Sergiusz Pinkwart (ur. 1973). Pisarz, muzyk, dziennikarz, podróżnik. Ukończył Akademię Muzyczną im. F. Chopina w Warsza...
16 downloads
12 Views
2MB Size
Sergiusz Pinkwart (ur. 1973). Pisarz, muzyk, dziennikarz, podróżnik. Ukończył Akademię Muzyczną im. F. Chopina w Warszawie. Był szefem działów zagranicznych w „Vivie!”, „Gali” i „Pani”. Od 1994 jest członkiem orkiestry Teatru Muzycznego „Roma”. Autor powieści Cień Kilimandżaro i Klub racjonalistek, a także książek dla dzieci. Jego pasją są podróże. To co zobaczy i przeżyje, opisuje na swoim blogu. www.miculapinkwart.natemat.pl
Tego autora CIEŃ KILIMANDŻARO KLUB RACJONALISTEK
Copyright © Sergiusz Pinkwart 2013 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Redakcja: Beata Słama Ilustracja na okładce: George Mayer/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-089-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści O autorze Tego autora PROLOG CZĘŚĆ IROZDZIAŁ IROZDZIAŁ IIROZDZIAŁ IIIROZDZIAŁ IVROZDZIAŁ VROZDZIAŁ VIROZDZIAŁ VIIROZDZIAŁ VIII CZĘŚĆ IIROZDZIAŁ IXROZDZIAŁ XIIROZDZIAŁ XIIIROZDZIAŁ XIV
XROZDZIAŁ
XIROZDZIAŁ
CZĘŚĆ IIIROZDZIAŁ XVROZDZIAŁ XVIROZDZIAŁ XVIIROZDZIAŁ XVIIIROZDZIAŁ XIXROZDZIAŁ XXROZDZIAŁ XXIROZDZIAŁ XXII CZĘŚĆ IVROZDZIAŁ XXIIIROZDZIAŁ XXIVROZDZIAŁ XXVROZDZIAŁ XXVIROZDZIAŁ XXVIIROZDZIAŁ XXVIIIROZDZIAŁ XXIXROZDZIAŁ XXXROZDZIAŁ XXXI EPILOG Przypisy
PROLOG Ewa z całej siły wdepnęła hamulec i szarpnęła kierownicą. Samochód zatańczył na mokrym asfalcie, ale nie zmienił ani na milimetr kursu i sunął wprost na furgonetkę jadącą z naprzeciwka. Zbliżające się z ogromną prędkością przednie światła vana oślepiły Ewę. Odruchowo zamknęła oczy, puściła kierownicę i skuliła się na siedzeniu, czekając na uderzenie. Wszystko trwało ułamki sekund, choć gdy później wracała myślami do tego momentu, rozciągał się w czasie niczym bezsenna zimowa noc. Furgonetka odbiła na pobocze, ale i tak zahaczyła o renault Ewy. Urwane lusterko poszybowało ostrą parabolą w stronę rosnącej przy drodze kępy leszczyny. Zgrzytnęła blacha, a Ewa krzyknęła rozpaczliwie. Świat wokół niej zawirował. Samochód obrócił się dwa razy wokół własnej osi, a potem przeciął pobocze i uderzył w spróchniały pień olchy. Drzewo pękło na pół i z grzechotem suchych gałęzi zwaliło się na dach, wgniatając blachę. Wszystko nagle znieruchomiało i właśnie w tym momencie z hukiem wyskoczyła z kierownicy poduszka powietrzna, przyciskając głowę Ewy do oparcia fotela. Silnik zakrztusił się i zgasł, ale radio wciąż grało. Ewa niezdarnie uwolniła twarz z flaczejącej już powłoki i sięgnęła do stacyjki. Wyjęła kluczyk i Rolling Stonesi przestali irytująco narzekać na brak satysfakcji. Pchnęła drzwi, które – o dziwo – odskoczyły bez problemu. Chciała wstać, wyrwać się, uciec z tej pogiętej konserwy, jednak zapięte pasy uniemożliwiały jakikolwiek ruch. – Dziecko! O Boże! Moje dziecko! Serce załomotało jej w piersi, a po plecach pociekła strużka potu. Tłumiąc strach, przycisnęła obie dłonie do zaokrąglonego brzucha. Jaki jest najczęstszy powód śmierci kobiet w ciąży? – przypomniała sobie artykuł w kolorowym magazynie. Tekst był jej autorstwa, a napisała go zaledwie trzy miesiące temu, więc doskonale znała odpowiedź na to pytanie. – Wypadki samochodowe – powiedziała półgłosem. – Cholera! Że też mnie to musiało spotkać… Szarpnęła rozpaczliwie pas, który zablokował się, napięty do granic możliwości. Czuła, że niemal przecina ją na pół. W końcu przekręciła się na bok i prawą ręką wymacała zapięcie. Usłyszała trzask zapadki i nareszcie mogła głębiej odetchnąć. Poruszyła niepewnie nogami. Wyglądało na to, że nic sobie nie złamała. Bolała ją szyja, a z rozbitego uderzeniem poduszki powietrznej nosa sączyła się strużka krwi. Większych obrażeń na razie nie zauważyła. Zresztą nie jej stan był w tej chwili najważniejszy. Liczyło się tylko dziecko, które nosiła w brzuchu od ośmiu miesięcy. – Na co czekasz? Wysiadaj! Ewa, krzywiąc się z bólu, odwróciła głowę. Obok samochodu stała dziewczyna w skórzanym kombinezonie motocyklowym. Zdjęła kask i potrząsnęła grzy-
wą kasztanowych włosów. – Wysiadaj wreszcie. Nic ci nie jest, ale samochód za chwilę trafi szlag! – powiedziała głośno i stanowczym gestem wzięła Ewę za ramię. – Jeśli zostaniesz tu jeszcze minutę, zginiesz. Co będzie bez sensu, skoro przeżyłaś ostatnie sto dwadzieścia sekund. Dziewczyna wywlekła ją z auta, nie bacząc na nieśmiałe protesty i prośby, by zostawiła ją w spokoju i wezwała pogotowie. – Nie pieść się ze sobą. Trochę naciągnęłaś sobie mięśnie, to wszystko. Kierowca furgonetki ocalił ci życie, ale chyba tylko po to, żeby nie narobić sobie jeszcze większych kłopotów. Ewa spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na kobietę w skórzanym kombinezonie. – O czym pani mówi? Skąd… – Rozejrzyj się, sieroto! – przerwała jej nieznajoma. – Facet zwiał, choć to ty mu zajechałaś drogę i zapewne solidnie porysowałaś lakier. Miał swoje powody, by machnąć ręką na odszkodowanie. To nie była jego bryczka. Ukradł ją kilka godzin temu w Pułtusku. Nie… – ściągnęła brwi i zamyśliła się na chwilę. – Nie w samym Pułtusku, ale gdzieś w tamtych okolicach. To nieistotne… Powietrzem targnął głuchy odgłos wybuchu. Ewa zamknęła oczy. Na plecach poczuła uderzenie gorąca. Motocyklistka się zaśmiała. – Wiedziałam! Zawsze wiem… Chodź, bo się tu usmażysz. Złapała zdezorientowaną Ewę za łokieć i zmusiła do zrobienia kilku kroków, by oddaliły się od płonącego wraku. Podeszły do zaparkowanego na poboczu wielkiego, obwieszonego kuframi motocykla. Ewa wciąż była w szoku. Z zawodowego przyzwyczajenia zanotowała w pamięci drobne szczegóły: niebo zaciągnęło się biszkoptowymi chmurami i zaczął siąpić drobny jesienny deszczyk. W oddali przejechał ze stukotem pociąg towarowy. Na mokrej drodze z dużą prędkością minęło ich kilka samochodów, nie wykazując najmniejszego zainteresowania dwiema kobietami stojącymi nieopodal płonącego renault, jakby taki widok był dla kierowców nużącą codziennością. – Muszę zadzwonić do męża. – Wyszeptała Ewa, odgarnęła włosy z twarzy i zaczęła masować sobie obolały kark. – Mój telefon… – Wykonała nieokreślony gest, wskazując płonące auto. – Proszę. – Motocyklistka podała jej swoją komórkę. – Jeśli chcesz, zadzwoń do tego faceta, choć rozwiedliście się pół roku temu i od tamtego czasu rozmawialiście może ze dwa razy. On ci nie pomoże. Zresztą nigdy nie mogłaś na niego liczyć. Możesz spróbować zadzwonić do tego drugiego, ale… Nie, to też bez sensu. Dobrze ci radzę, licz na siebie. Ewa spojrzała na nią bezgranicznie zdumiona. Rzeczywiście, z przyzwycza-
jenia chciała zatelefonować do Tomasza. Jest lekarzem i zawsze spokojnie wysłuchiwał jej nerwowych monologów, a potem wzruszał ramionami i wracał do swoich zajęć. Ale nie są już małżeństwem. Powinna zadzwonić do Marcina. On musi jej pomóc. Przecież nosi pod sercem jego dziecko. Ewa bezradnym gestem przeczesała ręką sięgające do ramion proste blond włosy. Miała regularne rysy i dyskretny makijaż podkreślający głębię tęczówek o barwie akwamaryny. Ciąża wypełniła jej do niedawna płaski brzuch, ale tym szczuplej wyglądały długie nogi w butach na zdecydowanie zbyt wysokim obcasie. W redakcji nogi Ewy były stałym tematem docinków zazdrosnych koleżanek, które nie mogły jej wybaczyć wspaniałej figury. Nawet najbliższe przyjaciółki czekały z niecierpliwością, kiedy wreszcie uzna, że przeminął czas krótkich spódniczek i zwiewnych sukienek, które więcej odkrywają, niż zasłaniają. Tymczasem dobijająca czterdziestki Ewa, zamiast zgodnie z metryką stać się niewidzialną, związała się z dużo młodszym facetem i czerpała z życia pełnymi garściami. Przy Marcinie czuła się czasem jak nastolatka. Marcin… Musi do niego zadzwonić. Natychmiast! Motocyklistka uśmiechnęła się i poklepała ją po plecach, dodając otuchy. – Nic się nie bój, słonko. Urodzisz wkrótce zdrową śliczną córeczkę. To najważniejsze. Miałaś wątpliwości, rzucając męża. I słusznie! Ten drugi to też nie jest mężczyzna dla ciebie. Przecież dobrze wiesz. Tylko że ty nie chcesz słuchać intuicji. Moich rad też nie posłuchasz… A powinnaś. Ja się nigdy nie mylę. Pamiętaj. Nigdy! – Skąd pani to wszystko wie? – Ewa przerwała wybieranie numeru. – Kim pani jest? Czy my się znamy? Nie sądzę… Mam dobrą pamięć do twarzy. – Mam na imię Kalina. – Motocyklistka podała jej rękę w grubej rękawicy. Ewa z trudem ją uścisnęła. – Kim jestem, nie ma chyba większego znaczenia. W każdym razie wiedziałam, że będziesz miała wypadek i że trzeba cię wyciągnąć z samochodu, zanim zapali się benzyna, która sikała z przebitego baku. Nie pytaj, skąd to wiedziałam. Sama pewnych rzeczy nie rozumiem. Mam taki dar. – Zaśmiała się. – Wiem o różnych rzeczach, i pamiętaj… nigdy się nie mylę. – Wróżka? – Ewa uniosła brwi. Dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem. – Wróżki rozkładają karty, patrzą w szklane kule, analizują układ linii na dłoniach… To wszystko bzdury! – Ty po prostu… wiesz? – domyśliła się Ewa. Kalina pokiwała energicznie głową z wyraźną satysfakcją. – Czasem udaję, że się waham. Stawiam tarota i robię te idiotyzmy, których klienci oczekują od wróżek. To po to, by zdobyć zaufanie albo zachować wiarygodność. Ale nie zwracam uwagi na karty. Intuicyjnie wiem, co się stanie. Przyszłość nie ma dla mnie tajemnic. To dar, ale i przekleństwo. Uwierz mi… Dziś miałaś sporo szczęścia, że trafiłaś właśnie na mnie.
– Przyszłość nie ma dla ciebie tajemnic? – zaczęła Ewa. – To powiedz mi… – sięgnęła po telefon i zaczęła wstukiwać numer – po ilu sygnałach Marcin odbierze? Kalina wzruszyła ramionami. – Sprawdzasz mnie? Nie lubię niedowiarków, ale dobrze. To akurat banalnie proste. W ogóle nie odbierze. Miała rację. Po kilkunastu sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Ewa rozłączyła się i zrezygnowana oddała komórkę. Kalina wrzuciła ją do małego plecaczka i wskoczyła na siedzenie motocykla. – Poczekaj! – wykrzyknęła Ewa. – A policja? Pogotowie? Nie zostawisz mnie chyba tutaj samej? Kalina założyła kask i włączyła starter. Silnik zaskoczył i zaczął mruczeć równym głębokim basem. – Nic się nie bój. Ktoś już zadzwonił na sto dwanaście. Za chwilę będzie tu pomoc drogowa. Wiesz… laweciarze zawsze są pierwsi, jakby trzymali na etacie jasnowidzów. – Zaśmiała się z własnego żartu. – A potem przyjedzie straż pożarna, karetka i policja. Właśnie w takiej kolejności. – Popisujesz się! – rzuciła przez zęby Ewa, czując, jak rośnie w niej złość. – To samo zawsze mówił mi mój były chłopak. – Kalina uśmiechnęła się z nostalgią, kopnięciem złożyła podnóżek i wrzuciła pierwszy bieg. Zanim puściła sprzęgło i motocykl wyskoczył na mokrą od deszczu jezdnię, zdążyła jeszcze powiedzieć: – Radzę ci wracać jak najszybciej do pracy. Urwij się ze szpitala, do którego zawiozą cię karetką, i gnaj do roboty. Powinnaś już tam być, bo zapowiada się ciekawy dzień…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I – Spóźniłaś się – syknął Konstanty. – Ominęło cię łzawe pożegnanie. – Co się dzieje? – Ewa, która wpadła do redakcji przekonana, że to ona będzie tematem dnia, nie kryła rozczarowania. Konstanty, szef działu mody, siedział z nogami na biurku i pił zieloną herbatę, bawiąc się frędzelkami długiego, fantazyjnie zawiniętego szalika. Od mikroskopijnej kuchni aż po newsroom wyczuwało się napięcie, charakterystyczne dla czasu wielkich zmian. – Kto wyleciał? – zapytała wprost Ewa. Konstanty wzruszył ramionami. – A co ci podpowiada twoja kobieca intuicja? Spojrzała na niego i pokręciła głową. Szef działu mody wkurzał ją już od sześciu lat, ale był – o czym nigdy nie zapominała – jej najlepszym przyjacielem. – Sam Najwyższy? – zaryzykowała. – Najwyższy to jest prezes – stwierdził autorytatywnie Konstanty. – A Stary był tylko redaktorem naczelnym. Ale to i tak wysokie C. Zwykle zwolnienia zaczynają od dołu, nie od góry, a tu proszę… – Nie masz się z czego cieszyć – wtrąciła się Sandra z działu graficznego. – Przyjdzie nowa miotła i wymiecie… Zacznie od funkcyjnych, zobaczycie… Ewa i Konstanty wymienili znaczące spojrzenia. Sandra miała rację. Nowy naczelny rzadko zjawiał się sam. Z poprzedniej pracy zabierał zaufanych współpracowników i obdzielał ich intratnymi etatami w nowym miejscu. A tak się złożyło, że Ewa pełniła w „Kobiecie Modnej” funkcję redaktora działu psychologii. Konstanty odpowiadał za modę i urodę. Zmiana naczelnego mogła mieć dla nich poważne konsekwencje. – Marietta Szuster zmieni na pewno dyrektora artystycznego i zastępców, ale was raczej zostawi… – Sandra się uśmiechnęła. Nie do końca wierzyła w to, co mówi, ale starała się być miła. – Marietta Szuster?! – wykrzyknęła Ewa i aż przysiadła na skraju biurka, uważając jednak, by ostry róg nie zaciągnął jej pończoch. – To ona będzie nową naczelną? Przecież… Urwała, ale Konstanty zrozumiał, co miała na myśli. Pokiwał z rezygnacją głową. – Położyła już dwa miesięczniki i jeden tygodnik, ale wciąż ktoś daje jej kolejną szansę. Nasz Stary minął się z nią dziś przy windzie. Zobaczysz, że to ona. Zresztą… – spojrzał na zegarek – przekonamy się już za piętnaście minut. Prezes w e-mailu zapowiedział się na czternastą. Przyjdzie i przedstawi nam nowe władze. Która to już będzie zmiana? – zwrócił się do starszej korektorki w okularach grubych jak denka od butelek. Lena oderwała się od wielkiego arkusza papieru, na którym wydrukowano
tekst z działu reportażu, i spojrzała na Konstantego. – Szósta! – stwierdziła krótko. – To będzie moja szósta naczelna, odkąd pracuję w „Kobiecie Modnej”, to jest od dwudziestu lat. Nawet pasuje: „Szuster” i „szósta”. Zgadzałoby się, gdyby nie to „u”, otwarte u naczelnej i zamknięte… no, nieważne. Zresztą wcale się nie zdziwiłam. Czułam pismo nosem. Przyznam wam się, że postawiłam rano tarota i wyszła mi „Śmierć”. – To kiepsko. – Konstanty wzruszył ramionami. – Wywalą cię… – Niekoniecznie – zaprotestowała Lena. – W tarocie śmierć nie musi oznaczać czegoś złego. To może być po prostu nowy początek. Ludzie przeważnie boją się zmian, dlatego… – To zabawne, że mówicie o magii i wróżeniu – przerwała jej Ewa i już miała na końcu języka opowieść o swoim porannym spotkaniu z Kaliną, gdy drzwi do newsroomu otworzyły się gwałtownie i wszedł wysoki starszy mężczyzna w grafitowym garniturze i białej koszuli z szykownym, wściekle różowym krawatem. Prezes Przytocki emanował pewnością siebie i autorytetem. Za nim, skromnie spuściwszy wzrok na czubki eleganckich butów od Christiana Louboutina, drobiła trzydziestoletnia kobieta o krótkich czarnych włosach i grzywce podciętej ewidentnie przez jedną z najpopularniejszych warszawskich fryzjerek. – Marietta Szuster. Oczywiście… – syknął Konstanty. Ewa cofnęła się o krok i oparła o ścianę. Jej serce biło niespokojnie. Pochyliła się nieco do przodu, by luźny sweterek choć odrobinę zamaskował zaokrąglony brzuch. Poprzedni naczelny szybko pogodził się z tym, że zaszła w ciążę. Teatralnym szeptem napominał ją czasem, by nie zapuściła się, i zapowiedział, że nie toleruje „ciężarówek w ogrodniczkach”. Dał Ewie do zrozumienia, że dopóki ubiera się w krótkie, eksponujące nogi spódniczki i nosi buty na wysokim obcasie, to może sobie być w ciąży i mu to w ogóle nie przeszkadza. Zwłaszcza że nie uszło jego uwagi, iż biust Ewy imponująco się powiększył. Teraz jednak Ewa nie wiedziała, jak wygląda jej pozycja. O Marietcie krążyły sprzeczne informacje. Podobno określała się jako feministka. Co mogło oznaczać zarówno to, że ciężarną kobietę będzie traktowała przyzwoicie, jak i to, że wyrzuci ją bez sentymentów, bo nie może znieść, gdy po biurze pęta się baba z brzuchem. – Sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna – mruknęła Ewa do Konstantego. – Wiedźma jest sama. Może uda nam się przetrwać pierwszy szturm? Prezes dał im tylko tyle czasu, ile było niezbędne, by cała redakcja zgromadziła się wokół niego. Niektórzy rozsiedli się na krzesłach, ale większość podpierała ściany, starając się, tak jak szefowa działu psychologii, nie rzucać się w oczy. Marietta, ochrzczona w poprzedniej redakcji ksywką Krwawa Mary, z udawanym spokojem kartkowała ostatni numer pisma zabrany z biurka Konstantego. – Kochani… – zaczął prezes swoim ulubionym, niby to przyjacielskim tonem – zapewne wielu z was zadaje sobie dziś pytanie: gdzie jesteśmy i dokąd
zmierzamy… Konstanty przewrócił oczami i ukryty za plecami korektorek zrobił gest, jakby chciał wsadzić sobie dwa palce do gardła i sprowokować wymioty. Stojąca obok niego Ewa dyskretnie kopnęła go w kostkę. – Ale spieszę was uspokoić: zmierzamy w dobrym kierunku – ciągnął Przytocki. – Jestem o tym przekonany… Przerwał, zdjął okulary i wytarł szkła irchową szmatką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego… – wypalił Maciek, dyrektor artystyczny, ale druga część zdania nie przeszła mu przez gardło. – Dlaczego? Chce pan wiedzieć, dlaczego zdecydowałem się powierzyć stanowisko redaktora naczelnego innej osobie? Cóż… – uśmiechnął się nieszczerze – zrobiłem to tylko i wyłącznie dla dobra pisma. Pani Marietta Szuster to wybitny fachowiec, powiedziałbym nawet, że fachowiec światowego formatu. Wyniki sprzedaży i nakład „Kobiety Modnej”… hm… nie były tragiczne, ale od pewnego czasu stały w miejscu. A poziom, co tu gadać… I dlatego zarząd podjął decyzję o powierzeniu sterów gazety pani Szuster. – Wziął Mariettę za rękę i wycisnął na jej dłoni czuły pocałunek. – Normalnie zaraz pójdą w ślimaka – szepnął Konstanty. – Co za szopka… – Pani Szuster – podjął prezes – zobowiązała się do znacznego podniesienia poziomu tekstów i do opracowania bardziej wysmakowanej formy graficznej naszego magazynu, a także do zwiększenia sprzedaży z obecnych stu dwudziestu tysięcy egzemplarzy do dwustu tysięcy. – To nierealne! – zaprotestował Maciek. Chyba już zdał sobie sprawę, że i tak nie utrzyma się na stanowisku dyrektora artystycznego, i szedł na całość, nie mając nic do stracenia. – Tak? – zdziwił się prezes z wystudiowanym zaskoczeniem. – Chce nam pan coś powiedzieć? – Przecież… – zająknął się Maciek – to oczywiste. Albo robimy tytuł dla masowego czytelnika, a wtedy musimy zejść z poziomu, albo idziemy w ekskluzywną niszę, ale wtedy możemy zapomnieć o wysokim nakładzie. A to dlatego, że struktura czytelnictwa ma kształt piramidy. Najwięcej jest baranów, którzy sięgają po… Maciek już po sekundzie zrozumiał, że popełnił straszny błąd. Zrobił się czerwony. Na twarzy prezesa pojawił się jadowity uśmiech. – A więc, jeśli słuch mnie nie myli, traktuje pan naszych drogich czytelników jak stado baranów? – Nie. Nie to miałem na myśli. Ja tylko chciałem… Przytocki nie pozwolił mu dokończyć. – No cóż… teraz jest dla mnie jasne, dlaczego „Kobieta Modna”, tytuł o ta-
kim potencjale, pomimo wielkich nadziei i inwestycji, które poczyniliśmy w ostatnich latach, stał w miejscu. Skoro najważniejsze osoby w redakcyjnej hierarchii mają tak lekceważący stosunek do czytelniczek, to po prostu nie da się zrobić dobrego pisma. Czy jeszcze ktoś… – powiódł po zgromadzonych piorunującym wzrokiem – czy jeszcze ktoś uważa, że czytelniczki, które co miesiąc wydają prawie dziesięć złotych na nasz magazyn, to idiotki, debilki i kretynki? Śmiało! Powiedzcie mi to prosto w oczy. Nie ma się czego bać! Ewa o mało się nie roześmiała. Rzeczywiście. Nie ma się czego bać, pomyślała. To jeden z najlepszych żartów, jakie ostatnio słyszałam. Kątem oka spojrzała na Konstantego. Trochę się obawiała, że przyjaciel powie na głos to, co wszyscy musieli już pomyśleć, ale tym razem kierownik działu mody zachował resztki instynktu samozachowawczego i po prostu kontemplował połysk bezbarwnego lakieru, który nałożył sobie rano na paznokcie. – Jestem przekonana, że wszyscy żywimy do naszych ukochanych czytelniczek jak najcieplejsze uczucia… – Marietta Szuster odezwała się po raz pierwszy. Głos miała cichy, ale dźwięczny, o bursztynowomiodowej barwie, przywodzący na myśl letnie niedzielne popołudnie. Prezes spojrzał na nią niemal z czułością. – Marysiu! Potrzeba nam tu właśnie takich ludzi jak ty. Wiem, że chciałabyś wszystkim nieba przychylić, ale nie powinnaś nikogo bronić ani usprawiedliwiać. Dziennikarstwo to nie jest zwykły zawód, tylko powołanie. Po-wo-ła-nie! – Przytocki, gdy się unosił, zaczynał niemal krzyczeć, skandując każdą sylabę. – Dlatego nie ma u nas miejsca dla karierowiczów, którzy przychodzą wyłącznie po to, by zarabiać pieniądze, a tak naprawdę nami i naszymi czytelnikami gardzą. Nie ma… – Panie prezesie! Z całym szacunkiem… – zaczął Maciek, ale Przytocki już surfował na swojej ulubionej fali i nikt nie miał szans, by mu w tym przeszkodzić. – Nie ma u nas miejsca dla kogoś, kto nie grzeszy talentem, a potrafi tylko siać ferment – grzmiał prezes. – Miejsce cynicznych drani jest w agencjach reklamowych albo i… towarzyskich. – Panie prezesie! – Maciek podniósł głos. – Pan mnie obraża. – Doprawdy? – zdziwił się teatralnie Przytocki. – Ja pana obrażam! To już, doprawdy, bezczelność! Więc co pan tu jeszcze robi, skoro czuje się obrażony? Maciek podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami. Ewa przymknęła powieki. Dużo by dała, by nie uczestniczyć w awanturze, która wisiała już w powietrzu i wydawała się nieunikniona. – Co ja tu robię? – powtórzył Maciek i roześmiał się, ale pięści wciąż miał zaciśnięte. – Dobre pytanie. Bo z tego, co się zorientowałem, to pewne decyzje zostały już podjęte. Prawda? Prezes spojrzał mu w oczy. Wzrok miał twardy, a na twarzy ironiczny uśmieszek. Owionął Maćka zapach dobrej wody kolońskiej i dominikańskich cygar.
– Na pana miejscu już bym się nad tym nie zastanawiał. – Prezes podniósł lewą rękę i podciągnął mankiet koszuli. Rzucił okiem na gruby, srebrny zegarek marki Patek Philippe i ściągnął brwi. – Za pięć, nie… już za cztery i pół minuty ochrona odprowadzi pana na dół, do taksówki. – Blefuje pan… – Maciek poszarzał na twarzy – nie ma pan prawa. Ja się odwołam! Sąd… – Marnuje pan czas. – Przytocki wzruszył ramionami. – I nie radzę dotykać komputera. Od piętnastu minut jest zablokowany, a wszystkie pliki, ze szczególnym uwzględnieniem historii w przeglądarce internetowej zarchiwizowane. Wszystkie – podkreślił. – Rozumie pan? Maciek rozumiał. Wyglądał jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze w samym środku podróży nad Oceanem Spokojnym. Ewa pokręciła głową. W newsroomie zapadła martwa cisza. Wszyscy orientowali się mniej więcej, czym Maciek zajmował się w wolnych chwilach. Internetowe czaty i przeglądanie wiadomości na portalach randkowych zajmowało mu – bywało – więcej czasu niż praca. Jeśli monitorowano jego komputer od dawna, musiało się nazbierać na niego tyle haków, że ewentualna batalia sądowa była przegrana już na starcie. Dlatego Maciek obrócił się tylko na pięcie, a po chwili z pokoju grafików zaczęło dochodzić wściekłe trzaskanie szufladami i odgłos wrzucanych do tekturowego pudła szpargałów. Po trzech minutach na piętrze pojawili się ochroniarze. Nieco speszeni, ale nadrabiający minami – przecież patrzył na nich prezes – odprowadzili Maćka do windy. Maciek, wbrew oczekiwaniom Przytockiego, nie szarpał się i nie wyrywał. Nawet nikomu nie ubliżał. Przemaszerował przez newsroom z dumnie podniesioną głową. Próbował nawiązać kontakt wzrokowy z którymkolwiek z niedawnych kolegów, ale wszyscy, milcząc, wpatrywali się w przestrzeń. Tylko Marietta Szuster przyglądała mu się ze źle skrywaną satysfakcją. Gdy za Maćkiem zamknęły się drzwi windy, Ewa odetchnęła, a na twarzy prezesa pojawił się grymas imitujący łagodny uśmiech. – No, kochani… – zaczął, zacierając z rozmachem ręce – do roboty. Do robo-ty! Czytelnicy czekają na wasze doskonałe teksty, więc… – Panie prezesie! – przerwała mu, uśmiechając się przymilnie, Marietta. – Z pewnością wszyscy chcieliby nieco odetchnąć i omówić nową sytuację. Przytocki pokiwał energicznie głową i otoczył Mariettę ramieniem. – A więc, pani redaktor, zostawmy zespół w spokoju, żeby nasze drogie dziennikarki mogły swobodnie poplotkować, i chodźmy do mojego gabinetu napić się herbaty… Konstanty zmrużył oczy, z miną niewiniątka wsunął do ust czubek ołówka i zaczął go oblizywać. – Przestań! – syknęła Ewa. – Zaczekaj chociaż kilka sekund, zanim znikną,
bo zwrócą na nas uwagę i… – I co? – Jej przyjaciel wzruszył ramionami. – Przecież ciebie nie zwolnią, bo jesteś w ciąży. A mnie… Będą się bali, bo jestem gejem. Mogę ich pozwać za mobbing i nietolerancję. Ewa pokręciła głową i usiadła przy swoim biurku. Była bardzo zmęczona i czuła bolesny ucisk z tyłu głowy. Zastanawiała się, czy popełniła błąd, rezygnując ze specjalistycznych badań w szpitalu, do którego podwiozła ją karetka pogotowia. Sięgnęła po stojący na biurku telefon i wybrała numer Marcina. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożyła słuchawkę. Nie mogę na niego liczyć, pomyślała z goryczą po raz nie wiadomo który tego dnia i z trudem opanowała wzbierający w niej gniew. Gdyby nie to, że nosi w sobie jego dziecko… Dziecko… Bo przecież to musi być jego dziecko! Zaczęła kolejno odginać palce. Teraz jest październik, a jestem w ósmym miesiącu. Czyli wrzesień to siódmy, sierpień – szósty, lipiec – piąty, czerwiec – czwarty, maj – trzeci, kwiecień – drugi, marzec… Kiedy ostatni raz kochała się z Tomaszem? Niespokojnie poruszyła ręką, trąciła myszkę i na monitorze komputera, zamiast wędrujących po ekranie rozbłysków wygaszacza, ukazał się trójkąt ułożony z kart tarota. Wstała, gwałtownie odsuwając krzesło. – Kto siedział na moim miejscu?! – zapytała wzburzona. – Leno? To ty? Korektorka wychyliła się ze swojego boksu i pokręciła głową. – Nie używam do wróżenia komputera, tylko staromodnie rozkładam karty. A i tak robię to w domu, nigdy w pracy – zapewniła zdecydowanie. Jednak Ewa nie do końca jej uwierzyła. W środek trójkąta składającego się z trzech kart zawsze wpisana była jedna. I ta, w przeciwieństwie do pozostałych, była ułożona efektownym rysunkiem do góry. Konstanty stanął za plecami Ewy i cicho zagwizdał. – No, no… I to ci wyszło? – Nie mnie. To już było… Ewa usiadła ciężko na obrotowym krześle. Dziecko wierciło się w jej brzuchu, jakby miało już dość ciasnej bezpiecznej kryjówki i postanowiło wyrwać się na wolność. – Nie przejmuj się. – Szef działu mody poklepał ją po plecach. – Nie znam się na tarocie, ale z tego, co mówiła Lena, nie jest tak źle. Śmierć to symbol jakiejś przemiany. Mam nadzieję, że nie tylko tej najbardziej oczywistej… w proch…
ROZDZIAŁ II – Daleko jeszcze? Zaniepokojony Marcin po raz kolejny rzucił okiem na komórkę – wciąż brak zasięgu. – Spokojnie, już prawie dojeżdżamy… – Jacek, siedzący za kierownicą, zmienił stację radiową. – Tutaj nic nie odbiera, tylko Radio Maryja – mruknął przepraszająco. Ciemna, lśniąca od deszczu ściana lasu zaczęła się przerzedzać, a polna droga, którą jechali już dobre pół godziny, zrobiła się jeszcze bardziej wyboista. – Jacek, nie mam tu zasięgu… – zaczął niepewnie Marcin – …a jeśli zadzwonią z gazety? Jesteś pewny, że to dobry pomysł, żeby pakować się w ten biznes? Wywalą nas z roboty i jeszcze uruchomią GPS-a w samochodzie, i będziemy mieli na głowie kryminalnych… Jacek, zwalisty trzydziestolatek w szarej bluzie z wyszytym srebrną nicią napisem „Incredible Hero”, machnął ręką. – Za miesiąc będziesz się śmiał z tego, że tak długo siedziałeś w tej dziadowskiej firmie. Kasa, misiu! Kasa czeka! – Wzięliśmy bryczkę bez pytania. – I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Nikt się nie zorientuje. Pojechaliśmy na testy i zrobić zdjęcia, nie? Ty piszesz, ja robię zdjęcia. Tak wygląda nasz układ. Nie pamiętasz? – Nie wiedzą, dokąd nas poniosło. – A bo to pierwszy raz? Marcin pokiwał głową. Nie dalej jak miesiąc temu wyskoczyli z Ewą, Jackiem i jego najnowszą dziewczyną do Zakopanego. Zdjęcia terenowego nissana zrobili w pół godziny, a resztę weekendu spędzili miło, na koszt redakcji „Świata Aut”. Dziś problem polegał na tym, że wzięli z parkingu przeznaczone do testów Audi Q7 za ponad pół miliona złotych i mieli, według tego, co powiedzieli naczelnemu, „pokręcić się po okolicy”. Od wyjazdu z redakcji minęły już dwie godziny, a oni błądzili gdzieś po puszczy pod Wyszkowem. Na domiar złego, gdy przez moment telefony złapały zasięg, Marcin odkrył, że ma kilkanaście nieodebranych połączeń z kilku nieznanych mu numerów. Bezskutecznie próbował oddzwonić. Natychmiast też wystukał numer komórki Ewy, ale nie odebrała. Zdenerwował się tym, bo wiedział, że w ósmym miesiącu ciąży mogą się przytrafić różne rzeczy, mogła się źle poczuć albo zemdleć. A jeśli odeszły jej wody i zaczął się poród? – Słuchaj… a może jednak sobie darujemy? To jakieś dziwne klimaty. Pachnie mafią. Dlaczego gość nie chciał się spotkać w jakimś cywilizowanym miejscu? Dlaczego kręcił, zamiast powiedzieć, o co chodzi? – Pachnie pieniędzmi, misiu. Dużymi pieniędzmi. A te, jak mówi przysło-
wie, nie lubią tłoku ni rozgłosu. – Ale nie wydaje ci się dziwne, że… – zaczął Marcin. – Dziwne mi się wydaje, że pękasz – ostro przerwał mu Jacek. – Nie takiego Marcina znałem. Zawsze byłeś ostry gość. Ta laska cię wykręciła. – Przystopuj! – warknął Marcin – bo się wkurzę… – No! – Jacek się roześmiał i klepnął skórzaną deskę rozdzielczą. – Od razu lepiej! Tak trzymaj, a daleko zajedziesz. – Nie wiesz nawet, co to za biznes! – utyskiwał Marcin. Jacek wzruszył ramionami. – Polecił mi tego gościa facet, do którego mam zaufanie. I nic nie ryzykujemy, bo jeśli nam się nie spodoba, to grzecznie mówimy „do widzenia” i wychodzimy. – A oni posyłają za nami kilka pożegnalnych serii z kałasznikowa… Jacek zaśmiał się nerwowo. – Okropnie się zrobiłeś strachliwy. Jak nie chcesz zaryzykować, twoja sprawa. Ale uwierz mi, kasa normalnie leży na ulicy. Amerykańska firma wchodzi do Europy. Kto się załapie na początku, łatwo zarobi. Wystarczy wciągnąć do biznesu parę osób, a potem samo się będzie kręcić. – Zalatuje mi to jakimś Amwayem. Zobaczysz, skończy się na tym, że facet będzie chciał nam wcisnąć jakiś kit, z którym mamy latać po domach. – Żadnej akwizycji! – Jacek pokręcił głową. – Do tego nie mam nerwów. Jeśli się okaże, że mam wbić się w garniak i bujać po wioskach, żeby zarobić jakąś nędzną prowizję, to rozwalę im tę budę… A swoją drogą… – przejechał przez otwartą bramę z kutego żelaza i zaparkował przed elegancką rezydencją utrzymaną w stylu staropolskiego dworku – niezła hawira. Chata jak z tego filmu… no wiesz… z Pana Tadeusza? Wysiedli i odetchnęli świeżym powietrzem pachnącym deszczem i rumiankiem. Z uznaniem otaksowali stojące na podjeździe samochody. Sportowe porsche, limuzynę mercedesa i dynamiczne subaru. Nieco skrzywili się na widok poobijanej bezbarwnej vectry. – Dziwne towarzystwo… – mruknął Marcin. – To co, wchodzimy? Bo to chyba ostatni moment, w którym jeszcze… Drzwi willi otworzyły się i stanął w nich przystojny mężczyzna koło czterdziestki, typ południowca z długimi włosami układającymi się w niesforne loki. Uścisnęli sobie dłonie i długowłosy wprowadził ich do salonu. Przy stole siedziało czterech mężczyzn i kobieta, której twarz wydała się Marcinowi znajoma. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna, ale gotów był się założyć, że widział ją w telewizji. – Poznajcie się państwo. – „Południowiec” najwyraźniej wcielił się w rolę gospodarza. – Jacek i Marcin… a to nasz gość z Niemiec i mistrz, że tak się wyra-
żę… ceremonii, Johann. – Wskazał dostojnie wyglądającego grubasa z kozią bródką i okularami w drucianych oprawkach. – Mam na imię Mirek. – Dwudziestoparoletni chłopak o rozbieganych oczach i w bardzo drogim garniturze od Armaniego się ukłonił. – A to moja przyjaciółka, Marta. – Przytulił gwiazdę telewizyjną, która spojrzała na niego z mieszaniną niechęci i znudzenia. – Zdzisiek! – Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o muskularnej budowie i szczerej twarzy akwizytora Biblii, potrząsnął mocno ich dłońmi. – Marek – przedstawił się ostatni uczestnik spotkania, wyblakły łysiejący emeryt. – Mnie już poznaliście – długowłosy się uśmiechnął – jestem Krystian Borek i mam fajny dworek… – Zaśmiał się ze swojego żartu. – Myślę, że możemy przejść do rzeczy. Johann… a właściwie pan Janek… Ile to już lat na emigracji? – rzucił pytanie w stronę mężczyzny, którego nazwał „mistrzem ceremonii”. – Zwanzig… Dwadzieścia – mruknął gość z Niemiec. – No proszę… – zdziwił się Krystian. – Jak pan mógł! Ledwo ojczyzna odzyskała wolność, a pan wyjechał? – Miałem swoje powody. – Nie wątpię, nie wątpię… – Gospodarz pokiwał głową z szelmowskim uśmiechem, dając do zrozumienia, że wie coś więcej, ale nie rozwijał tematu. – Przejdźmy do rzeczy – powiedział Johann. Wstał z fotela i powiódł ciężkim wzrokiem po twarzach zebranych. – Zeit… Czas to pieniądz. A o pieniądzach właśnie chciałem wam opowiedzieć. O pieniądzach, które możecie zarobić, jeśli wysłuchacie mnie do końca i zrobicie genau to, co wam powiem. – A ile można stracić? – zapytał partner gwiazdy, udając żydowski akcent. Mistrz ceremonii spojrzał na niego z pogardą. – Mirosław Dąbrowski – wycedził przez zęby. – Z tych Dąbrowskich. I to wszystko, co można dobrego o tobie powiedzieć. Vater kazał ci wziąć się do jakiejś pracy, bo nie ma ochoty utrzymywać smarkacza do czterdziestki, recht? Powiedział to pół roku temu, recht? I od tamtego czasu standard życia wyraźnie ci się pogorszył, recht? Mirek spuścił wzrok, starając się uniknąć wściekłego spojrzenia gwiazdy telewizyjnej. – Oczywiście, że prawda – bezlitośnie ciągnął Johann. – Powiem ci coś jeszcze, panie Dąbrowski. Znalazłeś się tu dlatego, że wreszcie do ciebie dotarło, że jesteś niczym. Jesteś zerem. Du bist Null! Jesteś spłukany! – Ostatnie zdanie mistrz ceremonii wykrzyczał mu w twarz. – Tylko mięczak daje sobą pomiatać byle komu – powiedziała jadowitym tonem gwiazda do czerwonego z wściekłości Mirka. – Ty nie jesteś lepsza – prychnął Johann. – Gwiazdką zostałaś dzięki temu,
że wślizgnęłaś się do łóżka znanemu aktorowi. Ale on cię po paru latach puścił kantem, a prawnicy wzięli większość kasy, którą wyrwałaś mu w trakcie rozwodu. Ten Tanzshow, Taniec z gwiazdami, miał podreperować twoje finanse, tylko że ty nie przyłożyłaś się do roboty i wyleciałaś już w pierwszym odcinku. Marzenia o dużych pieniądzach szlag trafił. Na dodatek ośmieszyłaś się, wiążąc się z młodszym o dziesięć lat gołodupcem. Błąd! Powinnaś celować w jego tatusia. Chociaż nie… – potarł ręką kozią bródkę – …nie miałabyś szans. Dąbrowski senior woli młodsze. – Świnia! – wrzasnęła Marta i zerwała się z fotela. – Siadaj! – warknął Johann. – Jeszcze nie skończyłem. Możesz robić sceny, jeśli chcesz, ale przyjechałaś tu z jednego powodu… – Niech zgadnę… Jestem w chwilowych tarapatach finansowych? – ironicznie zapytała gwiazdka telewizyjna. – Tarapaty? Scheisse! Jesteś spłukana! I ty też… – Grubym jak parówka palcem wskazał muskularnego pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który przedstawił się jako Zdzisiek. – Owszem – potwierdził Zdzisiek bez cienia wahania. – Przegrałem sporo w kasynie. Ale mam plan, jak się odegrać, potrzebuję tylko małej pożyczki. Zwrócę co do… – Scheisse! Gówno! – wrzasnął Johann. – Gówno! Potrzebujesz górę kasy, a nie małej pożyczki. Masz oddać półtora miliona, i to nie jakiemuś głupiemu bankowi, tylko ruskiej mafii. I masz na to zdecydowanie za mało czasu. Szczerze mówiąc, nie masz w ogóle czasu. A te półtorej bańki, to nie są twoje jedyne długi, prawda? Zdzisiek kiwnął głową, ale nic nie powiedział. „Mistrz ceremonii” z sadystyczną przyjemnością patrzył, jak mężczyzna czerwienieje i drżącymi rękami rozluźnia węzeł krawata. – Zastawiłem mieszkanie – mruknął Zdzisiek – próbowałem sprzedać parę rzeczy, ale to rzeczywiście tylko kropla w morzu. – Powiem ci coś: ty też jesteś spłukany! – krzyknął mu Johann prosto w twarz. – Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy spłukani – powiedział spokojnie emeryt. – Jeśli chodzi o mnie, to po latach wiernej służby w hm… pewnym resorcie siłowym, pożegnano się ze mną mało elegancko. Nie mogę nigdzie znaleźć pracy, a latka lecą… – Kim pan jest z zawodu? – zainteresowała się gwiazdka telewizyjna. – Bo ja znam sporo osób, które chętnie zatrudniają byłych milicjantów jako ochroniarzy albo detektywów. Pan był, sądząc z postury, raczej detektywem niż zomowcem, prawda? Emeryt chrząknął i uciekł wzrokiem w bok.
– Raczej nie, proszę pani, pracowałem w resorcie spraw wewnętrznych jako… Zresztą nieważne. – Szczerość! Panie Mareczku! – upomniał go Długowłosy. – My, ludzie interesu, nie mamy przed sobą tajemnic. To zresztą zabawne, że pracował pan jako kat… – Adwokat? W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych? – zdziwiła się Marta. Emeryt spojrzał na Krystiana Borka z mieszaniną zdziwienia i niechęci, po czym odwrócił się do gwiazdki telewizyjnej i nieśmiało uśmiechnął. – Nie… Po prostu kat. W resorcie, a nie… zresztą to nie jest dziś istotne. Wykonywałem egzekucje. Oczywiście dopóki Polska nie podpisała odpowiednich konwencji międzynarodowych i na karę śmierci wprowadzono moratorium. A później w ogóle ją zlikwidowano. A ja straciłem pracę… Trochę liczyłem na to, że karta się odwróci po wyborach w dwa tysiące piątym, gdy do władzy doszła prawica, a ministrem sprawiedliwości został ten miły młody człowiek w okularkach… Zapadła niezręczna cisza. – A tych dwóch? – Marta wskazała Marcina i Jacka. – Oni również są spłukani – wyręczył Johanna gospodarz dworku. – To dwaj dziennikarze z magazynu samochodowego. Zarabiają podle, a chcieliby żyć ponad stan. Ten gruby… – wskazał Jacka. – Nie jestem gruby, tylko dobrze zbudowany – oburzył się Jacek. – Ten gruby – kontynuował Krystian, nie zwracając uwagi na jego protest – jest fotografem, ale jego talent nie rzucił do tej pory na kolana żadnej porządnej gazety. A skoro do tej pory nie rzucił, to już raczej nie rzuci, a naszemu gościowi grozi, że do końca życia będzie fotografował uwalane smarem silniki. Jego aspiracje, przynajmniej jeśli chodzi o styl życia, są dużo wyższe. Powiedz państwu, dlaczego puściła cię kantem ostatnia dziewczyna… Jak ona się nazywała… Mariola? – Marlena – odruchowo poprawił Jacek. – Cóż… chciała, żebym jej kupił jakąś firmową szmatę, a ja akurat nie byłem przy kasie i… – …I pozwoliłeś odejść kobiecie swego życia, bo nie stać cię było na kupno seksownej sukienki za marne tysiąc złotych – westchnął Krystian. – Jest spłukany – skwitował emerytowany kat. – Ten chudy też. – Długowłosy wskazał Marcina. – Wplątał się w romans z dość wymagającą kobietą. A za chwilę urodzi mu się dziecko. – No toś się bracie wpakował. – Zdzisiek klepnął Marcina w ramię. – Nie po to tu przyjechaliście, żeby sobie współczuć – gromkim głosem upomniał ich Johann – tylko żeby stanąć na nogi i zacząć zarabiać duże pieniądze. Grosse Geld! Verstehen? Rozumiecie? – Dlaczego my? – zapytał podejrzliwie emeryt. – Nie jest pan naszym aniołem stróżem ani dobrą wróżką, tylko biznesmenem. Gdzie haczyk? Johann oparł się o stół i popatrzył na niego znużonym wzrokiem.
– Nie jestem Świętym Mikołajem. Das ist Klar. Ale mogę być twoją dobrą wróżką, która pokaże ci drogę do bogactwa, a przy okazji sam chcę dobrze zarobić. Nie jestem… jak to się mówi… charytatywny. Im szybciej zbuduję przy waszej pomocy sieć marketingową, tym więcej zarobię. Mein Freund Krystian zebrał was tu nieprzypadkowo. Macie dużo kontaktów, jesteście lubiani w swoich środowiskach i… – Spłukani – podpowiedział Długowłosy z uśmiechem magika wyciągającego triumfalnie królika z kapelusza. – Macie, że się tak wyrażę, dobrą motywację do pracy. Takich ludzi nam trzeba, a nie zblazowanych bogaczy, których mam sporo wśród znajomych… – Zmrużył oczy jak kot drapany za uchem. Ewidentnie delektował się skalą swoich koneksji. – Sporo pan o nas wie, panie Krystianie Borku. – Emerytowany kat pokiwał głową z uznaniem. – À propos, czy to prawdziwe nazwisko? – Nomina sunt odiosa, jak mawiał Cyceron. – Długowłosy się zaśmiał. – W pewnych kręgach lepiej nie wymieniać nazwisk. Dlatego wolę, gdy mówimy sobie po imieniu. To niweluje dystans. A zresztą nie chodzi o zachowanie anonimowości, bo każdy z nas i tak, przystępując do biznesu, będzie musiał podać wszystkie dane. W końcu uczciwie płacimy podatki, prawda? – To całkowicie legalne – potwierdził poważnie Johann. Z czarnej skórzanej teczki wyciągnął plik kartek i wieczne pióro. Zdjął skuwkę i zamaszystymi ruchami nakreślił na czystej stronie kilka pionowych i poziomych kresek. – Zbliżcie się, proszę. Wytłumaczę wam, o co chodzi. Siedem głów pochyliło się nad rysunkiem. – To w przybliżeniu struktura sieci, którą zbudujemy. Tu jestem ja… – Na górze kartki Johann postawił precyzyjnie dużą, idealnie okrągłą kropkę. – A tu będziecie wy… – Zaznaczył punkty na kreskach rozchodzących się koncentrycznie od „jego” kółka. – Każdy z was będzie szefem swojej struktury i będzie dostawał prowizję za wszystkie osoby, które zwerbuje. A także za tych, których zwerbują ludzie zwerbowani przez was. Ist das Klar? Dzięki temu nowatorskiemu rozwiązaniu wasze konto będzie puchło w postępie geometrycznym. Jeden, dwa, cztery, szesnaście… – Zaraz… Wolniej, proszę. Ile będziemy zarabiali? – Zdzisiek hazardzista złapał się za głowę. – O co w tym chodzi? Johann wytarł czoło białą batystową chusteczką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Pokażę wam to na przykładzie. Ty – wskazał palcem Marcina – wciągasz do naszej sieci dziesięcioro znajomych. Zajmuje ci to, powiedzmy… tydzień. Masz za nich prowizję sto euro od łebka. Ci ludzie to twoi koledzy, rzutcy, przebojowi, pozytywnie nastawieni do życia, zdecydowani, by przestać martwić się o debet i skąd wziąć pieniądze na kolejną ratę kredytu. W ciągu tygodnia każdy z nich
przyciągnie do nas kolejne dziesięć osób. Ile masz już osób w strukturze? – Zawiesił głos, patrząc na Marcina. – Dwadzieścia? – bąknął dziennikarz. Nigdy nie był dobry z matematyki i czuł, że robi z siebie durnia. – Sto dziesięć! – wykrzyknął triumfalnie Johann. – A ponieważ to też są osoby rzutkie i mają spore grono przyjaciół i znajomych, to sieć rozszerza się błyskawicznie. Ile zarobisz po miesiącu? – Jedenaście tysięcy euro – powiedziała szybko gwiazda telewizyjna. – Brawo! – „Mistrz ceremonii” złożył dłonie jak do oklasków. – Widzę, że jest pani przyzwyczajona do wysokich nominałów. Ale pytałem o zysk po miesiącu, a nie po dwóch tygodniach. Kobieta nerwowym ruchem zmierzwiła sobie włosy. – Oczywiście… – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła iPhone’a w eleganckim różowym etui. Stuknęła palcem w ekran i uruchomiła kalkulator. Po chwili uniosła brwi i zdziwiona spojrzała na Johanna. – Zgadza się. – Johann uśmiechnął się łaskawie. – Okrągły milion euro. Magia matematyki użytej w szlachetnym celu powiększania majątku. Pieniądz lubi pieniądz. Recht? Napociliście się kilka dni, spotykając z ludźmi, których znacie i lubicie. Wypiliście z nimi kawę, opowiedzieliście o tym i o owym i… – zrobił gest liczenia pieniędzy – wpada wam za to do kieszeni milion euro. – Jak to możliwe? – Marcin pokręcił z niedowierzaniem głową. Johann odkręcił pióro i na kartce, obok narysowanego wcześniej schematu sieci, napisał: „10”. – Tyle osób zwerbujesz w pierwszym tygodniu. – Podkreślił dziesiątkę i poniżej napisał: „100”. – Wiem – wyrwał się Jacek – każdy z tej naszej dziesiątki przyciągnie kolejnych dziesięciu! Johann pokiwał głową, podkreślił prostą linią „100” i napisał poniżej „1000”. – Każdy z tej setki również przyprowadzi dziesięciu chętnych i mamy już tysiąc! – Zdzisiek hazardzista zatarł ręce. – Magia matematyki! Wielkich liczb, człowieku! Johann podkreślił „1000” i poniżej, starannie kaligrafując, napisał: „10 000”. – Dziesięć tysięcy razy sto euro to okrągły milion – potwierdziła Marta. – Nie licząc nawet tego marnego tysiąca zarobionego za pierwszą dziesiątkę. – A i to przy założeniu, że na tej dziesiątce poprzestaniemy – zgodził się z nią Johann. – Choć przecież na dziesięciu znajomych świat się nie kończy. Możemy popracować dwa tygodnie. Albo i miesiąc… W końcu każdy z tych ludzi, których ściągną znajomi waszych znajomych, to dla was kolejne pieniądze. – Brzmi pięknie – emeryt był wyraźnie sceptyczny – ale o co w tym chodzi?
Przecież nikt nie płaci takiej kasy za stworzenie sieci znajomych. Skąd się w tym systemie biorą pieniądze? Johann uśmiechnął się szeroko. – Zastanawiacie się teraz, co takiego będziecie musieli sprzedawać. Wciskać ludziom kit. Bajerować… Machinalnie pokiwali głowami. – Nic z tych rzeczy! Żadnego targania walizek z duperelami. Żadnej akwizycji! Marcin i Jacek spojrzeli na siebie. – Jeśli niczego nie sprzedajemy, to skąd są pieniądze? – drążył spłukany hazardzista. – To się kupy nie trzyma! – Nie powiedziałem, że niczego nie sprzedajemy – sprostował łagodnie Johann. – Mówiłem, że nie nosisz ze sobą towaru jak obwoźny handlarz. Nasza praca polega na poszerzaniu sieci. To, co dostają klienci, jest tak naprawdę sprawą uboczną. Wszystkie sprawy finansowe załatwiane są przez internet. Co najmniej raz w miesiącu trzeba dokonać zakupu za sto euro. Sami widzicie, że to grosze w porównaniu z zarobkami. – A więc jednak! – wykrzyknął Mirek. – Mówiłem ci, Marta, że to nie jest czysty PR. – Idiota – skwitowała gwiazda. – W przeciwieństwie do ciebie nie miałam bogatego tatusia. Nie od dziś wiem, że nie ma darmowych obiadów. – Odwróciła się do Johanna i uśmiechnęła promiennie. – Niech pan mówi dalej. Zaczyna robić się ciekawie. – W internecie znajdziecie dokładny opis naszego produktu. Zakładam, że umiecie czytać po angielsku… Gdy wejdziemy do Polski, ruszy również website w waszym… naszym języku. Ale wtedy chętnych do zajęcia dobrych miejsc w networku… w sieci sprzedaży, będzie tylu, że pieniądze będą do mnie płynąć całymi workami. Jeśli chcecie się załapać na odpowiedni moment, to teraz jest ostatnia chwila. – Może powiesz naszym gościom w dwóch zdaniach, co powinni zrobić? – zaproponował Krystian. – To proste. – Johann wzruszył ramionami. – Zapiszę was jako moich klientów i protegowanych na stronie internetowej firmy. A każdy z was kupi produkt. Potem zrobicie to samo co ja: opowiecie o firmie jak największej liczbie znajomych i namówicie ich, żeby przystąpili do sieci, dokonali zakupu i poprowadzili dzieło ewangelizacji. W każdej chwili na stronie internetowej możecie sprawdzić postępy pracy swoich podopiecznych i stan konta. Kontrolujecie swoich „apostołów” i delikatnie, albo i stanowczo, motywujecie do bardziej wytężonej pracy. Pamiętajcie: Arbeit macht Frei! Za dwa miesiące kupujecie miłą willę nad ciepłym morzem, resztę kasy wrzucacie na dobrze prosperujący zamknięty fundusz, który
przynosi pięćdziesiąt procent zysku rocznie, i wyjeżdżacie na dożywotni Urlaub. Ja przynajmniej mam takie plany. – No dobrze, a co dealujemy? – chciał wiedzieć Jacek. – Konkretnie… – Rzeczywiście, czas, żebym pokazał wam, czym się zajmuje nasza firma – zreflektował się Johann. Z teczki wyciągnął małe zawiniątko i położył na stole. Siedem osób pochyliło się nad nim w skupieniu. Emerytowany kat zadziwiająco subtelnymi długimi palcami pianisty rozsupłał węzeł wielkiej, czerwonej kokardy i rozerwał opakowanie z czerpanego papieru. Gwiazda telewizyjna głęboko wciągnęła do płuc powietrze i rozdzierająco jęknęła.
ROZDZIAŁ III – To była Karma! – oznajmił Konstanty. – Znasz ją? – zdziwiła się Ewa. – Dziwię się, że o niej nie słyszałaś – prychnęła Sandra i wrzuciła jedynkę. Potoczyli się kilkanaście metrów w kierunku ronda de Gaulle’a i znów utknęli w korku. W Alejach Jerozolimskich rozkraczył się jakiś samochód i przejezdny był tylko jeden pas. Konstanty z trudem próbował wyprostować się na tylnym siedzeniu mini coopera graficzki, ale jego ponad metr dziewięćdziesiąt zdecydowanie nie pasowało do kanapy samochodu. – To taka słynna persona? – Ewa kolistym ruchem pomasowała sobie brzuch na wysokości pępka. Maleństwo się rozpycha. To chyba nóżka, pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. – Karmę zna każdy – powiedział Konstanty z przekonaniem. – Naprawdę dziwię się twojej ignorancji. Nigdy nie interesowałaś się duchowością? Nie miałaś problemów, wątpliwości? Nie szukałaś porady wróżki? Jasnowidza? Choćby i zwykłej podlaskiej szeptuchy? – Szeptuchy? Przesadziłeś… – Ewa popatrzyła spod oka na przyjaciela, ale nie wyglądało na to, żeby żartował. Ominęli wreszcie dostawczego forda, który stał na światłach awaryjnych, i ruszyli żwawo do przodu. Wyglądało na to, że korek się skończył. – W Warszawie są różne wróżki, ale Karma jest najskuteczniejsza. Choć niekoniecznie najlepsza – powiedziała Sandra, wpatrując się podejrzliwie w tył autobusu, który jechał przed nią i ewidentnie hamował, choć nie świeciły mu się światła stopu. – Skuteczna jest, to fakt. Sama jestem zaskoczona jej umiejętnościami – przyznała Ewa. – Ale dlaczego uważasz, że nie jest najlepsza, skoro umie wszystko przewidzieć? Od tego są przecież wróżki, nie? – Pogadaj z Małgosią z reklamy… – wymijająco odrzekła Sandra. Ewa przewróciła oczami. – Masz na myśli tę blondynę z dużym cycem? – Nie, tę drugą… No wiesz… Margot. – Sandra wzruszyła ramionami. Dochodziło do częstych pomyłek i nieporozumień, ponieważ w dziale reklamy pracowały aż trzy Małgosie. Dla odróżnienia nazywane: Gosia, Gocha i Margot. – Margot była fanką Karmy. Latała do niej z każdą pierdołą – potwierdził Konstanty. – Margot to ta świeżo rozwiedziona brunetka z przerwą między zębami, a cycata blondyna to Gocha? – upewniła się Ewa. Sandra kiwnęła głową i z piskiem opon zahamowała tuż przed przejściem dla
pieszych, na które ułamek sekundy wcześniej wjechał rowerzysta. – Co za palant! W ogóle go nie widziałam, idioty! A potem dziwią się, że te pedały… Sorry, Konstanty, nie bierz tego do siebie, chodzi mi o rowerzystów. – Odgarnęła z twarzy niesforny pukiel włosów. – Wracając do Margot… Wtedy nie była rozwiedziona. To znaczy jeszcze nie była… Trochę przesadzała z tym pytaniem Karmy o wszystko. Doszło do tego, że esemesowała do niej: Czy będzie po południu padać? Bo nie wiem, co na siebie włożyć. No i wróżka się wkurzyła. Wygarnęła jej, że stary ją zdradza, choć Margot wcale o to nie pytała. Ta do niej SMS: „Czy makaron mi się przypali?”, a ona: Za tydzień twój mąż w przerwie na lunch przeleci sympatyczną, dobrze zbudowaną blondynkę. – I co, przeleciał? – zainteresowała się Ewa. – Owszem… – potwierdził Konstanty. – Naprawdę dziwię ci się, że o tym nie słyszałaś. To była głośna sprawa. – Problem w tym, że… Karma wszystko zaaranżowała. – Sandra zaśmiała się nerwowo. – To ona podsunęła mężowi Margot tamtą laskę. – Żartujesz! – wykrzyknęła Ewa. – Jak to zrobiła? – Chodzi o to, że mąż Margot, Mariusz, taki blondyn ostrzyżony najeża… Na pewno go kojarzysz. Sekretarz redakcji w „Świecie Aut”. On też znał Karmę i… – Mariusz… – Ewa ze świstem wypuściła powietrze. Chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nigdy nikomu o tym nie mówiła, ale kiedyś, w mikroskopijnej kuchni, która łączyła redakcję „Kobiety Modnej” i „Świata Aut”, wpadła na Mariusza. Zasiedziała się przy komputerze i poszła zrobić sobie ostatnią herbatę przed pójściem do domu. Przystojny sekretarz redakcji z magazynu motoryzacyjnego powiedział coś żartem na temat rozkwitającego romansu między Ewą a Marcinem. Ewa odgryzła mu się jakąś drobną złośliwością. Przegadywali się tak dłuższą chwilę, a potem zaczęli się całować. – Czy ty mnie słuchasz? – Sandra spojrzała z naganą na przyjaciółkę. – Mówiłaś, że ten Mariusz też znał Karmę… – Ewa zatrzepotała rzęsami, jakby chciała wykasować z pamięci to, co wydarzyło się później, gdy Mariusz zdecydowanym gestem zadarł do góry jej spódnicę i kochali się oparci o cicho mruczącą zmywarkę. Często fantazjowała o takiej sytuacji, choć nie spodziewała się, że kiedykolwiek te fantazje się urzeczywistnią. Tomasz nie był skrajnym konserwatystą, lubił w łóżku delikatne eksperymenty, ale to Ewa musiała go naprowadzać na trop. A wtedy, z Mariuszem, trochę się zagalopowała. Wzajemne docinki ją rozpaliły, a gdy on, zuchwale na nią patrząc, wsunął rękę pod jej spódnicę i odkrył silikonową koronkę pończoch, nic nie mogło go powstrzymać. A ona nie miała zamiaru udawać, że jej to nie kręci. Zresztą nie dałoby się, bo wystarczyło, że jej dotknął, a poczuł, że jest wilgotna, gorąca i gotowa na przyjęcie jego… – Co się tak uśmiechasz? A wiesz, że w tej ciąży to ci jest bardzo ładnie? –
Sandra pogłaskała Ewę po brzuchu. – Mówiłaś o Mariuszu… – No tak… on też często prosił Karmę, żeby mu powróżyła – podjęła Sandra. – Więc ta wiedźma zasugerowała mu, że czeka go „intymne spotkanie z interesującą kobietą”. Teraz wystarczyło tylko tamtej blondynie wywieszczyć „romantycznego bruneta”. A że, jak już wspominaliśmy, ta cholerna czarownica ma opinię nieomylnej, więc stary naszej Margot i ta blond laska wierzyli, że ich seks. podobno w windzie… był zrządzeniem niebios. Nawet nie próbowali się przed tym uczuciem bronić. Ewa pokiwała głową. Wyglądało na to, że Mariusz solidnie pracował na to, by proroctwo wróżki się spełniło. Ciekawe, ile blondynek przetestował? I czy można ją było wtedy, oczywiście gdy jeszcze nie była w ciąży, określić jako „dobrze zbudowaną”? Czy chodziło o grubaskę, czy o kobietę z kształtnymi piersiami i wcięciem w talii? – I jak to się skończyło? Sandra westchnęła głęboko. – Cóż… Mąż Margot i Gocha są już chyba po ekspresowym ślubie. Ktoś mi mówił, że ich widział w Łazienkach. Szczęśliwi i zapatrzeni w siebie jak para gołąbków. – Ta Gocha… Ta cycatka? – Ewa bała się, że zaraz się w tym wszystkim pogubi. Konstanty skinął głową, starając się nie zawadzić o sufit. – Więc jednak Karma miała rację? – Sprawa jest moralnie wątpliwa – orzekł kierownik działu mody. – Choć generalnie jestem pod wrażeniem umiejętności tej wiedźmy, to w tym przypadku myślę, że intryga była szyta grubymi nićmi. Zatrzymaj się na przystanku… – Klepnął Sandrę w ramię. – Muszę jeszcze zrobić zakupy na bazarku. Mój Jonasz uwielbia krówki z Milanówka, a można je dostać tylko tutaj. Mini cooper zatrzymał się przy krawężniku, ale by Konstanty mógł wygramolić się z tylnego siedzenia, Ewa musiała wysiąść, a Sandra przysunąć swój fotel do kierownicy. Gdy zostały same, Ewa wyłuskała z torebki Sandry jej telefon. – Mogę? Nie chciałam tego robić przy Konstantym, bo wiesz, jak on reaguje na Marcina. Nigdy go nie lubił, a teraz nie mam siły wysłuchiwać złośliwych komentarzy… Nie czekając na odpowiedź, wystukała numer i kilkanaście sekund w napięciu wsłuchiwała się w ciszę w słuchawce. – Może też miał wypadek i spaliła mu się komórka? – zasugerowała Sandra bez przekonania. Ewa z zaciętą miną zamknęła telefon i wrzuciła go ze złością do torebki przyjaciółki.
– Zawsze go bronisz. Może chcesz go sobie wziąć? Podoba ci się, to go bierz! Gdyby Tomek… – Nagle zamilkła. – Gdyby Tomek tu był, wściekałabyś się na niego, a mnie żaliłabyś się, że jesteś znudzona, tygodniami nie uprawiasz seksu, a w domu rozmawiasz tylko o kredytach i niezapłaconych rachunkach. Sandra była bezlitosna, ale miała sporo racji i Ewa zdawała sobie z tego sprawę. – Uważasz, że popełniłam błąd? – Całą serię błędów. Po pierwsze: piętnaście lat temu pozwoliłaś mu do siebie wrócić… Ewa pokiwała smutno głową. Nigdy nie zapomni tamtego dnia, gdy dostała list od Tomka – był wtedy jej narzeczonym – który po skończeniu medycyny wyjechał na czteromiesięczny staż do szpitala w Tanzanii. Tomek pisał, że zakochał się w Basi – wolontariuszce pracującej w szpitalu w Arushy – będzie miał z nią dziecko i zamierza zostać w Afryce na zawsze. Świat jej się zawalił, ale była młoda, nie mieli dzieci, nie łączył ich sakrament. Gdyby nie urażona duma i uczucie, którego nie umiała zgasić, tak jak gasi się nocną lampkę… W każdym razie czekała na niego przez rok. Czuła, że to, co było między nimi, jeszcze się nie wypaliło. Miała w tamtym czasie kilka ciekawych propozycji. Była atrakcyjna i inteligentna… Faceci się za nią oglądali. Ona jednak czekała. I doczekała się. Rok po tamtym liście Tomek stanął w drzwiach ich wspólnego niegdyś mieszkania. Na rękach trzymał kilkumiesięcznego chłopca. Tamta dziewczyna zachorowała na malarię i umarła. Ewa nie miała złudzeń – nie wróciłby do niej, gdyby nie… Gdyby tamta żyła. Ewa wpuściła Tomka do domu, ale czy wybaczyła zdradę? Postawiła twarde warunki. Miał na zawsze zapomnieć o Basi, wymazać ją z pamięci swojej i syna. Kubę adoptowała i wychowywała jak własne dziecko. Może była tylko nieco zbyt surowa, gdy widziała w nim ślady cech, które nieomylnie określała jako cechy rywalki. Rywalki, która ją pokonała w pierwszym starciu. To, że Basia nie żyła, paradoksalnie odbierało Ewie szansę na rewanż. Ten rachunek nie był zapłacony, dlatego Ewa nigdy nie przestała być podejrzliwa. Brak zaufania zatruł jej małżeństwo. Szalała z zazdrości, gdy wracał spóźniony z dyżurów. Była wściekła, gdy – jej zdaniem – poświęcał zbyt dużo uwagi synowi. Choć przecież kochała ich obu. I Tomasza, i Kubę. Kubę może nawet bardziej. Bywało, że na długie miesiące zapominała, że nie jest jej biologicznym dzieckiem. Była jego matką, najprawdziwszą z możliwych. Za to z napiętą uwagą czuwała, gdy mąż płakał przez sen i mówił coś w niezrozumiałym dla niej języku. Oddalali się od siebie coraz bardziej. Jeśli kiedyś tworzyli – według ich przyjaciół – zgraną, dobrze dobraną parę, teraz byli dwójką samotnych ludzi mieszkających pod wspólnym dachem. To wtedy Tomasz wpadł na pomysł wspólnego wyjazdu do Afryki. Ewa dostawała dreszczy na samą myśl o Czarnym Lądzie. Kojarzył jej się z wampirem, który skradł duszę i serce mężczy-
zny, jej mężczyzny. Nie wierzyła, by – jak z entuzjazmem zapewniał Tomek – ta podróż pod Kilimandżaro miała im przynieść oczyszczenie i ukojenie. Im bardziej zapewniał ją, że wspólny urlop w miejscu, w którym ich ścieżki się rozeszły, będzie jak katharsis, z tym większą złością reagowała na jego prośby. W końcu uległa. Wiele razy zadawała sobie pytanie „dlaczego”? – To był twój kolejny błąd – zawyrokowała Sandra. – Przestraszyłaś się miłości! Ewa odwróciła głowę i spojrzała przez zamazaną deszczem szybę na lśniące od wody ulice. Tak, przestraszyła się. Marcin był sporo od niej młodszy i pochodził z zupełnie innego środowiska. Poznali się dzięki temu, że redakcja „Świata Aut”, w której pracował, mieściła się na tym samym piętrze biurowca co jej „Kobieta Modna”. Spotykali się najpierw przypadkowo – na lunchach, w windzie, na parkingu… Ich romans szybko stał się w redakcji tajemnicą poliszynela. Sandra dopingowała przyjaciółkę. Podpowiadała: „Zrób to! Rzuć męża, pusty dom i zaufaj swojemu sercu. Ten facet cię kocha, a ty jego, więc…”. Ewa spojrzała na Sandrę, która mocno trzymała kierownicę i kiwała głową w rytm muzyki płynącej z radia. Jej najbliższa przyjaciółka miała pecha do facetów. Zawsze wybierała tych niewłaściwych, więc jej rekomendacja tym bardziej zapaliła w głowie Ewy ostrzegawcze światełko. Tomek był zdecydowany zabrać Kubę do Afryki, nawet wtedy, gdyby Ewa postanowiła zostać w Warszawie. Po raz ostatni się wtedy pokłócili. W końcu Tomek i Kuba wyjechali, a ona wciąż się wahała. Marcin o nią walczył. Nawet jej się oświadczył, ale ona postanowiła dać swojemu małżeństwu jeszcze jedną szansę. Rzuciła wszystko i wyjechała do męża. Afryka rzeczywiście odmieniła Tomka. Ewa po raz pierwszy od wielu lat zobaczyła w nim tego samego mężczyznę, którego pokochała, gdy się poznali. Był tryskającym złośliwym humorem, ale cholernie odpowiedzialnym młodym lekarzem. Zrzucił ogromny ciężar, który nosił w sercu przez tyle lat. Ciężar, który kładł się cieniem na ich relacjach. Tomek powiedział Kubie o jego prawdziwej matce. Chłopiec zniósł to dzielnie. Być może domyślał się już czegoś wcześniej. Wszyscy odczuli ulgę. Mogli zacząć nowe życie. Razem. – I wtedy popełniłaś największe głupstwo – surowo oceniła ją Sandra. A Ewa odruchowo przycisnęła dłoń do brzucha. – Nie mam pojęcia, jak to się stało… – Nie rozśmieszaj mnie! Przypomnij mi, bo nie pamiętam… Kim ty właściwie jesteś? Ewa ukryła twarz w dłoniach. – Nie znęcaj się nad kobietą w ciąży. – Nie pamiętasz, to pozwól, że ci przypomnę – ciągnęła niezrażona Sandra. – Jesteś kobietą przed czterdziestką, dziennikarką, która przez ostatnie dwanaście lat prowadziła dział psychologii w „Kobiecie Modnej”. W każdym numerze pisma miałaś felieton o seksie. Tysiące razy pisałaś o antykoncepcji…
– Nie dobijaj mnie. Wiem, że zrobiłam głupstwo, ale stało się. Surowa twarz Sandry złagodniała. – Tylko tobie mogła się zdarzyć taka rzecz. W gruncie rzeczy myślę, że wciąż jesteś nastolatką. Przynajmniej mentalnie. Nie wiem, jak ty napisałaś te wszystkie… Przerwała jej skoczna melodyjka z dobranocki o Reksiu – dzwonek komórki. Sandra wprawnym ruchem przytrzymała kierownicę kolanem i przekopała torbę w poszukiwaniu aparatu. Odebrała i ostro zahamowała, unikając o włos zderzenia z tyłem wielkiego terenowego audi. – Idiota! – wrzasnęła do słuchawki. Jakiś męski głos coś jej tłumaczył. Z wyrazu twarzy Sandry Ewa próbowała odgadnąć, o co chodzi. Przyjaciółka rzuciła do telefonu kilka mocnych słów, a potem bez kierunkowskazu skręciła na parking przy małych delikatesach. – Ojciec twojego najnowszego dziecka życzy sobie, żebyś przesiadła się do jego karocy – rzuciła przez zęby. – Jechał przed nami w tej mafijnej bryce, której o mało nie trzasnęłam w kuper. Ewa popatrzyła na nią zdziwiona. – Dlaczego zadzwonił do ciebie, a nie… – Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. – No tak, moja komórka spłonęła razem z samochodem. Marcin otworzył drzwi mini coopera i nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mocno pocałował ją w usta. Zniesmaczona Sandra odwróciła wzrok. – Kochanie! – krzyknął wesoło, gdy wreszcie oderwał się od Ewy. – Powiem ci krótko: dokonałaś dobrego wyboru! Jesteś dziewczyną przyszłego milionera!
ROZDZIAŁ IV Wciąż się kłócą? :-( Kuba postukał nerwowo w klawiaturę komputera i odczekał kilkanaście sekund, wpatrując się w wolno pulsujący kursor. Jeszcze niedawno wydawało mu się, że on i ojciec to dwie planety wirujące na zupełnie innych orbitach. Gdy kilka miesięcy temu małżeństwo Tomasza z Ewą się rozpadło, a Kuba postanowił zamieszkać z mamą… Tak, ojciec mu powiedział, że Ewa nie jest jego biologiczną matką, ale prawda była taka, że innej nie znał. To ona go wychowała. Przez piętnaście lat ani przez chwilę nie podejrzewał, że jego przeszłość skrywa jakieś tajemnice. Dlatego wtedy, na lotnisku w Dar es-Salaam, gdy musiał dokonać wyboru, wybrał Ewę i powrót do Polski. Tu było jego życie. Szkoła, koledzy i dziewczyny… Tu był jego świat. Związek mamy z nowym mężczyzną zaakceptował bez oporów. Po raz pierwszy od wielu lat widział ją szczęśliwą. Jednak ostatnio atmosfera w domu zaczęła gęstnieć. Dziś czuł się właściwie tak samo jak wtedy, gdy mieszkali z ojcem. Ta sama elektryczność w powietrzu i podniesiony głos mamy… O co poszło tym razem? Mama rano rozbiła samochód. O cholera! Jak ona się czuje? Jak dziecko? Kuba bezwiednie wzruszył ramionami. Internetowy czat na Facebooku miał tę zaletę, że o pewnych rzeczach można było powiedzieć bez emocji. Próbował kiedyś rozmawiać z ojcem przez Skype’a, ale obaj czuli dyskomfort, gdy zapadało milczenie. Dlatego po okresie różnych eksperymentów wybrali stukanie w klawiaturę. Dawało im to złudzenie swobody, a jednocześnie pozwalało na spokojną rozmowę. W gruncie rzeczy Kuba nigdy wcześniej nie miał okazji tak szczerze i długo rozmawiać z tatą. Wyskakujące na ekranie literki sprawiały, że czuli się sobie równi. Relacja ojciec – syn ewoluowała w stronę przyjaźni. W porządku. Mama jest cała i zdrowa. W szpitalu nawet jej nie zatrzymali na obserwację. Tylko bryka nadaje się do kasacji. Spaliła się. Jej facet… Marcin się wścieka? No coś ty! Kuba się zaśmiał. Jakoś nie potrafił sobie wyobrazić Marcina wściekającego się na mamę. Pochylił się nad klawiaturą. To mama się na niego wydziera, bo nie odbierał telefonu, gdy dzwoniła do niego po wypadku. A on tłumaczy, że nie miał zasięgu, bo spotkał się w jakimś lesie z ludźmi, którzy mają z niego zrobić milionera. Poczekaj… Trochę za szybko. Nie kojarzę, o co chodzi. Ja też nie bardzo ogarniam. Mama się drze, a on mówi cicho.
Potrafię to sobie wyobrazić… No jasne. Kuba dobrze pamiętał ostatnie dwa lata małżeństwa rodziców. Mamę do szewskiej pasji doprowadzało niemal wszystko. Światło zostawione w przedpokoju, niezakręcona tubka pasty do zębów, kubek po kawie odstawiony do zlewu, a nie do zmywarki… Tata bronił się bez przekonania. Jakby pogodził się z tym, że nie ma szans wygrać pojedynku na słowa. Właściwie ograniczał się do biernego oporu, który w Ewie wywoływał jeszcze większą furię, a pod koniec ich związku już tylko pogardę. Nowa miłość tylko na krótko wprowadziła zawieszenie broni w tej niekończącej się wojnie domowej. Ewa, ku swojemu zdumieniu odkryła, że Marcin w relacjach z nią z każdym dniem bardziej upodabnia się do Tomasza. Jeszcze miał siłę i ochotę, by się z nią spierać, czasem podnieść głos, walnąć pięścią w stół, ale były to tylko puste gesty, dowody jego bezradności. Ewa bezbłędnie odczytywała te sygnały i wykorzystywała każde potknięcie, szczelinę w argumentacji Marcina, by rozłożyć go na łopatki. Ich kłótnie stały się meczem do jednej bramki, a łatwe zwycięstwa dziesięć do zera zaczęły Ewę nużyć. Z tym większą energią wdała się dziś w dyskusję, bo zauważyła, że jej mężczyzna ma więcej wigoru i pewności siebie niż zwykle. Znów miała godnego siebie przeciwnika, a iskry latające w powietrzu zapowiadały – oboje to czuli – gorącą i namiętną noc. A co u ciebie w Afryce? – wystukał na klawiaturze Kuba, starając się wychwycić poszczególne słowa z cichego monologu Marcina, dochodzącego zza zamkniętych drzwi. Codziennie leje. Pora deszczowa. Mamy więcej pacjentów, bo komary strasznie tną. Nie ma dnia, żeby ktoś nie przyszedł do mnie z malarią albo gruźlicą. Niewesoło. Tęsknię za wami. Kuba przełknął ślinę. Za mamą też? Też. Wiem, że to idiotyczne, ale mówię ci, jak jest. Ale nie musisz jej tego powtarzać. Spoko… Zastanawiał się przez chwilę. Wiesz… Mama w tym wypadku straciła telefon. No, a ona nie potrafi żyć bez komórki… Więc wzięła twoją? Skąd wiesz? Domyśliłem się. Prześlę ci pieniądze. Kupisz sobie w markecie jakiś w miarę tani aparat, dobrze? Kuba się uśmiechnął. Dzięki tato. Kiedy do nas przyjedziesz?
Słuchaj, Kuba… – literki wyskakiwały na ekranie coraz szybciej – wołają mnie. Muszę lecieć. Daj mi znać, kiedy znów będziesz przy komputerze. No to narazka! Do zo! :-) Kuba wyłączył komputer i spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Mroczny deszczowy dzień niepostrzeżenie przechodził w mokry, zimny wieczór. Chłopak wstał i włożył na siebie szarą rozciągniętą bluzę z kapturem. Z ociąganiem podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Od razu się zorientował, że sytuacja nie jest taka zła, jak mu się wydawało. Poczuł przypływ optymizmu. Marcin w aneksie kuchennym nachylał się nad ekspresem i spieniał mleko na cappuccino. Sam zawsze pił czarną, więc jeśli robił kawę dla Ewy, oznaczało to, że najgorsza burza minęła. – Wychodzę – rzucił Kuba, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej neutralnie i nie prowokowało do żadnych pytań. Nie bardzo mu się to udało. – A dokąd się wybierasz? – Ewa stanęła mu na drodze. – Czyżbyś odświeżył kontakty z kolegami? No wiesz, tymi łysymi, którzy krzyczą „Polska dla Polaków” i bardzo nie lubią Murzynów? Kuba spuścił głowę. W zeszłym roku rzeczywiście wplątał się w dziwne towarzystwo, ale zdążył już wszystko przemyśleć i wyciągnąć wnioski. – Idę do teatru – wymamrotał. – Umówiłem się z dziewczyną i… – Ups. To ja, tego… – Marcin postawił przed Ewą parujący kubek i wycofał się do salonu, zajmując strategiczną pozycję na fotelu. – Co to za dziewczyna? – zainteresowała się Ewa. – Czy powinnam się zacząć martwić? Lubi bawić się nożami? Ma wytatuowaną swastykę na tyłku? – Oj, przestań, mamo! – żachnął się Kuba. – Karolina chodzi do mojego gimnazjum. Jest w równoległej klasie, ale poznałem ją na Facebooku. Fajnie się z nią gada. Jest w jakimś fanklubie teatralnym czy coś takiego. Załatwiła bilety na musical. Wrócę przed jedenastą. Obiecuję… – Co to za idiotyczne czasy – westchnęła Ewa. – Żeby koleżankę ze szkoły poznawać przez jakieś portale. Na pewno idziecie do teatru? A może do kafejki internetowej? – zakpiła. – Mamo… – jęknął Kuba. – To fajna, inteligentna dziewczyna! – Takie są najgorsze! – krzyknął z salonu Marcin. – Zapraszają cię do teatru, takie niby intelektualistki, a potem… Wiesz, że twoja mama też mnie kiedyś wzięła do opery i… – Och, możesz się zamknąć? Mówisz do mojego nieletniego dziecka! – Ewa powinszowała sobie w duchu, że nałożyła dziś na twarz grubą warstwę pudru, bo czuła, że gdyby nie to, Kuba mógłby dostrzec jej rumieniec. Dobrze pamiętała tamto wyjście na Madame Butterfly. Wytrzymali z Marcinem pierwszy akt, a potem zaciągnęła go do pustej szatni…
Kuba pokręcił głową i próbował wyminąć Ewę. Ta jednak złapała go za kaptur bluzy i nie pozwoliła się ruszyć. – Poczekaj! Wybierasz się do teatru tak ubrany? Spojrzał na nią bezgranicznie zdumiony. – To moja najlepsza bluza. O co chodzi? – O to… – Ewa z największym wysiłkiem tłumiła w sobie złość, ale widać było, że mało brakuje, aby wybuchła – …że wyglądasz w tym jak lump spod budki z piwem. Tak się do teatru ubierają tylko skończone chamy, a ja nie życzę sobie… – Poczekaj! – przerwał jej Kuba – nie rozpędzaj się. Wiem, o co ci chodzi, ale nie masz pojęcia, jak się teraz ubierają ludzie w moim wieku. Przecież nie włożę fraka, bo będę wyglądał jak palant. – Mogę ci pożyczyć marynarkę – zaproponował Marcin. – Zrobisz na swojej dziewczynie odpowiednie wrażenie. – To nie jest moja dziewczyna – sprostował Kuba. – Jeszcze nie… – doprecyzował. – Po prostu idziecie sobie razem do teatru – podsumowała Ewa. – Dobrze, to przebierz się, żebyś nie narobił mi wstydu. Kuba poczuł, że nic już nie wskóra. Poszedł do swojego pokoju i wyjął z szafy czarną koszulę. Narzucił na nią marynarkę, którą podał mu Marcin. Ewa spojrzała z naganą na dżinsy i sportowe buty syna, ale powstrzymała się od komentarza. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. Nie mogła przyzwyczaić się do tego, że dzieciak, któremu zmieniała pieluszki i wycierała nos, ma już piętnaście lat i przerasta ją o głowę. – Muszę ci przypominać, żebyś był ostrożny… Wiesz, o co mi chodzi? – wyszeptała mu do ucha. – Błagam cię! – Kuba przewrócił oczami. – Idziemy do teatru! – Wiem, wiem… – Ewa westchnęła. Otworzyła torebkę, wyjęła portfel i wcisnęła mu do ręki pięćdziesiąt złotych. – Weź ją potem na lody, ale o jedenastej masz być w domu. Jeśli w centrum będzie niefajnie, to zadzwoń, a Marcin po ciebie przyjedzie. Jasne? Chłopiec pokiwał głową i trzasnął drzwiami. – Nie trzaskaj… – zaczęła Ewa, ale zrezygnowana machnęła ręką. Marcin wstał z fotela, podszedł do Ewy i ją przytulił. – Jesteś supermatką! – mruknął, całując ją w szyję. Położyła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy, wdychając delikatny zapach jego wody po goleniu. – Martwię się o tego smarkacza. Jest w głupim wieku. Już nie dziecko, a jeszcze nie dorosły. Łatwo pakuje się w kłopoty… – No jasne. A na randkę idzie do teatru… to najlepszy dowód. Czekaj, czekaj… Czytałem ostatnio gdzieś w prasie… Chyba to była nawet „Kobieta Modna”, że kobiety uwielbiają operę, bo niektóre dźwięki działają na nie niezwykle pobu-
dzająco erotycznie. Niech ja sobie przypomnę tytuł tego tekstu… Czy to nie szło jakoś tak: Orgazm przez uszy? – Świnia! – Ewa przygryzła mu zębami ucho. Marcin syknął z bólu, ale tylko mocniej przycisnął ją do siebie. – Kto mógł napisać ten tekst… Już wiem! Ewa Jaworska. To ty, prawda? Ewa zaczęła szybciej oddychać, bo ręce Marcina nie próżnowały, odnajdując bezbłędnie jej strefy erogenne. – Nie sądzisz, że teatr muzyczny powinien być dozwolony od lat osiemnastu? – Przestań. On może jeszcze po coś wrócić… – Myślę, że… Ewa pchnęła Marcina na kanapę, uniosła sukienkę i usiadła na nim. – Tylko bądź ostrożny, wiesz… Marcin wiedział. Pół godziny później opadli bez sił na poduszki. Ewa przylgnęła nagim ciałem do Marcina i bawiła się kosmykiem jego włosów. On zamknął oczy i głaskał ją delikatnie po plecach. – Wyjaśnisz mi jeszcze raz, o co chodzi z tym interesem życia? – zapytała cicho. Marcin otworzył oczy i spojrzał na nią z wyrzutem. – Nie słuchałaś, jak ci to tłumaczyłem? Ewa pocałowała go w usta. – Byłam zdenerwowana. Wybaczysz mi? Pokręcił głową. – I co ja mam z tobą zrobić? Najgorsze, że tak bardzo cię kocham. – Wiem… – Naprawdę chcesz, żebym ci o tym opowiedział? – Jeśli rzeczywiście mamy dzięki temu stać się milionerami… to czemu nie? Marcin uniósł się na łokciu i spojrzał jej prosto w oczy. – To plan genialny w swojej prostocie! Posłuchaj…
ROZDZIAŁ V – Pięknie wyglądasz. To dla ciebie… – Kuba, gestem magika wyciągającego królika z kapelusza, podał dziewczynie małą czerwoną różę. Karolina roześmiała się i pocałowała go w policzek. – Co za kolo! Old fashioned lover boy – mrugnęła do dwóch koleżanek, które stały obok niej i chichotały nerwowo. – Dobrze wychowany, jak Raoul wicehrabia de Chagny – szepnęła jedna z przyjaciółek Karoliny, pucołowaty rudzielec. – Karola kocha się w Eryku, więc nic z tego nie będzie – zawyrokowała druga. – Raoul nie ma szans. – Nie w Eryku, tylko w Kamilu. Ale on już chodzi z laską z fanklubu, z Dominiką, tą chudą… Kuba otworzył szeroko oczy, ale nie zdążył zadać żadnego z pytań, które cisnęły mu się na usta, bo Karolina złapała go za rękę, okręciła się wokół niego, zręcznie oddzielając go od przyjaciółek, i pociągnęła w stronę wejścia do teatru. – Musisz wiedzieć, że wszystkie tu mamy jazdę na Upiora w operze. Byłeś już na jakimś musicalu w Romie? Kuba błyskawicznie przeanalizował sytuację i doszedł do wniosku, że lepiej będzie postawić na szczerość. Prawdziwa fanka natychmiast wykryłaby kłamstwo. – Jeszcze nie… Do teatru chodziliśmy w podstawówce, z klasą, ale to… Karolina machnęła niecierpliwie ręką. – Bajki i takie tam… Bzdury! Tu jest – wskazała obite czerwonym dywanem schody, po których wchodzili już pierwsi widzowie – tu jest całe nasze życie. Jeśli jesteś taki, jak mi się wydawało, gdy gadaliśmy przez internet, to szybko złapiemy wspólny feeling. – Czadowo na maksa… – mruknął Kuba, ale nie wiedział, co o tym myśleć. Karolina wzięła go za rękę i zaprowadziła na widownię. Usiedli blisko sceny, niemal tuż nad kanałem orkiestry. Kuba zaciekawiony zajrzał do środka. Ładna dwudziestokilkuletnia kobieta stroiła harfę, ktoś wygrywał gamy na skrzypcach, kilkoro ubranych na czarno muzyków odłożyło instrumenty i dyskutowało nad pokreśloną kolorowym pisakiem kartką. – …niezwykła historia. Czy ty mnie słuchasz? Kuba spojrzał na Karolinę i zdał sobie sprawę, że coś do niego mówi. – Sorki, zawiesiłem się… Pokręciła głową z dezaprobatą, ale po chwili się rozchmurzyła. – Teatr już na ciebie działa. To dobry znak. Wkręcasz się. Dotknęła jego ręki. – Zobaczysz, że ci się spodoba. To niezwykła historia. Powiem ci krótko, o co chodzi, bo za pierwszym razem niełatwo skumać. W podziemiach paryskiej
opery mieszka upiór. – Zaczyna się jak horror. – Kuba się zaśmiał, ale zamilkł, gdy Karolina spojrzała na niego karcąco. – Eryk to był oszpecony dzieciak, którego wstydziła się własna matka. Pokazywali go na jarmarkach jak jakiegoś dziwoląga. A on był geniuszem. Zbudował labirynt z luster, komponuje operę i szantażuje dyrektora teatru. – Co? – zainteresował się Kuba – Potwór szantażysta? To o tym można napisać musical? Karolina wzruszyła ramionami. – Musi z czegoś żyć. Korzysta z tego, że wszyscy się go boją, i ciągnie od dyrektora kaskę. Już myśli, że nie jest zdolny do żadnych pozytywnych uczuć, gdy zakochuje się w Christine, tancerce z baletu, która ma piękny głos. Hipnotyzuje dziewczynę i uczy śpiewu. – Niezły gość! – wykrzyknął chłopak, aż harfistka podniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona. – Niezły – zgodziła się Karolina. – I taki piękny, demoniczny. Zwłaszcza gdy gra go Kamil… – Oczy jej rozbłysły. Koncertmistrz wstał i dał znak smyczkiem. Muzycy zaczęli stroić instrumenty. Waltornie i trąbki przeszkadzały im, wygrywając hałaśliwe pasaże. – Już zaraz się zacznie – głos Karoliny ledwo przebijał się przez harmider z orkiestronu – więc w skrócie… Upiór straszy Carlottę, główną primadonnę opery. Ta obraża się na wszystkich i premierowe przedstawienie staje pod znakiem zapytania. Christine zastępuje starszą diwę i odnosi sukces. Upiór byłby szczęśliwy, gdyby nie to, że jego dziewczyna wpada w oko młodemu przystojnemu Raoulowi, wicehrabiemu de Chagny, który jest sponsorem opery… Kuba dawno już przestał cokolwiek rozumieć, ale patrzył na Karolinę jak urzeczony. – Może pani się zamknąć? Karolina zamilkła i obrzuciła wściekłym spojrzeniem starszego mężczyznę w garniturze, wychylającego się z drugiego rzędu, by ją uciszyć. Zgasło światło, orkiestra zaczęła uwerturę. Kuba odnalazł w ciemności rękę dziewczyny i rozparł się w obitym czerwonym pluszem fotelu. Na początku wszystko go raziło. Śpiewacy jego zdaniem za bardzo się wygłupiali, wyśpiewując jakąś idiotyczną arię o Hannibalu, tancerki potykały się na scenie, a Carlotta – swoją drogą niezła laska – odstawiała przerysowane gwiazdorskie fochy rodem z sitcomu. Już chciał podzielić się swoimi spostrzeżeniami, gdy zauważył, że Karolina, wpatrzona w aktorów, pęka ze śmiechu. Aha, to taka farsa. Oni tylko udają kiepski teatr, pomyślał i wzruszył ramionami. Na własne ryzyko roześmiał się głośno, gdy na Carlottę spadła pluszowa kurtyna i dziewczyna z baletu zastąpiła diwę.
– Gdybym to ja był dyrektorem, wybrałbym tę drugą tancerkę – szepnął do ucha Karolinie, wskazując czarnowłosą uśmiechniętą baletnicę. – To Meg, przyjaciółka Christine. Podoba ci się? – dziewczyna spojrzała na niego uważnie. – Noo, ma ładny głos i w ogóle… – Kuba zająknął się i szybko odwrócił wzrok. Baletnica podobała mu się bardzo, ale miał na tyle rozsądku, by nie kontynuować tematu. Akcja zaczęła go wciągać. Zamaskowany facet w pelerynie – nieco w typie Batmana – zahipnotyzował i porwał Christine do swojej pieczary w podziemiach opery. W tym samym czasie dyrektorzy teatru, fircykowaty Raoul i primadonna Carlotta awanturowali się o listy, które potwór przesłał do nich, żądając pieniędzy i zmian w obsadzie następnego przedstawienia. Z nie do końca jasnych powodów (Kuba nie mógł się skoncentrować, bo wciąż zerkał na Karolinę wpatrzoną z uwielbieniem w zamaskowanego Eryka-Kamila) upiór uwolnił dziewczynę, ale za to chciał, żeby zagrała główną rolę w kolejnym przedstawieniu. Dyrektorzy oczywiście się nie zgodzili i akt skończył się efektownym runięciem żyrandola na proscenium – to była zemsta Upiora za zignorowanie jego żądań. Kryształowy kandelabr z hukiem roztrzaskał się niemal tuż przed nosem Kuby i zapadła ciemność. Publiczność zaczęła bić brawo. – Niezła jazda! – powiedział chłopak z uznaniem, patrząc na szczątki dwustukilogramowej lampy. – To jest arcydzieło! Po co tu przyprowadziłaś tego ignoranta? Kuba odwrócił się i spojrzał na dwudziestoletnią niską dziewczynę, która rzuciła to pytanie najwyraźniej w ich stronę. – To Maja, szefowa naszego fanklubu – szepnęła Karolina. – Złamałaś zasady – upomniała ją Maja. – Naprawdę mi się podoba – zapewnił Kuba. – Super muza! A ten żyrandol, bomba! Choć mógłby lecieć trochę szybciej… Maja spojrzała na niego nieco łaskawszym wzrokiem. – W Paryżu i Londynie spada na widownię. Efekt jest jeszcze lepszy. Ale u nas przepisy BHP… – Machnęła ręką i znów spojrzała na Karolinę. – Rozumiem, że chcesz wciągnąć do naszego towarzystwa chłopaka. Zdajesz sobie sprawę, że może wszystko popsuć? – Ale dlaczego miałbym coś psuć? Niczego wam nie zepsuję! – zaprotestował Kuba. Maja wzruszyła ramionami. – Karola, zrobisz, jak zechcesz, ale zdania nie zmienię. Facet to wróg! Obróciła się na pięcie i po chwili wtopiła się w tłum powoli opuszczający widownię. Karolina wzięła Kubę za rękę i pociągnęła go do foyer.
Wyszli schodami na piętro i schowali się w jednej z lóż. – Mamy dziesięć minut – wyszeptała dziewczyna i nieporadnie zbliżyła usta do jego warg. – Na pewno nikt tu nie wejdzie? – Kuba spłoszonym wzrokiem powiódł po małej, wypełnionej składanymi fotelami niszy. – To loża dyrektorska. Czasem wpada tu ktoś podczas przedstawienia, ale nigdy w przerwie. Co ty, masz stracha? – Ja… – Chłopak czuł, jak serce pompuje mu w tętnice adrenalinę. – Nie. Nie… tylko gorąco. Karolina się roześmiała. – No nie! Nie będę się tu rozbierała. Bez przesady! Po prostu mnie pocałuj. Kuba pochylił się nad nią i zamknął oczy. – Hej! – Dziewczyna potrząsnęła nim za ramiona. – Co ty robisz?! Nie nadstawiaj się i nie ściskaj tak warg, jakbyś miał pocałować w policzek ciotkę. Czy ty w ogóle już to kiedyś robiłeś? – No pewnie! – burknął Kuba, ale w jego głosie pewności nie było. Karolina przewróciła oczami. – To współczuję tamtej lasce. Chyba nie masz pojęcia, o co chodzi. Zobacz… Złapała go obiema rękami za głowę i szarpnęła mocno, odchylając ją do tyłu. Drapieżnie wpiła mu się w wargi i wepchnęła język do ust. Kuba zakrztusił się i cofnął. – Poczekaj! Odetchnął głęboko. – Teraz moja kolej. Złapał dziewczynę za włosy i przyciągnął do siebie. Nie stawiała oporu. Przywarła do niego. Pocałował jej umalowane oczy, nos, brodę, wreszcie dotarł do wilgotnych ust. Karolina jęknęła. – Och, Kamil… Kuba ledwo to zarejestrował. W głowie mu szumiało. Czuł żar bijący od dziewczyny. Tylko cienki materiał bluzki oddzielał go od tajemniczych krągłości. Jego ręce mimowolnie rozpoczęły marsz w interesującym go kierunku. – Hej! – Karolina odsunęła się nieco. – Już wystarczy. Macasz mnie jak jakąś krowę na pastwisku. Kuba otworzył oczy i spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. – Spoko… Przepraszam. Myślałem, że o to właśnie chodzi… Karolina wzruszyła ramionami, niecierpliwym gestem poprawiła włosy i złapała go za rękę. – No rusz się, bo zaraz skończy się przerwa, a ja chętnie napiłabym się coli. Kilka minut później znów zasiedli na widowni. Na scenie, przy akompania-
mencie wygrywanych przez orkiestrę dzikich walczyków, szalał balet w prawdziwie weneckiej maskaradzie. Kuba wciąż widział wszystko jak przez mgłę. Dlatego dopiero po jakimś czasie zauważył zdziwiony, że wszystkie dziewczyny w pierwszych rzędach mają na twarzach, tak samo jak tancerki na scenie, karnawałowe maski. Tymczasem skoczny walczyk zmienił się w posępny, groźny, oparty na zaledwie pięciu dźwiękach temat. Upiór, przebrany – jakże adekwatnie – za śmierć, rzucił wyzwanie dyrektorom teatru. Czy specjalizujący się w lekkich komediach teatr wystawi poważną operę skomponowaną przez znienawidzonego szantażystę? Nikt nie miał na to ochoty, ale wspólnie doszli do wniosku, że to jedyna metoda, by schwytać Upiora. Przecież żaden autor nie odmówi sobie przyjścia na premierę własnej sztuki. A wtedy wpadnie w pułapkę. W noc poprzedzającą spektakl Christine poszła na paryski cmentarz, by pomodlić się przy grobie ojca. Tam spotkała Upiora, a ich schadzkę obserwował zazdrosny Raoul. Wybuchła awantura, kawalerowie sięgnęli po szpady… Gdy zgrzytnęła stal, Kuba o mało nie gwizdnął z podziwu. Młody Raoul w rozpiętej białej koszuli wściekle atakował, ale zamaskowany Upiór z łatwością parował ciosy i szydził z niedoświadczonego przeciwnika. Wtem potknął się, a Raoul wykorzystał sytuację i wytrącił mu broń. Karolina mocno ścisnęła rękę Kuby. Od pewnej śmierci ocaliła potwora Christine. Upiór nie miał jednak zamiaru okazać jej wdzięczności. Resztę przedstawienia Kuba przesiedział w stanie dziwnej euforii. Karolina mocno się do niego przytuliła. Nie zareagowała, gdy położył wilgotną z emocji dłoń na jej kolanie. Rozszerzonymi źrenicami wpatrywała się w dramat demonicznego Upiora, który dowiódł, że potrafi wszystko: ujść obławie, porwać ukochaną Christine i z dziecinną łatwością pokonać Raoula. Jednak w decydującej chwili rezygnuje z ostatecznego zwycięstwa i zwraca wolność dziewczynie i młodemu fircykowi. Sam, by uniknąć upokarzającej porażki, znika za sprawą magicznej sztuczki. Pozostawia po sobie jedynie maskę, którą w ostatniej scenie jedna z baletnic podniosła, by pokazać publiczności. Kuba aż zadrżał. Ubrana w białą muślinową sukienkę dziewczyna patrzyła mu prosto w oczy. Drobiąc na puentach, podeszła niemal na skraj sceny. Gdyby się wychylił, mógłby jej dotknąć. Na moment zastygł wpatrzony w jej ciemne źrenice. Byłby się założył, że baletnica lekko się do niego uśmiechnęła. A potem opadła kurtyna. Jeszcze nie wybrzmiał ostatni, kończący sztukę akord, gdy Maja dała sygnał i pierwsze rzędy poderwały się z miejsc. Po chwili cały teatr bił brawo na stojąco. – Super! – krzyknął Kuba do Karoliny, starając się przebić przez grzmot oklasków. – Tylko muszę to koniecznie zobaczyć jeszcze raz, bo nie wszystko ogarnąłem. Karolina pokiwała głową i coś do niego powiedziała. Pochylił się, niemal dotykając jej twarzy.
– Powtórz, please, bo nie zajarzyłem. Zwinęła dłoń w trąbkę i przyłożyła mu do ucha. – Mówiłam, że jeśli chcesz ze mną chodzić, to będziesz miał okazję nauczyć się Upiora na pamięć. Jestem tu codziennie. Kuba spojrzał na nią zdziwiony. – Żartujesz? – No, prawie codziennie. Zawsze gdy gra Kamil. Na jego zmienników nie chodzę. Szkoda czasu i pieniędzy. – To ile razy widziałaś Upiora? Karolina odpowiedziała bez wahania: – Z dzisiejszym spektaklem osiemdziesiąt trzy. Kuba pokręcił z niedowierzaniem głową. – Ostrzegałam cię, że jestem zakręcona na jego punkcie – powiedziała beztrosko, nie precyzując, czy chodzi jej o musical, czy, jak to podejrzewał Kuba, o Kamila. – Ale nie przejmuj się, ciebie też lubię – dodała, biorąc go za rękę. – Chodź, pójdziemy na lody… Gdy wyszli z teatru na mokrą od deszczu ulicę, minęła ich dziewczyna w płaszczyku zapiętym pod szyję. Kuba nie zwrócił na nią uwagi, ale ona dyskretnie obejrzała się za nim, oceniając stopień zażyłości z uczepioną jego ramienia nastolatką. Miała nadzieję, że nie zobaczy go więcej siedzącego na widowni w pierwszym rzędzie. To przez niego nie mogła się dziś skoncentrować i choreograf, gdy opadła kurtyna, zwymyślał ją w ostrych słowach. Uśmiechnęła się do siebie smutno i szybkim krokiem ruszyła w stronę bursy szkoły baletowej. Czekał ją półgodzinny samotny spacer po pustych warszawskich ulicach.
ROZDZIAŁ VI – Utrzymuj równe tempo! Marcin odwrócił się i kilka sekund biegł tyłem. Krytycznym wzrokiem spojrzał na Kubę, który z każdym krokiem coraz bardziej miał dość joggingu. – Nie poddawaj się! Zmęczenie minie. Tylko oddychaj spokojnie. Dyszysz jak pies. – Nie dam rady! Chłopak prawie się słaniał. Marcin zaklął pod nosem i się zatrzymał. – No dobra, chwila przerwy. Przebiegliśmy… – spojrzał na sportowy zegarek – …jakieś cztery kilometry. I to po płaskim. Musisz złapać formę, bo nic z tego nie będzie. Kuba pokiwał głową. Udział w jesiennym dziesięciokilometrowym „Warsaw Run” był jego pomysłem. Pod koniec wakacji zapisał się na bieg i rzucił wyzwanie Marcinowi. A ten nie dość, że podjął rękawicę, to jeszcze zapalił się do tego projektu i zaczął trenować. Nastolatkowi nie chciało się wstawać o szóstej rano, żeby pobiegać w pobliskim parku. Dopiero wczoraj pierwszy raz włożył dres i wyszedł „dać staruszkowi wycisk” – jak się wyraził. Okazało się jednak, że to on po przebiegnięciu zaledwie kilometra kompletnie spuchł. Dziś było lepiej, ale niewiele. – Staraj się oddychać przez nos, licząc do czterech. Wdech, raz, dwa, trzy, cztery… i wydech. Marcin stanął na rozstawionych prostych nogach i zrobił skłon, dotykając rękami asfaltu alejki. I wtedy ją zobaczył. Miała na nosie zupełnie nieadekwatne do pogody wielkie okulary przeciwsłoneczne, ale i tak ją rozpoznał. Zresztą nie tylko on. Dwójka dzieciaków podjechała do niej na hulajnogach i poprosiła o autograf. Gwiazda nie miała jednak nic do pisania, więc małolaty po wymianie kilku zdań ruszyły w swoją drogę. – Hej! To ta oferma z Tańca z… – zaczął Kuba, ale Marcin uciszył go machnięciem ręki. – Tak, ale nie musisz od razu informować o tym całego parku. Patrzyli, jak celebrytka przechadza się nerwowym krokiem kilkanaście metrów od nich, aż wreszcie usiadła na ławce, najpierw skrupulatnie sprawdzając czystość pomalowanych na zielono deszczułek papierową chusteczką. – Już mi lepiej. Biegniemy dalej? – zapytał Kuba, ale Marcin położył mu rękę na ramieniu. – Poczekaj chwilkę… Intensywnie wpatrywał się w Martę, a właściwie w faceta, który przed sekundą się do niej przysiadł. Miał na sobie ostentacyjnie elegancki garnitur i trencz firmy Burberry z podpinką w kultową kratę. Nawet z tej odległości było widać, że
to oryginał kupiony w drogim sklepie, pewnie przy Bond Street w Londynie. Długie włosy pociągnięte żelem układały się w fantazyjne loki. – Krystian Borek… – mruknął Marcin. – Co za lody tu kręcisz, szpanerze? Długowłosy ewidentnie starał się oczarować rozmówczynię. Przysunął się blisko, przełożył rękę za jej plecami na oparcie ławki i jakby od niechcenia bawił się jej włosami, opowiadając coś zabawnego, bo gwiazda śmiała się cicho. W pewnym momencie jednak, gdy starał się, niby przypadkiem, położyć rękę na jej kolanie, trzepnęła go jak natrętnego komara i pogroziła palcem. – Kuba… – zaczął Marcin cicho – mam dla ciebie misję. Chłopak spojrzał na niego zdziwiony. – O co cho… – Dasz radę! – Marcin kiwnął brodą w kierunku pary siedzącej na ławce. – Postaraj się nie rzucać w oczy, ale podsłuchaj choć kilka słów. – Bez kitu! Mam robić za Jamesa Bonda? – Chłopak się skrzywił. – Płacę dychę. – No to spoko! – Spotkamy się… – Marcin pokazał kępę drzew kilkadziesiąt metrów dalej – za tamtym zielskiem. Pobiegnę dookoła. Kuba wolno ruszył przed siebie. Gdy był na wysokości ławki, na której wyżelowany przystojniak kokietował gwiazdę, kucnął i zaczął poprawiać sznurówki przy butach. Marcin widział, jak Krystian Borek, gestykulując, przekonuje do czegoś kobietę. W pewnym momencie przerwał wywód i rzucił kilka słów w stronę Kuby. Chłopak wyprostował się, wzruszył ramionami i pobiegł truchtem w stronę kępy drzew. – I co? – zapytał Marcin, gdy zasapany Kuba dotarł do niego – O czym mówili? Kuba pokręcił głową. – Sorry, ale niewiele usłyszałem. Właściwie to tylko jedno słowo: „minister”. Tak powiedział ten facet. A na to babka: „Weź kurwa nie pie…”. – Tak, tak! – przerwał mu Marcin. – Rozumiem. Nie musisz przytaczać dosłownie. – I zaraz potem – ciągnął Kuba – ten gościu wydarł się na mnie, żebym spierdalał. Jakby to był jego park. – Masz u mnie dychę. – Marcin poklepał go po plecach. – Wielkie dzięki! – Kumasz o co kaman? – zapytał niepewnie Kuba. – Nie, ale deal is deal. Obiecałem dychę, więc masz jak w banku! Nie mam przy sobie portfela, ale wypłacę ci, gdy tylko wrócimy do domu. – Dzięki. – Kuba strzelił palcami, jakby obrócił w palcach banknot i wsunął rękę do kieszeni dresu. – Jesteś spoko man. Marcin spojrzał na niego spod oka. Chłopak z roztargnionym wyrazem twa-
rzy zapatrzył się w przestrzeń. – Hej, mały! Coś się stało? – Nic, tylko… – Kuba przełknął ślinę – potrzebuję trochę więcej kasy. Nie wiesz, jak mógłbym coś zarobić? Marcin gwizdnął cicho. – Dziewczyny kosztują, co? Kuba pokiwał głową. – Karola jest ekstralaska, ale wykończy mnie ten teatr. Ona znów zarezerwowała bilety. Chodzi na tego Upiora bez przerwy. A to sporo pieniędzy. Ciężko się z nią umówić gdzie indziej. Niby mogę powiedzieć, że nie dam rady, ale… – Rozumiem. – Marcin poklepał go po wystających łopatkach. – Nie martw się, coś pokombinujemy. A ta Karola skąd ma tyle pieniędzy? – Nie wiem. Ale jej tata jeździ srebrnym porsche. Marcin westchnął ciężko. – Pogadam z Ewą. Zobaczymy, co da się zrobić… * Zazdroszczę ci. Czego? Wielkiego brzucha i cellulitu? Ewa poprawiła poduszkę i upiła łyk owocowej herbaty. Laptop leżący na jej kolanach delikatnie grzał ją i mruczał jak zadowolony kot. Jasne, że nie, ty głupia grubasko;-) Zazdroszczę ci tego, że lewym zwolnieniem tanio wykpiłaś się z dzisiejszej prezentacji Nowego Kierownictwa. Ewa uśmiechnęła się do literek wyskakujących na ekranie komputera. Konstanty ze swoimi antyfeministycznymi poglądami i manierą mówienia kobietom wszystkiego wprost, był przyjacielem idealnym. Uchodziły mu na sucho nawet największe grubiaństwa, bo był zdeklarowanym gejem. Gdyby coś podobnego powiedział jej mężczyzna heteroseksualny, obraziłaby się natychmiast, prawdopodobnie do końca życia. Prawda była taka, że Ewa lubiła się droczyć, a zarówno kiedyś Tomasz, jak i teraz Marcin traktowali życie, siebie i ją zbyt serio. Brakowało im luzu i dowcipu Konstantego. Zwolnienie jest jak najbardziej prawdziwe. Lekarka chciała mi nawet dać tydzień, a nie głupie trzy dni. A gdybym z nią uczciwie zagadała, to dostałabym wolne może nawet do porodu. Babskie użalanie się nad sobą. Po co zachodziłaś w tę ciążę? Teraz muszę sam stawiać czoło tej bandzie sióstr. Bandzie sióstr? Marietta Szuster nie przywlokła ze sobą żadnego kochanka? Nagle okienko czatu zniknęło z ekranu komputera. Ewa zrozumiała, że kierownik działu mody musiał szybko zamknąć stronę Facebooka, na której rozmawiali. Przypuszczalnie w pobliżu pojawił się intruz.
Wstała i podeszła do kuchennego stołu, by ukroić sobie kawałek ciasta, które zostało z wczorajszej kolacji. Jej wzrok padł na leżącą koło ekspresu do kawy komórkę Marcina. Walczyła ze sobą zaledwie ułamek sekundy i drapieżnym ruchem porwała telefon. Szybko przejrzała SMS-y, ale nic jej tam nie zainteresowało. Kliknęła w ekranik, by sprawdzić połączenia wychodzące. Skanowała wzrokiem ciągi numerów. Przy jednym się zatrzymała, sprawdziła godzinę nieudanego połączenia i potarła w zamyśleniu brodę palcem ubrudzonym czekoladową polewą. Odłożyła komórkę na stół i na małej karteczce zapisała numer. Gdy wróciła na kanapę, laptop mrugał do niej pulsującym rytmem, sygnalizując nadejście nowej wiadomości. Nerwicy się przez te baby nabawię… – narzekał Konstanty. – Wciąż się tu kręcą i podsłuchują. A jak się przymilają… Nawet jedna chciała mi zrobić herbatę. Może są fajne, a ty je już na wstępie obcinasz? – zasugerowała Ewa. – A w ogóle, to kogo nam wsadzili do redakcji? Na razie dwie wicenaczelne, asystentkę i szefową działu zagranicznego. Ale to na pewno nie jest koniec. Zlecą się w ciągu tygodnia, dwóch, hieny. Ewa poruszyła się niespokojnie. Przez ostatnie kilka miesięcy to ona prowadziła dział zagraniczny. Nie nadano jej tej funkcji oficjalnie, ale zgodnie z życzeniem poprzedniego naczelnego przygotowywała tematy i redagowała teksty nadsyłane przez freelancerów i pisane przez stażystów. No nic. I tak pewnie trzeba było kogoś przyjąć, choć na ten czas, gdy nie będę na chodzie – napisała po chwili przerwy, przygryzając nerwowo dolną wargę. Oparła się wygodnie i usiadła po turecku, prostując bolące plecy. Co to za baba, ta na moje miejsce? Chyba mam za długi jęzor – złożył samokrytykę Konstanty. Co to za baba? Jakaś laska? Flądra? Stara i zarozumiała? A może cudowna i przyjacielska? Czarnulka. Ewa wzruszyła ramionami. Czarne włosy? I co jeszcze? Nie znasz jej? Jakieś imię, nazwisko? Kto to, do cholery, jest? Pisałem ci już – czarnulka. W tym sensie, że jest… czarna. Vanessa z „Błysku”? – domyśliła się Ewa. – Szuster ściągnęła do nas tę Murzynkę? Ona nie jest Murzynką, tylko Mulatką. A może Latynoską. Jej ojciec urodził się gdzieś na Barbadosie. Widzę, że się zaprzyjaźniliście… Ewa z trudem ukryła zawód. Konstanty był jej przyjacielem i pragnęła, aby tak zostało. Wystarczy, że dzieli się nim z Sandrą. Uważała, że nie powinni bardziej poszerzać tego grona. Jesteś zazdrosna? – zamigał ekran komputera.
Chyba zwariowałeś – szybko odpisała Ewa. – O ciebie? O ciebie niech się martwi wielebny Jonasz. Konstanty od roku mieszkał ze studentem teologii, co w redakcji było tematem nieustannych żartów i docinków. Kierownik działu mody był przewrażliwiony na swoim punkcie i kiepsko znosił kpiny. Tym razem jednak nie dał się sprowokować. OK. Jeśli to wszystko, co cię interesuje, to spadam na obiad. Dziś w stołówce mają podobno niezłe naleśniki ze szpinakiem. Prawdziwym szpinakiem, a nie tą breją, którą karmili nas w dzieciństwie, bo podobno ma dużo żelaza. Co, Vanessa ci stawia? – Ewa przerzuciła swoją frustrację na klawiaturę laptopa, ale już wiedziała, że w tym starciu przegrała. A czy twoje zaproszenie na dzisiejszy wieczór jest aktualne? Ewa przeczesała palcami włosy. No tak. Zupełnie zapomniała. Na prośbę Marcina miała zorganizować spotkanie w gronie przyjaciół, na którym mężczyzna jej życia chciał przedstawić im jakiś projekt. „Niezobowiązujące spotkanie”, rzucił lekkim tonem. „To będzie zwykła, spokojna kolacyjka w miłym gronie, a przy okazji opowiem im o pewnej fajnej sprawie, która mi się przydarzyła”. Oczywiście – Ewa zastukała w klawiaturę. – Zapraszam na osiemnastą. Możesz oczywiście przyprowadzić Vanessę, skoro jesteście już tak blisko ze sobą. Przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi. Przecież wiesz… Zamknęła komputer i spojrzała na zegarek. Przez moment poważnie rozważała, czy nie lepiej byłoby po prostu zamówić pizzę, a te kilka godzin, które zostały do wieczora, poświęcić na leżenie w łóżku i oglądanie seriali. Jednak odpędziła od siebie kuszącą perspektywę położenia się w ciepłej pościeli. Wyjście na zakupy nie jest aż takim złym pomysłem. * – Cześć! – Cześć! Ale czy my się znamy? – Eee… sorki… – Zmieszany Kuba wbił wzrok w chodnik. – Wydawało mi się… Nie chciałem, myślałem, że… no wiesz… Widziałem cię kilka razy w teatrze, jak tańczysz, i odruchowo… Wiem, że mnie nie znasz. Nie możesz znać. No bo skąd? Ale ja tak już mam. Przez pomyłkę ukłoniłem się wczoraj Karolowi Strasburgerowi, no… temu od Familiady. A kiedyś pomachałem facetowi w porsche i dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, że to był Kuba Wojewódzki, a nie żaden mój znajomy. Czarnooka dziewczyna patrzyła na niego z przyjaznym uśmiechem. – Nic się nie stało. Zresztą chyba widziałam cię kilka razy na widowni. Siedziałeś w drugim czy trzecim rzędzie… Kuba spojrzał na nią zdumiony.
– Zauważyłaś mnie? Naprawdę? Dlaczego oni są tacy tępi? – pomyślała ze smutkiem dziewczyna, ale wciąż się uśmiechała do wyrośniętego nastolatka. Ile on może mieć lat? Piętnaście? Szesnaście góra. Szkoda. Za młody. I był wtedy z jakąś lasią. Nie ma co się napalać. Zresztą pomylił mnie z kimś innym. – Przepraszam… – zreflektował się chłopak – po prostu nie spodziewałem się, że taka dziewczyna zwróci uwagę… Pewnie gadałem, przeszkadzałem ci, gdy tańczyłaś, i dlatego… Dziewczyna się roześmiała. – Może… Nie, nie rób sobie wyrzutów. Po prostu zobaczyłam chłopaka w towarzystwie kilkunastu dziewczyn z fanklubu. Myślałam, że facetów nie przyjmują. – Bo nie przyjmują. Dostałem zgodę warunkową – wyjaśnił Kuba z poważną miną. – Mam siedzieć cicho i się nie odzywać. No i podawać im chusteczki, gdy zaczynają na komendę płakać w ostatniej scenie. – Ciężka robota. – Baletnica pokiwała głową. – Wciągnęła cię w to… twoja dziewczyna? Kuba po chwili wahania potwierdził i wskazał wzrokiem blondynkę, która stała kilkanaście metrów dalej, w gronie paru podobnych do niej nastolatek. Wszystkie z nabożną czcią wpatrywały się w przystojnego trzydziestolatka palącego papierosa przed służbowym wejściem do teatru. – Po co cię tu ściągnęła, skoro kocha się w tamtym? – zapytała tancerka, ale zanim Kuba odpowiedział, podała mu rękę. – Miło się gadało, niestety muszę lecieć. Mamy zajęcia przygotowawcze przed spektaklem. Będziesz dzisiaj? Kuba przytaknął energicznie. – Jasne! I wiesz co, muszę ci to powiedzieć. Podobasz mi się, to znaczy… – Na moment się zawahał, czując, że policzki zaczynają go piec. – To znaczy, gdybym był na miejscu tych dyrektorów w pierwszym akcie, to wybrałbym do głównej roli ciebie, a nie tę Christine… Dziewczyna zamknęła oczy, walcząc, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Ale wtedy trzeba by było zmienić cały scenariusz, nie uważasz? – No tak… – Kuba się zasępił. – A poza tym musiałabym się z nim całować. – Pokazała palcem gwiazdora. Właśnie podeszła do niego grupa gimnazjalistek, które przed chwilą wysiadły z autokaru na lubelskich numerach. – Wiele dziewczyn o tym marzy, ale ja nie przepadam za facetami, którzy przypalają papierosa benzynową zapalniczką i już myślą, że są jak Humphrey Bogart. Kuba spojrzał w stronę Kamila, który z uśmiechem pozował do fotografii z jakąś wniebowziętą pryszczatą okularnicą. Gdy znów odwrócił się do baletnicy, zobaczył już tylko fragment upiętych w ciasny kok kasztanowych włosów.
– Nawet mi nie powiedziałaś, jak masz na imię! – krzyknął za dziewczyną znikającą za drzwiami służbowego wejścia do teatru. – Natalia. Ma na imię Natalia. Nazwisko możesz sprawdzić w programie – powiedziała Karolina tonem zimnym jak stal. Kuba otworzył szeroko oczy. Byłby przysiągł, że jeszcze przed chwilą jego dziewczyna wpatrywała się maślanym wzrokiem w przystojnego Kamila. Nie zauważył, kiedy porzuciła towarzystwo idola. Zastanawiał się, ile usłyszała z jego rozmowy z baletnicą. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie znalazł właściwych słów. Zresztą Karolina nie czekała na jego tłumaczenia i ruszyła w stronę głównego wejścia. Kuba westchnął cicho i podążył za nią, ściskając w ręku wydrukowany na sztywnym kartoniku bilet.
ROZDZIAŁ VII Ewa mieszała długą łyżeczką cappuccino w wysokiej szklance, starając się nie naruszyć kształtnego serduszka z pianki. W palcach drugiej ręki międliła małą kartkę z zapisanym pospiesznie numerem telefonu. Zakupy w Złotych Tarasach jak zwykle podziałały na nią uspokajająco. Długi spacer po Zarze, gdzie akurat wystawiono na wyprzedaż jesienną kolekcję, a potem rozkoszne chwile, podczas których wybierała na wskroś brytyjskie produkty w kąciku z żywnością Marksa i Spencera. Nie zaliczyła nawet połowy sklepów, które były na jej zwykłym spacerowym szlaku, gdy dopadł ją skurcz w nodze i musiała usiąść, by odpocząć. Z irytacją zmąciła piankowe serduszko i upiła łyk cappuccino. Miała już dość ciąży. Nie znosiła fałszywych zachwytów przyjaciółek, które próbowały wmówić sobie i jej, że wygląda wspaniale. Robiło jej się niedobrze, gdy słyszała po raz setny seksistowski komplement: kochana, wprost promieniejesz, na pewno będzie chłopak… Buntowała się przeciwko traktowaniu spodziewającej się dziecka dorosłej kobiety jak niepełnosprawnej, w dodatku trochę ociężałej umysłowo pensjonarki. Ciąża była dla niej ciążą. I niczym więcej. Gdy już urodzi się dziecko, to będzie nowy człowiek, wtedy się można zachwycać, czemu nie? A na razie był tylko ten brzuch… W zamyśleniu wpatrywała się w kartkę z numerem telefonu. Chyba oszalała, żeby w takim momencie zawracać sobie głowę wróżkami. Z drugiej strony Kalina uratowała jej życie. Dowiodła tym swoich umiejętności. Cóż szkodzi umówić się i zadać kilka pytań? Przecież nie musi od razu we wszystko wierzyć. Pociągnie ją tylko troszkę za język… A poza tym wcale nie musi pytać o siebie. Nawet nie ma zamiaru. Ale Marcin… ten jego entuzjazm do szemranego biznesu. Tak. Pójdzie tam, podpyta o interesy Marcina i koniec. Nie będzie jedną z tych idiotek, które z wypiekami na twarzy roztrząsają nad tarotem swoje problemy z facetami. O, nie! Wyjęła z torebki telefon i skrzywiła się. Jej ukochana komórka spłonęła w renault. Telefon, który trzymała w ręku, należał do Kuby. Nie podobał jej się, ale nie miała wyboru. Karma odebrała po pierwszym sygnale. – Nie wiem, czy to dobry pomysł – powiedziała, zanim Ewa zdążyła się przedstawić. – Skąd ty… – Zdumiona Ewa pokręciła głową, ale po sekundzie się roześmiała. – To blef, prawda? Pewnie zawsze tak odbierasz telefon, gdy wyświetli ci się jakiś obcy numer. Sprytne. W słuchawce na sekundę zapadła cisza. – Jesteś tą mazgajowatą ofiarą w ciąży, którą wyciągnęłam z walniętego renault? Jeśli myślisz, że nie wiem tak oczywistych rzeczy, to lepiej w ogóle nie zawracaj mi głowy. Jeżeli chcesz pytać o tego faceta, z którym mieszkasz, to też nie warto wydawać dwóch stów na wizytę u mnie. Powiem ci to od razu i za darmo:
daj sobie z nim spokój. Chciała coś odpowiedzieć, ale wróżka się rozłączyła. Ewa napiła się kawy i nerwowo zabębniła paznokciami o blat stolika. Ta Kalina jest naprawdę dobra. I na dodatek ją wkurzyła. Nikt nie będzie jej tak traktował, jak… jak kretynkę. Ze złością zmięła kartkę i podarła na strzępy. Ale z drugiej strony… Upiła kolejny łyczek z wysokiej szklanki. Przecież tak naprawdę to jej głównym i największym zmartwieniem jest relacja z młodszym o dziesięć lat Marcinem. Szalony gwałtowny romans, który zakończył jej pierwsze małżeństwo, przerodził się w stały związek. Zupełnie wbrew intencjom Ewy. Jednak dość niespodziewanie zaszła z Marcinem w ciążę i jej życie przewróciło się do góry nogami. Czy tamta chwila zapomnienia okrutnie się na niej zemści? I czy na pewno dobrze wszystko obliczyła? Przecież istnieje cień szansy, że ojcem dziecka jest jej mąż. Kochali się wprawdzie w tamtym czasie tylko raz, ale statystyka nie ma w takich przypadkach większego znaczenia… Pokręciła głową i zagryzła wargi. W prawej łydce czuła pulsujący ból. Znów skurcz… Będzie musiała zwiększyć dawkę magnezu. Dziecko jak wampir wysysa z niej wszystkie najcenniejsze substancje. Powinna też kupić buty większe o numer. Oby tylko nie okazało się, że jej stopy już na zawsze pozostaną spuchnięte. Ile par butów będzie musiała wyrzucić? W jej głowie kłębiły się czarne myśli. Do oczu napłynęły łzy. Odetchnęła głęboko. To typowe objawy depresji ciążowej, zdiagnozowała się i postanowiła szybko znaleźć jakieś pozytywne strony swojego stanu. Buty są za ciasne? Kupi nowe. Ma skurcze mięśni? To sprawa odpowiedniego doboru dawki witamin. Ciąża nie trwa wiecznie. Pozostało najwyżej kilka tygodni. Jakoś to wytrzyma. Może jednak wybierze się do tej wróżki? Zapyta ją, czy Marcin stanie na wysokości zadania i będzie dobrym mężem i prawdziwym życiowym partnerem. Nie ma znaczenia, kto jest ojcem dziecka. Ważne, by dziecko… jej dziecko, było zdrowe i szczęśliwe. No i ciągle martwiła się, jaka przyszłość czeka Kubę – jej syna. Właściwie był to syn jej pierwszego męża. Adoptowała Kubę przed laty, a dziś… Zapikał telefon. Ewa rzuciła okiem na ekran i wciągnęła ze świstem powietrze. Przeczytała jeszcze raz krótką wiadomość: Jutro o 11.30. Bracka 25 m. 66. Wyglądało na to, że znów ktoś podjął decyzję za nią. Była na siebie wściekła, że nie ma tyle asertywności, by zignorować zaproszenie wysłane w tej uwłaczającej jej wolnej woli formie. * – Rany boskie! Kto ci to zrobił?! Konstanty teatralnym gestem złapał się za serce i osunął na fotel. – No pokaż… Przecież nie będziesz siedziała cały czas w czarnych okula-
rach – przekonywała Ewa. Sandra gwałtownie pokręciła głową i zasłoniła rękami spuchniętą czerwoną twarz. – Błagam, nie patrzcie tak na mnie. Naprawdę jest aż tak źle? Konstanty współczująco pogłaskał ją po włosach. – Daj mi adres tego drania, a naślę na niego paru przygłupów z osiedlowej siłki. Sandra ze złością odsunęła się od niego i klapnęła na kanapie. Spod wielkich okularów przeciwsłonecznych popłynęły łzy. – Jestem głupią idiotką… – chlipnęła. – Ta suka powiedziała mi: „To bezpieczne. Będzie pani piękna i zadowolona. Kosztuje sporo, ale efekt jest oszałamiający”. No i się dałam skusić. – Byłaś u kosmetyczki? – domyśliła się Ewa. – Co ci zrobiła? Mikrodermabrazję? Sandra zdjęła okulary i zademonstrowała sine, krwiste plamy. – O w mordę! – Marcin, który właśnie wszedł, niosąc na tacy pokrojony cienko sernik, o mało się nie przewrócił. – Kto ci to… – Już to przerabialiśmy – przerwała mu Ewa i wzięła kawałek ciasta. – Trzeba było słuchać. – To zniknie. Parę dni. Najwyżej tydzień i… – Konstanty urwał, bo Sandra ukryła twarz w dłoniach i ryknęła tak głośno, że Ewa odruchowo osłoniła wolną ręką brzuch, jakby w ten sposób mogła uchronić dziecko przed zabójczą dawką decybeli. – Chyba się domyślam. – Stojąca pod oknem młoda Mulatka czułym gestem pogładziła rękaw swojej bajecznie kolorowej jedwabnej bluzki od Roberta Cavallego i spojrzała ze współczuciem na płaczącą Sandrę. – Chodzi o randkę, prawda? – Spotykasz się z kimś? – zaintrygowany Konstanty pochylił się nad koleżanką. – Tak się urządziłaś, bo chciałaś się odmłodzić? – Jesteś podły! – Ewa rzuciła w niego poduszką. – Jak możesz coś takiego powiedzieć kobiecie? Konstanty wzruszył ramionami i ostentacyjnie odwrócił się do Vanessy. – Gdzie kupiłaś to cudo z zeszłorocznej kolekcji? Na soldach w Mediolanie? – Widziałam podobny w ciuchlandzie w Kobyłce. – Ewa mrugnęła porozumiewawczo. – Przyznaj się, ile ta szmatka ważyła? Ze trzydzieści deka? Vanessa zagryzła wargi, ale po sekundzie uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Musisz mi koniecznie dać namiary na ten ciuchland. Oszczędziłabym pół tysiąca euro. – On ma rację – cicho wyszeptała Sandra. – Zachowałam się jak idiotka. Pierwszy raz od nie wiem kiedy zainteresował się mną trzeźwy facet. No i zgłupiałam. Tak mi zależało, tak chciałam… A teraz mam za swoje.
– To ktoś z branży? – zainteresowała się Ewa. – Znamy go? Marcin chrząknął cicho. – Bardzo chciałem, żebyście wpadli do nas, bo mam pewną radosną wiadomość… A właściwie to sprawę biznesową, którą chciałbym się z wami podzielić, otóż… – Jak możesz w takim momencie wyjeżdżać z interesami? – Ewa spojrzała na niego z naganą. – Dziewczyna cierpi, przeżywa, a ty… Marcin podniósł ręce w geście kapitulacji. – Nie wiedziałem. Przepraszam. – Ależ nie ma za co… – Konstanty sprytnie wślizgnął się pomiędzy Ewę a Marcina i przejął kontrolę nad paterą z sernikiem. – Sandra już nam chyba wystarczająco naświetliła sprawę, prawda, kochanie? – Mam dwa dni na doprowadzenie się do jako takiej używalności – powiedziała Sandra, ignorując groźne spojrzenie Konstantego. – Jeśli nie zejdą mi te czerwone placki, to się zabiję. Vanessa westchnęła ciężko i sięgnęła po najmniejszy kawałek sernika. – Zamiast myśleć o jakimś idiotycznym samobójstwie, popatrz na to z innej strony. Jeśli Romek zwróci na ciebie uwagę teraz, kiedy tak wyglądasz, to znaczy, że nic go nie powstrzyma. – Romek? – Konstanty i Ewa popatrzyli na Sandrę. Ta niechętnie przytaknęła. – Marietta ściągnęła go z Wrocławia. Wpadł wczoraj rano, zanim przyszły szanowne panie redaktorki, ale plebs taki jak ja już siedział przy komputerkach. Chłopak dogadał się z naczelną, zanim dopiłam poranną kawkę. Za dwa dni ma się u nas pojawić jako nowy dyrektor artystyczny. Napisał mi nawet miłego e-maila, że cieszy się, że znów. że… Ewa przewróciła oczami. Sandra naprawdę nie miała szczęścia do facetów. Kilka lat temu ciężko przechodziła romantyczny związek z grafikiem. Żona Romka nie cackała się ze swoim niewiernym ślubnym, tylko postawiła mu ultimatum: wyprowadzą się z Warszawy albo rozwód. Wbrew nadziejom Sandry Roman podkulił ogon i potulnie przeniósł się na Dolny Śląsk, gdzie zatrudnili go za jakieś grosze w małej oficynie wydawniczej. Jego powrót do stolicy mógł oznaczać, że definitywnie rozstał się z żoną albo – co niestety było bardziej prawdopodobne – że zabrakło im pieniędzy i żona postanowiła podreperować domowe finanse, popuszczając nieco małżeńską smycz. Tak czy inaczej, Roman nie był na pewno wart tego, by Sandra efektownie rzucała się dla niego z okna. – Czy nie uważacie, że moglibyście sobie zrobić maleńką przerwę w omawianiu spraw sercowych tej zestresowanej dziewczyny i zastanowić się nad biznesem, który… – Marcin i tym razem nie dostał szansy na dokończenie zdania. – To będzie katastrofa! Nie daj się znów w to wciągnąć! – stanowczo powie-
działa Ewa, nie zważając na to, że jej mężczyzna próbuje sprowadzić rozmowę na zaplanowane tory. – Ten Roman to człowiek-porażka. Już dość się przez niego napłakałaś. Mało ci? Vanessa poruszyła się niespokojnie. – Ewo, może jednak nie powinnaś się tak ekscytować? Dziecko… – Dziecku nic nie będzie… – Ewa, nieco zaniepokojona, spojrzała na swój brzuch, a potem uśmiechnęła się i machnęła lekceważąco ręką. – A Sandra pakuje się w łatwe do przewidzenia kłopoty. Lepiej uciąć to teraz niż wyciągać dziewczynę z depresji po kolejnej nieuniknionej życiowej klęsce. – W depresji to ona jest, odkąd skończyła liceum – mruknął Konstanty i wpakował do ust kolejny kawałek sernika. – Nie… – Sandra złożyła dłonie jak do modlitwy – proszę was, nie zajmujcie się już dłużej mną, bo tego nie wytrzymam. Marcinie, zdaje się, że chciałeś nam o czymś opowiedzieć? – No właśnie! – Marcin się rozpromienił. – Koniec tych smutnych tematów. Teraz coś optymistycznego. Otóż mam dla was superpropozycję. To interes życia… Chodzi mianowicie o to, że… – Ja w interesach zawsze byłam kiepska – westchnęła Sandra. – Szczególnie w interesach życia. Marcin pokręcił głową i sięgnął po kartkę i długopis. – Popatrzcie na to. – Zamaszystymi ruchami narysował dwie ukośne kreski tworzące wąski trójkąt bez podstawy. – Tu jestem ja. – Postawił wielką kropkę w miejscu, w którym linie się stykały. – Jesteś czubkiem – podpowiedziała usłużnie Vanessa. A gdy spojrzał na nią nieco zdezorientowany, z uroczym uśmiechem wyjaśniła: – Czubkiem piramidy, oczywiście… – No tak… – Marcin szybko odzyskał rezon. – Właśnie. Czubkiem piramidy. I każdy z was może być takim czubkiem. Zobaczcie… Na jednej z kresek narysował cztery kropki, a od każdej z nich poprowadził dwie proste linie. – No to jesteśmy czubkami i git! – zgodził się Konstanty i zblazowanym gestem zamarkował ziewanie. – Żeby to stwierdzić, nie musiałeś nas tu ściągać i dokarmiać tym pysznym, choć na pewno zabójczo kalorycznym serniczkiem. Wystarczyło zapytać Ewę. Ona nigdy nie miała co do tego wątpliwości. Prawda, kochanie? – O co w tym wszystkim chodzi? – Sandra uniosła na moment ciemne okulary i z bliska, oczami krótkowidza, omiotła zabazgraną kartkę. – Ja akurat wcale nie chcę być czubkiem! – Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze – zażartował Marcin, ale nie zabrzmiało to przekonująco. Nie był zadowolony z przebiegu
spotkania. Inaczej to sobie zaplanował. Vanessa westchnęła głęboko i popatrzyła na niego z politowaniem. – No to co chcesz, żebyśmy ludziom wciskali? Co to jest? Amway? Ziółka Herbapolu? Ubezpieczenia samochodowe? A może chałupnicza hodowla konopi indyjskich? Choć to akurat byłby interes, w który chętnie bym weszła. Kończy mi się zapas trawy. Możecie mi polecić jakieś źródełko? Mój stały dostawca nie odbiera telefonów, więc przypuszczam, że musiał wpaść w jakiś policyjny kocioł. – Ja cię mogę poratować. – Konstanty uśmiechnął się serdecznie. – Mój chłopak i jego kumple z seminarium mają tego towaru pod dostatkiem. Transporty z Kazachstanu przychodzą regularnie. No wiecie, pielgrzymki rodaków do Częstochowy i Lichenia są traktowane niemal jak przesyłki dyplomatyczne. Ale jeśli Marcin chce nam zaproponować rozprowadzanie czegoś mocniejszego, to czemu nie? – Chcesz mnie obrazić? – żachnął się Marcin. – Naprawdę myślicie, że zaproponuję wam, żebyście zostali akwizytorami? – A nie? Przygryzł dolną wargę. Johann ostrzegał go, żeby pod żadnym pozorem nie dawał się wciągać klientom w dyskusję o akwizycji. Miał postępować dokładnie według scenariusza. Najpierw roztoczyć przed zachwyconym audytorium wizję zysków, wyjaśnić schemat działania sieci, potem tylko napomknąć o produkcie i skupić się na dość skomplikowanym systemie premii i bonusów. Wszystkie porównania ze sprzedażą obwoźną były zabójcze dla idei Wielkiego Zysku. – Pozwólcie mi coś sobie wytłumaczyć – zaczął ostrożnie. – Nie chodzi o to, żeby namówić was na łażenie po domach i sprzedawanie czegokolwiek. To jest naprawdę wielki projekt, który ma sprawić, że wszyscy się wzbogacimy i nikt na tym nie straci. Ewa przewróciła oczami. – Kochanie, może po prostu powiedz, o co chodzi i ile to kosztuje, bo trudno mi znieść to napięcie. Jeszcze raz powiesz coś o wielkim projekcie i ja zaraz coś urodzę. – To nowy, ale całkowicie bezpieczny ekologiczny produkt – powiedział z entuzjazmem Marcin. – Amerykański patent i absolutna rewolucja w dziedzinie kosmetologii, jednak… – mówił coraz szybciej, jakby bał się, że znów ktoś mu przeszkodzi – sprzedawanie towaru wcale nie jest naszym zadaniem. Chodzi wyłącznie o stworzenie grona stałych odbiorców. Pieniądze, żeby nie było wątpliwości, chodzi o duże pieniądze, są w konstrukcji sieci sprzedaży. Firma dopiero się w Polsce rozkręca. Ci, którzy wejdą w to na tym etapie, mogą zarobić… Konstanty przerwał mu gwałtownym gestem. – Młody człowieku! Na mnie nie licz. Jestem naturą romantyczną i absolutnie, beznadziejnie alterglobalistyczną. Jakakolwiek wizja krociowych zysków natychmiast wywołuje u mnie reakcję alergiczną. Zaraz będę miał wysypkę. O! Już
mnie coś swędzi… – Teatralnym gestem potarł policzek. – To było podłe! – Sandra zerwała się z miejsca. – Twoje poczucie humoru, Konstanty, zawsze było jakieś pokręcone, ale teraz to już naprawdę przegiąłeś! Konstanty znieruchomiał w pół gestu i spojrzał na nią z miną wyrażającą bezgraniczne zdziwienie i urażoną niewinność. – Ale o co ci, do cholery, chodzi? Od kiedy masz monopol na plamy na mordzie? Ewa skrzywiła się z niesmakiem. – Mógłbyś się tak przy nas nie wyrażać? Wiem, że masz to w dupie, ale tu są damy, a ty, jako mężczyzna… – A to już nawet nie wolno mi powiedzieć słowa „morda”? – jęknął Konstanty. – Od kiedy to jest na indeksie? Zrobiłaś się w tej ciąży infantylna? Mam przy tobie mówić „buzia”, „cipcia”, a może jeszcze „siku”? – Mnie to by nie przeszkadzało – wcięła się Vanessa. – Tyle jest wokół nas wulgaryzmów, że gdy słyszę słowo „cipcia”, to przez moment zastanawiam się, o kogo chodzi… – O co chodzi, a nie o kogo! – syknęła Sandra. – Chyba że to normalne, że faceci tak się do ciebie zwracają? – Czy ty mnie próbujesz obrazić? – Vanessa uśmiechnęła się, ale jej źrenice zwęziły się jak u kota, który wskoczył spod łóżka na zalany słońcem parapet. – Marcin… Ewa rozejrzała się niespokojnie, ale nigdzie nie dostrzegła mężczyzny swojego życia. Oparła dłonie o kolana i z trudem się dźwignęła. Ciąża nie bez powodu nosi taką nazwę. Na tym etapie czuła, jakby ktoś wrzucił jej do żołądka piłkę lekarską. Nie mogła zrozumieć kobiet, które gładząc obły brzuszek w ósmym miesiącu, rozpromieniają się na myśl o kolejnym dzieciąteczku. Marcin stał w kuchni odwrócony tyłem do drzwi i czekał, aż w elektrycznym czajniku zagotuje się woda na herbatę. Czuł wstyd i złość. Nie pasował do przyjaciół Ewy. Do niedawna znał ich tylko z widzenia. Mówił im „cześć” w windzie, ale gdyby spotkali się na mieście, minąłby ich bez słowa. Są z zupełnie innej bajki. Tak jak Ewa… Co go podkusiło, żeby związać się z tą kobietą? Jest tak inna od tych kilku dziewczyn, z którymi miał do czynienia w swoim dwudziestoparoletnim życiu. Fascynowała go. Podziwiał ją, pożądał. Ale czy to prawdziwa miłość? Czy ma jakiekolwiek szanse, żeby stworzyć z nią normalną rodzinę? Gdy miał dobry nastrój, instynktownie oddalał od siebie wszelkie pytania. Nie dlatego, że są za trudne. Wręcz przeciwnie. Doskonale znał na nie odpowiedź. I to go przerażało. Ewa nie jest dobrym materiałem na jego żonę. Na kochankę, nauczycielkę, przelotną fascynację – z całą pewnością. Ale, na litość boską, nie na żonę! Powinna nadal być nieco znudzoną żoną lekarza. Mogliby wtedy romansować ile wlezie. Ona zyskałaby ekscytującą odskocznię od
małżeńskiej rutyny, młode ciało i dreszczyk emocji. On też by na takim układzie zyskał. Podsunęłaby mu kilka książek, zabrała do teatru, nauczyła słuchać Mozarta i rozmawiać o sztuce. Jego zasób słów powiększałby się wprost proporcjonalnie do umiejętności ars amandi. Po kilku miesiącach mogliby się rozstać w zgodzie i zachować miłe wspomnienia. A on zakochałby się w dziewczynie ze swojego środowiska, która byłaby zachwycona tym, że trafił jej się facet, który umie naprawić kran i woli do kolacji wytrawne wino od sześciopaka żywca. Kochałaby go nad życie, chętnie rodziła dzieci, w niedzielę chodziliby do kościoła, a potem na obiady do teściów Tosi… O mało się nie roześmiał. Wciąż miał pod powiekami uśmiechniętą twarz szkolnej miłości, z którą rozstał się prawie dwa lata temu. Prosta dziewczyna z Zielonki, w sam raz dla niego. Dlaczego to spieprzył? Gdyby wiedział tyle co dziś, zrobiłby wszystko, żeby uratować tamtą miłość. Gdyby… Ale dwa lata temu był egoistycznym dupkiem, któremu wydawało się, że świat stoi przed nim otworem. Jego miłość do Tosi była chłodna, nieporadna i –jak mu się wtedy wydawało – męska. Traktował ją szorstko, a ona przez jakiś czas wytrzymywała wszystko bez słowa skargi. Aż któregoś dnia po prostu zniknęła z jego życia. Przyjął to wzruszeniem ramion i dwudniową banią z kolegami. Tak twardzi faceci spod Warszawy przeżywają rozstania. Innych wzorców nie miał. Prawdopodobnie nie kochał Tosi wystarczająco mocno. A może ona brała go takim, jaki był? Nie próbowała go zmienić. To zrobiła dopiero starsza od niego o ponad dziesięć lat dziennikarka „Kobiety Modnej”. Usłyszał za sobą ciche kroki, ale się nie odwrócił. Poczuł, jak Ewa przytula się do jego mocnych pleców i opiera głowę między jego łopatkami. Z przyjemnością wciągnęła lekki, świeży zapach wody toaletowej Kenzo, którą kupiła mu tydzień wcześniej. – Nie przejmuj się nimi – powiedziała cicho. – To dobrzy przyjaciele, ale oni naprawdę nie nadają się do biznesu. To nie twoja wina. – Chyba jednak moja… Marcin obrócił się do Ewy i pocałował ją w dołeczek na szyi, pod uchem. Przymknęła oczy i podała mu usta, jednak on ledwo musnął je wargami i odsunął się gwałtownie. – Co jest? – Woda się zagotowała. Chcesz herbatę? Ewa wzruszyła ramionami. Dlaczego on zawsze psuje najbardziej romantyczne chwile? – Nie chcesz mnie całować? Już ci obrzydłam? Jestem gruba i nieatrakcyjna? Widziałam, jak zerkałeś na Vanessę i… Zakrył jej usta dłonią. – Przecież wiesz, o co chodzi. Chciałbym się wyrwać z tego zaklętego kręgu biedy. Zarobić pieniądze i żyć z tobą na takim poziomie, na jaki zasługujesz.
Ewa delikatnie odsunęła jego rękę. – Nie musisz ani sobie, ani mnie niczego udowadniać. Nie ma żadnego „zaklętego kręgu biedy”. Dla połowy świata, która żyje za mniej niż dolara dziennie, nasze zarobki to kosmos i superzamożność. Rozumiem, że chcesz, żeby nam było lepiej, ale nie rób niczego na siłę. Dojdziemy do wszystkiego spokojnie, powoli. – Łatwo ci mówić… – Usta Marcina wygięły się w ironicznym grymasie. – Miałaś męża lekarza, nigdy ci niczego nie brakowało. – Mylisz się! – Ewa mówiła spokojnie, ale czuła, że za moment wybuchnie. – Brakowało mi czegoś, i to bardzo. Otóż brakowało mi miłości i akceptacji. Brakowało mi mężczyzny, który by mnie kochał taką, jaka jestem. Faceta, dla którego byłabym całym światem. I, cholera wydawało mi się, że niedawno takiego mężczyznę znalazłam, ale widzę, że chyba się pomyliłam. – Co ty mówisz? – przerwał jej z irytacją Marcin. – Czy nie rozumiesz, że to wszystko dlatego, że cię kocham? – Bzdura! Ewa gwałtownie otworzyła lodówkę, przesunęła wzrokiem po pustawym wnętrzu i zamknęła ją z trzaskiem. – Czy ty naprawdę myślisz, że miłość kobiety trzeba kupić? Czy to męskozwierzęce atawistyczne poczucie, że jeśli nie przyciągniesz do jaskini większej zdobyczy niż facet z sąsiedniej pieczary, to wezmę swoje zabawki i przeniosę się do tamtego? Marcin podniósł ręce do góry w geście rezygnacji. – Ale co jest złego w tym, że myślę o naszej przyszłości? To niedobrze, że się staram? Lecz Ewa już go nie słuchała. Próbowała zatrzymać Konstantego, który wkładał w przedpokoju płaszcz. Vanessa wyszła chwilę wcześniej. Sandra wciąż ocierała łzy kapiące spod wielkich czarnych okularów. Impreza najwyraźniej dobiegała końca.
ROZDZIAŁ VIII – Siemka! Co jest? Wysłałem ci osiem wiadomości na Fejsie i mi nie odpisałaś… Kuba uśmiechnął się do Karoliny, starając się, żeby nie zauważyła napięcia w jego głosie. Ominęła go i ruszyła w stronę pracowni chemicznej. – Daj mi spokój! Nie mam czasu. – Ale co jest grane? Co ja ci zrobiłem? Kuba złapał ją za rękę i próbował objąć. Wyrwała się i ze złością pchnęła go na ścianę. – Nie chcę mieć już z tobą do czynienia! Rozumiesz? Pokręcił głową i pochylił się, żeby zebrać zeszyty, które wysypały się jej z plecaka. – Jesteś stuknięta. Skoro masz zły dzień i strzelasz focha, to twoja sprawa. – Nie strzelam żadnego focha. – Karolina wyglądała jak drapieżny ptak, który sfrunie zaraz z czubka drzewa, żeby porwać w szpony ofiarę. – Z nami koniec, ale warto, żebyś sobie przemyślał swoje postępowanie. Kuba w milczeniu podał jej zeszyty. Przez myśl mu przeszło, że w domu wiele razy słyszał to sformułowanie. Ewa lubiła tak strofować jego ojca. Zawsze gdy robił coś, czego ona nie pochwalała, sarkastycznym tonem kazała mu „przemyśleć postępowanie”. Kuba patrzył na Karolinę i zastanawiał się, gdzie kobiety uczą się tak perfekcyjnie używać ostrego, wibrującego tonu, który tak się przydaje, gdy chcą zrobić przykrość mężczyźnie. Z doświadczenia wiedział, że najlepszą bronią jest milczenie. Wtedy cios pada w próżnię. Burza wyładowuje się w pustej, gęstej ciszy. Można to jakoś przetrwać. Choć z drugiej strony, jak miliony innych mężczyzn zaskoczonych nagłym atakiem kobiecej furii, naiwnie wierzył, że musiała zajść jakaś pomyłka, że da się ją jakoś wyjaśnić. – A konkretnie… – chrząknął – to o co ci chodzi? Bo jakoś nie załapałem. – On nie wie, o co chodzi? – Karolina zaśmiała się gorzko i wyrwała z ręki Kuby swoje notatki. – On udaje, że jest mu przykro, bo nic złego nie zrobił? Kuba rozejrzał się, jednak nie dostrzegł audytorium, do którego się zwracała. Szkolnym korytarzem sunął tłum dzieciaków, ale nikt nie zwracał uwagi na głośno dyskutującą parę. – No racja. Nie wiem. I nie udaję, że jest mi przykro, bo nie jest. Rzeczywiście nic złego nie zrobiłem. Powiesz mi, o co ci chodzi, czy będziesz odgrywała scenę zazdrości aż do dzwonka? Karolina poszukała wzrokiem jakiejś koleżanki, dla której warto byłoby jeszcze trochę publicznie gnębić Kubę, ale z braku widowni musiała znów na niego spojrzeć. – Myślisz, że nie widziałam, jak na nią patrzyłeś? Wczoraj wieczorem przez
całe przedstawienie nie mogłeś od niej oderwać wzroku. Skoro tak ci się podoba, to… – O kogo ci chodzi? O Natalię? Karolina uśmiechnęła się złośliwie. – A więc od razu zgadłeś, o kogo mi chodzi. Ciągle o niej myślisz? Już nawet wiesz, jak się nazywa? No proszę, a więc tylko udawałeś, że nie wiesz? Cały czas mnie oszukiwałeś! Kłamałeś! – Nie kłamałem. Zapomniałaś, że sama mi powiedziałaś, jak ona ma na imię? Normalnie ci odwaliło. – Patrzyłeś na nią… – Karolina czuła, że jej gniew niebezpiecznie się wypala. Traciła inicjatywę i bardzo jej się to nie podobało. – Patrzyłem – spokojnie tłumaczył Kuba – bo byliśmy w teatrze. A ona grała tam rolę. Tak to jest w teatrze. Jedni siedzą na widowni, a inni dygają na scenie. Ci, którzy siedzą, patrzą na tych, którzy fikają przed nimi. Jedni kupują bilety, a inni… – Przestań! Odwracasz kota ogonem. Karolina zamierzała demonstracyjnie odejść, ale Kuba wciąż trzymał ją za rękę. – Przecież ty też na nią patrzyłaś, nie? A ja wgapiałem się nie tylko w nią, ale i w tego twojego Kamila, wokół którego skakałaś przed przedstawieniem. – No proszę! – Karolina zaśmiała się ironicznie. – Czyżbyś był zazdrosny? Zadzwonił dzwonek. Kuba puścił jej rękę i spojrzał na nią z żalem. – Myślałem, że jesteś inna. – Inna? Od kogo inna? Od tej twojej baletnicy? Tak. Różnię się od niej i nic na to nie poradzę, że to ona ci się podoba, nie ja. Kuba wzruszył ramionami. Nie chciało mu się tłumaczyć, co miał na myśli. Odprowadził Karolinę wzrokiem. Nagle poczuł, że nie ma najmniejszej ochoty wracać do klasy, odpowiadać na idiotyczne zaczepki kolegów, robić mądre miny do nauczycieli. Życie dowiozło go do kolejnego zakrętu. Chciał to wszystko przemyśleć, poukładać. W tej chwili szkoła mogła mu w tym tylko przeszkodzić. Zawrócił na pięcie, omijając woźnego, który stał z papierosem na schodach budynku, i wybiegł na ulicę. Kilkadziesiąt metrów dalej autobus zatrzymał się na przystanku. Kierowca otworzył drzwi. Kuba przyspieszył i udało mu się wskoczyć do środka. Pół godziny później wysiadł przy Nowym Świecie. Poprawił słuchawki, pogłośnił MP3 i ruszył w stronę Starbucksa. Kierowca taksówki, widząc nastolatka, który ze wzrokiem utkwionym w niewielki elektroniczny gadżet wszedł na jezdnię tuż przed maską jego samochodu, nadepnął z całej siły na hamulec i odruchowo wcisnął klakson. Ale wiedział, że jest już za późno… * Ewa podniosła rękę, żeby zapukać w obite stalową blachą drzwi, i zastygła
na moment. Czekała dobrą chwilę, zastanawiając się, czy wróżka odbierze jej telepatyczny sygnał. Jednak nic się nie wydarzyło. Odrapana klatka schodowa gomółkowskiego bloku rozbrzmiewała szumem wody w biegnących pod sufitem rurach i przyciszonymi rozmowami dochodzącymi zza cienkich ścian. Gdzieś zaszczekał pies. Odpowiedział mu skowyt piętro wyżej. Zajęczała winda, wznosząc się z wysiłkiem na siódme piętro. Ze zsypu roznosił się mdły smrodek rozkładających się śmieci. Gdyby mieć lepszy słuch lub wiekszą wyobraźnię i jeszcze uważniej wniknąć w przedpołudniową ciszę, można by zapewne rozpoznać charakterystyczny chrzęst milionów chitynowych pancerzyków. W dzieciństwie Ewa mieszkała w podobnym bloku i pamiętała nieustanną bezkompromisową walkę z najazdem karaluchów, żerujących w okolicach zsypu, ale urządzających też zbójeckie wypady do kuchni, a nawet sypialni. To wtedy, w wieku siedmiu lat, przysięgła sobie, że zrobi wszystko, żeby uciec z betonowego osiedla i nigdy nie wrócić. Rzeczywiście, odkąd skończyła studia, udawało jej się nie odwiedzać dwupokojowego mieszkanka rodziców na Gocławiu. Wszystkie rodzinne uroczystości organizowała w eleganckim segmencie, do którego przeniosła się, gdy zamieszkała z Tomaszem. Pokręciła głową, jakby chciała odgonić wspomnienia. Doktor Tomasz Jaworski należy do przeszłości. Ten rozdział w jej życiu jest już zamknięty. Odnalazła po prawej stronie blaszanej framugi przycisk dzwonka, nacisnęła go i trzymała o wiele za długo jak na standardy obowiązujące w klasie średniej. Uchyliły się sąsiednie drzwi. Ewa dostrzegła tylko moherowy beret w kolorze jadowitego różu i ostre jak samurajski miecz spojrzenie bladoniebieskich oczu. Zaraz potem wrota emeryckiego sezamu zatrzasnęły się głucho. Ewa wzruszyła ramionami i mocno zastukała w metalową antywłamaniową futrynę. Odczekała pół minuty i znów zabębniła pięściami w drzwi. Niemal w tej samej chwili Kalina otworzyła i zapraszająco kiwnęła ręką. Do ucha przyciskała staromodną kultową nokię. – Tak? A nie mogłabyś, do jasnej cholery, pomodlić się do świętego Antoniego? – Mówiła ostrym tonem do słuchawki i jednocześnie wzrokiem wskazała Ewie wieszak na płaszcze. Osoba, z którą rozmawiała przez telefon, zapewne o coś ją błagała, ponieważ Kalina ze znużeniem przewróciła oczami. – To on jest podobno specjalistą w tej dziedzinie. Naprawdę musisz mi zawracać głowę takimi pierdołami? Idź na piechotę do kościoła, zmów paciorek, zapal świeczkę, a gdy wrócisz, przeszukaj szufladę w szafce pod oknem. Nie ma za co… Rozłączyła się i ze złością rzuciła telefon na przykrytą wzorzystą kapą kanapę. – To moja przyjaciółka – wyjaśniła bezosobowym tonem. – Łatwiej jest jej zadzwonić do wróżki niż ruszyć tyłek i poszukać zgubionych kluczyków do samo-
chodu. – Takimi rzeczami też się pani zajmuje? Warto wiedzieć… – Byłyśmy już na ty, nie pamiętasz? Ewa lekko się zmieszała i uśmiechnęła z zakłopotaniem do ciemnowłosej dziewczyny. – Nie mogę uwierzyć, że ty, że twoje umiejętności… – Jeśli nie możesz uwierzyć, to co tu robisz? Ewa wzruszyła ramionami. Nigdy nie była fanką horoskopów, wróżek i tego typu bzdur. Nie wierzyła w rzucanie uroków, pechowego czarnego kota ani w czarownice. Z wyjątkiem tej jednej, choć Kalina w obcisłych dżinsach i wydekoltowanej bluzce w niczym nie przypominała Baby-Jagi. – Skoro już tu przyszłaś, to znaczy, że chcesz pogadać. A więc… – zaczęła Kalina – ułatwimy sobie wszystko, gdy zaczniesz od tego, że mi zapłacisz. Ewa uniosła brwi, ale posłusznie sięgnęła do torebki po portfel. – Masz rację. Spróbuję to potraktować jak wizytę u kosmetyczki. Ile? – Dwieście złotych. Ewa przełknęła głośno ślinę. Lekko spanikowana przeliczyła banknoty. Na szczęście uciułała jakoś dwie stówy. Mimo ewidentnych, widocznych gołym okiem dowodów nowoczesnego biznesowego podejścia, nie sądziła, by wróżka miała terminal do obsługi kart bankowych. – Nie do ręki! – ostro ofuknęła ją Kalina. Ewa, jak oparzona cofnęła rękę z pieniędzmi. – Połóż banknoty na stoliku orzełkami do góry. – To jakiś zabobon? – zdziwiła się Ewa. – Gdy za coś płacisz, staraj się zawsze kłaść pieniądze w ten sposób. Zobaczysz, że to bardzo przydatny nawyk. Wyzwolisz energię, która sprawi, że ta forsa kiedyś do ciebie wróci. Ewa skrzywiła się z niesmakiem. – Nie wierzę w takie rzeczy. – A więc nic nie ryzykujesz. Najwyżej to się nie zdarzy. Wydasz kasę, i tyle. Ewa pokiwała głową. No tak, jest w tym jakaś logika. Kalina znacząco popatrzyła na zegarek i zgoniła ze stołu czarnego kota, który miauknął urażony i wolnym krokiem ruszył w stronę kuchni. Ewa usiadła na starym trzeszczącym krześle i machinalnie głaszcząc kolistymi ruchami zaokrąglony brzuch nagle poczuła absurdalność sytuacji. Przez duże, zajmujące niemal całą ścianę okno widziała dźwig i ścianę budowanego naprzeciwko wieżowca ze szkła i betonu. Przemknęła jej przez głowę myśl, że przydałyby się jakieś zasłony, choćby ze względu na komfort psychiczny klientów. Bo sama Kalina nie wyglądała na osobę, która przejmuje się tym, że już wkrótce zaczną jej zaglądać w okna pracownicy korporacji. Mieszkanie było urządzone nowocześnie. Salon łączył się z kuchnią,
a wzdłuż ścian ciągnęły się proste półki z Ikea zastawione książkami. Ewa odruchowo zatrzymała wzrok na tomach stojących równo w najbliższym rzędzie – poezje Lermontowa w oryginale, album o Tatrach, biografia Raymonda Chandlera, opasła książka kucharska… Wszystko bez ładu i składu, ustawione według dziwnego klucza, kolorami okładek. Ciemnowłosa dziewczyna usiadła po turecku na obitym pluszem fotelu po drugiej stronie stołu i sięgnęła do prostego drewnianego pudełka. Wyjęła podniszczoną talię kart i zaczęła ją tasować z wprawą zawodowej brydżystki. Ewa uniosła brwi. – Myślałam, że nie potrzebujesz kart? – Bo nie potrzebuję. Ale tobie będzie się łatwiej skoncentrować na pytaniach i problemach. Wybierz jedną kartę. Nie tą ręką, lewą… Ewa z ułożonej w wachlarz talii wybrała na chybił trafił jedną kartę. Wróżka wzięła podany kartonik, ale patrzyła jej w oczy. – Wiesz, w co się pakujesz? – Coś nie tak? – zaniepokoiła się Ewa. – Chodzi mi o to, czy zastanowiłaś się i chcesz ode mnie usłyszeć coś szczerego, a nie usypiające bzdury? Ewa pokręciła głową. – Nie rozumiem. Nie chcesz mi czegoś powiedzieć? – A jesteś gotowa usłyszeć prawdę? Boja nie ściemniam, nie kłamię, nie oszukuję. Mówię szczerze do bólu i nigdy się nie mylę. Mało kto jest na to przygotowany. Ewa uśmiechnęła się, kryjąc zdenerwowanie. – Wal śmiało. Najwyżej będę żałowała. – Dobra. Twój wybór. A więc o czym pomyślałaś? – zapytała Kalina. – Chcę się dowiedzieć, czy Marcin… mój facet… nie pakuje się w coś głupiego – skłamała gładko Ewa. Wróżka obracała w palcach kartę, po czym rzuciła ją na stół. – Masz mnie za idiotkę? Ewa drgnęła niespokojnie. Spojrzała na ciemne od gniewu oczy Kaliny, a potem na kartę. – Nie rozumiem, o co ci chodzi. Pomyślałam pytanie i tak jak kazałaś, wyciągnęłam kartę. Przecież to właśnie miałam zrobić, prawda? Wróżka ze złością stuknęła palcem w kolorowy obrazek przedstawiający dziecko nieokreślonej płci uśmiechnięte, siedzące na białym koniu. W lewej ręce trzymało czerwoną chorągiew. W tle widniało idylliczne pole słoneczników. Całą górną połowę karty zajmowało żółte słońce. – Gdybym była kretynką, która wierzy w to, co mówią mi klientki, musiałabym zacząć pleść jakieś farmazony o fantastycznym powodzeniu w interesach tego
twojego faceta. Dlaczego kłamiesz? Ewa wzruszyła ramionami. – Skoro wiesz, o czym pomyślałam, to po co pytasz? – Bo marnujesz czas. Za mój zapłaciłaś, więc masz prawo tu siedzieć i przez czterdzieści pięć minut pytać tarota, czy ładnie wyglądasz w ciąży. Tylko po co robisz z tego takie przedstawienie? Ewa się zaczerwieniła. Rzeczywiście, sięgając po kartę, przelotnie rzuciła okiem na swoje odbicie w szybie sięgającego podłogi okna i być może to ją rozproszyło, ale przecież naprawdę zależało jej na odpowiedzi na pytanie o szemrany interes Marcina. Kalina przewróciła oczami i znów potasowała wysłużoną talię. – Wybierz cztery karty. Tylko skup się, dziewczyno, bo tarot zawsze odpowiada na pytanie, które zadajesz, a nie to, które ewentualnie chciałabyś kiedyś zadać, ale pomyślało ci się coś innego. Co będzie z Marcinem? Czy uda mu się interes, w który dał się wciągnąć? – pomyślała Ewa. Skoncentrowała się, żeby nic nie zakłóciło jej wyboru, i szybko wyciągnęła cztery karty. Tym razem Kalina pokiwała z aprobatą głową. – To ambitny gość, choć jeszcze za młody na poważny związek – zaczęła, kładąc na stół pierwszą z wybranych przez Ewę kart. – Siódemka kijów. Popatrz. Facet w zielonym kubraczku stoi na wzgórzu i gałęzią ogania się od wrogów. To ten twój Marcin. Chce wejść w biznes, w którym jest spora konkurencja, a i metody osiągania sukcesu nie zawsze będą rycerskie. Zobaczmy, co go do tego kroku skłoniło. Sięgnęła po drugą kartę i przez jej twarz przemknął szyderczy uśmiech. – No tak. Dlaczego nie jestem zdziwiona? Nawet nie masz pojęcia, jak często ludzie wyciągają tę kartę, gdy pytają tarota o interesy. Ewa pochyliła się nad stolikiem. – Diabeł? Mam uwierzyć, że to piekielnie zły biznes? A może diabelnie dobry? Kalina pstryknęła zapalniczką i zapaliła kadzidełko w wazoniku stojącym na stole. Odczekała chwilę, aż czubek trociczki rozjarzy się jasnym płomieniem, a potem zdmuchnęła go i z satysfakcją popatrzyła na smużkę sandałowego dymu wznoszącą się pionowo do sufitu. – Wiesz, dlaczego Lucyfer został diabłem? – zapytała lekkim tonem, jakby rozmawiały o wspólnym znajomym, który po czterdziestych urodzinach postanowił zaszaleć i zapisał się na kurs pilotażu. Ewa wzruszyła ramionami. Nie czuła potrzeby zgłębiania spraw duchowych. O diabłach wiedziała tyle samo co o kalendarzu Majów, czyli nic. Nigdy się nad tym nie zastanawiała i w najbliższej przyszłości nie zamierzała tego robić. Była realistką. Zdecydowanie bardziej bała się ludzi niż piekielnych mocy.
– Myślałam, że on zawsze był diabłem. Tak jak Boruta, Rokita i inni… Jest Bóg w niebie i diabły w piekle. Kalina pokręciła głową. – Nie mieszaj do tego słowiańskich czartów, bo to zupełnie inna liga. Lucyfer nie zawsze był diabłem. Kiedyś, jeszcze przed stworzeniem naszego świata, należał do ścisłej czołówki aniołów Pana na Wysokościach. Jego imię można przetłumaczyć jako „ten, który niesie światło”. Od innych aniołów różniło go tylko to, że był bardziej ambitny. Chciał dorównać Bogu i zająć jego tron. Pewnego razu… – Ale po co mi to mówisz? – przerwała jej Ewa. – Nie jestem głupia i nie przyszłam tu słuchać wykładów. Jeśli będę chciała poczytać o Lucyferze, poszukam odpowiedniego hasła w Wikipedii. Kalina zagryzła wargi, ale nie dała się zbić z tropu. – Chodzi mi o to, że twojego faceta zżera ambicja. I nie jest to fajne uczucie, które sprawi, że będzie się piął po szczeblach zawodowej kariery. On chce przeskoczyć za jednym zamachem kilka pięter. – I co w tym złego? Wolę mieć ambitnego mężczyznę niż niedorajdę, dla którego szczytem hazardu jest kupienie w PKO dwuletnich obligacji państwowych za dziesięć tysięcy złotych. Kalina położyła na stole trzecią kartę. – Co w tym złego? To, że jego zabawa zakończy się katastrofą. Ewa spojrzała na tekturowy kartonik i westchnęła. Czy naprawdę ta wróżka musi ją tak denerwować? Jakby nie dość już było stresów. Obrazek przedstawiał płonącą wieżę, w którą waliły z nieba błyskawice. Dwie osoby spadały głowami w dół z ogarniętych płomieniami murów. – A może po chwilowych trudnościach wszystko dobrze się skończy? – zapytała z nadzieją. Wróżka rzuciła na blat ostatnią kartę. – Nic z tego. Pięć monet to dość jednoznaczna odpowiedź na pytanie, jak to się skończy. Rysunek wyglądał przygnębiająco: w śnieżną noc dwójka biedaków w łachmanach, mężczyzna o kulach i wychudzona kobieta, żebrali o grosz pod murami kościoła. Ewa pokiwała głową. – Jasne. A więc lepiej, żeby Marcin jak najszybciej wymiksował się z tego biznesu? Tak? Kalina mało dyskretnie spojrzała na zegarek. – Masz jeszcze jakieś pytania? Bo jeśli nie, to… – Nie minęło nawet piętnaście minut! – oburzyła się Ewa. – Powiedziałam ci już to, co chciałaś wiedzieć. – Skoro mam jeszcze pół godziny, to chcę czas, za który przecież ci zapłaci-
łam, jakoś sensownie wykorzystać. Powiedz mi coś o moim związku z Marcinem – zażądała Ewa. Wróżka ze złością sięgnęła po karty i zaczęła je nerwowo tasować. – Już ci to wcześniej mówiłam: to nie jest facet dla ciebie. Podała jej rozłożoną w wachlarz talię. – Wybierz trzy. Ewa wyciągnęła dwie karty. Nad trzecią zaczęła się zastanawiać. Czuła, że od tego wszystko zależy. Nie mogła się zdecydować, czy wybrać ze środka talii, czy z brzegu. W końcu wróżka, zniecierpliwiona, sama dorzuciła brakujący kartonik. Ewa westchnęła ciężko, po czym z rezygnacją oparła brodę na dłoniach. Kalina położyła pierwszą kartę obrazkiem do góry i gniewnie prychnęła. Mężczyzna i kobieta stali czule objęci i wpatrywali się w sielski krajobraz. Obok nich bawiła się dwójka dzieci. Nad nimi rozpięta była tęcza. Ewa wpatrywała się w kartę. Z każdą chwilą jej rysy łagodniały. – Nareszcie coś miłego – mruknęła, patrząc z rozbawieniem na ściągnięte złością brwi Kaliny. – To było twoje małżeństwo, które rozwaliłaś – syknęła wróżka. – Nie ma się z czego cieszyć. Mieliście dobre i złe chwile, ale wspólnie przeżyliście… ile? Dwanaście, trzynaście lat? Kim był ten facet? – Tomek? – Ewa wzruszyła ramionami. – Jest lekarzem. A co to ma do rzeczy? Pytałam o mój obecny związek, a nie o przeszłość. Kalina wpatrywała się w nią intensywnie spod wpółprzymkniętych powiek. – Tamten facet naprawdę cię kochał. Niepotrzebnie wdałaś się w ten idiotyczny romans, którego będziesz wkrótce żałowała. A może już żałujesz? Ewa poczuła, że krew napływa jej do twarzy. Odetchnęła głęboko i machinalnie pogładziła się po zaokrąglonym brzuchu. Wyczuła górkę w okolicach pępka. Czyżby dziecko wystawiło nóżkę? Czy to jakiś sygnał? Może daje jej znak, by zadała najważniejsze pytanie? Kto jest ojcem tego małego królewicza albo księżniczki? Tylko czy wróżka, nawet najlepsza, jest właściwą instytucją do zadawania takich pytań? Czy ona, Ewa, jest gotowa przyjąć bez żadnych wątpliwości wyrok jakiejś wiedźmy, której nie lubiła od pierwszego wejrzenia? Załóżmy, że Karma powie, iż ojcem jest Tomasz. Co to zmieni? Wróci do faceta, z którym się rozwiodła? Przecież go nie kocha? Powie Marcinowi, że nie jest ojcem ich dziecka? Bo to będzie przecież ich wspólne dziecko, niezależnie od wszystkiego. No, chyba że Marcin nie stanie na wysokości zadania. Zawsze można zrobić test na ojcostwo, ale znów powraca pytanie: czy to jest jej do czegokolwiek potrzebne? Jeśli to rzeczywiście córka, to i tak wszyscy będą mówili, że jest podobna do Ewy. Taki jest obyczaj. Zdekoncentrowała się na moment, wyobrażając sobie małą blondyneczkę w białej sukience, jak zarzuca jej rączki na szyję i wybucha perlistym śmiechem
beztroskiego, szczęśliwego dziecka… Z trudem zmusiła się, żeby powrócić do rzeczywistości. Kalina nalała sobie do szklanki herbatę z porcelanowego czajniczka. Ewie nie zaproponowała nic do picia. Patrzyła na nią kpiąco. Położyła na stole drugą z trzech wybranych przez Jaworską kart. Kilkuletni chłopiec podawał małej dziewczynce puchar, w którym był bukiet kwiatów. W tle widać było zarys kamiennego domostwa. – Ten twój Marcin to dzieciuch. – Kalina uśmiechnęła się szyderczo. – Chciałby, żeby wasze życie było usłane różami, ale nie ma pojęcia, jak tego dokonać. Po co się związałaś z młodszym facetem? – A co to ma do rzeczy? – odparowała Ewa. – Chodziło ci o seks? – drążyła Kalina. Ewa odetchnęła głęboko i policzyła w myślach do dziesięciu. W swoich felietonach radziła tak postępować w sytuacjach nagłego stresu. Uśmiechnęła się do siebie. Przyszła tu z własnej woli, więc nie może mieć do nikogo pretensji, że ta bezczelna czarownica zafundowała jej warsztaty z emocjonalnego survivalu. Przez moment rozważała, czy powinna po prostu wziąć torebkę i wyjść. Ale wtedy z pewnością w oczach Kaliny zobaczy błysk samozadowolenia. Przecież po to właśnie wróżka ją prowokowała. Chciała ją obrazić i spławić. Od początku tak to sobie zaplanowała. Dlatego od razu zażądała pieniędzy. Dwieście złotych przepadło. Trudno. Nie można jednak dać jej satysfakcji łatwego zwycięstwa. – Kobiety przychodzą do ciebie zwykle w sprawach sercowych, prawda? – zapytała niewinnie Ewa. Kalina skinęła głową. – Tak samo jak ty. Nie jesteś lepsza od innych. Wydaje ci się, że pozjadałaś wszystkie rozumy, ale jedyne, co potrafisz, to lepiej się maskować. Umiesz oszukać nawet samą siebie, co jest, przyznaję, dowodem inteligencji. – Więc wiesz lepiej ode mnie, po co do ciebie przyszłam? – Ewa uniosła brwi. – Oczywiście. Przecież to jasne. Kalina sięgnęła po leżącego na półeczce nad stołem elektronicznego papierosa i zaciągnęła się mleczną mgiełką z nikotyny, gliceryny i pary wodnej. Rzuciła na stół ostatnią kartę. – Moon. Księżyc – przeczytała Ewa. – Wiedziałam! – Wróżka splotła dłonie i strzeliła kostkami. – Twoje małżeństwo oparte jest na iluzji. Oszukujesz się, że kochasz tego faceta. Poniekąd cię rozumiem. Zaszłaś w nieplanowaną ciążę, i to w najmniej odpowiednim momencie. Prawda? Nie mylę się? Miałaś romans. bywa. Zdarza się. A gdy chciałaś się z tego wyplątać, okazało się, że to nie będzie już takie proste. Ewa próbowała jej przerwać, ale nie potrafiła. Każde słowo Kaliny wbijało się w jej serce jak nóż. Skąd ona wie? Przecież nawet najbliższym przyjaciołom nie
zdradziła, że na krótko przed tym, jak dowiedziała się, że jest w ciąży, pogodziła się z Tomaszem. Mieli wspólne plany. Wszystko sobie wybaczyli: ona – że przez piętnaście lat spędzonych u jej boku wciąż śniła mu się matka Kuby, która zmarła wkrótce po urodzeniu dziecka; on miał jej do wybaczenia znacznie więcej, ale nie było niczego, czego nie można było puścić w niepamięć. Marcin to rozumiał i wycofał się na drugi plan. I wtedy właśnie okazało się, że Ewa jest w ciąży. Dla Tomasza to było jasne. Choć kochali się w Afryce, ginekolog, który ją badał, stwierdził, że do zapłodnienia doszło co najmniej trzy, cztery tygodnie wcześniej. Mógł się mylić, ale Ewa była zbyt dumna, by tłumaczyć… W jednej chwili zmieniła plany i marzenia. Kosztowało ją to sporo nerwów, ale udało jej się jakoś wyprostować swoje życie. Z nowym mężczyzną u boku mogła zacząć od początku. Tylko że gdzieś na dnie duszy wciąż zadawała sobie pytanie, czy Marcin rzeczywiście jest właściwym facetem? Młodszy o dziesięć lat, jego rodzice to prości ludzie. Ojciec prowadzi mały warsztat samochodowy w podwarszawskiej Zielonce. Marcin jest ambitny – to fakt. Ale ambicją trudno zastąpić braki w wykształceniu. Jako dziennikarz motoryzacyjny miał szansę otrzeć się o wielki świat, jednak nawet kiedy wyjeżdżał do Genewy czy Lizbony na wystawy i testy nowych aut, rzadko zapamiętywał coś więcej niż detale dotyczące jakiegoś niebanalnego rozwiązania napędu czy unikalnej, superoszczędnej mieszanki paliwa. Podczas jednej z pierwszych randek pokazał jej zdjęcia z wyjazdu na wystawę motoryzacyjną do Paryża. Na kilkunastu fotografiach prężył się za kierownicą luksusowych sportowych aut. Na jednym zdjęciu – Ewie najbardziej się ono podobało – głaskał chromowaną lampę wysłużonego skutera, przypiętego grubym łańcuchem do latarni. Marcin nie mógł się nadziwić, że zwróciła uwagę właśnie na to zdjęcie, które koledzy zrobili mu „dla śmichu”. W wolny dzień, razem z innymi dziennikarzami motoryzacyjnymi, pojechali doLeMans, żeby popatrzeć na pusty tor Formuły 1. Nikt z całego towarzystwa nie wpadł na pomysł, by rzucić okiem na Luwr czy choćby wjechać windą na wieżę Eiffla. Paryż ograniczał się dla grupki dziennikarzy do terenów wystawowych i metra, którym dojeżdżało się z hotelu. Ewa czuła, że zamknięte getto motoryzacyjnych żurnalistów jest dla niej obcym światem. Nie tylko nie rozumiała przesiąkniętego technicznymi zwrotami żargonu, którym Marcin porozumiewał się z kolegami, ale też zupełnie nie interesowały jej jego fascynacje. Z drugiej strony jego próby wejścia do jej świata i zbliżenia się do jej przyjaciół odbierała jako irytującą nieporadnością uzurpację. Gdy Marcina nie było w pobliżu, Ewa podejmowała stanowczą i –jak jej się wydawało – nieodwołalną decyzję o zerwaniu tej kiepsko rokującej znajomości. Pech chciał, że ten chłopak działał na nią jak kokaina. Mogła wyliczać tysiące argumentów przeciwko tej miłości, ale gdy tylko Marcin jej dotknął, czuła, jak żelazna wola topnieje, a ona, wbrew intencjom, gotowa jest pozwolić mu na wszystko. To dlatego nie potrafiła od niego odejść wtedy, gdy powinna była to zrobić. I z tego
powodu tak niefrasobliwie podchodziła do sprawy antykoncepcji, co musiało się skończyć zgodnie z odwiecznymi prawami natury. – Nie, Marcin nie jest w łóżku supermenem. Choć nie przeczę, bardzo się stara – powiedziała Ewa i po raz pierwszy odniosła wrażenie, że udało jej się Kalinę czymś zaskoczyć. – No proszę, pani redaktor zaczyna mówić ludzkim głosem… – Pytałaś mnie, czy związałam się z nim z powodu seksu. Tak. Nie da się ukryć, że to była sprawa decydująca. Wróżka z namysłem pokiwała głową. – Czyli ten młokos, choć nie był bogiem i musiałaś mu wszystko tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy, sprawił, że znów poczułaś się atrakcyjną kobietą? – Sprawił, że właściwie pierwszy raz od ponad dekady miałam ochotę na seks – sprostowała Ewa. – Mąż naprawdę był taki beznadziejny? Pytania Kaliny robiły się coraz bardziej bezczelne. Ewa pokręciła głową. Dziwiła się sobie, że tak otwiera się przed obcą osobą, której w dodatku nie lubi. – To nie tak. Wiem, że Tomasz podobał się, i to bardzo, moim przyjaciółkom. Jest szarmancki, nieźle zarabiał choć gdyby bardziej się starał, moglibyśmy być w znacznie lepszej sytuacji finansowej. Jest oczytany i wykształcony, tylko… Kalina znów sięgnęła po e-papierosa. Czekała, aż Ewa skończy zdanie, ale ona zamilkła. – Tylko nie miał pasji i woli walki – dokończyła wróżka. – Kopnęłaś faceta w tyłek, bo zamiast iść prostą drogą do celu, snuł plany, z których nigdy nic nie wychodziło. A pomyśleć, że kiedyś mówiło się, że to kobieta jest od tego, żeby rozbudzać w mężczyźnie ambicję… – Nie byłam chyba taka beznadziejna, skoro syn Tomasza woli mieszkać ze mną niż z nim – zaoponowała Ewa. – A co ty w ogóle o nim wiesz? – Kalina uśmiechnęła się samymi kącikami ust. Jej oczy pozostały nieruchomo wbite w twarz Ewy. – Co ty wiesz o tym chłopaku? O jego życiu? O motywacjach, które nim kierują? Przyjęłaś wygodne założenie, że wybrał życie z tobą i twoim nowym facetem, bo cię kocha? A może tak jak i ty nie przepadał za twoim byłym mężem? Ewa poruszyła się niespokojnie. Rzeczywiście nie umiała odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Kuba wolał mieszkać z nią. Tomasz nigdy nie był z nim za bardzo zżyty, ale jednak pozostawał jego biologicznym ojcem. Piętnastolatek, kilka miesięcy temu, stojąc przed wyborem, nie wahał się ani chwili. Dlaczego wrócił z Ewą do Warszawy? Czy tylko dlatego, że chciał skończyć szkołę? A może zadecydowały inne względy? Chyba się zakochał w tej dziewczynie, z którą chodzi do teatru. Czy to coś poważnego? Zajęta swoimi sprawami Ewa przegapiła moment,
w którym jej przybrany syn wszedł w dorosłość. – Co będzie z Kubą? – zapytała Ewa, patrząc z niepokojem na wróżkę. Kalina spojrzała na zegarek i pokręciła głową. – Twój czas minął. Kazałaś mi zajmować się bzdurami, więc na naprawdę ważne kwestie nie wystarczyło czasu. Ewa złapała wróżkę za rękaw bluzki. – Nie zostawiaj mnie tak. Dlaczego uważasz, że akurat pytanie o Kubę było naprawdę ważne? Przez twarz Kaliny przeszedł skurcz. Spojrzała na Ewę przestraszona, a ona puściła rękaw jej bluzki i nerwowo podniosła dłoń do ust. – Rany boskie! Ty coś wiesz. Mów! Co się dzieje! Kalina zamknęła oczy. Wymacała talię tarota i wyciągnęła na chybił trafił jedną kartę. Wciąż nie otwierała oczu. – Powiedz mi, co widzisz. Co to za karta? Ewa przełknęła ślinę. Poczuła, że robi jej się słabo. Widziała ten obrazek już kiedyś, a może i całkiem niedawno. – To… Rycerz w czarnej zbroi na białym koniu. Pod otwartą przyłbicą widać trupią czaszkę. W jednej ręce trzyma jakąś czarną chorągiew, a w drugiej… – A więc jednak Śmierć – przerwała jej wróżka. Otworzyła oczy i spojrzała na Ewę ze współczuciem. – Jak to śmierć? Co to oznacza? – Serce Ewy biło tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Kalina sięgnęła po elektronicznego papierosa i przez chwilę wdychała sztuczny dym. – Śmierć to śmierć. Nie ma tu żadnego prawa łaski. Przykro mi. – Ale zaraz… – Ewa niezgrabnie wstała zza stołu. – Czyja śmierć? Rany boskie! O czym ty mówisz? Kiedy? Gdzie? – Twój przybrany syn przed chwilą zginął. Nic na to nie poradzimy. Nie obwiniaj się. Nie mogłaś temu zapobiec. Ewa otworzyła usta, ale krzyk uwiązł jej w gardle. Osunęła się bezwładnie na krzesło. Kalina obserwowała ją bez słowa. Ewa, zgodnie z jej przewidywaniami, po chwili zaczęła dochodzić do siebie. Z oczu płynęły jej łzy. – Jak możesz być taka okrutna? Przecież to niemożliwe! Kuba jest o tej porze w szkole. Co tam może mu grozić? Nie widzisz, że jestem w zaawansowanej ciąży? Nie powinnaś mnie straszyć. A w ogóle, to przecież Śmierć w tarocie ma podobno różne znaczenia… Wróżka wzruszyła ramionami. – Nie musisz mi wierzyć. Przyszłaś tu na własne ryzyko. Ostrzegałam cię, że zawsze mówię prawdę. Nawet tę najgorszą, najbardziej bolesną. Nie płacisz mi za
gadanie głupot i pieprzenie bzdur o dobrej aurze i brunecie, który przyjdzie do ciebie wieczorową porą. – Ale jak mogłaś mi wywróżyć śmierć… dziecka?! Kalina patrzyła na nią z mieszaniną gniewu i pogardy. – Jeśli chciałaś, żeby ci ktoś powróżył, to trzeba było zaczepić Cygankę na Chmielnej. Ja nie wróżę, nie przepowiadam przyszłości, tylko mówię otwarcie i szczerze, jak jest i jak będzie. – Czyli Kuba… – Przykro mi, ale to już się stało. I nic tego nie zmieni. – Jesteś pewna? Ewa utkwiła w niej błagalne spojrzenie, ale twarz wróżki przypominała oblicze chirurga, który wychodzi z sali po nieudanej operacji. – Przykro mi… Ewa zgarnęła spod krzesła torebkę, jak w koszmarnym śnie, wolnym ruchem zdjęła z wieszaka płaszcz i wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Czuła, że jej świat się właśnie zawalił. Kilkanaście kroków długim korytarzem ciągnęło się niczym cała wieczność. Stojąc pod drzwiami windy, Ewa podjęła decyzję. Nie czekając na przyjazd kabiny ruszyła w stronę schodów. Objęła rękami nienarodzone dziecko i zaczęła biec w stronę wyjścia.
CZĘŚĆ II
ROZDZIAŁ IX Ewa wybiegła na ulicę. Serce biło jej jak oszalałe. Tylko spokojnie, spokojnie… To wszystko jest na pewno jakimś totalnym nieporozumieniem. Nie można dać się zwariować… Po raz setny skarciła się w myślach za tę idiotyczną wizytę u wróżki. Nie dość, że wyrzuciła w błoto dwieście złotych, to jeszcze pozwoliła się tej czarownicy zdenerwować. A przecież Kubie nic nie mogło się stać. Jest w szkole. Zaraz do niego zadzwoni i… Cholera! Ścisnęła telefon tak mocno, że plastik niemal wbił jej się w skórę. To nie jej komórka. W wypadku, w którym straciła samochód, spalił się także jej telefon. Ustalili w domu, że na kilka dni Ewa pożyczy komórkę od Kuby. Wydawało im się, że tak będzie najrozsądniej. Ona – w ósmym miesiącu ciąży – powinna mieć łączność z rodziną. Piętnastolatek nie był zachwycony. Telefon i internet były jego podstawowym sposobem porozumiewania się ze światem. Ale miał na tyle rozsądku i empatii, by nie protestować. Choć codziennie przypominał Ewie i Marcinowi, że wypadałoby mu już wreszcie zwrócić jego własność. Marcin… Ewa wybrała numer swojego mężczyzny i – to już zaczynało ją poważnie irytować – znów odbiła się od automatycznej sekretarki. Dlaczego, gdy byli jeszcze kochankami, on zawsze odbierał jej telefony, zanim wybrzmiał pierwszy sygnał, a odkąd rzuciła męża i zamieszkali razem, nie może się do niego dodzwonić? Stanęła na chodniku i z rozpaczą szukała wzrokiem samochodu. Gdzie, do cholery, zaparkowała to auto? W tym momencie zdała sobie sprawę, że wypatruje swojego renault, które przecież spłonęło kilka dni temu. A dziś, dzięki znajomościom Marcina i jego dobrym układom z dealerami samochodowymi, dostała do „testowania” małe volvo. Wyjęła kluczyki z firmowym breloczkiem i zaczęła klikać na wszystkie strony pilotem do centralnego zamka. Udało się! Samochód zamrugał światłami awaryjnymi zaledwie kilkadziesiąt kroków od bloku wróżki. Z wysiłkiem usadowiła się za kierownicą i ruszyła z piskiem opon w stronę gimnazjum Kuby. Dochodziło wpół do pierwszej. Jej syn na pewno jest o tej porze w szkole. A tam nie mogło go spotkać nic złego. Chyba że… A jeśli miał wuef i coś sobie zrobił? Mogła na niego upaść bramka. Albo grali w piłkę i ktoś go popchnął, przewrócił… Ewa bez powodzenia próbowała przypomnieć sobie plan lekcji Kuby. Czy wziął strój gimnastyczny? Co za absurd. Gdyby nie strach, mogłaby się roześmiać. Czasy, w których nosiło się do szkoły worek z kapciami i trykot na gimnastykę, odeszły w mroki przeszłości, jeszcze zanim Kuba poszedł do pierwszej klasy. Gdyby machiną czasu przenieść do współczesnej szkoły dyrektorkę podstawówki, którą ukończyła Ewa… pewnie dostałaby zawału. Żadnych stylonowych niebieskich fartuszków ani tarcz – nawet przypiętych agrafkami. Dzieciaki w kolorowych bluzkach, trzynastoletnie dziewczyny w minispódniczkach, a chłopcy w spodniach, które wiszą nisko w kroku, odsłaniając szpanerską bieliznę od Calvi-
na Kleina. Taki widok z pewnością zabiłby starą Konicę, która darła się jak pijany sierżant, gdy odkryła, że ktoś ma urwany guzik od fartuszka, a co czwartek biegała na zebrania egzekutywy komitetu dzielnicowego PZPR. Ewa zaparkowała krzywo, jednym kołem na chodniku. Nowoczesne gimnazjum, do którego chodził Kuba, przypominało szkołę z ulubionego serialu Ewy w czasach, gdy sama jeszcze była ledwie licealistką: Beverly Hills 90210. Jasny przestronny budynek. Kilka schodków, obok podjazd dla wózków. Wokół dużo zieleni. Ściany w wesołych pastelowych barwach. Budując szkołę na początku XXI wieku, pomyślano już o tym, by wyposażyć ją w salę koncertową, bibliotekę i basen. Ewa nie mogła zrozumieć, dlaczego Kuba nie lubi swojego gimnazjum i odlicza miesiące, które dzielą go od końcowych egzaminów. Wszystko tu emanowało spokojem. Ewa czuła, jak puls jej zwalnia, a oddech się wyrównuje. Jadąc, podświadomie oczekiwała, że zobaczy dymiące zgliszcza. Bała się, że potwierdzą się jej najgorsze obawy. Oczyma duszy widziała kadr niczym z horroru: sanitariusz pogotowia ratunkowego wolnym ruchem zasuwa zamek błyskawiczny czarnego plastikowego worka, popycha nosze na kółkach do wnętrza karetki i samochód odjeżdża wolno, bez włączonego sygnału świetlnego, bez żadnej nadziei… Na szczęście niczego takiego nie dostrzegła. Przed szkołą było pusto. Wysiadła z auta, kliknęła pilotem, zamykając centralny zamek, i weszła po schodach. Szarpnęła klamkę. Drzwi ani drgnęły. Zdezorientowana spojrzała na zegarek i jeszcze raz nacisnęła klamkę. – Zamknięte! Nie widzi? Ewa rozejrzała się, jednak nie potrafiła zlokalizować źródła głosu. W końcu zrozumiała, że ktoś mówi do niej przez interkom zamontowany przy szklanych drzwiach. Zbliżyła usta do urządzenia i nacisnęła okrągły błyszczący przycisk. – Jestem mamą Kuby Jaworskiego. Czy mógłby mi pan otworzyć? Mam pilną sprawę do syna. – A umówiona była? Ewa stłumiła chęć rozbicia kopniakiem szklanych drzwi. Jej serce znów zaczęło walić jak oszalałe. – Byłam umówiona. Proszę mnie wpuścić. – Az kim była umówiona? Miała granitową pewność, że ten sukinsyn siedzący gdzieś niedaleko w stróżówce, być może kilka metrów od drzwi, bawi się jej kosztem. Po ludzku mu współczuła. Młodzież potrafi zapewne okrutnie sobie z niego drwić, bezbłędnie rozpoznając ograniczonego umysłowo kretyna. Musi się na kimś odgrywać, inaczej któregoś dnia sięgnie po sznur i powiesi się na żyrandolu. Jednak pokłady empatii nigdy nie były u Ewy szczególnie głębokie, zwłaszcza dziś.
– Proszę natychmiast otworzyć! Przyjechałam tu z kuratorium i nie mam całego dnia na tę zasraną szkołę! – wydarła się do interkomu i tak jak się spodziewała, skutek był natychmiastowy. Nie minęła nawet sekunda, gdy usłyszała brzęczyk, drzwi ustąpiły, a Ewa wpadła do przeszklonego holu, o mało nie przewracając niewysokiego wąsatego pięćdziesięciolatka. – Niech mi wybaczy! – Woźny niemal wyrwał jej rękę, usiłując pocałować dłoń Ewy. – Ale tu kręci się różny element. Te pedofile i w ogóle… A dzieci to też bynajmniej nie aniołki, no i trzeba się czasem tak zabarykadować… – Czy ja wyglądam na pedofila? Co mi pan tu… – próbowała ominąć mężczyznę, ale w jej stanie nie było to łatwe. – To wszystko przez ten program „Bezpieczne gimnazjum”… – Facet miał niemal łzy w oczach. – Dyrektorka kazała… To znaczy pani dyrektor Nowicka… zarządziła, że u nas ma być zero tolerancji dla narkotyków i alkoholu. A jak który smarkacz popalał coś w toalecie, to potem miał grube nieprzyjemności. No i musielimy zacząć zamykać szkołę, żeby się te dealery nie kręciły… – No właśnie! – Ewie udało się wreszcie wciąć w monolog skruszonego ciecia. – Ja w sprawie tego programu „Bezpieczne gimnazjum”. Muszę znaleźć Kubę Jaworskiego. Czy może mnie pan natychmiast zaprowadzić do trzeciej B? Woźny podrapał się z namysłem w szorstki policzek. – Jaworski? Czy ja wiem… Bo widzi pani… Kiedyś pracowałem w podstawówce. Ale jeszcze za starych czasów, gdy szkoła miała jak pan Bóg przykazał osiem lat. No i wtedy była jakaś szansa na to, żeby poznać tych smarkaczy. Osiem lat to jak by nie patrzeć, kawał czasu. A teraz? Na trzy lata przychodzi tu tysiąc dzieciaków. Gimnazjum zbiorcze, rozumie pani, przywożą z całej gminy, a i jeszcze z okolic, bo podobno poziom nieprzeciętnie wysoki. Ale jakoś żadnego Jaworskiego… – Trzecia B. Nie wie pan, gdzie jest klasa trzecia B? Ewa czuła, że zaraz wybuchnie. Lekko się pochyliła, bo dziecko, wyczuwając jej zdenerwowanie, zaczęło ją rytmicznie kopać w okolice żołądka. – Trzecia B? Ja miałbym nie wiedzieć? Ja? Pewnie, że wiem. To na parterze. Trzeba skręcić w prawo, piąte drzwi po lewej stronie. Odwrócił się na moment, żeby machnąć ręką w odpowiednim kierunku. Ewa wykorzystała to, żeby go ominąć, i po chwili biegła, stukając obcasami, aż po pustym korytarzu niosło się echo. Nim zdążyła dobiec do klasy, rozległ się dzwonek. Sekundę później drzwi trzeciej B otworzyły się z impetem, a z klasy wypłynął niepowstrzymany strumień kolorowej, rozkrzyczanej młodzieży. Ewa odsunęła się o dwa kroki, instynktownie zasłaniając rękami brzuch. Oparła się plecami o przeciwległą ścianę i patrzyła na twarze dzieci biegnących w stronę automatów z colą i słodyczami stojących w holu. Jednak Kuby nie zauwa-
żyła. Gdy ostatni młodzieniec, lekko się zataczając, wybiegł z klasy, zajrzała do środka. Wciągnęła powietrze i skrzywiła się z niesmakiem. Ciasne wnętrze, które jeszcze przed chwilą gościło czeredę naładowanych hormonami piętnastolatków, zdecydowanie domagało się gruntownego przewietrzenia. Przy biurku siedziała nieruchomo kobieta dobiegająca sześćdziesiątki. Miała zamknięte oczy i bladą, cienką jak pergamin skórę. – Szukam Kuby Jaworskiego… Nauczycielka nie zareagowała. Ewa przełknęła ślinę. – Proszę pani! – Potrząsnęła siedzącą za biurku posągową postać za ramię. Kobieta otworzyła oczy i spojrzała na Ewę z wyrzutem. – Dlaczego jeszcze pani mnie dręczy? Proszę mi dać odpocząć. Pięć minut… Ewa zdusiła w sobie chęć użycia przemocy. Kobieta nie wyglądała na osobę zdolną do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego ani intelektualnego, ale nie musiała tu robić pompek czy rozwiązywać zagadek matematycznych. Miała tylko odpowiedzieć na pytanie. – Bardzo panią proszę, niech się pani skupi… Czy był dziś na lekcji Kuba Jaworski? – Kuba? – Kobieta zatrzepotała rzęsami. – Jaki Kuba? Ewa oparła się o pobazgraną flamastrem ławkę. Marzyła tylko o tym, żeby to się jak najszybciej skończyło. Chciała odnaleźć Kubę, upewnić się, że nic mu nie jest, wrócić do domu i wziąć prysznic. Albo jeszcze lepiej, długą kąpiel w letniej wodzie. – Kuba Jaworski. Miała pani właśnie lekcję z trzecią B. Czy był na niej… – Aa, tak… – W oczach nauczycielki pojawił się błysk zrozumienia. Ewa odetchnęła z ulgą. – A więc był na lekcji? Kamień spadł mi z serca. Jakoś go przeoczyłam, gdy ta horda wychodziła na przerwę, ale naprawdę… – Nie! – przerwała jej nauczycielka. – Nie powiedziałam, że Jaworski był na lekcji, tylko że już kojarzę, o kogo chodzi. To pani syn? Powinnyśmy porozmawiać. Ewa poczuła, że serce znów bije jak szalone. – Co się stało? Rany boskie! Starsza kobieta spojrzała na nią nieco zdziwiona. – Cieszę się, że pani tak się tym przejmuje, choć w tym stanie… – Krytycznym okiem zlustrowała sukienkę opinającą brzuch Ewy. – Nie wiem, czy nie odłożyć tej rozmowy na „po”. – Niech mi pani wreszcie powie, co się stało z moim synem! – wybuchła Ewa. Nauczycielka przymknęła oczy, a na jej twarzy pojawił się wyraz wystudiowanego cierpienia.
– Kuba bardzo się opuścił od zeszłego roku. A na dodatek na lekcjach pojawia się od wielkiego dzwonu. Przychodzi i wychodzi, kiedy chce. Nie prowadzi zeszytu. Wydaje mu się, że jest dorosły, a to przecież najważniejszy rok w gimnazjum. Od tego, jak… Ewa zerwała się z ławki. – Był dziś na lekcji czy nie?! – No właśnie o to mi chodzi, że… Drzwi do klasy otworzyły się i Ewa zobaczyła puszystą brunetkę w zdecydowanie nieodpowiedniej dla jej wieku i figury minispódniczce. Dziewczyna dawała jej jakieś znaki. – Przepraszam na moment… – Ewa przerwała nauczycielce i wyszła na korytarz. – Podobno szuka pani Kuby Jaworskiego? – zapytała brunetka. – Boję się o niego. Czy coś mu się dziś stało? Dziewczyna przez moment coś rozważała. W końcu jednak nabrała powietrza i zaczęła mówić: – No bo Kuba zabujał się w tej Karoli z trzeciej A, nie? No i dzisiaj mieli rano jakiś taki mały fajt, nie? Karola się wkurw. no… wpierdzieliła się, że Kuba niby propsuje inną foczkę, no i strzeliła mu brejkap, nie? A Kuba zrobił zjazd. – Nie nadążam… – Ewa potarła nerwowo czoło. – Nie wiem, co Kuba zrobił i gdzie teraz jest. – No gdzie jest, to nie wiem. Ale na pewno wypadł na wolność, bo Jolka widziała jak… – Jaka Jolka? – No taka kumpela Karoli. Ta co jest zabujana w Śrubie. Ewa pokręciła głową. – Śruba to ksywka… Kuby? Brunetka popatrzyła na nią ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem. – Śruba to Śruba. Koleś taki… Już trzeci rok próbuje zrobić drugą klasę, ale mu nie wychodzi, bo ciągle jest napruty. A Kuba jest generalnie w porzo. Tylko niepotrzebnie startował do tej Karoli. Ona lubi wku… wkurzać facetów. To ją kręci. Była już z paroma i wszystkich w końcu hejtuje. Ewa zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. – Posłuchaj, zaraz się skończy przerwa i będziesz musiała pójść na lekcje, a ja wciąż nie wiem, gdzie jest mój syn. Dziewczyna przewróciła oczami. – Dobrze. Widzę, że muszę po polsku i dużymi literami, bo pani inaczej nie rozkmini. Kuba pożarł się z Karolą przed lekcjami i poszedł w cholerę. Nie ma go w szkole. Siemka! – Siemka?
– Siemka to nie do pani, tylko do Lasera… – Dziewczyna brodą wskazała ogolonego na łyso dryblasa, który nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. – To jest men… – Chyba menel. – Ewa krytycznie oceniła sympatię swojej rozmówczyni. – Kawał świni – zgodziła się dziewczyna. – Ale co ja poradzę, że tacy mnie kręcą? Ewa wzruszyła ramionami. Nagle poczuła, jak bardzo jest zmęczona i zestresowana. Musi znaleźć Kubę, zanim coś mu się stanie. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że zgodnie z tym, co mówiła wróżka, na ratunek było już za późno. To po prostu nie może być prawda. – Dzięki za pomoc. Lecę szukać dalej. Ach… – Złapała za rękę odwracającą się już do niej plecami dziewczynę. – Nie wiesz przypadkiem, dokąd mógł pójść Kuba o tej porze? Macie jakieś… – Wykrzywiła usta w grymasie, który od biedy mógł imitować uśmiech. – Jakieś swoje kryjówki? Brunetka pokręciła głową. – Nie wiem. Pewno poszedł w miasto… Narazka! Muszę lecieć. Ewa ruszyła w stronę wyjścia. Nie odpowiedziała na zaczepkę woźnego, który próbował bezskutecznie zatrzymać ją na schodach. Ominęła go bez słowa i podbiegła do samochodu. Tu dopiero zaczęła gorączkowo się zastanawiać. Nie miała żadnego pomysłu. Wyjęła komórkę i wybrała numer domowego telefonu stacjonarnego. Po pięciu sygnałach rozłączyła się, nie czekając na głos automatycznej sekretarki. Potem zadzwoniła do Marcina. – Odbierz… – wyszeptała. – Odbierz ten cholerny telefon…
ROZDZIAŁ X – Chciałeś się spotkać? Masz jakiś problem? – Johann niemal niezauważalnym ruchem przekręcił przegub lewej ręki z doskonałą podróbką szwajcarskiej Omegi, i sprawdził godzinę. Marcin odchrząknął i upił łyk kawy z papierowego kubka. – Problem polega na tym, że nie mam żyłki do interesów. Chyba muszę się wycofać. Myśli pan, że mógłbym jakoś odzyskać te sto euro, które wpłaciłem? To była pomyłka… Starszy mężczyzna pokiwał głową i z rękami założonymi do tyłu wolnym krokiem ruszył przed siebie. Marcin westchnął cicho. Nie podobał mu się pomysł, by spotykać się w pustawej o tej porze galerii handlowej. Powinien być w pracy, przy biurku. Właśnie rozpoczyna się kolegium redakcyjne. Nerwowo spojrzał na wyświetlacz komórki. Zaraz zaczną się wściekłe telefony. Naczelny będzie chciał wiedzieć, dlaczego nie ma go na omówieniu numeru. Z drugiej strony Marcin sam prosił Johanna o tę rozmowę. A skoro tak, musiał się dostosować i tyle… – Kim jest twój Vater? – zapytał Johann. Marcin wzruszył ramionami. – Mechanikiem samochodowym. Ale już prawie nie pracuje. Kręgosłup go boli od dźwigania. Zależy mi bardzo na tym, żeby odzyskać te pieniądze. Kwota niby nie jest aż tak porażająca, ale skoro nic nie zdziałałem, a podpisałem kwity, to za chwilę okaże się, że znów muszę wpłacić czterysta złotych, a na to mnie już nie stać. – Rozumiem… – Mężczyzna z zainteresowaniem kontemplował bajecznie drogie spinki do mankietów w salonie jubilerskim. – Teraz wszystko rozumiem. Mechanik w Polsce zawsze był wielki pan, nicht wahr? Nigdy nie musiał uganiać się za zarobkiem. Po prostu rano otwierał Werkstatt i szacował wzrokiem kolejkę aut, które od świtu stały przed bramą. Ty, ty… i ty… – grubym palcem wskazywał wyimaginowanych klientów ojca Marcina. – A reszta w przyszłym tygodniu, ja? – Jest pan zainteresowany tym modelem? – zapytała z nadzieją sprzedawczyni. – Doskonały wybór. Spineczki ozdobione są małymi diamencikami, a mechanizm… Johann popatrzył na nią zdziwiony. – Podobają się panu te spinki z wystawy? Podać je? – Stuknęła tipsem w szybę w miejscu, które wskazywał palec Johanna. Niespiesznie schował dłoń do kieszeni, odwrócił się i bez słowa, wolnym krokiem oddalił w stronę Coffee Heaven. – Mój ojciec jest prostym człowiekiem, ale nic mu nigdy z nieba nie spadło! – oburzył się Marcin. – Kiedyś, jeszcze za komuny, rzeczywiście było nam łatwiej. Samochodów jeździło mniej, ale za to niemal wyłącznie jakieś strucle. Robota
sama pchała się w ręce. Jednak ostatnio sporo się zmieniło, choć nadal sprowadzamy trupy z Niemiec. Teraz, żeby zmienić głupią żarówkę, trzeba mieć licencjat z elektroniki. Każdy samochód ma komputer, a ojciec się na tym nie zna. – To dlaczego nie pomożesz mu prowadzić warsztatu, co? Vater na pewno marzył o wychowaniu następcy. Jesteś jedynakiem? Marcin spojrzał na niego z ukosa. Nie bardzo chciał się zwierzać obcemu facetowi ze swoich problemów rodzinnych. Jasne, że jego ojciec widział w nim swojego następcę. Od wczesnej młodości Marcin przesiadywał w warsztacie. Miał pięć lat, gdy samodzielnie czyścił zapchane dysze wolnych obrotów w małych fiatach. Jako dziesięciolatek umiał rozkręcić i skręcić gaźnik. Na dwunaste urodziny dostał akumulatorową wkrętarkę i do dzisiaj uważał, że był to najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymał. Jednak odkąd skończył piętnaście lat wiedział, że nigdy nie spełni nadziei, jakie w nim pokładał jego ojciec. Nie chciał spędzić życia w garażu. Widział, ile zdrowia kosztuje praca „na swoim”. Siedem dni w tygodniu, wciąż w oparach spalin. Ręce ojca, pociemniałe od smaru, naznaczyły rany po oparzeniach, odmrożeniach, skaleczeniach. Marcin cenił ciężką pracę, jednak swoją przyszłość widział zupełnie inaczej. – Nie po to kończyłem szkoły, żeby siedzieć w jakiejś śmierdzącej norze przez szesnaście godzin na dobę… – zaczął mówić z rosnącą irytacją. – To zresztą zawód bez przyszłości. Zauważył pan, że coraz mniej rzeczy się naprawia? Kiedy byłem dzieciakiem, w naszej okolicy miało warsztaty kilkanastu fachowców, do których zanosiło się zepsute radio, telewizor czy buty. Gdy matce poszło oczko w rajstopach, to zanosiła je do repasacji. Pralkę rodzice kupili jeszcze w latach siedemdziesiątych i wyrzucili dopiero za prezydentury Kwaśniewskiego. Teraz kupujemy pralki co pięć lat, bo gdy coś zaczyna stukać w łożyskach bębna albo nawala programator, to byle Kaziu czy Waldek tego nie naprawią. Trzeba byłoby wezwać kogoś z serwisu, a to się zupełnie nie kalkuluje. Lepiej za ten tysiąc z groszami kupić nową pralkę. To samo z lodówką czy telewizorem. Kończy się gwarancja i produkowany gdzieś w Chinach szajs się rozpada. Tak zaraz będzie z samochodami. W salonie, gdy kupuje pan nówkę sztukę, dają pięć, a czasem i siedem lat gwarancji. Przez ten czas mało co się psuje, a jeśli nawet, to jedziesz do autoryzowanego serwisu i nic cię nie obchodzi. A potem gwarancja się kończy, od razu nawala pompa, sprzęgło i reduktor. Podjeżdżasz do warsztatu, a tam okazuje się, że nie można wymienić jednej zakichanej zębatki, tylko od razu cały moduł za pięć tysięcy. Wkurzasz się, ale płacisz. Po pół roku siada w aucie elektryka. Płacisz tysiaka, a potem sprzedajesz rzęcha Ukraińcom albo porzucasz w pobliskim lasku i podpalasz. Kasujesz ubezpieczenie i kupujesz nówkę w salonie. Tak, panie Johannie, żeby prywatny warsztat miał sens, trzeba by zainwestować w komputery, bajery i ludzi po politechnikach do obsługi. Zapotrzebowanie na tych, co to tylko wyklepią, owiną drutem i zaszpachlują, będzie coraz mniejsze. A ja nie chcę inwestować
czasu, sił i pieniędzy w umierającą branżę. Marcin przerwał, dopił kawę i ze złością cisnął tekturowy kubek do przepełnionego kosza na śmieci. Johann patrzył na niego z ironicznym uśmieszkiem. – No, no! Lieber Martin! A już się bałem, że u ciebie nie bardzo z gadaniem. Tymczasem widzę, że cię nie doceniałem… Co za pasja! Co za Schwung… Z rozmachem klepnął Marcina w plecy, a ten potknął się i byłby upadł, ale Johann w porę złapał go za kołnierz. Ochroniarz stojący przy wejściu do Empiku popatrzył na nich z zainteresowaniem. – Facet nie może być miękki. – Johann z nagłą surowością ściągnął brwi. – Mężczyzna, który ma jaja, nie ma prawa poddawać się bez walki. Pamiętaj, mein Sohn, że w przyrodzie najlepsze samice dają tylko samcom alfa. Chcesz być samcem alfa? Marcin bezwiednie skinął głową. – No właśnie! – Johann spojrzał na niego nieco życzliwiej. – Pewno myślisz, że to diabelnie trudne, co? Przyznaj się. Chcesz dobrać się do konfitur, ale paraliżuje cię strach przed porażką? Marcin spuścił wzrok. – Wydaje ci się, że nie dasz rady? – Bo nie dam. Nie umiem… – Nein! Bzdura! – huknął Johann. – Nigdy w tym kraju nie będzie lepiej, bo dziewięćdziesiąt procent facetów to cioty i mazgaje. Nic dziwnego, że Polki rzucają się na każdego cudzoziemca… – Uśmiechnął się i przeczesał palcami brodę. – Tutejsi faceci to zmęczeni życiem frajerzy, którzy na twarzach mają wypisaną porażkę. Mädchen to instynktownie czują i dlatego, jeśli mają choć trochę rozumu, szukają lepszych genów. – Nie jestem frajerem, a moja dziewczyna… – Daj spokój! – Johann poufałym gestem poklepał go po policzku. – Wierzę w ciebie. Naprawdę. I wiem, czego potrzebujesz. – Potrzebuję kasy… – Marcin wzruszył ramionami. Ku jego zdziwieniu, Johann przytaknął. – Ja. Das ist klar. Potrzebujesz miliona… powiedzmy dwóch milionów złotych, żeby wybić się na niepodległość. To twoja wolność finansowa. Zgarniasz dwa miliony i możesz spokojnie zająć się przyjemniejszymi sprawami niż zarabianie pieniędzy. To naprawdę nie jest trudne. Jeśli masz taką forsę, oddajesz portfel doradcy inwestycyjnemu w jakimś dobrym banku i bez szarpaniny dostajesz, powiedzmy… dziesięć procent rocznie. Same bezpieczne inwestycje w obligacje, lokaty i akcje pewnych spółek. Są takie fundusze zamknięte dla ludzi dysponujących większą gotówką. Wierz mi, dziesięć procent rocznie to bardzo konserwatywne i ostrożne szacunki, bo normą w takich funduszach jest pięćdziesiąt i więcej procent. Ale niech będzie dziesięć. Z dwóch milionów dostajesz, powiedzmy, sto
osiemdziesiąt tysięcy zysku rocznie. To dzielone na dwanaście miesięcy daje ci piętnaście tysięcy comiesięcznej wypłaty. I to nie naruszając kapitału bazowego. Pasuje ci to? Marcin przełknął ślinę. Piętnaście tysięcy! Za piętnaście tysięcy miesięcznie mógłby naprawdę godnie żyć. Mój Boże! Piętnaście tysięcy! Utrzymałby rodzinę. Zapewnił dobre, spokojne życie Ewie i dziecku. Zero trosk. Mogliby wyjeżdżać zimą do krajów o lepszym klimacie. Wynajęcie domu na kilka miesięcy gdzieś w Hiszpanii albo w południowej Francji byłoby naprawdę w ich zasięgu. Zasypialiby przy graniu cykad w przytulnym kamiennym domku. Rano niespieszne śniadanie. Jakaś bagietka, dżem, kawa… Tak jak to robią Francuzi. Później spacer albo wyjazd nad morze starym, ale dobrze odrestaurowanym renault 4. Obiad w znanej tylko miejscowym oberży. No i wieczór: książka, rozmowy, a nocą boski seks przy blasku księżyca. Bajka… Johann obserwował go spod oka z wyrozumiałym uśmiechem. – Martin! Marcin z ociąganiem wrócił do rzeczywistości. – Bardzo chciałbym zarobić jakoś te dwa miliony, ale boję się, że naprawdę nie dam rady. Nikt nie chce słuchać, jak opowiadam o eliksirze. – To oczywiste. – Johann pokręcił z dezaprobatą głową. – A ty chciałbyś słuchać jakichś dyrdymałów o głupim kremie? Nie pamiętasz, co wam mówiłem na pierwszym spotkaniu? – Wiem… – Marcin przetarł zmęczone oczy. – Próbowałem, tak jak nam tłumaczyłeś, skupiać się na sieci sprzedaży… – Na networku – poprawił go Johann. – Sorry, na networku. Ale najwyraźniej nie mam aż takiego daru przekonywania. Nie mogę przecież nikogo zmusić, by w to wszedł. Wszyscy kiwają głowami i zmieniają temat. Johann przystanął przed stoiskiem z lodami Grycana, wyjął z portfela gruby plik banknotów i ostentacyjnie wyciągnął z niego sto złotych. – Poproszę dwie… a co tam! Niech się mój cholesterol cieszy… Drei Kugeln lodów waniliowych. – Nie ma pan drobniejszych? Ekspedientka ubrana w firmowy fartuszek i niewiele ponad to zmierzyła Johanna niechętnym wzrokiem. – Nein. – Uśmiechnął się. – Nie mam drobnych, bo dzięki mojej pracy mam same grube. – To musi być ciężka robota, skoro tak dobrze płacą. – Sarkazm, z jakim dziewczyna to powiedziała, powinien urazić Johanna. Jednak on uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Absolutnie nie, Fräulein… – Pochylił się nieco, żeby odczytać imię na pla-
kietce przypiętej na jej piersi. – Fräulein Sabina! Fantastyczne imię! A jak pasuje do pani urody i osobowości… Zażenowany Marcin przewrócił oczami, ale ekspedientka była wpatrzona w Johanna jak w jasnogórski obraz. – Taka piękna i mądra kobieta nie powinna się marnować, pracując na tak mało eksponowanym stanowisku – sączył cicho słowa Johann, a sprzedawczyni zastygła z łyżką do lodów wbitą w zamarznięty śmietankowy blok. – A co, ma pan dla mnie lepszą robotę? Za ile? – Za ile? Już za chwilę… – Johann roześmiał się, ubawiony własnym dowcipem. – Ale nie jest pan jakimś zbokiem? – zaniepokoiła się nagle ekspedientka. – To legalna praca? Nie w jakimś burdelu? Nie to, żebym była jakaś cnotka, ale nie lubię, jak się ze mnie robi głupią wariatkę… – No skąd! – Święte oburzenie Johanna było niemal autentyczne. – To przyzwoita robota, która da pani satysfakcję, poczucie spełnienia i pieniądze. Duże pieniądze. A zaryzykowałbym nawet i powiedział: bardzo duże pieniądze… – Dobra, przekonał mnie pan. – Dziewczyna zrobiła gest, jakby chciała zdjąć fartuch, ale w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że bez niego zostałaby praktycznie goła. – Proszę nie robić demonstracji, Fräulein Sabina. – Johann powstrzymał ją gestem. – Dla mnie czas jest wrogiem, ale w pani wieku jeszcze można poczekać te kilka godzin… Wyjął z kieszeni marynarki wielkie złote pióro. Odkręcił skuwkę i nabazgrał stalówką na serwetce numer telefonu. – Zadzwoń do mnie, jak skończysz tę beznadziejną robotę. Spotkamy się i opowiem ci o pracy, która zmieni twoje życie w słodką bajkę. A teraz, jeśli pozwolisz, chętnie spróbowałbym tych waszych Vanilleeis. – Jak ty to robisz? – zapytał z podziwem Marcin, gdy oddalili się kilkanaście kroków od stoiska z lodami. Johann, mile połechtany, zmrużył oczy i zamruczał jak kot drapany za uchem. – Och, to przecież nic takiego. Trzeba tylko nieco pewności siebie, entuzjazmu, spokoju i uczciwości. – Uczciwości? Johann z błogą miną delektował się smakiem lodów waniliowych. – Natürlich! Przecież nie zamierzam nikogo oszukiwać. Jeśli wciągnę tę dziewczynę do biznesu, to i ja zarobię, i ona. To klasyczny przykład strategii win-win. Słyszałeś o tym? Tu w Polsce wciąż się ludziom wydaje, że sukces jednych musi się wiązać z porażką innych. Das ist Fehler! Błąd! Myślenie dziewiętnastowiecznymi kategoriami. Na Zachodzie już dawno zrozumiano, że harmonijne
budowanie dobrobytu całego społeczeństwa jest najskuteczniejszą metodą dochodzenia do indywidualnego dostatku. Win-win! Ja wygrywam i ty wygrywasz. Obaj jesteśmy zadowoleni i bogaci. Verstehen? Rozumiesz? Marcin pokiwał głową. – Wiara – ciągnął Johann, nadgryzając rozmiękły wafelek – wiara, entuzjazm i profesjonalizm czynią cuda. Z ręką na sercu odpowiedz sobie na pytanie: czy naprawdę zrobiłeś wszystko, żeby wciągnąć swoich przyjaciół w krąg wielkich pieniędzy? Czy dałeś z siebie wszystko, żeby przeprowadzić ich na jasną stronę mocy? Każdy z nas ma potencjał, żeby zostać milionerem. Trzeba tylko w to uwierzyć. – Sama wiara to w moim przypadku za mało – westchnął Marcin. – Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: „Przesuń się stąd tam!”, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was1 – zacytował Johann z namaszczeniem. – Wiesz, kto to mówił? Jezus. To był naprawdę mądry gość. Rozejrzyj się. Większość z tych ludzi, którzy tyrają za pół średniej krajowej, mogłaby dojść w krótkim czasie do majątku. Przysięgam ci, że gdybym podszedł do któregoś z nich i z wiarą i entuzjazmem przedstawił nasz plan, poszliby za mną jak apostołowie za Chrystusem. I nie pożałowaliby. Zobacz… Ta dziewczyna… Fräulein Sabina. Nie powiedziałem jej ani słowa o eliksirze, a uwierzyła, że dzięki mnie będzie bogata. I zaręczam ci, że będzie! Bo ma wiarę i determinację. Znajdź w sobie takie uczucia, a w miesiąc zostaniesz milionerem. – Jak? Johann sapnął zirytowany. – Scheisse! Naprawdę muszę ci wszystko tłumaczyć jak chłop krowie na miedzy… Zrób listę wszystkich osób, które znasz. Wszystkich, verstehen? Nikogo pochopnie nie skreślaj. Nię mędrkuj, że ten się nadaje, a ten to na pewno nie. Usiądź na tyłku i dzwoń. Zapraszaj na rozmowy, po kilka osób albo pojedynczo. Poświęć na to cholerne dwa tygodnie, miesiąc. Gdy opowiesz o tym dwustu, trzystu osobom i nie znajdziesz dziesięciu, które zdecydują się wejść w nasz biznes, to uznam, że się myliłem co do twoich zdolności. Dziesięć osób! Rozumiesz? To powinna być dla ciebie pestka! – No tak… – Marcin wahał się, czy rozpoczynać nowy temat, jednak czuł, że musi zadać to pytanie. – Ma pan całkowitą rację. Na pewno się uda. To tylko kwestia czasu. Ale… Johann uniósł brwi. – Ale co? – Jest jeszcze jedna rzecz, o którą muszę pana zapytać. Chodzi o Krystiana Borka… Tego faceta, u którego się spotkaliśmy w jego dworku pod Wyszkowem. Johann spojrzał znacząco na zegarek. – A, tak. No wiem. O co chodzi?
Marcin zagryzł wargi. – Chodzi o to, że zastanawiam się, w co on gra i co chce ugrać? Bo chyba nie gra w tę samą grę co my. – Tak? – Brwi Johanna prawie dotknęły nasady siwych włosów. – A dlaczego tak myślisz? – Nie wiem… – Marcin wzruszył ramionami. – Widziałem go w parku z naszą telewizyjną gwiazdką. Spięta twarz Johanna się rozluźniła. Odetchnął z ulgą. – A wiesz, że ja też zauważyłem, już na tym naszym spotkaniu, że oni mają się ku sobie? Ha! Młodzież… – Zarechotał i mrugnął do Marcina porozumiewawczo. – Niby wszyscy wiedzą, że nie należy łączyć biznesu z interesem, ale… O Boże! – Wybuchnął tubalnym śmiechem. – Nie łączyć biznesu z… Łapiesz? Interesem… Ha! Ha! Marcin się skrzywił. Po co w ogóle mówił o tym temu błaznowi? Może on rzeczywiście jest guru, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy, ale podejście do stosunków damsko-męskich ma na poziomie licealisty. – Jeśli to wszystko, to… – zaczął Johann, ale przerwał i popatrzył zdziwiony na Marcina, który wygiął się, usiłując wyłuskać wibrującą komórkę z kieszeni ciasnych dżinsów. – Przepraszam… Ale to żona. Muszę odebrać. – Ich verstehe… – Johann wzruszył ramionami. – Familien… Rodzina jest najważniejsza. Zresztą chyba już skończyliśmy. Marcin odebrał telefon i przez minutę słuchał w milczeniu. Ewa, bardzo zdenerwowana, wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Wreszcie odetchnął głęboko i spróbował odpowiedzieć na serię pytań. – Musiałem być w jakiejś dziurze. Jestem niedaleko Pałacu Kultury, tu zawsze są jakieś problemy. Nie denerwuj się. Przepraszam… – Starał się, żeby jego głos miał jak najbardziej kojący, wyciszający emocje ton. – Już stąd wychodzę. Tak… Rozumiem… Postaram się go znaleźć. Na pewno wszystko jest w porządku.
ROZDZIAŁ XI – Stój! Wariacie! Gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że stracił równowagę. Dziewczyna mocno pociągnęła go za kaptur bluzy. Żeby się nie przewrócić, zrobił krok do tyłu i potknął się o krawężnik. Słuchawki wypadły mu z uszu i w tym momencie usłyszał ryk klaksonu, a rozpędzona taksówka przemknęła dosłownie centymetry od jego nóg. – O! Shit! Wstał i nieprzytomnym wzrokiem omiótł stojącą przed nim dziewczynę. – Siemka, Natalia. Dzięki! – Czyś ty zwariował?! Przecież wylazłeś prosto pod samochód! Kuba wyłączył iPoda i uśmiechnął się do zdenerwowanej dziewczyny. – Nie dramatyzuj. Przecież nic się nie stało. Uratowałaś mi życie, ale nie rób od razu sceny. – Gdybym spóźniła się o sekundę… – Ale się nie spóźniłaś, i wiesz co? Jestem ci winien lody. Natalia pokręciła głową, a ciemne włosy na moment zasłoniły jej twarz. Odgarnęła je gestem pełnym gracji. – Chętnie… kiedyś. Już nawet nie pamiętam, jak smakują lody. Nie jem ich od lat. Nie mogę… – To może kawa? – Już dzisiaj piłam. Ale możesz mnie kawałek odprowadzić. Jeśli oczywiście nie spieszysz się dokądś… – No nie! Mam mnóstwo czasu. Chętnie się z tobą przejdę! Idziesz do teatru? Natalia się uśmiechnęła. Ten małolat naprawdę się stara. Ruszyli Warecką w stronę placu Powstańców. – A nie powinieneś być o tej porze w szkole? Kuba poczuł, że się czerwieni. Nie znosił tego. W takich chwilach czuł się kompromitująco młody. Liczył na to, że gdy za parę miesięcy skończy szesnaście lat, jego policzki przestaną wreszcie pąsowieć. – Szkoła to nudy. – Starał się mówić maksymalnie luzacko. – Zresztą dzisiaj i tak nie było nic ciekawego. Dwa wuefy, religia, polski, matma… Zawracanie głowy. – A więc zwiałeś z lekcji? – domyśliła się Natalia. – Kurczę, chłopaku, nie spodziewałam się tego po kimś, kto chodzi do teatru. Z drugiej strony, krejzol, który wyłazi bezmyślnie na ulicę… – Kuba… Sorki, co za palant ze mnie. Nie przedstawiłem się… Kuba Jaworski. Popatrzyła na niego rozbawiona. Oczekiwała, że przedstawiając się, szar-
mancko pocałuje ją w rękę, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Pomyślała, że chłopak jest nieco zakręcony, ale to raczej nie wariat. – Masz ochotę na gorącą czekoladę? – Na czekoladę? – Zdziwiony Kuba uniósł brwi. – Jasne! Super! Ale aż nie wierzę, że to zaproponowałaś. Nie możesz jeść lodów, a pijesz czekoladę? Natalia się roześmiała. – Chodźmy do Wedla. Tu niedaleko jest bardzo fajna kawiarnia. W stylu takim. wiedeńskim. Byłeś kiedyś w Wiedniu? Lubię zapach czekolady. Nie mogę jej jeść ani pić, ale ogromną przyjemność sprawia mi patrzenie i wąchanie. – Jesteś niezłą świruską. To jest… – Kuba zamachał rękami. – Nie o to mi chodziło. Jesteś super, ale… – Jestem świruską – zgodziła się Natalia. – Gdybym nie była, nie osiągnęłabym niczego na scenie. To tutaj. Wejdziemy? Usiedli przy malutkim drewnianym stoliku na staromodnych krzesłach z giętego drewna, obitych miękką pluszową tapicerką. Natalia zamówiła wodę mineralną, a dla Kuby czekoladę w eleganckiej filiżance. – A teraz powiedz mi prawdę. Dlaczego uciekłeś? – spytała. Kuba spojrzał jej w oczy, rozważając, ile może powiedzieć. – Wkurzyłem się i poczułem, że muszę zostać sam – zaczął ostrożnie. – Nie chciałem siedzieć na lekcjach, uśmiechać się jak kretyn do nauczycieli i marzyć tylko o tym, żeby wszyscy dali mi święty spokój. – Znam to uczucie. Kuba się uśmiechnął. – Od początku wiedziałem, że jesteśmy bratnimi duszami. A od dziś wiem, że załapałaś się również na etat mojego anioła stróża. – To chyba dla mnie zbyt duże wyzwanie. Ledwo radzę sobie z ogarnięciem swoich spraw. – Nie no, luzik. Nie zamierzam więcej rzucać się pod koła. – Mam nadzieję… Kuba mieszał łyżeczką gęstą czekoladę, a Natalia stukała opuszkami palców w krawędź szklanki, obserwując białe, neoklasycystyczne stiuki zdobiące ściany w kolorze łososiowym. – Pokłóciłem się z nią. Natalia wolno pokiwała głową. Kuba westchnął i zaczął mówić urywanym głosem: – Karola była zazdrosna o ciebie. Ma chyba jakiś szósty zmysł, czy co? Nie wiem, jak ona to zobaczyła, ani nawet nie mam pojęcia, co dostrzegła, ale fakt, kurczę, że miała rację. Rzeczywiście, w teatrze patrzę tylko na ciebie. Cała reszta może się… Może iść się paść! Tylko że ja nie wiedziałem, że to widać. No i Karola się wściekła. Ona ma prawo robić maślane oczy do tego Kamila. Jasne! To jest
w porzo! Ale gdy ja tylko zerknę na dziewczynę, która mnie… to już jest oczywiście zdrada. Niewybaczalna i najstraszniejsza na świecie. Czy to jest normalne? No powiedz! Natalia nie odpowiedziała. Zamiast tego dotknęła ciepłej porcelanowej filiżanki z czekoladą. – Mogę? – Jasne, pij, ile chcesz. Trzeba było powiedzieć, zamówiłbym ci… – Kuba przesunął w jej stronę filiżankę na spodeczku. – Chcę tylko powąchać. Przymknęła oczy i wciągnęła aromat słodki jak grzech. – Dlaczego, dziewczyno, tak się katujesz? Przez ciebie będę miał wyrzuty sumienia. Albo… Popatrz! Mają tu w karcie coś specjalnie dla ciebie: „Truskawkowy Balet”. Chcesz? Natalia posłała mu swój najładniejszy uśmiech i odsunęła filiżankę. – Pij, proszę… To nie twoja wina, że jestem tym, kim jestem. Nawet nie wiesz, jak czasem marzę o tym, żeby wypić tu gorącą, gęstą, słodką czekoladę. To mi się śni niemal co noc. Ale naprawdę nie mogę. „Truskawkowego Baletu” też nie mogę. W ogóle nie mogę prawie niczego, co ma więcej kalorii niż woda mineralna. Jeśli chcę tańczyć w balecie, a chcę, muszę bardzo pilnować wagi. – Daj spokój! – żachnął się Kuba. – Wyglądasz super, a dodatkowy kilogram tylko dobrze by ci zrobił. – Dziękuję, ale… nie rozumiesz. Skąd masz to niby wiedzieć? Balet klasyczny… Są różne układy taneczne i czasami zdarza się, że chłopak musi podnieść tancerkę. Pomijając fakt, że baletmistrz nie powinien wyglądać jak ciężarowiec, który napina się, żeby dźwignąć stukilową sztangę, to jeśli w przedstawieniu jest kilkanaście takich podnoszeń, to… sam się domyśl. – Spoko. Po prostu nie wyglądasz jak stukilowa sztanga. – Ale mogłabym, gdybym ze sobą codziennie nie walczyła. Moja mama… No, mówiąc oględnie, nie wygląda na matkę primabaleriny. Bardzo ją kocham, ale uratowało mnie to, że jako dziecko byłam uparta i na złość rodzicom nic nie jadłam. Gdyby nie to, mama i babcia spasłyby mnie na amen. Wyglądałabym jak foka. Oboje się roześmiali. – Twoja mama pewno jest szczupła… – zaryzykowała Natalia, patrząc na Kubę spod rzęs. – Jeśli możesz jeść słodycze i wyglądać… fajnie, nie jak te karki z liceum… Kuba spojrzał na nią uważnie. Znów się zawahał. Czy powiedzieć jej wszystko? Przecież to szaleństwo. Uzna, że zmyśla, wyśmieje go. Będzie pewna, że bajeruje ją, żeby zrobić wrażenie. Z drugiej strony nie ma powodu kłamać. Przecież to nie jego wina. Najpierw trzeba jednak wyprostować jedną rzecz…
– Wiem, że jak na swój wiek jestem dość wysoki, ale musisz to wiedzieć, żebyś się później nie rozczarowała. Nie chodzę do liceum. Dopiero za rok. Na razie tylko gimnazjum. A co do mojej mamy… Jak by to ująć. Najlepiej pasowałby tu status na fejsie „to skomplikowane”… Wszystko ci chętnie opowiem, jeśli tylko będziesz chciała, ale chyba dokądś się spieszyłaś. Nie chcę, żebyś przez moje patologiczne życie rodzinne spóźniła się do teatru. Natalia upiła łyk wody i uśmiechnęła się do Kuby. Cóż, jest jeszcze szczawiem, młodszym od niej o trzy lata. Ona tu zwyczajnie marnuje czas, wyobrażając sobie nie wiadomo co. Ale z drugiej strony, nie robi przecież niczego złego, a ten chłopak wydaje się całkiem sensowny. Pomijając oczywiście fakt, że przychodzi do teatru ze swoją dziewczyną, a gdy wreszcie spotkali się sam na sam, to musiała go wyciągać spod rozpędzonej taksówki. Spojrzała na wiszący nad drzwiami wejściowymi staromodny zegar. – Spoko. Mogę tu jeszcze z tobą chwilę posiedzieć. Nie uczymy się już od dawna niczego nowego, tylko powtarzamy w nieskończoność te same układy. Nawet jeśli się spóźnię na rozgrzewkę… Ale nie! Nie spóźnię się. Opowiadaj. Kuba dopił czekoladę i wytarł serwetką usta. – Ostrzegam, moja rodzina to patologia. – Mówisz poważnie? – No nie… – Roześmiał się. – Trochę przesadzam. Nie chodzi mi o to, że wszyscy piją i biją. Na szczęście… Ale stan na dziś jest taki: mój ojciec siedzi od pół roku na Zanzibarze. Jest tam lekarzem w takiej małej wiejskiej przychodni. Ja mieszkam z Ewą… to jest z jego byłą żoną, która ma nowego faceta. No i jest w ciąży. Nadążasz? Natalia uniosła brwi. – Na razie tak. Masz po prostu normalną rodzinę patchworkową. Czytałam o tym w jakiejś gazecie. No wiesz… Rodzice się rozwodzą, każde z nich zakłada nową rodzinę, a ich partnerzy też są zazwyczaj po rozwodzie albo po dwóch. Z każdego związku mają dzieci, które są dla siebie przyrodnim rodzeństwem. A wszyscy się przyjaźnią i spędzają razem święta… To, że mieszkasz z macochą i jej facetem, to w sumie nic takiego. A co z twoją mamą? Gdzie ją wywiało? – Umarła. Zapadła niezręczna cisza. Natalia dotknęła jego dłoni. – Przepraszam. – Za co? Nie powiedziałaś nic, za co miałabyś przepraszać. To dla mnie dość świeża sprawa… – No właśnie. Umarła niedawno? Tym bardziej przepraszam, że w ogóle zaczęłam ten temat. Musi być ci potwornie smutno. – Daj spokój! – Kuba westchnął głośno. Natalia wciąż dotykała jego ręki.
Czuł, jak wnętrze dłoni zaczyna mu lekko wilgotnieć. – Ona umarła kilka miesięcy po moim urodzeniu. Ale przez prawie piętnaście lat nie miałem o niczym pojęcia. Dowiedziałem się dopiero w tym roku, tuż przedtem, jak mój tata rozstał się z mamą… Znaczy z macochą. Widzisz! Ciągle nie mogę się przyzwyczaić. Przez całe lata myślałem, że to ona jest moją mamą. Natalia nie kryła zdumienia. – Nikt ci nie powiedział o twojej mamie? Dlaczego? – To właśnie jest skomplikowane… Wszystko przez to, że mój tata poznał moją mamę, gdy już był narzeczonym mojej drugiej mamy, no… macochy. Mieli się pobrać tu, w Warszawie, zaraz po powrocie taty z czteromiesięcznego stażu w Tanzanii. Bo tata jest lekarzem od chorób tropikalnych. No i tam, w Afryce, poznał moją mamę. Zakochali się w sobie no i… no wiesz… Natalia skinęła głową. Wciąż trzymała Kubę za rękę. Czuła jego ciepło. Delikatnie przesunęła palce tak, żeby splotły się z jego palcami. – Tata i mama postanowili zostać w Tanzanii. Pracowali w małej wiosce na północy Zanzibaru. Leczyli Murzynów. – Kuba ściszył głos i spojrzał na dziewczynę. Nie był pewny jej reakcji. Dla niektórych jego kolegów z gimnazjum praca wśród czarnoskórych to obciach. Jeszcze rok temu sam zaliczał się do tych, którzy uważali, że „Polska jest dla Polaków”, a „asfalt powinien leżeć na swoim miejscu”. Dziś tamte czasy wspominał ze wstydem, wypierał z pamięci swoje kontakty z faszyzującymi narodowcami. Jak w ogóle mogły mu kiedyś imponować ogolone na łyso osiłki? Wszystko zmienił wyjazd do Afryki z ojcem w lutym tego roku. Wspólna męska wyprawa na Kilimandżaro, podczas której dowiedział się prawdy o swojej biologicznej matce i przekonał się, że kolor skóry nie ma znaczenia. – Urodziłeś się na Zanzibarze? Jak Freddie Mercury? – Natalia uśmiechnęła się do Kuby. – Dlaczego wszystkim ta wyspa kojarzy się tylko z tym wąsatym gejem? – Przewrócił oczami. – Nigdy nie lubiłem Queenów, chyba jako jedyny na świecie nie płaczę przy Bohemian Rapsody… – Wiem. Wolisz Andrew Lloyda Webbera. Kuba wzruszył ramionami. – Muza jest niezła. A jak ten Kamil tak diabelsko zapodaje do Christine Chodź do anioła muzyki!, to mam ciary. Ale generalnie wolę… Urwał. Podeszła do nich kelnerka, żeby zapytać, czy życzą sobie czegoś jeszcze. Oboje pokręcili głowami. Niewiele starsza od Natalii dziewczyna w białym wykrochmalonym fartuszku spojrzała wymownie na pustą filiżankę i wysączoną niemal do końca szklankę mineralnej, ale powstrzymała się od komentarzy. Kuba uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Raz, że jak szybko przeliczył, w portfelu ma ledwie dwadzieścia złotych – na jedną czekoladę i wodę mineralną powinno wystarczyć, ale raczej nic ponadto. A dwa: zyskał czas na zastanowienie.
Czy przyznać się Natalii do swoich upodobań muzycznych? Czuł, że nie postawi go to w korzystnym świetle. Znajomością twórczości Eminema czy O.S.T.R.Y.’ego nie wzbudzi entuzjazmu Natalii, której chciał przecież zaimponować. Gorączkowo próbował przypomnieć sobie nazwiska jakichś kompozytorów muzyki klasycznej, ale bał się, że coś przekręci i tylko obnaży swoją ignorancję. Przeklinał w duchu, że gdy ojciec – miłośnik radia RMF Classic – woził go do szkoły samochodem, on wolał ostentacyjnie zakładać słuchawki i puszczać na full rap z iPoda. Nie sądził, by kiedykolwiek przydała mu się w życiu umiejętność odróżnienia Mozarta od Strawińskiego. – Mówiłeś, że urodziłeś się na Zanzibarze. To na pewno niesamowite miejsce… – Natalia znów poszukała jego dłoni, a on odetchnął z ulgą i spojrzał na nią szczęśliwy, że nie wróciła do niebezpiecznego tematu muzyki. – Z tamtych czasów nic, ale to nic nie pamiętam. Przez całe lata myślałem, że urodziłem się normalnie, w Warszawie. Tak mam przecież w papierach. Popatrzyła na niego zdziwiona, ale zanim zdążyła zadać pytanie, Kuba znów zaczął mówić. – Ojciec sfałszował moją metrykę. To znaczy nie on, tylko jakiś urzędnik w Polsce. Tak chciała moja mama. Znaczy nie mama prawdziwa, tylko ta druga… Mówiłem ci, że to skomplikowane. Moja mama, ta, która mnie urodziła, umarła na Zanzibarze na malarię. Podobno ugryzł ją taki nietoperz – popobawa. Tak opowiadali miejscowi. Ale tata mi powiedział, że to wszystko bujdy. Malarię roznoszą komary i generalnie można to jakoś leczyć, choć czasami, jeśli ktoś jest osłabiony, ma małą odporność, to nie ma ratunku. Moja mama, tuż po porodzie, nie miała siły walczyć z malarią. – To straszne… – Natalia stłumiła odruch, by przytulić tego dzieciaka. – Mówiłeś, że twój tata jest lekarzem… – To była dla niego prawdziwa klęska. Ale nic się nie dało zrobić. Choroba zabiła ją w kilkanaście godzin. No i tata został sam z ledwo co urodzonym dzieckiem. – Nie wiem, co bym na jego miejscu zrobiła. Chyba znienawidziłabym tę całą Afrykę. Kuba skinął głową. – Tata przyjechał ze mną do Polski. No i wrócił też do swojej byłej narzeczonej, która została moją nową mamą. To ona chciała, żebym oficjalnie stał się jej synem. Dało się to jakoś załatwić. Popatrzył na dziewczynę z obawą, że zapyta o szczegóły nielegalnej operacji. Ale Natalia wpatrywała się w niego rozszerzonymi źrenicami i ani jej w głowie było dopytywanie się o wysokość łapówki i nazwisko urzędnika, który zmienił Kubie metrykę. – Taka była cena za to, żebym się wychowywał w pełnej rodzinie – dodał. –
Według mnie to trochę patologia, ale nie miałem na to wpływu. – Myślę, że rozumiem twoją drugą mamę – powiedziała Natalia, ostrożnie dobierając słowa. – Nie mam pojęcia, jak ja zachowałabym się na jej miejscu, ale to na pewno nie była łatwa decyzja. Miała później więcej dzieci? Kuba zmarszczył czoło. – Z moim tatą? Nie. Teraz jest w ciąży ze swoim nowym facetem. – Poczekaj… – Natalia mocniej ścisnęła jego rękę. – To rzeczywiście robi się skomplikowane, a teraz… – rzuciła niechętne spojrzenie na zegar nad drzwiami – …muszę już lecieć. Strasznie chcę usłyszeć dalszy ciąg tej historii. Może się jeszcze spotkamy? Zapisz sobie mój numer. Albo podaj mi swój, a ja wyślę ci zajączka… – Jasne… – Kuba sięgnął do kieszeni i na moment zastygł. – O cholera! Zapomniałem, że mama wzięła mój telefon. Natalia popatrzyła na niego zdziwiona. – Zabrała ci telefon? Za dużo dzwoniłeś? – Nie. Skąd! Tylko ona miała jakiś wypadek. Samochód poszedł do kasacji. Podobno wybuchł czy coś takiego… No i spalił jej się telefon. Natalia z niedowierzaniem pokręciła głową. – Wy to macie przygody… – Przecież mówiłem ci, to nie ja, tylko ona. Zabrała mi telefon i obiecała zwrócić, gdy tylko wyrobi sobie nową kartę. I oczywiście zapomniała. Ale jakoś jej wytłumaczę, żeby mi oddała, a jak nie, to pogadam z Marcinem. To jej facet. Spoko gość… No nic… – Wyjął z plecaka zeszyt i długopis. – Zapisz mi swój numer. Zadzwonię, jak tylko odzyskam komórę. Natalia pochyliła się nad kartką, ale zanim okrągłym, równym pismem zapisała dziewięć cyfr, spojrzała głęboko w oczy Kuby. – Jesteś pewny? Ta twoja dziewczyna… Karolina… Na pewno jej się to nie spodoba. Wzruszył ramionami. – Tak naprawdę to chyba nie było nic poważnego. Zresztą ona sama chciała to zakończyć. – Gdyby to nic dla ciebie nie znaczyło, to nie rzucałbyś się pod samochód. Kuba się roześmiał. – To naprawdę tak wyglądało? Niezły tekst. Jakbyś to napisała na Facebooku, kliknąłbym: Like it. – Odprowadzisz mnie jeszcze kawałek do teatru? – Jasne! – Kuba uśmiechnął się szeroko, a potem poszukał wzrokiem kelnerki i dał znak, że chce uregulować rachunek. – Wiesz, ja cały czas gadałem, a ty mi nic o sobie nie opowiedziałaś. Nie wiem, skąd jesteś, gdzie się uczysz, czy masz chłopaka, co robisz, gdy akurat nie tańczysz. Ja zapłacę…
Ostatnie słowa skierował do kelnerki, która podeszła do ich stolika. Natalia patrzyła na Kubę i zastanawiała się, czy ostrzec go, żeby nie robił sobie zbytnich nadziei. To miał być ostatni sezon Upiora w operze w Romie. W następnym, planowanym już musicalu, udziału baletnic nie przewidywano. Choreograf dał im to jasno do zrozumienia i dlatego większość dziewczyn od jakiegoś czasu szukała nowej pracy. Natalia zaledwie kilka dni temu podpisała kontrakt z małym teatrem rewiowym w okolicach Montmartre’u i za nieco ponad pół roku, zaraz po maturze, przeniesie się do Paryża. Do dzisiaj wydawało jej się, że rozstanie z Warszawą, którą lubiła, ale do której się nie przywiązała, przebiegnie gładko i bezproblemowo. Pod żadnym pozorem nie powinna teraz komplikować życia ani sobie, ani temu szczeniakowi. Czy jednak ma prawo podejmować decyzje za nich oboje?
ROZDZIAŁ XII – No coś ty, naprawdę się całował? Z dziewczyną? Konstanty zrobił zdegustowaną minę, czym zdenerwował Ewę. – A co ty myślisz, że w dwudziestym pierwszym wieku zwykły układ typu chłopak-dziewczyna jest już jakimś obciachem? Żyjesz w tym swoim sztucznym plastikowym świecie mody, w którym spotykasz samych gejów. Przypuszczam, że nawet nie znasz żadnego heteroseksualnego fryzjera ani modela. – Heteroseksualny fryzjer? To chyba oksymoron – rzuciła Lena z korekty. Konstanty pokręcił z zażenowaniem głową i nerwowo zaczął szkicować widok z okna redakcji na wielki parking. – Czy wy wszystkie macie teraz okres? Od wykształconych kobiet z wielkiego miasta wymagałbym więcej tolerancji dla mniejszości… – Jakich znowu mniejszości? – Sandra położyła na biurku Ewy najnowszą „Vivę”. – Wydaje mi się, że od lat otaczają mnie same kobiety i geje. Normalni heteroseksualni mężczyźni to gatunek endemiczny, który prawdopodobnie w ogóle już wyginął. Jak yeti. Mówiła podniesionym głosem, wbijając karcący wzrok w plecy siedzącego w boksie grafików wysokiego mężczyzny w okularach z fantazyjnymi, kolorowymi oprawkami. – Wciąż nic? – zapytała ją bezgłośnie Ewa. Sandra zaczerwieniła się pod grubą warstwą pudru i pokręciła głową. Romek, wbrew jej nadziejom, odkąd pojawił się w redakcji jako nowy dyrektor artystyczny, zachowywał się wobec wszystkich, nie wyłączając Sandry, z serdeczną obojętnością. Przychodził punktualnie o jedenastej, gromko mówił „cześć pracy!” i zasiadał do komputera, gdzie gorliwie aż do dziewiętnastej robił w InDesignie makietę gazety. Każdą próbę wyciągnięcia go na lunch czy choćby do kuchni na herbatę kwitował bezradnym uśmiechem i stukał palcem w dwudziestoczterocalowy monitor, na którym połyskiwała gęsta siatka kolorowych linii. – A czy nie możecie przyjąć, choćby dla przyzwoitości, że moje obiekcje co do całowania się na środku ulicy nie mają nic wspólnego z płcią całującej się młodzieży? – Konstanty wachlował się grubym egzemplarzem wrześniowego „Vogue’a”. – A skąd ty w ogóle się o tym dowiedziałaś? – zainteresowała się Sandra. – Albo aż tak zmieniły się czasy, albo czegoś tu nie rozumiem. Ja nigdy nie opowiadałam rodzicom o takich rzeczach. Nie wierzę, że gdy wrócił do domu i zapytałaś się go, jak to się stało, że jeszcze żyje, skoro słynna Karma przepowiedziała jego zgon, zaczął ze szczegółami informować cię o swoich podbojach miłosnych. Ewa wzruszyła ramionami. – No jasne, że Kuba mi tego nie powiedział. Nie musiał. Marcin go widział.
I od razu do mnie zadzwonił. Kamień spadł mi z serca… Wiecie, że prawie uwierzyłam tej czarownicy? Mało brakowało, a z tego stresu bym urodziła. Zaśmiała się nerwowo, a Konstanty przytulił ją opiekuńczym gestem. – No już dobrze, dobrze… Ale co twój najdroższy robił w południe na Nowogrodzkiej? Nie zastanawiałaś się nad tym? – Żmija! Ewa gwałtownym gestem odepchnęła przyjaciela. – Błagam cię, nie denerwuj kobiety w ciąży. Ja naprawdę w ostatnich dniach sporo przeszłam i ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to twoje głupie żarty. Marcin miał jakieś spotkanie w Złotych Tarasach, a zaparkował na Nowogrodzkiej, bo niby gdzie miał stanąć samochodem? To chyba dość oczywiste. Zachował się bardzo dobrze, bo od razu do mnie zadzwonił, a potem przywiózł Kubę do domu. – A więc Karma nie miała racji? – Sandra uniosła brwi. – To super! Ale chyba nie zdarza jej się to za często. Myślisz, że traci już moc? – Pierwszy raz słyszę, żeby aż tak bardzo się pomyliła – powiedziała Lena. – Może jednak na wszelki wypadek pilnuj syna choć przez kilka dni. Nigdy nic nie wiadomo… – Ona powiedziała mi to samo – westchnęła Ewa. – Co? – wykrzyknęli równocześnie Sandra i Konstanty. W oczach przyjaciół Ewa dostrzegła coś, co jej się bardzo nie spodobało – strach. Czyżby popełniła błąd? – No co? – Wzruszyła ramionami. – Natychmiast do niej zadzwoniłam i powiedziałam, że jest zwykłą oszustką i że to nieludzkie opowiadać matce takie bzdury. A w dodatku kobiecie w ciąży. – Zadzwoniłaś do Karmy i ją opieprzyłaś? – upewnił się Konstanty. – Czy ty, dziewczyno, do reszty oszalałaś? Dzwonisz do wiedźmy i mówisz jej, ot tak, że jej wróżby są do dupy? – O co ci chodzi? – Ewa poczuła gwałtowne ukłucie gdzieś w okolicy żołądka. Czy to dziecko zaczęło się rozpychać? A może to nerwy? – Przecież z taką bezczelną pewnością siebie nagadała mi pierdół, że Kuba nie żyje, a on w tym czasie podrywał jakąś dziewczynę w centrum Warszawy. Nie wkurzyłbyś się na moim miejscu? – Na twoim miejscu dziękowałbym Bogu – powiedział poważnie Konstanty. – To był bardzo zły pomysł – zasępiła się Sandra. – Pod żadnym pozorem nie powinnaś drażnić takiej osoby jak Karma. Jak ona to w ogóle przyjęła? Ewa skrzywiła się i zrezygnowana machnęła ręką. Już sama doszła do tego, że dzwonienie do tej domorosłej Pytii i podawanie w wątpliwość jej umiejętności było kiepskim pomysłem. Nikt nie musiał jej w tym przekonaniu utwierdzać. Od przyjaciół spodziewała się wsparcia, a nie krytyki. Musiała jednak jakoś odreago-
wać. Emocje były zbyt silne. Najpierw strach, na granicy paniki, a potem ulga i radość… – No, nie przyjęła tego najlepiej… – Sięgnęła po kubek z zimną herbatą, upiła łyk i odstawiła na biurko. – Wysłuchała bez słowa, a potem powiedziała tylko: „Lepiej go teraz pilnuj” i się rozłączyła. Nie zabrzmiało to jak rada, tylko… jak groźba. Słuchajcie, wiem, że niepotrzebnie do niej zadzwoniłam, ale nie mogłam tego tak zostawić. – No jasne, pani redaktor zawsze musi mieć ostatnie słowo – mruknął Konstanty. – Miejmy nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. – Sandra uśmiechnęła się i powędrowała wzrokiem do pleców Romka. Nic się nie zmieniło. Wciąż wpatrywał się w sieć kolorowych linii na ekranie. – Oby… – mruknęła Vanessa, która właśnie weszła do newsroomu i słyszała tylko ostatnie zdanie Sandry. – Też bym sobie tego życzyła. A na razie – zwróciła się do Ewy – naczelna chce z tobą pogadać. Maglowała mnie prawie godzinę. Musiałam opowiadać jej o planach na najbliższe pięć numerów i wysłuchać opinii na temat kilkunastu hollywoodzkich gwiazd. Jestem pewna, że gdyby Jack Nicholson wiedział, co nasza szefowa myśli o nim i jego słynnych imprezach dla szerokiego grona przyjaciół, skoczyłby na łysiejącą główkę do pustego basenu. No nic… Teraz twoja kolej. Ewa niezgrabnie wstała z biurowego krzesła na kółkach i z niechęcią pomyślała o czekającej ją rozmowie. Do tej pory udawało jej się unikać spotkań z naczelną. Szczerze mówiąc, liczyła na to, że dotrwa jakoś do porodu, a potem będzie się martwić pracą dopiero za pół roku, po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Wyglądało jednak na to, że te kalkulacje wzięły w łeb. – Dasz sobie radę… – Konstanty próbował dodać jej otuchy. – Tylko nie garb się tak i pod żadnym pozorem nie mów jej, że jesteś w ciąży! Ewa się roześmiała i pogłaskała wystający brzuch. – Jesteś kochany, ale wszyscy wiemy, że utrzymanie tajemnicy byłoby już raczej mało realne. Muszę przyjąć inną strategię. Może od razu na wstępie postraszę ją sądem pracy i dzięki temu zastanowi się dwa razy, zanim zwolni babę w ósmym miesiącu? * Marietta Szuster uśmiechnęła się i szerokim gestem zaprosiła Ewę, by usiadła w wygodnym skórzanym fotelu. Sama siedziała za sterylnie czystym biurkiem, na którym mruczał cicho gadżeciarski laptop z jabłuszkiem. Ewa odwzajemniła uśmiech i powiodła spojrzeniem po dobrze znanym, a jednak dziś obco wyglądającym wnętrzu. Od jej ostatniej wizyty w pokoju redaktora naczelnego minęły może dwa tygodnie, jednak w tym czasie zmieniło się tu
wszystko: od koloru ścian poczynając, na głównym lokatorze kończąc. Ewa z sentymentem wspominała poprzedniego szefa, ale daleka była od idealizowania go i wcale nie dziwiła się Marietcie, że zdecydowała się na gruntowny remont i wymianę mebli. Tylko w ten sposób można było pozbyć się intensywnej woni papierosowego dymu. Naczelny, zwany przez podwładnych Starym – co nie było przejawem szczególnej inwencji – kopcił jak lokomotywa. Z premedytacją ignorował wydany przez administrację budynku zakaz palenia, bo jako dziennikarz starej daty święcie wierzył, że nie da się czytać ani redagować tekstu bez papierosa. Jakimś cudem udało mu się rozregulować czujnik dymu i dzięki temu bez przeszkód pokrywał ściany i meble lepkim nalotem brudu i nikotyny. Za jego długiej, kilkunastoletniej kadencji w „Kobiecie Modnej” dokonała się rewolucja technologiczna. Na biurkach dziennikarzy miejsca wysłużonych elektrycznych maszyn do pisania zajęły najpierw wielkie pudła pecetów IBM, a później eleganckie płaskie monitory i malutkie klocki ze znakiem Apple’a. Tylko w gabinecie naczelnego nigdy nie stanął żaden komputer. Stary szczycił się tym, że czytał wszystko wyłącznie na papierze. „Muszę oszczędzać oczy”, mruczał ze złością. Ale wszyscy podejrzewali, zapewne słusznie, że boi się nowoczesnych urządzeń. Jak pod koniec pierwszej dekady XXI wieku udawało mu się funkcjonować na tym stanowisku bez poczty elektronicznej czy telefonu komórkowego, było jednym z największych redakcyjnych sekretów. Jednak era Starego się skończyła, a gabinet naczelnego wyglądał dziś tak, jakby od zawsze zajmowała go Marietta Szuster. Ściany zdobiła tapeta w kolorze ecru z dyskretnie wytłoczonymi liliami Burbonów – jak można się było domyślić, sprowadzona z Paryża. Nad biurkiem wisiała kolekcja oprawionych w ramki zdjęć naczelnej w towarzystwie słynnych kobiecych gwiazd światowego show-biznesu. Ewa z podziwem prześlizgnęła się po nich wzrokiem. Marietta prowadząca luźną pogawędkę z Andie MacDowell, całująca w policzek Naomi Campbell, pijąca kawę z Isabellą Rosselini, podczas wywiadu z epatującą swoim słynnym uśmiechem Julią Roberts, na estradzie, wręczająca bukiet kwiatów Celine Dion… Za takie zdjęcia, jeśli nie były fotomontażem (a nie były…) niejeden celebryta oddałby duszę. Na pokrytej drogą wykładziną podłodze stały meble z egzotycznego drewna i skórzany komplet wypoczynkowy jakby żywcem wyjęty z serialu Dynastia. Na biurku, oprócz otwartego laptopa, nie było niczego. Żadnych gazet, kartek z notatkami, długopisów. Nic. Ewa przypomniała sobie zawalony szpargałami stół Starego i poczuła żal za bezpowrotnie utraconą przeszłością. Czyżby stawała się sentymentalna? Odpędziła od siebie te myśli gestem trenowanym na warsztatach psychologicznych i uśmiechnęła się do swojej nowej szefowej. Pozytywne myślenie – tylko to może jej teraz pomóc. Marietta pochyliła się nad laptopem i z głośników, dyskretnie ukrytych pod sufitem, popłynęła mroczna muzyka. Lacrimosa z Requiem Mozarta – rozpoznała Ewa. Lacrimosa dies illa – „Pe-
łen łez będzie ów dzień”. Adekwatnie dobrany repertuar, pomyślała z sarkazmem. Naczelna dotrwała nieruchomo do momentu, w którym – jak się przyjmuje – Wolfgang Amadeusz wyzionął ducha, i nie czekając na resztę utworu, dokomponowaną przez Franza Xavera Süssmayra, jednym kliknięciem wyłączyła dźwięk. – Uwielbiam ten kawałek – rzuciła w przestrzeń, nie patrząc na Ewę. – Jest w nim energia, a jednocześnie potworna rozpacz człowieka, który wie, że tworzy największe arcydzieło wszech czasów i że nie zdąży go nie tylko usłyszeć inaczej, jak w swojej głowie, ale nawet ukończyć. Ściga się ze śmiercią i przegrywa. A ty, moja droga? O Boże! – Ewa spojrzała na nią przerażona. Ta wariatka pyta mnie o to, czy ja ścigam się ze śmiercią? Naczelna, widząc jej minę, roześmiała się cicho. – Ależ proszę tak nie wytrzeszczać oczu! Pytam po prostu, czy lubisz Mozarta? Ewa odetchnęła z ulgą. – Tak, pani redaktor. Lubię. Śpiewałam kiedyś Requiem w szkolnym chórze. Zachowałam miłe wspomnienia. Marietta z zadowoleniem pokiwała głową. – No to mamy ze sobą coś wspólnego. A już się bałam, że… – Przerwała i spojrzała na Ewę, jakby zobaczyła ją po raz pierwszy w życiu. – Ale chyba nie przyszłaś tu do mnie, żeby rozmawiać o muzyce, prawda? Ewa stłumiła chęć wyjścia i trzaśnięcia drzwiami. – Nie, pani redaktor. Przyszłam, bo wezwała mnie pani na rozmowę. – Co ja widzę! – Naczelna zatrzepotała rzęsami i oskarżycielsko wycelowała palec w brzuch Ewy. – Jesteś w ciąży? Kiedy zamierzałaś mi o tym powiedzieć? Lustro! Stoi przed nami lustro i odbija wszystkie złe emocje, którymi rzyga ta jędza, pomyślała Ewa i rozluźniła zaciśnięte pięści. – To nasza pierwsza rozmowa. Nie miałam wcześniej okazji pani o tym powiedzieć, ale to nie jest tajemnica. Chyba wszyscy o tym wiedzą. Również w kadrach, bo zdarzyło mi się z tego powodu wziąć parę dni zwolnienia. – Kiedy, moja droga, planujesz poród? – Ton Marietty miał być kojący, jakby mówiła do dwuletniego dziecka, które wypadło z kojca i stłukło sobie kolano. – Nie potrafię tego zaplanować. Mam termin za miesiąc, ale wie pani, jak to jest… To może się stać w każdej chwili. Mam dziś po południu wizytę kontrolną u ginekologa, zobaczę, co powie. Pani redaktor zapewne chciałaby wiedzieć, jak sobie poradzicie podczas mojej nieobecności… Po porodzie zamierzam oczywiście skorzystać z urlopu macierzyńskiego, ale umawiałam się już wcześniej z… z poprzednim redaktorem naczelnym, że będę pracowała w domu i wpadała do redakcji tylko wtedy, gdy studio graficzne będzie potrzebowało pomocy przy ustawianiu makiet do moich tekstów. Zaplanowałam i napisałam artykuły do trzech najbliż-
szych numerów, więc chyba nie będzie… – Poczekaj! Chwila! – przerwała jej Marietta. Już się nie uśmiechała. – To, że sobie coś zaplanowałaś i sobie napisałaś, to jeszcze nie oznacza, że to jest zaakceptowane przez redaktor naczelną. Oho! Ewa uśmiechnęła się z czułością. Stary też lubił mówić o sobie, używając trzeciej osoby liczby pojedynczej. W bardziej podniosłych chwilach przechodził nawet na pluralis maiestatis. – Widzę, że humor ci dopisuje… – Naczelna wypluła z siebie kąśliwą uwagę. – Musisz być bardzo pewna siebie. Czy twoje tematy są równie dobre jak samopoczucie? Ewa wzruszyła ramionami. Przeczuwała, że teraz nastąpi zmasowany atak na jej pomysły. Cokolwiek powie, będzie według Marietty nie dość dobre, a teksty, które pracowicie pisała przez ostatni miesiąc, będzie musiała wyrzucić do kosza. To wydawało się przesądzone. Nie było jednak żadnego sposobu, by wywinąć się spod katowskiego topora. Im szybciej to załatwi, tym mniej będzie krwi. – Do listopadowego numeru zaproponowałam, by w dziale Psychologia i seks pojawił się materiał o tym, jak rozmawiać z dorastającym dzieckiem o inicjacji seksualnej. Dostajemy bardzo dużo listów, w których… – Banał! – przerwała jej Naczelna – Masz jakiś lepszy temat? Ewa przymknęła oczy. Czuła, że technika odbijania złych emocji w przypadku Marietty Szuster nie zdaje egzaminu. Wirtualne lustro, które miało ją oddzielać od naczelnej, coraz bardziej przypominało pustą ramę. – Grudzień to święta, Wigilia, czas pojednania. Znalazłam odpowiednich bohaterów i napisałam reportaż o trzech parach w różnym wieku i z różnym stażem małżeńskim, które pogodziły się w łóżku podczas świąt Bożego Narodzenia. To taki ciepły tekst, pozytywny, w stylu Opowieści wigilijnej Dickensa. Do tego mam wypowiedź psychologa, który radzi, co zrobić, żeby przedświąteczny stres nie zniszczył miłości. Naczelna starannie wystudiowanym teatralnym gestem ukryła twarz w dłoniach. – Czy ty słyszysz, co mówisz? Nic dziwnego, że ta gazeta dołuje, skoro dziennikarze nie potrafią ciekawie pisać nawet o seksie! Co jeszcze? Śmiało. Już nic gorszego i bardziej nudnego nie mogłaś wymyślić. Ewa spodziewała się takiej reakcji. Próbowała sobie wyobrazić, co by było, gdyby na jej miejscu była mniej doświadczona i bardziej wrażliwa dziewczyna. Wybuchłaby płaczem? Zaczęła przeklinać i złorzeczyć? Rzuciła na stół wypowiedzenie? Cóż, praca w kobiecym magazynie to nie zawód dla egzaltowanych pensjonarek. Nawet jeśli seriale dla kucharek pokazują dziennikarki jako paniusie, które dzielą czas pomiędzy plotki przy kawie i romanse na eleganckich przyjęciach. – Tematem numeru w styczniu ma być wyjazd na narty. Będzie narciarska
sesja mody, reportaże i wywiady, a w moim dziale praktyczny poradnik, jak zachować seksapil w kombinezonie narciarskim i jak rozgrzać się w łóżku, gdy w górskim pensjonacie gazda utrzymuje temperaturę grożącą zamarznięciem. Mam zabawny wywiad ze znanym aktorem starszej daty, który mówi, że zawsze sypiał nago. Nawet podczas zdjęć do filmu, który kręcił zimą na Islandii. Marietta Szuster nawet nie podniosła oczu wbitych w coś szalenie zajmującego na ekranie laptopa. Ewa skończyła mówić i spojrzała w okno. Kilka rachitycznych drzewek na skwerku czekało na wykonanie wyroku śmierci, z pniami oznaczonymi odblaskową farbą. Tuż obok zaczynała się budowa kolejnego biurowca. Służewiec Przemysłowy miał ambicję, by stać się warszawskim odpowiednikiem londyńskiego City, ale na razie przypominał wielkie budowy okresu socjalizmu. Kanciaste bryły ze szkła i betonu wyrastały to tu, to tam, wprost z błota. W tym bałaganie, pomiędzy pryzmami piachu, zwalonymi na kupę betonowymi płytami, na wyliniałych trawniczkach parkowały bezładnie samochody. Raz dziennie, ostrożnie omijając psie kupy, patrol straży miejskiej lawirował wśród aut i wszystkim jak leci wkładał za wycieraczki mandaty. – To wszystko? – Ewa zdecydowała się przerwać denerwującą ciszę. – Bo jeśli tak, to ja już… – Co? – Marietta Szuster uniosła głowę znad klawiatury. – Wydawało mi się, że prosiłam cię o zgłoszenie jakichś tematów do twojego działu. Ewa o mało nie parsknęła śmiechem. Nowa naczelna zastosowała starą sztuczkę psychologiczną, która miała doprowadzić przeciwnika do płaczu. Chce się bawić w kotka i myszkę? Proszę bardzo. – Oczywiście… Do listopadowego numeru zaplanowałam temat: jak rozmawiać z dorastającym dzieckiem o… – Jesteś kretynką? – warknęła naczelna. – A może masz mnie za idiotkę? Ewa się zawahała. Może ciągnąć tą zabawę, przytakując z niewinną miną „Tak jest, pani redaktor”. Albo zaprzeczyć. Lub też tłumaczyć jak krowie na miedzy: „Przecież sama pani chciała…”. W zasadzie każde słowo zaogniało konflikt. A o to Marietcie chodziło. Dlatego Ewa milczała. – Nie masz nic do powiedzenia? – A co pani redaktor chciałaby usłyszeć? Jakiego rodzaju tematy powinnam zgłosić? Marietta Szuster sapnęła z irytacją. – Nie płacą mi za wymyślanie tematów, tylko ocenianie propozycji zgłoszonych przez kierowników działów. Podeszłam do naszego spotkania bez uprzedzeń i z ogromną dozą dobrej woli. Ale ty mnie kompletnie rozczarowałaś. Co za brak inwencji! A w dodatku fatalna fryzura. Rozumiem, że gdy jest się w ciąży, to już nie uważa się za stosowne dbać o wygląd. Choć każda z nas jest, a raczej powinna być, wizytówką firmy. Jak cię widzą, tak cię piszą. Takie są realia w tym biznesie.
A od dziewczyny, która prowadzi dział Psychologia i seks, można oczekiwać, że stara się być przynajmniej na elementarnym poziomie atrakcyjna. Warunków fizycznych, oczywiście… nie zmienisz. Jednak chyba można i w takim stanie wyglądać nieco mniej odrażająco? Zrobić włosy, manikiur, jakieś dobre buty. Tak jak się ubierasz, bez pomysłu, takie i zgłaszasz tematy. Ewa całą siłą woli skupiła się na tym, by nie dać się sprowokować. Patrząc na to chłodno, doszła do wniosku, że atak naczelnej wkrótce się skończy. Po argumenty ad personam sięga się zazwyczaj wtedy, gdy kłótnia merytoryczna nie przynosi rozstrzygnięcia. – A jakie tematy z działu Psychologia i seks się pani ostatnio podobały? Niekoniecznie w naszej gazecie? – Ewa odbiła piłeczkę, nie odnosząc się ani słowem do prowokacji naczelnej. Marietta, o dziwo, była na to przygotowana. Otworzyła szufladę, wyjęła plik czasopism i pogardliwym gestem rzuciła je na biurko. Ewa pochyliła się i wzięła pierwsze z brzegu. – „Cosmopolitan” – oznajmiła naczelna. – Zaznaczyłam żółtą karteczką tekst o podróżach do Afryki seksualnie wyzwolonych Australijek. Fascynujący! Szkoda, że ty na to nie wpadłaś. Albo to… – stuknęła palcem w lakierowaną okładkę amerykańskiego „In Style’a” – świetny wywiad z parą lesbijek, które wzięły ślub i wychowują dwie adoptowane dziewczynki. Czy naprawdę aż tak trudno to wymyślić? Ewa pokiwała głową. – Wymyślić łatwo… – Zabrzmiało to ironicznie, ale naczelna nie zamierzała zniżać się do wymiany złośliwości. – Właśnie, moja droga Ewo. Wymyślić łatwo, ale jakoś nie potrafiłaś. Mam nadzieję, że przemyślisz to sobie i gdy się spotkamy ponownie, powiedzmy… pojutrze, to będziesz lepiej przygotowana. Naprawdę chcę z tobą współpracować, ale musisz się wziąć do roboty. Nie może być tak, że będę za ciebie wymyślała tematy. Jeśli sądzisz, że przetrwasz tu, obijając się i plotkując z przyjaciółmi, to oświadczam, że będę zmuszona się z tobą rozstać. Czy to rozumiesz? Ewa zmusiła się do grymasu, który mógł od biedy uchodzić za uśmiech. – Tak, pani redaktor. Rozumiem. Na pojutrze przygotuję nowe tematy. Chyba je urodzę, dodała w myślach. Podniosła się z trudem z fotela i ostentacyjnie pomasowała się po brzuchu. Dziecko było spokojne. Nie wierciło się, jakby nie chciało przeszkadzać mamie w prowadzeniu trudnej rozmowy. Marietta Szuster spojrzała na nią z niesmakiem i odwróciła wzrok. Audiencja skończona.
ROZDZIAŁ XIII – Hej! Marcin! Długowłosy trzydziestolatek w doskonale skrojonym garniturze pstryknął niedopałkiem w stronę pryzmy brudnego piachu i kocim ruchem wyskoczył z lśniącego kabrioletu. Marcin gwizdnął z podziwem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w nowiutkie porsche 911 w niepowtarzalnym odcieniu yellow bahama. Dopiero po chwili przeniósł wzrok na tryskającego humorem mężczyznę. – Krystian Borek? Co tu robisz z taką niesamowitą furką? Nie boisz się, że ci zarysują lakier? Wszędzie krążą te syfne buldożery. – Spoko wodza! Mam jeszcze w garażu trzy inne wózki. Chociaż racja, trzeba było śmignąć tu czymś solidniejszym. Może cayennką? – Krystian z rozmachem przybił Marcinowi piątkę. – Masz chwilunię? Możemy pogadać? Marcin spojrzał na zegarek i ściągnął brwi. Rozmowa Ewy z naczelną się przedłuża, ale są umówieni u lekarza dopiero na piętnastą. – Pogadać? Jasne. Tylko muszę kontrolować czas, bo czekam na żonę. – Chcesz się przejechać? – No pewnie! – Oczy Marcina rozbłysły. – Mogę? Krystian rzucił mu kluczyki i zgrabnym ruchem, nie otwierając drzwi, wskoczył na siedzenie pasażera. Marcin ostrożnie usiadł i pogłaskał skórzaną kierownicę. – Porszaczek… – mruknął z dumą Krystian. – Ale ty, jako profesjonalista, rozpoznałeś na pewno konika na blaszce… – Model dziewięćset jedenaście GT-trzy, sześciocylindrowy z silnikiem typu boxer o pojemności trzy i osiem litra. Moc czterysta trzydzieści pięć koni, prędkość maksymalna trzysta dwanaście kilometrów na godzinę, nie do osiągnięcia na polskich drogach. Skąd masz to cacko? Krystian potarł z zakłopotaniem policzek i roześmiał się szczerym, perlistym śmiechem. – Się kręcę, to mam. Ale widzę, że znasz się na tym sprzęcie lepiej ode mnie. Odpalasz? Marcin włączył zapłon i z lubością wsłuchał się w równy, basowy warkot silnika. Niektórzy dla tego dźwięku gotowi byli wydać na samochód równowartość apartamentu w Warszawie. Ale mimo miłości do samochodów Marcin do tego grona nie należał. Z żalem zgasił silnik. – Co jest? – zdziwił się Borek. – Nie chcesz się kopsnąć na miasto? Marcin pokręcił głową. – Wolę się nie przyzwyczajać. Nigdy nie będzie mnie stać na taki samochód. – Trochę wiary, chłopie. Jeszcze wszystko przed tobą!
Marcin spojrzał na drzwi do budynku wydawnictwa. Za chwilę powinna się w nich pojawić Ewa i pojadą razem do lekarza. Krystian Borek i jego porszaczek należą do zupełnie innej bajki. Zdusił w zarodku myśl, by poprosić go, żeby zgodził się na sesję zdjęciową i krótki wywiad. W „Świecie Aut” mają rubrykę Pasjonaci, w której zamieszczają teksty o miłośnikach rzadkich samochodów. Ale Marcin czuł przez skórę, że Borek należy do tej grupy posiadaczy dużych pieniędzy, którzy cenią anonimowość. – Nie mam smykałki do interesów. – Stwierdził Marcin z rezygnacją. Krystian wyjął z kieszeni paczkę chesterfieldów i stuknął nią o skórzane oparcie. Papieros wyskoczył z kartonika jak na sprężynce, a Krystian zręcznie złapał go ustami. Ta sztuczka musiała robić kolosalne wrażenie na jego koleżankach z liceum. – Mogę ci pomóc – wymamrotał, nie otwierając ust, i skupił się na zapalaniu papierosa benzynową zapalniczką Zippo. – Jak? Jak mi możesz pomóc? – zainteresował się Marcin. – Będziesz mnie odpowiednio motywował, jak Johann? A może pożyczysz mi kasę na rozkręcenie biznesu? To przecież bez sensu. Do biznesu trzeba mieć talent. Ty go najwyraźniej masz. A ja nie. Krystian wzruszył ramionami. – Jeśli będzie trzeba, to ci pożyczę. Czego się nie robi dla przyjaciół… Ale mam lepszy pomysł. Znam paru obrotnych kumpli, którzy chętnie wejdą do interesu z eliksirem. Mogę im podać twoje namiary. Pięciu, może nawet sześciu gości, dla których sto euro miesięcznie to jak splunąć. Każdy z nich ma dziewczynę albo i dwie, no wiesz… – Zarechotał i puścił oko do Marcina. – Kasa przyciąga laski. Jak ustrzelisz na koncie milionik, to masz marne szanse, że będziesz kładł się do łóżka po to, żeby się wyspać. Kąsasz? Marcin skinął głową. – No dobra – mówił Borek. – To tę sprawę mamy załatwioną. Powinno się jakoś rozkręcić. Za dwa tygodnie staniesz na nogi. – Przerwał na moment, by zaciągnąć się chesterfieldem. – A teraz jest ten moment, w którym powinieneś zapytać: „A co ty, drogi kolego, będziesz z tego miał?”. Wybuchnął śmiechem, najwyraźniej zachwycony swoim poczuciem humoru. Marcin uśmiechnął się kwaśno i pogłaskał obciągniętą delikatną welinową skórą ozdobną gałkę przy drążku zmiany biegów. Tak… Ten samochód naprawdę mu się podobał. Czy kiedykolwiek będzie go stać na taką zabawkę? Policzył szybko: najpierw własne mieszkanie, albo lepiej dom. Powiedzmy milion złotych. Potem jakieś zabezpieczenie na przyszłość dla siebie i rodziny. Powiedzmy drugi milion, żeby można było żyć z odsetek i nie martwić się, z czego się zapłaci za gaz i za co pojedzie na wakacje. Dopiero potem może zacząć zbierać na porsche. Nie musi być nówka. Jeżeli coś mu się nie podobało w aucie Krystiana Borka, to właśnie to, że
pachniało nowością. W obrzydliwie ostentacyjny sposób Borek demonstrował całemu światu: mam górę kasy i wywalenie czterystu tysięcy na bryczkę to dla mnie drobiazg. Marcin lubił się popisywać, ale to uznał za przesadę. Jakiś czas temu widział kilkuletnie porsche carrera, które znajomy ojca ściągnął do Polski z Niemiec i chciał sprzedać za osiemdziesiąt tysięcy. To już była suma, którą Marcin potrafił sobie wyobrazić. Widział ją w swoim Picie – rocznym rozliczeniu podatkowym. Niestety w rubryce „Przychód”. Żeby chociaż „Dochód”… Wzruszył ramionami i spojrzał na Borka, który z nonszalancją palił papierosa. – Skoro uważasz, że powinienem, to zapytam: „A co ty z tego będziesz miał?”. Krystian odchylił siedzenie i położył się wygodnie. Przez chwilę kontemplował przesuwające się po niebie obłoki. – Ja pomogę tobie, a ty mnie. Dzięki temu biznes będzie się kręcił. Znasz Andrzeja Woźniczkę? Marcin popatrzył na niego zdziwiony. – Andrzej? To naczelny „Świata Aut”, mój szef. O co chodzi? – O drobną przysługę. Naprawdę nic takiego. Po prostu trochę informacji z pierwszej ręki. Marcin się zjeżył. Nie lubił takich sytuacji. Naczelny nie jest święty, a jego znajomość tematu pozostawia wiele do życzenia, ale stara się być dobrym szefem, a swoje obowiązki traktuje poważnie, czasem może nawet za bardzo. Czuje, że zespół trzyma się na dystans, bo to jego pierwsza praca w mediach. Wcześniej robił tylko jakieś fuchy dla agencji PR, jeździł po świecie, studiował na dobrych uniwersytetach. Ale naczelnym „Świata Aut” został, co było ogólnie wiadome, po znajomości. – No daj spokój, przecież nie poproszę cię, żebyś mu podpiłował hamulce w. – Borek się zaśmiał. – A jakim samochodem on właściwie jeździ? – Ostatnio chyba testuje terenowe volvo XC-dziewięćdziesiąt Executive. – No właśnie… – Borek zamyślił się, patrząc w niebo. – Ciekawe, skąd on ma kasę na takie auto? Ile ono może kosztować? Pół dużej bańki? Marcin popatrzył na niego zdziwiony. Ktoś, kto jeździ porsche za czterysta tysięcy, raczej nie zastanawiałby się, skąd wziąć pieniądze na volvo. No i powinien choć trochę orientować się w cenach luksusowych samochodów. – XC-dziewięćdziesiąt w tej wersji nie kosztuje więcej niż dwieście pięćdziesiąt tysięcy. A przypuszczam, że Andrzej mógłby z racji swojej funkcji wynegocjować całkiem spory rabat. Ale kupowanie samochodu w jego przypadku to byłaby czysta głupota. – Więc to nie jego samochód? – zdziwił się Borek. – No pewnie, że nie. Dostał go do testowania. Za tydzień będzie jeździł czymś innym.
Krystian wyrzucił niedopałek i potrząsnął burzą czarnych loków. – Nie rozumiem. Jak to funkcjonuje? Naczelny testuje, a dziennikarze piszą o tym samochodzie w gazecie? Marcin się skrzywił. – Z grubsza tak to wygląda, choć jest trochę bardziej skomplikowane. Prawda jest taka, że wszyscy jeździmy samochodami testowymi, tylko różnej klasy. I umówmy się, że dealerom nie zależy aż tak bardzo na tym, żeby opisywać ich auta z najwyższej półki, bo obrót robią na masówce. – A więc naczelny dostaje limuzynę, a wyrobnik furkę za nędzne sto tysięcy? I w gazecie opisujesz tę wersję budżetową? – domyślił się Borek. – To dla Woźniczki superukład, nie? – Słuchaj, muszę już lecieć… – Marcin otworzył drzwi samochodu. – Poczekaj! – Krystian złapał go za łokieć. – Dzięki za pomoc. Rozjaśniłeś mi parę spraw. – Nie ma za co. Nie powiedziałem ci niczego, czego byś nie mógł się dowiedzieć sam, oficjalnie. – Oczywiście… – Borek mrugnął do niego porozumiewawczo. – Jutro, góra pojutrze zadzwoni do ciebie mój kumpel i zorganizuje spotkanie z paroma kolegami, więc się nie zdziw. A o to, żeby interesy poszły jak po maśle, to już ja się postaram. Ty w tym czasie załatw mi listę dealerów, którzy ostatnio dawali Woźniczce bryki do tych fikcyjnych testów. No i, jeśli się uda, to plany na najbliższy miesiąc. To wszystko… – Puścił łokieć Marcina. Marcin chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale zauważył w drzwiach budynku znajomą postać. Gdy podchodził do Ewy, słyszał jeszcze soczysty klang silnika porsche 911, które skręciło w stronę Ochoty i nabierało prędkości na dwupasmowej, pustej o tej porze dnia Marynarskiej. – Coś się stało? – Marcin popatrzył z niepokojem na żonę. – Nie wyglądasz najlepiej. Źle się czujesz? Przytuliła się do niego i poczuł, że jej łzy zmoczyły mu koszulę. – Płaczesz? – Zabierz mnie stąd – szepnęła. – Zabierz mnie natychmiast… * Naprawdę ma osiemnaście lat? Nie jesteś dla niej za młody? Daj spokój, tato. Czy to ma jakieś znaczenie? Nie piszę ci przecież, że bierzemy ślub. Nawet ze sobą jeszcze oficjalnie nie chodzimy. To po prostu… fajna dziewczyna. Ale coś z tego będzie? Kuba wzruszył ramionami i wstał z krzesła, żeby rozprostować kości. Prze-
ciągnął się i ziewnął. Skąd ma, u licha, wiedzieć, czy coś z tego będzie. Bardzo tego chce, ale „chcieć” w tym wypadku nie oznaczało „móc”. Z Karolą też chciał, a wyszło jak wyszło. Całowałeś się już z nią? – zamigał komunikator. Kuba przewrócił oczami i z ociąganiem usiadł przed komputerem. Weź, tato, przestań! Słuchaj, jeśli to coś poważnego, to chyba powinniśmy pogadać o pewnych sprawach. Jest tak ładna jak Selena Gomez? Kuba odruchowo spojrzał na plakat wiszący nad łóżkiem i zmarszczył czoło. Dlaczego jeszcze nie ściągnął tej idiotycznej fotografii? Już od wielu miesięcy nie czuł nic do gwiazdy kanału Disney Channel. Nic, oprócz zażenowania, że nie tak dawno uznawał ją za najpiękniejszą dziewczynę na świecie. ;-) Zmień płytę, OK? OK. Ale jeszcze przez parę lat wolałbym być ojcem, a nie dziadkiem:-? Do niczego nie doszło, a w najbliższym czasie nie dojdzie, bo mama wsadziła mnie do aresztu. ??? Kuba sięgnął po szklankę, a właściwie po jedną z trzech, które stały na biurku. Próbował sobie przypomnieć, do której z nich nalewał ostatnio colę. Ryzykował najwyżej, że wypije napój sprzed tygodnia. Zanotował w pamięci, by nieco ogarnąć pokój i chociaż wynieść do zlewu stertę brudnych talerzy, szklanek i kubków z zaschniętymi torebkami herbaty, zalegających na biurku obok klawiatury. Podobno jakaś czarownica powiedziała mamie, że mnie szlag trafi. No i boi się posyłać mnie do szkoły. Mam do końca tygodnia areszt domowy. Dla mojego bezpieczeństwa. Napisze mi usprawiedliwienie. Ciekawe jakie… Może takie: „Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie nieobecności Kuby na lekcjach z powodu zagrożenia życia przepowiedzianego przez wróżkę X. Z poważaniem, Ewa Jaworska”. Kuba się roześmiał. Ale ty masz, tata, zajawkę na pisanie takich głupot. Co mam? No nic… Nieważne. Fajnie chociaż, że Marcin skombinował mi z redakcji jakiś telefon od kolegi, który zajmuje się elektronicznymi gadżetami. Mam już łączność ze światem i fajnego hateciaka. Chociaż wolałbym iPhone’a. Domyślam się z kontekstu, że „hateciak”, to telefon. OK. Pogadam z mamą wieczorem albo jutro, jeśli się dodzwonię. Może cofnie ci ten idiotyczny areszt. Mam nadzieję, że chociaż odrabiasz lekcje? Spoko. Luz. Szkoła nie ucieknie. Masz w tym roku egzaminy do liceum. To bardzo ważny moment twojego życia. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Rany… Tato, tylko nie przynudzaj. Pewnie, że zdaję sobie z tego sprawę, ale mam jeszcze mnóstwo czasu. Zdążę się poprawić z biologii i geografii. Na sto procent. Poczekaj… – literki wyskakiwały na ekranie coraz prędzej – o czym ty mówisz? Jak to się masz poprawić? Przecież niedawno był początek roku! Już zdążyłeś złapać jakieś dwóje??? Kuba dopił colę. Tak, to była ta stara, bez gazu. Choć poza tym nie różniła się smakiem od tej, którą nalał do drugiego kubka piętnaście minut temu. Jeśli chodzi o ścisłość, to z dwójek bym się bardzo ucieszył. Nie skumałeś, że zmienił się system? Hello! Mamy XXI wiek i jak coś pościemniałem na kartkówce, to ta jędza od bioli walnęła mi jedynkę. A z geografii to dała mi złośliwie za gadanie. A przecież tylko raz się odezwałem do Mateusza, żeby mnie nie wkurwiał… No, może użyłem trochę bardziej dosadnych słów. Tym razem przerwa w internetowym czacie trwała nieco dłużej. Widać Tomasz zastanawiał się, jakich „bardziej dosadnych” słów użył jego syn w stosunku do irytującego go kolegi. OK. To znaczy, to nie jest w żadnym razie OK, ale jestem pewny, że sam to rozumiesz. A ja nie mam wpływu na twoje zachowanie:-( Ale mam do ciebie prośbę. Na drugi raz, gdy będziesz w takiej sytuacji, to pomyśl o mamie. Ona to na pewno bardzo przeżywa, a nie jest chyba w najlepszej formie psychicznej. Kuba pokiwał głową. Rzeczywiście, gdy jej powiedział o tych pałach z biologii i geografii, to ledwo ją Marcin powstrzymał przed natychmiastowym wykonaniem przepowiedzianego przez wróżkę wyroku. Dobra, tato. Postaram się nie wkurwiać na lekcjach. Postaraj się. I nie używaj już tego wulgarnego języka. Powiesz tak potem z rozpędu przy dziewczynie i będzie ci głupio. A idiotycznych słów już nie cofniesz. Zmieniając temat… Jak w ogóle mama sobie radzi? Chodzi jeszcze do pracy? Dzisiaj pojechała, bo ma jakąś rozmowę z nową szefową. Chyba jest zdenerwowana… Kuba usłyszał, jak w przedpokoju skrzypnęły drzwi. Oderwał się od komputera i cicho zamknął swój pokój na klucz. Nie miał teraz ochoty na rozmowy z Ewą. Ma prawo być zdenerwowana – pisał ojciec. – Bardzo nieszczęśliwie się złożyło z tą jej pracą. Nie wiadomo, co będzie dalej, a ona musi zniknąć na co najmniej trzy, cztery miesiące. Każdy na jej miejscu obawiałby się o przyszłość. Musisz być dla niej wyrozumiały. Zwłaszcza że ona zawsze była kłębkiem nerwów. Chłopak uśmiechnął się smutno. No tak… Ewę łatwo wyprowadzić z równowagi. Wybucha gwałtownie jak wulkan. Ale ostatnio, pomijając incydent z jego jedynkami, zachowywała się całkiem znośnie.
Będzie dobrze, tato. O nic się nie martw. Lepiej powiedz, co u ciebie? Kogo teraz leczysz? Wyobraź sobie, że na Zanzibar przyjeżdżają teraz masowo Chińczycy. Spotyka się ich wszędzie. Wykupują od Brytyjczyków i Niemców hotele. Przyjeżdżają też na urlopy. A kiedyś wydawało mi się, że oni tylko pracują i pracują, szyjąc nam tenisówki i podkoszulki. Kuba uniósł zdziwiony brwi. Leczysz Chińczyków? No coś ty… Ale muszę chyba się zacząć tego uczyć. Przywieźli mi tu niedawno faceta z Hongkongu. Objawy miał ni to grypy, ni to malarii. Ale gdy mu chciałem zaaplikować arechin, to zaczął się wyrywać i domagał się, żeby go obejrzał „prawdziwy” lekarz, a nie, jak się wyraził, „europejski znachor”. Rozumiesz? Prawdziwy lekarz! Miał na myśli jakiegoś skośnookiego zielarza… Jak tak dalej pójdzie, to będę się musiał przekwalifikować… Tylko nie myśl, że mi odbiło albo gardzę tymi ludźmi. Wręcz przeciwnie. Mam duży szacunek dla chińskiej i tybetańskiej medycyny. Półtora miliarda ludzi sobie to chwali, więc coś w tym musi być. Marzy mi się, żeby w Afryce połączyć siły Wschodu i Zachodu. Może uda mi się tu ściągnąć do przychodni jakiegoś chińskiego lekarza i wtedy… Kuba poruszył się niespokojnie. Coś zwróciło jego uwagę. Ale co? Chyba niezwykła cisza po powrocie mamy do domu. To nie było normalne. Ewa zazwyczaj wpadała jak bomba i od progu robiła dużo szumu. Usiłował sobie przypomnieć, czy parę minut temu usłyszał coś więcej niż skrzypnięcie zawiasów. Kroki, szum czajnika gotującego wodę na herbatę. Cokolwiek… Stał przy drzwiach do swojego pokoju z ręką na klamce i wahał się. Wyjść i sprawdzić? A jeśli tylko mu się wydaje? – Mamo?! – zawołał ściszonym głosem – Mamo! Jesteś tam? Czuł, jak strach zaczyna go łapać za gardło.
ROZDZIAŁ XIV – Nie przejmuj się. Oboje wiemy, że to okropna baba, ale nie mamy na nią wpływu. A zresztą… – Marcin silił się na wesoły ton – …teraz zupełnie inne rzeczy zaprzątają nam głowę, prawda? Nasz synek się wkrótce urodzi i… – Synek? – Ewa popatrzyła na niego zdziwiona. – A skąd ci to przyszło do głowy? – Może być i córka, byle była tak ładna i mądra jak mamusia… Na moment oderwał prawą dłoń od kierownicy i pogłaskał Ewę po kolanie. – Hej! – klepnęła go jak natrętną muchę. – Kieruj obydwoma rękami i nie jedź jak wariat. To nie Grand Prix Monako. Marcin zdjął nogę z gazu. Teraz żałował, że nie dał się namówić Krystianowi na przejażdżkę. Dacia, którą dostał do testowania, w swojej klasie cenowej była absolutnym hitem, ale porównywanie jej do porsche 911 w jakiejkolwiek kategorii było bez sensu. – Czuję, że ona mnie zwolni, gdy tylko wrócę po porodzie do pracy… – powiedziała smutno Ewa. – A musisz wracać tak szybko? Może po macierzyńskim od razu weź wychowawczy? – podsunął Marcin. – Na dwa lata masz spokój, a przez ten czas sporo może się zmienić. Marietta też nie jest wieczna. – Wypadnę z rynku i w ogóle nie będę już mogła wrócić do dziennikarstwa. – Ewa czuła, że znów się rozpłacze. – A wiesz, co jest najgorsze? Że tak traktuje mnie kobieta. Myślę, że żaden facet nie wpadłby na to, żeby dręczyć swoją podwładną w ósmym miesiącu ciąży. A ona czuje się zupełnie bezkarna, bo też jest babą. – Przenieś się do „Świata Aut”. – Marcin uśmiechnął się do niej szelmowsko. – Będziesz pracowała z samymi facetami, którzy z czystej zazdrości dopilnują, żeby cię nikt tam za bardzo nie molestował. – A co bym tam miała robić? W ogóle nie znam się na samochodach. Hej! Znowu jedziesz agresywnie. Chcesz, żebym tu urodziła? – Przepraszam… – Marcin zwolnił i przepuścił autobus, którego od minuty starał się nie wpuścić na lewy pas. – Kochanie… – Ewa zajrzała do torebki i zaczęła nerwowo w niej grzebać. – Cholera! Jestem gapa. Zapomniałam książeczki zdrowia. Musiała zostać na stole w kuchni… – To co robimy? – Marcin rzucił okiem na zegarek. – Wracamy? Jak przycisnę, to spóźnisz się najwyżej piętnaście minut. – No to wróćmy… – Zgodziła się Ewa i przytuliła się do ramienia Marcina. – Przepraszam cię. Ale przez tę Szuster jestem kompletnie rozbita. Dlaczego ona mi to robi?
– Bo jest głupią zazdrosną babą. – Marcin z lekkim kontrolowanym poślizgiem zawrócił na skrzyżowaniu i ruszył z piskiem opon aleją Niepodległości w stronę Ursynowa. – Jeśli chcesz, mogę pogadać z moim naczelnym. Może mamy jakiś wakat? Nie musisz pisać o samochodach. Przydałoby się trochę lifestyle’u. Ewa odciągnęła nieco pas bezpieczeństwa i mocniej przytuliła się do Marcina. – A ten Wincenty Woźniczko jest fajny? Nigdy nic o nim nie mówisz… W ogóle mało mi opowiadasz o pracy. Tylko ja gadam i gadam, a ty nic… – Andrzej. Andrzej Woźniczko… – poprawił ją. – No tak. Jakoś mi się skojarzyło z tym ministrem. Marcin wdepnął hamulec. Samochód stanął dęba i w ostatniej chwili wyhamował przed sygnalizatorem pokazującym czerwone światło na skrzyżowaniu z Woronicza. – Chcesz nas zabić? – jęknęła Ewa. – Jak ty jeździsz?! – Co powiedziałaś? – Popatrzył na nią półprzytomnym wzrokiem. – Pytałam, czy chcesz nas zabić. Głuchy jesteś? – Nie, to usłyszałem. Ale co mówiłaś wcześniej? – Że Andrzej Woźniczko, naczelny „Świata Aut”, skojarzył mi się z Wincentym Woźniczko, tym ministrem, chyba finansów czy gospodarki… Nie wiem. Nie interesuję się polityką. – Bingo! Ewa popatrzyła na niego z niepokojem. – Coś się stało? Dobrze się czujesz? Światło zmieniło się na zielone i Marcin wolno, płynnie ruszył do przodu. – Już wszystko w porządku. Powoli zaczynam rozumieć, o co chodzi. I powiem ci szczerze, że mi się to bardzo nie podoba. Zamilkł, zastanawiając się, jak najlepiej streścić swoją dzisiejszą rozmowę z Krystianem Borkiem, dorzucając do tego to, co Kuba podsłuchał w parku, gdzie Krystian podrywał Martę – gasnącą telewizyjną gwiazdkę. – Z tego, co się domyślam, to jakieś tajne służby zasadziły się na ministra Woźniczkę i próbują dobrać się do niego z każdej strony. Ten Borek… opowiadałem ci o nim. Widziałem przypadkiem, jak bajerował Martę Orzechowską, tę aktorkę… – Wiem. Tę ładną. – Ewa skinęła głową. – Jakiś czas temu widziałam zdjęcia jej i ministra Woźniczki, jak migdalili się w jakiejś restauracji. „Super Express” wywlekł to na okładkę i dał tytuł… chyba: Prywatne konsultacje, a może coś więcej? W każdym razie sugerowali romans. – No proszę… – Marcin gwizdnął. – Stary, ale jary. A mnie agent Borek podpytywał o Andrzeja, syna ministra Woźniczki. – Syn ministra został „zwykłym” naczelnym? – W głosie Ewy dało się wy-
czuć sarkazm. – No, no… Szczyt demokracji. Mogli go przecież mianować prezesem albo chociażby członkiem zarządu. – Andrzej Woźniczko już od dawna jest członkiem zarządu. – Marcin uśmiechnął się kwaśno. – Funkcję naczelnego „Świata Aut” wziął sobie, żeby zabić nudę. – No to może dobrze, że służby się do niego dobierają? Marcin nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę prowadził w milczeniu. Zastanawiał się, po której stronie barykady powinien stanąć. – Nie wiem, czy to dobrze, czy źle – wyznał. – Z jednej strony to jest cholernie nie w porządku, że są u nas nazwiska, które otwierają wszystkie drzwi. Ktoś inny, może i bardziej zdolny czy pracowity, będzie do usranej śmierci tyrał i nigdy do niczego nie dojdzie. A dobre nazwisko daje ci od razu pole position. Startujesz z innego poziomu. Normalny człowiek, żeby wdrapać się na Mount Everest, musi zapieprzać przez tydzień do pierwszego obozu, a potem jeszcze trzy i pół kilometra w górę. A takiego Woźniczkę podrzucają helikopterem na osiem i pół tysiąca i resztę już pokonuje spacerkiem. – Helikopterem? Na Everest? – Ewa spojrzała na niego zdziwiona. – Zwariowałeś? – To taka przenośnia… – Marcin machnął ręką. – Chodzi mi o to, że on ma zawsze przody. Rozumiesz? Tatuś dzwoni do kumpla i mówi: „Słuchaj Stasiu, jest taka sprawa, mój Jędruś wraca za parę miesięcy z Oksfordu i coś by trzeba było z chłopakiem zrobić, żeby mi się nie zmarnował. Pomożesz?”. No i Staszek dzwoni do Władka, a Władek zna Stefana, który przyjaźni się z Mietkiem Przytockim. Stefan szepcze do przyjaciela: „Mieciu, syn Woźniczki szuka roboty”. I to wystarcza. Robota się znajduje. I to nie byle jaka, tylko praca, na którą zwykli ludzie nie mają szans. – Nie przesadzaj. Znałam paru naczelnych, którzy wyrośli z gazety. – Iw wieku dwudziestu pięciu lat zostali członkami rady nadzorczej i naczelnymi magazynu motoryzacyjnego? – No to nad czym się zastanawiasz? Borek ma rację, że się dobiera do tego układu. – Właśnie nie wiem, czy ma rację – powiedział Marcin ostrożnie. – Bo w sumie Andrzej Woźniczko sprawdził się jako naczelny. Nie wiem, czy byłoby dobrze, gdyby nam wsadzili kogoś nowego. – To czego chce od niego ten Borek? Zjechali z wiaduktu prowadzącego na Ursynów w aleję KEN. Do osiedla, na którym wynajmowali trzypokojowe mieszkanie, zostało zaledwie kilka przecznic. – Nie wiem. Nie pytał mnie o to, jak Andrzej sobie radzi na tym stanowisku. Czyli to go nie obchodziło. Pewnie też nie potrafią udowodnić nepotyzmu, bo Przytocki i stary Woźniczko mogli się w życiu na oczy nie widzieć. Borek zadawał
pytania tylko o samochody, którymi jeździ naczelny. Interesował się systemem testowania sprzętu. Czułem, że strasznie chciałby, żeby to można było podciągnąć pod korupcję. – A myślisz, że dałoby się na to tak spojrzeć? Marcin wzruszył ramionami i zaparkował pod blokiem. – Nie sądzę. To oczywiście jest mocno naciągane i wszyscy zdają sobie sprawę, że dealerom zależy na dobrej opinii o ich marce. A w tym celu trzeba od czasu do czasu podesłać naczelnemu na tydzień ekstralimuzynę z pełnym bakiem. Ale to wszystko jest załatwiane oficjalnie. Są faktury, rachunki, umowy… Tak się to robi na całym cywilizowanym świecie. Ewa odpięła pasy, ale nie dźwignęła się z fotela. – Kochanie, nie mam siły. Możesz mi przynieść tę książeczkę zdrowia? Leży na stole w kuchni. Marcin skinął głową i otworzył ostrożnie drzwi, usiłując nie porysować lakieru o motocykl zaparkowany zdecydowanie zbyt blisko krawężnika. Rozejrzał się, a upewniwszy się, że nikt na niego nie patrzy, dotknął z czułością polakierowanego na szaro baku. BMW 1200 GS był jednym z jego nieziszczalnych marzeń. Wielki motocykl, stworzony do połykania setek kilometrów na niemieckich autostradach. Idealny do dalekich podróży w każdych warunkach. – Błagam cię, zostaw ten motor i idź, bo się spóźnimy! Spojrzał na Ewę, która zniecierpliwiona popędzała go gestami, żeby wreszcie się ruszył. No cóż… Niektóre marzenia na zawsze muszą pozostać tylko snem. Zignorował windę i wbiegł na trzecie piętro, przeskakując po dwa stopnie. Przed drzwiami zatrzymał się, żeby wygrzebać z kieszeni klucze. No tak… Są przypięte do kluczyków samochodowych, które pozostały w stacyjce. Już chciał zbiec na dół, gdy przypomniał sobie, że w domu powinien być Kuba. Ewa, z jakichś irracjonalnych powodów zabroniła mu wychodzić. Marcin zapukał energicznie, a potem nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Wszedł do ciemnego korytarza i sięgnął do kontaktu. Z ręką na przełączniku zamarł na kilka sekund, a potem bardzo wolno zaczął się przesuwać w kierunku kuchni. W całym mieszkaniu unosił się ciężki zapach. Kurki w kuchence były odkręcone, a z palników z sykiem ulatywały w powietrze litry gazu. Marcin czuł, jak po plecach płyną mu strużki potu. Wyobraził sobie, co będzie, jeśli zniecierpliwiona Ewa postanowi popędzić go trochę i zadzwoni. Byle impuls może spowodować wybuch, który zmiecie z powierzchni ziemi cały blok. Pochylił się i ostrożnie, na czworakach doczołgał do umieszczonego nad podłogą licznika. Przekręcił czerwone pokrętło i syk uchodzącego z rur gazu raptownie się urwał. Marcin, opanowując mdłości, wstał i zataczając się, ruszył w stronę okna. Przed oczami wirowały mu czerwone i niebieskie plamy, płuca roz-
rywał ból. Otwartymi ustami próbował złapać chociaż haust tlenu w nasyconym metanem powietrzu. Jeszcze krok. Jeszcze jeden krok… W kieszeni zawibrowała mu komórka. * – Kogo ja widzę?! No nareszcie! – Choreograf, starszy mężczyzna w czarnym wytartym dresie ukłonił się teatralnie wbiegającej do sali prób tancerce. – A już myślałem, że nasza gwiazda postanowiła wrócić do sprzedawania pietruszki na targu… – Przepraszam. To się nie powtórzy. – Oczywiście, że się nie powtórzy! – powiedział ostro, a sześć dziewczyn w obcisłych trykotach, które stały rzędem przy drewnianej poręczy, odwróciło wzrok. – To się nie powtórzy, bo jeśli się powtórzy, to wylecisz na zbity pysk. Pięć minut spóźnienia na exercice i możesz się już do nas nie fatygować. A dzisiaj na przedstawieniu zatańczysz za pół stawki! – Jeszcze raz przepraszam. – Stawaj przy drążku! Natalia rzuciła torebkę w kąt i podbiegła do przymocowanej przy ścianie poręczy. Spojrzała w brudne lustro po drugiej stronie sali i zobaczyła odbicie rzędu wystraszonych, przeraźliwie chudych dziewczyn. – Pozycja piąta! – Ryknął choreograf. – Frappes! Un! Deux! Un! Deux! Baletnice posłusznie ustawiły stopy pod odpowiednim kątem, uniosły ręce i zaczęły ćwiczyć miarowe wyprosty i zgięcia kolana. – Tour! Wykonały obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. – A la seconde! Druga pozycja, pomyślała ze znużeniem Natalia i w wyćwiczonym odruchu ułożyła stopy. Poczuła znajome ukłucie w łękotce. To nic! Zagryzła wargi. Baletnica, jeśli rano wstaje i nie czuje bólu, to znaczy, że w nocy umarła. – Plié! Ugięła kolana. Najważniejsze to przestać myśleć. Działać odruchowo, jak dobrze naoliwiona maszyna. Temu właśnie służą ćwiczenia. Jeśli wszystko będzie wykonywała automatycznie, bez zastanowienia, to nic złego jej się nie stanie. Skoki, przejścia, obroty… Nikt, kto chciałby to ogarnąć rozumem, nie będzie w stanie przetrwać na scenie pięciu minut. Moment zawahania, sekunda na rozważania, gdzie postawić stopę, i poważna kontuzja murowana. Trzeba działać instynktownie. Pozwolić, by ciało samo unosiło się nad podłogą. Tańczyć jak w transie. Jak w nirwanie. Jak we śnie… – Rond de jambe! Natalia uniosła nogę.
– Parterre! Do cholery! – Wrzasnął na nią choreograf. – Patrz na inne, jeśli nie pamiętasz układu! Zaczęła tak jak pozostała szóstka dziewczyn gorliwie kręcić na parkiecie kółka noskiem baletek. Puls jej przyspieszył. Niepotrzebnie zwróciła na siebie uwagę. Teraz ten sadysta będzie się na niej wyżywał. Dopóki nie znajdzie sobie kolejnej ofiary… Ale naprawdę zrobiła przecież wszystko, żeby zdążyć. Tylko że to nie wystarczyło. Czas nie jest z gumy. Nawet lekka jak piórko baletnica nie może być w dwóch miejscach równocześnie. Un, deux, un, deux… Gdyby udało jej się skupić na tańcu. Przestać myśleć o tym chłopaku, jego przerażonych oczach z rozszerzonymi strachem źrenicami. Un, deux, un, deux… Zrobiła to, co musiała. Nie miała wyjścia ani czasu na bardziej subtelne działania. Dlaczego tak bardzo kręci jej się w głowie? – Tour! A więc obrót. Znów ból w kolanie. Krótki jak ukłucie szpilką. – Reverence! Dziewczyny na komendę wykonały głęboki ukłon, niemal z przysiadem, i ustawiły stopy w czwartej pozycji. Choreograf zaklaskał głośno. – Suivi! Chodźcie tu do mnie, na środek! Tancerki stanęły na puentach i płynnie, z gracją, niczym stadko łabędzi pofrunęły w kierunku mężczyzny. – Natalia! Co z tobą, do cholery? Zniecierpliwiony choreograf szarpnął ją za ramię, bo przykucnęła i ciężko oddychała z twarzą ukrytą w dłoniach. – Natalia! Dziewczyna opadła na kolana, a potem przewróciła się na bok. Tancerki zastygły przerażone. Przez dłuższą chwilę nikt się nie poruszył. W końcu mężczyzna popchnął baletnicę stojącą najbliżej. – Patrycja! Leć po doktora! Powinien być w dyżurce. A wy – machnął ręką w stronę pozostałych tancerek – pomóżcie mi przenieść ją na materac. Złapał Natalię za ramiona i wspólnie z baletnicami dźwignął ją i położył przy otwartym na oścież oknie. Po chwili otworzyła oczy i rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem. – Co się dziś z tobą dzieje? – Choreograf zmierzył ją karcącym spojrzeniem, a potem postukał znacząco w zegarek na przegubie. – Nie mamy czasu na kobiece fanaberie. Albo bierzesz się w garść, albo zastąpi cię dziś zmienniczka. – Dam sobie radę… – szepnęła Natalia. – Przepraszam, zaraz mi przejdzie. Nie zwracajcie na mnie uwagi. – Odsuńcie się! Szpakowaty lekarz, z uwagi na typ urody nazywany w teatrze Clooneyem,
uklęknął przy leżącej dziewczynie i chwycił ją za nadgarstek. – Nic jej nie będzie – zawyrokował choreograf – co chwila któraś mdleje. To pokolenie jest wyjątkowo słabe. – Ma bardzo szybki puls – stwierdził lekarz, puścił rękę Natalii i sprawdził jej źrenice. – Ćwiczyła z nami tylko kilka minut, a potem… fik! – Powiedziała jedna z dziewczyn. – Brałaś coś? – zapytał lekarz Natalię. – Nawet jeśli, to nic nie powie – sapnął choreograf. – Nie wiem, co teraz dosypują do koki, bo dawno nie wciągałem, ale mówię wam, dziewczyny, uważajcie! Trzeba szanować zdrowie i kupować tylko z pewnego źródła. – Nie opowiadaj głupot! – żachnął się lekarz. – Naprawdę chcesz, żeby się wszystkie przekręciły? – Pochylił się nad Natalią. – Kiedy ostatnio coś jadłaś? Odwróciła głowę. Jadła czy nie jadła, to jej sprawa. Po co to wywlekać? – Jeśli chce tańczyć rolę Meg Giry, to nie może żreć jak świnia! – zaprotestował choreograf. – Natalia i tak ma wagę na granicy przyzwoitości. Rozumiem, że musi mieć siłę, ale od tego są witaminy w zastrzykach. – Nie zmuszaj mnie, żebym z tym poszedł do dyrektora. – Lekarz był naprawdę zły. – Jeśli będziesz traktował te dziewczyny jak maszyny, a nie jak ludzi, to będą tu schodziły na twoich rękach jedna po drugiej. Powinieneś je zachęcać do tego, żeby o siebie dbały. Dla swojego i twojego dobra. – Przede wszystkim mają myśleć o sztuce! – odpowiedział poirytowany choreograf. – Przede wszystkim muszą żyć! – To nie to… Bardzo zabolało mnie kolano – szepnęła Natalia. – To mi się już zdarzało. Muszę założyć stabilizator i wszystko będzie dobrze. Lekarz wyjął z podręcznej torby strzykawkę, zerwał foliowaną owijkę i nałożył cienką igłę. – Dam ci coś na wzmocnienie, ale w ten sposób długo nie da się funkcjonować. – No już dobrze, dobrze… – Choreograf z szorstką czułością poklepał Natalię po policzku. – Nie płacz. Odpoczniesz trochę i gdy staniesz na nogi, pozwolę ci zatańczyć dziś Meg Giry. – Kupię jej colę w automacie przy wejściu! – zaofiarowała się jedna z dziewczyn. – A może jakiegoś cukierka? – Nie… dziękuję. – Natalia uśmiechnęła się blado. – Zaraz mi przejdzie. Dam sobie radę. Lekarz obejrzał spuchnięty staw i podniósł do góry strzykawkę. – To glukozamina. Ból powinien po tym zniknąć, ale odradzam dziś skakanie. Może weźmiesz wolne?
– Nie. Naprawdę mi zależy, a ból… minie. Choreograf popatrzył na nią z dumą. Szkoła baletowa co roku wypluwała kolejne roczniki dziewczyn, dla których balet był całym życiem, ale które tak naprawdę miały marne szanse na karierę. Teatry muzyczne były przeżytkiem już w epoce socjalizmu. Niewiele z nich przetrwało transformację ustrojową 1989 roku. W Teatrze Wielkim wciąż utrzymywał się duży zespół baletowy, ale rzut oka na listę nazwisk baletmistrzów i tancerek mówił wszystko: dominował import genialnych gwiazd baletu zza wschodniej granicy. Zostało tak niewiele scen, gdzie można jeszcze tańczyć na puentach, że na miejsce kontuzjowanej tancerki czekało w kolejce kilka następnych. – Zaprowadźcie Natalię do garderoby i wracajcie szybko do sali ćwiczeń – polecił choreograf. Dziewczyny pomogły jej wstać. Zagryzła wargi i ruchem głowy podziękowała za pomoc. Sama da sobie radę. Wzięła swoją torbę i pokuśtykała do garderoby na trzecim piętrze. Tam osunęła się na pokrytą brudnym linoleum podłogę i wbiła wzrok w namalowaną przez Degasa baletnicę, zdobiącą plakat Coppelii, baletu Leo Delibesa, który wystawiono w Romie pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Czuła się rozbita. Choć kolano rzeczywiście, tak jak obiecał lekarz, przestawało ją boleć i teraz zaledwie ćmiło, nie opuszczał jej strach. Czy nie popełniła błędu? Czy naprawdę zrobiła wszystko, co mogła? Wciąż widziała przerażone oczy Kuby stojącego pod drzwiami i nasłuchującego odgłosów, które wzbudziły jego niepokój. Odpędziła od siebie te myśli. Musi się skupić na wieczornym przedstawieniu. Będzie tańczyła, a to jest teraz najważniejsze. Musi też zaśpiewać jedną arię – takie są prawa musicalu, który łączy balet, operę i operetkę. Zrobiła, co zrobiła. Nie ma sensu tego rozpamiętywać. Oparła się głową o ścianę. Teraz musi zregenerować siły i zapomnieć. Zapomnieć…
CZĘŚĆ III
ROZDZIAŁ XV – Masz pełne prawo tak się czuć – przyznał Konstanty. – Nie mam pojęcia, jak ja bym sobie poradził na twoim miejscu… – A może to był czysty przypadek? Kuba chciał zrobić herbatę, zaczął gotować wodę, a potem zapomniał, coś go oderwało. Zadzwoniła jakaś dziewczyna albo zwyczajnie się zagapił, wrócił do komputera i… – Sandra zamilkła, bezskutecznie szukając kolejnych argumentów. Ewa pokręciła głową. – Sorry, ale w to nie wierzę. Po pierwsze, mamy w kuchni czajnik elektryczny. W czym miałby sobie zagotować wodę na herbatę? W garnku? Na patelni? Po drugie, wszystkie kurki były odkręcone na full. Widziałaś kiedyś, żeby w ten sposób robić sobie herbatę? Czy w ogóle ktoś tu do nas kiedyś podejdzie? – To się nazywa dyskretna obsługa – mruknęła Vanessa i zmusiła się do uśmiechu w stronę stojących przy bufecie dwóch dziewczyn w tyrolskich strojach ludowych. Restauracja Galicja na piętrze Galerii Mokotów o tej porze dnia dopiero budziła się do życia. Byli pierwszymi i jak do tej pory jedynymi gośćmi. Zajęli pięcioosobowy stolik w głębi lokalu. Mieli stąd widok na fragment galerii handlowej, a jednocześnie sami byli niemal niewidoczni dla biznesmenów i celebrytów, którzy spiesznym krokiem przechodzili obok nich w stronę windy do ekskluzywnego fitness clubu mieszczącego się na najwyższym piętrze. Redakcyjne plotki głosiły, że Marietta Szuster co rano przed pracą przebiega na bieżni w Holmes Place piętnaście kilometrów, a później pół godziny relaksuje się w fińskiej saunie rozgrzanej do stu dziesięciu stopni Celsjusza. Jeśli to prawda, a nienaganna figura naczelnej raczej to potwierdzała, należy się mieć na baczności, bo szefowa może w każdej chwili przedefilować obok nich. – A co na to wszystko Kuba? – zainteresowała się Lena. Ewa spojrzała na nią i pokręciła głową. Zawsze zastanawiała się, dlaczego korektorka nie używa szkieł kontaktowych. Byłaby całkiem ładną kobietą, gdyby nie te potworne okulary, w których wyglądała jak Sowa Przemądrzała z Kubusia Puchatka. – Był bardzo przestraszony. Mówił policji, że słyszał, jak ktoś otwiera drzwi, a potem już była tylko cisza, aż do wejścia Marcina. – Czyli ktoś się włamał? – Nazywam się Paula i będę dziś państwa obsługiwała w naszej restauracji. – Skośnooka dziewczyna z doczepionymi blond warkoczami posłała im typowy dla Azjatów zagadkowy uśmiech i rozdała tekturowe karty menu. – Polecamy dziś ostrygi, w cenie… – Nie, dziękujemy. Chcemy tylko herbatę – szybko przerwała jej Ewa. –
A zresztą ostrygi na śniadanie zdewastowałyby nam portfele – zażartowała. Dziewczyna uśmiechała się wciąż w ten sam sztuczny sposób. – Mamy dziś świeże owoce morza. Jeśli państwo skuszą się na małże, polecałabym do tego kieliszek młodego rieslinga. – Czemu by nie? – Konstanty klasnął w dłonie. – Naprujemy się o dziewiątej rano jak dziennikarze starej daty. Pamiętam, jak w dziewięćdziesiątym roku przyszedłem do „Gazety Wyborczej” jako stażysta… – Czyli pięć porcji małży i butelka rieslinga – podsumowała kelnerka i zapisała coś w notesie. – Dajże pani spokój – żachnęła się Sandra. – Nie wyczuwa pani, że ten błazen sobie żartuje? Konstanty! Przestań robić z siebie idiotę. – Weźmiemy pięć herbat z konfiturami – zadecydowała Ewa. – Świetnie, a więc pięć herbat – powtórzyła ubrana w tyrolski strój Azjatka i z nieprzeniknionym uśmiechem udała się do kuchni. Ewa z wysiłkiem wyprostowała nogi, starając się nie kopnąć siedzącej naprzeciwko Leny. Ostatnio coraz częściej łapały ją skurcze w łydkach. Pomyślała przelotnie, że powinna zwiększyć dawkę łykanych co rano tabletek z magnezem. – Żadnego włamania nie było, bo Kuba nie zamknął drzwi wejściowych na klucz. Siedział w swoim pokoju przy komputerze i tylko nasłuchiwał, co się dzieje w mieszkaniu. Gdy policjanci o tym usłyszeli, to normalnie złapali się za głowę. – Ale mówiłaś, że coś go zaniepokoiło. – Konstanty wziął do ręki solniczkę i zaczął się nią bawić, usypując na stole rzędy równych białych kresek. – Kiedy usłyszał, że drzwi się otwierają, zatrzasnął się w pokoju. Nie umiał nam później wytłumaczyć, dlaczego to zrobił. – Instynkt. – Lena wzruszyła ramionami. – Dzieci mają niesamowitą intuicję. – Jakby miał intuicję, to wyszedłby do Marcina – zirytowała się Ewa. – Zresztą niepotrzebna była żadna intuicja. Mówił później, że wyraźnie słyszał, jak Marcin go wołał. Nie wie, dlaczego siedział zamknięty w pokoju. – Może dobrze się stało? – Konstanty usypał teraz z soli piramidę. – Przecież niewiele brakowało, a cały blok wyleciałby w powietrze… – No właśnie… – Ewa okrągłym ruchem pogładziła swój brzuch. Dziecko najwyraźniej się ożywiło i zaczęło rytmicznie podrygiwać. Czyżby miało czkawkę? – To jest w tym wszystkim najdziwniejsze. Gdy rozmawiałam z policyjnym specjalistą od tych spraw, powiedział mi, że wystarczyłby niewielki impuls elektryczny, dosłownie drobiazg, a wszystko by wybuchło. To, że Kuba siedział w pokoju kilka metrów dalej, niewiele by zmieniło. Z całego piętra nic by nie zostało. – No to mieliście szczęście. – Sandra pokiwała głową. – Mieliście cholerne szczęście. Ewa odetchnęła głęboko. Wciąż jeszcze nie potrafiła mówić o tym spokojnie.
– Na komórce Marcina było jedenaście nieodebranych połączeń. Ktoś dzwonił do niego raz za razem. I to w najgorszym momencie, gdy tracił już przytomność. Stał metr od tej kuchenki w pomieszczeniu wypełnionym gazem i nic się nie stało. – Normalnie cud – uznała Vanessa. – A tak przy okazji, kto tak go nękał? Jedenaście razy z rzędu dzwonił do mnie tylko mój były facet, dzień po tym, jak go rzuciłam. – Poczekaj… – Sandra pochyliła się do przodu i ściszyła głos – coś mi się wydaje, że niepotrzebnie dramatyzujesz. Przecież gdy go znalazłaś, to okno było otwarte na oścież, więc Marcin musiał zdążyć je otworzyć. Stężenie gazu w kuchni szybko spadło i nie było już niebezpieczeństwa wybuchu. Czy nie? Ewa wzruszyła ramionami. – Marcin tego momentu nie kojarzy. Ostatnie, co sobie przypomina, to dzwoniący telefon. Otwierania okna nie pamięta. – Może było otwarte przez cały czas? – zasugerował Konstanty. – Nie, to bez sensu… – Machnął ręką. – Gdyby tak było, to przecież nie zatrułby się gazem, no i nie czołgałby się do tego okna, tylko zakręcił kurki i zwiewał, nie? – Proszę, herbata z konfiturami… – Skośnooka kelnerka postawiła na stole tacę. – Jeśli się państwo już namyślili, co wziąć do jedzenia… Polecam krewetki tygrysie smażone na oliwie czosnkowej. Naprawdę pyszne. – Uwielbiam zapach czosnku o poranku – rozmarzył się Konstanty. – Podsumujmy, co wiemy… – Vanessa sięgnęła po kubek i z lekkim obrzydzeniem wyłowiła z niego łyżeczką torebkę z herbatą, która moczyła się razem ze sznureczkiem i kawałkiem przyklejonej rozmoczonej tekturki. – Kuba zamknął się w pokoju, bo usłyszał, że ktoś wchodzi… – Powiedział, że myślał, że to ja – uzupełniła Ewa. Konstanty łyżeczką nabrał ze spodeczka konfitury i energicznie zamieszał herbatę w kubku. – Zawsze się zamyka, gdy przychodzisz do domu? Niezła mamusia… – mruknął. – Nie przeszkadzaj, próbuję to usystematyzować – skarciła go Vanessa. – Kuba się zamyka i siedzi tam do momentu, aż przyjeżdża policja. – Byłam zdziwiona, że nie wyszedł, gdy darłam się po wejściu do mieszkania, jak zobaczyłam nieprzytomnego Marcina leżącego na podłodze. – Ewa pokiwała głową. – To do niego niepodobne. Choć… Nie. Zmieniam zeznania! To mu się już zdarzało. Siedział ze słuchawkami na uszach i można było zedrzeć gardło, a nie reagował. Szczególnie gdy chciałam, żeby wyniósł śmieci albo wrzucił swoje brudy do pralki… – No dobra. Kuba siedzi zamknięty u siebie – spokojnie kontynuowała Vanessa – nic nie widzi, niczego nie słyszy. W tym czasie do mieszkania ktoś wcho-
dzi i… – Stop! – przerwał jej Konstanty. – Skup się na tym, co wiemy na pewno, a nie na swoich mniej lub bardziej uzasadnionych przypuszczeniach. – Racja – zgodziła się ciemnoskóra kierowniczka działu zagranicznego. – A wiemy na pewno, że gdy Marcin wszedł do mieszkania, okna były zamknięte, a kurki z gazem odkręcone. Dzielny komandos czołga się do zaworu i zakręca gaz, po czym przy próbie dotarcia do okna pada na polu chwały. – To nie było śmieszne. – Ewa się nadąsała. – Marcin o mało nie zginął, a ty sobie robisz jaja. – Przepraszam… – Vanessa przyłożyła rękę do opiętej na piersi bluzki. – Po prostu próbuję to sobie wyobrazić. Marcin zakręca gaz. Podchodzi do okna. Dzwoni jego telefon. Potem już nic nie pamięta. – Telefon dzwoni jedenaście razy z rzędu – dorzuciła Lena. – Może to ważny szczegół? Jedenastu było apostołów podczas Ostatniej Wieczerzy… Oczywiście po wykopaniu za drzwi Judasza. Jedenaście to liczba diabelska, prawie tak jak sześćset sześćdziesiąt sześć. – Zwariowałaś? Jaka znów diabelska? – zirytował się Konstanty. – Bzdury opowiadasz. – Skąd! Popatrz sam – upierała się Lena. – To liczba nadmiaru. Bóg dał Mojżeszowi dziesięć przykazań. Jedenaste mógł dodać tylko diabeł. A jedenaście to jeden i jeden. Jeden to liczba Boga. Jest jeden Bóg… to pierwsze przykazanie… – Chyba w Koranie – zakpił Konstanty. – Bo w Biblii pierwsze przykazanie brzmi inaczej: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną. A system dziesiętny, którym się dziś posługujesz, żeby udowodnić swoją fałszywą „starożytną” tezę, ma niezbyt długą historię. Przez całe wieki ludzie liczyli dwunastkami, czyli inaczej mówiąc, tuzinami. Popatrz na swój bajerancki zegarek od Gucciego. Swoją drogą to naprawdę porządna turecka podróbka zeszłorocznej kolekcji. Czy jedenastka jest na nim jakoś szczególnie wyróżniona? Nie. Doba dzieli się na dwa tuziny godzin. Godzina na sześćdziesiąt minut. Minuta na sześćdziesiąt sekund. A Majowie, którzy byli najlepszymi matematykami ery przedkomputerowej, mieli… – Daj spokój, Konstanty! – przerwała mu Vanessa. – Czy nie sądzisz, że ważniejszą sprawą od tego, ile było nieodebranych połączeń, będzie zapytanie Ewy, po co tyle razy dzwoniła do Marcina? Zapadła cisza. – No bo on się tak guzdrał… – Ewa ukryła twarz w dłoniach. – Boże! Chciałam go po prostu pogonić, a mogłam zabić! Już nigdy nie będę się tak niecierpliwiła. Nigdy! Aleja zadzwoniłam tylko trzy razy. Osiem połączeń było z jakiegoś zastrzeżonego numeru. – Osiem? – Lena uniosła brwi. – To też liczba magiczna. – Rany boskie! – Sandra ze złością uderzyła pięścią w stół, aż zadrżały kub-
ki. – Nie zniosę kolejnego wykładu z numerologii. Nie wierzę w te bzdury, horoskopy i magiczne telefony. Prawda jest taka, że Ewa chciała, żeby Marcin szybciej znalazł książeczkę zdrowia, a w międzyczasie jakiś nadgorliwy telemarketer chciał mu wcisnąć kartę kredytową. Do mnie też od czasu do czasu dzwonią seriami. Normalnie nie dają ludziom żyć. – Najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to… – Ewa upiła łyk herbaty i odstawiła kubek na stolik – że ja tę książeczkę zdrowia miałam cały czas przy sobie. Nie wiem, chyba ślepa jakaś byłam, że jej wcześniej nie znalazłam. Ale gdy tak siedziałam w samochodzie, to sięgnęłam jeszcze raz do torby, bo chciałam wyjąć chusteczki, no i od razu na nią trafiłam. Dlatego dzwoniłam do Marcina, a gdy nie odbierał, to wylazłam z samochodu i poszłam na górę. – I co na to powiesz, zimna racjonalistko? – wysyczała Lena do Sandry. – Jeśli nie uznasz tego za prawdziwy cud, to ja już nie wiem, jesteś chyba ślepa i głucha na znaki dawane przez przeznaczenie. Przecież gdyby Marcin nie poszedł do domu, to… Zapadła krępująca cisza. – Słuchajcie… Nie chcę się wtrącać, bo jestem tu w zasadzie nowa… – Vanessa zakasłała i upiła łyk herbaty – ale moim zdaniem powinniśmy się sfokusować na tym, kto próbował wysadzić w powietrze wasz dom, a cudowne ocalenie, które jest miłym bonusem, zostawić na później. Co mówi policja? – Przecież nie ma się nad czym zastanawiać, wszystko jest jasne! – zdenerwował się Konstanty. – To Karma próbuje usunąć z tego świata żywy dowód swojej omylności! Zdajesz sobie sprawę, jakie konsekwencje dla jej kariery miałby fakt, że jej przepowiednia w tak poważnej sprawie, w dodatku powiedziana bez żadnych „ale” czy „być może”, okazała się zwykłą blagą? Przecież to jest jej koniec! – Bez przesady… – próbowała mitygować przyjaciela Ewa. – Głupich bab, które będą do niej przyłaziły, żeby dowiedzieć się, kiedy ktoś je wreszcie przeleci, na pewno nie odstraszy jedna wpadka. Co najwyżej ta czarownica będzie musiała spuścić trochę z ceny. – Karma jest dobrą wróżką – nieoczekiwanie poparła Ewę Sandra. – Ma na koncie spore osiągnięcia i tak szybko nie straci klientów. Nie wierzę, żeby ryzykowała wszystko, by postawić na swoim i udowodnić, że się nie pomyliła. – Czy ty słyszysz, co mówisz? „Karma jest dobrą wróżką”! – Konstanty pokręcił z niedowierzaniem głową. – Dobra wróżka to była matka chrzestna Kopciuszka. Karma jest zwykłą wiedźmą, chociaż jej styl punkowo-motocyklowy budzi moje profesjonalne uznanie. – Co? – Ewa poderwała się gwałtownie i niemal natychmiast opadła na krzesło, trzymając się za brzuch. Dziecko kilkoma kopniakami w okolice żołądka dało jej jasno do zrozumienia, że nie przepada za nagłymi zmianami pozycji.
– Jestem głupią, ślepą idiotką… A przecież wiedziałam! – Nie bądź dla siebie taka surowa… – łagodnie napomniał ją Konstanty. – Może i nie jesteś jakimś pistoletem, ale ogólnie dajesz radę i odstajesz na plus od, trzeba przyznać, niskiej średniej krajowej. Przynajmniej jeśli chodzi o IQ. – Motocykl! – jęknęła Ewa. – Pod blokiem stał wypasiony motor. Nie wiem, czy to był ten sam, na którym widziałam Karmę. Wszystkie motocykle wydają mi się jakieś takie podobne. Ale ten mógł być jej! – Mógł być, ale nie musiał. – Konstanty ujął jej dłoń obiema rękami i potrząsnął. – Przypomnij sobie, bo do takich rzeczy masz niezłe oko, czy któryś z waszych sąsiadów nie przechodzi właśnie okresu burzy i naporu związanego z przekroczeniem magicznej… naprawdę magicznej liczby czterdziestu przeżytych wiosen? To by tłumaczyło obecność motocykla pod blokiem. Ewa wyrwała rękę i pacnęła Konstantego w ucho. – Ty sobie żartujesz, a tu chodzi o życie mojego dziecka! – Co powiedziała policja? – zapytała znużonym głosem Vanessa. – Powiedz wreszcie coś konkretnego, bo siedzimy tu i bijemy pianę. Ewa wzruszyła ramionami. – Policja? Oczywiście poszli po linii najmniejszego oporu. Próbują w to wrobić Kubę. Dostanie zarzuty o nieumyślne spowodowanie zagrożenia, a może katastrofy, czy coś takiego… Nie pobrali nawet odcisków palców. No wiecie… Na filmach zawsze dzwonią do laboratorium, przyjeżdża facet w garniturze i wyjmuje z walizeczki tajemniczy sprzęt. Posypuje klamki i ściany jakimś proszkiem, a potem sprawdza w ultrafiolecie… – Zignorowali te szmery, które spowodowały, że Kuba zamknął się w pokoju? – upewniła się Vanessa. – Nie dali wiary piętnastolatkowi? Ewa skinęła głową i przycisnęła do brzucha obie ręce. Dziecko podrygiwało niczym Britney Spears na planie swojego pierwszego teledysku. – Będziesz rodziła? – zaniepokoiła się Sandra. – Wody ci odeszły? – Nie, to tylko jakieś skurcze. – Ewa machnęła lekceważąco ręką. – Nie przejmujcie się. Dziecko się rozpycha. Ma chyba mało miejsca. – A może będziesz miała bliźniaki? – Konstanty poklepał ją po okolicy pępka. – Dwójka maluchów to musi być potworny stres dla matki. Czytałem ostatnio na Fejsie dramatyczny wpis jakiejś dziewczyny. Wyobraź sobie, że urodziła bliźniaki i po powrocie ze szpitala do domu, podczas pierwszej kąpieli, jakoś tak się zdekoncentrowała i zapomniała, który jest który. Z nieznanego mi powodu to było dla niej ważne i rozpaczliwie pisała posty, domagając się od swoich internetowych przyjaciół porady, jak ich rozróżnić. – Nie mam bliźniaków, kretynie! – oburzyła się Ewa. – Ty chyba nigdy nie widziałeś kobiety, która ma urodzić dwoje dzieci. Jest… jest monstrualna! – No właśnie – przytaknął Konstanty.
Ewa poczerwieniała i nabrała powietrza, ale Vanessa zdążyła uprzedzić jej atak furii. – Nie zwracaj uwagi na impertynencje tego pseudomacho, tylko przypomnij nam, co dokładnie przepowiedziała ci Karma. – Co jej powiedziała? Powróżyła jej, i tyle. Po co do tego wracać? – Sandra z niesmakiem spojrzała na Vanessę. – Czy ty naprawdę myślisz, że ta wróżka chlapnęła coś, a potem postanowiła się zemścić na Ewie za to, że jej przepowiednia się nie sprawdziła? To absurd! – Karma się nie myli. Nigdy. Jest jak Chuck Norris – powiedział z absolutną pewnością Konstanty. Spodziewał się chyba wybuchu śmiechu, ale kobiety milczały. – No co? To miał być żart… Co macie takie miny? – Konstanty poruszył się niespokojnie. – Czy coś się stało? Jesteście uczulone na Chucka Norrisa? A może nie wiecie, kto to jest? No jasne, gdy puszczali w telewizji Strażnika Teksasu, to mamy przełączały wam telewizor na Radio Romans. – Zamknij się, Konstanty – mruknęła Sandra. – Pół metra za tobą stoi Marietta Szuster i chyba jest na nas wściekła…
ROZDZIAŁ XVI – Marta? – Przepraszam, ale czy my się znamy? – Kobieta odruchowo cofnęła się i zmierzyła mężczyznę ostrym spojrzeniem. – Zaremba. Marcin Zaremba. Poznaliśmy się u Krystiana Dworka. – Chyba Borka… – Uśmiechnęła się blado. – W dworku u Krystiana Borka. Tak, to zabawne… Marcin roześmiał się, przytrzymując ręką rozchylające się poły szlafroka. – Śledzisz mnie? – Marta wciąż się uśmiechała, ale jej spojrzenie było czujne, jakby w każdej chwili spodziewała się ataku. – Myślisz, że nie pamiętam, że jesteś dziennikarzem? Jak mnie tu znalazłeś? Marcin otworzył szeroko oczy ze zdumienia i wskazał rozświetlone październikowym słońcem budynki szpitalne. – Zwariowałaś? Ja cię śledzę? W tych ciuchach? Gwiazda wzruszyła ramionami i strzepnęła z włosów żółto-czerwony liść, który sekundę wcześniej sfrunął ze stojącego nieopodal starego klonu. – Sorry, chyba wpadam w paranoję. Coś ci się stało? U Borka wydawałeś się całkiem zdrowy. Marcin machnął lekceważąco ręką. – Miałem mały wypadek. Trochę się zatrułem gazem z nieszczelnej kuchenki i wzięli mnie na obserwację. Jutro wychodzę. Nic takiego… Marta pokręciła głową i współczująco dotknęła jego dłoni. – Jest aż tak źle, że próbowałeś… Mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony. – Że co próbowałem? – No… zabić się. Z tego, co pamiętam, miałeś spore kłopoty finansowe, a twoja dziewczyna była w ciąży. Faceci ciężko znoszą takie obciążenia. Zresztą… – uśmiechnęła się ironicznie – jakiekolwiek obciążenia są zazwyczaj ponad siły przeciętnego samca. Kobieta potrafi wycierpieć dużo więcej. – Daj spokój! – prychnął Marcin. – Wcale nie próbowałem popełnić samobójstwa. To cud, że dom nie wyleciał w powietrze. Ktoś odkręcił kurki z gazem. W ostatniej chwili udało mi się… – No dobra, dobra… – mruknęła pojednawczo Marta. – Napijemy się kawy? Widziałam automat przy portierni. Marcin machinalnie przytaknął i ruszył za stukającą obcasami Martą. – Muszę cię o coś zapytać… – Przyspieszył kroku i zrównał się z nią. Owionął go słodki zapach Amarige. – Moja mama umiera tu na raka – sucho poinformowała go Marta. – Jeśli chciałeś wiedzieć, po co tu przyszłam, to już wiesz. Skończmy ten temat, dobrze?
I mam nadzieję, że nie będziesz taką skończoną świnią i nie przeczytam tego dramatycznego newsa na Pudelku. Marcin wzruszył ramionami. – Pewnie to będzie dla ciebie nowość, ale nie wszyscy dziennikarze na tym świecie zajmują się wypełnianiem rubryk towarzyskich w brukowcach. Ja na przykład nie. Piszę dla magazynu motoryzacyjnego i nie odróżniam Klanu od Na Wspólnej. Słyszałem, że brałaś udział w Tańcu z gwiazdami, ale nie widziałem ani jednego odcinka. Aktorka roześmiała się głośno. Zbyt głośno. I nawet Marcin usłyszał w tym śmiechu nutkę goryczy. – I tak miałeś statystycznie bardzo małe szanse, żeby mnie zobaczyć na parkiecie, bo pojawiłam się tylko w jednym odcinku. Nawet mój własny facet nie wysłał na mnie SMS-a. Podobno się zagapił. Czujesz to? Zagapił się… Marcin sięgnął do kieszeni szlafroka i wyjął pięć złotych. Wrzucił monetę do automatu. – Chcesz kawę? Ostrzegam, to potworna lura. Radzę ci napić się czekolady. Dość smaczna. No i od osiemnastego wieku była uznawana za afrodyzjak. Podobno Casanova wolał ją od szampana… No cóż… Przydało się wreszcie na coś przeglądanie babskich gazet. Choć Marcin był prawie pewny, że Ewa wściekłaby się, gdyby wiedziała, jaki użytek robi z informacji, które wyczytał w napisanym przez nią artykule w „Kobiecie Modnej”. – Zabawny jesteś… Ale skoro to naprawdę afrodyzjak, to poproszę jednak o kawę. Nie jestem w nastroju. Szczerze mówiąc, seks to ostatnia rzecz, na jaką miałabym teraz ochotę. Spojrzała na niego z ukosa. Właściwie ten facet zaczynał jej się podobać. Nie wyglądał na sfrustrowanego lalusia, a to już była jakaś miła odmiana. Traktował ją z przesadnym szacunkiem, jak większość zwykłych ludzi, którzy dostąpili zaszczytu oddychania tym samym powietrzem co wielka gwiazda, ale starał się nie okazywać niezdrowej fascynacji jej życiem prywatnym. No i chyba niczego nie usiłował jej sprzedać… – A więc kawa… – Marcin podał jej plastikowy kubek. – Ja jednak zaryzykuję czekoladę i potrenuję przy tobie samokontrolę. Poczekał, aż automat przestanie pracować, po czym sięgnął po parujący napój. Zmrużył oczy i po raz kolejny z uznaniem otaksował figurę Marty. Spod płaszczyka w kolorową kratę wyłaniały się szczupłe nogi w niebieskich neonowych pończochach. Nie mógł odgadnąć, czy aktorka ma na sobie sukienkę, czy spódnicę, ale docenił wysokie szpilki z czerwonymi podeszwami. Takie same, albo w każdym razie bardzo podobne nosiła Diane Kruger w Apartamencie. – To Louboutiny. Są efektowne i drogie, ale można je kupić w Stanach za
pół ceny. Zamierzasz przez godzinę gapić się na moje nogi? Marta wydawała się rozbawiona. Marcin zaczerwienił się jak uczniak przyłapany na zaglądaniu nauczycielce pod spódnicę. – Przepraszam, to… to było silniejsze ode mnie – wyjąkał, a potem odchrząknął i z zakłopotaniem potarł podbródek. – Powiem ci to bez owijania w bawełnę: wydaje mi się, że ktoś chce nas zrobić w balona. Marta uniosła brwi. – Chodzi mi o tego Krystiana Borka. Widziałem was w parku. Marta pokiwała wolno głową, zastanawiając się, co też ten dziennikarz mógł zobaczyć i czy trzeba będzie coś publicznie dementować. – Wiem, że próbował cię zahaczyć o tego ministra, Wincentego Woźniczkę… – Marcin zawiesił głos. – Moim zdaniem, Borek z kolegami szykują jakąś grubszą prowokację, a cała heca z „interesem życia” jest tylko przykrywką. Upiła łyk kawy. Rzeczywiście potwornie lurowata. Z niesmakiem wrzuciła plastikowy kubek do kosza stojącego obok automatu. – Dlaczego wydaje ci się, że Krystian Borek wypytywał mnie o jakiegoś ministra? Powiedziała to z tak naturalnym zdziwieniem, że Marcin na moment niemal uwierzył, że Kuba, wtedy w parku, musiał się przesłyszeć. Zaraz jednak przypomniał sobie, że gwiazdka zarabia na życie, wdzięcząc się przed kamerą. Trzeba przyznać, że jest niezła. – Darujmy sobie te gierki. Ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem… Jestem dziennikarzem motoryzacyjnym, ale umiem łączyć fakty. Widziałem, jak w parku Borek się do ciebie przystawiał i… – Czy naprawdę jestem aż taka tragiczna, że interesują się mną tylko agenci na służbie?! – Źrenice Marty Orzechowskiej zwęziły się z gniewu. – Nie o to mi chodziło. Marcin dopił jednym haustem czekoladę i zmiął kubeczek. – A o co? Możesz mi łaskawie wyjaśnić? Sprawia ci przyjemność obrażanie obcych kobiet? Nie wiem… Naprawdę nie wiem, dlaczego jeszcze z tobą rozmawiam. – Bo wiesz, że mówię prawdę! – Marcin ze złością rzucił kubkiem w kierunku kosza. Nie trafił, co aktorka odnotowała ze złośliwą satysfakcją. – Borek naciągał cię na zwierzenia o ministrze, bo szuka na niego haka. – W tym momencie już się chyba pożegnamy. – Marta odwróciła się do Marcina plecami. – Nie mówię „do widzenia”, bo mam szczerą nadzieję, że już nigdy… – Ze mną też Borek rozmawiał o Woźniczce! – powiedział podniesionym głosem Marcin. – Wszyscy podczas tego spotkania w cholernym dworku zostali-
śmy dobrani według tego klucza. Każdy z nas wie coś, co może pogrzebać Woźniczkę! Blefował. Nie miał pojęcia, co o ministrze może wiedzieć hazardzista czy milicyjny kat, ale nie sądził, by Marta o to zapytała. Wolno odwróciła się w jego stronę. Na jej twarzy malowało się bezbrzeżne zdumienie. – A więc to prawda? Jesteśmy tylko przynętą? Marcin pokiwał głową. Tak, to musi być potężny cios dla jej miłości własnej. – A ten skurwysyn tak mi nadskakiwał… Myślałam, że chce mnie zaciągnąć do łóżka. Prawie mu się udało. – Jedno nie przeszkadza drugiemu. Marta popatrzyła na Marcina z niesmakiem. – Daruj sobie seksistowskie żarty. Nie jestem zdesperowaną gówniarą, którą może przelecieć każdy facet rzucający jej jakiś ochłap komplementu. – Borek jest przystojny i inteligentny – powiedział Marcin ugodowo. W myślach dodał jeszcze: I na kilometr śmierdzi kasą. – Myślałam, że chodzi mu tylko o interesy… Marcin zaśmiał się w duchu. Zrobił jednak zatroskaną minę. – A tak przy okazji… Ilu klientów udało ci się pozyskać? Marta spojrzała z irytacją w bok. – Szczerze? Nikogo. Zorganizowałam jedno spotkanie w gronie znajomych, ale zabili mnie śmiechem. Wiem, że się do takich biznesów zupełnie nie nadaję. Znaczy wiem to dziś… A ty? Marcin wyciągnął do niej rękę, jakby chciał uścisnąć jej prawicę. Jego dłoń zawisła w powietrzu. Marta popatrzyła na niego zdziwiona. Wzruszył ramionami i wbił ręce w kieszenie szlafroka. – Ja przeżyłem dokładnie to samo. I wiesz co? To wtedy zaczęło mi coś świtać. Nie mam za grosz talentu akwizytora. W życiu niczego nie sprzedałem. Dlaczego więc wybrano mnie do tej roli? Po namyśle stwierdziłem, że nikt z nas zapewne do tego się nie nadaje. – Ale Johann… – nie ustępowała Marta – on jest profesjonalistą. To, co mówi, ma sens. – Facet jest ideałem – przyznał Marcin. – Fachowiec od manipulacji pełną gębą. Widziałem go w akcji. On rzeczywiście mógłby nas wszystkich kupić i sprzedać. Myślę, że jego usługi są koszmarnie drogie. Jeśli Borek jest mu skłonny zapłacić za zbajerowanie nas, to znaczy, że sprawa jest grubsza. – Albo że ten cholerny żigolak nie liczy się z kosztami, bo to nie on wykłada kasę – przytomnie zauważyła Marta. – Ale nie chce mi się wierzyć, że jakieś tajne służby zawzięły się na Vince’a. To już nie te czasy, gdy CBA szalało po mieście.
– Metody te same – mruknął Marcin. – Skompromitować ministra przed wyborami… A u nas zawsze jest przed jakimiś wyborami. Udupienie Woźniczki ustawiłoby opozycję na niezłym miejscu. Gra warta świeczki. Opłacałoby się wydać każde pieniądze na takiego Johanna. Marta wzdrygnęła się i pokręciła głową. Włosy zasłoniły jej twarz. Odgarnęła je zdecydowanym ruchem i wyjęła z kieszeni telefon. – Dość tego! Nie dam sobą manipulować. Zadzwonię do tego gnoja i powiem mu, żeby się… – Poczekaj! – Marcin złapał ją za rękę. – Facet wszystkiego się wyprze. A gdy zaczniesz z nim gadać, to cię znów zabajeruje, zrobi wodę z mózgu i znowu będziesz miała same wątpliwości. Pozwól mu działać. – Co ty mówisz? – Marta spojrzała na niego z niesmakiem. – Mam udawać, że wszystko jest w porządku? Znosić umizgi i podszczypywania tego lowelasa z kolumbijskiej telenoweli i opowiadać mu, jak Vince lubi, gdy mu… Przerwała nieco za późno. Wiedziała, że się zagalopowała. Marcin patrzył na nią niemal z żalem. – Podszczypywał cię? – zapytał, unosząc brwi. – I tak ci za dużo powiedziałam. – Marta zagryzła wargi. – Jeśli to nagrywasz… – Zwariowałaś? Marcin wyciągnął ręce z kieszeni szlafroka. – Naprawdę myślisz, że dziś rano po śniadaniu założyłem na siebie podsłuch albo wyjąłem z sejfu dyktafon… wszystkie wartościowe rzeczy każą nam tu trzymać w sejfie… więc wyjąłem dyktafon, włożyłem do kieszeni i ruszyłem na spacer, licząc, że cię tu spotkam? Tak myślisz? Masz paranoję! – Możliwe – zgodziła się Marta. – Mam paranoję przez ciebie i tobie podobnych. Hieny… Nie mogę, jak normalna kobieta, umówić się z facetem na kolację, żebyście nie świecili mi w oczy fleszami. A potem czytam w brukowcu… – Jestem dziennikarzem motoryzacyjnym – przypomniał Marcin. – Moto-ryza-cyjnym! Nie obchodzi mnie, z kim się spotykasz i co robisz po godzinach pracy z tym czy innym ministrem. Ale ponieważ ktoś wplątał nas w niezłą aferę, teraz jedziemy na jednym wózku. Jeśli przestaniesz mi insynuować nieczyste intencje, to powiem ci, co moim zdaniem musimy zrobić. Marta wypuściła powietrze i rozejrzała się bezradnie. Od wysokich obcasów bolały ją nogi. Chętnie by usiadła, ale portiernia szpitala nie miała takich udogodnień jak krzesła. Kilkanaście metrów dalej, pod obsypanym złocistymi liśćmi klonem stała zdezelowana drewniana ławka bez oparcia. Marta zmęczonym gestem wskazała ją Marcinowi. – Usiądźmy tam. Poddaję się. Powiedz głupiej wariatce, która tonie w długach, choć kilka razy przeleciał ją minister, co zrobić, żeby ocalić skórę i do końca
się nie zeszmacić…
ROZDZIAŁ XVII Nie odzywasz się do mnie? Coś jest niehalo? Kuba nacisnął klawisz „enter” i spojrzał wyczekująco na ekran komputera. Zielony kwadracik przy zdjęciu wskazywał jednoznacznie, że Natalia jest online, ale nie miał pewności, czy będzie chciała porozmawiać z nim na czacie. Krytycznie przyjrzał się swojej wiadomości. Może ona go zlewa, bo za bardzo się zaangażował? Wystraszył ją. Nie odzywasz się do mnie… To było jakieś takie mazgajowate. Prawdziwy facet nigdy by się nie skarżył w ten sposób. Szkoda, że nie da się już tego skasować. Ale zawsze można zatrzeć niekorzystne pierwsze wrażenie. Pochylił się nad klawiaturą. Mogę spróbować wkręcić się na widownię. Będziesz dziś tańczyła? Tym razem zabrzmiało to zdecydowanie lepiej. Jakoś tak łobuzersko, z przymrużeniem oka. No i neutralnie. Bez emocji. A z drugiej strony każda dziewczyna zrozumiałaby, że mu na niej zależy. Że pójdzie do teatru i zrobi wszystko, żeby choć rzucić na nią okiem. Ale zrobi to tylko, jeśli będzie miał żelazną pewność, że ona się tam pojawi. Dzisiaj jest poniedziałek. Teatr zamknięty. Odpisała! Kuba podniósł do góry kciuki w geście triumfu. Jednak po sekundzie dotarła do niego informacja, którą przekazała mu Natalia. Poczuł, jak policzki zaczynają go piec ze wstydu. Poniedziałek… No tak. Czyli się wygłupiłem? Daj spokój! Nie musiałeś wiedzieć. Cieszę się, że się odezwałaś. Stęskniłem się za tobą. Kuba zacisnął usta. Znów się pospieszył. Przeszarżował. Odczekał minutę, wpatrując się w pusty ekran, a potem wzruszył ramionami, zwinął Facebooka na pasek zadań u dołu ekranu i sprawdził pocztę. Wyrzucił bez otwierania trzy spamy z reklamami i zmusił się do przeczytania krótkiego listu od kumpla z klasy, który dość nieporadną polszczyzną, zupełnie ignorując zasady ortografii i gramatyki, próbował go namówić na wspólny wyjazd na turniej gier RPG w Katowicach. Kuba odpisał Śrubie, że musi zapytać mamę, ale raczej nic z tego nie będzie, bo nie ma kasy. A potem otworzył stronę Facebooka i zachłannie rzucił się do czytania odpowiedzi Natalii. Wiesz, jesteś niebezpieczny. Potrafisz pisać i mówić tak, że dziewczynie mięknie serce. Ja też często o Tobie myślę. I martwię się, czy wszystko jest w porządku. Poniżej widniał kolejny post, który pojawił się dwie minuty później. Hej! Puk puk! Jest tam kto? Kuba uśmiechnął się i pogratulował sobie cierpliwości. Przeciągnął się i strzelił kostkami palców.
Jestem. Przyznaj, stęskniłaś się!;-) Masz zdecydowanie za dużo czasu. Zimny prysznic. Kuba się skrzywił. Serce zabiło mu mocniej. Sorry. Musiałem ogarnąć pokój. Ale już jestem. To co? Skoro dziś jest poniedziałek, to masz chyba wolny wieczór? Wyskoczymy na miasto? A odrobiłeś lekcje? Kolejny kubeł wody na głowę. Czy ona wciąż musi przypominać o dzielącej ich różnicy wieku? Spoko. To widzimy się w tym samym miejscu, co poprzednio? Tym razem Ty wypijesz czekoladę, a ja wodę mineralną, OK? Hej! Nie tak prędko. Dziś nie dam rady. Ze złością uderzył pięścią w krzesło. Cóż… Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Ale trzeba trzymać fason. Nie ma sprawy. Może kiedy indziej, jak znajdziesz czas. Odezwij się jeszcze! Poczekaj! Nie obrażaj się na mnie. Łatwo powiedzieć… Nie obrażam się. Po prostu nie chcę Ci przeszkadzać. Skoro nie masz czasu… Czas mam. Ale nie mam siły. Złapałam jakąś kontuzję i nie chcę wychodzić, żeby sobie nie sforsować kolana. Zwłaszcza że teraz przez cały tydzień co wieczór będę tańczyła w teatrze. Kuba odetchnął z ulgą. A więc to nic osobistego. Poważnie? Jak możesz występować z kontuzją? Dla tancerki to zwyczajna sytuacja. Nie przejmuj się. Lepiej mi powiedz, co tam się u Ciebie działo. Miałeś podobno jakieś przejścia… No miałem… Skąd wiesz? Czasem czuję jakiś niepokój, gdy ktoś, kogo znam, ma kłopoty. Mama mówiła o mnie, że gdy dorosnę, to będę żricą. Taką czarownicą…:-) Uwielbiam wiedźmy;-) Kuba uśmiechnął się i pokręcił z niedowierzaniem głową. Kto mógł jej powiedzieć o tej aferze z gazem? Czyżby jednak mieli jakichś wspólnych znajomych? Wiadomości szybko się rozchodzą. A może rzeczywiście miała jakieś przeczucia? Cholera! Z dziewczynami nigdy nie wiadomo, czy mówią prawdę, czy ściemniają. Za parę dni, gdy to wszystko się uspokoi, spotkamy się w teatrze. Mogę załatwić Ci wejście na widownię. Będzie mi miło. Chcesz? Czy chce? Pytanie! Byle tylko jak najszybciej. Po co czekać? Dziś nie, więc może jutro? W środę jest klasówka z historii, ale to nieistotne. Najważniejsze, że
zobaczy się z Natalią. A do sprawdzianu spróbuje się przygotować jeszcze dzisiaj. To zupełnie nowe doświadczenie, bo do tej pory wszystko robił na ostatnią chwilę, ale przecież ludzie się zmieniają… Jasne, że chcę. Chętnie się jakoś zresetuję po tym, co tu się ostatnio działo. A co się działo? Mówiłaś, że jesteś czarownicą. Skup się, to sama zgadniesz;-? Nigdy dość droczenia się. Laski to uwielbiają. Daj spokój! Odpowiedz mi jak facet, a nie jak dzieciak. I znowu cios między oczy. A wydawało się, że to taka cicha woda. No nic, trzeba nieść ten krzyż. Nie za bardzo pamiętam, co się wtedy stało. Ktoś wszedł do domu i odkręcił wszystkie kurki w kuchence gazowej. Byłem wtedy w domu, ale niczego nie skumałem. Potem przyszedł facet mamy, no, ten Marcin, o którym Ci opowiadałem, i udało mu się uratować chatę przed wielkim buuum! Ale on sam nie bardzo wie jak, bo się przy tym nawdychał tego gazu. Jednym słowem – kiszka. Wiesz, to nie wygląda dobrze… – Litery na ekranie wyskakiwały teraz bardzo szybko. – Pogadaj z mamą. Może mógłbyś na parę dni wyjechać gdzieś do jakiejś babci czy do kolegi. A najlepiej do taty. Jak najdalej stąd. Nie wiem kto i dlaczego, ale ktoś się na Ciebie uwziął. Kuba wzruszył ramionami. Co? Masz przeczucie? Nie wygłupiaj się. To poważna sprawa. Pamiętasz tę taksówkę na Nowym Świecie? Myślisz, że byłam tam przypadkowo, i ot tak… wyciągnęłam Cię spod kół? Też miałam wtedy przeczucie. Ściągnął brwi i rozejrzał się niepewnie. Na dole ekranu pulsowało światełko. Ktoś usiłował się do niego dodzwonić na Skypie. Zaraz! Twierdzisz, że pojawiłaś się tam, bo wiedziałaś, że trzeba będzie mnie ratować? A potem była ta historia z gazem. Ty coś wiesz na ten temat? Czekaj! Nie rozłączaj się… Kliknął Skype’a i założył słuchawki z mikrofonem. – Tato, nie teraz! Błagam… Na środku ekranu wyskoczył czarny prostokąt. Obraz zadrgał i powoli zaczęła się wyłaniać szczupła twarz mężczyzny z krótkimi ciemnymi włosami. – Kuba! Ewa mi pow. że dzieje się tu coś ba… niepokojącego. Mar. się o ciebie! Chłopak przewrócił oczami. – Tato, naprawdę już wszystko w porządku. To był jakiś absolutnie niesamowity zbieg okoliczności, ale wszystko jest już ogarnięte i nie ma powodu do niepokoju. Zdzwonimy się za parę dni, OK? – Pocz… – Tomasz poprawił kamerę. Obraz podskoczył, a przez ekran prze-
biegły tęczowe ukośne paski. – Nie chcę, żeby coś ci s. bym mógł, ale dopie… Musisz absolutnie zach… Kwadrat na ekranie znów zrobił się czarny, a potem znikł. Kuba kliknął stronę Facebooka, ale Natalii już nie było. – Z kim tak sobie gadasz? Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach pokoju stała Ewa. Uśmiechała się, ale w jej oczach był cień lęku. – Czy ja już nie mam w ogóle prawa do jakiejkolwiek prywatności? – zirytował się Kuba. – Czy to nie ty uczyłaś mnie, że trzeba pukać, zanim się wlezie do czyjegoś pokoju? Z tatą rozmawiałem. Zdenerwował się czymś, co mu powiedziałaś, i dzwonił na Skype’a. Ewa westchnęła ciężko i usiadła na niepościelonym łóżku. Krytycznym spojrzeniem omiotła pokój. – Sześć kubków i dwa talerze z zeschniętymi kanapkami. Puste opakowanie po delicjach. Na podłodze nadgryziony batonik pokryty już dziwnym białozielonym nalotem. Czy to nie przesada? Kuba demonstracyjnie odwrócił się w stronę komputera i otworzył główną stronę Wikipedii. – Robię doświadczenia z biologii i historii. Czekam, aż bakterie z brudu i pleśni przejdą cały cykl ewolucji, zaczną chodzić na dwóch nogach i wynajdą koło. Jestem już blisko. Ewa przymknęła oczy i policzyła w myślach do dziesięciu. Naprawdę cieszyła się, że według wszelkich prognoz urodzi się dziewczynka. Miała nadzieję, że córka będzie grzeczna, dobrze ułożona, pośle się ją wcześnie do szkoły muzycznej, a gdy stanie się już nastolatką, z pasją zajmie się szydełkowaniem obrusów i pisaniem wierszy opiewających piękno ojczystej przyrody. – To świetny pomysł z tymi bakteriami – zaczęła tak spokojnie, aż się sama zdziwiła, a Kuba spojrzał na nią podejrzliwie, jakby spodziewał się, że zaraz wybuchnie. – Ale jednak prosiłabym cię, żebyś tego rodzaju ważne dla ludzkości i nauki eksperymenty robił już we własnej norze, a nie w naszym wspólnym rodzinnym domu. Nie o tym jednak chciałam z tobą porozmawiać. Wyczuł, że dłużej nie powinien pokazywać mamie swoich zgarbionych nad klawiaturą pleców. Jeszcze tylko sprawdził pocztę i odwrócił się z ociąganiem. – Tylko mi nie mów, że grozi mi poważne niebezpieczeństwo. To już się robi nudne. – Słuchaj, Kuba, to nie są żarty. Ewa poprawiła poduszkę obleczoną w żółto-czerwoną poszewkę z napisem „I love Manchester United” i ostrożnie położyła się na zmiętej kołdrze. Splotła dłonie na wystającym brzuchu. – Mamo… naprawdę nic mi nie jest. Staram się zachowywać rozsądnie – po-
wiedział Kuba pojednawczo. – Wiem, jesteś już dużym chłopcem, ale są pewne rzeczy, które cię przerastają. Zresztą mnie chyba też. Mogę ci zadać jedno dziwne pytanie? Wierzysz w siły nadprzyrodzone? Kuba przełknął ślinę. Wpatrywał się w oczy mamy, jakby oczekiwał, że ona wybuchnie śmiechem i skwituje wszystko żartem. – Nie, nie wierzę. A co, uwzięła się na mnie czarownica? Ewa skinęła głową. – Tak, Kuba, uwzięła się na ciebie czarownica. Chyba tak to można ująć… – Chyba? A więc nie masz pewności? Ewa znów policzyła w myślach do dziesięciu. No tak, nie spodziewała się innej reakcji. Przecież wychowywała Kubę na sceptyka, racjonalistę podważającego a priori wszystkie poglądy oparte na ideologii, a nie na wiedzy i nauce, więc ma za swoje. Dobrze przynajmniej, że nie zabił jej ironią. – Słuchaj, wiem, jak to wygląda, ale chociaż raz w życiu mi zaufaj i nie zadawaj pytań. Stało się coś złego. Coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. Zapewne w którymś momencie się pomyliłam, pogubiłam… Nieważne. Ale dopóki nie znajdę rozwiązania, musisz bardzo, ale to bardzo uważać. Kuba spojrzał na nią rozczarowany. Podświadomie oczekiwał, że Ewa opowie mu jakąś pikantną historię rodem z Hollywood, tymczasem to wszystko wyglądało bardziej na swojską paranoję niż kolejny sequel Ringu. – Będę uważał. – Wzruszył ramionami i w ostatniej chwili powstrzymał się przed zbyt gwałtownym odwróceniem głowy w stronę ekranu komputera. – Ale jeśli pozwolisz, to zabiorę się do pracy. Pojutrze mam klasówkę z wojny o Inflanty, a nie doczytałem jeszcze, dlaczego ten Iwan był taki Groźny, skoro Batory łatwo się z nim rozprawił, więc… – Kuba! – Ewa z wysiłkiem dźwignęła się do pozycji siedzącej. Dziecko w jej brzuchu wierciło się niespokojnie i czuła, że robi jej się niedobrze. – Mówię poważnie. Nie rozmawiaj z obcymi. Nie wychodź z domu. Zamykaj drzwi na klucz. Jutro po szkole cię odbiorę. Jeśli trzeba będzie, bo nie wiem, czy uda mi się wyrwać wcześniej z pracy, to poczekaj na mnie w bibliotece. Cholera! Jutro idę ostatni raz do pracy. Potem biorę zwolnienie i będę cię pilnowała, choćby nie wiem jak się ta wiedźma piekliła. – Ta wiedźma jest z twojej pracy? – zdziwił się Kuba. – Nie, nie ta… – Ewa machnęła lekceważąco ręką. – Wiedźma z pracy nie jest dla nas groźna. To tylko mały problem. Gorsza jest ta czarownica, u której… Urwała i westchnęła. – Kuba, muszę ci coś powiedzieć. Byłam u wróżki i ona… – No nie! – Chłopak złapał się za głowę. – Mamo, czy ci zupełnie odbiło? Przecież gdy powiem o tym tacie, to każe mi się pakować i przyjechać do Afryki.
– To może nie byłby taki zły pomysł. Wstał i wielkimi krokami zaczął krążyć po pokoju, potykając się o leżące na podłodze zwinięte w kłębek dżinsy i skarpetki. – Naprawdę biegasz do wróżki? Co się z tobą dzieje?! Może jeszcze zaczniesz chodzić co niedziela do kościoła? To w sumie by mnie nie zdziwiło. Już nic mnie nie zdziwi. Wiesz co? Zainwestuj w różaniec i moherowy berecik. Wróżka… Co też ci takiego powiedziała, że chcesz pierwszy raz w życiu wziąć zwolnienie z twojej ukochanej pracy i pilnować syna swojego pierwszego męża? – Proszę cię, przestań… – Ewa czuła, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu. – Nie mów do mnie w ten sposób, bo sobie na to nie zasłużyłam. Jesteś moim synem, zarówno formalnie, jak i w praktyce. Wychowałam cię, jak widać… nie najlepiej, ale to już inna historia. To, że cię nie urodziłam, niczego nie zmienia. Martwię się o ciebie jak matka. Czy nie możesz tego zrozumieć? Kuba usiadł przy niej na łóżku i na moment zawiesił wzrok na obszarpanym plakacie z Seleną Gomez. Już dawno powinien go zdjąć. Ponętne kształty Latynoski pomogły mu wyrobić sobie gust i opinię na temat tego, jak powinna wyglądać kobieta, ale czas już chyba pożegnać nadąsaną gwiazdkę i zdobyć gdzieś zdjęcie Natalii. Ciekawe, czy gdy ją poprosi, to mu jakieś podeśle? Gwiazdy z teatru mają chyba fotosy? Mógłby poprosić Ewę, żeby wydrukowała jej zdjęcie w pracy, na kolorowej drukarce. – Mamo, rozumiem, że się o mnie martwisz, choć ciągle trudno jest mi pogodzić się z tym, że chodzisz do wróżki. Ale dlaczego to się skrupia na mnie? Czym ci podpadłem? Ewa skinęła głową. To rozsądne pytanie. Tylko jak na nie odpowiedzieć i nie wyjść przed dzieckiem na idiotkę? – Wróżka powiedziała mi, że coś ci się może stać. To było wtedy, gdy tak cię szukałam w szkole. Pamiętasz? A potem ta historia z gazem. Boję się, że to jeszcze nie koniec. Dlatego wolałabym cię mieć na oku. Może nie pójdziesz jutro do szkoły? Wezmę cię ze sobą do pracy, a potem wrócimy razem do domu? Kuba rozważał w myślach tę propozycję. – W sumie dlaczego nie? – powiedział ostrożnie. – Jutro nie mam niczego aż tak ważnego. Pojutrze… Telefon leżący na biurku przy klawiaturze komputera zawibrował. Kuba dźwignął się z łóżka i sięgnął po niego. Przeczytał krótki SMS kilka razy, a potem włożył telefon do kieszeni spodni. – Kto to? Czego od ciebie chciał? – Ewa spojrzała na niego ostro. – To… prywatna sprawa. – Kuba prześlizgnął się wzrokiem w stronę komputera. Na wygaszaczu krążyły kolorowe esy-floresy. – Wiesz co? Przemyślałem sprawę i chcę jednak jutro pójść do szkoły. – To ten SMS? – Ewa była pewna, że syn coś przed nią ukrywa. Nie czuła
się jednak na siłach, by wyrwać mu komórkę i przeprowadzić śledztwo. – No coś ty!? – Kuba roześmiał się nieszczerze. – Tego jeszcze nie było, żeby matka namawiała syna na wagary, i to w trzeciej klasie gimnazjum! Doszedłem do wniosku, że nie chcę mieć zaległości. To chyba nie jest karalne? Ewa spuściła wzrok. Była potwornie zmęczona całym nerwowym dniem. Marzyła tylko o tym, by umyć zęby i położyć się spać. – Proszę cię, uważaj na siebie. Zawiozę cię do szkoły i odbiorę góra o piętnastej. Będziesz na mnie czekał? – Oczywiście, mamo. Jeszcze przez chwilę Ewa stała w drzwiach, obserwując, jak Kuba garbi się nad klawiaturą komputera. Kopiował jakieś fragmenty Wikipedii i wklejał do edytora tekstu. Chciała coś powiedzieć, zwrócić mu uwagę, żeby nie szedł na skróty i pisał samodzielnie. Że taka praca, skompilowana z kilku ukradzionych z internetu cytatów, nie ma namniejszego sensu. Ale wiedziała, że jej słowa go nie powstrzymają. Ostatnio miała coraz mniejszy wpływ na bieg wydarzeń. I to ją naprawdę wkurzało.
ROZDZIAŁ XVIII Jeszcze tylko kilkanaście kroków. Jeszcze pięć. Dwa. Natalia zagryzła wargi do krwi. Dlaczego to tak strasznie boli, jakby jakiś złośliwy duszek wbijał jej szpilki w staw? Usiadła na pryzmie starych przedwojennych cegieł. Kolano wciąż pulsowało rwącym bólem. Sięgnęła do kieszeni i wymacała szklaną buteleczkę z wyciągiem z ziół. Jeden łyk i wszystkie zmartwienia znikną. Ale jeszcze nie teraz. Nie w tej chwili. Zioła dadzą jej ukojenie, ale i zaburzą jasność umysłu. A nie może sobie pozwolić na utratę koncentracji. Natalia uspokoiła oddech i przymknęła oczy. Księżyc oświetlał jasnym seledynowym światłem mur pokryty liszajami dziur po kulach karabinowych. Jedna z ostatnich takich pamiątek po powstaniu warszawskim. Zaledwie kilkanaście metrów dalej, za ścianą zieleni i koślawym płotem, mruczała Trasa W-Z. Gdyby się wychylić, zapewne można byłoby dostrzec oświetlony reflektorem wierzchołek Kolumny Zygmunta. Ale zapuszczone podwórko przy ulicy Bielańskiej tonęło w mroku. Natalia zdjęła z ramion niewielki turystyczny plecak i z bocznej kieszeni wyjęła kawałek kredy. Oczyściła wierzchem dłoni płytę chodnikową, która leżała płasko na szczycie ceglanego murku, i wprawnie, kilkoma ruchami narysowała na niej symbol lilii wpisanej w okrąg. Z kieszeni wyjęła pudełko zapałek i szklaną lampkę – kandiło, która przed stu laty wisiała w małej zagubionej w górach cerkwi, rzucając migotliwy blask na ikonę świętego Jerzego. Ostrożnie napełniła lampkę poświęconym olejem, włożyła do środka knot i zabezpieczyła kawałkiem blaszki. Zapaliła zapałkę i przyłożyła wątły płomyczek do knota. Ostrożnie postawiła lampkę na środku narysowanego kredą okręgu, w miejscu, w którym stykały się wszystkie płatki lilii. Przygotowania zakończone. Pozostało czekanie. Usadowiła się wygodnie na cegłach i przymknęła oczy. Nie bała się, że ktoś ją tu zaskoczy. Ufała w swoje zdolności. Przewidziałaby niebezpieczeństwo wystarczająco wcześnie, by uniknąć konfrontacji ze strażą miejską, lub – co bardziej prawdopodobne – z grupą meneli albo brytyjskich turystów szukających zacisznego miejsca, by ulżyć pęcherzom. Płomień palił się równo, a chłodna bezwietrzna noc sprzyjała jej planom. Gdy uznała, że nadszedł właściwy moment, sięgnęła do plecaka i tym razem wyjęła pęk suszonych roślin. Bałkański zdrawec, bazylia i cząber miały wesprzeć siłę zaklęcia, prośby do najpotężniejszego z archaniołów, Michała, o pokonanie służącej demonom wiedźmy. – Zdrawec, mojat zdrawec, bosilek i czubrica – wyszeptała. – Każi mi wsiczko, pokażi kak moga da e naddeleja. Sys pomoszt na archangel Michail da owladeja zloto na tazi Żrica i Bog Satanel. Sięgnęła do bocznej kieszeni plecaka i wyciągnęła małą plastikową butelkę,
do której w niedzielę nabrała wody święconej z prawosławnej katedry metropolitalnej Świętej Marii Magdaleny. Wylała odrobinę na dłoń i przetarła trzykrotnie twarz od brody do czoła. A potem dotknęła płomienia suchym pękiem ziół. Liście zaskwierczały, zwinęły się pod wpływem żaru, a wokół rozszedł się intensywny słodko-korzenny zapach. Gdzieś całkiem blisko przeleciało z piskiem stado nietoperzy. Natalia uniosła nad głowę dymiące rośliny i powolnymi ruchami okadzała cztery strony świata. Tak, jak uczyła ją matka. A matkę babcia. Całe pokolenia kobiet przekazywały sobie ten rytuał. W imię dobrego Boga, w imię Chrystusa, Archanioła Michała i przeczystego Bogomiła. Na wschód, na zachód, północ i południe. Na Słońce i na Księżyc. Na Dobro i Zło. Na ducha i materię. – W imeto na dobrijat Gospod, i Christa, archangel Michail i preczistijat Bogomil. Na Istok, Zapad, Sewer i Jug. Kym Slynceto i Lunata. W imeto na Dobroto i Zloto. Duch i Płyt. Zamilkła na moment. Z ziół buchnął snop iskier, i po chwili otoczył ją gęsty granatowy dym. Zmrużyła oczy, bo dym zaczął wdzierać jej się pod powieki. Nie miała wątpliwości, że zdrawec, który matka zbierała w górach Tracji, jej nie zawiedzie. Coraz głębiej wchodziła w trans, aż dotknęła gęstego od emocji powietrza i postanowiła zapytać, kim jest wiedźma, która uwzięła się na jej chłopca. – Koja e taki wesztica, kojato se stremi da stori zlo na moeto momcze?! – podniosła głos. – Koja e taki wesztica?! Dym nieco opadł i snuł się teraz blisko ziemi, przykrywając gruz i śmieci. Natalia z zaciśniętymi powiekami wolno obróciła się trzy razy w lewo i otworzyła oczy. Tuż przed nią stała ciemnowłosa kobieta z motocyklowym kaskiem pod pachą. Przez minutę mierzyły się spojrzeniem, bez słów. – Ostawi go na mira. Toi e moi – wyszeptała Natalia. Motocyklistka uśmiechnęła się szyderczo. Najwyraźniej nie zamierzała zostawić Kuby w spokoju, choć Natalia dobitnie dała jej do zrozumienia, że chłopak należy do niej. – Niama da ti pozwolia da go obiesz! Toi niszto ne ti e naprawił! Kakwo iskasz?! – wycedziła przez zęby. Jej rywalka tylko wzruszyła ramionami. – Nie pozwolę ci go zabić – powtórzyła Natalia po polsku. – On ci nic nie zrobił! Czego ty chcesz? Kobieta pochyliła się do przodu i bezgłośnie poruszyła ustami. Natalia patrzyła na nią ciemniejącymi od gniewu oczami. – Nie! – krzyknęła i z całej siły uderzyła wiedźmę pięścią w twarz, jednak jej ręka przecięła powietrze. Postać motocyklistki zaczęła się rozwiewać i po chwili
nie było po niej śladu. Ani po ciemnym dymie. Pęk ziół spalił się na popiół. Olej w lampce dogasał. Tylko narysowana kredą wpisana w okrąg lilia jarzyła się bladym fluorescencyjnym światłem. Mamo… Co mam zrobić? Jak go ocalić? Natalia ukryła twarz w dłoniach i gorączkowo próbowała znaleźć jakieś rozwiązanie. Czarownica, z którą przyszło jej się zmierzyć, okazała się nadspodziewanie silna. Natalia nie zdołała jej odwieść od złych zamiarów. Na dodatek odkryła przed nią swoje uczucia. Teraz tamta wie, że to Natalia pokrzyżowała jej plany. Bóg raczy wiedzieć, co teraz wymyśli, jak szalony i perfidny pomysł przyjdzie jej do głowy. Gdyby mama mogła tu teraz być… – Mamo… Kak da go spasia? – jęknęła rozdzierająco Natalia i opadła bez sił na pokrytą gruzem ziemię. * – O której to się przychodzi do pracy, co?! Konstanty zrobił groźną minę i teatralnym gestem podniósł na wysokość oczu lewy przegub ozdobiony damską bransoletką Pandory. Zerknął jeszcze raz na wierzch swojej wypielęgnowanej dłoni, przybliżając nos do ozdobionych kryształkami Swarovskiego koralików. Jego pociągła, szczupła twarz przybrała wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Potrząsnął bransoletką i przyłożył ją do ucha. Jeszcze raz poruszył nadgarstkiem, przysłuchując się delikatnemu grzechotowi srebrnych pierścieni. – Skończ już to przedstawienie – westchnęła poirytowana Ewa. – Po pierwsze, swój bajerancki zegarek Longinesa nosisz nie wiadomo dlaczego na prawej ręce, a po drugie, jest dopiero piętnaście po dziesiątej. Myślałam, że w redakcji jeszcze nikogo nie będzie. – Dla ciebie jest pewnie środek nocy. Chyba nigdy jeszcze nie zjawiłaś się tu przed jedenastą – złośliwie zauważyła Sandra, wyłaniając się zza przepierzenia dzielącego newsroom na część redakcyjną i studio graficzne. – Ale normalni ludzie harują tu od świtu. Przynajmniej odkąd ONA zaczęła robić zebrania o dziewiątej. – Ona już jest? – Ewa uniosła brwi i wskazała brodą zamknięte drzwi gabinetu naczelnej. Konstanty skinął głową. – Skoro drzwi są zamknięte, to znaczy, że ona siedzi w swojej norze i obmyśla psychologiczne strategie, jak dać nam popalić. Gdy jej nie ma na zakładzie, drzwi do sezamu stoją otworem. Od razu widać, że dawno cię tu nie było… – Teraz wpadłam tylko podrzucić zwolnienie lekarskie i spakować trochę rzeczy. Nie będzie mnie tu przez pewien czas. – Ewa uśmiechnęła się do przyjaciół. – Już czuję, że zaczyna mi was brakować, ale jakoś to przeżyję. Konstanty przytrzymał dużą papierową torbę, do której Ewa wrzucała książ-
ki, kosmetyki, łyżeczki, sweterki, zupki w proszku i inne drobiazgi wypełniające szuflady jej biurka. – Robisz się w tej ciąży nieznośnie sentymentalna. Urodź tę dziewczynę, skoro już musisz, i wracaj do nas taka, jaką cię pamiętamy sprzed tych burzliwych wydarzeń, dobrze? – O Boże! Wyrzucili cię? W ciąży? Ewa odwróciła się i spojrzała na Romka, dyrektora artystycznego, który wszedł właśnie do newsroomu z wielką tacą pokrojonego ciasta drożdżowego. – Nie przejmuj się, ty raczej nie zajdziesz w ciążę, więc cię nie wywalą – popisała się dość ciężkim żartem Sandra. Romek pokręcił ze zdumieniem głową. – Cholera, nie wiem, jakie tu są zwyczaje, ale powinnaś chyba pójść z tym do sądu pracy. To… to przecież nieludzkie! Ewa poczuła, że musi przerwać tą szopkę, zanim grafik powie coś, co mogłoby mu zaszkodzić. W końcu trzeba założyć, że w zespole zawsze znajdzie się ktoś, kto nieopatrznie rzucone słowa powtórzy naczelnej. – Romek, wyluzuj, nikt mnie nie zwalnia. Po prostu muszę się spakować, bo na parę miesięcy stąd zniknę. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale jestem prawie w dziewiątym miesiącu ciąży. Już i tak za długo tu orałam. – O! Cześć Ewa! Przygotowałaś tematy dla udzielnej księżnej? – Vanessa postawiła na biurku ozdobny plastikowy kubek ze Starbucksa, pożyteczną pamiątkę z jakiejś niedawnej podróży zagranicznej. – Pamiętasz, że jej obiecałaś? To będzie już chyba piąty zestaw propozycji nowych tekstów, żeby mogła sobie powybrzydzać. Ewa wzruszyła ramionami, nie przerywając pakowania. – Szczerze mówiąc, liczyłam na to, że wpadnę na piętnaście minut do pustej redakcji, zostawię na biurku druczek L-cztery, zgarnę trochę rzeczy i już mnie nie będzie. – Musisz spróbować mojego ciasta – zaoponował Romek. – Specjalnie upiekłem! – Chyba w cukierni za rogiem – mruknęła Sandra. Vanessa bez namysłu odłamała kawałek z grubą warstwą słodkiej kruszonki. – Dobre – powiedziała z pełnymi ustami. – Drogie było? – Widzieliście już naszą gazetę z ostatniego miesiąca? – włączyła się Lena z korekty. – Znów ktoś mi ją podprowadził z biurka. Ja rozumiem, że taki piękny kolorowy magazyn to towar deficytowy, ale bez przesady. Przynajmniej oddajcie stronę z horoskopem. – Chyba nie wierzycie w te bzdury? – Romek skrzywił się z niesmakiem. – Dlaczego każda babska gazeta musi to publikować? Czy kobiety nie mogłyby wreszcie uwierzyć, że „koniunkcja Saturna z Jowiszem” nie ma żadnego znaczenia
dla ich życia, miłości i pieniędzy? – Nigdy ci się nic nie sprawdziło? – zdziwiła się Vanessa. Romek wzniósł oczy do sufitu. – Chodzi o to, że to jest tak napisane, że zawsze ci się sprawdzi. Zresztą… – wziął z biurka Vanessy „Vivę” sprzed czterech miesięcy – posłuchajcie: Bliźniaki powinny szesnastego i dwudziestego pierwszego uważać na zdrowie. W czwartym tygodniu czerwca pomyśl o odpoczynku. Bliźniaki samotne będą pod silnym wpływem Wenus i mają spore szanse na zdobycie cudownego mężczyzny. Te, które są w stałych związkach, z pewnością odświeżą swoje uczucia…. Czy wy nie widzicie, że to bełkot? Szesnastego i dwudziestego pierwszego uważać na zdrowie. Czyli co? Jeśli się rozchoruję, to znaczy, że horoskop ostrzegał przed prawdziwym niebezpieczeństwem, a jak nie będę chory, to zachowywałem się rozważnie i dlatego nic się nie stało? Tak czy owak, sama prawda. Nie sposób niczego komukolwiek zarzucić. A odpoczynek w ostatnim tygodniu czerwca to już po prostu wróżbiarskie Himalaje. Większość normalnych ludzi, którzy mają dzieci w wieku szkolnym, myśli o wakacjach, gdy kończy się semestr. No a na wczasach jak to na wczasach… Miłość kwitnie! Taak, to naprawdę musiała napisać jakaś potężna wróżka! Sandra wpatrywała się w niego jak w obraz. – Cholera, Romek, nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. – Błagam cię – szepnęła Ewa – nie rób do niego takich maślanych oczu i nie udawaj głupszej, niż jesteś. Naprawdę wydaje ci się, że faceci lubią idiotki? – Nie wiem, co ci przeszkadza w takiej niewinnej zabawie? – Konstanty spojrzał z niechęcią na Romka. – Przecież to nikomu nie zaszkodzi, że szesnastego i dwudziestego pierwszego będzie bardziej uważał, żeby się czymś nie zarazić, a pod koniec miesiąca zacznie marzyć o wyjeździe gdzieś daleko i z kimś, kogo kocha. Ja zresztą nie czekam na koniec czerwca i marzę codziennie o tym, by kopnąć w cholerę tę pracę i pojechać na ciepłą wyspę z all inclusive i kelnerami w czerwonych stringach. – Pieprzysz jak żydowska ciota! Zapadła niezręczna cisza. Romek z krzywym uśmiechem rozglądał się po newsroomie. – No co? Na żartach się nie znacie? – Ale co dokładnie miałeś na myśli? – zapytał cicho Konstanty. – Może jeśli nam to jakoś przystępnie wytłumaczysz, to wszyscy się pośmiejemy? – Ty… Ty jesteś… tego? – Dyrektor artystyczny „Kobiety Modnej” zaczął powoli uświadamiać sobie swój błąd. – Nie wiedziałem. Sorry. Zawsze byłeś jakiś dziwny, ale myślałem, że to przez to, że zajmujesz się tymi bzdurami. – Owszem, jestem „tego”. Nie robiłem publicznych coming outów, bo nie cierpię ostentacji. – Nie wiedziałem… – powtórzył Romek. – Głupio wyszło, co?
– Może strzel sobie odpowiedni tatuaż. Najlepiej na tyłku, żeby nie było niedomówień – zaproponowała Ewa. – Ale Żydkiem nie jesteś? – zaśmiał się Romek. – To już by była przesada… Spojrzał na Konstantego z niepokojem. – Przesada to mało powiedziane – odpowiedział enigmatycznie Konstanty i bezwiednym gestem pogładził wystający nad uchem kosmyk włosów. Romek odchrząknął skonfundowany i mrucząc coś pod nosem, wrócił za przepierzenie, na terytorium studia graficznego. Zapomniał zabrać ciasto, na które błyskawicznie rzucił się Konstanty. Sandra patrzyła na niego z wyrzutem. – Dlaczego, do cholery, uwziąłeś się na Romka? Każdemu normalnemu facetowi musisz od razu sprzedawać te swoje kawałki promujące homoseksualizm? Przez takich jak ty zwykli ludzie mają ochotę obrzucać kamieniami Paradę Równości. – Zwykli ludzie? – zaperzył się Konstanty. – Jasne! W faszystowskich bojówkach są sami dobrzy, zwykli Polacy. Tacy jak nasz Romeczek. Ze łzami w oczach deklamują wiersze Żyda Mickiewicza, a potem wybijają szyby w oknach posłów, którzy jeszcze nie zdążyli zadeklarować publicznie, że zagłosują przeciwko ustawie o związkach partnerskich. Bo oczywiście zagłosują wszyscy. Tak jak nakażą im na niedzielnej sumie biskupi. Nawet cholerna lewica dała sobie wmówić ten paramatematyczny dogmat: Polak równa się ortodoksyjny katolik do kwadratu. – Hej! – Sandra nałożyła sobie na serwetkę solidny kawałek ciasta i popatrzyła na Konstantego z fałszywą troską. – Czy ty, lewacki bojowniku, gdy wracasz do domu, to zmieniasz poglądy, czy też twój chłopak, wielebny Jonasz, spowiada cię co wieczór, zanim wpuści do łóżka? – Odwal się od moich prywatnych spraw! – warknął Konstanty, który tracił poczucie humoru za każdym razem, gdy rozmowa schodziła na młodego studenta teologii dzielącego z nim doczesny żywot. – Wolę rozmawiać z facetem, który ma inne poglądy, ale potrafi je kulturalnie wyrazić, niż przyklaskiwać prymitywnemu antysemickiemu homofobowi. W dodatku obarczonemu rodziną… – Przesadziłeś… – Sandra obróciła się na pięcie i demonstracyjnie stukając obcasami, pomaszerowała do kuchni zrobić sobie herbatę. – Przesadziłem? – rzucił Konstanty w pustą przestrzeń, która została po graficzce. – To, że powiedziałem kilka słów prawdy, to według Sandry przesada? Woli żyć w kłamstwie i łudzić się, że jej żałosna egzystencja pewnego dnia samoistnie przemieni się w bajkę? Zamiast otworzyć się na przygodę, wyjechać, zacząć działać w jakichś organizacjach, jednym słowem, dać sobie szansę na poznanie kogoś nowego, kto zafascynuje się jej ciekawą osobowością, ona woli biegać do wróżki i karmić się złudzeniami, że ten palant rzuci dla niej rodzinę, że… – Wystarczy! – przerwała mu Ewa. – Kobiety takie są i niczego nie zmienisz. Możesz tylko Sandrę, a wraz z nią i nas, poobrażać. A ja nie mam na to ochoty, nie
dziś. Nie w mój ostatni dzień w pracy! Już dość się nasłuchałam. „Ewa! Naczelna cię prosi do gabinetu!” – rozległ się przez interkom głos asystentki Marietty Szuster. – Świetnie. No po prostu świetnie. Tego mi było trzeba – jęknęła Ewa. – Może wejdź tam, połóż na biurku zwolnienie, złap się za brzuch, zrób odpowiednią minę, jęknij i wyjdź? – zaproponowała Vanessa. – W ogóle tam nie wchodź – poradził Konstanty. – Gdy tylko przestąpisz próg jej jaskini, ona strzyknie jadem. Po co ci to? Chcesz na do widzenia się z nią pokłócić? Przecież tylko o to jej chodzi, żeby ci zatruć życie. Ewa postawiła na podłodze torbę ze spakowanymi rzeczami i z wysiłkiem wyprostowała plecy. Najgorsze w tym wszystkim było to, że podświadomie czekała na wezwanie do gabinetu naczelnej. Zdawała sobie sprawę, że to czystej wody masochizm. Kolejna rozmowa, która nie wniesie niczego nowego, a tylko zepsuje atmosferę. Ale musiała wiedzieć, na czym stoi. Czy ma w ogóle po co wracać do „Kobiety Modnej”? Dwadzieścia tygodni urlopu macierzyńskiego to może nie najlepszy czas na szukanie nowej pracy, ale z drugiej strony, jeśli dostanie wypowiedzenie tuż po powrocie, będzie jeszcze gorzej. Jeżeli ma w ręku jakieś argumenty, to tylko dziś może ich użyć. Szczerość nie zawsze jest atutem, ale była skłonna odsłonić swoje karty. Gdyby naczelna potwierdziła, że zamierza ją zwolnić, Ewa mogłaby wynegocjować lepsze warunki. W zasadzie wystarczyłoby jej, żeby Marietta Szuster dała po macierzyńskim należną jej i tak trzymiesięczną odprawę, bez obowiązku świadczenia pracy. Układ uczciwy dla obu stron. Ewa zyskałaby osiem miesięcy na szukanie nowej roboty. Naczelna już teraz mogłaby zatrudnić kogoś innego na miejsce szefowej działu psychologii bez obawy, że Ewa będzie ją ciągać po sądach. – Pójdę do niej – zdecydowała i odprowadzana współczującym spojrzeniem przyjaciół, ruszyła w stronę gabinetu Marietty Szuster. Jednak nie dotarła do drzwi. – Słyszałaś!? Marcin wpadł jak burza do newsroomu. Miał potargane włosy, a spod ubrania wystawała mu szpitalna piżama. W obandażowaną dłoń wciąż miał wbity wenflon. – Rany boskie! Co się stało?! Ewa poczuła, jak serce zaczyna jej niebezpiecznie kołatać. Musiała przytrzymać się biurka Vanessy, żeby nie upaść. Marcin zgarnął z parapetu pilota od wiszącego u sufitu dużego płaskiego telewizora i zaczął skakać po kanałach. – Gdzie tu, do jasnej cholery, jest TVN dwadzieścia cztery!? – Nie mam pojęcia… – Konstanty wzruszył ramionami. – Wiem tylko, jak włączyć Fashion TV. – Na kanale osiemdziesiątym pierwszym – rzuciła Vanessa. – Możesz nam
wreszcie powiedzieć, co się dzieje? Marcin włączył odpowiedni program i zastygł wpatrzony w ekran, na którym reporter rozmawiał z policjantem w kominiarce. W tle za nimi widać było roztrzaskane szklane drzwi do dużego nowoczesnego budynku. – Daj głośniej, nic nie słychać – poprosiła Lena, która mrużąc oczy krótkowidza, stanęła tuż pod telewizorem. – Gdzie to jest? Co się stało? – To chyba gimnazjum Kuby – powiedziała cicho Ewa, starając się opanować drżenie głosu. – Marcin. Powiedz wreszcie… – Opadła na fotel podsunięty jej przez Vanessę. – Jakiś zamaskowany wariat wpadł do szkoły i zaczął strzelać – wykrztusił Marcin. – Czy… – Ewa nie miała odwagi dokończyć pytania. Wpatrywała się w ekran, ale obraz rozmazywał się i pulsował. Przed oczami wirowały jej purpurowe mroczki. – Są zabici i ranni – przeczytała Vanessa wiadomość podaną na czerwonym pasku u dołu ekranu. – Wariat w kasku motocyklowym wziął zakładników i zabarykadował się w trzeciej B. Do której klasy chodzi twój Kuba?
ROZDZIAŁ XIX – Proszę się rozejść! Bardzo państwa proszę… Umięśniony jak gladiator policjant w czarnym mundurze jednostki do walki z przestępczością zorganizowaną zdecydowanie odepchnął starszą kobietę od schodów wiodących do szklanych drzwi. Siwowłosa matrona zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Marcin nie przytrzymał jej za ramię. – Niech pan nam chociaż powie, co tam się teraz dzieje? – poprosił zirytowany. – Czy rozmawia z nim policyjny negocjator? Wiemy, ilu ma zakładników i kim oni są? Czy to uczniowie? – Tajemnica śledztwa – nadąsał się funkcjonariusz. – Nie jestem upoważniony do przekazywania jakichkolwiek informacji. Proszę się rozejść! – Strasznie pana proszę! – zapłakała starsza kobieta. – Tam może być moja wnusia. Szesnaście lat ma tylko… Nie chciała dziś iść do szkoły, jakby coś przeczuwała. Mówiła, że jej się nie chce. Że szkołę wali, mówiła. A ja, głupia, gderałam, żeby choć na drugą lekcję. No i poszła, niebożę… – Ktoś w ogóle coś wie? – nie ustępował Marcin. – Jest jakieś centrum informacji dla rodzin? Policjant wzruszył ramionami. – A co to? Amerykańskich filmów się, człowieku, naoglądałeś? Postawili mnie tu, to stoję. Kazali nikogo nie wpuszczać, to nie wpuszczam… – Pochylił się do przodu i ściszył głos. – Ale nie jestem taki nieczuły, jak wam się wydaje. Jak chcecie się czegoś dowiedzieć, to idźcie posłuchać, co szefostwo dziennikarzom mówi. – Machnął ręką w stronę zaparkowanych po drugiej stronie ulicy wozów transmisyjnych. – Tam jest to wasze „centrum informacyjne”. Marcin kiwnął głową i popędził w kierunku samochodów terenowych najeżonych talerzami anten z logo TVN, Polsatu i TVP. Kilka metrów przed furgonetkami zastąpił mu drogę tajniak ze słuchawką w uchu. – Stop! Tu nie ma przejścia. Zjeżdżaj, człowieku! – Jestem dziennikarzem! Ochroniarz z kwadratową szczęką i złamanym nosem aż skulił się ze śmiechu. – Dziennikarz to ma garnitur i filmują go kamerą – pouczył Marcina. – A ty jesteś jakimś zwykłym kmiotkiem. Jak chcesz, to stań tam. – Wskazał brodą grupkę rodziców przysłuchujących się z pewnego oddalenia rozmowie telewizyjnej reporterki z rzecznikiem komendy głównej. Marcin posłusznie stanął za barierką i wbił wzrok w pucołowatego, zadowolonego z siebie blondyna w twarzowym, odprasowanym w kancik mundurze. – Jak już pan rzecznik komendy głównej policji wspominał, czekamy na przyjazd grupy antyterrorystów stacjonujących na warszawskim lotnisku Okęcie –
zagaiła reporterka telewizyjna. – To najlepsza tego typu jednostka w Polsce. Chluba resortu. Panie rzeczniku, zwracam się do pana rzecznika, dlaczego pokonanie około pięciu kilometrów zajmuje elicie naszych sił policyjnych już cztery i pół godziny? – Staramy się uniknąć błędów wynikających z nadmiernego pośpiechu. – Blondyn zrobił zafrasowaną minę. – Przygotowanie takiej akcji to potężne wyzwanie logistyczne. Bandyta jest uzbrojony i zdeterminowany. Mamy tego wystarczające dowody w postaci ofiary śmiertelnej i trzech ciężko rannych. Nie możemy sobie pozwolić na narażanie naszych najlepszych… – Dzieci! Tam są nasze dzieci! – ryknęła stojąca obok Marcina zażywna czterdziestolatka. – Wpuśćcie nas tam, skoro sami się boicie, tchórze! Operator podszedł blisko i zaczął robić zbliżenia łez spływających po jej policzkach. Reporterka pstryknęła palcami i kamera znów odwróciła się w jej stronę. – Panie rzeczniku… zwracam się do pana rzecznika, jak odpowie pan na zarzuty zgromadzonych tu rodziców? Ich dzieci są w środku. Nie wiadomo, czy żyją. W ogóle nic nie wiadomo. A policja ograniczyła się do zabezpieczenia terenu wokół szkoły. Widzimy tu mrowie funkcjonariuszy z długą bronią, a desperat jest jeden. Wydaje się, że nawet bez antyterrorystów z Okęcia powinniście dać sobie z nim radę. Wy tymczasem stoicie, że tak się wyrażę, z bronią u nogi. Sam pan musi przyznać, że to za mało. Blondyn uśmiechnął się i pokręcił głową. – Absolutnie nie mogę się z panią zgodzić, pani redaktor. Kontrolujemy sytuację. Udzieliliśmy pomocy denatowi… To znaczy wezwaliśmy pogotowie, które mogłoby go uratować, gdyby ten woźny, świeć Panie nad jego duszą, jeszcze żył. Postrzelona nauczycielka i dwie uczennice są już w szpitalu, a my prowadzimy intensywne działania obserwacyjne. Ustaliliśmy już, w której klasie zamknął się napastnik, i jesteśmy w trakcie kompletowania listy potencjalnych zakładników. Zabezpieczyliśmy dziennik trzeciej B. Niestety, nie mamy jeszcze aktualnej listy obecności z dzisiejszego poranka, ale nasze działania operacyjne… – Skandal! Hańba! Złodzieje! Rząd natychmiast do dymisji! – wykrzyknął wąsaty facet w środku grupki rodziców, ale kilka osób uciszyło go syknięciami. – Czy terrorysta wystosował jakieś żądania? Czy to akcja polityczna? – dopytywała się reporterka. – Niestety – policjant rozłożył ręce – nie jestem uprawniony do podawania tego rodzaju informacji. Ten wątek będzie na pewno w obszarze naszych zainteresowań. Ale potrzebujemy czasu. – Czy może pan potwierdzić chociaż to, że podjęto próbę negocjacji? – Dopóki bandyta będzie uzbrojony, nie ma mowy o jakichkolwiek rozmowach. Z terrorystami, którzy stanowią dla policjantów realne zagrożenie, absolut-
nie, chciałbym to wyraźnie podkreślić, ab-so-lut-nie nie negocjujemy! To kwestia naszych twardych zasad. Szantażystom i terrorystom mówimy nasze twarde „nie”! Do grupki rodziców dołączały wciąż nowe osoby. W większości czterdziesto-, pięćdziesięciolatkowie, którzy najwyraźniej przyjechali prosto z pracy. Ludzie przesunęli już policyjną blokadę i otoczyli ekipę telewizyjną ciasnym kręgiem. Wypowiedź rzecznika komendy głównej wyraźnie wszystkich wzburzyła. Rozległy się groźne pomruki niezadowolenia. – Można odnieść wrażenie – nie odpuszczała reporterka, wyczuwając nastrój tłumu – że policja zajmuje się trzeciorzędnymi sprawami. Trawi czas na szukanie dziennika klasowego, a tymczasem bandyta trzyma na muszce niewinne dzieci. – O nie! To już absurd! – zaperzył się policjant. – Mogę już sobie wyobrazić, jaki byłby krzyk w mediach, gdybyśmy zdecydowali się na chaotyczną, nieprzemyślaną akcję. Pamięta pani, co się działo w Biesłanie? Rosyjscy komandosi ledwo przyjechali, od razu rzucili się do bezładnego szturmu i skończyło się krwawą jatką. Ale po co szukać analogii do Kaukazu? Kilkanaście kilometrów stąd, w Magdalence, zginęło kilku antyterrorystów, gdy próbowali wkroczyć do willi, w której ukrywali się uzbrojeni napastnicy. O nie! Nikt nas nie namówi na… Marcin wycofał się z kręgu otaczającego reporterkę i policjanta, po czym wyjął z kieszeni dzwoniący telefon. – Wiem, że czekasz… – Odnalazł wzrokiem zaparkowany zaraz za policyjną barierą samochód. – Przepraszam, ale próbowałem się czegoś dowiedzieć. Mam dobre wieści. Nie ma go wśród ofiar. Bandyta zastrzelił woźnego, ranił nauczycielkę i dwie uczennice. – To straszne… – Ewa wbrew sobie odetchnęła z ulgą. Nie miała jednak siły, by podnieść się z fotela. W ciągu ostatniej godziny jej ciśnienie wciąż skakało, ale nie pozwoliła Marcinowi zawieźć się do szpitala. – Co z Kubą? Marcin się zawahał. – Powiem ci szczerze, że nie wiem. I nie sądzę, żebyśmy szybko się dowiedzieli. Policja nie pali się do akcji. Wolą czekać na rozwój wypadków. Nie wiem nawet, czy się z tym bandytą skontaktowali. – To ta cholerna wiedźma. Chce zabić Kubę! – załkała Ewa. Szarpnięciem otworzyła drzwi auta i próbowała wstać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. – Uspokój się! – Marcin podniósł głos. – Nic na to nie wskazuje! Policja mówi o napastniku, o facecie. Gdyby to była kobieta, pewnie już dawno bohaterscy komandosi byliby w środku. – A skąd oni mają wiedzieć, że to baba? Wlazła tam w kasku motocyklowym i zaczęła strzelać. Wszyscy myślą, że mają do czynienia z jakimś pieprzonym Rambo czy innym Łowcą Jeleni. Marcin się zastanowił.
– A wiesz, że to, cholera, całkiem możliwe? Nikt nie wątpi, że to facet, bo to się wydaje takie oczywiste. Zlustrował wzrokiem otoczenie. W dalszym ciągu dostępu do szkoły bronił szpaler ubranych w ciemne mundury policjantów. Stali nieruchomo, ściskając w rękach broń. Tłum gapiów gromadził się wokół telewizyjnych wozów transmisyjnych. W międzyczasie przyjechało kilka kolejnych ekip, w tym nawet dwie zagraniczne, i teraz reporterzy wyłuskiwali z tłumu rodziców uwięzionych dzieci, by przeprowadzić z nimi wywiady. Marcin odwrócił się w drugą stronę i dostrzegł, że na boisku stoją grupki młodzieży i kilkoro dorosłych o twarzach zmęczonych wieloletnią praktyką pedagogiczną. – Chyba namierzyłem jakieś dzieciaki i nauczycieli – rzucił do słuchawki. – Spróbuję coś od nich wyciągnąć. Jeszcze raz spojrzał w kierunku siedzącej w samochodzie Ewy i szybkim krokiem skierował się w stronę boiska. – Pan z policji? – zapytała zaczepnym tonem piętnastoletnia dziewczyna z kolczykiem w kąciku ust, zastępując mu drogę. – Jestem dziennikarzem… – Marcin spróbował się uśmiechnąć. – Nie zalewaj! A gdzie kamera? – Uczennica spojrzała na niego z niechęcią. – No dobra! Nie kamerujesz, twoja sprawa. Daj papierosa, to udzielę ci powalonego wywiadu. – Nie palę. Ale szukam kogoś z trzeciej klasy. Czy mogłabyś… – Nie masz fajek, to spierdalaj! – Dziewczyna demonstracyjnie odwróciła się do niego tyłem. – Agatko, nie wolno się tak niegrzecznie odzywać – upomniała ją starsza nauczycielka o bladej, bezkrwistej twarzy i tłustych włosach splecionych w siwy warkocz. – To dla nich trudny moment. Są wzburzeni. – Marcin uśmiechnął się wyrozumiale. – A pani uczyła tych biedaków z trzeciej B? – Miałam mieć z nimi na następnej lekcji historię. – Ciałem nauczycielki wstrząsnął dreszcz. – Gdyby ten wariat przyszedł pół godziny później, byłabym już w pół drogi do kostnicy, na miejscu tej nieszczęsnej biolożki Basi. Mój Boże… A pan – wysunęła w kierunku Marcina palec wskazujący – pan to mi wygląda na porządnego człowieka. Skąd pan jest? Z „Gazety Polskiej”? „Naszego Dziennika”? „Gościa Niedzielnego”? A może z „Wieści Podwarszawskich”? Bo przecież nie z tej żydowskiej… – Ależ skąd! – Marcin mrugnął do niej porozumiewawczo. – W żadnym razie. Pracuję w dobrym niemieckim koncernie medialnym. Nauczycielka kiwnęła głową z aprobatą, nie wyczuwając ironii. – A tak w ogóle – Marcin starał się nie zdradzić tonem głosu, jak bardzo mu zależy na tej informacji – to szukam Kuby Jaworskiego. Jego mama jest w zaawan-
sowanej ciąży i bardzo się denerwuje, czy… – Kuby Jaworskiego? – Twarz nauczycielki stężała. – Tego Kuby z trzeciej B? Marcin przełknął głośno ślinę. – Czy coś mu się stało? Jest w klasie? Pani coś wie? Starsza kobieta sięgnęła do torebki i wyjęła małą buteleczkę z lekarstwami. Odkręciła korek i na jej dłoń spadła malutka biała pastylka, którą trzęsącą się ręką włożyła sobie pod język. – Nitloglicelyna – wystękała, sepleniąc. – Mam słabe selce, a pan mnie zdenelwował. Marcin poczuł, że zaraz dostanie apopleksji. Złapał nauczycielkę za ramiona i potrząsnął. – O co chodzi? Co się stało z Kubą?! – Aaa! – jęknęła. Kilkoro uczniów, z papierosami w ustach, obserwowało ich z odległości trzech kroków. Na ich twarzach igrały wesołe uśmieszki. Najwyraźniej doskonale się bawili. – Dzisiaj wszyscy pytali w szkole o Kubę. Najpierw ta kobieta, a potem ten bandyta… – Jaka kobieta? Jaki bandyta? – Marcin przestał ją szarpać, ale wciąż trzymał za ramiona, bojąc się, że jeśli ją puści, nauczycielka ucieknie. – Kobieta jak to kobieta. Tylko że miała czarne włosy. No i była jakaś taka… wyzywająca. Pewnie jej się wydawało, że jest efektowna. Tego biednego woźnego, świeć Panie… owinęła sobie wokół palca. Cały się ślinił na jej widok. A bandyta jak to bandyta. Bez karku, gruby blondyn. W jednej ręce miał kask motocyklowy, a w drugiej pistolet. Proszę, niech pan już mną tak nie trzęsie. – Mówiła pani o tym policji? – Marcin zwolnił uścisk. – O tym, jak wyglądał ten morderca i że szukał Kuby? Nauczycielka pokręciła głową i szarpnięciem oswobodziła ręce. – Nikt nie pytał. Był tu jakiś taki w mundurze i powiedział, że wszyscy dostaniemy za jakiś czas wezwania do komisariatu w celu złożenia zeznań. Ale do tej pory nikt mnie ani innych nauczycielek o nic nie pytał. Błagam pana… – głos zaczął jej się łamać – niech pan mnie już zostawi w spokoju. I nie zgadzam się na żadne publikacje wypowiedzi. Ani na zdjęcia. Ja mam rodzinę, wnuczki… A tacy bandyci to się mszczą za byle co. Pan naprawdę pracuje u Niemca, a nie u Żyda? Marcin przez sekundę rozważał, czy nie powiedzieć starszej nauczycielce, że pracuje w miesięczniku „Midrasz”. Ale ostatecznie wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę budynku szkoły. W tym momencie powietrzem wstrząsnął huk wystrzału. Marcin, nie myśląc wiele, odepchnął najbliżej stojących uczniów i zaczął biec w stronę szkolnego budynku. Kątem oka dostrzegł, że rodzice stojący do tej pory wokół telewizyjnych wozów transmisyjnych przewrócili barierki i tyralierą
ruszyli na schody i w kierunku roztrzaskanych szklanych drzwi. Policjanci, którzy stali rozstawieni na stopniach wiodących do budynku, patrzyli na to natarcie z poczuciem nieuchronnie zbliżającej się klęski. Gdy wzburzony tłum był już u podnóża schodów, stróże prawa podjęli jedyną słuszną decyzję i rozpierzchli się na boki. Marcin biegł jak napompowany środkami dopingującymi Ben Johnson na igrzyskach olimpijskich w Seulu w 1988 roku. Z zadowoleniem zauważył, że codzienne treningi przyniosły efekty. Jako pierwszy wpadł do szkolnego holu. Przeskoczył sporą plamę krwi i pognał szerokim korytarzem. Kilkanaście metrów przed nim gwałtownie otworzyły się drzwi jednej z klas. Nie zwalniając, omiótł spojrzeniem przestrzeń wokół siebie, ale nie znalazł miejsca, w którym mógłby się schować przed ewentualnym atakiem szaleńca z bronią. Biegł więc dalej. Minął dwóch chłopaków i dziewczynę, a potem dopadł do drzwi klasy. W przejściu tłoczyli się uczniowie. Marcin zatrzymał się i w napięciu wpatrywał w twarze wybiegających uczniów. Zrobiło się zamieszanie, bo na szkolnym korytarzu zaczęli się już pojawiać kolejni rodzice, wyłuskując z tłumu swoje dzieci. Gdzieś od strony wejścia do budynku zamajaczyły czarne mundury antyterrorystów. Marcin przepchnął się do klasy, potrącając masywnie zbudowaną dziewczynę w okularach, i zatoczył się na plastikowy model układu kostnego człowieka. Odskoczył w bok, unikając o włos wyszczerzonej szczęki kościotrupa, i niemal zderzył się ze stojącym na półce akwarium. Rozejrzał się po klasie i po sekundzie go zauważył. Leżał na podłodze z rozrzuconymi na boki rękami, obok pospolitego modelu pistoletu Glocka. Nie trzeba było kończyć medycyny, żeby wydać mu świadectwo zgonu. Marcin nie miał wątpliwości, że patrzy na najprawdziwszego trupa. Mało kto, może z wyjątkiem Wicehrabiego Przepołowionego z nowelki Italo Calvino, żyłby po odstrzeleniu połowy głowy. Widok był makabryczny, a jednocześnie fascynujący. Jakiś nierzeczywisty. Bardziej przypominał unurzane w keczupie zwłoki z hollywoodzkich dreszczowców niż… Marcin próbował znaleźć jakieś odpowiednie porównanie, ale mu się to nie udało. Przemknęło mu przez myśl, że jeszcze sto, sto pięćdziesiąt lat temu śmierć była częścią codzienności. Dorosły mężczyzna bywał na wojnach, pojedynkował się o honor swój lub kobiety, w fabrykach nikt nie dbał o przepisy BHP i robotnicy ginęli w wypadkach. Nikt nie oddawał umierających dziadków czy dzieci do szpitali, by odchodzili w samotności, za plastikową zasłonką. Dziś ludzi jest trzy razy tyle, więc o śmierć, statystycznie rzecz biorąc, ocieramy się częściej. Ale jej nie dostrzegamy. Ludzie nie umierają, tylko znikają, a na cmentarzach pojawia się coraz to nowa tabliczka na krzyżu krzywo wbitym w piaszczystą glebę. A teraz Marcin stał, wpatrując się zafascynowany w trupa, i dziwił się, że nie drżą mu kolana, nie jest mu słabo. Nie odwraca nawet wzroku. Czyżby aż tak bar-
dzo znieczuliły go obrazy zniszczeń i ludzkich nieszczęść z telewizyjnych wiadomości? Powinien coś czuć, choćby obrzydzenie. Wolno wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer Ewy. Odebrała po pierwszym sygnale. – No i…? – Nie ma go tutaj – powiedział drewnianym głosem. – Jeszcze nie zdążyłem z nikim pogadać, ale na pewno nie było go w tej klasie. Przyglądałem się uważnie wszystkim wychodzącym. – Widziałeś tę czarownicę w motocyklowym kasku? Marcin w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie trącić nogą ciała. – To facet. Wygląda na to, że wpakował sobie kulę w łeb. – Co to za gość? – Ewa wciąż się denerwowała, ale mówiła już raźniejszym głosem. Słychać było, że wraca jej energia i wewnętrzna siła. – To rzeczywiście jakiś wariat? Terrorysta? Brodaty talib? Marcin przykucnął i z bliska wpatrywał się zafascynowany w to, co pozostało z twarzy desperata. – Halo! Jesteś tam? Marcin odruchowo przytaknął, zapominając, że Ewa nie może go zobaczyć. – Wiesz, co jest najdziwniejsze? – Użył całej siły woli, by oderwać wzrok od otwartego martwego oka mężczyzny. – Najdziwniejsze jest to, że ja znam tego faceta. I ty, chyba, niestety też…
ROZDZIAŁ XX – Normalnie cię nie poznałem. Wyglądasz… Kurczę… No ekstra! – Aż tak źle było wcześniej? Kuba pokręcił głową. No tak, mówienie dziewczynom komplementów od serca zawsze wiąże się ze sporym ryzykiem. – Skąd! Wcześniej też było fajnie. Ale… widziałem cię już w stroju baletnicy, no i normalnie, w dżinsach, a teraz ta spódniczka… No gwiazda filmowa! – To jest sukienka. Ale dzięki… Natalia uśmiechnęła się i wzięła Kubę za rękę. Zejście stromymi schodami prowadzącymi do metra było właściwie tylko pretekstem, choć przy jej prawie dwunastocentymetrowych obcasach każda pomoc wydawała się usprawiedliwiona. W każdym razie nie zamierzała puścić jego ręki również wtedy, gdy znajdą się już na peronie. Ani gdy usiądą na niebieskich welurowych siedzeniach w pustym o tej porze wagonie. Pomysł, by ubrać się wystrzałowo i wykraść Kubę ze szkoły przyszedł jej do głowy dopiero dziś rano. Jeszcze wczoraj myślała, że po prostu wejdzie do gimnazjum, znajdzie chłopaka, przekaże mu ostrzeżenie i jakoś zniknie. Ale w nocy doszła do wniosku, że nie może więcej zawierzać przypadkowym splotom okoliczności. Zbyt długo musiałaby tłumaczyć Kubie, o co chodzi, dlaczego i przed kim go ostrzega. Nie miała też gwarancji, że on jej posłucha i, tak jak sobie wyobrażała, ucieknie ze szkoły po drugiej lekcji. Czuła, że nie miałaby żadnej satysfakcji, gderając później: „A nie mówiłam?”. Dlatego zrobiła sobie mocny makijaż, włożyła najlepszą sukienkę, kupioną kiedyś w porywie szaleństwa w drogim second-handzie na Brackiej, a do tego pożyczone od koleżanki szpilki. Pojechała, jak to sobie ze smutną ironią powtarzała: „po dziecko”. Poszło całkiem łatwo. Woźnego zastała na schodach prowadzących do drzwi. Nawet nie musiała kłamać. Mogła powiedzieć cokolwiek. Facet i tak niczego nie słyszał, bo na widok jej nóg krew odpłynęła mu z mózgu w zupełnie inne partie organizmu. Trudniej było w klasie. Tu nawet jej promienny uśmiech nie na wiele się zdał. Pokłady frustracji i nienawiści do świata w nauczycielce biologii były tak głębokie, że mało brakowało, a Natalia zmusiłaby ją do uległości, rzucając złe spojrzenie. Wyczuwała wokół biolożki dramatycznie kiepską aurę. Kobieta musiała od wielu lat przyciągać same nieszczęścia. Troski i stres naznaczyły jej twarz głębokimi bruzdami. Nie wyglądała na osobę, która łatwo podda się czarowi uśmiechniętej, fantastycznie ubranej tancerki. Na szczęście, gdy tylko stanęła w progu klasy, dostrzegł ją Kuba. Zresztą nie tylko on. Cała męska część grupy na jej widok jęknęła z zachwytu. Natalia zdążyła tylko zapytać, czy może na moment poprosić Kubę na korytarz, a chłopak porwał plecak z książkami i wybiegł z klasy. O nic nie pytał. Wystarczyło mu, iż go pocałowała i wyszeptała, że nie mogła już
bez niego wytrzymać ani minuty dłużej. Zaproponowała, żeby pojechali do niej… A właściwie do jej garderoby w teatrze. Obietnica zawarta w tej ofercie natychmiast zdusiła wszelki opór Kuby. Była jak zaproszenie do sklepu z zabawkami, jak pokusa nie do odparcia. Jechali metrem w stronę stacji Warszawa Centrum, trzymali się za ręce i byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. * – Obawiam się, złotko, że dziś już nic z tego nie będzie. Starszy mężczyzna z wysiłkiem przeturlał się na plecy, uwalniając od swojego ciężaru ciało Marty. – Może spróbuję… – Bez entuzjazmu uniosła się na łokciach i przytrzymując jedną ręką włosy, podjęła bohaterską próbę reanimacji więdnącej męskości. Wincenty Woźniczko obserwował jej poświęcenie z ironicznym uśmiechem. Po dwóch minutach powstrzymał ją delikatnym gestem. – Robisz to doskonale, ale w tej chwili to kompletnie bezproduktywna strata energii. Jak aerobik. – Kiedyś to lubiłeś… – Wszystko w życiu się kończy. Uważam, że nadszedł czas, żebyśmy zaczęli myśleć o zmianie formuły naszych miłych spotkań. Marta, starając się ominąć wzrokiem jego wysuszone żylaste ciało, sięgnęła po porzucone na drugim końcu łóżka majtki i pończochy. – Wcale nie jesteś stary. Może po prostu już cię nie podniecam? – Może… – zgodził się pogodnie Woźniczko, rozsmakowując się w tej małej, ograniczonej do jednego słowa złośliwości. Podłożył skrzyżowane ręce pod głowę i przymknął oczy. – Będziesz spał? Już prawie południe. A potem się dziwicie, że mówią o was „rząd leniwców”. – Opozycja zawsze będzie narzekać – mruknął Woźniczko, nie otwierając oczu. – Weź pierwszą lepszą gazetę z dowolną datą z ostatnich dwóch lat. Oni na każdym kroku starają się nam dowalić, a my im odpowiadamy, że lepiej nie robić nic, niż robić źle, jak to się działo w czasach, kiedy to oni byli u władzy. Za jakiś czas, oby jak najpóźniej, dorwą się do naszych stołków. No i wtedy my będziemy mogli pomarudzić, a oni zaczną reprezentować urzędowy optymizm. Tak to działa, złotko. – Nie mów do mnie „złotko”. Wiesz, że tego nie znoszę. – Marta krytycznym okiem oceniła małą dziurkę, która zrobiła się pod szwem łączącym pończochę z koronką. Na razie mało kto ma szansę dostrzec tę skazę, ale zapewne wkrótce oczko poleci w dół, a wtedy… – Dlaczego właściwie się ze mną spotykasz? – Minister otworzył oczy i pa-
trzył na nią z ironicznym uśmieszkiem. – Masz przecież faceta, zresztą nie wyglądasz na desperatkę, która szuka kogokolwiek. Nie chodzi też o pieniądze, bo na samym początku postawiłem sprawę jasno: nic ci nie mogę załatwić, bo w sejmie by mnie rozjechali. Gdybyś jeszcze była jakąś anonimową dziewczyną znikąd, byłoby łatwiej wcisnąć cię do jakiejś rady nadzorczej. Nikogo by to nie zdziwiło. Takie rzeczy to przecież u nas norma. Ale z tobą by nie przeszło. A już na pewno nie po tym blamażu w Tańcu z gwiazdami. Przyłazisz więc zupełnie bezinteresownie do starego pryka. Po co ci to? Marta nie odpowiedziała. Zapięła stanik na haftkę, nieco skróciła ramiączka i zaczęła zapinać guziki bluzki. – A więc to prawda – westchnął Woźniczko. – Co jest prawdą? – zainteresowała się Marta. – Że jesteś impotentem, który bez podwójnej viagry nie jest w stanie stwardnieć choćby na tyle, żeby stworzyć kobiecie iluzję seksu? Czy to, że roztaczasz wokół aurę ojca chrzestnego, który może wszystko załatwić, a tak naprawdę nie potrafisz zrobić nic, nawet dla kobiety, którą regularnie co wtorek bezproduktywnie wduszasz w materac? Powiem ci coś – zaśmiała się złowrogo – prawdą jest i jedno, i drugie. Nie musisz dokonywać wyboru ani czegokolwiek skreślać. To ja skreślam ciebie! – Prawdą jest to, że ktoś mi ciebie podsunął. – Minister usiadł, złapał Martę za włosy i gwałtownym gestem przyciągnął jej twarz do swojej twarzy. – Puszczaj, chamie! – Próbowała się wyrwać, ale Woźniczko jeszcze mocniej zacisnął palce na jej włosach. – Ktoś, kto mi ciebie wepchnął do łóżka, zrobił to w jakimś celu i nie był to gest przyjaźni. Mam dobrą pamięć. Przypomnę sobie. – Gówno sobie przypomnisz! – warknęła Marta. – Nie pamiętasz nawet, gdzie wczoraj położyłeś swoją pieprzoną sztuczną szczękę! Minister wzruszył ramionami. – Teraz szczekasz, suko, ale gdy się z tobą policzę, będziesz skowyczeć. Puścił z odrazą włosy Marty. Odskoczyła od niego i trzęsącymi się rękami zaczęła wkładać buty. – Jesteś idiotą, Wincenty. – Spojrzała na niego z żalem. – Ciężkim idiotą. Nie pamiętasz, że to ty do mnie podszedłeś na Różach Gali w Teatrze Polskim? Pajacowałeś, udawałeś zakochanego żołnierzyka. Nawet śpiewałeś Przybyli ułani pod okienko. Chciałeś ode mnie numer telefonu. Nie dałam ci go. Pamiętasz to, draniu? Sam go jakoś zdobyłeś i zadzwoniłeś następnego dnia. Takie rzeczy jakoś łatwo ci przychodziło załatwić. Pewnie kwestia wprawy. Poszłam z tobą do łóżka na trzeciej randce, jak cholerna grzeczna pensjonarka. I nie wiem, czym się wtedy nafaszerowałeś, ale byłeś nie lada ogierem. Myślałam… – zaśmiała się sucho – myślałam… Zresztą jakie to ma znaczenie? Nikt mnie nie podstawił. Przeciwnie. Pojawił się niedawno jeden gość, który sporo mi oferował, żebym cię wystawiła na strzał.
A ja go spuściłam. I wiesz co? Żałuję, że się nie zgodziłam. Bo jesteś pieprzonym zwiędłym kutasem. Załatwią cię. Zobaczysz. Nie ja, to zakabluje cię ktoś inny. Nie będę po tobie płakała. Jednym ruchem wciągnęła spódnicę, zgarnęła z krzesła torebkę, płaszcz i nie poświęcając Wincentemu Woźniczce ani jednego spojrzenia, wyszła z pokoju hotelowego, na pożegnanie trzaskając drzwiami. Minister westchnął głęboko i sięgnął po pilota od telewizora. Na szerokim plazmowym ekranie pojawiło się zbliżenie zmasakrowanej twarzy, a potem w szerszym kadrze znaleźli się antyterroryści w czarnych kominiarkach. Stali wokół ciała z karabinami gotowymi do strzału. Ich pozy, pełne elegancji i męskiej pewności siebie, przywodziły na myśl dumnych Masajów po udanym polowaniu na lwa ludożercę. „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – chciałoby się powiedzieć…”. Kamera przesunęła się na rozpaloną emocjami twarz znanego prezentera, który specjalizował się w nadzwyczajnych wydarzeniach. Jego relacje z wybuchów wulkanów, tsunami, powodzi czy ataków terrorystycznych przechodziły do klasyki gatunku. „Terrorysta z Ursynowa zakończył swoją przygodę z życiem zapewne szybciej, niż się spodziewał. Ci dzielni mężczyźni… – perorował gwiazdor, wolno przechadzając się pomiędzy emanującymi chłodnym profesjonalizmem policjantami – …wyszkoleni na najwyższym światowym poziomie funkcjonariusze elitarnych oddziałów naszych sił zbrojnych nie pozwolili mu uciec. Choć krył się jak szczur, zasłaniając się niewinnymi dziećmi jak żywymi tarczami, nie pozwolili mu uciec. Otoczony ze wszystkich stron przez komandosów wyszkolonych do działania w ekstremalnych warunkach natowskich misji wojskowych, nie miał innego wyjścia i w akcie desperacji…”. Znudzony Woźniczko przełączył kanał. Na antenie największej stacji komercyjnej popularna dziennikarka, laureatka niezliczonych nagród, przepytywała premiera, który z zadowoloną miną rzucał w stronę kamery nieustraszone przenikliwe spojrzenia. Minister uniósł się na łokciu i podkręcił dźwięk. „Panie premierze, jak to możliwe, że w biały dzień do gimnazjum w stolicy jednego z największych państw Unii Europejskiej wchodzi wariat z bronią i zaczyna się hekatomba?”. „Cóż… Jako historyk z wykształcenia jestem zmuszony sprostować pani słowa. Hekatomba to była ofiara ze stu wołów, którą starożytni Grecy składali Zeusowi Gromowładnemu. A tu zginął jeden woźny. Ale rozumiem, że to była przenośnia, prawda?”. „Desperat wchodzi… z bronią… A rząd nic! – Dziennikarka na moment straciła rezon. – Lider opozycji powiedział przed godziną na konferencji prasowej w sejmie, że to rzecz niebywała. No i że to efekt pobłażania dla sprawców przestępstw. Zapowiedział złożenie u marszałka projektu ustawy zaostrzającej kary”.
„Rozumiem, że dla moich politycznych oponentów kara śmierci to zdecydowanie za mało? – ironizował szef rządu. – Powinniśmy go jeszcze poddać torturom, a dopiero potem zastrzelić? A może schwytać żywcem, obedrzeć ze skóry, wykastrować i wbić na pal, żeby każdy, komu marzy się kariera terrorysty, dwa razy się zastanowił, nim sięgnie po broń? Otóż muszę mojemu antagoniście wyjaśnić, że takie wydarzenia, jakie miały miejsce dziś na Ursynowie, są niestety na porządku dziennym w państwach, które mają nawet bardziej restrykcyjne prawo niż my. Wystarczy wspomnieć podobne przypadki w Ameryce. Ale spójrzmy na całokształt tego zdarzenia. Państwo, co jest chyba jasne, zdało ten egzamin celująco. Zadziałały wszystkie procedury. Nie wybuchła panika. Dzieci zostały sprawnie ewakuowane ze szkoły. Policja…”. „Antyterroryści przyjechali po pięciu godzinach – obcesowo przerwała mu dziennikarka – to blamaż naszych sił specjalnych”. „Nie wiem, skąd ma pani takie informacje. Ja wiem, że policja była na miejscu w kilka minut. I profesjonalnie zabezpieczyła teren”. „Nie było negocjatora”. „Oczywiście, że nie było” – aż nazbyt chętnie zgodził się premier. „I pan to nazywa profesjonalizmem? Że nie było negocjatora?” – upewniła się ostrożnie gwiazda dziennikarstwa, wyczuwając podstęp. Premier ściągnął brwi, przywołał na twarz wyraz pryncypialnej surowości i hardo spojrzał wprost w obiektyw kamery. „Chciałbym, korzystając z okazji, przestrzec wszystkich potencjalnych terrorystów. Przypatrzcie się uważnie unurzanym we krwi nędznym zwłokom swojego kamrata. Przypatrzcie się uważnie! Bo jeśli kiedykolwiek podniesiecie rękę na polskie dzieci, skończycie dokładnie tak samo jak on. Będziecie się kąpali we własnej krwi. Z terrorystami mój rząd negocjować nie będzie nigdy! Mamy wam do zaoferowania tylko jedno: kulę w łeb!”. Woźniczko złożył ręce do oklasków. Cudownie! Wspaniale. Na najbliższym posiedzeniu rządu będzie musiał podejść do premiera, poklepać go po plecach i powiedzieć mu: „Aleś się doskonale spisał, chłopie! Majstersztyk!”. Nie każdy potrafiłby w minutę przekuć porażkę w sukces. A jeszcze tak przygadać opozycji, żeby im w pięty poszło? Mistrz nad mistrzami. No i znów parę punktów do góry. Będzie co świętować. Szkoda tylko, że ta laseczka z telewizji wymiksowała się z imprezy. Mogło być tak miło… Minister usiadł na łóżku i zaczął szukać porozrzucanej bielizny. Czy to możliwe, żeby mu tę dziewczynę, Martę, podstawili. Kto? Wiadomo. Po co? Żeby skompromitować członka rządu. To jasne. Chwała Bogu, że ją rozszyfrował, zanim palnął jakieś głupstwo. Nawet jeśli Marta prosto z jego pokoju w hotelu sejmowym poszła do prasy, to co na niego mają? Nic. To, że zdradza żonę? Skoro brukowce zrobią z niego playboya, to i lepiej. Jeśli Silvio Berlusconi dzięki takim plotkom
został najpopularniejszym włoskim politykiem od czasów Garibaldiego, to i Woźniczce nie zaszkodzi trochę kozackiego PR. Minister zatarł ręce i energicznie włożył koszulę. Zawiązał krawat w węzeł windsorski i przetarł twarz wodą toaletową Bossa. Tak… wreszcie w lustrze zobaczył twarz, którą lubi. Naprawdę zaczął żałować, że Marta wyszła obrażona. Czuł, że gdyby teraz tu była, mógłby stanąć na wysokości zadania. Miał przypływ męskich mocy. No nic… Sięgnął po telefon. Jego asystent coś mu załatwi na dzisiejszy wieczór. Będzie dobrze. * – Natalio, wiesz dobrze, że nie mogę tu wpuścić nikogo obcego. Ochroniarz zrobił marsową minę i spojrzał na Kubę z niechęcią. – Panie Waldku – Natalia obdarzyła go swoim najpiękniejszym uśmiechem – jaki on tam obcy? To mój kolega. Z liceum… Pisze pracę semestralną na lekcję historii o przedwojennej architekturze Warszawy i po prostu musi zobaczyć naszą Romę. No, panie Waldku… – Chcesz napisać o tym teatrze? – Spod stojącego obok portierni automatu z napojami ruszył w ich stronę mężczyzna w poplamionym farbą kombinezonie. – Naprawdę? Nie przesłyszałem się? – Daj spokój, Stasiu… – Ochroniarz puścił do niego oko. – To tylko dzieciaki. Nie musisz im serwować opowieści z krypty. – Wręcz przeciwnie! – zaperzył się mężczyzna. – Muszę im to opowiedzieć, bo ty i cała reszta macie to gdzieś, a ja za trzy miesiące odchodzę na emeryturę i nikt już nie będzie znał prawdy. – Jakiej prawdy? – zainteresował się Kuba. – No dobrze, panie profesorku, pokaż im te swoje groby, ale potem przyprowadź tego chłopaka do mnie z powrotem – zastrzegł ochroniarz, ignorując pytanie Kuby. Natalia ścisnęła rękę chłopaka. – Zgódź się – wyszeptała. – Obiecuję, że załatwimy to szybko i potem pójdziemy do mojej garderoby. Kuba kiwnął głową i spojrzał na mężczyznę w kombinezonie. – Pokaże nam pan groby? Tu w teatrze? – Nie tak szybko, młody człowieku. – Majster skinął ochroniarzowi, żeby nacisnął guzik otwierający drzwi prowadzące do budynku. – Chodźcie za mną. Tylko patrzcie pod nogi. Natalia wzięła Kubę za rękę i ruszyli wąskim korytarzem. Po prawej minęli zamknięty gabinet dyrektora i uchylone drzwi do pokoju, w którym dziewczyny z działu PR pracowicie stukały w klawiatury komputerów. Przeszli przez niewielki bufet do schodów.
– Budynek Romy, a prawidłowo mówiąc, Domu Akcji Katolickiej imienia papieża Piusa Jedenastego, nie jest architektonicznie jednolity, co pewnie zauważyłeś, skoro interesujesz się tym tematem. – Samozwańczy przewodnik po przyjacielsku klepnął Kubę w bark. – Zaraz zejdziemy do starszej części, która powstała przed wojną. A wybudowano ją na fundamentach osiemnastowiecznych katakumb Cmentarza Świętokrzyskiego. – Cmentarza? Teatr na cmentarzu? Może jeszcze indiańskim? – zapytał Kuba z niepewną miną. – Wkręca mnie pan, prawda? – Warszawa to w końcu, panie Staszku, jeden wielki cmentarz, więc co za różnica? – dorzuciła Natalia. Pan Staszek pokręcił głową, nieco zirytowany. – Posłuchajcie. Nie ma w tym mieście budynku z ciekawszą historią niż Roma. Może z wyjątkiem Pałacu Kultury. Pracuję tu już czterdzieści lat, a przede mną stolarzem był tu mój ojciec. A jego ojciec, czyli mój dziadek, budował ten teatr pod okiem architekta Stefana Szyllera. Pokażę wam coś. Słyszeliście o masonach? Ruszył schodami w dół. Kuba i Natalia popatrzyli po sobie niepewnie, ale poszli za nim. Na półpiętrze minęli wejście do sali kameralnej. Skręcili w lewo i znów trafili na schody wiodące do wąskiego korytarza. Znajdowali się już na pewno kilka metrów poniżej poziomu gruntu. Po lewej stronie były drzwi do garderób muzyków. O tej porze korytarz świecił pustkami. – Dotknij ściany – powiedział pan Staszek do Kuby. – Cegła? – zapytał niepewnie chłopak. – Beton. A tu… – robotnik wskazał stalowe drzwi zamknięte na wielką kłódkę – jest wejście do schronu przeciwlotniczego. – Po co nam schron? – zdziwił się Kuba. – Nam? Po nic, to prawda – zgodził się pan Staszek. – Ale gdy budowali tu Dom Katolicki, na początku lat trzydziestych, było oczywiste, że musi się tu znaleźć. Przydał się już w trzydziestym dziewiątym. Mam nadzieję, że wiecie, co się wtedy wydarzyło? Szybkim krokiem przemierzył korytarz i na jego końcu uchylił niebieskie drzwi z przypiętą pinezką kartką, pożółkłą ze starości. – Uwaga! Włączony aparat ultradźwiękowy przeciw szczurom – przeczytała Natalia litery nabazgrane bladoniebieskim długopisem. – A to ludziom nie szkodzi? Pan Staszek zaśmiał się i machnął ręką. – Pewnie, że szkodzi, ale od dwudziestu lat tego sprzętu tu nie ma. Ta kartka jest starsza od was. Sam ją tu przypiąłem bodaj w osiemdziesiątym siódmym. Była ciężka zima i sprowadziły się do nas szczury chyba z całego Śródmieścia. Dyrektor sprowadził z ZSRR jakąś maszynę, wynalazek ruskiego konstruktora. Włączaliśmy ją tylko na noc i efekt był spektakularny. Przez tydzień szczury wyczołgiwały się
z rur i umierały tu, na tym korytarzu. Jakby urządziły sobie w tym miejscu cmentarz. W końcu to miejsce z tradycjami… Ale potem ktoś tę maszynę ukradł. A kartka została. Powinienem ją zdjąć, ale jakoś zawsze było coś pilniejszego do roboty. Natalia mocniej ścisnęła dłoń Kuby i oboje wkroczyli do sporej hali, wysokiej na dwie kondygnacje. – Co to jest? – Kuba aż się zachłysnął. – Fabryka? – Pracownia modelatorska – wyjaśniła Natalia. – Jak trzeba coś naprawić, zepsuje się jakiś rekwizyt albo kawałek dekoracji, to panowie tu wszystko posklejają, wyrzeźbią i pomalują. Prawda, panie Staszku? Z boomboxa ustawionego pod plątaniną rur zajmującą niemal całą ścianę dochodziły potworne ryki popularnej gwiazdy alternatywnego rocka. Sam radiomagnetofon wyglądał, jakby trafił tu wprost z serialu Star Trek, ale to akurat mogło oznaczać, że kupiono go na początku lat dziewięćdziesiątych na placu Defilad pod Pałacem Kultury, gdzie wówczas działał jeden z najprężniejszych bazarów w Europie. Sala była przestronna, ale nie pusta. Przy stole, do którego przykręcono ciężkie imadło, siedziało trzech młodych ludzi w bezkształtnych kombinezonach, które dawno temu straciły kolor. Jedli ze smakiem mocno naczosnkowaną kiełbasę, którą wyciągali z plastikowej reklamówki, urywali solidne, kilkudziesięciocentymetrowe kawałki i maczali w słoiku musztardy. Na widok majstra przerwali biesiadę i zaczęli z ociąganiem udawać, że pracują. Przywlekli z kąta sali styropianowe popiersie biuściastej syreny i od niechcenia opryskali ją złotym sprayem z puszki. – No co jest, panie Staszku? Przecież wszystko zrobione! Co ma pan taką minę, jakbyśmy panu co zabili? – Jeden z robotników się zaśmiał. – Wiesz, Wiesiu, co będzie w niedzielę? – Pan Staszek pogroził mu palcem. – Jasne, że wiem. Co mam nie wiedzieć… – Robotnik wzruszył ramionami. – Ale naprawdę już prawie wszystko zrobiliśmy. Nie ma się czego czepnąć. Natalia oparła się o ramię Kuby. – Przyjeżdża do nas Andrew Lloyd Webber, kompozytor Upiora w operze. To bardzo ważny gość, milioner. Będzie specjalne przedstawienie. Mająmu dawać jakieś ordery. Dlatego od dwóch tygodni trwa w teatrze stan wojenny i malują trawę na zielono. Majster spojrzał na robotników ciężkim wzrokiem i odwrócił się w stronę przeciwległej ściany, która od podłogi aż po sufit wyłożona była zakurzonymi kamiennymi płytami różnej wielkości. – To… nagrobki? – zapytała Natalia. W jej głosie zabrzmiała nuta obawy. – A więc to prawda z tym cmentarzem? – Przecież nie zakłada się cmentarzy w środku miasta! – zaprotestował Kuba. – To akurat pamiętam z lekcji historii. Żywi zawsze bali się trupów. Pan Staszek pokręcił z dezaprobatą głową. – Jesteś z Warszawy i nie wiesz nic o tym mieście? Gdy odejdzie moje poko-
lenie, to młodzi już niczego od nikogo się nie dowiedzą. Nawet nie będą wiedzieli, że czegoś nie wiedzą. – Ale my chętnie posłuchamy! – zaprotestowała Natalia i równocześnie niedostrzegalnym ruchem oparła się plecami o tors Kuby, a ten objął ją, czując, że serce wali mu jak młotem. – Warszawa w osiemnastym wieku to w zasadzie tylko Stare Miasto, Nowy Świat i willowe peryferie. Marszałkowska, która wtedy nazywała się zupełnie inaczej, była granicą miasta. Dlatego mniej więcej pomiędzy dzisiejszą Marszałkowską, Emilii Plater a Nowogrodzką założono wielki cmentarz. Przez pół wieku pochowano tu sto trzydzieści tysięcy ludzi, ale to miejsce służyło rozmaitym celom. – Co pan, panie Staszku, ma na myśli? – Natalia uniosła brwi. – Do czego może jeszcze służyć cmentarz? Do czarów? Majster spojrzał na nią sceptycznie i pokręcił głową. – Ech, dzieciaki. Naczytałyście się bajek o Harrym Potterze. Czarów im się zachciewa… Tu się liczą twarde fakty. Żadnych mocy nadprzyrodzonych na cmentarzach nie było, nie ma i nie będzie. A fakty są takie, że Cmentarz Świętokrzyski założył Antoni Onufry Okęcki, bliski przyjaciel króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, biskup, wielki kanclerz koronny i mason. Ponad sto lat później na jego podwarszawskich włościach powstanie lotnisko. Ale wróćmy do naszej Romy. Mamy wiek osiemnasty. To czas oświecenia, wiek nauki. Było więc tu bardzo nowocześnie. Zamiast grobów, krzyży, kwiatków i tak dalej, głębokie katakumby, które ciągnęły się od kaplicy Świętej Barbary, która do dziś stoi przy ulicy Wspólnej, aż do Nowogrodzkiej. Tam, w podziemiach, chowano zwykłych mieszczan. A wielkie rody magnackie miały swoje mauzolea na powierzchni ziemi. Te budowle często przypominały miniaturowe pałace. Nad nami, mniej więcej tu, gdzie jest wejście dla artystów, aż do lat dwudziestych dwudziestego wieku stało mauzoleum książąt Czorsztyńskich. Według rycin zachowanych w Bibliotece Narodowej wnętrze wyglądało jak typowa masońska świątynia. Co ciekawe, nigdy nikt z rodu Czorsztyńskich nie został tu pochowany, za to pośmiertne luksusowe warunki miały pewne osoby, które nigdy nie powinny spocząć w poświęconej ziemi. – Zaczynam się bać – mruknął Kuba i mocniej wtulił twarz we włosy Natalii. Dziewczyna przymknęła oczy i przechyliła głowę na bok, żeby usta chłopca musnęły jej kark. Majster pochylił się i rękawem oczyścił z kurzu jedną z tablic nad podłogą. – Józef Zabiełło, hetman polny litewski! Zdrajca i sprzedawczyk! – wykrzyknął z satysfakcją. – Był jednym z przywódców konfederacji targowickiej. Płatny szpieg na żołdzie Rosjan. Według jego planu rozwiązano armię narodową w przededniu drugiego rozbioru Polski. Podczas insurekcji kościuszkowskiej, gdy w Warszawie wybuchło powstanie, wykurzono Rosjan z miasta i złapano Zabiełłę. Powieszono go na latarni, ale zamiast rzucić ciało pod płot, pochowano go tu.
Oczywiście załatwili mu to wysoko postawieni bracia z loży masońskiej. – Mam już trochę dość – szepnęła Natalia do Kuby. – Muszę zdjąć te szpilki, bo czuję się, jakbym cały czas stała na puentach. Puść mnie. Pan Staszek zrobi ci tu wykład o masonach, a ja pójdę do garderoby się przebrać. – Nie ma mowy. – Kuba jeszcze mocniej przytulił dziewczynę. Przez cienki materiał sukienki czuł ciepło jej ciała. – Idziemy razem. Chcę zobaczyć twoją garderobę. A ten facet niech sam wciska te swoje suchary o cmentarzu. – Osioł! Natalia uśmiechnęła się i musnęła ustami wargi chłopca. – Ale to niejedyny taki kwiatek! – perorował majster. – Zobaczcie, tutaj mamy kolejnego zdrajcę: biskup Józef Kossakowski. Targowiczanin, który bez jednego strzału poddał Litwę Rosjanom. Powieszony za to w Warszawie. Albo hrabia Józef Ankwicz. Podobno z powodu długów hazardowych został szpiegiem Rosji. A tu… – Granitowa tablica, którą pokazał, miała niemal niewidoczną z powodu wirującego w powietrzu kurzu inskrypcję po łacinie. – Tu jest nazwisko, które na pewno obiło wam się o uszy. Książę Adam Poniński, marszałek sejmu rozbiorowego. Pamiętacie Rejtana Jana Matejki? Stoi tam taki gruby facet w czerwonych rajtuzach i szamerowanym złotem surducie. Władczym gestem każe usunąć spod drzwi desperata, który próbuje nie dopuścić do rozpadu Rzeczypospolitej. Tym wyniosłym grubasem był właśnie Poniński. I wiecie, co łączy tych wszystkich zdrajców? – Wszyscy byli masonami? – domyślił się Kuba. – Otóż to! – Pan Staszek pokiwał z uznaniem głową. – Otóż to! I leżeli tu sobie spokojnie przez cały okres zaborów. Dopiero w wolnej Polsce dobrał się do nich biskup Aleksander Kakowski, który kazał zburzyć masońską kaplicę, a na jej miejscu postawić służący katolikom Dom Spotkań z nowoczesnym kinem, w którym można było wyświetlać pobożne filmy. – Kino? Biskup, który nienawidził masonów, kochał kino? Natalia pokręciła z niedowierzaniem głową. – Skąd pan to wszystko wie? – Kuba patrzył na pana Staszka z niekłamanym podziwem. – Powinien pan wygłaszać odczyty albo oprowadzać po Romie turystów. – Mało brakowało. – Pan Staszek westchnął cicho. – Na wydział historii zdałem za pierwszym podejściem, ale potem wplątałem się w politykę. Był marzec sześćdziesiątego ósmego… Nie wiecie, bo niby skąd macie o tym wiedzieć, że represje wobec studentów nie skończyły się na wyrzuceniu z Uniwersytetu Warszawskiego Adama Michnika. Gdy znalazłem się na lodzie, wzięli mnie do wojska. Trafiłem do Czechosłowacji, gdzie mieliśmy niby walczyć z sabotażystami z nazistowskiej organizacji Wehrwolf, którzy przenikali przez granicę z NRF-em, ale… No nic, było jak było. Po trzech latach służby wróciłem do Warszawy, ale już nie na
uczelnię. Ojciec załatwił mi pracę w Romie i… Poczekaj, dziecko… – Majster odwrócił się w stronę stołu, przy którym biesiadowali robotnicy. – Hej! Ściszcie to cholerne wycie, bo nie słyszę własnych myśli! Jeden z mężczyzn z ociąganiem podszedł do radia i zmienił stację. Sala rozbrzmiała teraz głosem spikera, który dramatycznym tonem czytał wiadomości. – Mówiłem, żebyś ściszył! Czy muszę pięćdziesiąt razy powtarzać! – denerwował się majster. – Chwileczkę! – Natalia powstrzymała ruchem ręki robotnika, który zastygł z palcem na pokrętle ściszającym dźwięk. – Panie Staszku, momencik, to chyba coś ważnego. – Gimnazjum? Jaki zamach na gimnazjum? – zaniepokoił się Kuba. – Jakiś wariat strzelał w szkole na Ursynowie – podpowiedział jeden z robotników. – Podawali pół godziny temu w wiadomościach. – Kurczę, myślę, że powinienem… – zaczął Kuba, wyjmując z kieszeni komórkę. – No tak… – jęknął – trzydzieści nieodebranych połączeń. Miałem wyłączony dźwięk. Mama mnie zabije. Natalia pocałowała go w policzek. – Szybko do niej zadzwoń. Założę się, że się ucieszy.
ROZDZIAŁ XXI – Jak on mógł wyłączyć telefon? To po co mu w ogóle komórka? – zirytowała się Sandra. – Ja bym mu na twoim miejscu zrobiła dziką awanturę. – To akurat jest zupełnie zrozumiałe – zaprotestowała Ewa. – W szkole teoretycznie w ogóle nie mogą mieć telefonów, a włączonych to już absolutnie. Poza tym on miał włączony telefon, tylko bez dźwięku. A nie sprawdzał, czy dzwoniłam, bo był z dziewczyną. – Ha! – Konstanty spojrzał znacząco i zatopił się w głębokim fotelu. – Nie rób świńskich aluzji, tylko pomóż mi pokroić paprykę – powiedziała Ewa. – Czy ktoś jest uczulony na sałatkę? Jeśli nie usłyszę sprzeciwu, to… – Niestety, nie usłyszysz. – Vanessa się uśmiechnęła. – Naczelna nas dziś tak przeczołgała, jakby wiedziała, że jesteśmy umówieni na wieczór i będziemy o niej plotkowali. Nie było czasu, żeby się wysikać, a co dopiero wyskoczyć na obiad. – Łazienka jest na lewo – poinformowała Ewa. – Zwróć uwagę na spłuczkę, ostatnio coś się zacina, a Marcin nie jest już taki chętny do drobnych napraw jak wtedy, gdy mieszkaliśmy osobno. – Tego się nie da naprawić! – krzyknął Marcin z drugiego pokoju, dając tym samym do zrozumienia, że zamiast pisać pilny tekst na jutro, podsłuchuje rozmowy w salonie. – Pojedziemy rano do Castoramy i kupimy ci nowy kibel! Ewa przewróciła oczami. – Świetnie. Jak działał, to był nasz, a gdy się zepsuł, to już jest tylko mój? Kibel! Co to w ogóle za słowo? – Łazieneczka? Klopik? Wygódka? – Marcin wydawał się rozbawiony jej irytacją. – Może jeszcze wyjdź na balkon i wydrzyj się na całe osiedle, że zepsuła nam się ubikacja? – A coś ty się zrobiła taka drobnomieszczańska? – zainteresował się Konstanty. – Ciąża cię zmieniła? Zaczęłaś już dziergać serwetki i skarpeteczki na drutach? Zbierasz maselniczki i mleczniki Rosenthala? – Zamknij się, bo jak zaczniecie dyskutować, to nigdy nie zjemy kolacji – jęknęła Vanessa. – Wy tu sobie zostańcie pogadać o pierdołach, a ja pójdę do kuchni ukroić kawałek chleba i nalać wina. Kieliszki są w szafce po prawej? – Co jest? Kuba się znów zakochał? – zapytała Sandra, odprowadzając krytycznym wzrokiem Vanessę, która, kołysząc biodrami, kocim krokiem zmierzała w stronę kuchni. Ewa wzruszyła ramionami. – Chyba tak, i to na poważnie, bo niewiele o tej dziewczynie mówi. Konstanty pokiwał głową. – No to rzeczywiście logiczne. Gdy to były tylko takie tam młodzieńcze za-
uroczenia, to wam o tym klepał non stop. A teraz nagle zamilkł. Znika, wychodzi. A gdy wraca, to rozmarzonym wzrokiem wodzi po ścianach, tak? – Mniej więcej… – ostrożnie zgodziła się Ewa, wyczuwając podstęp. – Byłem taki sam… – westchnął Konstanty. – Co masz na myśli? – zaniepokoiła się Sandra. – Że Kuba… – No pewnie! – wybuchnął Konstanty. – To ewidentne, że Kuba ma chłopaka, tylko boi się wam do tego przyznać! Boże, czy ja dożyję czasów, w których normalny nastolatek będzie mógł wrócić ze szkoły do domu i powiedzieć rodzicom: najdrożsi, odkryłem, że jestem gejem! Czy to nie byłoby cudowne? Ewa i Sandra spojrzały po sobie zdegustowane. – Kostek, czy cię pogięło? Kuba nie jest gejem. Ma dziewczynę! Konstanty z obojętną miną badał refleksy świetlne na swoich paznokciach pomalowanych błyszczącym lakierem. – A widziałaś ją? Rozmawialiście? Podglądałaś ich, jak się zachowują, trzymają za ręce, patrzą sobie w oczy? Nie? No to skąd wiesz, że ten młody, inteligentny mężczyzna nie gustuje w greckiej miłości? Miłości godnej człowieka wykształconego, filozofa, inteligenta… – Zapowiada się na dłuższą posiadówkę, więc zacznijmy może od czegoś lekkiego. – Vanessa wróciła z kieliszkami i butelką Chardonnay, którą wręczyła Konstantemu. Z urażoną miną sięgnął po leżący na stoliku otwieracz i wkręcił go w korek. – Takie to niby jesteście wyzwolone, a gdy trzeba winko otworzyć, to rozglądacie się za samcami, których podobno nie znosicie. – Ja tam nie mówiłam, że nie znoszę facetów. – Vanessa uśmiechnęła się przekornie. – Oczywiście mam na myśli prawdziwych facetów. Konstanty już chciał jej coś odpowiedzieć, ale Ewa położyła mu dłoń na ramieniu. – Błagam, przestańcie, bo nigdy się od was nie dowiem czegoś o tym Mariuszu. Zapadła niezręczna cisza. – Marcin ci nie mówił? Przecież on był sekretarzem redakcji w „Świecie Aut” – lakonicznie rzuciła Sandra. – Wiesz, jaki jest Marcin… – Ewa się skrzywiła. – Niewiele można z niego wyciągnąć. – Ja wszystko słyszę! – Marcin wychylił się z drugiego pokoju. – Nie mówiłem ci, bo nie mam za dużo do powiedzenia. Nikt w redakcji nie ma pojęcia, co mu do łba strzeliło. Dzwoniliśmy do Gochy, żony… obecnej żony Mariusza, ale wyłączyła telefon. A Margot, no… jego poprzednia żona… plecie jakieś bzdury, że się doigrał. I że dobrze mu tak. Sami możecie się domyślić, co mówią żony o swoich byłych mężach, którzy z pistoletem Glocka wchodzą do szkoły i zaczynają strzelać
do dzieci. – Wyobraź sobie, że się nie domyślamy. – Sandra sięgnęła po kieliszek wina. – W przeciwieństwie do ciebie nie mamy zbyt dużo tego typu znajomych. Ewa złapała się za brzuch. Od czasu do czasu kopnięcia dziecka były naprawdę bolesne. Teraz jednak szarpiący ból trwał nieco dłużej niż zwykle. – Co ci jest? – zaniepokoiła się Sandra. – Rodzisz? Ewa pokręciła głową. – Nie… Chyba to są tylko skurcze Braxtona-Hicksa. Zdarzają się pod koniec ciąży i o niczym nie świadczą. Organizm testuje przygotowanie kobiety do porodu. Zaraz mi przejdzie… – Jesteś zbyt mądra jak na zwyczajne rodzenie dzieci – zauważył Konstanty. – Byłoby ci łatwiej żyć z połową tej wiedzy. – A propos wiedzy… – Ewa odetchnęła głęboko trzy razy i ból zaczął mijać. – Jaką bajkę wymyśliła policja, żeby odtrąbić sukces i zamknąć sprawę bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły? Bałam się, że będą nas nękali, bo przecież ten wariat, Mariusz, pytał w szkole o Kubę. – Mieliście szczęście – skwitował Konstanty. – Ta idiotka nauczycielka, kiedy dopadli ją dziennikarze, przed kamerą trzęsła się jak galareta i zamiast „Kuba Jaworski” wyszło jej coś jakby „Kuba Jabłoński”. Policja nie zadała sobie trudu, żeby przesłuchać tę babę. Pewnie uznali, że powiedziała wszystko, co wie, w Wiadomościach. No i trwają poszukiwania Kuby Jabłońskiego. Pewnie znajdą ich w Polsce kilkuset i będą na siłę próbować pożenić ich z naszym nieświętej pamięci Mariuszkiem. – Wersja na dziś… – Vanessa dopiła resztę wina prosto z butelki – …jest taka, że to był po prostu wariat. Aspołeczny, patologiczny morderca, który dziwnym trafem do tej pory nigdy nie przejawiał podobnych skłonności. – Jeżeli zdradzenia żony z jej koleżanką z pracy, pod wpływem przepowiedni wróżki, nie zaliczamy do dziwnych skłonności. – Sandra pokiwała głową i odstawiła pusty kieliszek na meblościankę. – A jak tłumaczą to, że sobie palnął w łeb? – zapytała Ewa i jednocześnie wsunęła papierową serwetkę pod kieliszek porzucony przez Sandrę. – W ogóle niczego nikomu nie tłumaczą. – Konstanty wzruszył ramionami. – Gdy zobaczyli reakcję ludzi, którzy skakali z radości nad trupem Mariusza, to wyciszyli sprawę samobójstwa. Jeszcze nie kłamią w żywe oczy, ale już za pomocą półprawd i niedomówień dają do zrozumienia, że to jakiś snajper, spec nad spece, go załatwił. Mówią coś w stylu: „Terrorysta zapłacił za swoją zbrodnię najwyższą cenę. Polska jest państwem prawa, krajem wolnym i niepodległym, ale wszelkie próby nadużywania tej świętej wolności, by krzywdzić innych, a zwłaszcza naszych najmłodszych obywateli, będą natychmiast i najsurowiej karane. Śmierć Mariusza Z. niechaj będzie przestrogą dla każdego, kto podniesie rękę ble ble ble…”. A Kuba co mówił?
Ewa skrzywiła się zdegustowana. – Pytał kolegów z klasy… No tych, co siedzieli z tym wariatem. No i oni twierdzą, że podobno zachowywał się przez długi czas jak jakiś naspidowany dragami ninja. Nic nie mówił, tylko popychał ich i strzelał. A potem nagle się zmienił. Jakby obudził się z koszmarnego snu. Na jego twarzy widać było prawdziwe przerażenie. Wręcz szok. Zaczął nerwowo chodzić po klasie, z oczu płynęły mu łzy. A potem złapał pistolet, włożył do ust i… – Dziękuję, wystarczy! – W głosie Sandry słychać było strach. – A więc ktoś go zahipnotyzował. A gdy się obudził z transu… – To nie hollywoodzki film! – zezłościł się Konstanty. – Czy wyście powariowały? Pieprzona Klątwa skorpiona jakiegoś nadwiślańskiego Woody’ego Allena? Nie wierzę w takie rzeczy. Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie. Po prostu musi! – To Karma go usidliła i pchnęła do zabijania – powiedziała cicho Ewa. – To jedyne, co mi przychodzi do głowy, odkąd się dowiedziałam, że to zabijał ten Mariusz od Gochy i Margot. Przecież on chodził do Karmy. Wszczepiła mu coś w mózg i teraz to wykorzystała, suka jedna! – Też do niej poszłaś. Może to tobie coś wszczepiła i dlatego pieprzysz bez sensu? – oburzył się Konstanty. – Kiedy Mariusz zorientował się, co się stało, palnął sobie w łeb – przytaknęła Vanessa. – To ma sens! A przy okazji… Mogę otworzyć następną butelkę? Widziałam, że macie jakieś dobre portugalskie rose… – Pomyślmy racjonalnie. – Sandra złożyła dłonie jak do modlitwy. – Może jest jakieś naprawdę proste wyjaśnienie? Ten Mariusz… Do którego gimnazjum chodził? – Ty naprawdę jesteś rozbrajająca. – Konstanty złapał się za głowę. – A do którego gimnazjum ty chodziłaś? Przecież w naszych czasach najbliższa szkoła tego typu była we Frankfurcie nad Odrą! Myśmy mieli osiem klas podstawówki i cztery liceum, jeśli ktoś był na tyle głupi, żeby pójść do liceum zamiast skończyć dwuletnią budowlankę i wiać do Stanów, żeby zrywać azbest za grubą kasę. – Mariusz jest… był z Krakowa. – Marcin wychylił się z drugiego pokoju. – Tam kończył liceum i polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Lubił nas wkurzać tym ichnim: „chodźże!”, „dajże!”, „weźże tusz, bo capisz!”, „idę na pole wypić se kawusię”, „kupiłem wczoraj nowe flizy”. – Tusz? Po co mu tusz, skoro nie był grafikiem? A co to są flizy? – Sandra otworzyła szeroko oczy. – To coś związanego z samochodem? – Nie mam pojęcia, ale chyba kafelki w łazience – mruknął Marcin i pochylił się nad komputerem. – To może chodziło mu jednak o Kubę? – ostrożnie podsunął Konstanty. – Ale w jakim sensie mogło mu chodzić o Kubę? – Ewa popatrzyła podejrz-
liwie na przyjaciela. – Czy ty znów sugerujesz coś obrzydliwego? – Phi! Od razu obrzydliwego – prychnął Konstanty. – Miłość między mężczyznami naprawdę potrafi być piękna. – To jej dziecko. – Sandra się zirytowała. – Przestań insynuować… A w ogóle to gdzie on teraz jest? Ewa machnęła ręką w kierunku meblościanki. – Zawieźliśmy go do rodziców Marcina. To tylko dwadzieścia kilometrów stąd, ale zupełnie inny świat. Spokojny dom, las blisko. Cisza. No i całodobowa opieka. Teściowie traktują Kubę jak wnuka. Nie pozwolą go skrzywdzić. Zresztą szkołę i tak zamknęli do końca tygodnia. – Nie baliście się spuścić go z oka? – zdziwiła się Sandra. – Ja nie wiem, jak bym się zachowała, ale chyba umierałabym ze strachu. Jeśli to rzeczywiście jakieś czary, to… – Przemyślałam to – przerwała jej Ewa. – Ta wiedźma ma jakiś problem z Kubą. Zobaczcie, już dwa razy próbowała go zabić… – Na co nie mamy żadnych dowodów – dopowiedział Konstanty. – Próbowała i nic… – ciągnęła niezrażona Ewa. – A więc w przypadku tego dzieciaka jej umiejętności zawodzą. A w ogóle to nie jest w stu procentach skuteczna, skoro Marcinowi udało się nie dopuścić do wybuchu gazu, a tuż przed szkolną masakrą Kuba wyszedł ze szkoły z dziewczyną. Jeśli to przypadek, to bardzo dziwny. Jeszcze nigdy nie byłam taka szczęśliwa, jak wtedy, gdy zadzwonił i powiedział, że nic mu się nie stało, po prostu wagarował na dłuższej randce. Chciałam go opieprzyć, ale w końcu mu wszystko darowałam. – Czy coś ominąć afrykańska kobieta? – Vanessa z gracją wkroczyła do salonu. Na głowie niosła dużą plastikową miskę z sałatką. – Nie wygłupiaj się. – Konstanty spojrzał na nią sceptycznie. – Nie jesteś żadną afrykańską kobietą. Urodziłaś się w Warszawie, w szpitalu przy Inflanckiej, i skończyłaś politologię na Uniwersytecie Warszawskim. – No co? Nie mogę od czasu do czasu wrócić do korzeni? Zrobiłam wam tę cholerną sałatkę, bo jakoś nikt się nie pofatygował do kuchni, żeby mi pomóc. – Ja też sobie będę czasem wracał do korzeni i pojawię się tu z krzyżackim mieczem – warknął Konstanty. – Mój praprzodek brał podobno udział w bitwie pod Tannenbergiem, zwanej przez słowiańskie ciury bitwą pod Grunwaldem. – Ciekawe po której stronie? – zainteresowała się Vanessa. – To chyba jasne! Po chrześcijańskiej! – Zastanawialiśmy się nad tym, jak można logicznie wytłumaczyć ten dziwny ciąg zdarzeń – powiedziała Sandra, podstawiając talerzyk. – Najpierw Kuba o mało nie zginął w wybuchu gazu. Potem szuka go w szkole wariat z bronią. – Przecież oba te zdarzenia łączy Karma! – Vanessa nałożyła Sandrze porcję sałatki.
– Ot, i afrykańska logika! – skwitował Konstanty. – Przed blokiem stał motocykl Karmy, a Mariusz już raz dał jej się zmanipulować. Czego ty jeszcze szukasz? – prychnęła Vanessa. – Te próby zabicia Kuby były jakieś takie… – Sandra szukała odpowiedniego słowa – mało czarodziejskie. Wróżkę tej klasy stać byłoby chyba na coś spektakularnego typu grom z jasnego nieba albo upadek meteorytu. Ewa pokiwała z uznaniem głową. – Masz rację. W tym właśnie jest cała nasza nadzieja. Z jakichś względów Karma nie może wobec Kuby użyć całej swojej mocy. Jeśli pod blokiem stał jej motocykl, to oznaczałoby, że po to, by odkręcić kurki z gazem, musiała się do nas pofatygować osobiście. Wyśledzenie, do którego gimnazjum mój syn chodzi, też nie wymagało doktoratu z astrologii. Wystarczyło zaczaić się rano pod naszym domem. Dlatego ewakuowaliśmy Kubę do Zielonki. Nawet nie wrócił do mieszkania. Od razu z tego teatru, do którego uciekł ze szkoły, poszedł na dworzec i wsiadł w pociąg podmiejski. Pół godziny później jadł już obiad u moich teściów. Nie sądzę, żeby Karma bez magicznych sztuczek zdołała go odnaleźć. – A Kuba nie wygada się przed kolegami albo chociaż przed tą dziewczyną? – zaniepokoiła się Sandra. – Wystarczy, że wejdzie do internetu albo wyśle SMS i już można go będzie namierzyć z dokładnością do kilku metrów. – Myślisz, że nie dość, że jest wróżką, to jeszcze hakerką? Albo ma satelitę szpiegowskiego na własny użytek? – zakpił Konstanty. Ewa wstała z sofy. Gdy zbyt długo siedziała w jednej pozycji, odczuwała ból w dolnej części kręgosłupa. – Sandra ma rację. Lepiej dmuchać na zimne. Poprosiłam Kubę, żeby wyłączył telefon i nie używał poczty elektronicznej. Kontaktujemy się tylko przez telefon stacjonarny. – Jeśli ma was na podsłuchu… – zaczęła Sandra, ale machnęła z rezygnacją ręką. – Chyba wpadamy w jakąś kosmiczną paranoję. To nie może być spisek służb specjalnych. Vanessa popatrzyła znacząco na Konstantego i sama odkorkowała butelkę wina. – Rose powinno być schłodzone, ale nie chce mi się czekać. – Rozlała wino do kieliszków. – Cały czas mam wrażenie, że pominęliśmy jakiś istotny szczegół. Że mówiłam coś na naszym poprzednim spotkaniu, tak nagle zakończonym, gdy w Galmoku pojawiła się Mechagodzilla… – Rozmawialiśmy o Chucku Norrisie. – Konstanty czule pogłaskał swoje ciemne loki. – Użyłem błyskotliwego porównania wróżki Karmy do legendarnego Strażnika Teksasu, który nigdy, ale to nigdy się nie myli, a… – Już wiem! – przypomniała sobie Vanessa. – Chodziło mi o to, żeby Ewa opowiedziała dokładnie treść wróżb Karmy. Jeśli podejrzewamy słusznie, że ta
wiedźma uparła się, by wykazać swoją nieomylność, to warto sprawdzić, o co jeszcze będzie walczyła. Ewa ułożyła się na sofie, tym razem z nogami na wygiętym oparciu. Zacisnęła powieki i pozwoliła myślom przez dziesięć sekund swobodnie błądzić po niebieskich manowcach. A potem otworzyła oczy i spojrzała na Vanessę, która zastygła z długopisem nad małym notesem Moleskine. – Dobra. Pamiętam wszystko. Notuj! * – Jacek? Poczekaj sekundę… Marcin odłożył telefon, wstał od komputera i zajrzał do salonu. Ewa leżała na sofie i mówiła coś do przyjaciół. Cicho zamknął drzwi swojego pokoju i wrócił do biurka. – Co? No pewnie, że jestem przy kompie. Zaraz otworzę. Kliknął ikonkę poczty elektronicznej i pobieżnie przejrzał nową korespondencję. Odszukał list od Jacka. Znalazł tam link, który od razu wkleił do okna adresowego przeglądarki. – Chodziło ci o ten filmik na YouTube? Jakiś fajny? Czekał, aż załaduje się strona internetowa. – No dobra. To jakaś reklama poloneza caro z początku lat dziewięćdziesiątych. Wtedy rzeczywiście kręcili zabawne spoty. Oczywiście śmieszne z dzisiejszej perspektywy. Im wtedy się wydawało, że to mistrzostwo świata i szczyt profesjonalizmu. OK. Marcin pochylił się nad ekranem monitora. Klip reklamowy utrzymany był w przaśnym stylu, choć w zamierzeniu miał pokazać iluzję niesamowitego bogactwa. Para z dwójką dzieci rozpakowywała kosz piknikowy na łonie natury i prowadziła konwersację na temat kupna nowego samochodu. „Poloneza? Za milion czterysta? To niemożliwe!” – dziwiła się atrakcyjna blondynka, otwierając szeroko oczy. „Zaraz się przekonasz”, odpowiedział jej facet o urodzie przedwojennego amanta i rozsiadł się z zadowoloną miną na składanym krzesełku turystycznym. Sekundę później w kadrze pojawił się wielki wojskowy helikopter desantowy i z hukiem wirników wylądował na łączce nieopodal rodzinnego pikniku. Dziarscy żołnierze otworzyli wrota i ze środka maszyny wyjechała duma inżynierów z warszawskiego Żerania. Równocześnie z offu płynął komentarz wygłaszany mocnym męskim głosem: „Polonez. Duży bezpieczny samochód. Masz go wtedy, kiedy chcesz. Za milion czterysta miesięcznie!”. Żona, z otwartymi ustami wpatrywała się w samochód. Pilot wychylił się z helikoptera i pomachał rodzince. – O żeż… Marcin przewinął film jeszcze raz do momentu, w którym pilot wyglądał przez okienko i machał radośnie do gapiącej się na auto kobiety. Wcisnął pauzę
i przez dłuższą chwilę przyglądał się roześmianej twarzy w baniastym kasku. – Stary, niezła padaka! Więc to nie jest żaden biznesmen? Daliśmy się zrobić w konia aktorowi? Z ekranu patrzył na niego Johann. Młodszy o dwadzieścia lat, nieco chudszy, z kruczoczarną brodą. Ale już wtedy miał w oczach ogień. – Nie mam stuprocentowej pewności, że to on. Ten kask trochę go jednak zasłania. Ale na moje oko, nie mylę się. – Daj spokój! Przecież takie cuda się nie zdarzają. To na pewno on! – Ciekawe, dlaczego nie gra w poważnych filmach? Z jego talentem powinien mieć na półce kolekcję nagród z festiwali w Gdyni, Wenecji, Cannes, a może i nawet Oscara. – W głosie Jacka słychać było nutkę podziwu. – Myślę, że to dlatego, że jest w jakiś sposób związany ze służbami specjalnymi. Dobrze, że ten cholerny interes nie wypalił. Śmierdział z daleka… – Muszę ci chyba coś powiedzieć… Interes nie jest taki zły. Marcin zamilkł i z narastającym zdziwieniem słuchał tego, co mówił przyjaciel. – Niemożliwe. Co to znaczy, że znalazłeś dziesięciu klientów? Kogo? Poderwał się gwałtownie z fotela. – Krystian Borek podesłał ci jakichś kolesi? O mało się nie zachłysnął. – Zdradziłeś Woźniczkę! Zdradziłeś go, prawda? Z wściekłością rzucił telefon na biurko. – Jesteś pieprzoną świnią! – wrzasnął na całe gardło. – A ja jestem po prostu durniem… – dodał już ciszej. Drzwi do pokoju się otworzyły i stanęła w nich Ewa. Popatrzyła na niego pytająco. – Powiesz mi, co się stało? – Straciłem przyjaciela. A za chwilę stracę szefa. Co za dzień…
ROZDZIAŁ XXII – Wejdź, proszę. I połóż pieniądze orzełkiem do góry. Tam, na stole. Baletnica przekroczyła próg i z ciekawością rozejrzała się po mieszkaniu wróżki. – Ładnie się tu pani urządziła, choć to okno na całej ścianie… Ja bym się chyba krępowała. Ludzie z naprzeciwka widzą wszystko, co tu pani robi. Kalina wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się złośliwie. – No, ty nie miałabyś żadnego powodu, żeby się tym przejmować. Przecież nie uprawiałaś seksu od… – Zawahała się, patrząc na dziewczynę zmrużonymi oczami. – Chyba nigdy jeszcze tak naprawdę nie byłaś z facetem. Te macanki w szatni dwa lata temu się nie liczą. Ale dopóki nie zainwestujesz w nowe piersi, nic się nie zmieni. Dziewczyna, nieco obrażona, wydęła usta i usiadła na brzeżku krzesła, które wskazała jej wróżka. – Może jestem staromodna i czekam na tego jednego, jedynego, któremu oddam wszystko? – Podaj mi lewą rękę – poprosiła Kalina. Przez minutę studiowała uważnie układ linii na dłoni. W końcu z ledwo skrywanym zniechęceniem spojrzała dziewczynie w oczy. – I co pani tam wyczytała? – Powiem ci szczerze, że chiromancja to bujdy. Nie będę ci ściemniała, że linie głowy, serca i czego tam jeszcze wyraźnie wskazują na to czy tamto. Zamiast tego powiem ci uczciwie, co cię czeka w najbliższych latach. Myślałaś już o powiększeniu piersi, prawda? – No wie pani! Nigdy! No… dobrze. – Dziewczyna westchnęła głęboko. – Pewnie, że myślałam. Nie wiem, dlaczego nie chcą rosnąć. – Gdybyś nie odchudzała się przez całe życie, to może byłoby inaczej. – Inne dziewczyny też się odchudzają i są szczupłe, a piersi im urosły. Kalina sięgnęła po e-papierosa i zaciągnęła się z satysfakcją. – Popatrz na to w ten sposób: przynajmniej nie musisz inwestować w staniki. – Ale ja chcę nosić ładną bieliznę! – zaprotestowała dziewczyna. – Wiem. – Wróżka wzruszyła ramionami. – Dlatego za dwa lata powiększysz sobie biust. Gdy tylko przestaniesz tańczyć. – Nie przestanę tańczyć! Kalina uśmiechnęła się z wyższością. – Oczywiście każdy jest kowalem swojego losu. Ale pewne sytuacje nas przerastają i nic na to nie możemy poradzić. Jesteś baletnicą? Tak? Wkrótce otrzymasz ciekawą propozycję zawodową od kogoś bliskiego. Ale to będzie wiązało się z wyjazdem. Jeśli ją przyjmiesz, twoje życie się zmieni. Poznasz w przyszłym roku
kogoś, dla kogo warto będzie rzucić taniec i zająć się rodzeniem dzieci. – Wróżka ziewnęła znudzona. – Podczas pierwszej ciąży bardzo urosną ci piersi. Będziesz zachwycona i gdy odzyskasz figurę, postanowisz skorygować biust. Mąż ci to sfinansuje. Nie widzę w twojej przyszłości kłopotów z pieniędzmi. – A jeśli nie wyjadę? – zapytała baletnica. – Mam bardzo poważną propozycję z Teatru Wielkiego. Szczerze mówiąc, myślałam, że na stałe zakotwiczę w Warszawie. Wróżka zapaliła świeczkę i przegoniła ze stołu czarnego kota. – Wyjedziesz. Propozycję z Warszawy złożył ci facet, prawda? No jasne. Ja nigdy się nie mylę. To zły człowiek. Jeśli go posłuchasz, będzie kiepsko. Zmarnujesz czas i talent. Nie będziesz robiła tego, o czym marzysz, a ten sukinsyn wykorzysta cię i zostawi na lodzie. On cię nie kocha, jeśli o to chciałaś zapytać. – Marcel jest gejem, więc to i tak nie byłoby możliwe. Kalina pokiwała głową. – Słuchaj intuicji. No i koleżanek. One cię nie zawiodą. Mężczyzn unikaj. Przynajmniej w Polsce. O coś jeszcze chcesz zapytać? Bo czas mija… Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. – Kim jestem? Jakie mam jeszcze talenty, co umiem? Dręczą mnie wątpliwości. Nie wiem, czy powinnam… Wróżka sięgnęła do drewnianego pudełka i wyjęła podniszczoną talię tarota. – Wyciągnij jedną kartę. Lewą ręką. Baletnica podała Kalinie wyciągniętą na chybił trafił kartę. Spojrzała pod stół. Czarny kot ocierał się o jej buty. – Ciekawe… – Wróżka rzuciła kartę na stół. Mężczyzna o azjatyckich rysach uciekał z obozu wojskowego, obciążony pięcioma mieczami. Dwa kolejne wbite były w ziemię. Kalina skrzywiła się z niesmakiem. – Siedem mieczy. Chyba ktoś chce cię wykorzystać i okraść. Musisz uważać na… Baletnica kichnęła. – Na zdrowie, ale… – zaczęła Kalina. Tym razem dziewczyna zdążyła zasłonić usta, zanim zatrzęsła się od kichnięcia. – To ten kot – jęknęła. – Mam alergię. Chyba leci mi krew z nosa. Mogę skorzystać z toalety? Wróżka popatrzyła na nią z niechęcią. – Jak się odwrócisz, to na prawo. Chyba już na tym skończymy, prawda? Pół godziny później dziewczyna pchnęła ciężkie drzwi i weszła do Krokiecika, baru na ulicy Zgody. – Pati! Jestem tutaj! – Natalia pomachała jej od stolika pod oknem. – Chodź! Zamówić ci coś? Pati cmoknęła koleżankę i zajęła miejsce, nonszalancko rzucając torebkę na
parapet. – Poproszę zieloną herbatę. Choć normalnie, Nata, powinnam wciągnąć chyba jakąś zupę, bo jestem psychicznie wykończona. To jakaś czarownica! – Mówiłam ci, że to wiedźma. Ale podobno jest dobra. Masz to, o co cię prosiłam? Patrycja wręczyła jej niewielką foliową torebkę. – Musiałam odegrać małą komedię, ale dałam radę. Gdy wyciągnęłam siedem mieczy, to aż zadrżałam. Bałam się, że ona od razu pokapuje się, że chcę ją wyrolować. Natalia pokiwała głową. – Tarot jest niebezpieczny. Ale ona chyba rzeczywiście w ogóle się na nim nie zna. Co cię podkusiło, żeby poprosić ją o wróżbę z kart? Pati machnęła ręką. – Zapomniałam się. Powiem ci, że mi ta babka zaimponowała. Sporo o mnie powiedziała, tylko na mnie patrząc. Ma, kurczę, talent. – Nie domyśliła się? – Chyba nie. Skupiła się na tym, że muszę sobie zrobić cycki. Natalia roześmiała się i pogłaskała koleżankę po policzku. – Kochana, gdybym była facetem, zakochałabym się w tobie i w twoich siedemdziesiąt A. Liczy się człowiek, a nie miseczka. Patrycja zmrużyła oczy i upiła łyk herbaty. – Niby masz rację, ale… to może nie byłby taki zły pomysł? Dziś jeszcze nie jestem na to gotowa. Jeszcze… Zresztą ona mówi, że wezmę się do tego za dwa lata, gdy przestanę tańczyć. – A więc Marcel cię wykiwa? Patrycja zapatrzyła się gdzieś przed siebie. – Wiesz… Mam wrażenie, że ona mi powiedziała coś takiego… że ja chyba za ciebie do tego Paryża pojadę. Natalia uniosła brwi. – No coś ty! A wiesz, że to jest całkiem dobry pomysł? Co ci dokładnie powiedziała? – Że ktoś bliski zaproponuje mi wyjazd. Ja się zgodzę, pojadę i tam poznam faceta, dla którego warto będzie rzucić taniec. – Dwieście złotych wystarczyło? – Natalia schowała do plecaka foliową torebkę. Swoją drogą nic dziwnego, że Karma ma opinię nieomylnej, skoro podsuwa klientkom naprawdę dobre pomysły. – To kupa pieniędzy. – Patrycja popatrzyła na nią z zadumą. – Natka, przecież ty umiesz wróżyć, może zabrałabyś się do tego na poważnie? To lepszy biznes niż taniec. A założę się, że nie byłabyś gorsza od jakiejś Karmy… Natalia pocałowała ją w policzek i wstała od stołu.
– Spisałaś się wspaniale, ale będę już leciała. Muszę załatwić coś ważnego. Widzimy się wieczorem. – Nie spóźnij się znowu na zajęcia przygotowawcze! – krzyknęła Patrycja za przyjaciółką. Ale Natalia już wybiegła na ulicę. * – Naprawdę? To kapliczka z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku? Kuba z rosnącą fascynacją patrzył, jak starsza kobieta przystraja kwiatami gipsową figurkę Matki Boskiej w powłóczystej błękitnej szacie. – To nasza opiekunka. Dzięki niej możemy spać spokojnie. Nic nam się nie stanie. – Jakoś mi trudno w to uwierzyć, proszę pani. – Mówiłam ci, że możesz mnie nazywać babcią. Będziesz przecież braciszkiem mojej wnuczki, więc tak czy siak rodzina. – Dobrze, babciu. – Kuba się uśmiechnął. – Ale wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego mamy się modlić do tej figurki. To trochę kicha… – szybko zrozumiał, że przesadził. – Niełatwo to zrozumieć komuś, kto nie ma takiej silnej wiary, nie chodzi za bardzo do kościoła i w ogóle… – Ale to są fakty! – obruszyła się babcia. – Słyszałeś na pewno o bitwie warszawskiej piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego roku? – To wtedy biliśmy się z Niemcami? – niepewnie zapytał Kuba – Nie, no wiem przecież… – poprawił się szybko. – Z Rosjanami. Prawda? Babcia przez chwilę nie odpowiadała, zajęta układaniem chryzantem u stóp gipsowego posążka. – Gdy bolszewicy szli na Warszawę, to kozacka sotnia zapuściła się aż na te tereny. Trochę dalej, tam gdzie jest dziś ulica generała Brzozy-Brzeziny, stał folwark. Wszyscy uciekli ze dworu i ukryli się w stodole. Jak zobaczyli kozaków, to padli na kolana i modlili się do Maryi o ocalenie. – Wszyscy ludzie z okolicy zamknęli się w jednej szopie? – Kuba pokręcił z dezaprobatą głową. – To… niezbyt mądre. – Ale modlili się z niezachwianą wiarą – ciągnęła starsza pani. – I Maryja ich ocaliła. Kozacy przejechali tuż obok tej stodoły, ale jakby w ogóle jej nie zauważyli. Żaden bolszewik się nie zbliżył, nie zajrzał do środka. Wszyscy mieszkańcy folwarku przeżyli. I w podzięce ufundowali tę kapliczkę. Kuba odwrócił się, nieco znudzony, i powiódł wzrokiem po szerokiej łące, na której, korzystając z jednego z ostatnich ciepłych dni jesieni, pasło się stado koni. – Bardzo piękna historia, zrobię zdjęcie komórką i wrzucę na fejsa, gdy tylko dorwę się do neta. – No, skończyłam. – Babcia wyprostowała zgarbione plecy i poprawiła
chustkę zawiązaną pod brodą. – Wracajmy do domu, bo dziadek pewno głodny. Już prawie dwunasta. Muszę podgrzać rosół. A cóż to za wariaty? Mało im poligonu obok, to jeszcze muszą spokojnym ludziom kurzyć? Kuba spojrzał w kierunku wyboistej drogi, którą gnały trzy wojskowe samochody terenowe. Podjechały pod mały klockowaty domek. Jeden ustawił się naprzeciwko metalowej bramy i z impetem ją staranował. – Łobuzy! – wrzasnęła babcia i zadziwiająco szybko pognała w stronę wyskakujących z samochodów żołnierzy. Kuba w odruchu solidarności ruszył za nią, ale po kilku krokach zreflektował się, że niewiele może tu pomóc, i zatrzymał się przy wysokiej brzozie, kilkadziesiąt kroków od domu. Z przylegającego do budynku garażu żołnierze wywlekli dziadka w uwalanym smarem kombinezonie. Bezceremonialnie rzucili go na maskę terenówki i brutalnie wykręcając ręce, zatrzasnęli mu na nadgarstkach kajdanki. Dowodzący akcją oficer chwycił go za włosy i zmusił, by spojrzał mu w oczy. – Gdzie schowałeś broń? – Niech go pan zostawi! – krzyknęła babcia, próbując złapać oficera za rękaw munduru. – To jakaś okropna pomyłka, a mój mąż ma słabe serce. – Nie ma żadnej pomyłki – oschle odpowiedział żołnierz. – Maciej Zaremba, mechanik samochodowy? Prawda? – Gówno prawda! – wycedził dziadek. Oficer odepchnął babcię i dał znak stojącemu najbliżej żołnierzowi, żeby odciągnął ją na bok. – Chcesz nam utrudniać czynności służbowe? – Dowódca pochylił się nad dziadkiem i uderzył go wierzchem dłoni na odlew w twarz. – Zapamiętaj, sukinsynu, że nie opłaci ci się ta zabawa w ciuciubabkę. Zresztą twoja pomoc nie jest niezbędna. Dostaliśmy cynk, że masz w domu trochę sprzętu, a niezły arsenał zakopałeś na podwórku. Dziadek spojrzał na niego z nienawiścią. Z jego rozbitego nosa sączyła się krew. – Gówno! – Oj, niczego się nie nauczyłeś. – Oficer westchnął i znów go uderzył, tym razem dużo mocniej. Głowa dziadka odbiła się od maski samochodu. – Mamy karabin! – zameldował ubrany w polowy mundur żołnierz, wyłaniając się z domu. W ręku ściskał zabytkowy sztucer. – To nie to… – Oficer zmęłł w ustach przekleństwo. – Gdzie znalazłeś tę flintę? Wisiała na ścianie pomiędzy łbem dzika a rogami jelenia? Szukać dalej! Maciej Zaremba uniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał na swojego oprawcę bez nienawiści, a tylko z bezbrzeżnym zdumieniem. – A czego, ty durniu, szukasz? Jakiego arsenału? Skąd ty w ogóle jesteś? Bo
na pewno nie z poligonu w Rembertowie. Ani nie z jednostki w Wesołej. – A skąd to wiesz? – Oficer stracił cały rezon. – Nic ci do tego, skąd jestem. Ważne, że wiem, co tu zakopałeś. Dziadek wykrzywił twarz w grymasie imitującym uśmiech. – Nie radzę kopać ani tu, ani nigdzie w okolicy. Jak myślisz, dlaczego domy tu nie mają piwnic, co? Tu był ruski poligon. – O co chodzi? Co ty mnie tu pouczasz? – nasrożył się dowódca. – Chcesz mnie postraszyć? Co? Odwrócił się do wojskowych obserwujących go w milczeniu i wydał kilka krótkich rozkazów. Żołnierze wyciągnęli z samochodów kilofy i łopaty. Odmierzyli pięć kroków od ściany budynku i zaczęli kopać. – Nie radzę… – zaczął dziadek, ale zamilkł, widząc uniesioną pięść. – Stul pysk! – wycedził oficer. – Zaraz się okaże, kto ma rację. Kuba patrzył na tę scenę rozszerzonymi ze strachu oczami. Nie rozumiał, dlaczego wojskowi tak brutalnie traktują tatę Marcina. Chciał podbiec tam, zaprotestować, wyjaśnić, że to jakaś pomyłka, ale sparaliżował go strach. Z poczuciem dławiącej bezsilności wbił pięści w kieszenie. Kantem prawej ręki uderzył w podłużny przedmiot. Telefon! Wyjął aparat i włączył. Czekając, aż komórka zaloguje się do sieci, zrobił kilka kroków do tyłu. Cofał się, czujnie rozglądając na boki, aż poczuł za plecami chłodny mur kapliczki. Trzęsąc się z nerwów, wybrał numer Ewy. Nagle poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Usłyszał huk detonacji i w tym samym momencie jakaś potężna siła rzuciła go na ziemię obok złamanej brzozy, która pękła jak zapałka, skoszona fragmentem pogiętej blachy z ogrodzenia. Świat zawirował, stracił kolory i nagle zapadła ciemność. Ocknął się po minucie. Nic nie słyszał, jakby ktoś pilotem włączył w jego mózgu przycisk „mute”. Oparł się plecami o kikut brzozy i dźwignął, stając na trzęsących się nogach. Spojrzał w kierunku domu i wojskowych samochodów, ale w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał budynek, ziała pustka. Wokół porozrzucane były cegły, strzępy ubrań i szczątki przedmiotów. W powietrzu wirowały skrawki papieru, jak upiorne konfetti. Kuba odwrócił się w drugą stronę i poczuł na sobie martwe spojrzenie gipsowej Madonny. Wszystkie drzewa w okolicy były pogruchotane, jednak kapliczka jakimś cudem pozostała nietknięta. Bukiet chryzantem wciąż spoczywał u bosych stóp Maryi, depczących nieudolnie wyrzeźbiony ziemski glob. Kuba przeżegnał się i chwiejnym krokiem ruszył w stronę ciemniejącej linii lasu. * – Chyba dzwonił Kuba… Ewa jeszcze raz spojrzała na ekran komórki.
– Chyba? – Marcin wyjął z portfela złotówkę i wcisnął ją w odpowiednią szczelinę przy uchwycie sklepowego wózka. Pchając go przed sobą, ruszył za Ewą w stronę wejścia do marketu budowlanego. – No, to był jego numer, ale rozłączył się, zanim zdążyłam odebrać. – Zadzwoń do niego. Może skończyły mu się minuty? Pamiętasz? W zeszłym miesiącu przegadał całą kartę w dwa tygodnie. Ewa wybrała numer i przez chwilę czekała na połączenie. Zrezygnowana pokręciła głową i wrzuciła komórkę do torebki. – „Połączenie nie może być zrealizowane”. Stracił zasięg albo padła mu bateria. – To się zdarza. – Marcin wzruszył ramionami. – Naprawdę nie ma się czym martwić. U moich rodziców nic mu nie grozi. A chyba lepiej by było, żeby nie dzwonił z komórki. Może zadzwonię na stacjonarny? Ewa uśmiechnęła się i przytuliła do jego ramienia. – Załatwmy szybko te zakupy i zadzwonimy, gdy będziemy wracali. Zaczynam już świrować od tego wszystkiego. Jeszcze te paskudne dynie… – Co chcesz… Halloween! – Marcin roześmiał się i pocałował ją w rozchylone usta. – Umówmy się, że dziś są Walentynki, a nie dzień czarownic. I wszystko będzie OK. Po amerykańsku. Lampiony z dyni rzeczywiście były porozstawiane wszędzie. Widać właściciel sklepu przeinwestował, licząc na to, że klienci rzucą się, by ozdabiać swoje domki w stylu hollywoodzkich horrorów. Tydzień temu przecenił halloweenowe gadżety o połowę. To chyba nie pomogło, bo dziś dynie i gumowe maski duchów można było kupić z dziewięćdziesięcioprocentowym upustem. O tej porze w sklepie było pustawo. Pomiędzy regałami przechadzali się sprzedawcy ubrani w firmowe mundurki. Wypisane na koszulkach hasła: „Co jeszcze możemy dla Ciebie zrobić?”, kontrastowały z ich znudzonymi minami. Ewa i Marcin odnaleźli alejkę z akcesoriami łazienkowymi i zaczęli systematycznie przeglądać modele spłuczek, sedesów i całych ubikacji. – Nie musi być japońska z wbudowanym bidetem i automatycznym systemem czyszczenia muszli – zastrzegła Ewa, patrząc na Marcina, który z fascynacją dotykał wielofunkcyjnego kombajnu za prawie dwa tysiące złotych. – Wystarczy mi coś prostego i funkcjonalnego. Słuchaj, a jeśli znów coś się stało? Nie lubię takich sytuacji. Może nie powinniśmy tracić go z oczu? – Chodzi ci o Kubę, prawda? – Marcin pocałował ją w policzek. – U moich rodziców włos mu z głowy nie spadnie. Spojrzał w stronę drugiego regału. – To może po prostu najzwyklejszy kibel, tylko taki wmurowany w ścianę? – A jeśli coś się zepsuje? Marcin spojrzał w klinicznie czyste wnętrze rury i odwrócił się gwałtownie.
Przez ułamek sekundy po drugiej stronie alejki, przy kabinach prysznicowych, mignęła mu znajoma postać. – Co się stało? – Ewa dotknęła jego dłoni. – Kochanie, widziałeś tam kogoś? Swoją byłą dziewczynę czy ducha? Marcin przełknął ślinę. – Wydaje mi się, że zobaczyłem Krystiana Borka. Pamiętasz? Opowiadałem ci o nim. – Jamesa Bonda z Koziej Wólki? – Ewa się uśmiechnęła. – Może bohaterom ze służb specjalnych też czasem zacina się spłuczka? Albo przyszedł kupić to japońskie cudo do swojego supernowoczesnego apartamentu, w którym spotyka się z pięknymi długonogimi agentkami KGB? Marcin wzruszył ramionami i zmusił się, żeby znów skupić się na wyborze pomiędzy górno – a dolnopłukiem. – Ten albo tamten – zadecydowała Ewa. – Polski i włoski. Wybierz, nie patrząc na cenę. Który ci się bardziej podoba? Jeśli weźmiemy droższy model, to na sto procent dołożą nam gratis dorodną dynię… – Marcin Zaremba? Marcin odwrócił się i spojrzał w oczy mężczyzny, który wyłonił się z alejki z umywalkami. W nienagannie skrojonym płaszczu narzuconym na garnitur, wypastowanych butach, roztaczał wokół woń drogiej wody po goleniu. Długie, gęste, czarne włosy związał w kitkę, co upodabniało go do Stevena Seagala. Był jednak znacznie młodszy i szczuplejszy od gwiazdora kina akcji. – Nie poznajesz mnie? – Poznaję, nie jestem ślepy. – Borek z trudem stłumił irytację. – Ale takie są procedury. Ja muszę zapytać cię o imię i nazwisko, a ty musisz potwierdzić tożsamość. Marcin roześmiał się i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Sekundę później leżał na lśniącej kafelkowej podłodze sklepu, a niewysoki, ale silny mężczyzna, który jak duch wyłonił się za jego plecami i powalił go jednym ciosem w kark, wiązał mu ręce na plecach plastikową taśmą. Ewa krzyknęła przeraźliwie i zrobiła krok w stronę Marcina. Krystian Borek wyciągnął z kabury pod pachą pistolet i wymierzył w jej głowę. Ale Ewa stanęła jak wryta i z niedowierzaniem spojrzała w dół. Na przodzie jej sukienki powiększała się mokra plama. Po nogach spływała lepka maź. – O Boże! Odeszły mi wody… Marcin szarpnął się, usiłując zrzucić przyciskającego go do ziemi mężczyznę. – Rany boskie! Sięgałem tylko po portfel! Chciałem pokazać temu gnojowi dowód osobisty. To jakaś pomyłka! Krystian Borek schował broń i dał znak swojemu kompanowi, by postawił
Marcina na nogi. – Ja rodzę! Niech mi ktoś pomoże! – wrzasnęła Ewa. – Marcinie Zarembo, jesteś zatrzymany w celu złożenia wyjaśnień w sprawie śmierci funkcjonariuszy na służbie, nielegalnego posiadania materiałów wybuchowych, korupcji oraz… – Kurwa! – ryknął Marcin. – Czy ty nie widzisz, że ona rodzi? Puść mnie! Zawiozę ją do szpitala i możesz mnie zamykać! – …oraz czynnej napaści na policjanta pełniącego obowiązki… – beznamiętnie recytował Borek. Ewa oparła się o gipsową ściankę, na której wyeksponowana była cała gama plastikowych rur odpływowych. Ból w dole brzucha pulsował w rytm regularnych skurczów. Rozglądała się rozpaczliwie, usiłując dostrzec choć jedną osobę, do której mogłaby się zwrócić z prośbą o pomoc. Ale uczynni pracownicy sklepu gdzieś zniknęli, a klienci z wózkami wyładowanymi puszkami farby i paletami paneli mijali ją obojętnie. – Człowieku! Czy ty oszalałeś? – jęknął Marcin popychany przez krępego karatekę w stronę wyjścia. – Skontaktujcie się przez te wasze pieprzone radiotelefony z pogotowiem. Niech ktoś tu przyśle karetkę! – To nie jest nasza sprawa – wycedził Krystian Borek. – Dla zabójców policjantów nie mamy specjalnych względów. Powiem ci, Zaremba, że się naprawdę doigrałeś! Ewa osunęła się na kolana i wysypała zawartość torebki na podłogę. Pomiędzy ustawione w rzędzie na terakocie świeczki w formie diabolicznie uśmiechniętej dyni, posypały się stare rachunki, szminka, lusterko, puderniczka, dwa notesy i paczka chusteczek higienicznych. Telefon wypadł ostatni. Podniosła go i wystukała numer sto dwanaście. Po kilkunastu sygnałach rozłączyła się i wybrała telefon Konstantego. Modliła się, żeby odebrał, nim kolejna fala bólu zmąci jej myśli. – Hej! Mów szybko, bo mamy tu Sajgon! – zaćwierkał wesoło jej przyjaciel. – Potrzebuję twojej pomocy. Natychmiast!
CZĘŚĆ IV
ROZDZIAŁ XXIII – Piękna córeczka. – Dziękuję. Ewa uniosła nieco głowę, starając się nie zakłócić snu leżącego przy jej piersi noworodka. Obok łóżka stała młoda brunetka i patrzyła na nią z miłym uśmiechem. Ewa spojrzała na jej stopy, ustawione pod kątem możliwym do osiągnięcia jedynie po wielu latach intensywnych ćwiczeń w szkole baletowej. – Jesteś tą tancerką, z którą spotyka się Kuba, prawda? Natalia powoli skinęła głową. – Chciałam pani powiedzieć, że z Kubą jest wszystko w porządku i nie musi się pani o niego martwić. – A dlaczego miałabym się o niego martwić? – zaniepokoiła się Ewa. – Przecież jest u… Nie mogę ci powiedzieć, gdzie jest Kuba, ale zapewniam cię, że jest w bezpiecznym miejscu. Natalia przymknęła oczy. A więc mama Kuby nie wie jeszcze, co się zdarzyło w Zielonce. No tak… W sumie nic dziwnego. Nie minęła nawet doba, odkąd urodziła dziecko. Miała prawo w tym czasie nie oglądać wiadomości, i pewnie nikt nie chciał jej denerwować. W takim razie Natalia przyszła zupełnie niepotrzebnie. – Przyniosłem kawę. Oczywiście dla siebie, a nie dla młodej mamy! – Konstanty nacisnął łokciem klamkę i otworzył drzwi sali. – O! Masz gościa? To ja może… – Chodź, chodź! – Ewa rozpromieniła się na widok przyjaciela i wskazała mu odrapane krzesło ustawione obok stojaka do kroplówki. – Poznaj sympatię mojego syna… Masz na imię… – Natalia. Ja też się cieszę, że panią poznałam. Kuba dużo mi o pani mówił. – Jestem ci dozgonnie wdzięczna… – Ewa ścisnęła jej rękę. – To ty zabrałaś go ze szkoły w ten dzień, gdy się to wydarzyło. – To ja dziękuję, że wybaczyła mu pani te wagary. Nie powinnam wyciągać go z lekcji, ale… – Natalia lekko się zacięła, co Ewa zrozumiała na swój sposób. – Jasne. Rozumiem. Pierwsza miłość ma swoje prawa. – Jak się czuje córeczka? – Natalia zmieniła temat. – Malwinka? – Ewa spojrzała z czułością na ubranego w różowobiałe śpioszki noworodka. – Wszystko jest w porządku. Urodziła się szybko i dostała dziesięć punktów Apgar. Ale wszystko miało być zupełnie inaczej. Mieliśmy mieć poród rodzinny… najpiękniejsza chwila mojego życia. Wybrałam nawet muzykę, którą… – Enya? – Konstanty mrugnął porozumiewawczo. – A jakby się przedłużało, to divertimenta Mozarta. Gadałaś nam o tym przez pół roku. – Tymczasem wody odeszły mi w Castoramie. Zdenerwowałam się, bo Marcin… – Spojrzała z nadzieją na przyjaciela. – Są jakieś wieści od niego?
Konstanty pokręcił głową. – Nie miałem kiedy się tym zająć. No i dziś jest pierwszy listopada. Czyli święto. Nikt w tym kraju nie pracuje. Ewa pokręciła głową i spojrzała zatroskana na Natalię. – To było jakieś nieporozumienie. Wyobraź sobie, w markecie podeszli do nas policjanci w cywilu i aresztowali mojego męża pod jakimiś absurdalnymi zarzutami. A ja w tym momencie zaczęłam rodzić. I nikt mi nie pomógł. Wyłam z bólu, a ludzie przechodzili obok, jakbym była niewidzialna. Dobrze, że Konstanty i Sandra po mnie przyjechali. Ledwo dojechaliśmy do szpitala. Piętnaście minut po tym, jak dowlokłam się na salę porodową, było już po wszystkim. – To rzeczywiście jakiś koszmar – przyznała Natalia. – Ale szczęście, że wszystko dobrze się skończyło. – Nie wiem, czy to już koniec. Nie sądzę… – Ewa się zamyśliła. – Nie miałam jeszcze czasu o tym spokojnie pomyśleć, ale to wszystko wygląda bardzo dziwnie. Przede wszystkim nie rozumiem, czego oni chcą od Marcina. To zatrzymanie wyglądało jakoś tak… niepoważnie. – Mówiłaś, że rzucili go na ziemię i zakuli w kajdanki – przypomniał jej Konstanty. – A czego byś chciała? Co by cię usatysfakcjonowało? Obława? Antyterroryści w kominiarkach? Do zatrzymania zwykłego faceta, dziennikarza motoryzacyjnego? Przecież chyba nie spodziewali się, że trzyma pod pachą kaburę z giwerą, a w ogóle to jest karateką, ma czarny pas, a w wolnych chwilach dorabia jako cyngiel rosyjskiej mafii. Ewa delikatnie pogłaskała pokrytą miękkim meszkiem główkę córki. – Wiesz… – zaczęła, wodząc nieobecnym wzrokiem po szpitalnej sali – ten oficer, zanim aresztował Marcina, wyliczał przestępstwa, które on niby popełnił. Nie pamiętam zbyt wiele, ale na pewno mówił coś o zabójstwie policjanta, czy też nawet policjantów. Tak, chyba użył liczby mnogiej, coś o śmierci funkcjonariuszy na służbie. Powiedz mi, Konstanty… – spojrzała w oczy przyjaciela – czy do zapuszkowania kogoś, kto zabił iluś tam „funkcjonariuszy na służbie”, wysłałbyś dwóch ludzi, którzy zgarniają go z marketu budowlanego? Konstanty poruszył się niespokojnie. – Cóż… – odchrząknął – to rzeczywiście wygląda na jakąś amatorkę. Do pierwszego lepszego gangstera czy złodzieja samochodów wysyłają komandosów, którzy o szóstej rano wchodzą do domu razem z drzwiami. A tu niby jest bandzior jakich mało, a policja zachowuje się, jakby miała wylegitymować dziennikarza sportowego. – Nie kpij, Konstanty, proszę – zirytowała się Ewa. – To poważna sprawa. Dziecko otworzyło oczy i cicho zakwiliło. Ewa rozpięła koszulę i podała córce do ssania napęczniałą od mleka pierś. – Boli? – zapytała cicho Natalia, widząc, że Ewa przygryza wargi niemal do
krwi. – Lekarz powiedział, że musi boleć – wycedziła Ewa przez zęby. – Poradził mi, żebym kupiła silikonowe nakładki na brodawki, ale salowa mówi, że to zawracanie głowy. Sama nie wiem. – Może bym… – Natalia przerwała i odwróciła głowę. To nie był najlepszy moment, żeby zdradzać się przed matką Kuby ze znajomością ziół i medycyny ludowej. – Nie zamierzałem kpić z zatrzymania Marcina. – Konstanty wstał z krzesła i rozprostował zdrętwiałą nogę. – Po prostu wydaje mi się, że to wszystko jest bez sensu. Nie chce mi się wierzyć, że to byli prawdziwi policjanci. – O Boże! Myślisz, że Marcina porwali jacyś przebierańcy? – przeraziła się Ewa. – Skąd! – zaprzeczył szybko. – To mi raczej wygląda na robotę tajnych służb. Mówiłaś, że Marcin wspominał coś o tym, że ktoś próbował go namawiać do zeznawania przeciwko Woźniczce… Do pokoju bez pukania weszło trzech lekarzy w otoczeniu kilku pielęgniarek i stażystów. – Koniec odwiedzin. Teraz jest obchód! – Starszy lekarz spiorunował wzrokiem Konstantego, a potem przeniósł spojrzenie na Ewę. – Proszę pokazać krocze! – To my już pójdziemy… – wybąkał Konstanty i wycofał się na korytarz. Za nim wyszła Natalia. Konstanty wziął ją pod ramię i poprowadził w stronę wyjścia. Puścił dopiero, gdy stanęli na schodach szpitala. – Musimy pogadać! – powiedział. – Ewa jeszcze nie ma pojęcia, co się stało, ale lada chwila ktoś jej powie albo sama kupi gazetę i przeczyta. A wtedy dostanie zawału. Natalia skinęła głową. Dziennikarka zapewne szybko będzie chciała sięgnąć po jakąś prasę. Zresztą wystarczy, że włączy radio, które stoi na parapecie. – Ty coś wiesz, prawda? Jak w ogóle znalazłaś Ewę? Nikt nie wie, że tu jest. – Wiem od wczoraj – przyznała się dziewczyna. – Zadzwoniłam po południu do redakcji i sekretarka wszystko mi powiedziała. Podała mi nawet numer sali. Konstanty się skrzywił. No tak, to w zasadzie jego wina. Gdy Ewa zadzwoniła, zaczął wrzeszczeć na całą redakcję, że wychodzi z Sandrą zawieźć rodzącą przyjaciółkę do szpitala na Inflancką. Trzeba będzie pogadać z asystentką naczelnej, żeby nie klepała o ich prywatnych sprawach każdemu, kto zadzwoni. Ale to nie zmienia faktu, że… – Dlaczego szukałaś Ewy? – Konstanty czujnie wpatrywał się w twarz Natalii. Polubił tę dziewczynę, ale przez wiele lat w tym zawodzie nauczył się nie ufać ładnym, młodym, szczupłym i sympatycznym kobietom. Te najładniejsze i najzgrabniejsze były zazwyczaj najbardziej wredne i zawzięte. – Nie musi się pan mnie bać. – Natalia obdarzyła go najpiękniejszym uśmie-
chem, który w tej szpitalnej scenerii wyglądał równie naturalnie, jak replika wieży Eiffla w Las Vegas. – Mam naprawdę dobre intencje. A szukałam pani Ewy, żeby powiedzieć jej, że Marcin jest cały i zdrowy. Dużo przeżył i nie jest mu łatwo jakoś to wszystko ogarnąć, ale żyje. I to jest najważniejsze. – Gdzie on jest!? – Konstanty podniósł głos. – Kim ty w ogóle jesteś?! – Jestem przyjaciółką, stoję po tej samej stronie barykady co pan. – Natalia czuła, że zaczyna się denerwować, a świdrujące spojrzenie Konstantego wyprowadzało ją z równowagi. – I chcę, żeby pani Ewa wiedziała, że Kuba jest w bezpiecznym miejscu. – Gdzie? Natalia westchnęła głośno. Wszystko idzie nie tak, jak to sobie wyobrażała. – Będę z panem szczera: dla dobra Kuby nie mogę tego powiedzieć. Konstanty wzruszył ramionami. – Ewa mi ufa, a ty nie? Co to za gra? Natalia przymknęła oczy. – To potrwa tylko parę dni. Nie mogę na razie nic powiedzieć, bo w otoczeniu pani Ewy jest ktoś, kto już dwa razy ją zdradził. – Podejrzewasz mnie? – zaperzył się Konstanty. – Przypuszczasz, że kabluję? Komu? Co chcę osiągnąć? Masz na to jakieś dowody? Natalia czułym gestem dotknęła jego dłoni. – Proszę mi wybaczyć, ale nawet jeśli to nie pan, to ktoś z najbliższego kręgu przyjaciół pomaga pewnej osobie, która Kubie bardzo źle życzy. Niewiele rzeczy na tym świecie dzieje się przypadkiem. A to, co my uznajemy za przypadek, często ma logiczne przyczyny, których po prostu nie umiemy w porę dostrzec. Konstanty chciał rzucić jakąś ciętą ripostę, ale zrezygnowany machnął ręką. – Kto wie? Może masz rację. Ale powiedz mi chociaż, czy naprawdę jest bezpieczny. Bo wygląda na to, że poza nami nikt mu już nie został. Natalia chciałaby wierzyć, że Kuba jest bezpieczny, jednak wcale nie była tego taka pewna. * W kakofonii dźwięków na pierwszy plan wybijały się przeraźliwe tony trąbki. Muzyk dął w instrument z całych sił, wydobywając piski w wysokiej oktawie. Nie mniej irytujące były pasaże waltorni uporczywie powtarzane z góry na dół skali. Skrzypkowie i wiolonczeliści nic sobie z tego nie robili, z wirtuozowskim zacięciem przebierając palcami po gryfach. Gdyby nie przytłaczający akompaniament instrumentów dętych blaszanych, można byłoby spróbować odgadnąć, jakie utwory ćwiczą uparci muzycy. Młodzi skrzypkowie – większość z nich zapewne była świeżo po egzaminach dyplomowych w akademii muzycznej – popisywali się fragmentami kaprysów Paganiniego i koncertu Czajkowskiego. Wiolonczelista, skupio-
ny na jakimś niedostrzegalnym dla laika usztywnieniu prawego nadgarstka, powtarzał w nieskończoność pierwsze takty koncertu Haydna. Nagle hałas się urwał jak ucięty nożem. Dyrygent wszedł na podium. Zaraz zacznie się próba, pomyślał Kuba i z ulgą zdjął z głowy poduszkę. Przewrócił się na plecy i spojrzał w sufit. Wciąż jeszcze trudno mu było uwierzyć w to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dni. Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Biegł, obijając się o odarte z liści drzewa, potykając się o wystające korzenie i raniąc dłonie o kolczaste krzaki malin. Dobrnął jakoś do torów kolejowych i szedł wzdłuż szyn aż do stacji w Rembertowie. Tam wsiadł w SKM-kę i po dwudziestu siedmiu minutach dojechał do stacji Warszawa Śródmieście. Nie miał telefonu, musiał go po drodze zgubić, nie mógł więc zadzwonić do Ewy ani do jej męża. Chciał wrócić do domu, przebrać się, umyć, spróbować zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się w domu rodziców Marcina. Ale przypomniał sobie, że Ewa kategorycznie zabroniła mu pokazywać się na Ursynowie. Ominął grupę bezdomnych, koczujących na podeście pomiędzy Dworcem Centralnym a peronami dworca Warszawa Śródmieście, i podziemnym korytarzem przeszedł na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Wyszedł na ulicę pod hotelem Marriott i skonstatował, że właściwie tylko kilka kroków dzieli go od teatru Roma. Nie miał pojęcia, czy Natalia jest już w pracy, ale postanowił usiąść na portierni i na nią zaczekać. Nie miał żadnego innego planu. O dziwo, portier bez mrugnięcia okiem wpuścił go do środka. Kuba dopiero po chwili zrozumiał, że strażnik wziął go za członka ekipy telewizyjnej. Wokół kręciło się mnóstwo młodych ludzi z mikrofonami, kablami lub po prostu z teczkami i podkładkami z klipsem pod pachą. Telewizja nagrywała w teatrze jakiś materiał o treningach uczestników kolejnego odcinka Tańca z gwiazdami. Wciąż ktoś wchodził lub wychodził do wozów z cateringiem zaparkowanych przed wejściem dla artystów. Na Natalię wpadł w bufecie. Miała na sobie ciemny obcisły trykot, a na nogach grube wełniane skarpety. Chaotycznie opowiedział jej o tym, co się stało. Słuchała z szeroko otwartymi oczami, a potem przytuliła go i pocałowała. Dopiero wtedy poczuł, że spływa z niego całe napięcie i się rozpłakał. Natalia ostrzegła go, że nie ma zbyt dużo czasu, bo za chwilę musi wrócić na próbę, jednak udało jej się zdobyć klucz do pokoju gościnnego, używanego w czasach, gdy Roma była jeszcze teatrem operetkowym. Niewielki apartament z łazienką mieścił się na półpiętrze. Schodziło się do niego po wąskich stopniach łączących zaplecze sceny z kanałem orkiestry. Tą drogą co wieczór po spektaklu dyrygent wspinał się z orkiestronu, by ukłonić się na scenie widowni. Drzwi do pokoju gościnnego były prawie niewidoczne w półmroku rozświetlonym wiszącą u sufitu energooszczędną żarówką. Natalia krytycznym okiem spojrzała na zetlałą ze starości pościel i stertę ko-
ców na prostym drewnianym łóżku. W łazience na mydelniczce leżało tekturowe pudełko z mydłem „Ewa”. Na miniaturowej wannie stała butelka po szamponie „Zielone jabłuszko”, z datą przydatności, która minęła w listopadzie tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Rolka makulaturowego papieru toaletowego pochodziła z początku lat dziewięćdziesiątych, ale składała się głównie z dziur i twardych szarych włókien. Za to w kranie była woda, a na stoliku przy łóżku bukiet plastikowych róż – zapomniany rekwizyt z Barona cygańskiego Johanna Straussa. Natalia przyniosła ze swojej garderoby mały czajnik elektryczny i zaparzyła dla Kuby herbatę owocową. Nie chciał jej wypić, bo nie lubił ziółek, ale Natalia była nieustępliwa, a on zbyt zmęczony, by oponować. Potem niemal od razu zasnął głębokim snem, bez snów. Gdy się obudził, zegarek na jego nadgarstku wskazywał godzinę ósmą. Kuba nie mógł zgadnąć, czy to ranek, czy wieczór, bo w pokoju nie było okna, ale po krótkim namyśle stwierdził, że przespał ponad dwanaście godzin. Gdyby był wieczór, zapewne słyszałby muzykę – Upiór w operze zaczynał się o dziewiętnastej. Zapalił światło i się wykąpał. Z rozbawieniem stwierdził, że mydło „Ewa” ma zapach starego masła, ale całkiem nieźle się pieni. Obiecał sobie, że przy pierwszej okazji powie o tym mamie. Ledwo zdążył znowu wbić się w sfatygowane ubranie, a do drzwi zapukała Natalia. Przyniosła bochenek chleba i paczkę wędliny. Zjedli razem śniadanie i poszli na spacer na dach budynku. Orkiestra ćwiczyła początek drugiego aktu, psychodeliczny bal na maskaradzie. Dyrygent co chwila przerywał i łajał skrzypków, którzy jego zdaniem nie dość dobrze radzili sobie z trudnymi przebiegami szesnastkowymi. Kuba przeciągnął się, uśmiechnął do siebie i na dłuższą chwilę zatopił w ciepłych wspomnieniach. Natalia odradziła mu wychodzenie poza teren teatru, ale swoją obecnością potrafiła wynagrodzić mu ten areszt. Tego dnia widział się jeszcze z Natalią trzy razy. Przemykali bezgłośnie pustymi korytarzami. Pierwszego listopada w teatrze oprócz nich byli tylko pracownicy ochrony, którzy siedzieli w stróżówce na parterze i co dwie godziny wychodzili na pobieżne patrole. Natalia krytycznie oceniła stan ubrania Kuby i zaprowadziła go do rekwizytorni na trzecim piętrze. Główne drzwi były zamknięte na solidny zamek, ale do środka można się było dostać okrężną drogą, przez magazyn środków czystości. Natalia przekręciła ebonitowy kontakt, pamiętający lata sześćdziesiąte, a Kuba aż krzyknął z zachwytu. Wokół stały długie rzędy wieszaków, przywodzące na myśl dziewiętnastowieczny lumpeks. Księżniczka czardasza, Wesoła wdówka, Człowiek z La Manchy, Sztukmistrz z Lublina, Zemsta nietoperza – Kuba szedł między stoja-
kami, czytając pożółkłe kartki na frontach. Roziskrzonymi oczami wpatrywał się w zalatujące naftaliną fraki, surduty, cylindry i mundury z miedzianymi orderami. Błękitny zamek, Carmen, Madame Butterfly, Orfeusz w piekle… Widać zmieniły się czasy, bo teraz tytułów przedstawień nie pisano już ręcznie, tylko na komputerze, a potem drukowano na perforowanym papierze za pomocą drukarki igłowej. Komputerowe wydruki z lat dziewięćdziesiątych zdecydowanie gorzej zniosły próbę czasu niż wyrwane z zeszytu w linie i zapisane kaligraficznie pismem kartki z poprzedniej epoki. Natalia zawołała go z głębi magazynu i pokazała stroje z musicali. Kuba wybrał szlachetnie spatynowaną skórzaną kurtkę z Grease i wojskowe spodnie oraz bluzę z Miss Sajgon. Gdy się odwrócił, przebrany w nowe rzeczy, aż się zachłysnął. Przed nim stała Natalia w idealnie dopasowanym, cielistym, kocim kostiumie z musicalu Koty. Wyglądała drapieżnie i pociągająco. W niczym nie przypominała grzecznej baletnicy sprzed pięciu minut. Przyciągnęła go do siebie. Z wahaniem dotknął jej nagich pleców – kostium był z tyłu rozpięty. – Naprawdę tego chcesz? Teraz? – wyszeptał jej do ucha. W odpowiedzi musnęła ustami jego wargi. – Nie wiem, ale jeśli się nie pospieszysz, to za moment się rozmyślę…
ROZDZIAŁ XXIV – Jak to, nigdzie go nie ma? – Vanessa podniosła głos, nie zważając na karcące spojrzenie asystentki naczelnej. – Przecież ludzie po aresztowaniu nie znikają ot, tak sobie! Który mamy rok, do jasnej cholery?! Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty? – Obdzwoniłeś wszystkie komendy? – zapytała Sandra. – To trzeba jeszcze sprawdzić szpitale! Jeśli go pobili, może leży gdzieś nieprzytomny. Konstanty bezradnie rozłożył ręce. – No mówię wam przecież, że nigdzie go nie ma. – Ale obdzwoniłeś te komendy czy nie? – drążyła Sandra. Konstanty sapnął gniewnie. – Pogięło cię? Obdzwanianie komend nic nie da. Jak chcesz, to sama spróbuj. Gówno się dowiesz! Nawet gdyby siedział obok oficera dyżurnego i walił głową w kratę, to ci o tym nie powiedzą. Będą bredzili coś o tajemnicy śledztwa i odeślą cię do diabła. – To skąd wiesz, że go nie ma w żadnym areszcie? – zdziwiła się Lena. – Też masz czarodziejskie moce? Zapytałeś swojej szklanej kuli? – Słuchajcie… – Konstanty z impetem klapnął na fotel. Mebel boleśnie zaskrzypiał, odjechał na małych kółeczkach od stołu i zatrzymał się metr dalej, pod korkową tablicą. – Skorzystałem z pewnych kontaktów. Nie chciałbym wdawać się w szczegóły… Otóż… – Nie wytrzymam tego! – jęknęła rozdzierająco Sandra. – Dziekan… – ciągnął niezrażony Konstanty, udając, że nie widzi skwaszonej miny Sandry. – Dziekan na wydziale teologicznym Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, gdzie alumnem jest mój umiłowany Jonasz, był przez wiele lat spowiednikiem pewnego prałata, który jest bardzo, ale to bardzo bliskim przyjacielem kapelana policji. Przyjacielowi, szczególnie tak bliskiemu sercu… sami rozumiecie, że się nie odmawia. Mam więc wiadomości z pierwszej ręki. I zapewniam was, że jeśli biskup generał Maciej Poraj-Kaszuba mówi, że Marcina nie posadzili, to znaczy, że na żadnym policyjnym dołku nie siedzi. I kropka. – Pyszna herbatka! Wielkie dzięki! Konstanty odwrócił się zdziwiony i spojrzał na rozpromienioną twarz Romka, który maślanym wzrokiem wpatrywał się w Sandrę. Vanessa przewróciła oczami i ostentacyjnie zaczęła przeglądać najnowszy numer „Vanity Fair”. – Proszę cię bardzo… – Sandra mrugnęła do Romka zachęcająco. – Polecam się na przyszłość. Rozpromieniony Romek zniknął za przepierzeniem oddzielającym newsroom od studia graficznego, a Vanessa rzuciła na biurko gazetę i spojrzała pytająco na Sandrę.
– No co? – mruknęła Sandra. – O co wam chodzi? Przecież nic nie zrobiłam. – Jestem ostatni, który mógłby rzucić kamieniem, ale… – Konstanty zniżył głos do szeptu – zostaw go w spokoju. On nie jest ciebie wart. Sandra prychnęła zirytowana. – Świetnie. To powiedz łaskawie, który z tu obecnych jest mnie wart? Chętnie się nim zajmę. Który? – Rozejrzała się po newsroomie. – Jeśli mi go pokażesz, to wyjdę za niego choćby jutro. Będę mu codziennie robiła herbatę, a po dziewięciu miesiącach od ślubu… a może i jeszcze szybciej, urodzę temu fantastycznemu mężczyźnie bliźniaki. No co? Są chętni? Tylko proszę się nie pchać. – To kobiecy magazyn – łagodnie napomniała ją Lena. – Nie można się tu spodziewać przy każdym biurku Brada Pitta. Jak chcesz popływać w testosteronie, to idź na drugą stronę korytarza do „Świata Aut”. Ewka tam wyczesała Marcina, więc i… – Ewa! – Konstanty palnął się w czoło. – Dobrze, że o niej wspomniałaś. Musimy uważać, co paplamy na korytarzu. Już cały świat wie, że ona leży na Inflanckiej. A licho nie śpi. Od tego momentu na wszystkie informacje o niej i o Kubie jest absolutne embargo. Jasne? – A właśnie, co u Kuby? – zainteresowała się Vanessa. – Jego dziewczyna, ta baletnica z Romy, powiedziała, że wszystko w porządku, ale… – Sam paplesz jak baba – upomniała przyjaciela Sandra. – Przecież nie powiedziałem, gdzie jest – obruszył się Konstanty. – Ty chyba jednak przesadzasz z tą konspiracją. – Vanessa sięgnęła do torby i wyjęła jabłko. – A zresztą… – wgryzła się w soczysty owoc – kto wie? Trochę tu za dużo zbiegów okoliczności. – Nie wiem, jakim cudem można powiązać ten nieszczęśliwy wypadek w Zielonce z Karmą. – Sandra z powątpiewaniem pokręciła głową. – Już mało prawdopodobne wydawało mi się to zahipnotyzowanie Mariusza. Wybuch składu amunicji chyba jest poza zasięgiem nawet najbardziej utalentowanej wróżki. – Czy ja wiem… Wszyscy popatrzyli na Lenę, która wyłoniła się zza komputera i sięgnęła po kosz z owocami i słodyczami stojący na biurku szefowej działu Piękny dom i ogród. – Agatka się wścieknie – ostrzegł ją Konstanty. – Nie znosi, gdy ktoś rządzi się jej giftami. – Agata pojechała na dwutygodniowy rejs transatlantykiem „Queen Mary II”. Teraz zapewne opala się gdzieś na Karaibach. – Lena wzruszyła ramionami. – Do swojego powrotu dostanie jeszcze pięć takich koszy, a ja muszę podnieść sobie poziom cukru. I to natychmiast. Lepiej mi się będzie myślało.
– Naprawdę myślisz, że wróżka mogła mieć coś wspólnego z ruską amunicją zakopaną w Zielonce? Lena łapczywie rozerwała sreberko i włożyła do ust spory kawałek czekolady z orzechami. – Jasne – przełknęła. – To akurat dziecinnie proste. Wystarczyło, że znała adres i miała w miarę dokładną mapę. A przecież w Google Earth masz to wszystko jak na talerzu. – I co? Wrzucasz w wyszukiwarkę adres domu i wyskakuje ci, gdzie na posesji są zakopane stare granaty? – Sandra uniosła brwi. – Dlaczego nikt na to wcześniej nie wpadł? Lena usiadła na brzegu biurka i pokręciła z politowaniem głową. – Nie ma w tym nic z magii, choć nie jest to też stricte dyscyplina naukowa. Słyszeliście kiedyś o radiestezji? Konstanty uderzył się pięścią w kolano. – Tak jest! Kurczę, to ma sens! Kiedyś widziałem takiego machera z wahadełkiem, kiedy moi rodzice kupowali działkę, jeszcze w latach osiemdziesiątych. Przyszli do niego z planem i mapą. On pomruczał coś, pomachał takim miedzianym bączkiem na sznurku i narysował nam dokładnie, gdzie przebiegają żyły wodne. Nawet znalazł i zaznaczył na mapie źródło. I rzeczywiście, gdy zaczęliśmy tam kopać, to trafiliśmy na wodę. – Radiesteci znajdują czasem zaginionych albo trupy – potwierdziła Vanessa. – Było o tym kiedyś w Uwadze. – Tylko czy Karma bawi się w takie rzeczy? – Konstanty skrzywił się z niesmakiem. – To chyba nie są jej metody. Ona nie pieprzy się z żadnymi wahadełkami. – To zdolna czarownica – podkreśliła Sandra. – Po prostu skupiła się i… trzask! Wiedziała, gdzie koło domu ruscy zakopali stare granaty. Swoją drogą też mi pomysł, żeby budować miasto na radzieckim poligonie. Konstanty sięgnął po gazetę. – W „Fakcie” napisali, że to ruski poligon, ale czytałem w „Wyborczej”, że należał do polskiego wojska, tylko użytkowali go w latach pięćdziesiątych radzieccy towarzysze broni. Za kilka dni eksperci będą wiedzieli, co to za sprzęt tam wybuchł. Ale prawda jest taka, że granaty mogły być ruskie, a zakopali je Polacy. To akurat jest najmniej istotne. Ważne, że… zresztą posłuchajcie. Przewrócił stronę i odszukał wzrokiem zaznaczony długopisem fragment. – Policja dostała z anonimowego źródła informację o przechowywanej na terenie gospodarstwa broni myśliwskiej i sporej kolekcji zabytkowych numizmatów, prawdopodobnie pochodzących z przestępstwa. „Mieliśmy dokładne namiary – potwierdza rzecznik Komendy Głównej Policji. – Cała operacja została zaplanowana z najdrobniejszymi szczegółami. Nie mogliśmy się spodziewać tego, że posesja me-
chanika Macieja Z. będzie zaminowana. Dlatego doszło do nieszczęścia”. Konstanty odłożył gazetę i usiadł przed komputerem. – To była wypowiedź sprzed dwóch dni, która ukazała się w dzisiejszej prasie. Ale już jest nieaktualna. Na portalach internetowych są rzeczy bardziej na czasie. To nie były żadne miny. A wystarczyło pogadać z mieszkańcami w tamtej okolicy. Każdy wykopał w ogródku jakieś łuski, pociski albo i zardzewiałe pepesze. Co jakiś czas komuś coś wybuchnie. Już w przedszkolach uczą dzieciaki, żeby niczego nie dotykać, nie bawić się znalezionym w ziemi żelastwem. – Dobra – przerwała mu Vanessa – ale podsumowując: jeśli Karma wiedziała, gdzie jest Kuba, i sprawdziła wahadełkiem czy czymś, że tam jest kupa starych granatów, to wystarczyło kupić kartę telefoniczną za pięć złotych i zadzwonić na policję. – Bez żadnej magii – dodała Lena. – Odrobina wiedzy z zakresu parapsychologii i już! Bardziej się dziwię, że Kuba znów wyszedł z tego cało. Może ten chłopak ma zdolności magiczne? – Ale ile jeszcze razy wywinie się śmierci spod kosy? – zapytał Konstanty dramatycznym tonem i Sandra ze zdziwieniem skonstatowała, że tym razem się nie zgrywa. W jego głosie brzmiała szczera troska. – Poczekajcie, spokojnie. – Vanessa otworzyła notes. – Spróbujmy odgadnąć jej kolejny krok. Karma nie zna się na tarocie, więc może coś pokręciła, wróżąc Ewie. Ty, Leno, masz o tym jakieś pojęcie. Pomożesz nam to odcyfrować? – Bo ja wiem… – Korektorka popatrzyła na nią sceptycznie. – W tarocie prawie o wszystkim decyduje odpowiednia interpretacja. Mogę spróbować, ale wolałabym, żeby życie dziecka nie zależało od tego, co będzie mi się wydawało, że wiem. – Zaczęło się od tego, że Ewa wyciągnęła kartę z rysunkiem gołego dzieciaka na koniu. – Uff! – Lena się uśmiechnęła. – Jesteśmy w domu. Na szczęście ta wiedźma używała talii Universal Waite. Takiej zwykłej, najpopularniejszej. Gdyby kombinowała coś z kartami anielskimi albo z talią egipską, to Ewa nic by z tych rysunków nie zapamiętała. Dzieciak na koniu to Słońce. Dobra karta. – A co oznacza? – chciała wiedzieć Sandra. – To zależy od pytania. Vanessa zajrzała do notesu. – Tu mamy pierwszą minę. Ewa zapytała o to, jak się będzie Marcinowi wiodło w biznesie. – Wszystko mu się uda – szybko przerwała jej Lena. – Mów, jakie były kolejne karty. – Poczekaj. – Vanessa pokręciła głową. – Ewa mówiła, że z tym pytaniem to trochę skłamała. Że tak naprawdę zastanawiała się, czy ładnie wygląda w ciąży. Lena wzruszyła ramionami.
– Cała Ewa. Tego się można było po niej spodziewać. No tak… Dziecko plus słońce równa się ciąża. Dobrze wyglądała. Nie musiała pytać kart. Wystarczyłoby zapytać nas albo w ostateczności spojrzeć w lustro. – To samo powiedziała jej Karma. Potem już nasza dziewczyna się skupiła – kontynuowała Vanessa – a pytała o interes, który Marcin próbuje rozkręcić. Wyciągnęła kartę, na której narysowany był facet oganiający się kijem od innych kijów czy coś takiego. Wiem, że to brzmi głupio, ale tak mi to zrelacjonowała Ewa, a ja zapisałam. Lena zamyśliła się, machinalnie rozpakowując kolejną czekoladkę. – Cały problem z tarotem polega na tym – zaczęła z pełnymi ustami – że mówi zawsze prawdę, ale nie zawsze odpowiada wprost na wszystkie pytania. To może być informacja, że Marcin zmaga się z przeciwnościami losu, z konkurencją… – To właśnie zasugerowała wróżka – wtrąciła Vanessa. – Ale może oznaczać coś innego – filozoficznie dopowiedziała Sandra. – Do dupy z takimi wróżbami. – Siódemka kijów. – mruknęła Lena. – Ta scena coś mi przypomina. Może tarot próbował ostrzec Ewę przed tym, że ktoś Marcina zaatakuje? Mogło przecież chodzić o to aresztowanie w Castoramie? – Kto go aresztował? – zainteresowała się Sandra. – Może tarot nam to wyjaśni. Vanessa zajrzała do notatek. – Diabeł – powiedziała zdziwiona. – To następna karta, którą wyciągnęła Ewa. Co to, do cholery, oznacza? – Marcina aresztował jakiś facet z długimi włosami – przypomniał Konstanty. – Ewa mówiła, że to ten sam gość, który wkręcał chłopaka w szemrany interes z tymi kremami. Lena usiadła przy komputerze i przez chwilę szukała czegoś w Google. – Nie wiem, czy można to uznać za włosy… – Odwróciła ekran monitora w stronę reszty towarzystwa. – To na głowie tego potwora to są oczywiście rogi. Ale od biedy pasuje. Konstanty z niesmakiem patrzył na antypatyczną postać na płaskim ekranie. – Ale można to jeszcze jakoś inaczej zinterpretować? – upewniła się Vanessa. – Jasne. – Lena skinęła głową. – Można uznać, że do tego biznesu pchała Marcina chciwość i żądza zrobienia kariery. – No, to do mnie bardziej przemawia – zgodził się Konstanty. – Tak powiedziała wróżka – potwierdziła Vanessa, patrząc w notatki. – Może jednak Karma nie radzi sobie z tarotem aż tak źle? Co myślisz, Leno? Korektorka wzruszyła ramionami.
– To było naprawdę proste. Co mamy dalej? Vanessa stuknęła w notes palcem ozdobionym pierścionkiem z rubinem. – Płonąca wieża. Lena westchnęła i skrzywiła się z niesmakiem. – To aż nazbyt oczywiste. Nie trzeba być wróżką, żeby się domyślić, o co chodzi. To ruina planów Marcina. Nic z tego interesu nie wyjdzie. – Pokaż mi tę kartę – poprosił Konstanty. Lena stuknęła kilka razy w klawiaturę i na ekranie komputera pojawił się rysunek. – Jak World Trade Center. – Sandra spojrzała Lenie przez ramię. – Ludzie skaczą z płonącego wieżowca. Coś okropnego. – Tak myślałem! – Konstanty strzelił palcami. – Znam tę kartę. Narrenturm, nie? Kobiety spojrzały na niego niepewnie. – To po niemiecku? – Sandra uniosła brwi. – Ewa mówiła, że Marcin coś kombinował z jakimś Niemcem czy też Polakiem, który wyjechał do Niemiec. O to ci chodzi? Że ten Niemiec go porwał, czy co? Konstanty pokręcił głową. – Narrenturm! No! Wieża błaznów! Czy wy naprawdę nie czytacie kanonu literatury? Nie wiecie, o czym mówię, prawda? Po minach kobiet widać było, że zaczynają się poważnie zastanawiać nad jego stanem psychicznym. – Dajcie spokój! – prychnął Konstanty. – Nie znacie trylogii husyckiej Andrzeja Sapkowskiego? – Tego od Wiedźmina? – zapytała Vanessa. – Widziałam film i chyba nie mam ochoty na książkę. Zerwał się na równe nogi i zaczął przemierzać newsroom wielkimi krokami. – Pamiętasz, co mówiłaś o tych kijach? – Zatrzymał się przed Leną i oskarżycielsko wycelował w nią palec. – O tym, że to mogło oznaczać, że Marcin będzie z kimś walczył? Korektorka kiwnęła głową, ale na wszelki wypadek odsunęła się nieco od Konstantego. – No! W powieści Sapkowskiego główny bohater, Reinmar z Bielawy zwany Reynevanem, trafia do więzienia zwanego Wieżą Błaznów, co jest aluzją do tego cholernego tarota. – Świetnie. – Sandra popukała się w czoło. – A jaki ma to związek z Marcinem? – Chodzi ci o więzienie? – domyśliła się Vanessa. – Marcin został zaatakowany, to ta karta z facetem z kijem. Jego prześladowcą jest długowłosy diabeł, który wsadził go do więzienia. To ma sens. Tylko nie
posuwa chyba do przodu sprawy jego odnalezienia. – Nie podoba mi się ta interpretacja. – Lena pokręciła z dezaprobatą głową. – Jest zbyt prostacka. Karty nie powinny wszystkiego tłumaczyć tak dosłownie. Z tego, co mówisz, można by ułożyć komiks. A następna karta po prostu wskazałaby nam miejsce, w którym znajduje się to więzienie, tak? Vanessa zatrzepotała rzęsami. – To by było genialne. Następna karta to… – Pochyliła się nad notesem. – Cholera, Ewa nie wiedziała za bardzo, jaka to karta. Mówiła tylko, że to jacyś żebracy. – Może chodzi o Dworzec Centralny? – zasugerował Konstanty. – Znajdziesz, Leno, tę kartę? Korektorka wzruszyła ramionami. – Jest kilka kart, które mogłyby się nadawać. A co Karma powiedziała Ewie? – Bieda… Tak przynajmniej Ewa to zapamiętała. Nie mamy się raczej czego złapać. Lena odwróciła się do komputera. – To całkiem dobra wskazówka. Przypominam sobie taką kartę… To chyba były monety. Tak… Pięć monet. Na ekranie zobaczyli dwoje żebraków brnących przez śnieg pod kościelnym witrażem. – Trzeba by to pokazać Ewie. – Lena się zasępiła. – Mogę się przecież mylić. Ale jeśli to ta karta, to oznacza, że z planów Marcina nic nie wyjdzie. A jeśli będzie się w ten szemrany interes pchał, to skończy się to dla niego i jego najbliższych totalną katastrofą. – A jeśli karta wskazuje miejsce uwięzienia? – Konstanty puknął palcem w monitor. – Uważam, że powinniśmy poszukać takiego budynku. Gdzie mogą być takie witraże? Może trzymają go w kościele? Lena wstała od komputera i uniosła głowę. Wciąż była co najmniej pół metra niższa od Konstantego, ale gniew dodawał jej centymetrów i siły. – Czy cię porąbało!? – prawie krzyknęła. – Wiesz, kiedy te karty powstały? W trzynastym wieku! A rysunki na talii Ridera-Waite’a w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku. Czy naprawdę myślisz, że przez całe wieki wszystko podporządkowane było temu, żeby pokazać nam miejsce, w którym długowłosy diabeł ukrył dziennikarza „Świata Aut”? – Popatrzmy na to racjonalnie – próbował ją uspokoić Konstanty. – Przecież ustaliliśmy już, że nie ma czegoś takiego jak magia, nie? A kartami i wróżbami rządzą jasne, czytelne reguły, których jeszcze do końca nie poznaliśmy, ale już wiemy, że istnieją… – Tak jak gwiazdy i planety – dorzuciła Vanessa. – Nikt tam jeszcze nie był, ale nie kwestionujemy tego, że gdzieś tam w kosmosie są. I umiemy określić nawet
odległość, która nas od nich dzieli, choć żeby tam dolecieć, trzeba by poświęcić tysiące lat. – To ma być racjonalizm? – Lena uniosła brwi. – Chcesz traktować tarota dosłownie, tak jak amisze Biblię? I to jest według ciebie nowoczesne, naukowe podejście? – A co proponujesz? – zjeżyły się Konstanty. – Żeby szukać analogii naszego życia? To może lepiej powróż nam z fusów. Albo jesteśmy racjonalistami, albo nie! Ja nie wierzę w magię, choć podzielam wasze obawy, że za tym wszystkim stoi nawiedzona czarownica, której Ewa… a właściwie Kuba, nadepnął na odcisk. – To naprawdę idiotyczne. – Sandra westchnęła. – Karma jest doskonałą wróżką. Potrafi pomóc ludziom. Tylko chyba nie powinna brać się do tarota. Ewa mówiła, że pytała ją o Marcina i dowiedziała się jakichś strasznych rzeczy. Vanessa przewróciła kartkę w notesie. – Dziesięć pucharów. – To wspaniała karta… – ożywiła się Lena. – Rewelacja! – Karma twierdziła, że to było małżeństwo Ewy z Tomkiem. Oczywiście zanim się rozstali. Sandra skrzywiła się lekko. – No nie wiem. Znam Ewę parę ładnych lat i nigdy nie wyglądała na zadowoloną. Choć zgadzam się z Kaliną, że nasza supermama nie umiała docenić tego, co miała. Ja na pewno, na jej miejscu, dziesięć razy bym się zastanowiła, zanim puściłabym kantem męża, lekarza. – Potem była jakaś karta z dzieciakami wąchającymi kwiatki – kontynuowała Vanessa. – Dwójka dzieci – przytaknęła Lena. – Chłopiec i dziewczynka. – Według tej czarownicy świadczy to o niedojrzałości związku – dodała Vanessa. Lena wzruszyła ramionami. – Muszę się zastanowić. Trochę mnie to dziwi. – No i na koniec księżyc. – Mam dla nas bilety! Odwrócili się od komputera Leny i spojrzeli na uśmiechniętą okrągłą twarz Romka. – Jakie znowu bilety? – jęknął Konstanty. – To wspaniale! – Sandra podbiegła do dyrektora artystycznego i pocałowała go w policzek. – Na co idziemy? – Podwójne zaproszenie – wyjaśnił Romek, rozwiewając wątpliwości Konstantego co do tego, kogo miał na myśli, używając zwrotu „dla nas”. – Ktoś mi podrzucił na biurko. Ty oczywiście nie masz z tym nic wspólnego? Mrugnął porozumiewawczo do Sandry.
Vanessa przewróciła oczami i mało dyskretnie wsadziła dwa palce do szeroko otwartych ust, symulując wymioty. – No coś ty… – Sandra cała promieniała. Przytuliła się do ramienia Romka. – Pokaż te bilety. Do teatru? Och, uwielbiam teatr. – Bilety dostali najlepsi pracownicy, wskazani osobiście przez szefową – rzuciła od biurka asystentka naczelnej. – Chyba od sponsora. Albo z ministerstwa… Nie wiem. Będą sobie dawali ordery i chcą mieć zapewniony PR. Nie ma się co napalać. To jakaś zwykła akademia ku czci. A przy okazji… Vanessa! Naczelna prosi cię do siebie. Z nowymi tematami na styczeń. Vanessa zaklęła pod nosem i sięgnęła po notes. Gdy podniosła głowę, zobaczyła stojącą w otwartych drzwiach gabinetu postać. Marietta Szuster opierała się plecami o framugę i bardzo uważnie jej się przypatrywała. Vanessa czuła, jak to spojrzenie przenika przez nią i penetruje najgłębsze zakamarki jej duszy. I bardzo jej się to nie spodobało.
ROZDZIAŁ XXV – Co ty tu robisz? Mężczyzna w nonszalancko rozchełstanym fartuchu lekarskim wzruszył ramionami. – Co ty tu, do jasnej cholery, robisz? – powtórzyła twardo Ewa, a potem nagle jakby uszło z niej powietrze i się rozpłakała. Tomasz przysiadł na brzegu łóżka i pogłaskał ją po policzku. – Pięknie wyglądasz, zwłaszcza gdy się tak mażesz. – Po co przyjechałeś? – fuknęła na niego. – A zresztą może i dobrze. Trzeba się zaopiekować Kubą. Nie mówiłam ci wszystkiego… Tomasz uniósł brwi i równocześnie niemal automatycznym gestem sięgnął po powieszoną na poręczy łóżka metalową ramkę z kartą pacjentki. – No, wszystko w porządku. Najpóźniej jutro wyjdziesz do domu. Trzeba tylko kontrolować poziom bilirubiny u Malwinki. Prawie każde dziecko przechodzi żółtaczkę łagodnie, ale powinno się uważać. – Widziałeś… – zawahała się na moment – Malwinkę? Tomasz spojrzał na dziecko śpiące w przezroczystej plastikowej wanience na kółkach, tuż przy łóżku Ewy. Wpatrywał się uważnie w pięknie zarysowane półotwarte usta, delikatny meszek na brzoskwiniowej skórze dziewczynki i małe rączki z paluszkami jak u lalki. – Będzie piękna. Po mamusi. Wiesz… – odwiesił kartę na miejsce – cały czas liczę i zastanawiam się, czy… Ewa położyła mu palec na ustach. – To dziecko Marcina, przykro mi. – Skąd wiesz? Kochaliśmy się, gdy do mnie przyjechałaś. Chcieliśmy się zejść. Nie pamiętasz? – Pamiętam, że gdy się dowiedziałeś, że jestem w ciąży, to mnie zostawiłeś. – Może popełniliśmy błąd? Ewa odwróciła twarz do ściany. Zacisnęła wargi w cienką kreskę. Co ma mu powiedzieć? Że od miesięcy sama zadaje sobie to pytanie? – To ty… A zresztą to już nie ma znaczenia. Jesteśmy po błyskawicznym rozwodzie, a ja nawet… – przymknęła oczy, starając się powstrzymać łzy – a ja nawet po ekspresowym ślubie. Więc nie ma do czego wracać… Tomasz wstał, ziewnął szeroko i przeciągnął się, trzymając złączone dłonie. – Ostatnio niewiele spałem. Mam za sobą prawie dwadzieścia godzin lotu i włóczenia się po lotniskach. Skoro u ciebie wszystko jest wspaniale, to chciałbym spotkać się z Kubą. Martwię się o niego. Ten zamach terrorystyczny na szkołę… On jest dość wrażliwy, nie wiem, czy nie powinienem go na jakiś czas zabrać do siebie.
– Pisali o tym w „Arusha Timesie”? – spytała z przekąsem Ewa. – No proszę, Tanzania nie jest jednak na końcu świata, jak mi kiedyś mówiłeś. – Czytam codziennie polskie gazety w internecie – sucho odpowiedział Tomasz. – I choć pewnie nie wyglądam na szczególnie lotnego i nigdy nie byłem ani nie jestem idealnym ojcem, to jednak interesuję się życiem mojego syna. Wiem, do której chodzi szkoły, klasy, jakie ma oceny z fizyki, jak ma na imię jego dziewczyna… – Ja już czasami nie nadążam. – Ewa ciężko westchnęła. – Mam wrażenie, że te dziewczyny… Machnęła ręką i spojrzała na prześcieradło przykrywające jej brzuch. Wciąż trudno jej było się przyzwyczaić, że Malwinka już się urodziła i nie nosi jej pod sercem. Cieszyła się, patrząc na półprzymknięte oczka śpiącej córki, jej maleńki nosek i kciuk tkwiący pomiędzy cienkimi jak papier wargami, ale z drugiej strony czuła, jakby utraciła coś ważnego. Dziecko jeszcze niedawno należało tylko do niej, dziś było samodzielnym bytem. Zaczęło życie na własny rachunek. Ewa może, a nawet powinna jej pomóc. Jej obowiązkiem jest wykarmienie i wychowanie córki, ale ta oddychająca samodzielnie istotka nie da się już zapędzić z powrotem do brzucha. Za parę lat pójdzie do przedszkola, nauczy się jeździć na rowerze, pisać SMS-y do chłopaków, skończy studia, aż w końcu zniknie z życia matki, by zamieszkać z facetem, który będzie się z nią kochał, kłócił i kroił cebulę na sałatkę. – Gdzie jest Kuba? – Tomasz powtórzył pytanie i dotknął policzka Ewy. Oderwała wzrok od śpiącego niemowlęcia i pokręciła głową. – Nie wiem… Zadzwoń do niego. Jest u rodziców Marcina. Czekaj… – Zmarszczyła czoło. – Była tu jego dziewczyna i coś mówiła. Nie pamiętam… Że jest bezpieczny? Tak, chyba tak. Byłam rozkojarzona. Pewnie, że jest bezpieczny! U rodziców Marcina w Zielonce nic mu nie grozi. – W Zielonce? – Tomasz uniósł brwi. – Tam, gdzie był ten wybuch i zginęli policjanci? Ewa usiadła gwałtownie i w tym samym momencie jęknęła, bo wciąż czuła się, jakby pogryzła ją sfora dzikich psów. – Jaki wybuch? O czym ty mówisz? Tomasz sięgnął po zniszczoną skórzaną torbę. Odpiął zatrzask i przez chwilę w niej grzebał, nim wyjął złożoną byle jak gazetę. Podał ją Ewie i wskazał tekst na pierwszej stronie. Szybko przebiegła wzrokiem kilkanaście linijek i zmięła kartkę w papierową kulę. – A to kurew. Ukryła twarz w dłoniach. Tomasz przypatrywał jej się z rosnącym niepokojem. – Skąd wiesz, że to ten dom? Ewa wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. W tym tekście adresu nie podają, ale nie chce mi się wierzyć w taką czarną serię. – Ewo, tam zginęło dziesięć osób! Z domu nie została ani jedna cegła. W ziemi zionie wielka dziura, jak po World Trade Center! Gdzie jest Kuba? – Możesz mi podać telefon, leży na parapecie? Tomasz odczepił aparat od kabelka, który tkwił w ładowarce podłączonej do gniazdka przy oknie i podał go Ewie. – Sandra? – Ewa przycisnęła telefon ramieniem do brody i jednocześnie pogłaskała łysą główkę dziecka leżącego w plastikowej rynience. – Możesz coś dla mnie zrobić? Odszukaj Natalię, tancerkę z Romy. To dziewczyna Kuby. Była dziś u mnie i powtarzała, że wszystko u niego w porządku. Mam wrażenie, że ktoś tu przede mną coś zataił. Wiesz, co mam na myśli? Nieważne. Spróbuj namierzyć Kubę. To się robi irytujące. Tak… Nie, nie przejmuję się. Muszę się jakoś trzymać. Jakieś wieści o Marcinie? Ciągle nic? Przyjechał Tomek… – Spojrzała na eksmęża i uśmiechnęła się blado. – Tak, to on. Mam nadzieję. Powodzenia! Daj mi znać! Ewa odłożyła telefon i spojrzała na Tomasza. – Musisz go znaleźć i stąd zabrać. Dzieją się tu przerażające rzeczy. Czy w to wierzymy, czy nie, Kuba jest w poważnym niebezpieczeństwie. Tomasz pokiwał głową. – Nie pytaj skąd, ale to wiem. Dlatego właśnie przyjechałem. * Kalina podeszła do motocykla i położyła kask na siedzeniu. Zdjęła blokadę z koła, wyciągnęła dźwigienkę ssania i włączyła starter. Silnik zaskoczył od razu i zaczął pracować równym, dźwięcznym basem. Parkingowy pomachał jej, nie wychodząc z małej budki przy szlabanie. Wróżka wzruszyła ramionami, krzywiąc się z niesmakiem. Zbyt dużo o nim wiedziała, żeby dać się nabrać na nieśmiały uśmiech i maślane oczy mężczyzny zniszczonego alkoholem i latami spędzonymi w więziennej celi. Kupiony na bazarze dowód osobisty dał mu nową tożsamość i umożliwił podjęcie pracy stróża, ale nie zmienił jego przeszłości, którą Kalina czytała z pobrużdżonej twarzy niczym z pierwszej strony tabloidu. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjęła telefon i w tym samym momencie rozległ się cichy dzwonek. – Nie bój się, chcę jej pomóc. – Kalina swoim zwyczajem darowała sobie wszelkie wstępy. – Powiedz mi tylko, gdzie on jest? Ta dziewczyna gdzieś go ukryła, prawda? Z telefonem wciąż przyciśniętym do ucha kucnęła i zredukowała ssanie do połowy. Silnik przestał dudnić i zaczął pracować niemal bezgłośnie. – Tak przypuszczasz? – Wyprostowała się i wolną ręką zaczęła upinać włosy, by zmieściły się pod kaskiem. – No nic… To jakiś ślad, ale czy wiedzie w do-
brą stronę, to się okaże. A jak twoje sprawy? Zdjęła kask z siedzenia i powiesiła na kierownicy. Usiadła na motocyklu i złożyła metalową podpórkę. Nagle wyprężyła się i zdecydowanym ruchem wyłączyła silnik. – Cieszę się, że to się tak potoczyło, ale muszę kończyć. Zdzwonimy się i pogadamy kiedy indziej. Zamknęła telefon i włożyła go do kieszeni zasuwanej na zamek błyskawiczny. Kopnięciem rozłożyła podpórkę i zsiadła z motocykla. Zwolniła kluczykiem zapadkę i uniosła siedzenie ze skaju. Ukazało się wnętrze silnika. Kalina ostrożnie sięgnęła do środka i spomiędzy zwojów kabli wyciągnęła małe zawiniątko. Uważnie przyjrzała się kłębkowi włosów z wetkniętymi kawałkami szkła i cienkimi gwoździami. Pokręciła z niedowierzaniem głową, po czym odetchnęła głęboko i podeszła do budki parkingowego. – Panie Włodku, widział pan, jak ktoś majstrował przy moim motocyklu? Starała się nadać swojemu głosowi neutralną barwę, żeby mężczyzna nie odebrał jej pytania jak ataku na jego nieudolność i brak kompetencji, ale i nie robił sobie nadziei na flirt. Strażnik zdjął czapkę z daszkiem i podrapał się w niemytą od tygodni głowę, pokrytą lepką od brudu szczeciną. – A co? Coś zginęło? Kalina spojrzała mu w oczy. Wytrzymał dwie sekundy, po czym spuścił wzrok. Wróżka odwróciła się, cisnęła kłębek włosów na trawnik i założyła kask. Obserwująca to z oddali Natalia ukryła twarz w dłoniach. Czuła, że posunęła się za daleko. Mama ostrzegała ją, by nie próbowała stosować czarnej magii, dopóki nie będzie w pełni gotowa. Natalia nie posłuchała, a teraz przyjdzie jej za to zapłacić. Odsłoniła się przed Karmą i efekt był taki, że ta wiedźma stała się dzięki jej błędom jeszcze silniejsza. A co gorsza, wie już z całkowitą pewnością, gdzie jest Kuba… Natalia ostatni raz spojrzała na motocyklistkę, odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę przystanku autobusowego. W głowie słyszała drwiący śmiech Karmy. * Marcin usiłował jakoś się zasłonić, ale ręce wciąż miał wykręcone do tyłu i skute na plecach kajdankami, więc tylko pochylił brodę i dzięki temu przyjął chlust zimnej wody z wiadra na czubek głowy, a nie na twarz. Wstrząsnęły nim dreszcze. – Prosiłeś o szklankę wody? – zapytał uprzejmie starszy mężczyzna i przysunął metalową lampę w stronę więźnia. Dzięki temu, choć usiadł bardzo blisko, jego twarz tonęła w mroku.
Marcin potrząsnął głową, rozsiewając wokół deszcz kropel. Spod półprzymkniętych powiek omiótł całe spore pomieszczenie bez okien. Jedna część, pod ścianą, tonęła w mroku. Wysoko sklepiony sufit oświetlały wiszące na gołych kablach żarówki. Betonowa podłoga kontrastowała z ceglanymi, dużo starszymi ścianami, przypominającymi mury twierdzy krzyżackiej w Malborku, którą zwiedzał podczas szkolnej wycieczki w liceum. Oderwał wzrok od wystających ze ściany cegieł i znów spojrzał pod światło na zarys postaci swojego prześladowcy. – Po raz setny powtórzę, że nie mam pojęcia, o co wam chodzi. – A ja po raz sto pierwszy poinformuję cię, że mamy bardzo dużo czasu. Pstryknął zapalniczką i zaciągnął się dymem. – Sytuacja jak z Kafki, co nie? – mruknął. – Nie wiem. – Marcin zmrużył oczy, usiłując dostrzec twarz rozmówcy. – Nie czytałem. – A szkoda, bo gość pisał bardzo pouczające książki – powiedział śledczy pogodnie. – Gdybyś trochę więcej czytał, to może oszczędzilibyśmy sobie mitręgi. Wiedziałbyś, że opór nie ma sensu, bo każdy, powtarzam, każdy kiedyś pęknie. Zepsujesz sobie zdrowie, zmarnujesz młode życie, a nic nie zyskasz. Nawet chwały męczennika, bo nikt się o tobie nie dowie. Jeśli stąd wyjdziesz, to tylko na naszych warunkach. – Pan Mareczek, prawda? – Marcin wpatrywał się intensywnie w ciemną postać ukrytą za lampą. – Wrócił pan do starego zawodu? A więc miałem rację, że te pieprzone piramidy finansowe były tylko wabikiem na naiwniaków. – Widzę, że odzyskujesz humor. To dobrze. Nigdy nie lubiłem przesłuchiwać ponuraków, którzy bredzili tylko o honorze, Bogu i ojczyźnie. To mnie dołowało. Marcin zamknął oczy. Ze stresu miał w żołądku lodową bryłę. Nie wiedział, ile minęło od aresztowania, nie miał pojęcia, gdzie jest. Ale z całych sił walczył, by nie wpaść w panikę. Siedział na niewygodnym krześle już od paru godzin. Przemoczone ubranie kleiło się do ciała, powoli zaczynał tracić czucie w wykręconych rękach. – Tu nie wolno spać! Emerytowany kat z wysiłkiem podniósł się i sięgnął po kolejne wiadro. – Przestań! – W otwartych drzwiach stanął Krystian Borek i spojrzał z naganą na śledczego. – Daj spokój z tym kubłem i zgaś tę cholerną lampę, nie jesteśmy na gestapo! Marcin niemal się roześmiał. – A więc mamy już drugiego dobrego glinę? Coś wam się pomyliło. Jeśli pan Mareczek był dobry, to powinieneś walić mnie po mordzie i przeklinać po niemiecku. A ty zamiast tego krzyczysz na tego biednego staruszka. Chciał dobrze.
Sam go poprosiłem o odrobinę wody. – Stul pysk! Myślisz, że jesteś jakimś cholernym Jamesem Bondem? – wydyszał emeryt prosto w twarz Marcina, a potem odsunął się i popatrzył niepewnie na Borka. – Mam mu porządnie przypierdolić? Krystian skrzywił się z niesmakiem. – To nie ma sensu. Przysunął sobie metalowe krzesło. – Marcin, nie wygłupiaj się. Byliśmy prawie kumplami, a to coś dla mnie znaczy. – Uśmiechnął się. – Nie pozwolę, żeby cię tu zakatowali. Ale musisz mi trochę pomóc. Nie mogę cię cały czas pilnować. Mam swoje życie, a ten… – Tak, wiem… – przerwał mu Marcin. – Jesteśmy kumplami, ale musisz od czasu do czasu wyjść na siku, a tego starego sadystę świerzbią brudne łapska. I wtedy mam przegwizdane. – Może chociaż popieszczę go prądem? – zaproponował śledczy. – Proszę spojrzeć, kapitanie, tu mamy takie małe urządzonko… Marcin wzdrygnął się i natychmiast tego pożałował. Emerytowany kat uśmiechnął się z satysfakcją. – Prosta sprawa. – Borek potrząsnął wypielęgnowanymi włosami, co na moment upodobniło go do narcystycznego księcia ze Shreka. – Podpiszesz papier o współpracy, potwierdzisz zeznania swojego przyjaciela, który powiedział nam dużo ciekawych rzeczy, i elegancko wracasz do domu. Nie musisz nic dodawać. Wystarczy nam to, co wiemy od Jacka. Ale przepisy nie pozwalają sformułować aktu oskarżenia, jeśli nie mamy zeznań drugiego świadka. Jak widzisz, to czysta formalność. Pomożesz nam i sobie. A tak przy okazji, nie jesteś ciekaw, czy twoje dziecko jest zdrowe? – Jak ty musisz cierpieć, że urodziłeś się za późno… – Marcin pokręcił głową. – Taki talent się ubekom zmarnował! Prawda, panie Mareczku? Borek wzruszył ramionami. – Mylisz epoki. Mnie nie obchodzą twoje poglądy polityczne, tylko układ przestępczy. To ja służę wolnej niepodległej Polsce, a ty jesteś czarnym charakterem. Przez twoje milczenie zginęli policjanci. – Co ty pieprzysz!? – Zataiłeś, że twój ojciec miał na posesji skład ruskiej amunicji. Marcin szarpnął się gwałtownie do przodu. – Mojego ojca w to nie mieszaj! Emeryt położył mu dłoń na karku i wcisnął w krzesło, aż chrupnęło. – Zginęli niewinni ludzie. A wiesz, że żona jednego z nich była w ciąży? No, ale tobie nie zależy na własnym dziecku, to miałoby zależeć na cudzym? Marcin wyprostował się z trudem, tylko tyle, na ile pozwalał żelazny ucisk na karku.
– Nie wiem, o czym mówisz, ale dobrze, że wspomniałeś o dziecku. W sądzie opowiem dokładnie i ze szczegółami, jak porwaliście mnie i nie udzieliliście pomocy rodzącej kobiecie. To już koniec – wydął pogardliwie wargi – kapitanie, koniec kariery marnego agencika. – Wręcz przeciwnie. – Borek uśmiechnął się zimno. – Dostanę za ciebie awans. Ale nie robię tego dla orderów. I nie o ciebie chodzi. Gra idzie o znacznie większą stawkę. – O władzę? – zapytał kpiąco Marcin. – Uwzięliście się na starego Woźniczkę, żeby skompromitować go przed wyborami? Naprawdę wierzycie, że ludzie się oburzą i wyjdą na ulicę? – Chodzi tylko o sprawiedliwość. – W dupie mam taką sprawiedliwość! – wrzasnął Marcin. Borek wstał i westchnął cicho. – I co – szydził Marcin – powiesz teraz: „Kacie, czyń swoją powinność?”. Emerytowany funkcjonariusz spojrzał na Borka, który nieznacznie skinął głową. Marcin zacisnął powieki, czekając na ból. Zaczął w myślach odliczać. Trzy, dwa, jeden…
ROZDZIAŁ XXVI – Jak to, nie macie legitymacji służbowych? Co to w ogóle za porządki? Kuba, nie zmieniając tempa, skręcił w bok i ominął oficera BOR-u, który przed chwilą zatrzymał dwoje muzyków z orkiestry. Na zapleczu sceny roiło się od tajniaków systematycznie przeczesujących teatr. Drzwi do pokoju, który do niedawna zajmował Kuba, stały teraz otworem, a w środku kręciło się kilka osób. Chłopak pogratulował sobie intuicji i refleksu. Zdążył wyjść w ostatniej chwili, a „borowik” zamiast niego zaczepił mężczyznę, który szedł z dziewczyną chwiejącą się na niebotycznych obcasach. – Czy ktoś może potwierdzić waszą tożsamość? – drążył oficer. – Skąd mam wiedzieć, że naprawdę pracujecie w orkiestrze? – Wszyscy nas tu znają! – prychnęła dziewczyna. – Ja was nie znam. A to sprawa kluczowa – upomniał ją surowo BOR-owiec. – Pracujemy tu od lat i nigdy nie było takich cyrków. – Dobiegający czterdziestki muzyk pokręcił głową z niedowierzaniem. Oficer spojrzał na niego z niechęcią i wskazał palcem szary futerał. – Proszę otworzyć te skrzypki! – To nie są „skrzypki”. – Muzyk znów pokręcił głową, ale posłusznie otworzył nowoczesną skrzyneczkę z poliwęglanu. – A co? – zjeżył się funkcjonariusz. – Karabin? Jaja sobie robisz? Przecież widzę, że skrzypki! – To altówka, PANIE komisarzu. Muzyk zaakcentował wyraźnie swój dystans do zbyt jego zdaniem bezpośredniego BOR-owca. – Wszystko jedno. – Oficer wzruszył ramionami i popatrzył pytająco na dziewczynę. – A ty? Gdzie twoje skrzypki? – Gram na flecie… Kuba otworzył ciężkie drzwi przeciwpożarowe i znalazł się w nieznanej sobie części teatru, na zapleczu kanału orkiestry. W pomieszczeniu oświetlonym zwisającą z sufitu gołą żarówką stały wielkie pudła z dykty, służące kiedyś do przewożenia harf, i rozlatujące się pianino z powyrywanymi klawiszami, szczerbate jak uśmiech siedmiolatka. Rozejrzał się niepewnie. Gdzieś z oddali dobiegał narastający odgłos kroków. Gorączkowo omiótł wzrokiem korytarz i dostrzegł półprzymknięte metalowe drzwi. Przecisnął się przez nie i o mało nie runął na wyślizganym stopniu schodów w ciemność. Jak ślepiec zaczął macać ścianę, próbując odnaleźć kontakt, ale tylko wzdrygnął się, natrafiając na lepką, zwiewną pajęczynę. Zaczął schodzić ostrożnie, krok za krokiem. Po dwudziestu stopniach dotarł do piwnicy. Było tu znacznie chłodniej, pachniało stęchlizną. Krew pulsowała mu w skroniach. Powoli zaczął się uspokajać. Otaczająca go
ciemna pustka przerażała go i jednocześnie chroniła. Zamknął oczy i usiadł na zimnej cementowej posadzce. Starał się myśleć racjonalnie. Jeśli nie będzie oddalał się od schodów, to za jakiś czas powinien bezpiecznie wrócić na górę. Natalia wspominała coś o wizycie jakichś rządowych szych na dzisiejszym przedstawieniu. Ma też przyjechać angielski milioner, który jest autorem Upiora w operze. Może to normalne, że ochrona prezydenta, czy też premiera, musi przeszukać każde miejsce, w którym pojawią się oficjele? Rutynowa sprawa. Za pół godziny będzie po wszystkim. A nawet jeśli go znajdą, to przecież nikt mu nic nie zrobi. Co najwyżej wyrzucą go z teatru na ulicę. Nie ma przy sobie bomby, a nawet scyzoryka. Nie wygląda jak brodaty talib. Czego, do jasnej cholery, ma się bać?! Ale z drugiej strony instynkt podpowiadał mu, że dzieje się wokół niego zbyt dużo niepokojących rzeczy, by mógł spokojnie czekać na to, co przyniesie los. Wciąż jeszcze nie otrząsnął się z szoku po tym, jak na jego oczach wyleciał w powietrze dom dziadków. A wcześniej ten wariat, który strzelał w gimnazjum. Gdyby nie Natalia… Poczuł ukłucie w sercu. Tęsknił za nią. Każda minuta bez niej była trudna do zniesienia. Przy niej życie wydawało się łatwiejsze, prostsze. Była starsza, mądrzejsza od niego, ale nie wykorzystywała przewagi wieku i doświadczenia. Z jakichś powodów go lubiła. Słuchała uważnie jego paplaniny, śmiała się z żartów, choć inne dziewczyny te same dowcipy kwitowały ironicznym wzruszeniem ramion. Była pierwszą kobietą, która patrzyła na niego jak na mężczyznę, a nie jak na irytującego nastolatka. A jednocześnie było w niej coś z dziecka. Kuba miał ochotę ją przytulić, ochronić, dać w zęby każdemu, kto ośmieliłby się zrobić jej krzywdę. Drgnął niespokojnie i otworzył oczy. Wciąż było ciemno, ale miał pewność, że usłyszał jakiś trzask. Wyobraził sobie wielkiego szczura, który skrada się w jego kierunku, i o mało nie krzyknął ze strachu i obrzydzenia. Serce zaczęło mu walić w piersi jak oszalałe. I w tym momencie zapaliło się światło. – Tu jest zejście do starego schronu przeciwlotniczego. Głos należący niewątpliwie do starszego majstra stolarskiego, który oprowadzał niedawno po teatrze Kubę i Natalię, dobiegał ze szczytu schodów. Kuba zadarł głowę i dostrzegł na górnym stopniu dwie pary butów. – Drzwi były uchylone – powiedział z naganą ktoś drugi, zapewne oficer BOR-u dokonujący inspekcji. – Musimy zejść na dół. – To zajmie nam minutę. Z tej piwnicy nie ma drugiego wyjścia. A wie pan, że schron to część osiemnastowiecznych katakumb? Budynek teatru zbudowano na miejscu najstarszego warszawskiego cmentarza i… – Nie jestem z Warszawy – przerwał mu oficer. – Nie interesują mnie stare cmentarze, tylko terroryści i wariaci. Pan idzie pierwszy… Pan Staszek ruszył w dół, milcząc wymownie. Miał żal do BOR-owca, że
traktuje go jak pionka i nie chce nawet wysłuchać jego opowieści o historii teatru. – Brudno tu… – Oficer z niesmakiem powiódł wzrokiem po zakurzonych ścianach, zastawionych starymi szafami z metalowymi plakietkami informującymi, że meble są własnością Operetki Warszawskiej. Na podłodze walały się szczątki połamanych foteli, jakieś zapomniane rekwizyty i kawałki dekoracji z czasów, gdy urzędniczki pocztowe i gospodynie domowe wzruszały się wyśpiewywanymi na scenie perypetiami miłosnymi hrabiny Maricy i zaśmiewały z żartów podpitego Eisensteina na balu u księcia Orlovskiego. – Co jest w tych szafach? – zapytał BOR-owiec, wskazując rząd mebli niknący w mroku po drugiej stronie przestronnego pomieszczenia. – Śmieci. – Majster wzruszył ramionami. Nie miał ochoty rozmawiać z tym ignorantem. Oficer, dla uspokojenia sumienia, otworzył drzwi najbliżej stojącej szafy. W środku był stos gazet erotycznych z połowy lat dziewięćdziesiątych i puste butelki po bułgarskim koniaku „Słoneczny Brzeg”. Z odrazą dwoma palcami zamknął drzwi szafy i wytarł ręce papierową chusteczką. Kuba chciał krzyknąć, żeby nie odchodzili i otworzyli drugą szafę, ale nie był w stanie wydobyć głosu. Sparaliżował go strach, a na jego ustach zaciskała się dłoń w białej eleganckiej rękawiczce. * – Żadnych biletów nie ma. – Vanessa oparła się o drzwi prowadzące do kas. – Jakaś niunia wmawiała mi najpierw, że dziś nie grają przedstawienia, a najbliższy spektakl, na który zostały jakieś pojedyncze bilety, jest w styczniu. Jak się na nią wydarłam, żeby nie robiła ze mnie idiotki, przyznała, że mają zamkniętą imprezę. Tylko na zaproszenia. – Może spróbujemy wejść na legitymację prasową? – podsunął Konstanty. – Przecież chyba zależy im na czwartej władzy i… – Mamy podwójne zaproszenie – niepewnym głosem przerwał mu Romek. – Może po prostu pójdziemy z Sandrą za kulisy, znajdziemy tę tancerkę, a wy tu spokojnie poczekacie? Są tu chyba jakieś fajne knajpki? – A w sumie dlaczego ty nie masz zaproszenia? – zdziwił się Konstanty, patrząc na Vanessę. – Ja to wiadomo… Nigdy nie będę w jej typie. Ale ty? – Co ja? – Obruszyła się Vanessa. – Co ty insynuujesz? Że jestem lesbijką? Że Marietta jest homo? Już nic nie rozumiem. – Jesteś z jej ekipy – zauważyła Sandra. – Wszyscy nowi, których sprowadziła do „Kobiety Modnej”, dostali zaproszenia. Pieszczoszki… Vanessa wzruszyła ramionami i ciaśniej zawiązała pasek płaszcza. – Nie jestem z „jej ekipy”. Nigdy z nią wcześniej nie pracowałam, a przejście z „Błysku” negocjował ze mną jeszcze Stary. To był zbieg okoliczności, że
przyszłam niemal równocześnie z Szuster. I, jeśli sprawi ci to przyjemność, powiem ci, że prawdopodobnie wywalą mnie najdalej po trzymiesięcznym okresie próbnym. Konstanty odwrócił się gwałtownie. – Co ty mówisz!? Wypluj to, natychmiast! Co ta suka ci dzisiaj nagadała? – Nie ma się nad czym rozwodzić… – Vanessa machnęła z rezygnacją ręką. Nie miała ochoty wracać do przykrej rozmowy, która odbyła się po południu w gabinecie naczelnej. Marietta w krótkich żołnierskich słowach wyraziła swoje niezadowolenie ze współpracy z kierowniczką działu zagranicznego. Wszystkie pomysły Vanessy wydały jej się „trywialne”, „wtórne” i „beznadziejne”. Dała jej miesiąc na przedstawienie „sensownego planu” zmian w gazecie. Po upływie trzydziestu dni zapowiedziała weryfikację. Napomknęła też, że jest zirytowana tym, iż Vanessa, zamiast skupić się na pracy, prowadzi, jak się wyraziła, „bujne życie towarzyskie”. Najwyraźniej zauważyła, że Vanessa zaprzyjaźniła się z Konstantym, Sandrą i Ewą, a omija z daleka sprowadzone do redakcji zausznice nowej naczelnej. Tak czy inaczej, kierowniczka działu zagranicznego przeczuwała, że jej dni w „Kobiecie Modnej” są policzone. Może powinna poprosić Karmę o wróżbę dotyczącą pracy? – Na szczęście masz dzianego faceta – zaszczebiotała Sandra i puściła oko do Romana. – Nie musisz, jak większość śmiertelników, martwić się o spłatę kredytu czy o drobne na życie i benzynę. W głosie Sandry można było wyczuć cień zazdrości, ale Vanessa, zamiast się obrazić, posłała jej przyjazny uśmiech. Rzeczywiście, od pięciu lat mieszka z miłym chłopakiem, który doszedł do stanowiska dyrektora kreatywnego jednej z największych warszawskich agencji reklamowych. Nie myśleli o małżeństwie, ale osiągnęli poziom stabilizacji pozwalający spokojnie patrzeć w przyszłość. Ich związek nie opierał się na szaleńczej miłości, która po niemal wulkanicznej erupcji zostawiłaby po sobie jedynie hektary spalonej ziemi i czarny popiół. Byli najlepszymi przyjaciółmi, a kochali się niejako „przy okazji”. Łączyło ich głębokie porozumienie, wspólne zainteresowania, pasje i seks. Właśnie w tej kolejności. – To co robimy? – Roman spojrzał znacząco na zegarek. – Chciałbym wam pomóc, ale czuję, że nie jestem w temacie. Nie znam tego Kuby ani tancerki. Może to Konstanty powinien pójść z Sandrą do teatru? – Nie ma mowy! – zaprotestowała graficzka, a kierownik działu mody ironicznie wydął wargi. – Po prostu zapytajcie o Natalię – zasugerowała Vanessa. – My obstawimy wejście dla artystów. Jeśli dziewczyna jest taka fajna, jak mówi Kostek, to jakoś się z nią skontaktujemy. Doprowadzi nas do Kuby i będziemy mogli zabrać go do domu. Przecież nie może siedzieć w nieskończoność w tym teatrze.
Ostatnie słowa musiała niemal wykrzyczeć. Ulicą Nowogrodzką zbliżał się na sygnale konwój rządowych samochodów w asyście policyjnych motocykli. Romek i Sandra szybko się pożegnali i zniknęli w drzwiach prowadzących do teatralnego foyer. Do rozpoczęcia przedstawienia został zaledwie kwadrans. – Hej! Tu jesteście?! Vanessa odwróciła się i spojrzała zdziwiona na dwie postacie po drugiej stronie ulicy, stojące przed Radio Cafe. – To chyba Lena. – Vanessa wskazała brodą niską kobietę w okularach, która przyzywała ich gwałtownymi gestami. – Ale co to za facet obok niej się na nas wydziera? Konstanty pokręcił z niedowierzaniem głową. – To Tomek, były mąż Ewy. Co go tu, do licha, sprowadziło z Zanzibaru? * Kolumna samochodów zatrzymała się przed głównym wejściem do teatru Roma, a ochraniający konwój policjanci na motocyklach wjechali przez otwartą bramę na podwórko studnię. Łagodnie pochylona rampa wiodła stąd na zaplecze sceny. Tędy, kilka tygodni przed premierą, dostarczono wielkiego gipsowego słonia i co większe fragmenty dekoracji do pierwszego aktu Upiora w operze. Małe drzwiczki prowadziły do awaryjnego wyjścia z kanału orkiestry. Kilku muzyków, paląc papierosy, obserwowało z zainteresowaniem parkujące motocykle. Maszyny budziły respekt. Wyglądały jak muskularne stalowe bizony, zdolne na jedno skinienie dosiadających je jeźdźców zerwać się do szaleńczej szarży. Funkcjonariusze z rezerwą przyglądali się muzykom, jakby zastanawiali się, czy powinni jednak wylegitymować grupę mężczyzn w czarnych koszulach, ściskających w rękach złociste trąbki i puzony. Jeden z policjantów, wciąż jeszcze w kasku, zbliżył się do nich, a gdy się rozstąpili, wolnym krokiem wszedł do budynku. Tuż za progiem Kalina uwolniła się od nakrycia głowy i wraz ze skórzaną kurtką odłożyła je ostrożnie na stertę starych nut. Potrząsnęła burzą czarnych włosów i zaśmiała się bezgłośnie. Czuła, że los jej sprzyja. * Gdy kroki ucichły, a skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów ostatecznie potwierdziło, że drzwi na górze zostały zamknięte, uścisk dłoni na ustach Kuby zelżał i chłopiec mógł wreszcie odetchnąć. – Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem? – zapytał męski głos. Kuba zamrugał, choć w ciemności nic nie widział. Serce biło mu wciąż bardzo mocno, ale ciepły głęboki baryton wydał się znajomy. – Teraz cię puszczę i postaram się zapalić światło. Nie krzycz, bo obaj możemy mieć kłopoty.
Kuba poczuł, że mężczyzna zrobił krok do tyłu. Pstryknął kontakt i gdzieś w głębi korytarza zapaliło się światło, którego blada poświata dotarła aż do wnętrza szafy. Odwrócił się i znów o mało nie krzyknął ze strachu. Przed nim stał postawny mężczyzna w białej, nieco staroświeckiej koszuli, z długimi czarnymi włosami spływającymi na wykrochmalony gors. Jego twarz w połowie przysłaniała silikonowa maska. – Upiór? – Chłopak ze zdumienia otworzył szeroko oczy. – Kamil, prawda? Aktor wydawał się nieco zawiedziony. – Tak łatwo mnie rozpoznałeś? Uważasz, że jestem za mało demoniczny? – Nie! Jesteś w porzo! – szybko zapewnił Kuba. – Gdybym nie widział musicalu, tobym się posikał ze strachu. Na bank! Kamil odetchnął z ulgą i się uśmiechnął. – Jesteś tym chłopakiem z fanklubu, który zaczął chodzić z Natalią, prawda? Tym razem Kuba spojrzał na niego zdziwiony. – Wiesz o takich rzeczach? Aktor klepnął go po kumpelsku w ramię. – To jest teatr. Wieści szybko się rozchodzą, a przyjaciółki Natki nie należą do najbardziej dyskretnych na świecie. Zapadła niezręczna cisza. Kuba rozglądał się po ciasnym wnętrzu szafy, która zamiast tylnej ścianki miała otwarte drzwi wiodące do korytarza oświetlonego rzędem niewielkich żarówek. – Masz tu swoją kryjówkę? Tak samo jak Eryk… Kamil roześmiał się cicho i pociągnął Kubę za rękaw. – Chodź, skoro już tu jesteś, to ci coś pokażę. Ale to musi zostać między nami, dobra? Szli wąskim korytarzem, kilka razy skręcając pod kątem prostym. Co parę metrów z sufitu zwisała mała energooszczędna żarówka. – Instalacje elektryczne były w ścianach i pod sufitem. Wystarczyło wkręcić nowe lampki – powiedział aktor, uprzedzając pytanie chłopaka. – Przewody są jeszcze niemieckie, z czasów wojny, ale trzymają się całkiem nieźle. Stanął przed masywnymi drzwiami i spojrzał Kubie w oczy. – Nikt o tym miejscu nie wie. I chcę, żeby tak zostało. Rozumiemy się? Kuba skinął głową. – Jasne. Ale… nie uważasz, że to w sumie dość dziwnie wygląda? Nikt o tym nie wie, tylko ty? Nie kumam, o co kaman… Kamil pchnął drzwi i weszli do sporego pomieszczenia. Powietrze lekko zalatywało stęchlizną. Pod jedną ze ścian na drewnianym krześle siedział kościotrup w mundurze oficera SS i garnkowatym hitlerowskim hełmie. Na kościstym przedramieniu miał zetlałą czerwoną opaskę z czarną swastyką. Na środku sali stał czarny fortepian. Wokół porozstawiano krzesła, niczym na widmowej sali koncertowej.
– Gdy dostałem rolę upiora, zacząłem się intensywnie przygotowywać. – Kamil podszedł do fortepianu i nacisnął kilka klawiszy, a niestrojony od ponad pół wieku instrument zajęczał boleśnie. – Nauczyłem się na pamięć swoich kwestii, poznałem nuty. Przeczytałem nawet książkę Gastona Lerouxa, na podstawie której Andrew Lloyd Webber skomponował musical. Ale wciąż nie czułem się gotowy. I wtedy doszedłem do wniosku, że muszę zejść pod ziemię, żeby lepiej poznać psychikę upiora. – Albo samemu się nim stać… – mruknął Kuba. – Nieźle jesteś porąbany. – No właśnie! – podchwycił Kamil. – Musiałem się stać Erykiem upiorem i poczuć jego emocje. Rozumiesz… Nie, nie rozumiesz. Jest taka metoda pracy w teatrze, którą wymyślił rosyjski reżyser Konstanty Stanisławski. Ale co ja opowiadam dzieciakowi… Usiadł przy fortepianie i z wściekłością uderzył pięścią w klawisze. Kuba skrzywił się, fałszywy akord odbił się w podziemnej komnacie wielokrotnym echem. – Myślisz, że jestem głupi? – oburzył się chłopiec. – Wiem, o co ci chodzi. Wczuwałeś się w rolę jak ten aktor, który grał Aragorna we Władcy pierścieni, no nie? – On nazywa się Viggo Mortensen i jest moim idolem… – westchnął Kamil. – Facet przez trzy miesiące spał na ziemi i łaził w skórzanym kaftanie z mieczem na plecach. Dzięki temu nie musiał „grać” króla Gondoru, tylko po prostu się nim stał. Powinien dostać za to Oscara. Widzę, że łapiemy wspólny feeling. Kuba skinął głową i wolno podszedł do spoczywającego na krześle szkieletu. – To na serio czy z plastiku? Aktor na niemiłosiernie rozstrojonym fortepianie spróbował zagrać początek Dla Elizy Beethovena, ale po kilku taktach przerwał. – Jasne, że kostuch jest prawdziwy, choć raczej nie z tamtej epoki. Wiesz, że tu był kiedyś cmentarz? – Roześmiał się. – Jasne, że wiesz, bo pan Staszek mówił o tym temu policjantowi. Kuba wzruszył ramionami. – Słyszałem o tym już wcześniej. Ten majster chyba opowiada o tym każdemu, czy ktoś chce słuchać, czy nie. Kamil odchylił się na krześle i wyjął z kieszeni spodni całkiem współczesny zegarek. – Mamy mało czasu. Dziś mają być jakieś przemowy i przedstawienie zacznie się później, ale ja i tak za kwadrans powinienem być na górze, bo inspicjent zacznie mnie szukać po całym teatrze. – Sięgnął po płaszcz wiszący na haku przytwierdzonym do ściany i zarzucił go sobie na plecy. – Nie jest ci zimno? Ogrzewania nie zdążyłem jeszcze zainstalować… Ale w sumie i tak mam niezłą garderobę. Kuba przytaknął i dotknął pudła fortepianu.
– Można uwierzyć, że naprawdę jesteś upiorem, który od lat mieszka w podziemiach teatru. – Naprawdę? – Kamil uśmiechnął się zadowolony. – No, to znaczy, że mi się udało. A to wszystko dzięki temu panu. Skinął w stronę ceglanej ściany, na której wisiał duży plakat. Był stary i pożółkły, ale w nowoczesnej antyramie z IKEA prezentował się całkiem okazale. Kuba podszedł bliżej i spojrzał w twarz mężczyzny, który miał czarne cwaniackie oczy, długi haczykowaty nos i ciemną zmierzwioną brodę. Cały dół plakatu zajmował tytuł filmu, w trudnym do odcyfrowania alfabecie. – To Jud Süs, czyli Żyd Suss – wyjaśnił Kamil, stając obok nastolatka. – Film przeklęty. Kręcono go w czeskiej Pradze i tu, w Warszawie, w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, na zlecenie szefa propagandy Trzeciej Rzeszy, Józefa Goebbelsa. Uznawano go za najbardziej antysemicki obraz wszech czasów. Po wojnie większość kopii została zniszczona. Sam reżyser, Veit Harlan, odkupił za ciężkie pieniądze jedną z ostatnich taśm i publicznie spalił. Oczywiście już w latach pięćdziesiątych, gdy popieranie nazizmu przestało być modne. – I znalazłeś tu ten plakat? – zdziwił się Kuba. Aktor pokręcił głową. – Nie tu, tylko w dawnym niemieckim schronie pod orkiestronem. Tam, gdzie się spotkaliśmy. Żeby wczuć się w rolę Eryka, zacząłem łazić nocami po podziemiach teatru. Nawet nie masz pojęcia, ile tu jest różnych pomieszczeń i przejść. Kiedyś były tu katakumby, podczas budowy teatru część korytarzy zamurowano, a inne wykorzystano na składy i piwnice. Niemcy musieli się o tym dowiedzieć, budynek był oddany do użytku zaledwie trzy lata przed wojną, więc nie było trudno znaleźć ludzi, którzy go budowali. Po wojnie część poniemieckich śmieci wyrzucono, a resztę schowano, zapewne z zamiarem zrobienia kiedyś porządnej inwentaryzacji, na którą nikt nie miał ani sił, ani ochoty. Po zamianie operetki na teatr musicalowy w piwnicach znalazło się kolejnych kilka ton śmieci, a w przyszłości, gdy musical zniknie ze sceny, robiąc miejsce dla czegoś innego… może znów dla kina, jak w latach trzydziestych… piwnice przyjmą resztki naszej dzisiejszej historii. – Mówiłeś coś o jakimś Żydzie… – przypomniał Kuba, widząc, że Kamil zaczyna gubić wątek i zerka niecierpliwie na zegarek. – Racja. Ten plakat wisiał na ścianie, zasłaniając drzwi do korytarza, którego nikt nie otwierał od jesieni tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Wydało mi się to zabawne, że ktoś powiesił Żyda Sussa w piwnicy. – Dlaczego? – Kuba cofnął się dwa kroki i usiadł na zakurzonym krześle obok kościotrupa. Kamil owinął się ciaśniej płaszczem i zatarł zgrabiałe dłonie. – Widziałeś Bękarty wojny Quentina Tarantino? – odpowiedział pytaniem.
Chłopiec wzruszył ramionami. – Jasne. Super był ten Niemiec, Till Schweiger. No i zabawny nazista ze śmieszną fajką. A co? – Pamiętasz, jak Brad Pitt i kompania rozwalają całe szefostwo Trzeciej Rzeszy w kinie? Mało brakowało, a ta historia wydarzyłaby się naprawdę właśnie tu, w warszawskiej Romie. Na premierę Żyda Sussa, latem tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, przyjechał tu sam Adolf z wierchuszką SS, a Armia Krajowa przygotowała na niego zamach. Mieli wpuścić do loży zajmowanej przez Hitlera stado zarażonych dżumą szczurów. Ale w ostatniej chwili coś poszło nie tak i szczury rozbiegły się po teatrze… Kuba wzdrygnął się i rozejrzał niespokojnie, jakby spodziewał się, że gryzonie sprzed siedemdziesięciu lat wciąż mogą czaić się w mroku. – Wkręcasz mnie. Kamil pokręcił głową. – Wrzuć sobie to w Google, to się przekonasz. Opowiedział mi to nasz nieoceniony majster historyk. Ale poszperałem w internecie i, cholera, nasz Stasio miał rację. – Nie boisz się tak samemu tu przychodzić? – zapytał Kuba, nie odrywając zafascynowanego wzroku od kościotrupa w hitlerowskim hełmie. Aktor roześmiał się, podniósł rękę i odsunął na bok plakat. Ukazała się niewielka półka szerokości dwóch cegieł. Leżało na niej niewielkie zawiniątko. Kamil ostrożnie wziął je do rąk i rozwinął tłustą szmatkę. W środku był połyskujący oksydowaną stalą pistolet. – Parabellum – szepnął Kuba z nabożną czcią. Tym razem Kamil uniósł brwi. – No proszę… Uczą takich rzeczy w gimnazjum? – No coś ty! – Chłopak machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej muchy. – W szkole? Po prostu miałem kiedyś paru kumpli, którzy bardzo interesowali się militariami. Ich poglądy na politykę i w ogóle na Polskę może były trochę nie tego… ale o broni wiedzieli wszystko. Jakbyś chciał kiedyś sprzedać tę giwerę albo jakieś inne pamiątki po… – zająknął się – no wiesz… po Niemcach, to mogę dać ci namiary. Kamil zdecydowanym gestem zawinął pistolet w szmatę i umieścił z powrotem na ukrytej za plakatem półce. – Musimy już iść. Za parę minut zaczyna się spektakl. – A ten smutas? – Kuba wskazał kościotrupa. – Po drugiej stronie są dwa wyjścia, jedno prowadzi do katakumb, gdzie leży jeszcze kilkuset podobnych suchych gości. Tego przyprowadziłem sobie do towarzystwa i ubrałem w znalezione hitlerowskie łachy. – Niezła kompania… – Kuba wstał z krzesła, otrzepał ubranie i ruszył do
drzwi. – Choć raczej ja na twoim miejscu zaprosiłbym jakąś Christine. – Myślisz, że nie próbowałem? – Aktor westchnął ciężko. – Ale wbrew temu, co pewno o mnie słyszałeś, dziewczyny jakoś za mną nie przepadają. Chyba je czymś odstraszam. Nie lubią mojego poczucia humoru i tego, że jestem bezpośredni. Nie znoszę tych ich idiotycznych gierek, podchodów. Kuba, z ręką na klamce, odwrócił się do Kamila. – A drugie wyjście? – Prowadzi do starej katowni gestapo. Byłem tam raz i więcej się nie wybieram. Tobie też nie radzę. Przygnębiający widok. Kuba pokiwał głową i o nic już nie zapytał.
ROZDZIAŁ XXVII – O tej porze zamawiasz jajecznicę? Zwariowałeś? Lena popatrzyła na Konstantego wyraźnie zdegustowana. – A cóż to, nie wolno? – Wzruszył ramionami. – Dziewiętnasta to idealny moment na wysokokaloryczne śniadanko. Całe pokolenia artystów wczesnym wieczorem zaczynał opuszczać kac po intensywnych towarzysko nocach i te najróżniejsze Degasy i Toulouse-Lautreki nabierały apetytu na małe co nieco. – Ja się z chęcią podłączę. – Tomasz skinął na kelnerkę. – Po całych miesiącach jedzenia na zmianę mango i kassawy z tuńczykiem marzy mi się porządna polska jajecznica na szynce. Vanessa spojrzała na wyświetlacz telefonu komórkowego. – Ciągle nic. Albo Sandra nie odnalazła tej Natalii, albo, co według mnie jest dużo bardziej prawdopodobne, skupiła się na trzymaniu Romka za rączkę i zapomniała, po co tam polazła. – Coś mi mówi, że właśnie po to poszła do tego teatru – mruknęła z przyganą Lena. – A z tym Romeczkiem to się jakoś tak dziwnie spiknęli. Najpierw on nie chciał, a potem nagle zaczął za Sandrą szaleć jak małolat. – Mężczyzna zmiennym jest… – sentencjonalnie westchnął Konstanty. – A kropla drąży skałę. Strzała Amora potrafi porazić nawet najtwardsze kawalerskie serce. – Przestań pieprzyć jak potłuczony. – Vanessa ziewnęła szeroko, zasłaniając usta wierzchem dłoni. – Jestem prawie pewna, że znaleźlibyśmy jakieś bardziej racjonalne wytłumaczenie. – Na przykład jakie? – prychnął Konstanty. – Twierdzisz, że znasz naukowe, najlepiej matematyczne, rozwiązanie fenomenu miłości? No to jesteś pewną kandydatką do Nagrody Nobla! Tylko nie wiem jeszcze w jakiej kategorii. Biologia? Fizyka? Nie… chyba jednak chemia! Przerwali na moment dyskusję, bo kelnerka postawiła na stole talerze z gorącą jajecznicą. Vanessa, udając, że robi to machinalnie, sięgnęła do koszyczka po świeżą, jeszcze ciepłą bułkę, przełamała ją na pół i zanurzyła w jajecznicy Konstantego. – Mogłaś sobie zamówić, a nie kraść mi posiłek! – fuknął na nią. – Mogę wam to naukowo wytłumaczyć i łaskawie nie będę się za to domagała Nobla – oznajmiła Lena. – Miłość to nic innego jak odpowiednie reakcje chemiczne zachodzące w mózgu. Naukowcy dość dobrze to zbadali. Działają na nas feromony, które wzbudzają… – Ale co to ma do Sandry? – przerwał jej Konstanty i spojrzał pytająco na Tomasza. – Co mówią o tym księgi medyczne? Lekarz się roześmiał.
– W gruncie rzeczy wszystkie bodźce dadzą się przełożyć na język chemii. Akcja powoduje reakcję i stymulację odpowiednich rejonów kory mózgowej. – Stymulację? – Konstanty skrzywił się z odrazą. – Na miłość boską, nie przy jedzeniu! – Nie każda stymulacja jest od razu masturbacją. – Vanessa znów zerknęła na wyświetlacz komórki. – Wciąż nic. Najwyraźniej nasze gołąbki cały czas się wzajemnie intensywnie stymulują. Widzieliście, jakie pończochy włożyła dziś Sandra? – A zwróciliście uwagę, od czego to się zaczęło? – spytała Lena, patrząc uważnie na Konstantego i Vanessę. Konstanty potarł w zamyśleniu czubek głowy. – Bo ja wiem? Jakoś tak trzy dni temu. Romek olewał Sandrę, aż nagle przestał snuć opowieści o żonie i dzieciach, a zaczął się do niej mizdrzyć. – Love story wystartowało, gdy poszli razem do kuchni na herbatę – doprecyzowała Vanessa. – Ależ ta herba ma właściwości – zakpił Konstanty. – Ho, ho! Trzy łyki i jestem twój! – Żebyś wiedział. – Lena pokiwała głową. Vanessa spojrzała na nią z zainteresowaniem. – Czyżbyś myślała o… nie, to przecież idiotyczne. – Napój miłosny? – domyślił się Tomasz. – Jak w Tristanie i Izoldzie? – Żeby lekarz mówił coś takiego… – Konstanty złapał się za głowę. – To skandal! Rozumiem, że za sprawą viagry pewne argumenty stają… stają się twardsze, ale to czysta chemia, która z miłością nie ma nic wspólnego. – Sam sobie zaprzeczyłeś – zauważyła Vanessa. – Skoro ewolucja uczuciowa Romka dokonała się w sferze duchowej, a nie tylko fizycznej, to oznacza, że mamy do czynienia z miłością. – A konkretnie z miłością od pierwszego łyku herbaty – uściśliła Lena. – Coś mu sypnęła do fusów? – Konstanty pokręcił z niedowierzaniem głową. – Zadała mu lubczyku? Mandragory? Żeń-szenia? Kiedyś na suku w Hurghadzie sprzedali mi taki specyfik i Jonasz… – O, nie! – zaprotestowała Lena. – Naprawdę nie chcę tego słuchać. Nowogrodzką przejechały dwie karetki na sygnale. Konstanty z niepokojem odprowadził je wzrokiem, po czym odwrócił się do Vanessy: – Ciągle nic? – Nic. Zaczynam się martwić. Jedyna pociecha to to, że Roma jest teraz chyba najlepiej strzeżonym miejscem w Polsce. Skoro nawet nam nie udało się tam wejść, to tym bardziej nie wlezie tam żaden zahipnotyzowany oszołom z pistoletem. – A pamiętasz ten rosyjski teatr? – Konstanty aż zadrżał z niepokoju. – Tam
też grali jakiś musical i dostało się do środka całe czeczeńskie komando. – Dajcie spokój! – Tomasz nerwowo poprawił się na krześle. – Musimy coś zrobić. Może po prostu spróbuję przekonać portiera, żeby wywołał jakoś Kubę. Pewnie siedzi w garderobie tej dziewczyny… – Nie, tam na pewno go nie ma – powiedziała z przekonaniem Lena. Vanessa spojrzała na nią uważnie i uniosła brwi w niemym pytaniu. Korektorka westchnęła głośno i splotła dłonie, wyginając palce. – Dlatego właśnie dzwoniłam do Ewy, a ona poprosiła, żebym przyszła tutaj z Tomkiem i spotkała się z wami. Chodzi o to, że postawiłam tarota… Konstanty uniósł się z oburzenia, ale Vanessa popchnęła go z powrotem na krzesło. – Zapytałam tarota, gdzie jest Kuba – ciągnęła Lena. – I dostałam odpowiedź… Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjęła sfatygowaną kartę i położyła na stole. – To ten obrazek co wtedy? – zapytała Vanessa, wpatrując się w postacie żebraków brnących przez śnieżną zamieć. – Moim zdaniem Kubę i Marcina odnajdziemy w tym samym miejscu. Muszą być gdzieś razem – powiedziała korektorka stanowczo. – I na pewno nie jest to teatr. – To żebracy pod kościołem. – Konstanty starał się nadać swojemu głosowi lekki, kpiący ton. – W Polsce zawsze, gdy się dobrze wychylisz, zobaczysz jakiś kościół. Żebraków na Dworcu Centralnym są całe chmary, a śnieg… słuchałem progonozy przed wyjściem z domu, będzie padał od przyszłego tygodnia. Wystarczy, że troszkę poczekamy. A w międzyczasie, Tomku, proszę, zapisz Lenie jakieś proszki na ezoteryczne zapalenie mózgu. Tomasz z niezbyt mądrą miną potarł niegolony od co najmniej dwóch dni policzek. – Gdzieś musiałem popełnić błąd, skoro mój syn i facet, w którym zakochała się moja żona, rozumieją się tak dobrze, że razem znikają. – Daj spokój! – Konstanty otwartą dłonią walnął w blat, aż zabrzęczały sztućce i filiżanki na sąsiednim stoliku. – To, że jakiś cholerny tarot ma tę samą kartę dla Marcina i Kuby, o niczym przecież nie świadczy. A już na pewno nie o tym, że byłeś złym ojcem! Lena chrząknęła znacząco. – Co znowu? – zirytował się Konstanty. – Wiesz coś więcej na ten temat? Korektorka skinęła głową. – Ewa zapytała Karmę o swój związek z Marcinem i dowiedziała się interesujących rzeczy. Zastanowiłam się nad tym i doszłam do wniosku, że… Ale, Tomku, to nie będzie dla ciebie miłe.
Tomasz machnął ręką. – Miło nie było już od wielu lat. Miałem czas przyzwyczaić się do myśli, że Ewa potrzebuje kogoś innego. Młodszego, nowego, bardziej interesującego… Lena poprawiła okulary. – Sytuacja jest niezręczna, ale przebrnijmy przez to jak najszybciej. Pamiętacie? Ewa zapytała Karmę o jej związek z Marcinem i wyciągnęła trzy karty. Kobietę i mężczyznę pod tęczą, dzieciaki i księżyc. – Karma mówiła, że to rozwalone małżeństwo, dziecinny nowy związek i… nie pamiętam – wtrąciła się Vanessa. – W każdym razie nie było to dla Ewy sympatyczne. – Od początku coś mi tu nie grało. – Lena w zamyśleniu zaczęła wodzić palcem po krawędzi kieliszka. – Nie rozumiem, dlaczego wróżka była tak negatywnie nastawiona do tego faceta. – Może nie lubi dwudziestokilkulatków, którzy uwodzą cudze żony? – zasugerował Tomasz. Korektorka pokręciła głową. – Rzecz w tym, że ona wszystko interpretowała na niekorzyść Marcina. Nawet karty, które ewidentnie są dobre. Tęcza, czyli dziesięć pucharów, wcale nie powinna oznaczać małżeństwa Ewy i Tomka. – Na pewno nie oznacza. Nigdy nie było między nami bajkowo – zgodził się lekarz. – To raczej harmonijny związek dwojga ludzi, których łączy uczucie i wspólne pasje. – Lena wpadała w trans. – Sześć pucharów, czyli dwójka dzieci: starszy chłopiec podaje bukiet kwiatów małej dziewczynce, to według mnie sygnał, że Kuba i Malwinka będą zgodnym rodzeństwem. A księżyc… No, tu jest problem. Bo to jest akurat bardzo kiepska karta. Oznacza fałsz. Vanessa sięgnęła po notes i przez chwilę szeleściła kartkami, szukając odpowiedniego ustępu. – Mam! – Na jej twarzy błąkał się ironiczny uśmieszek. – Ten tarot nie jest taki głupi. Ewa wspomniała, że trzecią kartę wybrała Karma. – No to wszystko jasne – ucieszyła się korektorka. – Karty same zaprzeczyły jej „rewelacjom”. Mówiła bzdury i tarot natychmiast to skontrował. – Marcin i Kuba rzeczywiście tak dobrze się dogadują? – zapytał cicho Tomasz. – Rozumiem, że są w dobrej komitywie, bo dzieli ich mniej lat, ale nie spodziewałem się, że obaj znikną i będę musiał szukać ich pod jakimś kościołem. – Mogę ci zadać osobiste pytanie? – Konstanty uśmiechnął się nieśmiało do Tomasza. – Dlaczego przyjechałeś akurat teraz? – A co? – Tomasz uniósł brwi. – Spodziewasz się odpowiedzi, że szaman z wioski, w której pracuję, ostrzegł mnie, że syn ma kłopoty? A może tego, że według jakiejś masajskiej przepowiedni mogę pomóc mojemu dziecku, ale najpierw
powinienem odnaleźć mężczyznę, który śpi z jego macochą? – Naprawdę słuchasz jakiegoś murzyńskiego wróżbity? Teraz to dopiero mnie zawiodłeś! – jęknął Konstanty. – Jak lekarz może wierzyć w takie bzdury? Tomasz uspokajająco poklepał go po ramieniu. – Nie załamuj się. Od lat nie mamy w Nungwi szamana. A nawet gdyby był i powiedział mi, że mam odnaleźć syna u kolejnego męża mojej żony, to pewnie bym taką radę zignorował. Prawdziwym powodem mojego przyjazdu tutaj były alarmujące e-maile od Kuby. Jak rozmawiałem z nim ostatnio przez Skype’a, wydawał się rozbity i przerażony. Jednak gdy wysiadłem z samolotu na Okęciu i dowiedziałem się o porwaniu Marcina, którego nota bene nawet lubię, a przynajmniej nie prowadzę z nim wojny podjazdowej, to mnie nieźle trzasnęło. Po tym, co powiedziała Lena, jestem pewny, że musimy zacząć od odnalezienia tego faceta. A wtedy znajdziemy i Kubę. – To paranoja! – Nie, Konstanty, to logika – powiedziała Vanessa. – Co tu, do cholery, tak wyje? W oddali słychać było zbliżające się sygnały karetek pogotowia i radiowozów. Pojazdy wyłoniły się zza zakrętu i zatarasowały całą Nowogrodzką. Tomasz wstał gwałtownie, przewracając krzesło. – Cholera! Coś się dzieje! Dzwoń do Sandry! Niech kończy randkę i zabiera się do szukania Kuby! * Kuba patrzył z niedowierzaniem na scenę. Rozgrywał się na niej spektakl zdecydowanie odbiegający od scenariusza, tak dobrze znanego w dwudziestu krajach na sześciu kontynentach. Autor Upiora w operze, Andrew Lloyd Webber, stał na środku sceny, tuż koło przykrytego brezentową płachtą żyrandola. Ściskał w rękach wielki bukiet, a na jego szyi dyndał medal, którym przed momentem udekorował go Wincenty Woźniczko. Chwilę po dekoracji minister padł na deski, uderzony w nerki kolbą pistoletu maszynowego. Gdy pięciu mężczyzn ubranych w policyjne mundury i czarne kominiarki przerwało uroczystość wręczania orderów, widownia poderwała się na równe nogi. Wybuchła panika spotęgowana tym, że jeden z uzbrojonych stróżów prawa puścił krótką serię w sufit. Zapewne myślał, że jak na amerykańskich filmach uspokoi wzburzony tłum. Efekt był jednak dokładnie odwrotny: podniósł się dziki wrzask, a pechowy strzelec padł jak rażony piorunem. To obudziła się z letargu ochrona ministra i oficerowie BOR-u ukryci wśród publiczności, otworzyli ogień do napastników. W odpowiedzi padły strzały z balkonów, gdzie z kolei swoje stanowiska obserwacyjne mieli policyjni snajperzy. BOR-owcy zasłonili własnymi ciałami skulonych na fotelach członków rządu i ściskając pistolety, próbowali przez ukryte
w rękawach garniturów mikrofony skoordynować ewakuację swoich podopiecznych z teatru. W pobliżu stołu inspicjenta, zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym przycupnął Kuba, pieklił się Borek. Ubrany był w kamizelkę kuloodporną narzuconą nonszalancko na marynarkę Hugo Bossa (zapiętą nie za ciasno, żeby nie pognieść drogiego materiału). Ciskał do krótkofalówki komendy okraszone niezbyt wyszukanym repertuarem przekleństw. Przezornie nie wychylał się z kulis, zapewne z uwagi na strzelców, ale wciąż domagał się od kogoś o kryptonimie „Zero Pięć”, żeby raportował mu przebieg zdarzeń. Kuba ze swojego miejsca widział fragment sceny, na której wciąż nieporuszony stał kompozytor, a u jego stóp leżał martwy policjant. Minister Woźniczko uniósł na centymetr głowę z desek sceny i zaczął powoli pełznąć w stronę oddalonego o pięć metrów pulpitu inspicjenta. Borek patrzył z przerażeniem na czołgającego się w jego stronę człowieka i wydzierał się na „Zero Pięć”, żądając, by ten jak najszybciej „zdjął wronę”. Ale najwyraźniej podwładny agenta był w innej części teatru albo nie chciał narażać życia, by spełnić jego życzenie, w każdym razie Woźniczko dotarł na czworakach do końca sceny, poderwał się na nogi i rzucił do ucieczki. Krystian Borek warknął do radiotelefonu ostatnie soczyste przekleństwo i zastąpił ministrowi drogę. Woźniczko próbował go ominąć, a widząc determinację w oczach przeciwnika, zamachnął się i kopnął go z całych sił. Gdyby cios dotarł do celu, Borek nie miałby szans tego przeżyć. Lecz lata ćwiczeń nie poszły na marne. W ostatniej chwili odchylił się i kopnięcie minęło go o milimetry, rozrywając mu spodnie na wysokości bioder. Woźniczko nie dostał drugiej szansy i Borek złapał jego stopę, równocześnie kopiąc go w kostkę drugiej nogi. Starszy mężczyzna padł na podłogę, wzbijając obłok kurzu. To go uratowało, bo kolejne kopnięcie Borka miało mu wybić resztki zębów. Jednak cios wymierzony na ślepo uwiązł w leżącym na deskach zwoju lin od dekoracji. Minister zdążył się odczołgać i odwrócić w stronę napastnika. Borek miał przewagę młodości i wyszkolenia, ale Woźniczko górował nad nim życiowym doświadczeniem. Tysiące godzin treningów na sali gimnastycznej wyrzeźbiły sylwetkę agenta i przygotowały go do sportowych zmagań na bokserskim ringu, jednak nigdy nie musiał walczyć o życie. A Woźniczko wychował się w latach sześćdziesiątych na warszawskim Grochowie, gdzie takie pojedynki były chlebem powszednim. Agent skoczył w stronę podnoszącego się z klęczek mężczyzny, a ten błyskawicznie zmniejszył dystans i złapał go za wystające spod kamizelki kuloodpornej klapy marynarki. Wykorzystując siłę prącego naprzód Borka, Woźniczko padł na plecy, równocześnie prostując nogi. Borek wykonał w powietrzu łuk i spadł z trzaskiem na pulpit inspicjenta. Andrew Lloyd Webber ocknął się ze stuporu i odwrócił głowę w stronę narastającego grzechotu. Metr za jego plecami ożył ukryty pod plandeką żyrandol. Liny mocujące go do sufitu drgnęły i wielka dwustukilogramowa lampa zaczęła sunąć w stronę Anglika. Kompozytor w jednej chwili odzyskał władzę w nogach. Z prze-
rażeniem w szeroko otwartych oczach skoczył w stronę widowni. Na moment zachwiał się nad krawędzią kanału orkiestry, ale żyrandol, nabierając prędkości, uderzył go w plecy. Najsłynniejszy autor musicali runął w głąb orkiestronu, wypuszczając wielki bukiet czerwonych róż, które zasypały porzucone na krzesłach instrumenty. Borek otarł krew sączącą się ze złamanego nosa i nieporadnie zeskoczył na wyślizgane deski podłogi. Żyrandol w tym czasie pokonał pół drogi do sufitu i zatrzymał się z chrzęstem, a potem zaczął w przyspieszonym tempie wracać na scenę. Nie dotarł tam jednak. Znów się zatrzymał i poszybował do góry. Po rozbitym pulpicie inspicjenta, wśród rozmaitych przycisków i suwaków, błądziły niebieskie iskry. – Chodźmy stąd. Tu jest naprawdę niebezpiecznie! Kuba odwrócił wzrok od chyboczącego się na stalowej linie żyrandola i spojrzał na policjantkę, która wyłoniła się zza kurtyny. Miała piękne, długie, czarne włosy związane w koński ogon, a w ręku trzymała niewielki izraelski pistolet maszynowy. – To uzi? – Kuba pokazał palcem broń. Policjantka wzruszyła ramionami. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ale wiem, że za chwilę zrobi się tu bardzo nieprzyjemnie. Ci kretyni… – wskazała ludzi na widowni, którzy z zainteresowaniem śledzili dziki taniec żyrandola nad swoimi głowami; niektórzy próbowali to nawet nagrywać komórkami – powinni spieprzać stąd, bo za chwilę ta kupa żelastwa spadnie im na łby. Ale im się pewnie wydaje, że uczestniczą w historycznym wydarzeniu, o którym będą później nawijali w telewizji śniadaniowej. – To się urwie? – Kuba pokręcił z niedowierzaniem głową. – Powinna ich pani ostrzec! – Za późno… O, spójrz! Policjantka odwróciła się w stronę rzędów obitych czerwonym suknem foteli i z satysfakcją patrzyła, jak żyrandol, wraz ze stalowymi linami i hakami, które mocowały go do sufitu, w snopie iskier spada na widownię pełną wrzeszczących z bólu i przerażenia ludzi. – Koniec widowiska! Podniosła pistolet i rozejrzała się zdziwiona. Kuby nie było. Zaklęła soczyście i ruszyła w stronę otwartych drzwi prowadzących z kulis do bufetu.
ROZDZIAŁ XXVIII – Pani kochana! Co one tam wyrabiają, te ludzie!? Ewa brnęła ostatkiem sił z toalety do pokoju, przytrzymując się piaskowej lamperii. Jednak zaintrygowana ekscytacją grubej salowej odwróciła się i spojrzała na nią z niepokojem. – Chyba „ci ludzie”, pani Krysiu… – Te ludzie normalnie powariowały! – ciągnęła starsza kobieta, wskazując pulchnym palcem ekran telewizora ustawionego przy ścianie w pokoju pielęgniarskim. Ewa stanęła, spoglądając to na półotwarte drzwi do sali, w której spała jej córeczka, to na emitujący bladą poświatę ekran. Zawodowa ciekawość zwyciężyła i Ewa podreptała w stronę telewizora. Kamera pokazywała akurat zbliżenie szerokiej twarzy lidera opozycji. – Co znowu się dzieje? Nie znoszę polityki… – Słuchaj, pani! – stanowczo nakazała jej salowa. – Słuchaj, bo to już jest koniec tej rządzącej kliki, tego układu… Ewa wzruszyła ramionami, ale postarała się skupić na monotonnym głosie polityka. „…I to już jest koniec rządzącego Polską mafijnego układu. Ostateczna kompromitacja. Żałosna klika całkowicie się zdelegitymizowała. Żądamy zdelegalizowania… Tak! Zdelegalizowania partii rządzącej i rozpisania nowych wyborów, w których nie będą mogły brać udziału te bękarty demokracji!”. Mocne sformułowanie, zauważyła w myślach Ewa. Jutro tabloidy wybiją to na pierwszych stronach. Jedne gazety opatrzą to kpiącym komentarzem, inne pójdą po linii prezesa, ale w obu przypadkach to będzie jedynie usprawiedliwienie krzyczącego tytułu Bękarty demokracji do natychmiastowej dymisji! lub, na drugą nóżkę: Skandal! Polski rząd to nie bękarty demokracji! „…podczas próby aresztowania skorumpowanego ministra poległ jeden z funkcjonariuszy, zamordowany przez siepaczy premiera. – Twarz lidera opozycji wyrażała bezmiar oburzenia. – A przecież dysponujemy niezbitymi dowodami na korupcję zarówno w resorcie kierowanym przez Wincentego Woźniczkę, jak i w jego najbliższym otoczeniu, a nawet rodzinie. Nie przyjmujemy do wiadomości, że premier o tym nie wiedział. Wiedział więc o tym i akceptował, ba, nawet czynnie popierał ten zbrodniczy układ. A jeśli nie wiedział, to świadczy to tylko o jego tragicznym poziomie kompetencji i braku zdolności do kierowania prowincjonalnym przedszkolem, a co dopiero czterdziestomilionowym krajem o tradycji sięgającej tysiąca lat…”. – Co on bredzi? – Ewa spojrzała na salową i natychmiast zdała sobie sprawę ze swojego błędu. Pracownica medyczna wydęła usta i prychnęła, rozsiewając wo-
kół kropelki śliny. – Nie bredzi, tylko prawdę wali między oczy! Tylko ślepy nie widzi, co się tu wszędzie dzieje! Dookoła sama korupcja i bieda. My jesteśmy biedni, a oni są bogaci i wszyscy, co do jednego, skorumpowani. „…Od jutra zaczynamy serię wielkich demonstracji, które mają uświadomić zbrodniczej rządowej klice, że jej miejsce jest na śmietniku historii! – Lider opozycji podniósł głos. – Wzywam was, ludu stolicy, Śląska, Małopolski, Podlasia i Kielc! Powstań z kolan i walcz u naszego boku! Nie spoczniemy, dopóki sejm się nie rozwiąże i nie zostaną rozpisane nowe wybory. Jutro premier zobaczy nasz gniew i zblednie!”. Ewa spojrzała pytająco na salową. – To co, pani Krysiu, leci pani jutro na tę demonstrację? Kobieta westchnęła i machnęła ręką. – A po co ja mam się babrać w polityce? Jutro mam wolne i już sobie zaplanowałam, że okna pomyję. Święta za pasem i lada dzień spadnie śnieg. – No, ale prezes wzywa! – Mnie tam polityka nie interesuje… – ucięła kobieta i ostentacyjnie pochyliła się nad krzyżówką. W kieszeni szlafroka Ewy zabrzęczał telefon. Rzuciła okiem na wyświetlacz, niedostrzegalnie wzruszyła ramionami i odebrała. – Dopiero co dziecko urodziłam. Nie możecie beze mnie dwóch dni wytrzymać? – rzuciła z niechęcią do słuchawki. – Chyba zwariowałaś! – zaprotestował damski miękki alt. – W takiej chwili, gdy dzieją się niesamowite rzeczy, miałabym ci zawracać głowę pracą? – Streszczaj się, Margot! – jęknęła Ewa. – Wszystko mnie boli i ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to długie i szczere roz… – Widziałaś w telewizji, co się dzieje? – przerwała jej koleżanka. Ewa stłumiła ziewnięcie. – Politycy się kłócą. Jak zwykle. Naprawdę chcesz o tym teraz gadać? Nawet nie zapytałaś, ile punktów Apgar dostała moja Malwinka. – Sorry, następnym razem to nadrobimy – zbyła ją Margot. – Ale teraz są ważniejsze sprawy. Przełącz kanał na TVN24. Nadają na żywo z teatru. – Nie wiem… – Ewa spojrzała krytycznym wzrokiem na wiekowy telewizor w pokoju pielęgniarek. – Raczej nie mają tu kablówki. A co się dzieje? – W teatrze Roma jest jakaś jatka. Policja i BOR strzelają do siebie… – Rany boskie, tam jest Kuba! – krzyknęła Ewa, a salowa zmierzyła ją karcącym spojrzeniem. – Wydaje mi się… Nie – poprawiła się Margot – nie wydaje mi się. Jestem pewna, że widziałam tam Karmę. Miała na sobie taką kamizelkę kuloodporną, jak ci z policji. Pomyślałam sobie, że powinnaś o tym wiedzieć.
– Karmę? Tę wiedźmę? – Ewa poczuła, jak grunt usuwa jej się spod nóg. Oparła się plecami o ścianę. – Jak się dowiedziałaś, że Karma szuka Kuby? Czy cały świat już o tym trąbi?! W słuchawce na moment zapadła cisza. – Karma szuka Kuby? Twojego syna? – A kogo innego, do cholery!? – jęknęła Ewa. – Co tu jest grane? – Dzwonię do ciebie… – Margot mówiła wolno i wyraźnie, jakby rozmawiała z pięcioletnim dzieckiem – …bo słyszałam, że policja zgarnęła Marcina. Tak przynajmniej mówią w redakcji. Ewa skinęła głową, coraz bardziej skołowana. – No tak, ale co to ma wspólnego z Kubą albo z Karmą? – Nie wiem, o co chodzi z Kubą – przyznała ostrożnie Margot – ale znam Karmę ładnych parę lat i kiedyś usłyszałam od niej coś, o czym chyba powinnaś się dowiedzieć. * – Kuba! To ja! Chłopak zatrzymał się gwałtownie i ciężko dysząc, objął Natalię. – Natka, chyba ją widziałem… – A oto i syn Ewy! – Zza pleców baletnicy wyłoniła się Sandra i stuknęła palcem w bark nastolatka. – Cały i zdrowy. Zadanie wykonane. Możemy wracać. – Tylko jak? – zafrasował się Romek. – Wszystkich tu zgonili i pilnują. W teatralnym bufecie panował ścisk. Aktorzy i muzycy, którzy, gdy tylko padły pierwsze strzały, uciekli z kulis sceny i z orkiestronu, znaleźli się w potrzasku. Tylnego wyjścia z teatru bronili uzbrojeni w długą broń policjanci i stanowczymi gestami dawali do zrozumienia, że nikogo nie wypuszczą z budynku, dopóki nie dostaną odpowiednich rozkazów. Kilkuosobowe patrole przeszukiwały garderoby i eskortowały do bufetu wszystkich aktorów, makijażystki, fryzjerów, szewców i pracowników technicznych. Policja wraz z agentami Centralnego Biura Antykorupcyjnego przygotowywała się do walki i cywile kręcący się po korytarzach i wchodzący pod lufy tylko utrudnialiby im zadanie. Po drugiej stronie linii frontu, która przechodziła mniej więcej przez scenę, funkcjonariusze BOR-u, po ewakuacji najważniejszych osób w państwie, obsadzili strategiczne punkty w foyer i przy głównym wejściu dla publiczności. Z widowni wciąż dochodziły stłumione strzały, ale obie strony konfliktu zaczynały się już przygotowywać do negocjacji. – Widziałeś Karmę? – zaniepokoiła się Sandra. – Poznałeś ją? Jak wyglądała? Kuba wzruszył ramionami. – Jak kobieta. Nigdy jej wcześniej nie widziałem, ale miała w ręku izraelski pistolet maszynowy.
– Może to była policjantka, albo z tych służb, co się ich teraz namnożyło? – Romek poklepał chłopaka po wystających łopatkach. – Nie ma się czym przejmować. Kuba momentalnie się zjeżył. – Ta baba trzymała uzi i nawet o tym nie wiedziała. Nie miała pojęcia o broni! Może tego nie uczą na kursach dla czarownic, ale gdyby była z policji, to przecież musiałaby się na tym choć trochę znać, co nie? – Spryciarz… – mruknął z uznaniem Romek. – A co to jest uzi? – chciała wiedzieć Sandra. – Uwaga, ona tam jest! – syknęła Natalia, patrząc na kobietę, która pojawiła się w drzwiach wiodących z kulis do bufetu. Karma szła w ich stronę, przepychając się łokciami przez tłum. Jednak gdy dotarła do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał Kuba, chłopca ani towarzyszących mu osób już tam nie było. Rozejrzała się uważnie, ale otaczała ją tylko grupa rozhisteryzowanych baletnic i chórzystek. – Będzie szturm. Zaraz zaczną nas odbijać! – scenicznym szeptem wysyczała jedna z dziewczyn. „Szturm!”, „Będzie szturm!” – wiadomość powtarzana coraz głośniej w kilkanaście sekund obiegła cały bufet. – Nie będzie żadnego szturmu! Nie wpadajcie w panikę! Nikomu nic się nie stanie! – krzyknęła Kalina, ale było już za późno. Aktorzy, muzycy i pracownicy techniczni teatru natarli na pilnujących ich policjantów, przedarli się przez pierwszy szereg zdezorientowanych strażników i pobiegli w stronę garderób. Kalina zaklęła soczyście i przymknęła oczy. Gdzieś blisko jest Kuba. Wyczuwała to jednak coraz słabiej. To ta dziewczyna, pomyślała z irytacją. Wszystko przez nią. Zamrugała, mocniej ścisnęła pistolet i dała się poprowadzić tłumowi, który uniósł ją w stronę schodów wiodących z bufetu do korytarza przed salą kameralną, a potem w dół, do garderób orkiestry. Przy każdych kolejnych drzwiach zatrzymywała się i przez kilka sekund skupiała myśli. Przed garderobą numer 9S stała nieco dłużej. Po chwili namysłu nacisnęła klamkę i macając ścianę jak ślepiec, natrafiła na kontakt. Zabrzęczała uwieszona u sufitu świetlówka, zalewając niewielkie pomieszczenie bladym zimnym światłem. Wróżka z niesmakiem omiotła wzrokiem wnętrze salki. Nie było tu okien, najwyraźniej znajdowała się już pod poziomem ulicy. Na lewo od wejścia stał zlew, po którego krawędzi dziarsko maszerowała kolonia maleńkich mrówek. Pod ścianą stała stara wiśniowa kanapa, pamiętająca jeszcze czasy Edwarda Gierka. Leżał na niej supernowoczesny opalizujący futerał od altówki z włókna węglowego, a obok malowniczo zwinięte w kłębek czarne męskie spodnie. Gdy odwróciła się w prawo, zobaczyła rachityczny stoliczek, na którym stał czajnik elektryczny w towarzystwie pięciu brudnych kubków.
Na wprost miała rząd pięciu szaf. Bez namysłu podeszła do ostatniej, stojącej przy prawej ścianie, i mocnym szarpnięciem pociągnęła mebel w swoją stronę. Pięćdziesięcioletnia szafa z głuchym łoskotem zwaliła się na podłogę. Za nią ukazała się wykafelkowana wnęka. Kalina wzruszyła ramionami i delikatnie postukała w ceramiczne kwadraty. Odpowiedziało jej stłumione echo. Cofnęła się o trzy kroki, uniosła dwiema rękami pistolet, wycelowała i pociągnęła za spust. Nic się nie wydarzyło. Ze zdziwieniem spojrzała na broń. Najwyraźniej była zabezpieczona przed przypadkowym użyciem. Kalina nie miała czasu ani nerwów, by zastanawiać się nad zawiłościami konstrukcji izraelskiego pistoletu. Złapała go więc za lufę i kolbą, niczym łomem, uderzyła w błękitne kafelki. Emaliowana powierzchnia pokryła się siatką pęknięć. Wróżka uderzyła jeszcze raz, a potem znów i znów. Na podłogę posypały się odpryski wypalonej gliny. Kilka kafelków odpadło, ukazując ciemny otwór, z którego buchnął smród zgnilizny. Kalina odsunęła się z odrazą i poczekała, aż jej nos przyzwyczai się do trumiennego odoru. A potem, powstrzymując odruch wymiotny, wyjęła z wiszącej przy pasie plastikowej pochwy długi nóż o szerokim ząbkowanym ostrzu, kilkoma cięciami powiększyła otwór i wślizgnęła się do środka. * – Na pewno jesteśmy tu bezpieczni? W głosie Romka pobrzmiewała nuta paniki. Kuba wzruszył ramionami i nawet nie próbował udzielić odpowiedzi. Zdjął kurtkę i otulił nią Natalię. Dziewczyna wciąż trzęsła się z zimna, ale popatrzyła na niego z wdzięcznością. – To nie jest prawdziwe, no nie? – zapytała Sandra, wskazując siedzącego na krześle kościotrupa w hitlerowskim mundurze. – Jesteśmy pod teatrem. To jakieś głupie sztubackie żarty… – Jak tu trafiłeś? – zainteresowała się Natalia. – Wydawało mi się, że nieźle znam Romę, ale nigdy nie znalazłam tego wejścia do podziemi. – To długa historia. Kamil… – zaczął Kuba, ale Natalia położyła mu palec na ustach. – Poczekaj! Coś słyszałam. Zastygli, wsłuchani w odległe echo regularnych stuknięć. – Może tu są po prostu normalne, zwykłe duchy? – zażartował Romek. – To całkiem możliwe – przytaknął Kuba. – W końcu jesteśmy na cmentarzu. – Nawet tak nie myśl – upomniała go Sandra. – To straszne miejsce. Czy możemy już stąd pójść? Natalia spojrzała na nią uważnie. Nie była zachwycona towarzystwem tej pary, ale tuż po rozpoczęciu strzelaniny Sandra i Romek wbiegli w kulisy, wołając
Kubę. Udało jej się powstrzymać ich przed przeszukiwaniem teatru, jednak nie mogła ich zostawić samym sobie, bo mogliby ściągnąć na siebie albo na Kubę niebezpieczeństwo. Gdy chłopak się odnalazł, próbowała dyskretnie zniknąć wraz z nim. Sandra i Romek wykazywali niestety godną podziwu determinację i refleks. Nie sposób było ich zgubić. – Stąd nie ma chyba dobrej drogi wyjścia. – Kuba się zasępił. – Możemy wrócić do teatru, ale tam może na nas czekać ta wiedźma z pistoletem. Albo chodźmy do przodu, do dawnej katowni gestapo. – Gestapo? O czym ty mówisz? – zirytował się Romek. – Wojna skończyła się ponad sześćdziesiąt lat temu. Może tam są teraz piwnice z ekskluzywnym winem albo skład węgla? – Chodźmy stąd, Romek ma rację – łamiącym się głosem poparła swojego mężczyznę Sandra. – Tu jest wystarczająco strasznie. Nic gorszego nie może nas spotkać. Natalia chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. – Jeszcze moment. – Kuba podszedł do plakatu zapraszającego na premierę filmu Jud Suis, odchylił antyramę i z ukrytej półki wziął parabellum. – Na wszelki wypadek… – wymamrotał i ruszył w stronę ciemnego otworu tunelu. Nie było tu wymienionych żarówek, więc szli po omacku, dotykając chropowatych, ociekających wilgocią ścian. Miejscami, zamiast cegieł, trafiali na długie poziome wnęki, w których spoczywały pokryte strzępami szmat kości. Korytarz kilkakrotnie zakręcał pod kątem prostym, więc po dwóch minutach stracili orientację. Jednak powietrze było coraz świeższe i to dodawało im otuchy. Po dziesięciu minutach powolnego marszu natrafili na schody wiodące w górę. Szerokie stopnie porastał wilgotny mech. Wchodzili po nich wolno, trzymając się za ręce. – Poczekajcie! – syknął Romek. Stanęli, wsłuchani w przyspieszone bicie własnych serc. – Coś słyszę, jakby jęki – szepnęła Sandra. – To na pewno stary nieużywany cmentarz? – Pomóżcie, ludzie… Kuba mocniej ścisnął rękę Natalii. – Ktoś prosi o pomoc… Ruszyli w górę, aż stanęli przed metalową kratą. Nagle Sandra przeraźliwie wrzasnęła i wierzgnęła nogą. – Coś mnie złapało za kolano! Romek podniósł telefon komórkowy, który rozbłysnął niczym miecz świetlny Luke’a Skywalkera. W błękitnym świetle zalśniła krata i wystająca przez otwór w żelaznej bramie ręka leżącego na schodach człowieka, kurczowo zaciśnięta na kolanie Sandry.
Drugą przyciskał do rany na swojej piersi. – Zaskoczyła mnie… – wycharczał, tocząc z ust krwawą pianę. – Nie zdążyłem… Chlasnęła mnie… – Gdzie jesteśmy!? Człowieku! – Romek potrząsnął wystającą przez kraty dłonią. – Wezwiemy pomoc, ale powiedz, gdzie my, do cholery, jesteśmy? – Pod kościołem Świętej Barbary – jęknął ranny i zwiesił głowę na piersi. Romek omiótł światłem komórki kratę i odnalazł wejście zamknięte na łańcuch. – Ja to załatwię – powiedział Kuba i wyciągnął parabellum. Wprawnym ruchem odbezpieczył pistolet i strzelił dwa razy, celując w łańcuch. Huk o mało ich nie ogłuszył, ale zardzewiałe metalowe oczka rozprysły się. Kuba pchnął kratę i podbiegł do leżącego człowieka. – Co mam robić? Co robić?! – krzyczał, potrząsając go za ramiona. – Masaż serca i usta-usta! – podpowiedział Romek, przełażąc przez otwór w kracie. – Nie mogę sobie przypomnieć, jak to szło… Piętnaście wdechów i dwa uciśnięcia klatki piersiowej? – Odwrotnie! – zaprotestowała Natalia i pochyliła się nad rannym. – Ale to nie ma sensu. Nic mu nie wróci życia, a raczej nie mam niczego, co mogłoby go uratować. Sandra szarpnęła mężczyznę za poplamioną krwią marynarkę. – Niech pan nie umiera! – Tak! To powinno wystarczyć – sarkastycznie zauważył Romek i odwrócił się do Natalii. – Skąd wiesz, że nic mu nie pomoże? Znasz się na tym? Jesteś siostrą miłosierdzia czy co? Dziewczyna pokręciła głową. – Ten człowiek już dawno chciał umrzeć. Śmierć krąży nad nim od lat. Do tej pory to on jej służył, a teraz po prostu za nią poszedł… Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć. – Może jednak spróbować masażu serca? – cicho zapytał Kuba. – Głupio byłoby, gdyby gość umarł, bo nikt nie próbował go ratować. W telewizji zawsze trąbią, żeby zacząć masaż serca i sztuczne oddychanie i nie przestawać aż do przyjazdu karetki. – Dość tego! Dzwonię po pomoc! – oznajmiła Sandra i wyszarpała z torebki komórkę. – Mam dość tych spacerów. – Dzwoń pod sto dwanaście! – pouczył ją Romek. – To chyba policja albo coś tam ratunkowe. – Nie wygłupiaj się – warknęła Sandra – nie mam całej nocy na czekanie. Dzwonię do Konstantego. Niech nas stąd wyciągnie. Pospiesznie wystukała numer, ale telefon milczał. – Cholera, chyba nie ma zasięgu! – jęknęła. Chciała jeszcze coś dodać, ale
zamilkła, bo lufa izraelskiego pistoletu maszynowego wbiła się w jabłko Adama stojącego obok niej Romka. – Odłóż ten pieprzony telefon – powiedziała cicho Karma. – Bo twój facet, o którego tak się modliłaś, straci głowę. – Tosia! Nie! – krzyknął męski głos za plecami wróżki. – Przestań! To bez sensu!
ROZDZIAŁ XXIX – Tosia? – Konstanty uniósł brwi. – A któż to, do cholery, jest? Ewa usiadła na łóżku i ścisnęła słuchawkę telefonu tak mocno, aż poczuła ból. – Przecież mówię wyraźnie, że dzwoniła do mnie Margot. Nasza Margot, eksżona tego idioty, który strzelał do dzieciaków w gimnazjum, a potem sam się załatwił. Ona zna Karmę i mówi, że kiedyś ta wiedźma nazywała się Antonina Kalina coś tam coś tam i mieszkała pod Warszawą. – No i co z tego? – W głosie Konstantego można było wyczuć zniecierpliwienie. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co tu się dzieje? Stoimy w marznącym deszczu przed wejściem do Romy, gdzie jest jakiś sajgon. Setki policjantów, karetki pogotowia, dziwni faceci w takich samych beżowych płaszczach, ale z krótkofalówkami. Nikt nic nie wie. Nie wpuszczają do środka nikogo. Podobno TVN dwadzieścia cztery ciągle nadaje relacje, ale mają tylko jedną kamerę gdzieś na widowni i też głównie pokazują dym i poprzewracane dekoracje… – Ta czarownica jest w środku! Ma na sobie mundur policyjny – przerwała mu Ewa. – Mignęła gdzieś w telewizji i Margot ją zauważyła. – I co? Zadzwoniła do ciebie, żeby powiedzieć, że zobaczyła wiedźmę, która poluje na twojego syna? – zdziwił się Konstanty. – Cholera, wieści szybko się rozchodzą. – Nie wiedziała nic o Kubie. Chodzi o to, że Karma, jeszcze zanim została wróżką, była dziewczyną Marcina! Cała redakcja wie, że on zniknął po aresztowaniu przez policję. A Karma miała na sobie mundur policjantki. Margot pokojarzyła fakty i zadzwoniła, żeby mnie ostrzec. – Ostrzec? – Konstanty przewrócił oczami. – A przed czym ta plotkara chciała cię ostrzec? – Podobno Marcin i ta Tosia nie rozstali się w zgodzie, i Margot słyszała, jak Tosia, to znaczy Karma, zapowiadała, że zemści się kiedyś na tym draniu… Czyli na moim mężu. Konstanty! Błagam cię, zrób coś! Znajdź Marcina, zanim ona go znajdzie! – To mam już nie szukać Kuby, tylko latać za Marcinem? – Wzniósł oczy do deszczowego nieba. – Przecież jeśli Karma jest w Romie, to ściga Kubę. Trzeba go… Urwał i popatrzył na wyświetlacz. – Muszę się rozłączyć. Dzwoni Sandra. Może wreszcie czegoś się dowiemy… * – Modliłaś się o mnie? – Romek zignorował lufę pistoletu, która uniemożli-
wiała mu oddychanie. – Co ta baba pieprzy? – Marcin! Jesteś tam?! – wrzasnęła Sandra w ciemność. – Marcin! – No, powiedz mu… – syknęła Karma. – Faceci są tak głupi, że nie umieją skojarzyć podstawowych faktów. Sandra nerwowo przeczesała palcami włosy. – Romeczku – zaczęła cicho – nie wierz w ani jedno słowo z tego, co ci powie ta wiedźma. To jest głupia wariatka. Nie daj się mani… – Ciekawe, czy uwierzy tobie, czy faktom! – przerwała jej obcesowo wróżka. – Bez mojej pomocy nie wyrwałabyś nawet bezzębnego latarnika na Szetlandach. – Bez pomocy? – Romek był tak zmieszany, że zapomniał o lufie wbijającej mu się w gardło i próbował zrobić krok w stronę Sandry. Karma dźgnęła go pod brodę. – Nawet nie drgnij, bo… – Rzuć to żelastwo! – wrzasnął Kuba i drżącymi rękami podniósł niemiecki pistolet. – Chyba zwariowałeś, dzieciaku. – Karma wyglądała na rozbawioną. – Połóż tego kolta na ziemi i nie przeszkadzaj dorosłym. Kuba mocniej ścisnął kolbę, a lewą dłonią podparł prawy nadgarstek. – Nie wiem, kim jesteś, ale na pewno nie znasz się na broni. – Starał się opanować drżenie głosu. – Nie odbezpieczyłaś uzi, więc pistolet jest tylko ładnym kawałkiem metalu, który nie zrobi nikomu krzywdy, a ja mam… Karma uśmiechnęła się i odepchnęła Romka, który stracił równowagę i uderzył plecami w ścianę. Wróżka odwróciła się do Kuby, podeszła do niego i wyrwała mu z ręki parabellum. – Dziękuję, Kuba. Dobry z ciebie chłopak. Ale nie próbuj grozić nikomu bronią, jeśli nie zamierzasz jej użyć. Kuba spuścił głowę i westchnął ciężko. Skąd ta baba wie, że nie miałby odwagi nacisnąć spustu? Jeszcze rok temu by się nie zawahał. Z kilkoma kolegami z gimnazjum należał do prawicowej młodzieżówki. Jego rodzice myśleli, że Orzeł Biały to górnolotna nazwa zwykłego harcerskiego hufca, i przez długi czas, zajęci swoimi sprawami i postępującą dezintegracją małżeństwa, nie ingerowali w świat Kuby. Wstrząsem zarówno dla nich, jak i dla niego był dopiero udział w „akcji bezpośredniej”. Za pomocą butelek i kamieni młodzi narodowcy zaatakowali kolorową Paradę Równości. Kuba wraz z innymi rzucał w przechodzących Nowym Światem ludzi. Pech chciał, że zamiast w jakiegoś gejowskiego aktywistę czy feministkę trafił w wózek dziecięcy. Chłopak na całe życie zapamiętał tamten strach i wstyd. I dlatego dziś, gdy miał strzelić, zawahał się. W rezultacie Karma przejęła kontrolę nad odbezpieczonym pistoletem, a w jej oczach nie było cienia wątpliwości.
– Tosia, zostaw ich w spokoju! – jęknął z ciemności męski głos. – To sprawa między nami. Wróżka wycelowała pistolet w Kubę, a potem, jakby pchnięta jakimś impulsem, skierowała lufę na leżącego pod ścianą Romka i na pochyloną nad nim Sandrę. Uniosła brwi, odsunęła się o dwa kroki i wymacała kontakt na niechlujnie otynkowanej ścianie. Pomieszczenie zalało światło z kilku zawieszonych u sufitu żarówek. – Gdzie jest Colombina w baletkach i skórzanej kurtce? – syknęła. Natalia, która jeszcze przed chwilą stała obok Kuby, rozpłynęła się w powietrzu. Chłopak omiótł szybkim spojrzeniem zimne wnętrze wysoko sklepionej sali. Otwarta krata prowadziła do korytarza, którym przyszli. Z drugiej strony perspektywę zamykała betonowa ściana z małymi metalowymi drzwiami. Do muru, z rękami w górze, był przykuty Marcin. Czubkami palców ledwo dosięgał mokrej i brudnej podłogi. Miał na sobie podartą, lepką od krwi koszulę, a podpuchnięta twarz zdradzała, że przeszedł długie i bolesne policyjne przesłuchanie. – Rany boskie! – jęknęła Sandra. – Co tu się dzieje? Gdzie my, do cholery, jesteśmy? – To katownia gestapo – powiedział ponuro Kuba. – Jasne… – pokiwał głową Romek. – Pewnie to lochy, które kiedyś służyły inkwizycji, potem carskiej ochranie, wywiadowi wojskowemu Drugiej Rzeczpospolitej, gestapo, UB, SB, a teraz? Ten sztywniak – trącił nogą ciało pod kratą – pewnie mógłby nam o tym walnąć wykład, ale nie jest w nastroju do pogawędek. – Jak możesz żartować sobie w ten sposób? – oburzyła się Sandra. – Myślałam, że jesteś inny… Czuły, wrażliwy, dobry… – To stres – mruknął Romek. – Zawsze tak reaguję. Kiedy się denerwuję, mam ataki czarnego humoru. – Mówiłam ci przecież, że to beznadziejny facet. Zresztą tak jak i wszyscy. – Karma zaśmiała się szyderczo. – Rozumiem, że jesteś zdesperowana, zegar biologiczny tyka, ale jeśli koniecznie chcesz mieć dziecko, to mogłam ci dać kilka lepszych adresów. – Zamknij się, wiedźmo! – wrzasnęła Sandra i z zaciśniętymi pięściami odwróciła się w stronę wróżki. Karma wycelowała pistolet prosto w jej twarz. – Nie radzę. Już nie jesteśmy przyjaciółkami. Wiesz, że nie zawaham się rozwalić ci łba. – Sandro, powiedz, że to nieprawda… – W głosie Romka wyczuwało się napięcie. – Przecież nie poszłaś do tej baby, żeby omotać mnie jakimiś czarami? Naprawdę tylko po to ze mną flirtujesz, żeby mieć dziecko? – To już nieważne – sapnęła gniewnie graficzka. – Tak, chcę mieć dziecko, ale z facetem, który mnie zwyczajnie pokocha. Jeśli go nie znajdę, to trudno. Może
mam zbyt wysokie wymagania? Powiedz, Romek, jestem tak stara i brzydka, że nie znajdę nikogo, kto byłby wolny, miły i nie śmierdział wódą? – Kochanie… – Mężczyzna podniósł się z trudem i zrobił gest, jakby chciał objąć Sandrę, ona jednak odsunęła się od niego z odrazą. – „Kochanie” zarezerwuj dla żony. Ze mną przecież tylko „flirtujesz”. Boże, co za beznadziejne słowo! Jaka ja byłam głupia… – Powiedziałam ci, jak to się skończy. – Karma była wyraźnie z siebie zadowolona. – Ale przecież ty byłaś skłonna dla tego faceta zrobić wszystko. Cieszę się, że opadły ci łuski z oczu, ale teraz oddaj mi telefon i szybko załatwmy, co trzeba. Już mi trochę ręce mdleją… – Nie mam telefonu. – Sandra wzruszyła ramionami i podniosła do góry ręce. – A temu biedakowi i tak już chyba nic nie pomoże. – Można sobie nawet darować firmę pogrzebową – dodał Romek. – Położymy go tu gdzieś na półeczce obok innych trupków i spokojnie doczeka do zmartwychwstania. Chyba że gość był buddystą. W takim przypadku zamiast powstać z martwych, odrodzi się jako… – Przestań pieprzyć! – ostro przerwała mu Karma. – Nie zamierzam dzwonić na pogotowie. Gdzie jest ten cholerny telefon?! I gdzie się podziała panienka przebrana za Królewnę Śnieżkę? W sumie nieważne… Przeszyła Kubę przenikliwym spojrzeniem, a on wciąż stał jak słup soli, wpatrując się gdzieś w przestrzeń za jej plecami. – Najpierw obowiązek czy przyjemność? – zapytała i roześmiała się z własnego żartu. – Nie mogłam sobie tego odmówić. A więc najpierw przyjemność… Odwróciła się i wycelowała pistolet w puste miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał przykuty do ściany więzień. – Co jest, do cholery?! Karma błyskawicznie omiotła spojrzeniem całe pomieszczenie, ale Marcina nigdzie nie było. – Dość tego! – syknęła. – Przestaje mi się podobać ta zabawa. Koniec! Wycelowała w Kubę. – Śpij, mój książę… Huknął strzał. Chłopak zacisnął powieki, czekając na uderzenie pocisku. Nie czuł strachu ani bólu. Przemknęło mu przez głowę, że jeśli tak wygląda śmierć, to nie ma się czego bać. Czas jednak płynął, a on wciąż żył. Otworzył oczy i zobaczył, jak stojąca obok niego Sandra blednie, a jej jedwab eleganckiej bluzki opiętej na staniku z podwójnym push-upem powoli zabarwia się na czerwono. Zachwiała się i opadła na kolana. Kuba drgnął i wiedziony impulsem pochylił się, by podtrzymać umierającą. Ten gest współczucia uratował mu życie, bo w tym samym momencie druga kula utkwiła w ceglanej ścianie dokładnie na wysokości, na której jeszcze ułamek se-
kundy wcześniej znajdowała się jego głowa. Karma zaklęła i trzeci raz nacisnęła spust, jednak Romek zdążył podbić jej rękę, a potem, wrzeszcząc jak opętany, zaczął okładać ją pięściami.
ROZDZIAŁ XXX – Sandra? Gdzie ty, do cholery, jesteś? Co się w ogóle tam dzieje? – wrzeszczał do słuchawki Konstanty, przekrzykując gwar tłumu otaczającego barierki broniące dostępu do wejścia dla artystów. – Powiedz jej, że Karma jest przebrana za policjantkę – podpowiedziała mu Vanessa. – Niech znajdzie Kubę i nigdzie się nie rusza. Tomek już ich szuka… Konstanty uciszył ją gestem i mocniej przycisnął telefon do ucha. – Jakiej świętej? – rzucił zdziwiony do słuchawki, ale odpowiedzi nie usłyszał. – Rozłączyła się. Dzwoniła ta dziewczyna z teatru. – Natalia? – Vanessa uniosła brwi. – A gdzie jest Sandra? Konstanty pokręcił głową. – Powiedziała tylko, że potrzebują pomocy i że są w jakichś podziemiach Świętej Bary. Kiepsko słyszałem. – W podziemiach kościoła Świętej Barbary? – zapytała Lena. – A czy to nie za pospolite imię jak na świętą? – zirytował się Konstanty. – Te męczennice zawsze nazywały się jakoś bardziej egzotycznie: święta Witalisa, Hermenegilda, może i Bara? – Ta manieryczna skłonność do dzielenia włosa na czworo odbiera ci rozum. Spójrz… – Vanessa wskazała wiszącą na budynku teatru tabliczkę. Widzisz napis „ul. Świętej Barbary”? A teraz odwróć się i popatrz. Co widzisz? Wielki kościół. To proste, Sherlocku. – Odbierz telefon! Zdezorientowany Konstanty spojrzał w górę i zobaczył Tomasza, który wychylił się niemal do pasa z okna na pierwszym piętrze. Do ucha przyciskał komórkę. Konstanty dopiero teraz zorientował się, że jego telefon już od jakiegoś czasu dzwoni. Pomachał Tomaszowi, cofnął się o kilka kroków, stanął przy telewizyjnym wozie transmisyjnym i włączył w telefonie tryb głośnomówiący. – Nie ma ich w teatrze! – zachrypiał głośnik głosem Tomasza. – Jak to nie ma? Muszą być! – ryknął Konstanty. – Widownię już BOR-owcy ewakuowali – tłumaczył Tomasz. – Widziałem wszystkich, którzy wychodzili, i ich tam nie było. Potem przeszedłem na stronę policyjną. Zostało raptem parę osób. Reszta zwiała przez wyjście ewakuacyjne koło orkiestronu. Może Kuba… – Dzwoniła Natalia, dziewczyna twojego syna – przerwał mu Konstanty. – Mówiła, że są w kryptach pod kościołem Świętej Barbary i potrzebują pomocy. Tomasz na moment zamilkł, a potem rzucił: – To chodźmy tam! – i rozłączył się. Konstanty schował telefon do kieszeni i spojrzał na Lenę i Vanessę.
– To co, lecimy popatrzeć na te krypty? – Przynajmniej jakaś odmiana – westchnęła Vanessa. – Mam dość marznięcia na deszczu. – Swoją drogą, pierwszy raz zwróciłam uwagę na ten kościół – powiedziała Lena, patrząc na ciemniejącą w mroku bryłę. – Gdyby mi ktoś pokazał go na zdjęciu, tobym powiedziała, że to Wiedeń albo Paryż, ostatecznie Kraków. Ta kopuła… – Pewnie jest zamknięty. – Konstanty nerwowo potarł podbródek. – Szkoda, że nie ma z nami mojego Jonasza… Poczekajcie na mnie! Ale Lena i Vanessa już były w połowie drogi do otwartej furtki w ozdobnej kracie, oddzielającej teren kościoła od parkingu przy teatrze. Budynek, który z daleka wyglądał jak ciemny mokry pagórek, z bliska okazał się bardziej przystępny. W ozdobionych witrażami wąskich oknach igrały refleksy złotego światła, prawdopodobnie od palących się w środku świec. Trójka przyjaciół obeszła kościół od prawej strony, próbując dostać się do wnętrza od frontu skierowanego ku ulicy Emilii Plater. Kościół otaczał niewielki trawnik, o tej porze roku pokryty zamarzniętymi błotnistymi grudami. Wśród rachitycznych drzewek ukryte były stacje drogi krzyżowej i niemal niewidoczne nagrobki. – Trudno uwierzyć, że to centrum Warszawy – mruknęła Lena. – Dwie minutki spacerkiem od hotelu Marriott, a można się w taką noc poczuć jak w miasteczku Salem. – Który to wiek? – zapytał Konstanty, wskazując budowlę. – Siedemnasty? Osiemnasty? Pewnie jednak dziewiętnasty. Wtedy ochoczo podrabiali i barok, i klasycyzm, a nawet gotyk. – Tu jest otwarte! – zawołała Vanessa. Prawie okrążyli kościół i stanęli przed kilkoma stopniami wiodącymi do ukrytych za załomem muru ciężkich metalowych drzwi. Konstanty nacisnął efektownie wygiętą żelazną klamkę i weszli do środka. O ile z zewnątrz kościół wyglądał na znacznie starszy niż w rzeczywistości, to wnętrze rozczarowywało. Było do bólu zwyczajne. Białe ściany, rzędy nowych dębowych ławek. Nad wejściem mozaika przedstawiająca Jana Pawła II, mówiącego w Warszawie słynne słowa: „Niech zstąpi duch Twój i odmieni oblicze Ziemi. Tej Ziemi”. Na okrągłej kopule pod sufitem wprawna ręka artysty w dwudziestym pierwszym wieku po narodzinach Chrystusa ułożyła z kolorowych kafelków portrety polskich świętych i błogosławionych. Jedynym elementem, który kontrastował z wypucowanym bezosobowym wnętrzem, był wielki gotycki krucyfiks zawieszony ponad prezbiterium. Konstanty stanął na środku kościoła i kilka razy tupnął w posadzkę. Odpowiedziało mu echo. – Nie mam pojęcia, czy tu są jakieś krypty. – Rozłożył bezradnie ręce. – Może znajdziemy kogoś w zakrystii i zapytamy? – zaproponowała Lena.
– Chyba żartujesz. Jak to sobie wyobrażasz? Pójdę i zagaję: „Gdzie tu jest zejście do lochów?”. A sympatyczna siostra zakonna weźmie mnie za rękę i zaprowadzi do ukrytych pod kazalnicą schodków? – No to ja sobie usiądę, a wy rozwalajcie kamienną podłogę, jak w filmie Indiana Jones i ostatnia krucjata – powiedziała obrażonym tonem Lena, klapnęła na ławkę i z zaciekawieniem zaczęła przeglądać leżący na pulpicie modlitewnik. – Widzisz tu jakieś schodki pod kazalnicą? – zainteresowała się Vanessa. – Nie! – burknął Konstanty. – Dlatego nadszedł czas, żeby wykonać telefon do przyjaciela… Wyciągnął komórkę i wybrał numer. – Kochanie! Jestem w kościele Świętej Barbary, czy… – Co robisz, człowieku!? – wiekowy zakonnik z zadziwiającą siłą w szczupłych rękach wyrwał Konstantemu komórkę. – Tu jest dom Boży, a nie budka telefoniczna! Vanessa złapała starszego mnicha za rękaw habitu. – Ja pszepszaszać za mój monż – zatrajkotała, błyskając przyjaźnie białkami oczu. – My z Emerika, szukać grób nasz pszodek znany bałdzo. Zakonnik w pierwszym odruchu, widząc pochylającą się nad nim Mulatkę, odskoczył gwałtownie. Vanessa, wciąż ściskając jego rękaw, posłała mu swój najlepszy uśmiech, eksponując mięsiste wargi, które doprowadzały do szaleństwa większość mężczyzn, z jakimi na tej szerokości geograficznej miała do czynienia. Mnich najwyraźniej nie był wyjątkiem, bo zastygł wpatrzony w jej wilgotne, lekko rozchylone usta, a potem skrzywił się, co miało zapewne według niego imitować lekki nonszalancki uśmiech, i stuknął palcem w ramię Konstantego. – Aha, państwo z Ameryki? Daleka rodzina arcybiskupa Szlagowskiego? Konstanty chrząknął, co mogło być zarówno potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem, za to Vanessa coraz pewniej czuła się w roli amerykańskiej żony. – Arc…skup? Oh, yes! Kochanie, twój dziadek był ważny gość. Musimy, po płostu musimy mu zapalać candle. Dziś jest nasza anniversary i my specialnie przylecieć z Chicago. – Jego ekscelencja był pana dziadkiem? – zdziwił się mnich. – Bratem… – Konstanty znów odchrząknął. – Bratem mojego dziadka. Ekscelencja nie mógł być dziadkiem, bo przecież jako wierny syn naszego Kościoła… – Doskonale pan pamięta naszą mowę ojczystą. – Zakonnik z uznaniem pokiwał głową. – I widzę, że żonę też pan poduczył, choć nie wiem dlaczego wziął pan jakąś dzikuskę. A mało to u nas dobrych dziewczyn? – My sze kochamy… – Vanessa przytuliła się do pleców Konstantego. – A on mnie uczyć wszysztko o Polska. Ja ten kraj kochać. I Jan Szkszetusky, i king Jan Kazimierz, i papież John Paul. – No dobrze, już dobrze… – wymamrotał staruszek. – Ja i tak wiem, czym
takie diablice mogą omotać dobrego katolika. Chcecie nawiedzić grób naszego czcigodnego arcybiskupa w krypcie? – Chcemy zobaczyć krypty kościoła Świętej Barbary – potwierdził Konstanty. Zakonnik spojrzał na niego podejrzliwie. – Krypty w Świętej Babarze? – No… tak. – A czy pan, ten niby wnuk brata naszego arcypasterza, na pewno jest katolikiem? – Rodzice mnie ochrzcili, jak wszystkich, ale… ale co to ma do rzeczy? Staruszek wyciągnął oskarżycielsko rękę w stronę ołtarza. – Co tam widzisz? Nad ołtarzem! Konstanty wzruszył ramionami. – Chodzi o tę mozaikę? Mnich skinął głową. – O mozaikę! Co widzisz? – Na samej górze jest oko w trójkącie. To pewnie Bóg, co nie? – zaczął niepewnie Konstanty. – Niżej jest ptak… – Spiritus Sanctus – podpowiedziała Vanessa. – A jeszcze niżej Chrystus z gołą klatą i krzyżem w ręku – dodał już pewniejszym głosem Konstanty. – Jest raczej wychudzony i niezbyt umięśniony. Nie tak jak na rzymskich rzeźbach, gdzie wygląda jak atleta, gladiator. – Niżej! Patrz niżej! – polecił mnich. – Dwóch starszych panów z aureolami. Jeden ma kluczyki, a drugi opiera się o miecz. Naprawdę nie wiem, o co… – Chodzi o to… – zakonnik uniósł wyżej siwą głowę, a w jego spojrzeniu zamigotał gniew – …że każdy katolik wie o tym, że w kościele pod wezwaniem patronki dobrej śmierci nad ołtarzem byłaby figura lub chociaż fresk przedstawiający świętą Barbarę. Jesteście w kościele pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. Nie wiem, co zamierzaliście ukraść, ale wam się to nie uda! – To kościół Świętych Piotra i Pawła? – zdziwiła się Vanessa, już nie próbując udawać zalotnej Amerykanki. – To gdzie, do jasnej cholery, jest kościół Świętej Barbary?
ROZDZIAŁ XXXI – Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale jesteś niesamowita! – powiedział z podziwem Marcin, kuśtykając wąskim korytarzem za Natalią okutaną w za dużą skórzaną kurtkę. – Tosia niczego nie zauważyła, jakbyś ją normalnie zaczarowała! Natalia odwróciła się i spojrzała na niego zdziwiona. – Kim jest ta Tosia? Skonfundowany Marcin pokręcił głową. – Teraz już sam nie wiem… chodziliśmy razem do szkoły. Mieszkała w Zielonce dwie ulice ode mnie, przez parę lat byliśmy parą. Po maturze mieliśmy się pobrać, ale… Coś się między nami zepsuło. No dobra! To ja wszystko spieprzyłem. Tosia ma prawo być na mnie wściekła. Potem wyjechała do Anglii, straciliśmy kontakt. Nie miałem pojęcia, że wróciła. – Zawsze była… taka? Marcin wzruszył ramionami. – Niewiele rozumiem z tego, co się tu wydarzyło. Mam mętlik w głowie. Najpierw ta absurdalna sytuacja z aresztowaniem. Jakieś tajne służby, facet, który był katem i rzeczywiście znał się na swoim fachu. Potem przyszła Tosia i tego sukinsyna po prostu chlasnęła nożem. W życiu czegoś takiego nie widziałem! Przepraszam… poświeć trochę. O co mnie pytałaś? Natalia spojrzała z niepokojem na ekran komórki, ale wskaźnik baterii wciąż pokazywał pięćdziesiąt procent zużycia. – Wiesz może… – zaczął Marcin. – A właściwie, skąd masz wiedzieć. Przepraszam. – Ma na imię Malwinka. Wszystko poszło dobrze. Obie czują się dobrze. Marcin uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. – Do końca myślałem, że to będzie chłopak, ale teraz cieszę się jeszcze bardziej. Podobno prawdziwym facetom rodzą się córki. Jest podobna do mnie? Natalia spojrzała na niego z sympatią, ale i odrobiną ironii. W gruncie rzeczy Marcin był tylko nieco starszą kopią Kuby. Czy mężczyźni nigdy nie dorastają? Zatrzymali się przed rozwidleniem korytarza. W jedną stronę wiódł ciemny tunel, skręcający po kilku metrach pod kątem prostym w lewo. Druga odnoga prowadziła do metalowych schodów, które w nikłym blasku telefonicznego ekranu wysyłały opalizujące refleksy. – Ciekawe, gdzie wyjdziemy? – Marcin, trzymając się wąskiej poręczy, zaczął wchodzić po ażurowych stopniach. Natalia, nie ruszając się z miejsca, pokręciła głową. – To by było zbyt proste. – Najbardziej lubię proste rozwiązania. – Marcin się uśmiechnął. – Jak ktoś zaczyna kombinować, to wpada jak śliwka w kompost.
– Chyba w kompot. – poprawiła go Natalia i zadarła głowę, by spojrzeć na Marcina mocującego się z drzwiami u szczytu schodów. – Miałaś rację, zamknięte na głucho. – W jego głosie słychać było zawód, ale i nutkę podziwu. – Skąd wiedziałaś? – Prosta droga wiedzie zazwyczaj donikąd. – Ile ty masz lat, dziewczyno? Wyglądasz na dwadzieścia, a mówisz jak zmęczona życiem pięćdziesięciolatka. Natalia uśmiechnęła się smutno. – Mam osiemnaście. Ale nie pan jeden daje mi więcej. Chodźmy tędy. – Wskazała w lewo. – Wydaje mi się, że nad nami jest ulica. Marcin wytężył słuch, ale niczego nie usłyszał. Ruszyli szybkim krokiem i po kilkudziesięciu metrach doszli do kolejnego rozwidlenia. – Zaczynam się denerwować – przyznała Natalia. – Na początku, w zamieszaniu, musieliśmy ominąć właściwe drzwi prowadzące na zewnątrz. Myślałam, że szybciej znajdziemy drogę do wyjścia. Przyjaciele mamy Kuby już pewno są w tym kościele. A może nawet w podziemiach? Powinniśmy zaczekać na pomoc. Kubie nic nie grozi, ale… – Ta wariatka by mnie dopadła – powiedział z przekonaniem Marcin. – Chwilę przed tym, jak zjawiliście się pod tą kratą, przeżyłem najgorsze pięć minut mojego życia. Tosia powiedziała mi dokładnie, co zamierza mi zrobić. Zacząłem żałować, że to nie ja oberwałem maczetą. Natalia stała bezradnie z uniesioną nad głową komórką. Blade światło rozpływało się w ciemności kilka metrów przed nią. – Nie pamięta pan, którędy weszliście? Przez kościół czy jakieś mieszkanie? Marcin pokręcił głową. – Nic nie widziałem. Miałem na głowie worek i związane ręce. Dotknął ceglanego muru, po czym przyłożył do niego ucho. – Wydaje mi się, że słyszę jakieś głosy. – To może być orientalna knajpka przy Wspólnej. Ma fajnie urządzone sale w piwnicach. Byłam tam kilka razy. – A więc kręcimy się w kółko – skwitował Marcin. – Gdzie teraz? Natalia z lekkim wahaniem wskazała korytarz wiodący w prawo. – Trochę pobłądziliśmy, ale jeśli pójdziemy w tę stronę, wrócimy do kościoła. Tam musi być jakieś wyjście. Chodnik wznosił się łagodnie. Ulica musiała być gdzieś blisko, bo wyraźnie słyszeli głuche dudnienie, gdy samochody podskakiwały na wybojach. Nagle idący przodem Marcin gwałtownie się zatrzymał. Przed nimi w nikłym świetle komórki zamajaczyły cienie ludzkich postaci. Natalia w ułamku sekundy schowała telefon. Zapadła ciemność. Dziewczyna
zadrżała. Poczuła, jak miękkie futrzaste stworzenie z zainteresowaniem trąca ryjkiem jej stopę. Stłumiła okrzyk, ale nie udało jej się powstrzymać od wierzgnięcia nogą. Wielki szczur, który zdążył już nadgryźć taśmę od baletek, poszybował w powietrzu i z łoskotem odbił się od przeciwległej ściany. – Co to? – Kuba? Natalia uniosła w górę telefon. Kilka kroków od niej na szeroko rozstawionych nogach stał Kuba. W trzęsących się rękach ściskał pistolet. Za nim, uginając się pod ciężarem trzymanego w ramionach ciała, wlókł się Romek. – To wy? – Marcin podbiegł do Romka. – Sandra? Rany boskie! A gdzie jest Tosia? – Tu jest wyjście! – Natalia wskazała klapę w suficie, do której prowadziła wąska drabinka. Marcin złapał za poręcz i wszedł po pięciu stopniach aż do drewnianego włazu. Naparł na klapę barkiem, ale uniosła się zaledwie na milimetr. – Ja ci pomogę! Kuba, balansując na czubkach palców, stanął obok Marcina. – Na trzy! Raz, dwa… Drabina niebezpiecznie zatrzeszczała, ale klapa ze zgrzytem odskoczyła. Pierwszy z podziemi wyłonił się Kuba, a za nim Marcin, który kucnął przy włazie i wyciągnął ręce do Romka. – Podaj mi ją, tylko ostrożnie. Wnętrze kaplicy tonęło w mroku. Tylko z góry przez witrażowe okna wpadało światło latarni. Kościół Świętej Barbary od lat był używany już tylko jako salka katechetyczna i miejsce, w którym surowi księża udzielali wystraszonym narzeczonym nauk przedmałżeńskich. Okazjonalnie zabytek osiemnastowiecznej architektury pełnił funkcję składziku na feretrony, gromnice i plastikowe kwiaty do przystrajania ołtarza w głównym kościele. Tuż przy wejściu stały worki z wapnem, które pozostały po przeprowadzonym dwa lata wcześniej remoncie. – Drzwi oczywiście zamknięte… – stwierdził Kuba, który pierwszy dotarł do mrocznej sionki. Zabębnił w futrynę. – Ratunku! – Zadzwońmy po pomoc – zaproponował Marcin. – Ktoś nas w końcu stąd wypuści. – Nie ma czasu. Ona umiera! – jęknął Romek. Ostrożnie położył zakrwawioną Sandrę na podłodze wyłożonej czarno-białymi płytkami i wyrwał z posadzki długą drewnianą ławę. Marcin w lot zrozumiał, o co chodzi, i podtrzymał ciężki mebel z drugiej strony. Rozpędzili się i natarli prowizorycznym taranem na drzwi kościoła.
Huk był ogłuszający. Drewniane, okute metalowymi klamrami wrota zatrzęsły się, ale nie ustąpiły. Cofnęli się i z jeszcze większą zaciekłością uderzyli ławą tuż poniżej zamka. Metalowa zasuwa, pamiętająca jeszcze czasy cara Mikołaja, wytrzymała. Ale puściły zawiasy, kiepsko osadzone w grubym murze. Drzwi pochyliły się i z trzaskiem upadły na płyty chodnika. Kuba ze świstem wciągnął zimne, pachnące świeżym śniegiem powietrze. * – Tutaj! Konstanty zamachał gwałtownie rękami, ściągając na siebie spojrzenie mężczyzny w czerwonej kurtce ratownika medycznego, który brnął przez pierwszy tegoroczny śnieg, rozglądając się bezradnie. Tomasz kiwnął głową i z trudem łapiąc równowagę na śliskiej ścieżce, podbiegł do grupki przyjaciół. – To ten kościół? Vanessa pokręciła głową. – Też tak myśleliśmy, ale kościół, a właściwie kaplica Świętej Barbary, to tamten budyneczek. Tomasz zmrużył oczy. W coraz gęściej padającym śniegu biała klasycystyczna kaplica, relikt epoki stanisławowskiej, odcinała się wyraźnie od jednolitej szarej ściany czynszówek ciągnących się od Marszałkowskiej aż do Emilii Plater. – Drzwi są zamknięte – poinformowała Lena. – Czekamy na kościelnego z kluczami. Konstanty załatwił to jednym telefonem. – Jesteście pewni, że oni gdzieś tam są? – zapytał Tomasz, otulając się kurtką pożyczoną od kolegi z pogotowia ratunkowego. Minęły zaledwie dwa dni, odkąd przyleciał z Afryki, i wciąż nie mógł się przyzwyczaić do środkowoeuropejskiej jesieni. – Niczego nie jesteśmy pewni. – Konstanty przygryzł wargi. – Ale nie mamy wyjścia. Musimy spróbować odnaleźć te krypty, o których wspomniała dziewczyna Kuby. To nasz jedyny ślad. Chyba że poprosimy o radę naszą klubową wróżkę… – Wskazał brodą Lenę. – Nie jestem żadną wróżką! – obruszyła się. – Tarota używam wyłącznie do medytacji. Pomaga mi głębiej spojrzeć w siebie. – Sratytaty. – Konstanty się skrzywił. – Jesteś naszą zakładową wiedźminką i koniec. Kto rozpracował psychologiczny portret Karmy? Kto zanalizował jej błędy w proroctwach dla Ewy? Zmieszana Lena zdjęła wielkie sowie okulary i przetarła je rąbkiem wełnianego szalika. – Karma nie jest wcale taką złą wróżką, a jej błędy mają… co wiemy dopiero teraz… całkiem racjonalne podstawy.
– O czym wy mówicie? – zapytał zdezorientowany Tomasz. – Karma nie powinna wróżyć Ewie z powodu Marcina – zaczęła tłumaczyć korektorka. – To był jej facet, rozstali się burzliwie, tuż przed ślubem. Tamte złe emocje sprawiły, że Karma… Wtedy jeszcze miała na imię Tosia… Odkryła w sobie dar wróżenia. Ale niepotrzebnie Ewa zapytała ją o swój związek… – Miała jakieś problemy? – Tomasz zadał to pytanie neutralnym tonem, ale Konstanty chrząknął znacząco i zaczął mrugać porozumiewawczo do Leny, lecz ona wciąż przecierała szkła i nie zwróciła uwagi na pantomimę przyjaciela. – Jak to w życiu. Kobieta zawsze ma jakieś powody do zmartwień – odpowiedziała enigmatycznie. – Marcin bardzo chciał jej zaimponować, zarobić większe pieniądze, udowodnić, że pomimo różnicy wieku nadaje się na męża i ojca rodziny. Karty, które Ewa wyciągnęła, potwierdzały, że dobrze się dobrali. Ale Karma nie mogła tego zaakceptować. Zaczęła opowiadać jakieś bzdury. Myślę, że wciąż kocha tego chłopaka… – Naprawdę wzruszające – przerwał jej Konstanty. – Chroń mnie Boże przed miłością kobiety! Oby nigdy… Z kaplicy dobiegł huk, aż zatrzęsła się ziemia na kościelnym dziedzińcu. – Co to było?! – Tomasz skoczył w stronę budynku, jednak, nim ślizgając się na mokrym śniegu, dobiegł do fasady ozdobionej trójkątnym tympanonem, huknęło jeszcze raz i drzwi wypadły na zewnątrz. W obłokach kurzu na dwór wyszedł obdarty, zakrwawiony Marcin, za nim Natalia w skórzanej kurtce narzuconej na kremowe body, potem uginający się pod ciężarem Sandry Romek, i na końcu Kuba. Lena założyła okulary, które powiększyły jej i tak szeroko otwarte oczy do niemal monstrualnych rozmiarów. – Popatrzcie! – krzyknęła łamiącym się głosem, wskazując tę makabryczną procesję. – Pięć! Piątka! Jak na karcie tarota pięć monet! Żebracy pod kościołem! Ale nikt jej nie słuchał. Tomasz przytulił mocno Kubę, a potem pochylił się nad Sandrą. Sprawdził puls na szyi, uniósł powieki i pokręcił z niezadowoleniem głową. – Jest bardzo źle. Musimy natychmiast przenieść ją do karetki. Dosłownie kilka kroków stąd, przed wejściem do Romy stoi erka… Konstanty wziął Sandrę na ręce i sadząc wielkie kroki, pognał w kierunku bramy oddzielającej teren kościoła od teatralnego parkingu. Reszta ruszyła za nim. – Gdzie ona jest? – Vanessa złapała Natalię za rękaw kurtki. – Gdzie jest Karma? Pytam ciebie, bo wyglądasz mi na jedyną jako tako ogarniętą osobę z tego całego towarzystwa. Natalia rozejrzała się, jakby się spodziewała, że wróżka wyskoczy nagle zza rogu kościoła. – Nie wiem, i to mnie martwi. Nie było mnie przy tym, jak strzeliła do pani
Sandry. Chyba wyrwali jej pistolet, a ona uciekła korytarzem prowadzącym do teatru. – A więc może być wszędzie? Natalia skinęła głową. – Wiesz… – w głosie Vanessy zabrzmiały groźne nuty – że ona chce zabić Kubę? – Niech się pani nie denerwuje, wszystko będzie dobrze. – Jakoś nie widzę, żebyś się tym przejmowała. Gdyby to był mój chłopak, szalałabym z wściekłości. Natalia skinęła głową i uśmiechnęła się lekko. Nie zamierzała spuszczać Kuby z oka, ale przekonała się już, jak wielką moc mają jej zaklęcia ochronne. Może nie jest ekspertem od czarnej magii, nie umie rzucać porządnych uroków, ani z włosów, gałganków i kawałków potłuczonego szkła konstruować energetycznych pułapek, ale na magii białej, pozytywnej, zna się bardzo dobrze. – Obyś się nie myliła… – szepnęła Vanessa. Na ulicy Świętej Barbary wciąż kłębił się tłum artystów i pracowników technicznych Romy, ale i zwykłych gapiów, dziennikarzy, lekarzy i policjantów. Konstanty i Tomasz przepchnęli się w stronę zaparkowanej koło ogrodzenia karetki i przy pomocy dwóch ratowników przełożyli Sandrę na nosze, które ostrożnie wsunęli do samochodu. – Możesz już zadzwonić do Ewy – powiedział Konstanty, zatrzaskując drzwi karetki. Tomasz wyjął z kieszeni telefon, ale po chwili wahania podał go Marcinowi. – Masz, to teraz twoja żona. Możesz ją ode mnie pozdrowić, jeśli chcesz. Marcin spojrzał na niego zmieszany. – To dość głupia sytuacja. W sumie jestem ci winny przeprosiny. – Nie mam pretensji. To małżeństwo… Moje małżeństwo sypało się już od lat. Mam nadzieję, że wam się uda. No, dzwoń do niej, bo się rozmyślę! – Uważaj! – krzyknęła Vanessa, zdając sobie jednak sprawę, że na jakąkolwiek reakcję jest za późno. Rozpędzony motocykl przejechał krytym pasażem oddzielającym Nowogrodzką od ulicy Świętej Barbary. Roztrącając na boki przechodniów, poderwał przednie koło i pędził wprost na sparaliżowanego strachem Kubę. Natalia zamknęła oczy. W ułamku sekundy pożałowała, że tak beztrosko zaufała swoim umiejętnościom. A przecież miała wystarczająco dużo sygnałów, by zrozumieć, że ta wiedźma potrafi przejrzeć ją na wylot. Jak mogła być taka głupia? Potworny zgrzyt blachy i wrzask przerażonych ludzi zlał się w jej głowie w jeden bolesny huk. Skuliła się i opadła na kolana w błotno-śniegową breję. Na twarzy czuła ognisty żar płonącej benzyny. Pierwszy zareagował Tomasz. Skoczył w stronę ognia i osłaniając twarz przedramieniem, drugą ręką złapał motocyklistkę za kołnierz kurtki i odciągnął od
płomieni. Zdusił tlący się materiał i zniecierpliwionym gestem zamachał w stronę zdezorientowanych ratowników, którzy wyłonili się z rozbitej karetki. Ostrożnie zdjął kask i spojrzał w martwe oczy Karmy. Natalia spuściła wzrok. Świat wirował. Czuła, jak dusza nieszczęsnej wróżki wyrywa się z ciała i ulatuje w mroźną noc. Natalia zachwiała się i zaczęła osuwać na pokryty śniegiem asfalt, ale czyjeś mocne ramiona poderwały ją do góry. Stanęła na trzęsących się nogach. W przemoczonych baletkach nie mogła utrzymać równowagi. Objęła Kubę, który nieporadnym gestem odgarnął jej z twarzy zlepione od łez i deszczu włosy. – To już naprawdę koniec – szepnął. – Możemy iść do domu.
EPILOG – Albo przeczytaj to… – Konstanty, chichocząc, podsunął Ewie kolorowe czasopismo. – Zacznij od Przepiękna. Ewa odstawiła na parapet plastikową butelkę coli zero i spojrzała przez okno na zaśnieżoną „Górkę Śmieciową”, która wbrew nazwie była latem ładnym zielonym pagórkiem, a zimą służyła dzieciakom z całego Ursynowa za substytut Kasprowego Wierchu. Świeżo wyremontowane bloki były ciepłe i przytulne. Dobrze się tu Ewie mieszkało, choć po rozstaniu z Tomaszem i sprzedaży ich wspólnego domu odczuła pogorszenie swojego statusu materialnego. Odpędziła machnięciem ręki czarne myśli i z ociąganiem sięgnęła po gazetę. Przepiękna Bułgarka o zjawiskowych oczach i figurze, której mogłaby jej pozazdrościć sama Anja Rubik, zadomowiła się w Warszawie na dobre. „Miałam propozycję z Paryża, ale nie wyobrażam sobie życia bez mojego chłopaka, Kuby. A poza tym dostałam ciekawą ofertę z telewizji. Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić, ale wygląda to bardzo obiecująco…”. – To Natalia tak szczebiocze? Nie poznaję jej. – Ewa spojrzała sceptycznie na okładkę pisma. – „Błysk”? No tak, to wiele tłumaczy. Vanessa?! – Nie miałam z tym nic wspólnego – zaprotestowała Mulatka. – No, może prawie nic. Mój znajomy pracuje w telewizji nad koncepcją nowego show. Taniec z gwiazdami już się wszystkim przejadł. Te wszystkie rumby i czacze, nie wspominając o american smooth, wychodzą bokiem. Ludzie chcą oglądać coś naprawdę ładnego i trudnego. – Balet? – Lena uniosła brwi. – Chcesz gwiazdy nauczyć klasycznych pas? Przecież to niemożliwe! – A widzisz? – ucieszyła się Vanessa – Też cię to zafascynowało. Wyobraź sobie Lesława Żurka tańczącego z Natalią pas de deux z Jeziora Łabędziego. Przecież to czysta poezja. – Czyste szaleństwo – mruknął Konstanty. – Ale jeśli Natalia ma na tym zarobić, to czemu nie? – Nic mi nie mów o zarabianiu… – jęknął Marcin. – Nie znam takiego słowa i nie chcę znać. Czy Malwinka nie zrobiła… Ewa spojrzała na śpiącą w łóżeczku dziewczynkę i pokręciła głową. – Daj jej spokój. Nawet jeśli się zsiusiała, to nie trzeba jej co pięć minut zmieniać pieluszki. Wiesz, ile to kosztuje? – Pieniądze… – prychnął Konstanty. – Czymże są pieniądze w porównaniu ze zdrowiem. À propos, co z Sandrą? – Wyjdzie z tego, choć ciągle jest w kiepskiej formie. Romek cały czas u niej siedzi – powiedziała Vanessa. – Jak widać, to była jednak prawdziwa love. Niepotrzebnie dziewczyna dała się ześwinić i donosiła Karmie o naszych planach. Myśla-
ła, że nie ma wyboru. Albo iluzja miłości, albo wieczna samotność. – Przez te amory Sandry i Romka naczelna dostaje świra! – jęknął Konstanty. – W redakcji są potworne puchy. Nie ma kim zarządzać i wszystko skrupia się na mnie. – Nie narzekaj – upomniała go Lena. – Inni mają gorzej. Zastanawiam się od tamtego wieczoru… Wiecie, który wieczór mam na myśli… Skąd ta mała wiedziała, że zginie Karma, a nie Kuba? – Bo Kuba ma na czole taką małą błyskawicę, jak Harry Potter – zaczął konspiracyjnym tonem Konstanty. – I ta błyskawica chroniła go przed Karmomortem. – To nie było zabawne. – Ewa spojrzała na niego z przyganą. – Nie mam poczucia humoru, jeśli chodzi o życie mojego dziecka. Zwłaszcza że przez jej szaleństwo zginęło tylu ludzi. Rodzice Marcina… – Przepraszam. – Konstanty spuścił wzrok. – Marcin, naprawdę mi przykro… Marcin pokiwał ze smutkiem głową. – Ojciec zawsze modlił się, żeby mama nie umarła przed nim. A ona błagała Boga, żeby nie została sama, bez niego. Myślę, że w jakiś popieprzony sposób Bóg ich wysłuchał. To było przeznaczenie. Malwinka zakwiliła cicho. Ewa sięgnęła po paczkę pieluszek. – Kto chce poćwiczyć przewijanie małej dziewczynki? Vanessa? – Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie – powiedziała kierowniczka działu zagranicznego, udając, że nie widzi wyciągniętego w jej stronę pampersa. – Nie sprawdziła się wróżba tej nieszczęsnej czarownicy. Przecież Ewa wyciągnęła Śmierć. Kuba, według tarota, miał zginąć pod kołami samochodu, a tymczasem ta karetka skasowała Karmę. – To był ułamek sekundy. – Marcin złapał się za głowę. – Nie zdążyłem nawet mrugnąć. Kierowca zaczął cofać i trafił ją centralnie… – To nie ja wyciągnęłam tę kartę! – oburzyła się Ewa. – Jak to nie ty? A kto? Duch Święty? – prychnęła Lena. – To Karma! Z talii wyjęła Śmierć i powiedziała, że Kuba nie żyje. No co się tak na mnie patrzycie? Vanessa pokręciła głową. – Wywróżyła śmierć samej sobie i nawet tego nie zauważyła. Ale była tak zakręcona odkryciem, że Ewa wyszła za jej eks. – A co ty jej właściwie zrobiłeś? – Ewa spojrzała na Marcina. – Bo może powinnam zacząć się poważnie zastanawiać? – No coś ty… – Uśmiechnął się nerwowo. – Było, minęło. Najważniejsze, że jesteśmy bezpieczni, choć wciąż w kiepskiej sytuacji finansowej. – Tomasz wrócił na Zanzibar? – Konstanty pogłaskał Ewę po dłoni, ale ona nie dała się zbić z tropu.
– Zdradziłeś ją przed ślubem? – zapytała, spoglądając Marcinowi prosto w oczy. – No coś ty! Miałem dziewiętnaście lat, ale takiego numeru bym dziewczynie nie wyciął. Pokłóciliśmy się o dziecko. – Kazałeś jej usunąć ciążę?! – wykrzyknęła oburzona Lena. – Nic dziwnego, że tak cię znienawidziła. – Jaką ciążę? – zdenerwował się Marcin. – Nie było żadnej ciąży. Ale ona bardzo chciała mieć dziecko. Natychmiast. A ja prosiłem, żebyśmy z tym poczekali, przynajmniej aż skończymy jakieś studia i znajdziemy pracę. – Bardzo rozsądnie – pochwalił go Konstanty. – To nie jest najlepszy pomysł, by dzieci miały dzieci. – Ona uważała inaczej. – Zrezygnowany Marcin machnął ręką. – Doszło do tego, że próbowała… Ale co tam! Dziewczyna już nie żyje. – Co próbowała? – drążyła Ewa. – Słuchaj, musisz mi to wszystko teraz, od razu powiedzieć, bo inaczej nigdy nie będzie między nami dobrze. Wiesz, że dla mnie szczerość jest podstawą związku! Marcin westchnął głośno i zmieszany potarł policzek. – Chodzi o to, że ona próbowała za wszelką cenę zajść ze mną w ciążę. Żebym nie miał odwrotu. Gdy się zorientowałem, przestałem się z nią kochać. A w końcu powiedziałem jej, że ja… – Że jej już nie kochasz? – podpowiedziała Ewa. – No skąd! Powiedziałem jej, że jestem gejem. – Ha! – huknął Konstanty. – Słowo się rzekło, kobyłka u płotu! Vanessa pokiwała ze zrozumieniem głową. – Dziewczyna musiała się poczuć okropnie. Najpierw facet ją odrzuca, nie chce się z nią kochać, wciska kit, że jest homo, a potem ona spotyka laskę, z którą się ten przyjemniaczek ożenił. Oczywiście dziunia jest z przyjemniaczkiem w ciąży… – Nie jestem byle „dziunią”! – sapnęła zirytowana Ewa. – A Marcin nie jest „przyjemniaczkiem”. – Próbuję wejść w jej skórę. – Vanessa wzruszyła ramionami. – Jak możesz być dziennikarką, skoro nie potrafisz wsłuchać się w uczucia i motywację drugiego człowieka? – Tylko się za bardzo nie wczuwaj – ostrzegł ją Konstanty. – Zobacz, jak to się dla tej Karmy skończyło. Lepiej odbierz telefon… Vanessa wzruszyła ramionami i zaczęła grzebać w torebce. – Tak, kochanie? Ewa przewróciła oczami i wstała, by przykryć kocykiem śpiącą córeczkę. – Może wyjdź do kuchni, bo mi dziecko obudzisz. Vanessa zignorowała wygłoszoną scenicznym szeptem prośbę i wciąż trzymając słuchawkę przy uchu, stuk-
nęła palcem w ramię Marcina. – Dzwoni mój narzeczony. Możesz zapytać swoją przyjaciółkę, Martę Orzechowską, czy chce zagrać w reklamie proszku do pieczenia? – A może mnie by zechcieli? – zasugerował Konstanty. – Zgodzę się nawet za darmo. Marcin sięgnął po telefon i odnalazł w książce adresowej numer telewizyjnej gwiazdki. – Zaraz to załatwimy. – Odczekał kilka sygnałów, a gdy po drugiej stronie odezwał się damski głos, Marcin w kilku słowach przekazał propozycję chłopaka Vanessy. – Pyta, ile jej zapłacą – powiedział, nie trudząc się nawet, by zakryć mikrofon. Vanessa pokiwała głową i powtórzyła pytanie swojemu chłopakowi. – Milion. Kampania będzie trwała sześć miesięcy. Trzeba nakręcić pięć, sześć spotów. Marcin rzucił do komórki kilka słów i odłożył telefon na kanapę. – Zgodziła się. Vanessa zapewniła swojego chłopaka, że też go kocha, i się rozłączyła. Popatrzyła na Marcina z rozbawieniem. – Powiedziałam mojemu facetowi, że jesteś agentem Orzechowskiej. – Mam nadzieję, że ani on, ani Marta nie będą tego żałowali. – Marcin uśmiechnął się krzywo. – To ile ona zarobi? Milion? Fajnie… – No jasne, że fajnie – potwierdziła Vanessa. – Zwłaszcza że jako agent dostajesz od agencji reklamowej piętnaście procent sumy kontraktu. – Co?! Ewa i Marcin poderwali się niemal równocześnie. Dziecko w łóżeczku otworzyło oczy i zaczęło płakać. – To, co słyszeliście. Od miliona to jest… Sto pięćdziesiąt tysięcy. Gratuluję, Marcinie. To był dobry dzień. A teraz poproszę o kieliszek czerwonego wina. – Musimy to uczcić! – Konstanty zerwał się z fotela. Ewa wzięła Malwinkę na ręce, usiadła na kanapie z podwiniętymi nogami i przystawiła ją do piersi. – Zarobiłem w dwie minuty sto pięćdziesiąt kawałków!? – Marcin wciąż nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. – Takie pieniądze leżą na ulicy? Wystarczy mieć w komórce odpowiedni telefon i… – I przyjaciół – podsunął Konstanty, odkorkowując wyjętą z barku butelkę. – Ponieważ gospodarze są zajęci karmieniem potomstwa i odnoszeniem życiowych sukcesów, więc pozwolę sobie nalać… * Natalia z uśmiechem zamknęła drzwi do pokoju Kuby.
– Co oni się tak cieszą? – zapytał, odkładając na biurko książkę do historii. – Mają swoje powody. – Taka jesteś tajemnicza. Znowu coś wyczarowałaś? Natalia zaśmiała się, uniosła sukienkę i usiadła okrakiem na kolanach Kuby. Przytuliła się do niego, szukając ustami jego ust. – A jeśli tu do nas wlezą? – wyszeptał, uwalniając na moment język z delikatnego uścisku zębów dziewczyny. – Nie wlezą… – Wiesz to, tak po prostu? – Nie gadaj tyle. Chodź… Zielonka, 1 listopada 2011
Mt 17,20. Biblia Tysiąclecia, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 2003. 1