Reksowi
Rozdział 1 Spokojnie. Muszę nabrać dystansu. Przecież to nie trzęsienie ziemi, atak szaleńca z bronią ani awaria elektrowni atomowej. W skali katastrof to nic strasznego. Absolutnie nic strasznego. Pewnie kiedyś przypomnę sobie tę chwilę i ze śmiechem pomyślę: „Jaka byłam głupia, że tak się martwiłam…”. Przestań, Poppy, nawet nie próbuj. Wcale mi nie do śmiechu, raczej czuję mdłości. Krążę po sali balowej w hotelu, serce mi łomocze, daremnie wpatruję się we wzorzystą niebieską wykładzinę, zaglądam pod złocone krzesła, pod zużyte papierowe serwetki, w miejsca, gdzie absolutnie nie powinno go być. Zgubiłam go. Tę jedną, jedyną rzecz na świecie, której nie wolno mi było zgubić. Pierścionek zaręczynowy. Nazwać go wyjątkowym to za mało. Jest w rodzinie Magnusa od trzech pokoleń. Przepiękny szmaragd z dwoma brylantami. Magnus musiał go wyjąć ze specjalnej skrytki w banku, kiedy chciał mi się oświadczyć. Nosiłam go codziennie przez całe trzy miesiące, co chwilę sprawdzając, czy jest na miejscu, wieczorami sumiennie odkładałam go na specjalny porcelanowy stojaczek, a teraz, w dniu, kiedy rodzice Magnusa przylatują ze Stanów, musiałam go zgubić. Akurat dzisiaj! Państwo profesorowie Antony Tavish i Wanda Brook-Tavish
właśnie w tym momencie siedzą w samolocie, wracając z półrocznego urlopu naukowego w Chicago. Wyobrażam sobie, jak chrupią prażone orzeszki w miodzie i przeglądają, każde na swoim czytniku, referaty naukowe. Doprawdy nie wiem, które z nich bardziej mnie onieśmiela. Chyba on. Bywa bardzo sarkastyczny. Nie, ona. Te jej rozwichrzone włosy i ciągłe pytania, co sądzę na temat feminizmu. No dobra, oboje mnie przerażają, za jakąś godzinę mają wylądować, a na pewno zechcą zobaczyć pierścionek. Oddychaj spokojnie, Poppy. Nie panikuj, myśl pozytywnie. Trzeba tylko spojrzeć na to z innej strony. Taki na przykład Herkules Poirot co by teraz zrobił? Nie miotałby się w popłochu, tylko zachował spokój, użył szarych komórek i przypomniał sobie jakiś drobny, istotny szczegół – klucz do rozwiązania zagadki. Mocno zaciskam powieki. Do roboty, szare komórki, postarajcie się. Tyle że Poirot nie wypił trzech kieliszków różowego szampana i jednego mojito, zanim zabrał się za rozwiązywanie tajemnicy morderstwa w Orient Expressie. – Przepraszam? – Siwowłosa kobieta w niebieskim fartuchu próbuje mnie ominąć odkurzaczem. O rany! Już sprzątają? A jeśli odkurzacz go wciągnie? Chwytam ją za ramię. – Proszę mi dać jeszcze pięć minut, dobrze? – Ciągle się nie znalazł? – Kiwa głową współczująco, po czym się rozpromienia. – Pewnie został w domu i spokojnie gdzieś sobie leży! – Być może – przytakuję uprzejmie, ale mam ochotę krzyknąć: „Nie jestem aż taką idiotką!”. Na drugim końcu sali inna sprzątaczka hurtem zbiera do worka okruchy ciastek i zużyte serwetki. Widzę, że w ogóle się nie skupia. Nie słyszała, o co prosiłam? – Proszę pani! – Rzucam się do niej z krzykiem. – Mam nadzieję, że rozgląda się pani za moim pierścionkiem?
– Na razie, kochana, ani śladu – odpowiada, bez patrzenia zmiatając ze stołu kolejną porcję śmieci. – Ostrożnie! – Wkładam rękę do worka i wyciągam serwetki. Macam każdą z osobna w poszukiwaniu twardego zgrubienia, nie bacząc, że dłonie będę miała całe w lukrze. – Kochana, ja tu próbuję posprzątać. – Kobieta wyrywa mi serwetki. – Patrz, jaki robisz bałagan! – Wiem, wiem, przepraszam. – Schylam się i zbieram z podłogi upuszczone papilotki po babeczkach. – Ale pani nie rozumie, że jeśli nie znajdę tego pierścionka, już po mnie! Mam ochotę zabrać jej ten worek i za pomocą pęsety dokonać szczegółowych oględzin zawartości. Mam ochotę zamknąć salę i ogrodzić ją taśmą policyjną. On musi gdzieś tu być. Chyba że został u którejś z dziewczyn. Jeszcze tylko ta ewentualność przychodzi mi do głowy. Jedna z moich koleżanek wciąż ma go na palcu i jakimś cudem tego nie zauważyła. Może wpadł do torebki… może wślizgnął się do kieszeni… może zaczepił się o sweter… Rodzą mi się w głowie coraz bardziej nieprawdopodobne pomysły, ale niczego nie można lekceważyć. – Szukała pani w toalecie? – Kobieta z odkurzaczem próbuje przejść obok mnie. Oczywiście, że szukałam. Na czworakach sprawdziłam każdą kabinę. Potem wszystkie umywalki. Dwa razy. A potem usiłowałam przekonać konsjerża, żeby zamknął łazienkę i posprawdzał wszystkie odpływy, ale się nie zgodził. Odparł, że co innego, gdybym była pewna, że właśnie tam go zgubiłam, i że policja na pewno przyzna mu rację, a w ogóle czy mogłabym się odsunąć od kontuaru, bo goście czekają. Ba, policja. Sądziłam, że po moim telefonie natychmiast przypędzą na sygnale, a nie każą mi drałować na komisariat i wypełniać formularze! Przecież muszę szukać pierścionka! Szybko wracam do okrągłego stołu, przy którym wszystkie dzisiaj siedziałyśmy, i wchodzę pod niego, raz jeszcze macając wykładzinę. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak mogłam być tak głupia?
To Natasha, moja dawna koleżanka ze szkoły, wymyśliła, żeby kupić bilety na podwieczorek charytatywny Fundacji Marie Curie. Nie mogła przyjechać na weekend do spa na mój oficjalny wieczór panieński, więc to miało być w zamian. Siedziałyśmy w osiem przy stole, wesoło sącząc szampana i wcinając babeczki, aż tuż przed rozpoczęciem loterii któraś rzuciła hasło: – No, Poppy, daj przymierzyć pierścionek. Teraz nawet nie pamiętam, kto to był. Annalise? Studiowałyśmy razem, a teraz razem pracujemy w First Fit Physio. Podobnie jak z Ruby, która też kończyła nasz wydział. I ona siedziała z nami, ale nie pamiętam, żeby przymierzała pierścionek. A może? Ależ marny ze mnie detektyw. Jak mam się bawić w Poirota, skoro nie pamiętam podstawowych rzeczy? Tak naprawdę wszystkie przymierzały ten pierścionek: Natasha, Clare i Emily (szkolne koleżanki jeszcze z Taunton), Lucinda (organizatorka wesela, z którą też zdążyłam się zaprzyjaźnić) i jej asystentka Clemency, a także Ruby i Annalise (nie tylko koleżanki ze studiów, lecz dwie najbliższe przyjaciółki, a niedługo także druhny). Przyznaję, upajałam się ich zachwytem. Do tej pory nie wierzę, że coś tak pięknego i wspaniałego może należeć do mnie. W ogóle trudno mi w to wszystko uwierzyć. Jestem zaręczona! Ja, Poppy Wyatt! Z wysokim, przystojnym wykładowcą uniwersyteckim, który napisał książkę i nawet wystąpił w telewizji. Zaledwie pół roku temu moje życie uczuciowe leżało w gruzach. W łóżku posucha, nawet już się zastanawiałam, czy nie dać drugiej szansy temu gościowi z nieświeżym oddechem, którego poznałam przez portal randkowy… tymczasem za dziesięć dni biorę ślub! Co rano po przebudzeniu spoglądam na gładkie piegowate plecy śpiącego Magnusa, myśląc: „Mój narzeczony, doktor Magnus Tavish, nauczyciel akademicki w King’s College w Londynie”1, i czuję lekkie niedowierzanie. A potem się odwracam, patrzę na drogocenny pierścionek lśniący na szafce przy łóżku i… czuję to samo. Co powie Magnus?!
Ścisk w żołądku. Z wysiłkiem przełykam ślinę. Lepiej o tym nie myśleć. Szare komórki, zabierzcie się wreszcie do roboty. Pamiętam, że Clare długo miała pierścionek na palcu. Nie chciała go oddać. Natasha zaczęła go siłą zdejmować, mówiąc: „Teraz ja, teraz ja!”. Pamiętam, że kazałam jej uważać. Nie sądzę, że zachowywałam się lekkomyślnie. Kiedy pierścionek przechodził z rąk do rąk, nie spuszczałam go z oka. Potem jednak przestałam się skupiać, bo zaczęło się losowanie. Mieli fantastyczne nagrody: tygodniowy pobyt we włoskiej willi, strzyżenie w najlepszym salonie fryzjerskim, kupon do Harveya Nicholsa… W sali balowej panowało zamieszanie, ludzie ciągnęli losy, wywoływano numerki, co chwila jakaś kobieta podrywała się z krzykiem: „To ja! To ja!”. I to był moment, kiedy popełniłam błąd. Na samą myśl mam ochotę gryźć paznokcie. Gdybym mogła cofnąć czas, właśnie wtedy podeszłabym do siebie i ostro powiedziała: „Poppy, pamiętaj o priorytetach”. Ale człowiek mądrzeje dopiero po szkodzie. Przychodzi chwila, popełniamy ten kluczowy błąd, potem ta chwila mija i z nią szansa, by cokolwiek z tym zrobić. Oto, co się wydarzyło: Clare wylosowała bilety na Wimbledon. Uwielbiam ją, ale zawsze była taka jakaś anemiczna. Zamiast się zerwać i wrzasnąć: „Tutaj! Halo!”, tylko nieśmiało uniosła dłoń. Nawet my siedzące obok niej przy stole nie zorientowałyśmy się, że wygrała. W chwili gdy do mnie dotarło, że Clare trzyma w górze los, prowadzący loterię powiedział: – Chyba wylosujemy ponownie, skoro nie ma zwycięzcy… – Krzycz! – Szturchnęłam Clare i sama zaczęłam machać ręką jak wariatka. – Jest! Jest zwycięzca! – A kolejny numer to… cztery, cztery, zero, trzy. Z niedowierzaniem zobaczyłam, że jakaś uradowana brunetka na drugim końcu sali wymachuje losem. – To nie ona wygrała! – zawołałam z oburzeniem. – Ty wygrałaś!
– To nieważne. – Clare od razu zrezygnowała. – Jak to nieważne?! Oczywiście, że ważne! – wrzasnęłam spontanicznie, aż wszystkie dziewczyny zaczęły się śmiać. – Załatw to, Poppy! – zawołała Natasha. – Do boju, nieustraszona wojowniczko! Raz w podstawówce napisałam petycję o uratowanie chomików i od tej pory stałam się dyżurną obrończynią praw uciśnionych. Ponoć moim stałym hasłem jest „Oczywiście, że ważne!”2. Już po chwili stałam na podeście razem z rzeczoną brunetką i udowadniałam prowadzącemu loterię, że to moja przyjaciółka ma wygrany los, nie ona. Wiem, wiem, nie powinnam była odchodzić od stołu. Nie powinnam była zostawiać pierścionka nawet na sekundę. Teraz widzę, jakie to było głupie. Na swoje usprawiedliwienie powiem jednak, że nie mogłam przewidzieć, iż włączy się alarm przeciwpożarowy. Sytuacja była abstrakcyjna. W jednej chwili wszyscy siedzieli spokojnie przy stolikach, uczestnicząc w radosnym przyjęciu, a w drugiej w panice rzucali się do wyjścia przy akompaniamencie wyjącej syreny. Widziałam, jak Annalise, Ruby i reszta dziewczyn łapią torebki i biegną w głąb sali. Jakiś facet w garniturze wszedł na podest i zaczął prowadzić mnie, brunetkę i konferansjera w stronę bocznych drzwi. – Wasze bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze – powtarzał3. Nawet wtedy jakoś się nie martwiłam. Do głowy mi nie przyszło, że pierścionek zaginie. Sądziłam, że jest na palcu którejś z przyjaciółek i kiedy za chwilę spotkamy się przed budynkiem, odzyskam go. Na zewnątrz oczywiście panował chaos. W tym samym hotelu odbywała się jakaś ważna konferencja biznesowa, więc z różnych drzwi wylewali się na ulicę jej uczestnicy, personel hotelowy próbował coś ogłaszać przez megafony, kierowcy trąbili klaksonami. Dopiero po dłuższym czasie udało mi się odszukać w
tym zamęcie Natashę i Clare. – Macie mój pierścionek? – zapytałam z miejsca, powstrzymując się od oskarżycielskiego tonu. – Gdzie on jest? Obie wyglądały na zaskoczone. – Nie wiem. – Natasha wzruszyła ramionami. – Nie u Annalise? Zanurkowałam więc z powrotem w tłum, znalazłam Annalise, ale nie miała pierścionka, myślała, że ma go Clare. Clare z kolei była przekonana, że jest u Clemency, a Clemency, że u Ruby, ale ona chyba już poszła. Panika ma to do siebie, że skrada się podstępnie. Najpierw czujesz jeszcze względny spokój, powtarzasz sobie: „Nie bądź śmieszna, na pewno się znajdzie”, a za moment pracownicy Fundacji Marie Curie ogłaszają, że impreza zostaje skrócona z powodu nieprzewidzianych okoliczności, i rozdają torby z prezentami. Przyjaciółki zdążyły już pobiec do metra, a ty zostałaś z pustym miejscem na palcu. Głos w głowie lamentuje: „O Boże, wiedziałam, że tak będzie! Nie należało mi powierzać tak cennego przedmiotu! Wielki błąd! Wielki błąd!”. W ten oto sposób godzinę później lądujesz pod stołem, macając na klęczkach paskudną hotelową wykładzinę, i modlisz się o cud. (Mimo że ojciec twojego narzeczonego napisał bestsellerową książkę o tym, że cuda się nie zdarzają i są to tylko nasze przesądy, a nawet mówienie „o Boże” jest oznaką słabości umysłu4). Nagle widzę, że komórka mi świeci, więc chwytam ją trzęsącymi się dłońmi. Są trzy nowe wiadomości. Przewijam ekran pełna nadziei. Znalazłaś? Annalise xx Sorry, skarbie, nie widziałam go. Nie bój się, nie pisnę słowa Magnusowi. N xxx Cześć, Pops! Boże, to straszne, że zgubiłaś pierścionek! Ale chyba widziałam go… (transfer danych…) W napięciu wpatruję się w ekran. Clare go widziała? Gdzie? Wyłażę spod stołu i wymachuję telefonem, ale dalsza część
tekstu uparcie nie chce się załadować. Beznadziejny zasięg tu mają. Jakim cudem dostali pięć gwiazdek? Muszę wyjść na zewnątrz. Podchodzę do siwowłosej sprzątaczki i przekrzykując ryczący odkurzacz, informuję: – Wychodzę na chwilę odebrać SMS-a, ale jeśli pani znajdzie pierścionek, proszę dzwonić. Dałam pani numer. Będę przed budynkiem… – Oczywiście, moje dziecko – odpowiada cierpliwie. Pędzę przez lobby, omijając grupki uczestników konferencji, lecz przy recepcji lekko zwalniam. – Ktoś może…? – Jak dotąd nikt się nie zgłosił, proszę pani – odpowiada konsjerż. Na zewnątrz jest bardzo przyjemnie, w powietrzu czuć lato, choć dopiero połowa kwietnia. Mam nadzieję, że za dziesięć dni pogoda się nie zmieni, bo mam sukienkę bez pleców i liczę na ładny dzień. Do hotelu prowadzą szerokie schody. Drepczę po nich w górę i w dół, próbując złapać sygnał, ale bez skutku. W końcu staję na chodniku i jeszcze energiczniej poruszam komórką, wystawiam ją nad głowę, przykładam do ziemi. No rusz się, telefoniku – proszę go w myślach. – Przecież potrafisz. Zrób to dla mnie, odbierz wiadomość. Gdzieś tu musi być sygnał… – Auaaa! – Słyszę własny krzyk. Jeszcze nie wiem, co się stało. Czuję przeszywający ból w barku, mam podrapaną dłoń. Jakaś postać na rowerze szybko oddala się w głąb ulicy. Zanim skręci za róg, zdążę tylko zauważyć szarą bluzę z kapturem i wąskie czarne dżinsy. Patrzę na rękę – jest pusta. Jasna cholera! Ten gość ukradł mi komórkę. Normalnie ją rąbnął. Telefon to moje życie, nie umiem bez niego egzystować. To jak najważniejszy organ.
Portier zbiega po schodach. – Nic się pani nie stało? Coś pani zrobił? – Na… napadł na mnie – wyduszam z siebie. – Ukradł mi telefon. Portier cmoka współczująco. – Cwaniaczki. Trzeba tak uważać w tej okolicy… Nie słucham go, cała się trzęsę. Nigdy nie czułam się tak samotna i wystraszona. Co ja pocznę bez komórki? Jak będę funkcjonować? Instynktownie sięgam do kieszeni, gdzie zawsze ją trzymam. Silny odruch każe mi wysłać komuś SMS-a „Rany boskie, ukradli mi telefon!”, ale jak to zrobić, skoro go nie mam?! Telefon to moja rodzina i przyjaciele, moja praca, mój świat, moje wszystko. Czuję się tak, jakby ktoś gwałtownie odłączył mnie od aparatury podtrzymującej życie. – Mam wezwać policję? – pyta portier, przyglądając mi się z niepokojem. Jestem zbyt rozkojarzona, żeby odpowiedzieć. Nagle uświadomiam sobie coś jeszcze straszniejszego. Rozdałam mój numer komu się dało: pracownikom fundacji, sprzątaczce, obsłudze szatni, pralni, wszystkim. Co będzie, jeśli znajdą pierścionek? A jeśli w tej chwili próbują się do mnie dodzwonić, tylko nikt nie odbiera, bo zakapturzony gnojek zdążył już wyrzucić kartę SIM do rzeki? O Boże5. Muszę porozmawiać z konsjerżem, podam mu w zamian numer domowy. Nie. Zły pomysł. Jeśli zostawią wiadomość, Magnus może ją usłyszeć6. W takim razie… O, dam mu numer do pracy. Tyle że wieczorem w gabinecie nikogo nie będzie. Nie mogę tam iść i siedzieć godzinami, bo a nuż ktoś zadzwoni. Zaczynam się poważnie bać. Wszystko się sypie. Co gorsza, gdy wbiegam z powrotem do hotelu, okazuje się, że konsjerż jest zajęty. Otacza go spora grupa delegatów konferencji, rozmawiają o rezerwacjach do restauracji. Próbuję przyciągnąć jego wzrok z nadzieją, że przywoła mnie gestem,
skoro jestem sprawą priorytetową, ale on skrupulatnie mnie ignoruje. Robi mi się przykro. Wiem, że zawracałam mu głowę aż nadto, ale czy on nie rozumie, w jak paskudnej sytuacji się znalazłam? – Proszę pani – zagaduje zatroskany portier; przyszedł tu za mną. – Podać coś na uspokojenie? Arnoldzie! – przywołuje kelnera. – Kieliszek brandy dla pani, na koszt firmy. Nasz konsjerż pomoże załatwić sprawę z policją. Może pani usiądzie? – Nie, dziękuję. – Nagle coś mi przychodzi do głowy. – Może powinnam zadzwonić na swoją komórkę? Pogadać ze złodziejem! Poproszę, żeby wrócił, zaoferuję nagrodę… Jak pan myśli? Pożyczy mi pan telefon? Portier aż się cofa, kiedy wyciągam dłoń. – To byłoby wielce lekkomyślne – odpowiada surowo. – I sądzę, że policja zgodziłaby się ze mną, iż nie powinna pani tego robić. Zapewne jest pani w szoku. Proszę łaskawie usiąść i spróbować się odprężyć. Hm. Może ma rację. Nie mam specjalnej ochoty nawiązywać znajomości z jakimś zakapturzonym opryszkiem, ale nie usiedzę w miejscu, nosi mnie. Dla uspokojenia nerwów zaczynam krążyć w kółko tą samą trasą, stukając obcasami po marmurowej posadzce. Najpierw mijam olbrzymią donicę z fikusem, potem stolik z gazetami, duży lśniący kosz na śmieci i znowu donicę. Kojący cykl. Przy okazji cały czas mogę mieć oko na konsjerża, czekając, aż będzie wolny. W lobby nadal kręci się pełno ludzi w garniturach. Przez przeszklone drzwi widzę portiera, który znów jest na zewnątrz, zajęty łapaniem taksówek i chowaniem napiwków do kieszeni. Koło mnie stoi niski krępy Japończyk w granatowym garniturze z jakimś biznesmenem o europejskich rysach. Głośno wykrzykuje coś w swoim języku, gestykulując przy tym w stronę wszystkich noszących na szyi konferencyjne identyfikatory. Jest taki malutki, a tamci tacy zdenerwowani, że zbiera mi się na śmiech. Przynoszą mi brandy na tacy, staję, wypijam jednym haustem i wracam do spacerowania.
Fikus… stolik… kosz… fikus… stolik… kosz… Teraz, gdy trochę się uspokoiłam, w głowie zaczynają mi się rodzić mordercze myśli. Czy ten zakapturzony gnojek zdaje sobie sprawę, że zrujnował mi życie? Wie, jak niezbędną rzeczą jest telefon? To najgorsze, co można człowiekowi ukraść. Najgorsze. Żeby to jeszcze był jakiś supermodel. Zwykły stary telefon. Życzę powodzenia złodziejowi, kiedy będzie chciał wstukać „B” w SMS-ie albo połączyć się z internetem. Mam nadzieję, że się natnie. Wtedy pożałuje. Fikus… stolik… kosz… fikus… stolik… kosz… W dodatku naciągnął mi bark. Sukinsyn. Może go zaskarżę na parę milionów? Jeśli go w ogóle złapią, co jest raczej niemożliwe. Fikus… stolik… kosz… Kosz. Zaraz. Co to jest? Staję jak wryta, zaglądam do środka i zastanawiam się, czy ktoś mi robi kawał czy mam halucynacje. W koszu leży telefon. Komórkowy.
Rozdział 2 Mrugam kilka razy i zerkam ponownie. No jest. Wciąż tam leży, częściowo przykryty stertą ulotek z konferencji i zgniecionym kubkiem po kawie. Skąd się tu wziął? Rozglądam się, czy nikt nie patrzy, i ostrożnie go wyjmuję. Jest trochę pochlapany kawą, ale poza tym wygląda jak nowy. Do tego całkiem niezły model. Powoli się odwracam i omiatam wzrokiem zatłoczone lobby. Nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Nikt nie podbiega, wołając: „O, znalazł się!”. A krążę w tym miejscu od dziesięciu minut. Ktokolwiek go tam wrzucił, musiał to zrobić dużo wcześniej. Na tylnej obudowie jest naklejka, napis drobnym druczkiem: „White Globe Consulting Group” oraz jakiś numer. Ktoś go tak po prostu wyrzucił? Jest zepsuty? Włączam – ekran się rozświetla. Chyba działa. Cichy głos w głowie podpowiada mi, że powinnam go oddać. Podejść do recepcji i powiedzieć: „Przepraszam, zdaje się, że ktoś zgubił telefon”. Od razu. Jak każdy uczciwy obywatel. Moje nogi ani drgną, dłoń kurczowo zaciska się na aparacie. Rzecz w tym, że ja bardzo potrzebuję telefonu. White Globe Consulting Group, kimkolwiek oni są, na pewno mają ich pełno. Przecież nie znalazłam go na podłodze ani w toalecie, prawda? Leżał w koszu, a rzeczy w koszu to śmieci. Porzucone, spisane na straty, każdy może je sobie wziąć. Tak to działa. Znów zaglądam do kosza i dostrzegam czerwoną smycz, taką samą, jaką noszą na szyjach uczestnicy konferencji. Zerkam, czy konsjerż nie patrzy, wkładam rękę do środka i wyciągam identyfikator. Ze zdjęcia spogląda na mnie uderzająco piękna dziewczyna. Poniżej podpis: Violet Russell. White Globe Consulting Group. Rodzi mi się w głowie całkiem spójna hipoteza. Mogłabym być Poirotem. Ten telefon należał do niejakiej Violet Russell, która go wyrzuciła do śmieci, ponieważ… Pewnie miała jakiś powód.
Cóż, to jej wina, nie moja. Telefon nagle zaczyna wibrować. O cholera, on żyje! Potem rozlega się dzwonek, na cały regulator – Single Ladies Beyoncé. Szybciutko odrzucam połączenie, ale po chwili sytuacja się powtarza. Nie da się ściszyć tego ustrojstwa? Kilka stojących w pobliżu kobiet odwróciło głowy, by na mnie spojrzeć, i z nerwów zamiast czerwonego przyciskam zielony klawisz. Ponieważ panie dalej się gapią, przykładam komórkę do ucha i odchodzę na bok. – Wybrany numer jest niedostępny – mówię, naśladując automat. – Zostaw wiadomość. – Ktokolwiek dzwoni, w ten sposób się go pozbędę. – Gdzie ty się, kurwa, podziewasz? – odzywa się w słuchawce elegancki męski głos. Udało się! Myśli, że gada z automatyczną sekretarką. – Rozmawiałem przed chwilą ze Scottiem. Zna kogoś, kto się tego podejmie. To będzie operacja chirurgiczna. Podobno jest niezły. Nie będzie śladu. Nie śmiem odetchnąć. Ani podrapać nosa, który znienacka zaczął strasznie swędzieć. – No dobra – kontynuuje facet w słuchawce – cokolwiek postanowisz, uważaj. Rozłącza się, a ja patrzę w osłupienia na telefon. Nie sądziłam, że ktoś naprawdę zechce zostawić wiadomość. Teraz mam wyrzuty sumienia. Może to coś ważnego, a Violet się nie dowie. Niby nie moja wina, że wyrzuciła komórkę do śmieci, ale mimo wszystko… Mam pomysł. Wyjmuję z torby długopis i jedyną rzecz, na której mogę coś zapisać, czyli stary program z teatru7. Notuję: „Scottie zna kogoś, operacja chirurgiczna, bez śladu, uważaj”. Bóg raczy wiedzieć, o co chodzi. Może odsysanie tłuszczu? Nieważne. W każdym razie jeśli kiedykolwiek spotkam tę Violet, będę mogła przekazać jej wiadomość. Zanim komórka znowu zadzwoni, pędzę do konsjerża, bo jakimś cudem przy recepcji zrobiło się pusto. – To znowu ja – mówię zdyszana. – Ktoś może znalazł
pierścionek? Odpowiada mi lodowatym uśmiechem. – Mogę szanowną panią zapewnić, że gdyby coś się znalazło, natychmiast byśmy panią zawiadomili. Przecież mamy pani numer… – Nie macie! – przerywam triumfująco. – W tym problem! Ten, który wam dałam, jest, hm, nieaktualny. Bardzo nieaktualny. – Ostatnia rzecz, jakiej bym chciała, to żeby konsjerż dodzwonił się do złodzieja i wspomniał o bezcennym pierścionku. – Proszę go nie używać, podam inny. – Uważnie spisuję cyfry z naklejki. – Chwileczkę, sprawdzę, czy działa… – Sięgam do hotelowego telefonu i wykręcam numer. Po chwili z komórki wydobywa się głos Beyoncé. Uff, mogę w końcu odetchnąć. Przynajmniej jest do mnie kontakt. – Czy coś jeszcze, proszę pani? – Konsjerż chyba ma mnie dość, w dodatku tworzy się za mną spora kolejka. Dziękuję mu więc jeszcze raz i naładowana adrenaliną zmykam na pobliską sofę. Mam telefon i mam plan. W ciągu zaledwie pięciu minut zapisuję nowy numer na dwudziestu kartkach hotelowego papieru firmowego. Wielkimi drukowanymi literami: „POPPY WYATT – PIERŚCIONEK ZE SZMARAGDEM. PROSZĘ DZWONIĆ!!!”. Ku mojemu rozczarowaniu drzwi do sali balowej są już zamknięte (choć przysięgłabym, że słyszę w środku sprzątaczki), więc muszę krążyć po korytarzach, odwiedzić herbaciarnię, damską toaletę, a nawet spa i wszystkim napotkanym pracownikom wręczyć kartki i wyjaśnić sprawę. Dzwonię na policję i im też dyktuję nowy numer. Piszę SMSa do Ruby (jej numer znam na pamięć): Cześć. Ukradli mi komórkę. To mój nowy numer. Możesz rozesłać? Jakieś wieści o pierścionku? Wreszcie osuwam się wyczerpana na sofę. Czuję się, jakbym spędziła w tym hotelu cały dzień. Powinnam też zadzwonić do Magnusa, ale jeszcze nie jestem na to gotowa. Mam irracjonalne przekonanie, że jak tylko powiem „cześć”, wyczuje, że zgubiłam
pierścionek. Pozna po samym tonie głosu. Pierścionku, znajdź się, BŁAGAM. Wróć do mnie… Oparłam się wygodnie i zamknąwszy oczy, próbuję wysłać w przestrzeń telepatyczny komunikat. Kiedy więc znów rozbrzmiewa głos Beyoncé, podskakuję wystraszona. Może to on! Mój pierścionek! Ktoś go znalazł! Nie patrząc na ekran, przyciskam zielony klawisz. – Halo? – Violet? – Dzwoni mężczyzna, ale nie ten co poprzednio. Ma niższy głos i chyba jest trochę wkurzony, o ile da się to stwierdzić po jednym słowie8. Poza tym dość mocno dyszy do słuchawki, co znaczy, że albo jest zboczeńcem, albo właśnie się gimnastykuje. – Jesteś w lobby? Są tam jeszcze Japończycy? Automatycznie się rozglądam – przy drzwiach stoi ich cała grupa. – Są – odpowiadam. – Ale ja nie jestem Violet. Ten telefon już do niej nie należy, przykro mi. Może pan przekaże innym, że zmieniła numer? Muszę się jakoś pozbyć jej znajomych. Nie mogę co pięć minut odbierać cudzych telefonów. – Przepraszam, z kim rozmawiam? – dopytuje się facet. – I dlaczego pani odbiera ten telefon? Gdzie jest Violet? – Aktualnie to mój telefon – odpowiadam, siląc się na pewność, której nie czuję. Bo to prawda. Znalezione niekradzione. Ciekawe, czy prawo zasiedzenia odnosi się też do telefonów komórkowych? – Co? Chryste… – Słyszę potem kilka przekleństw, a następnie stłumiony odgłos kroków. Brzmi, jakby mój rozmówca zbiegał po schodach9. – Niech mi pani tylko powie, czy oni już wychodzą? – Japończycy? – Zerkam na grupę. – Możliwe, trudno powiedzieć. – Jest z nimi taki niski, grubawy, z gęstymi włosami? – W granatowym garniturze? Tak, widzę go przed sobą. Nieźle wkurzony. Właśnie wkłada płaszcz.
Krępy Japończyk cały czas wściekle peroruje i rzuca gniewne spojrzenia, a wszyscy jego towarzysze nerwowo przytakują. – Nie! – krzyczy facet w słuchawce. – On nie może wyjść! – Ale wychodzi, przykro mi. – Niech go pani zatrzyma. Podejdzie, zagadnie, cokolwiek. Pod żadnym pozorem nie wolno mu opuścić hotelu! – Słucham? Pan wybaczy, ale nawet pana nie znam… – Ani ja pani – odpiera rozmówca. – W ogóle kim pani jest? Koleżanką Violet? Może mi pani wytłumaczy, czemu postanowiła rzucić pracę w połowie najważniejszej konferencji w roku? Uważa, że nagle przestałem potrzebować asystentki? Aha, czyli Violet jest jego asystentką. To nawet logiczne. I odeszła od niego. Cóż, nie dziwię się, strasznie apodyktyczny typ. – Zresztą mniejsza o to – mówi dalej. – Jestem teraz na dziewiątym piętrze, winda się zacięła, na dole będę za jakieś trzy minuty i do tego czasu musi pani zatrzymać Yuichi Yamasakiego. Kimkolwiek pani jest. Co za tupet. – A jeżeli nie? – Wtedy rok trudnych negocjacji pójdzie w diabły z powodu głupiego nieporozumienia. Stracimy największą transakcję roku i dwadzieścia osób pożegna się z pracą. – Jego głos jest nieustępliwy. – Kierownicy projektu, sekretarki, cały zespół. Tylko dlatego, że utknąłem na schodach, a jedyna osoba, która może pomóc, odmawia. A żeby cię. – Już dobrze! – odpowiadam ze złością. – Postaram się go zatrzymać. Jeszcze raz: jak nazwisko? – Yamasaki. – Halo! – wołam, biegnąc przez lobby. – Panie Yamasaki, może pan chwileczkę zaczekać? Japończyk się odwraca i patrzy pytająco, a kilku sługusów natychmiast występuje naprzód, otaczając go ochronnym kordonem. Ma szeroką, wciąż zmarszczoną gniewem twarz i grubą
szyję, którą właśnie owija jedwabnym szalikiem. Odnoszę wrażenie, że nie jest w nastroju do pogawędek. Nie mam pojęcia, co teraz powiedzieć. Nie znam japońskiego, nic nie wiem o japońskiej kulturze ani gospodarce. Znam tylko sushi, ale przecież nie mogę podejść do niego i ni stąd, ni zowąd rzucić: „Sushi!”. To tak jakby do ważnego amerykańskiego biznesmena powiedzieć: „Befsztyk!”. – Jestem… jestem wielką miłośniczką… pańskich dokonań. Mogę prosić o autograf? Jest nieco zdezorientowany, jeden z kolegów tłumaczy mu do ucha moje słowa. Od razu czoło mu się rozjaśnia. Kłania mi się. Ja też się kłaniam, a on pstryka palcami i wydaje krótkie polecenie. Po chwili otwiera się przed nim piękna skórzana teczka, a on zaczyna coś notować „krzaczkami”. – Jest tam jeszcze? – odzywa się nagle głos w telefonie. – Tak. A gdzie pan jest? – szepczę do słuchawki i szczerzę zęby do pana Yamasakiego. – Na piątym. Niech go pani za wszelką cenę przytrzyma. Pan Yamasaki wręcza mi kartkę, zatyka pióro, ponownie się kłania i zabiera się do wyjścia. – Chwileczkę! – wołam rozpaczliwie. – Mogę panu coś… zaprezentować? – Pan Yamasaki jest bardzo zajęty. – Jeden ze współpracowników, w okularach o metalowych oprawkach i najbielszej koszuli, jaką w życiu widziałam, odwraca się do mnie. – Proszę się skontaktować z naszym biurem. I znów ruszają w stronę drzwi. Co robić? Nie mogę go poprosić o jeszcze jeden autograf, nie zamierzam się też z nim mocować. Trzeba czymś przykuć jego uwagę… Biegnę za nimi i wołam: – Mam coś specjalnego do przekazania! Śpiewający telegram! Wiadomość od wszystkich fanów pana Yamasakiego. Byłoby wielce nieuprzejmie, gdybyście mi odmówili. Słowo „nieuprzejmie” zatrzymało ich w pół kroku. Marszczą brwi i wymieniają niepewne spojrzenia.
– Śpiewający telegram? – powtarza podejrzliwym tonem ten w okularach. – No, taka wiadomość na żywo. Tłumacz zawzięcie szepcze Yamasakiemu do ucha i po chwili mówi: – Dobrze, posłuchamy. Pan Yamasaki zwraca się ku mnie, za nim jego towarzysze. Ustawiają się w szeregu i wyczekująco krzyżują ręce na piersiach. Dostrzegam kilka zainteresowanych spojrzeń wśród innych biznesmenów obecnych w lobby. Przykładam komórkę do ust. – Gdzie pan jest? – pytam rozpaczliwie. – Na trzecim – odzywa się po chwili głos mężczyzny. – Pół minuty. Proszę wytrzymać. – Proszę zaczynać – naciska okularnik. Jacyś inni goście hotelu zatrzymali się, by popatrzeć. Boże, w co ja się wpakowałam? Po pierwsze, nie umiem śpiewać. Po drugie, co mam zaśpiewać japońskiemu biznesmenowi, którego widzę pierwszy raz w życiu? Po trzecie, dlaczego musiałam wymyślić akurat śpiewający telegram? Jeśli jednak zaraz czegoś nie zrobię, dwadzieścia osób może stracić pracę. Kłaniam się w pas, żeby zyskać na czasie. Japończycy odwzajemniają się tym samym. – Proszę zaczynać – powtarza okularnik. Oczy błyskają mu złowieszczo. Biorę głęboki wdech. Nieważne, co zrobię, muszę wytrzymać tylko pół minuty. Potem zwieję i nigdy mnie już nie zobaczą. – Panie Yamasaki… – zaczynam ostrożnie na melodię Single Ladies. – Panie Yamasaki, panie Yamasaki, panie Yamasaki. – Tańczę i kręcę biodrami zupełnie jak Beyoncé10. – Panie Yamasaki, panie Yamasaki. Właściwie to całkiem łatwe. Nie muszę znać słów, wystarczy w kółko powtarzać „panie Yamasaki”. Po chwili kilku
Japończyków nawet zaczyna się przyłączać i klepie pana Yamasakiego po plecach. – Panie Yamasaki, panie Yamasaki, panie Yamasaki, panie Yamasaki. – Unoszę palec i macham mu nim przed nosem, puszczając oko. – O-o-o… o-o-o… Piosenka jest bardzo chwytliwa. Śpiewają już wszyscy Japończycy z wyjątkiem głównego bohatera, który tylko patrzy z zachwytem na twarzy. Kilka osób w pobliżu też się przyłączyło. Słyszę, jak jedna z nich pyta: – Co to, jakiś flashmob? – Panie Yamasaki, panie Yamasaki, panie Yamasaki… Gdzie pan jest? – syczę do słuchawki, nie zdejmując z twarzy uśmiechu. – Przyglądam się. – Co?! – Podrywam głowę i omiatam wzrokiem lobby. Nagle zauważam mężczyznę stojącego samotnie ze trzydzieści metrów ode mnie. Ma ciemne zmierzwione włosy, ciemny garnitur i trzyma telefon przy uchu. Nawet z daleka widzę, że się śmieje. – Jak długo pan tu stoi? – pytam wściekła. – Dopiero przyszedłem, nie chciałem przerywać. Świetna robota, tak w ogóle. Ujęła go pani całkowicie. – Dziękuję – odpowiadam z przekąsem. – Cieszę się, że mogłam pomóc. Teraz oddaję go do pańskiej dyspozycji. – Kłaniam się zamaszyście panu Yamasakiemu i czym prędzej oddalam w stronę drzwi, nie bacząc na jęki rozczarowania ze strony Japończyków. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż aroganccy obcy faceci i ich głupie interesy. – Proszę zaczekać! – ściga mnie głos w słuchawce. – Telefon! Należy do mojej asystentki. – To mogła go nie wyrzucać – ripostuję, pchając szklane drzwi. – Znalezione niekradzione. Z Knightsbridge do domu rodziców Magnusa w północnym Londynie jest dwanaście przystanków. Wychodzę z metra i od razu sprawdzam komórkę. Miga dioda wiadomości – przyszło jakieś dziesięć SMS-ów i ze dwadzieścia maili – ale tylko pięć SMS-ów
jest do mnie i żaden nie dotyczy pierścionka. Jeden jest z policji, moje serce od razu napełnia się nadzieją. Niestety, chcą tylko potwierdzić przyjęcie zgłoszenia i pytają, czy życzę sobie, aby mnie odwiedził ktoś z wydziału pomocy dla ofiar przestępstw. Reszta to wiadomości do Violet. Kiedy przeglądam nagłówki, widzę, że często w temacie przewija się imię Sam. Wczuwam się znowu w rolę detektywa Poirot i sprawdzam listę połączeń przychodzących. Tak jak się spodziewałam, ostatnim dzwoniącym pod ten numer był „Sam – komórka”. A więc to on, przełożony Violet. Ten rozczochrany brunet. Potwierdzeniem byłby jej adres mailowy:
[email protected]. Z czystej ciekawości otwieram jeden z maili. Nadawcą jest jennasmith@grantlyassetmanagement, a temat brzmi „Re: Kolacja?”. Dzięki, Violet. Będę wdzięczna, jeśli nie wspomnisz o tym Samowi. Teraz mi trochę głupio! Uuu, a z jakiegoż to powodu? Nie mogę się powstrzymać i klikam na wcześniejszy mail, wysłany wczoraj. W zasadzie powinnaś o czymś wiedzieć, Jenno: Sam jest zaręczony. Buziaki. Violet. Zaręczony. Ciekawe. Czytam to wszystko jeszcze raz i odczuwam w środku coś dziwnego, reakcję trudną do rozpoznania – zaskoczenie? Ale czemu właściwie mam być zaskoczona? Nawet nie znam tego człowieka. No nie, teraz już muszę poznać całą historię. Dlaczego Jennie jest głupio? Co się stało? Przewijam tekst w dół i znajduję pierwotny list od Jenny, z którego wynika, że poznała tego Roxtona na jakimś przyjęciu biznesowym, wpadł jej w oko i dwa tygodnie temu zaprosiła go na kolację, ale przestał odbierać jej telefony. …wczoraj znów próbowałam… może pomyliłam numer… ktoś mi mówił, że to w jego stylu i najlepiej kontaktować się z nim przez asystentkę… wybacz, że Cię fatyguję… jeśli możesz, daj
znać, niezależnie od wyniku… Biedna dziewczyna. Czuję się oburzona w jej imieniu. Dlaczego nie odpowiedział? Tak trudno wysłać krótki mail o treści „Nie, dziękuję”? W dodatku się okazuje, że jest zaręczony! No nic, nieważne. Uświadamiam sobie, że grzebię w cudzej poczcie, mając na głowie mnóstwo innych, znacznie ważniejszych spraw. Priorytety, Poppy! Muszę kupić jakieś wino i kartkę powitalną dla rodziców Magnusa. A jeśli nie znajdę pierścionka w ciągu dwudziestu minut… także rękawiczki. Katastrofa. Katastrofa! Okazuje się, że w kwietniu rękawiczek nie sprzedają. Jedyne, jakie udało mi się znaleźć, leżały na najniższej półce z pozostałościami towaru świątecznego. Dostępne tylko w rozmiarze S. Czy ja poważnie mam zamiar przywitać przyszłych teściów w przyciasnych czerwonych rękawiczkach z wełny? Z reniferkami? Nie mam jednak wyboru. To znaczy mam – mogę pójść z gołymi rękami. Kiedy zaczynam długą wspinaczkę na wzgórze, gdzie stoi ich dom, dopadają mnie mdłości. Nie chodzi tylko o pierścionek, ogólnie przeraża mnie perspektywa wejścia do nowej rodziny. Skręcam za róg – we wszystkich oknach się świeci. Są w domu. Nigdy nie widziałam, żeby dom tak doskonale pasował do mieszkańców. Jest starszy i bardziej okazały niż inne przy tej samej ulicy. Spogląda na nie nieco z góry, jakby z wyższością. W ogrodzie rosną cisy i araukarie, ceglaną elewację porasta bluszcz. Okna wciąż mają oryginalne drewniane ramy z 1865 roku. Ściany wewnątrz zdobią tapety z lat sześćdziesiątych od Williama Morrisa, a na drewnianej podłodze leżą tureckie dywany. Tyle że rzadko je widać, bo przeważnie przykrywają je sterty starych dokumentów i rękopisów, których nikomu nie chce się sprzątnąć. W rodzinie Tavishów nie ma pedantów. Kiedyś w łóżku w pokoju gościnnym znalazłam skamieniałe ugotowane jajko, jeszcze w kieliszku, a obok zeschnięty tost. Musiały tam leżeć z rok.
Poza tym wszędzie, w całym domu, jest zatrzęsienie książek. Wypełniają regały w potrójnych rzędach, piętrzą się w stosach na podłodze i przy każdej zakamienionej wannie. Książki piszą Antony, Wanda, Magnus i jego starszy brat Conrad. A nawet żona Conrada, Margot11. To wspaniale, że w jednej rodzinie jest tylu intelektualistów, ale człowiek czuje się przez to odrobinę niedowartościowany. Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że jestem w miarę inteligentna. No wiecie, jak na normalną osobę, która skończyła szkołę, studia, dostała pracę i w ogóle. Ale Tavishowie nie są normalni, to inna liga. Mają supermózgi. Iniemamocni w wersji akademickiej12. Z rodzicami Magnusa widziałam się tylko parę razy, kiedy wracali na tydzień do Londynu, bo Antony miał jakiś ważny wykład, ale to wystarczyło. W czasie gdy Antony wykładał o teorii politycznej, Wanda prezentowała grupie ekspertów referat o feminizmie judaistycznym. Potem oboje wystąpili w The Culture Show, polemizując na temat filmu dokumentalnego o wpływach kulturowych epoki renesansu13. Takie więc było tło naszego spotkania. Żadnej presji ani nic. Przez lata nieraz byłam przedstawiana rodzicom moich chłopaków, ale doświadczenie z Tavishami bez dwóch zdań wspominam najgorzej. Podaliśmy sobie dłonie, zamieniliśmy kilka zdań i właśnie opowiadałam Wandzie z dumą, gdzie studiowałam, gdy Antony nagle uniósł znad okularów ten swój bystry, zimny wzrok i rzekł: „Dyplom z fizjoterapii. A to zabawne”. Byłam zdruzgotana. Nie wiedząc, co powiedzieć, uciekłam do łazienki14. Po tym oczywiście mnie zablokowało. Te trzy dni były istną męczarnią. Im bardziej intelektualna stawała się rozmowa, tym bardziej czułam się skrępowana i bałam się odezwać. Drugi najgorszy moment, jaki przeżyłam, to ten, gdy źle wymówiłam nazwisko Prousta i wszyscy spojrzeli po sobie15. Wreszcie absolutny numer jeden: oglądaliśmy wspólnie teleturniej University Challenge, gdy nagle pojawiła się kategoria pytań z zakresu budowy szkieletu człowieka. Moja dziedzina! Studiowałam to! Znam wszystkie łacińskie nazwy i w ogóle. Ale
gdy nabierałam powietrza, żeby odpowiedzieć na pierwsze pytanie, Antony mnie ubiegł. Przy następnym to samo, choć starałam się być szybsza. To przypominało wyścig, a on został zwycięzcą. Na koniec spojrzał na mnie i spytał: „Poppy, czy na tej fizjoterapii nie uczą anatomii?”. Zdeprymował mnie totalnie. Magnus powtarza, że kocha mnie, a nie mój umysł, i mam się przestać przejmować jego rodzicami. Natasha natomiast upomina: „Myśl o pierścionku ze szmaragdem, domku w Hampstead i willi w Toskanii”. Cała ona. Sama zaś przyjęłam następującą taktykę: po prostu w ogóle o nich nie myślę. Jak dotąd działało. Mieszkali sobie w Chicago, tysiące kilometrów stąd. Teraz jednak wrócili. O matko. A ja ciągle nie jestem pewna co do tego Prousta. Nie powtórzyłam też łacińskich nazw kości. I choć jest kwiecień, mam na sobie czerwone włóczkowe rękawice. W reniferki. Kiedy naciskam dzwonek, dosłownie trzęsą mi się nogi. Czuję się jak Strach na Wróble z Czarnoksiężnika z Oz. Zaraz się tu przewrócę i Wanda spali mnie za karę, że zgubiłam pierścionek. Przestań, Poppy, nic się nie stanie. Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Powiem, że poparzyłam sobie dłonie. Tak wymyśliłam. – Cześć, Poppy! – Felix! Cześć! Głos mi zadrżał z tej ulgi, że to on otworzył drzwi. Felix to najmłodszy członek rodziny, ma dopiero siedemnaście lat i jeszcze chodzi do szkoły. Magnus mieszkał z nim w domu pod nieobecność rodziców, trochę w charakterze opiekuna, a ja wprowadziłam się po naszych zaręczynach. Felix jednak nie potrzebuje niańki. Jest całkowicie samodzielny, ciągle siedzi z nosem w książkach, prawie nie odczuwa się jego obecności. Kiedyś chciałam z nim przeprowadzić luźną pogadankę na temat narkotyków. Grzecznie mnie poprawiał w każdym jednym punkcie, a potem zwrócił uwagę, że piję sporo red bulla i czy przypadkiem nie jestem uzależniona. Wtedy ostatni raz próbowałam się bawić w starszą siostrę.
Tak czy owak, wraz z przylotem Antony’ego i Wandy wszystko się skończyło. Wyprowadziłam się z powrotem do swojego mieszkania i zaczęliśmy się rozglądać za czymś do wynajęcia. Magnusowi zależało, żeby zostać tutaj. Moglibyśmy nadal mieszkać w pokoju gościnnym na poddaszu, no a jemu byłoby wygodnie mieć pod ręką bibliotekę ojca. Chyba oszalał. Nie ma mowy, żebym mieszkała pod jednym dachem z Tavishami. Wchodzę za Feliksem do kuchni. Magnus siedzi rozwalony na krześle i wskazując palcem na kartkę maszynopisu, mówi: – Tutaj twoja argumentacja kuleje. Drugi akapit. Jakkolwiek ten facet siedzi i cokolwiek robi, jakimś cudem zawsze wygląda elegancko. Nogi w zamszowych butach oparte o drugie krzesło, w dłoni wypalony do połowy papieros16, a zaczesane do tyłu rudobrązowe włosy opadają kaskadą na ramiona. Wszyscy Tavishowie mają na głowie ten sam kolor, niczym lisia rodzinka. Nawet Wanda farbuje włosy henną. Ale to Magnus wygląda najlepiej, i mówię to nie dlatego, że za niego wychodzę. Skórę ma pokrytą piegami, ale też łatwo się opala, a kasztanowa czupryna wygląda jak wzięta z reklamy szamponu. Dlatego nosi długie włosy, i trzeba przyznać, że lubi się nimi chwalić17. Poza tym, choć jest naukowcem, nie przypomina staromodnego typa, który nie rusza się z domu i ciągle ślęczy nad książkami. Świetnie jeździ na nartach i mnie też zamierza nauczyć. Właściwie przez to się poznaliśmy. Zwichnął sobie nadgarstek na stoku i zgłosił się do naszego gabinetu, który mu polecił lekarz. Pierwotnie miała się nim zająć Annalise, ale zamieniła go na jednego ze swoich stałych pacjentów i w ten sposób trafił do mnie. W następnym tygodniu umówił się ze mną na randkę, a po miesiącu się oświadczył. Po miesiącu!18 Teraz podnosi na mnie wzrok i cały się rozpromienia. – Hej! Jak się miewa moja ślicznotka? Chodź tutaj. – Całuje mnie na przywitanie, a potem jak zwykle obejmuje dłońmi moją twarz. – Hej. – Uśmiecham się z wysiłkiem. – Rodzice już są? Jak
podróż? Nie mogę się doczekać, żeby ich zobaczyć. Staram się udawać entuzjazm, choć moje nogi wolałaby wybiec z domu i uciec jak najdalej. – Nie dostałaś SMS-a? – dziwi się Magnus. – Jakiego ese…? Aha. – Nagle sobie przypominam. – No tak. Zgubiłam telefon, ale mam już nowy numer, dam ci. – Zgubiłaś telefon? Jak to? – Zwyczajnie – odpowiadam pogodnie. – Posiałam go gdzieś i musiałam sobie sprawić nowy. Spoko, żadna tragedia. Przyjęłam ogólną strategię, że im mniej powiem teraz Magnusowi, tym lepiej. Nie mam ochoty tłumaczyć, dlaczego trzymam przy sobie kurczowo jakąś komórkę, którą znalazłam w śmietniku. – A co było w tym SMS-ie? – dodaję szybko, żeby nie ciągnąć tematu. – Samolot musiał zmienić trasę i poleciał do Manchesteru. Mama z tatą będę tutaj dopiero jutro. Do Manchesteru? Jutro?! O matko, co za ulga, jestem uratowana! Moje nogi mogą przestać się trząść! Mam ochotę zaintonować „Ma-an-chester! Maan-chester!” na melodię Hallelujah. – Ojej, to fatalnie. – Przybieram odpowiednio rozczarowaną minę. – Biedni, Manchester jest strasznie daleko! A tak chciałam się z nimi zobaczyć. Kurczę, co za pech. Mnie się wydaje, że wypadam całkiem przekonująco. Felix dziwnie na mnie zerka, ale Magnus znów się zajął maszynopisem. Nie skomentował moich rękawiczek. Felix też nie. Może zdołam choć odrobinę odetchnąć. Rozglądam się wkoło. – Co z tą kuchnią, chłopaki? – Magnus z Feliksem obiecali posprzątać ją dziś po południu, tymczasem wygląda jak pobojowisko. Na stole walają się pudełka po daniach na wynos, na kuchence leży sterta książek, jedna wpadła nawet do garnka. – Rodzice wracają, nie powinniśmy jej jakoś ogarnąć?
Magnus pozostaje niewzruszony. – Nawet nie zauważą. Łatwo mu mówić, ale to ja jestem przyszłą synową, która tu mieszka, i wina spadnie na mnie. Magnus i Felix zaczęli dyskusję o jakimś przypisie19, więc podchodzę do kuchenki i zabieram się za szybkie porządki. Nie śmiem zdjąć rękawiczek, ale chłopcy na szczęście nie zwracają na mnie uwagi. Wiem przynajmniej, że reszta domu wygląda przyzwoicie. Wczoraj zrobiłam obchód, wyrzuciłam resztki starych płynów do kąpieli i kupiłam nową roletę do łazienki. A co najważniejsze, udało mi się zdobyć bukiet zawilców do gabinetu Wandy. Wszyscy wiedzą, że je uwielbia. Napisała nawet kiedyś artykuł o ich obecności w literaturze. (To typowe dla tej rodziny – nie można tak po prostu czymś się cieszyć, trzeba od razu się z tego doktoryzować). Kiedy kończę, Magnus i Felix wciąż są zajęci pracą. W domu panuje porządek. Nikt mnie nie spytał o pierścionek. Chyba wykorzystam sytuację i się zmyję. – To ja lecę – rzucam i cmokam Magnusa w czoło. – Ty zostań i dotrzymaj Feliksowi towarzystwa. Przywitajcie rodziców w moim imieniu. – Zostań na noc! – Magnus obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. – Będą chcieli się z tobą zobaczyć! – Nie, ty ich przywitaj. Ja dołączę jutro. – Uśmiecham się promiennie, chcąc odwrócić uwagę od faktu, że stopniowo oddalam się ku drzwiom, chowając ręce za plecami. – Będzie dużo czasu. – Nie dziwię ci się – stwierdza nagle Felix, spoglądając na mnie znad maszynopisu. – Co mówisz? – pytam zaskoczona. – Nie dziwię ci się, że ich unikasz. – Wzrusza ramionami. – Wykazujesz godny podziwu optymizm, biorąc pod uwagę ich reakcję. Już dawno chciałem ci to powiedzieć. Musisz być bardzo dobrym człowiekiem, Poppy. Co on wygaduje?
– No, nie wiem… O co wam chodzi? – Spoglądam na Magnusa, może on mi wyjaśni. – Nic, nic – ucina, ale Felix wbija wzrok w starszego brata i oczy mu się zapalają. – O kurde, nie powiedziałeś jej? – Zamknij się. – Czyli nie powiedziałeś. To trochę nie fair, nie sądzisz? – O czym miał mi powiedzieć? – Przenoszę wzrok z jednego na drugiego. – O czym? – Drobiazg – odpowiada Magnus, wyraźnie już zdenerwowany. – Po prostu… – W końcu spogląda mi w oczy. – Rodzice nie skakali z radości, kiedy się dowiedzieli o naszych zaręczynach. To wszystko. Przez chwilę nie wiem, jak zareagować. Gapię się tępo na niego i próbuję przetrawić to, co właśnie usłyszałam. – Przecież mówiłeś… Mówiłeś, że się ucieszyli, byli zachwyceni! – Będą – odpowiada ze złością. – Kiedy dostrzegą sens. Czuję się, jakby grunt usunął mi się spod nóg. Mało, że rodzice Magnusa deprymują mnie swoim geniuszem, to jeszcze się okazuje, że od początku byli przeciwni naszemu małżeństwu?! – Podobno powiedzieli, że nie mogli sobie wymarzyć milszej, bardziej uroczej synowej! – Teraz już cała się trzęsę. – Mówiłeś, że przysłali mi specjalne pozdrowienia z Chicago! To wszystko były kłamstwa? – Nie chciałem, żeby ci było przykro! – Magnus spogląda gniewnie na Feliksa. – Posłuchaj, nie przejmuj się, w końcu zmienią zdanie. Po prostu uważają, że wszystko stało się za szybko… nie znają cię dobrze… Są głupi – kończy z chmurną miną. – Tak im zresztą powiedziałem. – Pokłóciłeś się z rodzicami? Czemu nic nie mówiłeś? – To nie była kłótnia – broni się Magnus. – Raczej… rozbieżność poglądów. – Boże, co ja teraz zrobię? Jak im spojrzę w oczy? – wołam przerażona.
Tak czułam. Państwo profesorostwo uważają, że nie jestem dla nich dość dobra. Jak ta dziewczyna z opery, która porzuca kochanka, bo jest dla niego nieodpowiednią partią, a potem łapie gruźlicę i umiera. I dobrze jej tak, bo była beznadziejna i głupia. Pewnie też nie umiała wymówić nazwiska Prousta. – Poppy, uspokój się – irytuje się Magnus. Wstaje i bierze mnie w ramiona. – Właśnie dlatego ci nie mówiłem. Tak to bywa z rodziną, ale to nie ma nic wspólnego z nami. Kocham cię, chcę się z tobą ożenić, i zrobię to bez względu na opinię innych. Rodziców, znajomych, kogokolwiek. To nasza sprawa, wyłącznie, twoja i moja. – Jego głos brzmi tak twardo i stanowczo, że zaczynam się uspokajać. – Poza tym, jak tylko rodzice spędzą z tobą więcej czasu, docenią cię. Jestem o tym przekonany. Uśmiecham się delikatnie z przymusem. – Zuch dziewczyna. – Magnus mocno mnie obejmuje, a ja z całych sił próbuję mu uwierzyć. Kiedy się odsuwa, jego wzrok ląduje na moich dłoniach. Marszczy brwi i zdziwiony pyta: – Kochanie… czemu ty nosisz rękawiczki? Chyba się załamię nerwowo. Nie żartuję. Afera z pierścionkiem o mało się nie wydała. Stałoby się tak, gdyby nie Felix. W trakcie mojej naciąganej i nieskładnej historyjki o rzekomym poparzeniu, kiedy tylko czekałam, aż Magnus zacznie coś podejrzewać, jego brat ziewnął i rzucił: – Idziemy do pubu? Wtedy Magnus nagle sobie przypomniał, że musi najpierw wysłać maila, i obaj zapomnieli o moich rękawiczkach. Wykorzystałam okazję i wyszłam. Bardzo szybko. Teraz siedzę w autobusie i patrzę przez okno w ciemną noc. Jest mi zimno w środku. Zgubiłam zaręczynowy pierścionek. Tavishowie nie chcą, żebym wyszła za Magnusa. Skradziono mi komórkę. Naraz straciłam wszystko, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Telefon w kieszeni znów rozbrzmiewa głosem Beyoncé. Wyjmuję go bez większych nadziei.
No i rzeczywiście, to nie żadna z moich przyjaciółek z radosną wiadomością „Znalazłam!” ani też policja czy konsjerż z hotelu. Dzwoni Sam Roxton. – Uciekła mi pani – rzuca bez wstępów. – Muszę odzyskać telefon. Gdzie pani jest? Cudnie. Nie żeby podziękować za pomoc w interesach z japońskim biznesmenem. – Nie ma za co – odpowiadam. – Polecam się na przyszłość. – A, tak. Dzięki, jestem pani dłużnikiem. – Słychać, że się zmieszał, ale tylko na moment. – To co z tym telefonem? Może go pani podrzucić do biura albo wyślę kuriera. Gdzie pani jest? Milczę. Nie mam zamiaru go oddawać, ten numer jest mi potrzebny. – Halo? Mocniej zaciskam dłoń na telefonie i głośno przełykam ślinę. – Wie pan, jest taka sprawa, że chciałabym go pożyczyć. Na jakiś czas. – Chryste. – Słyszę, jak ciężko wzdycha. – Obawiam się, że to niemożliwe. Telefon jest własnością firmy i muszę go mieć z powrotem. Chyba że pod słowem „pożyczyć” rozumie pani „ukraść”? Bo proszę mi wierzyć, namierzę panią bez trudu i nie zapłacę stu funtów za tę przyjemność. Co? On myśli, że chcę wyłudzić kasę? Że jestem jakąś porywaczką komórek? – Nie chcę go ukraść! – wołam oburzona. – Potrzebny mi tylko na kilka dni. Wszystkim rozdałam numer, to naprawdę awaryjna sytuacja… – Co pani zrobiła?! – powtarza zdumiony. – Dlaczego? – Zgubiłam pierścionek, który dostałam od narzeczonego. – Z trudem przychodzi mi wypowiedzenie tego na głos. – Bardzo stary i cenny. A potem ukradli mi telefon, byłam totalnie zdesperowana, a akurat przechodziłam obok kosza na śmieci i znalazłam ten. W koszu! – podkreślam. – Pańska asystentka go wyrzuciła. A to, co ląduje w śmieciach, staje się własnością publiczną. Każdy może sobie wziąć.
– Bzdura. Kto to pani powiedział? – No… wszyscy to wiedzą – przekonuję zdecydowanym tonem. – A w ogóle co to za asystentka, która nagle sobie odchodzi i wyrzuca służbową komórkę do kosza? Według mnie kiepska. – Ano kiepska. To córka przyjaciela, która nigdy nie powinna była dostać tej pracy. Wytrzymała trzy tygodnie. Ponoć dokładnie dziś w południe dostała propozycję kontraktu od jakiejś agencji modelek. Zaraz po telefonie wyszła. Nawet nie raczyła mnie zawiadomić, dowiedziałem się dopiero od innej asystentki. – Słychać, że jest mocno wkurzony. – Jak pani właściwie się nazywa? – Wyatt. Poppy Wyatt. – Dość tych żartów, panno Poppy. Przykro mi z powodu pierścionka, mam nadzieję, że się znajdzie, ale ten telefon to nie zabawka, którą można sobie przywłaszczyć dla swoich celów. To służbowa komórka, na którą dzwonią ludzie w ważnych służbowych sprawach. Przychodzą ważne SMS-y i maile. Moja asystentka kieruje moim życiem. Muszę mieć dostęp do tych wiadomości. – Będę je panu przesyłać – proponuję czym prędzej. – Wszystko jak leci. Co pan na to? – Niech to szlag… – mruczy pod nosem. – Dobra, wygrała pani. Kupię pani nowy telefon. Proszę podać adres, wyślę kurierem. – Muszę mieć ten – upieram się. – Potrzebny mi konkretnie ten numer. – Na litość boską… – To świetny plan! – wyrzucam z siebie słowa jak z karabinu. – Wszystko, co przyjdzie, od razu prześlę na pańską skrzynkę. Nie będzie żadnej różnicy! I tak musiałby pan to robić, prawda? Stracił pan asystentkę, to co panu po jej komórce? Tak będzie nawet lepiej. Poza tym ma pan u mnie dług za to, że przytrzymałam pana Yamasakiego. – Musiałam o tym przypomnieć. – Sam pan przed chwilą powiedział. – Nie to miałem na myśli, i pani doskonale o tym wie…
– Nic panu nie umknie, obiecuję! Prześlę każdą jedną wiadomość, każdy mail. Zresztą, sekundkę, zaraz zademonstruję… Rozłączam się, zaznaczam wszystkie wiadomości, które przyszły dziś od rana, i jedna po drugiej przesyłam na numer komórki Roxtona. Moje palce pracują z szybkością błyskawicy. SMS od „Vicks Myers”: przesłany. SMS od „sir Nicholasa Murraya”: przesłany. Cała operacja zajmuje parę sekund. Teraz pora na maile. Wszystkie odsyłam na adres:
[email protected]. Mail od „Działu kadr”: przesłany. Mail od „Tanii Phelps”: przesłany. Mail od „Taty”… Tu na chwilę przerywam. Muszę uważać. To ojciec Violet czy Sama? Adres nadawcy niczego nie wyjaśnia:
[email protected]. Wmawiając sobie, że robię to w zbożnym celu, przewijam w dół i zerkam na treść: Drogi Samie, sporo czasu minęło. Często o Tobie myślę i zastanawiam się, co porabiasz. Chętnie bym z Tobą czasem pogadał. Odsłuchałeś moje wiadomości? Nie przejmuj się, wiem, że jesteś zapracowany. Jak będziesz kiedyś w okolicy, pamiętaj, możesz wpaść w każdej chwili. Jest sprawa, którą chciałbym z Tobą obgadać, ale jak mówię, nie pali się. Uściski Tato Jestem lekko zbulwersowana. Wiem, że to obcy facet i jego sprawy nie powinny mnie obchodzić, ale żeby nie oddzwaniać do własnego ojca? Tak trudno znaleźć pół godziny na rozmowę? A ten ojciec wydaje się osobą miłą i skromną. Biedny, musi się kontaktować z synem poprzez asystentkę. Chętnie sama bym mu odpisała. I odwiedziła go w jego małym wiejskim domku20. No nic, nieważne. To nie moje życie. Klikam „Prześlij dalej”. Po chwili rozlega się głos Beyoncé. To znowu Sam. – Kiedy dokładnie sir Nicholas Murray napisał do Violet? – pyta.
– Yyy… – Zerkam na telefon. – Około czterech godzin temu. – Pierwsze słowa wiadomości wyświetlają się na ekranie, więc nie stanie się wielka szkoda, jeśli kliknę i przeczytam resztę, prawda? Co prawda nie jest szczególnie interesująca. Violet, poproś Sama, żeby do mnie zadzwonił. Ma wyłączoną komórkę. Pozdrawiam. Nicholas. – Jasny gwint – złości się Sam. Przez chwilę milczy, po czym mówi: – Dobra, jeśli znowu się odezwie, proszę natychmiast dać mi znać, okej? Niech pani do mnie zadzwoni. Odruchowo otwieram usta, żeby spytać: „A co z pańskim ojcem? Może by tak do niego pan zadzwonił?”, ale zaraz je zamykam. Nie, Poppy. To kiepski pomysł. – Aha, jeszcze wcześniej ktoś zostawił wiadomość na poczcie głosowej – przypominam sobie nagle. – W sprawie liposukcji czy coś. To nie do pana? – Liposukcji?! Nic mi o tym nie wiadomo. Darowałby sobie ten drwiący ton, ja tylko spytałam. Adresatką była pewnie Violet. Choć chyba nie musi sobie odsysać tłuszczu, skoro została modelką. – To co, umowa stoi? Sam dłuższą chwilę milczy. Wyobrażam sobie, że patrzy teraz w ekran ze złością. Nie sądzę, żeby był zachwycony tym układem, ale cóż, chyba nie ma wyboru. – Załatwię, żeby maile z adresu Violet przekierowywano bezpośrednio na moją skrzynkę – mówi bardziej do siebie niż do mnie. – Jutro pogadam z informatykami. Ale SMS-y ciągle będą przychodzić do pani. Jeżeli któregoś nie dostanę… – Dostanie pan! Wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie, i przepraszam za wszystko, ale naprawdę jestem w rozpaczliwej sytuacji. Cały personel hotelu ma ten numer… wszystkie sprzątaczki… To moja jedyna nadzieja. Tylko na kilka dni. I przyrzekam, że niczego nie opuszczę. Słowo harcerki. – Co?! – Chwileczkę. Rozłączam się. Obok mnie w autobusie wisi brudne lustro.
Staję przed nim, unoszę dwa palce prawej ręki – w lewej trzymam telefon – i przybieram minę osoby jak najbardziej zdrowej na umyśle. Pstrykam zdjęcie i wysyłam Samowi. Po pięciu sekundach przychodzi SMS-em odpowiedź: Mógłbym to wysłać policji i kazać Panią aresztować. Uff, co za ulga. „Mógłby”, to znaczy, że tego nie zrobi. Odpisuję: Jestem szczerze wdzięczna. Dzięki. :) :) :) Następnej odpowiedzi już jednak nie dostaję.
Rozdział 3 Nazajutrz rano dioda w komórce miga jak szalona: SMS z hotelu Berrow! Czuję taką ulgę, że zaraz się rozbeczę. Znaleźli go! Znaleźli! Ręce mi się trzęsą, w głowie galopada myśli. Pewnie sprzątaczka na porannym dyżurze znalazła pierścionek zaklinowany w rurze odkurzacza… zauważyła go w toalecie… dostrzegła błysk na dywanie… teraz leży bezpiecznie schowany w hotelowym sejfie… Drogi Gościu. Oferujemy pobyty wakacyjne za połowę ceny. Szczegóły na www.berrowhotellondon.co.uk. Serdeczne pozdrowienia. Załoga hotelu Berrow. Opadam na łóżko przygnieciona ciężarem rozczarowania. Oraz złości na tego, kto mnie umieścił na liście mailingowej. Jak tak można? Chcą mnie wpędzić w nerwicę? Jednocześnie wszystko mi się przewraca w żołądku, kiedy sobie uświadamiam, że od zaginięcia pierścionka minęło kolejne osiem godzin. Im dłużej się nie znajdzie… A jeśli… Nawet nie jestem w stanie dokończyć myśli. Wstaję z łóżka i idę do kuchni. Zaparzę sobie herbaty i prześlę Samowi Roxtonowi parę wiadomości. Oderwę się na chwilę. Telefon znów się rozbrzęczał od maili i SMS-ów, więc włączam czajnik, przysiadam na parapecie i zaczynam je przeglądać. Staram się nie robić sobie nadziei. I rzeczywiście, każda wiadomość to pytanie którejś z koleżanek, czy znalazłam już pierścionek, albo rada w stylu, czy przeszukałam dokładnie przegródki w torebce. Nie przyszło nic od Magnusa, mimo że wieczorem napisałam do niego parę SMS-ów21, pytając, co jeszcze powiedzieli jego rodzice, kiedy zamierzał mnie o tym poinformować, jak mam się teraz z nimi spotkać i czy celowo mnie ignoruje. Wreszcie zabieram się za wiadomości do Sama. Widać jeszcze nie załatwił sprawy przekierowania poczty, bo tylko w
nocy i rano spłynęło około pięćdziesięciu maili. O kurczę, miał rację, że asystentka zarządzała całym jego życiem. Jest tu wszystko: wiadomości od lekarza, od kolegów, apele od instytucji dobroczynnych, zaproszenia… To jak autostrada prowadząca do świata Sama. Widzę, gdzie kupuje koszule (Tornbull & Asser), gdzie studiował (Durham), jak ma na imię jego hydraulik (Dean). Przeglądam to i czuję się coraz bardziej niezręcznie. W życiu nie miałam tak swobodnego dostępu do czyjegoś telefonu. Ani koleżanek, ani nawet Magnusa. Pewnymi rzeczami po prostu się nie dzielimy. Na przykład Magnus zna każdy centymetr mojego ciała (każdy – wiem, co mówię), ale nigdy, przenigdy nie dopuściłabym go w pobliże mojej komórki. Wiadomości do Sama mieszają się losowo z moimi, co też jest dość osobliwe. Przychodzą dwie do mnie, potem jakieś sześć do niego i znów jedna do mnie. Wszystkie obok siebie, jedna przy drugiej. Pierwszy raz używam z kimś do spółki jednej skrzynki odbiorczej, nie przypuszczałam, że to takie, hm, intymne odczucie. Zupełnie jakbyśmy trzymali bieliznę w jednej szufladzie. Ale to drobiazg, nie potrwa długo. Zalewam herbatę i napełniam miseczkę płatkami. Chrupiąc, powoli przeglądam wiadomości, wybieram te adresowane do Sama i kolejno mu je przesyłam. Wcale nie mam zamiaru go szpiegować, to chyba jasne, ale żeby wysłać, muszę na każdą kliknąć, inaczej się nie da. Czasem omsknie mi się palec i przypadkowo podejrzę treść. Tylko czasem. Najwyraźniej nie tylko ojciec ma problem, żeby się z nim skontaktować. On chyba strasznie nie lubi odpowiadać na listy, bo widzę pełno błagalnych próśb kierowanych do Violet: „Czy to dobry sposób, żeby się skontaktować z Samem?”, „Witam! Przepraszam, że niepokoję, ale zostawiłem Samowi kilka wiadomości…”, „Dzień dobry, Violet. Możesz przypomnieć Samowi maila, który wysłałem tydzień temu? Streszczę najważniejsze punkty…”. Nie czytam każdego maila w całości. Nie przewijam też w
dół, żeby poznać wcześniejsze wiadomości. Nie krytykuję wszystkich jego odpowiedzi i nie poprawiam ich w głowie. W końcu to nie moja sprawa, co pisze, a czego nie pisze. Może robić, co chce, to wolny kraj. Moja opinia nie ma żadnego znaczenia… Ale, Boże, jak on zbywa tych ludzi! Wkurza mnie to! Zawsze musi być taki oschły i obcesowy? Taki lakoniczny? Trafiam na kolejny zdawkowy mail i nie mogę się powstrzymać, wykrzykuję na głos: – Masz alergię na klawiaturę czy co? To aż śmieszne. Jakby postawił sobie za cel użyć jak najmniej słów. Tak, dobrze. Sam Rozumiem. Sam Ok. Sam Umarłby, gdyby choć podziękował? Dodał „Pozdrawiam” albo uśmiechniętą buźkę? A jeśli już przy tym jesteśmy, nie mógłby czasem po prostu odpisać niektórym osobom? Biedna Rachel Elwood próbuje zorganizować firmowy bieg charytatywny i dwa razy go pytała, czy nie stanąłby na czele drużyny. Dlaczego miałby nie chcieć? Świetna zabawa, przy okazji służy zdrowiu i pomaga zdobyć pieniądze na szlachetny cel. Same korzyści. Nie odpisał też w sprawie zakwaterowania na przyszłotygodniową konferencję w Hampshire. Sam zarezerwował sobie apartament w hotelu Chiddingford, ale miał jeszcze dać znać niejakiej Lindy, czy nadal planuje przyjechać później, a tego nie zrobił. Co najgorsze, recepcjonistka jego dentysty aż cztery razy przypominała o terminie wizyty kontrolnej. Cztery razy! Nie mogę się powstrzymać i zerkam na wcześniejszą korespondencję. Widzę, że Violet dała za wygraną. Ilekroć umawiała wizytę, odpisywał: „Odwołaj. S.”, a raz nawet „Chyba żartujesz? S.”. Chce mieć popsute zęby? Kiedy o 8.40 wyruszam do pracy, w skrzynce mam już
następną porcję nowych wiadomości. Ci ludzie chyba zaczynają pracę bladym świtem. Pierwsza jest od jakiegoś Jona Mailera, zatytułowana „Co jest grane?”. Brzmi dość intrygująco, więc będąc już na ulicy, otwieram ją: Cześć, wpadłem wczoraj na Eda w klubie Groucho. Był nawalony. Radzę Ci, przez jakiś czas popilnuj, żeby nie przebywał w jednym pomieszczeniu z sir Nicholasem, dobra? Pozdrawiam Jon Ooo, teraz to i ja chcę wiedzieć, co jest grane. Kim jest Ed i dlaczego się upił w klubie Groucho22? Drugi mail jest od osoby imieniem Willow. Kiedy go otwieram, atakuje mnie mnóstwo wielkich liter. Violet, zachowajmy się jak dorośli. SŁYSZAŁAŚ naszą kłótnię z Samem. Nie ma sensu niczego przed Tobą ukrywać. Skoro więc Sam NIE ZAMIERZA odpisywać na mail, który wysłałam pół godziny temu, bądź tak miła, wydrukuj ten załącznik i POŁÓŻ MU NA BIURKU PRZED NOSEM. Dzięki Willow Trochę chce mi się śmiać. Willow to pewnie jego narzeczona. Nieźle. Jej adres to willowharte@whiteglobeconsulting, więc rozumiem, że pracują w tej samej firmie, a mimo to ona pisze do niego maile? Czy to nie dziwne? Chyba że mają biura na różnych piętrach, wtedy w porządku. Raz wysłałam Magnusowi maila z pokoju do kuchni, żeby mi zrobił herbatę. Ciekawe, co jest w załączniku. Staję na przejściu dla pieszych i wstrzymuję dłoń. Nieładnie byłoby go przeczytać, bardzo nieładnie. To przecież prywatna korespondencja między dwojgiem ludzi będących w związku. Nie powinnam do niej zaglądać. Już i tak posunęłam się za daleko, czytając mail od jego ojca.
Z drugiej strony… Ona chce, żeby go wydrukować, prawda? I położyć Samowi na biurku, gdzie każdy, kto przechodzi obok, będzie mógł go przeczytać. Poza tym jestem dyskretna i nikomu o tym nie powiem. Nikt nigdy się nie dowie, że to widziałam… Palce mojej dłoni żyją chyba własnym życiem. Już klikają na załącznik. Sam! Ciągle mi nie odpisałeś. Masz w ogóle zamiar? Uważasz, że to NIE JEST WAŻNE??? Boże. To najważniejsza rzecz w NASZYM ŻYCIU. Nie wiem, jak możesz być taki spokojny. Płakać mi się chce. Bardzo, bardzo musimy porozmawiać. Wiem, że to po części moja wina, ale póki nie zaczniemy WSPÓLNIE rozplątywać węzłów, skąd będziemy wiedzieli, kto ciągnie za który sznurek? No skąd? Szczerze mówiąc, Sam, czasami się zastanawiam, czy jeszcze w ogóle trzymasz ten sznurek. Do tego doszło. NIE WIEM, CZY JESZCZE TRZYMASZ SZNUREK. Już widzę, jak kręcisz głową. Nie zaprzeczaj. JEST ŹLE, BARDZO ŹLE!!! Gdybyś miał odrobinę ludzkich uczuć, już byś płakał. Ja mam. I jeszcze jedno: mam o dziesiątej spotkanie z Carterem, które właśnie SPIEPRZYŁEŚ, bo zostawiłam, kurwa, w domu TUSZ DO RZĘS. Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny. Willow Wytrzeszczam oczy ze zdumienia. W życiu czegoś takiego nie widziałam. Czytam raz jeszcze i zaczynam chichotać. Wiem, nie powinnam, to wcale nie jest śmieszne. Dziewczyna jest ewidentnie wkurzona. Sama też potrafiłam nieraz porządnie nawrzucać Magnusowi w chwili złości albo gdy miałam okres, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy wysłać tego mailem i kazać jego asystentce wydrukować… Nagle podnoszę głowę. Cholera! Dotarło do mnie, że
przecież Violet już nie pracuje. Nikt tego nie wydrukuje i nie położy Samowi na biurku. On tego nie przeczyta, nie będzie miał szansy odpowiedzieć i Willow do reszty się wścieknie. Najgorsze jest to, że na tę myśl jeszcze bardziej chce mi się śmiać. Ciekawe, czy dziewczyna ma zły dzień, czy zawsze jest taka emocjonalna. Nie mogę się oprzeć pokusie i w wyszukiwarce telefonu wpisuję „Willow”. Wyskakuje cała lista maili. Jest jeden z wczoraj, zatytułowany „Masz mnie za kochankę czy IDIOTKĘ? A może NIE UMIESZ SIĘ ZDECYDOWAĆ???”. Znów chce mi się śmiać. Ale heca, to musi być burzliwy związek. Pewnie rzucają w siebie talerzami i wrzeszczą, a potem kochają się namiętnie w kuchni… Znienacka atakuje mnie głos Beyoncé. Mało nie upuszczam telefonu, kiedy na ekranie wyświetla się „Sam – komórka”. Nabieram absurdalnych podejrzeń, że ten facet ma zdolności telepatyczne i właśnie się zorientował, że śledzę jego życie uczuciowe. Koniec ze wścibstwem, upominam się w myślach. Żadnego podglądania maili od Willow. Liczę do trzech i odbieram. – O, witam! – rzucam niewinnie, jakbym wcale przed chwilą nie wyobrażała go sobie posuwającego narzeczoną wśród sterty potłuczonych naczyń. – Był rano mail od Neda Murdocha? – pyta, nie raczywszy się nawet przywitać. – Nie, wszystko, co przyszło, wysłałam. Też miło mi pana słyszeć – dodaję pogodnie. – Mam się dobrze, a pan? – Myślałem, że coś pani przeoczyła. – Kompletnie ignoruje mój sarkazm. – To strasznie ważne. – A ja jestem strasznie dokładna. Proszę mi wierzyć, wszystko, co przychodzi pod ten numer, trafia do pana. I nie było nic od Neda Murdocha. Za to przed chwilą przyszedł mail od niejakiej Willow – dodaję jak gdyby nigdy nic. – Zaraz prześlę. Jest załącznik, chyba coś ważnego, ale oczywiście nie zaglądałam. Roxton burknął coś nieokreślonego pod nosem i pyta: – I co, znalazł się pierścionek?
– Jeszcze nie, ale jestem dobrej myśli. – Powinna pani zawiadomić ubezpieczyciela. Niektórzy mają ograniczone terminy zgłaszania roszczeń. Znajomy tak się załatwił. Ubezpieczyciel? Terminy? Zaczynam tonąć w wyrzutach sumienia. W ogóle o tym nie pomyślałam. Nie sprawdziłam ani mojego ubezpieczenia, ani Tavishów. Sterczę tylko na przejściu dla pieszych i przegapiam kolejne zielone światło, czytając cudze maile. Poppy, priorytety! – Oczywiście, wiem o tym – odpowiadam w końcu. – Właśnie się tym zajmuję. Rozłączam się i chwilę stoję bez ruchu, gapiąc się bezmyślnie na przejeżdżające samochody. Sam poniekąd przekłuł ochronną bańkę, w której tkwiłam. Pora się przyznać. To pierścionek Tavishów, mają prawo wiedzieć, że zginął. Będę musiała im powiedzieć. Witajcie! To ja, dziewczyna, której nie chcecie za żonę dla swojego syna. Zgadnijcie, co się stało: zgubiłam waszą drogocenną rodzinną pamiątkę! Kolejny raz naciskam guzik na sygnalizatorze i postanawiam dać sobie jeszcze dwanaście godzin. Na wszelki wypadek. A później im powiem. Zawsze uważałam, że mogłabym zostać dentystką. Mam kilkoro dentystów w rodzinie i wydaje mi się, że to porządny zawód. Kiedyś jednak, gdy miałam piętnaście lat, szkoła wysłała mnie na tygodniową praktykę na oddział rehabilitacji naszego miejscowego szpitala. Wszyscy fizjoterapeuci podchodzili do swojej pracy z takim entuzjazmem, że skupianie się tylko na zębach wydało mi się nagle zbyt ograniczone. I nigdy, ani przez chwilę, nie żałowałam decyzji o wyborze zawodu. To, co robię, bardzo mi odpowiada. Studio Fizjoterapii First Fit Physio znajduje się dokładnie osiemnaście minut piechotą od mojego mieszkania w Balham. Za kawiarnią Costa Coffee i obok piekarni Greggs. Nie jest to przybytek szczególnie ekskluzywny – pewnie zarabiałabym
więcej, gdybym się zatrudniła w jakimś wypasionym ośrodku sportowym albo w dużym szpitalu – ale pracuję tu od uzyskania dyplomu i nie wyobrażam sobie innego miejsca. W dodatku pracuję z przyjaciółkami, a to rzecz nieoceniona. Zjawiam się punkt dziewiąta, przygotowana na cotygodniowe zebranie personelu. W każdy czwartkowy ranek spotykamy się, żeby podyskutować o pacjentach, o naszych celach, o nowych metodach leczenia, badaniach naukowych i tym podobnych rzeczach23. Dziś szczególnie chciałam pogadać o pewnej mojej pacjentce, pani Randall, kobiecie po sześćdziesiątce, która ma problem z więzadłem. W zasadzie jest już zdrowa, ale w zeszłym tygodniu była u nas jeszcze dwa razy, a w tym umówiła się aż na trzy wizyty. Zapewniałam ją, że wystarczą ćwiczenia w domu z taśmą, ale ona się upiera, że potrzebuje mojej pomocy. Myślę, że całkowicie się od nas uzależniła, co może jest korzystne dla naszej kasy, ale nie dla niej. Czekam więc na zebranie z niecierpliwością. Ku memu zaskoczeniu pokój konferencyjny wygląda inaczej niż zwykle. Stół przesunięto bliżej ściany, za nim stoją dwa krzesła, a przed nim, na środku, jedno. Ustawienie jak do rozmowy o pracę. Dzwoneczek nad drzwiami do recepcji oznajmia, że ktoś przyszedł. Odwracam się i widzę Annalise z tacką kaw w ręku. Długie blond włosy uplotła w jakąś skomplikowaną fryzurę i wygląda niczym grecka bogini. – Cześć, Annalise! Co słychać? – Lepiej pogadaj z Ruby – odpowiada bez uśmiechu. – A co? – Chyba nie powinnam mówić. – Bierze łyk cappuccino, łypiąc na mnie ukradkiem znad kubka. O co znów chodzi? Annalise jest dosyć drażliwa, prawdę mówiąc, zachowuje się czasem jak dziecko. Milknie i się dąsa, a potem nagle się dowiadujesz, że wczoraj zbyt oschłym tonem poprosiłaś ją o kartę pacjenta i poczuła się urażona. Ruby natomiast to jej przeciwieństwo. Ma gładką skórę koloru kawy z mlekiem, wielki, matczyny biust i jest tak
przepełniona zdrowym rozsądkiem, że niemal wylewa jej się uszami. Z chwilą gdy się znajdziesz w jej towarzystwie, wracają ci rozum, humor, spokój i siła. Nic dziwnego, że nasze studio cieszy się powodzeniem. Owszem, Annalise i ja jesteśmy niezłe w tym, co robimy, ale Ruby to prawdziwa gwiazda. Wszyscy ją uwielbiają: mężczyźni, kobiety, babcie, dzieci. Ona też wyłożyła pieniądze na ten biznes24, więc jest formalnie moją szefową. – Cześć, słonko. – Ruby wychodzi z gabinetu zabiegowego, jak zawsze z szerokim, promiennym uśmiechem. Włosy zaczesała do tyłu i upięła w misterny kok. Obie z Annalise mają bzika na punkcie swoich fryzur, można powiedzieć, że trwa między nimi nieustający konkurs. – Słuchaj, strasznie przykra sprawa, ale muszę z tobą przeprowadzić rozmowę dyscyplinarną. – Co?! – Rozdziawiam usta. Ruby unosi ręce. – To nie moja wina! Chcę dostać akredytację od tego nowego stowarzyszenia fizjoterapeutów. Właśnie czytałam wytyczne i tam jest napisane, że jeśli pracownik flirtuje z pacjentem, należy mu udzielić nagany. I tak powinnyśmy były to zrobić, wiesz o tym, ale teraz muszę mieć dokumentację dla inspektora. Załatwimy to razdwa. – To nie ja z nim flirtowałam, tylko on ze mną! – protestuję. – O tym chyba zdecyduje komisja – wtrąca złowrogim tonem Annalise. Ma tak poważną minę, że zaczynam się niepokoić. – Mówiłam ci, że to nieetyczne. Powinnaś być za to ścigana. – Ścigana? – zwracam się do Ruby. Nie wierzę własnym uszom. Kiedy Magnus mi się oświadczył, stwierdziła, że to tak romantyczna historia, aż chce jej się płakać. Owszem, ściśle rzecz biorąc, to wbrew przepisom, ale jej zdaniem miłość jest najważniejsza. I bardzo, bardzo prosi, czy mogłaby zostać druhną? – Annalise nie to miała na myśli. – Ruby przewraca oczami. – Chodźcie, zbierzemy komisję. – Kto w niej zasiądzie? – My – odpowiada wesoło Ruby. – Ja i Annalise. Powinna być jeszcze osoba z zewnątrz, ale nie wiedziałam, kogo poprosić.
Inspektorowi powiem, że był ktoś umówiony, ale zachorował. – Zerka na zegarek. – Mamy dwadzieścia minut. Dzień dobry, Angelo! – woła radośnie na widok wchodzącej właśnie recepcjonistki. – Nie łącz na razie żadnych telefonów, dobrze? Angela tylko kiwa głową, pociąga nosem i rzuca plecak na podłogę. Ma chłopaka, który gra w zespole rockowym, więc rano jest zawsze mało komunikatywna. – A, Poppy – rzuca za siebie Ruby, prowadząc nas do pokoju. – Powinnam ci wręczyć zawiadomienie z dwutygodniowym wyprzedzeniem, żebyś zdążyła się przygotować. Nie jest ci potrzebne, co? Możemy powiedzieć, że dostałaś? Bo do twojego wesela został tylko tydzień z hakiem, a to znaczy, że trzeba by cię ściągać z podróży poślubnej albo odłożyć sprawę do twojego powrotu, a ja naprawdę wolałabym mieć to już za sobą… Wskazuje mi samotne krzesło na środku pokoju, a sama siada z Annalise za stołem. Za chwilę przyświecą mi w twarz lampą. Koszmar. Wszystko się nagle odwróciło. One przeciwko mnie. Ogarnia mnie nagła panika. – Chcesz mnie zwolnić? – pytam. – Nie! Oczywiście, że nie! – Ruby odkręca pióro. – Nie bądź głupia. – A mogłybyśmy. – Annalise posyła mi groźne spojrzenie. Najwyraźniej bardzo podoba jej się rola asystentki kata. Wiem dlaczego. Bo to ja usidliłam Magnusa, a nie ona. Spróbuję to wytłumaczyć. Annalise to prawdziwa laska. Nawet ja, kobieta, chętnie gapiłabym się na nią cały dzień. Gdyby w zeszłym roku kogoś spytać: „Która z tych trzech, twoim zdaniem, znajdzie sobie do wiosny faceta i się zaręczy?”, natychmiast odpowiedziałby: „Annalise”. Dlatego rozumiem jej punkt widzenia. Pewnie patrzy w lustro, widzi siebie (grecką boginię), a potem zerka na mnie (patykowate nogi, ciemne włosy, największy atut: długie rzęsy) i myśli… o co, kurna, chodzi? Poza tym, jak wcześniej wspominałam, Magnus pierwotnie miał trafić na zabieg do niej. W ostatniej chwili się zamieniłyśmy.
Ale to przecież nie moja wina. – To co? – Ruby podnosi wzrok znad notatnika. – Może zaczniemy od przypomnienia faktów, panno Wyatt. Piętnastego grudnia ubiegłego roku udzieliła pani pomocy medycznej panu Magnusowi Tavishowi. Tu, w naszym gabinecie. – Zgadza się. – Z powodu jakiego urazu? – Zwichnięcia nadgarstka, którego doznał, jeżdżąc na nartach. – Czy podczas tej wizyty wykazywał… jakieś niestosowne zainteresowanie pani osobą? Albo vice versa? Sięgam pamięcią do chwili, gdy Magnus pierwszy raz przekroczył próg gabinetu. Miał na sobie długi szary tweedowy płaszcz, mokre od deszczu włosy i rumieńce na twarzy od szybkiego marszu. Był spóźniony dziesięć minut, więc od razu do mnie podszedł, chwycił obie moje dłonie i tym swoim pięknym, dystyngowanym głosem powiedział: „Bardzo, bardzo przepraszam”. – E… nie, to była zwyczajna wizyta. Dobrze, wiem, że to nieprawda. Podczas zwyczajnej wizyty serce nie zaczyna ci łomotać, kiedy chwytasz pacjenta za rękę. Nie przechodzą cię ciarki. Nie przytrzymujesz tej ręki odrobinę dłużej, niż to konieczne. Tego jednak nie mogę powiedzieć. Naprawdę wyleciałabym z pracy. – Rehabilitacja pacjenta wymagała kilku wizyt – mówię chłodnym tonem profesjonalistki. – Kiedy zdaliśmy sobie sprawę z łączących nas uczuć, była już zakończona. Dlatego nie widzę w tym nic nieetycznego. – Mnie powiedział, że to była miłość od pierwszego wejrzenia! – odparowuje Annalise. – I co ty na to? Podobno od razu wpadłaś mu w oko. Miał ochotę cię przelecieć na miejscu, tak seksownie wyglądałaś w fartuchu. Ja go zabiję. Po cholerę to mówił? – Sprzeciw! – Piorunuję Annalise wzrokiem. – To
oświadczenie zostało złożone pod wpływem alkoholu i w nieformalnych okolicznościach. Nie może być zatem użyte w sprawie. – Właśnie że może! Poza tym pamiętaj, że zeznajesz pod przysięgą! – Annalise wyciąga oskarżycielsko palec w moją stronę. – Podtrzymuję sprzeciw – przerywa jej Ruby i spogląda znad notatek tęsknym, odległym wzrokiem. – Czy rzeczywiście była to miłość od pierwszego wejrzenia? – Pochyla się do przodu, jej dorodny biust wylewa się spod fartucha. – Zdawałaś sobie z tego sprawę? Zamykam oczy i próbuję odtworzyć w głowie ten dzień. Nie wiem, czy sobie zdawałam sprawę, wiem natomiast, że też miałam ochotę przelecieć Magnusa na miejscu. – Tak – odpowiadam w końcu. – Chyba tak. – Jakie to romantyczne – wzdycha Ruby. – I nieprofesjonalne! – grzmi Annalise. – Jak tylko zauważyłaś, że na ciebie leci, powinnaś była powiedzieć: „Pańskie zachowanie jest niewłaściwe. Proponuję zakończyć tę wizytę i zgłosić się do innej terapeutki”. – Och, do innej terapeutki! – nie wytrzymuję i parskam śmiechem. – Na przykład do ciebie, tak? – Na przykład. A czemu nie? – A gdyby to ciebie zaczął podrywać? Annalise dumnie unosi podbródek. – Załatwiłabym to bez naruszania etyki zawodowej. – Niczego nie naruszyłam! – wykrzykuję oburzona. – Zachowałam się jak należy. – Czyżby? – Mruży oczy niczym prokurator. – Co panią w ogóle skłoniło, żeby zaproponować mi zamianę pacjentów, co, panno Wyatt? A może wcześniej wyczytała pani o nim wszystko w Internecie i postanowiła go dla siebie zagarnąć? Czy to się nigdy nie skończy? – Annalise, przecież to ty chciałaś się zamienić! Ja niczego nie proponowałam! Nie miałam pojęcia, kto to jest! Jeśli masz poczucie, że coś ci przeszło koło nosa, trudno, pech. Następnym
razem się nie zamieniaj! Przez chwilę Annalise nic nie mówi, tylko robi się coraz bardziej czerwona. – No wiem, wiem! – wybucha nagle i uderza się pięścią w czoło. – Idiotka ze mnie, po co ja się zamieniałam? – I co z tego? – wtrąca się Ruby. – Daj już sobie spokój, Annalise. Widać Magnus nie był przeznaczony tobie, tylko Poppy. Jakie to ma teraz znaczenie? Annalise milczy. Widzę, że nie jest przekonana. – Nie ma sprawiedliwości na tym świecie – wzdycha w końcu. – Wiecie, ilu bankierów masowałam w czasie maratonu londyńskiego? Jak się naharowałam? Przekonała się do tej imprezy kilka lat temu, odkąd oglądając transmisję w telewizji, zdała sobie sprawę, że bierze w niej udział masa wysportowanych, zmotywowanych facetów po czterdziestce, którzy prawdopodobnie są singlami, skoro mają tyle czasu na bieganie. Czterdzieści parę lat to trochę dużo, fakt, ale ileż oni muszą zarabiać! Od tej pory co roku zgłasza się na ochotnika jako masażystka. Od razu wyławia co atrakcyjniejszych mężczyzn i rozmasowując im łydki, czaruje tymi swoimi dużymi niebieskimi oczami i powtarza, że też od zawsze wspiera tę charytatywną inicjatywę25. Trzeba przyznać, że „utarg” ma całkiem niezły – raz któryś zabrał ją nawet do Paryża – ale nic poważnego z tego nie wynika. A tego by oczekiwała. Oczywiście sama tego o sobie nie powie, lecz jest niezwykle wybredna. Udaje, że szuka tylko „sympatycznego, przyzwoitego faceta o miłym usposobieniu”, ale kilku takich zakochało się w niej na zabój, a ona ich rzuciła. W tym pewnego bardzo przystojnego aktora (przestali wystawiać sztukę, w której grał, i nie miał dalszych perspektyw pracy). Tak naprawdę marzy jej się adonis jak z reklamy Gillette, z gigantyczną pensją i najlepiej jakimś tytułem naukowym. Myślę, że dlatego tak bardzo nie może przeżyć historii z Magnusem. Ma w końcu „doktora” przed nazwiskiem. Raz mnie spytała, czy
zostanie profesorem. Odparłam, że pewnie kiedyś tak, a wtedy dziwnie pozieleniała na twarzy. Ruby coś jeszcze zapisuje w notesie, po czym zakręca pióro. – No, to chyba wszystko ustaliłyśmy. Dziękuję bardzo. – Nie dasz jej żadnego ostrzeżenia? – Annalise nadal się dąsa. – A, słusznie. – Ruby kiwa głową, odchrząkuje i mówi: – Poppy, nie rób tego więcej. – Dobrze. – Wzruszam ramionami. – Teraz dam to inspektorowi na piśmie, to im powinno zamknąć usta. Przy okazji, mówiłam ci, że znalazłam idealny stanik bez ramiączek do mojej sukienki druhny? – Ruby uśmiecha się do mnie promiennie; znów jest sobą. – Satynowy w kolorze akwamaryny. Cudo. – To super! – Wstaję i sięgam do tacki z kawami. – Któraś jest dla mnie? – Wzięłam ci podwójne espresso z mlekiem – odpowiada niechętnie Annalise. – I gałką muszkatołową. Biorę kubek do ręki. – Ojej, nie znalazłaś pierścionka? – wykrzykuje Ruby. Podnoszę wzrok i widzę, że obie z Annalise gapią się na moją lewą dłoń. – Nie. Ale na pewno gdzieś jest… – O kurde. – Annalise zakrywa usta dłonią. – Myślałam, że znalazłaś. – Ruby marszczy brwi. – Jestem pewna, że ktoś mi to mówił. – Nie, jeszcze nie. Średnio mi się podoba ich reakcja. Żadna nie pocieszy: „nie martw się” albo „to się zdarza”. Obie mają przerażone miny. – To co teraz zrobisz? – martwi się Ruby. – Co powiedział Magnus? – pyta Annalise. Biorę łyk kawy, żeby odwlec odpowiedź. – Ciągle o niczym nie wie. – Ożeż… – cmoka Ruby. – Ile ten pierścionek jest wart? – Można być pewnym, że
Annalise poruszy wszystkie kwestie, o których nie chcę teraz myśleć. – Pewnie sporo. Ale wiesz, zawsze jest ubezpieczenie… – To kiedy masz zamiar mu powiedzieć? – naciska Ruby z wyrazem dezaprobaty na twarzy. Nie cierpię tej jej miny, czuję się wtedy mała i nic niewarta. Jak wtedy, gdy jakiś czas temu przyłapała mnie na pisaniu SMS-a podczas robienia pacjentowi USG26. Ruby to osoba, na której odruchowo chce się zrobić dobre wrażenie. – Dziś wieczorem. Na pewno żadna z was go nie widziała? – Pytam po raz setny, choć to bez sensu. Jakby nagle miały zawołać: „Tak, mam go w torebce!”. Obie bezradnie wzruszają ramionami. Nawet Annalise wygląda, jakby mi współczuła. O Boże. Jest naprawdę niedobrze. O szóstej po południu robi się jeszcze gorzej. Annalise wyszperała w Internecie informacje o pierścionkach ze szmaragdami. Czy ktoś ją o to prosił? Ja na pewno nie. Magnus nigdy mi nie mówił, ile ten mój jest wart. Spytałam o to żartem, kiedy pierwszy raz wkładał mi go na palec, a on – również żartem – odparł, że jest bezcenny, jak ja. To było bardzo miłe i romantyczne. Jedliśmy wtedy kolację w Bluebird i nie miałam pojęcia, że mi się oświadczy. Serio27. W każdym razie chodzi o to, że nigdy nie znałam wartości tego pierścionka i nie chciałam znać. W myślach wciąż układam, co mogłabym powiedzieć Magnusowi, na przykład: „Nie zdawałam sobie sprawy, że jest taki cenny! Trzeba było mnie uprzedzić!”. Chyba brakłoby mi odwagi. No bo jaką trzeba być kretynką, żeby nie wiedzieć, iż szmaragd przechowywany w bankowym sejfie jest co nieco wart? Mimo to przyjemniej było żyć w nieświadomości. Ale oto stoi przede mną Annalise i macha mi przed nosem wydrukiem z komputera28.
– Art déco, bardzo dobrej jakości szmaragd, brylanty w szlifie baguette – czyta. – Cena szacunkowa: dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Co? Nogi się pode mną ugięły. To nie może być prawda. – Magnus nie podarowałby mi czegoś tak kosztownego. – Głos mi drży. – Przecież nauczyciele akademiccy są biedni. – Gdzież on biedny? Spójrz na dom jego rodziców! Jego ojciec to gwiazda! Zobacz, ten jest wart trzydzieści tysięcy. – Pokazuje mi inną kartkę. – Wygląda całkiem jak twój. Nie uważasz, Ruby? Nie mogę patrzeć. – Ja bym nigdy nie zdjęła go z palca – dodaje, unosząc brwi. Mam ochotę ją palnąć po głowie. – Przecież to ty chciałaś przymierzyć! – wrzeszczę. – Gdyby nie ty, ciągle bym go miała! – Wcale nie! – zaprzecza oburzona. – Przymierzyłam dopiero, gdy wszystkie to zrobiły! Już wtedy krążył wokół stołu. – To czyj to był pomysł? Znów łamię sobie nad tym głowę, ale jeśli wczoraj miałam kiepską pamięć, to dziś jest jeszcze gorzej. Już nigdy nie uwierzę w opowieści o detektywie Poirocie. Ci wszyscy świadkowie, którzy zeznają: „Tak, pamiętam, była dokładnie trzecia sześć, bo sięgając po cukier, akurat zerknąłem na zegar i widziałem wyraźnie, że Lady Favisham siedzi na prawo od kominka”. Bzdura. Nie mieli pojęcia, gdzie siedziała Lady Favisham, tylko przy Poirocie nie chcą się przyznać. Aż się dziwię, że on potrafi cokolwiek rozwikłać. – Muszę już iść. – Odwracam się, zanim Annalise mnie dobije, pokazując jeszcze droższe pierścionki. – Spotkać się z Magnusem? – Najpierw z Lucindą w sprawie wesela. Potem z Magnusem i jego rodziną. – Daj znać, jak poszło, najlepiej SMS-em! – domaga się Annalise. – A właśnie, co się stało, że zmieniłaś numer?
– Ach, to. Wyszłam z hotelu, żeby złapać zasięg, trzymałam komórkę w ręce… Po szybkim zastanowieniu dochodzę do wniosku, że nie chce mi się opowiadać całej historii z napadem, telefonem w śmieciach i Samem Roxtonem. Jest zbyt pokręcona, nie mam na to siły. Wzruszam więc tylko ramionami. – Nieważne, zgubiłam, mam nową. Do jutra. – Powodzenia. – Ruby przyciąga mnie do siebie i obejmuje. – Pisz! – woła za mną Annalise, gdy już jestem przy drzwiach. – Chcemy wieści co godzinę! W dawnych czasach ta kobieta na pewno nie ominęłaby żadnej publicznej egzekucji. Stawałaby zawsze w pierwszym rzędzie gapiów, żeby dobrze widzieć szubienicę, i od razu układałaby w myślach opis co drastyczniejszych szczegółów, aby go później wywiesić na miejskiej tablicy obwieszczeń dla tych, co nie mogli przyjść. Czy czego tam ludzie używali, zanim nastał Facebook. Nie wiem, po co tak się śpieszyłam, bo Lucinda jak zwykle się spóźnia. Nie wiem też, po co w ogóle wynajęłam organizatorkę wesel. Nigdy jednak nie mówię o tym na głos, bo to stara znajoma rodziny Tavishów i ilekroć o niej wspomnę, Magnus pyta: „Dobrze się dogadujecie?” z taką nadzieją w głosie, jakbyśmy były dwiema zagrożonymi wyginięciem pandami, które muszą się rozmnożyć. Nie chodzi o to, że jej nie lubię, po prostu działa na mnie stresująco. Bombarduje mnie wiadomościami, gdzie jest i co robi, i bez przerwy powtarza, ile to musi się dla mnie natrudzić, na przykład ze znalezieniem dostawcy serwetek. Narzeka, że zajęło jej to całe wieki i wymagało aż trzech wypraw do hurtowni tekstyliów w Walhamstow. W dodatku ma jakieś dziwne priorytety. Wynajęła na przykład „ślubnego informatyka” za ciężkie pieniądze, który przygotował rzeczy tak niezbędne, jak automatyczny system SMSowych powiadomień dla gości weselnych29 oraz stronę internetową, gdzie mogą oni zgłaszać, jak przyjdą ubrani, aby
uniknąć „niezręcznych wpadek”30. Niestety w czasie, gdy zajmowała się tą sprawą, zapomniała oddzwonić do wybranej przez nas firmy cateringowej, przez co omal jej nie straciliśmy. Umówiłyśmy się w lobby hotelu Claridge’s – Lucinda uwielbia spotykać się w hotelowych lobby, nie pytajcie mnie dlaczego. Czekam na nią cierpliwie dwadzieścia minut, popijając słabą herbatę, i żałuję, że się nie wymigałam. Na myśl o rozmowie z rodzicami Magnusa robi mi się coraz bardziej niedobrze. Właśnie rozważam wizytę w toalecie, kiedy się zjawia: falujące kruczoczarne włosy, perfumy Calvina Kleina i sześć plansz z próbkami pod pachą. Obcasiki zamszowych pantofli stukają o marmurową posadzkę, a poły różowego kaszmirowego płaszcza łopoczą za plecami niczym skrzydła. Za nią podąża Clemency, jej „asystentka”. (Jeżeli można tak nazwać osiemnastolatkę, której się nie płaci. Według mnie to niewolnica). Odpowiedziała na ogłoszenie o poszukiwaniu stażystki, które Lucinda zamieściła w „The Lady”, i teraz ciągle mi powtarza, jak to wspaniale się uczyć u boku doświadczonej profesjonalistki31. – No więc rozmawiałam z pastorem. Nasz pomysł nie przejdzie, ta nieszczęsna ambona musi stać tam, gdzie stoi. – Lucinda rozsiada się w fotelu i plansze spod pachy wysuwają się na podłogę. – Ludzie mogliby być czasem trochę bardziej uczynni. Co my teraz zrobimy? Firma cateringowa też się nie odzywa… Z trudem skupiam się na jej słowach. Teraz żałuję, że najpierw nie umówiłam się z Magnusem. Powiedziałabym mu o pierścionku i wtedy moglibyśmy razem stanąć przed rodzicami. Może nie jest za późno? Może wyślę mu po drodze szybkiego SMS-a? – …i wciąż nie znalazłam trębacza – wzdycha ciężko Lucinda, podpierając dwoma palcami czoło. – Tyle jeszcze do zrobienia, zwariować można. Byłoby lżej, gdyby Clemency raczyła wypisać program uroczystości poprawnie – dodaje z pretensją. Biedna Clemency robi się czerwona jak burak. Posyłam jej
spojrzenie pełne współczucia. To nie jej wina, że ma poważną dysleksję i zamiast „hymn”, napisała „hymen”, i całość trzeba było drukować na nowo. – Damy radę, nie martw się! – pocieszam. – Słowo daję, jak to się skończy, będę musiała się przez tydzień regenerować w spa. Widziałaś moje ręce? – Lucinda podsuwa mi je pod nos. – To ze stresu! Nie mam pojęcia, o czym mówi, jak dla mnie jej dłonie wyglądają normalnie. Ale posłusznie je oglądam. – Widzisz? Ruina. A to wszystko dla ciebie, Poppy. Clemency, zamów mi gin z tonikiem. Dziewczyna zrywa się z miejsca. – Oczywiście, już się robi. Staram się zignorować budzące się we mnie delikatne uczucie irytacji. Lucinda często lubi wtrącić takie teksty w rozmowę: „Wszystko dla ciebie, Poppy”, „Żebyś tylko była zadowolona”, „Panna młoda ma zawsze rację”. Brzmi to czasem kąśliwie, co mnie zupełnie zbija z tropu. Przecież ja jej nie prosiłam, żeby nam organizowała wesele. Poza tym płacimy jej za to kupę forsy, prawda? Nie chcę się jednak odzywać, bo to stara znajoma Magnusa i w ogóle. – Lucindo, właśnie sobie przypomniałam, czy ustalałyśmy już kwestie transportu? – zagajam. Zapada złowroga cisza. Widzę, że w Lucindzie wzbiera złość, bo jej nozdrza zaczynają drżeć. Wreszcie wybucha, akurat w chwili, gdy wraca Clemency. – O kurwa. Niech to szlag… Clemency! – Zwraca swój gniew w stronę roztrzęsionej asystentki. – Czemu mi nie przypomniałaś o limuzynach? Przecież trzeba zorganizować transport! Trzeba je wynająć! – Ale ja… – Clemency patrzy na mnie bezradnie. – Ja nie wiedziałam. – Zawsze coś! Jak nie to, to co innego. Ciągle trzeba o czymś myśleć, bez przerwy. Zajeżdżam się na śmierć, a tu końca nie widać…
– Zająć się tym? – proponuję pośpiesznie. – Chyba dam sobie radę. – A mogłabyś? – ożywia się Lucinda. – Wiesz, jestem sama jedna, a cały tydzień straciłam na dopinanie szczegółów. To wszystko dla ciebie, Poppy, żebyś miała udany ślub. Wygląda na tak zestresowaną, że zaczynam czuć wyrzuty sumienia. – Jasne! Nie ma sprawy. Przejrzę książkę telefoniczną. – A jak twoje włosy? – Lucinda nagle skupia się na mojej głowie, a ja modlę się w duchu, żeby urosły natychmiast choć o centymetr. – Będzie dobrze, na pewno dadzą się upiąć w kok. Udaję, wcale taka pewna nie jestem. Lucinda tłumaczyła mi chyba ze sto razy, jak niemądrą i krótkowzroczną decyzją było ścięcie włosów do ramion tuż przed zaręczynami32. Powiedziała mi również, w sklepie z sukniami ślubnymi, że przy mojej bladej cerze33 biała suknia absolutnie odpada i powinnam wybrać cytrynową zieleń. Na własny ślub. Na szczęście wtrąciła się właścicielka, stwierdzając, że to bzdury: ciemne włosy i oczy pięknie skontrastują z bielą. Postanowiłam zaufać raczej jej. Przynoszą gin z tonikiem, Lucinda bierze solidny łyk. Ja sączę letnią herbatę. Biedna Clemency nie ma nic, ale wygląda, jakby chciała się wtopić w fotel i nie zwracać na siebie najmniejszej uwagi. – I jeszcze… miałaś się dowiedzieć w sprawie konfetti… – dodaję ostrożnie, ale widząc minę Lucindy, szybko się wycofuję. – Ale to też mogę załatwić. Zadzwonię do pastora. – To świetnie! – Lucinda oddycha z wyraźną ulgą. – Będę wdzięczna. Bo widzisz, ja się nie rozdwoję, nie mogę być w kilku miejscach naraz… – nagle przerywa, gdy jej wzrok pada na moją dłoń. – Gdzie pierścionek, Poppy? Boże, jeszcze go nie znalazłaś? Na jej twarzy maluje się taki szok, że znów zaczyna mi się robić niedobrze. – Nie, ale na pewno szybko się znajdzie, cały hotel go
szuka… – I nie powiedziałaś Magnusowi? – Ale to zrobię! – zapewniam. – Niedługo. – Zdaje się, że to jakaś cenna rodzinna pamiątka. – Orzechowe oczy Lucindy robią się coraz większe. – Nie będą wściekli? Czy ona to robi specjalnie? Zaraz się załamię. Odzywa się moja komórka, więc dopadam jej z ulgą. Magnus przysłał mi właśnie SMS-a, który burzy moją cichą nadzieję, że jego rodzice nagle zapadną na grypę żołądkową i będą zmuszeni przełożyć spotkanie. Kolacja o 8. Będzie cała rodzina. Nie mogę się Ciebie doczekać! – To twój nowy telefon? – Lucinda przygląda mu się krytycznie. – Dostałaś moje wcześniejsze SMS-y? – Dostałam, dzięki. Około trzydziestu pięciu. Zapchały mi skrzynkę. Kiedy Lucinda się dowiedziała, że zgubiłam komórkę, uparła się, żeby mi ponownie przesłać wszystkie ostatnio wysłane do mnie wiadomości. Żebym przypadkiem czegoś nie „zawaliła”. Przyznam, że to był całkiem niezły pomysł. Poprosiłam o to samo Magnusa i dziewczyny w pracy. Ned Murdoch, ktokolwiek to jest, też w końcu skontaktował się z Samem. Czekałam na ten mail cały dzień. Zerkam na niego pobieżnie, ale nie wydaje mi się jakiś superważny: „Re: oferta Ellertona. Cześć, Sam. Parę punktów. Zobaczysz w załączniku, bla, bla, bla…”. Lepiej jednak prześlę go od razu. Potem szybko odpisuję Magnusowi. Ręce mi się trzęsą z nerwów. Super! Wreszcie się zobaczę z Twoimi rodzicami!!! :) :) :) PS Możemy się wcześniej spotkać na mieście? Chcę o czymś pogadać. Drobnostka. Xxxxxxxxx
Rozdział 4 Przeżywam właśnie podróż w czasie: teraz już wiem, co czuł skazaniec zmuszony mozolnie wspinać się na gilotynę podczas rewolucji francuskiej. Kiedy przemierzam stromy odcinek drogi ze stacji metra do domu przyszłych teściów, dzierżąc w ręku wino, które wczoraj kupiłam, mój krok staje się coraz wolniejszy i wolniejszy… W pewnej chwili uświadamiam sobie, że stoję w miejscu. Gapię się na dom Tavishów, co chwila głośno przełykam ślinę i próbuję się zmusić, by iść dalej. Spokojnie, Poppy. To tylko pierścionek. To tylko przyszli teściowie. To była tylko rozbieżność poglądów. Według Magnusa34 oni nie powiedzieli wprost, że nie chcą, aby się ze mną ożenił, tylko to zasugerowali. Przecież mogli zmienić zdanie! W dodatku odkryłam jeden malutki pozytyw. Okazuje się, że ubezpieczenie mojego mieszkania mogłoby pokryć stratę. To już coś. Nawet się zastanawiam, czy nie zacząć tej rozmowy o pierścionku od tematu ubezpieczenia. Jakie to użyteczne i tak dalej. Wiesz, Wando, ostatnio wpadła mi w ręce ulotka HSBC… Boże, kogo ja chcę oszukać? Nie ma dla mnie ratunku. To koszmar. Lepiej miejmy to już za sobą. Telefon mi brzęczy, więc z przyzwyczajenia wyjmuję go z kieszeni. Porzuciłam już nadzieję na cud. – Masz jedną nową wiadomość – odzywa się znajomy głos automatycznej sekretarki. Spokojny i nieśpieszny. Czuję się, jakbym znała tę kobietę, tyle razy do mnie mówiła. Jak często słuchamy jej z niecierpliwością, popędzając ją w myślach, pełni strachu lub nadziei? A ona zawsze pozostaje tak samo chłodna i niewzruszona, jakby jej wcale nie obchodziło to, co zaraz mamy usłyszeć. Powinna być możliwość wyboru opcji na różne okoliczności. Raz mogłaby mówić „Hura! Świetna wiadomość! Odsłuchaj skrzynkę!”, a innym razem „Usiądź, skarbie, i nalej sobie drinka. Dostałaś nie najlepszą wiadomość”.
Wciskam „1”, przekładam telefon do drugiej ręki i znów ruszam pod górę. Ktoś dzwonił, kiedy byłam w pociągu. Pewnie Magnus chciał spytać, gdzie jestem. – Halo? Dzwonię z hotelu Berrow z wiadomością dla pani Poppy Wyatt. Proszę pani, wygląda na to, że ktoś jednak znalazł u nas pani pierścionek, ale z powodu zamieszania i alarmu pożarowego… Co? Co takiego?! Zalewa mnie fala radości. Dalsze słowa już do mnie nie docierają. Znaleźli go! Hura! Wyłączam nagranie i od razu wybieram numer konsjerża. Kocham go! Kocham! – Hotel Berrow… – odzywa się jego głos po drugiej stronie. – Dobry wieczór, mówi Poppy Wyatt. Znalazł pan mój pierścionek! Jest pan cudowny! Mogę przyjechać go odebrać? – Nie odsłuchała pani wiadomości? – No… nie całą. – Obawiam się… – konsjerż zawiesza głos. – Obawiam się, że w tym momencie nie wiemy dokładnie, gdzie może się znajdować. Staję w miejscu i wpatruję się w telefon. Czy ja na pewno dobrze usłyszałam? – Mówiliście, że się znalazł. Jakim cudem nie wiecie, gdzie jest? – Nasz pracownik twierdzi, że jedna z kelnerek rzeczywiście znalazła pierścionek ze szmaragdem na podłodze sali balowej podczas alarmu pożarowego i przekazała go kierowniczce obsługi gości, pani Fairfax. Niestety, nie bardzo wiemy, co się stało potem. Nie udało nam się go odnaleźć ani w sejfie, ani w żadnym innym miejscu, gdzie zwykle przechowujemy tego typu rzeczy. Bardzo jest nam przykro i zapewniam, że dołożymy wszelkich starań… – No to spytajcie panią Fairfax! – Staram się opanować zniecierpliwienie. – Dowiedzcie się, co z nim zrobiła! – Słusznie. Niestety, pani Fairfax wyjechała na urlop i mimo poczynionych wysiłków nie udało nam się z nią skontaktować.
– Zwędziła go? – pytam przerażona. Znajdę ją, choćby nie wiem co. Wynajmę detektywa, zgłoszę na policję, do Interpolu… W wyobraźni już stoję na sali sądowej, wskazując na materiał dowodowy w postaci pierścionka w foliowej torebce, a kobieta w średnim wieku, opalona po powrocie ze swojej kryjówki na Costa del Sol, łypie na mnie wściekle z ławy oskarżonych. – Pani Fairfax od trzydziestu lat jest naszą zaufaną pracownicą i wielokrotnie oddawała cenne przedmioty pozostawione przez gości. – Konsjerż wydaje się nieco obrażony. – Trudno mi uwierzyć, że zrobiła coś takiego. – Czyli pierścionek musi być gdzieś w hotelu? – Czuję promyk nadziei. – To właśnie staramy się ustalić. Oczywiście jak tylko czegoś się dowiem, dam znać. Mogę wciąż korzystać z tego numeru? – Tak, tak! – Odruchowo zaciskam dłoń na telefonie. – Proszę dzwonić jak najszybciej. Dziękuję. Dostałam zadyszki po tej rozmowie. Mam mieszane uczucia. W sumie to dobra wiadomość, prawda? W pewnym sensie. Tyle że wciąż nie mam pierścionka na palcu. Wszyscy i tak będą się martwić. Rodzice Magnusa uznają mnie za nieodpowiedzialną gapę i nigdy mi nie wybaczą, że ich naraziłam na taki stres. A więc koszmar ciągle przede mną. Chyba że… Nie, nie mogę tego zrobić. A może jednak? Sterczę na chodniku jak słup, myśli w głowie wirują jak szalone. Przemyślmy to dokładnie pod względem logicznym i etycznym. Skoro pierścionek tak naprawdę nie zginął… Jakieś czterysta metrów wcześniej mijałam drogerię. Nie wiedząc do końca, co robię, zawracam. Ignoruję ekspedientkę, która próbuje mi powiedzieć, że już zamykają, i ze spuszczoną głową prę prosto do półki z artykułami pierwszej pomocy. Biorę kilka rolek bandaża i plastry. Po kilku minutach znowu wspinam się na wzgórze. Moja dłoń jest cała obandażowana i nie widać, czy mam na palcu
pierścionek czy nie. I wcale nie muszę kłamać, wystarczy, że powiem: „Trudno nosić pierścionek na poparzonej ręce”. A to przecież prawda. Jestem już prawie pod domem, gdy znów odzywa się komórka – SMS od Sama Roxtona. Gdzie załącznik? Typowe. Zero powitania, zero wyjaśnień. Oczekuje, że zgadnę, o co mu chodzi. Jaki załącznik? Z maila od Neda Murdocha. Nic nie było. To nie moja wina! Ja tylko przesłałam, co było. Pewnie zapomnieli dołączyć. Może ich Pan poprosi, żeby przysłali jeszcze raz, tym razem z załącznikiem? Najlepiej prosto na Pański komputer? Od razu poznał, że się zirytowałam. O ile pamiętam, ta zabawa to pani pomysł. Jeśli ma Pani dosyć, proszę zwrócić mi telefon do biura. Czym prędzej odpisuję: Nie, nie! Wszystko w porządku. Jeśli przyjdzie, zaraz odeślę, bez obaw. Mówił Pan, że załatwi przekierowanie? Informatycy obiecali, ale to łgarze. Chwila przerwy, a potem kolejny SMS: Pierścionek się znalazł? Tak jakby. W hotelu znaleźli, ale znowu zgubili. Typowe. No właśnie. Już chwilę temu się zatrzymałam i stoję oparta o ścianę budynku. Wiem, że tylko odwlekam, co nieuniknione, ale to jest silniejsze ode mnie. Fajnie tak wirtualnie pogadać z kimś, kto nie zna ani mnie, ani Magnusa. Zwierzam mu się: Nie mówiłam teściom o pierścionku. Myśli Pan, że to źle? Po co im mówić? Cóż za idiotyczne pytanie! Wywracam oczami i piszę: To ich pierścionek! Prawie natychmiast przychodzi odpowiedź:
Nie ich, tylko Pani. Nic im do niego. Też mi problem. Jak może pisać, że to nie problem? Z furią uderzam w klawisze: To PAMIĄTKA RODZINNA. Zaraz idę do nich z wizytą. Spodziewają się zobaczyć pierścionek na moim palcu. Więc sorry, ale to JEST problem. Znów przez jakiś czas cisza. Już myślę, że zrezygnował, i chcę ruszać dalej, gdy przychodzi kolejny SMS. Jak się Pani wytłumaczy? Waham się. Właściwie czemu by nie zasięgnąć drugiej opinii? Starannie ustawiam telefon, robię zdjęcie obandażowanej ręki i wysyłam mu MMS-em. Pani żartuje. Czuję się urażona. A co PAN by zrobił? Liczę, że może ma jakiś genialny pomysł, który mnie nie wpadł do głowy, ale nic z tego. Dlatego mężczyźni nie noszą pierścionków. Super. To mi teraz pomógł. Już mam napisać jakąś sarkastyczną odpowiedź, kiedy przychodzi drugi SMS: Widać, że lipa. Trochę mniej bandaży. Patrzę z przestrachem na rękę. Może i racja. Dobra, dzięki. Zdejmuję jedną warstwę i wpycham do torebki, a w tej samej chwili dobiega mnie głos Magnusa: – Cześć, Poppy! Podnoszę głowę i widzę, że idzie ulicą prosto w moją stronę. Szybko wrzucam komórkę do torebki i zamykam suwak. Słyszę, że przyszedł następny SMS, ale będę musiała przeczytać go później. – Cześć! Co tu robisz? – Idę po mleko, bo się skończyło. – Staje przede mną i kładzie mi ręce na ramionach. Jego brązowe oczy przyglądają mi się z czułością i rozbawieniem. – O co chodzi? Odwlekasz przykry moment?
– Skąd! – śmieję się. – Właśnie do was idę. – Wiem, o czymś chciałaś ze mną pogadać. – Tak? – Mimowolnie zerkam na obandażowaną rękę. – Posłuchaj, kotku. Musisz wreszcie przestać się przejmować moimi rodzicami. Pokochają cię, kiedy tylko lepiej się poznacie. Już ja tego dopilnuję. A dzisiaj spędzimy bardzo miły wieczór. Tylko się odpręż i bądź sobą. – Spróbuję. Bierze mnie w ramiona i spogląda na moją rękę. – Ciągle boli? Biedactwo. Nawet nie wspomniał o pierścionku. Kolejny promyk nadziei. Może ten wieczór rzeczywiście nie będzie taki straszny. – Mówiłeś rodzicom o próbie? Jutro wieczorem w kościele. – Wiem – uśmiecha się. – Nie martw się, będą wszyscy. Po drodze napawam się perspektywą ceremonii. Stary kamienny kościół, dźwięk organów, gdy będę szła do ołtarza, składanie przysięgi. Wiem, że niektóre dziewczyny ogromną wagę przykładają do muzyki, kwiatów, sukni, ale dla mnie najważniejsza jest przysięga. „Ślubuję ci miłość… w zdrowiu i w chorobie… póki śmierć nas nie rozłączy…” Od dziecka słyszę te magiczne słowa. Na rodzinnych weselach, w kinie czy podczas królewskich ślubów. Wciąż te same, jak poezja przekazywana od wieków z pokolenia na pokolenie. A teraz my je wypowiemy. Mam ciarki na plecach. – Nie mogę się doczekać przysięgi – mówię na głos. Musiałam to zrobić, choć Magnus słyszał to już chyba ze sto razy. Przez krótki czas, tuż po zaręczynach, był przekonany, że weźmiemy tylko ślub cywilny. Podobnie jak jego rodzice nie jest człowiekiem zbyt religijnym. Kiedy mu jednak wyjaśniłam, jak bardzo całe życie marzyłam, by złożyć przysięgę w kościele, zmienił zdanie i stwierdził, że to faktycznie wspaniała rzecz. – Wiem. Ja też. Znów mnie objął w talii. – Naprawdę nie masz nic przeciwko tym staroświeckim słowom?
– Są piękne, kochanie. – Też tak myślę. Bardzo romantyczne. Ilekroć wyobrażam nas sobie stojących przed ołtarzem ze złączonymi dłońmi i wypowiadających te słowa pewnym, dźwięcznym głosem, nic więcej na świecie się nie liczy. Niestety, gdy dwadzieścia minut później zbliżamy się do domu jego rodziców, moje poczucie bezpieczeństwa zaczyna się ulatniać. Tavishowie wrócili, nie ma wątpliwości. Wszystkie światła zapalone, a z okien dobiegają głośne dźwięki opery. Nagle sobie przypominam, jak Antony raz spytał, czy lubię Tannhäusera, a ja odparłam, że nie palę. Boże, czemuż nie zapisałam się na błyskawiczny kurs wiedzy o operze? Magnus otwiera przede mną drzwi i mówi: – Kurczę, zapomniałem zadzwonić do doktora Wheelera. Wracam za parę minut. No nie. Już biegnie na górę do gabinetu i zostawia mnie samą. Jak on może? – Magnus… – Staram się ukryć panikę. – Śmiało! Rodzice są w kuchni. Aha, kupiłem dla ciebie prezent na podróż poślubną. Możesz go otworzyć! – Posyła mi całusa i znika. Na otomanie w holu stoi wielkie pudełko przewiązane wstążką. O rany, znam ten sklep i wiem, że nie jest tam tanio. Otwieram, rozdzieram bladozieloną bibułkę i moim oczom ukazuje się szaro-białe japońskie kimono z delikatnym nadrukiem. Przepiękne, jest nawet do niego pasująca koszulka. Czmycham do niedużego sąsiedniego pokoiku, z którego nikt nigdy nie korzysta, zdejmuję bluzkę i sweter, wkładam koszulkę, a na to z powrotem moje ciuchy. Jest troszeczkę za duża, ale i tak śliczna. Jedwabiście gładka i cudownie przyjemna w dotyku. To rzeczywiście cudowny prezent, ale szczerze mówiąc, wolałabym, żeby Magnus był teraz ze mną i trzymał mnie za rękę. Potrzebne mi jego moralne wsparcie. Składam kimono i chowam z powrotem do pudełka razem z podartą bibułką. Nie śpieszę się.
Magnus ciągle nie wraca. Nie mogę tego dłużej odwlekać. – Magnus? – dobiega z kuchni charakterystyczny piskliwy głos Wandy. – Czy to ty? – Nie, to ja, Poppy! – Z nerwów mam tak ściśnięte gardło, że mój głos brzmi obco. – Poppy! Chodź do nas. Odwagi. Bądź sobą. Chwytam w dłoń butelkę wina i wchodzę do kuchni. Jest w niej ciepło i pachnie sosem bolońskim. – Dobry wieczór, jak się macie? – rzucam w nerwowym pośpiechu. – Przyniosłam wino, mam nadzieję, że będzie dobre. Czerwone. – Poppy! – Wanda rzuca się ku mnie. Włosy, jak zwykle w nieładzie, ma świeżo ufarbowane henną. Ubrana jest w jedną z tych swoich dziwnych, obszernych sukienek, które wyglądają jak uszyte z materiału na spadochrony, a na nogach ma płaskie trzewiczki ze sprzączką. Na bladej twarzy jak zwykle zero makijażu, nie licząc krzywo położonej czerwonej szminki35. Kiedy ociera się o mnie policzkiem, wyczuwam zapach zwietrzałych perfum. – Na-rze-czo-na! – Wypowiada to słowo z czułością graniczącą z kpiną. – Oblubienica! – Dama serca – dorzuca Antony, wstając zza stołu. Ma na sobie tę samą tweedową marynarkę co na zdjęciu z okładki książki i przygląda mi się tym samym świdrującym spojrzeniem. – „Kochaj mnie, skarbie, czule i słodko. Bądź moim Bączkiem, ja Twą Stokrotką”. O, masz następne do kolekcji, kochanie! – dodaje w stronę żony. – Faktycznie! Gdzie długopis? Potrzebny mi długopis! – Wanda zaczyna szperać między papierami, które zawalają blat. – Ileż szkody przyniósł feminizmowi ten idiotyczny antropomorfizm wynikający z lenistwa umysłowego. „Bądź moim Bączkiem, ja Twą Stokrotką”. No powiedz sama, Poppy! – Odwraca się do mnie, a ja tylko głupio się uśmiecham. O czym oni mówią? Nie mogliby się przywitać jak normalni
ludzie? – Jak się zapatrujesz na kulturową odpowiedź na antropomorfizm? Z perspektywy młodej kobiety? Żołądek podchodzi mi do gardła, kiedy zdaję sobie sprawę, że Antony znów mi się przygląda. O matko! Czy on mówi do mnie? Antro-co? Mam wrażenie, że gdyby dał mi te pytania na piśmie i pięć minut na zastanowienie się (może jeszcze słownik), miałabym szansę wymyślić coś w miarę inteligentnego. Studiowałam przecież na uniwersytecie, napisałam niejeden esej zawierający trudne słowa, a nawet pracę dyplomową36. Pani od angielskiego raz mi nawet powiedziała, że mam „poszukujący umysł”37. Nie mam jednak pięciu minut, Antony czeka na odpowiedź. A w jego intensywnym spojrzeniu jest coś, co sprawia, że język staje mi kołkiem. – Cóż, hm… No… to… jest bardzo interesująca kwestia – wykrztuszam. – I niezwykle ważna w dzisiejszych czasach. Jak tam podróż? – Może uda się zmienić temat. Pogadać o filmach albo coś. – Nie do opisania. – Wanda podnosi głowę znad kartki papieru. – Dlaczego ludzie latają? Dlaczego?! Nie jestem pewna, czy to było pytanie retoryczne. – No… na wakacje albo… – Zaczęłam już robić notatki do pracy naukowej na ten temat – przerywa mi. – Impuls migracji. Dlaczego ludzie mają wewnętrzną potrzebę przemieszczania się po świecie? Czyżbyśmy podążali szlakami migracyjnymi naszych przodków? – Czytałaś Burroughsa? – pyta ją nagle z zaciekawieniem mąż. – Nie książkę, tylko doktorat. Jeszcze nikt nawet nie zaproponował mi drinka. Cichutko, starając się nie zwracać na siebie uwagi, podkradam się do szafki i nalewam sobie kieliszek wina. – Jak rozumiem, Magnus podarował ci szmaragdowy pierścionek po babci?
Podskakuję w panice. A więc już przechodzimy do tematu pierścionka. Zdawało mi się czy dosłyszałam w głosie Wandy ton pretensji? Czyżby wiedziała?! – Tak! Jest… jest przepiękny. – Tak mi się ręce trzęsą, że o mało nie wylewam wina. Wanda zerka na Antony’ego, znacząco unosząc brwi. Cóż to miało znaczyć? Skąd to uniesienie brwi? Co oni kombinują? Jezu, zaraz zechcą zobaczyć pierścionek i cała sprawa się sypnie… – Trudno nosić pierścionek na poparzonej ręce – wypalam rozpaczliwie. No i już. Wcale nie skłamałam. – Jak to poparzonej?! – Wanda obraca się błyskawicznie i zauważa moją obandażowaną dłoń. – Moja droga, musisz się zobaczyć z Paulem! – Tak, tak. – Antony kiwa głową. – Koniecznie. Kochanie, dzwoń do niego. – To nasz sąsiad, dermatolog – wyjaśnia Wanda. – Najlepszy. – Już chwyciła za telefon, owijając wokół nadgarstka staroświecki kręcony kabel. – Mieszka naprzeciwko. Naprzeciwko?! Zamarłam ze strachu. Jak to się stało, że sprawy tak szybko wymknęły się spod kontroli? Już widzę, jak do kuchni wchodzi energiczny mężczyzna z torbą lekarską i mówi: „No to zobaczmy”, a wszyscy stają nade mną i patrzą, jak odwijam bandaże. Co robić, biec na górę szukać zapałek? Oblać się wrzątkiem? Szczerze mówiąc, chyba wolałabym znosić ten potworny ból, niż powiedzieć prawdę… – Cholera, nie ma go. – Wanda odkłada słuchawkę. – A to szkoda – wykrztuszam. W tym momencie w drzwiach pojawia się Magnus, a za nim Felix, który po krótkim przywitaniu znów pogrąża się w lekturze książki, którą przyniósł ze sobą. – Co porabiacie? – Magnus przenosi wzrok ze mnie na rodziców, próbując wybadać panującą atmosferę. – Nie uważacie,
że Poppy wygląda dziś jeszcze ładniej niż zwykle? Czyż ona nie jest śliczna? – Chwyta moje włosy w garść, a potem rozpuszcza. Wolałabym, żeby tego nie robił. Wiem, że stara się być miły, ale to mnie krępuje. Wanda jest skonsternowana, chyba nie bardzo wie, jak zareagować. – Urocza – odpowiada Antony z uprzejmym uśmiechem, jak gdyby podziwiał czyjś ogród. – Dodzwoniłeś się, synku, do doktora Wheelera? – pyta Wanda. – Tak – odpowiada Magnus. – Twierdzi, że tematem jest jednak rodowód kulturowy. – Cóż, musiałam coś źle przeczytać – odpowiada kwaśno Wanda. – Chcemy zobaczyć, czy nie moglibyśmy wszyscy publikować w tym samym piśmie – dodaje w moją stronę. – Cała nasza szóstka, łącznie z Conradem i Margot. Rodzinne przedsięwzięcie, można by rzec. Felix zajmuje się bibliografią. Wszyscy są zaangażowani! „Wszyscy, tylko nie ja”, przebiega mi przez głowę. Bez sensu. Czy ja naprawdę chciałabym opublikować tekst naukowy w jakimś nieznanym czasopiśmie, którego nikt nie czyta? Nie. Mogłabym to zrobić? Nie. A czy w ogóle wiem, co to „rodowód kulturowy”? Nie38. – Wiecie, że Poppy też ma na koncie publikacje ze swojej dziedziny? – oznajmia nagle Magnus, jakby odgadł moje myśli i pośpieszył mi na pomoc. – Prawda, kochanie? – Uśmiecha się z dumą. – Nie bądź taka skromna. – Naprawdę? – ożywia się Antony i przygląda mi się z większą uwagą niż kiedykolwiek przedtem. – Ach tak? To interesujące. W jakim periodyku? Gapię się bezradnie na Magnusa. O czym on gada? – Pamiętasz, mówiłaś przecież, że wydrukowali cię w tym piśmie dla fizjoterapeutów. O Boże, nie. Zabiję go. Jak mógł o tym wspomnieć? Antony i Wanda czekają, aż odpowiem. Nawet Felix spojrzał z zainteresowaniem. Niewątpliwie spodziewają się, że ogłoszę
przełomowe odkrycie w zakresie badań nad kulturowym wpływem rehabilitacji na plemiona nomadów czy coś w tym stylu. – To był „Przegląd Fizjoterapeutyczny” – mówię cicho i wbijam wzrok w podłogę. – Żadne tam naukowe wydawnictwo, po prostu… czasopismo. Wydrukowali kiedyś mój list… – Z wynikami badań? – dopytuje Wanda. Robię się czerwona jak burak. – Nie. Chodziło o pracę z pacjentami, którzy nieprzyjemnie pachną. Zasugerowałam wyposażenie gabinetów w maski gazowe. To miał być, no wiecie… żart. Cisza. Jestem tak zażenowana, że nie mam odwagi podnieść głowy. – Ale napisałaś przecież pracę dyplomową – wtrąca się Felix. Zaskoczona zerkam na niego i widzę szczere, zachęcające spojrzenie. – No tak, ale… ona nie była nigdzie publikowana. – Chętnie ją kiedyś przeczytam. – Okej. – Uśmiecham się, choć dobrze wiem, że tylko próbuje mi okazać sympatię. Bardzo miło z jego strony, ale to mnie jeszcze bardziej dobija. W końcu mam dwadzieścia dziewięć lat, a on dopiero siedemnaście. Poza tym jeżeli chciał mnie dowartościować w oczach rodziców, to mu się nie udało, ponieważ oni nawet nie słuchają. – Oczywiście, humor jest formą ekspresji, którą należałoby włączać w naszą kulturową narrację – argumentuje Wanda. – Zdaje się Jacob C. Godson napisał ciekawą rozprawę Dlaczego ludzie żartują?… – Czy ludzie żartują? – poprawia ją Antony. – Tak to chyba brzmiało. Rzeczywiście, teza, którą przedstawił… I znów odpływają w swój świat. Wypuszczam powietrze z płuc, policzki wciąż mam rozpalone. Nie wytrzymam tego. Chciałabym, żeby ktoś mnie zapytał o wakacje, o Eastendersów, o cokolwiek, byle nie to. Kocham Magnusa i w ogóle, ale stoję tu dopiero od pięciu minut, a jestem wykończona nerwowo. Jak przetrwam coroczne
spotkania świąteczne? Co będzie, jeśli nasze dzieci okażą się superinteligentne i nie będę rozumiała, co do mnie mówią, a one będą mną gardziły, bo nie mam doktoratu? W powietrzu pojawia się ostra woń – sos boloński się przypala. Wanda stoi przy kuchni, rozprawia o Arystotelesie i niczego nie czuje. Delikatnie wyjmuję jej z dłoni łyżkę i zaczynam mieszać. Dzięki Bogu do tego nie jest potrzebna Nagroda Nobla. Uratowanie kolacji sprawiło, że przynajmniej poczułam się użyteczna. Niestety pół godziny później siedzimy przy stole, a ja wracam do poprzedniego stanu i znów ze strachu zapominam języka w gębie. Co się dziwić, że Wanda i Antony nie chcą, aby ich syn się ze mną ożenił. W ich oczach muszę wyglądać na kompletną kretynkę. Jesteśmy w połowie kolacji, a nie odezwałam się jeszcze ani słowem. To zbyt trudne. Ta rozmowa jest jak symfonia na orkiestrę, ja jestem fletem, mam swoją partię i nawet chciałabym ją zagrać, tylko nie ma dyrygenta, który by mnie wprowadził. Dlatego co chwila nabieram powietrza i zaraz tchórzę. – …redaktor prowadzący niestety uznał inaczej. Moja książka nie będzie więc wznowiona – mówi z rezygnacją Antony. – Tant pis. Nagle się ożywiam. Chociaż raz rozumiem, o czym mowa, i nawet mam coś do powiedzenia! – To straszne! – oburzam się. – Dlaczego nie chcą opublikować nowego wydania? – Muszą mieć czytelników. Muszą mieć popyt. – Antony wzdycha teatralnie. – Ach, cóż. Nieważne. – Jak to nieważne? Oczywiście, że ważne! – Rozkręcam się na całego. – Napiszmy wszyscy do wydawcy, udajmy, że jesteśmy czytelnikami, że książka jest rewelacyjna i domagamy się jej wznowienia. Już układam w myślach takie pismo. „Szanowni Państwo. Jestem oburzona, że nie ukazało się nowe wydanie tej wspaniałej pozycji”. Można by je wydrukować różnymi czcionkami, wysłać z różnych części kraju…
– I byłabyś gotowa sama kupić tysiąc egzemplarzy? – Antony mierzy mnie tym swoim przenikliwym spojrzeniem. – No… bo ja wiem… może… – Bo, niestety, Poppy, ale jeśli wydawnictwo wydrukuje tysiąc egzemplarzy, które się nie sprzedadzą, znajdę się w jeszcze gorszej sytuacji niż teraz. – Posyła mi nieprzyjazny uśmiech. – Rozumiesz? Czuję się wgnieciona w ziemię. – Racja… no tak… przepraszam. Usiłując zachować spokój, zaczynam zbierać talerze. Magnus notuje coś Feliksowi na kartce i nie jestem pewna, czy w ogóle to słyszał. Rzuca mi nieobecny uśmiech i szczypie w pupę, kiedy przechodzę obok. Co, mówiąc szczerze, ani trochę nie poprawia mi samopoczucia. Gdy po chwili zasiadamy do deseru, Magnus stuka widelcem o kieliszek i wstaje. – Chciałbym wznieść toast za Poppy! – ogłasza. – I powitać ją w naszej rodzinie. Poza tym, że jest piękna, jest wspaniałą, wesołą i ciepłą osobą. Szczęściarz ze mnie! Wodzi wzrokiem po siedzących przy stole, jakby sprawdzał, czy ktoś ośmieli się z nim nie zgodzić. Posyłam mu delikatny uśmiech wdzięczności. – Chciałbym też wreszcie, drodzy rodzice, przywitać was w domu po długiej podróży! – Wznosi kieliszek, a oni dziękują skinieniem głowy. – Tęskniliśmy za wami. – Ja nie – wtrąca Felix, a Wanda parska śmiechem. – No pewnie, ty niegrzeczny chłopcze! – I na koniec… – Magnus jeszcze raz stuka w kieliszek, żeby skupić uwagę. – Mamo, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Szczęścia i pomyślności od nas wszystkich. – Posyła jej całusa przez stół. Co? Co on przed chwilą powiedział? Uśmiech zamiera mi na ustach. – Tak jest! – Antony wznosi kieliszek. – Wszystkiego dobrego, kochanie!
Dzisiaj są urodziny jego matki?! Nic mi nie mówił. Nie mam prezentu ani nawet kartki. Jak mógł mi to zrobić? Faceci są beznadziejni! Felix wysuwa spod krzesła jakiś pakunek i wręcza go Wandzie. – Magnus – szepczę rozpaczliwie, kiedy już usiadł. – Nie uprzedziłeś mnie o urodzinach mamy. Nie pisnąłeś ani słowem. Trzeba było mi powiedzieć! W panice prawie zaczynam się jąkać. Moje pierwsze spotkanie z jego rodzicami od zaręczyn, w dodatku nie przepadają za mną, a tu taka wpadka. Magnus wydaje się szczerze zaskoczony moją reakcją. – Kotku, ale o co chodzi? Naprawdę jest taki tępy? – Kupiłabym jej prezent! – syczę na głos, korzystając z okazji, że Wanda akurat wykrzykuje: „Feliksie, wspaniała!” na widok jakiejś bardzo starej książki, którą właśnie rozpakowała. – Oj tam. – Magnus macha ręką. – Nie stresuj się, ona się nie obrazi. Jesteś cudowna i wszyscy cię uwielbiają. A właśnie, podobał ci się kubeczek? – Jaki kubeczek? – Z napisem „Młoda para”, który zostawiłem na szafce w holu. Prezent na nasz miesiąc miodowy? – dodaje, widząc na mojej twarzy konsternację. – Mówiłem ci przecież! Uznałem, że jest dość zabawny. Robię wielkie oczy. – Nie widziałam żadnego kubka. Myślałam, że dałeś mi to wielkie pudło z kokardą. – Jakie wielkie pudło? – Tym razem on nic nie rozumie. – A teraz, kochanie – zwraca się uroczyście Antony do swej małżonki – nie będę ukrywał, że w tym roku trochę się szarpnąłem na prezent dla ciebie. Jeśli dasz mi chwilkę… Wstaje i wychodzi do holu. O Boże. Czuję, że cała sztywnieję. Nie, błagam. Nie! – Słuchajcie, ja… – zaczynam, ale mój głos jakoś nie chce
współpracować. – Możliwe, że… przez pomyłkę… – Co to ma…?! – niesie się z holu głos Antony’ego. – Co się z tym stało?! Chwilę później wraca do pokoju, trzymając w ręku otwarte pudełko. Całe rozgrzebane, bibułka w strzępach, kimono wysuwa się ze środka. Krew uderza mi do głowy. – Najmocniej przepraszam… Myślałam… myślałam, że to dla mnie, dlatego… otworzyłam. Zapada martwa cisza. Widzę szok na twarzach wszystkich, Magnusa też. – Kotku… – zaczyna, ale zaraz urywa, jakby brakło mu słów. – Nie ma problemu! – wtrąca się energicznie Wanda. – Daj mi to. Nie przeszkadza mi zniszczone opakowanie. – Ale tu jeszcze coś było… – Antony gmera w strzępach bibułki. – Gdzie druga część? Była tu? Nagle sobie uświadamiam, o czym mówi, i wydaję w duchu cichy jęk. Ile razy pomyślę, że już nie może być gorzej, następuje katastrofa. – Ja chyba… czy może… – jąkam się, czerwieniejąc na twarzy – …chodzi o to? – Wysuwam spod bluzki brzeg koszulki i wszyscy wlepiają w nią swój osłupiały wzrok. Siedzę na kolacji u rodziców narzeczonego i mam na sobie bieliznę przyszłej teściowej. Sytuacja jak z nocnego koszmaru, po którym się budzisz, myśląc: „Jezus Maria! Jak dobrze, że to tylko sen”. Wokół stołu same nieruchome twarze z otwartymi ustami, wyglądają niczym rządek postaci z Krzyku Muncha. – Ja… oddam ją do pralni – mówię w końcu łamiącym się głosem. – Przepraszam. A więc ten wieczór okazał się najkoszmarniejszy na świecie. Mam jedno wyjście: pić wino do momentu, aż się znieczulę lub wpadnę nieprzytomna pod stół. Zależy, co nastąpi wcześniej. Kolacja się skończyła i wszyscy już zapomnieli o incydencie z koszulką. Poniekąd.
Postanowili zamienić go w rodzinną anegdotę. To miłe z ich strony, ale oznacza, że Antony co chwila puszcza głupawe docinki w stylu: „Przynieść wam czekoladki? Chyba że Poppy wszystkie zjadła! Ha, ha!”. Wiem, że powinnam wykazać się poczuciem humoru, ale za każdym razem się wzdrygam. Właśnie siedzimy w bawialni na starych, wygniecionych kanapach i gramy w scrabble. Tavishowie mają kompletnego fioła na punkcie tej gry. Mają luksusowy zestaw z obrotową planszą i drewnianymi literkami, a do tego skórzany notes, w którym zapisują wyniki wszystkich partii, począwszy od 1998 roku. Aktualnie na czele jest Wanda, tuż za nią plasuje się Magnus. Antony zaczął pierwszy i ułożył słowo OUTSTEP (74 punkty). Wanda dodała IRIDIUMS (65 punktów). Felix ułożył CARYATID (80 punktów), a Magnus CONTUSED (65 punktów)39. Ja natomiast ułożyłam STAR (5 punktów). W mojej rodzinie to byłoby niezłe słowo, a wynik 5 punktów całkiem przyzwoity. Nikt by nie chrząkał, nie rzucał litościwych spojrzeń, przez które czuję się jak idiotka. Rzadko zaglądam w przeszłość, nie przepadam za wspominkami, ale siedząc tu sparaliżowana ze wstydu, z podkurczonymi nogami, i wdychając zatęchłą woń starych książek, zakurzonych kilimów i palonego drewna, ulegam pokusie. Oto ja i moi dwaj młodsi bracia, Toby i Tom, siedzimy w kuchni i jemy tosty z marmite’em pochyleni nad planszą do scrabble. Pamiętam to bardzo dokładnie, wręcz czuję na języku smak marmite’a. Toby i Tom byli tak sfrustrowani, że dorobili z papieru mnóstwo dodatkowych liter i zdecydowali, że każdy może brać, ile chce. Całe pomieszczenie było zasłane papierowymi kwadracikami z literami nagryzmolonymi długopisem. Tom dobrał sobie chyba z sześć „Z”, a Toby miał dziesięć „E”, a mimo to zdobywali najwyżej 4 punkty w kolejce. W końcu się pobili, wrzeszcząc: „Ja się tak nie bawię! To niesprawiedliwe!”. Mrugam powiekami, żeby odgonić napływające do oczu łzy. Ech, ty głupia. Po pierwsze, to jest moja nowa rodzina i staram się z nią zintegrować. Po drugie, Toby i Tom wyprowadzili się z domu
i studiują. Przeszli mutację, a Tom ma nawet brodę. Nie grywamy już w scrabble, nawet nie wiem, gdzie jest schowane. Po trzecie… – Poppy? – Już, już… Myślę. Rozpoczęliśmy drugą kolejkę. Antony dołożył litery do OUTSTEP i zrobił z tego OUTSTEPPED. Wanda za jednym zamachem utworzyła słowa OD40 i OVARY. Felix ułożył ELICIT, a Magnus YUK, co Felix zakwestionował, ale znaleźli to w słowniku, więc Magnus zarobił mnóstwo punktów za podwójną premię słowną. Teraz Felix poszedł zaparzyć kawę, a ja od pięciu minut bezradnie przekładam litery na stojaczku. Ze wstydu nie mam odwagi wykonać ruchu. W ogóle nie powinnam była się zgodzić na udział w grze. Tyle czasu gapiłam się na te głupie litery i to jest naprawdę jedyne słowo, które mi przychodzi do głowy. – P-I-G – odczytuje Antony, kiedy kładę litery na planszy. – Takie zwierzę, rozumiem? – Świetnie! – cieszy się Magnus. – Sześć punktów! Nie potrafię na niego spojrzeć. Gmeram w woreczku i losuję następne dwie litery: „A” i „L”. Jakby miały mi w czymś pomóc. – Hej, Poppy! – mówi Felix, wracając do pokoju z tacą. – Twój telefon dzwoni w kuchni. Co ułożyłaś? A, pig. – Widzę, że usta mu drgnęły, gdy spojrzał na planszę, ale Wanda strofuje go wzrokiem. Dłużej tego nie zniosę. – Sprawdzę tylko, kto dzwonił, dobrze? To może być coś ważnego – mówię. Uciekam do kuchni, wydobywam z torebki komórkę i opieram się o piec, z którego bije przyjemne, kojące ciepło. Są trzy SMS-y od Sama z życzeniami powodzenia, które przysłał dwie godziny temu. Potem SMS sprzed dwudziestu minut: „Prośba o przysługę”, a zaraz za nim: „Jest pani tam?”. Przed chwilą też on dzwonił. Lepiej sprawdzę, o co chodzi. Wybieram numer, smętnie dzióbiąc resztki urodzinowego tortu leżące na blacie.
– Świetnie, panno Poppy, mogę o coś prosić? – słyszę, gdy tylko nawiązujemy połączenie. – Jestem poza biurem, a komórka mi szwankuje. Nie działa poczta, a muszę wysłać mail do Viv Amberley. Może pani to zrobić w moim imieniu? – A, Vivien Amberley… Szybko gryzę się w język. Może nie powinnam ujawniać, że przeczytałam całą korespondencję dotyczącą tej pani. Vivien pracuje w dziale strategii i złożyła podanie o pracę w innej firmie konsultingowej. Sam Roxton bardzo chce ją zatrzymać, lecz dotąd nic nie wskórał, a teraz zapowiedziała, że od jutra rezygnuje. No dobra, wiem, że jestem wścibska, ale kiedy raz zacznie się czytać cudze maile, trudno przestać. Człowiek chce poznać tło, wiedzieć, co się działo wcześniej. Cofanie się do poprzednich wątków i odkrywanie całych historii bardzo wciąga. To jak przewijanie wstecz taśmy z zapisem czyjegoś życia. – Gdyby pani mogła jej posłać krótki mail, będę bardzo wdzięczny – ciągnie Sam. – Na adres „
[email protected]”. Ma pani? A co to ja jestem, jego asystentka? – Cóż, no dobrze – godzę się niechętnie. – Niech pan dyktuje. – „Cześć, Viv. Bardzo chciałbym się spotkać i jeszcze raz wszystko z Tobą obgadać. Zadzwoń i powiedz, jaka godzina jutro najbardziej Ci pasuje. Na pewno coś wykombinujemy. Sam”. Starannie wpisuję tekst nieobandażowaną ręką. – Poszło? – pyta Sam. Zawieszam kciuk nad guzikiem „Wyślij”, ale jeszcze się wstrzymuję. – Halo? – Ona nie znosi, kiedy mówi się do niej Viv. Woli Vivien. – Co?! – Sam jest zaskoczony. – Skąd, u diabła… – Było w jednym mailu, który kiedyś przesyłałam. Prosiła Petera Snella, żeby jej tak nie nazywał, ale on to zlekceważył. Jeremy Atheling też. A teraz i pan to robi!
Chwila ciszy. – Poppy – odzywa się w końcu Sam. – Możemy sobie mówić po imieniu? Tak będzie prościej. – Yyy… czemu nie. Sam? – Czy ty czytałaś moją pocztę? – Już widzę, jak ściąga te swoje czarne brwi. – Skąd! Rzuciłam tylko okiem na kilka maili… – Jesteś pewna co do tej „Viv”? – Jak najbardziej! – Poszukam tego maila… Czekając na odpowiedź, wsuwam do ust kawałek polewy z tortu. – Faktycznie – zauważa Sam. – Przecież mówię. – Dobra, w takim razie możesz to zmienić na „Vivien”? – Chwilę… – Poprawiam tekst i wysyłam. – Gotowe. – Dzięki za przytomność umysłu. Uratowałaś mnie. Zawsze jesteś taka bystra? Oczywiście. Jedynym słowem, jakie umiem ułożyć w scrabble, jest pig. – Pewnie, od rana do wieczora – mówię, ale Sam chyba nie wyczuwa sarkazmu w moim głosie. – Jestem ci zobowiązany. I przepraszam, że cię odrywam od kolacji, ale to dosyć pilna sprawa. – Nie przejmuj się, rozumiem. Wiesz, jestem pewna, że Vivien tak naprawdę chce zostać w White Globe Consulting. Ups. Samo mi się wyrwało. – O, ciekawe. Podobno nie czytałaś moich maili. – Bo nie czytałam! To znaczy… może ze dwa. Wystarczyło, żeby odnieść takie wrażenie. – Wrażenie! – parska śmiechem. – W takim razie, droga Poppy, może podzielisz się nim ze mną? Pytałem już wszystkich, nie szkodzi, żebyś i ty dorzuciła swoje trzy grosze. Dlaczego nasza najlepsza specjalistka od strategii ucieka do gorszej firmy, skoro zaoferowałem jej wszystko, czego można chcieć: awans,
podwyżkę, bardziej eksponowane… – I w tym problem – wchodzę mu w słowo. Zaskoczył mnie. Naprawdę tego nie widzi? – Ona nie chce żadnej z tych rzeczy. Presja ją wykańcza, zwłaszcza kontakty z mediami. Jak wtedy gdy bez uprzedzenia musiała wystąpić w BBC… Po drugiej stronie zapada długa cisza. – Okej. Co tu jest grane? – mówi w końcu Sam. – Skąd ty możesz o tym wiedzieć? Już się nie wykręcę. – Było w jej ocenie rocznej – wyznaję. – Nudziłam się w pociągu, a to było w załączniku, no i… – Na pewno nie tam. – Słychać, że się wkurzył. – Przecież czytałem ten dokument z góry na dół i nie ma tam słowa o występowaniu w mediach… – Nie w tej najnowszej. – Aż się krzywię ze wstydu. – Sprzed trzech lat. – Nie wierzę, że się przyznałam. – Do tego napisała ci w tamtym pierwszym mailu: „Mówiłam, co mnie gryzie, ale nikt się tym nie przejął”. I chyba o to jej chodzi. Całkowicie rozumiem tę dziewczynę. Też bym umierała ze strachu, mając w perspektywie występ w czwartym programie radia BBC. Tam wszyscy prezenterzy mówią jak Antony i Wanda. Znów cisza w słuchawce, tak długa, że się zastanawiam, czy Sam wciąż tam jest. – Może masz rację – mówi wreszcie. – Chyba coś jest na rzeczy. – Nie wiadomo, to tylko moje domysły. Mogę się mylić. – Ale czemu nie powiedziała mi tego wprost? – Pewnie się krępuje. Uważa, że wysłała już sygnał, a ty nie chcesz nic z tym zrobić. Może jej zdaniem łatwiej po prostu zmienić pracę. – Rozumiem – wzdycha Sam. – Dziękuję ci. Przyjrzę się sprawie. Bardzo się cieszę, że do ciebie zadzwoniłem, i przepraszam, że psuję ci wieczór. – Nie szkodzi. – Ze smutkiem opuszczam ramiona i zbieram następną porcję okruchów tortu. – Cieszę się, że mogłam uciec.
– Jest aż tak fajnie? – śmieje się Sam. – Jak poszło z ręką? – Wierz mi, to najmniejszy z problemów. – Co się dzieje? Ściszam głos, zerkając w stronę drzwi. – Gramy w scrabble. Koszmar. – Koszmar? – powtarza zdziwiony. – Scrabble jest super. – Nie wtedy, kiedy grasz przeciwko rodzinie geniuszy. Wszyscy układają jakieś trudne słowa, a ja ułożyłam pig. Sam wybucha śmiechem. – Cieszę się, że cię rozbawiłam – odpowiadam ponuro. – Dobra, już przestaję. Słuchaj, jestem ci winien przysługę. Podaj litery, to coś wymyślę. – Nie pamiętam ich! – Przewracam oczami. – Jestem w kuchni. – Chociaż kilka. Spróbuj. – No dobra. Mam „Z” i „W”. – Ta rozmowa jest tak dziwaczna, że zachciewa mi się śmiać. – Idź i sprawdź resztę. Prześlij SMS-em, to ci odeślę słowo. – Myślałam, że jesteś na konferencji! – Mogę być na konferencji i jednocześnie grać w scrabble. Mówi poważnie? To najbardziej absurdalny i pokręcony pomysł, o jakim słyszałam. W dodatku najzwyklejsze oszustwo. Poza tym kto powiedział, że on jest dobry w scrabble? – Dobra, wchodzę w to – odpowiadam po namyśle. Rozłączam się i wracam do bawialni, gdzie na planszy pojawiła się kolejna porcja nieprawdopodobnych słów. Ktoś ułożył UG. To na pewno po angielsku? Brzmi jak eskimoski. – Wszystko w porządku, Poppy? – Głos Wandy jest tak sztucznie serdeczny, że natychmiast się domyślam, iż rozmawiali o mnie. Pewnie zagrozili Magnusowi, że jeśli się ze mną ożeni, to go wydziedziczą albo coś w tym rodzaju. – Tak! – odpowiadam pogodnie i zaciskając mocno kciuki za plecami, dodaję: – Dzwonił pacjent. Czasem udzielam porad na odległość, więc może będę musiała wysłać SMS-a, jeśli wam to
nie przeszkadza. Nikt nawet nie raczy odpowiedzieć. Wszyscy znów skupieni są na grze. Włączam aparat w komórce i robię zdjęcie, starając się objąć kadrem planszę i mój stojak z literami. Na błysk flesza wszystkie twarze odwracają się do mnie. – Rodzinka w komplecie! – rzucam. Potem szybko przesyłam zdjęcie Samowi. – Twoja kolej, Poppy – mówi Magnus i półszeptem dodaje: – Pomóc ci, kochanie? Wiem, że chce dobrze, ale dotyka mnie sposób, w jaki to robi. – Dzięki, nie trzeba, dam sobie radę. – Z mądrą miną zaczynam przekładać litery. Po pewnym czasie zerkam dyskretnie na telefon, czy nie przeoczyłam SMS-a, ale nic nie przyszło. Pozostali siedzą wpatrzeni w planszę albo w swoje litery. Panuje atmosfera ciszy i napięcia niczym w sali egzaminacyjnej. Tasuję litery coraz energiczniej, licząc, że objawi mi się znienacka jakiś oszałamiający wyraz, ale z którejkolwiek strony spojrzeć, wychodzi tylko WAR albo RAW. Mam kiepski zestaw. A telefon ciągle milczy. Sam pewnie żartował z tą pomocą. No jasne, że tak. Ale mi teraz głupio. Co sobie pomyśli, kiedy zobaczy w komórce zdjęcie planszy do scrabble? – Wymyśliłaś już, Poppy? – Wanda mówi do mnie jak do niedorozwiniętego dziecka. Nagle przychodzi mi do głowy, czy kiedy byłam w kuchni, Magnus przypadkiem nie kazał rodzicom okazywać mi więcej sympatii. – Tak, tylko nie mogę się zdecydować. Trudno, nie mogę tego odwlekać w nieskończoność. Niech będzie RAW. Nie, WAR. Ach, co za różnica? Załamana kładę na planszy „A”, potem „W” i w tym momencie słyszę cichutki sygnał SMS-a.
WHAIZLED. Wykorzystaj D z OUTSTEPPED. Potrójna premia słowna i bonus 50 pkt. O Boże. Parskam śmiechem, wywołując zdziwione spojrzenie Antony’ego. – Przepraszam, pacjent właśnie przysłał mi dowcip – tłumaczę się pośpiesznie. Przychodzi kolejny SMS: À propos, to słowo z dialektu szkockiego. Robert Burns go użył. – To twoje słowo, Poppy? – Antony zerka na moją żałosną propozycję. – Raw? Świetnie, brawo! Ta jego serdeczność jest nieznośna. – Nie, przepraszam, zmieniłam zdanie. Chyba wybiorę coś innego. Starannie układam na planszy słowo WHAIZLED i przybieram nonszalancką minę. Zapada pełna zdumienia cisza. – Poppy, kotku… – odzywa się w końcu Magnus. – To musi być istniejące słowo. Nie można ot, tak sobie wymyślić… – Och, nie znasz go? – Udaję zdziwioną. – Przepraszam, myślałam, że jest powszechnie znane. – Łej-zld? – próbuje przeczytać Wanda. – Łaj-zled? Jak to się właściwie wymawia? O Jezu, nie mam bladego pojęcia. – To… zależy od regionu. Jest to oczywiście tradycyjny szkocki dialekt – dodaję tonem erudytki. – Robert Burns użył tego słowa. Oglądałam niedawno dokument o nim. Uwielbiam jego poezję. – Nie wiedziałem, że interesujesz się Burnsem – mówi mocno zaskoczony Magnus. – Ależ tak. Od zawsze. – A z którego to wiersza? – dopytuje się Wanda. – No… – Przełykam ślinę. – To bardzo piękny wiersz, tytułu teraz nie pamiętam, ale szedł jakoś tak…
Zawieszam głos, próbując sobie wyobrazić, jak może brzmieć poezja Burnsa. Raz słyszałam jakiś wiersz na imprezie podczas szkockiego sylwestra, ale nie powiem, żebym zrozumiała choć słowo. – Twas whaizled... when the wully whaizle... wailed… I tak dalej. Nie chcę was zanudzać. Antony podnosi głowę znad słownika, tom N-Z, który wyjął natychmiast, gdy położyłam na planszy litery. – Ma rację – mówi lekko zbity z tropu i cytuje: – „Whaizled. »Wheezed« w szkockiej odmianie języka angielskiego”. No no. Jestem pod wrażeniem. Wanda sumuje punkty. – Brawo, Poppy! To będzie potrójna premia słowna plus bonus za użycie wszystkich liter, czyli… sto trzydzieści jeden punktów! Najwyższy wynik jak dotąd. – Sto trzydzieści jeden? Jesteś pewna? – Antony wyrywa jej kartkę z ręki. – Gratulacje! – Felix nachyla się nad stołem, żeby uścisnąć mi dłoń. – Ach, to nic takiego – odpowiadam skromnie. – Gramy dalej?
Rozdział 5 Wygrałam! Wygrałam w scrabble! Wszyscy byli w szoku. Udawali, że nie, ale byli. W miarę postępu gry uniesione brwi i zdziwione spojrzenia stawały się coraz częstsze i coraz mniej powściągliwe. Kiedy zarobiłam potrójną premię słowną za SAXATILE, Felix aż zaczął klaskać i wołać: „Brawo!”. A gdy po wszystkim sprzątaliśmy kuchnię, Wanda spytała, czy nie myślałam o studiowaniu językoznawstwa. Moje imię trafiło do rodzinnej Księgi Scrabble, a Antony zaproponował mi kieliszek porto jako nagrodę dla zwycięzcy. Wszyscy bili brawo i było mi niesamowicie miło. Zdaję sobie sprawę, że postąpiłam nieładnie. To było nieuczciwe. Szczerze mówiąc, tylko czekałam, aż ktoś mnie przyłapie. Wyłączyłam jednak dźwięk w telefonie i nikt się nie zorientował, że przez cały czas wymieniałam SMS-y z Samem41. Oczywiście, że mam wyrzuty sumienia. W połowie zabawy miałam je nawet większe, kiedy napisałam do niego pełna podziwu: Skąd znasz te wszystkie słowa? A on odpisał: To nie ja, to Internet. Internet? Przez chwilę byłam zbyt wstrząśnięta, żeby odpowiedzieć. Sądziłam, że wymyśla te słowa, a nie wyszukuje w którymś z portali dla maniaków scrabble. To jest OSZUSTWO!!! Odpisał: Już przekroczyłaś tę granicę, więc co za różnica? A potem dodał: Miło mi, że wzięłaś mnie za geniusza. Wtedy dopiero poczułam się jak idiotka. Ale Sam słusznie zauważył, że kiedy już zaczniesz oszukiwać, metoda nie ma znaczenia. Wiem, że to się na mnie kiedyś zemści. Wiem, że Sam
Roxton nie będzie zawsze dyżurował przy telefonie, żeby mi podrzucać słówka. Wiem, że nie zdołam drugi raz powtórzyć tego wyczynu. Dlatego planuję zakończyć karierę w rodzinnych rozgrywkach scrabble. Począwszy od jutra. Była to kariera krótka, ale błyskotliwa. Czas na emeryturę. Jedyną osobą nie tak bardzo wylewną w pochwałach był Magnus, co mnie trochę zaskoczyło. Wprawdzie pogratulował jak wszyscy, powiedział: „Świetnie ci poszło”, ale nie przytulił mnie specjalnie ani nawet nie spytał, skąd znam te wszystkie słowa. Kiedy Wanda powiedziała: „Nie mówiłeś nam, synu, że Poppy jest taka zdolna”, tylko krótko się uśmiechnął i odparł: „We wszystkim jest fantastyczna”. To miłe, ale w sumie nic nie znaczy. Problem w tym, że… zajął w rozgrywce drugie miejsce. Niemożliwe, czyżby był zazdrosny? Minęła jedenasta wieczór, jesteśmy już z powrotem w moim mieszkaniu. Korci mnie, żeby pogadać o tym z Magnusem, ale poszedł się przygotowywać do jutrzejszego wykładu na temat Symbol i myślenie symboliczne u Dantego. Siadam więc na kanapie, podkulam nogi i postanawiam przesłać Samowi porcję maili, które przyszły wcześniej. Już po chwili tracę cierpliwość. W połowie z nich ktoś go ściga albo o czymś mu przypomina. Wciąż nie odpisał w sprawie rezerwacji pokoju na konferencję, w sprawie biegu charytatywnego i wizyty u dentysty. Ani też w sprawie nowego garnituru od Jamesa & Jamesa, który czeka na odbiór w dowolnym terminie. Jak można ignorować nowe ciuchy? Jest tylko kilka osób, którym zdaje się odpisywać bezzwłocznie. Należy do nich niejaka Vicks, kierująca działem PR. Podobnie jak on zwięzła i rzeczowa kontaktuje się z nim w sprawie jakiejś konferencji prasowej, którą wspólnie przygotowują. Kolejna osoba to facet o imieniu Michael, który prawie co godzinę prosi Sama o zdanie w jakiejś sprawie. I oczywiście sir Nicholas Murray, ewidentnie jakaś ważna i wysoko postawiona osoba, która obecnie pracuje dla rządu42. Żyją z Samem w dobrej komitywie, jeśli sądzić po ich korespondencji.
Przypomina rozmowę starych przyjaciół. Nie rozumiem połowy z tego, o czym piszą – zwłaszcza wszystkich wewnętrznych żartów – ale ton listów jest jednoznaczny. Wskazuje też na to ich liczba. Firma Sama świadczy usługi konsultingowe. Mówi innym firmom, jak prowadzić interesy i często podejmuje „działania wspomagające”, cokolwiek się pod tym kryje. Pewnie są kimś w rodzaju negocjatorów czy mediatorów. Chyba muszą być w tym dobrzy, bo Sam jest rozchwytywany. Tylko w tym tygodniu został zaproszony na trzy koktajle, a w przyszły weekend na zawody strzeleckie z pracownikami prywatnego banku. Do tego jakaś dziewczyna o imieniu Blue trzeci raz pyta, czy weźmie udział w uroczystym przyjęciu z okazji fuzji Johnsona Ellisona z Green Retail. Organizują je w Savoyu, będą kapela jazzowa, tartinki i paczki z upominkami. A mimo to wciąż nie odpisał. Nie rozumiem go. Gdyby mnie ktoś zaprosił na taką fajną imprezę, od razu bym odpisała: „Jasne! Bardzo dziękuję! Nie mogę się doczekać! :) :) :)”. Tymczasem on nawet nie raczył potwierdzić odbioru zaproszenia. Zdegustowana przesyłam mu po kolei wszystkie maile, a potem piszę SMS-a: Jeszcze raz dzięki za scrabble! Właśnie wysłałam nową porcję poczty. Poppy. Po chwili dzwoni komórka. – O, dobry wie… – zaczynam. – Jesteś genialna – od razu wchodzi mi w słowo. – Miałem przeczucie, że Vivien posiedzi dziś dłużej. Zadzwoniłem, żeby pogadać, i poruszyłem kwestie, o których wspomniałaś. Wszystko się wydało. Miałaś rację. Jutro umówiliśmy się na kolejną rozmowę, ale już czuję, że ona jednak zostanie. – O, to fajnie. – Fajnie? Fantastycznie! Super! Rewelacja! Wiesz, ile zaoszczędziłaś mi czasu, forsy i kłopotów? Nigdy ci się nie wywdzięczę. Aha – dodaje po chwili – i faktycznie nie znosi, kiedy
mówią na nią Viv. Jestem ci więc podwójnie dłużny. – Nie ma sprawy. Polecam się na przyszłość. – No… to tyle chciałem powiedzieć. Nie zatrzymuję cię. – Dobranoc. Cieszę się, że się udało. – Kiedy się rozłączam, coś sobie przypominam, więc szybko piszę SMS-a: Zapisałeś się w końcu do dentysty? Zęby Ci spróchnieją!!! Po kilku sekundach telefon sygnalizuje odpowiedź: Zaryzykuję. Czy on zwariował? Moja ciotka jest asystentką stomatologiczną, więc wiem, co mówię. Wyszukuję w sieci najbardziej odrażające zdjęcie popsutych zębów. Sczerniałych, z ubytkami. Wysyłam mu. Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast: Przez Ciebie oblałem się drinkiem. Chichoczę i odpisuję: Strzeż się!!! Już mam dodać: „Willow nie będzie zachwycona, kiedy zęby Ci powypadają!!!”, ale się reflektuję. Nie można przesadzić. Mimo naszej intensywnej SMS-owej wymiany, ledwo faceta znam. A już z pewnością nie znam jego narzeczonej. Chociaż tak naprawdę mam wrażenie, że ją znam. I to z nie najlepszej strony. Nigdy nie miałam z kimś takim do czynienia. Jest niemożliwa. Odkąd mam ten telefon, przyszło od niej chyba ze dwadzieścia maili do Sama, co jeden to bardziej popieprzony. Przynajmniej przestała je słać bezpośrednio do Violet, ale wciąż dołącza jej adres do grupy odbiorców, jakby chciała maksymalnie zwiększyć szanse dotarcia do Sama i nie obchodziło jej, kto to po drodze przeczyta. W ogóle dlaczego musi swoje najskrytsze myśli przesyłać mailem? Nie mogą odbywać tych rozmów w łóżku, jak normalni ludzie? Dziś wieczorem opisywała, jak to Sam śnił jej się w nocy, że czuła się przytłoczona i jednocześnie ignorowana. Czy on zdaje sobie sprawę, jaki jest toksyczny? Jak stopniowo „WYŻERA JEJ
DUSZĘ”? Ostatnio nie mogę się powstrzymać i wymyślam dla niej odpowiedzi. Tym razem taką: A czy TY, WIEDŹMO, zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś toksyczna?! Potem je kasuję. Naturalnie. Najbardziej frustrujące jest to, że nie widzę, co Sam jej odpowiada. Nie ma ciągłości korespondencji; Willow zawsze rozpoczyna nowy wątek. Niektóre jej maile są miłe i pełne czułości, na przykład ten z wczoraj: „Wiesz, że jesteś kimś naprawdę wyjątkowym?”. Jednak dziewięć na dziesięć to pretensje i biadolenie. Współczuję Samowi. Ale cóż, jego życie, jego narzeczona. – Kochanie! – Magnus wchodzi do pokoju i przerywa moje rozmyślania. – O, cześć. – Natychmiast się rozłączam. – Już skończyłeś? – Nie chcę ci przeszkadzać. – Wskazuje na komórkę. – Pogaduchy z dziewczynami? Uśmiecham się wymijająco i wsuwam ją do kieszeni. Wiem, wiem. Nieładnie z mojej strony, że skrywam tajemnicę przed Magnusem, że mu nie powiedziałam o pierścionku ani o telefonie. Ale jak teraz miałabym to zrobić? Od czego zacząć? Jeszcze nie wiadomo, czy bym tego nie żałowała. Załóżmy, że do wszystkiego się przyznam, zrobię mu przykrość, a pół godziny później pierścionek się znajdzie. I co? Nie było sensu nic mówić. – Znasz mnie! – odpowiadam ze śmiechem. – O czym rozmawialiście dzisiaj z rodzicami? – Szybko przechodzę do tematu, który naprawdę mnie interesuje, czyli co Wanda i Antony o mnie sądzą i czy zmienili zdanie. – A, rodzice. – Magnus robi gest zniecierpliwienia i opada na kanapę. Zaczyna bębnić palcami o podłokietnik, spojrzenie ma jakieś nieobecne. – Wszystko gra? – pytam ostrożnie. – Jak najbardziej. – Odwraca się do mnie i oczy mu się
zapalają. Już jest uważny i skupiony. – Pamiętasz, jak się poznaliśmy? Uśmiecham się. – Jasne, że pamiętam. Zaczyna mnie gładzić po nodze. – Przyjechałem tam, spodziewając się tej herod-baby, a zastałem ciebie. Wolałabym, żeby przestał tak mówić o Ruby. Wcale nie jest herod-babą. Jest wspaniała, urocza i seksowna, tylko ma troszkę bardziej umięśnione ramiona. Ukrywam jednak irytację i nadal się uśmiecham. – Wyglądałaś jak anioł w tym białym fartuchu. W życiu żaden widok tak mnie nie kręcił. – Dłoń Magnusa wędruje coraz wyżej. – Pomyślałem, że chcę cię mieć natychmiast, tu i teraz. Uwielbia powtarzać tę historię, a ja uwielbiam jej słuchać. – Ja też cię pragnęłam. – Nachylam się i delikatnie gryzę go w ucho. – Jak tylko cię zobaczyłam. – Wiem, to było widać. – Rozpina mi bluzkę i wtula twarz w nagie ramiona. – Poppy, wróćmy tam kiedyś – szepcze. – To był najlepszy seks w moim życiu. Ty w białym fartuchu, na tym łóżku, z olejkiem do masażu w dłoni… Jezu…43 – Zaczyna ściągać ze mnie spódnicę i oboje lądujemy na podłodze. Kiedy mój telefon sygnalizuje nadejście SMS-a, nie zwracam na niego uwagi. Dopiero dużo później, gdy szykujemy się już do spania, a ja nacieram ciało balsamem44, Magnus odpala bombę. – A, mama dzwoniła – bełkocze z ustami pełnymi pasty do zębów. – W sprawie Paula. – Co mówisz? Wypluwa pastę i płucze usta. – Naszego sąsiada, dermatologa. Przyjdzie na próbę generalną, żeby obejrzeć twoją rękę. – Co?! – Dłoń zaciska mi się automatycznie i połowa balsamu wypryskuje z tuby na podłogę. – Mama twierdzi, że z oparzeniami trzeba uważać, i ja się z nią zgadzam.
– To nie było konieczne! – Staram się ukryć panikę w głosie. Magnus całuje mnie w czubek głowy. – Skarbie, wszystko już załatwione. Wychodzi z łazienki, a ja patrzę na swoje odbicie w lustrze. Promienna twarz po udanym seksie to już przeszłość. Dobry nastrój prysnął, wróciłam do czarnej dziury strachu. Co ja mam począć? Nie mogę wiecznie robić uników. Nie mam poparzonej dłoni. Nie mam zaręczynowego pierścionka. Nie jestem mistrzynią scrabble. Jestem jedną wielką oszustką. Magnus znowu pojawia się w drzwiach. – Poppy? Wiem, że chce się wcześnie położyć, bo rano musi jechać do Brighton. – Już idę. Kładę się obok niego, przytulam i udaję, że spokojnie zasypiam. Tymczasem w środku wszystko buzuje. Ile razy próbuję się wyłączyć, dopada mnie milion myśli. Jeśli odwołam Paula, czy Wanda nie nabierze podejrzeń? Czy da się upozorować oparzenie? Co by było, gdybym teraz powiedziała o wszystkim Magnusowi? Próbuję sobie wyobrazić to ostatnie. Wiem, że to najrozsądniejsze rozwiązanie. Zaleciłby je każdy psycholog. Zbudź go i wszystko mu wyznaj. Ale nie potrafię. No nie mogę i już. I nie tylko dlatego, że Magnus jest zły, gdy się go wyrwie ze snu w środku nocy. Przeżyłby wstrząs, a w oczach jego rodziców na zawsze zostałabym dziewczyną, która zgubiła ich rodzinną pamiątkę. Do końca życia kojarzyłabym się tylko z tym. To by przesłoniło całą resztę. A przecież nie muszą o tym wiedzieć. Sprawa wcale nie musi wyjść na jaw. Pani Fairfax może zadzwonić w każdej chwili. Jeżeli tylko wytrzymam do tego czasu… Chcę odzyskać pierścionek i niepostrzeżenie wsunąć go sobie na palec, żeby nikt się nie zorientował. To mój cel. Zerkam na zegarek – za piętnaście trzecia – potem na
Magnusa, który spokojnie oddycha przez sen, i ogarnia mnie niezrozumiałe rozgoryczenie. Temu to dobrze. Szybkim ruchem wysuwam nogi spod kołdry i sięgam po szlafrok. Pójdę zaparzyć ziółka na bezsenność, jak radzą w czasopismach. Podobno działa też spisanie na kartce wszystkich swoich problemów45. Mój telefon ładuje się w kuchni, więc czekając, aż woda się zagotuje, leniwie przerzucam nagłówki wiadomości i kolejno przesyłam Samowi te adresowane do niego. Napisał do mnie jeden z moich nowych pacjentów, który jest świeżo po operacji więzadła w kolanie i martwi go brak poprawy. Piszę krótką, pokrzepiającą odpowiedź i obiecuję, że postaram się go jutro przyjąć w gabinecie46. Zalewam właśnie kubek rumianku z wanilią, gdy nagły sygnał SMS-a sprawia, że mało nie upuszczam czajnika. Czemu nie śpisz o tej porze? To Sam. Któżby inny? Siadam z herbatą, upijam łyk, po czym odpisuję: Nie mogę zasnąć. Ale co Ty robisz o tej porze? Czekam na rozmowę z gościem z LA. Dlaczego nie możesz zasnąć? Jutro moje życie się skończy. No dobra, może ciut za mocno powiedziane, ale w tej chwili tak właśnie się czuję. To faktycznie może utrudnić zaśnięcie. Czemu niby ma się skończyć? Skoro naprawdę chce wiedzieć, powiem mu. Sącząc ziółka, opisuję mu w pięciu SMS-ach całą historię o tym, jak w hotelu znaleźli pierścionek i znowu go zgubili, że dermatolog Paul chce obejrzeć moją rzekomo poparzoną rękę, że Tavishowie już teraz są drażliwi na punkcie pierścionka, a jeszcze nie wiedzą, że zaginął. Oraz że czuję się jak hazardzistka, która wie, że wystarczy jeszcze tylko raz zakręcić kołem ruletki, a wszystko dobrze się skończy, ale niestety brakło jej żetonów. Pisałam tak zawzięcie, że ręce mi ścierpły. Robię kilka wymachów, wypijam łyk rumianku i właśnie rozważam otwarcie
paczki herbatników, kiedy przychodzi odpowiedź: Jestem Twoim dłużnikiem. Wzruszam ramionami. No jest, i co z tego? Mógłbym ci załatwić zastępcę. Zwariował? Jest noc, ruch uliczny za oknem zamarł, przez co w pomieszczeniu panuje nienaturalna cisza, nie licząc jęków wydawanych od czasu do czasu przez lodówkę. Mrugam powiekami, przecieram zmęczone oczy i zastanawiam się, czy nie powinnam po prostu wyłączyć telefonu i iść spać. Co masz na myśli? Odpowiedź przychodzi niemal od razu, jakby Sam się zreflektował, że poprzedni SMS zabrzmiał dziwnie. Mam znajomego jubilera. Robi repliki dla telewizji. Nie do odróżnienia od oryginałów. Zyskałabyś trochę czasu. Podrobić pierścionek? Chyba jednak jestem tępa, bo coś takiego nigdy nawet nie przyszłoby mi do głowy.
Rozdział 6 Nie, podrobienie pierścionka to bardzo kiepski pomysł. Z wielu powodów. Na przykład: 1. To nieuczciwe. 2. Prawdopodobnie nie będzie wyglądał przekonująco. 3. To nieetyczne47. Tak czy owak nazajutrz o dziesiątej rano przechadzam się po Hatton Garden, próbując ukryć fakt, że mam oczy na zapałkach. Nigdy tu wcześniej nie byłam, nawet nie wiedziałam, że takie miejsce istnieje. Cała dzielnica jubilerów?! Tu jest więcej brylantów, niż widziałam w całym moim życiu. Zewsząd kuszą reklamy proponujące najniższe ceny, najlepszą jakość wykonania oraz projekty na indywidualne zamówienie. Widać, że to kraina pierścionków zaręczynowych. Wzdłuż ulicy przechadzają się pary, dziewczyny pokazują palcami na wystawy, chłopcy się uśmiechają, ale gdy tylko panna się odwróci, dziwnie bledną. Nigdy nie byłam w prawdziwym salonie jubilerskim. Moja biżuteria pochodzi głównie z sieciówek albo supermarketów. Na trzynaste urodziny rodzice podarowali mi kolczyki z prawdziwych pereł, ale nie towarzyszyłam im w czasie zakupu. Zawsze omijałam takie miejsca, uważając, że są nie dla mnie, ale teraz, skoro już tu jestem, nie oprę się pokusie rozejrzenia się. Kto chciałby kupić broszkę w kształcie pająka z żółtych brylantów za 12 500 funtów? To dla mnie taka sama zagadka jak to, kto kupuje te obrzydliwe sofy z kręconymi podłokietnikami reklamowane w telewizji. Sklep kolegi Sama nosi nazwę Mark Spencer Designs i na szczęście nie widzę w nim żadnych żółtych pająków. Za to jest dużo brylantów osadzonych w platynie, a na drzwiach wisi tabliczka z napisem: „Darmowy szampan dla par narzeczeńskich. Niech wybór pierścionka stanie się dla was wyjątkowym przeżyciem”. Ani słowa o kopiach i podróbkach, co mnie trochę niepokoi. Może Sam mnie źle zrozumiał? Co będzie, jeśli dla
ratowania honoru będę musiała kupić pierścionek z prawdziwym szmaragdem i potem całe życie go spłacać? I gdzie w ogóle jest Sam? Obiecał podejść i przedstawić mnie koledze. Podobno pracuje niedaleko – choć nie ujawnił dokładnie gdzie. Odwracam się i omiatam wzrokiem ulicę. Trochę to dziwne, że dotąd nie spotkaliśmy się twarzą w twarz. Widzę bruneta idącego szybko chodnikiem po drugiej stronie i przez moment myślę, że to on, ale raptem słyszę za sobą niski głos: – Poppy? Odwracam się – no jasne, to musi być on: w moją stronę maszeruje mężczyzna z ciemnymi zmierzwionymi włosami. Jest wyższy, niż go zapamiętałam z hotelu, ale ma te same charakterystyczne gęste brwi i głęboko osadzone oczy. Ubrany jest w ciemny garnitur, nieskazitelnie białą koszulę i grafitowy krawat. Posyła mi krótki uśmiech, ukazując równiutkie białe zęby. Cóż, jeśli nie będzie chodził do dentysty, długo się nimi nie nacieszy. – Witaj, Poppy. – Podszedłszy do mnie, chwilę się waha, po czym wyciąga rękę. – Miło cię wreszcie poznać w normalnych okolicznościach. – Cześć. – Uśmiecham się. Ma przyjemny uścisk dłoni, serdeczny i konkretny. – A więc Vivien definitywnie zostaje u nas. – Lekko przechyla głowę. – Jeszcze raz dzięki za radę. – Nie ma sprawy, drobiazg. – Z zakłopotaniem wzruszam ramionami. – Serio, jestem ci niesamowicie wdzięczny. Dziwnie się rozmawia twarzą w twarz. Rozprasza mnie widok zarysu jego czoła i włosów targanych wiatrem. Łatwiej było pisać SMS-y. Ciekawe, czy on czuje podobnie. – Wchodzimy? – Wskazuje na drzwi jubilera. To ekskluzywny i drogi sklep. Czyżby tutaj z Willow wybierali pierścionek? Na pewno. Spytałabym o to, ale wciąż nie mogę się zebrać na odwagę, żeby o niej wspomnieć. Trochę mi
wstyd, wiem o nich o wiele za dużo. Inne pary poznajemy przeważnie w pubach albo odwiedzając je w domach. Poruszamy bezpieczne tematy: wakacje, zainteresowania, najlepsze przepisy Jamiego Olivera. Dopiero stopniowo ośmielamy się przechodzić do spraw bardziej prywatnych. Natomiast jeśli chodzi o tych dwoje, czuję się, jakbym została postawiona za kamerą, która kręci realistyczny dokument z ich życia, a oni nie są niczego świadomi. Wieczorem znalazłam stary mail od Willow, w którym napisała: „Wiesz, ile się przez ciebie NACIERPIAŁAM??? I nie mówię tylko o pieprzonych BRAZYLIJKACH!!!”. Wolałabym takich rzeczy nie czytać. Jeżeli ją kiedyś poznam, nie będę mogła o niczym innym myśleć. Sam nacisnął dzwonek i prowadzi mnie do eleganckiego, delikatnie oświetlonego salonu. Od razu podchodzi do nas dziewczyna w szarym kostiumie. – Dzień dobry, czym mogę służyć? – Ma ciepły, aksamitny głos, który świetnie pasuje do wystroju wnętrza. – Przyszliśmy się zobaczyć z Markiem. Nazywam się Sam Roxton. – Zgadza się – odzywa się inna dziewczyna, identycznie ubrana. – Mark już czeka. Zaprowadź państwa, Martho. – Mogę zaproponować lampkę szampana? – pyta Martha po drodze, wymownie się do mnie uśmiechając. – A pan? Szampana? – Nie, dziękuję – odpowiada Sam. – Ja też dziękuję – powtarzam. – Na pewno? – mruga do mnie Martha. – Taki ważny moment w życiu. Mały kieliszeczek dla uspokojenia nerwów? Boże, ona myśli, że jesteśmy parą narzeczonych! Szukam wzrokiem pomocy u Sama, ale ten jest zajęty wpisywaniem czegoś w komórce. Przecież nie zacznę przed obcymi ludźmi opowiadać, jak zapodziałam bezcenną pamiątkę rodową. Nie zniosłabym tych wstrząśniętych min i okrzyków przerażenia. – Nie trzeba, naprawdę. – Uśmiecham się głupio. – To nie jest… to znaczy, my nie…
– Proszę pana, jaki wspaniały zegarek! – Coś innego zwróciło uwagę Marthy. – Czy to zabytkowy cartier? Nigdy podobnego nie widziałam. – Dziękuję. Upolowałem go na aukcji w Paryżu. Teraz dopiero się przyjrzałam: zegarek Sama to rzeczywiście cacko. Ma stary skórzany pasek i tarczę w kolorze matowego złota pokrytą patyną czasu. W dodatku kupił go w Paryżu. Ekstra. Martha łapie mnie za rękę, nachyla się i konfidencjonalnym szeptem mówi: – Rany, ale on ma gust. Szczęściara z pani. A tego nie da się powiedzieć o wszystkich mężczyznach, którzy do nas przychodzą. Niektórzy wybierają prawdziwe koszmarki, ale facet, który kupuje sobie zabytkowego cartiera dobrze wróży na przyszłość! Sytuacja robi się naprawdę niezręczna. Co mam odpowiedzieć? – Yyy… no tak – bąkam, wlepiając oczy w podłogę. – O, przepraszam, nie chciałam pani zawstydzić. Proszę dać znać, jeśli pani zmieni zdanie co do szampana. Udanego spotkania z Markiem! – Wprowadza nas do dużego pomieszczenia z betonową podłogą zastawionego metalowymi szafkami. Zza drewnianego stołu wstaje mężczyzna w dżinsach i okularach bez ramek i serdecznie wita się z Samem. – Sam! Kopę lat! – Jak się masz? – Sam klepie go po plecach i odsuwa się o krok. – To jest Poppy. Mark podaje mi rękę. – Miło mi. Rozumiem, że potrzebna ci kopia pierścionka. Momentalnie ogarniają mnie paranoja i wyrzuty sumienia. Musiał to mówić na głos, żeby wszyscy słyszeli? – Tylko na jakiś czas – odpowiadam niemal szeptem. – Póki oryginał się nie znajdzie. Co na pewno niedługo nastąpi. – Jasne. – Kiwa głową. – Kopię warto mieć tak czy owak. Na przykład ludzie często nie chcą zabierać oryginału w podróż. Zazwyczaj wykonujemy tylko kopie biżuterii zaprojektowanej u nas, ale czasem możemy zrobić wyjątek dla przyjaciół. – Puszcza
oko do Sama. – Chociaż postarajmy się zachować dyskrecję, nie chcę, żeby ucierpiała na tym nasza główna działalność. – Oczywiście! – przytakuję energicznie. – Mnie też zależy na dyskrecji. Bardzo! – Masz jakąś fotografię tego pierścionka? – Proszę. – Wyjmuję zdjęcie, które wydrukowałam z komputera dziś rano. Jesteśmy na nim z Magnusem w restauracji, w której mi się oświadczył. Poprosiliśmy siedzącą obok parę, żeby je nam zrobiła. Dumnie pokazuję lewą dłoń, na której wyraźnie widać pierścionek. Wyglądam na kompletnie oszołomioną, bo rzeczywiście tak się wtedy czułam. Obaj panowie patrzą na zdjęcie w milczeniu. – Więc to jest ten facet, za którego wychodzisz – mówi w końcu Sam. – Maniak scrabble. – Tak. Coś w jego głosie sprawiło, że poczułam się skrytykowana. Nie mam pojęcia dlaczego. – Ma na imię Magnus – dodaję. – Czy to nie ten wykładowca z uniwersytetu? – Sam marszczy czoło. – Miał kiedyś program w telewizji. – Właśnie ten – odpowiadam z dumą. – To czterokaratowy szmaragd? – pyta Mark, dokładnie przyjrzawszy się fotografii. – Być może. Nie wiem. – Nie wiesz, ile karatów ma twój pierścionek zaręczynowy? Obaj mężczyźni dziwnie na mnie patrzą. Czuję, że się rumienię. – No co? Przykro mi, nie przypuszczałam, że go zgubię. – Urocze. – Mark uśmiecha się pod nosem. – Większość kobiet zna tę wartość na pamięć do drugiej cyfry po przecinku. I zaokrągla w górę. – Cóż. – Wzruszam ramionami, żeby ukryć skrępowanie. – To rodzinna pamiątka. Nie dyskutowaliśmy na ten temat. – Mamy duży wybór opraw. Zaraz zobaczę… – Mark odsuwa krzesło i zaczyna szperać w metalowych szufladach.
– Czyli dalej nie wie, że go zgubiłaś? – Sam pokazuje kciukiem na Magnusa. – Jeszcze nie. – Przygryzam wargi. – Liczę, że się znajdzie i… – I on nigdy o niczym się nie dowie – kończy za mnie Sam. – Zachowasz tajemnicę aż po grób. Odwracam głowę, bo znów dopadły mnie wyrzuty sumienia. Wcale mi się nie podoba, że ukrywam coś przed własnym facetem, że knuję za jego plecami. Ale nie mam innego wyjścia. Zmieniam temat. – Do tej pory dostaję maile do Violet. – Pokazuję na swoją komórkę. – Myślałam, że informatycy mieli to załatwić? – Też tak myślałem. – Przyszło do ciebie kilka rzeczy. Już czwarty raz pytają, co z tym biegiem charytatywnym. – Uhm. – Sam ledwo skinął głową. – Nie masz zamiaru odpisać? A co z rezerwacją pokoju na konferencję w Hampshire? Potrzebujesz na jedną czy dwie noce? – Zobaczę. Jeszcze nie wiem. – Ta jego niewzruszoność zaczyna mi działać na nerwy. – Nie masz zwyczaju odpowiadać na maile? – Wybiórczo. – Ze spokojem wodzi palcem po ekranie swojego telefonu. – O, dziś są urodziny Lindsay Cooper! – Czytam grupowy mail, który dotarł przed momentem. – Tej z marketingu. Chcesz jej przesłać życzenia? – Nie, nie chcę. – Odmawia tak stanowczo, że czuję się troszkę urażona. – A co ci szkodzi? – Nie znam jej. – Znasz! Pracujecie razem. – Pracuję z dwustu czterdziestoma trzema osobami. – Czy to nie ta, która przygotowała niedawno strategię rozwoju strony internetowej? – Przypominam sobie nagle starą korespondencję. – Byliście superzadowoleni.
– Tak, a co to ma do rzeczy? Boże, co za uparciuch. Daję sobie spokój z urodzinami Lindsay, przewijam ekran do kolejnego maila. – Peter sfinalizował umowę z Air France. Chce ci złożyć sprawozdanie w poniedziałek bezpośrednio po zebraniu. Pasuje ci? Sam nawet nie raczy spojrzeć. – Świetnie. Prześlij mi te maile. Dzięki. Jeśli to zrobię, nigdy na nie nie odpowie. – To może ja mu odpiszę? – proponuję. – Skoro już tu jesteś, a mail mam otwarty? To zajmie moment. – No dobrze. – Trochę go zaskoczyłam. – Napisz, że tak. – Coś jeszcze? – I podpisz „Sam”. Patrzę na ekran i się krzywię. „Tak. Sam” brzmi strasznie sucho, wręcz niegrzecznie. – A gdyby tak dopisać „Świetna robota” albo „Hura, udało się!”? Albo chociaż „Dzięki za wszystko, pozdrawiam”? Sam nie daje się skruszyć. – „Tak. Sam” wystarczy. – Typowe – mruczę pod nosem. Chyba jednak ciut za głośno, bo Sam podnosi na mnie wzrok. – Słucham? Powinnam się ugryźć w język, ale jestem zbyt sfrustrowana i nie zamierzam tego dłużej w sobie dusić. – Ależ jesteś oschły! Twoje maile są takie lakoniczne. Okropność! Sam ma minę, jakby krzesło właśnie przemówiło. Następuje dłuższe milczenie. – Przepraszam, ale to prawda – dodaję w końcu, wzruszając ramionami. – Okej. Wyjaśnijmy coś sobie. Po pierwsze to, że używasz mojego telefonu, nie daje ci prawa do czytania i krytykowania mojej korespondencji. A po drugie, im krócej, tym lepiej. Już żałuję, że się odezwałam, ale teraz nie mogę się wycofać. – Ale nie aż tak! A większość ludzi kompletnie ignorujesz!
To niegrzeczne! Już. Powiedziałam to. Sam patrzy na mnie ze złością. – Mówiłem, że odpowiadam wybiórczo. Mam swoje priorytety. A teraz, skoro sytuacja z pierścionkiem została rozwiązana, może oddasz mi telefon i nie będziesz już musiała się przejmować moimi mailami. – Wyciąga rękę. Boże, to dlatego chciał mi pomóc? Żeby odzyskać telefon? – Nie! – Przytulam komórkę. – To znaczy… proszę, będzie mi jeszcze potrzebna. W każdej chwili mogą zadzwonić z hotelu, pani Fairfax ma ten numer… Wiem, że to bez sensu, ale czuję, że z chwilą gdy zwrócę ten telefon, całkowicie pożegnam się z szansami na odnalezienie pierścionka. Na wszelki wypadek chowam go za siebie i patrzę błagalnie na Sama. – Chryste – wzdycha. – Jesteś niemożliwa. Dziś mam spotkania z kandydatkami na miejsce Violet. To telefon służbowy, nie możesz tak po prostu go sobie wziąć! – Nie wezmę! Ale mogę zatrzymać jeszcze kilka dni? Już nie będę krytykować twoich maili. Obiecuję… – No, kochani, dobra wiadomość – przerywa nam Mark. – Znalazłem odpowiednią oprawę. Teraz wybiorę kilka kamieni, żeby wam pokazać. Wybaczcie na chwilę… Wychodzi z pomieszczenia, a w tym momencie na komórkę przychodzi SMS. Zerkam na wyświetlacz. – To od Willow – mówię. – Spójrz. – Pokazuję Samowi, że bezzwłocznie przesyłam na jego telefon. – Nic nie mówię. Zero komentarza48. – Hrrmm. – Sam wydaje z siebie ten sam nieokreślony odgłos co wtedy, gdy po raz pierwszy wymieniłam imię jego dziewczyny. Na chwilę zapada krępująca cisza. Teraz mogłabym go niewinnie zagadnąć: „Jak się poznaliście?” albo „Kiedy zamierzacie się pobrać?” i zaczęlibyśmy pogawędkę na temat list
prezentów czy cen cateringu. Jednak z jakiegoś powodu nie umiem się na to zdobyć. Ich związek jest dość szczególny, wolę się w to nie wgłębiać. Wiem, że Sam potrafi być mrukliwy i szorstki, ale mimo to nie wyobrażam go sobie u boku tak zapatrzonej w siebie, wiecznie narzekającej baby jak Willow. Zwłaszcza teraz, gdy go zobaczyłam na żywo. Dochodzę do wniosku, że musi być cholernie atrakcyjna. Co najmniej jak modelka. Jej oszałamiająca uroda na pewno go oślepiła i przesłoniła wszystkie inne cechy. To jedyne wytłumaczenie. – Mnóstwo ludzi odpisuje na wiadomość o urodzinach Lindsay – informuję, żeby wypełnić ciszę. – Oni najwyraźniej nie mają z tym problemu. – Grupowe maile to dzieło szatana – stwierdza Sam. – Prędzej bym się zastrzelił, niż na taki odpisał. No, to jest dopiero podejście. Ta Lindsay jest chyba bardzo lubiana. Co dwadzieścia sekund na ekranie wyskakuje nowa wiadomość z nagłówkiem „Odpowiedz wszystkim”: „Najlepsze życzenia, Lindsay. Baw się dobrze, gdziekolwiek jesteś”. Telefon cały czas miga i dźwięczy, zupełnie jakby trwała w nim impreza. Tylko Sam nie chce w niej uczestniczyć. Nie zniosę tego. Czy tak trudno napisać „Wszystkiego najlepszego”? To dwa słowa. – Mogę jej życzyć „Wszystkiego najlepszego” od ciebie? – pytam prosząco. – Nic nie musisz robić, ja wpiszę tekst. – Do jasnej cholery! – Sam podnosi głowę znad swojej komórki. – Niech ci będzie. Ale żadnych buziek ani iksików – ostrzega. – Po prostu „Wszystkiego najlepszego. Sam”. „Wszystkiego najlepszego, Lindsay – piszę na przekór. – Mam nadzieję, że masz dziś udany dzień. Świetna robota z tą strategią, jeszcze raz dziękuję. Pozdrawiam. Sam”. Czym prędzej wysyłam, zanim Sam zacznie się zastanawiać, co ja tyle piszę. – A co z dentystą? – Postanawiam iść za ciosem.
– Jakim znowu dentystą? Tracę cierpliwość. Udaje, że nie wie, o czym mówię, czy autentycznie zapomniał? Otwierają się drzwi i wchodzi Mark z tacą wyłożoną granatowym aksamitem. – Proszę, oto nasze sztuczne szmaragdy. – O rany! – wykrzykuję, na moment zapominając o telefonie. Widzę przed sobą dziesięć rzędów pięknych, lśniących kamieni. Wiem, że są sztuczne, ale szczerze mówiąc, nie umiałabym ich odróżnić od prawdziwych49. – Czy któryś z nich przypomina ten zaginiony? – Ten. – Wskazuję na owalny kamień pośrodku. – Jest prawie identyczny. Niesamowite! – Świetnie. – Mark chwyta go pęsetą i umieszcza w plastikowej miseczce. – Diamenciki są mniejsze i mniej widoczne, więc z nimi problemu nie będzie. Mam postarzyć pierścionek? Zdjąć nieco połysku? – A tak można? – pytam z podziwem. – Wszystko można – odpowiada dumnie. – Kiedyś na potrzeby hollywoodzkiej produkcji wykonaliśmy replikę korony królewskiej. Wyglądała zupełnie jak prawdziwa, chociaż w końcu nie użyto jej w filmie. – Wspaniale. No cóż, to poproszę. – Nie ma sprawy. Powinno być gotowe za… – zerka na zegarek – trzy godziny. – Cudownie! Jestem w szoku. Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo poszło. Czuję olbrzymią ulgę. To mi pomoże przetrwać kilka dni, a potem odzyskam oryginalny pierścionek i wszystko wróci do normy. Gdy wchodzimy z powrotem do salonu sprzedaży, wyczuwam szmer zainteresowania. Martha unosi głowę znad księgi rachunkowej, a stojące przy drzwiach ekspedientki w szarych kostiumach szepczą coś do siebie i dyskretnie wskazują na mnie głowami. Mark znów prowadzi nas do Marthy, która uśmiecha się do mnie jeszcze szerzej niż przedtem.
– Martho, zaopiekuj się, proszę, naszymi miłymi gośćmi. – Wręcza jej złożoną kartkę papieru. – Tu są szczegóły. Do zobaczenia. Wymieniają z Samem serdeczny uścisk dłoni, po czym Mark znika na zapleczu. – Wygląda pani na zadowoloną – mówi Martha z błyskiem w oku. Nie potrafię ukryć radości. – Och, jestem przeszczęśliwa! Mark to artysta. Nie do wiary, co on potrafi zrobić! – Tak, jest niezwykły. Gratuluję i bardzo się cieszę. – Ściska mnie za ramię. – To cudowny dzień dla was obojga! O cholera. Nagle do mnie dotarło, co ma na myśli. Patrzę na Sama, ale ten stanął z boku zajęty swoim telefonem i niczego nie słyszy. – Bo my tu umieramy z ciekawości… – Marcie świecą się oczy. – Co wybraliście? – Ale… Ta rozmowa przybiera zdecydowanie niewłaściwy kierunek. Nie wiem jednak, jak go zmienić. – Martha powiedziała nam o zegarku! – wtrąca jedna z ekspedientek. Widzę, że dwie pozostałe nadstawiają uszu. – Snułyśmy różne domysły. – Martha kiwa głową. – Ja stawiam na coś wyjątkowego, niepowtarzalnego, z nutką romantyzmu. – Klaszcze w dłonie. – Może najczystszy diament… – Te ze szlifem „princessa” są cudne – ekscytuje się jedna z dziewcząt w szarym kostiumie. – Albo coś antykwarycznego – podpowiada z przejęciem druga. – Mark ma parę pięknych starych brylantów, każdy z własną historią. Na przykład różowy, niezwykły, pokazywał go państwu? – Nie! – odpowiadam szybko. – Panie nie rozumieją, ja nie… O Boże, co ja mam powiedzieć? Ani myślę je wtajemniczać w moje problemy. – Na pewno jest piękny – wzdycha z rozkoszą Martha. – Ale
i tak najważniejsze, że ma dla pani magiczne znaczenie. No, proszę powiedzieć. – Uśmiecha się szatańsko. – Zgadłyśmy? – Zamaszystym ruchem rozkłada kartkę. – A odpowiedź brzmi… Czytając, wydaje z siebie słaby jęk. Przez chwilę nie jest zdolna wypowiedzieć choćby słowa. – O, sztuczny szmaragd – mówi w końcu przez zaciśnięte gardło. – Jak miło. I do tego sztuczne diamenty. Naprawdę śliczne. Milczę, bo co tu można powiedzieć. Czuję na sobie wzrok czterech zawiedzionych kobiet. Martha wygląda na najbardziej zdruzgotaną. – Uznaliśmy, że taki będzie ładny – próbuję się żałośnie tłumaczyć. – Ależ jest! Jest! – Martha z widocznym wysiłkiem udaje entuzjazm. – Cóż… Gratuluję! To bardzo rozsądne, że zdecydowaliście się na imitację. – Spogląda na pozostałe dziewczyny, a te pośpiesznie przytakują. – Oczywiście! – Jak najbardziej! – Świetny wybór! Radosne głosy kompletnie nie pasują do ich min. Jedna wygląda, jakby chciało jej się płakać. Martha chyba nie może zapomnieć o złotym zegarku Sama. Niemal czytam w jej myślach: „Stać go na kolekcjonerskiego cartiera, a dziewczynie kupuje PODRÓBĘ?”. – Mogę zerknąć na cenę? – Sam właśnie skończył pisać na komórce i bierze od Marthy kartkę. – Hm, czterysta pięćdziesiąt funtów. To sporo. Myślałem, że Mark obiecał zniżkę. – Patrzy na mnie. – Nie uważasz, że to za drogo? – Być może50. – Kiwam głową, totalnie zażenowana. – Czemu to tyle kosztuje? Martha jeszcze raz mimowolnie zerka na jego zegarek, po czym z profesjonalnym uśmiechem odpowiada: – To platyna, proszę pana. Drogi i ponadczasowy materiał. Większość naszych klientów ceni sobie trwałość.
– A możemy dostać coś tańszego? Posrebrzane może? Zgadzasz się, Poppy, prawda? Z głębi sklepu dobiegają mnie stłumione westchnienia. Na widok twarzy Marthy czerwienię się po uszy. – Tak, oczywiście – mówię. – Możliwie najtańsze. – Zapytam Marka – odpowiada Martha po dłuższej pauzie. Odchodzi na bok i chwilkę konsultuje się przez telefon. Wróciwszy, szybko mruga powiekami i unika mego wzroku. – Rozmawiałam z Markiem, może zrobi pierścionek z posrebrzanego niklu, co obniży cenę do… – Stuka w klawiaturę komputera. – Stu dwunastu funtów. Czy to państwu odpowiada? – Pewnie. – Sam patrzy na mnie. – Nie ma nad czym się zastanawiać, prawda? – Rozumiem. Oczywiście. – Uśmiech na stałe zastygł na twarzy Marthy. – Czyli… posrebrzany nikiel. – Wydaje się odzyskiwać panowanie nad sobą. – Jeśli chodzi o opakowanie, polecam luksusowe skórzane pudełko za trzydzieści funtów lub zwykłe, drewniane, za dziesięć. Oba będą wyłożone płatkami róży, można też umieścić własny nadruk. Może inicjały lub małą dedykację? – Dedykację? – Sam sceptycznie się uśmiecha. – Nie, dziękujemy. Za opakowanie też. Weźmiemy go luzem. Chcesz jakąś reklamówkę, Poppy? Martha coraz ciężej oddycha. Mam wrażenie, że jej organizm może tego nie wytrzymać. – Świetnie – mówi w końcu. – Doskonale. Bez pudełka, bez kwiatów, bez dedykacji… – Naciska kilka klawiszy. – Jak pan będzie płacił? – Wszelkimi siłami stara się zachować uprzejmość. – Poppy? – Sam spogląda na mnie wyczekująco. Kiedy wyjmuję portfel, na twarzy Marthy maluje się taka groza, że niemal spalam się ze wstydu. – Czyli… za pierścionek płaci pani. – Ledwo wydobywa z siebie słowa. – Świetnie! Znakomicie. Nie ma problemu. Wpisuję PIN i odbieram rachunek. W salonie pojawiło się więcej ekspedientek w szarych kostiumach. Stoją w grupkach,
szepczą i gapią się na mnie. Tonę w upokorzeniu. Sam, rzecz jasna, niczego nie zauważa. – Odwiedzicie nas państwo jeszcze? – Martha, odprowadzając nas do wyjścia, czyni nadludzkie wysiłki, żeby dojść do siebie. – Czeka szampan i zrobimy pamiątkowe zdjęcie do rodzinnego albumu. – Oczy znów zaczynają jej błyszczeć. – To taka niezwykła chwila, kiedy pierwszy raz wyjmuje pan pierścionek i wsuwa go na palec… – Nie, już i tak straciłem za dużo czasu – odpowiada Sam i zerka na zegarek. – Możecie to dostarczyć Poppy kurierem? Dla Marthy to chyba była kropla, która przepełniła czarę. Zapisała mój adres, już wychodzimy, a ona odwołuje mnie nagle spod drzwi. – Jeszcze dwa słowa o czyszczeniu i konserwacji. To zajmie minutę. Chwyta mnie za rękę, zaskakująco mocno, i wciąga z powrotem do sklepu. – Od siedmiu lat sprzedaję pierścionki zaręczynowe – szepcze mi z przejęciem do ucha – i pierwszy raz mi się to zdarza. Wiem, że to znajomy Marka. Wiem, że jest bardzo przystojny, ale… Czy pani na pewno wie, co robi? Gdy wreszcie wychodzę na ulicę, Sam już się niecierpliwi. – Czego chciała? Wszystko w porządku? – Tak, jak najbardziej. Jestem purpurowa na twarzy i marzę, żeby jak najszybciej się stąd zmyć. Odwracam się i widzę, jak Martha z ożywieniem rozmawia z koleżankami i oburzona pokazuje przez szybę na Sama. – Co jest grane? – pyta Sam. – Chyba nie próbowała ci wcisnąć droższego pierścionka? Bo jeśli tak, pogadam z Markiem… – Nie! Nic z tych rzeczy. – Trochę się krępuję mu powiedzieć. – To co? – Ona myśli, że jesteś moim narzeczonym i każesz mi płacić
za pierścionek. Radziła mi za ciebie nie wychodzić. Bardzo się o mnie martwi. Już nie będę przytaczać jej teorii na temat związku między szczodrością u jubilera a szczodrością w łóżku51. Sam powoli jaśnieje na twarzy. – A to dobre. – Wybucha śmiechem. – Bardzo zabawne. – Po chwili dodaje: – Ej, chyba nie chciałaś, żebym to ja płacił? – Oczywiście, że nie! – protestuję zaskoczona. – Nie bądź śmieszny! Tylko strasznie mi głupio, bo cały sklep myśli, że jesteś skąpiradłem, a ty właściwie wyświadczasz mi ogromną przysługę. Bardzo cię za to przepraszam. – No i co z tego? – dziwi się Sam. – Nie dbam o to, co o mnie myślą. – Ani trochę? – Ani trochę. Przyglądam się mu uważnie. Na twarzy pełen spokój. Wydaje się, że mówi serio. Jemu naprawdę jest wszystko jedno. Jak tak można? Magnus by się przejął. Zawsze flirtuje z ekspedientkami i próbuje wybadać, czy go rozpoznają z telewizji. A raz, kiedy w naszym osiedlowym supermarkecie kasa odrzuciła jego kartę, specjalnie wrócił tam następnego dnia i wszystkim opowiadał, jak to bank wczoraj dał ciała. No cóż. Teraz jest mi trochę mniej głupio. – Idę po kawę do Starbucksa – mówi Sam, ruszając ulicą. – Chcesz też? – Ja stawiam! – Biegnę za nim. – Jestem twoją dłużniczką. Do lunchu nie muszę wracać do gabinetu, bo zamieniłam się z Annalise na wolne przedpołudnie. Za solidną łapówkę. – Pamiętasz, wspominałem ci o człowieku nazwiskiem Nicholas Murray? – mówi Sam, pchając drzwi kawiarni. – Ma mi przesłać pewien dokument. Prosiłem, żeby to zrobił na mój adres, ale jeśli przypadkiem trafi na twoją skrzynkę, daj mi znać natychmiast, dobrze? – Dobrze. To ktoś znany, prawda? Czy to nie on w
osiemdziesiątym piątym znalazł się na osiemnastym miejscu wśród najbardziej wpływowych ludzi świata? Wieczorem posiedziałam trochę w Internecie i jestem teraz świetnie poinformowana w temacie firmy, w której pracuje Sam. Wiem o niej wszystko. Mogłabym wystąpić w teleturnieju. Mogłabym zrobić prezentację w PowerPoincie. Właściwie chciałabym, żeby ktoś mnie o to poprosił. Oto znane mi fakty o White Globe Consulting, w kolejności przypadkowej: 1. Firmę założył w 1982 roku sir Nicholas Murray, a teraz została wykupiona przez jakąś międzynarodową korporację. 2. Sir Nicholas nadal pozostaje dyrektorem generalnym. Podobno samo jego pojawienie się potrafi uspokoić atmosferę zebrania, a jeden ruch głową powstrzymać transakcję. Zawsze nosi koszule w kwiaty. Taki ma styl. 3. Dyrektor finansowy był protegowanym sir Nicholasa, ale niedawno odszedł z firmy. Nazywał się Ed Exton52. 4. Przyjaźń Eda z sir Nicholasem z biegiem czasu się rozpadła. Ed nie pojawił się nawet na przyjęciu z okazji nadania Murrayowi tytułu szlacheckiego53. 5. Ostatnio była u nich afera, kiedy facet nazwiskiem John Gregson opowiedział podczas lunchu politycznie niepoprawny żart i musiał odejść z pracy54. Niektórzy uznali, że to niesprawiedliwe, ale nowy przewodniczący rady nadzorczej ma ponoć „zero tolerancji dla niestosownych zachowań”55. 6. Obecnie sir Nicholas doradza premierowi, zasiadając w nowo powstałej specjalnej komisji Szczęście i Dobrobyt, co media ostro krytykują. Jedna z gazet napisała wręcz, że ten pan najlepsze ma już za sobą, i zamieściła karykaturę przedstawiającą go jako zwiędły kwiat. (Nie powiem o tym Samowi). 7. W zeszłym roku zdobyła nagrodę za wprowadzenie wewnętrznego programu recyklingu papieru. – Przy okazji, dobra robota z tym recyklingiem – dodaję, aby się popisać swoją wiedzą. – Czytałam twoje oświadczenie o tym, że „odpowiedzialność za środowisko to podstawa w każdej firmie dążącej do doskonałości”. Święta prawda. My też stosujemy
recykling. – Co? – Sam jest zaskoczony, a wręcz podejrzliwy. – Skąd to wiesz? – Wyszukałam w Google. To nic nielegalnego! – dodaję, widząc jego minę. – Byłam po prostu ciekawa. Skoro przez moje ręce przechodzi tyle waszej korespondencji, pomyślałam, że dowiem się czegoś o firmie. – Nie wątpię. – Zerka na mnie. – Podwójne cappuccino proszę. – A więc sir Nicholas jest doradcą premiera! To wspaniale! Tym razem Sam nawet nie reaguje. Doprawdy kiepski z niego ambasador własnej firmy. Nie daję mu spokoju. – A ty? Byłeś kiedyś na Downing Street? Jak tam jest? Sam pokazuje na sprzedawcę za ladą. – Czekają na twoje zamówienie. To jasne, że nie ma ochoty niczego ujawniać. Typowe. Można by sądzić, że moje zainteresowanie tym, co robi, sprawi mu przyjemność. – Poproszę latte na mleku odtłuszczonym. – Sięgam po portfel. – I babeczkę czekoladową. Chcesz babeczkę? – Nie, dziękuję. – Może i lepiej. – Kiwam głową. – Skoro unikasz dentysty. Sam patrzy na mnie beznamiętnym wzrokiem, który równie dobrze mógłby znaczyć „Nie brnij dalej”, „Nie słucham, co mówisz” albo „Jakiego znów dentysty?”. Zaczynam rozumieć, jak on funkcjonuje. Ma wbudowany przycisk zasilania i włącza go tylko wtedy, gdy ma ochotę. Wchodzę do przeglądarki w komórce, wyszukuję kolejne obrzydliwe zdjęcie zębów zżartych próchnicą i ukradkiem mu je wysyłam. – Jeszcze sprawa tego przyjęcia w Savoyu. Musisz wysłać potwierdzenie. – Och, nie wybieram się tam – odpowiada, jakby to była oczywistość.
– Dlaczego? Wzrusza ramionami. – Nie mam powodu. Poza tym to kiepski tydzień na spotkania towarzyskie. Nie wierzę. Jak można nie chcieć iść na imprezę do Savoya? Boże, biznesmeni to mają życie. Darmowy szampan? Nuda. Zestawy upominkowe? Jeszcze jeden bankiet? Och, jakie to męczące. – No to powinieneś ich zawiadomić. – Nawet mi się nie chce ukrywać dezaprobaty. – Zresztą, zaraz to zrobię za ciebie. „Droga Blue, bardzo dziękuję za zaproszenie” – czytam na głos to, co piszę. – „Niestety Sam nie może być obecny na przyjęciu. Serdecznie pozdrawiam. Poppy Wyatt”. – Nie musisz tego robić. – Patrzy na mnie speszony. – Tymczasowo pomaga mi jedna z asystentek w biurze, Jane Ellis. Ona może się tym zająć. Tak, ale czy się zajmie? – mam ochotę zapytać. Wiem o istnieniu tej Jane, bo zaczęła się pojawiać w skrzynce odbiorczej Sama. Z tym że na co dzień pracuje dla jego kolegi Malcolma i na pewno ma po uszy własnej roboty. Wzruszam ramionami. – Nie ma sprawy. To mi nie dawało spokoju. – Nasze kawy już stoją na ladzie, więc podaję Samowi kubek. – W każdym razie… jeszcze raz dzięki. – Żaden kłopot – odpowiada Sam i otwiera przede mną drzwi. – Mam nadzieję, że znajdziesz pierścionek. Jak tylko przestanie ci być potrzebny telefon… – Wiem. Odeślę go w tej samej nanosekundzie. – Świetnie. – Obdarza mnie półuśmiechem i wyciąga dłoń. – Cóż, życzę, żeby wszystko poszło dobrze. – Wzajemnie. Nawet nie spytałam, kiedy ma ślub. Może w następną sobotę, jak my? A nuż w tym samym kościele? Wejdę i zobaczę go pod rękę z Wiedźmą Willow szepczącą mu do ucha, że jest toksyczny. Sam odchodzi, a ja pędzę na przystanek. Czekam, aż z
autobusu wysiądzie stado pasażerów, i gramolę się do środka. Dojadę nim do Streatham Hill, a stamtąd pójdę już pieszo. Siadając, zerkam przez okno i widzę Sama maszerującego żwawo chodnikiem. Ma niewzruszoną, niemal kamienną twarz. Nie wiem, czy to wiatr, czy ktoś go potrącił, ale ma przekrzywiony krawat i chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie mogę się powstrzymać i wysyłam mu SMS-a: Popraw krawat. Czekam trzydzieści sekund i widzę, jak gwałtownie unosi głowę i się rozgląda. Jestem w autobusie. Autobus zdążył odjechać z przystanku, ale jest duży korek, więc w zasadzie poruszamy się w równym tempie. Sam podnosi wzrok, zauważa mnie i posyła mi uśmiech. Muszę przyznać, uśmiech to on ma. Taki, że aż serce staje, zwłaszcza gdy się pojawi znienacka. To znaczy… o ile to serce nie jest aktualnie zajęte. Mniejsza z tym. Właśnie przyszedł mail od Lindsay Cooper, więc go szybko otwieram. Drogi Samie, bardzo Ci dziękuję! Twoje słowa dużo dla mnie znaczą. Jak miło wiedzieć, że ktoś Cię docenia!! Powiedziałam o tym całej ekipie, która mi pomagała, i to ich niesamowicie podbudowało! Pozdrawiam Lindsay List został wysłany też na jego drugi adres, więc powinien go już mieć. Po chwili odzywa się moja komórka – SMS od Sama: Co ty napisałaś Lindsay?? Odpisuję, chichocząc: „Wszystkiego najlepszego”. Tak jak kazałeś. Co jeszcze??? Nie muszę odpowiadać na to pytanie. Też umiem udawać głuchą i ślepą. Zapisałeś się w końcu do dentysty? Chwilę odczekuję, ale na próżno. Tymczasem przyszedł
kolejny mail, od jednego ze współpracowników Lindsay. Czytam go z wielką satysfakcją: Drogi Samie, Lindsay przekazała nam Twoje miłe słowa na temat naszej pracy. Cieszymy się i jesteśmy zaszczyceni, że zechciałeś się odezwać. Dzięki. Chętnie pogadamy o następnych inicjatywach, może przy okazji najbliższego comiesięcznego zebrania. Adrian (Foster) Ha. Widzicie? Widzicie?! Można wysyłać lakoniczne odpowiedzi, to oszczędza czas i na ogół wystarcza, tyle że wtedy nikt cię nie lubi. A teraz cały zespół odpowiedzialny za stronę internetową czuje się doceniony i chce mu się pracować. I wszystko dzięki mnie. Powinnam na stałe zająć się obsługą korespondencji Sama. W nagłym odruchu przewijam listę wiadomości w dół, otwieram chyba setny mail od Rachel w sprawie biegu charytatywnego i odpisuję: Cześć, Rachel, możesz na mnie liczyć. To świetna inicjatywa i z przyjemnością ją wesprę. Dobra robota! Sam Wygląda na wysportowanego, nic mu nie będzie, jak przebiegnie parę kilometrów. Z rozpędu odszukuję też mail od pewnego informatyka, który od jakiegoś czasu grzecznie pytał Sama, czy może mu przesłać swoje CV oraz kilka pomysłów dotyczących firmy. No przecież Sam powinien wspierać ludzi, którzy chcą się rozwijać, prawda? Drogi Jamesie, z chęcią zapoznam się z Twoim CV i posłucham, jakie masz pomysły. Niech Jane Ellis umówi Cię na spotkanie. Gratuluję zaangażowania! Sam Raz zacząwszy, nie mogę przestać. Wysyłam maila do gościa, który chciał sprawdzić stanowisko pracy Sama pod kątem zgodności z przepisami BHP, ustalam termin i przekazuję Jane,
żeby go wpisała do kalendarza56. Piszę do Sary, która jest na zwolnieniu z powodu półpaśca, i pytam, czy czuje się już lepiej. Ileż tych maili pozostawionych bez odpowiedzi, iluż ludzi, którzy na próżno usiłowali się skontaktować z Samem, a on ich zlekceważył! Czemu mam im nie odpisać? Wyświadczam mu wielką przysługę! Czuję się, jakby mu odpłacała za pomoc w sprawie pierścionka. Kiedy mu zwrócę komórkę, przynajmniej będzie miał uporządkowaną pocztę. Właściwie… co mi szkodzi rozesłać wszystkim grupowego maila i powiedzieć im, jacy są wspaniali? Drodzy koledzy, chciałem tylko powiedzieć, że w tym roku wykonaliście już kawał dobrej roboty. Tymczasem przychodzi mi do głowy jeszcze lepsza myśl. Jak wiecie, bardzo sobie cenię Wasze pomysły i opinie. White Globe Consulting ma szczęście zatrudniać tylu utalentowanych ludzi. Chcemy to jak najlepiej wykorzystać. Jeżeli macie jakieś propozycje dotyczące firmy i chcecie się nimi podzielić, przyślijcie je do mnie. Bądźcie szczerzy! Wszystkiego dobrego i powodzenia w dalszej pracy. Sam Z satysfakcją klikam „Wyślij”. No. To się nazywa motywowanie pracowników. Budzenie ducha współpracy! Palce mnie bolą od tego pisania. Rozprostowuję plecy, upijam łyk kawy i zabieram się za jedzenie babeczki. Kiedy odgryzam pierwszy kęs, dzwoni komórka. Niech to szlag. Akurat teraz? Klikam „Odbierz”, przykładam telefon do ucha i próbuję powiedzieć „Chwileczkę”, ale wychodzi mi z tego niezrozumiały bełkot. Usta mam zaklajstrowane ciastem. Z czego oni je pieką? – To ty? – odzywa się cienki męski głos. – Scottie mówi. Scottie? Coś mi świta. Scottie. Czy nie to imię wymienił znajomy Violet, który dzwonił wcześniej? Ten, co mówił o liposukcji? – Załatwione. Jak mówiłem, chirurgiczna precyzja, żadnych
śladów. Przyznam, wyszło genialnie. Baju, baju, Święty Mikołaju. Energicznie przeżuwam babeczkę, ale wciąż nie mogę wypowiedzieć słowa. – Jesteś tam? Czy to numer…? O, kurwa… – Głos znika w chwili, gdy przełykam ostatni kęs. – Halo? Coś przekazać? Rozłączył się. Sprawdzam listę połączeń przychodzących, ale wyświetla się „Numer nieznany”. Znajomi Violet chyba powinni już znać jej nowy numer komórki. Sięgam do torby po program Króla Lwa. „Dzwonił Scottie” – gryzmolę obok pierwszej wiadomości. – „Załatwione. Chirurgiczna precyzja. Żadnych śladów. Genialnie. Baju, baju, Mikołaju”. Jeśli kiedyś spotkam tę Violet, mam nadzieję, że mi podziękuje za moje starania. Prawdę mówiąc, liczę na to, że ją spotkam. Nie na darmo to wszystko notuję. Już mam zamiar schować komórkę, gdy nagle spływa lawina nowych maili. Tak szybko odpowiedzieli na mój list? Przewijam ekran i ku memu rozczarowaniu widzę, że większość to ogólne wiadomości firmowe i reklamy. Przedostatni mail jednak przykuwa moją uwagę; jest od ojca Sama. Zastanawiałam się, co z nim. Po chwili wahania otwieram. Witaj, Sam! Jestem ciekaw, czy dostałeś mój ostatni mail? Nie jestem biegły w komputerach, być może wysłałem go nie tam gdzie trzeba. Piszę jeszcze raz. Mam nadzieję, że wszystko w porządku i kwitniesz w tym swoim Londynie. Wiesz, jacy jesteśmy dumni z Twojego sukcesu. Piszą o Tobie w gazetach, to niesamowite. Zawsze uważałem, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Wiesz o tym. Jak wspominałem, jest coś, o czym chciałbym z Tobą porozmawiać. Nie wybierasz się czasem do Hampshire? Dawno się nie widzieliśmy, tęsknię za starymi czasami. Uściski
Tato Czuję, jak wilgotnieją mi oczy. Nie do wiary. Sam nawet nie odpisał na ten ostatni mail? Ma w nosie własnego ojca? Pokłócili się czy co? Nie mam pojęcia, co jest grane. Nie wiem, co między nimi zaszło. Wiem tylko, że biedny starszy człowiek wyciąga rękę do syna, a ten ją odtrąca. Normalnie nie mogę tego znieść. Cokolwiek się zdarzyło w przeszłości, życie jest za krótkie, żeby chować urazy i odmawiać przebaczenia. Pod wpływem impulsu klikam „Odpowiedz”. Nie ośmielę się pisać w imieniu Sama, to byłoby przesadą, ale mogę nawiązać kontakt. Mogę dać znać pewnemu staremu samotnemu człowiekowi, że jego głos został usłyszany. Witam, jestem asystentką Sama. Pragnę poinformować, że w przyszłym tygodniu, 24 kwietnia, Sam będzie obecny na firmowej konferencji w hotelu Chiddingford w Hampshire. Na pewno z przyjemnością się z Panem spotka. Pozdrawiam Poppy Wyatt Wysyłam od razu, zanim zdążę stchórzyć. Potem siedzę chwilę prawie bez tchu, przerażona tym, co zrobiłam. Podałam się za asystentkę Sama. Skontaktowałam się z jego ojcem. Wlazłam z butami w jego prywatne życie. Gdyby wiedział, byłby wściekły. Na samą myśl truchleję ze strachu. Czasem jednak trzeba być odważnym. Pokazać ludziom, co w życiu najważniejsze. Mam silne przeczucie, że zrobiłam to, co należało. Wybrałam drogę może niełatwą, ale słuszną. Wyobrażam sobie ojca Sama: siedzi za biurkiem, siwa głowa zwieszona. Nagle na ekranie komputera wyskakuje wiadomość. Twarz mu się rozjaśnia nadzieją. Otwiera list i radośnie się uśmiecha. Schyla się do psa, głaszcze go po łbie i mówi: „Zobaczymy się z Samem, piesku”57. Tak, postąpiłam słusznie. Powoli wypuszczam powietrze z płuc i otwieram ostatnią
wiadomość. Od Blue. Witam, bardzo nam przykro, że Sam nie może wziąć udziału w przyjęciu. Może zechce wyznaczyć inną osobę na zastępstwo? Proszę przesłać mailem nazwisko, a my dopilnujemy, żeby znalazła się na liście gości. Serdecznie pozdrawiam Blue Autobus zatrzymał się na światłach. Biorę do ust kolejny kęs babeczki i w milczeniu wpatruję się w ekran telefonu. „Inną osobę”. A więc to może być ktokolwiek. W poniedziałek jestem wolna. Magnus ma wieczorne zajęcia na Warwick. Okej, sprawa wygląda tak: realnie patrząc, nie ma cienia szansy, abym kiedykolwiek została zaproszona na tak wytworną imprezę. Fizjoterapeutkom to po prostu się nie zdarza. Z kolei imprezy Magnusa to zwykle bankiety z okazji publikacji naukowych lub nudne kolacje. Nigdy nie odbywają się w Savoyu, nie ma zestawów upominkowych, wykwintnych koktajli ani zespołów jazzowych. To moja jedyna życiowa szansa. Może to karma. Wkroczyłam w życie Sama, zrobiłam dobry uczynek, a to jest moja nagroda. Nie zdążyłam podjąć ostatecznej decyzji, a już palce poruszają się same: „Bardzo dziękuję za wiadomość – piszę. – Sam wyznacza na zastępstwo Poppy Wyatt”.
Rozdział 7 Ten fałszywy pierścionek jest idealny! No, może nie w stu procentach. Jest odrobinę mniejszy od oryginału i wygląda ciut tandetniej, ale któż to zauważy, nie mając obu przed oczami? Nosiłam go na palcu prawie całe popołudnie i jest bardzo wygodny. W dodatku jest lżejszy od prawdziwego, a to też zaleta. Skończyłam ostatni planowany na dziś zabieg i stoję w recepcji oparta rękami o ladę. Wszyscy pacjenci już poszli, nawet urocza pani Randall, wobec której musiałam dziś być bardzo stanowcza. Zabroniłam jej tu przychodzić przez dwa tygodnie. Powiedziałam, że całkiem spokojnie może wykonywać ćwiczenia w domu i nie widzę powodu, żeby nie miała powrócić na kort. Wtedy oczywiście wyszło szydło z worka. Okazało się, że ona tak się denerwuje, ponieważ nie chce zawieść swojej partnerki deblowej. Dlatego przychodzi tak często. Chce nabrać pewności siebie. Przekonałam ją, że jest całkowicie gotowa do gry, i kazałam przysłać SMS-em wynik najbliższego meczu, zanim zjawi się u mnie ponownie. Zagroziłam, że w ostateczności to ja z nią zagram, a wtedy się roześmiała i przyznała mi rację: zachowuje się niedorzecznie. Po jej wyjściu Angela mi zdradziła, że pani Randall to nie byle amatorka, grała kiedyś w juniorskim Wimbledonie. No, no! Dobrze, że z nią jednak nie zagrałam, przecież nie poradziłabym sobie z prostym backhandem. Angela też już poszła do domu, zostałyśmy tylko we trójkę: ja, Ruby i Annalise. Oglądamy pierścionek. W całym studiu panuje cisza zakłócana tylko odgłosem deszczu tłukącego o szyby. To był pogodny, wietrzny dzień, aż nagle zerwała się ulewa. – Doskonała robota – stwierdza Ruby, energicznie kiwając głową. Dziś przyszła uczesana w koński ogon, który teraz śmiesznie podskakuje. – Świetny. Nie widać różnicy. – Ja widzę – natychmiast wtrąca Annalise. – Inny odcień zieleni.
– Mówisz? – Przypatruję mu się z niepokojem. – Pytanie, jak bardzo spostrzegawczy jest Magnus? – Ruby unosi brwi. – Patrzy czasem na niego? – Nie wydaje mi się… – To na wszelki wypadek przez jakiś czas trzymaj od narzeczonego ręce z daleka. – Od Magnusa? Niby jak? – Musisz nad sobą panować – rzuca cierpko Annalise. – To chyba nie jest aż takie trudne. – A co z jego rodzicami? – pyta Ruby. – Na pewno będą chcieli zobaczyć pierścionek. Spotykamy się w kościele, więc światło będzie słabe, ale mimo wszystko… – Z nerwów przygryzam wargi. – O Boże. Powiedzcie, że wygląda jak prawdziwy. – Tak! – przytakuje Ruby. – Nie – równie stanowczo zaprzecza Annalise. – Wybacz, ale nie wygląda. Jeśli się dokładnie przyjrzysz. – To nie pozwól im na to! – radzi Ruby. – Jak się zaczną przyglądać, odwróć ich uwagę. – Jak? – Zemdlej. Udaj, że ci słabo. Powiedz, że jesteś w ciąży. – W ciąży? Oszalałaś? – Zaraz wybuchnę śmiechem. – Staram się pomóc. Może oni by tego chcieli? Może Wanda nie może się doczekać, żeby zostać babcią? Kręcę głową. – Nie. Nie ma takiej możliwości. Wpadłaby w szał. – No i świetnie! Zaślepiona gniewem nie zwróci uwagi na pierścionek. – Ruby kiwa głową z zadowoleniem, jakby właśnie rozwiązała wszystkie moje problemy. – Dzięki bardzo. Jeszcze mi trzeba wściekłej teściowej. – Tak czy owak się wścieknie – zauważa Annalise. – Musisz tylko zdecydować, co gorsze, ciężarna synowa czy roztrzepana synowa, która zgubiła cenny rodowy klejnot. Ja bym wybrała ciążę. – Przestańcie! Niczego takiego nie powiem! – Patrzę na
pierścionek i pocieram sztuczny szmaragd. – Na pewno wszystko pójdzie dobrze, na pewno. – Mówię to głównie po to, żeby samą siebie uspokoić. – Czy to Magnus? – pyta nagle Ruby. – Po drugiej stronie ulicy? Idę za jej wzrokiem. Rzeczywiście, to on. Stoi pod parasolem i czeka na zielone światło. – Cholera. – Zrywam się na nogi i kładę prawą dłoń na lewej, niby w swobodnym geście. Nie, to wygląda nienaturalnie. Wsuwam lewą dłoń do kieszeni, ale teraz z kolei łokieć wystaje pod dziwnym kątem. – Źle – komentuje Ruby. – Bardzo źle. – Co robić? – jęczę. Ruby wpada na pomysł. – Krem do rąk. – Sięga po tubkę. – Chodź, udajmy, że ci robię manicure i niby przypadkiem pobrudzę pierścionek kremem. – Genialne. – Zerkam na Annalise i otwieram oczy ze zdumienia. – Yyy… Annalise? Co ty robisz? W ciągu trzydziestu sekund, odkąd Ruby zauważyła Magnusa, Annalise zdążyła nałożyć na usta świeżą warstwę błyszczyku, spryskać się perfumami, a teraz wyciąga z koka kilka seksownych kosmyków. – Nic, nic! – odpowiada. Posyłam jej wymowne spojrzenie, ale na nic więcej nie mam czasu, bo właśnie otwierają się drzwi i wchodzi Magnus, strząsając wodę z parasola. – Cześć, dziewczyny! Z promiennym uśmiechem wodzi wzrokiem dokoła niczym gwiazda na scenie. Fakt, że stanowimy wdzięczną publiczność. – Magnus! Daj, wezmę twój płaszcz. – Annalise już do niego pędzi. – Nie przejmuj się, Poppy, masz zajęte ręce, ja to zrobię. Może herbatki? Och, jakie to typowe. Patrzę, jak zsuwa mu z ramion jasny trencz. Nie robi tego czasem za wolno i zbyt przeciągle? Po co w ogóle go zdejmuje, przecież zaraz wychodzimy.
– Już kończymy – mówię. – Prawda, Ruby? – Nie śpiesz się – odpowiada Magnus. – Mamy mnóstwo czasu. – Rozgląda się po recepcji i wzdycha, jakby podziwiał piękny krajobraz. – Mmm, moja pierwsza wizyta… Jakby to było wczoraj. Pamiętasz, Pops? Boże, było niesamowicie. – Patrzy na mnie z figlarnym błyskiem w oku, a ja telepatycznie próbuję mu przekazać: „Zamknij się, bałwanie!”. Zaraz mnie wpakuje w niezłe tarapaty. – Jak tam nadgarstek? – pyta go Annalise, przynosząc z kuchni filiżankę z herbatą. – Czy Poppy zapisała cię wtedy na kontrolną wizytę za trzy miesiące? – Nie – odpowiada zaskoczony. – A powinna była? – Jego nadgarstek ma się świetnie – oznajmiam twardo. – Mogę zerknąć? – Annalise kompletnie mnie ignoruje. – Poppy nie powinna się teraz tobą zajmować. Rozumiesz, konflikt interesów. – Chwyta go za rękę. – Gdzie dokładnie bolało? Tutaj? – Odpina mankiet koszuli, przesuwa dłonią wzdłuż przedramienia. – Tutaj? – Lekko obniża głos i zaczyna trzepotać rzęsami. – A może… tu? Dosyć. Są pewne granice. – Dzięki, Annalise! Śpieszymy się do kościoła. Mamy próbę ślubu. – À propos… – krzywi się z lekka Magnus. – Poppy, możemy chwilę porozmawiać? Przejdziemy do ciebie? – Hm, no dobrze – odpowiadam pełna złych przeczuć. Nawet Annalise wydaje się zaskoczona, a Ruby aż uniosła brwi. – Herbatki, Annalise? – pyta. – Będziemy tuż obok. Nie śpieszcie się. Kiedy wprowadzam Magnusa do gabinetu, w głowie kotłują mi się różne przerażające myśli. On wie o pierścionku, o scrabble, o wszystkim. Stchórzył. Woli mieć żonę, z którą można porozmawiać o Prouście. – Te drzwi się zamykają? – pyta i zaczyna się mocować z kluczem. – No, wreszcie. – Kiedy się odwraca, ma iskry w oczach.
– Jezu, Poppy, jak ty seksownie wyglądasz. Dopiero po chwili do mnie dociera. – Nie, ty chyba żartujesz! Zbliża się do mnie z tym znajomym, zdecydowanym wyrazem twarzy. Nie ma mowy. Nie ma mowy! – Przestań! Jestem w pracy! – Odpycham go, kiedy się zabiera za rozpinanie górnego guzika fartucha. – Wiem. – Przymyka oczy, jakby ogarnięty ekstazą. – Co takiego jest w tym miejscu? Może chodzi o twój fartuch? Ta biel… – Cóż, przykro mi. – Przecież chcesz tego. – Przygryza koniuszek mojego ucha. – No chodź… Niech go diabli, że tak dobrze zna moje ciało. Przez chwilę – bardzo krótką – czuję, że odpływam, ale gdy Magnus przypuszcza kolejny atak na guziki mojego fartucha, wracam do rzeczywistości. Ruby i Annalise są dwa metry od nas, po drugiej stronie drzwi58. Nie możemy tego zrobić. – Magnus, nie! Myślałam, że chciałeś pogadać o czymś poważnym! Na przykład o ślubie. – Po co? – Jednym naciśnięciem guzika rozkłada łóżko do pozycji poziomej. – Mmm, pamiętam je. – To profesjonalny stół do rehabilitacji. Magnus sięga po stojącą w pobliżu buteleczkę. – Czy to olejek do masażu? – Ciszej! – syczę. – Ruby jest tuż obok. Już raz byłam u niej na dywaniku… – Co to, USG? – Bierze do ręki głowicę ultrasonografu. – Założę się, że moglibyśmy zrobić z tego przyjemny użytek. Nagrzewa się? – Oczy mu nagle rozbłyskują. – Wibruje? Zachowuje się jak dwulatek, którego ciągle trzeba pilnować. – Nie możemy, przykro mi. – Odsuwam się o kilka kroków i wygładzam fartuch. – Po prostu nie i już. Boję się, że zaraz mnie skrzyczy, taką ma nadąsaną minę. – Przepraszam – powtarzam. – Ale to tak, jakbyś ty się przespał ze studentką. Od razu by cię wylali. Koniec kariery!
Magnus wygląda, jakby chciał zaprotestować, ale rezygnuje. – Super. Po prostu super. – Obrażony wzrusza ramionami. – To co będziemy robili? – Możemy robić mnóstwo rzeczy! Pogadać, omówić sprawy związane ze ślubem. Zostało tylko osiem dni! Magnus nie odpowiada. Nie musi. Brak entuzjazmu bije od niego na kilometr. – Albo skoczyć na drinka – dodaję. – Przed próbą zdążymy zahaczyć o pub. – No dobra – wzdycha w końcu. – Chodźmy do pubu. – Wrócimy tu jeszcze – pocieszam go. – Kiedy indziej. Może w weekend. Co ja, do cholery, mu obiecuję? O Boże. Będę się tym martwić, gdy przyjdzie co do czego. Kiedy wychodzimy z gabinetu, dziewczyny podnoszą głowy znad czasopism, których – nie oszukujmy się – wcale nie czytały. – Wszystko w porządku? – pyta Ruby. – Tak! Świetnie! – Jeszcze raz wygładzam fartuch. – Gadaliśmy o weselu. Wiecie, welon, dekoracje… takie tam. No nic, będziemy lecieć… Właśnie dojrzałam swoje odbicie w lustrze. Jestem czerwona jak burak i plotę bzdury. Nic się nie ukryje. – Mam nadzieję, że wszystko się uda. – Ruby znacząco spogląda na pierścionek, a potem na mnie. – Dzięki. – Daj znać! – prosi Annalise. – Przyślij SMS-a, będziemy umierać z ciekawości. A więc Magnus dał się nabrać na fałszywy pierścionek. Skoro tak, może i jego rodzice się nabiorą? Gdy podjeżdżamy pod kościoł św. Edmunda, jestem pełna optymizmu. To okazała, majestatyczna świątynia w dzielnicy Marylebone. Dlatego ją wybraliśmy – bo jest piękna. Wchodzimy do środka. Ktoś ćwiczy na organach, rzędy ławek zdobią biało-różowe kwiaty przygotowane na czyjś ślub. Panuje atmosfera wyczekiwania. Czuję dreszcz podniecenia – za osiem dni to my zagramy
główne role! Kościół też wypełni się kwiatami, będą dekoracje z białego jedwabiu. W ławkach zasiądą rodzina i przyjaciele. Na miejscu organisty stanie trębacz. Ja będę ubrana w piękną suknię, a Magnus stanie przed ołtarzem w swojej dizajnerskiej kamizelce59. To naprawdę się dzieje! Dostrzegam Wandę, która przygląda się jakiejś starej rzeźbie. Odwraca się, macham do niej pewnym gestem, jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku, my byłybyśmy najlepszymi przyjaciółkami, a ona i jej mąż wcale by mnie nie onieśmielali. A może Magnus ma rację? Może przesadzałam? Nie należy wszystkiego brać sobie do serca. Oni na pewno niecierpliwie czekają, aż wejdę do ich rodziny. W końcu pokonałam ich wszystkich w scrabble! – Tylko pomyśl. – Ściskam Magnusa za ramię. – To już niedługo! – Halo? – Magnus przykłada do ucha telefon, który najwyraźniej miał wyciszony dzwonek. – O, cześć Neil. No pięknie. Neil to najgorliwszy ze studentów Magnusa. Pisze pracę pod tytułem Symbole w utworach Coldplay. Mogą gadać bez końca. Magnus bezgłośnie mnie przeprasza i wychodzi z kościoła. Wypadałoby wcześniej wyłączyć komórkę. Ja swoją wyłączyłam. A, nieważne. – Dzień dobry! – witam się z Wandą, która właśnie zbliża się do mnie. – Ale emocje, prawda? Nie staram się szczególnie eksponować dłoni z pierścionkiem, ale też jej nie chowam. – Poppy! – Wanda jak zwykle rzuca się na powitanie i całuje mnie w policzek. – Moja droga, pozwól, że ci przedstawię Paula. Gdzież on się podział? Jak twoje oparzenie? Zastygam. Paul. Dermatolog. Jasna cholera, całkiem wyleciało mi to z głowy! Co za idiotka ze mnie! Po załatwieniu kopii pierścionka tak
mi ulżyło, aż zapomniałam, że mam być śmiertelnie ranna. – Zdjęłaś bandaże – zauważa Wanda. – Tak, bo… z ręką jest już lepiej. Dużo lepiej. – Ostrożności nigdy za wiele, nawet przy lekkich zranieniach. – Wanda ciągnie mnie w głąb kościoła, a ja, nie mając wyjścia, posłusznie drepczę za nią. – Nasz znajomy z Chicago przytrzasnął sobie palec u nogi. Nie przejął się, a za jakiś czas słyszymy, że leży w szpitalu z gangreną! Mówię Antony’emu… – przerywa nagle. – Oto i ona. Narzeczona. Oblubienica. Pacjentka. Antony i towarzyszący mu starszy mężczyzna w fioletowym sweterku jednocześnie odwracają głowy od malowidła na filarze. – Poppy – mówi Antony – pozwól, że ci przedstawię naszego sąsiada, Paula McAndrew, jednego z najznakomitszych profesorów dermatologii w kraju. Specjalistę od oparzeń. Prawda, jaki szczęśliwy zbieg okoliczności? – Świetnie! – Mój głos zamienił się w nerwowy pisk. Chowam ręce za siebie. – Jak mówiłam, już mi dużo lepiej. – Zobaczmy – mówi Paul sympatycznym, rzeczowym tonem. Nie ma ucieczki. Czerwieniąc się ze wstydu, powoli wysuwam lewą dłoń. Wszyscy w milczeniu patrzą na idealnie gładką skórę. – W którym dokładnie miejscu? – pyta Paul. – Hm… tu. – Pokazuję mniej więcej okolice kciuka. – Co to było, wrzątek? Papieros? – Wziął do ręki moją dłoń i ogląda fachowym okiem. – Nie, ja… dotknęłam kaloryfera. – Przełykam głośno ślinę. – Strasznie bolało. – Całą rękę miała obandażowaną – mówi zdumiona Wanda. – Wyglądała jak ofiara wojny. I to raptem wczoraj! – Rozumiem. – Pan doktor uwalnia moją dłoń. – No cóż, dzisiaj wygląda normalnie. Czuje pani jakiś ból, tkliwość? Kręcę głową. – Przepiszę specjalną maść, w razie gdyby objawy powróciły. Dobrze? Zauważyłam, że Wanda i Antony wymieniają ukradkiem
spojrzenia. Super. Mają mnie teraz za hipochondryczkę. A zresztą, co mi tam. Mogę przyjąć rolę rodzinnej hipochondryczki. Niech to będzie jedno z moich małych dziwactw. Mogłoby być gorzej, przynajmniej nie zawołali: „Co zrobiłaś z naszym drogocennym klejnotem? I co za tandetę nosisz na palcu?”. Wanda, jakby czytając mi w myślach, znów zerka na moją dłoń. – Widzisz, Antony? – Pokazuje na nią. – Pierścionek mojej mamy. Magnus dał go Poppy, kiedy się oświadczał. Nie, nie przesłyszałam się. W jej głosie zabrzmiała pretensja. A teraz znacząco patrzy na męża. Co jest grane? Chciała go zachować dla siebie? Magnus miał go nikomu nie oddawać? Czuję, że niechcący wdepnęłam w jakąś skomplikowaną sytuację rodzinną, której tła nie znam, a oni przez grzeczność mnie nie uświadamiają i nigdy się nie dowiem, co każde z nich naprawdę myśli. Z drugiej strony, skoro jest tak wyjątkowy, jakim cudem nie zauważyła, że to podróbka? Właściwie jestem trochę rozczarowana: Tavishowie mają się za takich wyrafinowanych, a nie potrafią rozpoznać sztucznego szmaragdu. – Wspaniały pierścionek – komplementuje Paul. – Jedyny w swoim rodzaju, to widać. – O, tak – potwierdzam. – To antyk, absolutny unikat. – A właśnie, Poppy! – wtrąca się nagle Antony, przerywając oględziny pobliskiej rzeźby. – Chciałem cię o coś spytać. Mnie? – Tak? – pytam zaskoczona. – Spytałbym Magnusa, ale rozumiem, że to bardziej twoja działka. – Słucham. – Uśmiecham się grzecznie, spodziewając się pytań związanych z weselem, na przykład ile będzie druhen albo jakie kwiaty wybrałam na wiązankę. A może, czy byłam zaskoczona, gdy Magnus się oświadczył. – Co sądzisz o nowej książce McDowella o stoikach? –
Wbija we mnie wzrok. – Jak się ma do prac Whittakera? Zbaraniałam. Przepraszam, co sądzę o czym? – A, właśnie! – podchwytuje Wanda. – Poppy jest poniekąd ekspertką od filozofii greckiej. Wyobraź sobie, Paul, że ograła nas wszystkich w scrabble za pomocą słowa „aporia”. Jakimś cudem zachowuję uśmiech na twarzy. Aporia. To jedno ze słów, które podrzucił mi Sam. Byłam już wtedy po kilku kieliszkach wina i czułam się dość pewnie. Mgliście pamiętam, jak układając litery na planszy, twierdziłam, że bardzo się interesuję filozofią starożytnej Grecji. I po co mi to było? Po co? Wtedy już należało sobie dać spokój. – No tak! – Udaję spontaniczny uśmiech. – Aporia! Hm, ciekawe, gdzie się podziewa pastor… – Czytaliśmy rano dodatek literacki „Timesa”. – Antony ignoruje moją próbę zmiany tematu. – Była tam recenzja tej książki i pomyśleliśmy: „O, Poppy będzie coś o tym wiedzieć”. – Patrzy na mnie wyczekująco. – Czy McDowell ma rację, pisząc o cnotach wieku czwartego? Aż jęknęłam w środku. Po jaką cholerę udawałam, że się na tym znam? Co mnie opętało? – Szczerze mówiąc, jeszcze nie miałam okazji przeczytać. Ale oczywiście zamierzam, zamierzam. – Moim zdaniem stoicyzm jest często błędnie uznawany za filozofię. Zgodzisz się, Poppy? – Tak. Całkowicie błędnie. – Kiwam głową i robię mądrą minę. – Wydaje mi się, że stoicy wcale nie byli pozbawieni uczuć. – Gestykuluje, jakby przemawiał z katedry dla trzystu osób. – Po prostu cenili sobie cnotę męstwa. W obliczu wrogości pozostawali tak niewzruszeni, że najeźdźcy podejrzewali, iż są posągami z kamienia. – Nadzwyczajne – śmieje się Paul. – Czyż nie, Poppy? – kontynuuje Antony. – Kiedy Galowie
napadli na Rzym, starzy senatorowie siedzieli na Forum i tylko cierpliwie czekali. Najeźdźcy byli tak zdumieni ich beznamiętną postawą, że uznali ich za rzeźby. Jeden nawet, chcąc to sprawdzić, pociągnął któregoś za brodę. – Tak, tak. – Kiwam głową z przekonaniem. Dopóki Antony mówi, a ja tylko przytakuję, jestem bezpieczna. – Fascynujące. I jak to się skończyło? – Paul niespodziewanie zwraca się z tym pytaniem do mnie. Spoglądam na Antony’ego, ale on też czeka, co odpowiem. Podobnie Wanda. Troje wybitnych profesorów, i wszyscy chcą, żebym to ja im opowiadała o greckiej filozofii? – Cóż… – Zawieszam głos, niby to zastanawiając się, od czego zacząć. – No więc… To było interesujące. Pod wieloma względami. Dla filozofii. I dla Greków. I dla historii. I dla ludzkości. Można powiedzieć, że to był najważniejszy moment dla… całej greckiej cywilizacji – konkluduję w nadziei, że się nie zorientują, iż w ogóle nie odpowiedziałam na pytanie. Wszyscy milczą zaskoczeni. – Ale co się stało? – dopytuje się Wanda z lekkim zniecierpliwieniem. – Och, senatorów oczywiście wymordowano – wyjaśnia Antony i wzrusza ramionami. – Ale chciałem cię, Poppy, zapytać o co innego… – Cóż za piękny obraz! – wołam w desperacji i pokazuję na malowidło wiszące na filarze. – Spójrzcie! – Hm, faktycznie interesujący. – Antony od razu podchodzi się przyjrzeć. Na szczęście jest wszystkiego ciekaw, więc łatwo odwrócić jego uwagę. – Muszę coś sprawdzić w terminarzu… – mówię pośpiesznie. – Jedną chwileczkę… Na trzęsących się nogach uciekam do najbliższej ławki. To jest katastrofa. Teraz do końca życia muszę udawać specjalistkę od
greckiej filozofii. W każde święta, na każdym rodzinnym spotkaniu będę musiała wyrazić opinię na ten temat. Nie mówiąc o cytowaniu z pamięci wierszy Roberta Burnsa. Nigdy, przenigdy nie powinnam była oszukiwać. To jest moja karma. Moja kara. Niestety już za późno. Stało się. Pora zacząć robić notatki. Wyjmuję komórkę, tworzę nowy mail i sporządzam listę: DO ZROBIENIA PRZED ŚLUBEM: 1. Zostać ekspertką od greckiej filozofii. 2. Nauczyć się na pamięć wierszy Roberta Burnsa. 3. Nauczyć się długich wyrazów do scrabble. 4. Zapamiętać: jestem HIPOCHONDRYCZKĄ. 5. Boeuf Stroganoff: polubić. (Hipnoza?)60 Chwilę przyglądam się liście. W porządku. Mogę być tą osobą, nie różni się tak bardzo ode mnie. – Cóż, wiesz przecież, co sądzę na temat sztuki w kościołach… – rozbrzmiewa donośnie głos Antony’ego. – To skandal, absolutny skandal! Usuwam się z pola widzenia, zanim ktoś mnie wciągnie w tę dyskusję. Wszyscy znają poglądy Antony’ego na ten temat, głównie dlatego, że jest inicjatorem ogólnonarodowej kampanii na rzecz przekształcenia świątyń w galerie sztuki i pozbycia się wszystkich duchownych. Kilka lat temu w wywiadzie telewizyjnym powiedział: „Takich skarbów nie powinno się zostawiać w rękach filistrów”. Wszędzie go cytowano, była wielka afera i nagłówki w prasie: „Profesor nazywa duchownych ignorantami” albo „Naukowiec idzie na wojnę z Kościołem” (To z któregoś brukowca)61. Wolałabym, żeby zachowywał się trochę ciszej. A jeśli pastor go usłyszy? To niezbyt taktowne. Teraz słyszę, że dorwał kartkę z porządkiem ceremonii i pastwi się nad tekstem formułki. – „Umiłowani bracia i siostry” – czyta, śmiejąc się drwiąco. – Umiłowani przez kogo? Kosmos i gwiazdy? Naprawdę mamy
uwierzyć, że tam w górze jest jakaś wielkoduszna istota, która nas miłuje? „W obliczu Boga”. No, powiedz, Wando! Bezmyślny nonsens. Nagle dostrzegam pastora, proboszcza tego kościoła, który zmierza w naszą stronę. Sądząc po srogiej minie, słyszał, co przed chwilą powiedział Antony. Ojoj. – Dobry wieczór, Poppy. Błyskawicznie wstaję z ławki. – Dobry wieczór, pastorze Fox! Właśnie rozmawialiśmy, jak… jak pięknie dziś wygląda kościół. – Szczerzę zęby w uśmiechu. – Doprawdy? – odpowiada chłodno. – Czy… czy pastor miał okazję poznać mojego przyszłego teścia? Profesor Antony Tavish. Na szczęście Antony przyjaźnie wyciąga dłoń na powitanie, ale atmosfera i tak jest ciężka. – Czyżby przygotowywał pan czytanie z Biblii, profesorze? – pyta wielebny Fox. – Bynajmniej – odpowiada Antony. Pastor uśmiecha się złośliwie. – Tak myślałem. To niezupełnie pańska bajka, że tak się wyrażę. O rany. Wzajemna niechęć aż trzeszczy w powietrzu. Może rzucić jakimś dowcipem, żeby rozładować napięcie? Lepiej nie. – Poppy, do ołtarza będą cię prowadzili bracia, tak? – Pastor zagląda do notatek. – Zgadza się. Toby i Tom. – Bracia? – zainteresował się doktor Paul. – Świetny pomysł! Ale dlaczego nie tatuś? – Bo mój tata… Oboje rodzice nie żyją. I jak zawsze, nieuchronnie jak noc po dniu, nastaje niezręczna cisza. Wbijam wzrok w kamienną posadzkę, liczę sekundy i cierpliwie czekam, aż minie. Nie zliczę, ile takich chwil wywołałam w ciągu ostatnich
dziesięciu lat. Za każdym razem jest tak samo. Ludzie nie wiedzą, gdzie podziać oczy, co powiedzieć. Tym razem przynajmniej nikt nie próbuje mnie przytulać. – Moje dziecko – mówi zakłopotany Paul. – Tak mi przykro… – Nie ma sprawy! – przerywam mu. – Naprawdę. To był wypadek. Dziesięć lat temu. Nie rozmawiam o tym i nie myślę. Już nie. Robię zniechęcającą minę. Nie zamierzam się w to zagłębiać, nigdy tego nie robię. Poukładałam to sobie w głowie i sprawa jest dla mnie zamknięta. Ludzie nie lubią słuchać smutnych historii, taka jest prawda. Pamiętam, jak nauczyciel w college’u zapytał, jak się czuję i czy chcę pogadać. Ledwo zaczęłam, przerwał energicznie: „Nie możesz tracić wiary w siebie, Poppy”. Co właściwie znaczyło: „Przestań. Tak naprawdę wcale nie chcę o tym słuchać”. Działała tam też grupa wsparcia, ale nie byłam na żadnym spotkaniu. Kolidowały z treningami hokeja na trawie. Zresztą o czym tu gadać? Moi rodzice zginęli. Wzięli nas do siebie wujek z ciotką. Kuzynostwo już się wyprowadziło na swoje, więc zwolniły się w domu sypialnie. Stało się. Nie ma nic więcej do dodania. – Piękny pierścionek, Poppy! – przerywa wreszcie ciszę wielebny Fox. Wszyscy ochoczo korzystają z okazji do zmiany tematu. – Prawda? To antyk. – Pamiątka rodzinna – dorzuca Wanda. – Wyjątkowy. – Paul delikatnie poklepuje moją dłoń. – Absolutnie niezwykły. Nagle drzwi kościoła otwierają się z metalicznym szczękiem. – Przepraszam za spóźnienie! – rozchodzi się znajomy, świdrujący głos. – Co za koszmarny dzień. To Lucinda. W beżowej sukience i wielkich słonecznych okularach maszeruje ku nam, niosąc torby wypełnione jedwabiem. Ma udręczoną minę.
– Pastorze! Czy mój mail dotarł? – Tak, Lucindo, dotarł – odpowiada znużonym głosem wielebny Fox. – Obawiam się, że nie możemy pomalować filarów na srebrno. W żadnym wypadku. Lucinda staje jak wryta, bela szarego jedwabiu zaczyna się rozwijać na podłogę, prosto między ławki. – Nie?! To co ja teraz zrobię? Obiecałam florystce srebrne filary! – Opada na najbliższą ławkę. – Przeklęty ślub! Jak nie jedno, to drugie… Natychmiast doskakuje do niej Wanda. – Lucindo, kochana, nie martw się – uspokaja ją czule. – Na pewno doskonale sobie poradzisz. Co u mamusi? – W porządku. – Lucinda macha ręką. – Nawet nie mam kiedy jej odwiedzić. Jestem po uszy zawalona robotą… Gdzie ta cholerna Clemency? – À propos, wynajęłam limuzyny – wtrącam szybko. – Wszystko załatwione. Konfetti też. Zastanawiam się, może zamówić też kwiatki do butonierek dla kelnerów? – Jeśli możesz – mówi z lekkim zniecierpliwieniem. – Będę wdzięczna. Podnosi oczy i można by odnieść wrażenie, że dopiero teraz mnie zauważyła. – Ach, Poppy, dobra wiadomość: mam twój pierścionek! Wyobraź sobie, zaczepił się o podszewkę mojej torebki. Wyjmuje szmaragdowy skarb Tavishów i podaje mi. Jestem w takim szoku, że nie mogę się ruszyć. Oto on. Oryginał. Mój bezcenny pierścionek zaręczynowy. Ale jakim cudem… Dlaczego… Nie mam odwagi podnieść wzroku. Mimo to wyczuwam wokół siebie zdumione spojrzenia, które tną przestrzeń jak promienie lasera, przeskakując z pierścionka na mnie i z powrotem. – Nie bardzo rozumiem… – odzywa się w końcu Paul. – Hej, co się dzieje? – Magnus akurat wszedł do kościoła i
trafił na tę scenkę. – Ktoś zobaczył ducha? Świętego? – Śmieje się z własnego dowcipu, ale nikt się nie przyłącza. – Skoro ten jest prawdziwy… – Wanda, zdaje się, odzyskała głos. – To co to jest? – Pokazuje na podróbkę widniejącą na moim palcu, która oczywiście teraz wygląda jak z odpustu. Gardło mam tak ściśnięte, że ledwo oddycham. Nie wiem jak, ale muszę jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Oni nie mogą się dowiedzieć, że zgubiłam pierścionek! – No właśnie! Ja… spodziewałam się, że będziecie zaskoczeni. – Cudem udaje mi się znaleźć słowa, a nawet się uśmiechnąć. Czuję się, jakbym wchodziła na most, który będę dopiero na bieżąco budować. Z kart. – Zamówiłam u jubilera kopię! Bo oryginał pożyczyłam Lucindzie. Zerkam rozpaczliwie w jej stronę w nadziei, że podejmie grę. Na szczęście chyba zdała sobie sprawę, jaką gafę popełniła. – Tak, tak! – energicznie przytakuje. – To prawda. Był mi potrzebny do… do… – Do projektu. – Właśnie. Uznałyśmy, że będzie inspiracją dla… – …kółek do serwetek! – Wymyślam naprędce. – Miały być szmaragdowe, ale w końcu zrezygnowałyśmy. Wszyscy milczą. Zbieram się na odwagę i podnoszę oczy. Wanda stoi ze zmarszczonym czołem. Na twarzy Magnusa wyraźna konsternacja. Paul odsunął się o krok, jakby chciał powiedzieć: „Mnie do tego nie mieszajcie”. – Tak że…. dzięki, Lucindo. – Drżącymi rękami biorę od niej pierścionek. – Założę go z powrotem. Dotarłam do drugiego brzegu i chwytam się kępki trawy. Udało się. Dzięki Bogu. Ale kiedy zdejmuję fałszywy pierścionek, chowam go do torebki i wkładam oryginał, mój mózg cały czas gorączkowo pracuje. Skąd pierścionek wziął się u Lucindy? Co z panią Fairfax? Co tu jest grane, do cholery? – Kochanie, wybacz, ale po co ci była potrzebna kopia? – Magnus nadal nic nie rozumie.
Intensywnie myślę, co odpowiedzieć. Dlaczego zadałam sobie tyle trudu i kosztów, żeby podrobić pierścionek? – Bo pomyślałam, że fajnie byłoby mieć dwa. O Boże, nie. Źle. Należało powiedzieć, że do podróży. – Chciałaś mieć dwa pierścionki? – Wandzie niemal odebrało mowę. – Cóż, miejmy nadzieję, że to dotyczy tylko biżuterii, a nie męża! – rzuca ciężkim dowcipem Antony. – Prawda, synu? – Ha, ha, ha! – wybucham sztucznym śmiechem. – Ha, ha, ha! Dobre! – Odwracam się do wielebnego Foxa i kryjąc rozpacz, mówię: – Możemy zaczynać? Pół godziny później nogi wciąż mam jak z waty. Jeszcze nigdy nie byłam tak bliska katastrofy. Nie jestem pewna, czy Wanda mi uwierzyła. Co chwila zerka na mnie podejrzliwie, w dodatku pytała mnie, ile zapłaciłam za kopię pierścionka i gdzie ją robiłam. W ogóle zadała masę pytań, na które wcale nie miałam ochoty odpowiadać. Co ona sobie myśli? Że chciałam sprzedać oryginał? Przećwiczyliśmy moje przejście do ołtarza, wspólny powrót, ustaliliśmy, gdzie uklękniemy i w którym miejscu staniemy, by wpisać się do księgi. A teraz pastor proponuje próbne wygłoszenie przysięgi małżeńskiej. Ale ja nie mogę tego zrobić. Po prostu nie dam rady wypowiedzieć tych magicznych słów w obecności Antony’ego rzucającego przemądrzałe komentarze i wyśmiewającego każde zdanie. W trakcie ceremonii to co innego. Wtedy będzie musiał siedzieć cicho. – Magnus – przywołuję go szeptem. – Może darujmy sobie dzisiaj tę przysięgę. Nie przy twoim tacie. Szkoda, żeby to popsuł. – Dobra – odpowiada zaskoczony. – Mnie tam wszystko jedno. – Wypowiemy te słowa tylko raz, w dniu ślubu. – Ściskam go za rękę. – Na serio. Nawet pomijając Antony’ego, dochodzę do wniosku, że nie chcę uprzedzać tego ważnego momentu. Próba odbierze mu
wyjątkowość. – Masz rację – mówi Magnus. – To co, kończymy na dzisiaj? – Nic podobnego! – oburza się Lucinda. – Chcę, żeby Poppy jeszcze raz przeszła się między ławkami. Wcześniej było o wiele za szybko w stosunku do muzyki. Wzruszam ramionami. – No dobra. – Organy, proszę! – woła Lucinda. – Or-ga-ny! Od samego początku! Poppy, masz sunąć płynnie – instruuje. – Strasznie się kolebiesz. Clemency! Co z tą herbatą? Clemency została przed chwilą wysłana do kawiarni. Kątem oka widzę, jak pośpiesznie rozrywa saszetki z cukrem. – Pomogę ci. – Schodzę z wybiegu i staję przy niej. – Co mam zrobić? – Dzięki – szepcze Clemency. – Trzy porcje cukru dla Antony’ego, cappuccino jest dla Magnusa, ciasteczka dla Wandy… – A gdzie moja czekoladowa babeczka z podwójną bitą śmietaną? – pytam, marszcząc brwi, a biedna dziewczyna aż podskakuje z nerwów. – Nie wiedziałam… Mogę skoczyć… – Żartuję, spokojnie! – śmieję się. Zauważyłam, że im dłużej Clemency pracuje dla Lucindy, tym bardziej przypomina wystraszonego królika. To na pewno nie służy jej zdrowiu. Lucinda odbiera swoją herbatę (z mlekiem, bez cukru), kwitując to ledwo zauważalnym skinieniem głowy. Znów sprawia wrażenie udręczonej. Rozkłada na ławce płachtę papieru pokrytą tysiącami zapisków, podkreśleń i samoprzylepnych karteczek. Totalna abstrakcja. Aż dziw, że ma nad tym jakąkolwiek kontrolę. – O Boże, o Boże – lamentuje. – Gdzie numer tej cholernej florystki? – Przerzuca stertę kartek, po czym w rozpaczy chwyta się za włosy. – Clemency! – Znaleźć w Internecie? – proponuję. – Clemency to zrobi. Clemency! Biedactwo zrywa się tak gwałtownie, że wylewa jedną z
herbat. – Daj, ja im to zaniosę – interweniuję, uwalniając ją od tacy. – Gdybyś mogła, będę bardzo wdzięczna. – Lucinda oddycha z ulgą. – Bo wiesz, Poppy, jesteśmy tu w końcu dla ciebie. Do ślubu został tydzień, a jeszcze tyle roboty… – Wiem – mówię z zakłopotaniem. – Przepraszam. Nie mam pojęcia, gdzie się podziali Magnus i jego rodzice, więc ruszam w głąb kościoła i z tacą pełną herbat próbuję płynnie sunąć, wyobrażając sobie, że mam na głowie welon. – Bez sensu! – słyszę skądś przytłumiony głos Wandy. – O wiele za szybko! Rozglądam się niepewnie, a potem sobie uświadamiam, że ten głos dochodzi zza ciężkich drewnianych drzwi z boku nawy. Pewnie są w kruchcie. – Wszyscy wiedzą… stosunek do małżeństwa… – To mówi Magnus, ale drzwi są tak grube, że dociera do mnie tylko co drugie słowo. – …nie chodzi o małżeństwo jako takie! – Wanda nagle podnosi głos. – …o was dwoje… po prostu nie mogę pojąć… – Co najmniej lekkomyślne… – dołącza Antony. Stoję przyrośnięta do podłogi dziesięć metrów od drzwi. Wiem, że nie powinnam podsłuchiwać, ale nie mogę przestać. – …przyznaj, Magnusie… kompletna pomyłka… – …odwołać. Nie jest za późno. Lepsze to niż kłopotliwy rozwód… Z trudem przełykam ślinę. Ręce zaczynają mi się trząść. Dobrze usłyszałam? Powiedzieli „rozwód”? E, na pewno coś źle zrozumiałam. Kilka słów wyrwanych z kontekstu… Mogą znaczyć cokolwiek… – Bez względu na wszystko i tak się pobierzemy! Więc lepiej się z tym pogódźcie! – wznosi się nagle głos Magnusa, czysty jak dzwon. Przejmuje mnie dreszcz. Te słowa zabrzmiały akurat dość jednoznacznie. Słychać stłumioną odpowiedź Antony’ego, po czym Magnus
znowu krzyczy: – …nie skończy się żadną cholerną katastrofą! Czuję przypływ uczuć do niego. Wygląda na to, że jest autentycznie wzburzony. Chwilę później słyszę zgrzyt klamki, więc błyskawicznie cofam się o jakieś dziesięć kroków. Kiedy Magnus pojawia się w drzwiach, podchodzę do niego, zachowując się jak gdyby nigdy nic. – Chcesz herbaty? – pytam. – Wszystko w porządku? Nie wiedziałam, gdzie zniknęliście. – Wszystko gra. – Uśmiecha się czule i obejmuje mnie w pasie. W ogóle po nim nie widać, że przed momentem wydzierał się na własnych rodziców. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak świetnym aktorem. Powinien robić karierę w polityce. – Daj, ja to zaniosę rodzicom. – Odbiera mi z rąk tacę. – Oni teraz… oglądają malowidła. – Okej! – Uśmiecham się, ale podbródek mi drży. Niczego nie oglądają, tylko rozmawiają o tym, jaką beznadziejną laskę ich syn wybrał sobie na żonę. I robią zakłady, że za rok będzie już po rozwodzie. Po chwili Magnus znów wychodzi z kruchty. Biorę głęboki oddech. Jest mi niedobrze z nerwów. – No i… jak rodzice zapatrują się na to wszystko? – pytam pozornie beztroskim tonem. – Tato chyba nie przepada zbytnio za instytucją Kościoła. Czy nawet… małżeństwa. Nie można dać czytelniejszego sygnału. Magnus jednak nie podejmuje tematu. – Normalnie – odpowiada ze wzruszeniem ramion. Upijam kilka łyków herbaty, wlepiam wzrok w kamienną posadzkę i żałuję, że brak mi odwagi, by go bardziej przycisnąć. Powinnam zaprzeczyć, powiedzieć, że słyszałam, jak przed chwilą się kłócili. Od razu wyjaśnić sytuację. Niestety, nie potrafię. Tchórz ze mnie. Nie chcę usłyszeć prawdy, że jego rodzice uważają mnie za byle co. – Muszę sprawdzić pocztę. – Czy mi się zdaje, czy Magnus
unika mego wzroku? – Ja też. – Uwalniam się z jego objęć i idę usiąść w bocznej ławce. Chwilę siedzę nieruchomo z opuszczonymi ramionami i z trudem powstrzymuję się od płaczu. W końcu włączam telefon i aż odskakuję, bo od razu zaczyna błyskać, dźwięczeć i wibrować jak szalony. Ile nieodebranych wiadomości! Najpierw szybko SMS-uję do konsjerża, żeby odwołał poszukiwania pierścionka, i dziękuję mu za pomoc. Potem sprawdzam, co przyszło. Na samej górze widnieje SMS od Sama sprzed około dwudziestu minut: Lecę do Niemiec na weekend. W rejon górski. Przez chwilę będę poza zasięgiem. Mam tak wielką potrzebę pogadania z kimś, że mu odpisuję. Cześć. Super. Czemu do Niemiec? Odzewu nie ma, ale to nieważne, samo pisanie przynosi ulgę. Z fałszywym pierścionkiem nie wyszło. Oryginał się znalazł i teraz rodzice M. mają mnie za wariatkę. Zastanawiam się, czy mu napisać, że miała go Lucinda, i spytać, co o tym sądzi, ale… Nie, to zbyt skomplikowane. Nie będzie mu się chciało tego czytać. Wysyłam wiadomość i zaraz się reflektuję, że Sam może pomyśleć, że go obwiniam. Szybko piszę więc następną: Mimo wszystko dzięki za pomoc! Chyba powinnam zajrzeć do jego skrzynki, ostatnio ją zaniedbałam. Jest cała masa wiadomości z identycznym tematem w nagłówku. Patrzę na nie zdziwiona, aż w końcu mnie oświeca. No jasne! To są odpowiedzi na moją propozycję, aby ludzie zgłaszali swoje pomysły! Ale odzew! Pierwszy raz tego wieczoru jestem z siebie dumna. Jeżeli któraś z tych osób wpadnie na przełomowy pomysł, który zrewolucjonizuje firmę Sama, będzie to moja zasługa. Z niecierpliwością otwieram pierwszy mail: Cześć, Sam! Ja i jeszcze parę innych osób uważamy, że firma powinna
nam zafundować zajęcia jogi w przerwach na lunch. Pozdrawiam Sally Brewer Hm. Niezupełnie tego się spodziewałam, ale w sumie joga to też jest jakiś pomysł. No dobra, następny: Witaj! Dzięki za mail. Prosiłeś o szczerość. W naszym dziale chodzą słuchy, że ta cała zabawa w zgłaszanie pomysłów ma służyć odsianiu paru osób. Może też będziesz z nami szczery i od razu powiesz, czy chcesz nas zwolnić? Pozdrowienia Tony Co takiego? Dziwna reakcja. Ten Tony to chyba jakiś oszołom. Czym prędzej przechodzę do kolejnego maila. Sam! Czy na ten program jest przewidziany jakiś budżet? Pyta o to kilku liderów zespołów. Dzięki Chris Davies Bez sensu. Mieli tylko zgłaszać pomysły. Naprawdę trzeba na to uchwalać specjalny budżet? Sam! Co jest grane, do cholery? Jak znów przyjdzie Ci do głowy ogłaszać nowe inicjatywy dla pracowników, bądź łaskaw je najpierw skonsultować z resztą zarządu, dobra? Malcolm Następny mail jest bardziej zwięzły: Sam! O co tu chodzi? Fajnie, że mnie uprzedziłeś. Vicks Zaczynam mieć wyrzuty sumienia. Nie przyszło mi do głowy, że Sam może mieć przez to kłopoty z kolegami. Może jednak dostrzegą korzyści, gdy tylko zaczną spływać ciekawe koncepcje?
Cześć, Sam! Mówi się, że szukasz nowego szefa ds. innowacji. Może pamiętasz, że to była moja inicjatywa, którą przedstawiłem na zebraniu działu trzy lata temu. Trochę mnie ubodło, że została przywłaszczona, dlatego mam nadzieję, że gdy dojdzie co do czego, będę pierwszy na liście kandydatów. W przeciwnym razie obawiam się, że będę zmuszony poskarżyć się wyżej. Pozdrawiam Martin Co? Zobaczmy następny: Cześć, Sam! Czy przewidujecie jakąś specjalną prezentację tych naszych pomysłów? Jeśli tak, podaj limit czasowy na pokaz w PowerPoincie. Można pracować w grupach? Pozdrawiam Mandy O. Widzicie? Świetna, pozytywna reakcja. Praca grupowa! Prezentacje! Fantastycznie! Cześć, Sam! Sorry, że znowu zawracam głowę. A jeśli jednak nie chcemy pracować w grupie, będą jakieś konsekwencje? Pokłóciłam się z moim zespołem, ale teraz oni znają wszystkie moje pomysły, a to bardzo niesprawiedliwe. Jakby co, to ja pierwsza wpadłam na pomysł restrukturyzacji działu marketingu. Nie Carol. Pozdrawiam Mandy No tak, drobne problemy są nieuniknione, ale to pikuś. Tak czy owak efekt jest pozytywny. Cześć, Sam! Przykro mi, ale muszę złożyć oficjalną skargę na Carol Hanratty. Przy pracy nad nowym zadaniem zachowała się bardzo nieprofesjonalnie i jestem zmuszona wziąć wolne na resztę dnia ze
względu na duży stres. Judy też jest zbyt zestresowana, żeby kontynuować pracę. Zamierzamy się skontaktować z naszym związkiem zawodowym. Pozdrawiam Mandy Że co? Witaj, Sam! Przepraszam za długi list. Pytałeś o pomysły. Od czego by tu zacząć? Pracuję w tej firmie od piętnastu lat i przez ten czas stopniowy proces utraty złudzeń zdążył przeniknąć mnie do kości, zanim moje procesy myślowe… Mail od tego człowieka ma z piętnaście stron. Opuszczam telefon na kolana i siedzę z ustami otwartymi ze zdumienia. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Przysięgam, nie chciałam wywołać takiego zamieszania. Czemu ludzie są tacy głupi? Czemu od razu muszą sobie skakać do oczu? Co ja, do licha, wywołałam? Przeczytałam tylko kilka pierwszych maili, a zostało jeszcze ze trzydzieści. Jeżeli prześlę je Samowi, a on wychodząc z samolotu w Niemczech, odbierze wszystkie naraz… Natychmiast przypominają mi się jego słowa: „Grupowe maile to dzieło szatana”. A ja wysłałam taki w jego imieniu. Do wszystkich pracowników firmy. Nic mu o tym nie mówiąc. O Boże, teraz naprawdę chciałabym cofnąć czas. A myślałam, że to taki fajny pomysł. Co mi strzeliło do głowy? Wiem jedno: nie mogę postawić Sama przed faktem dokonanym. Najpierw muszę go uprzedzić i jakoś wytłumaczyć moje intencje. Tyle że on jest w tej chwili w samolocie, nie odbierze telefonu. Poza tym to piątkowy wieczór, a do poniedziałku wszyscy pewnie zdążą się uspokoić. Tak myślę. W komórce rozlega się znienacka sygnał SMS-a. O mało nie upuszczam jej na ziemię. Zaraz startuję. Dzieje się coś? Sam Gapię się w ekran, serce mi wali i ogarnia mnie lekka
paranoja. Czy musi dowiadywać się o tym akurat teraz? W tym momencie? Nie, nie musi. Chwilowo nie. Miłego lotu! Poppy
Rozdział 8 Nie wiem, co zrobić z Wandą, Antonym i całą „aferą kruchtową”, jak ją w myślach nazwałam. Dlatego nie zrobiłam nic. I nic nie powiedziałam. Zdaję sobie sprawę, że to omijanie problemu. Oznaka słabości. Wiem, że powinnam się z nim zmierzyć. Sama jednak ledwo to ogarniam, co dopiero o tym rozmawiać. Zwłaszcza z Magnusem. Przez cały weekend nie dałam po sobie nic poznać. Jadłam kolację z Tavishami. Byłam na drinku z Ruby i Annalise. Śmiałam się, rozmawiałam, żartowałam i uprawiałam seks. Bezustannie jednak czułam w piersi ten dręczący ból. Powoli zaczynam się do niego przyzwyczajać. Gdyby mi chociaż coś powiedzieli, poczułabym się lepiej. Pokłócilibyśmy się i mogłabym ich przekonać, że kocham Magnusa, zamierzam wspierać go w karierze i wcale nie jestem taka głupia. Ale nie pisnęli ani słowem. Cały wieczór byli czarujący i serdeczni, uprzejmie pytali, jak idą poszukiwania domu, i co chwila dolewali mi wina. To jeszcze pogarsza sprawę. Dowodzi, że jestem dla nich obca. Nie wolno mi nawet brać udziału w rodzinnych naradach na temat tego, jaką niestosowną partią jest nowa dziewczyna Magnusa. Gdyby chociaż Magnus nienawidził rodziców i nie szanował ich zdania, moglibyśmy ich olewać, traktując jak parę dziwaków. Ale on ich lubi i szanuje. Dobrze się dogadują. Zgadzają się prawie we wszystkim, a jeśli nie, to ma to formę łagodnych przekomarzanek. Na dowolny temat. Z wyjątkiem jednego: mnie. Nie mogę o tym za długo myśleć, bo dopadają mnie lęk i przygnębienie. Dzisiejszą normę smutku już wyrobiłam. Po pracy usiadłam w Starbucksie nad kubkiem gorącej czekolady i nastrój siadł mi kompletnie. Ale patrząc na mnie teraz, niczego byście się nie domyślili.
Mam na sobie małą czarną i szpilki, a na twarzy nieskazitelny makijaż. Oczy mi błyszczą (efekt dwóch koktajli). Właśnie łapię swoje odbicie w lustrze: beztroska dziewczyna z pierścionkiem zaręczynowym na palcu sącząca drinka na przyjęciu w Savoyu, wolna od wszelkich trosk. I muszę przyznać, że humor rzeczywiście znacznie mi się poprawił. Po trosze dzięki alkoholowi, a po trosze dzięki ekscytacji wynikającej z faktu, że mogłam się tu znaleźć. Nigdy jeszcze nie byłam w Savoyu. Jest niesamowicie! Przyjęcie odbywa się w pięknej sali z drewnianymi panelami na ścianach i wspaniałymi żyrandolami u sufitu. Kelnerzy roznoszą na tacach drinki, przygrywa zespół jazzowy, a wszędzie wkoło elegancko ubrani ludzie stoją w grupkach i rozmawiają. Dużo poklepywania po plecach, uścisków dłoni i przybijania piątek. Goście wydają się być w świetnych nastrojach. Oczywiście nikogo nie znam, ale wystarczy mi, że mogę im się poprzyglądać. Ilekroć ktoś zauważy, że stoję samotnie z boku, i zaczyna się zbliżać, wyjmuję komórkę i udaję, że coś sprawdzam. To skutecznie odstrasza. Kolejna fajna funkcja telefonu – może robić za osobę do towarzystwa. Lucinda zasypuje mnie SMS-ami, że jest w północnym Londynie, ogląda próbki innego gatunku jedwabiu i pyta, czy mam jakieś preferencje co do faktury materiału. Magnus napisał z Warwick, że planuje jakiś wyjazd naukowy z tamtejszym profesorem. Jednocześnie wymieniam SMS-y z Ruby, która jest właśnie na randce w ciemno. Problem tylko w tym, że trudno jest pisać, trzymając w dłoni drinka, dlatego w końcu odstawiam mojego cosmopolitana na pobliski stolik i puszczam hurtem kilka odpowiedzi. Zwykły szary szantung wystarczy. Dzięki. Poppy xxxxx O, super. Mogę jechać z Tobą?! P. xxxxx Zamówienie dwóch steków nie od razu oznacza świra… może jest na diecie Atkinsa??? Czekam na dalsze wieści! P xxxxx Przyszła też masa maili do Sama. Kolejni pracownicy firmy
odpowiedzieli na prośbę o zgłaszanie pomysłów. Niektórzy dorzucili CV i długie załączniki. Jest nawet kilka filmików. Mieli co robić cały weekend. Na widok nagłówka „1001 koncepcji dla WGC – część 1” krzywię się i odwracam oczy. Liczyłam, że ludzie przez weekend się uspokoją i zapomną o sprawie, a tu dziś rano o ósmej zaczęła się lawina listów i wciąż napływają nowe. Powtarzają się opinie, że to zawoalowana forma rekrutacji. Rozgorzał zacięty spór, który dział pierwszy zasugerował rozszerzenie działalności na Stany Zjednoczone. Malcolm przysyła kolejne obrażone maile z pytaniem, kto zatwierdził tę inicjatywę, która wywoła tylko jeden wielki zamęt. Czy ci ludzie nie mają prywatnego życia? Przez to wszystko, ilekroć o tym pomyślę, dostaję lekkiego ataku paniki. Znalazłam więc sposób – nie myślę. Sprawa spokojnie może poczekać do jutra. Podobnie jak ostatni list od Willow. Jestem już pewna, że nie tylko musi wyglądać jak modelka, ale też być świetna w łóżku i mieć miliardy na koncie. Tylko to mogłoby zrekompensować jej wredny charakter. Dzisiaj przysłała kolejną męczącą tyradę, w której prosi Sama, żeby jej kupił w Niemczech jakiś specjalny krem do peelingu, ale pewnie nie będzie mu się chciało, bo to cały on, chociaż ona z poświęceniem woziła mu z Paryża pasztety, od których wprawdzie robiło jej się niedobrze, ale przecież wszystko dla niego, takie już ma dobre serce i Sam mógłby to wreszcie docenić, ale czy kiedykolwiek RACZYŁ??? Skąd! Ta laska naprawdę działa mi na nerwy. Przewijam niekończącą się listę maili, aż jeden zwraca moją uwagę. Jest od Adriana Fostera z marketingu. Cześć, Sam! Dzięki, że zgodziłeś się wręczyć Lindsay kwiaty z okazji urodzin. Wreszcie je przywieźli! Nie było Cię dzisiaj, dlatego wstawiłem je do Twojego pokoju. Są w wodzie, więc powinny wytrzymać. Pozdrawiam
Adrian To niezupełnie Sam zgodził się wręczyć bukiet. Zrobiłam to ja, w jego imieniu. Teraz nie jestem taka pewna, czy to był dobry pomysł. A jeśli jutro będzie strasznie zabiegany? Jeśli się wkurzy, że w napiętym planie dnia musi znaleźć czas na składanie życzeń? Jak mogę mu to ułatwić? Chwilę się waham, po czym szybko piszę maila do Lindsay: Cześć, Lindsay! Mam coś dla ciebie, jest u mnie w biurze. Spodoba Ci się. :) Wstąp jutro, obojętnie o której. Sam. xxxxx Od razu wysyłam i biorę łyk cosmopolitana. Przez jakieś dwadzieścia sekund jestem zrelaksowana, rozkoszuję się drinkiem i zastanawiam się, kiedy wreszcie podadzą tartinki. Raptem jakby zadzwonił budzik. Chwila. Umieściłam symbole całusków obok imienia Sama. To błąd. Ludzie tego nie robią w służbowych mailach. Cholera. Otwieram go jeszcze raz i krzywię się z niezadowoleniem. Wstawiłam je automatycznie, z przyzwyczajenia, ale Sam tego nigdy nie robi. Nigdy. Mam je jakoś odwołać? „Droga Lindsay, żeby było jasne: nie miałem zamiaru od razu dołączać całusów…” Nie, bez sensu. Niech już lepiej zostaną. Zresztą chyba zbytnio się przejmuję. Lindsay prawdopodobnie nawet ich nie zauważy… O Boże. Już przysłała odpowiedź. Szybka jest. No to do jutra, Sam. Lindsay xx ;-) Dwa całuski i uśmieszek z mrugnięciem? Czy to normalne? Patrzę na ekran i staram się samą siebie przekonać, że jest. Tak, myślę, że to normalne. Jak najbardziej. Sympatyczna koleżeńska wymiana maili. Chowam telefon, opróżniam drinka i rozglądam się za
następnym. Kilka metrów ode mnie stoi kelnerka, więc ruszam do niej przez tłum. – …to pomysł Sama Roxtona? – przykuwa moją uwagę męski głos. – Kretynizm. – Przecież go znasz… Staję w pół kroku, udając, że szukam czegoś w torebce. Grupka mężczyzn w garniturach milknie. Wszyscy są młodsi od Sama i bardzo dobrze ubrani. Zapewne koledzy z firmy. Próbuję dopasować ich twarze do maili. Założę się, że ten o oliwkowej cerze to Justin Cole, który rozesłał wszystkim wiadomość, że w piątki obowiązkowo mają przychodzić ubrani na luzie, ale czy nie mogliby przy tym okazać trochę wyczucia stylu? Sam w swoim czarnym garniturze i wąskim krawaciku wygląda jak funkcjonariusz policji mody. – Jest tutaj? – pyta jakiś blondyn. – Nie widziałem go – odpowiada właściciel oliwkowej cery, wychylając kieliszek czegoś wysokoprocentowego62. – Zawzięty dupek. Zaskoczona podnoszę głowę. Cóż, to nie było miłe. Komórka mi sygnalizuje, że przyszedł SMS. Dobrze, bo będę miała czym zająć dłonie. Ruby przysłała zdjęcie fragmentu czyichś włosów i pyta: To tupecik??? Mimowolnie parskam śmiechem. Jak tej diablicy udało się pstryknąć zdjęcie od tyłu facetowi, z którym jest na randce? Nie kapnął się? Przyglądam się zdjęciu. Jak dla mnie te włosy wyglądają naturalnie. Nie mam pojęcia, czemu Ruby ma taką obsesję na punkcie peruk. Pewnie z powodu jednej nieudanej randki w ciemno w zeszłym roku, kiedy się okazało, że facet ma nie trzydzieści dziewięć, a pięćdziesiąt dziewięć lat63. Nie sądzę. Wygląda OK! xxxxxx Podniósłszy wzrok, widzę, że mężczyźni, którzy przed chwilą rozmawiali, zniknęli gdzieś w tłumie. Kurczę, tak chciałam jeszcze trochę podsłuchać.
Częstuję się kolejnym cosmopolitanem i kilkoma porcjami pysznego sushi (wieczór kosztowałby mnie już z pięćdziesiąt funtów, gdybym za siebie płaciła) i właśnie ruszam w stronę zespołu jazzowego, kiedy tuż za sobą słyszę zgrzyt włączanego mikrofonu. Odwracam się – okazuje się, że półtora metra ode mnie jest niewielki podest, którego wcześniej nie zauważyłam. Stoi na nim blond laska w czarnej marynarce i spodniach, stuka w ten mikrofon i mówi: – Panie i panowie, mogę prosić o uwagę? – Po chwili, już głośniej, dodaje: – Ludzie! Pora na przemówienia! Im szybciej zaczniemy, tym wcześniej skończymy! Rozlega się ogólny śmiech i goście zaczynają się gromadzić w tej części sali. Napierający tłum wypycha mnie jeszcze bliżej podestu, a ja wolałabym uciec gdzieś na bok. Nie mam jednak wyboru. – No, jesteście. – Blondynka rozkłada ręce. – Witajcie na uroczystości z okazji połączenia naszych dwóch wspaniałych firm, Johnson Ellison i Green Retail. To nie tylko fuzja firm, to mariaż serc i umysłów, i wielu osobom należą się za to podziękowania. Autorem wstępnej wizji, która doprowadziła do tego, że dzisiaj tu się spotykamy, jest nasz szef marketingu, Patrick Gowan. Patrick, zapraszam! Na podest wchodzi brodaty facet w jasnym garniturze. Uśmiecha się skromnie i kręci głową, a wszyscy biją mu brawo, łącznie ze mną. – Keith Burnley… cóż mam powiedzieć? Był inspiracją dla nas wszystkich. Stojąc na czele tłumu, człowiek czuje się jednak trochę eksponowany. Staram się słuchać uważnie i udawać zainteresowanie, ale te nazwiska nic mi nie mówią. Trzeba było wcześniej się dokształcić. Dyskretnie wyjmuję komórkę i próbuję odszukać mail na temat tej fuzji. – I wiem, że gdzieś tu jest… – Blondynka przysłania oczy i rozgląda się po sali. – Próbował się wykręcić, ale bez niego nie moglibyśmy się obyć. Pan „White Globe Consulting” we własnej
osobie: Sam Roxton! Gwałtownie podrywam głowę. Nie, to niemożliwe, przecież… Kurwa! Znów rozlega się aplauz. Sam ubrany w ciemny garnitur, z nieco chmurną miną, wskakuje na podest. Jestem w takim szoku, że nie mogę się ruszyć. Był w Niemczech, miał tu dziś nie przychodzić. Co on tu robi?! Sądząc po jego reakcji na mój widok, zadaje sobie to samo pytanie. Ależ mi głupio. Zostałam przyłapana. Dlaczego sądziłam, że uda mi się bezkarnie wkręcić na tak ekskluzywną imprezę? Policzki mnie palą ze wstydu. Szybko próbuję się wycofać, ale tłum tak napiera, że nie daję rady, więc zostaję na miejscu i w milczeniu patrzę na Sama. – …kiedy Sam jest w pobliżu, wiadomo, że znajdzie się rozwiązanie – mówi blondynka. – A czy takie, jakiego by się oczekiwało… co, Charles? – Sala ryczy ze śmiechu, więc z zapałem się przyłączam, choć nie mam pojęcia, o co chodzi. Ewidentnie jakiś wewnętrzny żart. Rozumiałabym go, gdybym nie była nieproszonym gościem. Facet obok odwraca się do mnie i krzyczy: – Jedzie po bandzie! – No wiem, wiem! – odpowiadam i znów wybucham sztucznym śmiechem. – I tak przechodzimy do kolejnego ważnego gracza… Podnoszę wzrok, Sam na szczęście nie patrzy w moją stronę. Już i tak cierpię katusze. – Brawa dla Jessiki Garnett! Kiedy na podest wchodzi dziewczyna w czerwonej sukience, Sam wyjmuje z kieszeni telefon i dyskretnie coś na nim pisze. Po chwili dostaję SMS-a: Czemu się śmiałaś? Czerwienię się. Musi wiedzieć, że nie chciałam się wyróżniać. Celowo mnie podpuszcza. Cóż, nie połknę haczyka.
Bo to było śmieszne. Widzę, że sprawdza komórkę. Jego twarz ledwo drgnęła, ale wiem, że odebrał SMS-a. Za moment mój telefon znów się odzywa. Nie wiedziałem, że Twoje nazwisko było na moim zaproszeniu. Zerkam znad ekranu, żeby ocenić jego minę, ale jest obojętna. Sam znów patrzy w inną stronę. Po krótkim namyśle odpisuję: Wstąpiłam odebrać Twoją torbę z prezentami. Nie dziękuj, to w ramach usług. I moje drinki, jak widzę. Teraz z uniesionymi brwiami patrzy wprost na moją szklankę. Ledwo powstrzymuję się od śmiechu. Miałam zamiar je przelać do piersiówki. Zapewne. Chociaż ja pijam manhattana. Cóż, teraz będę wiedzieć. Poświęcę się i wypiję te wszystkie tequile, które dla Ciebie odłożyłam. Po tej ostatniej wiadomości Sam podnosi na mnie wzrok i znienacka się uśmiecha. Mimo woli odpowiadam tym samym i nawet wyrywa mi się przy tym lekkie westchnienie. Ten jego uśmiech naprawdę dziwnie na mnie działa. Jest niepokojący, jest… No nic, skupmy się na przemowie. – …i na koniec życzę wspaniałego wieczoru! Dziękuję wszystkim! Wybuchają oklaski, a ja w tym czasie próbuję znaleźć drogę ucieczki, niestety bez skutku. W ciągu dziesięciu sekund Sam znajduje się przy mnie. – O! Witam – mówię, starając się ukryć zmieszanie. – Co za spotkanie! Nie odpowiada, tylko przygląda mi się pytająco. Nie ma sensu udawać, że nic się nie stało. – Słuchaj, przepraszam. Wiem, że nie powinnam tu przychodzić, ale jeszcze nigdy nie byłam w Savoyu, a to jest takie fantastyczne, a ty nie chciałeś iść, więc… – Sam uniesieniem dłoni
przerywa moją paplaninę. Ma rozbawioną minę. – Nic się nie stało. Mogłaś mi powiedzieć, wpisałbym cię na listę. – O. – Całkowicie zbił mnie tym z tropu. – Yyy… dzięki. Bardzo mi się tu podoba. – To się cieszę. – Uśmiecha się i bierze kieliszek czerwonego wina od przechodzącej kelnerki. – Wiesz co, Poppy? – Obraca go w dłoni. – Muszę ci coś powiedzieć. Powinienem to zrobić wcześniej. Dziękuję ci. Bardzo mi pomogłaś przez te ostatnie kilka dni. Macham ręką. – Ależ nie ma za co, naprawdę, to nic takiego. – Nie, posłuchaj, chcę to powiedzieć. Wiem, że z początku to ja robiłem ci przysługę, ale później role się odwróciły. W pracy zostałem bez jakiejkolwiek pomocy sekretarskiej, a ty pilnowałaś, żebym był ze wszystkim na bieżąco. Świetnie się spisałaś. Doceniam to. – To naprawdę drobiazg. – Czuję się coraz bardziej skrępowana. – Nie bądź taka skromna! – Uśmiecha się, zrzuca z ramion marynarkę i luzuje krawat. – Jezu, ale to był długi dzień… – Przewiesza marynarkę przez ramię i upija łyk wina. – Dzisiaj nic nie przyszło? Podejrzana cisza na łączach. – Znów błyska tym swoim zniewalającym uśmiechem. – Czy może cała moja poczta przechodzi teraz przez Jane? W moim telefonie są 243 maile do niego. I wciąż napływają nowe. – Hm… – Podnoszę szklankę do ust, żeby zyskać na czasie. – Tak się składa, że jest do ciebie parę maili. Nie chciałam ci zawracać głowy, kiedy byłeś w Niemczech. – Tak? A co? – Takie tam… różne. A może wolisz poczekać do jutra? – Chwytam się ostatniej deski ratunku. – Nie, powiedz mi. Pocieram nos. Od czego by tu zacząć?
– Sam! Tu jesteś! – Podchodzi do nas chudy facet w okularach. Pod pachą ma wielką czarną teczką. – Mówili, że cię nie będzie. – Nie wybierałem się – odpowiada cierpko Sam. – Świetnie, świetnie. – Chudzielec jest bardzo niespokojny i szybko mruga powiekami. – Wziąłem ze sobą na wszelki wypadek. – Wciska zdumionemu Samowi teczkę do rąk. – Gdybyś miał chwilę wieczorkiem, nie kładę się wcześniej niż o drugiej, trzeciej i chętnie pogadam przez Skype’a… Niektóre są może trochę radykalne, ale… W każdym razie robisz świetną rzecz. A jeśli kryje się za tym jakaś oferta pracy… polecam się pod rozwagę. No dobra, nie przeszkadzam dłużej. Dzięki, Sam! – Odbiega i znika w tłumie. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywa. Sam dlatego, że jeszcze nie wyszedł ze zdumienia, a ja, ponieważ się zastanawiam, co powiedzieć. – Co to miało znaczyć? – mówi w końcu. – Wiesz może? Coś mnie ominęło? Nerwowo oblizuję wargi. – Tak, jest coś, o czym chciałam ci powiedzieć. Ha, ha, w sumie to nawet zabawne, jeśli spojrzeć na to z… – Sam! – przerywa mi tęga kobieta o gromkim głosie. – Tak się cieszę, że zgodziłeś się pobiec w naszym biegu! O matko, to pewnie Rachel. – W biegu? – powtarza jak echo Sam. – Wybacz, Rachel, nie biorę udziału w żadnych biegach. Chętnie przekażę pieniądze, ale niech inni biegają, na zdrowie. – Ale twój mail… Strasznie się ucieszyliśmy, że się zgłosiłeś, nikt nie mógł w to uwierzyć! W tym roku wszyscy biegniemy w kostiumach superbohaterów – dodaje entuzjastycznie. – Dla ciebie zarezerwowałam Supermana. – Jaki mail? – pyta zaskoczony Sam. – Ten sympatyczny list, który przysłałeś! W piątek, zdaje się. Ach, i dzięki za kartkę dla małej Chloe. – Rachel ścisza głos i klepie Sama po ręce. – Bardzo się wzruszyła. Większość
dyrektorów nawet by się nie przejęła, że pies ich asystentki zdechł, więc to, że posłałeś jej taką piękną kartkę elektroniczną z kondolencjami i wierszem… – Otwiera szeroko oczy. – Przyznam, wszyscy byliśmy zdumieni! Robi mi się gorąco. Kompletnie zapomniałam o kartce. – Kondolencje z powodu śmierci psa – powtarza nie swoim głosem Sam. – Też jestem zdumiony. Spogląda prosto na mnie i nie jest to spojrzenie z tych najbardziej przyjaznych. Najchętniej bym zwiała, ale nie mam dokąd. – O, Loulou! – Rachel nagle macha do kogoś w drugim końcu sali. – Wybacz, Sam… – Odchodzi i zostawia nas samych. Milczymy. Sam przygląda mi się spokojnie, oko mu nawet nie mrugnie. Zdaję sobie sprawę, że czeka na wyjaśnienia. – Myślałam, że… – Tak? – Jego głos jest zimny i bezlitosny. – Że może chciałbyś wziąć udział w tym biegu. – Tak myślałaś. – Tak. To fajna impreza! I postanowiłam odpisać, żeby ci oszczędzić czasu. – Wysłałaś maila podpisanego moim nazwiskiem? – pyta ze zgrozą. – Chciałam pomóc! Ty nie masz czasu, a oni ciągle pytali i pytali, więc doszłam do wniosku… – Rozumiem, że kondolencje to też twoja sprawka? – Na chwilę przymyka oczy. – Chryste, czy jeszcze w czymś maczałaś palce? Najchętniej schowałabym głowę w piasek, jak struś. Niestety to niemożliwe. Muszę mu powiedzieć, i to szybko, zanim ktoś jeszcze go zaczepi. – Przyszedł mi do głowy jeszcze pewien pomysł… – zaczynam niemal szeptem. – Tyle że ludzi trochę poniosło i teraz wszyscy zasypują cię mailami i myślą, że chodzi o pracę… – O pracę? O czym ty mówisz?
– Sam. – Przechodzący obok facet klepie go po plecach. – Fajnie, że reflektujesz na tę Islandię. Będę w kontakcie. – Islandię?! – powtarza przerażony Sam. To też wyleciało mi z pamięci: przyjęłam w jego imieniu propozycję wyjazdu na Islandię64. W tej chwili mogę tylko uśmiechnąć się przepraszająco, bo już kolejna osoba czegoś od niego chce. Tym razem młoda kobieta w okularach, wypowiadająca się z wielkim przejęciem. – Sam, nie wiem, co jest grane. Masz nas za głupich czy co… – Sprawia wrażenie mocno spiętej i bez przerwy odgarnia włosy z czoła. – W każdym razie tu jest moje CV. Dobrze wiesz, ile już pomysłów wniosłam do firmy, ale skoro wymagasz, żebyśmy dalej stawali na głowie… niech będzie. Ty tu decydujesz. – Eleno… – przerywa jej zaskoczony Sam. – Przeczytaj moje oświadczenie. Tam jest wszystko. Dziewczyna odchodzi, Sam odwraca się do mnie i mierzy takim wzrokiem, że cała truchleję. – Mów, co zrobiłaś. – Wysłałam maila. – Szuram nogami jak mała dziewczynka przyłapana na psocie. – W twoim imieniu. – Do kogo? – Do wszystkich pracowników firmy. – Aż się kulę, wypowiadając te słowa. – Chciałam ich jakoś pozytywnie zdopingować, żeby się poczuli… docenieni. Napisałam więc, żeby zgłaszali swoje pomysły na rozwój firmy. Tobie. – Napisałaś coś takiego? W moim imieniu? Jest tak wściekły, że ze strachu cofam się o krok. – Przepraszam… Sądziłam, że to dobry pomysł, ale niektórzy pomyśleli, że próbujesz ich zwolnić, a inni, że potajemnie szukasz kandydata na nowe stanowisko, zrobiła się histeria i… Strasznie cię przepraszam. – Sam, dostałam twój mail! – przerywa nam dziewczyna w kucyku. – Do zobaczenia na lekcjach tańca! – Na lek… – Sam przewraca oczami. – Dzięki za wsparcie. Na razie jesteś moim jedynym
uczniem! Weź ze sobą wygodne ciuchy i miękkie buty! Zerkam na niego. Najwyraźniej odebrało mu mowę. Co jest złego w nauce tańca? Przecież będzie musiał zatańczyć na własnym weselu, prawda? Powinien mi wręcz podziękować, że go zapisałam. – Na pewno będzie świetnie! – mówię zachęcająco. – Widzimy się we wtorek wieczorem. Cześć! Dziewczyna znika w tłumie. Krzyżuję ręce w geście obronnym, gotowa przekonywać, że zrobiłam mu wielką przysługę. Gdy jednak Sam się odwraca, ma tak kamienny wyraz twarzy, że tracę odwagę. – Ile dokładnie wysłałaś listów w moim imieniu? – pyta tonem spokojnym, ale niewróżącym niczego dobrego. – No… nie tak dużo. Parę. Chciałam tylko pomóc… – Gdybyś była moją asystentkę, z miejsca bym cię zwolnił i prawdopodobnie nawet podał do sądu. – Wyrzuca z siebie słowa jak z karabinu maszynowego. – W tej sytuacji mogę tylko poprosić o zwrot telefonu i… – Sam! Wreszcie jakaś przyjazna twarz! – Nick! – Zachowanie Sama błyskawicznie się zmienia. Oczy mu rozbłyskują, twarz łagodnieje. – Miło cię widzieć. Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Mężczyzna po sześćdziesiątce ubrany w kwiaciastą koszulę i prążkowany garnitur wznosi ku nam kieliszek. Ja także wznoszę swoją szklankę, oniemiała z wrażenia. Sir Nicholas Murray! Kiedy szukałam w sieci informacji o firmie, widziałam jego zdjęcia z premierem, z księciem Karolem i innymi sławami. – Nigdy nie opuszczam rautów – mówi wesoło. – Ale spóźniłem się na przemowy, co? – Trafiłeś idealnie. – Sam szczerzy zęby w uśmiechu. – Nie mów, że wysłałeś szofera, żeby sprawdził, czy skończyli? – Bez komentarza. – Sir Murray mruga do niego. – Dostałeś mój mail? – A ty mój? – Sam ścisza głos. – Nominowałeś Richarda Doherty’ego do nagrody Transakcja Roku?
– To wspaniały młody talent, Sam. – Sir Nicholas nieco się spłoszył. – Pamiętasz, jak w zeszłym roku pracował z Hardwicksem? Zasłużył na uznanie. – Ale to ty dopiąłeś umowę z FFS Energy, nie on. – Bardzo mi pomógł – odpiera sir Nicholas. – Pod wieloma względami. Nie wszystkie są… wymierne. Panowie patrzą po sobie i sprawiają wrażenie, jakby się powstrzymywali od śmiechu. – Jesteś niepoprawny – mówi w końcu Sam. – Mam nadzieję, że jest ci wdzięczny. Słyszałeś, że byłem w Niemczech? Musimy omówić kilka spraw. Całkowicie wyłączył mnie z rozmowy, ale nie mam mu tego za złe. Może nawet spróbuję czmychnąć, skoro jest okazja. – Sam, przedstaw mnie wreszcie swojej znajomej – przerywa moje myśli sir Murray. Uśmiecham się do niego nerwowo. To jasne, że Sam nie ma najmniejszej ochoty przedstawiać mnie panu Murrayowi, ale widać jest człowiekiem dobrze wychowanym, bo po mniej więcej trzydziestu sekundach wewnętrznej walki65 mówi: – Sir Nicholas, Poppy Wyatt. Poppy, sir Nicholas Murray. – Bardzo mi miło. – Podaję mu rękę, starając się ukryć emocje. O rany, jestem w Savoyu i rozmawiam z samym Nicholasem Murrayem! Już myślę, jak by tu niepostrzeżenie wtrącić tę informację podczas rozmowy z Antonym. – Pani z Johnson Ellison czy Green Retail? – pyta uprzejmie sir Nicholas. – Ani jedno, ani drugie. Jestem fizjoterapeutką. – Doprawdy? – Twarz mu się rozjaśnia. – Cudownie! Zawsze uważałem, że to najbardziej niedoceniana dziedzina medycyny. Chodziłem z kręgosłupem do jakiegoś cudotwórcy na Harley Street, ale bardziej mi zaszkodził, niż pomógł. – Krzywi się. – Polecam Ruby, moją szefową. Jest niesamowita. Robi taki masaż tkanek głębokich, że dorośli mężczyźni płaczą. – Ach tak. – Sir Nicholas wyraźnie się zaciekawił. – Ma pani wizytówkę?
Hura! Ruby wydrukowała nam po komplecie, kiedy zaczynałyśmy działalność, ale mnie jeszcze nikt o nią nie prosił. Nigdy. – Oczywiście. – Wyjmuję z torebki wizytówkę i wręczam mu nonszalanckim gestem, jakbym to robiła codziennie. – Nasze studio jest w Balham. To na południe od rzeki, pan pewnie się nie orientuje… – Dobrze znam Balham. Moje pierwsze mieszkanie w Londynie mieściło się przy Belford Hill. – Niemożliwe! – Tartinka o mało nie wypada mi z ust. – Teraz to koniecznie musi pan nas odwiedzić. Nie do wiary. Sir Nicholas Murray mieszkał przy Belford Hill. Patrzcie państwo. Zaczynasz w Balham, a kończysz z tytułem szlacheckim. Bardzo budujące! – Sir Nicholasie. – Nagle zmaterializował się przy nas modniś o oliwkowej cerze. – Cieszę się, że pana widzę. Jak tam sprawy na Downing Street? Znaleźliście już receptę na szczęście? – Pracujemy nad tym – odpowiada z uśmiechem sir Nicholas. – Cóż, to zaszczyt. Wielki zaszczyt. – Odwraca się do Sama, klepie go po plecach i dodaje: – Sam, przyjacielu, bez ciebie nic byśmy nie zdziałali. Patrzę na niego z oburzeniem. Chwilę temu nazwał go zawziętym dupkiem. – Dzięki, Justin. – Sam uśmiecha się sztywno. To Justin Cole. Dobrze trafiłam. Na żywo sprawia wrażenie takiego samego aroganta jak w mailach. Właśnie mam pytać sir Nicholasa, jaki naprawdę jest nasz premier, gdy nagle nerwowym krokiem podchodzi do nas jakiś młody człowiek. – Sam! Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem Matt Mitchell. Serdeczne dzięki, że zgłosiłeś się na ochotnika. Nasz projekt wiele zyska dzięki twojemu udziałowi w wyprawie. – W jakiej wyprawie? – Sam niemal zabija mnie wzrokiem. O Boże. Nie mam pojęcia, o co chodzi. Z całej siły próbuję sobie przypomnieć, ale bez skutku.
– Do Gwatemali! W ramach programu wymiany! – Matt promienieje. – Super, że się zgłosiłeś! Robi mi się słabo. Gwatemala. Kompletnie o tym zapomniałam. – Do Gwatemali? – powtarza jak echo Sam z zastygłym grymasem uśmiechu na twarzy. Teraz sobie przypominam. Wysłałam tego maila późno w nocy. Chyba wypiłam wcześniej jedną czy dwie lampki wina. No, może trzy. Ryzykuję i zerkam na Sama, ale na widok jego miny najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Na swoją obronę powiem, że uznałam to za wyjątkową okazję, a Sam prawie nigdy nie wyjeżdża na urlop, sądząc po jego terminarzu. Naprawdę powinien polecieć do Gwatemali. – Wszyscy byliśmy bardzo poruszeni twoim listem. – Matt bierze jego dłoń w obie ręce i gorliwie potrząsa. – Nie wiedziałem, że tak się przejmujesz losem mieszkańców Trzeciego Świata. Ile sierot sponsorujesz? – Sam! Mój Boże! – Jakaś szatynka, dosyć nietrzeźwa, podchodzi do nas chwiejnym krokiem, odpycha Matta i bierze Sama za rękę. Jest czerwona na twarzy, wokół oczu ma rozmazany tusz. – Strasznie ci dziękuję za kondolencje z powodu Scampera. Jak zobaczyłam tę kartkę, aż mi się lepiej zrobiło, wiesz? – Nie ma sprawy, Chloe – odpowiada sztywno Sam i posyła mi wściekłe spojrzenie. Aż się wzdrygam. – Takie piękne słowa. Czytając je, wiedziałam, że też na pewno masz psa. Inaczej byś mnie nie rozumiał. A rozumiesz, prawda? – Łza spływa jej po policzku. – Chloe, może usiądziesz? – proponuje Sam, wyplątując dłoń z jej uchwytu, ale w tym momencie wtrąca się Justin ze złośliwym uśmieszkiem na ustach: – Słyszałem o tej słynnej kartce. Można ją zobaczyć? – Wydrukowałam ją. – Chloe wyciera nos i wyjmuje z kieszeni pomiętą kartkę. Justin natychmiast ją przechwytuje. – No, Sam, rzeczywiście piękna – mówi z fałszywym
podziwem. – Bardzo wzruszająca. Zapłakana Chloe kiwa głową. – Pokazałam wszystkim ludziom w dziale. Uważają, że jesteś niesamowity. Sam wygląda, jakby chciał się stąd katapultować. Tak mocno zaciska dłoń na kieliszku, że mu kłykcie pobielały. Czuję się fatalnie. Nie zdawałam sobie sprawy, że wysłałam aż tyle tych maili. O Gwatemali na śmierć zapomniałam. No i należało sobie darować tę kartkę. Gdyby dało się cofnąć czas, w tym momencie powiedziałabym sobie: „Poppy, dosyć. Żadnych kartek!”. – „Mały Scamper jest już w niebie, my zaś wspomnień mamy dość” – recytuje na głos Justin. – „Bystre oczy, puszysta sierść i na fotelu kość”. – Przerywa na chwilę. – Sam, czysta poezja. Ale ta kość na fotelu? To mało higieniczne. – Dawaj to. – Sam próbuje mu wyrwać kartkę, ale Justin jest szybszy. – „Pusty kocyk w przedpokoju, wkoło głucha cisza trwa. Jeśli Scamper na nas patrzy, wie, jak bardzo nam go brak”. – Justin wykrzywia usta. – „Trwa”? „Brak”? Czy ty w ogóle wiesz, co to są rymy? – Moim zdaniem to bardzo wzruszające – mówi wesoło sir Nicholas. – Moim też! – dorzucam pospiesznie. – Świetne66. – I takie prawdziwe. – Łzy ciekną już strumieniem po twarzy Chloe. – Piękne, bo prawdziwe! Jest totalnie nawalona. Zgubiła jedną szpilkę i nawet tego nie zauważyła. – Justin, może podasz Chloe szklankę wody? – grzecznie proponuje sir Nicholas. – Oczywiście! – Justin szybko chowa wydruk do kieszeni. – Pozwolisz, Sam, że zachowam twój wiersz. Jest wyjątkowy. Nie myślałeś, żeby zająć się tym zawodowo? – Odprowadza Chloe i prawie rzuca ją na krzesło. Po chwili spostrzegam, że wyjmuje wydruk i z dziką radością na twarzy przywołuje ręką kolegów, z którymi go wcześniej widziałam.
Nie śmiem spojrzeć na Sama, tak strasznie mi głupio. – No wiesz, Sam – mówi rozbawiony sir Nicholas. – Nie miałem pojęcia, że jesteś takim miłośnikiem zwierząt. – Ale to… – jąka się Sam. – Ja wcale… Gorączkowo szukam w głowie, co powiedzieć, żeby uratować sytuację. Ale cóż ja mogę? Sir Nicholas znów wcina się w moje myśli. – A teraz, droga Poppy, proszę wybaczyć, ale choć chciałbym tu zostać, muszę iść i porozmawiać z tym nieskończenie nudnym człowiekiem z Green Retail. – Robi tak komiczną minę, że zbiera mi się na śmiech. – Sam, pogadamy później. – Ściska moją dłoń i odchodzi w stronę tłumu, a ja duszę w sobie pragnienie, żeby uciec razem z nim. Odwracam się do Sama i ze ściśniętym gardłem mówię: – Ekhm, przepraszam za to wszystko. Sam nie odpowiada, tylko wystawia rękę. Po pięciu sekundach dociera do mnie, o co mu chodzi. Wpadam w panikę. – Co? Nie! To znaczy… mogę go zostawić jeszcze do jutra? Mam tu wszystkie kontakty, wszystkie wiadomości… – Daj. – Ale jeszcze nie zdążyłam kupić nowego! To mój jedyny numer, potrzebuję go… – Daj. Jest nieugięty. Prawdę mówiąc, trochę się go boję. Z drugiej strony… przecież nie odbierze go siłą, prawda? Czuję, że to facet, który bardzo nie lubi wywoływać scen. – Posłuchaj, wiem, że jesteś zły – mówię ze skruchą. – Rozumiem to. Ale nie wolisz, żebym najpierw przesłała ci całą pocztę? A telefon oddam jutro, gdy już podopinam sprawy? Proszę. Przynajmniej miałabym szansę wynotować co ważniejsze rzeczy z moich maili i SMS-ów. Sam ciężko oddycha przez nos. Chyba do niego dotarło, że nie ma wyjścia. – Nie wyślesz już ani jednego maila – cedzi w końcu i
opuszcza rękę. – Tak jest. – Zrobisz mi dokładną listę tych, które wysłałaś. – Tak jest. – Jutro oddasz mi telefon i od tej pory nie chcę o tobie słyszeć. – Mam przyjść do biura? – Nie! – Prawie odskakuje na te słowa. – Spotkamy się w przerwie na lunch. Przyślę ci SMS-a. – Dobrze – wzdycham ze smutkiem. – Przepraszam, nie miałam zamiaru robić zamieszania w twoim życiu. Trochę liczyłam, że Sam powie coś miłego, na przykład: „Nie przejmuj się, nic się nie stało” albo „To nic, chciałaś dobrze”, ale niestety. Wciąż ma bezlitosny wyraz twarzy. – Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? – pyta oschle. – Tylko mów prawdę. Kolejne egzotyczne wycieczki? Inicjatywy, z którymi wystąpiłaś w moim imieniu? Niestosowne wierszyki, które podpisałaś moim nazwiskiem? – Nie! To wszystko, przysięgam. – Zdajesz sobie chociaż sprawę, co narobiłaś? – Tak. – Rozumiesz, na ile krępujących sytuacji mnie naraziłaś? – Przykro mi, szczerze mi przykro. Nie chciałam cię krępować ani stwarzać kłopotów. Myślałam, że wyświadczam ci przysługę. – Przysługę? – Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Przysługę?! – Cześć, Sam – przerywa nam czyjś chropawy głos. Czuję woń perfum. Odwracam się i widzę młodą kobietę pod trzydziestkę w niebotycznie wysokich szpilkach i mocnym makijażu. Rude włosy opadają jej w lokach na ramiona, a dekolt ma tak głęboki, że prawie widać jej pępek. – Przepraszam, mogę chwilkę porozmawiać z Samem? – Rzuca mi nieprzyjazne spojrzenie. – E… jasne. – Odsuwam się o parę kroków, nie za daleko,
żeby jeszcze coś słyszeć. – Nie mogę się doczekać jutrzejszego spotkania. – Patrzy na Sama, trzepocząc sztucznymi rzęsami67. – U ciebie w biurze. Zjawię się. – A byliśmy umówieni? – pyta zaskoczony Sam. – Tak chcesz się bawić? – Kobieta wydaje z siebie delikatny zmysłowy śmiech i zarzuca włosami jak aktorki z amerykańskich seriali, których akcja toczy się w pięknych kuchniach. – W porządku. Dostosuję się. – Zniża głos niemal do szeptu. – Jeśli wiesz, co mam na myśli. – Wybacz, Lindsay… – Sam jest zupełnie zdezorientowany. Lindsay?! O mało nie oblewam się drinkiem. Ta kobieta to Lindsay? O nie. Ratunku! Wiedziałam, że należało odwołać te całuski. Wiedziałam, że to „oczko” coś znaczyło. Z nerwów prawie podskakuję. Mogę go ostrzec? Dać mu jakiś znak? – Wiedziałam – mruczy Lindsay. – Od kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam, wiedziałam, że między nami coś iskrzy. Jesteś bardzo seksowny. – Cóż… dziękuję – odpowiada zmieszany – ale to jakieś… – Nie bój się, umiem być dyskretna. – Delikatnie przesuwa polakierowanym szponem po jego torsie. – Wiesz, że już prawie dałam za wygraną? Przestraszony Sam robi krok w tył. – Lindsay… – Przez cały ten czas ani jednego sygnału. A teraz, ni stąd, ni zowąd, zaczynasz się ze mną kontaktować. – Otwiera szeroko oczy. – Przysyłasz życzenia urodzinowe, komplementujesz moją pracę… Od razu wiedziałam, co się za tym kryje. No a dzisiaj… – Przysuwa się jeszcze bliżej i mruczy: – Nie masz pojęcia, jak się poczułam, widząc twój mail. Mmm, niegrzeczny chłopczyku. – Mail? – powtarza Sam. Powoli odwraca głowę i napotyka moje udręczone spojrzenie. Trzeba było uciekać, póki miałam okazję. Oj, trzeba było.
Rozdział 9 Jest mi tak przykro jak nikomu na świecie. Spieprzyłam sprawę, teraz dopiero to widzę. Dodałam Samowi masę pracy i narobiłam zamieszania. Nadużyłam jego zaufania i byłam istnym utrapieniem. Dziś miał być radosny dzień. Do końca tygodnia wzięłam wolne z pracy, żeby się zająć ostatnimi przygotowaniami do ślubu – a co robię? Staram się przypomnieć wszystkie synonimy do słowa „przepraszam”. Na lunch z Samem przychodzę ubrana w odpowiednio pokutny strój: szary T-shirt i dżinsową spódnicę. Umówiliśmy się w restauracji za rogiem siedziby jego firmy. Pierwsze, co zauważam po wejściu, to grupkę dziewczyn, które pamiętam z Savoya, skupioną wokół okrągłego stolika. Pewnie by mnie nie poznały, ale mijając je, i tak przyśpieszam kroku. Przez telefon Sam określił to miejsce jako „drugą firmową stołówkę”. Ładna mi stołówka: eleganckie metalowe stoliki, krzesła obite surowym lnem i to nowoczesne, minimalistyczne menu, gdzie każde danie jest opisane jak najmniejszą liczbą słów68. Przy cenach nie ma nawet symbolu funta69. Nic dziwnego, że Samowi tu się podoba. Zamówiłam wodę mineralną i właśnie próbuję zdecydować między zupą a sałatką, gdy w drzwiach pojawia się Sam. Dziewczyny przy stoliku od razu zaczynają do niego machać, a ten po chwili wahania dosiada się do nich. Nie słyszę całej rozmowy, ale dolatują mnie urywki zdań: „…świetny pomysł… podekscytowani… bardzo dopinguje…”. Wszystkie twarze uśmiechnięte i radosne, nawet Sama. W końcu Sam przeprasza koleżanki i rusza w moją stronę. – Cześć. Trafiłaś. Do mnie już się nie uśmiecha. – Tak. Bardzo przyjemna restauracja. Dziękuję, że zgodziłeś się ze mną spotkać, naprawdę. – Staram się go udobruchać. – Ja tu praktycznie mieszkam. – Wzrusza ramionami. – Jak
połowa naszej firmy. – Proszę, tu jest lista maili, które napisałam w twoim imieniu. – Chcę to mieć za sobą. Aż się krzywię, wręczając mu kartkę. Na papierze wydaje się tego strasznie dużo. – Wszystko przesłałam też na twoją skrzynkę. Podchodzi kelner z dzbankiem wody i uśmiecha się do Sama. – Witamy ponownie – mówi i gestem przywołuje koleżankę niosącą koszyk z pieczywem. Kiedy znów zostajemy sami, Sam bez słowa składa kartkę i chowa ją do kieszeni. Dzięki Bogu. Bałam się, że będzie chciał analizować listę punkt po punkcie. – Te dziewczyny są z waszej firmy, prawda? – Kiwam głową w stronę okrągłego stolika. – O czym rozmawiały? Sam nalewa sobie wody i dopiero po chwili podnosi na mnie wzrok. – Tak się składa, że o twoim projekcie. – Moim projekcie?! Masz na myśli mail w sprawie pomysłów? – Tak. Spodobał się w dziale administracji. – O kurczę! – Pozwalam sobie chwilę ponapawać się tą myślą. – Czyli nie wszyscy źle zareagowali. – Nie, nie wszyscy. – Ktoś już zgłosił coś fajnego? – Jak się okazuje… tak – odpowiada niechętnie. – Pojawiło się parę ciekawych koncepcji. – To super! – Choć wciąż kilka osób jest przekonanych, że potajemnie chcę wszystkich zwolnić, a jedna grozi nawet sądem. – O. Przykro mi. – Witam. – Podchodzi do nas sympatyczna dziewczyna w zielonym fartuszku. – Czy mogę państwu objaśnić menu70? Mamy dziś zupę z dyni piżmowej gotowaną na bulionie z ekologicznego kurczaka… Opisuje kolejno każde danie i jak łatwo się domyślić, natychmiast przestaję się skupiać. W rezultacie pod koniec nie mam pojęcia, co oferują. Poza zupą z dyni.
– Zupę z dyni poproszę. – Uśmiecham się. – A ja kanapkę z wołowiną, słabo wysmażoną, i zieloną sałatę. – Sam chyba też jej nie słuchał. Sprawdza coś w telefonie i robi niezadowoloną minę. Głupio mi. Musiałam mu rzeczywiście dołożyć roboty. – Chcę tylko powiedzieć, że jest mi bardzo, bardzo przykro. Przepraszam za tę kartkę i za Gwatemalę. Poniosło mnie. Wiem, że przysporzyłam ci kłopotów, więc jeśli mogę jakoś pomóc, chętnie to zrobię. Może odpiszę na kilka maili? – Nie! – Sam podrywa się jak oparzony. – Dzięki. Dość już zrobiłaś. – To jak sobie radzisz? – pytam śmiało. – Z ogarnięciem tych wszystkich zgłoszeń? – Na razie zajmuje się tym Jane. Rozsyła wszystkim zbywający mail. – Zbywający mail? – No wiesz, „Sam serdecznie dziękuje za nadesłanie listu. Skontaktuje się jak najszybciej. Tymczasem dziękujemy za zainteresowanie”. Innymi słowy: „Nie spodziewaj się w najbliższym czasie żadnej odpowiedzi”. – Unosi brwi. – Trzeba mieć coś takiego na podorędziu. Przydaje się też do odpierania niechcianych awansów. – Nie, dziękuję – odpowiadam zdegustowana. – Ja nie lubię zbywać ludzi. Zawsze im odpisuję. – Aha, to wiele wyjaśnia. – Odrywa kęs chleba i wkłada do ust. – Gdybym wiedział, nigdy bym się nie zgodził pożyczyć ci komórki. – Już nie musisz. – Dzięki Bogu. Gdzie ją masz? Szperam w torebce, wyjmuję telefon i kładę go na stół. – A co to takiego? – pyta przerażony. – Co? Zaskoczona podążam za jego wzrokiem. Ach, to. Wśród upominków rozdawanych na podwieczorku w Fundacji Marie Curie znalazłam ozdobne naklejki z diamencikami. Przykleiłam je
któregoś dnia na komórkę. Widząc minę Sama, przewracam oczami. – Nie bój się, łatwo schodzą. – Mam nadzieję. Czemu tak go to szokuje? W jego firmie nikt nie ozdabia telefonów? Przynoszą nasze potrawy i przez chwilę jesteśmy zajęci pieprzem, musztardą i jakimiś chipsami z pasternaku, których zamawiania sobie nie przypominam. – Bardzo się śpieszysz? – pyta Sam, wgryzając się w kanapkę. – Nie. Wzięłam kilka dni wolnego, żeby się zająć weselem, ale wychodzi na to, że jest niewiele do zrobienia. Prawdę mówiąc, po porannej rozmowie z Lucindą byłam trochę rozczarowana. Przecież dawno jej mówiłam, że wezmę wolne, by jej pomóc w przygotowaniach. Myślałam, że wspólnie coś poustalamy. Tymczasem ona w zasadzie mnie zbyła. Długo się tłumaczyła, że musi jechać na spotkanie z florystką do Northwood, a po drodze jeszcze wpaść do innej klientki, tak że w sumie dała mi do zrozumienia, że będę jej tylko przeszkadzać71. Mam więc wolne przedpołudnie, ale nie zamierzam tylko z tego powodu iść do pracy. Sącząc zupę, czekam, aż Sam napomknie coś o swoim ślubie, ale nic z tego. Faceci tego aż tak nie przeżywają. – Co, za zimna? – Sam nagle zainteresował się moim talerzem. – Jeśli tak, zwróć ją. Owszem, mogłaby być ciut cieplejsza, ale nie chce mi się robić z tego powodu zamieszania. – Nie, jest taka jak trzeba, dziękuję – odpowiadam z uśmiechem i nabieram do ust kolejną porcję. Telefon nagle zaczyna wibrować, więc odruchowo po niego sięgam. To Lucinda pisze, że jest u florystyki, i prosi o potwierdzenie, że chcę mieć tylko po cztery łodyżki gipsówki w bukiecie. A skąd ja mam wiedzieć? Musimy ustalać aż takie
szczegóły? Ile to w ogóle jest, cztery łodyżki gipsówki? Zgadza się, Lucindo. Dzięki raz jeszcze. To już niedługo!!! Ściskam. Poppy. xxxxx Jest też świeży mail od Willow, ale nie śmiem go czytać przy Samie. Szybko przesyłam na jego skrzynkę i odkładam telefon na stół. – Właśnie przyszła wiadomość od Willow. – Uhm. – Sam kiwa głową. Umieram z ciekawości, aby dowiedzieć się o niej czegoś więcej, ale jak tu zagadnąć, żeby zabrzmiało naturalnie? Nawet nie mogę spytać, jak się poznali, bo wiem to z jej mailowych wynurzeń. Przyszła do White Globe Consulting na rozmowę o pracę, Sam zasiadał w komisji, zadał jej podchwytliwe pytanie dotyczące któregoś punktu w życiorysie i już WTEDY powinna była wiedzieć, że spieprzy jej życie. Powinna była wstać i po prostu WYJŚĆ. Bo czy jemu się wydaje, że zależy jej tylko na pieniądzach? Myśli, że wszyscy są tacy jak on? Nie rozumie, że aby zbudować wspólne życie, trzeba WIEDZIEĆ Z CZEGO???? I tak, i tak dalej. Nie miałam siły czytać tego do końca. – Jeszcze sobie nie kupiłaś nowego? – pyta Sam, unosząc brwi. – Po południu wybieram się do sklepu. – Z nową komórką wiąże się sporo kłopotów, ale nie widzę innego wyjścia. Chyba że… – Tak sobie myślę, nie chcesz go czasem sprzedać? Sam wybucha śmiechem. – Służbowego telefonu pełnego służbowych maili? Chyba oszalałaś. Byłem głupi, dając ci do niego dostęp. Właściwie nie miałem wyboru, panno Lepkie Rączki. Żałuję, że nie nasłałem na ciebie policji. – Nie jestem złodziejką! – oburzam się. – Wcale go nie ukradłam, znalazłam w śmieciach! Sam wzrusza ramionami. – Powinnaś była go oddać. Dobrze o tym wiesz. – Ktoś go porzucił. To było mienie niczyje! – Powiesz to sędziemu? Jeśli upuszczę portfel i on wpadnie
od razu do kosza, czy to znaczy, że pierwszy lepszy przechodzień ma prawo go sobie przywłaszczyć? Nie jestem pewna, czy mnie nie wkręca, więc sięgam po szklankę wody, aby uniknąć odpowiedzi. Zdążyłam się już przyzwyczaić do tej komórki. Lubię ją. Przywykłam nawet do posiadania wspólnej skrzynki pocztowej. – To co się z nim stanie? – pytam w końcu. – Z telefonem, oczywiście. – Jane ściągnie wszystko, co ważne, na swoje konto, a potem się go wyczyści. – No tak. Płakać mi się chce na myśl, że wszystkie moje maile zostaną skasowane, ale nic nie poradzę. Taka była umowa. To nie mój telefon, został mi tylko pożyczony. Odkładam go znów na stół, kilka centymetrów od swojego talerza. – Podam ci nowy numer, jak tylko go dostanę. A jeśli przyjdą do mnie jakieś maile lub SMS-y… – Natychmiast ci odeślę, bądź spokojna. A raczej zrobi to moja nowa asystentka. – Kiedy zaczyna? – Jutro. – To super. – Uśmiecham się blado i zabieram za dokończenie zupy. Faktycznie mogłaby być cieplejsza. – Świetna dziewczyna – entuzjazmuje się Sam. – Ma na imię Lizzy. Bardzo inteligentna. – Dojada kanapkę i zabiera się za sałatę. – Słuchaj, może mi powiesz, o co chodziło z Lindsay? Coś ty jej napisała? – Ach, to… – Robi mi się gorąco ze wstydu. – Chyba coś źle zrozumiała, bo… Ech, nic takiego. Pochwaliłam ją i dodałam kilka całusków od ciebie. Na końcu maila. Sam odkłada widelec. – Całuski? Ode mnie? W służbowej korespondencji? – Ma minę, jakby ta rzecz zgorszyła go najbardziej ze wszystkich. – Nie chciałam! To był odruch, zawsze je dodaję, to takie
sympatyczne. Sam wznosi oczy do nieba. – O Jezu, więc jesteś jedną z tych infantylnych osób… – Nie ma w tym nic infantylnego. Po prostu chcę być miła. – Zobaczmy. – Sam sięga po leżący telefon. – Zostaw! Co robisz? – wołam przerażona. Próbuję go zagarnąć, ale Sam jest szybszy. Zaczyna przeglądać całą moją korespondencję. Czytając, to się chmurzy, to unosi brwi, a czasem wybucha nagłym śmiechem. – Na co patrzysz? – obruszam się. – Powinieneś uszanować moją prywatność. Sam całkowicie mnie ignoruje. Czy on nie wie, co to dyskrecja? Pociągam kolejny łyk zupy, ale jest już tak zimna, że straciłam na nią ochotę. Kiedy podnoszę wzrok, Sam nadal z zapałem oddaje się lekturze. To straszne. Czuję się, jakby mi grzebał w szufladzie z bielizną. – Teraz już wiesz, jak to jest, gdy ktoś krytykuje twoje maile – mówi wreszcie. – U mnie nie ma co krytykować – odpowiadam wyniośle. – W przeciwieństwie do ciebie jestem uprzejma i miła. I nie zbywam ludzi w dwóch słowach. – Miła, powiadasz. Ja bym to inaczej nazwał. – Akurat. – Przewracam oczami. Po prostu nie chce przyznać, że mam od niego lepsze zdolności komunikacyjne. Sam czyta jakiś kolejny mail, po czym kręci głową, podnosi oczy i uważnie mi się przygląda. – Co? Co się stało? – pytam zaniepokojona. – Boisz się, że ludzie cię znienawidzą? – Słucham? O czym ty mówisz? Pokazuje na telefon. – Twoje maile to jedno wielkie wołanie: „Buzi, buzi! Uściski!! Kochajcie mnie!”. – Co?! – Czuję się, jakby dał mi w twarz. – To… guzik prawda!
– Weźmy ten: „Cześć, Sue! Mogę przełożyć dzisiejszą wizytę na później, powiedzmy na piątą? Jestem zapisana do Louisa. Daj znać. Ale jeśli się nie da, nie przejmuj się. Wielkie dzięki! Wszystkiego dobrego! Trzymaj się! Ściskam, Poppy”. I pięć całusków. Kim jest Sue, twoją najbliższą przyjaciółką? Mierzę go wściekłym spojrzeniem. – Recepcjonistką w salonie fryzjerskim. – Czyli dostaje całuski, uściski i specjalne podziękowania za to, że wykonuje swoją pracę? – Po prostu staram się być miła! – Nie jesteś miła – mówi twardo – tylko niepoważna. A to przecież transakcja biznesowa. – Bardzo lubię mojego fryzjera! – krzyczę wściekła. Nabieram łyżkę zupy, zapominając, jaka jest wstrętna, i tłumię dreszcz obrzydzenia. Sam w dalszym ciągu przegląda moje wiadomości. Nie powinnam była pozwolić, aby położył łapę na tym telefonie. Należało własnoręcznie skasować całą korespondencję. – Kto to jest Lucinda? – Organizatorka wesel – odpowiadam niechętnie. – Tak myślałem. Czy ona czasem nie pracuje dla ciebie? Z jakiej racji zawraca ci głowę tymi wszystkim bzdetami? Ze wzburzenia przez chwilę nie jestem w stanie nic powiedzieć. Smaruję masłem kawałek bułki, ale odkładam ją na talerz. – Owszem, pracuje dla mnie – mówię w końcu, unikając patrzenia mu w oczy. – Czasem jej oczywiście pomagam, jeśli tego potrzebuje… Sam z niedowierzaniem na twarzy zaczyna wyliczać na palcach: – Załatwiłaś za nią limuzyny, konfetti, kwiaty do butonierek, organistę… Czuję, że się czerwienię. Mam świadomość, że w sumie zrobiłam dla Lucindy więcej, niż planowałam, ale nie zamierzam się do tego przyznawać.
– Sama to zaoferowałam! – W dodatku jak na mój gust jest zbyt apodyktyczna. – Taki ma sposób bycia. Nie zwracam na to uwagi… – Próbuję go odwieść od dalszego drążenia tematu, ale jest nieugięty. – Czemu nie powiesz jej wprost: „Pracujesz dla mnie, spuść trochę z tonu”? – To nie takie proste. – Sprawił, że muszę się bronić. – To jest przy okazji dobra znajoma Tavishów. – Kogo? – Sam potrząsa głową, jakby pierwszy raz słyszał to nazwisko. – Tavishów, moich przyszłych teściów. Profesor Antony Tavish? Profesor Wanda Brook-Tavish? Ich rodzice bardzo się przyjaźnią i Lucinda jest częścią tego środowiska, jest jedną z nich, więc nie mogę… – przerywam i pocieram palcem nos. Właściwie nie wiem, do czego zmierzałam. Sam bierze łyżkę, próbuje mojej zupy i wykrzywia usta. – Lodowata. Tak myślałem. Odeślij ją. – Nie trzeba, naprawdę. – Uśmiecham się automatycznie. – Dobra jest. – Nie jest. Odeślij. – Nie! Posłuchaj… to nieważne, i tak nie jestem głodna. Sam kręci głową. – Zaskoczyłaś mnie, wiesz? To mnie najbardziej zaskoczyło. – Stuka palcem w telefon. – Czemu? – Jesteś bardzo niepewna siebie, jak na osobę tak z pozoru przebojową. – Nieprawda! – oburzam się. – Co, że jesteś przebojowa czy niepewna siebie? – No… nie wiem. Przestań. Zostaw mnie w spokoju. – Wypowiadasz się o tych Tavishach, jakby to były jakieś bóstwa… – To naturalne! To są ludzie z zupełnie innej półki. – Sam! Przyjacielu! – Czyjś męski głos przerywa mi w pół zdania. To Justin. Podchodzi i klepie Sama po plecach. Ma na
sobie czarny garnitur, czarny krawat i ciemne okulary. Wygląda, jakby wracał z planu Facetów w czerni. – Jak zwykle kanapka z wołowinką? – Dobrze mnie znasz. – Sam wstaje i zaczepia przechodzącego kelnera. – Przepraszam, mogę dostać świeżą zupę dla mojej znajomej? Ta jest zimna. – Siada z powrotem. – Justin, poznałeś wczoraj Poppy? Poppy, to Justin Cole. – Enchanté. – Justin skłania głowę w moją stronę. Dolatuje mnie zapach Fahrenheita po goleniu – Cześć. – Zdobywam się na grzeczny uśmiech, ale w środku nadal się we mnie gotuje. Muszę powiedzieć Samowi, jak bardzo się myli. We wszystkim. – Jak poszło spotkanie z P&G? – pyta Sam. – Dobrze! Bardzo dobrze! Choć oczywiście brakuje im ciebie w zespole. – Justin karcąco kiwa palcem. – Nie sądzę. – Wiesz, że ten facet jest gwiazdą w naszej firmie? – zwraca się do mnie Justin. – Oczywisty następca sir Nicholasa. „Pewnego dnia, drogi chłopcze, to wszystko będzie twoje”. – Głupoty opowiadasz – mówi Sam. – No pewnie. Następuje chwila milczenia. Panowie uśmiechają się do siebie, ale bardziej przypomina to szczerzenie kłów. – To co, do zobaczenia – odzywa się w końcu Justin. – Wybierasz się wieczorem na konferencję? – Jutro. Muszę jeszcze ogarnąć parę spraw. – Rozumiem. Wypijemy twoje zdrowie. – Justin żegna się ze mną i odchodzi. – Wybacz, Poppy – mówi Sam. – Tak tu jest w porze lunchu. Ale to najbliższa restauracja, gdzie da się coś zjeść. Justin Cole oderwał mnie na chwilę od natłoku myśli. Co za szuja. – Słyszałam, jak cię wczoraj obgadywał. – Ściszam głos i nachylam się nad stołem. – Nazwał cię zawziętym dupkiem. Sam wybucha głośnym śmiechem.
– Nie dziwi mnie to. Kelner stawia przede mną parujący talerz zupy dyniowej. Nagle poczułam się głodna jak wilk. – Dzięki – bąkam do Sama. – Nie ma za co. Bon appétit. – Czemu tak mówił? – pytam, zanurzając łyżkę w zupie. – Mamy zasadniczo różne poglądy na temat zarządzania firmą. Mój obóz ostatnio odniósł zwycięstwo, więc jego obóz nas nie lubi. Obóz? Zwycięstwo? Czy oni są w stanie nieustannej wojny? – A co się stało? Jezu, jaka ta zupa jest pyszna. Pochłaniam ją łapczywie, jakbym tydzień nic nie jadła. – Naprawdę cię to interesuje? – Pewnie! – Z firmą pożegnał się jeden z pracowników. Moim zdaniem wyjdzie to nam na dobre, ale zdaniem Justina nie. – Odgryza kęs bułki i sięga po wodę. To wszystko? Tylko tyle zamierza mi powiedzieć? Że ktoś odszedł z firmy? – Mówisz o Johnie Gregsonie? – Nagle sobie przypomniałam moje internetowe śledztwo. – Skąd wiesz o Gregsonie? – Z portalu „Daily Mail”, oczywiście. – Wznoszę oczy do nieba. Co on myśli, że pracuje w jakimś tajnym ośrodku? – Aha. – Zdaje się przetrawiać tę informację. – Nie. Chodziło o kogoś innego. – To kto to był? – Widzę, że się waha, więc zachęcam: – Śmiało, mnie możesz powiedzieć. Wiesz, że jestem najlepszą przyjaciółką sir Nicholasa Murraya. Pijemy razem drinki w Savoyu. Jesteśmy jak papużki nierozłączki. Sam, chcąc nie chcąc, parska śmiechem. – Dobrze. W sumie to żadna wielka tajemnica. – Zniża głos. – To był niejaki Ed Exton, dyrektor finansowy. Tak naprawdę został wyrzucony. Okazało się, że od dłuższego czasu defraudował
firmową kasę. Nick postanowił nie wnosić oskarżenia, ale to był duży błąd. Teraz Ed pozywa nas za nieuzasadnione zwolnienie z pracy. – Aha! – wykrzykuję znienacka. – To dlatego widziano go pijanego w klubie. Sam znowu śmieje się z niedowierzaniem. – O tym też wiesz. No jasne. – Czyli co, Justin się wkurzył, kiedy wywaliliście Eda? – Justin kombinował, że Ed przejmie funkcję dyrektora generalnego, a wtedy on zostanie jego prawą ręką. Tak że na pewno był wściekły. – Dyrektora generalnego? Ale co z sir Nicholasem? – Och, pozbyliby się Nicka, gdyby tylko zdobyli dostateczne poparcie. Jest w firmie grupa ludzi, którą interesuje wyłącznie zgarnianie doraźnych zysków i ciuchy od Paula Smitha. A Nick działa perspektywicznie. To nie zawsze jest popularne. Kończąc zupę, analizuję w głowie to, co usłyszałam. Te korporacyjne rozgrywki są strasznie skomplikowane. Jak tu pracować w takich warunkach? U nas wystarczy, że Annalise urządzi rano awanturę o to, czyja kolej iść po kawę, a przez resztę dnia jesteśmy rozkojarzone i zapominamy o pisaniu raportów. Gdybym pracowała w White Globe Consulting, nie byłabym w stanie dokończyć żadnej roboty. Całymi dniami słałabym do kolegów SMS-y, pytając, co się dzisiaj działo, czy słyszeli coś nowego i co ich zdaniem w najbliższym czasie się wydarzy. Hm, może to dobrze, że nie pracuję za biurkiem. – Nie mogę uwierzyć, że sir Nicholas Murray kiedyś mieszkał w Balham – mówię nagle, bo właśnie mi się przypomniało. – W Balham! – Nick nie zawsze był taką grubą rybą. O nie. – Sam zerka na mnie ze zdziwieniem. – Nie natrafiłaś, grzebiąc w Internecie, na jego dossier? Był sierotą, wychowywał się w domu dziecka. Wszystko, co ma, zdobył ciężką pracą własnych rąk. Nie ma w nim cienia snobizmu. W przeciwieństwie do tych pretensjonalnych kretynów, którzy próbują go utrącić.
– Fabian Taylor musi należeć do obozu Justina – stwierdzam w zamyśleniu. – Jest taki sarkastyczny wobec ciebie. Zawsze się zastanawiałam dlaczego. – Podnoszę wzrok i widzę ściągnięte brwi Sama. – Poppy, przyznaj się, ile moich maili przeczytałaś? Co za pytanie? – Oczywiście, że wszystkie, a jak myślałeś? – Minę ma tak zabawną, że dostaję napadu śmiechu. – Jak tylko dorwałam ten telefon, zaczęłam cię inwigilować. Maile od kolegów, od Willow… – Nie mogę się powstrzymać, żeby sprawdzić, czy połknie przynętę. Tak jak sądziłam, kompletnie ignoruje wzmiankę. Jakby to imię nic dla niego nie znaczyło. To jednak nasz pożegnalny lunch i moja ostatnia szansa, więc nie odpuszczę. – Pracujecie na tym samym piętrze? – zagaduję. – Na tym samym. – Aha. I poznaliście się w firmie? Kiwa głową. Boże, prędzej wycisnęłabym wodę z kamienia. Przychodzi kelner zabrać talerze, więc przy okazji zamawiamy kawę. Widzę, że Sam przygląda mi się z namysłem. Już mam zadać następne pytanie dotyczące Willow, ale on mnie uprzedza. – Poppy, zmieńmy na chwilę temat. Mogę ci coś doradzić? Jako przyjaciel. – To my jesteśmy przyjaciółmi? – pytam z powątpiewaniem. – No to jako bezstronny obserwator. Cudnie. Najpierw unika rozmowy o Willow, a teraz co? Palnie mi kazanie, że nie wolno kraść komórek? Kolejny wykład o tym, jak być poważnym i rzeczowym w mailach? – O co chodzi? Wal śmiało. Sam bierze do ręki łyżeczkę, jakby porządkował myśli w głowie, po czym odkłada ją z powrotem. – Wiem, że to nie moja sprawa. Nigdy nie byłem żonaty, nie znam twojego narzeczonego i nie orientuję się w sytuacji.
Kiedy to mówi, krew napływa mi do twarzy. Nie wiem dlaczego. – Zgadza się, więc… Nie zważa na mnie i kontynuuje: – Ale wydaje mi się, że nie możesz… że nie powinnaś wchodzić w związek, w którym czujesz się pod jakimkolwiek względem gorsza. Zatkało mnie i przez chwilę nie wiem, jak zareagować. Opieprzyć go? Trzasnąć w twarz? Wybiec z restauracji? – Posłuchaj – mówię w końcu. Ściska mnie w gardle, ale staram się opanować. – Po pierwsze, jak powiedziałeś, nie znasz mnie. Po drugie, wcale nie czuję się gorsza… – Ależ tak. To widać w każdej twojej wypowiedzi. I to mnie dziwi. Spójrz na siebie: jesteś wykształcona, masz dobrą pracę. Jesteś… atrakcyjna. Dlaczego uważasz, że nie możesz się równać z Tavishami? Czy on specjalnie udaje idiotę?! – Bo to znane, wybitne postacie! Są geniuszami, wszyscy na pewno dostaną kiedyś tytuły szlacheckie, a mój wujek jest tylko zwykłym dentystą z Taunton… – urywam, ciężko dysząc. Świetnie. Teraz się wpakowałam. – A ojciec? No i masz. Musiał zapytać. – Nie żyje. Oboje rodzice nie żyją. Zginęli w wypadku dziesięć lat temu. – Opieram się na krześle i czekam, aż nastanie niezręczna cisza. Reakcje bywają różne. Milczenie. Zakrywanie ust dłońmi. Okrzyki przerażenia72. Łapanie się za serce. Nieporadne próby zmiany tematu. Chorobliwa ciekawość. Przytaczanie opowieści o jeszcze straszniejszym wypadku, któremu uległa cioteczna siostra szwagra znajomej. Jedna dziewczyna, gdy jej powiedziałam, od razu wybuchła płaczem. Musiałam patrzeć, jak chlipie, i jeszcze znaleźć jej chusteczkę. Ale teraz… to dziwne. Tym razem wcale nie jest niezręcznie.
Sam nie odwrócił wzroku, nie krzyknął z przerażenia ani nie zmienił tematu. – Oboje naraz? – pyta delikatnie. – Mama na miejscu, tato dzień później. – Uśmiecham się słabo. – Ale nie zdążyłam się z nim pożegnać, do końca był nieprzytomny… Dawno się nauczyłam, że uśmiech to jedyny sposób, by jakoś przetrwać te rozmowy. Kelner przynosi nam kawę, więc na moment rozmowa zostaje zawieszona, ale jak tylko odchodzi, powraca ta sama atmosfera. I ten sam wyraz twarzy u mojego towarzysza. – Bardzo mi przykro. – Niepotrzebnie! – odpowiadam pogodnie. – Wszystko się ułożyło. Zamieszkaliśmy u wujka, jest dentystą, a ciocia asystentką stomatologiczną. Zajęli się nami, to znaczy mną i młodszymi braćmi. Tak że wszystko jest okej, naprawdę! Unikam jego wzroku. Rozglądam się na boki, mieszam cappuccino – trochę za szybko – i upijam łyk. – To wiele wyjaśnia – mówi w końcu Sam. Nie zniosę jego współczucia. Nie chcę, by ktokolwiek mi współczuł… – Nieprawda. To się stało lata temu, teraz jestem dorosła i zdążyłam się z tego otrząsnąć. Mylisz się, to niczego nie wyjaśnia. Sam odstawia filiżankę z espresso, bierze ciasteczko i powoli je odpakowuje. – To wyjaśnia twoją obsesję na punkcie zębów. – O. Touché! – Tak, na tej dziedzinie znam się dość dobrze. – Uśmiecham się niechętnie. Sam wgryza się w ciasteczko, a ja biorę kolejny łyk cappuccino. Po paru minutach jestem przekonana, że już zamknęliśmy temat, i zastanawiam się, czy nie poprosić o rachunek, gdy nagle Sam wypala: – Mój przyjaciel stracił matkę, kiedy byliśmy na studiach.
Przegadaliśmy wiele nocy. Wiem, jak to jest. Z tego nie da się otrząsnąć. I nieważne, czy jest się dorosłym czy nie. To w nas zostaje na zawsze. Miał nie wracać do tego tematu. Już go zamknęliśmy. Większość ludzi z ulgą i jak najszybciej przechodzi do innych spraw. – Cóż, ja się otrząsnęłam. I przestałam o tym myśleć, więc… Sam kiwa głową, jakby nie zdziwiły go moje słowa. – On też tak mówił. Do innych. Wiem, musisz tak robić. – Zawiesza głos. – Chociaż trudno jest zachowywać pozory. Uśmiechaj się, Poppy, cały czas się uśmiechaj, nie patrz mu w oczy. Ale nie umiem się powstrzymać. I nagle zaczyna mnie piec pod powiekami. Niech to szlag. Od lat mi się to nie zdarzyło. Od lat! – Nie patrz tak na mnie – mruczę ze złością, wbijając wzrok w stół. – Jak? – Jakbyś wszystko rozumiał. Po prostu przestań, dobra? Biorę głęboki oddech i popijam wody. Muszę wziąć się w garść. Ostatni raz dałam się tak zaskoczyć… nawet nie pamiętam kiedy. – Wybacz, nie chciałem – mówi cicho Sam. – Nic się nie stało, dajmy już temu spokój. Poprosimy o rachunek? – Jasne. – Sam przywołuje kelnera, a ja wyjmuję błyszczyk do ust i po dwóch minutach moje samopoczucie wraca do normy. Chcę zapłacić za lunch, ale Sam stanowczo protestuje, więc ostatecznie postanawiamy się podzielić po połowie. Gdy kelner już wziął pieniądze i sprzątnął stół, spoglądam na Sama. – Proszę. – Powoli przesuwam telefon w jego stronę. – Dziękuję. Miło było cię poznać. Sam nie zwraca na niego uwagi, tylko wpatruje się we mnie tym życzliwym, zatroskanym wzrokiem, który sprawia, że cała się jeżę i mam ochotę rzucać czym popadnie. Jeśli jeszcze raz mnie
spyta o rodziców, wyjdę. Przysięgam. – Tak z ciekawości – odzywa się w końcu – uczyłaś się kiedyś jakichś technik asertywności? – Ja? – Śmieję się zdziwiona. – Po co mam wchodzić z ludźmi w konflikty? Sam rozkłada ręce. – A widzisz. Na tym polega twój problem. – Nie mam żadnego problemu! To ty masz problem! Ja przynajmniej jestem miła, ty za to jesteś gburem! Sam wybucha śmiechem, a ja się czerwienię. No fakt, może trochę przesadziłam. – Nic mi nie jest. – Sięgam po torebkę. – Nie potrzebuję pomocy. – Daj spokój, nie bądź tchórzem. – Nie jestem tchórzem! – protestuję oburzona. – Jeśli kogoś krytykujesz, musisz też umieć przyjąć krytykę. Kiedy przeczytałaś moje listy, zobaczyłaś oschłego gbura i powiedziałaś mi to. Może masz rację. Ale wiesz, co ja zobaczyłem, kiedy przeczytałem twoje? – Nie – odburkuję. – I nie chcę wiedzieć. – Zobaczyłem dziewczynę, która rzuca się na pomoc innym, zamiast pomóc sobie. A w tej chwili właśnie ty potrzebujesz pomocy. Człowiek nie powinien iść do ołtarza z poczuciem niższości, bycia gorszym czy głupszym. Ani udając kogoś, kim nie jest. Nie wiem, z kim masz największy problem, ale… Bierze telefon, naciska guzik i obraca ekran w moją stronę. O kurwa. Moja lista. Ta, którą spisałam w kościele. DO ZROBIENIA PRZED ŚLUBEM: 1. Zostać ekspertką od greckiej filozofii. 2. Nauczyć się na pamięć wierszy Roberta Burnsa. 3. Nauczyć się długich wyrazów do scrabble. 4. Zapamiętać: jestem HIPOCHONDRYCZKĄ. 5. Boeuf Stroganoff: polubić. (Hipnoza?) Umieram ze wstydu. Właśnie dlatego nie należy udostępniać
innym swojej komórki. – To nie ma nic wspólnego z tobą – mówię. – Wiem. Wiem też, że niełatwo walczyć o siebie. Ale musisz to zrobić. Musisz to z siebie zrzucić. Zanim weźmiesz ślub. Milczę. Nie chcę, żeby miał rację, ale w głębi duszy czuję, że wszystko, co mówi, jest prawdziwe. Jak klocki w tetrisie, które po kolei wpasowują się w miejsce. Opuszczam torbę na stół i pocieram nos. Sam cierpliwie czeka, aż poukładam myśli. – Łatwo ci mówić – odzywam się w końcu. – Łatwo radzić: „zrzuć to z siebie”. Ale jak? Co mam im powiedzieć? – Im, czyli…? – Nie wiem. Chyba jego rodzicom. Głupio mi wobec Magnusa, że rozmawiam o jego rodzinie za jego plecami. Trochę jednak za późno na wyrzuty sumienia. Sam nie waha się ani chwili. – Powiedz tak: „Moi drodzy, w waszej obecności czuję się gorsza. Naprawdę uważacie mnie za gorszą czy to tylko moje wrażenie?”. – Na jakiej planecie ty żyjesz? Nie mogę! Ludzie nie mówią sobie takich rzeczy! Sam zaczyna się śmiać. – Wiesz, co mnie czeka dziś po południu? Muszę powiedzieć jednemu z ważnych dyrektorów, że nie przykłada się należycie do pracy, zraża do siebie kolegów z zarządu, a jego higiena osobista staje się problemem dla wszystkich. – O Boże! Niemożliwe. – Wzdrygam się na samą myśl. – Będzie dobrze – pociesza mnie Sam. – Wyjaśnię mu wszystko po kolei, punkt po punkcie, tak że na koniec jeszcze przyzna mi rację. To kwestia techniki i pewności siebie. Trudne rozmowy to poniekąd moja specjalność. Sporo się nauczyłem od Nicka. On potrafi powiedzieć ludziom, że pracują w gównianej firmie, a ci to łykają bez mrugnięcia okiem. A nawet że żyją w gównianym kraju. – Ale numer. – Jestem lekko zszokowana.
– Przyjdź na zebranie i popatrz, jeśli masz czas. Będzie jeszcze parę osób. – Serio? Wzrusza ramionami. – W ten sposób się uczysz. Nie miałam pojęcia, że można się specjalizować w przeprowadzaniu trudnych rozmów. Próbuję sobie wyobrazić, że zwracam komuś uwagę na temat jego higieny osobistej. W życiu nie znalazłabym odpowiednich słów! Nie no, muszę to zobaczyć. – Dobra! – Uśmiecham się. – Przyjdę, dziękuję. Nagle zauważam, że telefon ciągle leży na stole. Sam go nie wziął. – To co, przy okazji go podrzucę? – dodaję. Sam wkłada marynarkę. – Jasne. Hura! Znowu mogę sprawdzić SMS-y!
Rozdział 10 Musi być fajnie pracować w takim miejscu. W budynku, gdzie się mieści siedziba firmy Sama, wszystko stanowi dla mnie atrakcję – od ogromnych schodów ruchomych, przez szybkie windy, po laminowany identyfikator ze zdjęciem, który w jakieś trzy sekundy wydrukował dla mnie specjalny automat. Gdy do nas ktoś przychodzi, po prostu zapisujemy jego nazwisko w zeszycie. Wjeżdżamy z Samem na szesnaste piętro i idziemy długim korytarzem z jasnozieloną wykładziną i oryginalnymi fotelami w przeróżnych kształtach. Na ścianach wiszą czarno-białe fotografie Londynu. Po prawej stronie znajdują się osobne przeszklone biura, a po lewej duża otwarta przestrzeń z kolorowymi biurkami. Wszystko tu wygląda super. Jest automat do wody, taki jak u nas, ale oprócz niego też automat do kawy z prawdziwym nespresso, do tego lodówka Smeg i wielka misa z owocami. Muszę poważnie porozmawiać z Ruby na temat warunków pracy w First Fit Physio. – Sam! – Mężczyzna w granatowej lnianej marynarce podchodzi się przywitać. Panowie wymieniają kilka zdań, a ja w tym czasie rozglądam się po sali ciekawa, czy zdołam rozpoznać Willow. Może to ta blondynka z falowanymi włosami, która siedzi z nogami na biurku i rozmawia przez zestaw słuchawkowy? – Dobrze, Nihal, pomyślę o tym – mówi Sam na zakończenie rozmowy. – To rzeczywiście interesujące. Nihal? Jestem pewna, że skądś znam to imię. Co to było? Nihal… Nihal… – Dzięki – odpowiada Nihal. – Już ci przesyłam ten dokument… – Kiedy stuka palcem w ekran telefonu, nagle sobie przypominam. – Pogratuluj mu zostania tatusiem – szepczę do Sama. – W zeszłym tygodniu urodziła mu się córka, Yasmin. Trzy kilo dwadzieścia. Śliczna! Nie widziałeś maila? Patrzy na mnie zdezorientowany, ale szybko się reflektuje. – A, przy okazji gratuluję narodzin dziecka – mówi. –
Świetna nowina. – Yasmin to bardzo ładne imię! – dorzucam z promiennym uśmiechem. – Ponad trzy kilo, niezła waga! Jak się miewa? – Jak się czuje Anita? – dodaje Sam. – Dziękuję, obie czują się dobrze. Przepraszam… my się chyba nie znamy. – Nihal zerka pytająco na Sama. – To jest Poppy – wyjaśnia Sam. – Przyszła tu… na konsultację. – Aha. – Nihal podaje mi rękę, wciąż nieco zdziwiony. – Skąd wiesz o dziecku? – Sam mi powiedział – kłamię jak z nut. – Tak się cieszył, nie mógł się powstrzymać. Prawda, Sam? Ha! Gdybyście teraz zobaczyli jego minę! – Tak! – mówi w końcu. – Bardzo. Nihal się rozpromienia. – Kurczę, dzięki, Sam. Nie wiedziałem, że ty tak… Sam podnosi rękę. – Nie ma sprawy! Jeszcze raz gratuluję. Poppy, naprawdę musimy już iść. Gdy odchodzimy korytarzem, Sam ma taką minę, że chce mi się śmiać. – Najpierw zwierzątka, teraz dzieci – mruczy pod nosem, nie odwracając do mnie głowy. – Możesz łaskawie przestać? Jaką ty mi reputację wyrabiasz? – Świetną! Wszyscy cię pokochają! – Cześć, Sam! – woła ktoś za nami. Odwracamy się – to Matt Mitchell, który był wczoraj w Savoyu, cały uszczęśliwiony. – Właśnie się dowiedziałem! Sir Nicholas jedzie do Gwatemali! Ale super! – A, tak – odpowiada Sam krótkim skinieniem głowy. – Rozmawialiśmy o tym wczoraj. – Chcę ci serdecznie podziękować. Wiem, że to ty go przekonałeś. Dzięki wam dwóm nasza sprawa nabierze większej wagi. Aha, i dziękuję za wsparcie finansowe. Piękny gest. Wytrzeszczam oczy ze zdumienia. Sam dał pieniądze na
wyprawę do Gwatemali? Teraz Matt uśmiecha się do mnie. – Witam ponownie. A ty, byłabyś zainteresowana wyjazdem? Boże, pewnie, że chętnie bym tam poleciała! – No wiesz… – zaczynam, ale Sam stanowczo ucina: – Nie jest. Ten to wszystko potrafi zepsuć. – Może następnym razem. Powodzenia! Po odejściu Matta chwilę się zastanawiam nad tym, co usłyszałam. – Nie mówiłeś, że sir Nicholas jedzie do Gwatemali – mówię w końcu. – Nie? – odpowiada obojętnie Sam. – Owszem, wybiera się. – A ty ich wsparłeś finansowo. Zatem uznałeś, że cel jest słuszny, wart poparcia. – Wsparłem ich tylko symbolicznie – prostuje, łypiąc na mnie nieprzyjaźnie. Ale ja się nie zrażam. – Czyli… sytuacja wcale nie jest tragiczna. W sumie wyszło na dobre. – Zaczynam wyliczać na palcach: – Zarobiłeś plusa u dziewczyn z administracji, bo uznały propozycję zgłaszania pomysłów za strzał w dziesiątkę. Przy okazji dostałeś trochę ciekawych koncepcji dotyczących firmy. Nihal jest tobą zachwycony, tak samo Chloe i jej koledzy z działu, a Rachel do końca życia będzie cię uwielbiać za to, że się zgłosiłeś do biegu… – Do czego zmierzasz? Minę ma taką, że zaczynam się bać. – A, nic… Tak tylko mówię. Może lepiej zamilknę na jakiś czas. Spodziewałam się, że biuro Sama zrobi na mnie podobne wrażenie jak reszta budynku, ale wchodząc, dosłownie oniemiałam. Jest to ogromne narożne pomieszczenie z wielkim biurkiem i dizajnerską rzeźbą świetlną w charakterze lampy. Drugie, mniejsze biurko stoi przed wejściem; tam pewnie urzędowała Violet. Z okien roztacza się widok na most Blackfriars. Pod ścianą znajduje
się elegancki barek z granitowym blatem, lodówka oraz kolejny automat nespresso. Pod oknami natomiast stoi sofa i na nią zaprasza mnie Sam. – Zebranie dopiero za dwadzieścia minut. Rozgość się, ja tu muszę jeszcze przygotować parę rzeczy. Przez kilka minut siedzę w milczeniu, ale w końcu z nudów wstaję, wyglądam przez okno i patrzę na malutkie samochodziki pędzące przez most. Przy oknie stoi regał z mnóstwem książek o tematyce biznesowej. Na półkach jest też kilka nagród, ale nigdzie nie widzę zdjęcia Willow. Na biurku też nie. Sam chyba musi gdzieś mieć jej zdjęcie, prawda? Rozglądam się i dostrzegam jeszcze jedne drzwi. Ciekawe, dokąd prowadzą? Sam widzi, że na nie patrzę, i wyjaśnia: – Łazienka. Chcesz skorzystać? Śmiało. No nie! On tu ma prywatną łazienkę! Wchodzę do środka, spodziewając się pałacowych marmurów, tymczasem jest całkiem zwyczajnie: niewielki prysznic i szklana mozaika na ścianach. Tak czy owak, własna łazienka w biurze to jest coś. Korzystam z okazji, żeby odświeżyć makijaż, uczesać włosy i poprawić spódnicę. Otwieram drzwi i już mam wychodzić, gdy nagle widzę na koszulce plamę z zupy. Cholera. Może da się ją zmyć? Pocieram plamę zwilżonym ręcznikiem. Nic z tego, trzeba zmoczyć pod kranem. Nachylam się nad umywalką i nagle dostrzegam w lustrze kobietę w eleganckim czarnym kostiumie. Cofam się wystraszona. Dopiero po chwili dociera do mnie, że mam przed sobą odbicie całego biura, a kobieta właśnie podchodzi do jego szklanych drzwi. Jest wysoka i wygląda dostojnie, na oko po czterdziestce. W ręku trzyma kartkę papieru. Minę ma dość ponurą. Ups, czyżby to ona nie dbała o higienę? Nie, gdzie tam. Wystarczy spojrzeć na tę idealnie
odprasowaną białą bluzkę. O Boże, może to Willow?! A ja tu stoję z wielką mokrą plamą na T-shircie. Zabrudzenie wcale nie zeszło. Wyglądam okropnie. Powiedzieć Samowi, że jednak nie zostanę na zebraniu? A może on ma zapasową koszulę, którą mógłby mi pożyczyć? Słyszałam, że dyrektorzy zawsze trzymają je w biurze. Nie, Poppy, to bez sensu. Poza tym nie zdążysz. Kobieta w kostiumie już puka do drzwi i wchodzi do środka. W napięciu obserwuję to w lustrze. – Sam, musimy zamienić słowo. – Jasne. O co chodzi? – Podnosi wzrok i zauważa jej minę. – Vicks, co się stało? Vicks! No pewnie. Szefowa działu PR. Mogłam się domyślić. Mam wrażenie, że ją znam. Jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażałam po lekturze jej maili. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, chłodny sposób bycia, płaskie buty, drogi zegarek. I w tej chwili ogromne napięcie na twarzy. – Wie o tym tylko garstka osób – mówi, zamykając za sobą drzwi. – Przed godziną dzwonił do mnie kumpel z telewizji ITN. Weszli w posiadanie jakiejś wewnętrznej notatki służbowej Nicka, którą zamierzają opublikować w wiadomościach o dziesiątej. – Marszczy czoło. – Sam, źle to wygląda. Bardzo źle. – Jakiej notatki? – dziwi się Sam. – Którą podobno wysłał tobie i Malcolmowi kilka miesięcy temu. Doradzałeś wtedy w sprawie BP, pamiętasz? Masz, czytaj. Mniej więcej po dziesięciu sekundach ostrożnie wyglądam zza uchylonych drzwi łazienki. Widzę Sama czytającego wydruk z wyrazem szoku na twarzy. – Co to, kurwa, ma znaczyć? – No właśnie – Vicks unosi ręce. – No właśnie. – Ale to… – To katastrofa – mówi spokojnie Vicks. – On tu w zasadzie pisze o przyjmowaniu łapówek. Jeśli połączyć to z faktem, że obecnie zasiada w komisji rządowej… Ty i Malcolm też możecie
przez to ucierpieć. Trzeba coś z tym zrobić. – Ale… ja tej notatki w życiu na oczy nie widziałem! – Sam wreszcie odzyskał mowę. – Nick mi jej nie przysłał! On by nigdy czegoś takiego nie napisał. Owszem, dostaliśmy notatkę, która zaczynała się tak samo, ale… – Podobnie twierdzi Malcolm. Notatka, którą on dostał, nie brzmiała co do słowa jak ta. – Co do słowa? – irytuje się Sam. – Brzmiała zupełnie inaczej! Owszem, dotyczyła BP, poruszała te same kwestie, ale takich rzeczy nie zawierała. – Potrząsa kartką. – Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło. Rozmawiałaś z Nickiem? – Oczywiście. Mówi to samo co ty. Nie wysyłał tej notatki, nigdy jej wcześniej nie widział i jest tak samo zdumiony. – No to zablokujcie emisję! Znajdź oryginalną notatkę, zadzwoń do tego kumpla z telewizji i powiedz, że to ściema. Chłopaki z IT będą w stanie udowodnić, co i kiedy zostało napisane, są dobrzy w tych sprawach… – urywa. – Co? – Próbowaliśmy – wzdycha Vicks. – Szukaliśmy. Nigdzie nie możemy znaleźć oryginału. – Absurd. Nick musiał ją gdzieś zachować. – Szukają. Tutaj i w jego biurze w Berkshire. Na razie to jedyna wersja, jaką udało się odnaleźć w systemie. – Bzdura. – Sam śmieje się z niedowierzaniem. – Czekaj, będzie u mnie! Siada przed komputerem i otwiera katalog. – Zapisałbym ją… – Klika parę razy myszką. – O, tutaj! Widzisz, jest… – urywa nagle. – Bez jaj… Robi się cisza. Ledwo oddycham. – Nie, to niemożliwe – mówi stanowczo Sam. – To nie jest wersja, którą dostałem. – Podnosi głowę. – Co jest grane? Naprawdę ją miałem. – I już nie masz? – Głos Vicks jest pełen rozczarowania. Sam znów gorączkowo klika myszką. – To się nie trzyma kupy – mamrocze do siebie. – Notatka została wysłana mailem. Przez firmowy serwer. Miałem ją,
czytałem na własne oczy. Musi tu być. – Wściekły wpatruje się w ekran. – Gdzie jest, kurwa, ten pieprzony mail? – Wydrukowałeś go może? Schowałeś gdzieś? – pyta z nadzieją Vicks. Następuje długa cisza. – Niestety – wzdycha Sam. – Przeczytałem na monitorze. A Malcolm? – Też nie wydrukował. I tylko tę wersję znalazł na laptopie. No nic… – mówi z rezygnacją Vicks. – Będziemy próbowali dalej. Sam nie odpuszcza. – On musi tu być. Trzeba zaprzęgnąć do roboty więcej informatyków. – Wszyscy szukają. Oczywiście nie powiedzieliśmy im dlaczego. – No cóż, jeżeli nie znajdą, powiesz ludziom w ITN, że to dla nas zagadka. Wszystkiemu zaprzeczamy i stanowczo twierdzimy, że ja nigdy tej notatki nie czytałem, Nick nigdy jej nie napisał i w ogóle nikt w firmie nie widział jej na oczy… – Sam, ona jest na serwerze – studzi go Vicks. – Trudno będzie ich przekonać, że nikt jej nie widział. Chyba że odnajdziemy tę drugą… – Nagle odzywa się jej komórka. Vicks zerka na wyświetlacz. – To Julian z działu prawnego. Starają się o sądowy zakaz publikacji, ale… – Bezradnie wzrusza ramionami. – Teraz, kiedy Nick jest rządowym doradcą, szanse są małe. Sam jeszcze raz spogląda na wydruk i krzywi się z obrzydzeniem. – Kto to gówno napisał? To nawet nie jest w stylu Nicka. – Bóg raczy wiedzieć. Słucham tego w takim napięciu, że kiedy mój telefon znienacka zaczyna wibrować, o mało nie umieram ze strachu. Zerkam na ekran i wpadam w jeszcze większą panikę. Nie mogę dłużej się ukrywać. Wciskam „Odbierz” i pośpiesznie wychodzę z łazienki. Nogi mi się trzęsą. – Przepraszam, że przeszkadzam… – bąkam i podaję Samowi telefon. – Sir Nicholas do ciebie.
Widok przerażenia na twarzy Vicks byłby nawet zabawny, gdyby nie to, że kobieta wygląda, jakby była gotowa kogoś udusić. I tym kimś mogę być ja. – Kto to jest? – rzuca ostro, nie odrywając wzroku od plamy na mojej koszulce. – Twoja nowa asystentka? – Nie, to jest… – Sam macha ręką. – Długo by opowiadać. Nick! – woła do słuchawki. – Właśnie się dowiedziałem. Jezu… – Słyszałaś naszą rozmowę? – pyta mnie wściekłym szeptem Vicks. – Nie! To znaczy… tak, trochę – plączę się ze strachu. – Ale specjalnie się nie przysłuchiwałam, właściwie nic do mnie nie dotarło. Akurat rozczesywałam włosy. – Dobra, będę w kontakcie. Ty też się odzywaj. – Sam wyłącza telefon i kręcąc głową mówi: – Kiedy on wreszcie nauczy się wybierać właściwy numer? Odkłada telefon na biurko. – To są jakieś jaja. Osobiście pogadam z informatykami. Jeżeli nie potrafią odnaleźć zagubionego maila, to powinni, do cholery, wylecieć z roboty. I tak powinni wylecieć, są do niczego. – A czy ten mail może być w twojej komórce? – sugeruję nieśmiało. Oczy mu na moment rozbłyskują, ale zaraz kręci głową. – Nie, to było parę miesięcy temu. Telefon przechowuje pocztę tylko przez dwa miesiące. Ale dobrze kombinujesz, Poppy. Vicks wygląda, jakby nie wierzyła własnym uszom. – Jeszcze raz, kim ona jest? Ma przepustkę? – Mam! – Pokazuję laminowany identyfikator. – Ona jest gościem. Ja ją biorę na siebie. Chodź, musimy pogadać z informatykami. Nie mówiąc do mnie ani słowa, Sam wychodzi na korytarz. Po chwili rusza za nim wściekła Vicks. Jeszcze słyszę, jak półgłosem robi mu wyrzuty: – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć, że masz w łazience jakiegoś, kurwa, gościa, który podsłuchuje naszą poufną rozmowę? Czy ty, kurwa, rozumiesz, że moim obowiązkiem jest kontrolować
przepływ informacji? Kontrolować! – Uspokój się, Vicks. Kiedy znikają mi z oczu, opadam na fotel. Ale jaja. Czuję się nieswojo, nie wiem, co teraz robić. Zostać czy sobie pójść? To zebranie jest jeszcze aktualne? W zasadzie nigdzie się nie śpieszę, ale po dwudziestu minutach przestaje mi się podobać to siedzenie w samotności. Zdążyłam przejrzeć czasopismo pełne niezrozumiałych dla mnie słów i zastanawiałam się, czy nie zrobić sobie kawy (w końcu zrezygnowałam). Zebranie pewnie odwołano, Sam ma inne rzeczy na głowie. Zbieram się, żeby mu napisać kartkę i wyjść, gdy do drzwi puka jakiś blondyn. Wygląda na dwadzieścia parę lat i trzyma w ręku rulon niebieskiego kartonu. – Dzień dobry – wita się nieśmiało. – Jesteś nową asystentką Sama? – Nie, ja… tylko mu pomagam. – Aha, aha. Ja w sprawie tego konkursu… Boże, znowu to. – Tak? Coś przekazać? – Chciałem mu dać to. – Wręcza mi rulon i zapisany zeszyt. – To jest wizualizacja proponowanej restrukturyzacji firmy. W zasadzie nie wymaga objaśnień, ale na wszelki wypadek dołączyłem notatki. Dobrze wiem, że Sam nawet na to nie spojrzy. Żal mi chłopaka. – Oczywiście, dopilnuję, żeby to dostał. Dziękuję! Chłopak wychodzi, a ja z ciekawości odwijam kawałek kartonu i oczom nie wierzę – to kolaż! Robiłam takie, jak miałam pięć lat! Rozkładam całość na podłodze, przytrzymując rogi nogami krzeseł. Jest to schemat w formie drzewa, do którego gałęzi przyklejono fotografie pracowników. Bóg wie, jak to ma odzwierciedlać strukturę firmy, ale nieważne. Mnie zainteresowało co innego: każde zdjęcie jest podpisane. To znaczy, że wreszcie będę mogła dopasować twarze do ludzi, którzy przysyłali maile na
komórkę Sama. Intrygujące. Jane Ellis jest o wiele młodsza, niż sądziłam, Malcolm grubszy, a Chris Davies okazał się kobietą. Jest Justin Cole, jest Lindsay Cooper, a tu… Mój palec zawisa w powietrzu. Willow Harte. Przycupnęła na jednym z niższych konarów i radośnie się uśmiecha. Szczupła, ciemnowłosa, z łukowato wygiętymi czarnymi brwiami. Jest całkiem ładna, co przyznaję niechętnie, choć nie jak supermodelka. I pracuje na tym samym piętrze co Sam, a to znaczy… O nie, muszę to zrobić. Zanim pójdę, po prostu muszę rzucić okiem na nawiedzoną dziewczynę Sama. Podchodzę do drzwi i ostrożnie wyglądam na korytarz. Nie wiem, czy Willow pracuje w części otwartej czy ma własne biuro. Muszę zrobić mały obchód. Jeżeli ktoś mnie zaczepi, podam się za nową asystentkę Sama. Dla niepoznaki wsuwam pod pachę plik skoroszytów i wychodzę. Kilka osób podnosi głowy znad biurek i rzuca mi obojętne spojrzenia. Idę korytarzem wzdłuż przeszklonych biur, czytam tabliczki na drzwiach, zaglądam przez szyby i próbuję wyłowić wzrokiem dziewczynę z ciemnymi włosami. Nasłuchuję też nosowego, jęczącego głosu. Jestem przekonana, że taki właśnie ma. Do tego mnóstwo głupich, wydumanych alergii i pewnie z dziesięciu terapeutów… Nagle zamieram w pół kroku. To ona! To Willow! Jest dziesięć metrów ode mnie. Siedzi w jednym z przeszklonych biur. Właściwie widzę tylko jej profil, długie włosy zwisające z oparcia krzesła i długie nogi zakończone czarnymi balerinkami – ale to na pewno ona. Mam wrażenie, że ujrzałam jakąś mityczną istotę. Dostaję gęsiej skórki. Strasznie się boję, że z nerwów zacznę chichotać. Co za absurd szpiegować kogoś, kogo nawet się nie zna. Ściskam mocniej skoroszyty i podchodzę bliżej. W biurze oprócz Willow siedzą jeszcze dwie młodsze
kobiety. Wszystkie piją herbatę, a Willow opowiada. Cholera, wcale nie ma jęczącego głosu. Przeciwnie, jest całkiem normalny i nawet dość melodyjny. Dopiero, kiedy się wsłuchać w to, co mówi… – Oczywiście robi to tylko po to, żeby się na mnie odegrać. Jakby chciał powiedzieć „Odpieprz się, Willow”. Czy wiecie, że to był mój pomysł? – Nie! – mówi jedna z dziewczyn. – Poważnie? – O tak. – Odwraca się na chwilę i widzę na jej twarzy smutny, litościwy uśmiech. – Mnie pierwszej przyszło do głowy, żeby ludzie zgłaszali nowe pomysły. Sam mnie okradł. Planowałam rozesłać dokładnie taki sam mail. Identycznie sformułowany. Musiał go któregoś wieczoru podejrzeć na moim laptopie. Słucham tego w zdumieniu. Czy ona mówi o moim mailu?! Mam ochotę wpaść do biura i krzyknąć: „Jak mógł cię okraść, on go nawet nie wysłał!”. – Ciągle wycina takie numery – dodaje i upija łyk herbaty. – W ten sposób zrobił karierę. Na cudzych plecach. Teraz już całkiem zgłupiałam. Albo ja się mylę co do Sama, albo ona, bo moim zdaniem jest to ostatni człowiek, który mógłby komukolwiek skraść pomysł. – Nie wiem, dlaczego koniecznie musi ze mną rywalizować – ciągnie Willow. – Co jest z tymi facetami? Co jest złego w tym, żeby wspólnie stawiać czoło światu, ramię w ramię. Co złego jest w partnerstwie? A może to za dużo do ogarnięcia dla jego głupiego męskiego mózgu? – Chce wszystko kontrolować – stwierdza druga z dziewczyn, przełamując krakersa. – Oni już tacy są. Nigdy cię nie doceni, nawet za sto lat. – Ale czy on nie widzi, jak mogłoby być pięknie, gdybyśmy zdołali to wszystko naprawić? Zostawili za sobą ten zły okres? – Willow nagle robi się bardzo emocjonalna. – Razem pracować, razem żyć… byłoby cudownie. – Robi pauzę na łyk herbaty. – Pytanie tylko, ile mogę mu dać czasu. Bo długo tak nie
wytrzymam, kończy mi się cierpliwość. – Próbowaliście o tym rozmawiać? – pyta pierwsza z dziewczyn. – Błagam cię. Sam i jego chęć do rozmowy… Cóż, tu się z nią zgodzę. – I nie siebie mi żal, ale jego – mówi Willow. – Nie widzi, co ma pod nosem, i nie umie tego docenić. Ale wiecie co? Kiedyś to wszystko straci i dopiero wtedy się opamięta, tylko że będzie za późno. Za późno. – Stawia z hukiem kubek na biurku. Nagle zaczynam widzieć tę rozmowę w innym świetle. Uświadamiam sobie, że Willow postrzega sprawy głębiej, niż sądziłam. Bo jeśli mam być szczera, ogarniają mnie podobne odczucia, kiedy myślę o Samie i jego ojcu. Sam nie widzi, co traci, a kiedy to zrozumie, może być za późno. Wiem, że nie znam całej sytuacji między nimi, ale czytałam maile, mam pewien ogląd… Tu moja myśl się urywa. W głowie słyszę dzwony alarmowe. Najpierw w oddali, potem coraz bliżej i głośniej… O nie, o nie… Ojciec Sama. Dwudziesty czwarty kwietnia. To dzisiaj! Zupełnie zapomniałam. Jak można być tak głupim? Strach mnie oblewa niczym kubeł zimnej wody. Stary pan Roxton zechce się pojawić w hotelu Chiddingford, oczekując radosnego pojednania z synem. Dzisiaj. Pewnie jest już w drodze. Tak na to czekał. A Sama nie będzie, przyjedzie na konferencję dopiero jutro. Jasny gwint! Ale namieszałam. Tyle się działo, że kompletnie wypadło mi to z głowy. Co robić? Jak to naprawić? Nie mogę powiedzieć Samowi, bo dostanie szału. Bez tego ma dość stresów. Wysłać panu Roxtonowi maila z przeprosinami i przełożyć spotkanie? Czy to jeszcze bardziej pogorszy ich stosunki? Istnieje jeden mały promyk nadziei. Tato Sama nie przysłał dotąd odpowiedzi na moją wiadomość, dlatego zresztą o tym zapomniałam. Może więc wcale jej nie dostał i problem nie istnieje? Łapię się na tym, że sama sobie potakuję głową, jakby chcąc
się w tym utwierdzić. Jedna z koleżanek Willow mnie zauważa i ciekawie się przygląda. Ups. – Dobrze! – mówię na głos. – To ja… Tak, tak, oczywiście. – Obracam się na pięcie i uciekam. Co jak co, ale na pewno nie chciałabym teraz zostać nakryta przez Willow. Chowam się w biurze Sama i już biorę do ręki komórkę, żeby napisać do pana Roxtona, gdy widzę, że Sam i Vicks wracają. Są w trakcie ostrej kłótni. Trochę się ich boję, więc zwiewam do łazienki. Wchodząc, nawet mnie nie zauważają. – Nie możemy wydać takiego oświadczenia – wścieka się Sam. Gniecie w dłoniach kartkę papieru i wrzuca do kosza. – To kpina. Nie rozumiesz, że w ten sposób wbijasz Nickowi nóż w plecy? – Jesteś niesprawiedliwy – odpowiada urażona Vicks. – Moim zdaniem to rozsądny i wyważony komunikat. Nigdzie z niego nie wynika, czy napisał tę notatkę czy nie… – A powinno! Trzeba powiedzieć światu, że Nick w życiu nie napisałby czegoś takiego! Wiesz, że to prawda! – To już niech on sam powie we własnym oświadczeniu. My natomiast nie możemy sprawiać wrażenia, że popieramy tego rodzaju praktyki… – Już raz zostawiliśmy na lodzie Gregsona – mówi Sam. Ściszył głos, wydaje się, że z trudem nad sobą panuje. – To nie powinno było się zdarzyć. On nie powinien był stracić pracy. Ale Nick! Nick jest wszystkim dla tej firmy. – Sam, nikt go nie zostawia na lodzie. Ma zamiar wydać własne oświadczenie. Może w nim napisać, co chce. – Wspaniale! – ironizuje Sam. – A tymczasem zarząd jego własnej firmy nie stanie w jego obronie. Cóż za wyraz zaufania! Przypomnij mi, żebym cię nie zatrudniał, kiedy sam popadnę w kłopoty. Vicks zaciska zęby, ale milczy. Telefon jej dzwoni, ale odrzuca połączenie. – Sam… – zaczyna, po czym bierze głęboki oddech. – Jesteś
idealistą. Wiem, jak podziwiasz Nicka, my też, ale on już nie jest wszystkim dla tej firmy. To przeszłość. – Kuli się pod jego gniewnym spojrzeniem, ale kontynuuje: – To tylko człowiek. Wspaniały, inteligentny, sławny, ale tylko człowiek. Po sześćdziesiątce. – To nasz lider – mówi z naciskiem Sam. – Bruce jest szefem rady. – Nick założył tę pieprzoną firmę, jeśli sobie przypominasz… – To było dawno, Sam. Bardzo dawno temu. Sam zaczyna chodzić po pokoju, żeby się uspokoić. Obserwuję to z przejęciem, nie śmiem nawet odetchnąć. – A więc stoisz po ich stronie – mówi w końcu. – Tu nie chodzi o to, kto jest po czyjej stronie. Znasz moją słabość do Nicka. – Widać, że Vicks czuje się coraz bardziej niekomfortowo. – Ale to nowoczesna korporacja, nie jakaś ekscentryczna rodzinna firma. Jesteśmy to winni naszym inwestorom, klientom, personelowi… – Rany boskie, Vicks, czy ty słyszysz, co mówisz? Zalega pełna napięcia cisza. Żadne z nich nie ma odwagi spojrzeć na drugie. Vicks ma zmarszczone czoło i zatroskaną minę. Sam jest wściekły, jego włosy są jeszcze bardziej potargane niż zwykle. Trochę mnie zaszokował ten poziom napięcia, jaki tu zapanował. Zawsze mi się zdawało, że praca w public relations jest lekka, łatwa i przyjemna. Nie wiedziałam, że to tak wygląda. – Vicks! – rozlega się charakterystyczny głos Justina Cole’a. Już po chwili pojawia się on w gabinecie, roztaczając wokół aurę samozadowolenia. I woń Fahrenheita. – Panujesz nad sytuacją, mam nadzieję? Vicks uśmiecha się przez zaciśnięte usta. – Prawnicy nad tym siedzą – odpowiada. – My tylko układamy oświadczenie dla prasy. – Bo dla dobra firmy musimy uważać, żeby te niefortunne, hm, poglądy nie rzuciły cienia na innych członków zarządu.
Wiecie, o co chodzi? – Panujemy nad tym, Justin. Z ostrego tonu głosu Vicks wnioskuję, że nie przepada za tym typem podobnie jak Sam73. – Świetnie. Oczywiście to bardzo przykra sytuacja dla sir Nicholasa. Wielka szkoda. – Justin jest wprost zachwycony. – Jednak wiek robi swoje… – On nie jest jeszcze stary – irytuje się Sam. – Z ciebie naprawdę kawał aroganckiego sukinsyna. – Nie denerwuj się – śmieje się Justin. – O, mam pomysł. Wyślijmy mu kartkę elektroniczną. – Pieprz się. – Chłopaki, przestańcie! – apeluje Vicks. Teraz rozumiem, dlaczego Sam używa terminologii militarnej. Między tymi dwoma panuje niesamowita agresja. Są jak jelenie, które każdej jesieni tłuką się do oporu, dopóki jeden drugiemu nie odłupie poroża. Justin kręci głową z politowaniem – wyraz jego twarzy na moment zmienia się w zaskoczenie, kiedy dostrzega mnie w kącie – a następnie leniwym krokiem wychodzi z biura. – Ta sprawa śmierdzi, ktoś tu kopie dołek pod Nickiem – odzywa się wściekłym szeptem Sam. – Ktoś tę notatkę sfabrykował. Justin o tym wie, i to on za tym stoi. – Co takiego?! – Vicks zdaje się tracić cierpliwość. – Człowieku, nie możesz opowiadać głośno takich rzeczy! Wyjdziesz na wariata, który wszędzie węszy spisek. – Tamta. Notatka. Była. Kurwa. Inna. – Sam jest u kresu wytrzymałości. – Widziałem ją na własne oczy. Malcolm też. Nie było w niej mowy o łapówkach. A teraz całkowicie zniknęła z systemu. Bez śladu. Wyjaśnij mi to, a dopiero potem nazywaj wariatem. – Nie umiem tego wyjaśnić – odpowiada Vicks. – I nawet nie będę próbować. Zajmę się tym, co do mnie należy. – Ktoś to zaplanował, i dobrze o tym wiesz. Ułatwiasz im zadanie, Vicks. Chcą oczernić Nicka i ty im na to pozwalasz.
– Nie, nie. Chwileczkę. – Vicks potrząsa głową. – Mnie w to nie mieszaj, ja w to nie gram. – Podchodzi do kosza, wydobywa zmiętą kartkę i rozkłada ją. – Mogę zmienić parę szczegółów, ale rozmawiałam z Bruce’em i musimy przyjąć takie stanowisko. – Wyjmuje długopis. – Chcesz nanieść poprawki? Bo Julian za chwilę będzie to zatwierdzał. Sam nie reaguje. – A jeśli znajdziemy oryginał? Jeśli udowodnimy, że to fałszywka? – To wspaniale! – ożywia się Vicks. – Wtedy ją opublikujemy, wizerunek Nicka zostanie uratowany i urządzimy imprezę! Wierz mi, Sam, niczego bardziej nie pragnę, ale musimy się dopasować do sytuacji. Na ten moment mamy kompromitującą notatkę służbową, z której nie umiemy się wytłumaczyć. – Przesuwa dłońmi po twarzy, potem zwija je w pięści i trze nimi oczy. – Dziś rano próbowałam zatuszować nieporozumienie z pijanym listonoszem – mruczy do siebie. – I pomyśleć, że martwiłam się taką pierdołą. Nie powinna tak robić. Będzie miała worki pod oczami. – Kiedy wychodzi to oświadczenie? – pyta Sam. Całe jego wzburzenie wyparowało. Opuścił ramiona, a głos ma tak zgaszony, że chętnie bym podeszła i go przytuliła. – To jedyna pocieszająca rzecz – mówi Vicks nieco łagodniejszym tonem, jakby nie chciała dobijać pokonanego. – Trzymają ten news na wieczorny serwis o dziesiątej, więc mamy jeszcze dobre sześć godzin. – W ciągu sześciu godzin wiele może się wydarzyć – wtrącam nieśmiało. Oboje podrywają się jak oparzeni. – Ona tu ciągle jest? – Poppy. – Nawet Sam jest zaskoczony. – Wybacz, nie wiedziałem, że zostaniesz… – I wszystko słyszała? – Vicks wygląda, jakby chciała komuś przyłożyć. – Sam, czyś ty oszalał? – Nikomu nie powiem, obiecuję! – zapewniam gorliwie.
– Okej, mój błąd – wzdycha Sam. – Poppy, to nie twoja wina, ja cię tu zaprosiłem. Zaraz kogoś zawołam, żeby cię odprowadził. – Wystawia głowę za drzwi. – Stephanie? Na sekundkę. Po chwili do biura wchodzi sympatyczna długowłosa blondynka. – Możesz odprowadzić naszego gościa na dół, podpisać przepustkę i tak dalej? – prosi Sam. – Przepraszam, Poppy, zrobiłbym to osobiście, ale… – Nie, nie! Oczywiście, jesteś zajęty, rozumiem. – Zebranie! – wykrzykuje nagle Sam. – No jasne! Poppy, przepraszam, odwołaliśmy je. Ale będzie w innym terminie. Dam ci znać… – Świetnie! – Udaje mi się uśmiechnąć. – Dzięki. Nie zrobi tego, ale nie mam do niego pretensji. – Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Dla ciebie i sir Nicholasa. Vicks przewraca oczami. Ewidentnie się boi, że zaraz wszystko wygadam. Nie wiem, co zrobić z ojcem Sama. Teraz mu o tym nie powiem, eksplodowałby z nerwów. Spróbuję jakoś przesłać wiadomość do hotelu albo coś. A potem zniknę ze sceny. Co chyba należało uczynić dużo wcześniej. – To co, jeszcze raz dzięki. – Napotykam wzrok Sama i czuję dziwne ukłucie. To naprawdę ostatnie pożegnanie. – Proszę. – Wręczam mu komórkę. – Nie ma sprawy. – Sam odkłada ją na biurko. – Przepraszam za to wszystko… – Nie trzeba! Mam tylko nadzieję, że… – Kiwam głową kilka razy, bo nie śmiem powiedzieć nic więcej w obecności Stephanie. Dziwnie będzie nie uczestniczyć już w życiu Sama. Nigdy się nie dowiem, jak sprawy się rozwiążą. Może któregoś dnia przeczytam w gazecie o aferze z notatką, a w rubryce matrymonialnej trafię na wzmiankę o ślubie Sama i Willow. – Do widzenia. – Odwracam się i wychodzę na korytarz za Stephanie.
W drodze do windy mijamy kilka osób z walizkami. Rozmawiają na temat hotelu i kiepsko zaopatrzonych barków. – Macie dzisiaj konferencję, tak? – zagaduję Stephanie, kiedy docieramy na parter. – To czemu jesteś w firmie? – Jedziemy na raty. Sporo ludzi jest już na miejscu, a za kilka minut wyjeżdża drugi autokar. Właśnie nim się zabieram. Choć w zasadzie główne wydarzenie będzie dopiero jutro. Uroczysta kolacja i przemówienie Świętego Mikołaja. Zwykle jest bardzo wesoło. – Świętego Mikołaja? – śmieję się. – Tak mówimy na sir Nicholasa. Ot, głupi przydomek, którego używamy w firmie. Sir Nicholas, Mikołaj… Wiem, słabe. – Uśmiecha się. – Mogę prosić o przepustkę? Podaję jej identyfikator, a ona przekazuje go ochroniarzowi. Ten mówi coś o „ładnym zdjęciu”, ale ja go nie słucham. Ogarnia mnie dziwne uczucie. Święty Mikołaj? Ten gość, który dzwonił do Violet, mówił coś o Świętym Mikołaju. Czy to zbieg okoliczności? Kiedy Stephanie prowadzi mnie po marmurowej posadzce w kierunku drzwi, próbuję sobie przypomnieć, co powiedział. Coś o zabiegu chirurgicznym. Że nie będzie śladu. Nagle staję jak wryta i puls mi przyśpiesza. Sam przed chwilą też użył tych słów: „Bez śladu”. – Wszystko w porządku? – pyta Stephanie. – Tak, przepraszam. – Uśmiecham się i idę dalej, ale w głowie mi huczy od natłoku myśli. Co jeszcze mówił ten gość? Co tam było o Świętym Mikołaju? Przypomnij sobie, Poppy! – No to do widzenia! Dziękujemy za wizytę! – Stephanie jeszcze raz się uśmiecha. – To ja dziękuję! – Wychodzę na zewnątrz i w tej samej chwili czuję w środku jakby szarpnięcie. Już wiem! „Baju, baju, Święty Mikołaju”. Z budynku wychodzą jeszcze inni ludzie, więc usuwam się na bok i staję obok pracownika myjącego szklaną elewację. Wkładam rękę do torby i grzebię w poszukiwaniu programu z
Króla Lwa. Błagam, tylko nie mówcie, że go zgubiłam. Błagam… Jest. Wyciągam i patrzę, co nagryzmoliłam: 18 kwietnia – Scottie zna kogoś, operacja chirurgiczna, bez śladu, uważaj. 20 kwietnia – Dzwonił Scottie. Załatwione. Chirurgiczna precyzja. Żadnych śladów. Genialnie. Baju, baju, Mikołaju. Jakbym znowu słyszała tamte głosy: jeden młody i piskliwy, drugi starszy, elegancki, z przeciągłą manierą. Bez cienia wątpliwości wiem, kto zostawił pierwszą wiadomość. To był Justin Cole. O Boże. Cała się trzęsę. Muszę tam wrócić i pokazać to Samowi. Te wiadomości coś znaczą. Jeszcze nie wiem co, ale coś znaczą. Otwieram ogromne szklane drzwi i natychmiast wyrasta przede mną recepcjonistka. Kiedy przyszłam tu z Samem, przepuściła nas machnięciem ręki, ale teraz uśmiecha się do mnie chłodno, jakby nie widziała, że przed chwilą wychodziłam ze Stephanie. – Dzień dobry, jest pani z kimś umówiona? – Niezupełnie. Muszę się zobaczyć z Samem Roxtonem z White Globe Consulting. Nazywam się Poppy Wyatt. Chwilę rozmawia z kimś przez komórkę. Czekam cierpliwie, ale w środku aż mnie nosi. Te wiadomości mają coś wspólnego z zaginioną notatką służbową. Jestem tego pewna. – Proszę wybaczyć, ale pan Roxton jest w tej chwili niedostępny – informuje mnie z zawodową uprzejmością recepcjonistka. – Może mu pani powiedzieć, że to pilne? Błagam. Z trudem powstrzymując chęć odesłania mnie do diabła, kobieta odwraca się i wykonuje jeszcze jeden telefon, tym razem krótszy. – Niestety. – Kolejny lodowaty uśmiech. – Pan Roxton będzie zajęty do końca dnia, a większość pozostałych pracowników wyjechała na konferencję. Może zadzwoni pani do jego asystentki i umówi się na spotkanie? A teraz proszę łaskawie zrobić miejsce dla innych gości?
Wskazuje mi drzwi. „Zrobić miejsce” znaczy po prostu „spadać”. – Niech mnie pani posłucha, ja muszę się z nim zobaczyć. – Omijam ją i zaczynam iść w stronę windy. – Proszę mi pozwolić. Nic się nie stanie. – Przepraszam! – Łapie mnie za rękaw. – Pani nie może tak po prostu tam wejść. Thomas! No nie, to chyba żart. Ona wzywa ochroniarza. Co za łajza. – Ale to naprawdę ważna sprawa – apeluję do obojga. – Pan Roxton sam będzie chciał się ze mną zobaczyć. – To proszę zadzwonić i się umówić! – syczy recepcjonistka, gdy w asyście ochroniarza zmierzam do drzwi. – A pewnie! Zaraz to zrobię! Do zobaczenia za dwie minuty! Wychodzę na chodnik i sięgam do kieszeni. I wtedy dociera do mnie groza mojej sytuacji. Nie mam telefonu. Nie mam telefonu! Jestem bezradna. Nie mogę ani wejść do biurowca, ani skontaktować się z Samem. Jak mu przekażę informację? Dlaczego nie kupiłam wcześniej nowej komórki? Dlaczego nie noszę przy sobie zapasowej? Powinno być tak jak z zapasową oponą w aucie: obowiązek prawny i koniec. Podbiegam do faceta myjącego szyby. – Przepraszam! Ma pan przy sobie komórkę? Tamten cmoka językiem. – Przykro mi, słonko. Mam, ale bateria padła. – Rozumiem. – Uśmiecham się, ledwo żywa z nerwów. – No nic, dzięku… O! Urywam w pół słowa, zaglądając przez szybę do środka budynku. Bóg nade mną czuwa! To Sam! Stoi w lobby dwadzieścia metrów ode mnie i żywo dyskutuje z jakimś osobnikiem w garniturze i z walizką. Chcę wejść do środka, ale ochroniarz Thomas już na mnie czeka. – Nie sądzę – mówi, tarasując mi drogę. – Ja muszę wejść…
– Proszę się odsunąć. – Ale on będzie chciał się ze mną widzieć. Sam! Tutaj! To ja, Poppy! Saaam! – drę się, ale ktoś w recepcji akurat przesuwa kanapę i mój głos tonie w hałasie. – Nic z tego. Proszę wyjść. – Ochroniarz jest bardzo stanowczy. Chwyta mnie za ramiona i sekundę później znajduję się z powrotem na chodniku, mocno zdyszana. Coś podobnego. Zostałam wyrzucona! Dosłownie. Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Nie sądziłam, że tak wolno. Odsuwam się na bok, bo przy wejściu zgromadziła się spora grupa ludzi. W głowie mam gonitwę myśli. Co robić? Poszukać gdzieś na mieście budki telefonicznej? Jeszcze raz spróbować dostać się do środka? Wparować w pełnym pędzie do lobby i zobaczyć, jak daleko zdołam dobiec, zanim mnie powalą na ziemię? Sam stoi teraz przy windach i nadal rozmawia z gościem z walizką. Za chwilę już go nie będzie. Co za męka. Gdybym mogła jakoś zwrócić jego uwagę… – Nie udało się? – pyta współczująco czyściciel szyb. Siedzi na drabinie, całą wielką połać szkła pokrył mydlinami i właśnie bierze do ręki gumową ściągaczkę. I tu doznaję olśnienia. – Chwileczkę! Proszę jeszcze nie wycierać, błagam! Nigdy w życiu nie pisałam mydlinami, ale na szczęście mój projekt nie jest zbyt ambitny. Chcę utworzyć wielkie na półtora metra litery . Wyszły trochę krzywo, ale kto by się tym przejmował. – Elegancko – podziwia czyściciel szyb. – Mógłbym panią przyjąć do interesu. – Dzięki – odpowiadam skromnie i ocieram czoło obolałą ręką. Jeśli Sam tego nie zobaczy… Lub ktokolwiek inny, kto mógłby go szturchnąć w ramię i powiedzieć: „Ej, patrz”… – Poppy? Odwracam się. Na chodniku stoi Sam i patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– To miało być do mnie? Jedziemy na górę w milczeniu. W biurze Sama czeka Vicks i na mój widok łapie się za głowę. – Oby to było coś ważnego – rzuca krótko Sam, zamykając za nami drzwi. – Masz pięć minut. Trochę nam się pali grunt pod nogami… Teraz mnie wkurzył. Myśli, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Że dla zabawy paćkałam tymi mydlinami? – Dziękuję, że chcesz mnie wysłuchać – odpowiadam równie szorstko. – Myślę, że mogą cię zainteresować wiadomości, które ktoś w zeszłym tygodniu zostawił na telefonie Violet. Właśnie tym. – Sięgam po komórkę leżącą wciąż na biurku. – Czyj to telefon? – pyta Vicks. – Violet – odpowiada Sam. – Mojej asystentki, córki Clive’a. Tej, co to postanowiła zostać modelką. – A, wiem. – Vicks znów chmurzy czoło i wskazuje na mnie kciukiem. – To z jakiej racji był u niej? Wymieniamy się z Samem spojrzeniami. – Długa historia – wyjaśnia Sam. – Violet go wyrzuciła, a Poppy… zaopiekowała się nim. – Odebrałam kilka wiadomości, które zapisałam. – Kładę przed nimi program Króla Lwa i na wszelki wypadek odczytuję notatki na głos, bo zdaję sobie sprawę, że bazgrzę. – „Scottie zna kogoś, operacja chirurgiczna, bez śladu, uważaj”. Druga była dwa dni później, dzwonił sam Scottie: „Załatwione. Chirurgiczna precyzja. Żadnych śladów. Genialnie. Baju, baju, Mikołaju”. – Czekam, aż dotrą do nich te słowa, po czym dodaję: – Pierwszą wiadomość zostawił Justin Cole. – Justin?! – Sam nadstawia uszu. – Wtedy oczywiście nie poznałabym go po głosie, ale teraz jestem pewna. – Vicks, sama widzisz… – mówi Sam. – Nic nie widzę! Kilka przypadkowych słów. Skąd w ogóle pewność, że to faktycznie on? – Nagrali się na sekretarkę? – pyta mnie Sam. – Można to
jeszcze odsłuchać? – Nie, to były… no wiesz, po prostu ktoś zadzwonił, a ja zapisałam wiadomość. – To bez sensu – mówi Vicks. – Przedstawiłaś się? Dlaczego Justin miałby tobie zostawiać wiadomość? – Wzdycha ze złością. – Sam, naprawdę nie mam na to czasu. – Nie wiedzieli, że rozmawiają z żywym człowiekiem – tłumaczę, czerwieniąc się na twarzy. – Udawałam pocztę głosową. – Że co? – Vicks wybałusza oczy. – „Wybrany numer jest niedostępny. Zostaw wiadomość” – recytuję sztucznym głosem. – I wtedy on zostawił wiadomość, a ja ją zanotowałam. Sam tłumi śmiech, a Vicks milczy. Bierze do ręki program, czyta notatki jeszcze raz, zagląda do środka, chociaż nie znajdzie tam nic poza biografiami aktorów grających główne role, i wreszcie odkłada go na stół. – Sam, to nic nie znaczy. I niczego nie zmienia. – Nieprawda – protestuje Sam. – Tu jest dowód. Leży przed nami. – Stuka palcem w program. – Oto, co się stało. – Ale co się stało? – irytuje się Vicks. – Kim jest ten cholerny Scottie? – Nazwał Nicka Świętym Mikołajem – zastanawia się Sam. – Co znaczy, że prawdopodobnie ktoś z firmy. Ale skąd? Z działu IT? – A czy Violet może mieć z tym coś wspólnego? – pytam. – W końcu to jej telefon. Sam po namyśle kręci głową, niemal z żalem. – Pracowała u nas krótko, jej ojciec to dobry znajomy Nicka. Jakoś nie wierzę, żeby była w to zamieszana. – To dlaczego do niej dzwonili? Pomylili numer czy co? – Wątpię – Sam marszczy nos. – No bo czemu akurat ten? Odruchowo zerkam na komórkę, która miga na biurku. Ciekawe, czy przyszło coś do mnie. W tym momencie moje życie wydaje się odległe o tysiące kilometrów. Świat się skurczył do tego pomieszczenia. Sam i Vicks opadli bezsilnie na fotele. Idę w
ich ślady. – Kto miał ten telefon przed Violet? – pyta nagle Vicks. – To służbowy aparat. Ona tu pracowała ile, trzy tygodnie? Czy jest możliwe, że przed nią tego numeru używał ktoś inny i wiadomości zostawiono przez pomyłkę? – Tak! – ożywiam się. – Ludzie bez przerwy mylą numery. I adresy mailowe. Nawet mnie to się zdarza. Zapominasz skasować, potem klikasz na kontakt, wyskakuje stary numer, a ty nawet tego nie zauważasz. Zwłaszcza gdy się odezwie standardowa poczta głosowa. Widzę, że mózg Sama pracuje na pełnych obrotach. – Możemy się dowiedzieć tylko w jeden sposób. – Sam sięga po słuchawkę telefonu stacjonarnego. Wbija trzycyfrowy numer i czeka. – Cynthia? Cześć, tu Sam. Jedno krótkie pytanie: czy ktoś używał wcześniej telefonu, który przydzieliliście mojej asystentce Violet? Czy ktokolwiek korzystał z tego numeru? W miarę słuchania wyraz twarzy mu się zmienia. Wykonuje jakiś wściekły gest w stronę Vicks, ale ta tylko bezradnie wzrusza ramionami. – Świetnie. Dziękuję, Cynthio… Sądząc po strumieniu metalicznego dźwięku wydobywającego się ze słuchawki, Cynthia lubi mówić. – Muszę kończyć… – Sam rozpaczliwie przewraca oczami. – Tak, wiem, że powinniśmy zwrócić aparat. Nie, nie zgubiliśmy go, nie martw się… Tak, bardzo nieprofesjonalne. Bez ostrzeżenia. Wiem, własność firmy… Podrzucę go… tak… tak… W końcu udaje mu się wyplątać. Odkłada słuchawkę i przez dręczące trzy sekundy milczy, po czym odwraca się i mówi do Vicks: – Ed. – Nie… – Vicks powoli wypuszcza powietrze. Sam bierze do ręki komórkę i wpatruje się w nią z niedowierzaniem. – Jeszcze miesiąc temu to był służbowy telefon Eda, potem
dali go Violet. Nic nie wiedziałem. – Odwraca się do mnie. – Ed Exton to był… – Pamiętam. – Kiwam głową. – Dyrektor finansowy. Zwolniony. Podał was do sądu. – Boże. – Vicks zdaje się do głębi wstrząśnięta. – Ed. – A któż by inny? – Sam jest wyraźnie zelektryzowany tym odkryciem. – Vicks, to nie jest tylko fałszerstwo, to wyrafinowana, wielopoziomowa intryga. Nick zostaje skompromitowany, Bruce go zwalnia, bo to tchórzliwy dupek, rada musi szybko znaleźć nowego dyrektora generalnego, Ed łaskawie ogłasza, że wycofa oskarżenia, i wraca jak bohater ratować sytuację, a wtedy Justin ma otwartą drogę do ciepłej posadki… – Chciałoby im się zadawać sobie aż tyle trudu? – pyta sceptycznie Vicks. Sam uśmiecha się kątem ust. – Masz pojęcie, jak bardzo Ed nienawidzi Nicka? Jakiś haker dostał niezłą kasę za przerobienie notatki i usunięcie oryginału z systemu. Myślę, że Ed byłby w stanie zapłacić sto tysięcy, żeby zrujnować reputację Nickowi. Może nawet dwieście. Vicks krzywi się z niesmakiem. – To by się nigdy nie zdarzyło, gdyby firmą rządziły kobiety – mówi. – Zakichani macho… – Wstaje z fotela, podchodzi do okna i obejmując się ramionami, patrzy na strumień aut w dole. – Pytanie, kto był wykonawcą? Kto dokonał faktycznej podmiany? – Sam siedzi przy biurku z wielkim skupieniem na twarzy i nerwowo postukuje długopisem o dłoń. – Scottie. Kto to może być? Jakiś Szkot? – Nie miał szkockiego akcentu – zauważam. – Może to tylko przezwisko? Sam zerka na mnie i nagle się rozpromienia. – No jasne. Poppy, gdybyś teraz usłyszała ten głos, poznałabyś go? – Sam! – uprzedza moją odpowiedź Vicks. – Chyba żartujesz. Nie ma mowy. – Mogłabyś choć na sekundę przestać zaprzeczać
oczywistym faktom? – wybucha gniewem Sam, zrywając się zza biurka. – Fałszywa notatka to nie był przypadek. Przeciek do ITN też nie. To naprawdę się dzieje. Ktoś naprawdę robi Nickowi świństwo. To nie jest kwestia zatuszowania… nie wiem, jakichś głupot wypisanych na Facebooku. Tu mamy do czynienia z oszczerstwem. Z oszustwem. – Na razie to tylko teoria, nic więcej – odpiera Vicks. – Kilka słów nagryzmolonych na jakimś pieprzonym świstku. O, wypraszam sobie. Nie moja wina, że nie miałam wtedy przy sobie niczego innego. Sam znów patrzy na mnie. – Musimy zidentyfikować tego Scottiego. Mówisz, że poznałabyś go po głosie? – Tak – odpowiadam, trochę przestraszona jego zapiekłością. – Na pewno? – Tak! – Dobra. To chodźmy go poszukać. – Sam, opanuj się! – wybucha Vicks. – Oszalałeś! Co chcesz zrobić, kazać jej słuchać kolejno wszystkich osób zatrudnionych w tej firmie? – A dlaczego nie? – Bo to najbardziej idiotyczny pomysł, o jakim słyszałam! – krzyczy Vicks. – Dlatego! Sam patrzy na nią niewzruszenie przez chwilę, po czym mówi: – Chodź, Poppy, przeczeszemy budynek. Vicks kręci głową. – A jeśli go rozpozna, to co? Aresztujecie go? – To będzie jakiś początek – odpowiada Sam. – Gotowa? Vicks zagradza mi drogę. Jest czerwona na twarzy i ciężko oddycha. – Poppy. Nie mam pojęcia, kim jesteś, ale nie musisz słuchać Sama. Nie musisz tego robić. Nic mu nie jesteś winna. To wszystko nie ma z tobą nic wspólnego. – Ona nie ma nic przeciwko. Prawda, Poppy? – mówi Sam.
Vicks nie zwraca na niego uwagi. – Poppy, dobrze ci radzę, idź stąd. Natychmiast. – Poppy nie jest taka, nie wystawia ludzi do wiatru. Mam rację? – W spojrzeniu Sama jest nagle tyle życzliwości, że robi mi się ciepło w środku. – Mylisz się – mówię do Vicks. – Jestem mu coś winna. A sir Nicholas to potencjalny pacjent mojego gabinetu fizjoterapeutycznego. Więc jednak ma to coś wspólnego ze mną. Z przyjemnością o tym wspomniałam, choć założę się, że sir Nicholas nigdy nie dotrze do Balham. – A poza tym – kontynuuję, unosząc z godnością podbródek – ktokolwiek by to był, nieważne, czy go znam czy nie, jeżeli mogę w jakiś sposób pomóc, robię to. Nie uważasz, że to naturalne? Vicks przygląda mi się chwilę, jakby próbowała mnie rozgryźć, a potem dziwnie gorzko się uśmiecha. – Okej, masz mnie. Z tym trudno się sprzeczać. – Chodźmy. – Sam kieruje się do drzwi. Biorę torbę i po raz kolejny ubolewam nad tym, że na mojej koszulce widnieje wielgachna plama. – Ty, Wallander – ironizuje Vicks. – Drobna uwaga. Gdybyś zapomniał, wszyscy są teraz na konferencji albo na nią jadą. Znów zapada cisza, zakłócona tylko rytmicznym bębnieniem długopisu Sama. Nie śmiem się odezwać, a co dopiero spojrzeć na Vicks. – Poppy – pyta w końcu Sam – masz parę godzin? Nie pojechałabyś ze mną do Hampshire?
Rozdział 11 Przedziwnie się czuję. Jestem podekscytowana i przerażona zarazem. Nie żebym żałowała swojego szlachetnego gestu. Podtrzymuję to, co powiedziałam w biurze Sama. Jak mogłam się wycofać? Jak mogłam chociaż nie spróbować mu pomóc? Sądziłam jednak, że to zajmie najwyżej pół godziny, a nie że będzie wymagało podróży pociągiem do Hampshire. A na tym przecież się nie skończy. Powinnam o tej porze siedzieć u fryzjera, omawiać uczesanie na ślub i przymierzać diadem. Tymczasem jestem na dworcu Waterloo i kupuję herbatę, ściskając w dłoni komórkę, którą – nie muszę dodawać – porwałam z biurka, kiedy wychodziliśmy. Sam nie powinien mieć pretensji. Napisałam do Sue SMS-a, że strasznie mi przykro, że nie zjawię się dziś u Louisa, ale oczywiście zapłacę za wizytę i niech go ode mnie serdecznie pozdrowi. Przed wysłaniem jeszcze raz spojrzałam na tekst i skasowałam połowę całusków. Potem je przywróciłam. Potem znów skasowałam. Pięć chyba jednak wystarczy. Teraz czekam, aż Magnus odbierze telefon. Wylatuje dziś po południu do Brugii na swoją imprezę kawalerską, więc i tak byśmy się nie widzieli, ale czułam, że powinnam chociaż zadzwonić. Dla spokoju sumienia. – O, cześć, Magnus! – Pops! – Połączenie jest kiepskie, w dodatku w tle słychać lotniskowe megafony. – Zaraz wsiadamy do samolotu. Wszystko w porządku? – Tak. Chciałam ci tylko… Chciałam ci tylko powiedzieć, że wyjeżdżam z facetem, którego nie znasz, bo wpakowałam się w sytuację, o której nie masz pojęcia. – Wychodzę dzisiaj i nie będzie mnie w domu. Na wypadek gdybyś dzwonił.
– Rozumiem! – śmieje się Magnus. – No to baw się dobrze. Kotku, muszę pędzić… – To pa! Miłej podróży! – Podnoszę głowę i widzę na sobie wzrok Sama. Odruchowo poprawiam ubranie. Żałuję, że jednak nie wstąpiłam do sklepu. Okazało się, że Sam rzeczywiście trzyma w biurze zapasową koszulę. Pożyczyłam ją, bo mój T-shirt wyglądał okropnie. Tyle że ubrana w prążkowaną męską koszulę czuję się w tej sytuacji jeszcze dziwniej. – Tylko pożegnałam się z Magnusem – wyjaśniam niepotrzebnie, bo Sam stoi obok i słyszał każde słowo. – To będzie dwa funty – mówi sprzedawczyni, podając mi kubek z herbatą. – Dziękuję. To co, ruszamy? Czuję się nieswojo, kiedy idę z Samem przez peron, a potem wsiadamy razem do pociągu. Jestem strasznie skrępowana. Dla osób postronnych musimy wyglądać na parę. A jeśli Willow nas zobaczy? Nie ma obaw. Willow pojechała na konferencję drugim autokarem. Napisała o tym Samowi w SMS-ie. Poza tym nie robimy niczego złego. Jesteśmy tylko… przyjaciółmi. Nie, „przyjaciółmi” to niewłaściwe słowo. Ani kolegami. Znajomymi też nie bardzo… No dobrze, spójrzmy prawdzie w oczy: sytuacja jest co najmniej dziwna. Zerkam na Sama ciekawa, czy ma podobne odczucia, ale on gapi się przez okno z tym samym beznamiętnym wyrazem twarzy co zwykle. Pociąg szarpie i rusza. Sam odwraca głowę, więc szybko uciekam wzrokiem. Staram się okazywać spokój, ale w środku dopada mnie coraz większy strach. Na co ja się zgodziłam? Teraz wszystko zależy od mojej pamięci. To ja, Poppy Wyatt, muszę rozpoznać głos, który słyszałam w telefonie wiele dni temu, raptem przez dwadzieścia sekund. A jeśli mi się nie uda? Dla uspokojenia upijam łyk herbaty. Co jest? Najpierw zupa była za zimna, teraz herbata za gorąca. W dodatku pociąg nagle
przyśpiesza i trochę napoju wylewa się przez pokrywkę, parząc mi dłoń. – Wszystko w porządku? – pyta Sam. – Tak. – Uśmiecham się. – Mogę być szczery? Twoja mina na to nie wskazuje. – Kiedy naprawdę – zapewniam. – Tylko… no wiesz, tyle się teraz dzieje. Sam kiwa głową. – Przepraszam, że nic nie wyszło z tego zebrania. Miałaś się podszkolić. – Ach, to. – Macham ręką. – Ta sprawa jest ważniejsza. – No i znowu to robisz – irytuje się Sam. – Właśnie o to mi chodzi. Automatycznie stawiasz siebie na drugim miejscu. – Wcale nie! To znaczy… – Zmieszana wzruszam ramionami. – A zresztą. Pociąg zatrzymuje się przy Clapham Junction i do wagonu wsiada grupa osób. Przez chwilę Sam jest zajęty wysyłaniem SMS-ów. Dioda w jego komórce miga prawie bez przerwy; mogę sobie tylko wyobrazić, ile wiadomości krąży teraz po sieci. W końcu jednak chowa telefon do kieszeni i pochyla się nad dzielącym nas stolikiem, opierając łokcie o blat. – Wszystko gra? – rzucam nieśmiało i zaraz zdaję sobie sprawę z idiotyzmu tego pytania. Na szczęście Sam całkowicie je ignoruje. – Powiedz mi jedną rzecz – mówi. – Co jest takiego w tych Tavishach, że uważasz ich za lepszych od siebie? Chodzi o tytuły? Doktoraty? Inteligencję? Ten znów swoje. – O wszystko! To oczywiste. Oni są… Ty też szanujesz sir Nicholasa, prawda? Spójrz, jak się dla niego starasz. Właśnie przez szacunek. – Owszem, bardzo go szanuję, ale wcale nie uważam, żebym był od niego z natury gorszy. Nie czuję się przy nim jak obywatel drugiej kategorii. – Wcale nie czuję się obywatelem drugiej kategorii! Co ty
możesz wiedzieć? Dlatego… daj mi spokój. Sam unosi ręce. – Dobra. Jeśli się mylę, przepraszam. Po prostu takie wrażenie odniosłem. Chciałem tylko pomóc. Jak… – Wyczuwam, że podobnie jak ja zawahał się przy słowie „przyjaciel”. – Po prostu chciałem pomóc. Ale to twoje życie, więc się odczepiam. Przez jakiś czas nie odzywamy się do siebie. Zakończył temat. Odpuścił. Wygrałam. Tylko dlaczego nie czuję się wygrana? – Przepraszam na moment. – Sam przykłada telefon do ucha. – Co jest, Vicks? Wychodzi z przedziału, a z mojej piersi wydobywa się głębokie westchnienie. Dręczący ból powrócił i zagnieździł się gdzieś pod żebrami. Nie wiem, co go bardziej wywołuje. To, że Tavishowie nie chcą, bym wyszła za Magnusa? To, że próbuję temu zaprzeczać? Nerwy z powodu tej całej eskapady? A może po prostu herbata jest za mocna? Źle się stało, że słyszałam kłótnię Tavishów w kościele. Wolałabym o niczym nie wiedzieć. Żałuję, że nie mogę przegnać tej ołowianej chmury, która zawisła nad moim życiem i wrócić do czasów, gdy wszystko wydawało się takie jasne, proste i piękne. Sam wraca na miejsce. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Jest dziwnie cicho, kiedy nie słychać turkotu kół po torze. – Niech ci będzie – mówię, wbijając wzrok w stolik. – Co „niech ci będzie”? – Nie mylisz się. Sam nie odpowiada, czeka. Pociąg szarpie, rusza i znowu staje, niczym nieokiełznany rumak. Wreszcie pomału nabiera prędkości. – Ale sama sobie tego nie wymyśliłam. Niechcący podsłuchałam rozmowę Tavishów. Oni nie chcą, żeby Magnus się ze mną ożenił. Robiłam co mogłam. Grałam w scrabble, próbowałam uczestniczyć w rozmowach, przeczytałam nawet ostatnią książkę Antony’ego74. Ale nigdy nie będę taka jak oni. Nigdy.
– A po co ci to? – Sam jest szczerze zdziwiony. – Czemu miałabyś tego chcieć? – Jasne. Kto by nie chciał być mądry, sławny i występować w telewizji? – Antony Tavish ma duży mózg. To tak, jakby mieć dużą wątrobę albo duży nos. Dlaczego to cię tak deprymuje? A gdyby miał przerośnięte jelito grube? Też miałabyś kompleksy? Parskam śmiechem. – W zasadzie to on jest wybrykiem natury – kontynuuje Sam. – Wchodzisz do rodziny dziwolągów. Wszystko, co statystycznie odbiega od normy, jest wybrykiem natury. Następnym razem kiedy poczujesz się onieśmielona, wyobraź sobie nad ich głowami wielki neon „DZIWOLĄGI”. Kręcę głową z uśmiechem. – Wcale tak nie myślisz. – Właśnie tak myślę. – Sam ma śmiertelnie poważną minę. – Ci wszyscy naukowcy muszą się czuć ważni. Wygłaszają referaty i występują w programach telewizyjnych, aby pokazać, że są wartościowi i potrzebni. Ale ty codziennie wykonujesz wartościową i potrzebną pracę. Nie musisz niczego udowadniać. Ilu ludzi wyleczyłaś? Setki. Uwolniłaś ich od bólu. Uszczęśliwiłaś. Czy Antony Tavish kiedyś kogoś uszczęśliwił? Jestem pewna, że coś nie gra w tej jego wypowiedzi, ale jeszcze nie wiem co. W tej chwili czuję tylko przyjemne ciepło w środku. Uszczęśliwiłam setki osób. – A ty? – odbijam pytanie. Sam krzywo się uśmiecha. – Pracuję nad tym. Mijamy Woking, pociąg zwalnia i oboje odruchowo wyglądamy przez okno. Potem Sam się odwraca. – Rzecz w tym, że tu nie chodzi o nich, tylko o ciebie. Ciebie i Magnusa. – Wiem o tym. Dziwnie jest słyszeć imię Magnusa z jego ust. Ci dwaj bardzo się od siebie różnią, zupełnie jakby byli
ulepieni z innej gliny. Magnus jest taki pełen blasku, nieprzewidywalny, fascynujący i seksowny. Ale przy tym odrobinę zapatrzony w siebie75. Natomiast Sam jest taki… szczery i solidny. I wspaniałomyślny. I dobry. Po prostu masz pewność, że zawsze cię wesprze, choćby nie wiem co. Patrzy teraz na mnie z uśmiechem, jakby czytał w moich myślach, a ja znów czuję to delikatne ukłucie w sercu, jak zawsze, gdy się uśmiechnie. Szczęściara z tej Willow. Wzdycham w duchu i sięgam po herbatę, żeby ukryć zmieszanie. Ta myśl dopadła mnie nagle i bez ostrzeżenia. Wcale jej nie chciałam. To znaczy, może w tym sensie, że życzę im obojgu jak najlepiej. Jako bezstronna przyjaciółka… Nie, nie przyjaciółka. Czerwienię się. Czerwienię się z powodu głupot, które się rodzą w mojej głowie. Są bezsensowne i do niczego nie prowadzą. Ale poza mną nikt o nich nie wie, więc chyba mogę się odprężyć i porzucić ten niedorzeczny pomysł, że Sam umie czytać w cudzych myślach i wie, że mi się podoba… Nie, nie, chwileczkę. Stop. To absurd. To po prostu… Zmazujemy słowo „podoba”. Wcale tak nie jest. Wcale. – Co się stało? – pyta zaniepokojony Sam. – Wybacz, Poppy, nie chciałem cię zdenerwować. – Nie, nie! Nic się nie stało. Doceniam twoją troskę, naprawdę. – To dobrze, bo… – Przerywa, żeby odebrać telefon. – Vicks? Jakieś wieści? Znów wychodzi z przedziału, a ja, popijając herbatę, gapię się tępo przez okno i czekam, aż krew przestanie mi się burzyć i umysł się oczyści. Muszę się zresetować. „Nie zapisuj zmian”. Aby stworzyć bardziej profesjonalną atmosferę, wyjmuję z kieszeni komórkę, sprawdzam, czy coś przyszło, i kładę ją na stoliku. Wśród maili nie ma nic na temat afery z notatką.
Najwyraźniej sprawa rozgrywa się wśród wąskiego kręgu pracowników najwyższego szczebla. – Ale wiesz, że w końcu będziesz musiała kupić nowy? – mówi Sam, który właśnie wrócił. – Chyba że odtąd wszystkie zamierzasz wyciągać ze śmietników? – To najlepsze miejsce. – Wzruszam ramionami. – Tylko kosze i śmietniki. Właśnie przyszedł mail na komórkę, więc odruchowo po nią sięgam, ale Sam jest szybszy. Jego dłoń muska moją i nasze spojrzenia się krzyżują. – Może być do mnie – zaznacza Sam. – Racja. Proszę. Zerka na wyświetlacz. – Rachunek za trębacza na ślub. Jednak nie do mnie. Z triumfującą miną odbieram od niego komórkę, szybko odpisuję Lucindzie i kładę aparat z powrotem na stolik. Kiedy chwilę później znowu się odzywa, pierwsza mam ją w ręce. – Wyprzedaż koszul. – Przekazuję ją Samowi. – Nie w moim guście. – Sam kasuje maila i ponownie odkłada ją na stolik. – Na środek! – upominam go i przesuwam komórkę o centymetr. – Oszust. – Ręce na kolanach! – odpiera Sam. – Oszustka. W ciszy i napięciu czekamy, aż telefon się odezwie. Sam ma tak skupiony wyraz twarzy, że chce mi się śmiać. Nagle innemu pasażerowi zaczyna dzwonić komórka i Sam już wyciąga rękę po naszą, ale szybko się reflektuje. – Dramat – mruczę pod nosem. – Nawet nie wie, jaki ma dzwonek. Nagle przychodzi SMS. Wykorzystuję moment zawahania Sama i zagarniam telefon do siebie. – Ha-ha! Założę się, że to do mnie… Otwieram wiadomość i zaczynam czytać. Przyszła z nieznanego numeru i wyświetliła się na razie tylko w części, ale to wystarczy, by pojąć jej sens. Czytam ją po raz drugi. I trzeci. Zerkam na Sama i oblizuję
wargi, które jakoś mi nagle spierzchły. Czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewała. – Do ciebie? – pyta Sam. – Nie. Do ciebie. Wyciąga rękę. – Vicks? Nie powinna używać tego numeru… – To nie Vicks. Nie chodzi o pracę. To… sprawy osobiste. Jeszcze raz czytam wiadomość, nie chcąc wypuścić telefonu z ręki, dopóki nie będę całkowicie pewna, co widzę. Nie wiem, czy to dobry numer, ale czuję, że muszę o tym zawiadomić. Narzeczona Cię zdradza. Z kimś, kogo znasz… (transfer danych…) Wiedziałam. Wiedziałam, że to zdzira. Widać jeszcze gorsza, niż myślałam. – Co jest? – Zniecierpliwiony Sam uderza dłonią o blat. – Dawaj. Coś w związku z konferencją? – Nie! – Oplatam telefon dłońmi. – Sam, strasznie mi przykro i żałuję, że przeczytałam to pierwsza, ale tu jest napisane, że… – Trudno mi to wymówić. – Że Willow cię zdradza… Sam osłupiał. Bardzo mu współczuję. Kto, do cholery, przysyła takie newsy SMS-em? Dam głowę, że laska się pieprzy z Justinem Cole’em. Tych dwoje pasowałoby do siebie. Szukam na twarzy Sama oznak rozpaczy, ale po początkowym krótkim wstrząsie wydaje się niezwykle spokojny. Marszczy brwi, doczytuje wiadomość do końca i odkłada telefon. – No i? – nie wytrzymuję. Wzrusza ramionami. – To bez sensu. – No właśnie! – Jestem tak zdenerwowana w jego imieniu, że nie mogę się powstrzymać przed wygłoszeniem swojej opinii. – Dlaczego ona ci to robi? W dodatku ciągle się ciebie czepia! Co za hipokrytka! Jest nieznośna! – Czy aby się nie zagalopowałam? Sam dziwnie na mnie patrzy. – Nie rozumiesz. To bez sensu, ponieważ ja nie mam
narzeczonej. Nie jestem z nikim zaręczony. – Przecież Willow jest twoją narzeczoną – stwierdzam głupio. – Nie. – Ale… – Gapię się na niego zdumiona. Jak to nie jest zaręczony? Oczywiście, że jest. – Nigdy nią nie była. – Wzrusza ramionami. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Sam mi mówiłeś! – Gorączkowo szukam w pamięci. – Chyba że… Tak, to było w mailu. Od Violet. Napisała: „Sam jest zaręczony”. Jestem pewna. – Ach, to. – Twarz mu się rozjaśnia. – Czasami używałem tego jako wymówki, żeby się pozbyć natrętnych osób. Kobiet – dodaje po chwili dla jasności. – Wymówki? To kim w takim razie jest Willow? – Willow to moja była dziewczyna. Rozstaliśmy się dwa miesiące temu. Była? Mój mózg zachowuje się teraz jak „jednoręki bandyta”, który w kółko kręci bębnem, próbując znaleźć właściwą kombinację obrazków. Przecież on miał być zaręczony. Musi być zaręczony. – Ale… powinieneś był mi powiedzieć! – nie wytrzymuję wzburzona. – Przez cały ten czas utrzymywałeś mnie w przekonaniu, że jesteś zaręczony! – Nieprawda. Niczego podobnego nie mówiłem. – Jest szczerze zdziwiony. – Czemu się złościsz? – Bo… nie wiem. Wszystko jest nie tak. Próbuję uporządkować myśli. Jak on może nie być z Willow? To wszystko zmienia. I to jest jego wina76. – Rozmawialiśmy o tylu rzeczach – mówię już spokojniej. – Kilka razy wymieniałam jej imię, a ty nie pisnąłeś słowem, kim dla ciebie jest. Jak możesz być taki skryty? – Nie jestem skryty! – parska śmiechem. – Gdyby temat wypłynął, powiedziałbym. To już historia. Nieważne. – Oczywiście, że ważne!
– Dlaczego? Mam ochotę krzyczeć z frustracji. Jak on może jeszcze pytać? Czy to nie oczywiste? – Dlatego że… że ona się zachowuje tak, jakbyście wciąż byli razem. – I nagle zdaję sobie sprawę, że to mnie wkurza najbardziej. – Jakby miała pełne prawo zarzucać cię pretensjami. Dlatego nigdy nie wątpiłam, że jesteście zaręczeni. O co w tym wszystkim chodzi? Sam krzywi się z irytacją, ale nie odpowiada. – O wszystkim paple w mailach! Przesyła kopie twojej asystentce! To nie jest normalne! – Willow zawsze była trochę ekshibicjonistką. Lubi mieć widownię. – Sam chyba nie ma ochoty zagłębiać się w temat. – Nie wyczuwa granic. – Oj, prawda! Wiesz, jaka ona jest zaborcza? Podsłuchałam ją w biurze. – W tym momencie rozlegają się zapowiedzi następnych stacji, więc podnoszę głos, aby przekrzyczeć głośniki: – Wiesz, że obrabia ci tyłek przy wszystkich koleżankach w pracy? Powiedziała im, że przechodzicie trudny okres i ty musisz się ocknąć, żebyś potem nie żałował, co straciłeś. W domyśle ją. – To nie żaden trudny okres. – Słychać autentyczny gniew w jego głosie. – Między nami wszystko skończone. – A ona wie o tym? – Wie. – Tak? Jesteś całkowicie pewien, że zdaje sobie z tego sprawę? – Oczywiście. – To wcale nie jest takie oczywiste! W jaki sposób się rozstaliście? Usiadłeś z nią i porozmawiałeś? Milczenie. Sam unika mego wzroku. No jasne, że nie porozmawiał. Ma to wypisane na twarzy. Jak go znam, wysłał tylko zdawkowego maila typu „To koniec. Sam”. – Musisz jej jakoś powiedzieć, żeby przestała słać te idiotyczne listy. Sam? Znów sprawdza komórkę. Typowe. Nie chce o tym słyszeć,
nie chce o tym gadać, nie chce się angażować… Nagle mnie oświeca. O Boże, no pewnie! – Sam, a czy ty kiedykolwiek odpisujesz na jej maile? Ależ skąd, prawda? Teraz wszystko staje się zrozumiałe. To dlatego Willow za każdym razem rozpoczyna nowy wątek. To jak przypinanie ogłoszeń na pustej tablicy. – Skoro tego nie robisz, skąd ona ma wiedzieć, co naprawdę myślisz? – Jeszcze bardziej podnoszę głos, żeby głośniki mnie nie zagłuszyły. – Właśnie! Nie wie. Dlatego ciągle się łudzi! Uważa, że nadal w jakimś sensie należysz do niej! Sam nawet nie podniósł wzroku. – Boże, z ciebie rzeczywiście jest zawzięty dupek! – krzyczę dokładnie w chwili, gdy kończy się zapowiedź spikera. Gdybym wiedziała, oczywiście nie darłabym się tak głośno i inaczej dobrałabym słowa. Niech więc ta matka z dzieckiem siedząca trzy rzędy dalej przestanie się na mnie gapić takim zgorszonym wzrokiem. – Taka jest prawda – kontynuuję wściekłym szeptem. – Nie możesz po prostu ignorować Willow i oczekiwać, że sama odejdzie. Nie odejdzie, wierz mi. Nie można wiecznie chować głowy w piasek. Musisz się z nią zobaczyć, porządnie wyjaśnić sytuację, powiedzieć, że tak dalej być nie może… – Słuchaj, odpuść sobie. – Sam jest wyraźnie rozgniewany. – Jeżeli ma ochotę wysyłać bezsensowne maile, niech sobie wysyła. Nie rusza mnie to. – Ale to jest chore! Tak nie można… – Nic o tym nie wiesz! – ucina ostro Sam. Chyba trafiłam w czułe miejsce. A w ogóle raczy żartować. Ja nic o tym nie wiem? – Przeciwnie, wiem bardzo dużo! Zajmowałam się twoją pocztą, zapomniałeś, panie Olewający wszystko i wszystkich? Sam patrzy na mnie ze złością. – Tylko dlatego, że nie odpisuję na każdy mail z sześćdziesięcioma zasranymi uśmieszkami… Próbuje to obrócić przeciwko mnie, ale ja na to nie pozwolę.
Co lepsze: uśmieszki czy obojętność? – Ale ty nikomu nie odpisujesz, nawet własnemu ojcu! – Co?! – Przeczytałam jego mail – wyznaję – o tym, że chce pogadać i bardzo by się cieszył, gdybyś przyjechał go odwiedzić w Hampshire, i że ma ci coś do powiedzenia. Napisał, że nie rozmawialiście od wieków i że tęskni za dawnymi czasami. A ty mu nawet nie odpisałeś. Nie masz serca! Sam wybucha głośnym śmiechem. – Oj, Poppy, ty naprawdę nie masz pojęcia, o czym mówisz. – Chyba jednak mam. – Chyba jednak nie. – Przekonasz się, że mam trochę większe wyobrażenie o twoim życiu niż ty sam. Patrzę na niego wyzywająco. Mam nadzieję, że jego ojciec jednak odebrał mojego maila. Poczekajmy, aż Sam przyjedzie do hotelu i zobaczy tatę w eleganckim ubraniu, z różą w butonierce, pełnego radosnego oczekiwania. Inaczej wtedy zaśpiewa. Sam wziął ze stołu naszą komórkę i jeszcze raz czyta SMS-a. – Nie jestem zaręczony – powtarza, ściągając brwi. – Nie mam narzeczonej. – Zrozumiałam, dziękuję – rzucam drwiąco. – Masz tylko byłą dziewczynę psychopatkę, która wciąż myśli, że ma do ciebie prawo, chociaż zerwaliście dwa miesiące temu… – Nie, nie. – Kręci głową. – Daj mi skończyć. W tej chwili oboje używamy tego telefonu, prawda? – No tak. – Do czego on zmierza? – Więc ten SMS mógł być adresowany zarówno do mnie, jak i do ciebie. Ja nie mam narzeczonej, Poppy. – Podnosi głowę i patrzy na mnie nieco ponurym wzrokiem. – Ale ty… Przez chwilę jeszcze nic nie rozumiem, lecz nagle przebiega mi po plecach lodowaty dreszcz. – Nie. Chcesz powiedzieć… Nie! Co za bzdura. – Wyrywam mu komórkę. – Jest wyraźnie napisane „narzeczona”, widzisz? – Pokazuję palcem, gdyby nie wierzył. – Narzeczona. Rodzaj żeński.
– Zgadza się. Ale żadnej narzeczonej rodzaju żeńskiego nie ma, ona nie istnieje. Czyli… Czuję, że zaczyna mi się robić niedobrze. Powtarzam w myślach tekst SMS-a już bez literówki. „Narzeczony cię zdradza”. Nie, to niemożliwe… Magnus nigdy by… Nagle oboje podskakujemy na dźwięk telefonu. Przyszła dalsza część wiadomości. Odczytuję całość po cichu: Nie wiem, czy to dobry numer, ale czuję, że muszę o tym zawiadomić. Narzeczona Cię zdradza. Z kimś, kogo znasz. Przykro mi, Poppy, że dowiadujesz się o tym tuż przed ślubem, ale uważam, że powinnaś znać prawdę. Przyjaciel Kręci mi się w głowie. Wypuszczam telefon z ręki. To nie może być prawda. Widzę jak przez mgłę, że Sam podnosi telefon i czyta tekst. – Ładny mi przyjaciel – stwierdza posępnie. – Ktokolwiek to jest, pewnie chce tylko namącić. Pewnie nie ma w tym grama prawdy. – Właśnie. – Energicznie kiwam głową. – Masz rację, na pewno jakaś podpucha. Ktoś chce mnie wystraszyć z sobie tylko znanych powodów. Staram się mówić z przekonaniem, ale zdradza mnie drżący głos. – Kiedy ślub? – W sobotę. To już za cztery dni, a ja dostaję takiego SMS-a. – Czy masz jakieś… – waha się Sam. – Czy jest ktoś, kogo ewentualnie mogłabyś podejrzewać? Annalise. Zanim zdążę dobrze pomyśleć, ten obraz już jest w mojej głowie. Annalise i Magnus. – Nie. To znaczy… nie wiem. – Odwracam się i przytulam twarz do szyby. Nie chcę o tym rozmawiać. Nie chcę o tym myśleć. Annalise
to moja przyjaciółka. Wiem, że jej zdaniem to ona powinna być z Magnusem, ale mimo wszystko… Annalise w białym fartuchu trzepocząca rzęsami do Magnusa. Jej dłonie przesuwające się po jego ramionach. Poppy, przestań. Przykładam pięści do oczu i trę co sił, próbując wymazać z głowy ten obraz. Dlaczego ten ktoś musiał mi przysłać takiego SMS-a? Dlaczego musiałam go przeczytać? To nie może być prawda. Nie wierzę. To tylko ordynarne, krzywdzące, szkodliwe, okropne… Po policzku spływa mi łza. Nie wiem, co robić. Jak się zachować w tej sytuacji? Zadzwonić do Magnusa do Brugii? Przerwać mu imprezę? A jeśli się okaże, że jest niewinny, wkurzy się i na zawsze stracimy do siebie zaufanie? – Za kilka minut będziemy na miejscu – mówi cicho Sam. – Poppy, jeżeli nie czujesz się na siłach, zrozumiem… – Nie. Jestem gotowa. – Wyjmuję chusteczkę i wycieram nos. – Nic mi nie jest. – Przecież widzę, w jakim jesteś stanie. – No dobrze, ale co mam zrobić? – Odpisz sukinsynowi. Niech poda, o kogo chodzi. Patrzę na niego z lekkim podziwem. Mnie by to nie przyszło do głowy. – Okej. – Zbieram się w sobie. – Odpiszę. – Sięgam po komórkę i od razu robi mi się lepiej. Przynajmniej działam, lepsze to, niż siedzieć i zadręczać się myślami. Wpisuję tekst SMS-a, z delikatnym przypływem adrenaliny klikam „Wyślij” i dopijam resztkę zimnej herbaty. No, „Przyjacielu”, dawaj, co masz. Odkryj swoje rewelacje. – Wysłałaś? – Sam cały czas mnie obserwował. – Tak. Teraz pozostaje mi tylko czekać na odzew. Pociąg dojeżdża do Basingstoke i część pasażerów zbiera się do wyjścia. Wyrzucam do kosza pusty kubek, biorę torbę i też wstaję. – Dość o moich głupich problemach – mówię, zmuszając się
do uśmiechu. – Chodź, zajmiemy się twoimi.
Rozdział 12 Hotel Chiddingford jest wielki i imponujący, składa się z głównego budynku w stylu georgiańskim, do którego wiedzie długi podjazd, oraz kilku mniejszych, już nie tak ładnych zabudowań ze szkła, częściowo ukrytych za wysokim żywopłotem. Jednak kiedy przyjeżdżamy, tylko ja podziwiam jego urodę. Sam nie jest w najlepszym humorze. Mieliśmy problem ze znalezieniem taksówki, potem zatrzymało nas stado owiec, a na koniec kierowca zgubił drogę. Sam SMS-ował jak szalony, odkąd tylko wsiedliśmy do auta, i teraz przy wejściu czekają na nas jacyś nieznani mi dwaj osobnicy w garniturach. Sam rzuca taksówkarzowi kilka banknotów i już otwiera drzwi, zanim ten zdążył dobrze zahamować. – Poppy, przepraszam na chwilę. Cześć, chłopaki… Stają we trzech na żwirowym podjeździe i naradzają się nad czymś. Powoli wysiadam z taksówki i rozglądam się po wypielęgnowanych ogrodach. Są tu boiska do krokieta, strzyżone bukszpany, a nawet mała kapliczka, w której z pewnością przyjemnie byłoby wziąć ślub. Miejsce wydaje się opuszczone, a w powietrzu czuć rześki chłód, który przyprawia mnie o dreszcze. Może to tylko nerwy albo opóźnione skutki szoku. A może fakt, że stoję na jakimś odludziu, nie bardzo wiedząc, co tu robię, podczas gdy moje życie osobiste właśnie wali się w gruzy. Wyciągam dla towarzystwa komórkę. Samo trzymanie jej w dłoni dodaje mi otuchy. Czytam jeszcze kilkakrotnie tego nieszczęsnego SMS-a, żeby się pozadręczać, i układam wiadomość do Magnusa. Po kilku próbach znajduję idealną formę: Cześć, co tam słychać? P. Żadnych całusków. Klikam „Wyślij” i oczy zaczynają mnie szczypać. To krótka wiadomość, ale mam wrażenie, że każde słowo niesie ze sobą podwójny, potrójny, a nawet poczwórny ładunek znaczeniowy. Z bolesnym podtekstem, który Magnus albo wyczuje, albo nie77.
„Cześć” znaczy: „Cześć. Zdradzałeś mnie? Tak czy nie? Błagam, BŁAGAM, niech to będzie nieprawda”. „Co” znaczy: „Bardzo bym chciała, żebyś do mnie zadzwonił. Wiem, że się bawisz z kumplami, ale poczułabym się o wiele spokojniejsza, słysząc twój głos w słuchawce, wiedząc, że mnie kochasz i że nie mógłbyś zrobić czegoś takiego”. „Tam” znaczy: „Boże, ja tego nie zniosę. A jeśli to prawda? Co ja wtedy zrobię? Co powiem? Z drugiej strony, jeśli to jednak nieprawda i podejrzewałam cię niesłusznie…” – Poppy! To Sam. Wystraszył mnie. – Jestem, jestem! – Wrzucam telefon do torby. Muszę się skoncentrować, nie mogę teraz myśleć o Magnusie. Muszę być zwarta i gotowa do pomocy. – Poznaj Marka i Robbiego. Pracują dla Vicks. – Już tu jedzie – mówi Mark, kiedy wchodzimy na schody. – Sir Nicholas na razie nie rusza się z biura. Uznaliśmy, że najlepiej, aby został w Berkshire na wypadek ewentualnego nalotu dziennikarzy. – Nick nie powinien się ukrywać – oburza się Sam. – Nie ukrywa się, tylko powinien zachować spokój. Nie chcemy, żeby pędził do Londynu, bo wszyscy pomyślą, że mamy kryzys. Wieczorem ma wygłosić mowę podczas kolacji, jutro się spotkamy, zobaczymy, jak się sprawy rozwinęły. Jeśli chodzi o konferencję, na razie idzie zgodnie z planem. Sir Nicholas oczywiście miał się zjawić dziś rano, ale będziemy musieli poczekać… – krzywi się lekko – …co się wydarzy. – Co z zakazem publikacji? – pyta Sam. – Rozmawiałem z Julianem, robi co może… Robbie wzdycha. – Sam, już wiemy, że nic z tego nie będzie. To znaczy, nie zrezygnujemy z ubiegania się o niego, ale… Właśnie wchodzimy do ogromnego lobby. No, no. Ta konferencja jest dużo nowocześniej zorganizowana niż nasz coroczny zjazd branżowy. Wszędzie umieszczono wielkie logo
White Globe Consulting, a na ścianach wiszą ogromne monitory. Musieli zainstalować w sali kamerę, bo widać na nich ludzi siedzących w rzędach na widowni. Wprost przed nami znajduje się dwoje podwójnych drzwi. Nagle dobiega zza nich gromadny śmiech, który po dziesięciu sekundach powtarza się na monitorach. W lobby nie ma nic oprócz stolika, na którym leży kilka plakietek z nazwiskami. Siedzi przy nim wyraźnie znudzona dziewczyna. Na nasz widok wstaje i niepewnie się uśmiecha w moją stronę. – Dobrze się bawią – mówi Sam, patrząc na monitor. – Malcolm przemawia – wyjaśnia Mark. – Świetnie mu idzie. My siedzimy tutaj. – Prowadzi nas do bocznego pomieszczenia i dokładnie zamyka drzwi. – A więc, Poppy – zwraca się do mnie uprzejmie Robbie – Sam zapoznał nas z twoją… hipotezą. – To nie jest moja hipoteza – odpowiadam przerażona. – Nic o tym nie wiem! Ja tylko odebrałam te wiadomości i pomyślałam, że mogą mieć związek ze sprawą, a Sam wszystko wydedukował… – Myślę, że ona coś znalazła. – Sam patrzy w oczy Markowi i Robbiemu, gotów walczyć, gdyby ośmielili się zaprzeczyć. – Notatka jest podmieniona. Wszyscy co do tego się zgadzamy. – Notatka brzmi… nietypowo – poprawia go Robbie. – Nietypowo? – Sam wygląda, jakby miał wybuchnąć. – On tego nie napisał, do cholery! Zrobił to ktoś inny i wprowadził do systemu. Dowiemy się, kto to był, Poppy go słyszała i rozpozna głos. – Dobrze. – Robbie wymienia spojrzenia z Markiem. – Powiem tylko, że musimy być bardzo, ale to bardzo ostrożni. Ciągle myślimy, jak przekazać wiadomość załodze. Jeśli nagle wyskoczysz z oskarżeniami… – Jezu, miejże do mnie trochę zaufania. Z niczym nie wyskoczę. – To co chcesz zrobić? – Mark wydaje się autentycznie zainteresowany.
– Pochodzić wkoło, posłuchać. Znaleźć igłę w stogu siana. Jesteś na to gotowa, Poppy? – Jak najbardziej – przytakuję, próbując ukryć, jak bardzo się boję. Żałuję, że w ogóle wysłuchałam tych wiadomości. – A potem… – Robbie wciąż nie jest usatysfakcjonowany. – Zróbmy najpierw pierwszy krok. Chwila milczenia. – Dobra, niech będzie – zgadza się w końcu Robbie. – W sumie co to szkodzi. A jak wytłumaczysz obecność Poppy? – Nowa asystentka? – sugeruje Mark. Sam kręci głową. – Już kogoś zatrudniłem i pół piętra zdążyło ją poznać. Nie komplikujmy sprawy. Poppy myśli o dołączeniu do firmy, a ja ją oprowadzam. Może być, Poppy? – Tak, pewnie. – Masz listę pracowników? Robbie wyciąga kartkę. – Proszę. Ale bądź dyskretny. Mark uchylił drzwi i zagląda do lobby. – Wychodzą – mówi. My też wychodzimy. Wszystkie drzwi są otwarte i z sali konferencyjnej wylewa się tłum ludzi. Rozmawiają, śmieją się. Wyglądają całkiem świeżo, zważywszy, że jest już wpół do siódmej, a przez całe popołudnie słuchali wystąpień. – Ale ich jest… – wzdycham zniechęcona. – Damy radę – pociesza mnie Sam. – Wiemy, że to był męski głos, a to zawęża krąg. Przejdziemy się wkoło i po kolei będziemy wykluczać. Mam swoje podejrzenia, ale… nie chcę cię nastawiać. Powoli ruszam za nim w tłum. Ludzie częstują się drinkami, pozdrawiają się, głośno dowcipkują – istna kakofonia. Moje uszy pracują jak radary. – Wyłapałaś go już? – pyta Sam, podając mi szklankę soku pomarańczowego. Niby zażartował, ale z nadzieją w głosie. Kręcę przecząco głową. Czuję się przytłoczona, dźwięki w pomieszczeniu zlały się w jeden jazgot. Trudno mi w ogóle
rozróżnić pojedyncze ludzkie głosy, a co dopiero wyłowić ten konkretny tembr, który słyszałam wiele dni temu, przez dwadzieścia sekund, i to w słuchawce telefonu komórkowego. – Okej, zabierzmy się do tego metodycznie – mówi Sam, bardziej do siebie niż do mnie. – Będziemy się poruszać po koncentrycznych kręgach. Co ty na to? Uśmiecham się, ale w życiu nie byłam pod taką presją. Nikt poza mną tego nie zrobi, tylko ja słyszałam ten głos. Wszystko zależy ode mnie. Teraz wiem, jak muszą się czuć psy tropiące na lotniskach. Podchodzimy do grupki kobiet stojących w towarzystwie dwóch mężczyzn w średnim wieku. – Cześć. – Sam wita się z nimi serdecznie. – Relaksujecie się? Przedstawiam wam Poppy, która przyjechała się trochę rozejrzeć. Poppy, to Jeremy… i Peter. Jeremy, ile już u nas pracujesz? A Peter? Będzie ze trzy lata? Tak jest o wiele lepiej, mogę się przysłuchać z bliska, uważniej. Jeden z mężczyzn ma niski, chrapliwy głos, a drugi mówi z wyraźnym akcentem skandynawskim. Po dziesięciu sekundach daję Samowi znak, a ten prowadzi mnie dalej, dyskretnie odhaczając nazwiska na liście. – Cześć, jak się macie? Pozwólcie, że przedstawię wam Poppy, chce się trochę zapoznać z firmą. Poppy, Nihala już znasz, a to jest Colin. Czym ty się teraz właściwie zajmujesz, Colin? Niesamowite, jak różnorodne są ludzkie głosy, gdy się uważniej przysłuchać. Nie chodzi tylko o barwę, ale akcent, intonację, szybkość mówienia czy drobne wady wymowy. – A pan? – Uśmiecham się do brodatego faceta, który dotąd się nie odezwał. – No cóż, to był ciężki rok… – zaczyna powoli. Nie, to nie ten. Odpada. Zerkam na Sama, a ten szybko łapie mnie za rękę. – Wybacz, Dudley, musimy lecieć… – Kieruje nas w stronę kolejnej grupki i śmiało wchodzi w środek rozmowy, przerywając czyjąś anegdotę. – Poppy, to jest Simon… Stephanie już chyba
znasz… Simon, Poppy właśnie podziwiała twoją marynarkę. Gdzie ją kupiłeś? Nie sądziłam, że potrafi być taki bezczelny. Bezceremonialnie nakłania mężczyzn do mówienia, kobiety w zasadzie ignorując. Rozumiem jednak, że to jedyny sposób. Im dłużej słucham, tym pewniej się czuję. To łatwiejsze, niż myślałam, ponieważ wszystkie głosy bardzo się różnią od tego, który słyszałam w telefonie. Tyle że zaliczyliśmy już cztery grupy i wszystkich wyeliminowaliśmy. Rozglądam się nerwowo po lobby. Co będzie, jeśli obejdę wszystko i nadal nie znajdę winowajcy? Sam nie traci zapału. Przed nami kolejne grono pracowników. – Czołem, ekipa! Dobrze się bawicie? Pozwólcie, że przedstawię Poppy, która przyjechała tutaj trochę się rozejrzeć. Poppy, to jest Tony. Tony, może opowiesz jej o swoim dziale? To jest Daniel, a to… a, Willow. Kiedy podchodziliśmy, stała tyłem, więc miała odwróconą twarz, ale teraz spogląda prosto na nas. Ups. – Sam! – mówi po tak długiej pauzie, że zaczynało się już robić niezręcznie. – A to… kto? No cóż. Jeżeli mój SMS do Magnusa był obarczony ukrytym znaczeniem, to to krótkie pytanie Willow wprost załamało się pod jego ciężarem. Nie trzeba być ekspertem od psychiki tej kobiety, aby zrozumieć, że to naprawdę znaczyło: „Co to za PINDA i co ona tu robi z TOBĄ? Rany boskie, Sam, ty CELOWO SOBIE ZE MNĄ POGRYWASZ? Bo wierz mi, GORZKO tego pożałujesz”. Mniej więcej, oczywiście. Nigdy w życiu nie wyczuwałam od kogoś tak otwartej wrogości. Jest jak iskra elektryczna przeskakująca między nami. Nozdrza Willow się rozdymają, oczy przewiercają mnie na wylot, a dłoń ściska szklankę tak mocno, że pod bladą skórą widać napięte ścięgna. Mimo to uśmiecha się miło, a głos ma słodki jak miód. I to jest najstraszniejsze. – Poppy myśli o zatrudnieniu się w firmie – wyjaśnia Sam.
– Ach tak. – Willow nie przestaje się uśmiechać. – Świetnie. Witamy, Poppy. Boję się jej, jest jak obcy stwór z kosmosu. Pod miłym uśmiechem i szczebiotliwym głosem kryje się żmija. – Dziękuję. – No nic, musimy lecieć. Na razie, Willow. – Sam bierze mnie za rękę i prowadzi dalej. Oj, kiepski pomysł. Czuję, jak wzrok Willow wypala mi dziurę w plecach. Sam tego nie czuje? Zbliżamy się do kolejnych podejrzanych, Sam rozpoczyna swój rytuał, ja posłusznie nadstawiam uszu, ale na próżno. Tu też nikt nie przypomina głosem człowieka, który zostawił wiadomość. Widzę, że Sam zaczyna się zniechęcać, choć stara się to ukryć. Po kolejnym nieudanym teście z gromadą pijących piwo młodych informatyków mówi: – Naprawdę? Żaden z nich? – Żaden. – Wzruszam ramionami. – Co ja poradzę? – Nie twoja wina. Usłyszałaś, co usłyszałaś. Nie możesz… jeśli to żaden z nich… To na pewno nie był ten blondyn, co opowiadał o samochodzie? Nie brzmiał ani trochę znajomo? Teraz już wyraźnie przebija w jego głosie rozczarowanie. – Jego podejrzewałeś? – Sam już nie wiem… – Rozkłada ręce. – Może. Tak, ma kontakty w branży informatycznej, jest w firmie od niedawna, Justin i Ed mogliby go łatwo przekabacić… Nie wiem, co odpowiedzieć. Jak mówił: usłyszałam, co usłyszałam. – Zdaje się, że kilka osób wyszło na taras – podpowiadam. Sam kiwa głową. – Spróbujemy, ale najpierw skończmy tutaj. Nawet ja widzę, że żaden z czterech szpakowatych mężczyzn stojących przy barze nie będzie tym, kogo szukamy. I mam rację. Ponieważ Sam dał się wciągnąć w rozmowę o wystąpieniu Malcolma, korzystam z okazji i odchodzę na bok sprawdzić, czy Magnus odpisał. Oczywiście, że nie. Przyszedł natomiast jakiś
mail wysłany na adres
[email protected] wraz z kopią do wiadomości
[email protected]. O mało się nie krztuszę. Sam! Nic z tego. Wiem DOKŁADNIE, co knujesz, i to jest ŻAŁOSNE. Skąd ją wytrzasnąłeś, z AGENCJI? Myślałam, że stać Cię na więcej. Willow Kiedy z niedowierzaniem wpatruję się w ekran, przychodzi następny. Jezu, Sam, jak ona w ogóle jest UBRANA! A może tandetne dżinsowe spódniczki to nowy dress code obowiązujący na konferencjach?? Moja spódnica nie jest wcale tandetna! Poza tym, nie wiedziałam, że tu wyląduję, kiedy się rano ubierałam. Oburzona wciskam „Odpowiedz” i piszę: Moim zdaniem jest piękna, a jej spódniczka wcale nie jest tandetna. I co Ty na to, Wiedźmo Willow? Sam. Oczywiście nie wysyłam tego, tylko natychmiast kasuję. Już mam chować telefon, kiedy przychodzi trzeci mail od Willow. Doprawdy, czy ona nie zna umiaru? Chcesz, żebym była zazdrosna. Dobrze. Szanuję to. Nawet mi się to podoba. Przyda się trochę podgrzać nasz związek. Ale DAJ MI POWÓD DO ZAZDROŚCI!!! Bo wierz mi, ten Twój dzisiejszy występ na nikim nie zrobił wrażenia. Pokazywać się publicznie z szarą myszką, która nawet NIE POTRAFI UŻYWAĆ SUSZARKI… Dramat, Sam. Normalnie dramat. Pogadamy, jak dorośniesz. Willow Odruchowo dotykam włosów. Naprawdę modelowałam je rano suszarką! Tylko trudno dotrzeć do tych z tyłu. Nie żebym specjalnie przejmowała się opinią Willow, ale trochę mnie to ubodło… Przerywam myśli, bo nagle widzę, że świeci się komórka. Nie wierzę. Przyszedł mail od Sama. Odpisał jej! Tyle że kliknął
„Odpisz wszystkim”, dlatego mail dotarł też do mnie. Zaskoczona podnoszę wzrok i widzę, że Sam nadal stoi z tymi facetami przy barze. Wydaje się pochłonięty rozmową. Musiał to napisać bardzo szybko. Otwieram i znajduję jedną linijkę: Przestań, Willow. Na nikim nie robi to wrażenia. Oj, to jej się nie spodoba. Czekam na kolejny zjadliwy atak na Sama, ale nic nie nadchodzi. Może ją zatkało tak jak mnie. – Świetnie, pogadamy później! – Głos Sama wzbija się ponad gwar. – Poppy, chcę ci przedstawić jeszcze kilka osób. Szybko chowam telefon. – Jasne. Chodźmy. Robimy ostatnie okrążenie. Lista Sama jest pełna „ptaszków”. Wysłuchałam już chyba wszystkich męskich głosów w firmie i nadal ani jednego, który by przypominał ten z telefonu. Zaczynam nawet wątpić, czy dobrze go zapamiętałam. A może wręcz wszystko mi się przyśniło? Idziemy korytarzem w stronę drzwi prowadzących na taras. Widzę, że Sam jest przybity. Mnie też nie jest najweselej. – Przepraszam – bąkam pod nosem. – Nie twoja wina. – Sam podnosi wzrok i zdaje się dostrzec mój nastrój. – Poważnie, Poppy. Wiem, że starasz się jak możesz. Aha, i przepraszam cię za Willow. – E tam. – Macham ręką. – Nie przejmuj się. Przez chwilę idziemy w milczeniu. Mam ochotę powiedzieć coś w stylu: „Dzięki, że się za mną wstawiłeś”, ale jakoś mi głupio. Nie powinnam się wtrącać w ich korespondencję. Na oświetlonym lampionami tarasie jest parę grupek ludzi, ale nawet w przybliżeniu nie tyle co w środku. Pewnie z powodu zimna. A szkoda, bo panuje tu całkiem przyjemna imprezowa atmosfera. Jest bar, kilka osób nawet tańczy. W rogu jakiś facet z kamerą robi wywiad z dwiema rozbawionymi dziewczynami. – A nuż nam się poszczęści – mówię pogodnie. – A nuż – powtarza Sam, ale widzę, że dał za wygraną.
– Co się stanie, jeśli go tu nie znajdziemy? Twarz Sama jest napięta, ale na ułamek sekundy pojawia się na niej uśmiech. – Cóż, przynajmniej spróbowaliśmy. – No to do roboty – rzucam dziarsko. – Próbujmy. Podchodzimy do najbliższej grupki i Sam uruchamia tę samą gadkę. – Cześć wam, jak się macie? Przedstawiam wam Poppy, przyjechała się trochę rozejrzeć. Poppy, to jest James. James, opowiedz jej, czym się zajmujesz. To jest Brian, a to Rhys. To nie James, Brian ani Rhys. Ani Martin czy Nigel. Wszystkie nazwiska na liście Sama zostały odhaczone. Chce mi się płakać, kiedy na niego patrzę. W końcu opuszczamy grupkę stażystów, których nawet nie było na liście i z pewnością nie mogło być wśród nich Scottiego. Robota skończona. – Zadzwonię do Vicks – mówi Sam. – Poppy, dzięki, że poświęciłaś swój czas. To był głupi pomysł. Kładę mu dłoń na ramieniu. – Nieprawda. Mogło się udać. Sam patrzy na mnie i przez chwilę stoimy nieruchomo. – Jesteś bardzo miła – mówi w końcu. – Cześć, Sam! Cześć wszyscy! – rozlega się przenikliwy szczebiot jakiejś laski. Aż się wzdrygam. Może jestem przewrażliwiona, bo za długo wsłuchiwałam się w ludzkie głosy, ale ten przyprawia mnie o ból zębów. Odwracam się i widzę energiczną młodą kobietę z włosami przewiązanymi różową chustą, która podchodzi do nas w towarzystwie kamerzysty, krótko ostrzyżonego bruneta w dżinsach. O nie. – Cześć, Amando – odpowiada Sam. – Co słychać? – Nagrywamy uczestników konferencji – mówi wesoło. – Parę słów do kamery, krótkie pozdrowienia, pokażemy to na wieczornej gali. Kierują obiektyw prosto na mnie. Nie mogę nikogo
pozdrawiać, mnie tu nie powinno być. – Powiedz, co chcesz – zachęca Amanda. – Coś od siebie, może żart… – Zerka na listę i pyta: – Przepraszam, z jakiegoś jesteś działu? – Poppy jest tu gościnnie – wyjaśnia Sam. – O, wspaniale! – Czoło Amandy się rozjaśnia. – To może udzielisz nam wywiadu? Co myślisz, Ryan? Znasz Ryana, Sam? Studiuje w Londyńskiej Szkole Ekonomii i jest u nas na półrocznym stażu. Wszystkie nasze filmy promocyjne to jego robota. Zrób zbliżenie, Ryan. Poppy to nasz gość specjalny! Co? Nie jestem żadnym gościem specjalnym. Chciałabym uciec, ale czuję się unieruchomiona przez kamerę. – Przedstaw się tylko, a Ryan zada ci kilka pytań – instruuje dziewczyna. – A więc, nazywasz się… – Witam – mówię z ociąganiem do kamery. – Jestem… Poppy. – To kompletnie bez sensu. Co ja mogę powiedzieć tym wszystkim obcym ludziom? Może pozdrowię Willow? Cześć, Wiedźmo Willow. Twierdzisz, że paraduję publicznie z twoim chłopakiem? Cóż, mam dla ciebie nowinę: on już nie jest twoim chłopakiem! Parskam śmiechem pod nosem. – O, właśnie. Najlepiej na luzie – cieszy się Amanda. – Ryan, jesteś gotowy? – Jasne. Poppy, jakie wrażenia z dotychczasowego przebiegu konferencji? Wysoki, piskliwy głos dochodzący zza kamery przeszywa moje uszy jak prąd o mocy tysiąca woltów. To on. Głos, który słyszałam w słuchawce. Jego właściciel właśnie do mnie mówi. Facet w dżinsach, z kamerą na ramieniu. To on. – Dobrze się bawisz? – pyta dalej, a mnie wszystko się przypomina. Jakbym cofnęła w głowie taśmę. „Scottie mówi. Załatwione. Jak mówiłem, chirurgiczna precyzja”.
– Które wystąpienie podobało ci się najbardziej? – Nie była na żadnym – wtrąca się Sam. – A, rozumiem. „Żadnych śladów. Przyznam, wyszło genialnie. Baju, baju, Święty Mikołaju”. – W skali jeden do dziesięciu, na ile oceniasz przyjęcie koktajlowe? „Scottie mówi”. To jest Scottie, bez wątpienia. – Wszystko w porządku? – Wysuwa głowę zza kamery, lekko zniecierpliwiony. – Już się nagrywa, możesz mówić. Z bijącym sercem wpatruję się w jego szczupłą, inteligentną twarz i modlę się w duchu, żeby tylko niczego nie dać po sobie poznać. Czuję się jak królik zahipnotyzowany przez kobrę. – Nie przejmuj się, Poppy. – Sam podchodzi do mnie ze współczuciem w oczach. – Mnóstwo ludzi ma tremę przed kamerą. – Nie! – udaje mi się wyksztusić. – To nie to… ja… Patrzę na niego bezradnie. Czuję się jak w jednym z tych koszmarnych snów, kiedy nie możemy krzyknąć, że nas mordują. – Słuchajcie, ona chyba nie jest na to gotowa. Czy moglibyście… – Wykonuje gest w stronę Amandy i Ryana. – Przepraszamy. – Amanda zakrywa dłonią usta. – Nie chcieliśmy nikogo wystraszyć! Miłego wieczoru! – Odchodzą filmować pozostałych, a ja odprowadzam ich wzrokiem jak sparaliżowana. Sam uśmiecha się do mnie smutno. – Biedna Poppy. Jeszcze tego ci było trzeba. Wybacz, wymyślili to niedawno, sam nie wiem po co… – Cicho! – przerywam mu, choć jeszcze z trudem wydobywam głos. – Cicho bądź! Sam patrzy na mnie zdumiony. Podchodzę do niego, wspinam się na palce, aż moje usta muskają jego ucho, a jego włosy moją twarz. Nabieram powietrza, wdychając jego ciepło i zapach, i delikatnym szeptem mówię: – To on.
Zostajemy na zewnątrz kolejne dwadzieścia minut. Sam najpierw odbywa długą rozmowę telefoniczną z sir Nicholasem, z której nic nie słyszę, a potem krótszą, ostrą rozmowę z Markiem, z której docierają do mnie urywki zdań: „Pieprzę politykę firmy… Jak tylko Vicks się zjawi…”. Można wyczuć, że poziom napięcia rośnie. Myślałam, że Sam będzie zadowolony, że pomogłam, tymczasem minę ma jeszcze bardziej ponurą niż przedtem. Kończąc rozmowę, rzuca do słuchawki: „Po czyjej ty jesteś stronie? Na Boga, Mark”. – I co zamierzasz zrobić? – pytam nieśmiało, kiedy już się rozłączył. – Przeszukują służbowe konto mailowe Ryana. Ale on jest bystry, nie korzystałby z firmowej sieci. Załatwił to przez telefon albo użył prywatnego konta. – To co teraz? – W tym problem. – Na jego twarzy pojawia się grymas frustracji. – Chodzi o to, że nie mamy czasu na dyskusje o procedurach. Nie mamy czasu na konsultacje z prawnikami. Jeżeli o mnie chodzi… – Kazałbyś go aresztować, skonfiskował cały majątek i zmusił do poddania się badaniu na wykrywaczu kłamstw. Najlepiej w jakiejś ciemnej piwnicy. Uśmiecha się niechętnie. – Coś w tym stylu. – Jak tam sir Nicholas? – Zgrywa wesołego, możesz to sobie wyobrazić. Trzyma się, ale przeżywa to znacznie mocniej, niż pokazuje. – Ty też – zauważam delikatnie. Sam spogląda na mnie znienacka, jakbym go na czymś przyłapała. – Pewnie tak – przyznaje po dłuższej chwili. – Przyjaźnię się z Nickiem od lat. To świetny facet. Zrobił w życiu parę niesamowitych rzeczy, ale jeśli im się uda z tym zniesławieniem, ludzie będą go kojarzyli tylko z tym. Do śmierci będzie mu towarzyszył jeden nagłówek: „Sir Nicholas Murray podejrzany o korupcję”. Nie zasłużył sobie na to. A zwłaszcza żeby go wrobili
koledzy z jego własnej firmy. No nic, musimy iść. – Sam zbiera się w sobie. – Czekają na nas. Vicks zaraz tu będzie. Wracając, mijamy grupkę kobiet zebranych wokół stołu, dekoracyjny ogród i docieramy do ogromnych podwójnych drzwi – głównego wejścia do hotelu. Moja komórka kilka razy się odzywała, więc dyskretnie ją wyjmuję, żeby sprawdzić, czy to czasem nie Magnus… Patrzę na ekran i oczom nie wierzę. Musiałam mimowolnie wydać z siebie jakiś dźwięk, bo Sam posyła mi dziwne spojrzenie. W skrzynce mam świeży mail. Klikam na niego, rozpaczliwie licząc na to, że nie zobaczę w nim tego, czego się najbardziej obawiam. Niech to szlag. Co robić? Jesteśmy już prawie w hotelu. Muszę mu powiedzieć, nie mam wyjścia. – Sam – mówię przez ściśnięte gardło. – Poczekaj chwilkę. – O co chodzi? – Przystaje zniecierpliwiony. Brzuch mnie zaczyna boleć z nerwów. Muszę się usprawiedliwić: gdybym wiedziała, że Sam będzie musiał zażegnywać poważny kryzys związany z wyciekiem dokumentów, doradcami rządowymi i telewizją ITN, nie wysyłałabym tego maila do jego ojca. Oczywiście, że nie. Ale nie wiedziałam i wysłałam. A teraz… – No mów – dopytuje się. Od czego zacząć? Jak go ugłaskać? – Tylko proszę, nie złość się – mówię zapobiegawczo, chociaż to trochę tak, jakby próbować ugasić pożar lasu, rzucając w ogień kostkę lodu. – No co? – Głos Sama brzmi coraz groźniej. – Bo… Myślałam, że robię dobrze, ale widzę, że ty to możesz odebrać nieco inaczej. – Co ty, u licha… Jezu, nie. Błagam, nie mów, że wygadałaś o tym koleżankom… – No coś ty! – oburzam się. – Oczywiście, że nie! – To o co chodzi?
Trochę mnie ośmieliło to jego błędne przypuszczenie. Przynajmniej nie okazałam się paplą. Przynajmniej nie sprzedałam tej historii tabloidom. – O sprawy rodzinne. O twojego tatę. Sam robi zdziwioną minę, ale nic nie mówi. – Przykro mi było, że nie utrzymujecie ze sobą kontaktu, więc odpisałam na jego list. Sam, on strasznie chce się z tobą zobaczyć. Chce zrobić pierwszy krok! Ty nigdy nie przyjeżdżasz do Hampshire, nigdy go nie odwiedzasz… – Na litość boską – mamrocze pod nosem Sam. – Naprawdę nie mam na to czasu. Te słowa mnie ranią. – Nie masz czasu dla własnego ojca? Wiesz co, panie Ważniaku, ty chyba masz popieprzoną hierarchię wartości. Wiem, że jesteś zapracowany i masz teraz kłopoty, ale… – Poppy, ani słowa więcej. Nie wiesz, jak bardzo się mylisz. Ten jego spokój doprowadza mnie do szału. Jak on śmie być tak pewny siebie przez cały czas? – A może to ty się mylisz! – wybucham. – To ty pozwalasz, żeby życie ci przeciekało między palcami, bo nie chcesz się angażować! Może Willow ma rację?! – Słucham?! – Na wzmiankę o niej Sam robi się wściekły. – Marnujesz swoje szanse! Marnujesz szanse na związki z ludźmi, które mogłyby ci dużo dać, bo nie chce ci się słuchać, nie chce ci się rozmawiać… Sam rozgląda się z zażenowaniem. – Uspokój się, Poppy. Histeryzujesz. – Za to ty jesteś zbyt opanowany! – Chyba zaraz eksploduję. – Za bardzo stoicki! – Nagle staje mi w głowie obraz rzymskich senatorów czekających na śmierć. – Wiesz co, Sam? Zamieniasz się w skałę! Wybucha śmiechem. – W skałę? – Pewnego dnia obudzisz się jako kamienny posąg i nawet tego nie zauważysz. Będziesz uwięziony w samym sobie. – Głos
mi drży, nie wiem czemu. Co mi do tego, czy się zamieni w posąg czy nie? Sam przygląda mi się podejrzliwie. – Poppy, nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale odłóżmy to na razie, bo mam sprawy do załatwienia. – Dzwoni mu komórka, przykłada ją do ucha. – Cześć, Vicks. Już idę. Chwytam go za rękę. – Wiem, że masz w firmie sytuację alarmową, ale pewien starszy pan bardzo czeka na wieści od ciebie. Tęskni i chce porozmawiać, choćby z pięć minut. I wiesz co? Zazdroszczę ci. Sam wzdycha z niecierpliwością. – Poppy, do jasnej cholery, nic nie rozumiesz. – Czyżby? – Czuję, że moje głęboko skrywane emocje zaczynają wyłazić na wierzch. – Wiele bym dała, żeby być na twoim miejscu. Chciałabym móc zobaczyć się z tatą. Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście. To wszystko. Szybko ocieram łzę, która pociekła mi po policzku. Sam milczy. Chowa telefon i patrzy mi prosto w oczy. W końcu mówi cicho: – Słuchaj, Poppy. Wiem, co czujesz. Wcale nie trywializuję więzi rodzinnych. Mam bardzo dobre stosunki z ojcem i odwiedzam go, kiedy tylko mogę, ale to nie jest taki proste, zważywszy, że mieszka w Hongkongu. O Boże, są aż tak oddaleni od siebie? On nawet nie wie, że jego ojciec wrócił do Anglii? – Sam! Ty nie rozumiesz, on wrócił! Mieszka w Hampshire! Przysłał ci maila, chciał się spotkać. W ogóle nie czytasz poczty? Sam dostaje ataku śmiechu. Czuję się urażona. W końcu ociera oczy i mówi: – Dobra, zacznijmy od początku. Wyjaśnijmy to. Mówisz o mailu od Davida Robinsona, tak? – Nie! Mówię o mailu od… Zaraz. Robinson? Robinson? Łapię za telefon i sprawdzam adres:
[email protected]. Przyjęłam, że to David Roxton. Wydawało mi się to
oczywiste. – Wbrew temu, co sądzisz, przeczytałem tego maila, ale postanowiłem go zignorować. Wierz mi, David Robinson nie jest moim ojcem. Do reszty się pogubiłam. – Ale podpisywał się „tato”. Przecież widziałam. „Tato”. To kto to, twój ojczym? Przybrany ojciec? – Nie jest moim ojcem w żadnej postaci – tłumaczy cierpliwie Sam. – Skoro musisz wiedzieć, na studiach mieliśmy paczkę kumpli, jednym z nich był David Robinson. David Andrew Daniel Robinson. W skrócie D.A.D. Dlatego nazywaliśmy go „Tato”. Teraz rozumiesz? Zaczyna iść w stronę hotelu, uznawszy temat za zamknięty, a ja stoję jak wryta i nie mogę się otrząsnąć z szoku. Jak to? „Tato” nie jest ojcem Sama?! To jego kumpel?! Skąd niby miałam to wiedzieć? Nie można się tak podpisywać, jeśli nie jest się rzeczywiście rodzicem. Powinno się wprowadzić zakaz. W życiu nie czułam się większą idiotką niż w tej chwili. Chociaż… Odtwarzam teraz w pamięci wszystkie maile od Davida Robinsona. „Sporo czasu minęło. Często o tobie myślę… Odsłuchałeś moje wiadomości? Nie przejmuj się, wiem, że jesteś zapracowany… Jak wspominałem, jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Nie wybierasz się czasem do Hampshire?” Zgoda, niech będzie, że wszystko pokręciłam z tym ojcem, wiejskim domkiem i wiernym psem, ale te słowa i tak mnie poruszają. Brzmią tak skromnie, są tak pełne pokory. Ten David to ewidentnie stary przyjaciel, który pragnie odnowić kontakty. Może to kolejna zaniedbana relacja w życiu Sama. Może kiedy się spotkają, znikną dzielące ich lata, a potem Sam mi podziękuje i powie, że musi bardziej cenić przyjaźń, że wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy, że odmieniłam jego życie… Zrywam się i doganiam Sama. – To bliski przyjaciel, ten David? Taki stary dobry kumpel? – Nie – odpowiada Sam, nie zwalniając kroku.
– Ale kiedyś musieliście się przyjaźnić. – Chyba tak. Mógłby wykrzesać z siebie nieco więcej entuzjazmu. Czy on zdaje sobie sprawę, jak puste stanie się jego życie, jeśli nie podtrzyma więzów z ludźmi, którzy byli kiedyś dla niego ważni? – No to ciągle coś was łączy! Gdybyś go spotkał, może udałoby się to odświeżyć! Wniosłoby coś pozytywnego w twoje życie! Sam przystaje i patrzy na mnie. – Czemu tak nagle cię to interesuje? – Bez powodu. Tak sobie tylko pomyślałam, że może chciałbyś się z nim spotkać. – Mam z nim kontakt. – Sam jest już wyraźnie zirytowany. – Co parę lat spotykamy się na drinku i za każdym razem powtarza się to samo. David ma nowy pomysł na biznes i szuka inwestora. Z reguły chodzi o jakiś idiotyczny produkt albo piramidę. Jeśli nie sprzęt do fitnessu, to superszczelne okna albo timesharing w Turcji… Ja, jak głupi, daję mu trochę forsy. Potem biznes upada i David znów nie odzywa się przez rok albo dwa. Chciałem przerwać to błędne koło, dlatego nie odpisałem mu na mail. Może zadzwonię do niego za miesiąc, dwa, ale teraz, szczerze mówiąc, ostatnia rzecz, jakiej mi trzeba w życiu, to David Robinson… – Urywa i przygląda mi się badawczo. – Co? Głośno przełykam ślinę. Trudno, nie mam wyjścia. – On czeka na ciebie w barze. Możliwe, że Sam nie skamieniał jeszcze do końca, ponieważ kiedy zbliżamy się do hotelu, nic nie mówi, ale na twarzy ma wypisaną całą gamę emocji: od gniewu przez wściekłość, frustrację do… Cóż, z powrotem do gniewu78. – Przepraszam. Myślałam, że… Nie ma sensu. Już wyjaśniałam swoje motywy. Prawdę mówiąc, nie pomogło. Otwieramy ciężkie podwójne drzwi i naszym oczom ukazuje się Vicks biegnąca korytarzem z komórką przy uchu i stertą
papierów w ręku. Jest cała zaaferowana. – Czekaj, Mark, właśnie spotkałam Sama. Zadzwonię później. – Podnosi wzrok i z miejsca przechodzi do rzeczy: – Sam, przykro mi, wracamy do pierwotnej wersji oświadczenia. – Co takiego! – grzmi Sam. – Chyba żartujesz! – Nie mamy nic na Ryana, żadnych dowodów ani śladów. A czasu już nie ma. Wybacz, Sam, wiem, że próbowałeś, ale… Zapada ciężkie milczenie. Vicks i Sam nawet na siebie nie patrzą, ale mowa ciała pokazuje wszystko. Vicks w obronnym geście obejmuje rękami laptop i stertę papierzysk, Sam przyciska do czoła zaciśnięte pięści. Ja natomiast usiłuję wtopić się w ścianę. – Vicks, wiesz, że to bzdury – mówi Sam takim tonem, jakby z trudem nad sobą panował. – Wiemy, co się stało. Mamy zignorować te nowe informacje? – To nie informacje, tylko domysły! Nie wiemy, co się wydarzyło! – Vicks rozgląda się po korytarzu i ścisza głos. – A jeśli natychmiast nie damy tego oświadczenia do ITN, to nas zjedzą. – Mamy czas. Pogadamy z tym całym Ryanem. Przesłuchamy go. – Ile to zajmie? Co nam to da? – Vicks mocniej przyciska do siebie laptop. – To są poważne oskarżenia, Sam. Niczym niepoparte. Chyba że znajdziemy konkretny, niepodważalny dowód… – Czyli stajemy z boku, umywamy ręce, tamci wygrywają. – Sam mówi ze spokojem, ale widzę, że w środku kipi ze złości. – Informatycy w Londynie ciągle przeszukują system, ale dopóki nie znajdą dowodu… – Spogląda na zegar na ścianie. – Jezus, dochodzi dziewiąta. Sam, nie mamy już czasu. – Daj mi z nimi pogadać. – Dobrze – wzdycha Vicks. – Ale nie tutaj. Przenieśliśmy się do większego pokoju, tam jest Skype. – To chodźmy. Ruszają szybkim krokiem, a ja za nimi, choć nie jestem
pewna, czy powinnam. Sam ma tak zmartwioną minę, że boję się odezwać. Vicks prowadzi nas przez salę balową z zastawionymi stołami do następnego lobby, potem w stronę baru… Czyżby Sam zapomniał o Davidzie Robinsonie? – Sam, czekaj! – wołam pośpiesznie. – Nie idź koło baru, chodźmy inną drogą… – Sam! – zatrzymuje nas ochrypły głos. – Tu jesteś! Serce mi zamiera ze strachu. To pewno on, David. Ten lekko łysiejący facet z kręconymi włosami, ubrany w stalowy garnitur z połyskiem, czarną koszulę i biały skórzany krawat. Maszeruje ku nam z szerokim uśmiechem na pucołowatej twarzy. W ręku trzyma szklankę whisky. – Kopę lat! – Podchodzi i mocno ściska Sama. – Czego się napijesz, stary? Chyba że firma stawia. W takim razie ja poproszę podwójnie! – I zanosi się przeraźliwym śmiechem, od którego cierpnie mi skóra. – Kto to jest? – pyta zaskoczona Vicks. – Długo by mówić. Kolega ze studiów. – Znam wszystkie tajemnice Sama! – oznajmia David, waląc go w plecy. – Chce je pani poznać, proszę wyskoczyć ze stówki. Żartuję! Wystarczy dwudziestka! – I znów wybucha śmiechem. To się staje nieznośne. – Sam. – Vicks nie kryje zniecierpliwienia. – Musimy już iść. – Iść? – David Robinson udaje, że się potyka do tyłu. – Iść? Kiedy dopiero co przyjechałem? – David. – Uprzejmość Sama jest tak lodowata, że przyprawia mnie o dreszcze. – Wybacz, jest mała zmiana planów. Później spróbuję cię złapać. – To ja się tłukłem czterdzieści minut, a ty nie poświęcisz staremu kumplowi nawet dziesięciu? – David kręci głową z wielkim rozczarowaniem. – I co mam teraz robić, pić tu sam jak głupek? Czuję się okropnie. To ja wpakowałam w to Sama i muszę go ratować. – Ja się z panem napiję – wtrącam szybko. – Idź, Sam.
Dotrzymam Davidowi towarzystwa. Witam, nazywam się Poppy Wyatt. – Podaję mu rękę i staram się ukryć grymas na twarzy, czując jego lepki uścisk. – Idź. – Patrzę Samowi w oczy. – No idź. Ten chwilę się waha, w końcu kiwa głową. – Okej. Dzięki. Bierz wszystko na rachunek firmy. Od razu odchodzi z Vicks. – Taa… – David jeszcze nie bardzo wie, jak zareagować. – No, nieźle. Niektórzy, powiem pani, to za bardzo się przejmują swoją rolą. – Sam ma w tej chwili pilną sprawę na głowie – usprawiedliwiam go. – Wyjątkowo pilną. – A pani kto, jego asystentka? – Niezupełnie. W pewnym sensie mu pomagam. Nieoficjalnie. – Nieoficjalnie. – David puszcza do mnie oko. – Kapuję. Wszystko na koszt firmy. Nikt się nie przyczepi. Teraz rozumiem: ten człowiek to koszmar. Nic dziwnego, że Sam całe życie stara się go unikać. – Jeszcze jednego drinka? – pytam na tyle uprzejmie, na ile mnie stać. – A potem może mi pan opowie, czym się zajmuje? Sam wspomniał, że inwestuje pan… w sprzęt do fitnessu? David krzywi się z niezadowoleniem i opróżnia szklankę. – Chwilę siedziałem w tej branży. Za dużo przepisów BHP, to był największy problem. Za dużo inspektorów. Ciągle jakieś durne ograniczenia. Jeszcze raz podwójną whisky, skoro pani płaci. Totalnie zażenowana zamawiam whisky i wielki kielich wina dla siebie. Ciągle nie mogę uwierzyć, że tak bardzo się pomyliłam. Już nigdy, przenigdy nie będę wścibiać nosa w cudzą korespondencję. – A potem? Co pan robił potem? – Hm… – David rozsiada się w fotelu i strzela palcami. – Potem wszedłem w samoopalacze… Pół godziny później jestem całkowicie otępiała. Czy jest jakaś branża, w której ten gość nie startował? Wszystkie opowieści
zdają się toczyć według jednego schematu. Ciągle słyszę te same słowa: „Wyjątkowa okazja, mówię pani, wyjątkowa… poważna inwestycja… już prawie… wielkie pieniądze, mówię pani, wielkie… nieprzewidziane zdarzenia… głupie banki… krótkowzroczni inwestorzy… cholerne przepisy…”. Sam nie dał dotąd znaku życia, Vicks też. Moja komórka milczy. Z nerwów prawie wychodzę z siebie. Jestem bardzo ciekawa, co się dzieje. Tymczasem David zdążył wypić dwie podwójne whisky i pochłonąć trzy paczki chipsów. Teraz macza nachosy w hummusie. – Interesuje się pani rozrywką dla dzieci? – wypala ni stąd, ni zowąd. Z jakiej racji miałoby mnie to interesować? – Szczerze mówiąc, nie bardzo – odpowiadam grzecznie, ale on nie zwraca na to uwagi. Wyjmuje z nesesera futrzaną pacynkę i zaczyna tańczyć nią na stole. – Pan Wombat. Dzieciaki za nim szaleją. Chce pani spróbować? Nie, nie chcę, ale dla podtrzymania rozmowy się poświęcę. – No dobrze. Nie mam pojęcia, co się robi z pacynką, ale jak tylko zakładam ją na rękę, Davidowi oczy rozbłyskują. – Pani jest do tego stworzona! Wrodzony talent! Zabiera to pani ze sobą na kinderbale, na place zabaw, gdziekolwiek. Idą jak ciepłe bułeczki. A najpiękniejsza w tym wszystkim jest marża. Nie uwierzy pani. – Uderza dłonią w stół. – Poza tym elastyczny czas pracy. Może je pani sprzedawać po godzinach, nie rezygnując z normalnej posady. Pokażę cały zestaw. – Znów sięga do nesesera i wyjmuje plastikową teczkę. Gapię się na niego w zdumieniu. Co znaczy „sprzedawać”? Chyba nie zamierza… – Dobrze napisałem pani nazwisko? Dlaczego on pisze „Poppy Wyatt” na teczce z nadrukiem „Pan Wombat – Oficjalna umowa franczyzy”? – Wszystko, co musi pani zrobić, to na początek kupić
niewielką partię towaru. Powiedzmy… sto sztuk. – Beztrosko macha ręką. – Spokojnie opchnie je pani w jeden dzień. Zwłaszcza z nowym, darmowym upominkiem, Panem Magikiem. – Stawia na stole plastikowego czarodzieja i mruga do mnie. – Następny etap jest ekscytujący. Rekrutacja! – Dosyć! – Zrywam z dłoni Pana Wombata. – Nie chcę sprzedawać żadnych kukiełek! Nie ma mowy! David jakby mnie nie słyszał. – Jak mówię, czas pracy elastyczny. To czysty zysk, wszystko idzie do pani kieszeni. – Nie chcę, żeby coś szło do mojej kieszeni! – Nachylam się przez stół. – Nie wchodzę w to! Dziękuję! – Dla pewności zabieram mu długopis i przekreślam swoje nazwisko na teczce. David odskakuje z przestrachem, jakbym go dźgnęła nożem. – Ale, ale! Nie trzeba było! Chciałem tylko oddać przysługę. – Doceniam. To miło z pańskiej strony. – Próbuję być uprzejma. – Ale nie mam czasu sprzedawać wombatów ani… – Biorę do ręki plastikową figurkę. – Kto to jest, Dumbledore? Bez sensu. Co ma wspólnego czarodziej z pluszowym torbaczem? – Nie! – David jest śmiertelnie obrażony. – To nie Dumbledore, tylko Pan Magik. Nowy serial w telewizji. Miał być hitem. Wszystko już było przygotowane. – Było? To co się stało? – Tymczasowo zawiesili produkcję – odpowiada chłodno. – Ale to ciągle świetny produkt. Trwały, uniwersalny, lubiany przez chłopców i dziewczynki… Mógłbym pani sprzedać pięćset sztuk za… dwieście funtów? Odbiło mu? – Dziękuję, ale nie chcę żadnych plastikowych figurek – odpowiadam jak najgrzeczniej umiem. Nagle przychodzi mi do głowy myśl. – Ile ich panu w sumie zostało? Widać, że nie ma ochoty odpowiadać na to pytanie. – Na chwilę obecną będzie tego w magazynie jakieś dziesięć tysięcy – mówi w końcu i pociąga haust whisky.
Dziesięć tysięcy?! Boże, biedny David Robinson. Teraz zrobiło mi się go żal. Co on zrobi z taką liczbą plastikowych czarodziejów? Boję się pytać, ile jeszcze ma wombatów. – Może Sam zna kogoś, kto chciałby je sprzedawać? Kogoś, kto ma dzieci? – Może. – David spogląda smętnie znad szklanki. – Niech mi pani powie, on ciągle ma do mnie żal, że mu zalałem dom? – Nic o tym nie wspominał – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Może szkody nie były tak duże, na jakie wyglądały. Niech szlag trafi te albańskie akwaria. Straszna tandeta. Rybki też nie lepsze. Dobrze radzę, niech się pani nigdy nie pakuje w rybki. Mocno przygryzam wargę, żeby się nie roześmiać. – Okej, zapamiętam. Wsuwa do ust ostatniego nachosa, głośno wzdycha i rozgląda się po barze. Oho, zaczyna się nudzić. Nie mogę pozwolić, żeby zaczął łazić po hotelu. – Jaki był Sam na studiach? – pytam, żeby jeszcze trochę przeciągnąć rozmowę. – Ambitny – odpowiada burkliwie David. – Młody wilk. Zna pani ten typ? Wiosłował w reprezentacji uczelni. Zawsze wiedział, że zrobi karierę. Na drugim roku trochę się pogubił, ale nie ma co się dziwić. – Nie rozumiem. – No, wie pani, po śmierci mamy. Zastygam z kieliszkiem przy ustach. Co takiego?! – Przepraszam… – Staram się ukryć szok, ale niezbyt udanie. – Powiedział pan, że matka Sama nie żyje? – To pani nie wiedziała? – David jest szczerze zdziwiony. – Zmarła na początku drugiego roku. Chyba na serce. Chorowała, ale nikt się nie spodziewał, że zawinie się tak szybko. Sam ciężko to przeżył, biedny chłop. Chociaż ciągle mu powtarzałem: moja staruszka ci pomoże, kiedy tylko zechcesz… Nie słucham go. Mam zamęt w głowie. Sam mówił, że chodziło o kolegę. Pamiętam te słowa: „Mój przyjaciel stracił matkę, kiedy byliśmy na studiach. Przegadaliśmy wiele nocy… Z
tego nie da się otrząsnąć…”. – Ej, żyje pani? – David macha mi ręką przed oczami. – Tak, tak! – uśmiecham się. – Przepraszam… sądziłam, że to któryś z jego kolegów stracił matkę. Musiało mi się coś pomieszać. Gapa ze mnie. Może jeszcze jedną whisky? David nie odpowiada na moją propozycję. Najpierw chwilę milczy, obracając w dłoni szklankę, a potem posyła mi badawcze spojrzenie. – Nie pomieszało się pani. On się nie przyznał, prawda? Powiedział, że chodziło o kolegę? No proszę. Miałam go za głupawego prostaka, tymczasem utrafił w sedno. – Tak właśnie było. Skąd pan wie? – To cały Sam. Kiedy to się stało, to znaczy, kiedy ta mama zmarła, nie powiedział o tym nikomu na uczelni przez kilka dni. Tylko dwóm najlepszym kumplom. – I pan był jednym z nich? – Ja! – David wybucha krótkim smutnym śmiechem. – Nie, ja nie należałem do świętego kręgu. To Tim i Andrew, jego najbardziej zaufani ludzie. Wszyscy wiosłowali w jednej łodzi. Zna ich pani? Kręcę głową. – Byli jak bracia syjamscy. Do dziś są. Tim pracuje w Merril Lynch, Andrew jest adwokatem w jakiejś kancelarii. Oczywiście Sam jest też mocno związany ze swoim rodzonym bratem, Joshem. Josh jest starszy o dwa lata. Przyjeżdżał do niego. Jak było źle, wyciągał z kłopotów. Rozmawiał z wykładowcami. Porządny gość. Tego, że Sam ma brata, też nie wiedziałam. Nigdy nie słyszałam o Timie, Andrew ani Joshu. Ale właściwie z jakiej racji miałabym słyszeć? Prawdopodobnie piszą do niego bezpośrednio. Kontaktują się jak normalni ludzie, prywatnie. Nie tak jak Wiedźma Willow albo dawni znajomi próbujący wyłudzić trochę kasy. Dotąd mi się wydawało, że mam wgląd w całe życie Sama, ale to przecież nieprawda. To była tylko jedna skrzynka mailowa.
A ja go osądzałam na jej podstawie. On ma przyjaciół, rodzinę, prywatne życie. Mnóstwo rzeczy, o których nie mam pojęcia. Głupia byłam, sądząc, że poznam całą opowieść. Znam tylko jeden rozdział, nic więcej. Piję wino, żeby odegnać dziwną melancholię, która mnie nagle ogarnęła. Nigdy nie poznam pozostałych rozdziałów. Sam mi ich nie opowie, a ja nigdy nie spytam. Rozejdziemy się każde w swoją stronę i zostanę z tym, co mam. Z tą wersją Sama, która żyje w skrzynce mailowej jego asystentki. Ciekawa jestem, jakie ja pozostawię na nim wrażenie. O Boże, lepiej nie drążyć. Parskam śmiechem na tę myśl. David z zainteresowaniem mi się przygląda. – Z pani chyba wesoła dziewczyna – zauważa. – Tak pan myśli? Moja komórka brzęczy. Od razu przysuwam ją do siebie, nie bacząc na dobre maniery, i zerkam na ekran. Jest wiadomość głosowa od Magnusa. Przegapiłam telefon od Magnusa?! Natychmiast zapominam o Samie, Davidzie i miejscu, w którym się znajduję. Magnus. Ślub. Anonimowy SMS. „Narzeczony Cię zdradza…” Wszystkie te myśli wdzierają mi się do głowy, jakby cały czas czekały za drzwiami. Zrywam się na równe nogi, naciskam klawisze, włączam pocztę – gorączkowo, niecierpliwie. Ale czego właściwie się spodziewam? Wyznania? Protestu? Skąd Magnus ma wiedzieć, że dostałam jakiś anonim? – Cześć, Pops! – odzywa się jego charakterystyczny głos, zagłuszany przez dudniącą muzykę w tle. – Możesz zadzwonić do profesor Wilson i przypomnieć jej, że wyjechałem? Dzięki, kotku. Numer leży na moim biurku. Ciao! Impreza jest super! Odsłuchuję to jeszcze dwukrotnie, szukając jakichś tropów, choć sama nie wiem jakich79. Wyłączam telefon i czuję, że robi mi się niedobrze. Nie zniosę tego. Nie chcę, żeby tak było. Gdybym nie dostała tego SMS-a, byłabym teraz szczęśliwa. Cieszyłabym się na ślub, rozmyślała o miesiącu miodowym i ćwiczyła nowy
podpis. Byłabym szczęśliwa. Skończyły mi się pomysły na rozmowę, więc zrzucam buty i podkulam nogi na siedzeniu. Słyszę, że wokół nas w barze zaczęli się gromadzić pracownicy White Globe Consulting. Dobiegają mnie strzępki rozmów, parę razy padło nawet słowo „notatka”. Widocznie wieści się już rozeszły. Zerkam na zegarek – dwudziesta pierwsza czterdzieści. Wiadomości ITN już za dwadzieścia minut. Po raz setny zachodzę w głowę, co teraz kombinują Sam i Vicks. Bardzo chciałabym pomóc, coś zrobić. Siedząc tu, czuję się bezradna. – A-ha! – atakuje moje uszy ostry damski głos. Unoszę głowę i widzę nad sobą Willow, która wbija we mnie nienawistny wzrok. Ma na sobie wieczorową suknię bez rękawów i nawet jej gołe ramiona nerwowo podrygują. – Zapytam cię wprost i oczekuję, że również wprost mi odpowiesz. Bez owijania w bawełnę, bez gierek i sztuczek. Niemal wypluwa na mnie te słowa. Ludzie, jakie niby gierki miałabym uprawiać? – Cześć – witam się grzecznie. Kłopot w tym, że nie potrafię na tę kobietę patrzeć inaczej niż przez pryzmat jej pokręconych, agresywnych maili. Zupełnie jakby je miała wypalone na czole. – Kim jesteś? Po prostu mi powiedz. Kim jesteś? Jeśli nie powiesz, to przysięgam… – Jestem Poppy – przerywam jej. – Poppy – powtarza podejrzliwie. Chyba mi nie wierzy. Myśli pewnie, że to pseudonim z agencji towarzyskiej. – Znacie się? To David Robinson, kolega Sama ze studiów. – O. – Na twarzy Willow pojawia się błysk zainteresowania. Przenosi wzrok na Davida. – Witam, jestem Willow – przedstawia się. – Miło mi. Pani jest znajomą Sama? – Jestem Willow – powtarza z pewnym naciskiem. – Ładne imię.
– Sam musiał o mnie wspominać. – W jej głosie słychać już lekką irytację. – Wil-low. David zastanawia się chwilę. – Nie przypominam sobie. – Ale… – Kobieta wygląda, jakby miała paść z oburzenia. – Ja… jestem z nim. – Ale chyba nie w tej chwili – żartuje David i puszcza do mnie oko. Ten gość zaczyna budzić moją sympatię. Jeśli nie zwracać uwagi na paskudną koszulę i szemrane interesy, jest całkiem w porządku. Willow mało nie wyjdzie z siebie. – To jakiś… Świat oszalał. Mnie pan nie zna, ale ją tak? – Pokazuje na mnie palcem. – Myślałem, że to przyjaciółka Sama – odpowiada niewinnie David. – Ona? Ty?! Willow patrzy na mnie z góry na dół z pogardą i niedowierzaniem. – Bo co? – rzucam zaczepnie. – Dlaczego nie miałby być ze mną? Willow milczy, tylko raz po raz mruga powiekami. – Więc to tak. Zdradza mnie – mówi w końcu drżącym z emocji głosem. – Prawda wyszła na jaw. Powinnam była się domyślić. To wiele wyjaśnia. – Ciężko wzdycha i wbija palce we włosy. – I co teraz zrobimy? – zwraca się w przestrzeń. – Co my teraz, do cholery, zrobimy? Mam ochotę się roześmiać. Ona jest naprawdę stuknięta… Czy jej się wydaje, że stoi na scenie? Kogo ma olśnić ten występ? Poza tym zapomniała o jednej ważnej rzeczy. Jak Sam może ją zdradzać, skoro nie jest jego dziewczyną? Z drugiej strony, chociaż drażnienie się z nią sprawia mi niezmierną przyjemność, nie chcę szerzyć fałszywych plotek. – Nie powiedziałam, że z nim jestem – wyjaśniam. – Spytałam „dlaczego nie miałby być ze mną?”. To jesteś w końcu
dziewczyną Sama? Willow zadrżała, ale widzę, że nie odpowiada. – Kim ty jesteś, do cholery? – atakuje mnie po raz kolejny. – Zjawiasz się w moim życiu, a ja nie wiem, kim jesteś i skąd się wzięłaś… Znowu gra pod publiczkę. Zastanawiam się, czy nie wywalili jej czasem z jakiejś szkoły aktorskiej za to, że przesadza z interpretacją80. – To… skomplikowane. Słowo „skomplikowane” jeszcze bardziej ją rozjusza. – Och, „skomplikowane”. – Rysuje w powietrzu cudzysłów. – „Skomplikowane”. Czekaj, czekaj. – Nagle zwęża oczy i lustruje moje odzienie. – Czy to nie koszula Sama? Ojojoj, to jej się naprawdę nie spodoba. Lepiej nie odpowiem. – Czy to koszula Sama? Odpowiadaj! – Głos ma tak władczy i napastliwy, że aż się kulę. – Masz na sobie jego koszulę? Odpowiedz natychmiast! – Co cię to obchodzi, martw się swoimi brazylijkami – wyrywa mi się pod nosem. Ups! Gdy niechcący palnie się gafę, grunt to nie stracić rezonu i udać, że nic się nie stało. Może Willow nie dosłyszała? Na pewno nie dosłyszała. Zerkam ukradkiem i widzę, że oczy mało jej nie wyjdą z orbit. Czyli jednak dosłyszała. Podobnie jak David, sądząc po jego ucieszonej minie. – Chciałam powiedzieć… sprawami – poprawiam się. – Sprawami. Nagle za plecami Davida dostrzegam Vicks. Przechodzi między grupkami pracowników z grobową miną, na widok której przewraca mi się w żołądku. Willow też ją zauważyła. – Vicks! – Staje jej na drodze i zakłada ręce na piersi. – Gdzie jest Sam? Mówili mi, że jest z tobą. – Przepraszam cię, Willow – Vicks próbują ją ominąć.
– Powiedz mi tylko, gdzie jest Sam! – Nie mam zielonego pojęcia! Możesz mi zejść z drogi? Muszę porozmawiać z Poppy. – Musisz porozmawiać… z Poppy?! – Willow wygląda, jakby miała zaraz wybuchnąć ze złości. – Kim jest, do cholery, ta pieprzona Poppy? Chyba zacznę jej współczuć. Vicks, kompletnie ją ignorując, kieruje się prosto do mnie, nachyla się i pyta: – Nie wiesz, gdzie jest Sam? – Nie, a co się stało? – Nie dzwonił, nie pisał? – Nie. – Sprawdzam komórkę. – Nic nie ma. Myślałam, że jest z tobą. – Był. – Vicks znowu zaczyna trzeć oczy pięściami. Mam ochotę ją złapać za nadgarstki, ale się powstrzymuję. – Co się stało? – Ściszam głos. – Proszę, Vicks. Nikomu nie powiem, przysięgam. – No dobra. – Mówi po namyśle. – Zabrakło nam czasu. Można powiedzieć, że Sam przegrał. Jestem bardzo zawiedziona. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy. – I co na to Sam? – Trzasnął drzwiami i wyszedł. – Co się stanie z sir Nicholasem? Vicks nie odpowiada, ale odwraca głowę, jakby chciała uciec od tej myśli. – Muszę lecieć. Daj znać, jeśli Sam się odezwie, dobrze? – Dobrze. Czekam, aż odejdzie, i podnoszę głowę. Willow oczywiście wpatruje się we mnie jak kobra. – No i? – mówi. – Ale co? – Uśmiecham się miło i w tej samej chwili jej oczy lądują na mojej lewej dłoni. Otwiera usta i nie może wydobyć słowa. – Kto ci dał ten pierścionek?
Co ją to, do cholery, obchodzi? – Pewna kobieta imieniem Lucinda – podpuszczam ją. – Widzisz, zgubiłam go, a ona mi go przyniosła. Willow nabiera powietrza. Przysięgam, że gotowa jest wbić we mnie szpony, ale na szczęście właśnie rozlega się z głośników głos Vicks. – Przepraszam, że przerywam imprezę, ale mam ważny komunikat. Wszyscy pracownicy White Globe Consulting proszeni są o powrót do głównej sali konferencyjnej. Powtarzam, proszę natychmiast przejść do sali konferencyjnej. Dziękuję. Wokół nas robi się gwarno i wszystkie grupki ruszają w stronę podwójnych drzwi, niektórzy w ostatniej chwili jeszcze uzupełniają szklanki. – No to będę się zbierał – mówi David i podnosi się z fotela. – Musi pani iść. Pozdrowienia dla Sama. – Ja nie jestem pracownikiem firmy – wyjaśniam dla porządku – ale rzeczywiście, muszę iść. Przepraszam. – Poważnie? – dziwi się David. – Czyli ona słusznie pyta. – Wskazuje głową na Willow. – Nie jest pani dziewczyną Sama i nie pracuje pani dla firmy. To kim pani jest, do licha, i co panią łączy z Samem? Śmiesznie wygląda z tą zdumioną miną. – Mówiłam. To… skomplikowane. – Domyślam się. – Unosi brwi, po czym wyjmuje wizytówkę i wciska mi ją do ręki. – Pani przekaże Samowi. Świetna okazja. Egzotyczne zwierzątka domowe. – Dobrze. – Kiwam głową z powagą. – Dziękuję. Odprowadzam go wzrokiem, a potem starannie chowam wizytówkę. Willow znów staje nade mną i krzyżuje ręce. – Hm. Może opowiesz mi wszystko od początku? – rzuca. – Mówisz poważnie? – Nie kryję irytacji. – Nie powinnaś być teraz gdzie indziej? – Pokazuję na tłum zmierzający do sali. Willow nawet nie mrugnie. – Nie wykręcisz się. Co mnie obchodzi jakieś nudne firmowe
posiedzenie. – Wierz mi, lepiej idź i posłuchaj, co mają do ogłoszenia. – Ty oczywiście już wiesz – odpowiada kąśliwie Willow. – Tak. – Nagle ogarnia mnie przygnębienie. – Wiem i… chyba muszę się napić. Idę do baru. W lustrze widzę, jak Willow po kilku sekundach odwraca się i z morderczym wyrazem twarzy rusza w stronę sali konferencyjnej. Sama rozmowa z nią doszczętnie mnie wykończyła. Nie, wykończył mnie cały ten dzień. Zamawiam jeszcze jedno wino i powoli zmierzam do sali. Vicks stoi na podium i przemawia do skupionej i poruszonej widowni. Wielki monitor za jej plecami ma wyłączony dźwięk. – …jak mówię, nie wiemy dokładnie, w jakiej formie to przedstawią, ale przygotowaliśmy oświadczenie, i to jest w tej chwili jedyne, co możemy zrobić. Macie jakieś pytania? Nihal? – Gdzie jest teraz sir Nicholas? – W Berkshire. Musimy się zastanowić, co dalej z konferencją, ale jak tylko zostaną podjęte jakieś decyzje, oczywiście was poinformujemy. Rozglądam się po twarzach. Niedaleko mnie siedzi Justin i patrzy na Vicks z udawanym zatroskaniem. Podnosi rękę. – Justin? – Brawo, Vicks! – niesie się po sali jego zmanierowany głos. – Mogę sobie tylko wyobrazić, jak trudne były dla ciebie te ostatnie godziny. Jako przedstawiciel kadry zarządzającej chciałbym ci podziękować za twe niezłomne wysiłki. Cokolwiek napisał lub czegokolwiek nie napisał sir Nicholas, jakkolwiek wygląda prawda, której przecież nikt z nas na dobrą sprawę nie zna… twoja lojalność wobec firmy jest godna podziwu. Dobra robota, Vicks! – Zaczyna klaskać i sala ochoczo się przyłącza. Uch, podstępna żmija. Widać nie jestem odosobniona w tej opinii, bo oto kolejna ręka wędruje w górę. – Malcolm! – mówi Vicks z wyraźną ulgą. – Chciałem tu w obecności wszystkich jednoznacznie
zapewnić, że sir Nicholas niczego takiego nie napisał. – Niestety Malcolm ma nieco dudniący głos i boję się, że nie każdy go słyszy. – Dostałem wtedy od niego tę notatkę i ona wyglądała zupełnie inaczej… – Obawiam się, że muszę ci przerwać – mówi Vicks. – Zaczynają się wiadomości. Dajcie głośniej, proszę. Gdzie jest Sam? Powinien tu być. Powinien odpowiedzieć Justinowi tak, żeby mu w pięty poszło. Powinien oglądać te wiadomości. Nic z tego nie rozumiem. Rozlega się znajomy sygnał wieczornego serwisu informacyjnego ITN, cały ogromny ekran zajmuje wirująca grafika. Nie pracuję w White Globe Consulting, a jednak strasznie się denerwuję. Jeszcze liczę na to, że o tym nie wspomną. Ciągle się słyszy, że wypadł jakiś materiał… Bije zegar Big Bena, zaraz zaczną wyliczać dzisiejsze tematy. Żołądek ścisnął mi się z nerwów, więc upijam łyk wina. Całkiem inaczej ogląda się wiadomości, kiedy mówią o sprawach, które nas jakoś dotyczą. Tak muszą się czuć premierzy przez cały czas. Boże, za nic nie chciałabym być na ich miejscu. Pewnie co wieczór chowają się za kanapą i zerkają na telewizor przez palce. Bim-bam! „Nowe ataki na Bliskim Wschodzie grożą utratą stabilizacji”. Bim-bam! „Znowu rosną ceny nieruchomości – chwilowy trend?”. Bim-bam! „Ujawniona notatka służbowa rzuca cień na uczciwość ważnego doradcy rządowego”. A więc jednak. W sali panuje upiorna cisza. Nikt nie zareagował, nie słychać nawet westchnienia. Myślę, że wszyscy wstrzymują oddech, czekając na pełną informację. Zaczął się materiał z Bliskiego Wschodu, pokazują strzelaninę na zakurzonej ulicy, ale do mnie ledwo to dociera. Wyjęłam telefon i piszę SMS-a do Sama: Oglądasz? Wszyscy są w sali konferencyjnej. P. Zero odpowiedzi. Co się z nim dzieje? Dlaczego nie ma go tutaj razem ze wszystkimi? Na ekranie właśnie pokazują wykresy cen domów i rozmawiają z rodziną, która chce się przeprowadzić do Thaxted,
gdziekolwiek to jest. Czy ci prezenterzy nie mogliby mówić trochę szybciej i już to skończyć? W życiu nie byłam mniej zainteresowana cenami nieruchomości81. Nagle dwa pierwsze materiały się kończą, wracamy do studia i prezenterka poważnym tonem mówi: „Dziś wieczorem pojawiły się wątpliwości co do uczciwości sir Nicholasa Murraya, założyciela White Globe Consulting i jednego z rządowych doradców. W poufnej notatce służbowej, do której jako jedyna dotarła nasza redakcja, wspomina on o wyłudzaniu łapówek i praktykach korupcyjnych, najwyraźniej je tolerując”. Na widowni tu i ówdzie słychać przejęte szepty. Patrzę na Vicks, jest zdumiewająco spokojna. Przypuszczam, że wiedziała, czego się spodziewać. „Sprawa przybrała jednak nieoczekiwany obrót, ponieważ dosłownie przed kilkoma minutami redakcja ITN dowiedziała się, że autorem słów przypisywanych sir Murrayowi mógł być w rzeczywistości inny pracownik White Globe Consulting. Oficjalne źródła w firmie na razie stanowczo zaprzeczają, by cokolwiek o tym wiedziały. Nasz reporter Damian Standforth zadaje pytanie: czy sir Nicholas Murray jest przestępcą czy może padł ofiarą intrygi?” – Co to ma znaczyć, do cholery?! – Głos Vicks niesie się po całej sali. Rozlega się szum rozmów przerywany okrzykami „Ciszej!”, „Zamknij się!”, „Dajcie posłuchać!”. Ktoś podkręcił dźwięk do maksimum. Patrzę na ekran kompletnie zdezorientowana. Czyżby Sam znalazł jakiś dowód? Wyciągnął go z kapelusza? W kieszeni odzywa mi się komórka. Przysłał SMS-a: Jak zareagowała Vicks? Patrzę na nią i dreszcz mnie przechodzi. Wygląda, jakby chciała kogoś pożreć żywcem. „White Globe Consulting w ciągu ostatnich trzydziestu lat miał znaczący wpływ na świat biznesu…” – mówi głos zza kadru, a towarzyszy mu szerokie ujęcie siedziby firmy. Moje palce są tak naładowane adrenaliną, że tekst pisze się
sam: To Twoja sprawka? Moja. Osobiście skontaktowałeś się z ITN? Zgadza się. Ponoć informatycy nie znaleźli dowodów. Co się stało?! Nie znaleźli. Próbuję coś z tego zrozumieć. Nie znam się na PR, jestem tylko fizjoterapeutką, ale nawet ja wiem, że nie można tak sobie zadzwonić do telewizji z sensacją, nie mając czym jej poprzeć. Jak? Zaczęłam pisać, ale nawet nie wiem, jak sformułować pytanie, więc wysyłam tak, jak jest. Czekam dłuższą chwilę, po czym od razu dostaję SMS-a na dwie strony. Złożyłem oficjalne oświadczenie. Podtrzymuję to, co powiedziałem. Jutro udzielę im wywiadu na wyłączność, opowiem o oryginalnej notatce, o zarządzie, który umywa ręce, o wszystkim. Wrabiają go. A kampania PR-owska firmy poszła za daleko. Prawda musi wyjść na jaw. Namawiałem też Malcolma, ale odmówił. Ma troje dzieci, nie może ryzykować. Działam więc sam. Szumi mi w głowie. Sam postawił wszystko na jedną kartę. Został demaskatorem. Nie mogę uwierzyć, że się zdecydował na tak ryzykowny krok. Chociaż nie, jednak mogę. Poważna rzecz. Nie wiem, co jeszcze napisać. Jestem w szoku. Ktoś musiał mieć jaja, żeby bronić Nicka. Patrzę na te słowa i się zastanawiam. Ale dowodu nadal nie ma, prawda? Jest tylko Twoje słowo. Po chwili Sam odpisuje: Wystarczy, że to stawia sprawę pod znakiem zapytania. Ciągle jesteś w sali konferencyjnej? Tak. Ktoś wie, że do mnie piszesz? Podnoszę wzrok – Vicks żywo dyskutuje z jakimś facetem i
też trzyma komórkę przy uchu. Przypadkiem łapie moje spojrzenie i nie wiem, czy z powodu wyrazu mojej twarzy, ale nieznacznie mruży oczy. Patrzy na telefon, który trzymam w dłoni, potem znów na mnie. Oblatuje mnie strach. Chyba nie. Na razie. Możesz wyjść tak, żeby Cię nikt nie zauważył? Liczę do trzech i jak gdyby nigdy nic rozglądam się po sali, jakby zainteresował mnie wystrój wnętrza. Kątem oka widzę Vicks, która teraz patrzy prosto na mnie. Opuszczam niżej telefon, żeby go nie zauważyła, i piszę: Gdzie jesteś? Na zewnątrz. Mało precyzyjnie. Wiem, ale nie mam pojęcia, gdzie jestem. Za moment przychodzi następny SMS: Jest ciemno, jeśli to pomoże. Trawa pod stopami. Będziesz miał duże kłopoty? Odpowiedź nie nadchodzi. Rozumiem, że jest twierdząca. Dobra, olewam Vicks. Po prostu ziewnę, beztrosko podrapię się po nosie, obrócę się na pięcie i wyjdę za tą grupką ludzi. Potem się schowam za tamtym grubym filarem. Tylko najpierw rzucę okiem. Vicks rozgląda się dookoła ze sfrustrowaną miną i opędza od ludzi, którzy czegoś od niej chcą. Niemal widzę w jej oczach te kalkulacje: ile przestrzeni mózgowej przydzielić dla obcej dziewczyny, która może coś wie, a może stanowi tylko fałszywy trop i szkoda marnować na nią czasu? W ciągu pięciu sekund znajduję się na korytarzu. Po dziesięciu mijam opustoszałe lobby, unikając wzroku niepocieszonego barmana. Niech się nie martwi, za chwilę będzie miał pełno roboty. Po piętnastu jestem na zewnątrz, zignorowawszy portiera. Biegnę żwirowym podjazdem za róg budynku, aż poczuję pod stopami trawę. No, chyba udało mi się uciec. Zwalniam, żeby uspokoić oddech. Jeszcze nie otrząsnęłam
się z szoku po tym, co się właśnie wydarzyło. Stracisz pracę? Znów cisza. Idę jeszcze kawałek, powoli przyzwyczajając się do nocnego nieba, chłodnego wiatru i miękkiej trawy. Hotel jest już dobre czterysta metrów za mną i zaczynam się rozluźniać. Niewykluczone. Dość spokojnie do tego podchodzi. O ile to można ocenić po jednym słowie82. Jestem na zewnątrz. W którą stronę mam iść? Bóg raczy wiedzieć. Wyszedłem za budynek i wkroczyłem w nicość. To tak jak ja. No to się spotkamy. Nie powiedziałeś mi, że mama Ci zmarła. Napisałam to z rozpędu, bezmyślnie. Patrzę teraz na ekran i krzywię się na własną głupotę. I po co to zrobiłam? Akurat teraz? Jakby to było w tym momencie najważniejsze. Nie powiedziałem. Doszłam do krańca czegoś, co chyba jest boiskiem do krokieta. Przede mną zadrzewiony teren. Tam jest Sam? Właśnie mam spytać, kiedy przychodzi SMS: Miałem dość mówienia o tym ludziom. Wiesz, ta niezręczna cisza potem. Niemożliwe. Jeszcze ktoś poza mną zna to zjawisko? Rozumiem. Powinienem był Ci powiedzieć. Absolutnie nie mam zamiaru robić mu z tego powodu wyrzutów. Nie o to mi chodziło. Jak najszybciej odpisuję: Żadne „powinienem”. Nikt niczego nie „powinien”. To moja zasada. Życiowa? Niezupełnie to miałam na myśli, ale podoba mi się, że uważa mnie za osobę, która kieruję się w życiu jakimiś zasadami. Nie. Moja życiowa zasada brzmi… Zastanawiam się. Poważna sprawa. Przychodzi mi na myśl
kilka dobrych zasad, ale taka jedna na życie? Siedzę jak na szpilkach. Czekaj, myślę. Nagle mnie oświeca. To, co leży w koszu, jest własnością publiczną. Cisza, a po chwili krótki SMS: :) Że co? Uśmieszek? Sam Roxton użył emotikonu! I zaraz przychodzi dalszy ciąg. Wiem. Sam w to nie wierzę. Śmieję się w głos. Nagle przeszywa mnie zimny powiew i zdaję sobie sprawę, że marznę. Wszystko fajnie, ale stoję w jakiejś dziczy w Hampshire, bez płaszcza, i nie mam pojęcia, co robić i dokąd iść. Muszę się skupić. Księżyc nie świeci, gwiazdy schowały się chyba za chmurami, ledwo widzę, co piszę. Gdzie jesteś? W lesie? Nic nie widzę. Za lasem. Po drugiej stronie. Znajdę Cię. Ostrożnie wchodzę między drzewa i klnę, gdy moja noga zahacza o kłujący krzew jeżyny. Pewnie są tu pokrzywy i węże. Może nawet wilcze doły. Wyjmuję telefon i próbuję jednocześnie SMS-ować i omijać jeżyny. Moja nowa życiowa zasada: nie zapuszczać się samej w ciemny las. Po chwili przychodzi odpowiedź: Nie jesteś sama. Zaciskam dłoń na komórce. To prawda, z nim po drugiej stronie czuję się bezpieczniej. Idę dalej, niemal potykam się o pień drzewa i zastanawiam się, gdzie ten księżyc. Pewnie dopiero wschodzi. A może zachodzi? Tak czy owak jest ciemno. Wypatruj mnie. Idę po Ciebie. Niby jak mam go wypatrywać? Jest ciemno, nie zauważyłeś? Świecę komórką. Nie wołaj. Mogą usłyszeć. Wytężam wzrok, ale widzę tylko ciemne zarysy drzew i czające się wszędzie zarośla jeżyn. Dochodzę do wniosku, że
najgorsze, co może się zdarzyć, to jeśli spadnę z jakiegoś niespodziewanego urwiska i połamię wszystkie kości. Robię jeszcze kilka kroków, wsłuchując się w chrzęst pod stopami i wdychając wilgotne leśne powietrze. Żyjesz? Żyję, żyję. Doszłam do maleńkiej polany. Tu na chwilę przystaję. Nim ruszę dalej, chcę mu napisać to wszystko, na co nie będę miała odwagi, kiedy się spotkamy twarzą w twarz. SMS-y to jednak zupełnie co innego. Chcę Ci powiedzieć, że zrobiłeś niezwykłą rzecz, wystawiając się na takie ryzyko. Ktoś musiał. Jak zwykle wszystko bagatelizuje. Nie musiał, ale Ty to zrobiłeś. Czekam, aż odpowie. Lekki wiatr owiewa mi twarz, gdzieś nad głową pohukuje sowa. Nie odpisał, trudno, nie zamierzam rezygnować. Muszę mu to powiedzieć, bo czuję, że nikt inny tego nie zrobi. Mogłeś wybrać łatwiejszą drogę. Jasne. Ale nie wybrałeś. To moja życiowa zasada. I nagle, bez ostrzeżenia, zaczynają mnie piec oczy. Nie wiem dlaczego. Nie mam pojęcia, skąd to niespodziewane wzruszenie. Chcę napisać „Podziwiam Cię”, ale nie potrafię. Nawet w SMS-ie. Zamiast tego po chwili wahania piszę: Rozumiem Cię. No pewnie. Zrobiłabyś to samo. Zmieszana gapię się na ekran. Ja?! A co to ma ze mną wspólnego? Chyba nie. Dość dobrze Cię poznałem, Poppy Wyatt. Zrobiłabyś. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc znów ruszam w las, w jeszcze większą ciemność. Tak mocno ściskam telefon, że zaraz
dłoń mi ścierpnie, a jednak nie potrafię zwolnić uchwytu. Czuję, że im silniejszy, tym bliżej jestem Sama. Jakbym to jego trzymała za rękę. I nie chcę jej wypuścić. Nie chcę, żeby to się skończyło. Mimo że marznę, potykam się i jestem z dala od cywilizacji. Już nigdy w to miejsce nie wrócimy. Pod wpływem impulsu piszę: Cieszę się, że znalazłam akurat Twój telefon. Ja też. Robi mi się ciepło w środku. Może tylko chciał być uprzejmy? Chyba jednak nie. Było fajnie. Dziwnie, ale fajnie. Dziwnie, ale fajnie. Dobrze to ujęłaś :) Nie wierzę! Znowu dołączył uśmieszek! Co się stało z człowiekiem znanym wcześniej jako Sam Roxton? Poszerza swoje horyzonty. À propos, gdzie się podziały Twoje całuski? Patrzę na ekran, zaskoczona samą sobą. Wyleczyłeś mnie. Nawiasem mówiąc, nigdy nie posłałam całusków Samowi. Ani razu. Dziwne. Cóż, mogę to zaraz nadrobić. Chichocząc pod nosem, wciskam i przytrzymuję klawisz „x”. Xxxxxxxx Za chwilę przychodzi odpowiedź: Xxxxxxxxxx Ha! Parskam śmiechem i wpisuję jeszcze dłuższy ciąg. Xxxxxxxxxxxxxxx Xxxxxxxxxxxxxxxxxx Xoxoxoxoxoxoxoxoxoxoxo Xoxoxoxoxoxoxoxoxoxoxoxoxox :) :) xxx :) :) xxx :) :) xxx Widzę Cię. Znów wpatruję się w ciemność, ale Sam musi mieć lepszy wzrok ode mnie, bo ja nic nie widzę.
Naprawdę? Już idę. Pochylam się do przodu, wyciągam szyję i mrużę oczy, próbując dostrzec choćby najmniejszy przebłysk światła. Nic. Musiał się pomylić. Nie ma Cię. Jestem. Idę. I nagle słyszę jego zbliżające się kroki. Jest za mną, w odległości jakichś dziesięciu metrów. Nic dziwnego, że go nie widziałam. Teraz powinnam się odwrócić. To byłoby naturalne: odwrócić się, przywitać, pomachać telefonem. Ale nogi dosłownie wrosły mi w ziemię, nie mogę się ruszyć. Wiem, że jak tylko to zrobię, wrócimy do normalności, znów będziemy wobec siebie uprzejmi i rzeczowi. A tego nie zniosę. Chcę zostać tu, w miejscu, gdzie możemy sobie powiedzieć wszystko. Zaklęci w tej magicznej chwili. Sam staje tuż za mną. Przez krótką, nieznośną chwilę czekam, aż przełamie ciszę, ale on widocznie czuje to co ja, bo nie mówi nic. Słychać tylko jego delikatny oddech. Powoli obejmuje mnie ramionami. Zamykam oczy i opieram się o jego tors. Czuję się jak we śnie. Stoję w lesie z Samem, w jego objęciach, chociaż nie powinnam. Nie wiem, co robię. Nie wiem, jak to się skończy. Ależ… wiem. Oczywiście, że wiem. Bo kiedy jego dłonie delikatnie chwytają mnie w pasie, nie protestuję. Kiedy obraca mnie ku sobie, nie protestuję. Nie mówię nic, gdy jego zarost kłuje mnie w twarz. Nie muszę. My cały czas rozmawiamy. Każde zbliżenie, każde dotknięcie jego skóry jest jak kolejne słowo, kolejna myśl; kontynuacja naszego dialogu. I wcale nie skończyliśmy. Jeszcze nie. Nie wiem, jak długo tak stoimy. Pięć, może dziesięć minut. Ale to nie może trwać wiecznie, i nie trwa. Bańka wokół nas nie tyle pęka, co się rozwiewa, sprowadzając nas z powrotem do rzeczywistości. Zakłopotani odsuwamy się od siebie, między nas
wdziera się chłód nocnego powietrza. Odwracam wzrok, odkasłuję, strząsam z siebie jego dotyk. – To co…? – Idziemy. W drodze powrotnej oboje milczymy. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało przed chwilą. Już teraz wydaje się, że to był sen. Coś niemożliwego. To się wydarzyło w lesie. Nikt tego nie widział ani nie słyszał. Czy wydarzyło się więc naprawdę?83 Odzywa się komórka Sama. Tym razem ją odbiera. – Cześć, Vicks. I nagle, tak po prostu, jest po wszystkim. Stając na skraju lasu, widzę grupę ludzi idących nam naprzeciw. Zaczyna się zamieszanie. Chyba wciąż jestem lekko oszołomiona, bo wszystko dociera do mnie jak przez mgłę. Vicks, Robbie i Mark dyskutują podniesionymi głosami, Sam zachowuje spokój, Vicks jest bliska płaczu, co do niej trochę niepodobne. Mówią coś o pociągach, o samochodach, o konferencji prasowej. Potem Mark woła: „Sir Nicholas do ciebie” i wszyscy cofają się o krok, niemal z szacunkiem, kiedy Sam odbiera telefon. I nagle pojawiają się taksówki, które mają odwieźć wszystkich do Londynu. Idziemy na podjazd, Vicks wydaje na prawo i lewo polecenia, każe się stawić w firmie o siódmej rano. Posadzili mnie w jednym aucie z Samem. Przed odjazdem Vicks nachyla się do okna i mówi: – Dzięki, Poppy. Nie umiem stwierdzić, czy mówi poważnie czy ironizuje. – Nie ma za co – odpowiadam na wszelki wypadek. – I… przepraszam za… – No tak – mówi sztywno. Odjeżdżamy. Sam siedzi pochylony nad telefonem i intensywnie coś pisze. Nie śmiem nawet otworzyć ust. Sprawdzam komórkę, czy Magnus się nie odezwał, ale nic nie ma. Odkładam ją więc na siedzenie i gapię się bezmyślnie przez okno. Blask mijanych latarni zlewa się w jedną świetlistą smugę. Dokąd oni
mnie wiozą? Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. Budzę się z głową opartą na piersi Sama i słyszę jego głos: – Poppy? Poppy? Prostuję wykręconą szyję, siadam, wyglądam przez okno. – Ojej, przepraszam, trzeba mnie było… – Nic nie szkodzi. Tu mieszkasz? Mrużę zaspane oczy. Jesteśmy w Balham, tuż pod moim blokiem. Patrzę na zegarek – minęła północ. – Tak. Ale skąd miałeś… Sam wskazuję głową na mój telefon leżący na siedzeniu. – Adres był tutaj. – No tak. – Trudno, abym miała do niego pretensje, że narusza moją prywatność. – Nie chciałem cię budzić. – Nie, no jasne. Dzięki. Sam podnosi telefon i podaje mi go, ale z pewnym wahaniem. – Przeczytałem twoje wiadomości, Poppy. Wszystkie. – O. – Nie wiem, jak zareagować. – Hm. To… to chyba trochę za wiele, nie sądzisz? Ja wiem, że czytałam twoje maile, ale nie musiałeś… – To Lucinda. – Słucham? – Stawiam, że chodzi o Lucindę. Lucindę? – Ale skąd… Dlaczego? – Ona cię systematycznie okłamywała. Nie mogła być w tych wszystkich miejscach, o których ci pisała. To fizycznie niemożliwe. – A wiesz, też zwróciłam na to uwagę – przyznaję. – Myślałam, że chce mnie naciągnąć na większą liczbę godzin albo coś. – Płacisz jej za godziny? Czuję się jak idiotka. Tak naprawdę to nie, dostaje
jednorazowe honorarium. – Zwróciłaś uwagę, że Magnus i Lucinda zawsze przysyłają ci SMS-y w odstępie dziesięciu minut? Powoli kręcę głową. Czemu miałabym na to zwrócić uwagę? Dziennie dostaję dziesiątki wiadomości, od różnych osób. Pytanie, jak on to zauważył? – Zaczynałem jako analityk – wyjaśnia nieśmiało. – Znam się na takich rzeczach. – Jakich rzeczach? Sam wyciąga kartkę papieru. Łapię się za głowę. Nie do wiary, narysował cały schemat! Daty i godziny, rozmowy, maile, SMS-y. Robił to, kiedy spałam? – Przeanalizowałem twoje wiadomości. Sama zobaczysz, o co chodzi. Przeanalizował moje wiadomości! Jak się analizuje wiadomości? Podaje mi kartkę. – No i? – pytam, niewiele z tego rozumiejąc. – Dostrzegasz korelację? Pojęcia nie mam, o czym mówi. Zabrzmiało jak pytanie na egzaminie z matmy. – Hm… – Na przykład spójrz na ten dzień. – Pokazuje palcem. – Oboje przysłali ci maile około szóstej po południu z pytaniem, jak się masz, co słychać i tak dalej. Potem o ósmej Magnus pisze, że musi dłużej popracować w bibliotece, a kilka minut później Lucinda informuje cię, że właśnie wybiera podwiązki dla druhen w hurtowni w Shoreditch. O ósmej wieczorem? Bez żartów. Milczę. Teraz sobie przypominam tę wiadomość. Wtedy też wydało mi się to dziwne, ale przecież nie można wyciągać pochopnych wniosków na podstawie jednego dziwnego maila, prawda? – A w ogóle kto cię prosił, żebyś analizował moje maile, co? – Nie chciałam się złościć, ale to silniejsze ode mnie. – Czy to twoja sprawa?
– Nikt. Spałaś. – Rozkłada ręce. – Przepraszam. Zacząłem tak sobie przeglądać, a z czasem wyłonił się schemat. – Dwa maile to jeszcze nie schemat. – Nie tylko dwa. – Znów pokazuje na kartkę. – Następnego dnia Magnus ma specjalne wieczorne seminarium, o którym „zapomniał” powiedzieć. Pięć minut później Lucinda pisze o pracowni koronkarskiej w Nottinghamshire. Ale dwie godziny wcześniej była w Fulham. Z Fulham do Nottinghamshire? W godzinach szczytu? To nierealne. Przypuszczam, że to alibi. Na dźwięk słowa „alibi” dostaję dreszczy. – Dwa dni później Magnus SMS-em odwołuje lunch. Chwilę potem Lucinda przysyła maila, że do drugiej będzie strasznie zajęta. Nie miała żadnego innego powodu, żeby do ciebie napisać. Czemu uznała za koniecznie poinformować cię, że będzie zajęta akurat tego dnia i o tej porze? Sam podnosi wzrok, czekając na odpowiedź. Jakbym ją znała. – No… nie wiem. Nie mam pojęcia. Sam ciągnie dalej, a ja zaczynam trzeć oczy pięściami. Już wiem, czemu Vicks to robi. To po to, żeby odciąć się od świata, choćby na sekundę. Dlaczego ja nic nie widziałam? Dlaczego tego wszystkiego nie zauważyłam? Magnus i Lucinda. To brzmi jak kiepski żart. Oboje są zaangażowani w mój ślub – jedno go organizuje, drugie ma wystąpić w głównej roli. Obok mnie. Ale zaraz. Kto w takim razie przysłał anonimowego SMS-a? Hipoteza Sama nie może być słuszna, bo ktoś to musiał napisać. Na pewno nikt ze znajomych Magnusa, a znajomych Lucindy nie znam, więc kto, do cholery… – Pamiętasz, jak Magnus ci powiedział, że ma pilną konsultację z jakimś doktorantem, a Lucinda nagle odwołała wasze spotkanie w sprawie drinków i przysłała w zamian Clemency? Jeśli porównasz godziny… Sam cały czas mówi, ale do mnie niewiele dociera. Serce mi się ścisnęło. No jasne. Clemency.
Clemency. Ma dysleksję, łatwo jej zrobić dowolną literówkę. Boi się Lucindy, więc wolała się nie podpisywać, ale na pewno jej zależało, żebym się dowiedziała. Jeżeli faktycznie było coś na rzeczy. Drżącymi rękami sięgam po telefon, żeby odszukać ten SMS. Teraz, kiedy go czytam, niemal słyszę miły, lekko wystraszony głos Clemency. Ten SMS do niej pasuje. Sama by tego nie wymyśliła. Musiała coś zobaczyć, usłyszeć… Bezwładnie opadam na siedzenie. Bolą mnie ręce i nogi, chce mi się pić, jestem wykończona i trochę mam ochotę ryczeć. Sam chyba zauważył, że go nie słucham. – W każdym razie to tylko teoria – mówi. – Przypuszczenie, nic więcej. – Składa kartkę, a ja ją zabieram. – Dziękuję. Dziękuję, że chciało ci się fatygować. Wzrusza ramionami, trochę skrępowany. – Jak mówiłem, to moja specjalność. Przez chwilę oboje milczymy, choć wydaje się, jakbyśmy nadal się porozumiewali. Mam wrażenie, że nasze myśli krążą nad głowami, przeplatają się, mijają, spotykają na moment, po czym znów rozchodzą. Jego w swoją stronę, moje w swoją. – No cóż – wzdycham w końcu. – Powinnam cię uwolnić. Już późno. Dzięki za… – Nie żartuj – przerywa mi. – To ja ci dziękuję. W odpowiedzi tylko kiwam głową. Chyba oboje jesteśmy zbyt zmęczeni na dłuższe przemowy. – To był… – Tak. Podnoszę wzrok i popełniam błąd, zaglądając mu w oczy srebrzące się w blasku ulicznej latarni. Na moment przenoszę się w czasie… Nie, Poppy. To się nigdy nie wydarzyło. Nie myśl o tym. Wykasuj z pamięci. – Cóż, hm… – Chwytam za klamkę, zmuszając się do
powrotu do rzeczywistości. Do racjonalności. – Wciąż muszę ci oddać telefon… – Wiesz co? Zatrzymaj go sobie, jest twój. – Wsuwa mi go w dłoń i zaciska palce. – Zasłużyłaś na niego. I nie musisz mi już niczego przesyłać. Od jutra cała korespondencja będzie przechodziła przez moją nową asystentkę. Twoja praca została zakończona. – Dziękuję. – Otwieram drzwi i jeszcze się odwracam. – Sam… mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. – Nie martw się o mnie. Poradzę sobie. – Uśmiecha się tym swoim obłędnym uśmiechem i nagle mam ochotę mocno go przytulić. Za chwilę pewnie straci pracę, a mimo to stać go na taki uśmiech. – Tobie też, mam nadzieję, się ułoży – dodaje. – Przykro mi, że… no wiesz. – Och, nic mi nie będzie! – śmieję się gorzko. Nic mi nie będzie? Mój przyszły mąż prawdopodobnie posuwa organizatorkę wesela. Jak się pozbierać po czymś takim? Kierowca zaczyna pochrząkiwać. Dobra, Poppy, czas kończyć tę rozmowę. Jest środek nocy, a ty siedzisz w aucie na ulicy pod blokiem. Rusz się. I choć wszystko we mnie protestuje, wychodzę, zamykam drzwi i wołam „Dobranoc!”. Idę prosto do bramy i od razu ją otwieram, bo mam przeczucie, że Sam nie ruszy, dopóki nie zobaczy, że bezpiecznie weszłam do środka. Potem znów wychodzę i z progu obserwuję, jak odjeżdża. Kiedy samochód znika za rogiem, sprawdzam komórkę, sama nie wiedząc, na co liczę i czego się spodziewam. Ta jednak milczy. Pierwszy raz od bardzo dawna czuję się zupełnie sama.
Rozdział 13 Nazajutrz piszą o tym we wszystkich gazetach. Wiadomość na pierwszą stronę. Rankiem, gdy tylko się obudziłam, wyskoczyłam do kiosku i kupiłam wszystkie tytuły. Są zdjęcia sir Nicholasa, premiera, Sama, Eda Extona, a w „Daily Mail” znalazłam nawet zdjęcie Vicks. W nagłówkach powtarzają się słowa „korupcja”, „próba zniesławienia” i „uczciwość”. Notatkę wszędzie opublikowano w całości, jest też oficjalne oświadczenie kancelarii premiera w związku z działalnością sir Nicholasa w rządowej komisji. Są nawet dwa różne żarty rysunkowe przedstawiające go z workami wypchanymi pieniędzmi, z napisem „Szczęście”. Sam miał jednak rację: opinie są niejednoznaczne. Część dziennikarzy jest przekonana, że sir Nicholas jest autorem notatki, inni, że absolutnie nie. Jedna z gazet napisała, że to arogancki ważniak i od dawna wiadomo, że brał łapówki. Inna natomiast, że sir Nicholas jest znany ze swojej uczciwości i skromności, dlatego niemożliwe, aby był winien. Jeżeli Sam chciał zasiać wątpliwości wokół sprawy, to z pewnością mu się udało. Rano wysłałam mu SMS-a: Jak się miewasz? Nie odpisał. Na pewno jest zajęty. Delikatnie mówiąc. Ja tymczasem mam się fatalnie. Pół nocy nie mogłam zasnąć, taka byłam nabuzowana, a potem zerwałam się o szóstej z walącym sercem i od razu złapałam za telefon. Magnus napisał do mnie trzy słowa: Bawię się wyśmienicie. M. xxx Cóż mi to mówi? Nic. Tyle tylko, że jest w świetnym nastroju. Może się cieszy, że nie mam zielonego pojęcia o jego ukrytej kochance. Może z radością oczekuje wstąpienia w monogamiczny związek na całe życie, nieświadom, że Clemency powzięła błędne mniemanie co do jego relacji z Lucindą84. A może postanowił już nigdy więcej mnie nie zdradzać, szczerze tego żałuje i zaraz po powrocie
wszystko mi wyzna85. Dłużej tego nie zniosę. Niechże Magnus już wróci. Potrzebuję go tutaj, w tym kraju, w tym pokoju. Muszę go spytać: „Zdradzałeś mnie z Lucindą?”, poczekać, co powie, i wtedy dopiero się zastanowić, co dalej. Na razie jestem zawieszona w próżni. Idę do kuchni po kolejną herbatę i po drodze dostrzegam swoje odbicie w lustrze. Tragedia: włosy rozczochrane, wory pod oczami, ręce upaprane farbą drukarską. Do tego pali mnie w żołądku. Cały plan przedślubnej pielęgnacji urody poszedł w diabły. Według niego wieczorem miałam nałożyć maseczkę nawilżającą. Nie zmyłam nawet makijażu. Pierwotnie dzisiejszy dzień zamierzałam poświęcić przygotowaniom do wesela, ilekroć jednak o tym pomyślę, wszystko w środku mi się zaciska i mam ochotę się rozpłakać albo na kogoś nakrzyczeć (najchętniej na Magnusa). Nie dam jednak rady siedzieć bezczynnie w domu. Muszę wyjść, muszę zrobić cokolwiek. Po kilku łykach herbaty postanawiam pójść do pracy. Nie mam umówionych pacjentów, ale sporo zaległej roboty papierkowej. To mnie przynajmniej zmusi, żebym wzięła prysznic i pozbierała się do kupy. Zjawiam się pierwsza, w ciszy i spokoju siadam za biurkiem i zaczynam porządkować karty pacjentów. Monotonia tej czynności działa kojąco. Trwa to mniej więcej pięć minut, bo przychodzi Angela i zaczyna się tłuc: uruchamia komputer, robi kawę i włącza zawieszony na ścianie telewizor. – Musimy? – krzywię się. Mimo że wczoraj niewiele wypiłam, czuję się jak na kacu i nie mam ochoty słuchać ryczącego pudła. Ale Angela patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie pogwałciła jakieś podstawowe prawo człowieka. – Zawsze oglądam Daybreak – mówi. Nie ma sensu się kłócić. Mogę w sumie zabrać papiery i przenieść się do gabinetu zabiegowego, ale nawet na to nie mam siły, więc chowam głowę w ramiona i staram się odciąć od świata. – Przesyłka! – Angela kładzie mi przed nos grubą kopertę
bąbelkową. – Od StarBlu. To ten kostium na podróż poślubną? Kiedy go zamawiałam, byłam inną osobą. Pamiętam, jak któregoś dnia w czasie przerwy na lunch weszłam do Internetu i zaczęłam wybierać stroje kąpielowe. Do głowy by mi wtedy nie przyszło, że trzy dni przed ślubem będę się zastanawiać, czy on w ogóle powinien się odbyć. – „…a naszym głównym tematem dzisiaj jest domniemana korupcja w kręgach rządowych” – dobiega mnie głos prezentera w telewizji. – Gościmy w studiu osobę, która zna sir Nicholasa Murraya od trzydziestu lat. Oto Alan Smith-Reeves. Alanie, w tej sprawie jest wiele wątpliwości, jak ty się na to zapatrujesz?” – Znam tego faceta – chwali się Angela, kiedy Alan SmithReeves zaczyna mówić. – Pracowaliśmy kiedyś w tym samym budynku. – Aha. – Potakuję z grzeczności. Na ekranie właśnie pojawiło się zdjęcie Sama. Nie mogę patrzeć. Jego widok wywołuje u mnie przeszywający ból w piersiach. Nie wiem dlaczego. Dlatego że wpadł w kłopoty? Dlatego że jako jedyny poza mną wie o Magnusie? Dlatego że ostatniej nocy stałam w lesie w jego objęciach, a prawdopodobnie nigdy więcej go już nie zobaczę? – Przystojniak. – Angela mruży oczy. – To ten Nicholas Jakiśtam? – Nie! – zaprzeczam gwałtowniej, niż zamierzałam. – Czyś ty zgłupiała? – No dobra! – obrusza się. – Co cię to tak interesuje? Nie mogę odpowiedzieć, muszę od tego wszystkiego uciec. Wstaję zza biurka. – Chcesz kawy? – pytam. – Już nastawiłam czajnik. – Angela dziwnie na mnie patrzy. – Dobrze się czujesz? I czemu jesteś w pracy, myślałam, że masz wolne? – Chciałam nadgonić trochę spraw. – Biorę kurtkę. – Ale to chyba nie był dobry pomysł. – Tu jest! – Drzwi otwierają się na oścież i do środka
wpadają Ruby i Annalise. – Właśnie o tobie gadałyśmy! Co tu robisz? – Uzupełniałam papiery, ale właśnie wychodzę. – Nie idź, zaczekaj! – Ruby łapie mnie za rękę i mówi do Annalise: – Moja droga, może powiesz teraz Poppy, o czym rozmawiałyśmy. Nie będziesz musiała pisać listu. Ruby przybrała ton szkolnej dyrektorki, a Annalise ma minę skarconej uczennicy. Co jest grane? – Nie chcę. – Annalise przygryza wargę jak sześciolatka. – Wolę napisać. – Mów, będziesz miała z głowy. – Ruby mierzy ją surowym spojrzeniem, które trudno zignorować. – No dobrze. – Annalise nabiera powietrza, lekko się rumieniąc. – Poppy, wybacz mi, że ostatnio tak głupio zachowałam się przy Magnusie. Źle zrobiłam, ale chciałam się tylko na tobie odegrać. – I? – podpowiada Ruby. – Przepraszam, że byłam wredna. Magnus jest twój, nie mój. To wy powinniście być razem. I nigdy więcej już nie wspomnę o zamienionych dyżurach. Obiecuję. Ma tak nieszczęśliwą minę, że aż się wzruszam. A Ruby jest niesamowita. To ona powinna zarządzać White Globe Consulting. Zaraz zrobiłaby porządek z Justinem Cole’em. – Hm, dzięki – mówię. – Miło słyszeć. – Naprawdę mi głupio, Poppy. Nie chcę ci zepsuć wesela. – Annalise, możesz mi wierzyć, nie jesteś w stanie. – Uśmiecham się, ale ku mojemu przerażeniu czuję łzy napływające do oczu. Jeżeli cokolwiek je zepsuje, to to, że zostanie odwołane. Oraz to, że Magnus, jak się okazuje, wcale mnie nie kochał, a ja byłam naiwną idiotką, która dała się omamić. Boże, zaraz się rozryczę. – Hej, wszystko gra? – Ruby mi się przygląda. – Tak, tak! – zapewniam, intensywnie mrugając powiekami. – To stres przedślubny – stwierdza Annalise. – Czyżbyś już
zaczynała panikować? Pomogę ci! Chodź, zrobimy komuś awanturę. Od razu ci się polepszy. Ocieram oczy z uśmiechem. Nie wiem, co robić. Powiedzieć im o Magnusie? To w końcu moje przyjaciółki, a ja bardzo potrzebuję się komuś wyżalić. A jeśli to jednak nieporozumienie? Anonimowy donosiciel86 nie odezwał się potem ani razu. Na razie wszystko opiera się na domysłach. Nie mogę zacząć opowiadać ludziom, że Magnus mnie zdradza wyłącznie na podstawie jednego niepodpisanego SMS-a, i ryzykować, że Annalise ogłosi to na Facebooku, zwyzywa Magnusa od gnojków i wybuczy go w kościele, kiedy będziemy szli do ołtarza87. – Po prostu jestem zmęczona. – Porządne śniadanie! – wykrzykuje Ruby. – Oto, czego ci trzeba. – Nie! Nie wcisnę się w suknię. O ile w ogóle będzie mi potrzebna. I znów łzy mi się cisną do oczu. Przygotowania do ślubu już i tak są stresujące, ale ta niepewność, czy nie będę zmuszona w ostatniej chwili go odwołać, przyprawi mnie chyba o siwiznę. – Wciśniesz się – pociesza Ruby. – Każdy wie, że panny młode chudną przed ślubem o dwa rozmiary. Masz duży zapas, korzystaj z tego! Zrób sobie ucztę! Nie wiadomo, kiedy znowu będziesz miała okazję! – Schudłaś o dwa rozmiary? – Annalise przygląda mi się z pewną zazdrością. – Niemożliwe. – Niestety nie – odpowiadam ponuro. – Może o pół. – No to przysługuje ci co najmniej latte i pączek – mówi Ruby i rusza do drzwi. – Chodź, żarcie to najlepsze lekarstwo. Mamy pół godziny. Kiedy Ruby wpadnie na jakiś pomysł, nie spocznie, póki go nie zrealizuje. Już przemierza chodnik i wchodzi do kawiarni mieszczącej się dwie bramy dalej. Doganiamy ją z Annalise już przy ladzie. – Dzień dobry! Poproszę trzy kawy latte, trzy pączki, trzy
rogaliki migdałowe, trzy bez nadzienia… – Ruby, opanuj się! – Zaczynam się śmiać. – Trzy bułeczki z czekoladą… Jak nie zjemy, damy pacjentom. Trzy szarlotki… – Trzy opakowania miętówek – wtrąca Annalise. – Miętówek? – Ruby patrzy na nią z pogardą. – Miętówek?! – I cynamonki – pośpiesznie dodaje Annalise. – To już lepiej. I trzy cynamonki… W mojej kieszeni dzwoni komórka i serce mało mi nie wyskoczy z piersi. Jezu, kto to może być? Jeśli Magnus, to co? A jeśli Sam? Wyjmuję ją i odchodzę na bok. Dziewczyny wciąż się kłócą, które ciastka wybrać. Patrzę na wyświetlacz i coś mnie ściska w środku. Numer nieznany. Anonimowy donosiciel wreszcie do mnie oddzwonił. Teraz nareszcie dowiem się prawdy, jakakolwiek ona jest. Jestem tak przerażona, że kiedy wciskam „Odbierz”, ręka mi się trzęsie i w pierwszej chwili nie mogę złapać oddechu, żeby coś powiedzieć. – Halo? – Odzywa się po drugiej stronie damski głos. – Halo? Słychać mnie? Czy to Clemency? Nie poznaję. – Witam – mówię w końcu. – Poppy z tej strony. Czy to ty, Clemency? – Nie. – Dziewczyna jest zaskoczona. W takim razie kto? Gorączkowo szukam w głowie, kto jeszcze mógł mi przysłać tego SMS-a. Czy to znaczy, że jednak nie chodziło o Lucindę? Widzę, że Ruby i Annalise przyglądają mi się z zaciekawieniem, więc odchodzę kawałek dalej. – Słucham. Chce mi pani coś przekazać? – Ze wszystkich sił staram się mówić z godnością, nie jak ktoś, kto za chwilę przeżyje totalne upokorzenie i będzie musiał odwołać ślub. – Tak. Próbuję się pilnie skontaktować z Samem Roxtonem. Z Samem? Całe napięcie, które się we mnie skumulowało, natychmiast
opada. A więc to nie jest donosiciel. To jakiś inny nieznany numer. Sama nie wiem, co czuję – rozczarowanie czy ulgę. – Skąd pani ma ten telefon? – dopytuje się dziewczyna. – Zna pani Sama? – Eee… tak, znam. – Biorę się w garść. – Przepraszam, w pierwszej chwili myślałam, że to ktoś inny. Chce pani zostawić Samowi wiadomość? Powiedziałam to odruchowo, zapominając, że już niczego mu nie przekazuję. Ale chyba mogę zrobić wyjątek, prawda? Przez wzgląd na stare czasy. – Próbowałam – odpowiada dość apodyktycznym tonem. – Pani nie rozumie, ja muszę z nim pogadać osobiście. Dzisiaj. Natychmiast. To bardzo pilne. – Cóż, mogę pani podać jego adres mailowy… – Żartuje pani – przerywa mi niecierpliwie. – Sam nigdy nie czyta maili. Ale to ważne, proszę mi wierzyć. Muszę z nim porozmawiać, i to jak najszybciej. Chodzi o telefon, ten, który trzyma pani w ręku. Co? Patrzę na niego i zastanawiam się, czy nie zwariowałam. Skąd jakaś obca kobieta wie, jaki telefon trzymam w ręce? – Kim pani jest? – pytam zdumiona. W odpowiedzi słyszę westchnienie. – Nikt mnie nie pamięta, co? Byłam asystentką Sama. Mam na imię Violet. Powiem tyle: dzięki Bogu, że nie jadłam akurat cynamonek. Violet okazuje się mieć ze trzy metry wzrostu, chude nogi odziane w postrzępione dżinsy i wielkie ciemne oczy noszące wokół ślady makijażu88. Wygląda jak skrzyżowanie żyrafy z lemurem. Na szczęście mieszka w Clapham, więc przyjście tu zajęło jej raptem pięć minut. I oto siedzi ze mną w Costa Coffee, wcinając tortillę z kurczakiem i zapijając ją koktajlem owocowym. Ruby i Annalise wróciły do pracy, z czego się cieszę, bo nie zniosłabym, gdybym musiała im wyjaśniać całą historię. Jest zbyt niewiarygodna.
Jak kilkakrotnie powtórzyła mi Violet, gdyby przypadkiem nie była akurat w Londynie w przerwie między zleceniami, i przypadkiem w drodze po mleko nie zauważyła nagłówków w gazetach, nigdy nie dowiedziałaby się o skandalu. A ponieważ przypadkiem ma głowę na karku, nagle zdała sobie sprawę, że od początku czuła, że coś się święci. Ale czy ludzie potrafią to docenić? Chcą człowieka wysłuchać? Gdzie tam. Sami idioci. – Rodzice pojechali na jakiś głupi rejs – mówi lekceważąco. – Zaglądałam do ich notesu z telefonami, ale przecież nie wiem, kto jest kto. No to próbowałam się dodzwonić do Sama, potem do Nicka, ale nadziewałam się tylko na ich nadęte sekretarki. Nikt mnie nie chciał słuchać. A ja muszę to komuś powiedzieć. – Uderza dłonią w stół. – Wiem, że coś było nie tak. Chyba nawet wtedy wiedziałam. Ale Sam mnie nie słuchał. Zauważyłaś, że on nigdy nie słucha? – Pierwszy raz spogląda na mnie z uwagą. – Kim ty właściwie jesteś? Mówiłaś, że mu pomagasz. Co to znaczy? – To trochę skomplikowane – odpowiadam po chwili. – W pewnym sensie został na lodzie. – Tak? – Violet odgryza następny kęs tortilli. – A co się stało? Czyżby zapomniała? – Hm… Odeszłaś bez uprzedzenia, pamiętasz? Miałaś być jego asystentką. – Aaa… – Otwiera szeroko oczy. – Fakt, nie pasowała mi ta robota. A że zadzwonili z agencji, że mam wsiadać w samolot, no to… – Marszczy czoło, jakby dopiero teraz po raz pierwszy się nad tym zastanowiła. – Pewnie był wkurzony. Ale poradzi sobie, mają przecież pełno ludzi. – Macha ręką. – Też tam pracujesz? – Nie. – Jak jej to wyjaśnić? – Przypadkiem znalazłam tę komórkę i w ten sposób poznałam Sama. – Pamiętam ją. Nie wiem, czy choć raz ją odebrałam. Śmiać mi się chce. Violet musiała być najbardziej beznadziejną asystentką na świecie. – Ale właśnie stąd wiem, że działo się coś podejrzanego. – Zamaszystym gestem wsuwa do ust ostatni kęs tortilli. – Dzięki tym wszystkim wiadomościom. – Wbija palec w telefon. – Tu.
No, wreszcie przechodzimy do rzeczy. – Jakim wiadomościom? – Tam było pełno nagranych wiadomości głosowych. Nie do Sama, do jakiegoś Eda. Nie wiedziałam, co z nimi zrobić, więc je odsłuchałam i spisałam. Nie spodobały mi się. – Dlaczego? – Serce zaczyna mi łomotać. – Wszystkie były od tego samego gościa, który mówił o przeróbce jakiegoś dokumentu. Jak to ma się odbyć, ile potrwa, ile będzie kosztowało. Tego typu rzeczy. Niby żadne przestępstwo, ale brzmi podejrzanie, przyznasz? Jestem w szoku. W głowie mi się to nie mieści. Wiadomości dla Eda, w sprawie notatki, na tym telefonie. – Mówiłaś Samowi? – Wysłałam mu maila, a on kazał je olać. Tylko że ja nie chciałam ich olewać. Rozumiesz? Coś mnie tknęło. – Wychyla kubek z koktajlem. – No i dziś rano otwieram gazetę i widzę Sama, który mówi o jakiejś notatce, że ktoś ją prawdopodobnie sfałszował, i myślę sobie: Aha! – Znów uderza ręką w stół. – O to chodziło! – Ile w sumie było tych wiadomości? – Cztery? Pięć? – Ale teraz w telefonie nic nie ma. Przynajmniej ja nie znalazłam. – Z ciężkim sercem zadaję to pytanie: – Czy ty je… skasowałaś? – Nie! – triumfuje Violet. – W tym rzecz! Zachowałam je. To znaczy mój chłopak, Aran to zrobił. Kiedyś wieczorem zobaczył, jak jedną spisuję, i mówi: Dziecko, zrzuć to na serwer. Ja na to: Jak mam zrzucić wiadomość głosową? No to przyszedł do biura i zapisał wszystko do jednego pliku. Aran potrafi niesamowite rzeczy – mówi z dumą. – Też jest modelem, ale dorabia, projektując gry komputerowe. – Do pliku? To gdzie on teraz jest? Violet wzrusza ramionami. – Pewnie tam, gdzie był. Na komputerze asystentki. Na pulpicie jest ikonka „Poczta głosowa”.
Ikonka na komputerze asystentki. Obok biura Sama. Pomyśleć, że cały czas mieliśmy to pod nosem… Nagle ogarnia mnie panika. – Na pewno tam jeszcze będzie? A jeżeli ktoś to wykasował? – Czemu? Jak ja przyszłam, nic nie było wykasowane. Tylko masa śmieci, przez które musiałam się przedzierać. Ledwo się powstrzymuję, żeby nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Tyle starań, tyle nerwów, a wystarczyło wyjść z biura i zajrzeć do komputera asystentki. – Tak czy siak, jutro lecę do Stanów i musiałam komuś o tym powiedzieć, ale teraz nie ma szans, żeby się skontaktować z Samem. – Violet kręci głową. – Próbowałam mailem, SMS-em, dzwoniłam… Gdyby tylko wiedział, co mam mu do powiedzenia… – Pozwól mi spróbować – mówię i piszę do niego SMS-a: Sam, KONIECZNIE do mnie zadzwoń. ZARAZ. Chodzi o sir Nicholasa. Ważna sprawa, może pomóc. Oddzwoń, proszę. Poppy. – Phi, powodzenia. – Violet wznosi oczy do nieba. – Mówiłam ci, jest nieuchwytny. Jego asystentka powiedziała, że z nikim nie rozmawia. Nie odpisuje na maile, nie oddzwania… – przerywa, bo w powietrzu rozlega się metaliczny głos Beyoncé. Na ekranie wyświetla się „Sam – komórka”. Violet wybałusza oczy. – No, no. Jestem pod wrażeniem. Wciskam „Odbierz” i przykładam telefon do ucha. – Cześć, Sam. – Poppy. Jego głos grzeje mnie niczym promyk słońca. Chciałabym mu powiedzieć tyle rzeczy, ale nie mogę. Nie teraz. Być może nigdy. – Słuchaj, jesteś u siebie w biurze? Idź do komputera asystentki, szybko. Po chwili wahania odpowiada: – Okej.
– Zobacz na pulpit. Jest tam ikonka z napisem „Poczta głosowa”? Przez moment w słuchawce jest cisza, a potem słyszę: – Jest. – Hura! – Z ulgą wypuszczam powietrze z płuc. Nie zdawałam sobie sprawy, że cały czas wstrzymywałam oddech. – Pilnuj tego pliku jak oka w głowie. A teraz musisz pogadać z Violet. – Violet? – powtarza zdumiony. – Chyba nie masz na myśli mojej niewydarzonej asystentki? – Jest tu ze mną. Proszę cię, wysłuchaj jej. – Przekazuję telefon. – Cześć, Sam – mówi Violet, bez cienia skruchy. – Sorry, że cię zostawiłam na lodzie i w ogóle. Ale miałeś Poppy do pomocy, nie? Zostawiam ją i idę kupić sobie kolejną kawę, choć jestem tak podminowana, że chyba nie powinnam. Głos Sama w słuchawce wystarczył, żeby mnie wytrącić z równowagi. Od razu miałam ochotę porozmawiać z nim o wszystkim. Chciałam się przytulić i posłuchać, co on ma do powiedzenia. To jest jednak niemożliwe. Po pierwsze, Sam ma teraz na głowie masę własnych problemów. Po drugie, kim on właściwie dla mnie jest? Przyjacielem nie. Kolegą też nie. Jest przypadkowo poznanym facetem, dla którego nie ma miejsca w moim życiu. To koniec. Pozostało nam jedynie się pożegnać. Może od czasu do czasu wymienimy SMS-a. Może za rok umówimy się na kawę, przyjdziemy już odmienieni, zakłopotani, trochę spięci. Pośmiejemy się z tej dziwnej historii z telefonem. Ani słowem nie wspomnimy o tym, co się wydarzyło w lesie. Ponieważ to się nie wydarzyło. – Heloł, żyjesz? – Violet macha mi telefonem przed nosem. – Masz. – O, dzięki. No i jak tam? – W trakcie rozmowy otworzył ten plik. Jest nieźle podjarany. Kazał powiedzieć, że później do ciebie zadzwoni.
– Och, nie musi. – Odbieram kawę. – Mniejsza o to. – Ty, ale fajny pierścionek! – Violet łapie mnie za rękę89. – To szmaragd? – Tak. – Super! Kim jest ten szczęśliwiec? – Wyjmuje iPhone’a. – Mogę zrobić zdjęcie? Szukam pomysłów na czas, kiedy Aran zostanie miliarderem. Sama wybierałaś? Z powrotem siadamy przy stoliku. – Nie, dostałam dopiero, kiedy mój facet się oświadczał. To pamiątka rodzinna. – Wow, romantyczne. Czyli cię zaskoczył? – Totalnie. – I co, pomyślałaś „O kurwa!”? – Mniej więcej. Wydaje mi się, że to było sto lat temu. Głupiałam ze szczęścia. Czułam się tak, jakbym trafiła do magicznej krainy, gdzie wszystko jest lśniące i idealne, i już nigdy nic złego mnie nie spotka. Ależ byłam naiwna… Po policzku spływa mi łza. Violet spogląda z zatroskaniem. – Ej, co się dzieje? – Nic, nic! – odpowiadam z uśmiechem i ocieram oczy. – Po prostu… wcale nie jest tak pięknie. Możliwe, że narzeczony mnie zdradza, a ja nie wiem, co robić. – Samo wypowiedzenie tych słów przyniosło mi ulgę. Biorę głęboki oddech i uśmiecham się do Violet. – Przepraszam, nie zwracaj na mnie uwagi. To nie twój problem. – Nie, spoko. – Podciąga nogi na krzesło i z uwagą mi się przygląda. – Czemu myślisz, że cię zdradza? – Dostałam anonim. – To go olej. Chyba że masz przeczucie. Byłby zdolny do czegoś takiego? Milczę. Chciałabym móc powiedzieć: „Skądże! W życiu!”, ale w głowie utkwiło mi za dużo sytuacji, których wolałam nie zauważać. O których starałam się zapomnieć. Magnus flirtujący z
kobietami na przyjęciach. Magnus w otoczeniu studentek, z ręką na czyimś ramieniu. Magnus niemalże molestowany przez Annalise. Prawda jest taka, że Magnus podoba się kobietom. Z wzajemnością. – Sama nie wiem. – Wbijam wzrok w kubek z kawą. – Może. – A domyślasz się z kim? – Może. – No! – zapala się Violet. – To wyjaśnij sprawę. Gadałaś z nim? Albo z nią? – Wyjechał do Belgii na imprezę kawalerską. Nawet nie mam jak z nim pogadać. A ona… Nie, nie mogę. Prawdopodobnie jest zupełnie niewinna. – Jesteś pewna, że jest na imprezie? – Violet unosi brwi, po czym szeroko się uśmiecha i szturcha mnie w ramię. – Tylko cię podpuszczam. Na pewno jest. Słuchaj, muszę lecieć się pakować. Mam nadzieję, że wszystko ci się ułoży. Pozdrów ode mnie Sama. Kiedy wychodzi z kawiarni, ze sześć męskich głów ogląda się za nią. Jestem pewna, że gdyby był tu Magnus, jedna z nich należałaby do niego. Jeszcze chwilę siedzę nad kawą i oddaję się ponurym rozmyślaniom. Dlaczego ludzie ciągle muszą mi powtarzać, że powinnam wyjaśnić sprawę? Przecież ja od niej nie uciekam, nie chowam głowy w piasek, ale nie mogę tak po prostu zjawić się na wieczorze kawalerskim Magnusa albo napaść na Lucindę i znienacka ją oskarżyć. Trzeba mieć dowody, fakty. Jeden anonimowy SMS to za mało. Dzwoni komórka. Mimowolnie sztywnieję. Czy to… Nie. Dzwoni „Nieznany numer”. Ale który, do cholery? Biorę łyk kawy dla kurażu i odbieram. – Słucham? Poppy Wyatt z tej strony. – Dzień dobry. Nazywam się Brenda Fairfax, dzwonię z hotelu Berrow. Nie było mnie kilka dni, inaczej od razu bym się z panią skontaktowała. Proszę mi wybaczyć. Pani Fairfax. No proszę. Mam ochotę się roześmiać.
Pomyśleć, że niedawno rozpaczliwie pragnęłam usłyszeć jej głos w słuchawce. Teraz to już nie ma znaczenia, odzyskałam pierścionek. Po co właściwie do mnie dzwoni? Powiedziałam konsjerżowi, że sprawa załatwiona. – Nie musi pani przepraszać… – Jak to nie! Cóż za okropne nieporozumienie. – Wydaje się dość mocno podenerwowana. Pewnie konsjerż ją ochrzanił. Może to on kazał jej zadzwonić i przeprosić? – Proszę się nie przejmować. Najadłam się trochę strachu, ale wszystko dobrze się skończyło. – Taki cenny pierścionek! – Nie ma sprawy – pocieszam ją. – Nic się nie stało. – Ale ja wciąż nic z tego nie rozumiem! Jedna z kelnerek przekazała mi pierścionek i właśnie szłam go schować do sejfu… – Naprawdę nie musi się pani tłumaczyć. To się zdarza. Włączył się alarm, odwrócił pani uwagę… – Nie! – obrusza się pani Fairfax. – To wcale nie było tak! Jak mówię, zamierzałam schować go do sejfu, ale zanim zdążyłam to zrobić, inna pani podbiegła do mnie i stwierdziła, że pierścionek należy do niej. Ona też uczestniczyła w przyjęciu. – Też w nim uczestniczyła? – powtarzam po krótkiej pauzie. – Tak! Powiedziała, że to jej pierścionek zaręczynowy i że wszędzie go szuka. Była bardzo wiarygodna. Kelnerka poświadczyła, że siedzi przy waszym stoliku. No a potem nałożyła pierścionek na palec. Nie miałam powodu, żeby jej nie wierzyć. Przecieram oczy. Na pewno się nie przesłyszałam? – Mówi mi pani, że ktoś inny wziął mój pierścionek? – Tak! Kategorycznie twierdziła, że należy do niej. Od razu go założyła i pasował. Nawet ładnie wyglądał. Wiem, że powinnam była poprosić o jakiś dowód, że jest jego właścicielką. W świetle tego nieszczęsnego zdarzenia na pewno zweryfikujemy nasze procedury… – Pani Fairfax – przerywam jej. – A niech mi pani powie, czy… czy ta kobieta nie miała przypadkiem długich ciemnych włosów? Z małą diamentową opaską?
– Tak, długie ciemne włosy z diamentową opaską. Dokładnie tak, jak pani mówi. I przepiękną oranżową suknię. Zamykam oczy. Lucinda. To była Lucinda. Pierścionek wcale nie zaczepił się o podszewkę jej torebki. Zabrała go celowo. Wiedziała, że wpadnę w panikę. Wiedziała, jaki jest dla mnie ważny. A jednak wzięła go i udawała, że należy do niej. Bóg jeden wie dlaczego. Kiedy żegnam się z panią Fairfax, krew pulsuje mi w głowie, ciężko dyszę, a dłonie same zaciskają się w pięści. Miarka się przebrała. Może i nie mam dowodów, że sypia z Magnusem, ale w tej sprawie mam prawo urządzić jej awanturę. I zrobię to zaraz. Nie wiem, co dzisiaj robi Lucinda. Od kilku dni nie dostaję od niej maili ani SMS-ów, a to dość dziwne. Kiedy do niej piszę, trzęsą mi się ręce: Cześć. Jak leci? Co porabiasz? Mogę w czymś pomóc? Poppy. Odpisuje niemal natychmiast: Dopracowuję kilka drobiazgów w domu. Nie kłopocz się, dam sobie radę sama. Lucinda Lucinda mieszka w Battersea. Dwadzieścia minut drogi taksówką. Nie dam jej czasu na wymyślenie wymówki. Zaskoczę ją. Łapię taksówkę, podaję kierowcy adres i opadam na siedzenie, starając się zachować spokój i zimną krew, choć im dłużej o tym myślę, tym bardziej głupieję. Lucinda wzięła mój pierścionek. Mam rozumieć, że jest złodziejką? Zrobiła kopię, a oryginał zatrzymała, żeby sprzedać? Patrzę na swoją dłoń z nagłą podejrzliwością. Czy jestem absolutnie pewna, że ten pierścionek jest prawdziwy? A może chciała w jakiś sposób pomóc? Zapomniała, że go ma? Powinnam jej dać kredyt zaufania? Nie, Poppy. Nie ma szans. Podjeżdżam pod kamienicę, w której mieszka. Jakiś chłopak w dżinsach akurat wchodzi do środka, więc szybko wślizguję się za nim i przemierzam trzy kondygnacje schodów prowadzących do
jej mieszkania. Dzięki temu kompletnie ją zaskoczę. Może otworzy mi drzwi, mając na ręce oryginalny pierścionek oraz całą masę innej biżuterii, którą ukradła niczego niepodejrzewającym znajomym? Może w ogóle mi nie otworzy, bo jest w Brugii? A może w drzwiach stanie Magnus owinięty prześcieradłem… Poppy, przestań. Pukam do drzwi w taki sposób, aby pomyślała, że to listonosz. Chyba się udało, bo natychmiast otwiera je na oścież z grymasem irytacji na twarzy i telefonem przy uchu. Dopiero po sekundzie nieruchomieje z otwartymi ustami. Mnie też odebrało mowę. W przedpokoju dostrzegam ogromną walizę, a w ręku Lucindy paszport. – Jak najszybciej – mówi do telefonu. – Terminal czwarty. Dziękuję. Rozłącza się i patrzy na mnie wyzywająco. Szukam w głowie czegoś błyskotliwego i uszczypliwego do powiedzenia, ale tkwiąca we mnie pięcioletnia dziewczynka jest szybsza. – Ukradłaś mi pierścionek! – W chwili gdy wykrzykuję te słowa, czuję, jak się czerwienię. Jeszcze brakuje, żebym tupnęła nóżką. – Och, na litość boską. – Lucinda z pogardą marszczy nos, jak gdyby oskarżanie organizatorki własnego wesela o kradzież było niewybaczalną gafą. – Przecież dostałaś go z powrotem. – Ale ty go zabrałaś! – Nie czekając na zaproszenie, wchodzę do środka i się rozglądam. Nigdy wcześniej nie byłam w jej mieszkaniu. Jest całkiem eleganckie i ewidentnie urządzone przez projektanta, ale też potwornie zabałaganione. Wszędzie walają się kieliszki po winie. Nic dziwnego, że Lucinda woli się spotykać w hotelach. – Słuchaj, Poppy. – Wzdycha z irytacją. – Mam sporo rzeczy do zrobienia. Jeśli przyszłaś mnie tu obrażać, będą zmuszona cię wyprosić. Że co?
To ona zrobiła coś złego. Ukradła bezcenny pierścionek zaręczynowy i udawała, że należy do niej. Jakim cudem zdołała odwrócić kota ogonem i ze mnie zrobić winną, bo ośmieliłam się o tym wspomnieć? – Cóż, jeśli to wszystko, naprawdę jestem zajęta… – Ani się waż stąd ruszyć! – Stanowczość w moim głosie zaskakuje mnie samą. – To nie wszystko. Chcę wiedzieć, dlaczego przywłaszczyłaś sobie mój pierścionek. Zamierzałaś go sprzedać? Potrzebowałaś pieniędzy? – Nie, nie potrzebowałam pieniędzy. – Patrzy na mnie z nienawiścią w oczach. – Chcesz wiedzieć, panno Poppy, czemu go wzięłam? Bo powinien należeć do mnie. – Do ciebie? – Zatkało mnie. – Wiesz, że ja i Magnus mieliśmy kiedyś romans – rzuca od niechcenia. – Co? Pierwsze słyszę! Byliście zaręczeni? W głowie mi się kręci. Magnus był z Lucindą? Był zaręczony? W ogóle nie wspominał, że miał już narzeczoną, a co dopiero, że chodzi o Lucindę. Czemu ja nic o tym nie wiem? Co jest grane? – Nie, nigdy się nie zaręczyliśmy – odpowiada z niechęcią, po czym posyła mi mordercze spojrzenie. – Ale powinniśmy. Oświadczył mi się. Z tym pierścionkiem. Czuję ból i niedowierzanie. Magnus oświadczył się innej kobiecie, wręczając jej mój pierścionek? Nasz pierścionek? Mam ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść, uciec, zatkać uszy… ale nie mogę. Muszę poznać całą prawdę. Na razie nic tu nie ma sensu. – Nie rozumiem. Powiedziałaś, że powinniście być zaręczeni. Co się stało? – Jak to co? Spanikował – odpowiada wściekle Lucinda. – Cholerny tchórz. – O Boże. W którym momencie? Mieliście już zaplanowany ślub? Nie mów, że cię zostawił przy ołtarzu? Lucinda zamknęła oczy, jakby na nowo przeżywała tamte chwile. Teraz je otwiera i patrzy na mnie ze złością.
– O wiele gorzej. Wycofał się w połowie oświadczyn. – Jak to? Nie rozumiem. – Byliśmy wtedy na nartach, dwa lata temu. Nie jestem głupia, wiedziałam, że przywiózł ze sobą pierścionek i zamierza się oświadczyć. Któregoś wieczoru przygotowaliśmy więc kolację. Byliśmy sami w domku, palił się kominek, Magnus ukląkł na dywanie i wyjął małe pudełeczko. Otworzył, a w środku było to przepiękne szmaragdowe cacko. Lucinda robi pauzę, ciężko oddycha. Ja ani drgnę. – Wziął mnie za rękę i mówi: „Lucindo, kochanie, czy zechcesz…” – Gwałtownie nabiera powietrza, jakby kontynuowanie opowieści było ponad jej siły. – A ja chciałam powiedzieć tak! Byłam gotowa! Czekałam tylko, aż dokończy. Ale on nagle zamilkł, zaczął się pocić. Potem wstał i powiedział: „Niech to szlag. Przepraszam, nic z tego nie będzie. Wybacz, Lucindo”. Nie zrobił tego! Nie zrobił! Patrzę na nią z niedowierzaniem i prawie chce mi się śmiać. – I co ty na to? – Wrzasnęłam: „Z czego, durniu? Jeszcze się nie oświadczyłeś!”. Ale on nic nie odpowiedział. Zamknął pudełko z pierścionkiem i schował. Tyle. – Przykro mi. To straszne. – On tak panicznie boi się zobowiązań, że nawet oświadczyny nie chcą mu przejść przez gardło. – Lucinda kipi ze złości i wcale jej się nie dziwię. – To po jaką cholerę zgodziłaś się organizować mu ślub? Lubisz się udręczać? – Przynajmniej tak mógł mi to wynagrodzić. – Znów patrzy na mnie gniewnie. – Potrzebowałam pracy. Choć właściwie zastanawiam się nad zmianą branży. Organizowanie wesel to koszmarne zajęcie. Nic dziwnego, że Lucinda przez cały ten czas chodziła nie w sosie. To też wyjaśnia jej agresję w stosunku do mnie. Gdybym tylko wiedziała, że jest byłą kobietą Magnusa…
– Nie miałam zamiaru zostawiać sobie pierścionka – dodaje ponuro. – Chciałam cię tylko nastraszyć. – No to ci się udało. Nie do wiary, że wpuściłam tę kobietę do swojego życia, zaufałam jej, zwierzałam się z przedślubnych rozterek… A Magnus? Jak mógł do tego dopuścić? Jak mógł pomyśleć, że to kiedykolwiek się uda? Mam wrażenie, jakbym zdjęła różowe okulary i dopiero przebudziła się w rzeczywistości. A jeszcze nawet nie zabrałam się za główny problem. – Przeszło mi przez myśl, że sypiasz z Magnusem – wypalam. – Nie mówię o czasach, gdy byliście razem. Teraz. Ostatnio. W zeszłym tygodniu. Nie odpowiada, więc spoglądam na nią w nadziei, że zacznie gwałtownie zaprzeczać, ale ona odwraca wzrok. – Lucindo? Bierze walizkę i zaczyna ją ciągnąć w stronę drzwi. – Wyjeżdżam, mam dosyć tego wszystkiego. Zasłużyłam na urlop. Jeśli jeszcze raz ktoś coś powie o ślubie… – Lucindo?! – Och, na litość boską! – wybucha zniecierpliwiona. – Może raz czy dwa się z nim przespałam. Przez wzgląd na stare czasy. Jeśli nie potrafisz go upilnować, nie wychodź za niego. – Dzwoni jej komórka. – Halo? Tak. Już schodzę. Przepraszam. – Wypycha mnie z mieszkania, zatrzaskuje drzwi i dwukrotnie przekręca klucz. – Nie możesz tak po prostu wyjechać! – Cała się trzęsę w środku. – Musisz mi powiedzieć, co się stało! – Co chcesz usłyszeć? – Rozkłada ręce. – Takie rzeczy się zdarzają. Nie miałaś się o tym dowiedzieć, ale… cóż. – Wstawia walizkę do windy. – A, i jeszcze jedno. Jeżeli myślisz, że tylko dla nas Magnus wydobył ten szmaragdowy pierścionek z bankowego sejfu, to się mylisz. Jesteśmy na końcu listy, moja droga. – Co? – Zaczynam się dusić. – Jakiej listy? Lucindo, zaczekaj! O czym ty mówisz?
– Sama znajdź odpowiedź, Poppy. To twój problem. Ja rozwiązałam sprawę kwiatów, migdałów, planu ceremonii i tych pieprzonych… łyżeczek deserowych. – Naciska guzik i drzwi windy zaczynają się zamykać. – Z tym radź sobie sama.
Rozdział 14 Stoję nieruchomo w stanie szoku przez bite trzy minuty. Potem w sekundę przytomnieję i schodzę na dół. Na ulicy wyłączam telefon. Nie mogę sobie pozwolić, aby cokolwiek mnie rozpraszało. Muszę pomyśleć. Jak trafnie to ujęła Lucinda, sama muszę znaleźć odpowiedź. Ruszam przed siebie, nie patrząc, w jakim kierunku. Moje myśli w kółko krążą wokół faktów, domysłów, spekulacji – i znów wracają do faktów. Z czasem jednak stopniowo zaczynają się porządkować. Coraz bardziej utwierdzam się w postanowieniu. Mam plan. Nie wiem, skąd we mnie ta nagła determinacja: pod wpływem Lucindy czy może miałam już dosyć unikania konfrontacji za każdym razem, gdy mój żołądek zaciskał się w supeł. Tym razem nie odpuszczę. Zrobię to. Najdziwniejsze jest to, że bez przerwy dźwięczy mi w uszach głos Sama, który mnie dopinguje i zapewnia, że dam radę. Niczym trener przed walką. I to działa. Czuję się silniejsza i naprawdę myślę, że podołam zadaniu. Będę kompletnie nową Poppy. Kiedy dochodzę do rogu Battersea Rise, czuję, że jestem gotowa. Wyjmuję telefon, włączam i nie zwracając uwagi na nowe wiadomości, od razu wybieram numer Magnusa. Oczywiście nie odbiera, ale tego się spodziewałam. – Cześć, Magnus – mówię najbardziej oschłym i rzeczowym tonem, na jaki mnie w tej chwili stać. – Oddzwoń jak najszybciej. Musimy porozmawiać. No, udało się. Zachowałam godność. Przekazałam krótki, zwięzły komunikat, który Magnus powinien zrozumieć. A teraz się rozłączamy. Rozłączamy się, Poppy. Nie potrafię. Rękę mam dosłownie przyspawaną do telefonu. Kiedy jestem połączona z Magnusem, choćby tylko przez pocztę głosową, czuję, jak moja ochronna skorupa pęka. Chcę porozmawiać. Chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia. Chcę, żeby
wiedział, jak bardzo jestem wstrząśnięta i zraniona. – Bo… doszły mnie pewne słuchy – słyszę własny głos. – Rozmawiałam z twoją dawną dziewczyną Lucindą. I to, co mi powiedziała, było, delikatnie mówiąc, lekko szokujące, dlatego uważam, że powinniśmy porozmawiać, i to jak najszybciej. O ile nie masz jakiegoś cudownego wytłumaczenia, w co wątpię, bo przecież Lucinda chyba nie kłamie, prawda? Ale ktoś tu musi kłamać, Magnus. Ktoś chyba… Biiip. Cholera, skończył mi się czas. Wyłączam telefon i klnę sama na siebie. Tyle jeśli chodzi o zwięzłość. Tyle jeśli chodzi o kompletnie nową Poppy. To zupełnie nie tak miało wyglądać. No nic, trudno. Przynajmniej zadzwoniłam. Przynajmniej nie uciekłam od problemu. A teraz pora odhaczyć kolejny punkt na liście. Zstępuję na jezdnię, podnoszę rękę i zatrzymuję taksówkę. – Do Hampstead poproszę. Wiem, że zastanę Wandę w domu, bo mówiła, że przygotowuje się do jakiejś audycji radiowej, którą ma dzisiaj wieczorem. I rzeczywiście, kiedy podjeżdżamy na miejsce, z okien wydobywa się głośna muzyka. Nie mam pojęcia, czy Antony też jest, ale nie przejmuję się tym. Niech oboje usłyszą, co mam do powiedzenia. Podchodząc do drzwi, cała drżę, podobnie jak ostatnio, ale tym razem to nie jest wynik strachu – raczej gotowości bojowej. – Poppy! – Wanda wita mnie szerokim uśmiechem. – Cóż za miła niespodzianka! – Całuje mnie w policzek, po czym uważnie mi się przypatruje. – Wpadłaś towarzysko czy może coś… – Musimy porozmawiać. Następuje krótka chwila ciszy. Wanda chyba rozumie, że nie mam na myśli babskich pogaduszek. – Ach tak. Proszę, wejdź. – Znowu się uśmiecha, ale opuszczone kąciki oczu i nieznaczne zmarszczenie ust zdradzają niepokój. Wanda ma bardzo ekspresyjną twarz: jej cera jest jasna i delikatna, skóra cienka jak pergamin, a zmarszczki wokół oczu
załamują się w rozmaitych kierunkach zależnie od nastroju. Tak pewnie jest, gdy się nie korzysta z botoksu, makijażu czy solarium. W zamian można okazywać emocje. – Napijesz się kawy? – Czemu nie. Idę za nią do kuchni, w której panuje dziesięć razy większy bałagan, niż kiedy mieszkaliśmy tu z Magnusem. Odruchowo marszczę nos: coś tu śmierdzi. Stawiam, że kwiaty, które leżą na blacie wciąż zawinięte w papier i spokojnie sobie gniją. W zlewie z jakiegoś powodu znajduje się męski but w towarzystwie szczotki do włosów, a wszystkie krzesła są zawalone stertami pożółkłych skoroszytów. – Właśnie robiliśmy porządki. – Wanda macha ręką dokoła, jakby w nadziei, że któreś krzesło w magiczny sposób samo się wysprząta. – Gdzie są granice archiwizacji? Oto jest pytanie. Kiedyś gorączkowo szukałabym w głowie błyskotliwej odpowiedzi, teraz patrzę jej w oczy i mówię wprost: – Mam ważniejszą sprawę i o niej chciałabym porozmawiać. – Hm. Tak też się domyślałam. Usiądźmy zatem. Wanda podnosi z krzesła stertę dokumentów i pod spodem ukazuje się ryba owinięta w pergamin. Aha, stąd ten smród. – Tutaj była! Zdumiewające. – Wanda marszczy brwi, zastanawia się chwilę, po czym kładzie skoroszyty z powrotem. – Przejdźmy do salonu. Siadam na zdezelowanej kanapie, a Wanda przysuwa sobie stary fotel przykryty dzierganą narzutą. Zastała woń dymu, kurzu i potpourri unosząca się w tym pokoju jest przytłaczająca. Przez witrażowe okna sączy się do środka złotawe światło. Wszystko tu zalatuje Tavishami. Wanda siedzi w typowej dla siebie niedbałej pozie: szeroko rozłożone nogi owinięte rozkloszowaną spódnicą, głowa wysunięta do przodu, w stronę rozmówcy. Kędzierzawe rude włosy opadają jej na twarz. – Magnus… – zaczynam i zaraz urywam. – Tak? – Magnus… Nie mogę dokończyć. Przez chwilę panuje cisza.
Ta kobieta odgrywa tak ważną rolę w moim życiu, a ja prawie jej nie znam. Utrzymywałyśmy idealnie poprawne, chłodne stosunki, rozmawiając tylko o rzeczach nieistotnych. Teraz wygląda na to, że będę musiała zburzyć ten niewidzialny mur między nami. Nie wiem tylko, od czego zacząć. Słowa brzęczą mi w głowie jak muchy. Muszę którąś złapać. – Ilu dziewczynom Magnus się oświadczał? – Nie chciałam od tego zaczynać, ale w sumie czemu nie? – Poppy! – wykrzykuje zaskoczona Wanda. – Na Boga. Nie sądzę, żeby Magnus… To sprawa… – Pociera dłonią twarz. Zauważam, że ma brudne paznokcie. – Magnus jest w Brugii, nie mam jak z nim pogadać. Dlatego przyszłam tutaj. – Ach tak. – Jej twarz poważnieje. – Lucinda mi powiedziała, że jesteśmy dopiero na końcu jakiejś listy. Magnus nigdy nie wspominał o innych kobietach. O tym, że on i Lucinda byli parą, też dowiedziałam się przypadkiem. Nikt mi o tym nie powiedział! – Nie umiem ukryć pretensji w głosie. – Poppy, nie wolno ci… – Widzę, że strasznie się miota. – Magnus przepada za tobą i naprawdę nie powinnaś przejmować się… takimi rzeczami. Jesteś uroczą dziewczyną! Może stara się być miła, ale robi to w taki sposób, że się jeżę. Co to znaczy „urocza dziewczyna”? Czy to jakaś protekcjonalna forma zwrócenia mi uwagi, że nie jestem zbyt bystra, ale za to dobrze wyglądam? Muszę coś powiedzieć. Teraz albo nigdy. – Wando, sprawiasz, że w twojej obecności czuję się gorsza. – Słowa same wypadają mi z ust. – Naprawdę uważasz mnie za gorszą czy to tylko moje wrażenie? Uff. Zrobiłam to. Sama nie wierzę, że powiedziałam to na głos. – Słucham?! – Wanda tak szeroko otwiera oczy, że po raz pierwszy widzę, jaki mają piękny fiołkowy odcień. Zaskoczyła mnie jej reakcja, ale już nie mogę się wycofać.
– Czuję się gorsza, kiedy u was jestem. Zawsze. Dlatego byłam ciekawa, czy naprawdę macie mnie za nic czy… Wanda łapie się obiema rękami za głowę. W gęstwinie włosów natrafia na ołówek, wyjmuje go i nie patrząc, odkłada na stół. – Chyba obie musimy się napić – mówi w końcu. Dźwiga się z zapadniętego fotela, wyjmuje z kredensu butelkę whisky i napełnia dwie szklanki. Jedną podaje mnie, a drugą natychmiast wychyla. – Jestem nieco oszołomiona. – Przepraszam. – Z miejsca dostaję wyrzutów sumienia. – O nie! – Wanda unosi rękę. – Moja droga, absolutnie nie musisz przepraszać za to, że bona fide wyraziłaś swoją percepcję sytuacji, choćby była wytworem twojej wyobraźni. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi, ale chyba próbuje być miła. – To ja powinnam przeprosić – kontynuuje – jeżeli kiedykolwiek czułaś się u nas skrępowana, a co dopiero „gorsza”. Chociaż jest to tak niedorzeczne, że nawet nie umiem… – zawiesza głos autentycznie zdumiona. – Poppy, ja zwyczajnie nie rozumiem. Mogę zapytać, skąd to wrażenie? – Wszyscy jesteście tacy inteligentni – bąkam. – Publikujecie artykuły w gazetach i w ogóle. A ja nie. – A po cóż ci publikować w gazetach? – dziwi się Wanda. – No bo… – Drapię się po nosie. – Nie wiem. Nie tylko o to chodzi. Ja… nawet nie umiem poprawnie wymówić nazwiska Prousta. Wanda dziwi się jeszcze bardziej. – Jak widać, umiesz. – No dobrze, teraz umiem! Ale przedtem nie umiałam. Kiedy byłam u was pierwszy raz, popełniałam gafę za gafą, a Antony kpił z mojego dyplomu z fizjoterapii. Mało nie spaliłam się ze wstydu… – urywam, bo nagle ściska mnie w gardle. – A! – Wandzie zapaliło się światełko w oku. – Nigdy nie bierz poważnie tego, co mówi Antony. Magnus cię nie ostrzegł? Jego poczucie humoru bywa… Powiedzmy, ekscentryczne. Nie
zliczę, ilu znajomych obraziło się na nas przez jego niestosowne żarty. – Wznosi oczy do nieba. – Ale po za tym to cudowny człowiek, o czym sama się przekonasz. Nie mam odwagi odpowiedzieć, więc biorę łyk whisky. Zwykle jej nie pijam, ale teraz sprawdza się świetnie. Kiedy podnoszę głowę, widzę na sobie przenikliwy wzrok Wandy. – Poppy, nie jesteśmy wylewni w uczuciach, ale wierz mi, Antony ceni cię równie wysoko jak ja. Byłby zdruzgotany, słysząc o twoich obawach. – To o co była ta kłótnia w kościele? – rzucam nagle ze złością. Wanda ma minę, jakbym ją uderzyła w twarz. – Ach, słyszałaś. Przykro mi, nie zdawałam sobie sprawy. – Wypija kolejny łyk szkockiej. Wystarczy tej uprzejmości i owijania w bawełnę. Pora przejść do rzeczy. – Dość tego. – Odstawiam szklankę na stół. – Przyszłam tu, bo się okazało, że Magnus sypia z Lucindą, i w związku z tym chcę odwołać ślub. Możesz więc śmiało przestać udawać i przyznać, że nienawidziłaś mnie od samego początku. – Z Lucindą?! – Wanda z przerażeniem zakrywa usta ręką. – Och, Magnus, ty nieszczęsny głupcze. Czy on się nigdy nie nauczy? – Najwyraźniej przybiła ją ta wiadomość. – Poppy, strasznie mi przykro. Magnus jest… cóż mam powiedzieć? Ma swoje słabości. – Czyli… domyślałaś się, że może to zrobić? Zdarzało mu się już wcześniej? – Bałam się, że może popełnić jakieś głupstwo – odpowiada po chwili Wanda. – Obawiam się, że jeżeli cokolwiek Magnus po nas odziedziczył, to na pewno nie cnotę wierności. Dlatego wasz ślub tak nas niepokoił. Magnus wielokrotnie wikłał się w romantyczne przygody, potem się wycofywał, zmieniał zdanie, komplikował komuś życie… – A więc się zdarzało. – W pewnym sensie. – Krzywi się. – Chociaż nigdy nie dotarliśmy aż do kościoła. Był trzykrotnie zaręczony. Lucinda
prawie została jego narzeczoną. Kiedy znowu oznajmił, że zamierza się ożenić z dziewczyną, której prawie nie znamy, szczerze powiem, nie skakaliśmy z radości. – Wanda patrzy mi w oczy. – Masz rację, próbowaliśmy go odwieść od ślubu, i to dość stanowczo. Uważaliśmy, że powinniście spędzić ze sobą rok, żeby się lepiej poznać. Nie powinnaś cierpieć przez idiotyzm naszego syna, to ostatnia rzecz, jakiej byśmy chcieli. Jestem w szoku. Nie miałam pojęcia, że Magnus oświadczał się jeszcze innym kobietom. I to czterem, jeśli liczyć Lucindę. Jak to możliwe? Czy to moja wina? Pytałam go kiedykolwiek o przeszłość? Ależ oczywiście, że tak! Mam tę scenę wyraźnie przed oczami. Leżeliśmy w łóżku po powrocie z kolacji w chińskiej knajpie. Opowiadaliśmy sobie o swoich byłych. Przyznaję, wprowadziłam drobne korekty90, ale nie zataiłam czterech poprzednich narzeczonych. Magnus nie pisnął ani słowem. Ani słowem. Ale wszyscy inni wiedzieli. Teraz wiadomo, skąd się wzięły te wszystkie dziwne spojrzenia i nerwowe zachowanie Wandy i Antony’ego. A ja, paranoiczka, sądziłam, że zachowują się tak, bo mają mnie za byle co. – Myślałam, że mnie nie znosicie – mówię właściwie do siebie. – I jesteście źli, że Magnus podarował mi rodzinny pierścionek, bo… bo na niego nie zasługuję. – Nie zasługujesz? – Wanda jest szczerze zbulwersowana. – Kto ci nawbijał do głowy takich rzeczy? – To w czym był problem? – Znów odzywają się stare rany. – Wiem, że nie byliście z tego powodu zadowoleni, więc nie udawaj. Widać, że Wanda rozważa coś w myślach. – Rozmawiamy całkiem szczerze? – mówi po chwili. – Jak najbardziej. – No cóż – wzdycha. – Magnus tyle razy wyjmował z sejfu ten pierścionek, że wypracowaliśmy z Antonym własną teorię. – Która brzmi? – Ten pierścionek to pójście na łatwiznę. Nie wymaga
żadnego wysiłku umysłowego, jest pod ręką, dostępny na zawołanie. Nasza teoria zakłada, że jeżeli Magnus naprawdę zechce się z kimś związać na stałe, sam kupi pierścionek. Starannie go wybierze, poświęci na to czas i uwagę. Może nawet wspólnie z narzeczoną. – Uśmiecha się do mnie smutno. – Więc gdy usłyszeliśmy, że po raz kolejny użył rodzinnego pierścionka… Obawiam się, że zapaliła się nam czerwona lampka. – Hm, rozumiem. Obracam pierścionek na palcu. Nagle wydaje mi się ciężki i toporny. Myślałam, że taka rodzinna pamiątka to coś wyjątkowego. Wyraża poważne zaangażowanie Magnusa. Teraz jednak patrzę na niego oczami Wandy: to łatwy, szybki wybór, który nie zmusza do myślenia. Nie mogę uwierzyć, że moje dotychczasowe wyobrażenia stanęły na głowie. Że myliłam się we wszystkim. – Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale osobiście bardzo żałuję, że sprawy przybrały taki obrót – mówi Wanda z przygnębieniem w głosie. – Jesteś wspaniałą dziewczyną, Poppy, wesołą i zabawną. Cieszyłam się, że zostaniesz moją synową. Czekam, aż się zjeżę na słowa „wesoła i zabawna”, aż odezwie się moje przewrażliwienie, tymczasem… nic takiego nie następuje. Po raz pierwszy, odkąd poznałam Wandę, jestem w stanie odebrać jej wypowiedź dosłownie. Mówiąc „wesoła i zabawna”, nie ma na myśli „masz niskie IQ i guzik warty dyplom”, tylko że naprawdę jestem wesołą i zabawną osobą. – Ja też żałuję – odpowiadam. I wcale nie kłamię, naprawdę jest mi smutno. Kiedy wreszcie rozgryzłam Wandę, musimy się rozstać. Myślałam, że Magnus jest idealny, a moim jedynym problemem są jego rodzice. Teraz mam wrażenie, że jest dokładnie odwrotnie. Wanda jest wspaniała, szkoda, że jej syn nie. – Proszę. – Zdejmuję z palca pierścionek i wręczam go jej. – Ależ Poppy, doprawdy… – mówi zaskoczona. – To koniec. Nie chcę go dłużej nosić. Należy do was. Prawdę mówiąc, nigdy w pełni nie czułam, że jest mój. – Biorę
torbę i wstaję. – Powinnam już iść. – Ale… Proszę, nie podejmuj pochopnych decyzji. Rozmawiałaś z Magnusem? – Jeszcze nie. Ale to nieistotne. Wszystko skończone. W zasadzie nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia. Wanda odprowadza mnie do drzwi i ściska mi dłoń na pożegnanie. Czuję nagły przypływ sympatii do niej. Kto wie, może pozostaniemy w kontakcie. Może stracę Magnusa, ale zyskam Wandę. Masywne drzwi zamykają się za mną i przez gęstwinę przerośniętych rododendronów ruszam ścieżką do bramy. Zaraz pewnie się rozryczę. Mój idealny narzeczony okazał się daleki od ideału. Okłamał mnie, zdradził i w dodatku panicznie boi się wszelkich zobowiązań. Będę musiała odwołać wesele. Bracia jednak nie poprowadzą mnie do ołtarza. Powinnam rozpaczać, tymczasem schodząc ze wzgórza, czuję wyłącznie odrętwienie. Nie czuję się na siłach wracać metrem, na kolejną taksówkę mnie nie stać, więc podchodzę do stojącej na uboczu ławki skąpanej w słońcu, siadam i przez chwilę bezmyślnie wpatruję się w dal. W głowie kotłuje się mnóstwo przypadkowych myśli, obijając się o siebie jak w stanie nieważkości. No i koniec… Ciekawe, czy uda mi się sprzedać suknię ślubną… Powinnam była wiedzieć, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe… Muszę zawiadomić pastora… Toby i Tom chyba nigdy nie lubili Magnusa, choć się do tego nie przyznają… Czy Magnus w ogóle mnie kochał? Ciężko wzdycham i wyjmuję komórkę. Muszę wrócić do rzeczywistości. Na ekranie migają nowe wiadomości, jakieś dziesięć jest od Sama. Przez moment nachodzi mnie idiotyczna myśl: Boże, on chyba jest jasnowidzem. Już wie… Klikam na pierwszą z brzegu i od razu przychodzi opamiętanie. No jasne, że nie pisze w sprawach osobistych. Chodzi o firmę. Poppy, jesteś tam? Coś niesamowitego. Plik był w komputerze, a w nim wiadomości głosowe. To wszystko
potwierdza. Możesz rozmawiać? Zadzwoń, jak będziesz mogła. Zaczęło się. Lecą głowy. Po południu konferencja prasowa. Vicks też chce z Tobą pogadać. Cześć, Poppy. Potrzebny nam telefon. Zadzwoń jak najszybciej. Nie czytam dalej, od razu wybieram numer Sama. Po chwili słyszę sygnał łączenia i nagle z niewiadomych powodów zaczynam się denerwować. – Cześć, Poppy! No wreszcie! To Poppy! – wita mnie entuzjastycznie Sam, a w tle słyszę gwar. – Wszyscy tu świętujemy. Nie masz pojęcia, ile znaczy twoje odkrycie. – Nie moje, tylko Violet – prostuję. – Ale gdybyś nie odebrała jej telefonu i nie spotkała się z nią… Vicks każe ci przybić piątkę! Chce ci postawić drinka. Jak my wszyscy. – Sam jest dosłownie w euforii. – Odebrałaś SMS-a? Informatycy chcą sprawdzić twój telefon, czy czasem coś nie zostało… – Okej, nie ma sprawy. Podrzucę ci go do biura. – A to nie kłopot? – martwi się Sam. – Nie psuję ci dnia? Co porabiasz? – Nic specjalnego. Tylko odwołuję ślub. I ciężko przeżywam fakt, że okazałam się skończoną życiową kretynką. – Mogę posłać kuriera… – Nie trzeba, naprawdę – uśmiecham się. – Zaraz będę.
Rozdział 15 Tym razem nie mam żadnych kłopotów z wejściem do budynku – przy drzwiach czeka na mnie niemalże komitet powitalny w składzie: Sam, Vicks, Robbie, Mark i jeszcze parę osób, których nie znam. Ściskają mi dłoń, wręczają identyfikator i zaczynają zasypywać wyjaśnieniami, które trwają całą drogę na górę. Nie wszystko do mnie dociera, bo ciągle sobie nawzajem przerywają. W każdym razie sprawa wygląda mniej więcej tak: wiadomości głosowe są w stu procentach obciążające. Kilku pracowników wezwano na dywanik. Justinowi puściły nerwy i w zasadzie do wszystkiego się przyznał. Inny pracownik wyższego szczebla, niejaki Paul Stanbridge, też okazał się w to zamieszany, co wywołało u wszystkich szok. Ed Exton gdzieś zniknął. Prawnicy debatują. Nikt jeszcze nie wie, czy będzie wszczęte postępowanie karne, ale najważniejsze, że uratowano dobre imię sir Nicholasa. On niezmiernie się z tego cieszy, podobnie jak Sam. ITN jest trochę mniej zachwycona, bo sensacyjny temat pod hasłem „Afera korupcyjna na szczeblu rządowym” zamienił się w „Wewnętrzny konflikt w firmie zażegnany”. Cały czas go jednak aktualizują i nadal twierdzą, że to oni wszystko odkryli. – To wstrząśnie całą firmą – entuzjazmuje się Sam, gdy idziemy korytarzem. – Zajdą wielkie zmiany. – Czyli wygrałeś – mówię, a on staje w miejscu i uśmiecha się tak szeroko jak nigdy przedtem. – Tak. Wygraliśmy. – Rusza dalej i wprowadza mnie do biura. – Oto ona! Poppy Wyatt we własnej osobie. Z sofy podnoszą się dwaj mężczyźni w dżinsach, podają mi ręce i przedstawiają się jako Ted i Marco. – Więc to ty masz ten słynny telefon – mówi Marco. – Mogę zerknąć? – Oczywiście. – Wyjmuję komórkę z kieszeni i podaję mu. Przez kilka minut obaj dokładnie ją sprawdzają, wciskają guziki, wpatrują się w ekran, przekazują sobie nawzajem. Mam ochotę im powiedzieć, że tracą czas, bo nie znajdą tam
więcej obciążających nagrań. Gdyby były, przecież bym o nich wspomniała. – Możemy go zatrzymać? – pyta w końcu Marco, podnosząc wzrok. – Zatrzymać?! – Niepokój w moim głosie jest tak wyraźny, że spogląda na mnie powtórnie. – Przepraszam. To firmowy telefon, więc myślałem… – Już nie – wtrąca Sam. – Dałem go Poppy. Należy do niej. – Aha. – Marco jest trochę zbity z tropu. – Bo chcieliśmy go dokładniej sprawdzić, a to może potrwać. Mógłbym obiecać, że potem ci go oddamy, ale kto wie, ile to zajmie… – Patrzy na Sama, oczekując wsparcia. – Na pewno znajdziemy ci coś w zamian, najnowszy model, co tylko chcesz… – Ma się rozumieć – dodaje Sam. – Cena nie gra roli. – Uśmiecha się do mnie z błyskiem w oku. – Możesz mieć najbardziej wypasioną komórkę na rynku. Nie chcę najbardziej wypasionej komórki, tylko tę, naszą. Chciałabym ją zachować w nienaruszonym stanie, a nie dawać do rozprucia technikom. Ale… cóż mam powiedzieć? – Oczywiście – odpowiadam, choć aż mnie skręca w środku. – Bierzcie, to tylko telefon. – Jeśli chodzi o wiadomości, kontakty i tak dalej… – Marco i Ted wymieniają niepewne spojrzenia. – Nie możecie skasować wiadomości! – Reaguję tak nerwowo, że to aż niepokojące. Czuję się niemal gwałcona, ale nic nie poradzę. Odmówić byłoby nie w porządku. – Możemy je wydrukować – wpada na pomysł Ted. – Co ty na to? Wszystko ci wydrukujemy, będziesz miała archiwum. – Tam są też moje wiadomości – zaznacza Sam. – Tak, część jest jego. – Kiwam głową na potwierdzenie. – Co? – Marco spogląda to na mnie, to na Sama. – Zgłupiałem, to w końcu czyj jest ten telefon? – Tak naprawdę to Sama, ale… – Korzystaliśmy z niego oboje – wyjaśnia Sam. – Wspólnie. Dzieliliśmy się nim.
– Wspólnie?! – Marco i Ted są tak zbulwersowani, że chce mi się śmiać. – Pierwszy raz się z tym spotykam – stwierdza Marco. – To chore. – Ja też – wzdryga się Ted. – Nie pożyczyłbym komórki nawet swojej dziewczynie. – I co, sprawdziło się? – drąży Marco, wyraźnie zaintrygowany. – Bywało ciekawie – odpowiada Sam. – Nie da się ukryć – dodaję. – Ale ogólnie polecam. – Ja też. Każdy powinien choć raz spróbować. – Sam posyła mi szeroki uśmiech. Odwzajemniam go. – Uhm. – Marco unosi brwi. Chyba doszedł do wniosku, że ma do czynienia z parą świrów. – Cóż, pomyślimy. Chodź, Ted. – Ile wam to zajmie? – pyta Sam. – Z godzinę. Wychodzą z biura, Sam zamyka za nimi drzwi. Przez chwilę patrzymy na siebie. Dostrzegam na jego policzku małe zadraśnięcie. Wczoraj wieczorem go nie miał. Wczorajszy wieczór… Momentalnie wracam myślami do naszego spotkania w lesie. Stoję w ciemności, czuję zapach wilgotnej ziemi, wokół słychać odgłosy natury, jego ramiona mnie obejmują, jego usta… Poppy, nie. Nie wracaj do tego. Przestań wspominać, przestań roztrząsać… – Co za dzień – mówię, żeby zabić ciszę. – Oj, tak. – Sam wskazuje mi sofę. Siadam niezdarnie, czując się jak na rozmowie o pracę. – Skoro zostaliśmy sami… Co u ciebie? Jak tam inne sprawy? – Nic nowego. – Nonszalancko wzruszam ramionami. – Poza tym, że postanowiłam odwołać ślub. Robi mi się niedobrze. Ile jeszcze razy będę musiała wypowiadać te słowa? Ile razy będę musiała się tłumaczyć? Jak zdołam przetrwać najbliższe dni? Sam kiwa głową ze zrozumieniem.
– To niewesoło. – No nie. – Rozmawiałaś z nim? – Z Wandą. Poszłam do niej i zapytałam: „Uważasz, że jestem gorsza, czy to tylko moje wrażenie?”. – Niemożliwe! – wykrzykuje z zachwytem Sam. – Słowo w słowo. – Nie mogę się powstrzymać od śmiechu na widok jego miny, choć trochę chce mi się też płakać. – Byłbyś ze mnie dumny. – Brawo, Poppy! – Wyciąga rękę, by przybić mi piątkę. – Wiem, że to wymagało odwagi. I jaka była odpowiedź? – Wszystko siedziało w mojej głowie – przyznaję. – Wanda w rzeczywistości okazała się bardzo fajną osobą. W przeciwieństwie do syna. Zapada cisza. Dziwnie się czuję. Ślubu nie będzie. Powiedziałam to na głos, więc to musi być prawda, a jednak brzmi równie nierealne, jak gdyby powiedzieć „Marsjanie wylądowali”. – To jakie masz teraz plany? – Sam napotyka mój wzrok i wydaje mi się, że widzę w jego oczach inne pytanie. O nas. – Nie wiem – mówię po chwili. Próbuję mu odpowiedzieć bez słów, ale nie jestem pewna, czy moje oczy spełniają swoje zadanie. Nie wiem, czy Sam mnie rozumie. W końcu nie wytrzymuję i szybko spuszczam głowę. – Nie będę się śpieszyć, to na pewno. Muszę nabrać dystansu. Czeka mnie trudny czas. – Nie wątpię. Kawy? Tyle jej dzisiaj wypiłam, że trzęsę się jak galareta… ale z drugiej strony nie mogę znieść tej napiętej atmosfery. Niczego nie umiem ocenić, nie potrafię odgadnąć myśli Sama. Nie wiem, czego oczekuję, czego chcę. Jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy zrządzeniem losu spotkali się na krótko, a teraz są stronami transakcji. To wszystko. Dlaczego więc serce podchodzi mi do gardła za każdym razem, gdy Sam otwiera usta, żeby coś powiedzieć? Co, u licha, spodziewam się usłyszeć?
– Chętnie, dzięki. A masz bezkofeinową? – Patrzę, jak mocuje się z ekspresem, próbując zmusić do działania spieniacz do mleka. Myślę, że to mile widziana chwila wytchnienia dla nas obojga. – Nie przejmuj się, wypiję czarną – mówię, widząc, jak sfrustrowany potrząsa końcówką. – Nie znosisz czarnej kawy. – Skąd wiesz? – Śmieję się zaskoczona. – Napisałaś raz w mailu do Lucindy. – Odwraca się do mnie z półuśmiechem. – Myślałaś, że tylko ty bawiłaś się w detektywa? – Dobrą masz pamięć. Co jeszcze odkryłeś? Cisza. Kiedy nasze spojrzenia się przecinają, czuję w środku lekkie łomotanie serca. Jego oczy są takie ciemne, głębokie i poważne. Im dłużej się w nie wpatruję, tym bardzie pragnę to robić. Jeżeli on myśli to samo co ja… Uspokój się, Poppy. Na pewno nie. Ty zresztą sama nie wiesz, co myślisz. W każdym razie nie do końca. – Wiesz co, darujmy sobie tę kawę. – Podrywam się nagle. – Wyjdę na chwilę. – Na pewno? – pyta zaskoczony Sam. – Tak, nie chcę ci przeszkadzać. – Mijając go, staram się unikać jego wzroku. – Mam parę spraw do załatwienia. Wrócę za godzinę. Nie mam nic do załatwienia. Moja przyszłość legła w gruzach i wiem, że muszę podjąć jakieś działania, ale w tym momencie nie jestem w stanie. Brakuje mi bodźca. Z biura Sama docieram aż do katedry św. Pawła. Siadam na schodach, w słońcu, obserwuję turystów i udaję, że jestem na urlopie od własnego życia. W końcu po pewnym czasie wstaję i pomału wracam. Sam akurat rozmawia przez telefon. Wita mnie przepraszającym gestem. – Puk, puk! – W drzwiach znienacka pojawia się głowa Teda. – Gotowe. Trzy osoby nad tym siedziały. – Wchodzi do środka z wielką stertą kartek A4. – Jest tylko jeden problem. Każdą wiadomość musieliśmy wydrukować na osobnej kartce. Wyszło
tomiszcze jak Wojna i pokój. – O rany. – Naprawdę wysłałam aż tyle maili i SMS-ów? Niemożliwe. Przecież miałam ten telefon ledwie kilka dni. Ted kładzie stertę na stole i rozdziela na trzy części. – Kolega sortował na bieżąco. Te tutaj są Sama. Korespondencja służbowa i tak dalej. Wysłane, odebrane, kopie robocze, wszystko. – Fajnie, dzięki – mówi Sam, wertując kartki. – Załączniki też wydrukowaliśmy. Powinny być na twoim komputerze, ale na wszelki wypadek… A te są twoje, Poppy. – Stuka palcem w drugą stertę. – Tu powinno być wszystko. – Dziękuję. – I wreszcie trzecia część. – Ted marszczy czoło w zakłopotaniu. – Nie bardzo wiedzieliśmy, co z nią zrobić. Jest… wspólna. – Jak to? – pyta Sam. – To korespondencja między wami. SMS-y, maile i wszystko, co tam sobie posyłaliście. Ułożone chronologicznie. – Ted wzrusza ramionami. – Nie wiem, czy któremuś z was się przyda czy mam wyrzucić… To coś ważnego w ogóle? Zerkam na pierwszą kartkę z wierzchu – to moje zdjęcie w lustrze z telefonem w ręku i dwoma palcami uniesionymi w geście przyrzeczenia. Zapomniałam o nim. Odkrywam następną i widzę SMS-a od Sama: Mógłbym to wysłać policji i kazać Panią aresztować. Na jeszcze następnej jest moja odpowiedź: Jestem szczerze wdzięczna. Dzięki. :) :) :) Wydaje się, że to było milion lat temu. Wtedy Sam był tylko nieznajomym po drugiej stronie słuchawki. Jeszcze dobrze go nie znałam, nie wiedziałam, jaki jest… Wyczuwam ruch za plecami. Sam też przyszedł zerknąć. – Dziwnie zobaczyć to w druku – mówi. – Prawda? Trafiam na zdjęcie zepsutych zębów i oboje parskamy śmiechem.
– Dużo zdjęć zębów – zauważa Ted. – Zastanawialiśmy się, o co chodzi. Pracujesz w stomatologii, Poppy? – Niezupełnie. Z zafascynowaniem przerzucam kartki. Tu jest wszystko, zapis całej naszej korespondencji, strona po stronie, niczym kronika ostatnich kilku dni. WHAIZLED. Wykorzystaj D z OUTSTEPPED. Potrójna premia słowna i bonus 50 pkt. Zapisałeś się w końcu do dentysty? Zęby Ci spróchnieją!!! Czemu nie śpisz o tej porze? Jutro moje życie się skończy. To faktycznie może utrudnić zaśnięcie. Czemu niby ma się skończyć? Popraw krawat. Nie wiedziałem, że Twoje nazwisko było na moim zaproszeniu. Wstąpiłam odebrać Twoją torbę z prezentami. Nie dziękuj, to w ramach usług. Jak zareagowała Vicks? Docieram do wiadomości z wczorajszego wieczoru i wstrzymuję oddech. Widząc te słowa, czuję się, jakbym tam znowu była. Nie mam odwagi spojrzeć na Sama ani okazać żadnych emocji, więc spokojnie przerzucam kartki, jakby było mi obojętne, co tam czytam. Ktoś wie, że do mnie piszesz? Chyba nie. Na razie. Moja nowa życiowa zasada: nie zapuszczać się samej w ciemny las. Nie jesteś sama. Cieszę się, że znalazłam akurat Twój telefon. Ja też. Xoxoxoxoxoxoxoxoxoxoxo Nie ma Cię. Jestem. Idę.
I nagle ściska mnie w gardle. Dosyć. Odkładam kartki i wesoło się uśmiecham. – Dużo tego! Ted wzrusza ramionami. – Jak mówiłem, nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. – Poradzimy sobie – mówi Sam. – Dzięki, Ted. Z jego twarzy nie sposób nic odczytać. Nie wiem, czy coś poczuł na widok tych SMS-ów. – Czyli możemy zrobić z telefonem, co chcemy? – upewnia się Ted. – Absolutnie – odpowiada Sam. – Na razie! Po jego wyjściu Sam znów podchodzi do ekspresu. – Zrobię ci w końcu tę kawę. Już go rozpracowałem. – Nie trzeba, naprawdę… – zaczynam, ale nagle włącza się spieniacz do mleka i tak hałasuje, że nie ma sensu go przekrzykiwać. – Proszę. – Sam podaje mi filiżankę. – Dziękuję. – To co, chcesz je sobie wziąć? – Wskazuje na wydruki. Robi mi się gorąco. Upijam łyk kawy, żeby odwlec odpowiedź. Telefon mi zabrali, te wydruki są jedynym zapisem tego dziwnego i cudownego czasu. Oczywiście, że chcę. Jednak z jakiejś przyczyny nie potrafię się do tego przyznać. – Wszystko mi jedno – rzucam nonszalancko. – A ty? Sam tylko wzrusza ramionami. – Nie żeby były mi do czegoś potrzebne… – dodaję z wahaniem w głosie. – No jasne. – Sam kiwa głową. – W sumie dość nieistotne rzeczy… – Komórka mu dzwoni, wyjmuje ją z kieszeni, zerka na ekran i wykrzywia twarz. – O Boże, tylko tego mi brakowało. Niech to szlag… – Co się stało? – pytam wystraszona.. – Chodzi o te wiadomości głosowe? – Nie, to nie to. – Patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi. – Co ty, do cholery, wysłałaś Willow?
– Słucham? – Wścieka się z powodu jakiegoś maila od ciebie. Po co w ogóle do niej pisałaś? – Nie pisałam! – protestuję z oburzeniem. – W życiu bym tego nie zrobiła! Prawie jej nie znam. – Ona twierdzi co innego… – Przerywa mu nadejście kolejnego SMS-a. – O, proszę. Poznajesz to? – Podaje mi telefon i zaczynam czytać wiadomość: Ty cholerna wiedźmo, możesz wreszcie ZOSTAWIĆ SAMA W SPOKOJU I PRZESTAĆ UŻYWAĆ TYCH KRETYŃSKICH WIELKICH LITER?! Gdybyś nie wiedziała: już nie jesteście razem. Jego sprawa, co robił wczoraj wieczorem z laską w „tandetnej” spódniczce. Ogarnij się, kobieto!!! Oblewam się zimnym potem. No cóż, może i wysmażyłam coś takiego dziś rano w metrze, kiedy jechałam do Sama. Willow przysłała kolejną porcję lamentów i musiałam dać upust swojej irytacji. Ale na pewno tego nie wysłałam. No jak? Niemożliwe… O Boże. – Ja… eee… – Zaschło mi w gardle. – Całkiem możliwe, że napisałam to żartem, a potem przypadkowo wcisnęłam „Wyślij”. Przez pomyłkę. Zupełnie niechcący. Nigdy nie zrobiłabym tego celowo – dodaję dla pełnej jasności. Znów patrzę na tekst i wyobrażam sobie, jak czyta go Willow. Musiała wpaść w szał. Szkoda, że tego nie widziałam. Te wybałuszone oczy, rozdęte nozdrza, ogień ziejący z ust…91 Nie mogę się powstrzymać i parskam śmiechem pod nosem. – Ciebie to bawi? – pyta ostro Sam. – Skąd – odpowiadam zaskoczona jego tonem. – Oczywiście, że nie. I bardzo przepraszam. Ale to naprawdę była tylko pomyłka… – A co za różnica? – Wyrywa mi telefon. – Kolejny problem na głowie, jakbym miał ich mało… – Chwileczkę! – Unoszę rękę. – Nie rozumiem. Dlaczego to ma być twój problem? Przecież to ja wysłałam maila, nie ty.
– Uwierz mi. – Patrzy na mnie ze złością. – To się w końcu skrupi na mnie. Bez sensu. A poza tym, czemu tak się wściekł? Wiem, że nie powinnam była wysyłać tego maila, ale ta wariatka Willow też mogła sobie darować te setki listów pełnych jadu i pretensji. Nie miał ich dość? Dlaczego staje po jej stronie? – Posłuchaj – mówię ze spokojem. – Wyślę jej maila z przeprosinami, ale i tak uważam, że przesadzasz. Ona już nie jest twoją dziewczyną. To nie ma z tobą nic wspólnego. Nawet na mnie nie patrzy, tylko pisze coś w telefonie. Czyżby do Willow? Prawda dociera do mnie nagle, jakbym dostała pięścią w brzuch. Czemu wcześniej się nie zorientowałam? – Tobie wcale nie przeszło, prawda? Wciąż ci na niej zależy… – Bzdura – obrusza się. – Ależ tak! Inaczej nie przejąłbyś się tym mailem. Pośmiałbyś się i uznał, że jej się należało. Stanąłbyś po mojej stronie. – Głos mi drży i z przerażeniem czuję, że się czerwienię. – Poppy, czemu jesteś taka zdenerwowana? – pyta lekko skonsternowany. – No bo… bo… – jąkam się, nie mogąc złapać tchu. Z powodów, których nigdy mu nie zdradzę. Sama przed sobą nie umiem się do nich przyznać. Słabo mi się robi z upokorzenia. Kogo chciałam oszukać? – Bo… nie byłeś ze mną uczciwy! – wyrzucam w końcu z siebie. – Wciskałeś mi bzdury, że między wami wszystko skończone i Willow powinna to zrozumieć. Jak ma rozumieć, skoro reagujesz w ten sposób? Zachowujesz się, jakby ciągle była ważną częścią twojego życia, a ty był za nią odpowiedzialny. Z tego wnioskuję, że wciąż coś do niej czujesz. – Bzdura totalna. – Sam jest wściekły – To czemu jej nie powiesz, żeby przestała cię nękać? Czemu tego raz na zawsze nie utniesz? Może dlatego, że nie chcesz? – Podnoszę głos, nie panując nad emocjami. – Może podoba ci się
trwanie w tym pokręconym związku? Samowi też puszczają nerwy. – Nie masz prawa komentować czegoś, czego nie rozumiesz… – Och, przepraszam cię bardzo! – śmieję się drwiąco. – Masz rację. Rzeczywiście was nie rozumiem. Może wróćcie do siebie i mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi. – Poppy, na miłość boską… – Co? – Odstawiam z hukiem filiżankę, chlapiąc kawą na stos kartek z naszymi wiadomościami. – Och, zniszczyłam je, przepraszam. Ale przecież tam nie ma nic istotnego, więc mała strata. – Słucham?! – Sam sprawia wrażenie, jakby zupełnie się pogubił. – Poppy, usiądźmy i pogadajmy na spokojnie… Nie sądzę, żebym potrafiła się uspokoić. W tej chwili jestem nieobliczalna, nie panuję nad sobą. Wszystkie najgłębsze i najmroczniejsze uczucia zaczynają wyłazić na wierzch. Nigdy w pełni nie wyraziłam przed sobą swoich oczekiwań. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele rzeczy założyłam z góry… Krótko mówiąc, okazałam się durną panienką żyjącą złudzeniami i dlatego muszę stąd jak najszybciej wyjść. – Przepraszam. – Biorę głęboki wdech i jakimś cudem zdobywam się na uśmiech. – Przepraszam, jestem po prostu zestresowana. Przez ten ślub i w ogóle. Zaraz mi przejdzie. Słuchaj, dzięki za pożyczenie telefonu. Fajnie było cię poznać, życzę szczęścia w życiu. Z Willow czy bez niej. – Trzęsącymi się dłońmi chwytam torbę. – Tak że… mam nadzieję, że cała sprawa z sir Nicholasem dobrze się skończy, będę śledzić wiadomości… Nie musisz mnie odprowadzać, znam drogę. – Idąc do drzwi, staram się nie patrzeć w jego stronę. Sam jest kompletnie zdumiony. – Poppy, nie wychodź w ten sposób, proszę… – Ale w jaki sposób? Naprawdę mam masę spraw do załatwienia. Muszę odwołać wesele, przyprawić kilka osób o zawał…
– Zaczekaj, Poppy. – Zatrzymuję się i odwracam. – Chcę ci tylko… podziękować. Napotykam wzrokiem jego ciemne oczy i na moment mój twardy pancerz ochronny opada. – Nawzajem – odpowiadam z gulą w gardle. – Dzięki. Unoszę jeszcze dłoń na pożegnanie i wychodzę na korytarz. Głowa do góry. Nie oglądać się, nie zatrzymywać. Kiedy staję na ulicy, twarz mam wilgotną od łez, a w środku targają mną wściekłość i wzburzenie. Nie wiem, na kogo jestem najbardziej zła. Chyba na siebie. Jedna rzecz może mi poprawić humor. W pół godziny odwiedzam salon Orange, podpisuję umowę na najdroższy oferowany abonament i staję się posiadaczką eleganckiego, wypasionego smartfona najnowszej generacji. Sam mówił, że cena nie gra roli. Wzięłam go za słowo. A teraz wypadałoby nowy nabytek zainaugurować. Wychodzę ze sklepu i znajduję plac oddalony od hałaśliwej ulicy. Wstukuję numer Magnusa, od razu włącza się poczta głosowa. Świetnie, o to mi właśnie chodziło. – Słuchaj, gnojku – Wsączam w te słowa tyle jadu, ile tylko zdołam. – Rozmawiałam z Lucindą. Wiem o wszystkim. Wiem, że z nią spałeś, że jej się oświadczyłeś i że ten pierścionek wiele razy wędrował z rąk do rąk. Jesteś kłamliwym draniem. A gdyby cię to interesowało… odwołuję ślub. Słyszałeś? Odwołuję! Więc mam nadzieję, że znajdziesz inną dobrą okazję, żeby zrobić użytek ze swojej kamizelki. I swojego życia. Żegnam. Są w życiu chwile, dla których specjalnie wynaleziono lody Magnum w białej czekoladzie. To jest właśnie jedna z nich92. Na razie nie mam siły nigdzie dzwonić. Nie mam siły powiedzieć o tym pastorowi, braciom ani komukolwiek ze znajomych. Jestem zbyt wykończona. Muszę najpierw naładować akumulatory. Kiedy docieram do domu, mam już ułożony plan. Dziś wieczorem: obejrzeć pokrzepiający film na DVD, najeść się lodów, wyryczeć się. Nałożyć maseczkę na włosy 93. Jutro: zawiadomić wszystkich o odwołaniu ślubu, przyjąć
konsekwencje na klatę, popatrzeć, jak Annalise powstrzymuje się, żeby nie skakać z radości itd., itd. Wysłałam SMS-y z nowym numerem komórki wszystkim, których znam, i już dostałam kilka sympatycznych odpowiedzi. Nikomu jednak nie wspomniałam o weselu, to może poczekać do jutra. Oczywiście nie chcę oglądać żadnych filmów, w których pokazują śluby94, więc decyduję się na animowane, które okazują się największymi wyciskaczami łez. Oglądam ciurkiem Toy Story 395, Odlot96, a koło północy pochlipuję przy Gdzie jest Nemo?. Ubrana w starą piżamę siedzę skulona na sofie, białe wino w zasięgu ręki, włosy tłuste od odżywki, a oczy napuchnięte jak balony. Gdzie jest Nemo zawsze mnie wzruszał, ale dzisiaj totalnie się rozklejam, zanim jeszcze się zgubił97. Właśnie się zastanawiam, czy nie poszukać czegoś mniej brutalnego, kiedy rozlega się dzwonek domofonu. Dziwne. Nikogo się nie spodziewam. Chyba że… Czyżby Toby i Tom przyjechali dwa dni wcześniej? To byłoby bardzo w ich stylu zjawić się w środku nocy prosto z autokaru jakichś tanich linii. Domofon na szczęście wisi blisko sofy, więc dosięgam ręką słuchawki, zatrzymuję odtwarzacz i ostrożnie pytam: – Kto tam? – To ja, Magnus. Magnus?! Prostuję się gwałtownie jak rażona prądem. Magnus. Tutaj. Pod moimi drzwiami. Odsłuchał wiadomość? Przełykam ślinę, próbuję wziąć się w garść. – Cześć. Myślałam, że jesteś w Brugii. – Wróciłem. – Hm. To czemu nie użyłeś klucza? – Pomyślałem, że mogłaś zmienić zamki. – Aha. – Odgarniam tłusty kosmyk włosów z zapłakanych oczu. A więc odsłuchał wiadomość. – Cóż, nie zmieniłam. – To mogę wejść? – Chyba tak.
Odkładam słuchawkę i rozglądam się po pokoju. Ależ chlew. W pierwszym, panicznym odruchu chcę się zerwać z sofy, usunąć wszystkie papierki po lodach, spłukać włosy, przetrzepać poduszki, pociągnąć tuszem powieki i poszukać jakiejś seksownej koszulki. Tak zrobiłaby Annalise. I chyba właśnie to mnie powstrzymuje. Cóż z tego, że mam opuchnięte oczy i maskę na włosach? Nie wychodzę za tego faceta, więc nie ma znaczenia, jak wyglądam98. Słyszę chrobot klucza w zamku i demonstracyjnie włączam z powrotem film. Nie będę z jego powodu robić sobie przerwy w życiu. I tak za często to się zdarzało. Lekko podkręcam dźwięk i dolewam sobie wina. Niech się nie spodziewa, że go poczęstuję. Lodami też nie99. Drzwi skrzypią znajomo i wiem, że Magnus jest już w pokoju, ale uparcie nie odrywam wzroku od telewizora. – Cześć. – Cześć – odpowiadam ze wzruszeniem ramion. Kątem oka widzę, że Magnus ciężko wzdycha. Wydaje się trochę zdenerwowany. – Taak. – Taak. – Też potrafię grać w tę grę. – Poppy. – Poppy. To znaczy, Magnus. – Kurczę, przyłapał mnie. Niechcący podnoszę na niego wzrok, a on natychmiast rzuca się do mnie i chwyta mnie za ręce. Dokładnie tak jak przy pierwszym spotkaniu. – Zostaw! – warczę i odpycham go od siebie. – Zapomnij. – Przepraszam! – Cofa ręce jak oparzony. – Nie wiem, kim jesteś. – Ze smutkiem gapię się na Nemo i Dory. – Cały czas mnie oszukiwałeś. Nie mogę wyjść za kogoś, kto kłamie i zdradza. Możesz więc sobie pójść. Nie wiem, co tu w ogóle robisz. Magnus znów wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Poppy… No dobrze, popełniłem błąd. Przyznaję się i poddaję.
– Błąd? – prycham wzgardliwie. – Tak, błąd! Nie jestem doskonały. – Sfrustrowany wbija palce we włosy. – Tego oczekujesz po facecie? Doskonałości? Szukasz chodzącego ideału? Bo taki nie istnieje, wierz mi. A jeżeli odwołujesz ślub tylko dlatego, że popełniłem jedną małą pomyłkę… – Rozkłada ręce, w jego oczach odbija się kolorowy ekran telewizora. – Jestem tylko człowiekiem, Poppy. I jak każdy mam swoje wady. – Nie chcę ideału, tylko faceta, który nie będzie sypiał z organizatorką mojego wesela. – Niestety, własnych wad nie wybieramy. Ja nieraz ubolewałem nad swoją słabością. Jakim cudem zdołał zrobić z siebie ofiarę? – Biedactwo. – Jeszcze bardziej pogłośniam film, ale Magnus nagle wyrywa mi pilota i wyłącza odtwarzacz. – Poppy, chyba nie mówisz poważnie. Nie możesz wszystkiego odwołać z powodu jednej drobnej… – Nie tylko o to chodzi. – Odzywa się stara paląca rana w sercu. – Nigdy mi nie mówiłeś o swoich pozostałych narzeczonych. Nie wspomniałeś, że oświadczałeś się Lucindzie. Myślałam, że ten pierścionek jest wyjątkowy. À propos, oddałam go twojej mamie. – Tak, proponowałem małżeństwo innym kobietom – mówi powoli – ale teraz sam nie wiem dlaczego. – Bo je kochałeś? – Nie! – zaprzecza z nagłą gwałtownością. – Nie kochałem ich, byłem głupi. Poppy, ty i ja… to zupełnie coś innego. Nam może się udać. Jestem tego pewien. Musimy tylko przetrwać wesele… – Przetrwać?! – Oj, źle się wyraziłem. – Wzdycha ze zniecierpliwieniem. – Poppy, posłuchaj, daj spokój. Przecież wszystko jest gotowe, ślub zaplanowany. Ten epizod z Lucindą nie ma tu nic do rzeczy, chodzi o nas. O ciebie i mnie. Uda nam się. Bardzo tego chcę, naprawdę. Patrzę na niego zdumiona jego żarliwością.
– Magnus… – Czy to sprawi, że zmienisz zdanie? – Pada na kolano i sięga do kieszeni. Bez słowa patrzę, jak otwiera przede mną nieduże pudełeczko. W środku jest pierścionek zrobiony ze splecionych złotych drucików i ozdobiony malutkim brylantem. – Skąd… skąd to wziąłeś? – z trudem wydobywam głos. – Kupiłem dla ciebie w Brugii. – Odkasłuje, jakby wstydził się do tego przyznać. – Szedłem sobie dzisiaj ulicą, zobaczyłem go na wystawie i od razu pomyślałem o tobie. Nie wierzę, Magnus kupił pierścionek specjalnie dla mnie. Jeszcze dźwięczą mi w uszach słowa Wandy: „Jeżeli naprawdę zechce się z kimś związać na stałe, sam kupi pierścionek. Starannie go wybierze, poświęci na to czas i uwagę”. Wciąż jednak nie mogę odpuścić. – Czemu wybrałeś akurat ten? – sonduję. – Co w nim było takiego, że pomyślałeś o mnie? – Te złote pasemka – Uśmiecha się nieśmiało. – Przypominały mi twoje włosy. Oczywiście nie ze względu na kolor, tylko połysk – precyzuje. Dobra odpowiedź, całkiem romantyczna. Podnoszę wzrok, a Magnus posyła mi delikatny, pełen nadziei uśmiech. O Boże. Kiedy jest taki słodki i robi minę zbitego pieska, od razu cała mięknę. W mojej głowie wciąż kłębią się tysiące myśli. A więc Magnus popełnił błąd. Czy mam z tego powodu ze wszystkiego zrezygnować? Czy sama jestem taka idealna? Spójrzmy prawdzie w oczy, ledwie dobę temu stałam w lesie uwieszona na szyi innego mężczyzny. Na myśl o Samie czuję lekkie ukłucie w sercu. Od razu przywołuję się do porządku. Muszę się opanować i przestać o tym myśleć. Dałam się ponieść okolicznościom, to wszystko. Może Magnus też? – Co myślisz? – pyta, intensywnie mi się przyglądając. – Podoba mi się – szepczę. – Jest piękny. – To prawda, jest wspaniały. Zupełnie jak ty. Dlatego chcę,
żebyś go nosiła. A więc… – Kładzie rękę na mojej dłoni. – Moja najdroższa Poppy, czy zechcesz…? – Boże, Magnus, nie wiem… – mówię bezradnie. Mój nowy telefon daje znać, że przyszła jakaś wiadomość. Zaglądam, by zyskać trochę czasu. To mail z adresu
[email protected]. Serce mi na moment zamiera. Wysłałam wcześniej Samowi nowy numer, żeby miał na wszelki wypadek. W ostatniej sekundzie dopisałam „Przepraszam za dzisiaj” i dodałam kilka całusków. Dla oczyszczenia atmosfery. A teraz on mi odpisuje. O północy. Co ma do powiedzenia? Drżącym palcem klikam na tekst, rozważając w myślach najbardziej szalone hipotezy. – Poppy? – mówi lekko urażony Magnus. – Kotku, możemy się skupić? Sam serdecznie dziękuje za nadesłanie listu. Skontaktuje się najszybciej jak to możliwe. Tymczasem dziękujemy za zainteresowanie. Co za upokorzenie. Przysłał mi zbywający mail. I to przez asystentkę. Nagle przypominają mi się jego słowa wypowiedziane w restauracji: „Trzeba mieć coś takiego na podorędziu. Przydaje się też do odpierania niechcianych awansów”. Cóż, chyba nie można wyrazić się jaśniej. Teraz czuję w piersiach już nie lekkie ukłucie, ale wprost rozrywający ból. Ależ byłam głupia. Cóż ja sobie wyobrażałam? Magnus przynajmniej się nie łudził, że on i Lucinda to coś więcej niż przelotny romans. W pewnym sensie zachował się uczciwiej ode mnie. Gdyby wiedział choć połowę z tego, co się zdarzyło w ciągu kilku ostatnich dni… – Poppy? – Przygląda mi się bacznie. – Zła wiadomość? – Nie. – Rzucam telefon na sofę i nawet zdobywam się na uśmiech. – Masz rację. Wszyscy popełniamy głupie błędy. Czasem nas ponosi. Dajemy się uwieść rzeczom, które… nie są prawdziwe. Ale najważniejsze, że… – Tak?
– Że… kupiłeś mi pierścionek. Sam. Kiedy wypowiadam te słowa, moje myśli zaczynają się łączyć w logiczną całość. Znikają wszystkie złudne marzenia. To jest rzeczywistość – mam ją tuż przed sobą. Już wiem, czego chcę. Wyjmuję pierścionek z pudełka i oglądam go przez chwilę. Czuję, jak krew pulsuje mi w skroniach. – Osobiście go dla mnie wybrałeś i bardzo mi się podoba, więc… tak! Patrzę mu w oczy i nagle Sam przestaje mnie obchodzić. Chcę pchnąć swoje życie do przodu, oderwać się od tego, co było. Zacząć od nowa. – Tak? – Magnus wytrzeszcza oczy, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał. – Tak, zgadzam się. Bez słowa bierze pierścionek, unosi moją lewą dłoń i nasuwa mi go na palec. Chyba nie do końca w to wierzę. Wychodzę za mąż!
Rozdział 16 Magnus, podobnie jak jego ojciec, nie wierzy w przesądy. Dlatego mimo że dzisiaj bierzemy ślub i wszyscy wiedzą, że to przynosi pecha, został u mnie wczoraj na noc. Gdy zasugerowałam, by poszedł spać do rodziców, nadąsał się, powiedział, że mam nie być śmieszna, a w ogóle to nie opłaca mu się przenosić rzeczy tylko na jedną noc. Potem dodał, że w takie bzdury wierzą tylko ludzie… Tu ugryzł się w język, ale wiem, że chciał powiedzieć „upośledzeni umysłowo”. Całe szczęście, że nie dokończył, bo wybuchłaby solidna awantura. A i tak już zachowuję się wobec niego dość opryskliwie. To nie najlepszy nastrój w dniu ślubu. Powinnam być cała w skowronkach, a nie wyglądać z kuchni co pięć minut, mówiąc: „I kolejna rzecz, którą zawsze robisz…”. Teraz już wiem, skąd zwyczaj, żeby para osobno spędzała noc przed ślubem. Nie chodzi o żaden seks czy zachowanie czystości, tylko żeby się nie pokłócić i potem nie iść do ołtarza, kipiąc ze złości na partnera i wyobrażając sobie, co też mu nagadam w domu, jak tylko ta cała impreza się skończy. Chciałam pościelić Magnusowi w salonie, ale moi bracia rozłożyli się tam w śpiworach100. Przynajmniej wymusiłam na nim obietnicę, że zniknie z domu, zanim włożę suknię. Są jednak pewne granice. Nalewam sobie kawy i słyszę, jak coś recytuje do lustra w łazience. Ćwiczy przemowę. Tu, w mieszkaniu. Znów się irytuję. Czy to nie powinna być niespodzianka? Czy on cokolwiek wie na temat ślubów? Podchodzę do drzwi gotowa palnąć mu kazanie, ale się powstrzymuję. W sumie mogę kawałek posłuchać. Drzwi są lekko uchylone, więc zaglądam przez szparę. Magnus w szlafroku zwraca się do swojego odbicia w lustrze. Zaskakuje mnie, że jest bardzo poruszony. Poczerwieniał na twarzy i ciężko oddycha. Pewnie wczuwa się w rolę. Może zamierza wygłosić żarliwą mowę o tym, jak to nadałam sens jego życiu, i wszyscy padną ze wzruszenia.
– Wszyscy mówili, że nigdy się nie ożenię. Twierdzili, że się na to nie zdobędę. – Robi tak długą pauzę, że się zastanawiam, czy nie zgubił wątku. – I co? Oto jestem. Widzicie? Popija ze szklanki coś, co wygląda na dżin z tonikiem, i rzuca do lustra wojownicze spojrzenie. – Oto jestem. Żonaty. Żonaty! Przyglądam mu się niepewnie. Coś mi w tym wszystkim nie gra, ale jeszcze nie wiem co. Jakiś drobny szczegół, który nie pasuje… zgrzyta… przeszkadza… Mam. Magnus nie wygląda na szczęśliwego. Ale czemu? Przecież dzisiaj bierze ślub. – Zrobiłem to! – Triumfalnie unosi szklankę, patrząc mściwie w lustro. – Więc odpieprzcie się wszyscy, którzyście twierdzili, że nie dam rady. – Magnus! – wykrzykuję. Nie wytrzymałam. – Nie możesz mówić takich rzeczy do gości weselnych! – Magnus gwałtownie się odwraca i w sekundzie jego wojowniczy nastrój znika. – Poppy! Kotku, nie wiedziałem, że mnie słyszysz. – To twoja mowa weselna? – Nie! Niezupełnie. – Pociąga spory łyk drinka. – Dopiero nad nią pracuję. – Jeszcze nie napisałeś? – Zerkam na szklankę. – Co to, dżin? – Chyba wolno mi się napić trochę alkoholu w dniu ślubu? Wojowniczy nastrój powraca. Co się z nim dzieje? Gdybym była bohaterką którejś z amerykańskich telenoweli z życia sławnych i bogatych, wzięłabym go teraz za rękę i delikatnym głosem powiedziała: „Kochanie, to będzie wspaniały dzień”. Złagodniałby na twarzy i odparł: „Wiem”, a potem byśmy się pocałowali. Swoim taktem i urokiem osobistym rozładowałabym napięcie. Ale nie gramy w telenoweli. Skoro on może się tak zachowywać, to ja też. – Super. Urżnij się. Świetny pomysł. – Nie zamierzam się urżnąć, Jezu. Ale muszę mieć coś, co mi pomoże jakoś przetrwać te… – urywa.
Patrzę na niego wyczekująco. Co chciał powiedzieć? Tortury? Męczarnie? Magnus chyba wie, co sobie pomyślałam, bo szybko kończy: – …te emocje. Muszę je stonować, inaczej nie będę w stanie się skupić. Kochanie, ślicznie wyglądasz. Świetna fryzura. Olśnisz wszystkich. I znów po dawnemu jest czarujący. Jakby słońce wychyliło się zza chmur. – Jeszcze nic z nimi nie robiłam. Fryzjer dopiero w drodze. – No to nie pozwól mu ich zepsuć. – Chwyta w dłonie dwa kosmyki i całuje je. – Nie będę ci przeszkadzał. Do zobaczenia w kościele! – Okej. – Chwilę patrzę za nim z uczuciem lekkiej niepewności. Towarzyszy mi ono przez resztę poranka. Nie to, żebym się czegoś obawiała. Rzecz w tym, że nie wiem, czy mam powody do obaw. No bo spójrzmy na fakty. W jednej chwili Magnus jest słodki i czuły, i błaga, żebym za niego wyszła, a potem ni stąd, ni zowąd zamienia się w kłębek nerwów, jakbym go zmuszała do małżeństwa z pistoletem przy głowie. Czy to zwykła trema? Faceci zawsze tak reagują w dniu ślubu? Mam to tolerować jako normalne męskie zachowanie? Jak wtedy gdy złapie przeziębienie i od razu wpisuje w Google „nos rak objawy wydzielina”?101 Gdyby tato żył, mogłabym go o to zapytać. Nie mogę jednak zanadto zagłębiać się w tego typu rozważania. Nie dzisiaj. Inaczej całkiem się rozsypię. Mocno mrugam powiekami i wycieram nos chusteczką. No, Poppy, rozchmurz się, przestań wymyślać nieistniejące problemy. Wychodzisz za mąż! Toby i Tom wyłażą ze swoich kokonów w chwili, gdy zjawia się fryzjer. Robią kawę do wielgachnych kubków, które przywieźli ze sobą102. Od razu zaczynają z nim żartować, przekomarzają się, wkładają sobie wałki we włosy. Umieram ze śmiechu i po raz nie wiem który żałuję, że nie widujemy się częściej. Potem wychodzą do kawiarni na śniadanie, zjawiają się Ruby i Annalise (dwie
godziny wcześniej, bo nie mogły wysiedzieć w domu), fryzjer zgłasza gotowość do pracy, a ciocia Trudy dzwoni z komórki, że już dojeżdżają, ale poszło jej oczko w pończosze i pyta, czy można gdzieś w pobliżu kupić nową parę103. Następnie zaczyna się młyn: mycie, czesanie i suszenie włosów, malowanie paznokci, makijaż, układanie fryzury, dostawa kwiatów, wkładanie sukni, zdejmowanie jej, żeby zrobić siku, dostawa kanapek, chwila grozy, że Annalise źle nałożyła samoopalacz (okazało się, że to coś na kolanie to plama po kawie). I nagle, zanim się obejrzałam, na zegarze wybija druga, pod dom podjeżdżają limuzyny, a ja stoję przed lustrem ubrana w suknię i welon. Po bokach moi bracia, tak przystojni w swoich smokingach, że muszę znów intensywnie mrugać, aby odgonić łzy. Annalise i Ruby pojechały do kościoła. A więc to już. Moje ostatnie chwile na wolności. – Mama z tatą byliby z ciebie bardzo dumni – mówi Toby. – Śliczna suknia. – Dzięki. Wyglądam chyba nie najgorzej. Moja suknia jest długa i wąska, z dużym dekoltem na plecach i koronkowymi wstawkami na rękawach. Włosy mam upięte w hiszpański kok104. Na głowie welon z delikatnej siateczki i tiara wysadzana kryształkami, a w dłoniach przepiękny bukiecik lilii. A jednak coś mi w tym obrazku nie gra. Tak samo jak rano z Magnusem… Stwierdzam z przerażeniem, że chodzi o wyraz twarzy. Nie jest taki jak powinien. Spojrzenie napięte, kąciki ust uparcie opadają w dół. Wcale nie wyglądam promiennie. Próbuję się szeroko uśmiechnąć, ale tylko wyszczerzam zęby jak jakiś upiorny klaun. – Wszystko w porządku? – pyta Tom. – Tak! – Nasuwam welon bardziej na twarz. Nieważne, jaką będę miała minę, wszyscy i tak będą patrzyli na tren. – Hej, siostrzyczko – mówi Toby i zerka wymownie na Toma. – Wiedz, że gdybyś jednak zmieniła zdanie, to nie ma sprawy, pomożemy ci uciec. Wszystko obmyśliliśmy, prawda?
– Eurostar odjeżdża z St. Pancras o wpół do piątej. – Tom kiwa głową. – Zdążysz do Paryża na kolację. – Uciec? Co wy mówicie? Dlaczego miałabym uciekać? Nie lubicie Magnusa? – Ej, nic takiego nie powiedziałem! – broni się Toby. – My tylko tak… na wszelki wypadek. Przedstawiamy ci alternatywę. Uważamy, że to nasz obowiązek. – To przestańcie! – odpowiadam ostrzej, niż zamierzałam. – Musimy jechać do kościoła. – A, kupiłem rano gazety – mówi Tom, podając mi plik dzienników. – Chcesz poczytać po drodze? – Nie! – cofam się z przerażeniem. – Pobrudzę sobie suknię! Tylko mój młodszy braciszek mógł zaproponować czytanie prasy w drodze na ślub. To przecież taka nuda, że każdemu przyda się rozrywka. Jednak nie mogę się powstrzymać i kiedy Toby wychodzi na chwilę do łazienki, sięgam po „Guardiana”. Na piątej stronie jest zdjęcie Sama i artykuł pod tytułem „Skandal wstrząsnął światem biznesu”. Mój żołądek od razu zaciska się w supeł. Ale nie tak mocno jak poprzednio. Na pewno nie. Limuzyna, która zawiezie nas do kościoła, to czarny rollsroyce. Prezentuje się wspaniale na naszej skromnej, szarej ulicy. Zebrała się grupka sąsiadów, żeby zobaczyć, jak odjeżdżam. Robię mały piruet i wsiadam do auta żegnana oklaskami. Ruszamy, a ja wreszcie się czuję jak prawdziwa panna młoda, radosna i szczęśliwa. Tyle że widocznie na taką nie wyglądam, bo kiedy wjeżdżamy na Buckingham Palace Road, Tom nachyla się mnie i pyta: – Poppy, niedobrze ci? – Bo co? – Wyglądasz niezdrowo. – Nic mi nie jest! – obruszam się. – Serio. – Toby podejrzliwie mi się przygląda. – Jesteś jakaś… zielona na twarzy.
– Właśnie, zielona – cieszy się Tom. – To miałem powiedzieć. Jakby chciało ci się rzygać. Będziesz rzygać? Tak to jest z braćmi. Czemu ja nie mam siostry, która powiedziałaby mi, że ślicznie wyglądam, i pożyczyłaby róż do policzków? – Nie! Nie będę rzygać! I nie jest ważne, jak wyglądam, jasne? – Odwracam głowę. – Pod welonem i tak nic nie widać. – Odzywa się mój telefon, wyjmuję go z małej torebeczki. To SMS od Annalise: Nie jeźdźcie Park Lane! Wypadek! Utknęliśmy! Nachylam się do kierowcy. – Przepraszam! Na Park Lane był wypadek. – Rozumiem – odpowiada. – Pojedziemy inną drogą. Skręcamy w boczną uliczkę i wtedy zauważam kątem oka, że Toby i Tom wymieniają między sobą spojrzenia. – No co? – pytam w końcu. – Nic, nic – uspokaja mnie Tom. – Siedź spokojnie i nie denerwuj się. Opowiedzieć ci parę kawałów? – Dzięki, nie trzeba. Gapię się przez okno, obserwuję mijane ulice, i nagle się okazuje, że już jesteśmy na miejscu. Nawet nie zdążyłam się na to przygotować. Wysiadamy z limuzyny w akompaniamencie jednostajnego bicia dzwonów kościelnych. Na schody wbiega kilkoro spóźnionych gości, których nie poznaję. Jakaś kobieta przytrzymuje ręką kapelusz. Uśmiechają się do mnie, a ja odpowiadam im nieśmiałym skinieniem głowy. To się dzieje naprawdę. Wychodzę za mąż. To najszczęśliwszy dzień mojego życia. Powinnam zapamiętać każdą chwilę. A zwłaszcza to, jaka jestem szczęśliwa. Tom patrzy na mnie z grymasem na twarzy. – Poppy, wyglądasz okropnie. Powiem pastorowi, że źle się czujesz. – Mija mnie i znika w kościele. – Wracaj! Dobrze się czuję! – krzyczę za nim, ale jest za późno. Tom poczuł misję. I rzeczywiście za chwilę wybiega zaniepokojony wielebny Fox.
– Dobry Boże, twój brat ma rację – mówi na mój widok. – Nie wyglądasz najlepiej. – Nic mi nie jest! – Może posiedź chwilę sama, żeby dojść do siebie, zanim zaczniemy uroczystość. – Prowadzi mnie do jakiegoś małego pomieszczenia. – Siadaj, napij się wody. Może chcesz ciastko? I tak musimy zaczekać na druhny. Słyszałem, że utknęły w korku? – Pójdę ich wypatrywać na ulicę – mówi Tom. – Powinny zaraz być. – A ja skoczę po ciastka – wtrąca Toby. – Poradzisz sobie, siostrzyczko? – Tak. I zostaję sama w cichym pokoju. Na półce stoi lusterko, przeglądam się w nim i stwierdzam, że rzeczywiście wyglądam niezdrowo. Co się ze mną dzieje? W komórce odzywa się sygnał SMS-a. Zdziwiona patrzę na ekran – to od pani Randall. 6-4, 6-2. Dziękuję, Poppy! Udało się jej! Znowu gra w tenisa! To najlepsza wiadomość, jaką dzisiaj usłyszałam! I nagle zaczynam żałować, że nie jestem teraz w pracy, z dala od tego wszystkiego, zajęta czymś pożytecznym… Przestań, Poppy. Nie bądź głupia. Jak możesz tęsknić za pracą w dniu swojego ślubu? Chyba zwariowałam. Żadnej innej pannie młodej do głowy by to nie przyszło. Żadne ślubne czasopismo nie daje artykułów pod hasłem „Jak wyglądać promiennie, a nie tak, jakbyś za chwilę miała puścić pawia”. Nadchodzi kolejny SMS, tym razem od Annalise. Wreszcie!!! Ruszyliśmy! Jesteście na miejscu? Dobra, skupmy się na tym, co tu i teraz. Prosta czynność wystukania krótkiego tekstu odpowiedzi nieco mnie uspokaja. Dopiero przyjechaliśmy. Chwilę później Annalise odpisuje: Zasuwamy tak szybko jak się da. W sumie powinnaś się
spóźnić, to przynosi szczęście. Masz na sobie tę niebieską podwiązkę? Annalise tak się uparła co do tej podwiązki, że przywiozła mi dziś trzy różne do wyboru. Bardzo przepraszam, ale zupełnie nie rozumiem szumu wokół tej części garderoby. Jeśli mam być szczera, obeszłabym się bez tego kawałka ciasnej gumki blokującej mi krążenie w nodze, ale obiecałam, więc dotrzymam słowa. Jasne! Choć pewnie zaraz odpadnie mi noga. Fajna niespodzianka dla Magnusa na noc poślubną. Wysyłam tego SMS-a z uśmiechem. Głupia wymiana zdań poprawiła mi humor. Odkładam telefon, popijam wody i biorę głęboki oddech. Już czuję się lepiej. Telefon znów się odzywa, więc sięgam sprawdzić, co napisała Annalise… Ale ten SMS jest od Sama. Przez kilka sekund nie mogę się ruszyć. Od razu czuję ściskanie w żołądku, jak nastolatka. Boże, to żałosne. Upokarzające wręcz. Widzę słowo „Sam” i się rozklejam. Z jednej strony chciałabym to zignorować. Cóż mnie obchodzi, co ma do powiedzenia? Dlaczego mam mu poświęcić choć cząstkę uwagi, skoro dziś jest mój ślub i mam ważniejsze rzeczy na głowie? Wiem jednak, że nie przetrwam ceremonii ze świadomością, że nieprzeczytany SMS wypala dziurę w moim telefonie. Otwieram go z największym spokojem, na jaki mnie stać. Cześć. Cześć? A cóż to ma znaczyć? Nie będę niegrzeczna. Wysyłam odpowiedź równie wylewną: Cześć. Chwilę później dostaję następny SMS: Nie przeszkadzam? Kpi czy serio pyta? A może… Teraz do mnie dociera. Przecież on myśli, że odwołałam ślub. Nie ma o niczym pojęcia. Nagle widzę tę wiadomość w nowym świetle. Sam niczego
nie chciał przez to powiedzieć, po prostu się przywitał. Zastanawiam się intensywnie, co odpisać. Jakoś nie mam odwagi powiedzieć mu, co robię. Nie wprost. Troszkę. To się streszczę. Miałaś rację, a ja nie. Patrzę zdumiona na te słowa. W czym miałam rację? Co masz na myśli? Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast. O Willow. Miałaś rację, a ja nie. Wybacz, że tak zareagowałem. Nie chciałem, żebyś miała rację, ale tak było. Rozmawiałem z nią. Co jej powiedziałeś? Że z nami koniec. Finito. Przestań przysyłać maile albo złożę pozew o nękanie. Nie wierzę. Naprawdę to zrobił? Jak zareagowała? Była w lekkim szoku. Ja myślę. Nastaje chwila ciszy. Przyszedł tymczasem nowy SMS od Annalise, ale go nie otwieram. Nie chcę przerywać nici łączącej mnie z Samem. Ściskam mocno komórkę, wlepiam oczy w ekran i czekam, czy coś znowu napisze. Musi napisać… To nie będzie łatwy dzień dla Ciebie. Dziś miałaś brać ślub, tak? Moje wnętrzności wywijają salto. Co mu odpowiedzieć? No co? Tak. Mam coś, co poprawi Ci humor. Poprawi mi humor? Z ciekawością patrzę w ekran i za chwilę przychodzi MMS, na widok którego zaczynam się głośno śmiać. To zdjęcie Sama, który z szerokim uśmiechem siedzi w fotelu dentystycznym, a w klapie ma plakietkę „Dzielny pacjent”. „Zrobił to dla mnie” – przechodzi mi przez głowę. – „Dla mnie poszedł do dentysty”. Nie. Głupia jesteś. Zrobił to dla swoich zębów.
Po chwili zastanowienia piszę: Miałeś rację, już mi lepiej. Brawo! Najwyższy czas. Zaraz potem przychodzi odpowiedź: Masz czas na kawę? Ku memu przerażeniu czuję łzy cisnące się do oczu. Jak on może dzwonić w takim momencie i zapraszać mnie na kawę? Nie rozumie, że musiałam podjąć jakąś decyzję? Myślał, że co zrobię? Zdenerwowana odpisuję: Zbyłeś mnie. Co? Dostałam zbywający mail. Wiesz, że nigdy nie wysyłam maili. To pewnie moja asystentka. Jest nadgorliwa. Czyli to nie on? No nie, teraz to już naprawdę nie wytrzymam. Zaraz się rozryczę albo wybuchnę histerycznym śmiechem. Wszystko poukładałam sobie w głowie, wiedziałam, gdzie co jest. Teraz znów zapanowało tam tornado. Telefon sygnalizuje kolejny SMS. Chyba się nie obraziłaś? Zamykam oczy. Muszę to wyjaśnić. Tylko co… Jak…? W końcu piszę: Nic nie rozumiesz. Czego nie rozumiem? Nie dam rady przekazać tego słowami. Nie potrafię. Wyciągam przed siebie rękę z telefonem, robię sobie zdjęcie i sprawdzam efekt. W porządku. Widać wszystko: welon, kawałek sukni ślubnej, fragment bukietu z lilii. Nie ma żadnych wątpliwości, co jest grane. Wybieram numer Sama i wysyłam. Poszło. Teraz już wie. Pewnie nigdy więcej się nie odezwie. To była krótka i dziwna znajomość, ale właśnie się zakończyła. Z westchnieniem opadam na fotel. Dzwony kościelne ucichły i w pomieszczeniu panuje dziwna, nieruchoma cisza.
Aż nagle telefon rozdzwania się jak szalony. Przychodzi SMS za SMS-em, wszystkie od Sama. Nie. Nie nie nie nie nie. :) Nie rób tego. Nie możesz. Poppy, dlaczego? Czytam to i czuję, że zaczyna mi brakować oddechu. Nie chciałam zaczynać rozmowy, ale dłużej nie wytrzymam, muszę odpowiedzieć. A co, mam po prostu wziąć i uciec? 200 osób czeka w kościele. Sam odpisuje natychmiast: Myślisz, że Cię kocha? Obracam na palcu pierścionek ze złotych drucików i rozpaczliwie próbuję się odnaleźć w gęstwinie sprzecznych myśli, które właśnie mnie ogarnęły. Czy Magnus mnie kocha? A czym właściwie jest miłość? Nikt do końca tego nie wie. Nikt nie potrafi jej zdefiniować ani udowodnić. Ale jeśli ktoś specjalnie dla ciebie kupuje pierścionek w Brugii, to chyba dobry początek, prawda? Tak. Sam musiał być przygotowany na taką odpowiedź, bo od razu przysyła trzy SMS-y z rzędu. Nie. Mylisz się. Nie rób tego. Mam ochotę na niego nakrzyczeć, że to nie fair. Nie może mi teraz mówić takich rzeczy. Nie może mi wywracać świata do góry nogami. To co mam robić??? W tym momencie otwierają się drzwi. Wchodzi pastor Fox, a za nim Toby, Tom, Annalise i Ruby. Wszyscy mówią naraz, jedno przez drugie. – Boże, ale korki! Myślałam, że nie dojedziemy…
– Tak, ale bez ciebie by nie zaczęli. Tak samo jakbyś się spóźniła na samolot… – Żebyś się nie zdziwił. Raz wyjmowali mój bagaż z samolotu, bo przymierzałam dżinsy i nie słyszałam wezwania… – Jest tu jakieś lustro? Muszę poprawić szminkę… – Poppy, ciastka dla ciebie… – Ona nie będzie tego jeść! Musi zachować linię! – Annalise rzuca się do mnie. – Co się stało z welonem? Cały pognieciony. A suknia? Daj, poprawię… – Wszystko w porządku? – Ruby mnie obejmuje, a Annalise naciąga tren. – Gotowa? Kręci mi się w głowie. – Tak. Chyba… – Wyglądasz super – mówi Toby, pogryzając herbatnik. – Dużo lepiej niż przedtem. Hej, Felix chciał się z tobą przywitać. Może na chwilę wejść? – Tak, oczywiście. Czuję się bezradna, kiedy tak stoję jak kukła, a wszyscy koło mnie skaczą. Nawet nie bardzo mogę się ruszyć, bo Annalise wciąż majstruje przy trenie. Moja komórka znów się odzywa. Wielebny Fox uśmiecha się do mnie lodowato. – Może wypadałoby jednak wyłączyć? – Czujesz, gdyby zadzwoniła nagle w środku ceremonii? – chichocze Annalise. – Daj, przechowam ci. Wyciąga dłoń, a ja patrzę na ekran jak sparaliżowana. W skrzynce mam nową wiadomość od Sama. Jego odpowiedź. Z jednej strony tak bardzo chcę ją przeczytać, że ledwo panuję nad rękami. A z drugiej strony muszę dać sobie spokój. Nie brnąć w to. Jak mam to teraz przeczytać, kiedy za chwilę będę szła do ołtarza? To mnie rozwali psychicznie. Dzisiaj wychodzę za mąż. Stoję tu w otoczeniu rodziny i przyjaciół. To jest moje prawdziwe życie, nie jakiś facet, z którym porozumiewam się poprzez sieć komórkową. Pora się pożegnać, przeciąć tę nić. – Dzięki, Annalise. – Wyłączam telefon i patrzę, jak gaśnie
ekran. Już nikogo tam nie ma. To tylko martwe, puste metalowe pudełko. Annalise wsuwa je sobie za stanik. – Za wysoko trzymasz wiązankę – zauważa. – I w ogóle jesteś jakaś spięta. – Zdaje ci się. – Unikam jej spojrzenia. Ruby podchodzi do nas z szelestem sukni. – Hej, słuchajcie, zapomniałam wam powiedzieć, będziemy miały sławnego pacjenta! To ten biznesmen, o którym ostatnio wszyscy pisali. Sir Nicholas Jakiśtam. – Nicholas Murray? – pytam z niedowierzaniem. – O właśnie! Zadzwoniła sekretarka i umówiła go do mnie na wizytę! Powiedziała, że polecił mnie ktoś, czyje zdanie pan Murray bardzo sobie ceni. Kto to mógł być, jak myślisz? – E… nie mam pojęcia. Jestem wzruszona. I wystraszona. W życiu nie sądziłam, że sir Nicholas potraktuje poważnie moją rekomendację. Jak ja się z nim teraz spotkam? A jeśli wspomni o Samie? Co będzie, gdy… Nie. Te obawy są bez sensu. Zanim znowu zobaczę sir Nicholasa, będę już mężatką. Dawno zapomnę o tym całym epizodzie. Wszystko będzie dobrze. – Powiem organistce, że jesteśmy gotowi – mówi wielebny Fox. – Ustawcie się już do procesji, dobrze? Annalise i Ruby stają za mną. Tom i Toby po bokach, trzymając mnie pod ręce. Ktoś puka do drzwi i ukazuje się w nich głowa Feliksa, brata Magnusa. – Poppy, wyglądasz niesamowicie. – Dzięki. Wchodź! – Chciałem tylko życzyć powodzenia. – Podchodzi do mnie, uważając, by nie nadepnąć na brzeg sukni. – I powiedzieć, że strasznie się cieszę, że wejdziesz do naszej rodziny. Jak my wszyscy. Rodzice uważają, że jesteś wspaniała. – Naprawdę? – Staram się ukryć powątpiewanie. – Oboje? – O, tak. – Energicznie kiwa głową. – Uwielbiają cię. Byli załamani, gdy się dowiedzieli, że wszystko odwołane.
– Odwołane?! – rozlega się chór zaskoczonych głosów. – Odwołałaś ślub? – pyta Tom. – Kiedy? Nic nam o tym nie mówiłaś! – oburza się Annalise. – Dlaczego? Świetnie. Tylko tego mi było trzeba, przesłuchania. – Miałam moment zwątpienia. – Próbuję zbagatelizować sprawę. – Z tych nerwów różne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy. – Mama nieźle ochrzaniła Magnusa – ciągnie Felix. – Powiedziała, że jest głupcem i nigdy nie znajdzie nikogo lepszego od ciebie. – Naprawdę? – W środku aż rosnę z dumy. – Oj, była wściekła. – Felix sprawia wrażenie, jakby się świetnie bawił. – Dosłownie rzuciła w niego tym pierścionkiem. – Tym ze szmaragdem? – powtarzam zdumiona. Jest wart tysiące funtów. Niemożliwe, nawet Wandzie nie przyszłoby do głowy rzucać czymś tak cennym. – Nie, tym złotym, z drucików. O, tym. – Felix wskazuje głową na moją dłoń. – Kiedy go wyjmowała z komody. Rzuciła nim w Magnusa i skaleczyła mu czoło. – Chichocze. – Lekko oczywiście. Zamieram. Co on powiedział? Wanda wyjęła mój pierścionek ze swojej komody? – Myślałam, że… Magnus kupił go w Brugii? – Skąd, to jest pierścionek mamy. To znaczy: był. – Aha. – Oblizuję wysuszone wargi. – Opowiedz, jak to dokładnie wyglądało? Dlaczego mu go dała? – Usiłuję udawać beztroskę. – Że też tego nie widziałam! – No więc… – Felix mruży oczy, jakby próbował sobie przypomnieć. – Mama powiedziała Magnusowi, żeby nawet nie próbował drugi raz wręczać ci pierścionka ze szmaragdem. I wyjęła ten złoty, mówiąc, że już nie może się doczekać, aż zostaniesz jej synową. Wtedy tata rzucił: „Szkoda zachodu, przecież widzisz, że Magnus ma za słaby charakter do małżeństwa”. Magnus się wściekł, krzyknął, że to nieprawda, na
co ojciec: „A pamiętasz posadę w Birmingham?”. Jak zwykle ostro się pokłócili, a potem… zamówiliśmy jedzenie na wynos. To mniej więcej tyle. Annalise stoi za mną i nadstawia uszu. – Aaa, to dlatego zamieniłaś pierścionki. Wiedziałam, że nie masz uczulenia na szmaragdy. To pierścionek Wandy. Magnus wcale nie kupił go specjalnie dla mnie. Patrzę na rękę i robi mi się niedobrze. – Jaką posadę w Birmingham? – pytam. – No wiesz, tę, którą rzucił. Tato zawsze miał do niego pretensje, że łatwo rezygnuje. Wybacz, myślałem, że wiedziałaś. – Felix przygląda mi się ciekawie, ale w tym momencie nad naszymi głowami rozlega się potężny akord organów. Wszyscy aż podskakujemy. – O, zaczyna się. To ja spadam. Na razie! – Cześć… Czuję się, jakbym przebywała na innej planecie. Muszę to jakoś wszystko przetrawić. – Gotowi? – Wielebny Fox stoi w drzwiach i daje nam znak ręką. Kiedy wchodzimy do kościoła, zapiera mi dech z zachwytu. Wszędzie przepiękne dekoracje z kwiatów, rzędy elegancko ubranych gości, a w powietrzu panuje odświętna atmosfera. W głębi przed ołtarzem dostrzegam głowę Magnusa. Magnus. Na myśl o nim żołądek mi się przewraca. Nie dam rady… Potrzebuję czasu do namysłu… Ale nie mam już czasu. Dźwięki organów przybierają na sile. Nagle dołącza do nich triumfalna pieśń chóru. Wielebny Fox już zajął miejsce za ołtarzem. Karuzela ruszyła, a ja razem z nią. – Jak tam? – Toby szczerzy zęby do Toma. – Tylko nie nadepnij jej na suknię, Wielka Stopo. Ruszamy. Idziemy główną nawą w stronę ołtarza, ludzie uśmiechają się do mnie, ja staram się emanować szczęściem i spokojem, ale w środku moje myśli są mniej więcej tak spokojne jak wirujące cząstki w CERN-ie. To nieważne… to tylko pierścionek… za bardzo się tym przejmuję… Ale on mnie okłamał…
O kurczę, skąd Wanda wytrzasnęła ten kapelusz… Boże, ta muzyka jest niesamowita, Lucinda miała rację z tym chórem… Co to za posada w Birmingham? Czemu mi o niej nie powiedział? Czy ja aby płynnie sunę? Cholera. No, teraz lepiej… Poppy, spójrz na to chłodnym okiem. Dobrze wam się układa z Magnusem. Nieważne, czy pierścionek dla ciebie kupił sam czy nie. Jakaś dawna praca w Birmingham też nie ma znaczenia. Jeśli zaś chodzi o Sama… Nie, zapomnij o Samie. Tu jest twoja rzeczywistość. Tu jest twój ślub. No właśnie, mój ślub, a nawet nie potrafię się na nim porządnie skupić. Co się ze mną dzieje? Zrobię to. Dam radę. Zaczynajmy. Dlaczego Magnus tak się poci? Kiedy podchodzę do ołtarza, ta ostatnia myśl chwilowo przesłania wszystkie inne. Patrzę na niego z lekkim przerażeniem. Wygląda okropnie, jakby miał atak malarii. Wita mnie wątłym uśmiechem. – Cześć. Ślicznie wyglądasz. – Dobrze się czujesz? – szepczę, przekazując bukiet Ruby. – A czemu miałbym się źle czuć? – obrusza się Magnus. Niezupełnie takiej odpowiedzi oczekiwałam, ale nie będę się z nim teraz kłócić. Muzyka cichnie i wielebny Fox staje przed mikrofonem, uśmiechając się szeroko do zebranych. Chyba uwielbia udzielać ślubów. – Umiłowani bracia i siostry, zebraliśmy się tu dziś w obliczu Boga… Słysząc znajome słowa niosące się echem w kościele, zaczynam się uspokajać. Nareszcie przechodzimy do sedna. Oto chwila, na którą czekałam. Przysięga małżeńska. Magiczne słowa, które tyle razy, od pokoleń, wypowiadane były w tych murach. Może i mieliśmy trochę zawirowań przed ślubem, ale która
para ich nie ma? Ale jeśli skupimy się na słowach przysięgi, jeśli podejdziemy do nich z uczuciem… – Magnusie – zaczyna wielebny Fox. W kościele zapada uroczysta cisza. – Czy bierzesz tę oto kobietę za żonę, by zgodnie z wolą Bożą dzielić z nią życie w świętym stanie małżeńskim? Będziesz ją kochał, szanował i trwał przy niej w radości i smutku, w zdrowiu i w chorobie, póki śmierć was nie rozłączy? Magnus ma lekko szklany wzrok i ciężko oddycha. Wygląda, jakby się koncentrował przed olimpijskim finałem na sto metrów. – Magnusie? – powtarza pastor. – Okej – mówi do siebie. – Okej, dam radę. – Bierze bardzo głęboki wdech i gromkim, teatralnym głosem niosącym się pod sam sufit oznajmia: – Chcę. Chcę? Chcę?! Czy on w ogóle słuchał? – Magnus – szepczę wymownie. – Nie mówi się „chcę”. Patrzy na mnie szczerze zdziwiony. – Jak to nie? Ogarnia mnie irytacja. Nie dotarło do niego ani słowo. Powinnam była się tego spodziewać. Należało zignorować docinki Antony’ego i kazać Magnusowi przećwiczyć przysięgę na próbie. – Mówi się „tak”, a nie „chcę”. – Staram się nie pokazać po sobie, jak mi przykro. – Nie słyszałeś pytania? „Czy bierzesz”, a nie „Czy chcesz wziąć”. – Aaa, jasne. Przepraszam. Zatem „tak”. Zresztą, czy to takie ważne? – dodaje, wzruszając ramionami. Co? – Możemy kontynuować? – niecierpliwi się pastor. – Poppy. – Uśmiecha się do mnie. – Czy bierzesz tego oto mężczyznę za męża… Wybaczcie, ale tak tego nie zostawię. Unoszę rękę. – Przepraszam, pastorze, tylko jedna rzecz. – Odwracam się
także do gości. – Muszę wyjaśnić drobną sprawę, to zajmie chwilkę… – Patrzę na Magnusa i pytam ze złością: – Jak to nieważne? Oczywiście, że ważne! To jest pytanie. Pytanie wymaga odpowiedzi! – Kotku, traktujesz to chyba zbyt dosłownie. – Magnus jest wyraźnie skrępowany. – Możemy już przejść dalej? – Nie, nie możemy! To dosłowne pytanie, czy bierzesz mnie sobie za żonę. A ty myślałeś, że co? Magnus znowu wzrusza ramionami. – No wiesz, formułka. We mnie jakby coś eksplodowało. Jak on może mówić takie rzeczy? Przecież wie, jakie znaczenie mają dla mnie słowa przysięgi. – To nie jest tylko formułka! – drę się na cały kościół. – To normalne, konkretne pytanie, a ty nie odpowiedziałeś na nie jak należy! Czy ty w ogóle wierzysz w to, co tutaj mówisz? – Na miłość boską, Poppy… – Magnus ścisza głos. – Naprawdę musisz to robić teraz? Że niby co, złożymy przysięgę przed ołtarzem, a dopiero potem będziemy się zastanawiali, czy była szczera? Teraz widzę, że trzeba to było jednak omówić przed ceremonią. Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to inaczej. Niestety nie mogę. Teraz albo nigdy. Poza tym Magnus przecież znał tekst przysięgi, nie jest ona żadną tajemnicą. To nie tak, że ja go czymś zaskoczyłam, prawda? – Tak, muszę! Właśnie teraz! – Znów odwracam się do zebranych, którzy gapią się na mnie z przejęciem. – Ręka w górę, kto z was jest zdania, że pan młody powinien wierzyć w słowa, które wygłasza przed ołtarzem? Zapada kompletna cisza. Wtem, ku memu ogromnemu zaskoczeniu, Antony powoli podnosi dłoń, a za nim nieśmiało Wanda. Zaraz potem dołączają Ruby i Annalise. W pół minuty w kościele wyrasta las rąk. Tom i Toby podnieśli nawet obie, tak samo jak wujek z ciocią. Wielebny Fox jest zupełnie zdezorientowany.
– Ale ja w to wierzę – mówi Magnus, lecz brzmi to tak kiepsko i nieprzekonująco, że nawet pastor się krzywi. – Czyżby? – mówię. – „W radości i smutku, w zdrowiu i w chorobie”? „Póki was śmierć nie rozłączy”? Jesteś o tym w pełni przekonany? Czy tylko chciałeś wszystkim udowodnić, że potrafisz się ożenić? Choć nie zamierzałam tego powiedzieć, od razu zdaję sobie sprawę, że taka właśnie jest prawda. Teraz wszystko staje się zrozumiałe: poranna wojownicza mowa przed lustrem, spocone czoło, nawet jego oświadczyny. Nic dziwnego, że zrobił to zaledwie po miesiącu znajomości. Nie chodziło o mnie ani o żadną miłość, to był rodzaj demonstracji. Być może w reakcji na zarzuty ojca o brak wytrwałości. A może z powodu poprzednich licznych oświadczyn. Bóg jeden wie. W każdym razie ta historia źle się zaczęła. Od początku wszystko stało na głowie. A ja w to wierzyłam, bo chciałam. Łzy mi się cisną do oczu, ale nie dam się. Nie załamię się teraz. – Magnus, posłuchaj – zaczynam już łagodniej. – To nie ma sensu. Nie żeń się ze mną tylko po to, żeby coś komuś udowodnić. Bo i tak prędzej czy później ode mnie odejdziesz. Możesz mieć najlepsze intencje, ale to i tak nastąpi. – Bzdura – protestuje ze złością. – Tak będzie. Nie kochasz mnie dość mocno, żeby to mogło przetrwać. – Ależ kocham! Kręcę głową. – Nie, Magnus. Nie uszczęśliwiam cię tak jak trzeba. Ani ty mnie. – Zawieszam głos. – Nie na tyle, żeby starczyło na całe życie. – Naprawdę? – Magnus wydaje się tym zaskoczony. Widzę, że uraziłam jego ego. – Przykro mi, ale tak. Przepraszam. – Nie musisz przepraszać, Poppy – mówi wyraźnie dotknięty. – Skoro takie są twoje odczucia…
– Ale twoje też! Bądź uczciwy! Nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Ani ja nie jestem dla ciebie treścią życia, ani ty dla mnie. Raczej… – zastanawiam się, jak to najlepiej ująć – każde z nas jest przypisem do historii drugiego. Magnus milczy. Pewnie szuka w myślach jakiejś riposty, ale jej nie znajduje. Dotykam jego dłoni i mówię do pastora: – Bardzo przepraszam, pastorze, niepotrzebnie zajęliśmy czas. Myślę, że powinniśmy to zakończyć. – Ach tak – mówi wielebny Fox. – Mój Boże, no cóż. – Zakłopotany ociera czoło chusteczką. – Jesteś pewna… może kilka minut rozmowy w zakrystii…? – To raczej niczego nie zmieni – odpowiadam ze spokojem. – Chyba wszystko jest jasne. Nie sądzisz, Magnus? – Skoro tak twierdzisz… – Magnus wygląda na autentycznie załamanego i przez chwilę się zastanawiam… Nie, nie mam wątpliwości. To dobra decyzja. – To… co robimy? – pytam z wahaniem w głosie. – Odwołujemy przyjęcie? Magnus chwilę duma, po czym kręci głową. – Nie ma sensu, w końcu wszystko opłacone. Schodzę z podwyższenia przed ołtarzem i staję. Hm, sytuacja trochę krępująca. Tego nie przerabialiśmy na próbie. Wszyscy goście w ławkach gapią się na nas i w napięciu czekają, co będzie dalej. – To co, może ja… – zerkam na Magnusa. – Bo chyba nie powinniśmy razem… Magnus wzrusza ramionami. – Idź pierwsza. Ja po tobie. Wielebny Fox daje znak organistce, a ta znienacka zaczyna grać marsz weselny. – Nie! – wołam przerażona. – Tylko bez muzyki, błagam! – Najmocniej przepraszam – kaja się pastor i gwałtownie macha rękami. – Chciałem dać znak, żeby nie grała. Obawiam się, że pani Fortescue jest nieco przygłucha i mogła nie słyszeć tego, co tu zaszło.
Ale szopka. Nawet nie wiem, czy mam nieść bukiet czy nie. W końcu odbieram go od Ruby, która współczująco ściska mnie za ramię, podczas gdy Annalise syczy: – Czyś ty zwariowała? Dźwięki organów wreszcie cichną i w milczeniu ruszam z powrotem ku wyjściu. Unikam wzroku ludzi i staram się roztaczać wokół aurę pewności siebie. Boże, co za koszmar. Powinien istnieć specjalny ceremoniał przewidziany na taką ewentualność: „Pochód panny młodej, która zmieniła zdanie”. Nikt nic nie mówi, wszyscy gapią się na mnie, ale seria cichych piknięć dochodzących spomiędzy ławek mówi mi, że co niektórzy powłączali komórki. Świetnie, zaraz pewnie zacznie się wyścig, kto pierwszy opublikuje to na Facebooku. Nagle jakaś kobieta z brzegu rzędu wyciąga do mnie rękę. Ma na głowie wielki różowy kapelusz i zupełnie nie wiem, kim jest. – Stój! – Ja? – Zatrzymuję się i patrzę na nią. – Tak, ty. – Jest trochę zakłopotana. – Przepraszam, że przerywam, ale mam wiadomość dla ciebie. – Dla mnie? Ale ja nawet pani nie znam. – No właśnie, to bardzo dziwne. – Rumieni się. – Wybacz, powinnam się przedstawić. Jestem Margaret, babcia Magnusa. Nie znam tu zbyt wielu osób, ale w trakcie ceremonii przyszedł do mnie SMS od kogoś, kto się nazywa Sam Roxton. Właściwie nie jest dla ciebie, ale ciebie dotyczy. Brzmi tak: „Jeśli przypadkiem jesteście państwo na ślubie Poppy Wyatt…”. W tym momencie za jej plecami jakaś dziewczyna woła: – Ja też dostałam! Dokładnie taki sam: „Jeśli przypadkiem jesteście państwo na ślubie Poppy Wyatt…”. – I ja! I ja! – Rozlega się ze wszystkich stron. – Właśnie przyszedł! Jestem oszołomiona, zatkało mnie. Co jest grane? Sam wysyła SMS-y do gości weselnych? Coraz więcej rąk wędruje w górę, odzywa się coraz więcej telefonów, coraz więcej osób
wykrzykuje, że odebrało tę wiadomość. Czy on to wysłał każdemu, kto przyszedł na ślub? – Wszyscy dostaliśmy tego samego SMS-a? – Babcia Margaret z niedowierzaniem rozgląda się dokoła. – Dobrze, sprawdźmy. Jeśli macie go na ekranie, przeczytajcie na głos. Na mój znak: raz, dwa, trzy. „Jeśli przypadkiem…” Kiedy zaczynają chóralnie recytować, robi mi się słabo. To nie może być prawda. Tu jest dwieście osób i większość z nich dołącza do tego chóru. Słowa niosą się echem po całym kościele, brzmi to jak wspólne modły lub skandowanie kibiców na stadionie. – „…jesteście państwo na ślubie Poppy Wyatt, chciałbym prosić o przysługę. Przerwijcie ceremonię. Opóźnijcie ją. Powstrzymajcie pannę młodą. Ona popełnia błąd. Niech się przynajmniej zastanowi…” Serce wali mi jak młotem. Sterczę na środku kościoła, ściskając w dłoniach bukiet i nie mogę się ruszyć. Nie wierzę, że to zrobił. Nie wierzę. Skąd wziął wszystkie numery? Od Lucindy? – „Pozwólcie, że wyjaśnię. Jak powiedział kiedyś pewien mądry człowiek: takich skarbów nie powinno się zostawiać w rękach filistrów. A Poppy to skarb, choć sama nie zdaje sobie z tego sprawy”. Odruchowo zerkam na Antony’go – siedzi z komórką w ręku i bardzo wysoko unosi brwi. – „Nie ma czasu na dyskusje ani racjonalne zachowania. Dlatego podjąłem tak radykalny krok i mam nadzieję, że mi państwo pomożecie. Zróbcie co tylko się da. Ten ślub nie powinien się odbyć. Dziękuję”. Po zakończeniu recytacji wszyscy pozostają w lekkim osłupieniu. Magnus schodzi z podwyższenia. – Co to ma być? Kto to jest? Nie potrafię odpowiedzieć. Słowa Sama ciągle dźwięczą mi w uszach. Mam ochotę wyrwać komuś telefon i jeszcze raz je w całości przeczytać. – Odpiszę mu! – wykrzykuje nagle Margaret. – „Kim pan
jest?” – czyta na głos, wstukując jednocześnie tekst do telefonu. – „Jej kochankiem?” – Zamaszystym ruchem naciska klawisz „Wyślij” i w kościele zapada pełna wyczekiwania cisza. Po chwili rozlega się melodyjka. – Odpowiedział! – cieszy się Margaret. – „Kochankiem? Nie wiem. Nie wiem, czy ona mnie kocha. Nie wiem też, czy ja ją kocham”. W głębi duszy czuję gorzkie rozczarowanie. No jasne, że mnie nie kocha. Po prostu uważa, że nie powinnam wychodzić za Magnusa. Chce tylko skorygować to, co uważa za błąd, a to całkiem inna sprawa. Wcale nie znaczy, że żywi do mnie jakiekolwiek uczucia. Nie mówiąc o… – „Mogę tylko powiedzieć, że… – Margaret ścisza głos. – … nie mogę przestać o niej myśleć. To jej głosu chcę słuchać i jej twarz pragnę oglądać”. Coś mnie chwyta za gardło. Raz po raz przełykam ślinę, próbując nie stracić opanowania. Nie mogę przestać o nim myśleć. To jego głosu chcę słuchać i jego twarz pragnę oglądać. Ilekroć odzywa się moja komórka, mam nadzieję, że to on. – Pytałem, kto to jest? – nalega Magnus. – No właśnie, kto? – dorzuca piskliwie spod ołtarza Annalise i przez kościół przetacza się fala śmiechu. – Po prostu… pewien człowiek. Znalazłam jego telefon… – milknę bezradnie. Nie mam pojęcia, jak wyjaśnić, kim jest Sam i czym dla siebie byliśmy. Znów dźwięczy komórka Margaret. Gwar stopniowo cichnie, wszyscy czekają w napięciu. – To on – informuje Margaret. – Co pisze? Jest tak cicho, że słyszę bicie własnego serca. – „Będę stał przed kościołem. Ostrzeżcie ją”. Jest tutaj. Dopiero gdy jeden z portierów uskakuje mi z drogi z przestrachem, zdaję sobie sprawę, że biegnę. Ciężkie wrota
świątyni są zamknięte, otwieram je dopiero za piątym pociągnięciem. Wypadam na zewnątrz i staję na schodach. Zdyszana rozglądam się wkoło, szukam jego twarzy… Jest, po drugiej stronie ulicy. Stoi w drzwiach Starbucksa ubrany w dżinsy i granatową koszulę. Dostrzegłszy mnie, mruży oczy, ale się nie uśmiecha. Patrzy tylko na moje dłonie. W jego spojrzeniu jest wielki znak zapytania. To on jeszcze nie wie? Nie domyślił się, jak brzmi odpowiedź? – To ten? – pyta Annalise, która wybiegła za mną. – Ciacho. Mogę sobie wziąć Magnusa? – Daj mi moją komórkę – mówię do niej, nie odrywając wzroku od Sama. – Masz. Włączam, ekran się zaświeca i już po chwili wysyłam SMSa: Cześć. Zaraz dostaję odpowiedź: Ładne wdzianko. Odruchowo zerkam na suknię. Stara szmata. Długo nic nie przychodzi, wreszcie widzę, że Sam znów coś pisze. Stoi z pochyloną głową i nie podnosi jej, nawet gdy wiadomość już dociera na mój telefon. To co, jesteś mężatką? Fotografuję dłoń bez obrączki i wysyłam mu. Ludzie napierają na mnie z tyłu, chcą zobaczyć, co się dzieje, ale ja ani drgnę. Nie odrywam wzroku od Sama, bo czekam na jego reakcję. Widzę, jak twarz mu się rozjaśnia i rozpływa się w najpiękniejszym z uśmiechów. Wreszcie podnosi na mnie wzrok. Mogłabym zatonąć w tym uśmiechu. Znowu coś pisze. Napijesz się kawy? – Poppy – słyszę nagle za sobą. Odwracam się: Wanda spogląda na mnie z lękiem spod kapelusza przypominającego
wielką zdechłą ćmę. – Poppy, ja cię bardzo przepraszam. Zachowałam się niegodnie i samolubnie. – Ale o co chodzi? – Ten drugi pierścionek. Powiedziałam Magnusowi… to znaczy zasugerowałam, że mógłby… – Wiem. Poradziłaś mu udawać, że wybrał go specjalnie dla mnie. – Dotykam jej ramienia. – Wando, nie mam pretensji, ale lepiej będzie, jeśli i ten ci zwrócę. – Zdejmuję złoty pleciony pierścionek z brylancikiem i daję go jej. – Bardzo chciałam, żebyś weszła do naszej rodziny – mówi ze smutkiem. – Ale emocje nie powinny przesłaniać rozsądku. Źle postąpiłam. – Przenosi wzrok na drugą stronę ulicy, gdzie stoi Sam. – To ten, prawda? Kiwam głową, a jej twarz nagle się wygładza niczym zgnieciony płatek róży, kiedy się otworzy dłoń. – No to pędź, pędź do niego. Nie mogę już dłużej czekać, zbiegam po schodach, przechodzę przez ulicę, nie zwracając uwagi na trąbiących kierowców, zdzieram z głowy welon i staję przed Samem. Przez chwilę tylko patrzymy na siebie bez słowa. – Podobno rozesłałeś parę SMS-ów – mówię w końcu. – Parę. – Hm, ciekawe. Lucinda ci pomogła? – Zdecydowanie z radością popsuła ceremonię – odpowiada z rozbawieniem Sam. – Jak do niej dotarłeś? – Ma dość wymyślną stronę internetową – uśmiecha się kpiąco. – Zadzwoniłem pod numer komórkowy. Z wielką chęcią zaoferowała pomoc. Właściwie to sama wysłała te wiadomości. Wykorzystała jakiś zaawansowany mechanizm grupowego powiadamiania. Nie wiedziałaś, że taki macie? SMS-owy system Lucindy. Wreszcie się przydał. Przekładam bukiet do drugiej ręki. Nie zdawałam sobie sprawy, że kwiaty potrafią być takie ciężkie. – Trochę za elegancki strój jak na wizytę w Starbucksie –
zauważa Sam, lustrując mnie z góry na dół. – Zawsze wkładam suknię ślubną na randki w kawiarni. Taki miły akcent, nie sądzisz? Oglądam się za siebie i zaczynam się śmiać. Chyba wszyscy goście wyszli z kościoła i ustawili się na schodach niczym widownia. – Na co czekają? – pyta Sam. Wzruszam ramionami. – Kto wie? Zawsze możesz zatańczyć. Albo opowiedzieć dowcip. Albo… pocałować pannę młodą. – Tylko nie pannę młodą. – Obejmuje mnie ramionami i powoli przyciąga do siebie. Prawie dotykamy się nosami. Mogę mu zajrzeć w oczy. Czuję ciepło jego ciała. – Ciebie. – Mnie. – Dziewczynę, która ukradła mi telefon. – Delikatnie muska ustami moje wargi. – Złodziejkę. – Leżał w śmieciach. – To i tak kradzież. – Właśnie że… – chcę zaprotestować, lecz jego usta mocno przywierają do moich i nic już nie mogę powiedzieć. I nagle życie staje się piękne. Wiem, że sytuacja nadal pozostaje niepewna, nie wszystkie sprawy zostały rozwiązane, czeka mnie zmierzenie się z rzeczywistością – tłumaczenia, oskarżenia, mnóstwo zamieszania. Ale w tym momencie stoję w objęciach mężczyzny, którego chyba kocham, a w ostatniej chwili uniknęłam małżeństwa z innym, którego – teraz już wiem – nie kocham. Moim zdaniem to całkiem nieźle wróży. W końcu odrywamy się od siebie i słyszę, jak z drugiej strony ulicy Annalise wiwatuje na całe gardło. Mało to eleganckie z jej strony, ale taka już jest. – À propos, przyniosłem ci coś do czytania, gdybyś się nudziła. Sam wyjmuje plik kartek poplamionych kawą. Coś mnie chwyta za serce. Zachował je, mimo że rozstaliśmy się w tak
nieprzyjemny sposób. Zachował naszą korespondencję. – A dobre to? – Całkiem niezłe. – Sam wertuje kartki, po czym podnosi głowę. – Czekam na drugą część. – Tak? – Zaczynam cała drżeć pod jego spojrzeniem. – A wiesz już, co będzie dalej? – Och, myślę, że tak. – Przesuwa palcem po moich nagich plecach, a mnie ogarnia nagłe pożądanie. Jestem absolutnie gotowa na noc poślubną105. Rezygnuję z szampana, przekąsek i trzydaniowego obiadu. Niepotrzebny mi pierwszy taniec. A i bez ostatniego się obejdę. Pozostaje tylko jeden drobny kłopot: dwieście osób stojących na ulicy, które patrzą na mnie, jakby czekały na instrukcje. Niektórzy jechali tu wiele kilometrów, nie mogę ich wystawić do wiatru. – Słuchaj – mówię do Sama – jest impreza. Nic wielkiego, tylko cała moja rodzina i znajomi. Plus cała rodzina faceta, za którego miałam dzisiaj wyjść. Podobno będą też migdały w cukrze. Piszesz się? Sam unosi brwi. – Magnus mnie nie zastrzeli? – Nie wiem. – Szukam wzrokiem Magnusa. Stoi razem ze wszystkimi i patrzy na nas. Na moje oko nie wygląda jednak na kogoś, kto ma mordercze zamiary106. – Nie sądzę. Wysłać mu SMS-a i zapytać? – Jeżeli chcesz. – Sam wzrusza ramionami i wyjmuje telefon. Magnus, facet, z którym stoję, ma na imię Sam. Wiem, że to nie jest w zwyczaju, ale czy mogę go przyprowadzić na nasze przyjęcie? Poppy xxx PS Może też kogoś zaprosisz? Po chwili dostaję odpowiedź: Skoro musisz. Mag Nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie, ale nie sądzę, żeby nosił się z zamiarem pozbawienia kogoś życia107.
Już mam odkładać komórkę, kiedy ta znów się odzywa. Zaskoczona widzę SMS od Sama. Musiał go dopiero co wysłać, parę sekund temu. Nie patrząc na niego, otwieram. <3 Serduszko! Przysłał mi serduszko! Wyznał miłość, nie mówiąc ani słowa. Jakby to była nasza mała tajemnica. Oczy mi się zaszkliły, ale opanowuję się i odpowiadam: Ja Ciebie też. Chciałabym dodać coś więcej, ale… nie. To może poczekać. Klikam „Wyślij”, z radosnym uśmiechem podnoszę głowę, łapię Sama za rękę i zbieram tren z zakurzonego chodnika. – Chodź, zabawimy się na moim weselu. KONIEC :) eh
Podziękowania Korzystając z okazji, chciałabym podziękować moim wydawcom na całym świecie. Jestem ogromnie wdzięczna za te wszystkie fantastyczne wydania moich książek, które z taką troską przygotowujecie. Dziękuję też ogromnie moim czytelnikom za to, że wciąż chce im się do nich zaglądać. Specjalne pozdrowienia kieruję do tych z was, którzy śledzicie mój profil na Facebooku. W szczególności jestem dozgonnie wdzięczna Aramincie Whitley, Kim Witherspoon, Davidowi Forrerowi, Harry’emu Mannowi, Pecie Nightingale, Nicki Kennedy i Samowi Edenboroughowi oraz ich wspaniałej ekipie w ILA. Osobne podziękowania kieruję do Andrei Best – ona już wie dlaczego! W Transworld mam szczęście współpracować z fantastycznym zespołem i chcę podziękować zwłaszcza mojej wydawczyni Lindzie Evans, Larry’emu Finlayowi, Billowi Scottowi-Kerrowi, Polly Osborn, Janine Giovanni, Sarze Roscoe, Gavinowi Hilzbrichowi, Suzanne Riley, Claire Ward, Judith Welsh i Jo Williamson. Martinie Higginsie – dzięki za wszystko. Nie mogę też pominąć wspaniałych redaktorek, które pieczołowicie dopieszczały wszystkie moje teksty – wielkie dzięki, Kate Samano i Elisabeth Merriman. Na koniec, jak zawsze, wyrazy wdzięczności i miłości dla moich chłopaków oraz członków Rady.
1
Specjalizuje się w symbolizmie kulturowym. Po drugiej randce przekartkowałam jego książkę Filozofia symbolizmu, a potem udawałam, że przeczytałam ją wieki temu, przypadkiem, dla przyjemności (w co, trzeba mu oddać, ani przez chwilę nie uwierzył). W każdym razie największe wrażenie zrobiła na mnie duża liczba przypisów. Zostałam ich fanką. Czyż nie są użyteczne? Wrzucasz je, gdzie ci pasuje, i od razu sprawiasz wrażenie inteligentnej. Magnus mówi, że przypisy służą do ujęcia tego, co nie stanowi głównego tematu, ale w jakimś stopniu interesuje autora. A więc to jest mój przypis o przypisach. 2 W rzeczywistości wcale tak nie mówię, podobnie jak Humphrey Bogart nigdy nie powiedział „Zagraj to jeszcze raz, Sam”. To tylko legenda. 3 Oczywiście nie było żadnego pożaru, tylko zwarcie instalacji. Dowiedziałam się o tym później, ale w ogóle mnie to nie pocieszyło. 4 Czy Poirot kiedykolwiek powiedział „O Boże”? Założę się, że tak. Albo „Sacrebleu!”, a to w zasadzie to samo. I czy to nie podważa teorii Antony’ego, bo przecież szare komórki Poirota są o wiele sprawniejsze niż u innych? Muszę mu o tym wspomnieć. Kiedy tylko nabiorę dość odwagi (co, jeżeli rzeczywiście zgubiłam pierścionek, nie nastąpi nigdy). 5 Słabość umysłu. 6 Chyba mogę dać sobie choć szansę na znalezienie pierścionka bez zawiadamiania o tym Magnusa? 7 Z przedstawienia Król Lew. Natasha dostała darmowe bilety. Myślałam, że to będzie jakaś nuda dla dzieci, ale okazało się genialne. 8 A uważam, że się da. 9 To może jednak nie zboczeniec. 10 Może nie jak Beyoncé. Jak ja usiłująca ją naśladować. 11 Nie takie książki z fabułą, lecz z przypisami. Książki na konkretny temat, np. o historii, antropologii albo relatywizmie kulturowym w Turkmenistanie.
12
Ciekawe, czy wszyscy zażywają tran. Muszę kiedyś spytać. Nie pytajcie. Słuchałam bardzo uważnie, a i tak nie mogłam rozgryźć, w czym się nie zgadzali. Prowadzący chyba też. 14 Magnus potem zapewniał, że jego ojciec żartował, ale to wcale nie brzmiało jak żart. 15 Nigdy nawet nie czytałam Prousta. Nie wiem, po co o nim wspomniałam. 16 Wiem, tysiące razy go upominałam. 17 Nie tak długie, żeby dało się wiązać kucyk, to byłoby okropne. Po prostu nieco dłuższe. 18 Annalise chyba do tej pory mi nie wybaczyła. Jest przekonana, że gdyby wtedy się nie zamieniła, teraz to ona wychodziłaby za Magnusa. 19 Widzicie? To wszystko polega na przypisach. 20 Zakładając, że w takowym mieszka. Całkiem sam, być może w towarzystwie wiernego psa. Takie sprawia wrażenie. 21 Dokładnie było ich siedem, ale tylko pięć wysłałam. 22 Poirot pewnie już by to odgadł. 23 Jesteśmy tylko trzy i znamy się od wieków, więc tylko od czasu do czasu schodzimy na tematy inne, jak nasi faceci albo ostatnia wyprzedaż w Zarze. 24 A właściwie jej tata, który ma już sieć punktów ksero. 25 Jednocześnie olewa wszystkie biedne kobiety ze skręconymi kostkami. Jeśli jesteś dziewczyną, nie bierz udziału w tym maratonie, kiedy pracuje przy nim Annalise. 26 Na swoją obronę powiem, że to była sytuacja awaryjna. Natasha właśnie się rozstała z chłopakiem. Poza tym pacjent nie widział, co robię. Ale owszem, przyznaję, to było niewłaściwe. 27 Wiem, że dziewczyny tak mówią, a w gruncie rzeczy mają na myśli: „Dałam mu ultimatum, a potem pozwoliłam myśleć, że sam na to wpadł, i oto sześć tygodni później – bingo”. Ale ze mną tak nie było. Naprawdę niczego nie podejrzewałam. Po miesiącu znajomości?! 28 Założę się, że nie zajmowała się tym w porze lunchu. To ona powinna wylądować na dywaniku u Ruby. 13
29
Jeszcze ani razu go nie użyliśmy. Jeszcze nikt się nie zarejestrował. 31 Osobiście powątpiewam w tak zwane „doświadczenie” Lucindy. Ilekroć ją pytam o inne organizowane śluby, mówi tylko o jednym, też kogoś znajomego, na którym było trzydzieści osób i wszystko odbywało się w restauracji. Ale oczywiście nie wspominam o tym przy Tavishach. Ani przy Clemency. W ogóle nigdy. 32 Czy ja jestem jasnowidzem? 33 Ściślej mówiąc, użyła określenia „trupio blada”. 34 W końcu wyciągnęłam to z niego przez telefon w przerwie na lunch. 35 Wiem od Magnusa, że Wanda nigdy w życiu się nie opalała i ludzi, którzy jeżdżą na wakacje, aby leżeć na leżakach, uważa za niedorozwiniętych umysłowo. W takim razie ja się do nich zaliczam. 36 Zastosowanie ciągłego ruchu biernego po całkowitej artroplastyce stawu kolanowego. Wciąż ją mam, w oryginalnej oprawie. 37 Nie sprecyzowała, czego dokładnie poszukuje. 38 Choć jestem całkiem niezła, jeśli chodzi o przypisy. Mogliby mnie przy tym zatrudnić. 39 Nie znam znaczenia większości tych słów. 40 Rzeczywiście jest takie słowo. Ale jestem głupia. 41 Czy Wanda i Antony w ramach swojej pracy nigdy nie nadzorowali żadnego egzaminu? Tak tylko pytam. 42 Nie jestem wścibska, ale trudno nie spojrzeć na wysyłany tekst i nie zauważyć wtrętów typu „deputowani” czy „pan premier”. 43 Przyłapaliście mnie. Na dywaniku u Ruby nie powiedziałam całej prawdy. Pozwólcie, że wyjaśnię: wiem, że zachowałam się całkowicie nieprofesjonalnie i powinnam wylecieć. Kodeks etyki zawodowej fizjoterapeuty zaczyna się od słów: „Pod żadnym pozorem nie uprawiaj seksu z pacjentem w gabinecie”. Ale moim zdaniem, jeśli robisz coś niewłaściwego, ale 30
nikt o tym nie wie i nikogo to właściwie nie krzywdzi, to czy powinnaś zostać ukarana i mieć zrujnowaną karierę? Czy pewne sprawy nie są ważniejsze od innych? Poza tym zrobiliśmy to tylko raz. I szybko się uwinęliśmy. A Ruby kiedyś urządziła w studiu imprezę i zastawiła wszystkie drzwi przeciwpożarowe, co było złamaniem wszelkich przepisów BHP. Tak więc nikt nie jest doskonały. 44 Narzuciłam sobie przedślubny reżim, który obejmuje codzienny peeling i nawilżanie skóry, raz w tygodniu maseczkę na twarz, włosy i oczy, sto przysiadów dziennie oraz medytację na uspokojenie. Na razie zaliczyłam tylko nawilżanie. 45 Po co, żeby narzeczony ją znalazł? 46 Nie wszystkim pacjentom daję prywatny numer. Tylko w szczególnych przypadkach, ewentualnie osobom, które na moje oko wymagają psychicznego wsparcia. Ten facet należy do twardzieli, którzy mówią, że czują się świetnie, a ty widzisz, że bledną z bólu. Musiałam nalegać, żeby nie bał się do mnie dzwonić o każdej porze, i to samo powtórzyłam jego żonie, inaczej bohatersko cierpiałby dalej. 47 Czy nieetyczne znaczy to samo co nieuczciwe? To rodzaj dyskusji moralnej, którą podjęłabym z Antonym, oczywiście w innych okolicznościach. 48 A szkoda, bo strasznie chciałabym spytać, dlaczego Willow ciągle wysyła wiadomości pod ten numer, skoro musiała się już dowiedzieć, że ja to nie Violet. I o co w ogóle chodzi z kontaktowaniem się przez asystentkę? 49 Co daje do myślenia: skoro człowiek w dzisiejszych czasach potrafi wyprodukować szmaragd, po co wciąż wywalać kupę kasy na oryginały? Poza tym: może powinnam sobie dokupić kolczyki? 50 Też pomyślałam, że drogo, ale uznałam, że muszę przełknąć tę żabę. Na pewno nigdy nie zakwestionowałabym ceny pierścionka w ekskluzywnym sklepie jubilerskim. W życiu. 51 „Mogę pani nawet narysować wykres”. 52 Aha! To ten, który chodził pijany po klubie Groucho.
Mówcie do mnie Poirot. 53 Rubryka plotkarska „Daily Mail”. 54 Chyba czytałam gdzieś o tym w gazecie. 55 Całe szczęście, że nie jest moim szefem. 56 Wiem, że jest wolny w środę w porze lunchu, bo ktoś odwołał spotkanie. 57 Nie wiem, czy ma psa, ale coś mi mówi, że tak. 58 I prawdopodobnie podsłuchują przez szklankę. 59 Kosztowała prawie tyle co moja suknia. 60 Wanda przygotowała nam tę potrawę przy pierwszym spotkaniu. Jak mam się przyznać, że na jej widok mnie mdli? 61 Zaprosili go nawet do telewizji. Według Magnusa Antony’emu bardzo się podobał ten szum wokół niego, choć udawał, że tak nie jest. Później nieraz wygłaszał kontrowersyjne rzeczy, ale już nic nie wywołało takiego odzewu. 62 Skąd go wytrzasnął? Dlaczego mnie nikt nie zaproponował? 63 Twierdził, że to literówka. Jasne, palec mu się omsknął i przesunął o dwa klawisze w lewo. 64 Kto by nie chciał polecieć na Islandię? Takich ofert się nie odrzuca. 65 Czyli jednak nie tak dobrze. 66 Z tym „świetne” to może trochę przesadziłam. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że wybierałam tę kartkę w pośpiechu. Spodobał mi się obrazek, bo przedstawiał puste legowisko po psie. Mało się nie popłakałam. 67 Co mówi etykieta o sytuacji, gdy widzimy, że komuś delikatnie odklejają się sztuczne rzęsy. Zwrócić uwagę czy uprzejmie zignorować? 68 „Zupa”, „kaczka” itd. Wiem, że to wygląda fajnie i przejrzyście, ale jaka zupa? Jak przyrządzona kaczka? 69 Czy to legalne? A gdybym chciała zapłacić w dolarach? Musieliby się zgodzić? 70 To jakiś absurd. Wypisują menu, którego nikt nie rozumie, a potem płacą komuś za to, żeby je objaśniał?
71
Dlaczego zawsze wynajduje dostawców w takich dziwnych miejscach? Kiedy o to pytam, mówi, że szuka najlepszego stosunku jakości do ceny. Ruby natomiast twierdzi, że dzięki temu może więcej kasować za dojazdy. 72 Tak zareagował Magnus. Potem mocno mnie objął i powiedział, że wie, jaka jestem wrażliwa, ale to tylko dodaje mi uroku. 73 I ja, ale wątpię, by kogoś to interesowało. 74 Prawdę mówiąc, tylko cztery rozdziały. 75 Mogę to powiedzieć, bo jest moim narzeczonym i go kocham. 76 Nie bardzo wiem jak, ale czuję to instynktownie. 77 Nie wyczuje. Wiem o tym. 78 Czyli jednak niezbyt szeroka ta gama. 79 Że Magnus robi to z profesor Wilson? Na pewno nie. Ona ma brodę. 80 I w jakim sensie zjawiłam się w jej życiu? 81 Wcześniej też nieszczególnie. 82 A uważam, że można. Zależy od sytuacji. 83 Kolejna zagadka dla Antony’ego Tavisha. Żartowałam. 84 Mało prawdopodobne. 85 Jeszcze mniej prawdopodobne. 86 Czyli najprawdopodobniej Clemency. 87 A jeśli myślicie, że przesadzam, to nie znacie Annalise. 88 Albo to jakaś artystyczna stylizacja, jakie się widuje w czasopismach o modzie, albo dziewczyna zapomniała wieczorem zmyć twarz. (I kto to mówi). 89 Jeszcze nikt nie łapał mnie za rękę, żeby obejrzeć pierścionek. To zdecydowanie ingerencja w prywatną przestrzeń. 90 Nikt nie musi wiedzieć o tym blondynie na imprezie otrzęsinowej. 91 Wyobraźnia literacka. 92 Nie odstręcza mnie nawet to, że nazwa przypomina imię tego, o którym akurat chcę zapomnieć. 93 Nawet bez ślubu nie zaszkodzi o siebie zadbać.
94
Co z miejsca skreśla większość moich płyt DVD. Ryczę jak bóbr. 96 Ryczę jak stado bobrów. 97 Jak można zacząć film od sceny, w której mama ryba i jej cała ikra zostają pożarte przez rekina? Do cholery, to ma być dla dzieci. 98 To chyba w ogóle nie powinno mieć znaczenia, prawda? 99 Bo wszystkie zeżarłam. 100 Ciągle tam leżą, zupełnie nieprzytomni. 101 Autentyk. 102 Moje są ponoć zbyt „dziewczyńskie”. 103 Ciocia nie wierzy, że poza Taunton istnieją jakieś sklepy. 104 W końcu ich wystarczyło. Ledwo. 105 Nieprecyzyjna nazwa. Powinni wymyślić specjalne określenie na noc spędzoną z kochankiem, dla którego uciekło się sprzed ołtarza. 106 Szczerze mówiąc, wygląda dużo lepiej niż w chwili, gdy miał mnie poślubić. 107 Osobiście mogę się założyć o dużą sumę pieniędzy, że przed końcem wieczoru będzie się migdalił z Annalise. 108 Przypisy: Poppy Wyatt. 95