało je wpisać na leżącym obok arkuszu. Zaczęła wpisywać nazwisko, ale potem zdała sobie sprawę, że może lepiej pominąć to wymaganie. W swoim pokoju włożyła pierwszy film do komputera i wyjęła notatnik, żeby spisać uwagi. Wcześniej całe godziny ślęczała nad internetowymi wpisami, opisującymi różne zbrodnie, wszystkie ułożone według najważniejszych kryteriów: przypadkowe zabójstwo i wtargnięcie do domu. Przypomniała sobie, że pod koniec dnia będzie musiała zniszczyć wszystko, co zapisze. Kiedy na ekranie przed nią pojawił się idylliczny angielski krajobraz, zrozumiała, że będzie musiała zniszczyć także komputer. Zatrzymała film i napisała szybki e-mail do powaśnionych rodziców: „Mamo i Tato… Mój cholerny komputer ciągle się zawiesza i całkowicie zjadł ważną pracę, nad którą pracowałam, muszę więc wszystko zrobić jeszcze raz i mogę się spóźnić, co
wpłynie na stopień. Wysyłam wam tego e-maila z laptopa koleżanki. Jak najszybciej muszę dostać nowy komputer, bo zbliżają się egzaminy końcowe. Mogłabym bez trudu kupić go w galerii, ale będę musiała użyć waszej karty kredytowej”. Wiedziała, że rodzice nie odmówią jej prośbie. Zapewne będą zadowoleni, że skontaktowała się z nimi, choćby po to, żeby dostać trochę pieniędzy. Pomyślała, że napisanie kawałka o pracy, która przepadła, było mądre, bo nigdy nie odmówiliby jej czegoś, od czego zależałoby, czy obleje, czy ukończy szkołę. No i ta prośba mogła dać im powód do kłótni, która zdaniem Jordan wypadłaby na jej korzyść. Komputer, na który patrzyła, nosił w swojej pamięci odcisk stopy, równie obciążający, jak odcisk palca na miejscu zbrodni. Jordan uśmiechnęła się i wróciła do filmu. Była zadowolona, że staje się kryminalistką. Cała ta ciężka praca i nauka popłacają, pomyślała. Trzy pary męskich butów do biegania. Trzy różne rozmiary. Identyczna marka i model. Trzy różne sklepy sportowe i płacenie gotówką. Listę zakupów miała długą, a pozornie przypadkowy sposób kupowania pogłębiał problemy. Normalnie Sarah narzekałaby na dodatkową bieganinę i skomplikowany sposób, jaki obmyśliła, żeby osiągnąć cel, ale chaotyczne, bezsensowne zachowanie było teraz siłą, a nie słabością. Wyobraziła sobie, że jakiś detektyw przychodzi do galerii handlowej, patrzy na konkurencyjne sklepy z butami i nie potrafi zrozumieć, dlaczego zabójca kupił ten sam towar w trzech miejscach, zamiast kupić po prostu trzy pary naraz. To była sugestia Jordan: „Nie róbcie niczego, co miałoby oczywisty sens”. Szalony Kapelusznik, Alicja w Krainie Czarów, Czerwona Królowa krzyczy, „Ściąć im głowy! A potem będzie proces”. Sarah rozejrzała się po najbardziej pospolitym składniku amerykańskiego świata – centrum handlowym – i pomyślała, że żyje po drugiej stronie lustra. Jestem martwą kobietą, która kupuje różne rzeczy, żeby zabić. Wyglądało to na jeden wielki, kosmiczny kawał. Roześmiała się – paru innych klientów popatrzyło na nią ze zdziwieniem – a potem wróciła do swoich zadań. Przebrnęła przez zakupy, którymi ją obarczono. Najpierw kupiła czarny kaptur i łańcuch w sklepie specjalizującym się w sprzęcie wspinaczkowym i kajakach. Nabyła tam także trzy takie same zestawy obcisłej czarnej bielizny i trzy małe, wysokowydajne latarki. Poszła do konkurencyjnej sieci sklepów, żeby kupić jeszcze dwa kaptury. Kupiła też kij na ryby – czterdziestocentymetrową wypolerowaną pałkę ze skórzaną pętlą pasującą do nadgarstka. Sportowcy używali tego, żeby ogłuszać wielkie i waleczne ryby. Poszła do sklepu z trykotami i wyposażeniem do tańca, żeby kupić trzy pary baletek. W sklepie metalowym nabyła rolkę szarej taśmy izolacyjnej, zestaw śrubokrętów i ciężki gumowy młot. Potem, jakby działała bez ładu i składu, wróciła do sklepu sportowego i do listy zakupów dodała trzy czarne bluzy od dresów z kapturami. W sąsiednim sklepie z walizkami i torbami kupiła trzy najtańsze i najmniejsze, jakie mieli, worki marynarskie: niebieski, żółty i zielony. Kiedy wyszła na środek galerii i otoczyli ją inni kupujący z ogromnymi papierowymi torbami pełnymi taniej chińskiej odzieży i koreańskiej elektroniki, wykręciła piruet. Nie obchodziło jej, czy ludzie na nią patrzą. Czuła się wolna. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych Kapturków, w każdej chwili mogła uciec. Miała ochotę roześmiać się na głos. W zamian za nową tożsamość i nową przyszłość wymagano od niej tylko jednego: morderstwa. Sarah podobała się ta symetria: śmierć daje życie. Zdawała sobie sprawę, że nie jest to najmądrzejszy sposób rozpoczynania wszystkiego od nowa, ale utknęła w świecie prawie bez przeszłości – jej życie jako Sarah bladło z minuty na minutę – powiązanym tylko z dwiema
rudymi kobietami, kiedyś obcymi. Teraz znała je chyba lepiej niż przyjaciół z poprzedniego wcielenia. I z jakimś mężczyzną przedstawiającym się jako Wilk, postać z bajki. Sięgnęła do jednej z toreb z zakupami i objęła dłonią pałkę na ryby. Była ciężka, gładka, wypolerowana. Wydawała się groźna w dotyku. Uśmiechnęła się. Ona też czuła się groźna. Jeśli mnie zobaczy, wpadłyśmy. Tylko ta myśl przebijała się przez strach Karen. Znowu siedziała w wynajętym samochodzie. Miała na sobie okulary przeciwsłoneczne, mimo że popołudnie było szare i pochmurne. Jaskrawe, rude włosy upchnęła pod czapką narciarską. W prawej ręce miała kamerę wideo, lewą ostrożnie trzymała kierownicę. Od strony fotela pasażera szyba była opuszczona. Podniosła kamerę, powoli jadąc przecznicą przylegającą do domu, w którym być może mieszkał Wielki Zły Wilk. Wiedziała, że nagranie będzie tak niestabilne, że przyprawi o zawroty głowy, i że jest nieprofesjonalne – ale samo pokazanie pozostałym Kapturkom okolicy może im pomóc. Zatrzymała się przy drodze, pół przecznicy od domu. Rozejrzała się, czy nie ma kogoś w pobliżu. Wywiad był ważny, ale dochowanie tajemnicy i zaskoczenie ważniejsze. Z daleka zrobiła kilka ujęć odległego domu. Czuła, jak jej serce wali. Upominała się: Później nie możesz być taka. Ręce jej się trzęsły, domyślała się, że kiedy pokaże nagranie innym Kapturkom, dowiedzą się, jak się bała. To ją wyprowadzało z równowagi. Musiała okazać silną wolę. To nie jest rozsądne, myślała. To właśnie ja powinnam panować nad sobą. Wyobraziła sobie, że teraz jest tylko lekarzem Zwątpieniem. A może doktorem Śmierć. W dalszej części ulicy z pobliskiego domu wyszedł nastolatek i wsiadł za kierownicę małego matowosrebrnego pickupa. Chłopiec nie miał absolutnie nic wspólnego ze sprawą, ale ona i tak się schyliła. Samochód przemknął z rykiem obok niej; wdepnęła gaz do dechy i szybko odjechała. Uspokoiła się po paru kilometrach, a kiedy oddech wrócił jej do normy, zdała sobie sprawę, że zajechała w zupełnie nieznaną jej część hrabstwa. Prawie godzinę szukała znanych jej ulic, bo nie chciała się zatrzymywać i pytać o drogę. Kolejną godzinę strawiła na zwrocie wynajętego wozu i znalezieniu własnego. Wracała do domu po zapadnięciu ciemności. Skręciła na podjazd, wjeżdżając w las, który zasłaniał jej dom. Bardziej niż kiedykolwiek denerwowało ją odosobnienie jej mieszkania. Zatrzymała się przed domem. Włączyło się automatyczne oświetlenie. Już miała wyłączyć silnik i wejść do środka, ale się zawahała. Obawa niemal ją pokonała: dom, który powinien być bezpieczną przystanią, stanowił zarazem największe zagrożenie. Gwałtownie wrzuciła bieg i z piskiem opon zawróciła. Jechała, jakby ją ścigano, chociaż nikogo nie widziała na polnych drogach, które wybrała. Nagle wyobraziła sobie, że Wielkiemu Złemu Wilkowi udało się zabić wszystkich poza nią. Była sama na świecie, ostatnia, która przeżyła, jedyna ocalała. Czekała na nieuchronne. Krzyczała w samochodzie, przyspieszając na autostradzie, a ten coraz głośniejszy krzyk zamknięty w małej przestrzeni przerażał ją jeszcze bardziej. Kiedy udało się jej odzyskać kontrolę nad emocjami, wjechała na jedną z głównych autostrad. Po kilku sekundach zobaczyła szyld: „Posiłki – benzyna – noclegi”. Motel u zjazdu z autostrady należał do ogólnokrajowej sieci. Parking nie był zatłoczony. Za kontuarem siedziała tylko jedna recepcjonistka. Wyglądała młodo, pewnie dopiero co ukończyła studia z zarządzania, co wymagało od niej pracy w późnych, wieczornych godzinach. Miała pełen energii, towarzyski uśmiech. Zameldowała Karen, pytając, czy woli pojedyncze łóżko rozmiar królewski, czy dwa podwójne. Karen przestawiła się na nerwowy sarkazm. – Mogę spać tylko w jednym łóżku – odparła.
Młoda kobieta się uśmiechnęła. – Hm, prawda. A więc rozmiar królewski? Karen wręczyła jej kartę kredytową. To było niebezpieczne. Zostawiało zapis, że tu była. Ale niewiele mogła na to poradzić. – Jedna noc? – zapytała młoda kobieta. Karen zadrżała. – Nie. Dwie. Sprawy do załatwienia. W małym, nieprzyjemnie czystym motelowym pokoju przede wszystkim wzięła zjadliwie gorący prysznic. Czuła się brudna, spocona. Zastanawiała się, czy strach może spowodować uczucie, że jest się brudnym. Pomyślała, że wynika to bardziej z faktu przebywania w pobliżu osoby, która w ich przekonaniu mogła być Wilkiem. Z wilgotnymi włosami, owinięta w dwa ręczniki, podeszła do biureczka stojącego w pokoju i wyjęła komputer, na którym pisała skecze. Żadnych więcej kawałów na tym sprzęcie, pomyślała. Zaczęła od różnych stron z nieruchomościami, jak Trulia.com i Zillow.com, potem przyszły strony utrzymywane przez wielkie banki zajmujące się hipotekami. Niewiele trzeba było czasu, żeby znaleźć dom, w którym mieszkała sekretarka z mężem pisarzem. Były tylko zdjęcia z zewnątrz. Przeklęła swój pech, potem poszukała głębiej i odkryła, że dom po przeciwnej stronie ulicy – wyglądał na identyczny – został wystawiony na sprzedaż trzy lata wcześniej. Jedna ze stron okazała się przydatna. Były na niej zdjęcia wnętrz i wirtualna przechadzka po domu. Bądź taki sam, wyszeptała do siebie. Proszę, bądź taki sam. Jak każdy potencjalny nabywca, szła za obrazami na ekranie. Drzwi frontowe. Skręt w prawo. Salon. Kuchnia ze stołowym. Miejsce na gabinet na parterze. Schody. Dwie małe sypialnie „doskonałe dla rozrastającej się rodziny” i główna sypialnia z własną łazienką. Wykończona piwnica. Patrzyła na zdjęcia. Podmiejska rozkosz Nowej Anglii. Wielka obietnica dla amerykańskiej klasy średniej: własny dom. Karen wróciła do strony pokazującej dom sekretarki i pisarza. Dowiedziała się, ile płacą podatku od nieruchomości. Dowiedziała się też, ile wart jest ich dom według bieżących cen rynkowych. Bezużyteczne informacje. W chwili, gdy patrzyła na zdjęcia domu, który miała zamiar odwiedzić, naszło ją krótkie wspomnienie. Przyszły jej do głowy słowa starej piosenki, nadawanej w stacjach radiowych ze starymi przebojami, której słuchała. Zaczęła mruczeć w takt wewnętrznej muzyki: Poniedziałek, poniedziałek. Nie ufaj poniedziałkom. Zignorowała to ostrzeżenie i wysłała SMS-a do pozostałych Kapturków: „Jutro. 2 i 2”. Pomyślała, że nie musi dodawać „po południu i przed południem”. Będą wiedziały, o co chodzi.
40 Druga po południu. Zabrał ją na lunch – niespodziewana przyjemność. Pani Wielka Zła Wilkowa zostawiła na biurku oceny z przedmiotów i z zachowania, które należało odpowiednio dołączyć do teczek. Odłożyła rozwlekłą analizę wykonaną przez komisję powierniczą, analizującą nowe źródła dochodów, i długi wniosek na piśmie kierownika wydziału anglistyki, żeby rozszerzyć propozycje programowe i poza literaturą tradycyjną, jak Dickens i Faulkner, wprowadzić zajęcia z nowoczesnych środków komunikacji społecznej, jak Twitter i Facebook. Radośnie dołączyła do Wielkiego Złego Wilka w śródmiejskiej chińskiej restauracji, gdzie zjedli za ostre dania i popili je słabą zieloną herbatą. Domyślała się, że miał jakiś powód, żeby ją zaprosić – jak w każdym starym małżeństwie, spontaniczne akty uczucia były rzadkością – ale nie zwracała na to uwagi. Rozkoszowała się pierożkami gotowanymi na parze i sosem miso. Podeszła kelnerka i zapytała, czy chcą coś na deser. – Może puchar lodów – powiedział Wielki Zły Wilk. Popatrzył na żonę. – Nie, żadnych słodyczy. Muszę dbać o wagę. – Och, daj spokój – powiedział nęcącym tonem. – Ten jeden raz? Uśmiechnęła się. Sięgnął po jej dłoń. Jak nastolatki, pomyślała. – W porządku. – Uśmiechnęła się do kelnerki. – Ja też wezmę lody. – Dwa puchary waniliowych – zamówił Wilk. – Z nas zwyczajne stare ludziska. Kelnerka nie chwyciła dowcipu; oboje roześmiali się, kiedy odeszła, żeby złożyć zamówienie. Nie puścił jej ręki, nachylił się przez wąski stolik. – Jutro albo jakoś tak – powiedział tak niejasno, jak tylko mógł, ale z uśmieszkiem – możliwe, że będę miał niecodzienny rozkład zajęć. Wiesz… wstanę rano, wrócę trochę późno, może nie przyjdę na wszystkie posiłki. – Dobrze – powiedziała, kiwając głową. – Nie masz się o co martwić. – Nie martwię się. Czy to ważne? – Zbieranie ostatnich materiałów. Uśmiechnęła się. – Końcowe rozdziały? Nie odpowiedział, tylko znowu się uśmiechnął, co uznała za potwierdzenie. Nie interesowało jej to. „Kreatywność to nie praca od ósmej do czwartej”. Popatrzyła na niego. Gdzieś głęboko w niej rozbrzmiewało mnóstwo słów, odbijały się echem wątpliwości i lęki. Czy on chce zabić? Ze zdumiewającą łatwością zamknęła przed tym drzwi. Nic a nic jej nie obchodziło, co zrobi ani komu to zrobi. To tylko zbieranie materiału, tak jak powiedział. Cokolwiek stało się w przeszłości, cokolwiek może się zdarzyć w przyszłości, kimkolwiek kiedyś był, kimkolwiek może zostać, wszystko to było niczym w porównaniu z tą chwilą, kiedy trzymają się za ręce w taniej chińskiej restauracji. Miłość nie ma w sobie nic z wanilii, pomyślała. Wilk podrzucił żonę do szkoły i pomachał do niej żartobliwie, kiedy znikała w budynku administracyjnym. Kilka sekund później skupił się na czymś innym. Musiał jeszcze kupić kilka przedmiotów. Wszystkie łatwo było znaleźć: impregnowany strój myśliwski z kamuflażem, dostępny w tym samym sklepie sportowym, w którym Kapturek Numer 2 była dzień wcześniej, tani niebieski blezer i szare spodnie z miejscowego sklepu z
rzeczami używanymi, należącego do Armii Zbawienia. Dla Kapturka Numer 1 musiał się rozpłynąć w lesie za jej domem. Dla Kapturka Numer 3 musiał wyglądać jak nauczyciel albo rodzic w odwiedzinach, co wymagało marynarki i krawata – na mało prawdopodobny wypadek, gdyby ktoś zobaczył go w kampusie. Oczywiście, nie będzie się wyróżniał. Sztuczna broda. Okulary. Włosy zaczesane do tyłu. Szanse, że ktoś go rozpozna, graniczyły z zerem, a kto da wiarę jakiemuś dzieciakowi ze szkoły średniej, że rozpoznał kogoś, kogo widział tylko z oddali przez kilka sekund? Zresztą miną godziny, zanim ciało Kapturka Numer 3 zostanie znalezione. Pomyślał, że to najbardziej wyjątkowa rzecz w bliźniaczym morderstwie, które zaplanował. Za każdym razem będzie prawie niewidzialny. Wilk przejrzał zapisaną w pamięci listę: Ubranie. Odfajkowane. Transport. Pomogą ukradzione tablice rejestracyjne. Broń. Wyszlifował nóż do ostrości brzytwy. Pozostało tylko zatopić się w całkowitym skupieniu, niezbędnym, kiedy będzie podchodził dwa Kapturki, które przeżyły. Kiedy odjeżdżał, smakując to, co przyniesie mu kolejny dzień, wyobraził sobie, że to tak, jakby odebrało się telefon od starego, odległego, ale drogiego i ważnego przyjaciela. Wywołał wspomnienia sprzed piętnastu lat, jak charakterystyczny głos z dawnych dni, nadal bliski i znajomy. Ksiądz siedział w gabinecie na dole i opracowywał kazanie na kolejną niedzielę, trzy Kapturki spotkały się więc wśród drewnianych kościelnych ław, przed wielką drewnianą rzeźbą przedstawiającą ukrzyżowanego Chrystusa w cierniowej koronie, z głową pochyloną w oczekiwaniu śmierci. Siedziały skrępowane, kiedy Karen puszczała im film przedstawiający ulicę. Kręciły się na twardych drewnianych ławach, próbując zapamiętać szczegóły, punkty orientacyjne. Trudno było im się skupić. Wiedziały, że w parę chwil muszą zostać mistrzyniami zabijania, a jednak, kiedy ich uwaga powinna być skupiona jak światło lasera, wszystkie trzy stwierdziły, że błądzą myślami, jakby świadomość tego, co zamierzają, zmuszała je do odpłynięcia w inne miejsca. Karen zaczęła przepraszać za jakość filmu, ale powstrzymała się, bo nie ufała swojemu głosowi. Wszystko to wyglądało niewiarygodnie chaotycznie, a w oczach kogoś, kto pysznił się rozważnym zorganizowaniem, na skandalicznie niezaplanowane. Karen przypuszczała, że to jej niezrównoważona, szalona strona błazna przejęła planowanie morderstwa na miejsce zdyscyplinowanego, lekarskiego „ja”. Nie wiedziała, jak sprawić, żeby jej właściwa osobowość przejęła prowadzenie. Naciskała tylko klawisze na klawiaturze komputera i po kilku stuknięciach wyświetliła informacje o nieruchomościach, które zebrała poprzedniego wieczoru. Obrazy się skończyły, wszystkie Kapturki milczały. Sarah sięgnęła i z wypastowanej podłogi podniosła trzy worki. Każdej wręczyła po jednym, z zakupami, które tam zapakowała. Żółty zostawiła dla siebie. W sytuacji wymagającej wielu pytań przez kilka minut nic nie mówiły. Przechodzień mógłby pomyśleć, że się modlą. W pewnej chwili Jordan podniosła wzrok znad ekranu i zaczęła się wpatrywać w otaczające ich religijne wizerunki. Rzeźba była z ciemnobrązowego drewna, pociągniętego smugami złotej farby w miejscach, w których powinna być czerwona krew. Sklepienie kościoła odbijało błękity, zielenie i żółcie wielkich witraży. Pomyślała, że to niezwykłe miejsce jak na planowanie zabójstwa, ale odruchowo wzruszyła ramionami i zdała sobie sprawę, że każde miejsce, w którym zepsuta, nastoletnia uczennica prywatnej szkoły planowałaby morderstwo, byłoby pewnie niezwykłe. Spojrzała na Karen. Jest lekarką. Widziała śmierć, pomyślała. Musi wiedzieć, co robi. Potem odwróciła się w stronę Sarah i podobna myśl przemknęła jej przez
głowę: Śmierć zapukała do jej drzwi zupełnie niesprawiedliwie. Musiało to wzbudzić w niej taki gniew, że teraz gotowa jest zabić. Jordan zrozumiała, że jest jedyną spośród Kapturków, która nie ma doświadczenia ze śmiercią. Ale nie sądziła, by ta dziewiczość przetrwała noc. Druga nad ranem. Motel miał boczne wyjście, otwierane elektronicznym kluczem do pokoju. Karen użyła go, żeby uniknąć młodej kobiety w recepcji. Wyjrzała w ciemność, próbując zmierzyć odległości między lampami parkingu. Chciała trzymać się cienia, tak jak wspinacz trzyma się liny bezpieczeństwa. Wsiadła za kierownicę i rzuciła niebieski worek na fotel obok. Pogmerała przy kluczykach, zanim włączyła zapłon. Trzęsło nią, kilka razy głęboko odetchnęła, żeby się uspokoić. Czytasz książki. Oglądasz telewizję. Chodzisz na filmy. Przypomnij sobie, ile razy widziałaś dobrych i złych, jak biorą się za jakiś morderczy spisek albo plan w różnych fikcyjnych sytuacjach. Po prostu rób to, co oni. Tylko że to jest prawda. Wiedziała, że to śmiechu warta porada. Mogłaś widzieć nawet milion fikcyjnych morderstw, powiedziała sobie, ale żadne z nich nie podpowie ci, co masz robić. Wrzuciła bieg, nieustannie przenosząc wzrok z lusterka na lusterko, jechała szybko. Tylko raz musiała się zatrzymać, zanim wsiadły inne: przy swoim gabinecie lekarskim. Jordan nie spała. Nieruchomo leżała na plecach, wpatrując się w sufit pokoju. Rano wstała i się ubrała. Czarna, długa bielizna, na to dżinsy. Włożyła na siebie czarną bluzę od dresu. Komórkę i nóż wrzuciła do zielonego worka, czarny kaptur z otworami nasunęła na głowę. Wzięła nowe buty do biegania, kupione przez Sarah, i położyła je na wierzchu, żeby móc po nie sięgnąć, gdy tylko wyjdzie na dwór. Wsunęła stopy w baletki. Wstała i powoli obróciła się wokół siebie. Ubranie, które miała na sobie, nawet nie zaszeleściło. Rozejrzała się. Jedyne światło w pokoju dochodziło z lampy na dworze, tuż za jej oknem. Rozsiewała żółty poblask po kątach. To było jak pakowanie się na wakacje – martwiła się, że czegoś nie wzięła. Tylko że tym razem nie obawiała się, że zapomni kostiumu kąpielowego albo paszportu. Samo ubieranie się, żeby zamordować, sprawiło, że ręce jej drżały. Oddech miała płytki, gardło wyschnięte, a w prawej powiece pojawił się tik. Gdzie się podziało jej zawadiactwo, pewność siebie i brawura? Teraz, właśnie wtedy, kiedy poznała jego nazwisko, adres i nagle stał się czymś więcej niż mglistą groźbą, jej pewność siebie się ulatniała. Czuła się jak małe dziecko, które boi się ciemności. Chciało się jej płakać. Może lepiej i mądrzej będzie zdjąć ubranie zabójcy, schować się pod kołdrą i po prostu czekać cierpliwie, aż Wilk po nią przyjdzie. Zwalczyła tę chęć, bo przypomniała sobie, że dwa Kapturki liczą na nią. Podeszła do drzwi, wyobrażając sobie, że to ostatnia noc w jej życiu, takim jakie do tej pory znała. Uczucie było paraliżujące: od czasu, gdy Wilk zaczął ją prześladować, przyzwyczaiła się do pewnego rodzaju strachu, ale tej nocy miał on być zastąpiony innym, nie tym, który znała. Chciało jej się krzyczeć. Uważnie się przysłuchiwała, czy żadna z dziewczyn w dormitorium nie jest na nogach, bo się uczy albo późnym wieczorem idzie do łazienki. Wcześniej czy później każdy uczeń tej szkoły wymyka się z dormitorium po godzinach, łamiąc surowe przepisy i narażając się na relegowanie. Nikt, pomyślała, nie zrobił tego z takich powodów jak ja. Nie nocna libacja albo ćpanie. Nie psikus graniczący z sadyzmem, płatany
pierwszoroczniakom. To było coś innego. Położyła rękę na klamce, a kiedy otwierała drzwi, czuła, że stanie się nową Jordan, która robi pierwszy krok w całkowicie nowy świat, zostawiając na zawsze starą Jordan za sobą. Wyszła z pokoju. Baletki tłumiły kroki, ale szła niepewnie; bała się, że stare deski podłogi trzeszczeniem i jęczeniem mogą ją wydać. Z każdym krokiem osoba, którą była, zostawała za nią. Jakby odrywała się od cienia. Powoli udało jej się przejść przed drzwi frontowe. Powitało ją zimne powietrze. Drżąc, zdjęła baletki i zasznurowała nowe buty do biegania. Mimo że pod pachami czuła pot, kąsające zimno o mało jej nie pokonało, kiedy szła na spotkanie z pozostałymi Kapturkami. Bała się, że stojąc, może zamarznąć, pognała więc przez noc. Sarah też wyszła potajemnie ze schroniska dla kobiet. Jej problem polegał na przemknięciu się obok strażniczki, wolontariuszki z jednego z miejscowych college’ów, która przychodziła o dziewiątej i tkwiła tu, z zapuchniętymi oczami, aż do porannej zmiany, czyli przyjścia emerytowanego policjanta ze świeżą kawą i pączkami. Nocnych wolontariuszy pouczano, że lepiej, żeby się mylili z nadmiaru ostrożności. Każde zakłócenie porządku, wszystko, co wykraczało poza rutynę, mogło skutkować telefonem do szefowej schroniska ze spluwą pod pachą albo pod 911. Sarah czekała prawie godzinę na podeście pierwszego piętra, ukryta tak, żeby nie było jej widać. Wiedziała, że młoda kobieta w końcu pójdzie na górę, położyć się albo do łazienki, albo przejdzie do pokoju obok i naleje sobie kawy, a może po prostu opuści głowę nad książkami i się zdrzemnie. W worku miała rewolwer męża i zmianę ubrania. Ale w tej chwili była ubrana tak samo jak Jordan, łącznie z tłumiącymi kroki baletkami. Karen będzie nosiła to samo. Sarah nawet nie zerknęła na zegarek. Chciała odmówić jakąś modlitwę, taką, po której ktoś musi iść do toalety. Ciało zesztywniało jej z oczekiwania. Oblizała wargi, bo nagle zrobiły się suche i popękane. Była spłoszona, czuła się głupio. Wszystkie myśli skupiła na tym, co zrobią, kiedy przyjdą do domu, w którym, jak im się wydawało, mieszkał Wielki Zły Wilk. Nagle omal nie wybuchła śmiechem, ale stłumiła go. Nie było w tym niczego śmiesznego, raczej akumulacja wszystkich obaw. Robimy wszystko, kurwa, z opóźnieniem, pomyślała. To jest wilk, który przyszedł do trzech małych świnek i zdmuchnął im domki, poza domkiem najmądrzejszej, bo zbudowała dom z cegły i kamienia. Nie, to nie ta bajka. Nie pomyślała, że pierwszy problem może być nie do przezwyciężenia: po prostu nie zdoła wyjść z placówki, której zadaniem jest chronić ludzi i nie wystawiać ich na widok publiczny. Nagle przyszło jej do głowy, że to najdziwniejszy rodzaj więzienia. Z dołu dobiegło ją szuranie. Pochyliła się do przodu, nasłuchiwała. Potem nastąpił dźwięk zamykanej książki. „Cholera, materiał nie do przerobienia. Nienawidzę chemii organicznej, nienawidzę chemii organicznej, nienawidzę chemii organicznej” – usłyszała. Słowa były powtarzane sfrustrowanym, gniewnym tonem. Po jakieś sekundzie czy dwóch zdanie „nienawidzę chemii organicznej” przekształciło się w chaotyczną, niemelodyjną piosenkę, śpiewaną a to piskliwie, a to głębokim basem. Usłyszała kroki w korytarzu. Potem otwieranie i zamykanie drzwi do łazienki. Pobiegła schodami na palcach, żeby nie było nic słychać, i szybko wypadła na dwór. Istotne było, żeby ludzie myśleli, że kobieta, która teraz nosiła nazwisko Cynthia Harrison, śpi w swoim łóżku.
41 Trzy Kapturki czekały w wynajętym samochodzie sto metrów od domu. Powinny omówić ostatnie szczegóły planu, ale wolały zachowywać milczenie, zatopione we własnych myślach. Dochodziła trzecia nad ranem. Karen zatrzymała wóz przy drodze, pod wielkim dębem. Jordan siedziała z tyłu, Sarah obok kierowcy. Karen położyła kluczyki na podłodze i upewniła się, że wszystkie wiedzą, gdzie ich szukać. Potem rozdała trzy pary rękawiczek chirurgicznych; naciągnęły je trzęsącymi się dłońmi. Trzy pary oczu rozejrzały się wzdłuż przecznicy. Poza przypadkowymi światłami nad wejściem, pozostawionymi przez zapominalskich gospodarzy, ulica była ciemna i uśpiona. Ograniczały rozmowy do niezbędnego minimum. Żadna nie ufała swojemu głosowi, że nie zadrży; krztusiły się lakonicznymi słowami. Im bliżej było morderstwa, tym mniej było do powiedzenia. – Dwoje drzwi – zaczęła Karen. – Sarah i ja od tyłu, włamujemy się. Jordan, gdyby Wilk próbował wyjść od frontu, musisz go zatrzymać. Kiedy dostaniemy się do środka, wpuścimy cię. Wszystkie pokiwały głowami. Żadna nie zadała na głos pytania: „O ile to Wilk”, chociaż każda tak pomyślała. Jordan nie zapytała też: „Co to znaczy, zatrzymać go?”, ani: „Jak właściwie mam go zatrzymać?”, czy wreszcie: „Co się stanie, jeśli go nie zatrzymam i ucieknie?” Niepewność i nieodwołalność wydały potomstwo: wszystkie Kapturki weszły w jakiś dziwny stan, odległy od racjonalności. To była bajka ich własnej produkcji. – Po schodach i na prawo. Tam musi być główna sypialnia. Tam idziemy. Bez ociągania. Będą spali. Po naszej stronie będzie zaskoczenie, ale włamanie pewnie ich obudzi. – Załóżmy… – zaczęła Sarah, ale przerwała. Nagle zdała sobie sprawę, że są setki „załóżmy” i nie da się wszystkiego przewidzieć. Jordan przemówiła stłumionym, słabym głosem: – W Z zimną krwią, kiedy znaleźli się już w środku, rozdzielili rodzinę Clutterów. Czy mamy… Ona też przerwała w połowie zdania. Żadna z nich nie powiedziała „najście na dom”, chociaż właśnie to robiły. Ten rodzaj przestępstwa uderzał w najgłębiej zakorzenione amerykańskie przekonanie, że we własnym domu zawsze powinno się być bezpiecznym. Napady na banki, strzelanie z jadącego samochodu, wojny narkotykowe, nawet rozstania powaśnionych małżonków z użyciem broni palnej – we wszystkim tym był jakiś racjonalny sens. W najściu na dom nie. Napędzały go zazwyczaj dziwaczne fantazje o gwałcie albo ukrytych bogactwach, które rzadko się urzeczywistniały. O tej odmianie przestępstw uczyła się Jordan. To psychopatyczne czarne charaktery naruszały sferę bezpieczeństwa niewiniątek. Tej nocy było na odwrót – niewiniątka napadały na dom morderczego Wilka. Ale chociaż tak to wyglądało w samochodzie, pomyślała, że tam, na zimnie, role mogą się obrócić o 180 stopni. – Któraś chce coś powiedzieć? – zapytała Karen. – Odpowiedzi – wykrztusiła Sarah. – Idziemy po odpowiedzi. Trzy Kapturki wyślizgnęły się z samochodu, jak czarny atrament zakłócający gładź nocy. Naciągnęły kaptury na głowy, poprawiły kominiarki i szybko poszły w stronę domu. Na podwórku sąsiada zaszczekał pies. Wszystkie trzy pomyślały z przerażeniem o tym samym: A jeśli ma psa – pitbulla albo dobermana – gotowego do obrony swojego pana? Żadna nie
powiedziała tego na głos. Karen wydawało się, że z każdym krokiem coraz lepiej rozumieją, jak mało wiedzą o popełnianiu przestępstw, szczególnie tak niebezpiecznych jak to, na które się zdecydowały. Każda z Kapturków miała ochotę złapać pozostałe, powstrzymać je i powiedzieć: Co my, do diabła, robimy? Żadna tego nie powiedziała na głos. Jakby wszystkie trzy turlały się w dół stromego wzgórza i nie było niczego, co mogłoby powstrzymać ich pęd. Kapturka Numer 1 rozbolał brzuch. Kapturek Numer 2 miała zawroty głowy ze zwątpienia. Kapturek Numer 3 nagle poczuła się słabo. Wszystkie niemal sparaliżowało napięcie, kiedy tak szły cicho przez noc. Zimne powietrze nie ochłodziło żaru niepokoju. Każda miała wrażenie, że to, co się dzieje, czyni ją mniejszą. Przed domem Karen szybko wskazała krzaki obok drzwi wejściowych. Jordan schyliła się i schowała w nich. Dwa pozostałe Kapturki przemknęły bezszelestnie za róg i podeszły do tylnych drzwi. Jordan nagle została sama w środku nocy; o mało nie zemdlała. Nasłuchiwała jakichś dźwięków, bała się, że jej własny oddech jest za głośny, że obudzi lokatorów, sąsiadów, policję i straż pożarną. W każdej chwili spodziewała się, że otoczą ją syreny, migające światła i głosy rozkazujące, żeby wstała z rękami podniesionymi do góry. Policja albo Wilk. Była uwięziona między nimi. Powoli, najciszej jak mogła, otworzyła zamek błyskawiczny worka. Wyjęła nóż i mocno go ścisnęła. Już nie wierzyła, że starczy jej siły, żeby się nim posłużyć. Okrucieństwo, które przychodziło jej tak łatwo i naturalnie kilka dni wcześniej, teraz wydawało się niewyobrażalnie trudne. Jakby Jordan sportsmenka, Jordan szybsza od innych, Jordan najsilniejsza w drużynie, najmądrzejsza, najpiękniejsza i na okrągło wyśmiewana i drażniona, znikła teraz, kiedy trzeba było czekać, zastąpiona przez jakąś nieznajomą, której nie rozpoznawała, a na pewno jej nie ufała. Gdyby znała jakąś modlitwę, mogłaby się pomodlić. Ale kucała tylko przy schodkach do drzwi, czarnym ubraniem wpasowana w noc tak doskonale jak kawałek puzzle’a. Mięśnie jej drżały, trzęsła się. Miała nadzieję, że ta nowa, obca Jordan znajdzie w sobie niezbędną wściekłość, kiedy będzie jej potrzebowała. Zbić szybkę. Sięgnąć do środka. Odsunąć zatrzask. Zaatakować. Planowi Karen brakowało subtelności. Na filmach wszystko wydawało się takie łatwe: aktorzy są spokojni, inteligentni, dokonują właściwych wyborów i zachowują się rozsądnie. Życie nie jest takie proste, pomyślała. Wszystko się sprzysięgło, żeby cię przyłapać. Szczególnie ty sama. Przecież takie nie jesteśmy. Jestem lekarką, na litość boską. Nie mistrzynią od włamań. I nie jestem zabójczynią. Trzymała w ręku gumowy młot, przygotowując się, żeby wybić sobie drogę do wnętrza domu. Już zrobiła ostry zamach, kiedy Sarah gwałtownie chwyciła ją za ramię. Karen usłyszała, jak młodsza kobieta ostro łapie oddech na zimnie. Odwróciła się do niej, zdziwiona tym, co kazało tamtej tak szybko zareagować. Sarah nie powiedziała nic, wskazała tylko w prawą stronę. Na oknie – jak się domyślały, kuchennym – była nalepka. Widniała na niej tarcza ozdobiona literami: „Ochrona Alpha Security”. Karen zakręciło się w głowie. Dotarła do niej ironia tego faktu: to ta sama spółka, którą wynajęła, żeby zainstalowała system w jej własnym domu po pierwszym liście od Wielkiego Złego Wilka. Do głowy jej nawet nie przyszło, że zabójca mógł wynająć tę samą spółkę ochroniarską.
Zawahała się. Potem szepnęła: – Dobrze, posłuchaj, jak będzie. Włamujemy się. To uruchamia cichy alarm w centrali spółki. Dzwonią do właściciela domu, który musi odpowiedzieć uzgodnionym sygnałem, że albo wszystko jest w porządku i to pomyłka, albo jest problem i wtedy spółka wzywa policję, która przyjeżdża w parę minut. Sarah pokiwała głową. Oba Kapturki przez chwilę się nie ruszały. – Co robić? – zapytała Sarah. – Nie wiem – odparła Karen. Nagle dotarło do niej, że z każdą sekundą, kiedy stoją na zewnątrz, z każdą chwilą, kiedy Jordan na nie czeka, ryzyko gwałtownie rośnie. Jakby patrzyła na chore komórki w laboratoryjnym wycinku, które łączą się, a potem rosną, pełniejsze z sekundy na sekundę. – Decyduj – powiedziała Sarah. – Idziemy albo się cofamy. Powolny, palący gniew rozkwitł w duszy Karen. Jeśli uciekniemy, może będzie to bieg ku śmierci. Może nie tej nocy. Może jutro. Albo pojutrze. Albo w przyszłym tygodniu. Albo w przyszłym miesiącu. Nie będziemy wiedziały kiedy. Wciągnęła zimne nocne powietrze. – Masz rewolwer? – zapytała. – Tak. – Dobrze. Idziesz do sypialni na piętrze, po prawej stronie, gdy tylko się włamiemy. Będę za tobą. Wpuszczę Jordan. Aha, Sarah… – Jeśli to sypialnia. Nie wiemy tego na pewno. Karen chciała powiedzieć: „Niczego, do cholery, nie wiemy na pewno”, ale poleciła tylko: – Nie zawahaj się. Sarah pokiwała głową. „Łatwo powiedzieć. Trudniej zrobić”. Niedopowiedziane było to, przed czym ma się nie zawahać. Zabić oboje? Po prostu zacząć strzelać? A jeśli to nie Wilk? Karen wiedziała, że jeśli będzie czekać jeszcze sekundę, panika zastąpi determinację. Chwyciła młot i mocno się zamachnęła. Czekając przed domem, Jordan usłyszała brzęk rozbijanego szkła. Jeśli parę sekund wcześniej myślała, że jej oddech jest głośny jak pomruk piorunu, to ten dźwięk zabrzmiał w jej uszach jak gwałtowny wybuch. Skurczyła się, chwyciła się skrajów cienia objęciem tonącego. Odłamek szkła rozerwał Karen bluzę od dresu. Przez chwilę miała wrażenie, że przeciął jej skórę na ramieniu i wydała zduszony, gardłowy dźwięk, płynący z głębi piersi. Wyobraziła sobie krew z arterii wypływającą spod materiału, spodziewała się, że owinie ją płat bólu. Zaskoczyło ją, że tak się nie stało. Sięgnęła za wybite okno i odsunęła zasuwkę. Nie minęła sekunda, kiedy otworzyła okno na oścież. Sarah przepchnęła się obok niej. Pobiegła przed siebie z latarką w jednej ręce, a rewolwerem w drugiej. Wąski promyczek światła chwiał się jak oszalały tam i z powrotem, kiedy pędziła w głąb domu. Do góry i na prawo. Do góry i na prawo. Złapała poręcz i wbiegła na schody. Karen pobiegła do drzwi frontowych i zaczęła grzebać przy zamkach. W sekundę otworzyła drzwi na oścież. – Jordan, teraz! – szepnęła z żarem. Jordan kucała obok, ukryta w ciemności. Noc objęła ją tak mocno swoimi mackami, że nie była w stanie się ruszyć. Dawała polecenia mięśniom, ale nie odpowiadały. Potem poszybowała nad sobą, patrząc w dół niby duch. Zobaczyła, jak obca Jordan podnosi się, prawie potyka na schodach, wpada do domu niemal saltem i chwyta się Karen, żeby nie upaść. Karen
przytrzymała najmłodszą z Kapturków, zamknęła za nią drzwi i skoczyła na schody, żeby dopędzić Kapturka Numer 2. Nie robiły wielkiego hałasu. Ale to wystarczyło. Wilk, wyrwany odgłosami włamania z mglistego terytorium między snem a jawą, poczuł rozpalony szpikulec strachu wbijający się w jego wnętrze. Usiadł prosto w łóżku, oddech zmienił mu się nagle w płytkie sapanie. Machnął pięścią po czarnym powietrzu, zadając ciosy niewidzianemu strachowi. Wyduszał z siebie słowa, które przypominały zwierzęcy krzyk. Nie wiedział, czy walczy z nocnym koszmarem, czy z czymś rzeczywistym, ale podobnym do ducha. Żona, leżąca u jego boku, wrzasnęła. Było to raczej bulgotanie niż krzyk. Pani Wielka Zła Wilkowa poczuła, że gardło się jej zaciska, jakby ktoś ją dusił. Drzwi do sypialni otworzyły się szeroko i jakaś postać – w ciemności nie byli w stanie rozpoznać, czy to człowiek, czy po prostu kształt wyłaniający się z nocy – rzuciła się w ich stronę. Ostrza światła przecinały sypialnię, gdy Sarah machała latarką. Uniosła rewolwer, starając się przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła ją dyrektorka schroniska dla kobiet. Użyj obu rąk. Odbezpiecz. Wstrzymaj oddech. Starannie wyceluj. Niech każdy strzał trafi. Upuściła latarkę na podłogę, kiedy próbowała chwycić broń tak, jak ją uczono, i para na łóżku przed nią skryła się w obłąkańczych cieniach. Wydawało się jej, że krzyczy: „Zabić go! Zabić go!”, ale nie słyszała słów, nawet nie czuła, że wargi się jej poruszają, kiedy mówi. W tej sekundzie wahania doznała wstrząsu; zobaczyła czerwony i pomarańczowy rozbłysk przed oczami. Mężczyzna, którego chciała zastrzelić, uderzył ją w twarz potężnym ciosem. Wilk, ogarnięty bitewnym szałem, rzucił się na Sarah i przewrócił ją. Pani Wielka Zła Wilkowa szarpnęła się do przodu, młócąc jak opętana ciemność, zawzięcie chwytając każdy kształt, jaki się nawinął. Sarah zachwiała się na nogach. Drugi cios dosięgnął jej piersi, wyciskając jej powietrze z płuc. Odbiła się o sekretarzyk, nagle rzuciło ją na bok i upadła na łóżko. Poczuła dłoń sięgającą po jej rewolwer. Wiedziała tylko jedno: że musi stawić opór, ale nie wiedziała, jak to zrobić. W głowie miała tylko jedną myśl: Nie dać się! Nie dać się! Skręciła się wokół siebie, wirowała jak bąk, poczuła, że stopy się jej ślizgają, spadła z łóżka i uderzyła o podłogę. Nagle przygniótł ją wielki ciężar, a ostre paznokcie wpiły się jej w twarz, jakby próbowały zerwać jej maskę. Za nią do pokoju wpadły dwa inne czarne kształty. Karen trzymała w ręku pałkę do głuszenia ryb i machała nią jak szalona, bez ładu i składu. Rozbiła lampkę nocną, potłukła porcelanę. Drugi niekontrolowany zamach zmiażdżył bibeloty na blacie komody, aż rozleciały się odłamki. Ciemność okpiła ich wszystkich. Wielki Zły Wilk i pani Wielka Zła Wilkowa walczyli rozpaczliwie. Kopali, gryźli, bili, bronili się zębami, pięściami, nogami. Posłanie zwinęło się w kłąb. Drewniana rama łóżka jęczała pod ich obroną. To pani Wielka Zła Wilkowa chwyciła za rewolwer trzymany przez Sarah. Złapała go za lufę, wykręcała w obie strony, gorączkowo próbowała go wyrwać. Ledwie rozumiała, co to jest – wiedziała tylko, że to coś, co może ich zabić, a ona musi to zabrać, nie puszczać. Bronili się zażarcie, jak zwierzęta, które wiedzą tylko tyle, że ze snu wpadły w walkę o życie. Gardłowe dźwięki bijatyki wypełniły pokój.
Wilk skoczył w ciemnościach na Karen. Uderzył ją w bok twarzy, aż głowa się jej przekręciła. Drugi cios trafił Karen w klatkę piersiową. Lekarka poczuła, jak trzaska jej żebro i potworny ból przeszywa ciało. Dysząc, czekała na trzeci cios, który pozbawi ją przytomności, ale zamachnęła się pałką na oślep, poczuła, jak chrzęści pod nią skóra i kości. Usłyszała piskliwy krzyk bólu. Nagłe wycie znowu przeszyło pokój. Jordan cięła Wielkiego Złego Wilka nożem do filetowania; zraniła go w ramię, które właśnie cofnął, żeby uderzyć Karen. Wilk z rykiem chwycił Karen i rzucił nią w Jordan. Najmłodsza z Kapturków uderzyła o ścianę, waląc głową w zdjęcie w ramkach, które rozleciało się na kawałki. Wilk walczył. Teraz już wiedział, że zostali zaatakowani pałką, nożem i rewolwerem, który jego żona próbuje komuś wyrwać. Jedyne światło w pokoju dochodziło z porzuconej latarki, która bezużytecznie potoczyła się w kąt, bójka była więc chaotyczna i nieracjonalna. Po prostu krew, duszenie, kopanie i próba przeżycia w ciemnościach i cieniach. Nadal nie wiedział, z kim walczy. Gdyby miał chwilę na zastanowienie, rozpoznałby trzy kobiety i być może to uporządkowałoby matematykę bójki. Ale grad ciosów, ból z przeciętego ramienia i wstrząs, wywołany tym, że ze snu wyrwała go śmiercionośna napaść, wzięte razem przyćmiły jasność umysłu. Mógł myśleć tylko o jednym: jak dostać się do noża myśliwskiego na biurku w gabinecie na parterze, albo jak wyrwać rewolwer, o którym wiedział, że gdzieś tu jest, i wyrównać szanse. Odepchnął Karen, rzucił ją o tę samą ścianę, po której osunęła się Jordan. Wpadł na dwie postacie – swoją żonę i cień – zwarte w walce o rewolwer. Bił obie, nie wiedząc, którą trafia, obsypywał ciosami wszystko, co był w stanie wyczuć. W zamieszaniu usłyszał wyraźny stuk broni padającej na drewnianą podłogę. Zaczął macać na oślep, ale rewolweru nie znalazł. I wtedy, niespodziewanie, czyjaś ręka schwyciła go za włosy i bezlitośnie szarpnęła w tył jego głowę. Poczuł ostrze przy gardle. Słowa dochodziły jakby znikąd: – Zabiję cię, jeśli się znowu ruszysz. Stała za nim Jordan, prawie siedziała na nim okrakiem. Jedną ręką trzymała go za głowę, drugą ściskała nóż, jak farmer przygotowujący się do zarżnięcia kury na obiad. Jego pierwszym odruchem było rzucić się do przodu. Nacisk noża wyperswadował mu to. I wtedy zadzwonił telefon.
42 Jakie masz wielkie zęby, babciu… Z początku natarczywość telefonu wydawała się dziwaczna, jak wtręt normalności w sytuację, którą normalną nie można było nazwać. Przytłumiła bójkę, wszyscy zamarli w zajmowanych pozach, jak w dziecięcej zabawie. To Karen zrozumiała, jak ważny jest ten dzwonek. Należało odpowiedzieć bezzwłocznie. Nie przyszło jej nawet do głowy, żeby miała zrobić to sama. Gorączkowym ruchem podniosła latarkę z kąta, w który się potoczyła, i zaświeciła nią w oczy Wielkiego Złego Wilka. – Odbierz! – krzyknęła. To było niemożliwe – klęczał na podłodze, zablokowany obok łóżka, między Jordan a jej nożem do filetowania. Telefon stał na stoliku nocnym, po drugiej stronie pokoju. Dzwonek brzmiał coraz głośniej. Karen przeniosła światło na panią Wielką Złą Wilkową, która leżała spleciona z Sarah. – Odbierz! – krzyknęła powtórnie. Podniosła pałkę do głuszenia ryb, jakby przygotowywała się do rozbicia kobiecie głowy, chociaż przeczyłoby to celowi groźby. Karen wiedziała o tym, choć znajdowała się na skraju paniki. – To spółka ochroniarska. Odbierz, kurwa, telefon! Sarah nagle zrozumiała, że sprawy zrobiły się pilne, podniosła panią Wielką Złą Wilkową i popchnęła w stronę telefonu. Rewolwer, leżący obok sekretarzyka, do połowy schowany pod prześcieradłami i kocami zrzuconymi na bok podczas szaleńczej walki w sypialni, wydał się teraz mniej ważny, ale Sarah chwyciła go, upominając się o swoje. Ona też wycelowała broń w panią Wielką Złą Wilkową. Pani Wielka Zła Wilkowa się zawahała. Otworzyła szeroko oczy, widząc nóż przy gardle męża, ale zignorowała lufę pistoletu skierowaną w jej stronę. Wymusiła na sobie krótkie skinienie głową, przeczołgała się przez łóżko i chwyciła słuchawkę. – Słucham? – powiedziała drżącym głosem. – Tu Alpha Security. Włączył się nam cichy alarm z państwa domu. Czy pani jest właścicielką posiadłości? Pani Wielka Zła Wilkowa zająknęła się; jednocześnie próbowała złapać oddech i odpowiedzieć: – Tak, tak. Alarm, ale, co…? – Pani alarm wskazuje na wtargnięcie. Trzymała słuchawkę przy uchu, ale wzrok skierowany miała na męża. – Wtargnięcie? – Tak. Włamanie. – Spaliśmy – powiedziała. Jej umysł pracował szybko jak nigdy. – Pan nas po prostu obudził. Telefon wystraszył nas na śmierć. Mamy nowego szczeniaka – skłamała. – Może on uruchomił alarm. Da mi pan minutę na sprawdzenie? – Musi mi pani podać kod zabezpieczenia – odezwał się energiczny głos po drugiej stronie. – Dobrze, tylko sprawdzę – powtórzyła. Mówiła głosem starszej osoby, jękliwym i roztrzęsionym. – Nie potrwa to dłużej niż sekunda, dwie. Muszę zejść na dół. Pamiętam, że zapisałam ten kod i włożyłam do szuflady… – Ponownie popatrzyła na męża. Ale to Karen wyszeptała polecenie:
– Jak nie podasz prawidłowego kodu, i to zaraz, on wezwie policję. No, pięknie – powiedziała z zadowolonym uśmieszkiem. – Możemy wszyscy poczekać tutaj spokojnie na gliniarzy. Potem radośnie o wszystkim im opowiemy. Pomyśl: tego chcesz? – To było skierowane do Wielkiego Złego Wilka. Jakaś część Karen, ta okrutna, uznała to położenie za fantastyczne. Więc, panie Wilk, panie Zabójco, panie Kim Tam Pan Kurwa Jesteś, chcesz wyjaśnić zaskoczonym gliniarzom, co się tutaj działo w nocy? Uśmiechnęła się krzywo. Mówiła niskim, wściekłym tonem. Miało się wrażenie, że jej słowa niosą coś więcej, wypowiedziane w mrocznych cieniach rzucanych przez latarkę. Czuła, że jest na krawędzi całkowitego zdziczenia. Karen komiczka, Karen lekarka – obie się gdzieś zapodziały. Nie wiedziała, czy pozostałe Kapturki odczuły podobną przemianę. Szeptała: – Policja będzie chciała wiedzieć ze szczegółami, dlaczego trzy kobiety, obce wobec siebie, postanowiły tej nocy wspólnie włamać się do tego domu. Nie do jakiejś eleganckiej willi, gdzie są pieniądze, biżuteria albo cenne dzieła sztuki, bo jesteśmy pewne jak cholera, że tu nie ma czego rabować. Do tego właśnie domu. Kurewsko pospolite miejsce, co? I wszystkie trzy opowiemy im coś takiego, że trudno będzie im uwierzyć. Ale to ich tylko bardziej zaciekawi. I wtedy zaczną zadawać pytania tobie. To będą trudne pytania. Chcesz na nie odpowiadać? Czy to masz zamiar robić dziś w nocy? Szeroko otworzył oczy. – Więc jeśli nie jesteś Wilkiem – powiedziała powoli Karen – przede wszystkim podaj odpowiedź alarmową. Sprowadź jak najszybciej policję, żeby wyprowadziła nas wszystkie w kajdankach. Ale jeśli jesteś… – Sięgnęła w górę i zdjęła czarny kaptur, rozpuszczając rude włosy. Pozostałe Kapturki zrobiły to samo. Pani Wielka Zła Wilkowa sapnęła przy telefonie. Wilk się wahał. Nadal czuł ostrze łaskoczące go w gardło. Widział strach w oczach żony. Przeglądał swoje możliwości i zobaczył tylko jedną: Zwlekaj. A ona nie zakładała rozmowy z policją. Miejscowi policjanci byli niewydajni i niekompetentni, ale nie całkowicie. – Podaj kod – wymruczał ze złością. – Powiedz im, że wszystko w porządku. To był pies, którego nie mamy, właśnie tak, jak powiedziałaś. Pani Wielka Zła Wilkowa zdjęła dłoń ze słuchawki. – Z nami wszystko w porządku. Naprawdę. To była pomyłka. Pies włączył alarm – starannie powtórzyła. – Nasz kod odwoławczy brzmi: inspektor Javert. To jest J-A-V-E… – Dziękuję – odparł głos. – Fajny kod. Bardzo literacki. Widziałem Nędzników na Broadwayu. Zresetuję wasz system zdalnie. Pani Wielka Zła Wilkowa odłożyła słuchawkę na widełki. – Teraz powinnyśmy po prostu zabić ich oboje – powiedziała Jordan. Słowa, które wyszły jej z ust, zaskoczyły ją. Słaba, bojąca się świata i ciemności dziewczyna została odsunięta na bok. Zastąpiła ją zawzięta, bezkompromisowa, mordercza Jordan. Stało się to w ciągu kilku sekund. Pomyślała, że może wyzwolił to w niej fizyczny kontakt; uderzenie o ścianę otworzyło nieznane zasoby, rzadko wychodzące na wierzch. Jakkolwiek było, czuła, jak zimny, morderczy popęd zdobywa nad nią władzę. Leciutko przesuwała ostrze noża, rozdzierając naskórek na szyi Wilka. Cienka strużka krwi zaczęła skapywać mu na pierś i plamić bluzę od piżamy. Nachyliła się do przodu, jej usta znalazły się blisko jego ucha: – Myślałeś, że będzie na odwrót, prawda? Myślałeś, że to ty będziesz trzymał nóż przy mojej szyi, tak? A potem co chciałeś zrobić? Nie odpowiedział. Miał odpychający wyraz twarzy, ledwo wstrzymywał wściekłość. Chciałby zacisnąć dłonie na jej szyi. Na czyjejkolwiek szyi. Ale nie mógł się ruszyć.
Sarah z trudem podniosła się na kolana. Rewolwer trzymała oburącz przed sobą. Stała dokładnie naprzeciwko Wilka, celowała do niego z odległości jakichś dwunastu centymetrów, mierząc wprost między oczy. Pomyślała: Pociągnij za spust, a skończysz z tym wszystkim. Zacznij w tej chwili od początku, a nowa ty będzie zawsze bezpieczna. Wilka trzymały między sobą dwa Kapturki. Rewolwer i nóż były jak śmiercionośne nawiasy. – Myślałem, że nie żyjesz – powiedział gorzkim tonem Wilk. – Poszłam na nabożeństwo żałobne za ciebie – dodała żałosnym głosem pani Wielka Zła Wilkowa z drugiego kąta pokoju, gdzie usiadła na łóżku, obejmując zgięte nogi ramionami, jak nieszczęśliwe dziecko. Mówiła zawodzącym tonem, jakby ich sztuczka była oszukańcza i niesprawiedliwa. – Nie żyję – powiedziała brutalnie Sarah, nie spuszczając wzroku z Wilka. Spojrzała wzdłuż lufy. – Jordan ma rację – powiedziała zimnym tonem. – Zabijmy teraz oboje. Wielki Zły Wilk poczuł, że mięśnie mu tężeją. Oddychał z trudem. Fantazjował, że rzuca się do przodu, w cudowny sposób odbija nóż Jordan na bok, wyrywa rewolwer z dłoni Sarah jednym potężnym, magicznym ruchem. Zabiłby je wszystkie. Tu i teraz. Na podłodze swojej sypialni, na oczach żony. Uratowałby tylko ją. Zabijaliby razem. Prawie słyszał ostry huk wystrzałów. Widział zakrwawione zwłoki trzech Kapturków. Zwyciężył. Zawsze tak miało być. A potem, nagle, utracił zdolność poruszania się. Rozkazywał sobie w myśli: Rusz nogami! Rękami! Ramionami! Natychmiast! Na zewnątrz zastygł i pomyślał: Czy mam teraz umrzeć? Że się postarzeje, to nieuchronne. Że o nim zapomną, to rozumiał. Że go złapią, to było możliwe, zawsze możliwe. Ale że go zabiją, jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy. – Nie, proszę – jęknęła pani Wielka Zła Wilkowa. Strumyczek krwi ściekał z kącika jej ust, gdzie Sarah udało się zadać cios. Włosy miała zmierzwione. Pobladła i doktor Karen pomyślała, że widzi kobietę, która starzeje się o lata w ciągu kilku sekund. Nagle pomyślała o jej sercu. Może się zatrzymać w każdej chwili. Wywołaliśmy u niej atak serca. Czy to zabójstwo? Czy to sprawiedliwość? Pani Wielka Zła Wilkowa zwróciła się do Karen. – Proszę, pani doktor, proszę… – Odwróciła się w stronę Jordan. – Jordan, jesteś dobrą dziewczyną, nie możesz… – Nie, nie jestem – przerwała jej Jordan z furią. – Może kiedyś byłam, ale już nie jestem. I mogę. Było oczywiste, co w tej właśnie chwili znaczy „mogę”. Jordan mocniej ścisnęła nóż. – Poczekaj – odezwała się Karen. Dwa Kapturki popatrzyły na nią. – Jeszcze za mało wiemy. Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 3 przyglądały się jej ze zdziwieniem. – Zanim ich zabijemy, chcę wiedzieć wszystko – powiedziała. Czuła lód w sercu. Jakby po raz pierwszy, odkąd dostała list od Wilka, jej życie wracało do normy. Jasność umysłu, podpłynęła pod powierzchnię, gdzie mogła ją pochwycić. Zbliżyła twarz do twarzy Wielkiego Złego Wilka, aż owionął go jej oddech. – Ojej, jakie masz wielkie oczy, babciu. – Uśmiechnęła się z taką brutalnością, o którą sama się nie podejrzewała. – Pamiętasz to, prawda? A skąd to jest? Z bajki. Uwierzysz? Cholerna bajka, której żadne z nas nie czytało od czasów dzieciństwa. W każdym razie właściwa odpowiedź brzmi: „Żeby cię lepiej widzieć, kochana”. Mówiła prawie szeptem.
– Możesz to powtórzyć? Wilk nie zareagował. – Myślę, że możesz – uznała Karen. Taśma izolacyjna to godna uwagi rzecz, myślała Karen, wiążąc ręce i stopy pani Wielkiej Złej Wilkowej. Lepsza niż lina z węzłami. Lepka i wygodna. Prawdziwi przestępcy na pewno chętnie i często jej używają. Oba Wilki siedziały obok siebie na kanapie w salonie, unieruchomione zwojami szarej taśmy. Wyglądali trochę na speszonych nastolatków podczas pierwszej randki – nie tyle wzruszający, co trochę śmieszni. Pani Wielka Zła Wilkowa miała problem z opanowaniem swoich emocji. Bezwiednie chwiała się na boki pod ich wpływem. Jednak jej mąż wpadł w ponurą złość. Niewiele mówił, ale śledził wzrokiem wszystkie Kapturki. – No, dobrze – przemówiła Karen, odsunęła się i podziwiała swoje rękodzieło. Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 3 stały kilka kroków za nią. Każda nadal trzymała swoją broń. – Co teraz? – zapytała Jordan. Żadna z nich nie była świadoma całkowitej zmiany, która zaszła w domku. Wielki Zły Wilk za to doskonale ją wyczuwał. Znał ją z doświadczenia. Lekko się roześmiał. – Popełniłyście błąd – powiedział. Podniósł związane ręce. – Cholerny błąd. – Jaki błąd? – wyrzuciła z siebie Jordan. Wilk się uśmiechnął. – Co wy wiecie o zabijaniu? Kapturki nie odpowiedziały. Nie spodziewał się, że odpowiedzą. – Podczas walki, w obronie własnej – pouczał je łagodnie Wilk cichym, równym głosem, co tylko podkreślało jego znajomość przedmiotu – można zrobić prawie wszystko. Godne uwagi rzeczy. To po prostu zależy od determinacji. Dźgnij kogoś nożem. Pociągnij za spust tej wielkiej armaty. Rozbij komuś głowę. Bronić się podczas walki to bardzo proste. Każdy znajdzie siłę, żeby zwyciężyć i zrobi wszystko w tej całej gorączce, krwi, walce. Oparł się wygodniej. – Ale teraz nie walczymy. Bitwa się skończyła. Wygrałyście. Tyle że nie do końca, bo teraz będziecie musiały zabić. Z zimną krwią. Trochę to stereotypowe, prawda? Ale wszystkie to czujecie, co? Może któraś myśli, że ma jakąś szczególną moc? Walka to jedno, morderstwo to coś zupełnie innego. Kapturki milczały. Wilk nie wydawał się przestraszony ani nawet wytrącony z równowagi sytuacją. – Matka, tak… może bezlitośnie zabić w obronie dziecka. Mężczyzna jest w stanie zrobić to, jeśli broni domu i rodziny. Żołnierz będzie chronił swoich kolegów; nawet nie potrzebuje rozkazu. Ale teraz nie o to chodzi, prawda? Która z was uważa się za zabójczynię? Która pierwsza? – Zaczął się śmiać. Karen była tak wstrząśnięta, jakby ktoś dał jej w twarz. Jordan zdała sobie sprawę, że nagle zrobiło się jej gorąco. Ale wygrałyśmy! Wtedy Sarah przepchnęła się obok innych Kapturków w wybuchu zwierzęcej energii. – Myślisz, że nie możemy cię zabić?! – krzyknęła. Szybko przeszła przez pokój i przystawiła lufę rewolweru do czoła Wielkiego Złego Wilka. Jego żona zakwiliła, ale on tylko się uśmiechnął. – Udowodnij, że się mylę – rzucił jej wyzwanie. Patrzył prosto w oczy Kapturka Numer 2, maskując rozgrywkę, której się podjął.
Sarah odciągnęła kurek. Palec stężał jej na spuście. Puściła go z długim, gniewnym jękiem. I odsunęła się. – Nie takie to proste, co? – powiedział Wielki Zły Wilk. Natychmiast znów wbiła mu lufę w czoło. – Mogę to zrobić – warknęła z wściekłością. – Gdybyś mogła, już byś to zrobiła – odparł spokojnie. Kapturek Numer 2 i Wilk – lekko zadrżeli. Karen i Jordan były pewne, że pociągnie za spust. A jednocześnie, że nie pociągnie. Pierwsza odezwała się Karen: – Sarah, odsuń się. Minęła sekunda, potem druga, wreszcie Sarah puściła kurek rewolweru i odsunęła się od Wilka. – Widzicie, wydaje się wam, że dziś w nocy coś osiągnęłyście – powiedział niemal z triumfem. – Ale nie osiągnęłyście niczego. Nic nie wiecie o zabijaniu, a ja wiem o nim wszystko. Nic o mnie nie wiecie, a ja wiem wszystko o was. A to znaczy, że zawsze będziecie przegrywały, a ja zawsze będę wygrywał. – Znowu się uśmiechnął. – Chcecie usłyszeć coś, co jest oczywiste dla każdego, kto naprawdę wie, co to jest morderstwo? Trzy Kapturki nie odpowiedziały, ale Wielki Zły Wilk i tak mówił dalej: – Nie ma silnego drwala, który wejdzie przez drzwi ze swoją wierną siekierą. Nie ma kochającej babci, schowanej bezpiecznie w szafie, która zaraz się pokaże i przytuli Czerwonego Kapturka. Prawdziwe zakończenie tej opowieści jest tylko jedno, i to jedyne możliwe zakończenie. Pierwsze zakończenie. Wszyscy milczeli. – Nie uda się wam uratować, skoro już zacząłem. – Uśmiechnął się. – Mądre jesteście. – Mówił niemal przyjaznym tonem. Była w nim swego rodzaju familiarność, ot, pogaduszka starych przyjaciół, którzy spotkali się w niespodziewanych okolicznościach. – To właśnie dlatego wybrałem was. Jesteście wystarczająco mądre, żeby wiedzieć, że nie ma dla was tej nocy absolutnie żadnego wyjścia. Nie należało pod żadnym pozorem tutaj przychodzić. Trzeba było pozwolić mi zrobić to, co chciałem. Albo może należało zabić nas dwoje tam na górze. Może byłybyście w stanie. I może nawet, jak mówi Kapturek Numer 2, możecie zabić mnie teraz. Może, znowu może, jesteście aż tak rozgniewane i wystraszone. Ale czy jesteście też zdolne do zabójstwa? – Skinął głową w stronę żony. – Bo ona jest całkowicie niewinna – skłamał łatwo. – Ona nic nie zrobiła. Wilk wzruszył ramionami. – Cóż, to wymaga szczególnego rodzaju podłości. Zabić kogoś, bo jest we właściwym miejscu o niewłaściwym czasie. To trudne, nawet dla doświadczonego zawodowca. Myślicie, że starczy wam sił? Aż tak podłe jesteście? Znowu się uśmiechnął. – Raz, dwa, trzy – powiedział. – Trzy małe psychopatki. A może nie? Karen zakręciło się w głowie. Jakby ktoś puścił w pokoju jakiś zapach, który uniemożliwia jej jasne myślenie. Pomyślała, że wszystko, co powiedział Wilk, jest prawdą. Nigdy nie będą wolne. Zabiję go i nie będę się od niego różnić. Może. Pozwolę mu żyć i zawsze będę się zastanawiać, czy znów mnie śledzi. Zabiję ją i będę miała do końca życia poczucie winy. Może. Zrobiło jej się niedobrze. Sarah stała obok, ręka jej drżała. Rewolwer zrobił się nagle niewiarygodnie ciężki, nie wiedziała, czy starczy jej sił, żeby dłużej go trzymać, nie była też pewna, czy będzie fizycznie
zdolna pociągnąć za spust. Jakby cała energia wyciekła jej z mięśni. Jordan z jękiem oparła się bezwładnie o ścianę, obok niej. I właśnie w tej chwili słabości wszystkich trzech Kapturków pani Wielka Zła Wilkowa wyrzuciła z siebie: – Zrozumcie, to tylko książka. Tylko książka, którą pisze. Nikt nie musi teraz umierać. Milczenie w pokoju przytłaczało ich przez parę sekund, ale wydawało się, że trwa znacznie dłużej. – Znajdź zapiski – szepnęła Karen do Jordan. Najmłodsza kiwnęła głową i wyszła z pokoju. Wszyscy pisarze potrzebują opowieści, myślała Karen. Kradną je z własnego życia i z życia ludzi wokół nich. Kradną je rodzinom i przyjaciołom. Kradną z historii i z bieżących wydarzeń. Rabują teksty prasowe z wiadomościami, to, co widzą na ulicy, podsłuchane rozmowy, a czasem nawet podkradają je sobie nawzajem. Potem usłyszała krzyk Jordan, ni to wrzask, ni to płacz, jakby przypadkiem się skaleczyła i jęczała z zaskoczenia i wstrząsu. Karen natychmiast spojrzała na Wielkiego Złego Wilka. Szczerzył zęby, ale część jego bezceremonialnej maski nieustraszonego opadła. Zrozumiała. On wie. – Idź – powiedziała Sarah do Karen. Szybko machnęła rewolwerem w stronę, z której dobiegł krzyk Jordan. Osunęła się na podłogę naprzeciwko obojga Wilków i oparła się plecami o ścianę; broń, chwiejąca się jej na kolanach, które podciągnęła do piersi, wycelowana była w jeńców. Karen usłyszała Jordan: – Tutaj! – Poszła za głosem, drżącym z napięcia. Kiedy weszła do pokoju tuż obok kuchennego korytarza, usłyszała łkanie Jordan. To nie w porządku, pomyślała. Kapturek Numer 3 jest silna. Była twarda od samego początku. Kiedy weszła do gabinetu Wilka, najpierw zobaczyła łzy spływające po twarzy Jordan. Dziewczyna nie była w stanie mówić. Tylko pokazała na ścianę. Jordan nie zajęło więcej niż kilka sekund znalezienie zamkniętych drzwi do gabinetu. Zamknięte drzwi. To oczywiste: wejdź. Znalezienie klucza też nie było trudne – wisiał na łańcuszku Wilka, tuż przy drzwiach wejściowych. Dopiero kiedy weszła do środka i zobaczyła, co on tam zebrał, zaczęła tracić panowanie nad sobą. Zdjęcia. Harmonogramy. Wykresy. Złowrogi nóż myśliwski. Składało się to na szczegółowe studium życia każdej z nich. Było tam także narzędzie do pozbawienia ich tego życia. Karen poszła za wzrokiem Jordan i zobaczyła wykonane z dużej odległości zdjęcie, jak ukradkiem pali papierosa. Zobaczyła Jordan na boisku do koszykówki. Zobaczyła Sarah przed sklepem z alkoholem. Zbiór znajomych miejsc, zdjęcie za zdjęciem, kolaż śmiercionośnej obsesji. Zbliżenia. Zdjęcia z dużego dystansu. Fotografie przedstawiające ruch obok zdjęć wyglądających raczej jak martwe natury. Listy ulubionych miejsc i dzienne zestawienia, mapy i widoki z lotu ptaka ich domów, biur, szkoły – intymność codzienności. Ale zobaczyła też coś, co przekraczało wstrząs spowodowany obrazem ich osobistych historii w szczegółach. Wiedziała, jaką energię trzeba było spożytkować, żeby stworzyć to wszystko, co zawisło na ścianach. To było tak, jakby wszystkie trzy Kapturki stały nagie w gabinecie Wilka. Jakby nigdy nie miały prywatności. Wilk był u ich boku w każdej sekundzie – a one o tym nie wiedziały. To inwestowanie w czas i oddanie śmierci w końcu pokonały ją. Poczuła, że kolana jej miękną, upadła.
Sarah zawołała z drugiego pokoju: – Co tam jest? Karen słabo odpowiedziała: – My. Jordan opanował gniew. Złapała Karen za ramiona, szarpnęła nią do góry, potrząsnęła. – Musimy go zabić! – powiedziała ochryple. – Popatrz na to! Mamy wybór? Karen nie zareagowała. Mogła myśleć tylko o jednym: Jeśli go zabijemy, czy ujdzie nam to na sucho? A jeśli jednak ujdzie nam to na sucho, co będzie z nami po czymś takim? To on jest zabójcą. Nie my. Ramiona jej opadły. Jordan puściła ją i z gniewnym, pełnym cierpienia okrzykiem podeszła do ściany. Zaczęła zrywać zdjęcia. Wdzierała się w każdy wizerunek ich życia. Wpijała paznokcie w każdą składową kolażu. Wokół niej fruwały strzępy papieru. Szlochała gardłowo. Karen wyciągnęła rękę, żeby ją powstrzymać, ale zawahała się. Zniszcz wszystko, pomyślała. Przyłączyła się, złapała zdjęcie i podarła je na małe kawałki, rozrzuciła po pokoju. Obie czuły, że niszcząc wszystko, co zbudował Wilk, żeby je zabić, są w stanie jakoś się uwolnić. Kiedy Jordan w furii rozwalała wystawę, rozsiewając kawałki ich zaplanowanej śmierci po całym pokoju, Karen odwróciła się i zobaczyła komputer i strony maszynopisu na biurku pod oprawnym w skórę albumem. Sięgnęła po pałkę do głuszenia ryb i już miała rozbić ekran, kiedy Jordan nakazała: – Czekaj. Zatrzymała się w połowie zamachu. – Jeśli wszystko to jest tutaj – powiedziała, pokazując szczątki ze ściany – to nie sądzisz, że tam jest tego więcej? – Jordan wskazała głową komputer, jednocześnie sięgając po osobisty album Wilka. Otworzyła go na stronach z recenzjami i reportażami z zabójstw. Karen pokiwała głową. – Co tam jeszcze jest? – zapytała Jordan. I w tej chwili wahania, otoczona wszelkimi oznakami obsesji, Karen zobaczyła odpowiedź.
43 Karen rozłożyła na podłodze trzy przedmioty, dokładnie naprzeciwko Wielkiego Złego Wilka. Gdyby mógł wyciągnąć stopę, dotknąłby ich palcami. Jego komputer. Jego maszynopis. Jego album. Nic nie powiedziała. Czwarty przedmiot – nóż myśliwski – trzymała w ręku. Machała nim bezładnie, jakby próbowała pociąć powietrze. Chciała tylko, żeby Wilk przyjrzał się przez parę minut tym rzeczom, przetrawił, co mogą z nim zrobić. Karen przez chwilę się zastanawiała: Czy ktokolwiek spędził taki wieczór z seryjnym zabójcą i przeżył? Podejrzewała, że odpowiedź brzmi: nie. Obdarzyła Wilka krzywym uśmieszkiem. Miała nadzieję, że zaniepokoi go to jeszcze bardziej. W duszy ostrzegała się: Naciskaj. Ale nie za mocno. Działaj, ale nie przesadzaj. W akademii medycznej nie uczono mnie o scenie. Sama musiałam się tego nauczyć. Zastanawiała się, czy jakiś komik stał kiedykolwiek przed równie wrogą widownią, jak ona tej nocy. Zostawiła Kapturka Numer 2 i Kapturka Numer 3 przy Wilkach i w milczeniu poszła najpierw do kuchni, potem do łazienki. Nie musiała długo szukać, żeby znaleźć to, czego potrzebowała: plastikowe torebki. Nożyczki. Nóż do chleba z ząbkowanym ostrzem. Bawełniane waciki. Czarny marker. Kiedy wróciła do salonu, w oczach innych wyglądało to, jakby poszła na bardzo dziwne zakupy. Uśmiechała się, chociaż żebra pulsowały jej w miejscach, w których dostała ciosy. To wszystko było z jej strony występem, ale jednocześnie wiedziała, jak nie dopuścić do tego, żeby niesforny tłum zepsuł jej skecz. Przez cały czas opowiadaj dowcipy. Nie pozwól, żeby jakiś krzykacz albo rozwydrzony dupek przejął kontrolę. Ty dowodzisz. Zaczęła śpiewać nieskładne urywki hitu z lat dziewięćdziesiątych. Nieważne, że robiła to byle jak. Wiedziała, że Wilk pewnie rozpozna jej wersję melodii, którą Sam the Sham i Pharaohs uczynili kiedyś sławną: Czerwony Kapturek. Miała nadzieję, że go zdenerwuje. Odczekała chwilę, podniosła album, bezmyślnie przerzuciła kilka stron, obracając je nożem myśliwskim – i popatrzyła przed siebie. – No to ilu ludzi zabiłeś? Wielki Zły Wilk nie odpowiedział od razu. Zmrużył oczy, szeroko się uśmiechnął. Nagle przybyło mu pewności siebie. Ma związane ręce i nogi, a niech tam, ale Kapturek Numer 1 wdała się z nim w rozmowę. To było kuszące. – Nikogo. Jednego. Stu. Chodzi ci o to, co jest na stronie, w mojej głowie czy w życiu? A jak myślisz, ilu? Karen popatrzyła na Wilka. Próbowała znaleźć jakiś rys w jego twarzy, jakąś wskazówkę w pozycji na kanapie, w zapachu albo postawie ciała, w tonie głosu, w czymkolwiek, coś, co zdradziłoby, kim jest. Jakby patrzyła na bezkształtne, szaroniebieskie morze w ostatnich minutach dziennego światła… Zmarszczki fal na powierzchni ukryły wszystkie prądy, które mogą się połączyć z wiatrami i pływami i kiedy zajdzie słońce, nagle stać się niebezpieczne. Zrozumiała, w czym była jego siła: w niepozornym wyglądzie przesłaniającym prawdziwą naturę. Całe ciało siedzącej obok niego pani Wielkiej Złej Wilkowej dygotało z gniewu. Zmarszczyła czoło i niemal wykrzyczała odpowiedź na to pytanie:
– Jak możesz myśleć, że zabił kogokolwiek! Sprawdzałam! Nawet rozmawiałam z policjantami. Nie ma żadnego dowodu! Jest po prostu pisarzem. Mówiłam ci, musiał zebrać materiał! Karen skinęła głową, ignorując słowa pani Wielkiej Złej Wilkowej. – Zawsze uchodziło ci płazem, prawda? Wilk zadrżał. Nie powiedział tak. Nie powiedział nie. Odwróciła się do pani Wielkiej Złej Wilkowej. – A ty… – zaczęła, ale przełknęła resztę pytania. Wszelkie odpowiedzi mogła wyczytać z jej twarzy. Twoje życie też zmieniło się tej nocy, prawda? Zadrżała. Głęboko odetchnęła i znowu zwróciła się do Wilka. – Czym naprawdę lubisz się posługiwać? – zapytała. – Bronią palną? Nożami? – Znowu machnęła nożem myśliwskim. – Własnymi rękami? Czymś innym? Ile jest sposobów, żeby kogoś zabić? – Każda broń ma zalety i wady – odpowiedział zadowolony z siebie. – Każdy twórca thrillerów o tym wie. – Rzucił okiem na maszynopis leżący przed nim na podłodze. – O tym jest w książce – dodał ostro. Karen lekarka i Karen komik wyciągnęły jedną naukę z obu swoich trybów życia i teraz ją stosowały. – Możesz zabić kogoś niepewnością? – zapytała. Mówiła dalej, dotykając palcem ostrza, ale poruszyła inny temat: – Czy zwątpienie jest bronią? Milczenie znów wpełzło do pokoju. Karen wykorzystała je tak, jakby była na scenie. Zmuś go do myślenia. Zmuś, żeby się zastanawiał. Spraw, żeby przestał być pewny siebie. Te słowa były skuteczne jak brzytwa. – Wyobrażałeś sobie kiedyś, jak to jest być ofiarą? – zapytała. Wszystkie trzy Kapturki zobaczyły, że twarz Wielkiego Złego Wilka nieruchomieje. Wątpliwość może to zrobić, myślała Karen, jakby pisała diagnozę. Żona Wilka wyglądała jednak tylko na zmieszaną, jakby nie zrozumiała pytania. Karen zrobiła krok do przodu. Położyła nóż Wilka na podłodze i podniosła nożyczki. Najpierw ucięła mu trochę włosów. Trafiły do torebki. Potem otarła bawełnianym wacikiem krew krzepnącą mu na gardle, gdzie Jordan zadrasnęła mu skórę. To też trafiło do woreczka. Za pomocą czarnego markera opisała każdą z torebek, starannie wypisując na nich czas i datę. Potem podniosła dłoń w rękawiczce chirurgicznej i pstryknęła sterylną powierzchnią, jakby to była gumka. Szepnęła do Wielkiego Złego Wilka: – Myślę, że twoje odciski palców są na całym komputerze. Biegłemu nie sprawi trudności ich zdjęcie. Ale naszych odcisków palców nie ma. – Po raz drugi pstryknęła mu rękawiczką w twarz. Wzięła kolejny bawełniany wacik. – Otworzyć szeroko – nakazała, jakby była w swoim gabinecie. Wilk zacisnął zęby. Karen popatrzyła na niego. – No, daj spokój. – Miły głos skrywał furię. Takim tonem posługiwała się wobec wystraszonego dziecka, które niechętnie robiło to, o co je proszono. Otworzył usta. Otarła wnętrze. – Parę dodatkowych komórek – powiedziała. Wrzuciła wacik do innej torebki. Potem przeszła do pani Wielkiej Złej Wilkowej. – Ta sama procedura – stwierdziła. Pani Wielka Zła Wilkowa wyglądała na zaskoczoną, kiedy lok jej włosów zniknął w torebce z jej nazwiskiem, a po nim próbka krwi i wymaz z wnętrza ust.
Karen wzięła całą kolekcję i włożyła ją do worka Sarah razem z nożem myśliwskim. – Zatrzymujemy to – powiedziała zadowolona z siebie. Potem wzięła telefon komórkowy i szybko zrobiła parę fotek obojgu Wilkom. Robiła zdjęcia z bliska, uważając, żeby były i en face, i z profilu. – Uśmiech – powiedziała. Wilki się nie uśmiechnęły. Kiedy skończyła, zwróciła się do Wielkiego Złego Wilka. – Powiedz żonie, co zrobiłyśmy – poleciła. – Krew. Włosy. DNA. To medyczny opis tego, kim jesteśmy – powiedział. Im łagodniej mówi, tym bardziej jest wściekły, pomyślała Karen. – Nie medyczny – powiedziała, kręcąc głową. – Nie sądzisz, że kryminalistyczny lepiej by pasowało? Ciekawe, czy jest ktoś, kogo zainteresowałyby te próbki. Nie sądzisz, że są policjanci od zamkniętych spraw, którzy uznaliby je za… jakby to powiedzieć… intrygujące? Uśmiechnęła się. – Tak to wygląda. Cały ten materiał idzie w bezpieczne miejsce. Może do schowka depozytowego? Może do sejfu adwokata? Może po prostu wykopiemy gdzieś wielką dziurę i tam to schowamy? Może wyślemy wszystko zapakowane, z ładną czerwoną kokardką do jednej z tych agencji policyjnych? Oczywiście, mogłybyśmy to zrobić dzisiaj. Albo jutro. Albo może w przyszłym roku. To zależy od nas i przemyślimy to. Ale możesz być pewien, że schowamy to wszystko tak, żebyś nie mógł znaleźć. Twój komputer, album, rękopis… teraz je zabieramy. Do schowka będą miały dostęp trzy osoby: Kapturek Numer 1, Kapturek Numer 2 i Kapturek Numer 3. Może pozwolimy, żeby Sarah – bo jej nigdy nie będziesz w stanie namierzyć – wybrała jakąś ładną kryjówkę, gdzieś daleko. A może to nie będzie ona, może ja to schowam. Albo Jordan. Ona naprawdę potrafi dotrzymywać tajemnic. W każdym razie od tej sekundy będziesz wiedział, że jeśli cokolwiek, w ogóle cokolwiek, kiedykolwiek znowu zagrozi którejś z nas, którejś z Czerwonych Kapturków, pozostałe Kapturki będą wiedziały, co zrobić z tym towarem. Dotarło? Wielki Zły Wilk pokiwał głową. Twarz mu pociemniała. Wszystkie Kapturki pomyślały, że napina mięśnie, żeby wyrwać się z więzów taśmy izolacyjnej. Jego gniew byłby morderczy. Ale kiedy tak patrzyły, zobaczyły, że pulsujące żyły na jego szyi odprężają się, a w oczach pojawia się pełna strachu rezygnacja. Jakby zobaczył, że skrępował go inny rodzaj więzów, znacznie ciaśniejszych niż taśma izolacyjna. On stał się nimi. One stały się nim. Uśmiech Karen zniknął. Przez chwilę myślała: Ilu ludzi zabiłeś? I zrozumiała, tak jak lekarz rozumie śmierć, że nie może nic zrobić dla tych, którzy już umarli. Ale od tej chwili może uodpornić wszystkich innych. Użyła więc stanowczego tonu, takiego, jakim przekazałaby przykrą informację o złośliwej i nieuchronnie śmiertelnej chorobie komuś, kogo naprawdę nienawidzi. – Najpierw wpędziłeś nas w niepewność, a potem chciałeś nas zabić. Odpłacamy się tym samym. Kiedy usłyszysz stukanie do drzwi, zawsze będziesz myślał, że to policja. Kiedy podniesiesz wzrok i zobaczysz za sobą radiowóz, zawsze będziesz myślał, że to już koniec, a kiedy będziesz szedł ulicą, zawsze będziesz sobie wyobrażał, że śledzi cię jakiś detektyw. Kiedy obudzisz się rano, będziesz wiedział, że to może być twój ostatni dzień wolności. Kiedy wieczorem będziesz kładł się do łóżka, nie będziesz wiedział, czy następnego dnia twoje popieprzone, nędzne, żałosne życie nie dobiegnie końca. I chodzi nie tylko o policję. Nie, myślę, że to mogą być po prostu krewni ofiar, których zainteresują te dowody. A może jakiś adwokat użyje tych materiałów, żeby wypuszczono jego klienta. I tylko się zastanawiam, co sądzi o tobie jakiś biedny kutas, który spędził piętnaście lat w celi śmierci. Nie sądzę, że będzie wielkoduszny. Zrobiła gest w stronę przedmiotów.
– Myśl o tym wszystkim jak o chorobie. Śmiertelnej. – Zawahała się i dodała: – Nie próbuj uciekać. Jeśli znikniesz, dowiemy się o tym, i to zostanie… wysłane tam, gdzie trzeba. I nie myśl, że możesz powiedzieć nam do widzenia i znaleźć jakąś inną biedną kobietę, żeby ją zabić i w ten sposób zrobić sobie dobrze. Ktoś nowy umiera, jakiś nowy Kapturek, i cały majdan ląduje we właściwych rękach. Dla ciebie to koniec. Całkowity. Kimkolwiek byłeś do tej chwili, teraz jesteś skończony. Od tego momentu jesteś tylko zwyczajnym facetem, w którym nie ma niczego szczególnego. Żadnego zabijania. Żadnego pisania. W ogóle nic. Prawdę mówiąc, gdybym była na twoim miejscu, nie wychodziłabym nawet za drzwi. Przerwała na chwilę. – Od tej chwili będziemy cię obserwować – oznajmiła w końcu. Głęboko nabrała powietrza. Nie była pewna, ile z tego, co powiedziała, było blefem. Ale Wilk też nie wiedział. Patrzyła na niego, wykryła drgnięcie warg. Pomyślała, że tak szybki upadek, od wilczego majestatu do czegoś mniejszego niż zero, może okazać się fatalny. Miała na to nadzieję. Upokorzenie, pomyślała, to niebezpieczna broń. – No więc, czy można kogoś zabić niepewnością? W pokoju panowała cisza. Karen zwróciła się do pozostałych Kapturków. – Moje panie – rzuciła. – Czas na nas. – Wzięła ząbkowany nóż do chleba, który przyniosła z kuchni, i położyła go na telewizorze. – Proszę – powiedziała. – Mam nadzieję, że dostanie się do tego nie zajmie wam wiele czasu. Jak weźmiecie to do rąk, znajdziecie sposób, żeby się uwolnić. Nie mogła się oprzeć pokusie, żeby nie powiedzieć ostatniego sardonicznego dowcipu: – Jest prawie rano. Hej, nie spóźnijcie się do pracy. Zabrały wszystko. Kiedy miały wyjść, Jordan też nie potrafiła się oprzeć pokusie. Wyszeptała do dwóch Kapturków: – Wiecie co? Dotarło do mnie, że kurewsko nie znoszę pierdolonych bajek. – Zachichotała z niepohamowanym, entuzjazmem. Potem, kiedy już szły do drzwi, odwróciła się do Wielkiego Złego Wilka i szyderczo zamachała kartkami. – Domyślam się, że ostatni rozdział będzie inny, niż się spodziewałeś, co? Uderzyło je zimne powietrze za drzwiami. Z początku nic nie mówiły, niosąc do samochodu rzeczy zrabowane Wielkiemu Złemu Wilkowi. Pierwsza odezwała się Sarah. – Czy teraz naprawdę jesteśmy bezpieczne? – zapytała cicho. – Tak – odparła Jordan. – Nie – powiedziała Karen. – Może – odpowiedziała Sarah sama sobie. – Więc co teraz robimy? – Wszystko – rzekła Jordan. – Nic – mruknęła Karen. Sarah zamilkła. Dotarły do samochodu, Karen otworzyła bagażnik, żeby włożyć ukradzione materiały. – Coś – powiedziała Sarah. Ósma rano. Jordan postanowiła napchać jak najwięcej na śniadaniową tacę. Miska z płatkami i mlekiem, talerz z tostami i jajkami, owoce, kawa, sok pomarańczowy. Czekała na końcu kolejki, aż zwalisty obrońca ze szkolnej drużyny przesunie się przed nią w drodze do baru śniadaniowego, i machnęła tacą, żeby mu zastawić drogę. Taca upadła na podłogę z brzękiem rozbijanej zastawy i natychmiast powstał nieprzyjemny bałagan. Tego ranka w jadalni było
prawie siedemdziesięciu pięciu uczniów. Uczniowie – to typowe – kiedy upadała taca, zaczęli bić brawo. Nauczyciel – też typowe – natychmiast zabrał się do dzieła, wezwał woźnego, żeby posprzątał resztki i uciszał wiwatujących uczniów. Jordan myślała tylko o jednym, że dziś rano zapamiętają ją wszyscy, a pomysł, że większą część nocy stała oko w oko z zabójcą, będzie wyglądał na wariacki i nieracjonalny, jak zmyślona bajeczka nastolatka, w którą nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy. Uklękła i zaczęła sprzątać bałagan na podłodze. Do widzenia, Kapturku Numer 3, pomyślała. Sarah wślizgnęła się w grupę kobiet z hałaśliwą gromadką dzieci, czekających na szkolny autobus przed schroniskiem. Mimo gróźb porzuconych mężczyzn dzieci musiały przecież iść do szkoły. To był zawsze czas pełen napięcia. Przerażająca myśl, że jakiś mężczyzna mógłby nagle tutaj przybyć, mieszała się z całkowicie normalną obawą: „Nie spóźnij się do szkoły”. Wyglądało to trochę na utarczkę i kobiety stojące pod schroniskiem doceniły dodatkową parę rąk i oczu, próbując osiągnąć jakiś porządek w życiu całkowicie zniszczonym domową przemocą. Żadna nie zauważyła, że Sarah nie przyłączyła się do nich, wychodząc ze schroniska, ale przyszła z zewnątrz. Wiedziały tylko, że taka jedna Cynthia naprawdę pomaga, drugi raz sprawdza, czy dzieci mają zapakowany lunch, czy odrobiły pracę domową, przyjaźnie droczy się i śmieje z dzieciakami, a jednocześnie bacznie się rozgląda, bo zagrożenie znane każdej z kobiet mogło się pojawić w każdej chwili. Nie mogły wiedzieć, że po raz pierwszy od wielu dni Sarah, która została Kapturkiem Numer 2, a teraz była Cynthią, poczuła się wolna. Karen powitała pierwszego pacjenta tak radośnie, że wydawało się to aż nie w porządku wobec kogoś chorego na bolesną odmianę półpaśca. Przeprowadzając badanie, podtrzymywała miłą rozmówkę o niczym, a potem przepisała leczenie. Uważnie sprawdziła, czy wszystkie jej zapiski mają zaznaczony czas na elektronicznej karcie pacjenta. Po wizycie wyprowadziła pacjenta do głównej poczekalni, żeby wszyscy ludzie wyznaczeni na rano mogli ją zobaczyć w tym dniu, idealnie wprost typowym, niczym nieróżniącym się od innych. Ale zanim poszła na spotkanie z kolejnym porannym pacjentem, zwróciła się do recepcjonistki: – Prosiłabym, żeby pani dziś po południu zadzwoniła do tej pacjentki i wyznaczyła jej wizyty na najbliższe tygodnie. Mocno niepokoi mnie stan jej serca – powiedziała niedbale do kobiety za małym przepierzeniem, jakby to była najmniej godna uwagi rzecz pod słońcem. Lekarka ze skrywanym umiłowaniem kabaretu wręczyła recepcjonistce kartę pani Wielkiej Złej Wilkowej.
Epilog Rozdział pierwszy Wziął rewolwer i z trzaskiem otworzył cylinder. Był to krótkonosy smith & wesson kaliber 38, ulubiona broń detektywów policyjnych z czarnych kryminałów, popularnych w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Pasował doskonale do kabury naramiennej, którą łatwo było ukryć pod marynarką. Zoot suit, pomyślał Wielki Zły Wilk. Detektywi nosili szykowne kapelusze z wgiętym denkiem i mówili takie rzeczy, jak: Zapomnij, Jake, to Chinatown. Wilk wiedział, że to słaba broń, chociaż zabójcza na krótki dystans. Już wyszła z powszechnego użycia. Współcześni policjanci woleli cięższe, półautomatyczne armaty z większą liczbą kul i większą siłą rażenia. Ten rewolwer kupił od prywatnego handlarza bronią w okolicach Vermont i zapłacił za niego z naddatkiem, bo egzemplarz był raczej antykiem o walorach sentymentalnych. Handlarz zadał kilka pytań, kiedy zobaczył gotówkę. Wilk wyjął pięć z sześciu kul z cylindra i postawił je przed sobą pionowo, w rządku. Stosował tę procedurę co rano od ponad miesiąca. Była nieodłącznie związana z nowym paszportem i fałszywą kartą ubezpieczenia socjalnego. Uciekaj, stań się kimś nowym. Umrzyj. Miał wybór. Zły wybór. Złożył broń z satysfakcjonującym trzaskiem. Trzymał ją przed sobą. Znieruchomiał. Hemingway. Mishima. Kosiński. Brautigan. Thompson. Plath. Sexton. Wyobraził ich sobie wraz z wieloma innymi. Pierś przeszył mu nagły ucisk. Usłyszał w oddali syrenę, gdzieś w jego okolicy. Policja, straż pożarna albo karetka pogotowia – nie rozróżniał. Ledwie oddychał, nasłuchiwał. Dźwięk syreny zrobił się głośniejszy, bliższy; potem, ku jego wielkiej uldze, zaczął niknąć w oddali, aż się rozpłynął. Wilk przeszedł przez sypialnię i popatrzył w wielkie lustro. Podniósł rewolwer i przystawił lufę do skroni, odciągnął kciukiem kurek i pogłaskał spust palcem wskazującym. Myślał, ile kilogramów nacisku potrzeba, żeby oddać strzał. Pół? Jeden? Półtora? Mocno pociągnąć czy lekko popieścić? Stał tak przez dobre pół minuty. Potem przeniósł rewolwer; teraz lufę miał w ustach. Czuł, jak twardy metal spoczywa mu na języku. Znów minęło pół minuty. Potem przesunął rewolwer po raz ostatni, w znajomym rytuale, jak mycie zębów, i wbił go w skórę podbródka. Znów znieruchomiał, aż wreszcie stracił rachubę czasu. Minęły sekundy, minuty, a może nawet godziny. Jedno morderstwo więcej, pomyślał. Powoli opuścił rewolwer, zobaczył czerwonawe wgłębienie tam, gdzie lufa wbijała się w ciało. Pomyślał, że już siebie nie poznaje. Szary, łysawy. Kurze łapki wokół oczu. Pożółkłe zęby. Zapadnięte oczy. Zamglony wzrok. Widoczne żyły. Zapadnięta klatka piersiowa. Jakby nikł, tak jak tamta odległa syrena. Wiedział, że niedługo popatrzy w lustro i zobaczy nieboszczyka. A kiedy nadejdzie ta nieuchronna chwila, wreszcie pociągnie za spust. Pani Wielka Zła Wilkowa patrzyła przez okno swojego biura na ceremonię ukończenia szkoły, rozpoczynającą się na placu przed budynkiem administracyjnym. Nie potrafiła się zmusić, żeby zejść i dołączyć do innych. Podniosła okno i usłyszała szybującą muzykę orkiestry kobziarzy, która z pompą i paradą wprowadziła najstarszy rocznik uczniów na ich miejsca. Przez gęstwinę podświetlonych słońcem liści pani Wielka Zła Wilkowa wypatrywała tłumku dumnych
rodziców, przyjaciół i krewnych, którzy przybyli uczcić absolwentów. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie była w stanie rozpoznać twarzy i postaci. Raz i drugi wydawało się jej, że widzi dwie rudowłose kobiety siedzące razem na miejscach dla publiczności, ale kiedy ponownie spojrzała między gałęziami, już ich nie zobaczyła. Jedyny Kapturek, którego obecności była całkowicie pewna, przejdzie za kilka minut dumnym krokiem wzdłuż podium, żeby odebrać dyplom. Miła rzecz w ukończeniu szkoły polega na tym, że otwiera się przyszłość, pomyślała pani Wielka Zła Wilkowa. Bezkresna, nieograniczona przyszłość. Odeszła od okna i wróciła za biurko. Spędziła wiele samotnych dni i nocy, odkąd udało się jej przeciąć taśmę izolacyjną na rękach i nogach w samą porę, żeby pójść do pracy, tak jak powiedziała lekarka. Nigdy nie rozmawiała z mężem o tamtej nocy. Nie musiała. – Ależ świat się zmienia – wyszeptała. Usadowiła się przed komputerem. Przepełniał ją strach, wątpliwości, ale i przekonanie graniczące z pewnością, że to, co ma zamiar zrobić, jest jednocześnie bardzo złe i bardzo dobre. Czuła, jak poci się pod pachami ze zdenerwowania. Poprawiła klawiaturę, żeby móc wygodnie ułożyć dłonie. Szybko się rozejrzała, sprawdzając, czy nikt nie patrzy. Nacisnęła kilka klawiszy. Nowy, pusty dokument pojawił się na ekranie. Znów przerwała, powiedziała sobie, że lepszej chwili nie będzie. Napisała: Rozdział pierwszy: Trzy Kapturki Opuściła kilka wierszy i wystukała: W noc poślubną nie wiedziałam, że mężczyzna, który wsunął się obok mnie do łóżka, jest okrutnym zabójcą. Pani Wielka Zła Wilkowa popatrzyła na to zdanie. Nie było złe, przekonywała się. Mogło wypełnić swoje zadanie. Niewiele wiedziała o literaturze faktu ani o pamiętnikach, ale to chyba nie był zły początek. Sprawdzała, czy gdzieś, w jej wnętrzu, tkwi kolejne zdanie, czy znajdzie styl, żeby je zbudować. I w tej rzadkiej chwili efektowne szeregi słów nagle wytrysnęły z jej wyobraźni. Słowa swawoliły, turlały się, lśniły, krzyczały, obijały się w niej, nagle spuszczone z łańcucha, zawadiackie, pragnące wolności, wybuchające na niebie jak fajerwerki; zbierały się w wielki pirotechniczny pokaz zdań. Pani Wielka Zła Wilkowa poczuła szalony, gorący przypływ emocji, zgarbiła się i ochoczo pochyliła nad czekającą ją pracą.
Przypisy [1] [2]
Robert Burns Do myszy, przeł. Stanisław Barańczak. Albert Camus Obcy, przeł. M. Zenowicz.