ROMAN BRATNY KOLUMBOWIE ROCZNIK 20 Śmierć po raz pierwszy 1 I Jaskółki latały wysoko. Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa...
9 downloads
15 Views
4MB Size
ROMAN BRATNY KOLUMBOWIE ROCZNIK 20 Śmierć po raz pierwszy 1 I Jaskółki latały wysoko. Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa, błysnęła w zachodzącym słońcu. - Aa! - grający pokwitowali z uznaniem przyjęcie „ściętego”. Zygmunt rzucił do Kolumba przez zaciśnięte zęby: - Dawaj jeszcze raz. Piłka wystawiona idealnie nad siatkę. Młody, opalony brunet przygotowuje się do skoku. Spóźnia się o sekundę - Jakby unieruchomił go spieszny jęk policyjnego wozu, nadlatujący skądś od głównej ulicy. Ale Zygmunt jest rutynowanym siatkarzem. Za późno na ścięcie? Piłka oddana miękko tuż za siatkę myli grających, dotyka ziemi. Przeciwnicy nie ruszają się. - Trzynaście... No, przejechali. Czego się gapisz, do cholery? - gromi niższego od siebie o pół głowy Kolumba. ,,R” wymawia w nieporównanie zabawny sposób: to już nie ,,h”, ale jakieś mieszane głoski ,,h” i ,,k”. Tym razem Kolumb respektuje jego wezwanie. Odwraca głowę. - Dawać piłkę, nasz serw - ponagla przeciwników.
Ocknęli się już. - Jakie trzynaście, uważaj! Żandarmi na was nie zapracują - rzuca któryś. - Dwanaście do dziesięciu - poprawia. Dograli seta. - Z ciebie też siatkarz jak z koziej dupy trąba powiedział Zygmunt wciągając spodnie. Zatrzymał się z paskiem w dłoni, widząc, że Kolumb patrzy za odchodzącymi kolegami. Szli w spodenkach kąpielowych, niosąc ubrania w rękach. Wisła była blisko. - Nie idziesz z nimi? - Nie mam czasu! - odparł Kolumb. Starł wierzchem zabrudzonej dłoni lśniącą warstwę potu z wklęsłego, opalonego brzucha i sięgnął po koszulę. Po chwili obaj szli w stronę wiaduktu. Zygmunt studiował biologię na tajnym uniwersytecie, miał nienagannie skrojoną marynarkę i pracował w zakładach remontowych. Jego ausweis to nie był jakiś tam groszowy, fałszowany śmieć. Zdawało się, że sama „wrona” niemieckiej pieczęci siedzi dumna i zadowolona na gnieździe literowych skrótów malujących ważność przedsiębiorstwa dla wojennej gospodarki
Rzeszy. Nie o same papiery szło zresztą w tym wypadku. Zygmunt był mistrzem samozaopatrzenia. Ilość opon, samochodowych części, szoferskich kożuszków, jakie ginęły w zakładach, była tajemnicą nawet dla najbliższych kolegów i przyjaciół, co nie znaczy, by Zygmunt był sobkiem i egoistą. Kiedy dwa tygodnie temu, w dniu imienin wykładowcy na tajnym kursie uniwersyteckim, urządził składkę na garnitur dla profesora, suma zebranych pieniędzy wyniosła nieoczekiwanie dziesięć tysięcy złotych. Podobno ani mrugnięciem oka nie dał do zrozumienia, jak ,,zebrał” taką kwotę wśród okupacyjnych golców, ganiających na 2 wykłady w drewniakach. A nowe oficerki Kolumba? Kto by uwierzył, że Zygmunt wystarał się na bezugschein o prawie darmową skórę dla kolegi. I Kolumb świecił po Żoliborzu wysokimi „szklankami”, jak nazywano usztywnioną część buta, która winna mieć wygląd czarnego, świecącego naczyńka. Dziś z uwagi na upał i zakończone właśnie spotkanie siatkówki był w trepkach. Zamiast oddzwaniać energicznie krok, nogi człapią w nich nieprzyjemnie, tupoczą, jakby lazł rozczochrany jeż, a nie podchorąży.
Zygmunt szedł w milczeniu, ssąc zerwaną po drodze trawkę. Przechodzili koło muru, na którym czyjaś niewprawna ręka wypisała ogromnymi wołami: „My Hitlera w dupie mamy.” Zamiast podpisu figurował znak kotwicy. - Bronią ojczyzny - mruknął Zygmunt. Kolumb, eks - bohater Małego Sabotażu, z trudem zniósł prowokację. - No to cześć! - pożegnał się szybko. - Powodzenia... - mruknął Zygmunt. „Gdyby wiedział, że umówiłem się z nią u Lardellego, gotów by zakazać” - pomyślał Kolumb o przyjacielu z nagłą niechęcią. Niedawno ogłoszono przecież bojkot kawiarni, w której podczas kameralnych koncertów publiczność polska mieszała się z niemieckimi oficerami i żołnierzami. „Pierwszy raz się tu umówiłem i mam rację. Inaczej ona by znowu', poszła kiedyś do kina” monologował jeszcze wstępując po stopniach kawiarni. Zielone mundury siedzących przy stolikach oficerów przejęły go dreszczem. Dopiero po chwili, na widok pasa z pistoletem przewieszonego przez poręcz krzesła, uspokoił się. Gdyby tak swój pobyt tutaj okupić nową parabelką? Zląkł się nieomal, że ta myśl jest już postanowieniem. Rozglądał się uważnie w
poszukiwaniu dziewczyny i czuł, że serce bije mu spieszniej. „To przez ten pistolet” - bronił się przed upokarzającym przypuszczeniem, że nieobecność Baśki przyprawia go o tak niemęskie lęki. Znalazł wolny stolik. Skrępowany i niezgrabny odsunął krzesło. Czuł się mimo wszystko fatalnie. Spojrzał na zegarek. Był spóźniony o dziesięć minut. „Może już poszła?” - zaniepokoił się. Wojowała z nim o tego Lardellego od miesiąca, przypuszczenie, że mogła wyjść nie doczekawszy się, było absurdalne. Niedawno, kiedy wygadała mu się, że była w kinie, nie widywali się przez tydzień. - To ja jako zupełny szczeniak wypisywałem „tylko świnie...”, to ja „gazowałem”, a ty... plątał się po tym jej wyznaniu. I choć to nie on wymyślił slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie”, i nie on rozpisał go wszędzie na warszawskich murach, ale kto przy wejściu do kina „Napoleon”, obok napisu, potrafił naszkicować dwa ogromne knury rozwalone w kinowych fotelach? Kto wymyślił inny, może mniej popularny, lecz nie mniej groźny skrót: „Padlina idzie do kina”? Kto ma na koncie dziesięć udanych „gazowań”, w czasie których „zakrztusił” ładnych parę tysięcy amatorów
zakazanej rozrywki? Przypomniał sobie doświadczenie prowadzące do wykrycia mieszanki, której zapalenie powodowało murowany popłoch na kinowej sali, a zaduch korkował ją na parę dni. 3 Rozjuszyło go ostatecznie wytłumaczenie, jakiego chwycił się Basik: Chodzi do kina również po to, żeby zobaczyć „gazowanie”. Ona też chce być w pobliżu roboty. Kolumb nie pozwala jej samej, to chociaż tak - zobaczy... Zaraz zresztą, nastraszona, dopowiedziała tym swoim niskim głosem (stąd imię Basik, od „bas”), że mniejsza o „gazowanie”, ale ona nie ma zamiaru umrzeć nie widząc kina. „Ona umrzeć!” - zaśmiał się gorzko, podkreślając, komu to bliżej do śmierci, ale nie wywołał pożądanego efektu. Zerwał z nią wtedy, „do zmądrzenia”. „Zerwał”! Może ona domyślała się, skąd te częste omyłki telefoniczne, przy których jej „halo” pozostawało bez odpowiedzi. Jak on ją lubił, nawet ten jej głos! Dzwonił prawie co dzień, byle usłyszeć chociaż to „halo”. Któregoś dnia zamiast „halo” zapytała po swojemu: „No?...” jakby dając do zrozumienia, - że wie, kto to
dzwoni i milczy z tamtej strony słuchawki. Otworzył usta, żeby rzucić pozdrowienie, i w ostatniej sekundzie złapał zębami koniec bakelitowej tubki. Wytrzymał tydzień. Na spotkaniu Basik się popłakał i przyrzekł, że z kinem to się już nigdy nie powtórzy. Wtedy nastąpiło załamanie Kolumba. Wiedział, jak kocha muzykę, więc zaprosił ją „w drodze wyjątku, raz na całą okupację” do Lardellego. Oto siedzi zerkając niespokojnie na drzwi, na jadowite zielenie mundurów utkane tu i tam wśród licznych stolików. Już jest. Stanęła w progu. Spostrzegła go od razu. Idzie w tym tłoku prosto, zręcznie, jakby całe życie spędziła na takich okazjach. Zrywają się oklaski. Kolumb jest spocony. Wszystko zdaje się być adresowane do niej. Dopiero gdy przycupnęła na brzeżku krzesła i sama złożyła do oklasków dłonie, spostrzegł, że publiczność wita dyrygenta, który właśnie pojawił się za jego plecami. Kolumb, choć nastawiony sceptycznie, spojrzał z mimowolnym szacunkiem na mężczyznę z lwią grzywą. Dyrygent, korzystając ze swej ukraińskiej listy narodowościowej,
reprezentował niemal monopol na wykonywanie muzyki poważnej. Baśka przysiadła na brzeżku krzesła, trochę po pensjonarsku, ale jedno spojrzenie po sali - i postawa jej zmieniła się. Naprzeciw Kolumba siedzi już dama. ,,A to paskudna smarkata!” gromi ją w myślach Kolumb, ale odczuwa miłą satysfakcję, jakby dopiero teraz przekonywał się, jak wygląda naprawdę ta jego dziewczyna. Widzi spojrzenia od sąsiednich stolików. - Spóźniłaś się. Było co? - zapytał jeszcze, nim orkiestra zaczęła grać. Zawahała się przez sekundę, czy nie skorzystać z okazji i nie usprawiedliwić się jakąś łapanką lub bałaganem na trasie, ale pokręciła przecząco głową. - Spóźniłam się zwyczajnie - rzuciła z przekornym męstwem. Przyjął to z radością, jak podziękowanie za długie godziny, podczas których przezywała go mściwie „harcerzem”, a w których on uczył ją „poszanowania dla własnego słowa”. Uderzyła muzyka. Kolumb na początku wojny miał szesnaście lat. Muzyki uczył się do dwunastego roku życia, ale potem, poznawszy urok boiska, stwierdził, „że będzie grał na
centrze, nie na fortepianie”, i tak długo i uparcie strajkował, aż oberwał pierwsze w życiu lanie od spokojnego zazwyczaj ojca. Mimo to zwyciężył. Sądził, że muzyka nic go nie obchodzi. Przyszedł tu dla Baśki i oto całkiem niespodzianie zabrały go gdzieś ogromne fale dźwięków. Zapomniał, gdzie jest. W pewnej chwili napotkał jej spojrzenie i już w nim pozostał. Potem odczuł nagle przestrach przed upływem czasu. To, co niekiedy prześladowało 4 go myślą, że z każdym dniem zbliża się do daty swej śmierci, która mogła już być tu, na sąsiedniej ulicy, teraz odezwało się jeszcze boleśniejszym poczuciem przemijania. Prawie słyszał plusk czasu w strunach, kotłach. Przerwali. Oklaski otrzeźwiły Kolumba. W rozjaśnionym świetle dostrzegł nad brwią Baśki maleńkie znamię. Była to blizna nabyta w dzieciństwie. Zachwycał się i tym. - Musisz przyjść do mnie jutro - postanowił lekko. Niezdarnie wypowiedział myśl, z którą nosił się od miesiąca, jeszcze przed ich tygodniowym zerwaniem o kino. - A która jest teraz? - zainteresowała się godziną. W odpowiedzi zablagował kwadrans. Ale
ona była czujna. Za chwilę wyciągnęła rękę do jego zegarka. Schował dłoń za plecy, a następnie uderzył nagle wierzchem nadgarstka o marmurowy blat stolika. Szkiełko zegarka stuknęło. - Co robisz? - Niszczę czas... ,,Szkiełko musiało kosztować ze dwieście złotych” - myślała zdumiona. A jak to się stawiał przez ten tydzień. O głupie kino. Pewnie, że może zrezygnować z kina. Na razie nic nadzwyczajnego nie idzie. Następnego utworu słuchała z pewnym roztargnieniem. W przerwie sięgnęła nawet przez stolik i odsunęła rękaw marynarki na przegubie Kolumba. Martwa tarcza ze stłuczonym szkłem. Zawstydzona czymś i spłoszona, cofnęła rękę. Gdy wychodzili, nad miastem był mrok. W zaułku kościoła przy placu Zbawiciela żebraczka, zajęta bilansowaniem uzbieranego zarobku, spłoszyła się na ich widok i zbyt późno podjęła proszalne pomruki. Podjeżdżał zaciemniony tramwaj. Dziewczyna porwała się do biegu. - Gazu, Basiku! - skorzystał z okazji i uchwycił ją za rękę. Zdyszani dopadli przystanku.
Wskoczyli, gdy tramwaj ruszył. Konduktor sprawnie wręczył Kolumbowi dwa bilety odebrane przed chwilą od wysiadających i strzepnąwszy bilon do torby, usiadł. W wagonie było luźno. Jakaś spiesząca do domu szmuglerka z koszami, stary pan w cwikierze, wyglądający na wykładowcę wracającego z tajnych kompletów. Nawet tam, u nich, u „sezonowców”, w przedniej części wozu, było pustawo. - Cholera, musi być późno - zaniepokoił się Kolumb. - Która godzina? - denerwowała się Baśka. - Za dziesięć - odrzekł pan w cwikierze. - Oj, żebyś zdążył. Ze mną nie wysiadaj. Bez odprowadzań - zamruczała Baśka wyskakując. Tramwaj skręcał do zajezdni. W sekundę Kolumb był już na ulicy. Lubił wysiadać w pełnym biegu. „To zastępuje narty” - wytłumaczył kiedyś matce. Popędzany krokami ostatnich przechodniów, ruszył spiesznie przed siebie. Nadciągała powszednia okupacyjna noc. Trzasnęła jakaś zamykana brama. Z ulgą wszedł na pusty, nie zabudowany odcinek drogi, prowadzący ku wiaduktowi. Gdzieś od strony dworca zaniosła się lokomotywa, raz drugi. 5
Szedł uważnie, patrząc, czy nie spotka wzrokiem sylwetek patrolu. Odczuwał podniecenie, nierówne w stopniu natężenia, ale podobne do tego, którego zaznawał już od dwóch lat w Małym Sabotażu, jako wybitny specjalista od napisów i znaków Polski Walczącej na murach. Równocześnie czuł smak triumfu. Basik. Jutro przyjdzie do niego. Chciał coś zawołać w górę ku spokojnym gwiazdom. Podchodził już do pierwszych bloków. Nagle przez jezdnię przebiegł w poprzek... tak, nie było wątpliwości: kot. Kolumb rozglądał się przez chwilę i zawrócił biegiem. Skręcił w boczną uliczkę. Tędy z wolna, wyglądając ostrożnie zza rogów, zbliżył się do tyłów ogromnego gmachu, w którym mieszkał. Miał właśnie przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle oświetlił ją snop reflektorów. Kolumb cofnął się pod mur. Na jego oczach przez wysoką ogrodową bramkę na dziedziniec domu, w którym mieszkał, wjechała żandarmska buda. Po kwadransie zadzwonił do drzwi stojącej na uboczu kamieniczki. Mimo że dzwonek nacisnął krótko trzy razy umówionym sygnałem - drzwi otwarto dopiero po chwili i nie otworzył ich Zygmunt.
- Do cholery, czego straszysz ludzi! - zaczął, gdy ściągnięto go już ze starego gołębnika, który latem spełniał funkcję bimbrowni, a poza tym znakomicie ułatwiał zejście do zarośniętego ogrodu. Całą tę budowlę skonstruował Zygmunt pod domem, by usprawnić odwrót w nagłej potrzebie. Teraz urwał w pół zdania spojrzawszy na twarz kolegi. - Coś u ciebie? - Nie wiem - powiedział Kolumb. - Siostra dziś nie nocuje w domu, ale starzy... No, buda w podwórzu... - Tam na jednej tylko twojej klatce schodowej masz dziewięć mieszkań - pocieszał nerwowo Zygmunt, dowiedziawszy się, jak niewiele wie Kolumb. - Co się mogło stać?... U nas porządek, nikt nie siedzi... - Wziął go za rękę i wprowadził do swego pokoju. Kolumb wyrwał rękę, jakby czymś obrażony. Przestraszył się, że kolega wyczuje jej drżenie. Nie mógł wobec Zygmunta motywować swej pewności, że ojciec i matka - zginęli. Nie mógł mu powiedzieć, skąd czerpie tę pewność. O tym nikt me mógł wiedzieć. Usiadł na tapczanie i cierpliwie zaczął liczyć powtarzający się idiotycznie motyw gałązki na tapecie. Spojrzał na
zegarek i nagle bezwiednie uśmiechnął się. Bezruchowi jego wskazówek zawdzięczał spóźnienie, a więc dużo, bo życie. II Po kilkakrotnych nieudanych próbach Jerzy zrezygnował. Z handlu nic nie wychodziło. Diabli wiedzą czemu. - Pewno jeszcze za słabo stoisz z ekonomią zażartowała matka po ostatniej klęsce szmuglerskiej syna Potrafił ocenić jej wysiłek. Była nieskora do uśmiechu. Chciała zbagatelizować porażkę. Strata wypchanej mięsem walizy na dworcu w Dęblinie stanowiła kompletną ruinę domowych nadziei. Śmieszne, jak nie powodziło się Jerzemu w dziedzinie gospodarczej. A mógł rozwinąć drukowane na grubym papierze świadectwo ukończonych w 6 Warszawie w 1940 Kursów Handlowych Gracjana Pyrka, jedynej „wyższej uczelni” w Warszawie. Nie ruszyły wówczas jeszcze podziemne uniwersytety. „Ekonomista” i „filozof z oczytania, „handlowiec” z zawodu, a tu grosza nie umie ściągnąć do domu. Rok czterdziesty „przeczytał” żyjąc z jakichś resztek matczynych. Ale teraz od kilku miesięcy szarpał się już jak w matni. Nie wychodziło...
Tego dnia, po powrocie ze szlaku złamanej kariery „szmuglerskie j”, zjadł na kolację kilka kartofli okraszonych uśmiechem i pocieszającym komentarzem, że „młode i tak smaczne”, i położył się do łóżka. Spod wpółprzymkniętych powiek widział, że matka krzątając się za uchylonymi drzwiami kuchni podtrzymuje ogień. „Co ona jeszcze szykuje?” - zamyślił się, głodny i senny. Niby na jawie przeżywał okropny tłok kolejowego wagonu, triumf szczęśliwej transakcji za Łukowem, makabrę ćwiartowania krowiego zewłoku, moment, gdy po zatrzymaniu pociągu, zamiast uciekać na żandarmski wrzask, wyleciał z wagonu jak spętany przez swoją walizę. „Przeklęty Dęblin. Gołocin” - przypieczętował złe wspomnienie uzasadnioną szmuglerską nazwą. Widział jeszcze światło w kuchni, myślał o matce. „Trzeba zawołać, niech idzie spać, co ona tam robi?” Wreszcie zasnął. Gdy rano otworzył oczy, natrafił spojrzeniem na uchylone drzwi do kuchni. Matka płakała nad formą wypełnioną jakąś brunatną masą. - Chciałam chleb... chciałam ci chleb, ale ta mąka przerośnięta... - uderzała się małymi piąstkami po głowie. Zdążył ją złapać, uważnie kontrolując spojrzeniem, czy na stole leżą
tylko noże z okrągłymi końcami. Coraz gorzej znosiła wszystko, co składało się na życie w owym roku. - Już na wiosnę będę lepsza - usprawiedliwiała się przed paru miesiącami, gdy złapał ją na tym, jak nad zamarzniętą miednicą wody usiłowała przeciąć sobie żyły. Pokaleczyła się tylko, tak samo niedołężna jak przy swoich normalnych gospodarskich zajęciach, wychuchana przez los, a teraz tak opuszczona, odkąd ojciec Jerzego, przed wojną świetnie zarabiający architekt, siedział w niewoli. - Przecież doskonały chleb - popukał w ciemną powierzchnię, ale nawet zgięty pod nieostrym kątem palec zanurzył się swobodnie w kleistej masie. - Świetny - ciągnął trzymając matkę za ramiona i by ją zabawić, sięgnął po łyżkę. Patrzyła podejrzliwie przez łzy, jak połykał pierwszą porcję. - Wcale nie żartuję... - dorzucił szczerze, puszczając ją, by przysunąć bliżej formę. - Zaszkodzi - zaoponowała nieśmiało, już uśmiechając się przez łzy, jak mała dziewczynka, która zbroiła i choć wie, że była niegrzeczna, nie chce przeprosić. - E tam, zaszkodzi! Komu „dźwiękowiec” nie zaszkodził, tego nic nie zmoże - użył
komplementującego porównania do kartkowego chleba. - Ja wezmę tę lekcję, a mój pokój wynajmiemy... - ustalał stanowczo podstawy przyszłej egzystencji. Nie wiedział, czy w pełni pojmowała, czemu tak się przed tym bronił. Był ambitny. Ambicja dyktowała wszystko, nawet w obecnym jego życiu. - „Nie pali” - matka chwaliła się przed znajomymi wyrzekającymi na wydatki u swoich na tytoń. A on nie nauczył się palić, bo widząc śmieszność gimnazjalnych kolegów, szukających 7 w papierosie znamion dojrzałej powagi, próbował znaleźć ją w świadomej decyzji, że on właśnie nie pali. „Został...” - mówiła z dumą zimą trzydziestego dziewiątego roku, gdy tylu jego kolegów z harcerstwa ruszyło w Karpaty i dalej przez Rumunię na Zachód. Nie ruszył się nie tylko dlatego, że zostałaby sama, został, bo widział przygodową pozę tych, którzy szli, bo rozumiał, że tu będzie trudniej i „ważniej”. I dlatego właśnie takim upokorzeniem było przyznanie się, że czegoś nie potrafi. „Pech” próbował usprawiedliwiać się z początku. Nie potrafił „zrobić” potrzebnych pieniędzy. Teraz
ambicją najwyższą było pokonać własny upór, zrezygnować chwilowo z ambicji, byle zdobyć pieniądze na nowy start. Oferta nauczycielska przyszła przed tygodniem od sąsiadów z przeciwka. Mieszkali tam od pół roku państwo Kosiorkowie. On, dotychczas rzeźnik, od jesieni czterdziestego roku stał się potężnym przemysłowcem głodzonego miasta. Był właścicielem czy udziałowcem fabryczki sztucznego miodu, prowadził rozgałęziony handel tłuszczami przejmowanymi z jakichś oficjalnych źródeł. Jerzy postanowiwszy, że zrozumie, co się koło niego dzieje, przeczytał przez rok blisko sto ekonomicznych publikacji, jak szły, co wpadało w rękę, i samorzutnie dokonał już kierunkowej selekcji, wybierając orientację, której nie nazywał marksizmem tylko przez skrępowanie ubóstwem własnej wiedzy czy przez brak obycia z samym terminem. Teraz na każdego konduktora, który prowadził istną drogerię handlując mydełkami w tłumie podróżujących, patrzył jak na agenta „monopolistycznego kapitału”, dowiedział się bowiem, że Kosiorek, podbierając przez swoje kontakty surowce Schichta, prowadzi produkcję mydła
na gigantyczną skalę. Stąd czy skądinąd pochodzące pieniądze skamieniały oto w kształt domu sąsiadującego z ich willą. - Chodźmy zaraz - przynaglał matkę. „Jak Julian Sorel” - . pocieszał się w myślach, ustaliwszy warunki swej pracy. Gdy jego chlebodawca jednym obojętnym skinieniem głowy zgodził się na wymienioną przez Jerzego sumę, chłopak przybladł z obrazy. Więc tak mało znaczyły dla tamtego pieniądze, za które kupował jego czas? - A pan miał, zdaje się, inne plany? - uśmiechnął się Kosiorek. - Jakiś handel? - zapytywał pobłażliwie, jak dobry ojciec prowokujący wyznania syna, zabawne, bo zbyt dojrzałe na jego wiek i możliwości umysłowe. - Zrezygnowałem - bąknął Jerzy i jak zawsze poniosła go chęć odpłacenia za lekceważenie. Miałem handlować, ale brzydzę się mięsem powiedział tonem zwierzenia patrząc z uśmiechem w oblicze eks - rzeźnika. Wywołał efekt niespodziewany. Pan Kosiorek plasnął otwartymi dłońmi po rozstawionych kolanach, obciągniętych eleganckim, niechybnie angielskim kortem, i pod wysokim sufitem
rozległ się jego donośny śmiech. Ten nieprzewidziany efekt własnej złośliwości speszył młodego nauczyciela. - A co do mnie, nic mnie nie zbrzydzi. 8 I potoczyła się opowieść, jak to Kosiorek zmuszony w trzydziestym dziewiątym roku prowadzić ubój dla zwycięskiej niemieckiej armii, potrafił dać jej godną nauczkę. Zdarzyło się, że któregoś z kwatermistrzów odbierających mięso zemdlił zapach krwi. Na dumne zdanie Kosiorka, że ,,polskiego rzeźnika nic nie zbrzydzi”, towarzyszący delikatnisiowi feldfebel ośmielił się wyrazić wątpliwość. Stanął zakład, w rezultacie którego Kosiorek na oczach Niemców skosztował zawartości świeżo otworzonego krowiego żołądka. - Tak. Wziąłem w paluszki jak baby w sklepiku kiszoną kapustę z beczki do spróbowania... Z samego patrzenia trzech ich się pochorowało, a mnie nic... - uśmiechnął się triumfująco, wpierając zad w elegancki klubowy fotel. Błyszczące oczy wbił w Jerzego i nagle zakończył półgłośno, pochylając się w jego stronę: - Więc i rzeźnictwa nie ma się co wstydzić... Następnie przedstawiono Jerzemu uczniów. Jedenastoletnia dziewczynka dygnęła, jej starszy
o rok brat szurnął nogą. Jerzy objął nowe obowiązki. Odprowadził matkę do furtki i powiedziawszy, że ma coś do załatwienia w mieście, ruszył w stronę Puławskiej. „Skoro mam od jutra regularnie zarabiać, rzecz przestaje być szaleństwem” - rozmyślał nad nabyciem tomu Nietzschego, który przed paru dniami wyszperał na Mazowieckiej i uciekł od pokusy. Dochodząc do rogu ulicy spostrzegł, że rusza tramwaj stojący na pętli krańcowego przystanku. Przed nim zatupotał podrywając się do biegu wysoki, smukły żołnierz SS. Jerzy biegnąc za nim, z przyjemnością obserwował jego zgrabną sylwetkę. Niemiec wskoczył na stopień nie chwytając się poręczy. Jerzy uśmiechnął się. Był o dziesięć metrów za tamtym i identyczny skok przestawał być identycznym wobec większej już szybkości tramwaju. Zadrobił po nierównym bruku. Skoczył. Bez rąk. Na pomoście, patrząc, jak tamten przechodzi za. odgradzającą Polaków barierkę, z przyjemnością odbierał i amortyzował ugięciem w kolanach zrywy gnającego tramwaju. Nagle jego wzrok padł na jakiś tytuł w gazecie, którą ktoś rozpostartą trzymał obok. ,,Najwyższy szczyt Kaukazu...” - wyłuskał z
komunikatu alpinistyczny sens wieści o hitlerowskiej fladze nad Elbrusem i spojrzał raz jeszcze na barczystego, zgrabnego esesmana. Idiotyczne współzawodnictwo w ściganiu tramwaju podrażniło go boleśnie. Przegroda „Nur fur Deutsche” oddzielała ostrzej niż przed chwilą. Tramwaj zahamował gwałtownie. Jakiś stojący obok Jerzego robotnik poleciał siłą bezwładu krok do przodu, trącając go podeszwą drewniaka. „Jesteśmy mierzwą” - przeleciało przez głowę czyjeś zdanie. „Oto nasz udział w walce z tymi, co zdobywają najwyższe szczyty świata” - pokwitował wzrokiem żółwia narysowanego kredą na murze kościoła Zbawiciela. Pomyślał, że wieczorem znowu przesunie na mapie czarne chorągiewki, którymi znaczył zasięg ich armii na Wschodzie. Rozchmurzył się dopiero przechodząc przez Świętokrzyską. Otwarte drzwi antykwariatów, małe księgarenki zapraszały go nieuchwytnym zapachem druku, jak pijaka barowe szyldy. Szedł jednak w kierunku Mazowieckiej jak smakosz, który zdążając do znanej sobie restauracyjki mija obojętnie nęcące napisy. Tam czeka na niego wybrany tom.
Był prawie u celu, gdy zatrzymało go czyjeś wołanie. Obejrzał się. W poprzek jezdni szedł ku niemu z drugiej strony ulicy Zygmunt. Był elegancki właśnie na miarę dziwnego lata. Długa marynarka sięgała do pół uda. Mimo upału szedł w długich butach i zielonych wojskowych bryczesach. Było w tym coś w rodzaju czytelnej aluzji do wojskowego drylu, który zmusza 9 do noszenia - lato nie lato - niewygodnego munduru. Szyk konspiracyjny nakazywał, Zygmunt oczywiście słuchał. Jerzy, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie pierwszy pomaturalny kapelusz kolegi. Było to zimowe staroświeckie borsalino, zapewne dar z zasobów ojca. Choć koledzy bardzo z niego kpili, Zygmunt uśmiechał się lekceważąco, błyskiem zębów zniewalając spojrzenia przechodzących kobiet. Wtedy zachowywał większy dystans wobec dyktatu mody niż w trzecim roku okupacji. Zygmunt miał zresztą własną na ten temat teorię. - Bo widzisz - powiedział kiedyś - moda to jest też wyzwanie: czy skoczysz wyżej, niż z pozoru można. Zobacz. Kiedy są materiały, tylko wejść i kupić, moda nic, siedzi cicho, kroi
kuso. A jak tylko wojna, fabryki w drobny mak, materiałów nie ma, zaraz marynarka jedzie w dół. Jak u Darwina: dobór naturalny, bracie. Moda jest taka, że utrzymuje na kursie tylko okazy silne... - Co u ciebie? - zapytał teraz kolegę. - A ty kwitniesz - nie odpowiedział na pytanie Jerzy. - i Bida, co? I niezależność umysłu, co? Czy może już? - Zygmunt jowialnie i niecierpliwie wypytywał o życie i „idee”. W ostatniej ich rozmowie przed pół rokiem Jerzy dał się ponieść: po wykpieniu polemisty, że koncepcja jego polega na cofnięciu czasu do sierpnia trzydziestego dziewiątego roku, zadeklarował swoje „anarchistyczne”, jak określił- Zygmunt, stanowisko wobec „Londynu”, ergo i konspiracji. Owo „już” oznaczało teraz pytanie, czy ostatnie półrocze zdążyło go, wbrew tamtej rozmowie, zaszeregować w podziemiu. Zygmunt nie wątpił,, że środkowy napastnik szkolnej drużyny futbolowej ma tam jakieś swoje miejsce wyznaczone przez „logikę historii”, jak tamten sam się wyrażał, wciąż pełen oporów i wahań. - Na jakich papierach chodzisz? - dopytywał się za chwilę, dowiedziawszy się, że „jeszcze nie”.
- Mam, mam - Jerzy wzruszeniem ramion dał do poznania, że nie jest ofermą pozbawioną kontaktów. - Pokaż no arbeitskartę - zażądał Zygmunt nieustępliwie jak żandarm na patrolu. Stali na środku chodnika, wymijani przez częstych przechodniów. Rzuciwszy okiem na dokumenty Zygmunt ramieniem zaprosił kolegę do bramy. - Dałeś górala, co? - zapytał tym razem serio. „R” zawarczało groźnie w rejonach „h”. - Iz tym gównem chodzisz po ulicy? Ja bym, bracie, takiemu synowi, co to fabrykuje, dał z miejsca w czapę. Ludzi naraża - parskał pogardliwie, machając pomarańczową tekturką dowodu. - Umówisz się ze mną, przyniosę ci coś lepszego - wzruszył litosiernie ramionami. A teraz dokąd, co? Nagle filozoficzny sprawunek księgarski wydał się Jerzemu śmieszny i dziecinny. Bąknął coś o jakimś koledze, do którego właśnie się wybiera. - Mieszkasz po staremu na tym dolnym Mokotowie? - Ledwo Jerzy skinął głową, już Zygmunt trzymał go za guzik marynarki. - A nie znalazłbyś tam w okolicy jakiego pokoju do wynajęcia, co? Chodzi o czyjąś rodzinę. Matka z córką. Wdowa. No? 10
- To ktoś od was? - zapytał Jerzy i szybko dodał: - Bo jeżeli tak, to coś znajdę u siebie. Tam gdzie mieszkam. - To może by zaraz? - Zygmunt spojrzał pytająco, nie dając poznać po sobie radości. III Każdy wiedział, kiedy się zaczynała godzina policyjna. Ta granica była wyraźna. Ale kiedy się kończyła? Noc oznaczała nie jak dawniej ciemność i sen, lecz przede wszystkim porę, kiedy brali. Wówczas, latem, trwała dłużej: pisk opon hamującego samochodu straszył jeszcze przy pełnym świetle wschodzącego słońca. Mieszkańcy wylotowych ulic Warszawy, lokatorzy frontowych pokoi Puławskiej czy Grójeckiej, otrzymywali pierwsi sygnał końca tej jasnej nocy: szum przelatujących maszyn przestawał być groźny z chwilą, gdy na jezdni zaklekotały końskie kopyta. To ciągnęły furmanki badylarzy - był dzień. Człapanie kopyt po asfalcie było sygnałem polskiego życia i ruchu. Bo inny, zmechanizowany, a jednak swojski ruch na jezdni zaczynał się później. O tej porze rykszarze spali. Jeszcze przed rokiem Baśka najdokładniej znała ową granicę, do której trwały godziny nocy.
Zazwyczaj broniła jeszcze snu. Słysząc krzątaninę matki obracała się do ściany, wgrzebywała głowę w poduszki, trwała w obronnej nieruchomości: doświadczyła, że najczęściej zapewnia ona przetrwanie. Matka sama biegła przyjmować towar od furmanów. Przed rokiem mniej więcej obyczaje handlowe zmieniły się gruntownie. Towar stał się abstrakcją rentującą stokroć lepiej niż przyziemna materialność. Opustoszały sklep stał się rodzajem kawiarni, miejscem spotkań, pertraktacji. Otwierano go o dziewiątej, zawsze robiła to matka. Dziś jednak Baśka zerwała się rano. Gnał ją jakiś niepokój. Koło południa obiecała zajść do Kolumba. „Co wielkiego?” - bagatelizowała w myślach tremę. ,,Zwyczajnie się spotkamy zamiast w kawiarni” - tłumaczyła się obłudnie sama przed sobą, pamiętając dobrze intencję swe] obietnicy. Zamyślona poszła w stronę sklepu. Zadzwoni. Powie, żeby przyszedł do niej. Matka pertraktowała z jakimś umorusanym woźnicą. Wóz ,,zarobionego” gdzieś po nocy węgla stał przed bramą.
- Coś pan oszalał, taka cena! Z czym pan do mnie przychodzi? Dam dwa - ucięła krótko. - I zsypie pan nie tutaj - dobijała targu. - Zaraz skoczę po pieniądze... Weszła do sklepu. Szybko nakręcała numer telefonu. - Pani Ada? Mam. Udało mi się wybrać. Trochę drogo, ale za to piękny orzech i z dostawą natychmiast. Trzy. Trzy tysiące. Tak. Zaraz wysyłam. Spiesznie obliczyła górale, złapała torbę. - Zostań w sklepie, zaraz wrócę. Ma przyjść Koliński - wymieniła nazwisko któregoś ze swoich stałych klientów. 11 Baśka ostrożnie podeszła do telefonu. „Nie ma co, zadzwonię. Niech nie będzie taki pewny.” Przedłużający się sygnał niespodziewanie ją zaniepokoił. Miał czekać na nią od rana. Powiedział, że nie będzie nigdzie wychodził. Spojrzała na zegarek: za pół godziny powinna być u niego. Sygnał brzęczał przeraźliwie. Nikt nie podnosił słuchawki. - Co ta baba wyprawia? Chyba całe miasto sprzedaje przez telefon - złościł się w tym czasie Kolumb na jej matkę, stojąc ze słuchawką przy uchu w sklepie z materiałami piśmiennymi,
którego załoga trudniła się sprzedażą wojskowych konserw, przejmowanych z bocznicy na Dworcu Gdańskim. Tego dnia szczególnego bałaganu narobił transport kilkudziesięciu koców, które należało co rychlej upłynnić. Kolumba co chwilę spotykały nienawistne spojrzenia czekających na telefon gospodarzy, on zaś kręcił i kręcił. Numer Baśki był wciąż zajęty. Wprawdzie Zygmunt twierdził, że Kolumbowa chałupa jest po prostu zapieczętowana i nie ma żadnego kotła, ale Kolumb nie mógł dopuścić, by dziewczyna tam poszła. Nie miał czasu jechać do niej ani czekać na ulicy, w momencie gdy trzeba zająć się siostrą i matką, które ocalały w czasie gestapowskiego nalotu „na kumoszkach”, piętro niżej. - Jesteś, Basiku! Umówmy się w innym miejscu. Nic się nie stało. Opowiem... Jaki mam głos? Zwyczajny... Kończył zdanie, gdy Zygmunt stanął na progu. - Bracie, dosyć flirtów. Chodź, twój stary czeka... - Co?!... - Kolumb odłożył słuchawkę, na którą spadł jak sęp kierownik sklepu. - Twój stary siedzi u mnie, czeka... - Ojciec? - pytał Kolumb łapiąc oddech.
W mieszkaniu, które do wczoraj zajmowali, wychodzący na podwórze balkon przedzielony był cienką przegródką. Obok mieszkała żona kapitana siedzącego od września w niewoli. Kiedyś w obecności ojca Kolumb przekomarzał się z fertyczną kobietką, że w nocy wejdzie do niej przez balkon. - Nie wpuszczę... - A jeśli będę musiał wiać, na przykład przed aresztowaniem, chyba pani otworzy? Dziwne były wówczas prawa ludzkiej pamięci, jeśli rzucone mimochodem zdanie syna zagrało w umyśle pięćdziesięcioletniego adwokata w chwili, gdy usłyszał łomotanie do drzwi. Przesiedział u sąsiadki przez noc i ranek, potem jeszcze do południa, bojąc się wyjść na ulicę. - A ja, cholera, na nowym mieszkaniu przedstawiłem już twoją matkę jako wdowę i papiery dostała autentycznie wdowie... - gderał Zygmunt nie mogąc nadążyć za Kolumbem. 12 Po godzinie, zostawiwszy ojca u Zygmunta, Kolumb pognał na umówione miejsce spotkania z Basikiem. Dziewczyna siedziała w kącie pustawej o tej porze cukierni „Marlena”.
- Dla pana? - zapytała nie czekając jakaś harda hrabina podająca w tym lokalu. - Dla mnie? Lokal dwupokojowy, a na razie kawę... - zażartował Kolumb z rzadką u niego swobodą. Pani, odczytując w owym „lokalu” jakąś miłą aluzję, uśmiechnęła się przyzwalająco i odeszła. Chłopaka rozsadzała radość.. - Basiku, na nic spotkanie, zepsuli nam... - zaczął. Śmiał się potrząsając przed rozszerzonymi oczami Baśki zegarkiem. - Uratowałaś mi życie... Śmiał się, że matka została już przedstawiona gospodarzom nowego mieszkania jako wdowa, a ojciec jest, żyje. Zapytała cicho: - Słuchaj, a co właściwie? Przez kogo? Jak się „spaliło” mieszkanie? Lubiła używać zbliżającego ją do nich słownika. Kolumb zamilkł nagle i odwrócił oczy. - Nie wiem... Nie wiadomo - poprawił się, jakby akcentując, że nie jego tylko niewiedzy rzecz dotyczy, że interesuje organizację. Kłamał. Ale jakże miał jej powiedzieć prawdę? - A co będzie z nami? - spytała ona nagle. - Z nami? - No, z mieszkaniem - mówiła gniewnie ze zmarszczonymi brwiami. Świadomość tego, że
tylko przypadkowi zawdzięcza, że go tu widzi, otwarła w niej wszystkie utajone uczucia. „Jak mogłam dziś rano myśleć, że do niego nie pójdę?” - rozpaczała w myślach nad sobą, jakby i tak nie czekały tam na nią zapieczętowane drzwi. - No - ponagliła bezwstydnie. Złapał jej rękę na blacie stolika. Normalnie nie lubiła takich „kawiarnianych czułości”, jak mawiała. Dziś Stach nie puścił jej ręki, nawet gdy zjawiła się hrabina z kawą i z hałaśliwą niedbałością ulokowała szklankę obok ich splecionych dłoni. Kiedy opisywał, jak ocalił się ojciec. Baśka ożywiła się. Spytała o jakiś balkonowy szczegół. Nagle wyswobodziła rękę, odsunęła z czoła czarny kosmyk i patrząc na chłopca spod zmrużonych powiek powiedziała wolno: - No, to dziś moglibyśmy się spotkać... - Spotkaliśmy się przecież. Wzruszyła ramionami. - Mówię o poważnym spotkaniu - przyjęła jego wzrok. 13 - Możemy przecież pójść na noc do mego mieszkania. Jest zapieczętowane, nikt nam nie będzie przeszkadzał - zażartował Kolumb, upokorzony właściwie. - Aha, przez ten balkon? - spytała rzeczowo.
- To niemożliwe... - przeraził się Kolumb. - Ona mówił o sąsiadce - nie przepuści nas przez swoje mieszkanie... Nagle pomyślał, że może Baśka tylko nieubłaganie egzaminuje jego uczucia. - Basik, chcesz, żebym strzelił w mordę tego oficera? - pokazał oczami stolik w kącie sali. Chcesz? To wyjdź, stań z drugiej strony w bramie, będziesz widziała przez szybę... No? poważnie ofiarowywał jej hołd z własnej odwagi. - Też mi adoracja! - wydęła wargi i obejrzawszy się na stolik w kącie, nagle parsknęła śmiechem na cały lokal, aż szczupły oficer Wehrmachtu poderwał głowę. Zamilkła nagle i sama sięgnęła po jego rękę. Byli oboje zmęczeni jak po fizycznym wybuchu czułości. Na szybach kawiarni pojawiły się cętki deszczu. - Piegowata pogoda. Czemu nie. wziąłeś płaszcza? - zatroszczyła się naraz serio. - Nie mam... Nic nie mam - wzruszył ramionami z uśmiechem. Poza tym miał wszystko. Żył. W pokoju Zygmunta ojciec Kolumba, który w nocy nie zmrużył oka, pochrapywał na tapczanie. Zygmunt zżymał się, że jego opóźnione przybycie wszystko skomplikowało. - Tam na Mokotowie nie można nic zmienić. Jeszcze Jurek - głupstwo, swój, choć dziwny, ale
jego matka... Nie zdążyłem od nich wyjść, już opowiedziała sąsiadce, że ma lokatorów: wdowę z córką. I żeby chociaż było wiadomo, skąd ta wsypa i o co właściwie idzie - spojrzał uważnie na kolegę. Kolumb odwrócił oczy i strzepnął niecierpliwie palcami. - Tak czy tak, musisz zmienić dzielnicę. Pójdziesz do matki i siostry. To się da jeszcze wytłumaczyć, ale mąż się do zmartwychwstania nie nadaje... - Dzielnicę zmienię, ale nie będę mieszkał razem mruknął Kolumb. ,,Ma chyba człowiek prawo do własnej, sensownej śmierci” - buntował się w myślach. - Dla starego już coś wymyśliłem - mruknął głośno - a dla siebie znajdę... Jeśli u ciebie niewygodnie, to mogę zanocować w moim mieszkaniu. - Co? - zdębiał Zygmunt. - Tak. I w milszym towarzystwie niż twoje... Nie wytrzymał i pochwalił się swoją dziewczyną i jej balkonowym pomysłem. - Musi być gorąca - pochwalił Zygmunt i nagle się zamyślił. - Kolumb - zaczął wolno - a gdyby tam tak zajść po wasze rzeczy, co?... 14 - Właśnie o tym myślałem - skłamał Kolumb czując, jak serce uderzyło w nim mocno.
Szykowała się ładna historia. Na drugi dzień była niedziela. Pływali po Wiśle. Zygmunt zły był nawet trochę na Kolumba, bo chciał powiosłować z dziewczyną do Wilanowa, lecz przyjaciel odmówił mu swego składaka. Był z Basikiem. Zygmunt nie mógł się nawet obrazić. Przecież poprzedniej nocy, gdy ewakuowali mieszkanie Kolumba, był „przeciw składakowi”. Już dwie godziny holował na dach rzeczy wynoszone przez przyjaciela, gdy usłyszał z dołu, z balkonu, przedziwny rozkaz: - A teraz wysyp wszystko z tego wielkiego worka! - Dosyć już - protestował szeptem Zygmunt. Wyłaź! - Dawaj, mówię, to wór od składaka, niedoczekanie, żeby szkopy wzięły mój kajak. Zygmunt posłusznie opróżnił ogromny wór, przecież Kolumb nawet własny pseudonim wywiódł ze swych żeglarskich namiętności. A w niedzielę przycumował do brzegu na pięć minut przed godziną policyjną. IV Jerzemu było coraz trudniej. Ostatnie parominutowe spotkanie uliczne z Zygmuntem wracało
w pamięci owym - niezłośliwym zapewne pytaniem: „czy już?” Nie mógł się pogodzić z myślą, że Zygmunt mógł w ostatecznym rachunku być od niego mądrzejszy. A jednak udział tamtego w konspirze zdawał się gwarantować mu więcej godności niż to. Niecierpliwie . zatrzasnął okładkę Nietzschego. Leżał na trawniku niewielkiego ogródka. Poprawił się i wsparłszy głowę na rękach patrzył niewidzącym wzrokiem na liście żywopłotu oddzielającego go od ulicy. Męczył się. Ambicja nie pozwalała mu rezygnować z filozoficznych uzasadnień swej postawy, a przed sobą widział albo wegetację prywatnego nauczyciela Kosiorkowych dzieci, albo chłopczyka stającego w przepraszającej postawie na baczność wobec starych sztandarów. : W 1938 roku miał wylecieć z gimnazjum za nieoddanie honorów wojskowych sztandarowi hufca Przysposobienia Wojskowego. Był to dzień jakiegoś 3 Maja czy 11 Listopada - zawahał się teraz we wspomnieniach, dopóki nie olśniła jego pamięci wiosenna bluzeczka wzburzonej jego anarchicznym występkiem Irki na randce tego wieczora, a więc 3 Maja. Już przed defiladą nauczyciel gimnastyki, odziany tego dnia w porucznikowski mundur, miał z nim
scysję na temat „bakieru”, jak się przejęzyczył w złości. Chodziło o to, że Jerzy nosił czapkę na lewe ucho, co zdaniem wykładowcy PW było „nieregulaminowe”. Gdy po defiladzie poczet sztandarowy odprowadzał sztandar, Jerzy nie oddał honorów wojskowych. - Co tam jest napisane na sztandarze? - pytał porucznik przestępcę na drugi dzień. 15 - „Honor i Ojczyzna”, panie poruczniku- brzmiała regulaminowa odpowiedź. - A po cóż wyhaftowano te napisy? - Żeby było ładnie - rzucił Jerzy ze swobodą, połykając w ostatniej chwili zwrot, jaki nasuwała mu niedawna lektura, a który mówił o mydleniu oczu klasie wyzyskiwanej. - Zostawiam cię w gimnazjum z uwagi na zasługi ojca - usłyszał za dwa dni z ust dyrektora. Ale co tam ojciec miał do powiedzenia chłopakowi, którego dumą było decydować samemu o sobie, a więc wówczas „tylko” o swoich poglądach. Dziwny splot dziejów potwierdził zresztą gesty sztubackiego „nadczłowieczeństwa” zrywającego z ojczyzną. Wrzesień sprawdził
boleśnie i, jak się zdawało, ostatecznie pustkę i słabość sztandarowego frazesu. Osiemnastego września ochotnik batalionu zapasowego, rozbitego poprzedniego dnia w pierwszym ogniu niemieckiego natarcia, już po cywilnemu witał radzieckie czołgi. Wystarczyły dwa dni oglądania ukraińskich nacjonalistów, którzy pod pretekstem rządów nowej klasy siedli na polskie karki, by młody człowiek, pogardziwszy wojskiem w nie obrębionych płaszczach i ze słynnymi karabinami na sznurkach, przeszedł na drugą stronę Bugu jako sceptyk wolny od wszelkich złudzeń. I oto dziś Zygmunt, który był może lepszym od niego łącznikiem w napadzie szkolnej drużyny, ale który rzadko czytywał cokolwiek poza stroną dziennika poświęconą wiadomościom sportowym, miał mieć ze swoją konspiracją więcej powagi i godności? Roztargniony, wyłączył z leżącej przed nim książki kartkę z naszkicowanym wierszem. Może to była jego odpowiedź czasom? Przeczytał niezadowolony, lecz z bijącym sercem. W latach przedmaturalnych chełpił się tym, że nie napisał ani jednej linijki. W tej jego postawie wobec uprawianej przez wielu kolegów „poezji” był jakiś utajony znak równania do
sprawy palenia. Lekceważąc nikotynową modę doroślał we własnych oczach, to samo osiągał kpiąc z manii intelektualnych wieku dojrzewania. On, najlepszy w klasie polonista, nie miał tajemnic w kratkowanym brulionie. A może zresztą i bardziej zuchwała ambicja odbierała mu prawo startu w tej dziedzinie? Niewątpliwa wrażliwość na poezję prowadziła do paradoksalnego zaniechania. Przeczytał gdzieś przed maturą - Czarną wiosnę Słonimskiego, wzruszony do łez, wiedział z pewnością,, że pióra nie tknie. Już wówczas był tym chłopakiem, który oto dziś, leżąc nad swoim zmiętym w tej chwili niecierpliwie wierszem, zastanawia się nad kwestią, że właściwie narodowy socjalizm, ubóstwiwszy „wodza”, bynajmniej nie sprzyja nietzscheańskiej „woli mocy”. Cóż może osiągnąć i czego może pragnąć hitlerowiec? Być nawet ministrem czy zastępcą Fuhrera? Jakie to uwłaczające szczerej ambicji, która musi być absolutna i bez granic. Pogłaskał szczupłymi palcami grzbiet książki niespokojnie i wstydliwie, jakby wygładził znów zmiętą kartkę rękopisu. To było mocniejsze nawet od jego ćwiczonej woli. Któregoś
wieczora wybuchnęło łamiąc wszystkie narzucone rygory. Może sprawiła to dotychczasowa jego asceza wobec konspiracji, jaką narzucił sobie buntując się przeciw nowemu dyktatowi obyczajowej przyzwoitości, który nakazywał „służbę” - dość, że posłuchał tej nowej pasji z niezwykłą u niego pokorą. 16 Ale cóż z tego, że ciężko dyszał kończąc mazaninę, że ze łzami patrzył przez zabite mrozem szyby nie opalonego pokoju - już wówczas, u początku „pisarstwa”, czuł jego niewypowiedzianą nędzę. Nieraz, siedząc w kuchni przy karbidówce, łokciem zasłaniał nierówne rządki wiersza przed krzątającą się matką. „Ekonomia” - tłumaczył się zwięźle, zabierając jej kartkę sprzed oczu. Obecnie było lato i uczniowski brulion, w który wpisywał wiersze dopiero na drugi dzień, gdy „wytrzymały próbę czasu”, odsłaniał ostatnią czystą kartkę. Czy ma ją zapełnić? Jeszcze raz wyciągnął z tomu Nietzschego pomięty arkusik. Przeczytał. Obejrzał się. A więc do tego już dochodzi? Nie dosyć abdykacji z jednej niezłomnej zasady życiowej, zaraz stowarzysza się z nią druga zdrada. W sztubackiej jeszcze
dumie, że on „nie pisze”, tkwiło wiele drwiny z wyrażanych wierszami miłosnych szkolnych adoracji. Zaczął pisać wiersze „poważne”, lecz oto masz! W nowym wierszu siedzą jak byk słowa godne przylizanego Jaworskiego z drugiej ławki. Czyżby ta dziewczyna naprawdę zrobiła na nim takie wrażenie? Włosy szare jak popiół, chuda, bo przecież nie szczupła atakował swą tendencję do idealizacji. Wiedział zresztą, że Zygmunt „zrobił” go swoim protegowanym od całkiem niespodziewanej strony. Już na drugi dzień, kiedy ona, spotkana w ogrodzie, uśmiechnęła się tak jakoś beznadziejnie, odczuł niepokój. Spóźnił się do Kosiorków. Podczas lekcji parę razy przystanął u okna popatrując w kierunku furtki, aż czujne rodzeństwo zwolniło obroty móżdżków pracujących nad tajnikami rachunków. Ale już wieczorem Kosiorek przydał się Jerzemu. Nie było jeszcze szóstej, gdy dzwonek oderwał go od lektury. Był to jeszcze czas, gdy Jerzy czytał łapczywie, jak małe dziecko ssie, jak zwierzak je. Do obiadu przybiegał kłusem, gniewał się, że zupa gorąca, chłeptał ją gorliwie i po chwili siedział już w swoim pokoju nad książką. Tego dnia jednak
czytanie pozbawione było smaku. Siedział, nie wiedzieć czemu, nie przy biurku, ale pod oknem i czytało mu się jakoś nieuważnie, pobieżnie. Niespodziewany dzwonek nawet w dzień był czymś nieprzyjemnie elektryzującym. Matka łomotała garnkami w kuchni. Nie słyszy. Jerzy poszedł otworzyć. Nieznajomy, przeprosiwszy, że nie umiał zadzwonić „do pań”, ruszył we wskazane drzwi. „Rzeczywiście, należałoby zaznaczyć, jak do kogo dzwonić” - pomyślał Jerzy i zaraz sprostował, że z pewnością one nie życzą sobie, by ich nazwisko wtykać „na afisz”. Spoza zamykanych przez gościa drzwi przedarł się okrzyk radości. Witały go serdecznie, co chwila upominając się wzajem o zachowanie ciszy. ,,Okropnie skrępowane, aż przykro” - pomyślał Jerzy nie wyobrażając sobie innych motywów powstrzymywania owej radości na widok przybysza. A ojciec Kolumba, mąż jednej i ojciec drugiej z „lokatorek” - nie mógł się nauczyć skrępowania. Od momentu gdy przedwczorajszego wieczora - syn oddał mu ubranie i bieliznę - rzeczy zabrane z zapieczętowanego mieszkania stary po pierwszym szoku strachu odczuł
jakąś gwałtowną ulgę, jakby mu udowodniono, że z całą grozą okupacji można się bawić w chowanego. Złościł się na syna, że ten odradza mu wizytę u żony i córki, wyśmiewał się z jego przestróg, że ma pamiętać o ich „wdowieństwie” i „sieroctwie”. Posłuchał go, oczywiście, jak zawsze. Nie przytaszczył na razie wielu rzeczy, ot, teczkę wypchaną fatałaszkami. Mimo kpin uznał też rację Kolumba, który twierdził, że nie należy kręcić się z początku zbyt często na nowym miejscu, i po prostu umówił się z matką i siostrą na następny dzień w mieście. Nawet teraz, śmiejąc się, podniecony i szczęśliwy, często oglądał się na drzwi. 17 - No, po prostu letnisko, proszę pań - zachwycał się nowym mieszkaniem, nadrabiając miną na myśl, ze wkrótce musi się pożegnać. - A tam u nas, w kamienicy, koledzy Stacha mają puścić wiadomość, że mnie chcieli aresztować jako oficera rezerwy - i rzucił w pewnej chwili żonie. - Och, panie, panie! - westchnęła półżartem, nie myśląc, że słowo to utrwali się w ich słowniku jako ostatnie z imion, które sobie nadawali w gorących latach swej bliskości.
„Kochany Panie” - miała pisywać doń kartki. „Pan” stać się miało nazwaniem żartobliwie czułym, którym posługiwać się miała, gdy zatrącała o niego w rozmowie z córką. Niebezpieczny czas wrócił świeżość uczuć niepewnych trwania. A on, jak zawsze w powszedniej okupacyjnej codzienności, zajęty był dziwnymi sprawami. - Miałbym fantastyczny interes, pięćset opon, ale jak tu nawiązać kontakty na nowym nazwisku? Skąd wiedzieć, z kim tu można, a z kim nie?... pięćset opon - martwił się głośno. Starszy pan przez dwa ostatnie dni mieszkał u Zygmunta. Niezwykle przypadli sobie obaj do gustu. Wzajemna sympatia zmaterializowała się już na drugi dzień w owych pięciuset oponach. W zgodzie z prawami handlu w owym czasie, Zygmunt nie tyle zaoferował towar ciężki i niewdzięczny do transportu i ukrycia, ile lotną i nadającą się znakomicie do spieniężenia wiadomość. Wiadomość ta - choć dotyczyła przedmiotów spoczywających spokojnie gdzieś aż w magazynach w pobliżu Fortu Bema - miała zrobić z miejsca tu, na dolnym Mokotowie, zawrotną karierę. Oto z okazji odprowadzania gościa do furtki napotkano matkę Jerzego.
„Pan Gołębiowski” został zaprezentowany gospodyni lokalu, i tak w rozmowie na ogrodowej ławce wypłynęła raz jeszcze sprawa opon. Nie darmo ojciec Stacha twierdził, że dobre interesy obecnie, kiedy towar bez mała zdematerializował się, polegają na inteligentnym prowadzeniu rozmowy. Oto matka zawołała Jerzego. Chłopak wszedł jakiś nieuprzejmy, aż na widok zmieszanego spojrzenia Aliny - tak już po imieniu nazywał ją w myślach - dałby sobie sam w nachmurzoną gębę. Na prośbę matki, by zaszedł do pana Kosiorka z wiadomością o oponach, nie pytając o szczegóły wyszedł na ulicę. Kosiorek był u siebie. - Pięćset - zastanowił się na moment ze ściągniętymi brwiami. - Ile? - zapytał zaraz. - No, pięćset - zniecierpliwił się Jerzy. - Ile ma kosztować? - powtórzył z pobłażliwym uśmiechem Kosiorek. Jerzy nie wiedział. Nie miał ochoty wyglądać na nierozgarniętego głupka. Wzruszył ramionami. - Nie zajmuję się pośrednictwem - palnął. - Skoro rzecz jest interesująca, zaraz skontaktuję pana z kimś, kto sprawę załatwia... Po półgodzinie „pan Gołębiowski” powrócił. Od progu wylewnie podziękował za
umożliwienie mu znajomości z panem Kosiorkiem i przeprosiwszy za natręctwo, raz jeszcze zaszedł do pań. Radosny gwar zza drzwi świadczył o dokonaniu transakcji. 18 - Przecież nie możemy w drugim dniu pobytu przyjmować obcych mężczyzn - wypychała męża po jakimś czasie pani Wanda. Zbliżała się godzina policyjna. V Uliczka, na której mieszkał Jerzy, była tak odludna, samotnicze wille miały wokół siebie tyle powietrza i spokoju, że umieszczony kredą napis „Nur fur Deutsche”, który obiegał podstawę jednej z dwu stojących na niej latarń, był nie tyle świadectwem ryzykanckiego męstwa autora, ile jego szacunku dla zasad bezpieczeństwa pracy. Mimo że napis niedwuznacznie obiecywał Niemcom wywieszanie na latarniach, żaden z nielicznych dozorców nie czuł się w obowiązku ingerować poza teren swojego podwórka. Nawet ten od Kosiorków, wsławiony zamalowaniem smołą uczynionego w poprzek chodnika napisu: „Pawiak pomścimy”, w tym wypadku zachował pełną neutralność. Dopiero
październikowe deszcze jęły powoli nadkruszać zuchwałość kredowych znaków. Obserwował to Jerzy dzień w dzień, jeżdżąc na wykłady podchorążówki. Był upokorzony tym, co robi, szczególnie że w niczym nie zmienił poglądów, i cała konspiracja wydawała mu się ową jałową, zmywaną przez deszcz mazaniną. Był w gorszej sytuacji od wszystkich kolegów na kursie, którzy wkuwając regulaminowe tajniki karabinowego zamka przekonani byli, że bardzo szkodzą hitlerowskiej potędze. Świadomość, że robi się coś „dla ratowania godności”, nie ratowała tej godności, ale odwrotnie, upokarzała. Cóż dopiero, gdy była ona w dodatku tylko wątłym, choć umacnianym przez niego pozorem. Zdawał sobie sprawę, że zrezygnował z niezależności po prostu pod naciskiem kompleksu, jaki zaczął się w nim pojawiać wobec każdego chłopczyka w butach z cholewami i z chmurnie tajemniczym wyrazem twarzy. Parokrotne wizyty Zygmunta z jakimś kolegą u Aliny zbyt blisko były dnia, gdy prosił go o ,,wciągnięcie”, by nie zdawał sobie sprawy z mizerii wewnętrznych motywów. ,,Szare włosy, chuda!” - to nie było już żadną linią obrony. Brulion spęczniał od wierszy bałwochwalczych i
zuchwałych, postępy i» małych Kosiorków były zupełnie nieznaczne, na którymś zaś wykładzie o broni major Junosza, zaszedłszy podchorążego podstępnie z tyłu, schwytał w garść jakieś notatki, których czynienie z uwagi na konspirację było zabronione. Szczupła, rasowa twarz siwiejącego oficera pokryła się purpurą. - Sześć dni ścisłego - wyszeptał do siebie,- Sześć dni paki - pouczył głośno, po ojcowsku podkomendnego - sześć dni dostalibyście za coś. takiego w innych warunkach... - Ja szyfruję - wybełkotał podchorąży. Niewiele z ,,zaszyfrowanych” treści zbadał komendant kursu, wystarczyło to jednak, by zdał sobie sprawę, że notatki nie dotyczyły ani kalibru, ani nośności, o których była mowa na wykładzie. Jerzy poczuł przedsmak tego, co w normalnym wojsku określano słowem ,,podpaść”. To on musiał przerabiać wzorcowo ,,padnij- powstań”. (Wykłady odbywały się w pomieszczeniu zbyt ciasnym, by cała drużyna mogła wykonywać zaplanowane ewolucje. Na szczęście, lokal, choć nieobszerny, należał do ludzi zamożnych i Jerzy padając na dywan nie obtłukiwał sobie łokci). To on odnajdywał azymut według busoli, z którą bohatersko
przywędrował major na wykład, i był ostatnim, gdy przychodziło ,,oddawać strzał”, bez naboju wprawdzie i tylko do ustawionego w rogu pokoju fikusa w doniczce, lecz za to z prawdziwego pistoletu. - Co się przejmujesz! - - uspokajał go któregoś dnia Zygmunt. - Zapytaj kiedy majora o szablę- pistolet, a zaraz pójdziesz w łaski... 19 - Szabla- pistolet? Zygmunt w krótkich słowach opisał dzieje dokonanego przed wojną wynalazku majora, który, przejęty troską o zmniejszającą się funkcję kawalerii w - nowoczesnej armii, postanowił wzmóc jej siłę ogniową. Otóż umieściwszy przy pomocy pułkowego rusznikarza rewolwer w rękojeści szabli stwierdził, że kawaleryjska szarża wkracza w nową erę, stając się znowu miał na myśli zapewne powrót do tradycji husarii rozstrzygającym elementem nowoczesnej taktyki. Próba dokonana w jednym z pułków strzelców konnych, w którym akurat służył major, ukrywający się dziś pod pseudonimem Junoszy, skończyła się tragicznie: postrzeleniem w galopie kogoś z komisji zebranej dla oceny nowego oręża. - Kpisz? - zainteresował się żywo Jerzy.
- Ani słowa, znam to od jednego z oficerów, który był w tym samym pułku co Junosza. Mówię ci, powiedz mu, że słyszałeś o takim wynalazku, który z braku czasu nie został opatentowany i wprowadzony przed wrześniem, a zaraz da ci spokój... Tego dnia spadł pierwszy nieśmiały śnieżek. Jerzy był niespokojny i gniewny. Do dziś nie mieli węgla. Myśl o tym, że matka znów może zimować tak jak w ubiegłym roku, upokarzała go głęboko. Z drugiej strony, prosić o pożyczkę czy raczej o większą zaliczkę Kosiorka było przykrością, na którą do dziś nie umiał się zdecydować. Nie tak dawno wręczył mu ,,Biuletyn” zawierający kolejny Dekalog Praw, i Obowiązków Dobrego Polaka, wydany przez Kierownictwo Walki Cywilnej. Potem dekalog dla lekarzy (zalecający wydawanie fałszywych zaświadczeń o stanie zdrowia w wypadku zagrożenia wysyłką do Niemiec) i następny, szczególnie w wypadku Kosiorka aktualny, a przeznaczony dla ,,przemysłowców i fabrykantów”. Mówił on o patriotycznym obowiązku pomocy pracownikowi i zawierał zakaz fałszowania środków żywności sprzedawanych na kartki, ten właśnie punkt Jerzy podkreślił
niebieskim ołówkiem, z subtelną aluzją do wartości sztucznego miodu Kosiorkowej produkcji. Teraz prosie rzeźnika o zaliczkę... Najgorsze w tym wszystkim poczucie własnej bezsilności. Miał prawo zabrać jakikolwiek z załadowanych węglem wagonów, na które, jak wygłodniałe wróble na koński nawóz, spadały roje kilkunastoletnich „speców”, bahnschutze zresztą strzelali do , nich jak do wróbli. Zygmunt twierdził, że ów Bebe, który rezyduje obecnie na Dworcu Wschodnim, ustrzelił pięciu w ciągu tygodnia. Tak, miał prawo, ale nie miał siły. Ba, miał prawo zabrać któryś z wozów rozładowywanych przez umorusanych ludzi przed piwnicą Kosiorka. Tak, miał prawo, ale nie miał siły. Za jedyne stanowisko godne jednostki silnej uznawał bezwarunkowy dyktat własnej woli i sumienia, cóż, kiedy owa wola nie miała najmniejszej egzekutywy. Może jakieś pragnienie kompensaty własnej bezsilności tkwiło w niespodziewanym zapale, z jakim przygotowywał się do podchorążackiego egzaminu na zakończenie kursu. Przez parę ostatnich dni z podręcznika dowódcy plutonu korzystał nawet na tramwajowych pomostach, budząc popłoch tchórzliwych i uważne spojrzenia bardziej świadomych towarzyszy podróży,
podejrzewających prowokację. Wykuł wcale porządnie taktykę, naukę o broni, ba, nawet pogardzaną musztrę miał, dzięki prześladowaniom Junoszy, w małym palcu. Ale major umiał atakować nieprzyjaciela w najsłabiej bronionym punkcie. Już pierwsze pytanie, na temat zmiany warty w garnizonie, wzbudziło popłoch Jerzego. Gdy następną odpowiedzią odkryć miał tajniki manewrowania pocztem sztandarowym w czasie defilady, zgłupiał zupełnie. 20 - Służba garnizonowa opanowana bardzo słabo podsumował już komendant kursu. Jedynie fakt, że majorowi śnił się wypadający ząb, ocalił Jerzego. Tak. Taki ząb - wiadomo: nieszczęście. Junosza jechał na punkt egzaminacyjny w bardzo złym nastroju. Trzeba przyznać, że wiózł wszystko, co powinien: pistolet ściśnięty paskiem gniótł go nieprzyjemnie w brzuch, w spoconej ręce ukrytej w kieszeni zaciskał busolę jak kapitan błądzącego statku. Gdy wyszedł z zatłoczonej siedemnastki, rozejrzał się szybko. Ale - wbrew snom - na ulicy był spokój. Teraz umyśliwszy, że odniesienie broni nakaże synowi gospodarza lokalu,
któremu dał z radości najwyższą lokatę na kursie, był już w lepszym humorze. Tylko dlatego, nie obolawszy jeszcze nie lubianego abiturienta, zadał mu parę pytań z innej dziedziny. Tu Jerzy odpowiadał bez zająknięcia. - Głupiś, trzeba mu było o tej szabli- pistolecie...zgromił go na drugi dzień Zygmunt dowiedziawszy - się, że kolega jako jedyny wśród plutonowych - i kaprali został „podchorążym bez stopnia”. Może z uwagi na żywą w nim jeszcze pamięć odpisywanych klasówek z polskiego czy zagrań w szkolnej drużynie futbolowej nie opuścił go jednak i Jerzy został przydzielony do jego drużyny w formującym się plutonie dywersyjnym. W czasie gdy piętnowano Jerzego za zaniedbywanie wiedzy o tajnikach służby garnizonowej, na południe od Stalingradu Niemcy dotarli do Wołgi, biorąc miasto w żelazny klucz. W czasie gdy ćwiczył już na dywanie „padnij - powstań”, 70 dywizja radziecka ze stanu 10 000 ludzi straciła 9 200, w Afryce szalały „rozstrzygające” ofensywy, Francuzi topili w Tulenie swą flotę... Odkąd skapitulował i zdecydował swój udział w tym bodaj, co się działo w kraju,
coraz boleśniej odczuwał nicość całej tej zabawy. Starczyło tego, by wracając do domu skłonić się Alinie ze specjalnie zamyśloną twarzą lub też oddawszy mieszkanie na wykład obserwować, czy ona widzi, co się tu dzieje. Ale czujny krytycyzm sumienia zaczął teraz dręczyć Jerzego w nowy sposób. Przeczytawszy w „Biuletynie Informacyjnym” o wyroku na szefa Pawiaka, na drugi dzień po przydziale do Zygmunta zaczął nudzić go na temat akcji. - Ja rok mam drużynę i co, jeden wyroczek robiłem... Spokojnie, spokojnie... - odparł Zygmunt. - Nie martw się. Mamy przejść do dyspozycji „Egzekutywy” - mile zabrzmiała groźna nazwa komórki wykonującej wyroki - u nas bida z ludźmi. No tak - dodał na zdziwione spojrzenie Jerzego. - Kolumb przeszedł do Dywersji z Szarych. Szeregów, a nasza komenda ma umowę z „harcerzami” - to szydliwie - że z robót „Egzekutywy” będą wyłączeni. Tak jak i kobiety poniżej lat dziewiętnastu. Subtelni, co? - Jak to? - zaprotestował Jerzy. - Kolumb sam wspominał, że omal nie wpadł przy pierwszym wyroku.
- Ee - machnięcie ręki Zygmunta - on po prostu plakatował. wyroczek, W marcu. Widzisz, wstydzi się przyznać, ambitny - zachichotał lekceważąc akcję, która zatrzymała warszawiaków przed paroma setkami plakatów obwieszczających działanie podziemnego sądownictwa. - No więc, spokojna głowa, jeszcze będziesz miał za dużo robótek. A na razie pracuj na chlebuś - zakończył. I Jerzy spokojnie kontynuował ,,pracę”. Wychodząc na lekcję do Kosiorków cierpł cały - z nienawiści do dorobkiewiczowskiego luksusu. Kosiorek, mając multum spraw na mieście, często wynajmował na cały dzień 21 rykszarza, który nieraz czekał na pryncypała właśnie w porze, o której Jerzy rozpoczynał lekcję. Kiedy któregoś dnia pomyślał, że na miejscu tego chłopaka wyrżnąłby w spasiony kark i wywaliwszy rykszę do rowu poszedł kraść, ścięło go smutne przypomnienie, że właściwie tak samo służy Kosiorkowi. Kiedy schodził już tak zelówki, że zaczynała przeglądać skarpetka, i włożył :na nogi drewniaki, odrzucił dumnie przyjacielską „pożyczkę” Zygmunta.
- Konspiracja polega na chodzeniu cicho. Jeśli będziesz hałasował drewniakami, wyleję cię z drużyny - żartował po koleżeńsku zwierzchnik, znający drażliwość Jerzego. Jerzy wzruszył ramionami. Stawiał się tak po to tylko, by za tydzień, w dniu Wigilii, otrzymać z rąk wzruszonej matki nowe półbuty, wiedząc przecież, - że może to być jedynie dyskretnie zamaskowany prezent Kosiorka dla preceptora dzieci. VI Kolumb zamieszkał w ,,skrzynce”. Był to lokal „spalony”, lecz cudem wciąż jeszcze nie opieczętowany. Właściwi mieszkańcy zniknęli z okazji jakiejś wsypy, mieszkała tam nieustraszenie jedynie głuchawa staruszka, krewna pani domu. Ona prowadziła punkt kolportażowy i umożliwiała eksploatację mieszkania dla celów bezpiecznego przekazywania niebezpiecznych materiałów. Kolumb wolał mieszkać w niezbyt bezpiecznej skrzynce niż razem z matką i siostrą. Tego jednego bał się prawdziwie. Wyobraźnia, śpiąca w innych, o wiele groźniejszych okazjach, tutaj męczyła go po nocach dziwnymi snami, pełnymi syjońskich gwiazd,
zatłoczonych, a nigdy nie widzianych uliczek getta. Dwukrotnie był u matki na Mokotowie. Kochał „staruszkę” i szanował bez miary. To ona, nie ojciec, była powiernicą jego wypraw jeszcze w Małym Sabotażu. To ona szyła mu czerwone slipy z chorągwi ze swastyką, którą przyniósł z pierwszej ekspedycji. Ona niedawno, oddając pocerowane spodnie, choć oczy miała czerwone od łez wypłakanych nad dwoma czystymi, symetrycznymi dziurkami od kuł, nie powiedziała ani słowa. A żeby tak dostał wtedy w kostkę, brr? A mimo to mieszkać razem nie chciał. - Mnożymy ryzyko, i wy, i ja - mówił do matki. Za błąd jednego płacilibyśmy we troje wywodził utwierdzając się we własnej decyzji, wciąż niezbyt jej pewny. Zamieszkał zresztą w skrzynce w dniu, w którym kolportaż przeniesiono gdzie indziej. Wystarczyło to, by uważał się za szczęśliwego lokatora wspaniałego mieszkania „bez skazy, z telefonem” - jak kończył relację Zygmuntowi. Chwila jego przeprowadzki wypadła akurat na moment nadejścia wiadomości o ,,sylwestrowym wieczorze w terenie”. Po raz pierwszy Dywersja uderzyć miała szerokim frontem na niemiecki transport.
Zniecierpliwiony rykszarz, z którym zajechał przed dom, by zabrać swoje rzeczy od Zygmunta, dwukrotnie dzwonił do drzwi z awanturą, że nie myśli dłużej czekać. „Już idę, już” - zbywał Kolumb i wracał do pokoju, w którym radośnie podnieceni koledzy otaczali majora Junoszę, dopytując się o szczegóły zamierzonej akcji. Trudno było im się rozstać, choć na dziś nie było żadnej roboty. Materiał wybuchowy do min miał być przywieziony jutro. 22 - Z tym jest pewien kłopot. Na punkt przyjdzie dziś paczka plastyku, chciałbym mieć ją zaraz w domu. - Na który punkt? - Zygmunt podchwycił intencję dowódcy. - U babci. Kolumb drgnął. A więc jego nowe mieszkanie używane było również jako skrzynka Dywersji? - Likwidujemy tam nasze sprawy, to będzie już ostatni przekaz na ten adres, więc możemy go trochę zdekonspirować - major patrzy na Zygmunta. - Może tam kogoś poślecie i jeśli paczka jest, od razu ją do mnie.
Zygmunt uśmiechnął się. - Dobra, dobra... Major Junosza miał do niego stosunek ojcowski. Kolumbowi nieraz żal było tego starego, który chyba musiał stracić syna podobnego do Zygmunta. Żal mu go było, bo chłopak obok stosunku pełnego adiutanckiej, służbistej gotowości objawiał jakieś nieuchwytne lekceważenie. - Zawieziesz tę pakę do niego, co? - spytał w chwilę potem Kolumba. Stach obejrzał się na Antka, siedzącego po swojemu w milczącej kontemplacji własnych butów. Ich diabelski szofer, który potrafił niedawno gnać po Warszawie dziewięćdziesiątką, sprawiał wrażenie zupełnego niezguły. - Antek miał mi pomóc z rzeczami... Jakby już coś było, to może by on... - zaszeptał niepewnie, umykając spojrzeniem w bok. - Co, może tam w lokalu czeka już kobieta?- Ostro zaczynasz na nowym mieszkaniu. Zygmunt był jak jasnowidz. - A ona zostać po policyjnej nie może, co? - współczuł. :. Za chwilę coś tam poszeptał z Antkiem i wrócił do majora. Mieszkanie Junoszy znali wszyscy z ich grupy. Major, który bał się panicznie wszelkich obciążających rzeczy, miał
niewiarygodnie lekkomyślny stosunek do ludzi, jakby całkowicie lekceważył możliwość niebezpieczeństwa z ich strony. Po prostu nie miał wyobraźni lub też bał .się do tego stopnia, że prolongatę strachu przyjmował na wszelkich warunkach, choćby na procent absurdalnie wysoki z punktu widzenia techniki konspiracji. On to kiedyś wolał dać swój adres czterem wychowankom, z których potem .uformował się „sztab” dywersyjnej grupy, niż jechać na wykład obciążony pistoletem. Kolumb nie miał czasu. Gotów się spóźnić na spotkanie z Basikiem. W czasie gdy koledzy ustalali termin jutrzejszej zbiórki, nerwowo doładowywał walizę. Właśnie klęcząc na opornej pokrywie mocował się z paskiem, gdy zbliżył się Zygmunt. - Nie będziesz przypadkiem jutro z rana u matki, co? - zagadnął półgłosem. 23 Kolumb podniósł twarz czerwoną z wysiłku, pokręcił przecząco głową. - Bo nie mam przez kogo posłać wezwania do Jerzego... Pas „złapał” właściwą dziurkę. Kolumb podniósł się z klęczek.
- Czy tyś temu... twojemu Jerzemu mówił, że to moja rodzina? - zapytał otrzepując ramię. - Nie. - To nie mów. - Zgoda. Więc rano tam nie będziesz? - Nie. Zresztą Jerzy i tak widzi, że tam chodzę, więc niechby była i rodzina, ale nie matka i siostra, prędzej żona z teściową, co, Zygmunt? Kiedyś ci wytłumaczę, o co mi chodzi... plątał się czerwony po krańce uszu i zaraz ująwszy walizę, wychodził przygarbiony niewielkim przecież ciężarem. Antek ruszył za nim. - Biedny Machabeusz - mruknął Zygmunt do siebie, wzruszając ramionami. - Może już jest? - Antek usiłował po swojemu pocieszyć Kolumba. - Kto? - warknął tamten lokując walizę. - Nogi będziemy trzymali na niej. - No, ta paczka Junoszy... - tłumaczył współczująco Antek zajmując miejsce. - Pod wiaduktem zejdziemy - uspokoił rykszarza Kolumb. „Już mu Zygmunt musiał powiedzieć, że w mieszkaniu mam się spotkać z dziewczyną” pomstował w myślach na kolegę.
Wyjeżdżali na gładką trasę ulicy Mickiewicza. Chybotliwy rowerowy wózeczek, który dotąd jak drobna łódka na dużej fali kołysał i szarpał nieznośnie, teraz popłynął łagodnie. W pewnej chwili Antek odwrócił twarz: z bocznej uliczki wyjeżdżał wóz, węglarz prał batem zad wynędzniałego konia. Odkąd, rok temu, na jego oczach gestapo utłukło mu ojca, chłopak zdziwaczał. To on przy pierwszej okazji, w akcji, wbrew wyraźnym rozkazom zastrzelił rozbrojonego już żandarma i on w drugiej, gdy wypadło mu pilnować dwóch Niemców, przyłapany został na tym, jak odłożywszy parabelkę gładził małego kota, którego, przebiegając, kopnął któryś ze zdenerwowanych chłopaków. - Wysiadamy - trącił go za chwilę kolanem Kolumb. Podjeżdżali już do sporej stromizny wiaduktu i słychać było, jak z tyłu sapie zmordowany rykszarz. - Przecież płacimy - wzruszył ramionami Antek, który programowo niszczył w sobie wszelkie współczucie wobec człowieka. W nowym mieszkaniu oczekiwanej paczki nie było. 24
- Tak, wiem, wiem: ,,Czy pani czeka na pozdrowienia? - Tak, od Genia” - staruszka żywo powtórzyła hasło i odzew. - Musisz tutaj poczekać - zadecydował Kolumb wprowadzając kolegę do swojego pokoju. Rzucił walizkę na łóżko, szybko przeczesał włosy, zmienił kapelusz na tramwajarską czapkę i ruszył ku wejściu. Znał wrażliwość Basika na wszelkie zewnętrzne przejawy konspiracji i odkąd chodził na papierach pracownika MZK, chętnie ozdabiał głowę tym nakryciem. Czekała, jak zawsze, w ,,Martenie”. Dym zdawał się unosić zatłoczone wnętrze w nierealną krainę bezcielesnych ludzkich cieni. Ale cienie te żyły jakimś łapczywym, Nerwowym życiem. Oto stolik konspiratorów - wysoko nad podłogą świecą czarne „szklanki” cholew, rozmowa jest cicha, ale gest ręki młodego blondyna, odrzucającego włosy z czoła nerwowym szarpnięciem głowy, oznacza niechybnie repetowanie pistoletu i dla wszystkich jest widoczny. Obok dyskutują zaciekle dwaj panowie z zaciśniętymi pięściami. Oczywiście, gdy przechodzisz koło ich stolika, podsłuchasz kurs „twardych”, kończą jakąś transakcję. Zaciśnięte pięści jednego z nich zawierają na pewno parę złotych „świnek”. Dwaj starsi
panowie, układając z zapałek groblę na zalanym kawą blacie stolika, z pewnością kończą spór o jutrzejszy wygląd frontu wschodniego, penetrując przenikliwymi mózgami tajemnice sztabów generalnych. Tam w kącie głośny śmiech. Śmieją się ludzie trzeźwi i spokojni. To pewnie któryś z nowych żydowskich kawałów. Bo choć Żydzi umierają, one żyją nieustępliwie. I w tym wszystkim przy stoliku w kącie - ona. Oczywiście, czyta „Falę”. Kolumb rzuca się tam co prędzej, by z miejsca zlikwidować hańbę. Ale ona nie jest dziś w nastroju bojowym. - Masz - wręcza mu pismo, nim zaczął kazanie. Czekałam na ciebie... - wypomina mu spóźnienie. Kolumb siada, rozgląda się za kelnerką, jakby tej herbaty czy kawy potrzebował natychmiast. Ma znowu powiedzieć, że nici z uplanowanego na dzisiaj spotkania w nowym mieszkaniu. Baśka chce go rozchmurzyć i mówi z miną poważną: - Mam zaproszenie na Sylwestra. Co, nie rozumiesz? - śmieje się cicho. - Umówiłam się z jedną z koleżanek: przyszła do matki prosić, żeby mnie puściła niby do niej na tego
Sylwestra. A ty nic nie rozumiesz - rozgniewała się na jego pochmurną minę - po prostu bujnęłam w ten sposób matkę i możemy być razem... Kolumb uśmiechnął się jakoś nieporadnie. - Kiedy właśnie ja nie będę mógł. - Co, nie możesz bez rodziny? - była już rozgniewana. - Nie, to nie rodzina - uśmiechnął się wyniośle będziemy tak wiwatować, że o tym usłyszysz... - usiłował z ulgą zagadać tamten zaplanowany przez nią wspólny wieczór, bo miał paskudniejszą historię z dzisiejszym, zamurowanym przez fatalny plastyk Junoszy. Dwukrotnie w ciągu wieczora dzwonił do staruszki i za każdym razem okazywało się, że kolega jeszcze czeka, a „paczki dla Genia” nie było. Siedzieli osowiali. 25 Dopiero na dwadzieścia minut przed godziną policyjną doczekał się Antek przesyłki. Jeszcze starowina nie zamknęła dobrze drzwi za posłańcem, chłopak stał już koło niej. - W co pan weźmie? - broniła mu starowina małej, nieforemnej, owiniętej w gazetę bryły. - W rękę... - wyrwał, pożegnał. W bramie zderzył się z wchodzącym Kolumbem. Był sam.
Wściekły. - Jest plastyk! - zawiadomił go i już był na ulicy. Kroki przechodniów dopingował pospieszny klask kopyt dorożkarskiego konia. Zęby chociaż ryksza. Jest, jak przywołana jego myślą. Rykszarz nie chce jechać, ale usłyszawszy adres godzi się - snadź w kierunku jego „garażu”. Jadą szybko. W którejś bramie mijają grupę czterech granatowych. Policjanci stoją naradzając się niespiesznie. Jest jeszcze kwadrans do godziny policyjnej. - Halt! - pisk opon hamującego pojazdu. Ryksza przyhamowuje długo - jest lekka. Antek nie czeka. Zeskoczył w bok i wali uliczką, ściskając swą paczuszkę. Nikt go nie goni. Na głównej ulicy rykszarz klnie przez zęby, gdy na jego wózek ładuje się wrzeszcząc i wygrażając pijany, tłusty feldfebel. Antek skręca w pierwszą w prawo. Idzie szybko, prawie biegnie. Znów w prawo. Numer, prędko numer! Ledwo, ledwo pełga niebieska żaróweczka. Ktoś idzie z przeciwka. Zęby choć wiedzieć, czy plastyk wyrżnięty o bruk wybuchnie bez żadnego zapłonu, czy też padnie bezsilny jak plastelina. Na szczęście ten zbliżający się ktoś jest niegroźny. Boi się jak on.
Skręcić w bramę. Pierwsze piętro. Dzwonić dwa razy. Drzwi otwiera sam Junosza. - Jest - wręcza mu paczkę Antek i bez słowa zbiega po schodach. Mieszka niedaleko, o parę, ulic. Junosza zamyka drzwi. - Sporo! - waży w rękach przesyłkę i wraca do pokoju. - Co takiego? - indaguje go spłoszona małżonka. - Paczka z punktu. - Z którego, może od starej Zawadzkiej? „Od Genia”? Przed żoną major nie ma tajemnic, ale marszczy tajemniczo brwi. Bez słowa odwija papier. Jeden, drugi. Nagle osłupiał, opuszcza ręce. Na stole leży okrągła i świeża osełka masła. Pani klaszcze w ręce. - Widzisz, jaki ten Włodek dobry, pamiętał! Włodek to imię ich przyjaciela, inspektora jednego z podmiejskich okręgów. Gdzieś niedaleko pada strzał. Major powoli odwraca głowę i patrzy w ciemne okno. Już jest cisza. 26 VII Zaledwie czterech ludzi miał wytypować Zygmunt od siebie. Wybranie całkiem zielonego
„podchorążego bez stopnia” było niewątpliwie aktem protekcji, której rozmiarów Jerzy nie był nawet w stanie docenić. Na drugi dzień stawił się już na pół godziny przed wyznaczonym - terminem. Na tapczanie leżały trzy ciemne, chude steny. Zygmunt palił papierosa składając parabelkę. Przywitał Jerzego mrukliwie i jakoś serio. Bąknął tylko coś, że Czarny Olo z Kolumbem przyjadą samochodem, i powrócił do swoich manipulacji. Za chwilę zaczął napełniać magazynek. Jerzy przysiadł obok na krześle i wziął ze stołu zapasowy. Z przyjemnością wtłaczał obły, gładki kształt drobnych naboi w łakomy, lecz dający łagodny, przyjemny opór wlot magazynka. Położył go przed Zygmuntem z jakimś żalem. Obejrzał się na steny. Koścista, ascetycznie chuda struktura żelaznego peema nie miała w sobie eleganckiej urody parabelki, ale obiecywała rzetelność. - Prawdomówny rozpylacz - podjął Zygmunt spojrzenie kolegi. - Pobaw się nim, rękę przyzwyczaisz - zezwolił łaskawie, krzątając się wokół kilku paczek porozstawianych po kątach pokoju. Gromadził je na tapczanie obok broni. Powoli zaczął w nich obu zwyciężać
młodzieńczy nastrój wycieczki. Samochód prowadzi Antek. Myśl, że jedzie na wyprawę z całym „czołem” dywersyjnej drużyny, połechtała ambicję Jerzego. Chcąc się okazać na poziomie, nie wypytywał Zygmunta o szczegóły. Kiedy wiązał paczki zawierające minerskie ładunki i zapalniki, omotywał w worek peemy, czuł się jak przed laty dopinając plecak na wakacyjną wyprawę. W pewnej chwili zawstydził się spostrzegając, że stoi w ciepłym pokoju już w płaszczu, z peemem przewieszonym przez szyję, podczas gdy Zygmunt krząta się spokojnie w rozpiętej marynarce. Ale okoliczności sprzyjały dziś jego debiutanckiej tremie. Właśnie w momencie gdy zawstydził się swej gorliwości, usłyszał warkot silnika małej ciężarówki. Mógł wyjrzeć oknem i spokojnie zapiąć płaszcz. - Czekają - rzucił do Zygmunta i obracając się w jego stronę - zbaraniał. Szef lewą ręką chowając pistolet za pasek od spodni prawą przeżegnał się chyłkiem. Przecież to z nim, z Zygmuntem, wagarowali systematycznie z wszystkich niedzielnych zbiórek, gdy gimnazjum w karnych szeregach maszerowało do kościoła. To w takich dniach na podmiejskich błoniach
formowało się słynne zgranie lewego łącznika szkolnej drużyny ze skrzydłem. A ile kpin z wykwintnego Pana Boga (boga - myślanego małą literą), nieruchawego jak gruby bek w gimnazjum Batorego. Ale w tej chwili Jerzy nie miał nawet czasu na zdziwienie. Ruszył ku drzwiom, nieco przesadnie wyprostowany przez stena, usztywniającego pod przyciasnym na takie okazje płaszczem, z dwoma paczkami w rękach. - Dawaj - wychylił się Kolumb spod brezentowej budy. Zrobił ruch, jakby chciał niedbale rąbnąć wyjętą z rąk Jerzego paczką w kąt wozu, i roześmiał się hałaśliwie na jego wystraszony gest. W półmroku napiętej budy było przytulnie i swojsko. Władował się tu jeszcze Czarny Olo, służbiście ustąpiwszy Zygmuntowi miejsca w szoferce. 27 - Nie siadaj na tym - przestrzegał go Jerzy, gdy wóz szarpnął ruszając z miejsca. Charakterystyczny przedwieczorny ruch ostatniego grudniowego dnia. Tramwaje obwieszone ludźmi. W ścisku na pewno żebrzące dzieci akcentują właśnie nową, z okazji Nowego Roku ułożoną zwrotkę:
Siekiera, motyka, bimber, szklanka, W nocy nalot, w dzień łapanka, Siekiera, motyka, piłka, młot, Wracaj, draniu, wreszcie stąd... Jerzy zagwizdał popularną nutę. Czarny Olo poprawił się na siedzeniu i jął gmerać po kieszeniach. Samochód zwolnił na ruchliwym skrzyżowaniu. Widzieli teraz wyraźnie twarze przechodniów. Kobieta w chustce, w ogromnych oczodołach zostało coś do patrzenia, to nie oczy chyba, ta wypalona nędzą materia bez koloru i blasku. Facet w kapeluszu. Na guziku tam, gdzie schodzą się puszyste smugi wydrowego kołnierza - pałęta się mała paczuszka, noworoczny upominek. Kilku żołnierzy z plecakami. Gardłowo sobie coś tłumaczą. Zabłądzili w obcym, wrogim mieście. Samochód rusza, lecz hamuje nagle, aż Jerzy zderza się głową z Kolumbem. Słychać krzyk Antka. Olo gwałtownie rozpina płaszcz. „Jak głupio wpadamy” - rozpaczliwa myśl przelatuje przez głowę Jerzego, nim rozróżnił słowa, którymi Antek bluzga na pijanego przechodnia. Ruszają. Jerzy wygląda wychylony spoza brezentu. Zimna struga powietrza ochłodziła mu twarz.
Odczuł gwałtowną tęsknotę za wypowiedzeniem tej chwili. Siedział na jakiejś desce, miotany wstrząsami lekkiej ciężarówki. Obok niego Kolumb, Czarny Olo przyciśnięty do ściany szoferki, zamyślony, z dłonią wsuniętą pod płaszcz, jakby sięgał po portfel: cieszy rękę dotykiem stena. Odczuł patetycznie całą odległość, jaka dzieli ich trzech tutaj - uzbrojonych, czytających niby jawnie swoje pismo, gnających gdzieś na pohybel wrogowi - od tych ciemnych, małych, cichych i rozkrzyczanych ludzi, których oto na ostatnich, przedmiejskich już ulicach Pragi mija rozpędzony samochód. Braterstwo z tymi trzema ludźmi - i tylko jakaś litość czy politowanie dla tej mnożącej się reszty. „Przecież dla nich, dla wszystkich, dla narodu dzieje się ta sprawa między nami kilkoma” - mówi mu czujny rozsądek... Nagle Jerzy obejmuje Kolumba ramieniem za szyję. - Pierwsza robota- - ogryziony paluch Kolumba ląduję na czole Jerzego, oko mruga, w kierunku Czarnego Ola, ale kuksnięcie, jakie wymierza pod żebro Jerzemu, jest protekcjonalnie serdeczne. „Starszego” doświadczeniem kolegę też rozpiera emocja - jadą robić pierwszy, bądź co bądź, pociąg. Kolumb rozpina płaszcz nie bacząc na dyndającego mu
jawnie stena. Zima jest łagodna. Bure płaty ziemi wyłażą spod śniegu jak na przedwiośniu. Jerzy zastanawia się przez sekundę, że wiosna jest teraz czymś równie nieosiągalnie dalekim, jak księżyc, który unosi cienko narysowaną brew nad mijanym lasem. 28 Już jest zmrok, kiedy zjeżdżają na boczną drogę. Wóz szarpie zmieniając biegi, motor buczy coraz niższym basem. Rzadkie zagaję, brzozowe chyba - tak jasno migają pnie w ciemności. Motor gaśnie, ale nie słychać klątw Antka, widocznie postój jest planowy. Jerzy pierwszy ląduje na ziemi. Przy masce samochodu pręży się przed kimś Zygmunt. Racja, akcja ma być wiązana. Mają zaminować tor, zlikwidować wojenny transport, a w razie zdobycia użytecznego w warunkach konspiracji sprzętu, zamelinować go w oparciu o siły miejscowe. Ktoś, wobec kogo Zygmunt przyjmuje tak służbową postawę, wita się z Jerzym. Kolejno podaje rękę Kolumbowi. Jedynie grzebiący się Czarny Olo nie zostaje przywitany w ten sposób, bo tamten już odchodzi rozmawiając z Zygmuntem. Z Antkiem, który nie rusza się od kierownicy, pogaduje trzech innych. W mroku pobrzękuje oporządzenie.
- Ci się wybrali, przebrani za żołnierzy - wydziwia szeptem Olo patrząc na saperską łopatkę. Zapomina, że jest to o sto pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Jerzy czuje, jak mocno i dobrze bije w nim serce. Żyje, żyje jak człowiek. A może i jak nietzscheański nadczłowiek? Przecież inaczej żyją ludzie - ci, którzy za dwie godziny będą w okupowanym mieście wznosić toasty: „Aby do wiosny!” Wszystko to ludzie, ale jakże inni, mniejsi od tych tu, nie znających się nawet z imienia... - Idziemy - rozkazał któryś z nieznajomych .na głos gwizdka z prawej strony zagajnika. Antek szczęknął cicho drzwiczkami samochodu. - Jeden może na zmianę siedzieć w szoferce rzucił przypalając papierosa od niższego z dwóch pozostających widocznie na miejscu. W słabym poblasku zapałki młodziutka twarz nieznajomego skrzywiona była jak do płaczu. Widocznie osłonę ciężarówki uznał za śmiertelną krzywdę. Idąc krok w krok za przewodnikiem trzaskali łamanymi gałązkami. Idący na końcu Olo co chwila przeklinał, gdy nagi pręt gałęzi rozgarnianych przez idących przodem uderzał go w
twarz. W pewnej chwili, zdesperowany, użył groźnego argumentu: - Stuknie który mocniej w ładunek, polecimy do nieba! To widocznie poskutkowało, bo więcej już się nie użalał. Zaraz przystanęli zresztą na skraju brzeziny. Czekał tu na nich Zygmunt z czterema ludźmi. Jeden z nich trzymał oparty o ziemię erkaem. Spojrzeli z szacunkiem. - Pięćdziesiąt metrów przed nami tor... - Zygmunt rozpoczął orientowanie grupy bojowej w czekającym ją zadaniu. Za minutę ruszyli gęsiego. Za dwie minuty Zygmunt wściekły tak, iż przysięgliby, że w ciemnościach widzą jego bladość, klął ich za „bezgłowie”. Twarda zimowa ziemia nie puszczała, a oni nie wzięli łopatek. - Dawaj, dawaj - gorączkował się Kolumb usiłując kopać żelaziwem kolby stena. - Zostaw broń, Machabeusz - szczeknął nagle Zygmunt. Kolumb nie rozumiejąc, do kogo „szef” mówi, podniósł głowę. - Nie stenem strofował teraz łagodnie Zygmunt, odwracając głowę. 29 - Łopatkę ma któryś z wartowników przy samochodzie - meldował flegmatycznie Antek.
- Nie ma czasu. Wlokłeś się tu jak za konduktem szef przyciął niesprawiedliwie szoferowi znanemu ze swych skłonności do ryzykanckiej jazdy. Założyli jakoś ładunki pod kolejowe progi, odprowadzili kabel do ciemniejącej kępy krzaków. Tu Czarny Olo jął się szarpać ze swoim minerskim ładunkiem. - Zapalnik elektryczny daje zapłon co do sekundy mamrotał kończąc montowanie - ale strzeżonego Pan Bóg strzeże, zrobimy zapasowy zwyczajny, W pociągowy... Zygmunt udzielał instrukcji: - Ubezpieczamy od strony przejścia transportu. Po wysadzeniu w powietrze pociągu oddział leśny przeprowadza likwidację eskorty, jeśli nie wystarczy jej początkowy fajerwerk. Nasze zadanie: zaryglować i udaremnić ewentualną próbę odwrotu „nepla” w stronę niedalekiej stacyjki. O dwa kilometry dalej jest następny przystanek, gdzie stacjonuje pięćdziesięciu własowców. Zaalarmowanie ich mogłoby udaremnić przejęcie wartościowych elementów sprzętu z wysadzonego transportu. - Zygmunt „odprawę” prowadził spokojnie i Jerzy nie był pewien, czy mu się zdaje, czy też po raz pierwszy zamilkło u „szefa” charakterystyczne „r”.
Jerzy z obsługą erkaemu pozostał po tej stronie toru, na której gospodarował Czarny Olo. Czekali. Cisza była ogromna. Jerzy leżąc w małym zagłębieniu gruntu słyszał swój oddech. W pewnej chwili, gdy usiłował szczelniej złączyć rozsuwające się pod nim poły płaszcza, przestraszył się szurgotu własnych łokci na zamarzniętej ziemi. Gdy za moment drgnął znowu, bo któryś z obcych, tych od erkaemu, zabijał po furmańsku ręce, zawstydził się. Wstał. W tym momencie słabiutkie pasemko światła grzmotnęło go po oczach jak błyskawica. - Olo, uwaga! - zaszeptał i rzucił się na ziemię gwałtownie, jakby pociąg, sygnalizujący swoje zbliżanie się dopiero teraz, gdy przyłożył ucho do ziemi, był tuż, tuż. Z ciemnego krzaka nadlatuje szept, to chyba woła czy pyta o coś Czarny Olo. - Co? co? - niecierpliwi się Jerzy unosząc się na łokciu. Ale tamten pracowicie liczy tylko dla uspokojenia: sto jeden, sto dwa, sto trzy... Zdyszany łomot szyn. Ziemia powtarza go coraz mocniej. Drży. To ziemia drży - Olo jest spokojny. „Czemu ten zapalnik taki śliski?” - myśli zaciskając spoconą rękę. „Nie wolno za
wcześnie, nie wolno za wcześnie... Jeszcze pięćdziesiąt metrów, jeszcze pięć.” Olo włącza zapalnik. „Ognia!” - słyszy gdzieś krzyk Jerzego i dopiero wówczas wie, że przepuścił transport. Szarpie za przewód elektryczny, by uruchomić dołączony zapalnik pociągowy. Góra gromów wali się z jakiegoś szczytu na ziemię. Żelazo o żelazo. Ginie krzyk łamiący się jak zapałki drewnianych ścian. 30 „Pali się!” - słyszy za sobą głos któregoś od erkaemu i wtedy widzi, że lokomotywa leży na boku otoczona mgłą pary, za nią dwa jeszcze wywrócone, wpędzone na siebie wagony. Nagle obalony pociąg . odzywa się. Jeden, dwa strzały. Seria. I już nie milknące wrzenie maszynowej broni. Eskorta została w nie uszkodzonym wagonie. Jerzy nie wiedział, kiedy zaciął mu się sten. Szarpał się ze sprężyną. W porządku. „Po prostu wystrzelałem już cały magazyn - zreflektował się z nagłym wstydem. - Do czego właściwie?” Ułożył się wygodniej na boku i powoli zmieniał magazynek. Teraz zaczął odróżniać rodzaj wystrzałów. Pociąg rąbał równymi seriami cekaemu,
podskakiwały też peemy, stukotały jak młotek karabiny. „Widocznie nasi nacierają” pomyślał i jeszcze głębiej zawstydził się z powodu magazynku wystrzelonego z emocji w próżnię. Leżał w przymusowej bezczynności „ryglując” kierunek, w którym nic się nie działo, a tam... - Pociąg z tyłu! - usłyszał wołanie któregoś z obsługi milczącego dotychczas erkaemu. Z tamtej strony sunie po drugim torze inny pociąg... Światło lokomotywy coraz bliższe. Przez szyny w ich kierunku przeskakuje Zygmunt. „Zatrzymać ich! Ostrzelać parowóz!!!” - przypada do ziemi pod serią bijącą z wykolejonego pociągu. „Czyżby rzeczywiście strzelali w tę stronę?” Ciemność rozdzierają trzy bliskie, krótkie serie erkaemu. „Ci się nie denerwują” - potwierdza w myślach robotę Jerzy, bo ostrzelany parowóz chyba staje. Światła nieruchomieją. Staje? A może się cofa? Raptem od strony wykolejonego pociągu szarpią detonacje granatów. Ostrzejszy jazgot broni maszynowej. „Co, Niemcy nacierają?” - plączą się pomieszane myśli, gdy nagle z ciemności na wprost wypada postać jedna, druga, trzecia... Jerzy zrywa się na nogi, słyszy klątwę - po
polsku. Uciekają! Nagle, nie wie, jak to się stało, biegnie za nimi. Potyka się, pada, wstaje, biegnie. Dopiero gdy powietrze nie może się zmieścić w płucach, rozumie, że gnają w stronę oddalających się świateł zatrzymanego pociągu, który widocznie wycofuje się tyłem. Strzelają gdzieś, Jerzy mija jednego z tamtych osłabł. Strzały coraz bliższe za nim. Już pogoń? Bieg. Jak długo można? Przed nimi jakieś światła. Oszołomiony, nieprzytomny Jerzy wbiega na stację. Wysoki człowiek z peemem w dłoni stoi przed zawiadowcą. Drugi jakimś łomem wali po telefonicznych przewodach. Ciężko sapiąc cofająca się lokomotywa wprowadza tyłem pociąg. Skrótem przebiegli może kilometr, głęboki w tym miejscu łuk szyn miał ze trzy kilometry. - Zatrzymać maszynistę - rozkazuje Jerzemu dowódca. Jerzy już wie: jest uratowany. Hańby nie ma. Tylko on wie, że uciekał. Przyłączył się przecież do ludzi, którzy gnali na pobliską stacyjkę, bojąc się widocznie, by cofający się stąd pociąg nie ruszył na sąsiedni przystanek, gdzie kwaterują własowcy. Jerzy zdyszany biegnie potykając się o szyny. Maszynista schodzi. Na widok Jerzego
najpierw kamienieje, lecz na jego polskie nieporadne „stać” uśmiecha się. Za minutę melduje się u dowódcy. - Może puścić lokomotywę na ten broniący się wykolejony pociąg? 31 Tamten nie rozumie. - Nadać pełny bieg lokomotywie, może z częścią składu, po tamtym torze, a ich zmiażdży... gestem ręki Jerzy ogarnia ciemność gotującą się echem dalekich strzałów. Za chwilę stary kolejarz podnosi się z rowu. Zeskoczył z ciągnącej trzy wagony lokomotywy, zostawił ją „na biegu” gnającą po torze, na którym broni się załoga wykolejonego pociągu. - Do zderzenia będzie rżnąć sześćdziesiąt kilometrów na godzinę - mruczy, gdy go znajdują oglądającego rozbite kolano. - Reszta składu, wypchnięta przed zniszczoną zwrotnicę, korkuje tor. Gdy Jerzy wraz z oficerem i jeszcze jednym z ich oddziału powraca ha miejsce walki, jest już cicho. Wokół rumowiska wagonów kręcą się jeszcze pojedynczy ludzie. - Prowadź kolegę do samochodu! - rozkazuje komuś oficer ściskając Jerzemu rękę.
Wracają znajomą drożynką. Przewodnik chaotycznie relacjonuje przebieg wydarzeń. - Zanim ten wasz pociąg ich wykończył, trzech ludzi nam poszło - kończy żałobną refleksję. A brać i tak nie było co: sprzęt artyleryjski... Są już przy samochodzie. Czarny Olo i Zygmunt kończą układanie czegoś pod ławką na platformie. Za chwilę strzelają drzwiczki szoferki. Oszołomiony Jerzy pakuje się pod brezent. Czuje, jak ktoś posuwa się na ławce robiąc mu miejsce. Motor zapala. Wóz szarpie. Rusza. - A Czarny Olo? - przypomina Kolumbowi Jerzy. Kolumb nie odzywa się, jakby zasnął. Jerzy podrywa się. - Zostaw, Olek jest w szoferce - uspokaja go Kolumb. - A Zygmunt? - Jerzy nic nie rozumie. - Zygmunt prowadzi - pada cicha odpowiedź. Nagle Jerzy pochyla się. Opuszcza rękę pod ławkę, na której siedzi - dotyka czegoś sztywnego, tak, to brezentowy płaszcz. - Antek... - mówi cicho Kolumb jakimś dziwnym głosem. VIII Pan Tadzio - jak lokatorki nazywały starszego pana - bywa teraz nieomal co- dzień.
Tłumaczył to coraz żywszymi kontaktami handlowymi z Kosiorkiem, ale Jerzy nie bardzo dawał wiarę tym pozorom. Zauważył, że matka Aliny, ilekroć gość przyjdzie, ,,mizdrzy się” jakoś nieszczerze. Jej okrzyki przerażenia, gdy zastawał ją nie ubraną, w szlafroku były niezmiernie głośne i ostentacyjne, postoje pana Tadzia w korytarzu trwały wówczas niezmiernie długo. Zdaniem Jerzego „wdowa” wyraźnie kokietowała starego. 32 Tadzio bronił się przed tą konspiracją, jak mógł, ale żona była nieubłagana. - Weszłam tu jako wdowa i wyjdę jako wdowa wyrwało się jej kiedyś, na co uchodzący za nieboszczyka mąż jakoś się zasępił. Na ogół, jak oceniał, nic nie wskazywało na zagrożenie. Zarówno żona i córka tu, na Mokotowie, jak on w Śródmieściu mieszkali dobrze i bezpiecznie. Odkąd przekonali się, jak bliskim druhem Staszka jest ich nowy gospodarz, poczucie bezpieczeństwa jeszcze wzrosło. Tylko Alina buntowała się z początku, gdy brat oznajmił jej, że - owszem - „są krewnymi, ale na zasadzie mążżona”... Buntowała się przeciw
bezsensownej konspiracji, ale Kolumb był tym razem nieubłagany. Zresztą pod każdym względem mieszkanie było klasa. Interesy ojca z Kosiorkiem rozwijały się pomyślnie i lada dzień pan .Tadzio miał otrzymać całkiem legalnie arbeitskartę z Kosiorkowej fabryki sztucznego miodu. Eks - rzeźnik traktował go coraz poufałej. Ulubioną kwestią jego rozważań teoretycznych była sprawa żydowska. Nie wychodził wprawdzie poza popularne: „Hitler robi u nas brudną robotę”, lecz mógł poświęcać godziny na dokumentację tego twierdzenia. Obejmowała ona przede wszystkim sprawę uboju rytualnego. O tym Kosiorek mówił nieskończenie. Drugim ulubionym tematem była oczywiście masoneria. Zagadnieniom czysto ekonomicznym - o dziwo - mało poświęcał miejsca w swoich rozważaniach, czy to, że uważał je za zbyt oczywiste, czy za zbyt trywialne. Pierwsza swobodna rozmowa z Kosiorkiem kosztowała Tadzia sporo nerwów. Niespodziewane wkroczenie na. ów teren wydało mu się sprytną prowokacją. Skrępowany, ostrożnie potakiwał Kosiorkowi, gdy przez głowę przelatywały mu dziesiątki myśli: „Nie wie przecież, gdzie mieszkam, właściwie nic nie wie...” Oswajał się szybko, dorzucił nawet jakąś
antymasońską anegdotę, a gdy Kosiorek, swoim .zwyczajem, nagle zmienił temat i gładko uzgodnił z nim wysoką prowizję za ostatnią transakcję, uspokoił się zupełnie. Z wolna zaczął przywykać do „godzin myśli” Kosiorka, a z biegiem czasu nawet je polubił. To, że stał się powiernikiem „aryjskiego” przedsiębiorcy, utwierdzało go w poczuciu bezpieczeństwa. Z czasem zaczął wzbogacać arsenał Kosiorkowych anegdot. Wyczerpawszy zapas żydowskich kawałów rozglądał się pilnie za nowymi. - Wie pan, że Hitler ostatnio wezwał z getta wszystkich rabinów? Kosiorek mrugnął oczkami, ale zaraz szeroki uśmiech wynagrodził inicjatywę pana Tadzia przejścia do intelektualnego deseru po kwestiach gospodarczych. - No, no? - zachęcał łakomie. - Zęby zapytać o radę, jak przebyć kanał La Manche. Zna pan to? - wtrącał z niepokojem narrator. - Niech pan mówi... - Kosiorek był nienasycony, nawet znane kawały przyjmował za dobrą monetę. Któregoś dnia Tadzio zbladł, gdy usłyszał: „Bo pan to tak robisz tych Żydów, aż miło słuchać...” Od tej pory strzegł się nadmiernie gorliwej akcentacji.
- Więc jak przebyć kanał? „Tu może pomóc tylko laska Mojżesza” - powiedział najstarszy rabin. „A nie wiesz ty, gdzie jej szukać?” - pyta Hitler. 33 „Jest w muzeum.” „W jakim muzeum?” „W British Museum w Londynie.” Kosiorek chwycił się obu pulchnymi rękami za brzuch i tkwił tak bez ruchu przez chwilę. Był to objaw najwyższego ukontentowania. Zaraz wyleci z niego głos, najpierw cichutki dyszkancik, potem pogrubiony tenor, wreszcie bas szarpany wybuchami kaszlu. Tadzio nie rozumiał, czemu to ów polski antysemityzm tak lubi adorować w dowcipie żydowski spryt, ale kawałów szukał we właściwym kierunku i przyprawiał je do Kosiorkowego smaku znakomicie. - O czym ty tak godzinami z nim gadasz? niecierpliwiła się niekiedy pani Wanda, gdy „mąż nieboszczyk” wpadał dopiero na krótko przed godziną policyjną. - Interesy - odpowiadał wyczerpując sprawę. SS. Tego wieczoru, był to pierwszy dzień po .Nowym Roku, na dzwonek pana Tadzia Alina wyszła z pokoju Jerzego. :
- Może pan pozwoli do mnie na noworoczną herbatkę - zaprosił go chłopak. Tadzio był rad. Z natury bardzo towarzyski, cierpiał teraz zerwawszy dawne kontakty. Rozmowa potoczyła się gładko od pierwszych słów przybysza, który, zatarłszy ręce, rozpoczął relację, że „Niemcom grunt zaczyna palić się pod nogami. Za Dęblinem od wczoraj komunikacja ze Wschodem jest przerwana, partyzanci opanowali linie kolejowe, Niemcy nie mogą odbić mostów, na Dworzec Gdański nadchodzą pociągi z żołnierzami rannymi w walkach z partyzantami.” - Za Dęblinem? - powściągliwy uśmiech chłopaka rozognił rewelatora, zaczął dorzucać szczegóły. Jerzemu biło serce: oto wraca ich czyn - ogromny, zasłaniający prawdę dalekich frontów i armii. Myśl o Antku przesłoniła szybko gorąca, napędzająca rumieńce pokusa, żeby jakoś dać znać, żeby Alina mogła się domyślić, że on wie najlepiej, że był... Po raz pierwszy odczuł tak przykro ciężar konspiracji. Zaoponował kategorycznie przeciw „wyolbrzymianiu” i wspomniawszy półgębkiem, iż akurat on coś tam wie na omawiany temat, zwrócił się do
Aliny z jakimś pytaniem. Zbaraniał spojrzawszy w jej ogromne, czułe oczy. „Może ona wie... domyśla się... nie było go przedwczoraj, w ten sylwestrowy wieczór. W końcu Kolumb mógł jej powiedzieć...” - gnały przez głowę myśli. Gdyby nie ci ludzie daleko za stołem, powiedziałby jej czułym szeptem: „Przecież tam byłem ja.” Wspomniałby o pochwale, jaką otrzymał wczoraj za „inicjatywę w boju”. „To byłem ja” - powiedziałby i gdyby poczuł jej ręce na swoich włosach, wyszeptałby jeszcze i to, że się bał. Miała prawo do jego tajemnicy. Musiał przed sobą przyznać, że dziwne prawa kurtuazji tego czasu, polegające na dostarczaniu podziemnej prasy, mogły w jakimś stopniu zaważyć nawet na jego „aktywizacji” w nieszczęsnej „szkole wojska” majora Junoszy. Flirt Jerzego przebiegał oryginalnie. 34 - Włochy skapitulowały - na jej odruch radości można schwytać wąską dłoń w gratulujący uścisk. - Armie niemieckie wkraczają do Włoch - lekkie muśnięcie nagle podkurczonych, jak w obawie ciosu, szczupłych ramion.
- Malinowski wziął Dniepropietrowsk - mówił, wstydliwie opuszczając oczy na widok uśmiechu tych miękkich warg o dziecięco intensywnym kolorze. - W Sabaudii ustalono od piętnastej godzinę policyjną - rzucił z tak szczerą, gniewną zazdrością o aktywność tego najbardziej partyzanckiego okręgu Francji, że ona śmiała się i odruchowo kładła dłoń na jego ręce. Spostrzegł, że do niego mówi. - Co? - ocknął się nagle, jak przestraszony. Pytała, czy lubi wiejski chleb. Skinął głową i zaraz został sam, niezmiernie na siebie rozżalony: „Co ja wyrabiam! Jest przecież Kolumb” ostrzegał w myśli swoje uczucie, gdy mu znikła z oczu, ale wnet rozgrzeszył się bezapelacyjnie: „Myśleć mi o niej wolno.” Jak bardzo dbał o nią Kolumb, zdawało się świadczyć bodaj i to osobne mieszkanie. Bał się widocznie w jakikolwiek sposób zarazić ją swoim ryzykiem. To zobowiązywało. O tym Jerzy pamiętał. „Ale myśleć mi wolno” powtórzył uparcie. Za chwilę przyniosła parę cienkich kromeczek na talerzu. „Jakie ma palce!” - adorował wyciągając łakomie rękę. Nie słuchał zupełnie, co mówią przy stole. Co
oni mogą tam powiedzieć! Alina przecież milczała, i to było ciekawe. Stanęła na tle zaciemnionego okna i teraz dopiero usłyszał niosące się stamtąd równe, monotonne granie motorów. Widocznie ogromna zmotoryzowana kolumna, która stacjonowała tu od południa, przygotowywała się do odjazdu. „Dziwne ma te włosy - szare, jakby zapomniały koloru. Jakby zapomniały swego koloru” - powtórzył z nagłym uderzeniem serca. Zdanie było godne wiersza. Nienaturalnie ożywiony, włączył się energicznie do rozmowy. Błyszczał. Widział spojrzenia, jakimi podziwiała jego odezwania matka. Musiał przyznać, że temu siwemu Tadziowi też nie brakowało konceptu. Przesiedzieli do godziny policyjnej. - Dziękuję za ersatz - Sylwestra - pochylił się w korytarzu nad ręką Aliny - i przepraszam, że wtedy nie mogłem, ale to naprawdę... - z trudem powstrzymał się od aluzji do heroicznopartyzanckich wywodów pana Tadzia. W korytarzu było ciemno. Po jego słowach ścisnęła mu rękę raz jeszcze. „Jakby mówiła: «Wiem»” rozpamiętywał wracając do swego pokoju. Zgasił światło, odsunął roletę. Księżyc był wyraźny, nie zasłaniały go już konary wielkiego
dębu. Czwartej zimy ludzie trzebili willowe ogrody. Parokrotnie w tym roku budził go nagły łomot padającego na śnieg drzewa, dopóki sam nie uzupełnił w ten sposób opału w piwnicy. Od okna doleciał głośniejszy teraz szum motorów. Powietrzem groźnego wieczoru był drgający dźwięk. W pokoju matki odezwał się fortepian. Gdyby nie to, usłyszałby chyba skrzyp śniegu pod nogami wartownika, którego sylwetka przesuwała się teraz po brzegu chodnika. Jerzy cofnął się w głąb pokoju. Ręką namacał otwartą na biurku książkę. Wahał się przez chwilę, czy nie zapalić światła i nie wziąć się do lektury. W tej chwili o szybę uderzył 35 wystrzał. Jeden, potem drugi. Niechętnie zamknął w ciemnościach książkę. Była to jakaś praca filozofa ze szkoły neokantowskiej. Po co ten wieczny spór o istnienie świata? „Istnieje!” - pokwitował trzeci wystrzał. Rano obudził się z ciężką głową. „To oni jeszcze nie odjechali?” - Skojarzył sobie od razu równy szum motorów za oknem. Wstał. Ruszył do łazienki. W pidżamie, w miękkich rannych pantoflach. Ale zamarł z ręką na klamce od ciężkiego uderzenia serca na widok sylwetki w
mundurze. „Feldgrau, to żołnierz!” - uspokoił się mechanicznie. Niemiec, wysoki, szczupły, w rozpiętym ciężkim kożuchu, stał oparty o parapet okna. Przeprosił grzecznie, wszedł się ogrzać. Całą noc czekali w samochodach na rozkaz odjazdu. Jerzy był już spokojny, przez głowę przemknęła mu myśl, że można by od gościa wyciągnąć niejedną rzecz pożyteczną, i grzecznie zaprosił go do pokoju. Żołnierz zawahał się przez moment, obejrzał przez ramię widoczne za oknem samochody i wszedł. - Myślałem, że motory idą z obawy przed zamarznięciem... - Jerzy zaczął rozmowę. Żołnierz zrzucił już kożuch, stał opodal półek z książkami i rozglądał się po pokoju bez cienia skrępowania. - Bergson... - spojrzał na grzbiet pierwszej z brzegu książki i wzruszył ramionami jak człowiek stwierdzający jakieś dziwactwo bliźniego. - Przecież go szanujecie... - bąknął Jerzy. Przybysz uśmiechnął się jakoś krzywo. - My? Nazywam się Peter Ahigrim - powiedział ni stąd, ni zowąd i jakby ta prezentacja zobowiązywała go do wyjaśnień, dorzucił coś o sobie. Przez wojnę nie skończył studiów
uniwersyteckich. Był młody, choć jakieś cienie pod oczami i chorobliwa szarość twarzy dodawała mu powagi. Cerę miał smagłą, nieczystą. - Od roku nie przeczytałem żadnej książki - dodał i z nie ukrywaną zazdrością rozglądał się po „cywilnym” pokoju. Powiedział coś na ten temat. Jerzy nie zrozumiał. Powtórzył wolno wymawiając wyrazy. Zaśmiali się obaj. Jerzy zaczynał mieć czas na zdumienie. Oto naprzeciw niego siedzi niemiecki żołnierz... Może na skutek odprężenia po pierwszym zaskakującym wrażeniu gość był mu teraz zdecydowanie sympatyczny. „Może on chce zdezerterować? Wtedy zostawi taką ciężarówkę pełną broni” - bredził w myślach, układając już triumfalny meldunek dla Zygmunta. - Tak, czytanie, myślenie to zajęcia cywilne, obce obrońcom europejskiej kultury - powiedział żołnierz. 36 Ostatnie słowa zaakcentował tak, że znów się do siebie uśmiechnęli. Nie spostrzegł, jak się to stało, że siedzą oto obok siebie umundurowany niemiecki żołnierz i on - facet w pidżamie jak rówieśnicy po maturalnej debacie.
Po pół godzinie zaczął skąpo opowiadać mu o Warszawie. Napomknął bezosobowo o wykolejonych transportach. Ahigrim uśmiechnął się jak gość, szczęśliwy, że z rozmowy o pogodzie wchodzi na temat lubiany i znany. Przed pół rokiem był we Francji. Jego opowiadanie o jakiejś potyczce z serii francuskiej bitwy o szyny przesądziło o zaufaniu Jerzego. Po półgodzinie mógł już zapytać go, po co w takim razie służy, czemu nie opuści wojska. Tamten nie zdziwił się. Opowiedział zwyczajnie, że to sprawa zbyt trudna i ryzykowna bardziej niż front. Zacytował jakieś wierszowane frontowe przysłowie. Jerzy, który już wcześniej myślał o czytanym raz czy dwa, robionym w konspiracji dywersyjnym piśmie dla niemieckich żołnierzy, poprosił gościa, by podyktował mu ów czterowiersz. „Może Zygmunt trafi jakoś do tamtych” - myślał o owej redakcji. Peter Ahigrim wyjął mu z rąk ołówek i na kartce papieru napisał te słowa sam, jakby chciał przez to podkreślić, że solidaryzuje się z nie wypowiedzianą intencją Jerzego. W chwilę potem, spojrzawszy za okno, przestraszył się nagle na widok jakiegoś oficera
biegnącego wzdłuż samochodowej kolumny. Zerwawszy się gwałtownie, zaczął szamotać się z kożuchem. Był blady, ciemne cętki nieczystej cery wystąpiły mu wyraźniej na policzkach. Jerzy czuł się głupio. Ów zwycięski żołnierz, blady ze strachu, i on, syn pokonanego narodu, spokojny, w rozpiętej pidżamie - coś niesłychanie śmiesznego było w tej sytuacji. Ahigrim, jakby ów widok zwierzchnika strącił zeń dziwną cywilną chwilę, zasalutował na pożegnanie. Jerzy daremnie czekał na charakterystyczne trzaśniecie drzwi wejściowych i nie usłyszawszy niczego, ze zdziwieniem poznał sylwetkę żołnierza kroczącego spiesznie chodnikiem. Drzwi musiał on zamykać specjalnie ostrożnie, bojąc się widocznie ściągnąć czyjeś spojrzenie. Dzień minął bardzo zwyczajnie. Z przerażeniem usłyszał od mamy Kosiorkowej, że dzieci mogłyby nieco wcześniej rozpocząć naukę łaciny, tak są zdolne i tyle mają czasu. Wykręcał się, jak mógł, tłumacząc, że młodociane umysły załamią się pod takim brzemieniem. Czynił to z całym przekonaniem. Energia i wysiłki, jakie włożył, by zdać maturę nie ucząc się zupełnie łaciny, włożone w jej naukę, okupiłyby z pewnością przeciętnie wymagany poziom.
Ale na to nie pozwoliła mu ambicja. Uznawszy, że na nic mu się łacina w życiu nie przyda, wziął na kieł, by wszystkich wykiwać. Mając ogromną łatwość tłumaczenia tekstów, z których znał bodaj parę słów, wyrobił sobie u profesora markę tak poważną, że gdy któregoś dnia, przyciśnięty do muru, wyznał, że nie wie, co to jest jakiś tam coniunctwus czy consecutio temporum, uzyskał w obliczu osłupiałej klasy poklepanie po ramieniu i uwagę: „No, nie unoś się ambicją, że pytam o tak podstawowe rzeczy, ale koledzy twoi i tego nie wiedzą.” Wreszcie Kosiorkowa dała się pozyskać dla idei, by czas i energię dzieci zużytkować w jeszcze bardziej „kulturalny” sposób, na lekcję gry na fortepianie. Matka Jerzego przyjęła ofertę niepewnym zdziwieniem. - Nigdy nie uczyłam - spojrzała na syna. - Ale umiesz grać na fortepianie, a ja nie umiem łaciny - rozstrzygnął niefrasobliwie. - A wieczorem zagrasz mi Patetyczną - zaprosił się na koncert, co tak bardzo lubiła. 37 W tym czasie słuchał muzyki żarłocznie. Czyniła go mocniejszym, napinała w nim zwiotczałe
nerwy, podczas gdy innym, zbyt boleśnie wyostrzonym, dawała odpocząć. Gdy matka wieczorem zaczęła grać, jak zwykle zgasił u siebie światło i podniósł rolety. Samochodowa kolumna wciąż stała na miejscu. Jerzy powlókł krzesło w kąt pokoju i usadowiwszy się twarzą w kierunku jasnego w księżycowej poświacie okna, słuchał. Zamyślił się jakoś, wpadł w siebie. Ocknął się dopiero w chwili, gdy matka uczyniła przerwę między częściami. Ocknął się, spojrzał w stronę okna i ścierpł. Gwałtowny mróz w szybkim dreszczu przebiegł od stóp aż po skórę na głowie. Za szybą sterczał nieruchomo niemiecki hełm. Wysoki parter sprawiał, że z twarzy żandarma widoczna była tylko blada kreska czoła. Jerzy stał w kącie pokoju otwierając dłoń i zaciskając ją w pięść. „Ach, to jest tak... To tak się zaczyna” - kołowało mu po głowie coś w rodzaju zrezygnowanej ciekawości. Ale uchodziły sekundy i nic się już nie zmieniało. Fortepian zabrzmiał znowu. Myślał jeszcze chaotycznie, co mówić, kto wsypał, czy nic takiego nie ma w domu, ale już zrobił ostrożny krok bliżej. I nagle błogosławiona błyskawica bieli. Jakby jego samego ogrzał postawiony kołnierz ogromnego wartowniczego
kożucha, który nosił nieruchomy przybysz. Nie żandarm. Musiał zrobić gwałtowny ruch, gdyż tamten drgnął. Stanął widocznie na palcach, bo żelazne rondo przeniosło się wyżej - nad poziomem parapetu pojawiły się ciemne jamy oczu. Chwilę wpatrywał się w ciemność i szyba zadrżała łagodnie. Stukał. Cicho, delikatnie jakoś. - Őffnen Sie, bitte - wymamrotał z tamtej strony szyby. To musiał być on, wczorajszy znajomy. Cicho, by nie alarmować grającej matki, otworzył drzwi. - Beethoven... - wysoki żołnierz mówił dalej, ale Jerzy w pierwszej chwili nie zrozumiał. Coś z jego pozytywnego osłupienia musiało odbić się na twarzy, bo tamten przestał się usprawiedliwiać i stąpając ostrożnie zaśnieżonymi buciorami, szedł dalej. Smuga z uchylonych drzwi lokatorek stanowiła jedyne światło tej pierwszej sceny. - Hier - zaprosił go do swego pokoju. W progu Ahigrim zatrzymał się. Mówił coś szeptem, wskazując nie zasłonięte okno, pod którym stał przed minutą. Jerzy opuścił story. Po chwili gość zdjąwszy kożuch siedział na kanapie w oświetlonym pokoju. Powiedział kilka słów,
usprawiedliwiając się szeptem, by nie spłoszyć muzyki - że słyszał ją chodząc na warcie, a gdy go zmienili, nie miał sił się powstrzymać. Teraz, gdy milczał pilnie słuchając, Jerzemu trudno było znaleźć poprzedni nastrój porozumienia. W sąsiednim pokoju gwałtownym allegro kończyła się sonata. „Trzeba powiedzieć matce, żeby się nie przestraszyła” - przeleciało Jerzemu przez głowę. Ale nie chciał niczym płoszyć przybysza. Wstał i jakby zamierzając krążyć po pokoju, ruszył w stronę drzwi. Niemiec siedział z opuszczonymi powiekami i Jerzy miał nadzieję, że cichy obrót klucza w zamku pozostanie nie zauważony. Zamykał się nieraz w pokoju, chcąc być sam przy swoim wstydliwym zajęciu .- pisaniu. Ale choć klucz nie wydał szmeru, Jerzy złapał pytające spojrzenie. W miarę jak oddalało się wspomnienie muzyki, Jerzy czuł narastające skrępowanie, gość natomiast wyraźnie delektował się ciszą. Jerzy słyszał, jak w sąsiednim pokoju matka układała się do snu. W pewnym momencie przeprosił, że musi na chwilę przejść do kuchni, dorzucić koksu do pieca centralnego ogrzewania. Pochylony
przegrzebywał szlakę, gdy usłyszał, że ktoś wchodzi. Obejrzał się klęcząc. Na wprost miał szczupłe nogi, obciągnięte suknem feldgrau, w szerokich wylotach saperek. Przyszedł tu za nim, jakby się bał samotności. W kuchni przy otwartym palenisku zaczęli rozmawiać jakoś inaczej - po domowemu. Powiedział coś o swojej dziewczynie. Poznał ją w Berlinie w czasie 38 urlopu. Sięgnął do kieszeni ruchem pełnym wahania i nagle, gdy Jerzy oczekiwał, że teraz wyjedzie z nieodzowną fotografią, wyciągnął oprawny w szare płótno płaski zeszyt. - Bitte - podał mu otwarty na jakiejś stronie. Pisany jest wyraźnie - dodał, jakby się usprawiedliwiał. Jerzy w nagryzmolonym ołówkiem tekście odnalazł dziwny opis rozstrzelania grupy Żydów w jakiejś ukraińskiej osadzie. Przerzucał nie przyzwyczajonymi oczyma niewyraźne wężyki gotyckich liter. „Dokładnej liczby tych, którzy szli środkiem ulicy, nie umiałby określić. Dowódca konwoju znał ją na pewno. Po raz pierwszy byłem w sytuacji konwojenta i naprawdę nie wiedziałem, dokąd ich prowadzimy. Te matki... Te matki. Już nie tak żal mi dzieci. Ich cierpienie, jeszcze
mniej zawinione, jest za to mniej świadome...” Jerzy z ukosa spojrzał na swego gościa. Siedział na niskim kuchennym zydelku, na którym matka zazwyczaj obierała kartofle, oczy miał opuszczone, zmarszczkę nad prostymi brwiami. „Dopiero na starym kirkucie, na którym dziwne nagrobki patrzyły zmęczone na Wschód, nasz transport przejęło SS. Spostrzegłem, co to będzie. Ogromny otwarty dół był już gotów...” Niemiec poruszył się. Jerzy przewracał kartkę nie patrząc w jego stronę. „Byliśmy jeszcze, jak się zaczęło. Wybrali trzech najstarszych - podobno rabinów - i kazali wejść w dół. Jednemu, pchniętemu gwałtownie, spadły okulary jeszcze na brzegu rowu. Schylił się, by je podnieść, gdy pistoletowe strzały kończyły już tamtych dwóch... Jakby jeszcze nie wierzył w to, co się działo, i chciał się bliżej przyjrzeć...” Jerzy czytał dalej. W pewnej chwili z nieprzyjemnym dreszczem na karku zapytał go, czy nigdy nie spotykał antyhitlerowskich wydawnictw. Gdy Ahlgrim pokręcił przecząco głową, Jerzy wstał i poszedł do pokoju. Wrócił i otwarłszy palenisko pieca, - wyciągnął z kieszeni
numer „Biuletynu Informacyjnego”. - To jest tajna gazeta - poinformował sucho. Czytać ci wiadomości? Niemiec spojrzał. Jerzy odczuł skrępowanie wobec wdzięczności zawartej w jego wzroku. Zły sam na siebie za śmieszne środki ostrożności, zamknął palenisko, w które miał cisnąć gazetkę na pierwszy zbyt pożądliwy ruch tamtego. Tłumaczył wybrane partie wiadomości z frontów. „Armia generała Malinowskiego odebrała Niemcom Kotielnikowo, rozbijając tym samym armię Mannsteina spieszącą na pomoc formacjom otoczonym pod Stalingradem...” Przeczytał komunikaty Kierownictwa Walki Podziemnej o likwidacji gestapowca, o dwóch wyrokach śmierci za zdradę. - Wyroki? - zapytał Niemiec po raz „pierwszy. Więc są wasze sądy? 39 Na szczęście Czarny Olo nie tylko studiował prawo, ale przez jakieś swoje chody zorientował się w strukturze podziemnej sprawiedliwości. Jerzy pamiętał, jak mówił o tym z Zygmuntem, walcząc .o włączenie do akcji likwidacyjnej, w której jako członek Szarych Szeregów, nie miał brać udziału.
- Jest dziesięć sądów specjalnych: prokurator, sędzia, obrońca z urzędu... Ahigrim siedział nieruchomo. Dwukrotnie dotknął ręką miękkiej bibuł/pisma, jakby sprawdzając, czy istnieje naprawdę. Jerzy zaczął tłumaczył artykuł wstępny. W drugim akapicie trafił na zdanie: „Wytępimy ze szczętem Prusactwo.” Zaciął się na słowie „Prusactwo”, szukając w pamięci odpowiednika niemieckiego. Coś tam zaimprowizował, ale Ahigrim, słuchający czujnie, ze ściągniętymi brwiami, szybko go poprawił. Jerzy powtórzył to zdanie już we właściwym brzmieniu niemieckim. - Ich bin Preusse... - przerwał łagodnie żołnierz. W tej chwili przed drzwiami willi rozległ się tupot ciężkich butów, niemieckie głosy. Jerzy sparzył sobie dłoń chwytając nieostrożnie za klapę drzwiczek od pieca. Gazetkę z cichym, łakomym fuknięciem porwał płomień. Niemiec stał pochylony pod oknem. Jerzemu wydawało się, że szuka rewolweru. Dzwonek - drugi przeraźliwy. Teraz było wszystko jasne. Ale Ahigrim, gwałtownie wpychając do kieszeni kożucha płaski zeszyt, cofał się od okna ku bocznym drzwiom, prowadzącym do spiżarni.
- Muszę się kryć, kryć - powtarzał szybkim szeptem, który ocucił Jerzego. Ruchem ręki wskazał mu boczne drzwi, a sam ruszył do wejściowych. Przez głowę przelatywało mnóstwo nie- dokończonych myśli, jakieś niedorzeczne plany ucieczek. Za grubą szybą ujrzał kilka sylwetek. Gdy otwarł drzwi - pierwsze, co spostrzegł, to były mundury. Wojsko. Stojący na przedzie podoficer zasalutował grzecznie. Pytał, czy wszystkie pokoje są zajęte. Ile osób mieszka. Wszedł do środka, skręcił w otwarte kuchenne drzwi. Teraz Jerzy bał się już tylko o Ahigrima. Widocznie, zatrzymani na jeszcze jedną noc, szukają kwatery. Podoficer, tak jakby go kto prowadził, ruszył prosto ku drzwiom spiżarki. - Są zamknięte na klucz - bąknął tak głośno, by usłyszał go Ahigrim. W chwili gdy podoficer kładł rękę na klamce, zdawało mu się, że słyszy trzask klucza przekręcanego z tamtej strony zamka. - Wirklich - stwierdził podoficer i poprosił, by mu pokazać mieszkanie. Smuga światła w drzwiach pokoju lokatorek. Nie śpią. To dobrze: mniejsze będzie zaskoczenie.
Alina czytała przy stole. „Jakie ma ogromne oczy” - myślał wołając, że nic, że tylko „komisja kwaterunkowa”. Pani Wanda leżała na tapczanie. Nim doszły do jej świadomości jego słowa, schowała twarz w dłonie, jak ktoś, na czyją głowę zaraz spadnie cios. Przeszli dalej. - Tylko trzy pokoje w całym domu? - zdziwił się zawiedziony podoficer. - Zu klein zawyrokował i wyszedł prowadząc za sobą tupoczących w milczeniu towarzyszy. 40 Jerzy zaszedł jeszcze do pokoju pań, by je uspokoić, i szybko wrócił do kuchni. Zapukał cicho do drzwi alkierza- spiżarki. Ahigrim stał już w kożuchu. - Wychodź, Prusaku. - Lekkie, oswobodzone z obawy serce pracowało wspaniale. Spojrzał na twarz wyprowadzonego z ukrycia przyjaciela. Ahigrim uśmiechnął się z ulgą. - Masz taki akcent, że zawsze muszę sobie sekundę tłumaczyć, co powiedziałeś. O włos, a byłbym się spóźnił z tym kluczem... - mówił swobodnie, ale był blady jak śmierć. Pożegnał się szybkim uściskiem ręki („nie zasalutował” zanotował w pamięci Jerzy) i rzuciwszy, że zajrzy jutro, wymknął się za próg. Przez chwilę jeszcze .Jerzy słyszał, jak skrzypi śnieg pod
żołnierskimi butami. Cisza. Gdy obudził się rano, czegoś mu brakowało. Uśmiechnął się sennie, przypomniawszy sobie wczorajszy wieczór, i nagle olśniła go cisza. Za oknem motory już nie grały. Wyskoczył z łóżka. Podnosił rolety, ogarniając wzrokiem coraz szerszą perspektywę pustej, zaśnieżonej ulicy. Kolumny samochodowej już nie było. Nocą musiała wyruszyć na Wschód. IX Jerzy zastał Zygmunta w zarzuconej żelastwem łazience, zimnej jak lodówka. Bez palta i rękawiczek, ale w nausznikach, montował rozebrany na części aparat destylacyjny swej monumentalnej bimbrowni. Jeszcze się nią interesował, chociaż od pół roku była już domeną jego czternastoletniego brata. Zygmunt od paru miesięcy przestał używać słów: zacier, filtry, kadzie, a mawiał: Meini, bezugscheiny, przepustka z zielonym pasem. Zwłaszcza ów „Zielony pas, za pasem broń...” stanowił jego ulubioną arię. Chodziło o specjalny typ przepustki, który dawał wolny przejazd każdemu transportowi. Wszedłszy w kontakt z „Legalizacją” i wydostawszy skądś na parę godzin oryginał takiej przepustki, Zygmunt stał się bogatym człowiekiem. Grosistom
nielegalnego handlu odpalał egzemplarz za grube dziesiątki tysięcy. Teraz objaśnił Jerzego, że brat odmroził sobie ręce w gołębniku, gdzie dotychczas pracowała bimbrownia, więc „przenoszą fabrykę”, bo i tak, gdyby ktoś wlazł do mieszkania i ją odkrył, byłoby to najmniej ważne z możliwych odkryć mrugnął nawiązując do zrobionej niedawno skrytki w podłodze, która mieściła nie tylko parabelki, ale i zrzutowego stena, zbratanego ze zdobycznym schmeisserem. Podziwiali robotę przysłanego ze Śródmieścia skrytkarza, potrafił on pod podłogą urządzić wspaniałą szufladę, do której dostęp stanowiła wąziutka szpara między klepkami. - Klucz jak do sardynek - chełpił się przedwczoraj Zygmunt maleńkim, spłaszczonym drucikiem, gdy przyszło chować do magazynu ostatni sprawunek. Po jakiejś korzystnej transakcji zafundował mianowicie drużynie dwa nowe pistolety jako „prywatną broń krótką”. Poszli z Jerzym na plac Grzybowski. Tu Zygmunt, rozejrzawszy się, zaczął z kimś pertraktacje o sacharynę. Bąknął o kilogramach, potem o dziesiątkach, wreszcie przekonawszy się, że ma do czynienia z hurtownikiem, nie nędzarzem- detalistą, wyznał
śmiało: „Sacharyna lipa, ja chcę kupić «rurki».” W ciągu kwadransa mieli visa za sześć tysięcy i parabelkę za pięć i pół. Kontrahent obiecywał na jutro znakomitego ośmiostrzałowego colta, którego zwał „gwarantowaną ośmiomogiłówką”. Obiecali przyjść jeszcze jutro. 41 - Tylko o tym sza - pouczył Zygmunt Jerzego, gdy już wracali zarepetowawszy broń na oczach „kupca”. - No - potwierdził Jerzy, jak rzecz oczywistą. - Nie chodzi nawet o to, że wiesz, broń jest prywatna. W ogóle jest zakaz kupowania. - Jak to? - A tak. Chodzi o to, że jak jest zbyt, to męty rozbrajają Wehrmacht, kapujesz? Jerzy milczał zaskoczony. - No, my przecież z Wehrmachtem nie walczymy, tylko z gestapo, żandarmerią itp. zakończył wówczas Zygmunt. Teraz spiesząc się z monterską robotą, nie spytawszy nawet Jerzego, z czym przychodzi, zapędził go na jakąś drabinkę. - Dobrze żeś wpadł, bo zaraz muszę jechać do firmy - powiedział po kwadransie, sprzątając
narzędzia. Jerzy nie chciał mu się przyznać, że przyjechał specjalnie z Mokotowa, by opowiedzieć o dziwnej przyjaźni z Niemcem. Dopiero w drodze na przystanek znalazł okazję. - Jak to, gazetkę mu czytałeś? - „szef” nie mógł z początku zrozumieć. Zaaferowany przepuścił siedemnastkę, chcąc jeszcze swobodnie porozmawiać, z dala od uszu pasażerów. - Zwariował! - ocenił po chwili zgorszony. Dopiero rzucona przez Jerzego uwaga, że chciał namówić żołnierza do dezercji, przejąć samochód ze sprzętem, udobruchała jakoś Zygmunta, trafiając do jego wyobraźni. „Nie, nie było szans na dzielenie się z nim myślami” - ocenił Jerzy, ale teraz dla odmiany on, naciskany pytaniami, musiał mówić. W momencie gdy „szef” indagował go na temat zawartości samochodów owej kolumny, Jerzy musiał improwizować odpowiedź. - Amunicja - bąknął i dopiero zgorszył się sam sobą, że nie znalazł czasu, by o to Ahigrima zapytać. - A co do gazetki, to przecież my robimy dla nich pismo dywersyjne, antyhitlerowskie, po niemiecku, więc czemu nie przetłumaczyć mu naszego, co? Skoro byłem go pewien... Ja nawet mam taką kartkę z jego pamiętnika, którą by warto przekazać do tamtej
niemieckiej redakcji. Nie znalazłbyś do nich dojścia? Zygmunt bąknął coś niewyraźnie i rzucił na kolegę jakieś błyskawiczne, krótkie spojrzenie, po czym zaraz uciekł oczami w bok. Jerzego aż zatkało. „Nie, zdawało mi się, niemożliwe” - uspokajał się w myślach, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że tamten spojrzał na niego jakoś inaczej. „Ależ tak, podejrzewa mnie” - powtarzał w nim uparty głos. Ścięła go refleksja, że niezależnie od głupoty Zygmunta, sama sprawa jest głupia. - Dam ci tę kartkę, może sam poślesz dalej... brnął, chcąc jednak instynktownie pokazać, że nie zależy mu na żadnych nowych kontaktach. 42 Ale Zygmunt nie zdradzał zainteresowania. Spytał, co jest w tym kawałku pamiętnika, i usłyszawszy, że o masowym rozstrzeliwaniu Żydów na Ukrainie, wzruszył ramionami. Nadciągała następna siedemnastka. Teraz Jerzy przypomniał sobie, że na początku swej wizyty blagował Zygmuntowi o jakichś sprawach, które ma tu do załatwienia, i z
niespodziewaną u siebie pedanterią w zachowywaniu pozorów pożegnał kolegę. „Poczekamy na następny...” - pomyślał odchodząc w kierunku narożnika, by Zygmunt widział, że dokądś dąży. ,,Przecież ja naprawdę zachowuję się jak prowokator” - pomyślał w tej chwili, ale nie zwolnił kroku, dopóki tramwaj z odjeżdżającym kolegą nie zniknął na zakręcie. Myśl o tym, że najwyraźniej cierpi na neurasteniczne lęki, upokorzyła go boleśnie. ,,A może on tak spojrzał, że ja komunizuję, czy co?” - pocieszał się w myślach, zanim olśniło go, że po prostu wszystko mu się przywidziało. Nieswój i zły powrócił na przystanek. Dzień był mroźny. W tramwaju mimo ścisku wszyscy pchali się do wnętrza, jedynie dwóch młodych ludzi z czerwonymi uszami wyglądało z pozbawionego szyb pomostu. Jerzy wcisnął się w głąb. Usłyszał jakiś strzępek rozmowy: „A ja wtedy w bramę...” - i dalej jakieś ściszone szepty młodych ludzi. Z drugiej strony płaczliwie uskarżała się na los chuda szmuglerka. „Nawet schować nie mam gdzie, bo zaraz widać...” - skarżyła się widocznie na trudności, jakie napotyka przy popularnym sposobie chowania słoniny czy boczku pod bieliznę. Był zły
na siebie, że zmarnował parę godzin lektury na bezsensowny rajd do Zygmunta. Zaczął właśnie myśleć o czytanej książce, gdy rzuciło go gwałtownie naprzód zahamowanie wozu. Ktoś szarpnął drzwi i Jerzy, jak korek wypchnięty z wąskiej szyjki drzwi, wystrzelił na pomost. Nim się zorientował, dwóch młodych ludzi z pomostu wpadło do bramy najbliższego domu. - Łapanka! - krzyknął jakiś histeryczny głos kobiecy. Jerzy bez żadnej myśli w głowie zeskoczył na ulicę. Pośliznął się na wyjeżdżonym śniegu, zahamował na jakimś rozdeptanym końskim „byłym owsie” i wpadł do bramy. Dopiero teraz, wsparty o ludzkie ciepło ocalonych, wyjrzał na ulicę. - Co pan robi? - Nie wychylać się! - zabrzmiało z kilku stron, ale dopiero ostrzegawcze i groźne: „Te!”, rzucone przez chudego faceta w kaszkiecie, sprawiło, że Jerzy cofnął się w głąb. - Spokojnie, to Wehrmacht - pouczał z godnością, akcentując, że wie, czemu boi się mniej od przygodnych współtowarzyszy. Tramwaj z normalną już szybkością wjeżdżał w Senatorską, gdzie na rogu migały mundury
lotników. - Lotnicy, panie. Od rana już ten Wehrmacht razem z żandarmami pracuje - pouczył facet i spojrzał groźnie. „Co za fijoł mnie dziś opętał!” - myślał Jerzy za chwilę, czując, że jest wzburzony tym spojrzeniem. Jakby facet powiedział mu po prostu: „Ty, przyjacielu Wehrmachtu, od nas lepiej z daleka.” Przypomniał sobie dla odmiany gorzkie, upokarzające, złe uczucie, które ogarnęło go wówczas po zakupie „rurek”, gdy Zygmunt mówił o zakazie nabywania broni od 43 „szumowin”, uczucie wstydu na myśl, że te „szumowiny” są w końcu aktywniejsze od nich. Więc rozmawia, ba, przyjaźni się z niemieckim żołnierzem, a równocześnie upokarza go to, że nie walczy z niemiecką armią? Teraz uspokaja ludzi, że to nie żandarmeria, a tamci w istocie robią to samo, co żandarmi. Kłębek bzdury! Ulica opustoszała, jakby przebiegł przez nią elektryczny prąd. - Morowy ten motorniczy, zwolnił tak, że kto miał nogi w dupie, a głowę na karku, ten zdążył - komentował z tyłu czyjś basik z chrypką.
- Byle jego nie wzięli... - zatroskał się niedojrzały tenorek. - Takiej to jeszcze nie było - komentował łapankę rozgadany bas. - Od Ronda Waszyngtona posuwam pieszo, a ile mnie bud minęło! Nie zliczyć, co narodu dziś wezmą... - A coś pan taki uparty, że rżniesz na piechotę w najgorszy bigos? - wmieszał się chudy facet, antagonista Jerzego. - Żona w klinice, rodzi... - bąknął optymista- bas. - Nie masz pan co się śpieszyć, jeśli syn wdał się w ojca, to ledwo dziś na świat wyjrzy i łapankę zwącha, zaraz się cofnie z powrotem. Zarechotali gromadnie. Bas przodował bez żadnych pretensji o kpinę. Jerzemu zaczęło się dłużyć. Wyjrzał. Na rogu nie było już nikogo. Jakaś stara kobiecina w chustce na głowie zbliżała się z tamtej strony. - Pojechały - rzuciła mijając bramę. Warszawski system bezpieczeństwa zbiorowego działał nienagannie, bo zanim Jerzy doszedł do rogu ulicy, zaroiło się od ludzi. W tym samym czasie telefony niosły nieskomplikowany, jak na styczniowe mrozy, szyfr: „Burza przeszła” lub: „Ulewa oddaliła się, możesz przyjść...” Mimo że nie był pierwszym, zbliżając się do rogu,
zwolnił ostrożnie kroku. Nawet śladu samochodowych kół czy śniegu wgniecionego postojem zatrzymanych nie było na twardo ubitej, śliskiej powierzchni ulicy. Paruset ludzi wyparowało w stukocie motorów, a na ich miejsce ulica zaludniała się powoli nowymi. Jerzy był w połowie Senatorskiej, gdy spostrzegł, jak ludzi zmiata z ulicy jękliwy sygnał policyjnej budy. Rzucił się ku bramie i w tym momencie skojarzył sobie, że jest vis a vis wielkiej księgarni Hoesicka. Nim zdążył cokolwiek pomyśleć, był w połowie jezdni. Szorował jak szarak, gdy opadło go wyraziściej buczenie motoru. „Minęli zakręt! Jeszcze dwa metry i chodnik! Już!” Wpadł w drzwi z rozpędem, aż zatrzymał się na środku wąskiego wnętrza, obramowanego z jednej strony ladą. Wrócił do drzwi. Zatrzasnął. Buda przejechała z jękiem syreny. Nie przystanęli. Obrócił się z przepraszającym uśmiechem do gospodarującego za ladą człowieka. Ten tylko machnął ręką. - Znowu? - zapytał ktoś inny. Jerzy obejrzał się. Wysoko - półki z książkami sięgały tu pod sufit - na ostatnim stopniu drabinki, z kolanami podkurczonymi pod brodę, siedział
mężczyzna świecąc białkami czarnych oczu. W ciemnym wnętrzu wydał się Jerzemu jakiś niezwykły. 44 - Przejechali - poinformował go lojalnie, wzruszając nie wiadomo czemu ramionami, jakby wydziwiał nad swoim niepotrzebnym biegiem. Rozejrzał się za działem poezji. Ceny poetyckich tomików były minimalne. „Pięć deka słoniny” - usprawiedliwiał się niejednokrotnie przed matką, gdy wytropiła nowy nabytek. Na dobrą sprawę, cienkie książeczki można było mierzyć raczej kartoflaną miarą. Za trzy złote, zamiast kilograma kartofli, zdarzyło mu się kupić Leśmiana czy Balińskiego. „Pięć deka słoniny, ho! ho! słonina sto sześćdziesiąt złotych kilogram” - wzdychała matka z okazji takich literackich dyskusji. Jerzy wolno, by ochłonąć i wydyszeć bieg, przesuwał ręką po grzbietach książek. Cieńsze, na których nie starczyło miejsca na tytuł, wysuwał, by spenetrować okładkę. Wsuwał je potem zrezygnowanym gestem: nie było nic nowego. W pewnej chwili z góry rozległo się półgłosem pytanie: - A to pan zna? - i ręka gościa z drabiny podsunęła pod oczy Jerzego pomarańczową okładkę
cienkiego tomiku. - Róże na wietrze... - odczytał tytuł i, spojrzał pytająco ku górze. - Żaboklicki! - przedstawił się teraz pan z drabiny, przekładając tomik do lewej ręki. Usłyszawszy nazwisko, Jerzy, skojarzywszy coś szybko, wrócił wzrokiem do okładki. Mimo że książka znajdowała się już w lewej ręce nowego znajomego, tytuł i nazwisko autora podsunęły się życzliwie pod oczy. „Żaboklicki” - odczytywał Jerzy i raz jeszcze spojrzał na uśmiechniętą skromnie twarz tego pana. „Boże, poznałem prawdziwego poetę!” załomotało coś w nim. Nie znał wprawdzie żadnego wiersza tego autora, ale już choćby data, którą zauważył na dole okładki: 1939 tłumaczyła wszystko. Bąknął coś nieśmiało i łakomie wyciągnął rękę po chudą książeczkę. Pan już trzymał w ręce wieczne pióro. „Na pamiątkę sympatycznego spotkania w dniu niesympatycznym” - pobiegły szybkie litery dedykacji. Oszołomiony Jerzy stał z otwartym tomikiem. Bał się, że zamaże cenny napis. A autor mówił coś bardzo szybko. Stali już obok siebie, oparci plecami o półkę z zakurzonymi, biednymi książczynami poezji. Jerzy nie pamiętał, kiedy się dowiedział, że
tamten mieszka na Wilczej trzydzieści siedem, i na pytanie: „A kolega (kolega!)?” - podał bez wahania swój adres. Nie wiedział kiedy, po kilku westchnieniach tamtego w chwilach, gdy za szybą przesuwał się zielony mundur, uznał, że jest on niewątpliwie mocno zaangażowany. Nie zauważył, kiedy wspomniał rozmówcy o pamiętniku niemieckiego żołnierza, z jakim „miał okazję się zetknąć”. Zaraz potem w panice, że tamten gotów wziąć go za kogoś całkiem innego („wygląda, że jestem na dobrej stopie z okupantem”), wyrazistą aluzją zadeklarował swoje zaangażowanie w podziemiu. Nie zauważył nawet, jak to się stało, że wychodząc po godzinie z księgarni miał pod pachą dwa pachnące spalenizną (pamiątka po wrześniowym pożarze składów księgarni) tomiki wierszy, a u boku zażyłego przyjaciela. Szli pieszo, gadając. On sypał nazwiskami znanymi Jerzemu z okładek czytanych książek. O autorach mówił „Janek” czy „Jurek” w sposób zatrzymujący dech w piersiach. Jerzy wspomniał mu jeszcze o Ahigrimie i jego pamiętniku. Teraz on zainteresował się żywiej. 45 - Może by to jakoś wykorzystać - bąknął „odsłaniając się” Jerzemu w rewanżu za jego
dekonspirującą deklarację. Szli wyludnionymi ulicami, przez które sunęły widmowo puste tramwaje. Nieliczni przechodnie maszerowali prędko, zwalniając ostrożnie na zakrętach. Niekiedy spojrzawszy na mijanego obcego człowieka ktoś rzucał w nagłym przypływie zaufania: „Jak?”, lub: „A w tej stronie jak, cicho?”, i otrzymawszy skinienie głowy przyspieszał kroku. W pewnej chwili Jerzy pomyślał, jak bardzo musi się denerwować matka, jeśli na Mokotów dotarły wieści o łapance. Nie wiedział jeszcze, że dwa najbliższe dni mają kosztować miasto ponad aresztowanych, ale domyślał się, co może zanieść na koniec miasta wyolbrzymiająca wszystko plotka. Pożegnał się ze znajomym na placu Zbawiciela. Żaboklicki ruszył w kierunku Alei Szucha w lepszym nastroju. Dzisiejsze wydarzenia uliczne utwierdziły go w przekonaniu, że powinien przyjąć tę pracę. „Nie mówiąc o stronie materialnej, już samo bezpieczeństwo, jakie daje ausweis tego rodzaju, powinno wystarczyć, by jednostki specjalnie dla narodu cenne miały do tego moralne prawo kombinował w myślach. - Zresztą, cóż za histeria ogarnęła ludzi. Nie wypadało przecież także
pisać tekstów tang i slow - foxów, drukowanych potem przez oficjalne wydawnictwo, a ja napisałem i potem w warszawskich lokalach kobiety mdlały słysząc słowa: «Ukochana, wrócę zza mórz». A młodzi, zdolni kompozytorzy, koncertujący w SIM - ie, musieli ją nieraz grać na żądanie patriotycznych gości. Taki Lutosławski uważa się za coś lepszego, a naród polski przecież! - uważa za coś lepszego moją piosenkę... Niech kto powie, że nie było robotą patriotyczną podnosić zwątlone dusze kobiet opuszczonych przez ludzi walczących za nas w Anglii i na świecie. Piosenka na cały sezon stała się przebojem zastępującym «Jeszcze Polska nie zginęła»... Więc co mam robić? Może jak Ipohorski prowadzić pornograficzny teatrzyk i opowiadać z estrady kawały, które ongiś nazywały się żydowskie, a teraz, żeby zdobyć pieczątkę Propaganda- Abteilung, nazywają się antyżydowskie? Czy mam posyłać wiersze do «Fali»?” W tym momencie obejrzał się nerwowo, jakby ktoś mógł podsłuchiwać myśli. Stale niepokoiły jego pamięć te trzy wiersze, które wydrukował tam pod pseudonimem, zmienione o tyle, by mogły uchodzić za plagiat, a nie za przedruk z jego tomiku Róże na wietrze. „Łatwo
być Katonem, gdy się ma wypchany portfel, jak choćby ci, którzy popłakują nad moją Ukochaną” - wspomniał lirycznie swoje tango. Przystanął. Był już naprzeciwko czerwonego budynku Kasyna Gry. Westchnąwszy coś w rodzaju: „Żadna praca nie hańbi” - ruszył do środka. X Wiosna wybuchła jakoś nagle, jakby miejskie drzewka w powszechnym przerażeniu zdały sobie sprawę, że nie wiadomo, czy dotrwają jutra, jakby zaczęły z dnia na dzień łapczywie żyć. Po lekturze katyńskich relacji podnosiłeś, człowieku, pełne trupiej mazi oczy i absurdalna, hałaśliwa zieleń aż bolała. Przerażający ludzki świat nie miał nad nią żadnej władzy. Od jesieni na murach trwała potyczka. Napis: „PPR” - przerabiano na: „P - łatne P - achołki R - osji”. Teraz, po Katyniu, zazieleniły się na murach wąskie paski z takim właśnie nadrukiem. 46 Dwie litery P, potem R tworzyły z daleka znany skrót, dopiero z bliska uderzał ów uzupełniony petitem nadruk. Afiszów było sporo. Ten świat zdawał się nie mieć władzy tylko
nad kobietami, które ożyły wiosennymi, rozpiętymi płaszczami, jaskrawiły ulice kolorami sukienek. Nawet maskujące się ubóstwo potrafiło jeszcze brać udział w kolorach tej wiosny. Tylko czarna nędza wywlekała na wierzch czerwonosine odmrożenia, leczyła słońcem uparte strupy. Neutralne wróble zanosiły się świergotem. Żył dziwny świat ludzki, pełen jakichś nadziei. Wychudzeni mężczyźni mrugali do siebie na chodnikach, gdy szynami sunęły mijając się dwa przeznaczone tylko dla Niemców tramwaje numer 0. - Śmierdzi, co? - wzdychali do siebie nieznajomi. - Aha, dwa zera się mijają - demonstrował swą dobrą orientację dziesięcioletni synek inicjatora tej wymiany zdań. Jakaś pani szła płacząc. Przed sobą w wyciągniętej ręce, jak okrwawioną szmatę po zabitym, niosła gazetę. - Pewnie z listy katyńskiej... - przeleciał półgłośny komentarz pana z dyndającą na guziku paczką. - Świąteczna babka aż pachnie - chłopak z gazetami skomentował kopiasty kształt, nie wydając mu reszty. Wielkanoc z warszawskim uporem miała być Wielkanocą. Osobowe
pociągi pęczniały od tłumów szmuglujących słoninę i mięso, masło i groźne w tłoku jaja. ,,Niemieckie gestapo, rosyjska piechota, amerykański dolar, angielska flota, warszawski szmugiel” - odpowiadała zagadka na pytanie, co jest najmocniejsze na świecie. Gęściej zaciskały się zielone oka żandarmskich obław. Druga już wielka bitwa o Kercelak dała w jednej łapance parę tysięcy ludzi. Ulicę Skaryszewską, gdzie był punkt zborny wywożonych na roboty do Niemiec, od świtu zaludniały rodziny schwytanych. Mizerna chłopka z butlą mleka i połówką razowca kucała na chodniku patrząc z lękliwym szacunkiem na rzutkiego jegomościa z wąsikiem, w raglanie z angielskiej wełny, który bez lęku zagadywał do żandarma wychodzącego z furtki ogrodzenia. - A kogo mają, syna? - odważyła się wreszcie zapytać koło południa, gdy mijający bezowocnie mimo rzutkiej działalności czas pobratał ich bliżej. - Na wiosnę będzie mu lżej... - pocieszała chłopską frasobliwą wiedzą. Czasem otwierała się furtka, by wypuścić kilkunastu ludzi pod eskortą żandarma, w asyście kilku granatowych,
niby pilne owczarki zaganiających stadko szczególnie nędznych aresztowanych. Podejrzanych o zaawansowaną gruźlicę prowadzili do lekarza. Zaroiło się. Z bram i zaułków cwałowały matki i babki, kombinowali coś w krótkich okrzykach bracia, uspokajali ojcowie. Nieraz, bywało, urwał się któryś, snadź nie ufając w dostateczny rozkład swoich płuc, i roztrąciwszy eskortantów dawał nura w tłum. Krzyki, strzał... Potem sapliwe prośby granatowych: - Toż, panowie, spokojnie, prześwietlą i zwolnią. Toż, panowie, my też Polacy, nas rozstrzelają, jak uciekniecie... - Każdy z proszących maszerując gmerał jednak paluchami koło odpiętej kabury pistoletu. - Prześwietlenie i na święcone jajo do domu... uspokajali kordialnie wszystkimi sposobami. 47 Dekalog Praw i Obowiązków Dobrego Polaka wśród innych zawodów obejmował i policjantów, zakazując im kategorycznie udziału w łapankach. Między boleśnie bijącym młotem konspiracji a szerokim kowadłem niemieckiego terroru rozpłaszczyła się granatowa dusza.
Wiosna. W słońcu, które zaglądało na gestapowskie biurko pełne akt i poszlak, opalała się na balkonie, na sąsiedniej ulicy, łączniczka podziemnej grupy. - Co pan tak goni? - strofował rykszarza jakiś flegmatyczny pasażer, mocno niepewny, czy adres, na który jedzie, nie jest już „spalony”, czy nie właduje się prosto w ,,kocioł”. - Wiadomo, wiosna - odpowiadał tamten, rad, .że z codziennym plikiem gazet pod siedzeniem pasażera oddala się od ulicy, którą uważał za pechową. Kolejarze węzła warszawskiego, choć roboty mieli coraz więcej, mieli też lepsze humory. Często walące na Wschód transporty z getta korkowały linię, denerwowały, ale słońce przygrzewało błogo. I oni kombinowali święta niecierpliwie i żarłocznie. Gdy któryś miał szczęście i spryt, mógł zarobić i pierścionek z brylantem za butelkę wody zaczepioną o żebraczą laskę wystawioną z któregoś ze stojących na bocznicy wagonów. Za ryzyko trzeba było płacić, jak dolę, jaka przypadała żandarmowi z eskorty za chwilę „nieuwagi”.
Choć od Stalingradu minęło parę miesięcy, komentarze żyły tworząc optymistyczny klimat dla każdej nowej wiadomości. Przez ostatni tydzień ludzie mówili o upadku Rżewa z machnięciem ręki. „Cały Stalingrad i te 200 000 Paulusa to nici w porównaniu z «tym».” Notoryczna, choć przygaszona już przez monotonię okupacyjnych lat skłonność do optymizmu nasilała się znowu. Nawet ostatnia wersja znanej od dwóch lat przepowiedni wieściła teraz bezczelnie rychlejszy niż dotychczas koniec wojny. Matka Jerzego, która dopiero w przeddzień Wielkanocy otrzymała list od męża z obozu jeńców, wezwała wieczorem chłopaka, by ułożył cenzuralnie wiadomość o tym, że „już wkrótce - no wiesz!” Jerzy był tego dnia w nadzwyczajnym nastroju. Alina dała się namówić na świąteczną wycieczkę gdzieś za miasto. W drugi dzień Wielkanocy nad gettem stanął pochylony ciężko ognisty słup dymu. Mimo święta przed furtką Kosiorków zahamowała ryksza i za chwilę pan domu pomknął gdzieś spiesznie. Zaraz potem zadzwonił do drzwi pan Tadeusz. Przywitawszy się ruszył w kierunku pokoju lokatorek, lecz ująwszy już klamkę w dłoń, obejrzał się i cisnął, jak człowiek walizę
ciężką nad siły, słowa: - W getcie powstanie... Zanim Jerzy miał czas spytać o cokolwiek, tamtego już nie było. Odczuł jakiś nerwowy przepływ gniewu na tego człowieka. Nagle odkrył źródło owego odruchu emocji w obawie, czy wobec tego Alina pojedzie. Złapał się na tym i poczuł wstyd. Przez chwilę wahał się, czy ma jechać do Zygmunta, czy zgodnie z ustalonym obyczajem czekać na wezwanie. W kuchni podśpiewywała coś matka. Wczoraj, już całkiem niespodziewanie, zdobyła jakieś drożdże, które dawały jej snadź złudzenie kulinarnej potęgi, bo od rana była w dobrym humorze. 48 Krew waląca rynsztokami, rumowisko, stadka ludzi gnane strzałami po wysokich tunelach ulic objętych ogniem - i ta schludna kuchnia, i matka poprawiająca włosy... Wyszedł przed dom. Stąd nic nie było widać. Nie zauważył, kiedy - bez płaszcza - dotarł do Puławskiej. Wystrojeni ludzie wychodzili już z kościołów. Obrzydzenie chwyciło go nagle za gardło falą fizycznych mdłości. Nie zauważył, kiedy wsiadł do tramwaju. Tego dnia przejazd przez plac Krasińskich nie był jeszcze zamknięty. Ludzie tłoczyli się u szyb. Jak sine
prawdziwki tkwili pod murami szaulisi w płaskich hełmach. Krótkie mausery trzymali pod pachą jak myśliwi przygotowani na strzał z przyrzutu. Spoza murów niosła się strzelanina rzadka w tej chwili, jakby dwóch, trzech leniwych dekarzy wpukiwało gwoździe w kryty papą dach. Ogromny potok ludzi spacerujących po wyjściu z kościoła ciągnął przeciwległym chodnikiem. Raczej po to, by się pokazać, niż z poważniejszej racji, szaulis stojący na brzegu chodnika wygarnął nagle spod ramienia w kierunku martwych, ciemnych okien domu stojącego już za murem getta. A może mu tam mignęła jakaś twarz? Dyskusja na ten temat pochłonęła pasażerów. Jerzy zostawił ich spierających się jeszcze z grubym panem w brązowym borsalino i zimowym palcie, który utrzymywał, że tam za oknem widział ,,na własne oczy” człowieka z karabinem. Zygmunta zerwał od świątecznego stołu. - Dobrze, że jesteś, nie wiedziałem, jak cię zawiadomić... - zaczął, niezbyt uradowany zakłóceniem biesiady. - A co? Kiedy? - ucieszył się nieprzytomnie Jerzy. Jednak go przeczucie nie zawiodło. - Jutro wieczorem - bąknął Zygmunt jakoś bez zapału.
- No i jak, którędy idziemy? - Którędy? Co ty sobie wyobrażasz, idziemy niszczyć... ale bimbrownie! - Bąknął coś sceptycznie na temat obowiązku walki z akcją rozpijania społeczeństwa polskiego. - I ty idziesz? - jakoś mechanicznie zapytał oszołomiony Jerzy. Zygmunt obruszył się, dopatrując się w tym aluzji do prowadzonego przezeń przedsiębiorstwa. - Wiesz, że Amerykanie zbombardowali Ploesti? zapytał zamiast odpowiedzi. - Więc co z tego? - odrzekł zaskoczony Jerzy. Czekał, że usłyszy coś o getcie, ale Zygmunt miał na myśli co innego. Skoro oni, Amerykanie, mając tyle jeszcze innych, strategicznie ważniejszych celów, koncentrują się na tym zagłębiu to dlatego, że jest to nafta konkurencyjna. On w myśl tych założeń będzie niszczył bimbrownie. - A moja musi zostać, bo z czego mam żyć dla ojczyzny? - podsumował. Jerzy wracał jakiś zbity i zmęczony. Znów plac Krasińskich. Teraz już południowa świąteczna pora uruchomiła karuzelę. Gramofonowa muzyka niosła się zwycięsko ponad odległą palbą.
49 Jakiś wyrostek, nadając elastycznym ugięciem kolan szczególnie wysoki lot huśtawkowej łódeczce, wzbijał ją prawie do pozycji pionowej, i tak - odwrócony jak w soczewce fotograficznego aparatu - relacjonował urywanymi okrzykami szczegóły zaobserwowane za murem. - Grzeją do niej... - krzyczał i opadał nieubłaganie w dół. Tramwaj ze stojącym na pomoście Jerzym jechał powoli. - Leży, już leży - piszczał wyrostek, znów u zenitu wesołego lotu. Jakaś pani komentowała cichcem „straszne kokosy”, jakie zrobią teraz „poniektórzy”, dwóch chłopców kłóciło się zawzięcie na temat, czy lepszy schmeisser, czy bergmann. W ich ustach nazwy maszynowych pistoletów brzmiały jak imiona świętych patronów w ustach fanatyków. W domu matka załamała ręce: to po to się tak starała, spieszyła, żeby on się gdzieś włóczył? Odburknął coś wymijającego. Zaraz zwróciła jego uwagę panująca w domu cisza. - Gdzie są? - zapytał, oczami wskazując pokój sąsiadek.
- Poszły z tym panem Tadkiem... Wszyscy jakby oszaleli... Jerzy uczuł, jak gardło mu się nagle zaciska od nonsensownego strachu o Alinę. Dziwnym skojarzeniem myśli ujrzał ją martwą, a świadoma część mózgu rejestrowała natarczywie pytanie: jak więc będzie z wycieczką, czy pojedziemy za miasto?... Przez cały dzień Jerzego nosiło: nie wracały. Wieczorem przed dom Kosiorków zajechało nagle strażackie auto. Coś tam dźwigali jacyś ludzie, ktoś krzyczał dyrygując wozem w ciasnej uliczce... Zagrał motor. Uliczka - wróciła do swej samotności. Po godzinie dzwonek. Jerzy skoczył do drzwi. Niestety, przed progiem stała jego uczennica, Kosiorkówna. - Czy jest pan Tadeusz? - Nie. - To może pan profesor - takiego tytułowania wymagała mamon Kosiorkowa - powie tym paniom, żeby on poszedł do tatusia. Obie panie wróciły na parę minut przed godziną policyjną. Do Kosiorka pan Tadeusz zawitał w dwa dni potem. Grube cienie siadły mu pod oczami. Przedsiębiorca przyjrzał mu się współczująco.
- Co, nic nie idzie? - zdziwił się jakby. - No, to u mnie ruch, zaraz się pan odkujesz... Pan Tadeusz kiwnął siwą głową gorliwie i uśmiechnął się przelotnie. 50 - A to pan znasz? „Zabił niewinnego...” - Kosiorek wymieniwszy tytuł kawału odczekał dłuższą chwilę. Lubił słuchać, jak pan Tadzio opowiada, chociażby już znał cały dowcip. Nie otrzymawszy odpowiedzi, jął pospiesznie i nieudolnie streszczać historię, jak to esesman, celem „wyporządkowania” przytułku w getcie, zastrzelić miał trzydziestu ludzi. Strzelał w co drugie łóżko, po czym polecił sprzątnąć trupy, sporządzając imienną listę zastrzelonych. Kiedy mu przyszło listę podpisywać, wybałuszył oczy: „Tu jest trzydzieści jeden nazwisk, a miałem zabić trzydziestu.” „Proszę łaskawie policzyć zabitych.” Esesman liczy: „Ein... zwei... drei... zwanzig, dreissig, einunddreissig! - łapie się za głowę. O, Herr Je, zabiłem niewinnego człowieka!” Skończywszy, Kosiorek zaczął się trząść na swoim fotelu, ale spojrzawszy na rozmówcę ustał.
- No tak, to jeszcze sprzed likwidacji usprawiedliwiał się żarliwie i zamilkł jak artysta, który przyjmując krytykę czeka teraz na występ prawdziwego wirtuoza. Ale pan Tadzio milczał, krzywo jakoś uśmiechnięty. Kosiorek, obrażony, przystąpił do sprawy. Ma ostatnio sporo towaru trudnego do wyceny. Człowiek „tak kulturalny jak pan Tadzio” będzie mógł mu pomóc. - Bo złoto czy coś takiego, sam pan wie: waga, a jak niby artystyczna sztuka - jubiler oceni. Ale.... - to mówiąc wiódł gościa do sąsiedniego pokoju - takie dywany: diabli wiedzą, perski on, nie perski? Pan Tadeusz stanął na progu pustego pokoju, w którym ciemna barykada zepchniętych pod ścianę rzeczy stanowiła świetne tło dla ogromnego jasnego dywanu. Zdumiony gość spojrzał na poziom podłogi, znacznie tu wyższej od sąsiedniego pokoju, i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że leży tam jeden na drugim - kilka ich czy kilkanaście. - Będziemy ściągać? - spytał gorliwie Kosiorek i pochyliwszy z wysiłkiem gruby tułów odgiął brzeg pierwszego od góry. Zaleciał jakiś dziwny, jakby zadymiony zapach. Pan Tadzio nie
odpowiedział: patrzył szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami na oryginalny deseń wspaniałego dywanu, którego róg trzymał w ręce gospodarz. - Będziemy ściągać? - spytał powtórnie Kosiorek. - Z getta? - pytaniem odpowiedział na pytanie. - Mnie tam nic nie zbrzydzi... - mruknął współczująco eks- rzeźnik, patrząc na bladość eksperta. Pan Tadzio stał uśmiechnięty krzywo, ale gdy Kosiorek puścił róg dywanu, ekspert nagle ukląkł i pochylił się nad puszystym stosem, jakby chciał z bliska obejrzeć wzory. - Ładna sztuka? - stwierdził pytaniem Kosiorek, zadowolony z wrażenia. 51 Kiedy na drugi dzień Jerzy kończył lekcję niemieckiego, w czasie konwersacji usłyszał nagle zadane po polsku pytanie: - A czemu u pana mieszkają Żydzi? Wczoraj tatuś mówił przy kolacji, że bardzo się dziwi... - Co? - i zdziwił się Jerzy. Nie czuł w pierwszej chwili żadnego niepokoju. Ot, jakaś dziecinna paplanina. Zgromił uczennicę, że mówi po polsku w czasie konwersacji, i w momencie gdy ona, nie zrozumiawszy jego intencji, zaczęła dukać to samo zdanie po niemiecku, żgnął go w serce niepokój. Po chwili był już przerażony.
- U mnie mieszka moja narzeczona z matką, a nie żadni Żydzi - powiedział, zanim jeszcze myślą skontrolował, co mówi. Teraz serce gwałtownymi uderzeniami rozbiło w nim spokój. Możliwe. Wszystko, co złe, było możliwe, a więc i to, że Alina jest w taki sposób zagrożona. ,,Szare włosy...” - bronił jej przed własną myślą jak przed natrętnym szmalcownikiem, ale już miał przed sobą jej ogromne ciemne oczy i ten jakiś rys ust. Nie słuchał dukania uczniów, aż w pewnej chwili zląkł się, że może przeoczyć jakąś nową rewelację, i jął zmuszać się do uwagi. Uspokoił się trochę w czasie idiotycznej paplaniny w sztukowanej polskimi słowami niemczyźnie na temat koloru samochodu strażackiego, który co wieczór nieomal zajeżdżał pod dom: ,,...und się bringen verschiedene Sachen” - usłyszał końcówkę jakiejś relacji o strażakach, dziwnymi drogami powracających z getta. „Narzeczona z matką” - jął obracać w sparaliżowanej jeszcze myśli swoje odezwanie. „Właściwie, kto wie, dla Kosiorka byłby to może argument zapewniający jego neutralność, a więc i dyskrecję?” - zaczynał myśleć konkretnie. Potem przebiegł w pamięci mieszkania
wszystkich swoich kolegów. Nie, nie miał jej gdzie zamelinować. Żachnął się na myśl o Zygmuncie. „Czemuż ten idiota nie powiedział mi, jak jest, chyba nie był taką świnią, by pomyśleć, że się przestraszę i nie dam im tego pokoju?... A Kolumb drugi bałwan!” Lekcję zakończył prędko, wyszedł zapominając pożegnać się z panią Kosiorkową, co należało do rytuału. Znalazłszy się w swoim pokoju, nie mógł usiedzieć. Z okna widział Alinę z książką na leżaku w ogrodzie. Ukryty za firanką widział, że i jej nie idzie czytanie. Skłaniała głowę w jakimś zamyśleniu, bo co chwilę odrywała oczy i wpatrywała się w furtkę, jakby na kogoś czekała. Gdy przez pięć minut nie przewróciła ani razu kartki, Jerzy zdecydował się. Przywitała go z uśmiechem, który zgasiła jednak szybko na widok jego zmieszania. Usiadł na trawie. - Jeszcze się pan nie odespał? - zapytała z taką czułością w głosie, że aż się zachłysnął radością i wstydem. Wiedziała, że wczoraj - jak to już się zdarzyło dwu- czy trzykrotnie od czasu tamtego sylwestrowego wieczora - nie nocował w domu, i dawała mu do zrozumienia,
że wie o jego bohaterskich czynach... Rozbijał z Zygmuntem bimbrownie nędzarzy na Marymoncie. Nagle, nie wiedząc, jak to się stało, wziął ją za rękę i powiedział szeptem: - Dzieci sąsiadów pytają o was... - Ścisnął jej rękę do bólu. Nie cofnęła jej. Odczuł nawet jej słaby uścisk, gdy usłyszał słowa: 52 - Kiedy mamy się wyprowadzić? XI Wbrew sobie Olo lubił swoje nieczęste powroty na wieś. Wbrew, bo przecież towarzyszyło mu nieustające upokorzenie już od chwili, gdy na małej stacyjce siadał na bryczkę. Wyrzucany na głębokich wybojach siłą resorów jak kopniakiem wujowskiej łaski, patrzący z góry na wrastające w ziemię chałupy, kryte kurzem i deszczem na przemian, upokarzany oczami wsi, gniewający się na lokajskie „paniczu” furmana i na poufność, z jaką mówił o „mamusi”, cieszył się białymi brzozami, czuł, jak zieleń ozimin znów przyzwyczaja oczy do koloru natury. Pod pledem okrywającym nogi ściskał skórzany futerał fotograficznego aparatu jak dłoń przyjaciela.
„Tylko tym razem więcej stanowczej godności. Żadnych dyskusji z wujem i żadnego bridża.” „Żadnego bridża” - przypomina sobie przy deserze i na upartego, ziewaniem, mrużeniem oczu, nie kontrolowanym niby rozluźnieniem uwagi, demonstracyjnie podkreśla senność. Mama blada, jakby miał rzucić granat tu, na stół, spełnia jednak heroicznie przyrzeczenie i wbijając oczy w krawat syna zapytuje panicznie, szeptem: - Może jesteś senny? Olo jest dumny z siebie. Nie widzi - dosłownie nie widzi - przerażonych oczu wuja. - Tak, muszę się zdrzemnąć - komunikuje stanowczo i wstaje. Naprawdę wstaje. Wuj odczuł grozę i okrucieństwo wojny w sposób oryginalny, lecz nie mniej straszliwy: stracił czwartego do bridża. Pełniący funkcję bridżysty rządca, zmobilizowany we wrześniu, nie wrócił utknąwszy w oflagu, a następcę przyjęto nieoględnie, bez przeegzaminowania karcianych umiejętności. Odcięty od sąsiedzkich wizyt, bo oba najbliższe zaprzyjaźnione majątki z różnych przyczyn poszły pod zarząd przymusowy, stary pan cierpiał niewymownie. Olo zdawał sobie sprawę, że pozycja jego matki opiera się na funkcji „tej trzeciej”, która
umożliwia już grę z „dziadkiem”. Teraz jednak postanowił być nieubłagany. W czasie ostatniej wizyty, chociaż straszliwie kłócił się z wujem na tematy polityczne, znosił potem wieczorami odezwania w rodzaju: „Bolszewik na ręku.” Zarzucał sobie brak woli, zżymał się w myślach, wściekał i rozdawał, licytował, zbierał lewy. Nie miał serca odbierać staruchowi jedynej radości żywota. „Muszę go nauczyć respektu, to raz. Muszę silniej .gimnastykować wolę, to dwa...” powtarzał teraz jak przykazanie, kręcąc się bezsennie po swej mansardzie. Sytuacja jego nie była do pozazdroszczenia: pęcherz przyciskał, a on nie mógł zejść na dół i przedefilować przed zielonym stolikiem. Wiedział, że nie wytrzyma błagalnego wzroku wuja, który zastygnie ze wzniesioną dłonią, dzierżącą kartę samotniczego pasjansa. Tak, na takie okrucieństwo zdobyć się nie potrafi. Bezradny, przystanął u drzwi. Usłyszał na dole jakieś głosy. Serce uderzyło w nim mocniej z niedobrego przyzwyczajenia. „Ukrywam się przed bridżem, a boję się nie wiedzieć czego” - zgromił się ostro i w tej chwili poznał głos gajowego Ogórka. Uchylił drzwi. - Proszę przyjść jutro, przecież nie wyjeżdża... -
powiedziała matka. 53 „Boi się o mnie” - pomyślał z szyderczym współczuciem. Ogórek miał opinię człowieka dobrze żyjącego z „Jędrusiami”, mówiono nawet cichcem, że sam „należy”. „Zaprasza go na jutro, jakby mieszkał obok w gajówce” - wspomniał piętnastokilometrową odległość dzielącą gajówkę od dworu i zaraz naszła go myśl: „Piętnaście, nie piętnaście, a jednak się dowiedział. Wieś o mnie pamięta...” zakołysała go przyjemnie ambicja. Mieszka tu dwa lata. To on wiedział, gdzie w trzydziestym dziewiątym ośmiu żołnierzy i dwu oficerów, którzy przebrali się „na cywila” w pokojach wuja, zakopało broń. To on, choć „ze dworu”, zaczął zbrojenie wiejskiej konspiracji, zapoczątkowanej przez miejscowego nauczyciela, który odebrał jego „harcerskie słowo honory”,, ze dworskie ziemie po wojnie podzielone będą między chłopów... Otworzył drzwi. - Czy to pan Ogórek? - zapytał głośno, dekonspirując się niefrasobliwie, i szybko zbiegł po schodach. „Głupio, że nic nie załatwiłem...” zdążył wrócić myślami do sprawy, z którą
przyszedł do niego gajowy jeszcze zimą, w Boże Narodzenie. W Warszawie major Junosza przyjął potem meldunek o tym bardzo sceptycznie. „Mówisz, że tego gajowego aż zrzuciło z bryki na ziemię, co? To pewnie mocny bimber pędzą w twoich okolicach?” - żartował. - Niech pan pozwoli na górę - zapraszał teraz Olo. Ogórek pedantycznie wycierał suche nogi w rogóżkę stanowiącą legowisko psa. Chłopak czuł na karku spojrzenie wuja i dusił się ze złości, daremnie pchając gajowego za łokieć do góry. Ogórek pokazał, że jest dobrze wychowany, i zaczął się certować. Olo, upokorzony do łez uśmiechem wuja (z pewnością właśnie się uśmiechał), pobiegł pierwszy na górę. - Bo ja powiem panu, że już teraz to wiem na pewno, że coś jest... W lesie przy Baranieckim Potoku. Ogórek musiał być bardzo pewien rewelacji, bo swój grubaśny, zakończony szpikulcem kij położył bez ceremonii na rozbebeszonym łóżku. Teraz zaczęło się żmudne wyciąganie szczegółów. Dawna relacja o tym, jak to wracającego wieczorem Ogórka raptem „cosiś” zdmuchnęło z bryki, cisnęło na łeb do rowu, kobyłę zepchnęło na sam brzeg drogi - obrosła
teraz w nowe obserwacje. Wysiedlono wieś Bliznę. „Specjalny teren ćwiczebny broni SS” objął duży obszar lasów, ogrodzony i strzeżony. Dwukrotnie jeszcze obserwował Ogórek przelot „jakiejś cholery niby balon albo wielgaśny cygar...”. - A, jakby tak całkiem prawdę powiedzieć, to Ja tam byłem - uderzył raptem, jakby w zacięciu warg słuchającego uważnie Ola zwietrzył niedowierzający uśmiech. - Jutro wrócę - pogłaskał matkę. - Nic takiego, wycieczka - uspokoił ciocię. - No, niech wuj szykuje kredę na partyjkę, wieczorem będziemy zapisywać moje szlemy i szlemiki - ,,kupił” starego, który pozwolił mu wziąć rower nieobecnego rządcy. Nacisnęli pedały i już po kwadransie dojeżdżali do wysokiego lasu. Lekki świst wiatru grubiał w basowy poszum, przebijany histerycznymi nutkami wygrywanymi na telegraficznych drutach. Kładli się na kierownicę, by zmniejszyć opór niechętnego, bijącego w twarz powietrza. 54 - Zaraz tartak, co? - zawołał Olo pragnąc, by Ogórek dla rozmowy zwolnił tempo i pozwolił złapać oddech.
- Już przejazd kolejki - odezwał się tylko gajowy. „Nie będę prosił o odpoczynek” postanowił ambitnie Olo i zgarnął pot z czoła. Szlaban sterczał ku górze jak lufa przeciwlotniczego działka. Przebębnili po torze. - Kolejka nieczynna - bąknął Olo. - No właśnie... - powiedział Ogórek znacząco, ruchem głowy kierując spojrzenie Ola na las po lewej stronie, w głąb którego prowadziły tory. I tartak też stoi... Gajowy skręcił w lewo. Boczna brukowana droga łagodnymi zakosami prowadziła ich ze sporej wyniosłości, którą biegł tor - w dół, w kierunku stojącej wody jakiegoś kanału i wielkich bali sosnowych, rozłożonych na brzegu jak cielska aligatorów. - Gniją - mruknął Ogórek spluwając. - Za godzinę będziemy... - pocieszył. Gajówka jego leżała o trzy kilometry od strzeżonego terenu. Naftowa lampa ostrożnie dobywa z mroku twarz gajowego Ogórka. Króciutki żółty wąs, wąsik raczej, nos zagapiony dziurkami, z których jedna zmrużona jest filuternie: to ślad jakiejś weselnej bójki sprzed lat. „Jakie proste jest bohaterstwo tego ludu - rozmyśla sennie Olo. - Przejście na tereny strzeżone
przez druty (zapewne elektryzowane - dodaje spłoszony rozsądek), przez oczy i erkaemy siedzących na wieżyczkach strażników, strzeżone przez psy... Ogórek zaproponował tak po prostu... Właściwie nakazał, narzucił mu swoją odwagę...” - rozmyśla chłopiec i usilnie żuje twarde, niedobre mięso. Wolałby zginąć z tym kawałkiem wędzonej dziczej szynki w zębach niż się poddać, niż zrezygnować, że za twarde czy „niesmaczne”, jak to się mówi u inteligentów. Ogórek na dziki poluje z nożem. Oba psy, wygrzewające się pod progiem w czujnym oczekiwaniu na jakiś kęs od siedzącego przy stole, potrafią tak dzika ,,przytrzymać”, że gajowy nie mówi: „Poluję na dziki z nożem”, tylko: „Zarzynam.” Olo walczy z łykowatym mięsem i ogarniającą go coraz silniej sennością. Jazda pociągiem. Rodzinny obiad. Ciężka rowerowa marszruta... - Tak - odpowiada na pytanie Ogórka, czy już się kładą. - Wstać trzeba jeszcze „za nocy”. „Jak to! nie wołany żadnym obowiązkiem? dziwił się sobie Olo, potykając się w ciemności o wykroty leśnej drożyny. - Nie skierowany rozkazem? - upewniał się czując ogarniający go strach. - Idę pod presją odwagi Ogórka - ironią umacniał słabnącą wolę. - Wejść tam?
Przecież tak wygląda Oświęcim. Druty. Wieżyczki. - Tylko lasu tam nie ma, ale las, dobry, straszny, szumiący o wiosennym przedświcie las, mają właśnie opuścić. To jest tak, jakby przyszedł i pukał do bramy Oświęcimia... Nie ma bramy, są druty - kpiło coś, co pragnęło ominąć bliski paraliżujący strach. 55 Olo poczuł, że zwalnia kroku. Ogórek z garbem wora na plecach wtapiał się już zupełnie w mrok. Szedł szybko, poruszając się po lesie pewnie, jakby każde zastępujące drogę drzewko służyło tylko za drogowskaz. „Prędzej, bo zostanę i zgubię przewodnika” ponaglał się Olo wiedząc, że jego nogi słuchają podstępnej, żałosnej myśli nie- myśli: przeczucia zgubi się, nie trafi, nie wejdzie tam. Zacisnął zęby, podbiegając kłusikiem. „Przecież naprawdę nie dlatego, żeby stanąć wobec Junoszy czy Zygmunta...” - tłumaczy się przed sobą samym. Są na szerokim dukcie leśnym. Gdzieś na prawo błysnął reflektor. Przemknął po niebie jak brzytwa, kłęby chmur, jak mydliny, zgarnął w głęboką ciemność. Olo przystanął. - Idziemy, idziemy - szepnął Ogórek.
Każda ucieczka z obozu jest zabawą wobec tego. „Ja uciekam z wolności, od żywych” ogarniała go coraz większa panika. „Robiłem pociąg, ten wyrok na Puławskiej...” - płaczliwie przypomina sobie własną odwagę. Ogórek przystanął. Są na brzegu wysokiego lasu, w głębi majaczą niepokojąco jakieś sylwety. Olo oddycha prędko jak po ciężkim biegu. - To dobrze, bo wysoki jałowiec - ruch głowy gajowego tłumaczy wszystko: to po prostu krzaki. Przeląkł się krzaków. Olo wstydzi się własnej emocji jak przyłapany na tchórzostwie. - Pójdziemy strumieniem. Oni płot dali niżej, w sam potok, ale tam łatwiej pod drutem... Wieże z obu stron, ale nad strumieniem mgła, że reflechtor nie przebodzie. - Głos Ogórka nieomal huczy. Ów groteskowy „reflechtor” kieruje ku nim światło poprzez gęstwinę. - To jesteśmy tak blisko? Oto nagle uspokaja się. „Jak zawsze, jak zawsze w akcji” - stwierdza z ulgą i przypominając sobie moment tężenia woli, oszałamiającego spokoju w chwili, gdy już wyjmował pistolet, mechanicznie ściska swój fotograficzny aparat. - Najpierw jest zasiek. Nakotłowali drutów po ziemi, to jest nic, bom przejście wyrobił, tylko
za mną i niech panicz trzyma się mnie za but. Potem jest płot. Tam trzeba po ziemi, we wodzie. Reflektor tu mgły nie weźmie i posterunki na wieży na nic, ale uważać trzeba, bo chodzą między drutami. Patrolują. „Ach, racja, jest jeszcze druga linia .drutów” przypomina sobie Olo. - Panicz zostanie na sośnie przed drugim płotem. A psów się nie bać, na nie jest sposób... Tu .wszystkie wsie wysiedlili, spokój mają, że nie chce im się uważać... - dodaje raptem Ogórek, jakby go chciał uspokoić. Są już na brzegu szerokiej leśnej przecinki. Z ziemi świecą białe talerze świeżo ściętych pni. „Sowiety - jeńcy robiły im ten obóz... Wszystkie już w ziemi...” - przypomina sobie Olo wieczorną relację Ogórka. Gajowy wymacuje ostrożnie nogą grząskie dno strumienia. Pochyla się, klęka, stoi już na czworakach, z rękami w wodzie, z głową przechyloną czujnie 56 w lewo, jak leśny zwierz. Olo przyklęka za nim. Choć chroni go - nie wiedzieć przed czym wysoki garb worka na plecach Ogórka, choć od lodowatej wody wiosennego poranka ciągnie chłód, w chwili gdy robi pierwsze kroki, wysuwając .się na czystą, odkrytą przestrzeń, czuje
uderzenie krwi, jakby wkładał głowę do buchającego żarem krematoryjnego pieca. Ogląda się za siebie, jakby zostawił tam nie pożegnany świat, i poprzez gałęzie widzi odsłonięty przez szeroki wyrąb jaśniejszy u dołu paseczek nieba. Zbliża się świt. Była noc, gdy Olo z traktu skręcił w dworską drogę. Maleńki, jakby uwieszony za wysoko księżyc znaczył niejasną smugę wąskiej, wydeptanej ścieżki, na której trzeba było utrzymać rower. Chłopak czuł, jak na piersiach obija mu się aparat fotograficzny, niby uradowane i zmęczone serce, które wyskoczyło na zewnątrz i prowadzi go spiesznie, coraz spieszniej. Stanął na pedałach, pokonując małe wzgórze przed wjazdem do dworskiej bramy. Czuł w sobie nie wykrzyczany dziecinny zew, jakim obwieszczał zwycięstwo w indiańskich zabawach. ,,Malcy, biedni malcy” - myślało mu się o ludziach, jak gdyby patrzył na nich z wyżyny nieosiągalnego dla nikogo uniesienia. Miał do tego prawo. Na myśl o wuju, oczekującym nad swoim zielonym stolikiem, zaśmiał się głośno, aż poderwał z werandy starego wyżła. Rober szczeknął i poznając go, leniwie pokręcił ogonem.
- Jestem - całował matkę. Obszedł dokoła stół. - Akurat na kolację... - bąknęła dwuznacznie ciotka. Czekali widocznie na niego. Olo jadł dużo, z ostentacyjną niedbałością .nabierał na talerz, krajał szeroko chleb, gadał głośno i nie zauważał bezlitośnie spojrzeń wuja w stronę bocznego stolika. - Dziękuję - wstał od stołu, zdejmując z kolan aparat. Musiał tu, zaraz, wywołać nieprawdopodobne zdjęcia - szalone. W tym momencie potknął się o ściągnięte brwi wuja i klnąc w myślach i wymyślając sobie od tchórzów uśmiechnął się skręcając pod ścianę, gdzie stał zielony stolik. Grał nieuważnie. - Trzy trefle! - podbił licytowany przez wuja kolor i z ulgą rozłożył wachlarzyk swoich kart. Do tej pory nie umiał się przyznać do najważniejszego: kiedy Ogórek nakazał mu się czołgać przez pięć czy dziesięć metrów - Olo nie wiedział, że już jest tam, wewnątrz pasa odrutowań. - Mając koronę kier!... - krytykował go wuj kontynuując rozgrywkę. „Piętnaście godzin na sośnie. Przesiedziałbyś, bridżysto, cały dzień na sośnie? - mścił się w
myślach Olo, znów uniesiony triumfem. Nie wiedział, co robi w dole Ogórek, wlokący po ziemi wokół jego drzewa ten cuchnący wór, który niósł na plecach od gajówki. Olo przez chwilę jeszcze słyszał jego ostrożne kroki. Był sam. Na niebie, gdzieś od wschodu, znaczyła się blada obietnica dnia. Stąd, z wysoka, ujrzał teraz cień strażniczej wieżyczki. Był sam... 57 - Rozdawaj - wuj kończył triumfujący zapis. „Czy nie było za daleko?” - Olo przypomniał sobie szczegóły zdjęć, robionych już w pełnym świetle dnia. „Wyrzutnia. Dziwna. Jak z Verne'a. Neue Waffe” - zagrało mu w uszach. - Pas - odezwał się prędko. Wtedy, po pierwszym zdjęciu, jął się zbliżać patrol. Kępa trzech sosen, w której był ukryty, stała o dwadzieścia metrów od kolczastych drutów wysokiego ogrodzenia. Wzdłuż niego szło teraz dwóch esesowców z ogromnym wilczurem na smyczy. „Rety!” - pomyślał naiwnie, czekając, że lada moment zwierz niosący łeb przy ziemi natknie się na ślad jego lub Ogórka i nieomylnie przyprowadzi wrogów pod wysoki schron sosny. Wtedy wilk szarpnął smycz, aż wysoki żołnierz potknął się, pobiegł cztery, pięć kroków, wypuścił... Psisko w susach runęło
w gąszcz po lewej stronie. „- Lis - uśmiechnął się skromnie Ogórek wieczorem. - Bo ja teraz, we wojnę, to biorę na sidła. Lisa miałem zdechłego we worku, jakem go powłóczył po ziemi, wiedziałem, że ich psy jak nic pójdą za lepszym smrodem niż ten panicza...” - Mówię: dwa karo! - zaakcentował wuj, sapiąc gniewnie. - Trzy - zadeklarował Olo spiesznie, nie wiedząc co, i tchórzliwie umknął wzrokiem przed ostrym wujowskim spojrzeniem. XII Pierwsze słowa Żaboklickiego, gdy spotkali się w umówionej kawiarni: - Będzie pan miał okazję poznać dziś najwybitniejszych pisarzy. Irzykowski, Nałkowska, Goetel... - posypały się znane nazwiska. - Goetel? - spytał Jerzy. - Już wrócił. Nie czytał pan gazet? - Żaboklicki wydał się zaskoczony pytaniem Jerzego, jak wielki pan, który zaprosił na przyjęcie parweniusza, nie będącego nawet w stanie ocenić zaszczytu. - Z Katynia?! - Aha, wczoraj.
- I oni wszyscy będą? - . Tak. Takie orientacyjne zebranie. - O której? - Za pół godziny. Umawiając się ź panem nie wiedziałem nic o tym. Jerzy odczuł bicie serca. Tylu sławnych ludzi. Jednak ten Goetel jakoś go męczył. 58 - A co on opowiada? - Kto? - No, Goetel. Z Katynia. - To jego pierwsze spotkanie... - Aha. I Nałkowska będzie? - Z pewnością - zniecierpliwił się już Żaboklicki. Coś mu doskwierało. - Przeczytał pan mój tomik? - Oczywiście - odparł z pewnym zażenowaniem Jerzy. Poezja zawarta w Różach na wietrze niezbyt mu odpowiadała. - Cholera - zgasł nagle Żaboklicki. - Co? - To nic pan nie zauważył w ostatniej „Fali”? - Co takiego?. - Plagiat. Jakiś Jan Mróz. I to jak bezczelnie! - „Fali” nie czytuję. - Ja też. Pokazał mi pewien życzliwy kolega. Zresztą ja już przez swoje chody szukam tego
Mrożą, żeby mu skuć mordę. Czy pan nie mógłby przyjąć takiej prośby... - Jakiej? - Żeby wyśledzić łobuza i dać mu w czapę... wymówił nabożnym szeptem. - Nie? skomentował z widoczną ulgą milczenie Jerzego. W każdym razie może pan poświadczyć, że robię, co mogę, i w waszych (szept) sferach.. Jerzy skinął nijako głową. Zaczął mu się ten Żaboklicki wydawać nieco dziwny. - Więc co z tym zebraniem? - przypomniał. Irzykowski będzie? - Aha, trzeba już iść! - Żaboklicki zerwał się od stolika ze spieszną grzecznością człowieka, który właśnie zrobił dobry interes. Zebranie odbyć się miało u awangardowego krytyka Łanowskiego. Żaboklicki nabożnie wymawiał jego, nic nie mówiące Jerzemu, nazwisko. Skręcili z Marszałkowskiej w Sienną. Nadchodził już lękliwy okupacyjny mrok. Szli nie spiesząc się, jakby Żaboklicki chciał utrzymać rytuał przyjęć w wyższych sferach, gdzie, jak Jerzy czytywał w powieściach, należało robić wszystko, aby nie być pierwszym. W jakiejś bramie dziewczyna kończyła chichotliwe pertraktacje z niemieckimi żołnierzami.
59 Wchodzili na ciemne schody. Przed drzwiami na drugim piętrze Żaboklicki przystanął, nabrał oddechu w płuca: Jerzy nie mógł wiedzieć, jaką tremę ma ten trzydziestoletni mężczyzna, autor wydanego własnym nakładem tomiku wierszy. Wypełnił zlecenie zorganizowania spotkania łudzi literatury z powracającym z Katynia Goetlem, teraz czekała go nagroda. Zapukał. Potem zadzwonił. Był to widocznie umówiony dla zaproszonych sposób sygnalizowania przybycia. Drzwi otworzył wysoki młody mężczyzna o pociągłej, jasnej twarzy albinosa, przez chwilę wpatrywał się, jakby zmieszany, w stojącego na przedzie Żaboklickiego, jak człowiek, który widział kogoś raz tylko i gwałtownie usiłuje sobie teraz przypomnieć gdzie i kiedy. Ale podjąwszy wyciągniętą dłoń gościa, rozjaśnił się nagle: - Aha. - Teraz spojrzał pytająco na Jerzego. - Kolega z konspiracji, też pisze... - wyjaśnił szeptem Żaboklicki ku przerażeniu Jerzego. W pokoju z zapuszczonymi roletami siedziało parę osób. Żaboklicki witał je głębokimi ukłonami. Kilkakrotnie wymawiał swoje nazwisko i w tych okazjach szybko zwracał się do
Jerzego, powtarzając prezentację z progu mieszkania, jakby chciał zatuszować coś niemiłego, wiążącego się z jego własną osobą. Chłopak zauważył wokół siebie jakby jakąś serdeczność i odczuwać zaczął niepokój, czy przypadkiem nie biorą go za kogoś innego. Nie wiedział, że w tym zespole reprezentować miał młodzież ,,bojową” czy też ,,dywersyjną”. Usiedli w kącie, między starym panem w ciemnym, świecącym ubraniu a młodym człowiekiem o wysokim, białym czole, nad którym złotą aureolą unosiła się rzadka, świetlista czupryna sztywnych włosów. Staruszek zagadywał coś szeptem do owego wysokiego człowieka, który otwierał drzwi, zapewne gospodarza lokalu. Panowało dziwne milczenie, jakby ludzie uważali, by nie pozostawić tu niczego, nawet słowa, poza swoją przelotną obecnością. Od drzwi zabrzmiało pukanie i dzwonek. Zgromadzeni spojrzeli po sobie: Jerzy poznał z jakiejś fotografii Nałkowską. Ten pan z lewej strony to Karol Irzykowski... Nowi przybysze byli już w drzwiach. Pięćdziesięcioletni, na oko, mężczyzna wszedł pierwszy. Witał się z ludźmi jak z dobrymi znajomymi, przystawał o coś pytając. Towarzysz jego, tęgi czterdziestolatek,
utykający na nogę i wyposażony w charakterystyczną laskę z gumowym napięstkiem, usiadł przy drzwiach jak wartownik. Jerzy zauważył, że Żaboklicki ukłonił mu się z tą swoją ugrzecznioną gorliwością. Goetel - był mm pierwszy z przybyłych - zaczął mówić. Jerzemu w pierwszej chwili trudno było się skupić. Z nabożeństwem obserwował twarze. Niespodziewanie, wprost z ulicy, przyniósł go los tu, między pisarzy. Gdyby tak dać Irzykowskiemu do oceny ostatnie wiersze? Groźne słowa przemawiającego: - ...Groby, groby. Przepaście na trupy. Rozkład. Nie byłem o nic pytany, niczego ode mnie nie wymagano. Aby obraz owej katyńskiej wizyty był pełny, dodam, że nie byłem pytany, czy chcę jechać... ...Na drugi dzień wieczorem byliśmy na pożegnalnej kolacji u dowodzącego frontem. Pozory zupełnej normy. Elegancko, skromnie, ale jaki w tym poziom! Generał wzniósł toast, „aby w tym tragicznym dla Polaków miejscu otwarły się ich oczy na fakt, że nieubłagane prawo historii nakazuje im iść we wspólnym froncie europejskim”. Odpowiedziałem, że nikt spośród
społeczeństwa polskiego nie uczynił mnie delegatem, że dzieli nas takie morze łez, że nie wiem, czy wystarczy tego zwału trupów poległych z sowieckiej ręki, aby je - tamto morze zasypać. 60 - Godnie - pochwalił nagle kulawy pan spod drzwi. - Kto to jest? - Jerzy usłyszał pytanie niecierpliwie kręcącego się Irzykowskiego i ujrzał, jak jego szpakowaty sąsiad wzrusza ramionami na znak, że nie wie. Ale w tym momencie odezwał się Łanowski: ma okazję przedstawić kogoś, kto w Delegaturze Rządu na Kraj specjalnie interesuje się środowiskiem naukowym i artystycznym. Kulawy pan, podziękowawszy bladym uśmiechem, zaczął mówić. Początkowe zainteresowanie osłabło szybko, gdy pojawiły się „odwieczne zasady”, „misja państwa jednającego na swoich obszarach narody”, „groza bolszewickiej czapy - państwo pozwolą, że zacytuję nieobecnego tu dziś kolegę Emila Skiwskiego” - wymienił nazwisko krytyka. Zamilkł. Jeszcze niektórym zdawało się, że zbiera myśli do dalszego wywodu, gdy zacinając się niecierpliwie, postawił pytanie Irzykowski:
- Może naiwnie zapytam: jak nasz gość wyobraża sobie moment wyzwolenia kraju? Czy front wschodni zastygnie gdzieś w bezruchu, co? Kulawy pan uśmiechnął się jakoś wstydliwie. Trudno mu jest legitymować się swoim fachowym wykształceniem wojskowym - prawda? - ale musi przypomnieć, że obecna wojna wywróciła do góry nogami wiele dogmatów strategicznych. Otóż w początkach konspiracji, jak wiadomo, ZWZ miał ambicję przywrócenia krajowi niepodległości w drodze walki zbrojnej z obydwoma okupantami. Wówczas to postanowiono na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej do Polski zorganizować przeciwsowiecką demonstrację wojskową w formie oporu na linii Wisły. Tak, tak. Kierownictwo zdawało sobie sprawę z naszej słabości wojskowej, z militarnej beznadziejności tego czynu, ale chciało wzmocnić tym polityczne stanowisko Polski w antyradzieckim przecież obozie zachodnich sojuszników. W tej akcji główna rola przypada Warszawie jako... - To były plany sfer wojskowych? - przerwał niepewnie Irzykowski. - Uzgodnione z Komitetem Porozumiewawczym Czterech Stronnictw - odparł pewnie tamten.
- A więc popierane przez te czynniki polityczne? Działo się to zapewne w czasach, kiedy pierwszy delegat Rządu Londyńskiego pragnął wszystkim członkom Komitetu Porozumiewawczego złożyć kurtuazyjne wizyty tak słabo po przybyciu z Londynu orientował się w stosunkach konspiracyjnych... Teraz, zdaje się, takich wizyt już nie składają. Czy tylko to się zmieniło? Pytam, czy zmieniły się tylko obyczaje na bardziej racjonalne, czy zmieniły się też programy, hę? Kulawy pan uśmiechnął się wyrozumiale: - Jeśli pozwoli mi pan mówić, odpowiem. Otóż gdy zmotoryzowana dywizja SS ,,Adolf Hitler” sforsowała momentalnie wąwóz termopilski, wywołało to, zapewne, u ludzi z klasycznym wykształceniem - - tu skłonił głowę pewien szok. Jeszcze większy szok w sferach wojskowych wywołała wiadomość, że Niemcy desantem spadochronowym zajęli Kretę, bronioną nie tylko przez wojska greckie, ale przez trzy czwarte angielskiego korpusu ekspedycyjnego. Nowoczesna wojna opiera się na zupełnie nowej technice. Sprzymierzeni nie tylko uczą się od armii , niemieckiej, ale gotowi są już prześcignąć ją na każdym polu. Otóż w 61
związku z tym zmieniają się i nasze plany. Polska zostanie zajęta przez gigantyczny desant spadochronowy wojsk naszych i angielskich, poparty przez lokalne działania powstańcze Armii Krajowej. Ktoś spod okna rzucił kilka zdań na temat groźby ,,wyłącznie technicznego” traktowania zjawisk ideologicznych, za które to zjawisko uważa obecną wojnę. Nie wolno zapominać, że za sowieckimi czołgami idzie na front popularna „w pewnych sferach i kołach” idea. Gdy kulawy pan rzucił na to parę kategorycznych zdań o „miazmatach”, Irzykowski zakaszlał, zrobił się czerwony, jakby się dławił, i bez zająknienia wygarnął, że był w życiu od młodości poszturchiwany przez różne hasła, doktryny, które „u nas albo miewały lekki dolny ton szantażu, bo wszakże wszystko mogło prowadzić do wskrzeszenia Polski, albo ów górny ton absolutnej pewności siebie, jaki zawsze przybierają ci, którzy sami danej myśli nie znaleźli, lecz przyjęli ją skądinąd gotową”. Łanowski szybko zagadał konsternację. Jerzy, przejęty uwielbieniem dla starucha, którego książki szanował, podsunął się bliżej i zaczął - byle coś mówić - opowiadać o Ahigrimie, o
tym, że przecież nawet sami Niemcy nie są tak „jednoznaczni” ideowo. Gdy powiedział o karcie z jego pamiętnika, do rozmowy włączył się młody człowiek z blond aureolą nad głową: - Przecież to warto opublikować... - To Góra, redaktor pisma ,,Droga”. Socjaliści... szepnął w ucho Jerzemu Żaboklicki. - I to, i taki żołnierz jest rezultatem dywersyjnej pracy w szeregach Wehrmachtu - rozległ się za plecami Jerzego głos kulawego pana. - Mówię, że nasilenie się tego rodzaju tendencji w wojsku niemieckim Jest w dużym stopniu również rezultatem naszej roboty... Towarzystwo rozbiło się jakoś samo na dwie grupy. Jedna otoczyła Goetla, w drugą pogrążył się kulawy pan. Gdy po półgodzinie ktoś podniósł się pierwszy („mieszkanie daleko, a godzina policyjna blisko”), wszyscy zaczęli się spiesznie żegnać. Okazało się, że kulawy pan już zniknął. Łanowski miał do Jerzego prośbę: jego znajomy, nic bliższego zresztą, Ipohorski, jest zaniepokojony tym, że podobno ,,sfery podziemne” patrzą bardzo niechętnie na jego działalność. Otóż jest on gotów zastosować się do wszelkich dyrektyw, tylko prosi o możność
usprawiedliwienia się ze swej działalności. Jerzy słuchał oszołomiony. - Dobrze, ale kto to jest? Łanowski uśmiechnął się. - On, wie pan, jakieś piosenki, teatr „Maska”... Chodzi tylko o to, by pan przekazał, gdzie trzeba, tę jego deklarację - odprowadzał go do drzwi. 62 Jerzy nie zauważył, jak się to stało, że zgubił jakoś Żaboklickiego. Wyszedł z bramy z młodym blondynem. - Myśli pan, że można by z pamiętnikiem tego Niemca coś zrobić? - zapytał czując, jak mocno bije mu serce. Nie myślał tego jeszcze, ale czuł, że ociera się blisko, choć nie własnym na razie tekstem, o druk. Tamten spojrzał na niego z półuśmiechem. Oczy miał jakieś święte, niebieszczące się dziwną dobrocią. „Chyba jest młodszy ode mnie?” przestraszył się Jerzy swojej naiwności, że od niego oczekuje rozwiązań. - Niech mi pan da ten pamiętnik... Albo najlepiej niech pan z tym przyjdzie pojutrze, dam panu adres na takie niewielkie zebranie literackie.... Dochodzili do rogu Marszałkowskiej.
- Ja na plac Grzybowski. A pan? - znajomy ustalał „rozkład jazdy”. - Tak, tak... - potwierdził tymczasem zaproszenie Jerzy, - A co pan sądzi o tym dziś... ruchem głowy wskazał za siebie, jakby gdzieś tam, w ciemności, pozostało jak muzeum figur woskowych całe rozwiązane przed chwilą zebranie. Twarz tamtego nagle stężała. - Aranżowały to jakieś wycirusy moralne na cześć kto wie czy nie kolaboranta, myślę o Goetlu, ale w końcu sprawa dobra: wszystko, co budzi czujność wobec Wschodu,, to sprawa dobra. - To znaczy, sądzi pan, że jednak Goetel ma tu rację? - Z czym? - No, z tym Katyniem. Znajomy zatrzymał się. - Drogi panie - powiedział ze smutną powagą wiem, o czym pan myśli. Moralnie obie strony są tu równouprawnione, ale w tym wypadku tylko Wschód jest obciążony praktycznie. Mogliby to zrobić Niemcy, ale zrobili oni... A zresztą obojętne: wszystko, co obciąża Wschód, jest korzystne.
- To znaczy... - Jerzy urwał nagle. - Wronia dwadzieścia, mieszkania trzy - powtórzył otrzymany przedtem adres literackiego zebrania i wyciągnął rękę. W tramwaju, ponad kłębowisko poznanych dziś twarzy, wypłynął w myśli blady profil ze smugą szarych włosów. - Kiedy się mamy wyprowadzić? - spytała. Nie pamięta, jak to się stało, że przysiadł na brzegu jej leżaka, potem idiotycznie przyklęknął, wreszcie, przestraszywszy się pozy, przykucnął niezdarnie. 63 - Ja myślę, że na razie... Zresztą to zapewne pan Tadeusz naprowadził na to podejrzenie. - To mój ojciec - ucięła jakby gniewnie jego bełkot. Wówczas złapał ją za rękę i powiedział: - Dzieciom Kosiorków oznajmiłem, że ja będę się z panią żenił... Tak: powtórzył to dwa razy, a potem zaraz, że przejdzie na jego nazwisko - w „znaczeniu papierów, w znaczeniu papierów” - powtórzył znowu dwa razy, a ona spojrzała na niego... - Czemu się pani gniewa? - zapytał. Przelatywał myślami tę wczorajszą chwilę raz i drugi, trzeci i czwarty, jakby ukryte tam były,
łatwe do odkopania pamięcią, jakieś dodatkowe znaczenia - Czy pan wysiada? - pchnął go ktoś w plecy. Wysiadł na wcześniejszym przystanku. Chciał być przez chwilę sam, bez tłoczących się dookoła ludzi. Wiosenny późny wieczór, strojny trenem miejskiego kurzu, prześwietlony jakimś czułym ciepłem nawet na zaciemnionych ulicach, przeszkadzał mu myśleć. Jeszcze bardziej chaotycznie i spiesznie niż w tramwaju migała mu we wspomnieniach jej twarz, przelotne spojrzenia, kosmyk włosów, który niecierpliwie odrzucała z czoła. Potknąwszy się o występ chodnika przyłapał się na tym, że czule gładzi swą prawą rękę, przypominając ten moment. Rozgniewał się na siebie i siłą spróbował przeprowadzić myśli na teren dzisiejszego wieczoru. „...Obie strony równouprawnione moralnie, choć tylko Wschód obciążony praktycznie...” powtórzył w myślach formułkę nowego znajomego z jakiejś mu do dziś niewiadomej redakcji konspiracyjnego pisma. Udało mu się zaczepić myśli o sprawy wieczoru, ale nie, ledwo skręcił w swoją uliczkę, znów pokornie wróciły do ostatniej rozmowy z Aliną. Otworzył
drzwi z bijącym sercem, jakby spodziewał się, że on czeka go z drugiej strony progu. W korytarzu było ciemno. Nie zauważył w pierwszej chwili światła u dołu drzwi „lokatorów” i złapała go jakaś niewymowna słabość. Czuł, jak uginają się miękkie kolana, wiotczeją łydki. Jeszcze nie zdążył pomyśleć: „Uciekły!” - gdy usłyszał głos Aliny w pokoju matki. Stanął w drzwiach. Pani Wanda siedziała z matką na kanapie, Alina naprzeciwko na krześle. Musiały nie słyszeć, jak otwierał drzwi wejściowe, bo wszystkie odwróciły gwałtownie głowy w jego stronę. Matka miała ślady łez na policzkach. „Już się rozniosła” - zdążył pomyśleć w panice, gdy ona pierwsza, przygładzając siwe włosy, powiedziała, jakby słowami chciała usprawiedliwić swój wygląd: - Do pani Magdaleny przyszła urna... - Syn przyjaciółki matki od roku przebywał w Oświęcimiu. - Ach... - bąknął Jerzy i twarz mu opromienił uśmiech ulgi: patrzył na Alinę. XIII Ostatnie spotkanie Kolumba z Basikiem przebiegło bardzo burzliwie. 64
- A ja i tak będę - odpowiadała uparcie na wszelkie perswazje Kolumba. Mówił, że musi pomagać matce, że skoro na tajnych kompletach dogania maturę, to tak, jakby brała udział w konspiracji. - A ]a i tak będę - powtarzała. Gniewało go to. Wejście w jakąś „robotę” zdawała się stawiać ponad ich wzajemny stosunek. Zostawiła poza sobą kinowe neony, migające w zakrytych od góry pasażach resztą świateł wielkiego miasta. Zabrał jej emocję oglądania na ekranie innego świata i nie dał nic. A sam od lat żyje tak ciekawie. Pewnie, ona też wolałaby zamiast „siedzieć w kinie” wypisywać: „Tylko świnie...”, pod okiem żandarmów lub zrywać hitlerowskie flagi. Albo taka łączniczka: przenosi broń, to tak, jakby sama brała udział w zamachu. - Będę - powtarzała Baśka. - Zastanów się, czego ode mnie wymagasz - bronił się Kolumb. Siedzieli naburmuszeni nad fusami rzekomej kawy. „Jak żyć, jak żyć, kiedy wszystko coraz bliżej śmierci...” - drżało w nim coś niedobrego. Niewątpliwa neurastenia, podobna tej, w jaką wpadł ojciec po likwidacji getta. Te jego
idiotyczne prośby o truciznę „na wszelki wypadek” ...Matka, siostra, wszyscy zagrożeni „tym”, i teraz ona - jedyna czysta - sama zmierza w stronę śmierci. - Basiku, a chciałem ci dziś zrobić przyjemność... zaczął w pewnej chwili pojednawczo. - Aha! - Naprawdę. - I co? - Możemy pójść do „Maski”. Baśka nagle zerwała się od stolika i ruszyła ku drzwiom. Kolumb nie drgnął, ale sił starczyło mu zaledwie na pół minuty i zaraz gnał ku wyjściu roztrącając stoliki. Kelnerka łapie go w progu. Kolumb, wyglądając na ulicę, szarpie się z kieszenią. Zostawia sto złotych. „Zaraz wracam!” Biegnie. - U obojga działa ten sam refleks kochanków. Oto gna on - z początku wierny postanowieniu: „Dość histerii, niech ucieka!” Oto coraz wolniej idzie ona, początkowo gnana gniewnym uniesieniem: „Nie chcę na niego patrzeć, jak on mnie traktuje!” Dogonił. - Przecież ja wcale nie dlatego, żebyś ty była na tym poziomie... - usprawiedliwia się omijając nawet nazwę teatrzyku, potępionego przez podziemie. - Po prostu będę tam miał pewną
robotę, no, rozumiesz, i muszę komuś się przyjrzeć... - Ach, tak? Właśnie tak?... - gniew hamuje jej słowa. Wpadł z deszczu pod rynnę. Obserwuje ich ulica. Smętny żebraczy skrzypek, ukostiumowany w studencką czapkę, w zawsze jednakowej pozie wzruszającego zawstydzenia, zwrócony twarzą do muru, nie przerywa melodii Ave Maria, ale wykręca głowę. Baśka gna na ukos przez jezdnię. 65 - Nie chcę z tobą mówić, nie chcę! Więc ty masz tam zadanie, a mnie z tego jak psu ochłap, idiotyczna rewietka... - rzuciła słowo, którym często się posiłkował zwalczając jej ciekawość do tych zabaw. Wepchnął ją do najbliższej bramy. Stąd niedaleko już było do ich kawiarni - tym razem umówili się nie w „Marlenie”. Zamówiwszy kawę przypomniał sobie, że jedyne sto złotych zostawił w tamtej kawiarni. Po wyjaśnieniach, przy których sama sięgnęła po jego rękę, powiedział jej o tym ze śmiechem. - Poczekasz? Szedł nieuważnie, już pojednany z jej zwycięstwem, myśląc, o co by ją zaczepić, żeby i czuła
się dobrze, i niezbyt ryzykowała. Po chwili zresztą ugrzązł w rozpamiętywaniu ich pecha. Na drugi dzień po Sylwestrze do mieszkania „skrzynki” zwaliły się dwie rodziny z Zamojszczyzny, zaprzyjaźnione z nieobecnymi właścicielami mieszkania, i Stach dostał sublokatora. „I wciąż to fatalne pętanie się po kawiarniach” debatował w myślach, odbierając resztę od kelnerki skrywającej uśmiech. Wracał spiesznie. Zaraz za rogiem ulicy stanął jak wryty przed „Marleną”, w której przed kwadransem zostawił Baśkę, stała buda, żandarmi ładowali ostatnich pasażerów. Zaciśnięte pięści wsadził w kieszeń, aż usłyszał trzask pękających szwów. Cofnął się do bramy. - A kobiety? Kobiety brali? - pytał nerwowo jakiegoś przytulonego do muru starszego pana ze szczurzym wąsikiem. - Brali. - Kobiecy głos. Obejrzał się gwałtownie i przypadł do niej. - Basiu, Basiku. Wciągnęła go na schody. - Spostrzegłam pierwsza, mieliśmy stolik przy drzwiach - głaskała go po ręce, jakby to on uniknął niebezpieczeństwa.
Stali długo w okiennej wnęce, jakby nareszcie znaleźli mieszkanie. - Przecież musimy do tej „Maski” - ocknęła się pierwsza. - Tak, muszę tam .spojrzeć na jednego kolaba, nazywa się Ipohorski... - nazwisko kolaboranta szepnął jej jak najczulsze wyznanie: oto nie chce mieć wobec niej tajemnic. XIV Ten ślub urządzi ją lepiej niż tuzin fałszywych dowodów i trzy „czyste” mieszkania. W końcu stary był głośnym endekiem. Żaden najsprytniejszy szmalcownik w dzielnicy nie spojrzy w kierunku synowej architekta, który wśród warszawskiej inteligencji był filarem prawicy. Tylko ślub musi być z tych głośniejszych, z ,,welonem” - uśmiechnął się do poduszki. 66 „Prostak, gdy się chce schować, idzie na paluszkach, ostrożnie, czai się, myśli, że każdy się za nim ogląda, a ja schowam ją z takim trzaskiem, że wszyscy będą widzieli, i przez to ona będzie ponad podejrzenia...” Przypłynęła jej głowa w szarym obłoku włosów. Szczupłe ręce... Obrócił się na drugi bok.
Nagle zatrzymał oddech. Jak pisk opon hamującego samochodu szarpnęło nerwami imię Kolumba. Wyprowadzi ją aż po jakiś spokój na ziemi, nie dla siebie. Wyprowadzi, a potem, na brzegu lepszego czasu, pożegna... Poczucie romantycznej wielkości takiego czynu uspokoiło na chwilę nieuważną jeszcze zazdrość. Wrócił myślami do szczegółów jutrzejszego ,,ślubu”. Obłożył słowo w myślach grubym, gorzkim cudzysłowem. „Chyba spostrzegła mój gest? Zaprosiłem na świadka... męża. Tym chyba w sposób ostateczny podkreśliłem fikcyjność naszego małżeństwa. «Naszego małżeństwa»” - powtórzył w myślach. Przypomniał sobie jej oczy w chwili, gdy podał propozycję przejścia na jego nazwisko. Jakieś bolesne spojrzenie, przepraszające jakby za to, że ona spowodowała tak okrutny jego żart. Trzeba było się śpieszyć. Już następnego dnia zaprosił państwa Kosiorków na ślub. Dając na zapowiedzi czuł się jak w gimnazjum, gdy przy niedzielnym odczytywaniu listy obecnych przed wymarszem na mszę udało mu się krzyknąć „jestem” za siebie i połowę jeszcze
piłkarskiej reprezentacji klasy, oczekującej na błoniach na łącznika, Jerzego, i środkowego, Zygmunta, najlepiej naśladujących głosy kolegów. Ksiądz znów był oto bezbronny, jak ongiś prefekt- naganiacz. Ogłaszał z ambony żart Jerzego. A Zygmunt umiał w takich chwilach znaleźć właściwą formę: „Ślub z fasonem i z welonem” zadecydował z miejsca, usłyszawszy o całej sprawie. „Tylko Kolumb nie poznał się na smaku całej zabawy...” - Jerzy obrócił się na drugi bok. „Popielate włosy, prosty nos, chrapki jak wymyślone przez tego, co malował Monę Lisę. «Ani trochę nie wyglądasz”„ - mówił do niej w myślach. Teraz już wiedział, że gest, jakim gładził mały palec jej opartej na poręczy ręki, w chwili gdy spytała: „Kiedy mamy się wyprowadzić?”, był najbardziej jawną pieszczotą w ich historii. Teraz nie wolno mi pozwolić sobie na cień poufałości: wszystko wyglądałoby na to, że zamierza korzystać z praw, które zdobył, a które mu się nie należą. „Trzeba by zaprosić Żaboklickiego” - przemyka mu przez głowę. I naraz: „Przecież mu nie
będę mówił, jak jest naprawdę, ale jeśli nie powiem, to potem będą kłopoty z graniem małżeństwa, gdyby kiedyś do mnie przyszedł... Te jego wiersze jakieś mdłe... Mogą się z niego śmiać ci tam, zebrani wtedy u Łanowskiego, ale dzięki niemu mam, ostatecznie, ten kontakt na «Drogę».” Przypomniał sobie Kartę z pamiętnika niemieckiego żołnierza, którą w druku poprzedziły pisane przez niego słowa. „Góra mówił, że potrzebne są dziewczyny do kolportażu, może Alina?” - pomyślał nagle. 67 Smużka jej popielatych włosów mignęła mu przed pozami tak materialnie, że wyciągnął rękę, jakby chciał odsunąć ją z oczu. „Brwi ma zabawne, prawie trójkątne” - myślał o załamaniu ich ciemnej smugi u podstawy wysokiego czoła. Obrócił się na drugi bok, chowając dłoń pod poduszkę, jakby w obawie, że dotknie nią poufale jawiącej się w myślach twarzy. „Policzek, jaki chłodny” - mamrotała niewyraźna myśl, gdy do dłoni przygarnęło się gładkie powleczenie poduszki. Chciał otworzyć oczy, żeby zerwać z tym głupstwem, ale nie miał siły. I tak od jutra nie dopuści do siebie żadnych żartów na jej temat. Nawet myśli...
Jerzy trzymał się z trudem zaplanowanej inscenizacji. Chwilami zresztą rozbawienie rzeczywiście przełamywało coraz silniejsze skrępowanie. Jak choćby z tym welonem - Alina wyglądała tak ładnie, że nawet, sama z początku kompletnie skonsternowana, dała się ubłagać jednym zachwyconym spojrzeniem Jerzego. On wystąpił w zbyt luźnym ciemnym garniturze Zygmunta. Dopiero przedwczoraj zdał sobie sprawę, że zamierzona „oficjalność” kiepsko wyglądać będzie w jego wy szargane j wiatrówce lub w wyświeconym granatowym mundurku licealnym, z którego wypruto czerwone wypustki. Reprezentacyjny pomaturalny garnitur sprzedany został jeszcze zimą czterdziestego roku za dwa metry kartofli i metr węgla. Najbardziej przestraszone i skrępowane były obie matki. Pani Wanda tak się trzęsła, że postanowili, aby ,,złożona grypą”, nie brała udziału w uroczystości, lecz cichcem zajęła się przygotowaniem obiadu, na który zaproszono Kosiorków i - „dla tłoku” - parę jeszcze osób oprócz kolegów Jerzego. Pomieszanie i lęk pani Wandy były tym większe, że od dwóch dni nie widziała już „Pana”, który wolał nie być na dzisiejszej uroczystości rodzinnej. Wszak była
wdową. Wbrew pozorom, łopatka cielęca - hojny podarunek ślubny Zygmunta - wobec liczby spodziewanych gości nie dawała gwarancji sytości. W progu pokoju stanęła Alina. Popielate włosy jakby jeszcze zbladły. - Słuchaj... - powiedziała wolno, jak słowo w obcym języku, którego znaczenia nie jest pewna, chociaż mówienie po imieniu ćwiczyli już od dnia zapowiedzi. - Słuchaj... nie ma Kolumba... - nagle jakby się przestraszyła nietaktu. Jerzy stał przy oknie. Odwrócił się szybko i cofnął gwałtownie w głąb pokoju. Przed domem hamowała bezgłośnie wielka czarna limuzyna. Spojrzał bezradnie na drzwi. Było za późno. Zmusił się do uśmiechu. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc, co się dzieje na ulicy. Wrócił tam wzrokiem. Z otwartych drzwiczek samochodu wyskoczył Zygmunt. W pierwszej sekundzie Jerzy przestraszył się co najmniej tak, jak gdyby ujrzał gestapowską czapę. Spodziewał się jej. „Wzięli go, wsypał, on?” - jakieś szybkie myśli i nagle oszołomienie inne, już radość, choć jeszcze przestraszona siebie, niepewna, czy nie przyjdzie runąć z tym większej wysokości.
Wysiada też Kolumb. Są sami. Kroki na schodach. - No, bracie, do kościoła - krzyczy Zygmunt od progu. - Mówiłem ,,z fasonem i welonem” czy nie? - Jak to? 68 - Siadamy- ponagla Alinę blady Kolumb. Wygląda na to, że i on czuje się nieswojo. - Jak to? - jeszcze raz bąka Jerzy, ruchem głowy wskazując za okno. - Generalski wóz - chrypi Zygmunt biorąc Alinę pod rękę. Oszołomiony Jerzy rusza ku wyjściu. - Zygmunt, oszalałeś? Zrobiłeś wóz? Przecież... - Nic się nie bój. Opadli na szerokie siedzenia. Alina chwyciła Jerzego za rękę. Samochód ruszył bezszelestnie. - Nie tędy - zawołał Jerzy widząc, że siedzący przy kierownicy Zygmunt rusza prosto. - Tędy, tędy - tamten odwrócił się z uśmiechem/ Jerzy poczuł od niego wódkę. Ale już jechali pełnym gazem. Minęli koszary SS, zaszumiawszy obok wartownika. Wóz wziął zakręt na dwóch kołach. ,,Chyba rżnie osiemdziesiątką, rozbijemy się” pomyślał Jerzy, przez chwilę trzymając Alinę
na wirażu w ramionach. Między jej maleńkim uchem a puklem odrzuconych włosów dostrzegł wspinającą się strzałkę na zegarze szybkości. ,,Dziewięćdziesiąt!” - przestraszył się. - W lewo! - krzyknął Kolumb. Teraz Jerzy leci w biały welon. Stop. Rzuca go na oparcie przedniego siedzenia. Stanęli. - Wysiadać - szepce Zygmunt. Kolumb stoi przy otwartych drzwiczkach, pomaga wysiąść pannie młodej. Zupełnie oszołomiony Jerzy gramoli się za nią. Ledwie poczuł stopą twardą ziemię chodnika, wóz ruszył bezszelestnie. Jerzego wita Czarny Olo. Drugi świadek. - Co to było? - szepce Jerzy. - Idiota - otrzymuje wyczerpującą odpowiedź. Za chwilę, podprowadzony przez kościelnego, klęczy przy konfesjonale. - Ja jestem niewierzący... - zaczyna szeptać w wyświecone kratki i urywa przerażony tym, co się stało. „Ci idioci zabrali samochód, i to samochód jakiegoś dostojnika, żeby nas tutaj przywieźć...” - Mów dalej, synu, mów... - słyszy szept spoza kratek i wzdryga się, jakby ktoś podsłuchiwał jego myśli. - ...i dlatego proszę mi nie zawracać głowy... mówi i wstaje. Teraz zaczyna się najgorsze.
Tamten spoza kratek szepcze coś gwałtownie. Żeby go usłyszeć, Jerzy pochyla się niezgrabnie, wypięty na cały kościół. Przez głowę przelatują bezładne myśli. „Psujesz wszystko... Niechby było jak najbardziej kościelnie i uroczyście, o to przecież chodzi... I tak 69 ty dyktujesz wszystko... Udzieli ślubu, w którym świadkiem będzie mąż, a ty, idioto, jeszcze dokazujesz...” - gromi się w myślach i klęka znowu. - Musiałem wyznać, że nie wierzę, lecz jeśli ksiądz nie zgodzi się dać ślubu, zgubi moją wierzącą narzeczoną - zaczyna szeptem i po komediancku odnajduje swój polemiczny zapał. Kiedy za pięć minut dostaje bez spowiedzi karteczkę od księdza, jest zupełnie oszołomiony. Idzie w prawo, w lewo, jak prowadzi go kościelny, a potem ksiądz i Alina. Już po wszystkim. Przez chwilę idą, głośno rozmawiając, Alina się śmieje. - Wstałeś sprzed tego ołtarza jak na gimnastyce, z obu nóg, z wyrzutem ramion do tyłu demonstruje Czarny Olo. ,,Wracamy jak z meczu” - kojarzy sobie nagle Jerzy i robi mu się niezmiernie wesoło. Jest jak pijany.
- Żono, żono - grozi Alinie, która szepce z .Kolumbem. Odwraca ku niemu twarz. Jest blada. - . A gdzie ten samochód? - odwraca się ona do Kolumba. - Pewnie go Zygmunt zostawił gdzieś przy ogródkach działkowych - wzrusza ten ramionami. Ubranie Zygmunta ma trochę za długie nogawki, gdy przystanął, spodnie łamią się śmiesznie na kancie. - Więc co to było? - pyta Jerzy stanowczo. - Potem ci powiem. ,, Idą wolno we czwórkę. Czwórka ludzi, od których zależy wzajemnie śmierć i życie. Jerzy myśli: „Ona to żona Kolumba, dalsza niż kiedykolwiek, poślubiona mi przez własnego męża - „świadka.” Kolumb myśli: „Siostrzyczka mizerna, że też trzeba ją tak męczyć.” Ona myśli: „Jerzy strasznie by się krępował, żeby nie ten pomysł ze Staszkiem, jako, moim mężem... Ach, jaka obrażająca jest ta jego litość, z jaką uczynił mnie swoją żoną!” Czarny Olo jest zniecierpliwiony, myśli: „Jerzy się ożenił. Miła ta Alina. A Kolumb coś za często na nią popatruje,, idiota. W dniu ślubu!” Raptem robi mu się ogromnie przykro, że musi wyjechać. I to w tajemnicy nawet przed nimi.
Pobłażliwie patrzy na kolegów. Żaden z nich nie wie, czego dokonał. Olo tak głęboko tkwi myślami gdzie indziej, że w weselnym „orszaku” z trudem zmusza się do uwagi. W obliczu jego sprawy powszedni dzień, nawet Wielkiej Dywersji, wygląda blado... Kolumb szeptem zaczyna opowiadać. Od trzech dni mieli zrobić wyrok na jednym takim z propagandy. 70 - ...Czego się rzucasz, Jerzy, mieszkasz daleko, a od razu stało się jasne, że nie było cię po co ściągać, bo miejsce dla dwóch najwyżej... A ten uważał jak cholera. Dziś Zygmunt wpadł na pomysł. Ten facet szykował jakąś tam premierę w teatrzyku, taką hecę antyżydowską, i Zygmunt zadzwonił do niego, że niby w tej sprawie ma on być w Gubernatorstwie Warszawskim. „Wóz posyłamy za godzinę” powiedział mu, jak tylko poczuł, że tamten łapie haczyk. I zrób teraz wóz w ciągu godziny, i to nie żadnego tam opla czy „łajzę”, ale reprezentacyjny!... Mijali koszary SS. Kolumb zamilkł dla nabrania oddechu. Stojący na warcie wysoki żołnierz uśmiechnął się do welonu Aliny.
- No - ponaglił Jerzy. - Wszystko w porządku. Jak widziałeś, wóz się znalazł. - No, a kiedy go zrobicie? - Kogo? - No, tego tam z propagandy. - Przecież zrobiony. Myślisz, że miałbym czas dymać na twój ślub... - obraził się Kolumb. Zszedł grzecznie, sam wsiadł do wozu. Zaczął się kręcić dopiero za wiaduktem. Ale siedziałem obok niego i był cicho. Zygmunt wziął setkę albo i lepiej... Na Bielanach, w lasku - dokończył relacji na pytające spojrzenie Jerzego. - I potem prosto tu? Przez całe miasto! Idioci odgryzł się Jerzy. Zdjęło go naraz przerażenie: „To po to, by ukryć głębiej Alinę, zajeżdżał z nią przed kościół generalską limuzyną?” - Idioci - powtórzył. - A może jeszcze wstąpiliście na ciastka, co? - docina Kolumbowi, jakby groził, że zdradzi jego utrzymywany w tajemnicy obyczaj. Otóż chłopak o „harcerskim gardziołku”, jak mawiał Zygmunt, nie uznawał wódki i po akcjach urywał się na samotny spacer. Przypadkiem Jerzy wykrył, że spacer kończy się z reguły w pobliskiej ciastkarni.
- Daj spokój, przyjechaliśmy, bo Zygmunt się upierał - machnął ręką Kolumb. - Bał się, że się spóźnimy... A potem to już samo tak poszło z tym kościołem... Obiad przeszedł wesoło. Kosiorek czuł się wyśmienicie wśród młodych ludzi, adorował Alinę, ale choć prawił komplementy matce Jerzego, ten widział, że staruszka jest jakaś nieswoja. Nie pomogły żarty rubasznego Zygmunta, który przybył, podniecony i szczęśliwy, w połowie biesiady. Ciągle gratulował błazeńsko nowożeńcom, szczerze całą zabawą rozweselony. - A co na to wszystko Machabeusz? - zapytał w pewnej chwili, pomrugując w stronę Kolumba. 71 - Kto? - zapytał zdumiony Jerzy, ale Zygmunt roześmiał się tylko bez słowa. XV Od jakiegoś czasu Kolumb lubił chodzić ulicami parzystą stroną. Jego system przesądów, w którym koronę stanowiło odpukiwanie, w okresie wzmożonych łapanek i patroli ulicznych wzbogacił się w ten sposób niejako automatycznie. „Systemu” nie nasunął mu szczęśliwy
zbieg okoliczności, który by, powiedzmy, idącego tą właśnie stroną uchronił kiedyś od łapanki czy nieprzyjemnego spotkania z patrolem. Po prostu parzysty numer to był Basik. Mieszkanie numer trzydzieści osiem, sklep numer dwadzieścia dwa, nawet dom, przed którym zdarzyło się na nią czekać, gdy była na swoich kompletach, miał numer zakończony zerem. Na loterii grają ubodzy, w Boga wierzymy w momentach bezradnej słabości, brak ognia ciężkich karabinów maszynowych skazywał na odpukiwanie „krótką serią” palcem w nie heblowane drzewo. Kolumb chodził stroną parzystą. W danym momencie czynił to w majestacie prostej logiki: tędy miała iść Baśka. Był zdenerwowany. Po raz pierwszy urządzała mu coś takiego. Gdy przed dwoma godzinami zadzwonił, że wbrew dotychczasowym planom - będzie wolny, zamiast spodziewanego krzyku radości doszło go jakieś zafrasowane mruczenie. Ona była „właściwie” zajęta. Nie, przełożyć nie może, bo jej zajęcie jest „aktualne”. Tym słowem niepokojąco zrównała charakter spraw zajmujących jego i ją. Wreszcie dowiedział się, że o jakiejś tam porze będzie wracała ku Marszałkowskiej. „Dobrze,
mogę parzystą” - zgodziła się łaskawie. Parzysta okazała się zresztą niesympatyczna. Już w drugiej z rzędu bramie szeptali jacyś panowie o podejrzanej elegancji i ruchach handlarzy złotem, z placu Napoleona ku Marszałkowskiej szli niemieccy żołnierze, ciągnąc widocznie do „Cafe Otto”, co drugi z dziewczyną. Dalej, w dole ulicy, stało przed bramą niepokojąco duże auto. „I do tego jeszcze się spóźnia!” - patrzył niecierpliwie na zegarek. Nareszcie! Basik szorował energicznie przeciwległym chodnikiem. Kolumb kiwnął na nią ręką. Dziewczyna szła dalej, nawet nie mrugnąwszy okiem. Zaniepokojony, obejrzał się. Nic na ulicy nie zwracało uwagi. Musiała go po prostu nie spostrzec. - Basiu! - zawołał przechodząc na drugą stronę chodnika. Maszerowała prosto, nie oglądając się. „Cholera! Nieparzysta” - chodnik zaczął mu parzyć nogi. Obejrzał się: nic. Rozgniewany dogonił dziewczynę na rogu Marszałkowskiej. - Co ty wyprawiasz? Baśka roześmiała się: - Myślałam, że za mną idą.
- Kto? - Co tak głupio pytasz? - wzruszyła ramionami i pogłaskała niesioną torbę. - Kolportaż... powiedziała od niechcenia. 72 Tego wieczoru dostał od niej egzemplarz pisma. Baśka, tak odpędzana przez niego od wszelkiej konspiracji, znalazła jakąś szparkę dla siebie. - Co to za płachetka? - postukał palcem w rozłożone kartki. Siedzieli u niej. Tonął w haftowanych poduszkach. Wszystkie papużki, słonie, jelenie, stojące na półkach, konsolkach, gzymsiastych meblach, kłębiły mu się w oczach, gdy wściekły, bez tchu, chciał zniszczyć w niej tę radość. Wystawiła palec ku uchylonym drzwiom od kuchni, w której krzątała się matka. - I żeby to choć była jakaś poważna organizacja labiedził ze wstrętem. - Ale to? - dmuchnął w rozłożone pisemko, aż bibułkowa okładka frunęła na pokój. Wylądowała łagodnie na kolanach dziewczyny. - Katolik! - wykrzywił się grymaśnie i nagle urwał. - Nie chciałeś mi dać kontaktu, znalazłam sama dmuchnęła mu w nos w rewanżu za profanację pisemka.
- Sama nie wiesz, co robisz. - Milczenie dziewczyny gniewało go. - Na pewno nie masz pojęcia, dla kogo ryzykujesz życie. - Mnie to nie ciekawi. Nie ryzykuję dla nikogo, tylko przeciw Niemcom. Wzruszył lekceważąco ramionami, przejęty szacunkiem dla jej dojrzałości. Patrzył na nią jakoś uważnie i bez tchu, aż się przestraszyła, potem zmieszała. Po raz pierwszy bodaj w życiu odczuł myśl, że mógłby ją stracić, że mogłoby jej nie być. Nagle gwałtownie jej zapragnął. - Baśka - szepnął bezradnie. Podeszła bliżej. Zetknęli się kolanami. - Zostaw ten kolportaż. Objął ją. - Prawie cię nie ma - szepnął myśląc o jej szczupłości. Odsunął ją gniewnie na odległość ręki. Zgodziła się pokornie. Słyszała krzątaninę matki. - Aha. Pocałowała go. Zatrzymał ją znowu. Blisko, na piersiach, czuł kruche ciepło. Oderwał się od niej z trudem. - Zostawisz? Nie będziesz? Uśmiechnęła się przepraszająco. - No - przynaglił.
73 - Będę - potwierdziła zaczepnie. - Dla nich? Czy wiesz, co mi niedawno opowiadał Czarny Olo? Znasz go. Ten chudy. Opowiadał, że jego profesor, ten, którego on tak szanuje, kichał, słyszysz, kichał na to pisemko! Numerus ciausus im się śni, szkoły wyznaniowe... - Już ci powiedziałam, że oni mnie nic nie obchodzą, ja tylko przeciw Niemcom... - To przecież tak jak oenerowcy, więc może i Żydów chcesz gnębić przeciw Niemcom? wybuchnął nagle bez tchu. Usiadł. Myślał o ojcu. Biedny, niefrasobliwy Tadzio. Wczoraj mu ustąpił. Od powstania w getcie stary pan nie mógł dojść do siebie. Za każdym razem zanudzał syna o cyjanek „na wszelki wypadek”. Męczył tak, że Kolumb zaczął bywać u ojca rzadziej. Wczoraj skapitulował. Ampułkę można było schować między dwa zaciśnięte palce, a niepokoju tyle, że garbu można dostać... Patrzył teraz na zacietrzewioną Baśkę i zrobiło mu się strasznie. Nagle zgasł... Mechanicznie przewrócił kartkę pisemka zapominając, że stąd, od tych bibulastych kartek, szedł na niego gniew. „Co wyrabiasz? - gromił się w myślach. -
Przecież ona też nic o tym nie wie. - Jeszcze się domyśli.” Nagły przypływ strachu wyziębił mu palce. Strach bywa różny, ale najgorszy jest strach przed wstydem. Kolumb uchodził w swojej drużynie za odważnego. Może całe jego męstwo bierze się z obawy, że tchórza łatwiej jest posądzić o to? Żydzi uchodzą za tchórzliwych. Mimo powstania. Mimo wszystko... Odsunął pisemko: - Co to nas właściwie obchodzi?... - Bąknął owo „nas” jako „nas Polaków”, nas, „nie Żydów”, i spuścił oczy. Nie rozumiejąc jeszcze tekstu czytał: J nie o to chodzi, że piszą tam o Bogu przez małe b. I o to nawet mniejsza, że ogłasza się tam w pewnym numerze uroczysty protest przeciwko mordowaniu Żydów, gdy przecież od bojowników (za jakich się podają) niepodległości narodu polskiego należałoby oczekiwać raczej protestu w sprawie okrucieństw niemieckich wobec właśnie całego narodu. Oderwał oczy od zamieszczonej w „Prawdzie i Narodzie” recenzji jakiegoś lewicowego pisma codziennego. „Tak, gdybym ja zginął w Oświęcimiu (przecież jako bojowiec), ten
pierwszy protest, przeciw mordowaniu Żydów, mnie by nie obejmował” - szepnęła zbawcza myśl. Nagle spostrzegł tuż przy sobie ogromne jej oczy. - A cóż mnie oni w końcu obchodzą? - powiedział nagle, niespodziewanie dla siebie samego. Na drugi dzień przed wieczorem babcia gospodarująca w opuszczonej „skrzynce”, gdzie mieszkał Kolumb, wręczyła mu parę gazetek. - Aha - pokwitował nieuważnie. Jerzy prosił go o przysługę, raz jeden tylko, na początek, chciał umożliwić przekazanie „prywatnie” kilku egzemplarzy „jednego pisma”, drukowanego właśnie w tej okolicy. 74 Wepchnąwszy nieważki ciężar do kieszeni Kolumb sięgnął po tramwajarską czapkę. Późno, bo późno, ale i tak wybierał się odwiedzić matkę. Od dnia ślubu Aliny bywał u nich jeszcze niechętnie j. Czuł idiotyzm swej sytuacji wobec kolegi, ale mówić Jerzemu? „Po co? - bronił się przed tą myślą. - Postąpił bardzo porządnie z tym ślubem dla dokumentów, ale czyż mu nie wszystko jedno, czyją żoną lub siostrą jest Alina?... Jeszcze się właduję na jaki patrol” pomyślał ze złością wyczuwając ręką paczuszkę Jerzego w kieszeni. Odpukał nieuważnie we
framugę, spostrzegł, że drzewo malowane. Zaklął. Dziesiątki razy jeździł przez miasto z bronią, ale tak źle „odpukany” fant mocno go tremował. Gdy po dwudziestu minutach wysiadł z tramwaju, nie pamiętał prawie o swoim balaście. Gwiżdżąc niefrasobliwie, za najbliższym rogiem ulicy trafił wprost pod lufę patrolu. Stojąc pod ścianą z rękoma do góry kątem oka ocenił sytuację jako beznadziejną: wlazł w środek łapanki, „Teraz! Przed wieczorem” - gniewał się jak za naruszenie zwyczajowego prawa. - Dokumenty? - powoli opuścił rękę. Sięgnął do kieszeni. - Ile dałeś za to świństwo? - usłyszał głos towarzyszącego żandarmom cywila w ceratowym płaszczu. Mówił to patrząc w kennkartę młodego człowieka, który stał obok Kolumba. „Fachowiec” ocenił Kolumb uważając pilnie, czy okrzyk agenta nie odwróci odeń uwagi żandarmów. Gotów był pryskać w każdej sekundzie. Wyjął z kieszeni papiery. - A ty? - Agent był już przy nim. W tej chwili Kolumb poczuł, że nogi mu miękną w kolanach. Wparł się całą siłą w ścianę. W ręce zamiast dowodu trzymał prześwitujące przez bibułkę egzemplarze pisma.
- Nie to - Kolumb machnął ręką z przepraszającym uśmiechem. Agent roześmiał się widząc, jak gość nieporadnie lewą ręką sięga do drugiej kieszeni. Zdenerwowanie Kolumba brał za przyczynę, nie za skutek omyłki z dokumentami. - O - Kolumb odzyskiwał przytomność. Lewą ręką podał kartę rozpoznawczą, prawa z pismami wróciła do kieszeni. - Arbeitskarta - usłyszał. Nagle poczuł, jak grymas kurczy mu twarz. Przeraził się, że nagle się roześmieje. Podał wyfasowaną od Zygmunta arbeitskartę, opakowaną w zaświadczenie, że zakład, w którym pracuje, jest kriegswichtig. Widział, jak jego poprzednik idzie w lewo, ku wysokiej budzie, po której stopniach wchodziło już kilku mężczyzn. „Tylko siadać z tyłu, przy wyjściu!” - notował w pamięci, myśląc, by skakać w biegu. Już mrok. Ze środka nie można by się ruszyć. - Los - usłyszał. Zrobił krok. - Nein. - Żandarm pchnął go łagodnie w stronę bramy. Jakieś oszałamiające przerażenie: do bramy! Skojarzenie ze znaną z tysiącznych opowieści „próbą aryjskości”. „W porządku, przecież nie jestem obrzezany” - próbował się uspokoić.
Tymczasem w bramie zastał kilkunastu stłoczonych/ludzi pod eskortą jednego żandarma. „Aha. Ci z lepszymi papierami czekają na decyzję” - wyjaśnił sobie z miejsca. Po półgodzinie nadjechała jakaś czarna limuzyna. Ktoś wysiadł, trzasnęły drzwiczki. 75 - Wolni - nadszedł cywil, który sprawdzał jego papiery. Za rogiem Kolumb przystanął. Było pusto. Albo miasto już wiedziało, albo po prostu... Spojrzał na zegarek. „Rany boskie!” - pomyślał i instynktownie ruszył truchtem. Zahamował po kilku krokach. Chciało mu się śmiać. Był na siebie wściekły. Śpiewać! Wołać coś! Zauważył, że pieszo wracał w stronę domu. Zatrzymał się i z trudem, jak szofer przeciążoną ładunkiem ciężarówkę, nakłonił swe ciało do zawrócenia. „Nie zdążę. Zanocuję tu bliżej, u ojca. Pójdę przez Aleję Niepodległości.” Kolumb nie zauważył, że gwiżdże jakąś melodię. Miał do przejścia jeszcze ze dwieście metrów, gdy pierwszy dozorca z łoskotem zamknął bramę. Jak koń, któremu nad uchem strzelą z bicza, Kolumb poderwał się do biegu. Nie miał prawa późnym pojawieniem się
zwracać uwagi dozorcy na mieszkanie ojca. - Cholera - klął zdyszany, ostrzeliwany coraz częściej przez zatrzaskiwane bramy. „Mam szczęście.” Przemknął niepostrzeżenie. „Cięć się spóźnią albo to swój chłop.” Biegł po schodach starając się zachować ciszę. „Stary się ucieszy.” Na półpiętrze zatrzymał go pisk opon hamującego samochodu. Stanął jak skamieniały. Nasłuchiwał. Nic, tylko łomot własnego serca. Nie, teraz doszedł go jakiś odgłos dobijania się do zamkniętej bramy. A więc nie tu, nie tu. Znowu radował się życiem. Co za dzień! Wieczorem łapanka. Aresztują dopiero co po godzinie policyjnej... Wściekli się. Ruszył szybko na górę. Podszedł do drzwi. Zapukał. Silnie. „Cóż takiego?” Załomotał klamką. Stary pan stał przy łóżku. Nie mylił go słuch. „Nie jestem neurastenikiem” pomyślał uśmiechając się krzywo, jakby wracał do polemik z synem z tych dni, gdy walczył o truciznę. Nerwowo ściągał marynarkę z poręczy krzesła. „A więc słuch mnie nie mylił, choć to trzecie piętro... Nie jestem neurastenikiem” - pomyślał o synu wyszukując drżącymi palcami
ampułkę leżącą na dnie, pod podszewką małej kieszonki marynarki. Patrząc na klamkę uginającą się pod naciskiem ręki pomyślał o synu: „On wam odpłaci.” Wkładając do ust cyjankali poczuł, że szczęka zębami. „Woda... popić!...” Ale póki żył, nie mógł zdradzić się żadnym ruchem. Zakrztusił się, połknął. Przez sekundę czuł się jak zwycięzca: był bezpieczny, nie bał się. Dopiero na drugi dzień koło południa Kolumb wręczył Jerzemu egzemplarze pisma. - Pozwolisz, że odwiedzę naszą żonę - powiedział jakimś dziwnym, łamiącym się głosem i uniknąwszy spojrzenia, odwrócił się szybko i wyszedł z pokoju. 76 Jerzy niecierpliwie zerwał papier. Mignęła winieta. „Droga”. Szybko odwrócił stronę i naraz zbladł. Obejrzał się na drzwi i usiadł ciężko na krześle. Był starszy o jakiś niezmierzony czas. Był kimś innym. Nareszcie czuł na sobie brzemię odpowiedzialności za cały świat, do którego przemawiał. Oto on pchał go w jakimś kierunku tym skrawkiem papieru. Łapczywie, ze łzami egzaltacji w oczach, przebiegł wzrokiem litery swego wiersza.
Odczuł takie zachłyśnięcie szczęściem i potęgą, jak jeszcze nigdy. Cień może takiej chwili przeżył w ułamku sekundy w sylwestrową noc, gdy leciał w górę „jego pociąg”. Gdy po kwadransie wszedł do pokoju Kolumb, blady, z zaciśniętymi zębami („Nie mogę, nie mogę, nie potrafię nigdy im tego powiedzieć... nie mogę...”), Jerzy wręczył mu pismo rozłożone na wewnętrznej stronie. - Masz, przeczytaj. - Kolumb posłusznie prześliznął się wzrokiem po wierszu, zmarszczył brwi jak człowiek, który zmusza się do napiętej uwagi. Wpadł w środek jakiegoś tekstu: Jaka jest na to rada? A więc przede wszystkim należy włączyć do programu szkół średnich przedmiot historii muzyki jako część składową ogólnej historii kultury. A ponieważ o muzyce trudno jest tylko opowiadać, należy wprowadzić ilustrację wykładów czy to z płyt gramofonowych, czy w wykonaniu dobrych muzyków. Dla sfer, które wykształcenie swe kończą wraz z ukończeniem szkoły powszechnej, należałoby zorganizować systematyczne cykle koncertów. Takie koncerty, jako bezpłatne, lecz obowiązujące, zorganizowano (wszędzie) w Sowietach i we Włoszech...
Kolumb spojrzał nieprzytomnie i naraz uśmiechnął się krzywo. - To jest to pismo? - Jakie „to”? - No to, które przyniosłem? - Tak. Poświęcone sprawom kultury. Przeczytałeś ten wiersz? To mój - uzupełnił Jerzy skromnie. XVI Wałek powielacza obracał się szybko. Zawsze zostawiali na deser tytułową stronę. Winieta „Prawdy i Narodu” z oplecionym w armaty i nuty Norwidowskim hasłem: „Artysta ma być organizatorem wyobraźni narodowej”, stanowiła nagrodę za mozół wielkiej roboty. Mozół ciężki, odkąd pismo osiągnęło nakład stanowczo przewyższający możliwości starego, rozklekotanego powielacza, którego rączkę ściskała Niteczka. Właściwie prowadziła kolportaż. W ostatnim jednak miesiącu wszystko stanęło na głowie. „Szef techniki” przysłał już pierwszy gryps z Pawiaka. Jego prawa ręka, szczupła, dystyngowana studentka polonistyki, o delikatnym, niewinnym profilu, zwana Ostrą Mańką, nie przysłała wprawdzie nic z Oświęcimia, ale jej matka otrzymała już zawiadomienie o
śmierci córki. Lech... O tym jeszcze teraz nie umieli myśleć spokojnie. Ani Niteczka, „szef kolportażu”, właśnie zlepiająca czarnym poślinionym palcem rozdartą matrycę, ani obecny redaktor Dębowy. Przekrzywiając głowę Dębowy czyta oto zamknięty w grube czarne krechy nekrolog Lecha. Pismo jest literackie i obramowany żałobnie artykuł nosi pretensjonalny nieco tytuł serii: Profile cienia. Dębowy czytał go wiele razy, ale teraz znowu, nie dotykając 77 wilgotnej jeszcze stronicy, śledzi słowa oczami. Zatrzymuje się na kończących artykuł drobnych inicjałach. Są to inicjały Niteczki. Spotyka jej wzrok i nagle, spłoszony, odwraca głowę. - Jeszcze ze dwie setki... - mówi ona i znów kręci rączką klekoczącego powielacza. „Wszystko na jej głowie... Wprawdzie przyszło parę nowych, zwłaszcza jedna obrotna i miła: «Basik» - myśli serdecznie Dębowy o jej śmiesznym pseudonimie - ale kiedyż obejmą całość spraw? Na razie nie ma mowy o zastąpieniu Niteczki.” - Jeśli matryca wytrzyma, ja zrobię jeszcze setkę... - mówi Dębowy.
Patrzy na jej rękę i wspomina. Było to chyba nie dawniej jak dwa miesiące temu. Wiosna szła z opóźnieniem. Był jeszcze solidny mróz tego dnia, gdy wraz Lechem jechali na platformie zatłoczonego tramwaju. „Schowaj ręce” powiedział wówczas do przyjaciela. Nie mógł patrzeć na czerwoną, obrzękłą z odmrożenia dłoń, w której tamten, ściśnięty w tłumie, trzymał książkę, usiłując ponad głowami współpasażerów czytać jakiś francuski tekst. Wówczas to powstał zapewne pierwszy pomysł artykułu, który drukują pośmiertnie w tym właśnie numerze: O heroiczny stosunek do kultury. W każdym razie pojawia się w nim anegdota o tramwaju i lekturze w mróz, obok zbeletryzowanej opowieści o epopei kustosza ukrywającego Hołd pruski Matejki. „Numer szósty” - odczytuje Dębowy na spadającej karcie. Sześć numerów - dwóch poległych redaktorów. Lech był drugi. „Wypada trzy numery na życie - ocenił sceptycznie zwał leżących kart. - Na mnie jeszcze dwa... Czym otworzymy następny?” Cień uśmiechu przebiega po twarzy Dębowego. W niektórych sprawach nie godził się z Lechem. Wtedy w tramwaju Lech czytał esej Paula Valery O nagości. „Może by tak
wydrukować kawałek w przekładzie? Pokazać, że. jesteśmy w stanie adorować czyste piękno. Czyż to nie objaw siły?” Ale wzrok Dębowego pada znowu na czarną krechę ramy Profilów cienia i chłopak zasępia się na moment. Oby tego nie mieć w następnym numerze. - Niteczko - mówi. - Mamy zaproszenie na spotkanie z zespołem „Drogi”. Doszły do mnie pogłoski, że oni chcą robić jakiś ponadpartyjny „Ruch Kulturowy”. Jak myślisz, wyjdzie coś z tego? No, choćby na tyle, żeby następny numer otworzyć jakimś artykułem na ten temat? „I- Julio - myśli. - I- Julio”. W myślach głaszcze szczupłe ramiona w prześwitującym czerwonym sweterku. „Umieszczę ten wiersz, umieszczę” - postanawia i czuje, jak serce uderza w nim mocniej. To dziwne. Tyle razy pragnął napisać o śmierci Lecha, a w końcu powstał wiersz o niej: I- Julia. „Choć ona i Lech tak się ze sobą kryli, byli romantyczni jak z Szekspira” - myśli gorzko. „Ale Lech nie nazywa się Romeo” - zażartował kiedyś, gdy podała mu swoje prawdziwe imię: Julia. I - Julia... Jej imię wsparte tym „i” jak kulą. 78
Odkąd została sama, nazywaliśmy ją „I- Julią”... Powtarza strofę tego wiersza i przypomina mu się ostatni list Lecha, jaki przysłał na trzy dni przed aresztowaniem. „Szukam w katolicyzmie siły. Szukałbym jej tam, nawet gdybym był ateistą...” „A czy nie był?” - pytał siebie Dębowy. Przerażający czas zmuszał ludzi do dziwniejszych jeszcze konspiracji niż ta prosta - przed gestapo. „Legalizacja” ze swoimi fabrykami lewych papierów była niczym w obliczu „lewych” przekonań, jakie narzucali sobie nieraz ludzie, byle znaleźć formułę siły i nadziei dla ginącego narodu. Długi był list. Trudny. Na końcu, maleńkimi literkami wciśniętymi w kąt stroniczki, Lech donosił w postscriptum: „Jeśli cię to interesuje, ożeniłem się.” Tak. To był ten sam urzekający Lech, który spiesząc wraz z nim na ostatni egzamin podchorążówki ucieszył się na widok dalekiego patrolu żandarmerii: „Patrz, już wiosna. Panie w zielonych kostiumach wyszły na ulicę.” Krótkowidz, śpieszący się i zamyślony, śmieszny i większy od nas wszystkich, uparł się robić wojskówkę. Na ślubie na pewno wystąpił godnie. Nie mając mieszkania chodził w trzech koszulach naraz. „Świetnie
zastępują sweter” - oznajmił kiedyś zmieniając koszulę, to znaczy chowając najbrudniejszą pod spód. Jeszcze teraz Dębowy łapie się na chęci zapytania: „Kto był świadkiem, Niteczko?” Oburzony swym chamstwem mówi pośpiesznie: - Więc co ty sądzisz o tym ,,Ruchu Kulturowym”, co? . Niteczka uśmiecha się bez słowa. - Zobaczymy - szepcze po chwili, jakby myślała o czymś zupełnie innym. - Masz... - odsuwa się od korby powielacza. Dębowy patrzy bez słowa: Profile cienia Profile cienia Profile cienia Sypią się strony i piętrzą pod palcami dziewczyny. „Byle nie to. Byle nie to znowu” - myśli Niteczka, bardzo konkretnie rozważając w swoim kobiecym przeczuciu pierwszą stronę następnego numeru. Dębowy nie wie, że w skrytce leży u niej znaleziony w papierach Lecha zapas redakcyjny - Profil cienia... o Dębowym. „Czy komukolwiek o tym powiedzieć? Nie. Nigdy. Nikomu” - postanawia raz jeszcze. Tylko ona rozumie cały patos tego polecenia Lecha: „Gdyby mi się kiedyś, wiesz, coś przydarzyło
albo co tam... to w skrytce na spodzie leży koperta z twoimi inicjałami, J. N.” - przypomniał Julii- Niteczce, o które inicjały chodzi. Wbrew rozsądkowi, wbrew jego rozkazowi nie otwarła koperty w dniu, kiedy przyszła ta wiadomość z Pawiaka. Zdawało się jej, że zamknęłaby tym ostatecznie wieko jego trumny. Dopiero w tydzień potem - gdy wszystko upewniało o prawdzie tego niepojętego - otwarła. Na wierzchu, z biegnącym w poprzek napisem: „Materiały redakcyjne”, leżał Profil cienia jego - Lecha. Sam napisał sobie 79 nekrolog. Zapłakała czytając pod spędem swoje inicjały. Dedykował jej autorstwo wspomnienia o sobie. Jakże był samotny, skoro bał się słów, jakie o nim potrafią napisać przyjaciele. Wspomniała to, co mówił o swoim katolicyzmie, i chlipiąc, i pociągając nosem, schowała nieuważnie drugą kartę, z Profilem Dębowego. - Będzie dość - powiedziała teraz stanowczym głosem. - Dębowy, będzie dość - położyła swą dłoń na jego ręce. Zatrzymał ruch korby wolno, jakby się bał spłoszyć ptaka siadającego na ręce.
Było już późno, kiedy zmęczony rewizjami pociąg dobił na dworzec. Olo pierwszy wyskoczył z wagonu i spiesznie pognał w kierunku przedziału bagażowego. - Przekaz dla „Bacutiiu” - krzyknął rozkazująco, wyciągając swój kwit w stronę spoconego kolejarza. Drugą ręką pakował setkę w dłoń tragarza: - Nieduża paka, panie, we dwóch damy sobie radę - uspokajał go i zachęcał. Opatrzona paroma gapami lipa Ola, opiewająca prawo pierwszeństwa dla przekazów firmy ,,wyrabiającej opakowania do konserw wojskowych z masy sztucznej i blachy”, zrobiła snadź wrażenie, bo w rozsuwanych drzwiach ukazało się coś w rodzaju zaszytego w worek wieloryba. - Trzy stówy - parsknął tragarz. - Trzy - zgodził się Olo patrząc rozpaczliwie na zegarek. Do godziny policyjnej brakuje czterdziestu minut. Zmagając się z dziwacznym, nieforemnym ciężarem dowlekli go we dwóch do wyjścia. Rejwach targujących się z dorożkarzami handlarek. Jakby los uwziął się robić mu prezenty, któraś z nich, królująca już na siedzeniu, nie dobiła jednak targu i jęła
ostentacyjnie zwlekać bagaż, pragnąc tym zmiękczyć dorożkarza. Olo władował swój na zwolnione miejsce. „Dobrze!” - zaakceptował wymienioną przez dorożkarza cenę za kurs. Poprawił ciężar na siedzeniu i okroczywszy go niezgrabnie, wcisnął się w kąt. - Towar kriegswichitig - ryknął jeszcze do awanturującej się przekupki i przeklinany głośno od volksdeutschów i „tymczasowych”, ruszył. Był coraz bliższy sukcesu. Kiedy przed tygodniem zameldował o swoim odkryciu i po relacji o tajemniczej wyrzutni nowej broni pokazał zdjęcia z dziwnego poligonu, nie tylko Junosza zrobił wielkie oczy. Ten drugi starszy pan, z którym major skontaktował go już następnego dnia, a Olo usłyszał wyraźnie, jak Junosza pod jego spojrzeniem urwał w pół zdania swoje „panie pułk...” - to musiał być naprawdę ktoś. „Dobrze zrobiłem” umacnia się teraz w swoim przekonaniu Olo, wspominając własne słowa: „Nie, nie potrzebuję nikogo, w ciągu tygodnia dostarczę żądanych szczegółów.” Gdy nieznajomy „pan pułk...” pożegnał się z Junosza i Olem, major kordialnie poklepał chłopaka po kolanie. 80
- Nie wiesz, synku, coś ty znalazł, nie wiesz... - I rozejrzawszy się po sali wykorzystał bliskość kelnerki zamawiając - wbrew swoim obyczajom - dwa likiery. Potem przysunął się bliżej z krzesłem. - Pamiętasz, parę miesięcy temu zginął w bombardowaniu w Peenemunde szef sztabu Luftwaffe, generał Jeschonek. Otóż, synku, to była robota nasza. Robota, mówię, nie wykonanie. Nasz kontrwywiad trafił na ślad ich Wunderwaffe, pojmujesz? - Nie - bąknął pokornie Olo. - No, dostali cynk na jakiś specjalny ruch w okolicy tego porciku Peenemunde, że tam obóz, hangary, baraki, wyrzutnie jakieś... Udało się nam spenetrować dokładniej. RAF zrąbał toto do fundamentu. I Wunderwaffe gdzieś znikła... Rozumiesz teraz? Może wlazłeś na ślad?... Może chcieli być poza zasięgiem RAF- u i włażą nam w ręce z takim cudem?... Rzeczywiście, los uwziął się robić mu prezenty. Ogórek na jego widok nawet się nie zdziwił. - Mam ją. Jedną sztukę mam - zakomunikował śmiejąc się filuternie obu dziurkami nosa. Olo długo nie chciał uwierzyć temu, co słyszy: w trzy dni po jego odwiedzinach na poligonie
Ogórek zaobserwował dziwaczny niewypał źle sterującego pocisku, który runął w południowej części lasu, już poza ogrodzonym terenem. - Ale, dwa dni szukały, cholery, po młodnikach. I miały rację. Jak się uwalił, to całą polanę w młodniku wyrąbał, alem ja we dwie godziny nastawiał tam chojaków! Narąbałem gdzie indziej, nawtykałem, i szukajcie... Leży, paniczu, jak dzika świnia trafiona na komorę. Na drugi dzień podchorąży Czarny Olo był w posiadaniu wymontowanej części maszynerii sterującej dziwnego pocisku, który przejść miał wkrótce do historii pod nazwą VI. Na trzeci dzień jako urzędnik firmy „Bacutii” pilnował na małej stacyjce Pustków ładowania partii potrzebnego gospodarce Rzeszy surowca. Obecnie urzędnik „Bacutiiu”, podchorąży Olo, odczuwał na własnym siedzeniu nierówności i kanty wymyślnej konstrukcji, nad której wynalezieniem pracowały dziesiątki najlepszych mózgów Trzeciej Rzeszy. - Wio! No, no, no - dorożkarz rytmicznie zachęcał zdychającego konika. - Panie, prędzej! - gromił go Olo. Brakowało dwudziestu minut do godziny policyjnej, gdy
znalazł się przed mieszkaniem majora Junoszy. Zarówno późna pora i niemożność dotarcia na czas do swojej kwatery, jak poczucie dziejowej wagi osiągniętej zdobyczy sprawiło, że beztrosko podał ten najbliższy adres. Lekko biegł po schodach, szybko, energicznie nacisnął dzwonek. - Dobry wieczór. Mam. 81 - Co? - Major jest jakiś niespokojny, zza drzwi wygląda żona. - Tę broń. Niezła sztuka. Ze sto kilo. Przywiozłem. - Olo chce oglądać zachwyt dowódcy. W głębi duszy śnią mu się jakieś słowa o Krzyżu Walecznych. „Niby nic nie zrobiłem - gromił się w myślach. - Ale wygląda imponująco” upominała się o swoje ta gorsza, nieharcerska część ducha. - Jak to? - No tak. Jest tu na dole, w dorożce. Trzeba by do piwnicy. - Panie podchorąży - szept Junoszy tężeje, jest niemal metalowy - to urąganie regulaminowej konspiracji. Drzwi zamykają się przed nosem osłupiałego bohatera. Olo rwie po trzy stopnie w dół.
- Na Żoliborz! - rzuca surowo do dorożkarza. Dam górala - rzuca na szalę nie istniejącą gotówkę. - Mam nocną przepustkę, jazda! rozkazuje już kategorycznie. Zaraz zacznie kląć po niemiecku. Starowina garbi się tylko i macha biczyskiem. „Czy dojadę? - przelatuje jakaś tchórzliwa myśl. Nie mogę się teraz skończyć, kiedy jeszcze nic nie zrobiłem dla Polski...” - przekonuje Olo swój niewiadomy los. - No, no, no... - rytmicznie podśpiewuje dorożkarz. Wskazówka zegarka mija godzinę policyjną. XVII Jerzy triumfował. W ciągu czterech dni miał zorganizowane spotkanie obu redakcji, i to w sposób, który obiecywał zaczątek owego „wspólnego mianownika” ruchu kulturalnego. Na zebranie przybyć miał z odczytem Karol Irzykowski. Trema, z jaką wybrał się Jerzy do intelektualisty poznanego na „katyńskim” wieczorku, nie dawała się porównać z nastrojem poprzedzającym którąkolwiek z wypraw bojowych. Nie wiedział, jak pochlebiło staremu zaproszenie przez „młodzież”. Nie domyślał się nawet,
że otaczani przez nich pogardą „cywile” spoza organizacji odpłacali im - często wbrew pozorom, wbrew klątwom i narzekaniom na „niepotrzebne ofiary” - wiernym i lękliwym szacunkiem. Gdy Jerzy po niezgrabnych przeprosinach wyjaśnił mu, z czym przyszedł, Irzykowski zamyślił się na sekundę. - Ja mógłbym... o tchórzostwie - zadeklarował po chwili. - Tak, to będzie interesujące, co wy o tym powiecie... Odczyt o tchórzostwie... napisany teraz. Ostatnią rzeczą, której mógł się domyślić uradowany chłopak, było to, że stary już w tej chwili odczuwa gorzką tremę przed audytorium, które, jego zdaniem, tyle wiedziało o męstwie, że mogło ze zdziwieniem słuchać o tchórzostwie. Dopiero reakcja Góry uświadomiła mało wyrobionemu koledze rozmiar sukcesu. 82 - Ojciec klerków angażuje się w ten sposób! Ojciec klerków!... - wykrzykiwał młodociany redaktor. Najmodniejsze słowo dwudziestolecia żyło nadal w okupacyjnych dyskusjach. Bezustannie i ostro potępiono w nich „postawę klerka” - intelektualisty uznającego ruch
umysłu za sprawę najzupełniej obcą wszelkiemu doczesnemu zaangażowaniu w praktykę życiową, wszelkiej „polityce”. - O tchórzostwie? - dopytywał się Góra. - Niech będzie o tchórzostwie. Może rozpatrywać sprawę poza czasem historycznym, ale czytając to studium nam, wprowadza je w walkę, chce nim wpłynąć na odwagę walczących. Sprawa lokalu na spotkanie wyjaśniła się prędko. Po prostu, gdy Jerzy zajrzał do Kolumba, zastał go przy pakowaniu skromnych ruchomości. - Przenoszę się od jutra. Już jestem zameldowany pokazał mu kenkartę. - Kawalerka, że ściany całować... A o miejsce na to zebranie nic się nie martw. Niech walą tu jak w dym, co mi teraz zależy. I tak potem trzeba ten lokal uśpić na długo. - A co na to ona? - Jerzy pokazał na drzwi, jakby tam stała niewzruszona babcia, gospodyni opuszczanego przez Kolumba mieszkania. - Odkąd zlikwidowaliśmy „skrzynkę”, babcia się nudzi - zaśmiał się Kolumb. - Ci nowi, z Zamojszczyzny, spokojni ludzie, ani mru mru. Jerzy wyszedł z Irzykowskim. Prowadził go pod rękę. Wkładając rękopis do kieszeni płaszcza pisarz spojrzał przepraszająco na chłopca, jakby błagał o przebaczenie, że tak niefachowo się
konspiruje, a potem spieszył tak, że Jerzy, rozglądający się ze swoistym wyczuleniem na żandarmską zieleń, z trudem za nim nadążał. Sam, triumfujący i niespokojny, zajęty był myślami na temat zbliżającej się dyskusji. Myśl, że z jego inicjatywy spotkają się oto redakcje dwóch podziemnych pism, przyprawiała go o przypływ rozpierającej pierś dumy. Patrzył na starego jak na wspaniałego thompsona. Nikt z tamtych młodych, już drukowanych i sławnych, nie miał takiej potęgi pod ręką. Interesował go zwłaszcza Karol Dębowy, poeta „Prawdy i Narodu”, owiany już sporą sławą w podziemnym światku. Lokal Kolumba mieścił się na Nowogrodzkiej, w pobliżu stacji kolejki. Snujący się tu stale gęsty tłum ułatwiał niepostrzeżone przemknięcie do bramy, a przecież miało tam wejść kilkunastu ludzi. Prawdę mówiąc, w wypadku jakiejś łapanki czy innej awantury Jerzy wolał być zawsze poza stadem, tam gdzie jest miejsce na inicjatywę. Dopiero na schodach spostrzegł, jak bardzo staruszek jest zgoniony. Dyszał ciężko przy braniu stopni, a mimo to odpychał jego pomocne ramię.
- To już zaraz - powtarzał w takiej chwili Jerzy, zatajając piąte piętro. Wdrapali się wreszcie. Otwarł Kolumb. W pokoju było już kilku młodych ludzi. - Góra! - Jerzy z radością dostrzegł redaktora „Drogi”. Ściskał ręce nieznajomych. Obiły mu się o uszy pseudonimy spotkane w jakichś publikacjach. 83 Dębowego nie było. - Będzie... będzie... - zapewniał ktoś od nich. Jerzy przycupnął między Górą a Irzykowskim. Starzec rozglądał się jak mały chłopiec po raz pierwszy wprowadzony do klasy. - No to co, zaczniemy? - spytał Góra. Widać było, że opóźnienie Dębowego traktował jak obrazę. W tej chwili Kolumb ruszył do drzwi. Ci z „Prawdy i Narodu” spojrzeli z jawnym oczekiwaniem i po chwili podeszli do korytarza. Jerzy ze zdumieniem ujrzał wkraczającego do pokoju, otoczonego przez nich, młodego, krępego chłopca, który błyskając w uśmiechu białymi zębami w ciemnej smagłej twarzy szedł ku Irzykowskiemu. - Dębowy - usłyszał pseudonim przecinający wątpliwość. Więc to był ów poeta, którego
katastroficzne, pełne majaczeń i melancholii wiersze tak go wzruszały? Wraz z nim wsunęła się młoda dziewczyna w zadzierzyście zgarniętej na bok szopie ciemnych włosów. Spostrzegł nagłe ożywienie Kolumba. „Aha, to ta jego Baśka.” - Zaczynamy? - Góra spojrzał pytająco na Jerzego, który poczuł w piersi przypływ ciepła. Jest tu gospodarzem: Jego sytuacja - niewyraźna, jak sądził z początku, klarowała się pomyślnie. Z kilku półsłówek kolegów Góry, którzy mówili z nim na temat wydrukowanego w „Drodze” wiersza, wnosił, że traktują go bardzo serio, widocznie pełni szacunku dla jego dywersyjnych koneksji, tak łatwo ogromniejących w ludzkiej wyobraźni. Powiedział kilka słów otwierając zebranie i oddał głos „jednemu z...” - zaciął się zresztą niezręcznie, chcąc znaleźć godne chwili określenie klerka- intelektualisty. Irzykowski zaczął czytać. Kolumb spiesznie umawiał się z Basikiem, dyktując jej swój nowy, „ostateczny i idealny”, adres. „O tchórzostwie...” przerwał mu głos czytającego. „Nie będzie żadnego tchórzostwa...” - popatrzył czule na obciśnięte żółtym swetrem ramiona Basika, na
jej skrzyżowane nogi. Spostrzegł, że patrzy na nią ten poeta... „Dębowy” - przypomniał sobie pseudonim i położył rękę na ramieniu dziewczyny. Dębowy ze zmarszczonymi brwiami, w pozornym skupieniu nad słowami starego, liczył w pamięci zgłoski zdania, które niepokoiło go obietnicą wiersza. Góra starał się słuchać, ale co chwilę odwoływał myśli, wędrujące w stronę ostatniego numeru „Prawdy” z tymi haniebnymi nacjonalistycznymi bzdurami, w które tamci uparcie opakowywali postępowe, jak oceniał, intencje. Inna rzecz, że znanemu pogłoski o zdecydowanym odrywaniu się grupy „Prawdy i Narodu” od oenerowskiego, w gruncie rzeczy, kierownictwa świadczyłyby o możliwościach jakiegoś porozumienia. Obmyślał nawet pierwszy głos w dyskusji nad odczytem starego. („Warto by go namówić, żeby dał coś do «Drogi».”) Powiedzieć wprost o potrzebie odwagi zerwania nawet z własnym środowiskiem konspiracyjnym w chwili, gdy się je zaczyna przerastać. Chyba będzie jasne, do czego zmierza... W tej chwili myśli urwały się nagle. Góra podniósłszy głowę napotkał oczy Jerzego
wpatrzone gdzieś wyżej, za okno, z wyrazem takiego natężenia, że od razu poszedł za jego 84 wzrokiem. Zamarł. Za szeroką studnią podwórza chyba gdzieś z przeciwległej klatki schodowej - przypatrywał się im wychylony niemal do pasa z okna Niemiec. Żandarm. - Bez hełmu - próbował studzić przerażenie, ale wszystko było jasne. Widocznie nie chciał, by go spostrzeżono, lub bał się, że przy wychyleniu z okna żelazny garnek runie na dno podwórza. - Proszę czytać - komenderował Jerzy. Staruszek, spostrzegłszy jakąś konsternację wśród zebranych, zrozumiał niebezpieczeństwo, ale nie skonfundował się ani na sekundę. Słowa popłynęły nawet bardziej wartko. - Wychodzić proszę parami - Jerzy pośpiesznie, ruchem głowy wyprosił Dębowego i kilku kolegów. Kolumb stał już w korytarzu przy drzwiach. Słychać było, jak szeptem poucza o rozkładzie klatki schodowej. „I proszę, denerwuję się mniej od niego” - Kolumb z triumfem obserwował objawy spłoszonego pośpiechu u redaktora „Prawdy”. - Proszę uprzejmie - otworzył przed nim drzwi.
Tak oto on, Kolumb, pokonuje przeklęte piętno rasy, tchórzliwej rasy, z której niesprawiedliwy los wywiódł jego - bojowca. Jego odwaga, która zawsze miała bolesny, polemiczny charakter, teraz triumfowała. Przeciwnikiem nie byli tamci. Przeciwnik umykał spłoszony w pierwszej parze wycofujących się konspiratorów. - Żandarmeria. - Słowo z korytarza wpadło w przerwie między słowami staruszka, który dopiero teraz zorientował się w sytuacji. - Co, czyżby kto inny miał ochotę poprowadzić seminarium z mego tematu? - zapytał poprawiając okulary. - Proszę czytać, obserwują nas - bąknął Jerzy, kierując ewakuacją lokalu. Po pięciu minutach został sam z Irzykowskim. Ujął starca pod ramię. Czuł w sobie wielką siłę. Został. Nie stchórzył ani na moment. Nie spostrzegł nawet, że poklepał po ramieniu Irzykowskiego, jak kolegę. - Idziemy - szepnął. „Właściwie, prowadząc staruszka, wyglądam lepiej niż ci młodzi wymykający się po dwóch.” Zawstydził się tej myśli. Szybko schodził w dół. Cisza. Podwórze. Nikogo. „Może za bramą?” Myślpewnik jak pchnięcie nożem. Staruszek
wepchnął rulon mocniej do kieszeni i raptem zajęczał. - Zostawiłem. - Co? - Przeczytane kartki... Cały początek... 85 - Naprzód - komenderował Jerzy. - W lewo przemknął za bramę, ku tłumowi czekającemu na kolejkę. „Może wsiąść i podjechać na pierwszy przystanek, jeszcze w obrębie miasta? myślał gorączkowo. - Może ktoś obserwuje...” Przeszli na - drugą stronę ulicy. Teraz Jerzy spojrzał na twarz towarzysza. Była zgaszona jak z bólu. - Ja wrócę - usłyszał głos starca, który patrzył lękliwie, jakby niepewny, czy nie zostanie surowo skarcony za urąganie prawidłom śmiertelnej gry. Wstyd. Jerzy czuje ogromny przypływ szacunku. Przez głowę walą myśli: „Jeśli do tej pory nie przyszli... W końcu niby jesteś młodszym kolegą tego człowieka. Piszesz...” - Proszę tu zaczekać. Jerzy biegnie z powrotem. Brama. Podwórze. Schody. Pierwsze piętro, drugie, trzecie. Przystaje nasłuchując. Na dole strzeliły drzwi. Popłoch. Nic. Cisza. Przebiegnie. Czwarte,
piąte. Teraz to najtrudniejsze: zapukać. Przykłada ucho do drzwi: cisza. Nagle aż odskoczył. Zapukał głośno, silnie. Klamka drgnęła. „Za szybko, ktoś stał za drzwiami” - przelatuje szalona, żegnająca świat myśl. W progu babcia. Jerzy wymija ją „w korytarzu, dopada do stołu. Zbiera papiery i patrzy za okno, tam vis a vis, gdzie wtedy... Zamarł. Znów mundur w oknie. Niemiec w zielonkawoszarym mundurze pocztowca wychyla się z okna, podnosi rękę. Zawieszone na niewidocznym stąd sznurku bujają suszące się skarpety. Babcia patrzy za jego wzrokiem. - Tam ich trzech mieszka stale...- wyjaśnia uspokajająco. XVIII Szli wzdłuż szyn. Wysoki, szczupły, elegancki żandarm prowadził dwóch obdartych ludzi o wyglądzie złodziei kolejowych, i to specjalistów od węgla, sądząc po ubraniach, uszarganych i brudnych. Niemiec był. brutalny, raz po raz popychał aresztowanych kolbą bergmanna. Gdy w pewnej chwili któryś z nich odwrócił się z jakimś słowem prośby, dostał kopniaka. Widać ich było wyraźnie spoza siatki wysokiego ogrodzenia, oddzielającej ślepą, bezokienną
ścianę dworcowej strażnicy kolejowej od peronów. Stało tu trzech pasażerów, zabłąkanych na mało o tej porze uczęszczanym dworcu. - Co on wyrabia, cholera? - syknął jeden na widok awantury z aresztowanymi. Nerwowo to zapinał, to odpinał guzik od płaszcza. - Uważaj, dochodzą... - mruknął drugi. Był to Czarny Olo, zmieniony, w sztywnym, nowym kapeluszu. Zrobił krok naprzód i chwyciwszy metalowy pręt, zahaczony o wieńczący ogrodzenie drut kolczasty, zaczął go ciągnąć ku sobie. Siatka, jak otwarta błyskawicznym zamkiem, usunęła się na boki. - Za mną... 86 Powoli, niespiesznie przekraczając progi kolejowych podkładów, eskortujący żandarm zbliżał się do strażnicy. Parterowy drewniany budyneczek jedynie kratami w oknie od wschodniej strony anonsował swoje niezwyczajne przeznaczenie. Tutaj drużyna bahnschutzów, jak przystało na straż kolejową w owym okresie, miała swoje podręczne więzienie. Komendant posterunku, uroczy Bebe, potrafił sprawić, że byli ludzie, którzy tej mizernej celki obawiali się stokroć gorzej niż kazamat Pawiaka.
Krążące wśród szmuglerskiego ludku opowieści mówiły już o trzydziestu śmiertelnych ofiarach Bebe, którego nazwisko - Maltz wymawiane było równie rzadko, jak, powiedzmy, mogłoby być wymawiane nazwisko filmowego gwiazdora, który od początku swej kariery występuje pod pseudonimem. Przyznać należy, że imię nadane przez nie wiedzieć kogo z ogromnego kręgu ofiar podoficera przyjęte zostało natychmiast i ostatecznie. Żandarm prowadzi obu zatrzymanych, by oddać ich „resortowe” w ręce bahnschutzów. Było już może pięćdziesiąt metrów do strażnicy, gdy gestem nakazał zejść z szyn na podwyższenie peronu. Teraz młodzikowi z lewej strony, grzebiącemu się z podejściem wyżej jak w starczym ataku podagry, pomógł uderzeniem kolby. Ten odwrócił twarz. Z wykrzywionych wściekłością ust Kolumba padło ciężkie przekleństwo. - ...Dam ci potem w mordę... - wysapał ciężko. W twarzy Zygmunta, pod zaciemniającym okapem żandarmskiego hełmu, błysnęły na sekundę zęby, odsłonięte ni to w uśmiechu, ni w nerwowym grymasie. Kolumb podtrzymał ręką wystającego spod kurtki stena i wygramolił
się wyżej. Byli na peronie, o kilkanaście metrów od progu strażnicy. Kolumb paroma długimi krokami dopędził gnającego zbyt szybko Jerzego. Obaj byli w wysmolonych kurtkach. Kolumb z gołą głową, Jerzy w łachu jakiejś czapki. Żandarm poprawił rękę na kolbie: bergmanna niósł pod pachą, niby myśliwy gotów do strzału. Eskortowani stali na progu. Rozepchnął ich, lewą ręką otwarł drzwi. - Bahnschutz Maltz! - ryknął od progu w nisko sklepiony korytarz. W drzwiach z lewej strony wyrósł mężczyzna w rozpiętym mundurze. Za otwartymi drzwiami widać było kilku „czarnych” siedzących przy śniadaniu. Jeden leżał na łóżku, wsparty na łokciu, z milczącą mandoliną pod pachą. Jerzy szarpał się z guzikami kurtki. Kolumb, wyciągając spod ubrania stena, cofnął się o krok, wpadając pod lufę pistoletu Zygmunta. „Aaa” wyło w nim coś dziwnego. Znaczyło to: za ojca, za ojca, za... Bebe okręcił się błyskawicznie na pięcie - w skoku ku stojakowi z bronią, ugiął się dziwnie i zwalił na podłogę jak strzelony w locie... Kolumb łapał wrażenia cząstkowe. Przerażenie. Dwóch dopada stojaków, wziął ich Jerzy: jeden pada na podłogę, drugi siada przy stojaku,
potem powoli chyli się w jego stronę z rękami na podłodze, jak mahometanin w czasie modłów, wreszcie skręca się i pada bokiem jak zasypiające dziecko. Po stole, potrącony kulą, toczy się blaszany kubek, kawa ścieka ze stołu („jak krew”). Śmieszny żal na widok połupanej mandoliny na łóżku. I znowu wypełnia go nie wykrzyczane wołanie triumfu: „Aaa!” Zygmunt od początku ogarniał całość sytuacji: nie puścić do bocznych drzwi, tam spała odpoczywająca nocna zmiana. Jeszcze ciął kulami po pokoju pustoszejącym z żywych, a już szamotał się z paniczną myślą: „Na nic. Tamci się spóźniają.” Liczył sekundy, wyobraźnia 87 rzucała obrazy: „Już „czarni” siedli na łóżkach, obudzeni strzelaniną. Rzucają się do stojaków. Teraz do drzwi. „A mój magazyn się kończy...” Naraz domkiem szarpnął wybuch: jeden, drugi. - Brawo, Olo! - ryczy Jerzy. Teraz dwa strzały w tamtym pokoju, jeszcze dwa. Drzwi rozwalają się, kopnięte. Na muszce trzech pistoletów staje Olo w rozpiętym płaszczu. Śmieszny, sztywny kapelusz
odsunięty z czoła. Robi ruch, jakby chciał się cofnąć - powoduje to żandarmski mundur Zygmunta. - Wszyscy? - Tak jest. - Brać karabiny. Jerzy, sprawdzaj, czy przy pasach nie wiszą kabury. Ręce latają ze zdenerwowania. Pąs broni się, twarde ł szlufki nie chcą puścić. Jerzy przewiesza kaburę razem z pasem przez ramię. W tamtym pokoiku słychać tupot butów: to ludzie Ola. - Jest cekaem! - krzyczy Olo. - Spokojnie - to głos Zygmunta. „Jak kwiczy ten ranny...” - Kończymy. Nareszcie. Biegną przez tamten pokój. Granaty potrzaskały szyby. Szkło. Krew. Ciężkie obronne granaty cięły mięso. W drzwiach staje Zygmunt. Na ulicy coś się stało? Nic, on przepuszcza kolegów. Prędzej! Półciężarówka stoi przy rozdartym siatkowym ogrodzeniu. Za nią szary opel. Przez ramię dynda Jerzemu pas z pistoletem Maltza, w lewej ręce ma karabin, w prawej swego stena. Pochyla się, by wsiąść do opla.
- Karabin oddaj do Ola, tylko prędko, bo może być kuku!- słyszy Zygmunta. Ciężarówka dygocze już na gazie. Jerzy biegnie. W tej chwili słyszy strzał. Ogląda się. Na rogu bocznej uliczki klęczy żołnierz. Jerzy upuszcza karabin. Podnosi do oka stena, w tej chwili słyszy warkot peema. To uprzedził go Kolumb albo Zygmunt. Ciężarówka rusza. Jerzy podnosi karabin. Biegnie. Dopada tylnej ściany wozu. Rzuca karabin. Wyciągnięte ręce kolegów. Któryś ciągnie go za przerzucony przez ramię pas. Już. Już. Jest w środku. Ogląda się. Z bocznej uliczki, cofając się tyłem, wyjeżdża ciężarówka Wehrmachtu, pełna żołnierzy. „Uciekłem” - szarpie go przerażenie na widok ruszającego dopiero teraz opla, którym miał wracać. Samochód rwie jak oszalały. Wpadają na gładki asfalt. Zakręt. Jeden. Drugi. Teraz jakieś strzały jak puknięcia ze straszaka. 88 - Dobra. Zygmunt rwie na Żoliborz - ocenia Czarny Olo zrzucając z siebie płaszcz. Chce cisnąć go na stertę broni. Jeśli zatrzymają ich na jakimś skrzyżowaniu, mógłby ktoś zajrzeć pod brezent budy. Inni spiesznie zapinają płaszcze, kryją steny.
To Zygmunt krzyknąwszy: ,,W lewo!” - gdy szary opel dopadł głównej ulicy prowadzącej ku Śródmieściu - zadecydował uciekać na Żoliborz, by nie tworzyć zagęszczenia na trasie ciężarówki z bronią. Za nim pykały coraz częstsze strzały. Mignęli na pełnym gazie przez objazd pod wiaduktem i już wobec bliskiego zakrętu, który miał schować ich przed oczami tych ze ścigającej ciężarówki, Kolumb na zgiętym łokciu pokazywał im „wała”, gdy wóz stęknął i zadygotał po bruku. - Guma! Trafili! Biegniemy!!! - ryknął szoferujący po Antku Nowy. Wóz stanął, aż rzuciło ich głowami o plecy szofera. Nowy na lewo. Kolumb na prawo. Zygmunt... „Gdzie Zygmunt?” - myśli Kolumb, ale biegnie do zbawczego skrzyżowania ulicy nie oglądając się. Słyszy za sobą głos Zygmunta: - Za rogiem rzuć łacha do bramy! - Tupoczą za nim ciężkie żandarmskie buty kolegi. „Zaraz mnie weźmie, przecież on świetnie biega.” Serce mu wali. „Aha, rzucić łacha, ma rację. Tamci może stracą głowę widząc przed sobą człowieka inaczej ubranego...” Słyszy nad głową świst kuli.
Już. W biegu szarpie się z kurtką. „Cholera. Spieprzyłem! - Cisnął za siebie na środek ulicy. Zobaczą, i na nic przebieranie.” Przez ułamek sekundy słyszy w sobie głos: „Wróć”, ale buty Zygmunta coraz- bliżej. „Przecież on biegał przed wojną na osiemset metrów... A gdzie szofer?” W lewo. Ogląda się. Zygmunt biegnie drugim chodnikiem. „Boże! Przecież mam na wierzchu stena!” - olśniewa go myśl na widok Zygmuntowego bergmanna. Byle do rogu. W pewnej chwili słyszy za sobą szybki jazgot peema. Zmusił się do obejrzenia. Na rogu ulicy stoi żandarm. To nie Zygmunt. Zygmunt jest na lewym chodniku, teraz biegnie ku niemu przez jezdnię, na wprost. „Co on robi? Po co?” Strzały milkną. Kolumb nie wie, że mózg Zygmunta pracuje spokojnie jak przy maturalnym zadaniu z matematyki. Tamten żandarm nic nie wie. Widzi uciekającego przodem cywila, za nim zapewne ścigającego go - swego kolegę w mundurze. Zygmunt, przebiegając na drugą stronę, zasłania Kolumba przed strzałem. Oczywiście, tamten się nabrał. Pistolet maszynowy
milknie. Ale jedno i drugie puknięcie z karabinu. To ciężarówka. Są już w dzielnicy zahaczającej o maleńkie działki, na których pełno budek kleconych z desek. Zygmunt przełazi przez druty. Kątem oka widzi z przerażeniem, że ogłupiały Kolumb przebiega na drugą stronę ulicy, gdzie stoi wysoki, nie do przebycia, drewniany płot. Nie wie, co się dzieje w głowie Kolumba. W chwili gdy ujrzał żandarma, gdy poczuł nad głową sypiący się o mur ścieg kuł, gdy usłyszał jeszcze dwa gwizdy kuł karabinowych z ciężarówki - poczuł, że to koniec. A za 89 rogiem, niedostrzegalny dla Zygmunta - czarny kot. „Odpukaj” - zahuczało coś w myśli. Stuknął palcem w zimną kolbę stena. „Żelazo” ostrzegła go oszalała myśl i Kolumb, tracąc cenne metry, przebiegł w poprzek ulicę do wysokiego - ach, jak wysokiego! - płotu. Stuknął w biegu trzy razy, kula odwaliła mu pod ręką wąską szczapę. Obejrzał się. Zza rogu wyłoniła się ciężarówka. Co gorsza, dwaj żołnierze zeskoczyli z platformy i uklękli już z tyłu za gnającym wozem. „Po mnie” - ocenił długość ciągnącego się wzdłuż ulicy płotu i nagle, bez żadnej myśli, że
porywa się na rzecz niemożliwą, w momencie gdy wręcz poczuł, jak palec szkopa na cynglu wyczuwa pierwszy opór - wyskoczył w górę. Usłyszał wystrzał, gdy ręką - jedną! - wyczuł już brzeg płotu. Szerokim zamachem drugiej wyzwolił ją od ciężaru peema. Steń wysokim łukiem poleciał za płot. Druga dłoń miała deskę! Podciągnął się rzutem ciała i był z drugiej strony, na placu rozpoczętej budowy. Peem, gdzie peem? Klęknął macając rękami po pustym piachu jak ślepy. Jest! Spostrzegł broń o dziesięć metrów przed sobą. Poderwał się z klęczek, złapał stena. Biegnąc ku przeciwległej ścianie ogrodzenia spostrzegł, że zgubił magazynek. Zapasowy został w łachu. Był bezbronny. Dobiegł do płotu, skoczył raz, drugi. Nie miał się o co zaczepić. Usłyszał pisk hamowanego wozu. „Boże! Boże...” Jak obłąkany pobiegł wzdłuż wysokiego parkanu. „Drabina” - jęczała jedna myśl. „Oni też nie przejdą” - uspokoiła druga. „Ależ podsadzi jeden drugiego!” - krzyczała pierwsza. Rzucił się ramieniem na płot. Deska ani drgnęła. Był w klamce. Pobiegł naprzód. I nagle krew odpłynęła mu z serca.
Szpara. Wsunął rękę. Głowa. Ramię. Boże! Zaplątał mu się sten. Cofnął ramię. Czuł, jak ciało mu cierpnie. „Celują we mnie” - tłumaczył sobie ten dreszcz. Ręka z peemem. Głowa. Ramię. Już! Jest na spokojnej willowej ulicy. Biegnie. Raptem widzi, że jakiś pan, kroczący spokojnie przeciwległym chodnikiem, zaczyna na jego widok uciekać. „Sten” - ostrzega go myśl. Biegnąc zdejmuje marynarkę. Narzuca na swoje żelazne brzemię. Zakręt. „Już tu. Teraz” - łomoczą myśli. Naciska furtkę. Zamknięta. „Zaraz. Spokój” - hamuje drżące nogi, bo widzi, jak młoda kobieta kieruje się spiesznie ku furtce. Widocznie słyszała strzały, chce pomóc. Kobieta jest już blisko. 90 - Prędko, proszę pani - szepce Kolumb, mimo że ona tego jeszcze nie słyszy. Raptem rękę kobiety chwyta jakaś dziewczynka i trzyma się jej kurczowo. Ryczy. Matka chce się oswobodzić. - Nie dam. Nie dam! - dziecko drze się przeraźliwie i tupie nogami. - Zabiją cię, mamusiu! -
krzyczy. „Boże, jak ona krzyczy. Chyba słyszą aż tam.” Gdzieś zahuczał motor ciężarówki. Kolumb znów biegnie ulicą. Wreszcie otwarta furtka. Wchodzi, całą siłą woli zmuszając się do zwolnienia kroków. Idzie bezgłośnie miękką aleją. Drzwi domu otwarte. W głębi ogrodu ktoś pochyla grzbiet nad grządką. Kolumb waha się przez sekundę i ostrożnie, jak złodziej, wchodzi do środka. Pierwsze uchylone drzwi prowadzą do piwnicy. Kolumb schodzi na palcach w dół. Za chwilę siedzi na kupie węgla i szybko, ze świstem oddycha. Wydaje mu się, że jego oddech rozsadzi ściany piwnicy, że słychać go aż na ulicy, wszędzie. Powoli uspokaja się. Ostrożnie, by nie zrobić hałasu, odsuwa bryłę węgla, drugą, trzecią. W szparę wkłada owinięty w marynarkę pistolet. Jest przytomny. Jest całkiem przytomny. Pamięta, że w tej marynarce - charakterystycznej, w szeroką kratę- widzieli go uciekającego... O dziesiątej - w trzy godziny po akcji - wszyscy, poza. Zygmuntem, byli, na punkcie.- Na wchodzącego Kolumba rzucił się Jerzy. - Co? - No, jestem. - A Zygmunt?.
Kolumb rozejrzał się uważnie, jakby szukał go wśród obecnych. - Skręcił w ogródki, ale oni poszli za, mną. Dajcie jakiś sweter - zwrócił się do Ola, w którego mieszkaniu się zebrali. : - Leciałeś tak przez miasto? - Nie bój się nic, gorzej, że klamoty zostawiłem w piwnicy. - U kogo? - A cholera wie u kogo. Adres pamiętam. Steń był bez magazynka. I marynarka. Ale nie wytrzymał długo z tym chłodnym cykaniem po zdaniu. W chwilę potem siedział z rękami uwięzionymi w rękawach swetra - nie miał czasu, by przełożyć go przez głowę: mówił. Gdy skończył, Olo podszedł do aparatu. 91 - Dzwonię do granatowych, może jest Osiecki wymienił nazwisko należącego do organizacji policjanta. - I co? - Niech bierze motocykl- i jedzie na ten twój adres. Wejdzie do piwnicy i zabierze. Już on tam będzie wiedział, jak to zrobić... No, ale ty miałeś boja, bracie, co? Przyznaj się. Osiecki był na posterunku.
- Zajdę na chwilę do niego i wracam - rzucił Olo. Wszyscy milczeli. Krzątanina zastępcy Zygmunta raziła jak gospodarowanie w rzeczach nieboszczyka- . - Nie mogłem już wracać od ciężarówki do opla bąknął szeptem Jerzy, jakby tłumacząc się. - A szkoda, mieliby szkopy do kogo prać! wzruszył ramionami Kolumb. Nie był pewny, czy dobrze zrobił z tym swoim rozpylaczem. Wzdrygnął się jakby go przebiegł prąd. „Czy wytrzymałem? Czy wytrzymałem nerwowo?” : W opętanych myślach o odwadze był skrajnym rasistą. Tchórzostwo stało się dla niego synonimem t e g o. Siedzieli wszyscy w milczeniu, na wprost otwartych drzwi korytarza. W pewnej chwili Jerzy spostrzegł na twarzy Kolumba najpierw nieśmiały, potem jawny, szczęśliwy uśmiech. Teraz i on usłyszał: ktoś piął się po schodach, stąpając charakterystycznie na co drugi stopień. Zygmunt nigdy inaczej nie chodził. Jerzy pierwszy był u drzwi. Uchylił je w momencie, gdy jakiś czternastoletni może chłopak, z porcją przydziałowego razowca na wyciągniętej ręce, wchodził na półpiętro. Jerzy cicho zamknął drzwi. Gdy się obrócił, ujrzał plecy stojącego przy oknie Kolumba i
blade twarze obu pozostałych kolegów. Nowy, szofer, który pierwszy był na punkcie, drżącymi rękami zapalał papierosa. - Przestań pukać w szybę, do cholery! - wybuchnął Jerzy. Kolumb wzruszył ramionami. Nie odwrócił się nawet, ale opuścił rękę. Siedzieli w milczeniu. Powoli przestawali uważać na schody. - Wraca Czarny - ostrzegł ponuro Kolumb przed daremną radością. - Pusty - dorzucił wzruszając ramionami. - Wygląda na to, że z tym Osieckim nic nie wyszło... Olo był blady. - Mało brakowało, byśmy wsypali Osieckiego. Rozpylacz wsiąkł. W tym twoim domku kociołek... - Jak to? - A tak. Wszyscy aresztowani. Pojechali na Szucha. Jakiś emeryt z żoną i córką. Jej mąż był w pracy. Pewnie już i jego wzięli... Skąd wiem? Osiecki miałby czapę jak nic, tylko że to przytomniak niepowszedni. Wlazł prosto na nich, oni „Hände hoch!”, a on im bije w dach i 92 melduje, że przybywa z komisariatu, bo ktoś dzwonił, że tu ktoś, jakiś mężczyzna, do piwnicy
wrzucił podrzutka... Zaczęli się śmiać. Wyciągnęli, bracie, twego stena. „Podrzutek!” Cha! cha! cha! - I co, nawet go nie zatrzymali? - spytał któryś z odcieniem podejrzliwości. - Osiecki jest absolutnie równy - przeciął Olo i sam zaczął się gryźć myślą, że właściwie sprawa jest mętna. - On poza tym podjechał dalej i obejrzał ten wasz samochód - Podobno ostro postrzelany... W tej chwili Olo Zamilkł: pod drzwi ktoś podchodził. Stanął. Spojrzeli po sobie wstrzymując oddech. Wstydzili się własnych oczu. Trzy krótkie dzwonki. Olo szamocze się z zamkiem. Wchodzi Zygmunt. Jest w swoim eleganckim garniturze. Jednym rzutem oka ocenia, że są wszyscy. - Dzień dobry panom, trochę się spóźniłem, co? Raptem otwartą dłonią wali w plecy Czarnego Ola. Rzucają się teraz na niego. Witają się sami między sobą, ściskają sobie ręce ci, co od godziny siedzieli tu razem. - Wszyscy! - Spóźniłem się nieco, ale skopałem z pół morgi czyjejś działki... - relacjonuje Zygmunt. Rwałem tymi ogródkami na przełaj, aż gdzieś nad Wisłę. Ale i tak, kiedy wychyliłem się z
jakiejś kukurydzy, widzę żandarma z rękami do góry - sprawdza go patrol. Co, do cholery? Oj, myślę sobie, już mój kostiumik napędza strachu: pokapowali, że w zamachu brał udział ktoś w mundurze. Cofnąłem się w kukurydzę... Kolumb słucha uważnie, ale już teraz pamięta, że o dwunastej umówił się w swoim nowym mieszkaniu z Basikiem. Serce zaczyna mu bić jak wówczas, w ucieczce. Wraca myślami do relacji Zygmunta. „Mów prędzej!” - popędza go w myślach. - ...Wyłamałem skobelek takiej ogrodowej budy. Oj, jak mi się chciało tam schować, bracie, za takie taczki, stały na sztorc, ale myślę: skobel wyłamany na drzwiach, spostrzegą, i bieda. No i widzę wtedy spodnie, taki łach, i fartuch granatowy, jak ekspedienta. Ja ci w te spodnie, za motykę i do kartofli... A już było słychać, jak idą... Miałem szczęście, ten, cholera, działkarz nakopał wczoraj trochę kartofli i nie zabrał. Czort wie, może go kolka sparła? Przeszli koło mnie sztrajfą, jeden skręca ku mnie, a drugi Los, los - i pokazuje .na te nakopano kartofle. No i prawda, że tego byś i za godzinę nie nakopał, a to może było pięć minut, a może i nie... A ty? - Zygmunt zwrócił się do Kolumba.
- Straciłem rozpylacz - walnął Kolumb na początek. Sprawozdanie przerywał mu Olo rewelacjami Osieckiego - wyraźnie chciał się pochwalić własną zapobiegliwością. Zygmunt słuchał uważnie. Kolumb mówił zwięźle, skrótami. Kończył chwaląc w myślach Zygmunta, który trzymał już w ręku swoją kennkartę, wyjętą z szuflady Olowego biurka. Oczywiście, jako ,,żandarm”, swój autentyczny dowód pozostawił na miejscu. Tak samo zresztą obaj „kolejowi złodzieje”. Z pliku legitymacji, którymi bawi się Zygmunt, reszta należy do Ola i jego grupy z ciężarówki. Ci przed wyjściem zamienili swoje dowody na „lipne”, z całkowicie fałszywymi adresami. Gdy taka kennkarta dostała się w ręce Niemców, nikt z rodziny, współlokatorów lub kolegów na tym nie cierpiał. 93 „Muszę zaraz iść - ponaglał się w myślach Kolumb. - Może zresztą i inni się ruszą, gdy tylko uporządkują dokumenty. Basik może już czeka.” Poza tym miał ochotę, jak i po innych udanych akcjach, wejść do pobliskiego sklepu cukierniczego na dwa ciastka. Ukrywał przed kolegami swoją niemęską pasję do słodyczy i folgował jej tylko z okazji udzielanej sobie nagrody. Dziś było za co.
Zygmunt rozdał kennkarty. - A moja? - spytał Kolumb i nagle serce skoczyło mu do gardła. Zygmunt wyciągnął szufladę. - Twoja? - Zygmunt wyciągnął szufladę. Była pusta. Kolumb wstał i z głupim uśmiechem na bladej śmiertelnie twarzy sięgnął do kieszeni spodni. - Przecież przypominałem, żeby zostawić - bąknął Zygmunt obserwując go spod oka. Kolumb nabrał pajacykowatej szybkości ruchów. Wstrząsnął kieszeniami spodni, odsunął Jerzemu rękaw na przegubie, spojrzał na zegarek. - Muszą iść - wyszeptał i złapał się za głowę. Teraz pamiętał. Wkładając brudną, wylataną kurtkę, w której miał być eskortowany przez Zygmunta, stwierdził, że w marynarce będzie mu pod nią za ciasno i sten będzie się wyraźnie odciskał spod łachów. Rzucił marynarkę, w kieszeni miał dowód („ż nowym adresem! Boże, Basik!”), i gdy inni jeszcze składali dokumenty, bąknął, że on już gotów. Potem zamienił kurtkę z Jerzym, na którego była za obszerna, i stwierdziwszy, że .teraz ma luz aż za wielki, włożył z powrotem marynarkę, zapominając wyjąć dowód.
- Muszę iść - zrobił krok ku drzwiom.- .Tam ktoś ma.. przyjść, jestem zameldowany na nowy adres...- trząsł nim dreszcz. - No, no - uspokajał go Zygmunt. ,,I scyzoryk przepadł” - podsumowały rozżalone myśli Kolumba w chwili, gdy wstyd .wypłoszył strach o Basika. - Ty się nie ruszysz bez, papierów - wzruszył ramionami szef. - Ja mogę iść... - Jerzy uśmiechnął się uspokajająco do kolegi. - A kto tam ma przyjść? - Moja dziewczyna - bąknął Kolumb. Wyglądał zabawnie. Nikt się nie uśmiechnął. Nagle rzucił się do aparatu. Nerwowo kręcił numer. Pomylił. Długo nie było sygnału. Kręcił. - Halo, czy jest Basia? Odłożył słuchawkę, otarł czoło. - Już wyszła z domu. 94 XIX Gabinet był wspaniały: eleganckie duże biurko na środku grubego dywanu. Cztery klubowe fotele przy niskim stoliku w lewym rogu pokoju, maleńki stolik z otwartą maszyną do pisania w prawym. Na ścianach reprodukcje. Na biurku... Tak, na biurku leży jej paczka z egzemplarzami „Prawdy i Narodu”.
„O masową kulturę plastyczną” - przypomniał się jej tytuł jakiegoś artykułu z nie przeczytanego jeszcze numeru. Spiesznie przeniosła wzrok z biurka na ściany. „Co to za malarz?” - zadawała sobie uparcie pytanie, lecz ani jedna poza tą myśl nie dawała jej się podporządkować. Co dziwniejsze, żadna nie dawała się oddzielić, wszystkie tonęły w jakimś szumie w uszach i łomotaninie dochodzącej gdzieś ze środka ciała. „Serce tak łupie” pomyślała nagle konkretnie i zaciśnięte kurczowo szczęki rozluźniły się na sekundę, jakby gotowe przypuścić na twarz jakiś pobłażliwy półuśmieszek. W tej chwili spostrzegła uchylone drzwi na prawo. Gołe, zawalane w paru miejscach ściany, zlew. „Jak u matki w kuchni” znowu czytelna myśl, teraz zdejmująca przerażeniem i tęsknotą. Drgnęła. Za biurkiem stał młody oficer gestapo. „Skąd się wziął?... Ale tu gruby dywan... Musiał... musiał wejść z tych trzecich drzwi... O Boże!” - Gdzie jest teraz Stanisław Skiernik? - usłyszała cicho wypowiedziane słowa. Wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w człowieka w gestapowskim mundurze, który wymówił nazwisko Kolumba.
„On żyje, nie mają go - olśniła ją pociecha. - Co mówić? A może najłatwiej milczeć?” W tej chwili otrzymała uderzenie w twarz. Bił zewnętrzną stroną dłoni, zaciśnięte w pięść stawy kościstych palców uderzyły jak kamień. Zasłoniła się ręką, bardziej jeszcze zdumiona nagłością ataku niż przerażona, i w tej chwili otrzymała drugi cios z drugiej strony. - Rozbierz się. - Patrzyła nie rozumiejąc. Krzyknął coś po niemiecku. Weszło ich trzech. Któryś obalił ją kopniakiem. Zdarto z niej wszystko. Dopiero teraz odczuła, że to, co nazywała nienawiścią, było jakimś niewyraźnym echem przeraźliwego, odbierającego oddech uczucia. Jakiś gruby podoficer przeszukiwał dokładnie jej ubranie. - Co nam powiesz o Stanisławie Skierniku? usłyszała jego imię i dopiero w tej chwili, w tej sekundzie, szarpnął nią przerażający wstyd. Stała naga wobec tych czterech mężczyzn. „Nie wiedzą o nim nic, nic, nic...” - szeptały myśli, gdy w środku skręcał ją wstyd. Milczała. Oficer skiną głową. Gruby, cisnąwszy jej ubranie na fotel, popchnął ją w kierunku uchylonych drzwi sąsiedniego pokoju. Betonowa podłoga przejęła mrozem bose nogi. W
kącie pokoju leżały gumowe pałki, baty ukręcone z grubego kabla, z ołowianymi kulkami na końcu, kije, cienkie trzcinki. Odwróciła wzrok. Teraz patrzy na zwyczajny kran i zlew... Wkrótce widok ten będzie bardziej przerażający niż cała narzędziownia batożenia, ale teraz uspokaja... Pod ścianą coś, jakby gimnastyczny koziołek, podłużna belka na dwóch skrzyżowanych nogach. 95 - Mów... Gestapowiec siedzi przy maszynie. I w tym pokoju jest maszyna. Baśka wciąż jeszcze ze wstydu nie może się bać. Wstyd zagłusza wszystko. Milczy. Ten od maszyny robi ruch głową, jakby czemuś potakiwał, i nagle dziewczyna traci oddech. Skoczyli .do niej równocześnie we trzech. Cisnęli w kąt pokoju. Upadła ciężko, uderzając głową o kant belki stanowiącej podstawę kozła. Kopali po głowie, po piersiach. Brzuch! Brzuch! Nagle wyzwolony ze wstydu umysł zaczął pracować. „Trzeba mówić. Mówić byle co, przestaną.” Chciała krzyknąć, ale brak oddechu. Złapie powietrze. Teraz. Zabełkotała coś zgrubiałymi wargami. Spokój. Nie biją.
- Będziesz mówić? No, widzisz. Masz... - coś pada obok niej na ziemię. Baśka, siedząc, niewyraźnymi rękami, które są chyba dłuższe, niż były (jakby na tamtych nie starczyło miejsca do bólu), wciąga na siebie ubranie... Już klęczy na podłodze. Jeden pomaga jej wstać. ,,Teraz tylko mówić! Byle co. Długo mówić!” - Mów od początku... Kiedy się urodziłaś... Życiorys!- żąda ten od maszyny. Po kilku zdaniach Baśka wstaje. Urodziła się... Szkoła... „Przecież nie miałam jeszcze życia” - poraża ją myśl, że to już w ogóle koniec, i przerażenie podnosi jej włosy na głowie. Na szczęście, w tej chwili w progu staje tamten wysoki oficer. - Kto ci to zrobił, maleńka? - rzuca patrząc na ogromny, rozpływający się na policzek siniec, wypuczony na miejscu niewidocznego pod opuchlizną oka. Radosny chóralny rechot. „Kolumb, Kolumb, Kolumb” - modli się bezsensownie Baśka. Modli się, żeby nie płakać. Odwraca się bokiem do tamtego, ale on i tak widzi, jak spod sinej masy ciała wypływa łza jedna, druga... Oficer zagląda przez ramię siedzącego przy maszynie. Czyta jakoś długo trzy cienkie rządki
liter. „Mówić, mówić... Zęby tam było więcej” - rzęzi strach, ale Baśka milczy. - Powiedz, czy znasz Stanisława Skiernika? Przerażona i zbita tak boleśnie, niepewna, czy wytrwa, dziewczyna odczuwa nagle, że imię Stacha utwierdza ją w oporze. I nagle z ust gestapowca odbiera tylko radość istnienia Stacha. Prawie jakby o nim rozmawiała... - Pokaż ręce... - To ten gruby. Wyciąga, nie wiedząc po co. Już ma kajdanki. - Siadaj. 96 Rozgląda się za krzesłem i dopiero pchnięta w twarz siada bezwładnie na podłodze. A krzesło już niosą... I drugie. Gruby podciąga jej kolana pod brodę, skute ręce wyciąga dalej - za kolana, pod którymi przeciąga jakiś drążek. Podnoszą. Drąg jest wsparty o dwa krzesła. Głowa zwisa ku ziemi. Jest nad szerokim zlewem... Gruby trzyma w ręce jakiś pas. Jedno widzące oko... Baśka czuje, że z prawej strony też... Wykręca głowę i widzi tego od maszyny z żelazną chyba linką, grubości palca. - No, mów. - Mówisz?
- Schlagen - słyszy głos od drzwi. Pierwsze niemieckie słowo... Pas i to przerażające drugie coś - opada. Ból. „Muszę krzyczeć... - myśli słysząc krzyk. - To ja...” Ale krzyk pobudza tylko tamtych. Nagle na twarz leci coś... Biją... Na twarz leje się woda z szerokiego jak prysznic kranu. Już nie rozróżnia bólu, braku powietrza, siebie - od tego zła, co jest w jej ciele, wszędzie... Strumienie wody zalewają usta, nos... Oddychać... Dusi się... tonie... Ach, to trwa... Krzyk zalewa woda. - Powiem... Baśka słyszy jakiś bełkot. „To ja chcę mówić” przeraża ją myśl i nagle olśniewająca radość: - „Nie mogę, nie umiem mówić...” - No? I momentalnie woda zalewa twarz. Teraz słyszy uderzenia. Bije tylko jeden. Baśka wykręca rozpaczliwie twarz na bok, otwiera oko: gruby zdejmuje frencz. Teraz on bierze linkę. „Jeszcze jedno uderzenie, a powiem - przeraża się siebie. - Co mam powiedzieć? Kolumb, Kolumb” - modli się półprzytomnie i dopiero jego imię otwiera świadomość: „Mam powiedzieć o nim”. Gdyby miała siły, toby się uśmiechnęła z politowaniem nad sobą. To ona
myślała, że powie? Po prostu zapomniała, czego od niej chcą... Ból jest ponad siły. Wykręcić głowę. Uciec spod strumienia wody. Odetchnąć... Teraz któryś chwyta za włosy. - Tak nie można... - słyszy wypowiedzianą uprzejmie, zgorszoną uwagę. Razy nie ustają. Woda. Woda. „Boże, Boże” - zapomniała chyba imienia Kolumba, skoro modli się już zwyczajnie. Krzyk. „Kto tak?... To ja...” - Nagle chwila jasności: „Nie mają Kolumba i nigdy go nie dostaną.” Ta jedna myśl chyba oddzieliła się od ciała, taka jest lekka i dobra. - Powiesz? Ale biją bez przerwy. Jak skinąć głową, że powie, skoro za włosy ciągnie ją któryś od tyłu, a twarz zalewa woda? Teraz biją chyba i po rękach. Myśl nie może ogarnąć całego ogromnego ciała złożonego z bólu. Z tylu bólów. Przestali. - Nie wiem... - To ona powiedziała? 97 Tak. Uderzenia jak cepy, na grzbiet, ręce, nogi, napięte nogi... Żeby można krzyczeć poprzez te strumienie wody, żeby móc... Baśka ocknęła się. Gestapowiec trzyma ją za włosy i huśta na drążku. Gorąca woda wypływa
z uszu. Zdejmują z kołka. Wyjmują kołek. Rozpinają kajdanki. Nie, chyba nie zdjęli, bo nogi wyciągnięte ku górze nie mogą opaść na podłogę... Ale jednak jedno oko widzi leżący bokiem na podłodze drąg. Nagle ciało zaczyna drżeć. Pokrwawione ręce sterczą i drżą, trzęsą się, jakby chciała coś pokazywać i cofała się. Chce i cofa się. „Jak wyjdę, będą miała dziecko ż Kolumbem” nagła myśl i. zaraz przerażenie, że zwariowała. „Przecież mnie nie zabili, a Kolumba nigdy nie dostaną” - pociesza się trzeźwo. Strasznie zimno. Widzi, jak szarpią się ręce i nogi wykonując jakieś rzuty. „Czy ja płaczę?” - zdumiała się, gdy zauważyła, że całe ciało wykonuje jakieś nerwowe podrzuty, jakby bezgłośnie łkało. Mięśnie kurczyły się gwałtownie, to znów rozluźniały, drgając bez przerwy, jak w epileptycznym ataku. Nagle naszło ją olśnienie. Boże, czemuż nie przyszło jej to wcześniej do głowy! Powiedzieć im, że nie zna żadnego Stanisława Skiernika... Usłyszała nad sobą - właśnie nad sobą - kroki. Instynktownie przymknęła jedyne widzące
oko. Drgawki przeszkadzały, ale jak mogła, udawała omdlenie. Dopiero doświadczenie nasunęło jej ten najprostszy sposób, przynoszący ulgę - na sekundy czy minuty, ale ulgę. Nagłym wstrząsem, przyjęła chlust zimnej wody, wylanej chyba z całego wiadra, na twarz, piersi, brzuch. Przez półprzymkniętą powiekę ujrzała ogromny podkuty but zmierzający w stronę jej głowy. Odruchowo odwróciła twarz do podłogi. Usłyszała śmiech. W sekundę była na nogach. W sąsiednim pokoju oficer gestapo stał za swoim ogromnym biurkiem. - Będziesz mówić? Skinęła głową. - No. - Ja nie znam żadnego Stanisława Skiernicha umyślnie przekręciła nazwisko. „Wierzą...” powtarza w niej jakaś desperacka nadzieja. Oficer cmoknął wargami. Aha. Spoza biurka wychodzi ogromny pies. Wilczur patrzy na nią uważnie, kołysze z wolna ogonem. - Będziesz mówić? - Tak. - Po coś tam przyszła? Skąd to masz? - Oficer kładzie rękę na pliku leżących na biurku
gazetek. - Widzisz, a o to wcale się nie pytamy. Powiesz, gdzie jest Skiernik, i będziesz wolna... 98 - Kiedy ja... - nie dokończyła zdania wpatrując się rozszerzonymi oczyma w żółte ślepia poszczutego na nią w tej chwili zwierza. Ale pies obwąchuje jej drętwe spuszczone ręce i nie rusza. - Uderz go - słyszy cichy głos gestapowca. - No, uderz go! - powtarza głośniej. Ale dziewczyna wie, czego tamten chce, nie ma zresztą siły podnieść ręki. Teraz ręce zaczynają dopiero naprawdę boleć. „A mówił, że mam ładne palce” - przemyka myśl gdy swoim jednym okiem patrzy na coś sinego, zwisającego przed mordą psa. Gestapowiec szczuje psa, ale wilk nie chce atakować stojącej bez ruchu. „Śmierdzę trupem...” - Będziesz mówić? Nie nalegając dłużej gestapowiec bije ją w twarz. Z drugiej strony. Jeszcze raz. Baśka podnosi powoli ciężką rękę, by się zasłonić, paraliżuje ją ból - to pies: o to chodziło tamtemu. Za chwilę ciska ją o ścianę nagłe uderzenie w tył głowy. Już nie wie, kto bije. Zasłania się
poszarpaną przez psa ręką. Kopniak. Baśka osuwa się wzdłuż ściany. Jak przez watę w uszach słyszy nabrzmiały krzyk dotychczas cichego oficera. „Co się stało?... Aha, trzeba mówić. Trzeba powiedzieć: «Nie znam»” - nakazuje skutym niemocą wargom. Teraz słuch oddziela się z ulgą od umęczonego ciała. Czuje, jak podnoszą ją w powietrze, a myśl tłumaczy szybkie niemieckie słowa. Oficer wymyśla tamtym za jakąś poplamioną ścianę. To widocznie ona padając pokrwawioną głową... Wloką znów na kamienną podłogę. Kopią. Traci przytomność pod depczącymi ją butami. Ocknęła się pod strumieniem wody. Jest już skuta. Pod kolana zakładają jej drąg. - Nie, nie... - szepce oszalała ze strachu i oko wyłazi jej z orbity na widok kranu, pod którym ustawiają znów dwa krzesła. Nie wie, że duszenie się wodą będzie wspominać jak ulgę i nadzieję. Pod zlewem stoją dwie pękate bańki - to terpentyna i amoniak... Ale na razie jeszcze nic. Tylko biją. Pasy. Obolałe ciało reaguje na ból jeszcze silniej. „Czy do bólu nie można się przyzwyczaić?” - Powiem - skomlę wiedząc, że nie powie. Ale i oni już wiedzą. Gruby odkłada pas, pochyla się nad bańką.
W celi znalazła się po kilku godzinach. Siedząca tam stara kobieta, która niejedno już w więzieniu widziała, rozpłakała się nad tym ciałem wylewającym się granatowymi opuchliznami z czarnej teraz sukienki, nad rękami bezwładnymi od wielogodzinnego wiszenia. Kiedy otworzyła jej usta, by wlać trochę wody, upuściła głowę zmaltretowanej z kolan na podłogę. Całe wnętrze ust, przełyk popalone były amoniakiem czy terpentyną... 99 Nieprzytomna coś szeptała. Stara pochyliła się nisko, sądząc, że tamta ma jakieś życzenie, i usłyszała niezrozumiałe słowo: - Skiernich... - szept gasł i wracał: nawet nieprzytomna wzywała go na pomoc nazwiskiem przekręconym, chroniąc go tym naiwnie i uparcie... XX Już pierwsze kontakty między ludźmi z „Drogi” a tymi z „Prawdy i Narodu” wykazały, że nie byli sobie tak dalecy, jak decydować by mogły o tym pozory - szyldy ideowe patronujących obu redakcjom środowisk. Ogromna dysputa światopoglądowa, w jaką przerodziło się ich drugie spotkanie po niefortunnym odczycie O tchórzostwie, wykazała, że warto się
dogadywać. Któryś z kolegów poety Dębowego wystąpił nawet z teorią, że solidarny ruch młodości ma się wznieść ponad przegrody ideowe, zostawiając poza sobą klasowe różnice i konflikty. „Gerontokracja” (taki ukuł termin na określenie swej teorii o potrzebie rządów młodości) miała więc tworzyć nową erę w losach „bezdziejowej” Polski. Inny z nich, szatynek o drapieżnym, jastrzębim profilku, już na drugim spotkaniu pragnął pojednać praktycznie oba zespoły i w przerwie W dyskusji wcisnął Jerzemu swój wielostronicowy poemat do wydrukowania w „Drodze”. Sytuacja Jerzego na tych zebraniach była nieco dziwna. Prawie przygarnięty przez „Drogę”, był w pewnej autonomii - choćby jako inicjator owych spotkań i gospodarz lokalu. Stworzyło to u tych z „Prawdy i Narodu” niejakie różnice w ocenie jego stanowiska, które raczej przeceniali. W każdym razie, zapoznawszy się nocą z poetyckim elaboratem jastrzębiego nosa, doszedł Jerzy do niezwykle wysokiej oceny własnej twórczości. Potrzebował tych spotkań i dyskusji jak odpoczynku po pracowitej bezmyślności swojej codziennej „wojskówki”. Zatrudniony ostatnio na wykładach podchorążówki (technika
walki ulicznej, minerka), z tym większą energią poszukiwał okazji do wymiany myśli. Kłócili się o wszystko, pozostawiając tylko - i ci „czerwieniejący” z „Drogi”, i „oeneryzujący” z „Prawdy i Narodu” - jeden największy dogmat: siłę, moc państwa, o które walczyli. Jerzy przebył drogę od swoistego anarchizmu do tej właśnie postawy nieomal niepostrzeżenie po}(]( przez tysiączne drobne i wielkie upokorzenia narodowej dumy. Niezależnie od solidarności, której po ostatnim zebraniu nie mogli już zwać gerontokratyczną, obie grupy młodych „intelektualistów” szykowały się do decydującej rozprawy. Należało w końcu ustalić, przy kim jest prawda. Termin „gerontokracja” załamał się z trzaskiem. Użyto go parokrotnie w dyskusji z Irzykowskim, zaproszonym dla dokończenia odczytu O tchórzostwie. Stary, usłyszawszy to pojęcie w ich zastosowaniu, milczał długo. Po jakimś czasie zapytał szeptem Jerzego: „Widocznie grozi mi gerontyzm, co jak wiadomo, oznacza z grecka umysłową niemoc starczą, ale zupełnie nie mogę się zorientować, cóż wy rozumiecie przez ową «gerontokrację»?”
Jerzy spostrzegł, że jego językowa ignorancja nie jest w tym środowisku wyjątkiem. Autor pojęcia postawił ich w idiotycznej sytuacji. Jerzy nie ważył się bąknąć o potwornym lapsusie, który kazał im pojęciem brzmiącym dzielnie, a oznaczającym po prostu „rządy starców” ochrzcić światoburczo głoszone przez nich prawa młodości do władzy. Odburknął coś staremu, a potem, gdy zostali sami, wydał na hańbę „autora”. Drobny epizod nie odebrał żaru dyskusji zasadniczej. Dla wszystkich było jasne, że ciężar gatunkowy sporów ideologicznych wymaga pewnego wyklarowania, że potrzebny jest sprawdzian, kto jest bliżej racji. Sytuacja wymagała decyzji, które ze środowisk lepiej potrafi realizować postulat wyzwolenia utajonej w narodzie „woli mocy”, które szybciej 100 poprowadzić go zdoła w ciężki bój z narodowym losem o wydarcie się z „opłotków bezdziejowości”. Nareszcie ustalono termin decydującego spotkania zespołów „Drogi” i „Prawdy i Narodu”. Jerzy po opublikowaniu pierwszego wiersza miał zapewnione miejsce w zespole „Drogi”.
Sytuacja „Drogi” była zresztą niewyraźna do tego stopnia, że Góra zaproponował mu cichcem, by „pożyczył” mu jeszcze paru kolegów. „«Pożyczyć»... - zastanawiał się Jerzy. - Kolumb, oczywiście, odpada.” ... Nie chciał, nie umiał myśleć o jego dramacie. Zdawało mu się, że wszelkie współczucie dla kolegi urąga Alinie. Jak mógł, jak mógł mając taką żonę związać się z tą nieszczęśliwą Baśką! Oto rezultat małżeństw robionych na zasadzie: wszystko jedno, i tak nie przeżyjemy, po co sobie utrudniać życie. Ile razy myślał o tej sprawie, całe jego współczucie zabierała nie tragiczna ofiara gestapo, nie osamotniony przyjaciel, ale ona - Alina. Współczucie jakieś, zresztą złe, perfidne, wyrachowanie liczące na rozpad jej małżeństwa z Kolumbem. „A więc Kolumba nie da się «pożyczyć»...” Olo? Od kilku dni nie mógł go Jerzy złapać. A tymczasem podchorąży Czarny Olo, odkąd przekazał swoją dziwną zdobycz, nie miał spokoju. Dwukrotnie już konferował z owym tajemniczym „panem pułk...” podając mu wszelkie znane szczegóły rozmieszczenia i zaobserwowane sposoby strzeżenia tajemniczego poligonu. Wyraźne uznanie, z jakim odnosił się do niego ów ważny rozmówca, rozzuchwaliło
Ola do tego stopnia, że w czasie ostatniego spotkania poprosił o zwrot kosztów podróży. Potrzebował w tej chwili pieniędzy na mieszkanie i zbierał, skąd się da, a zarówno cała wyprawa jak zwłaszcza tragiczna nocna dorożka, kosztowała go drogo. „Pan pułk...” przyjął nawet łaskawie jego prośbę o zwrot owych kosztów, cóż, kiedy na tym spotkaniu się urwało. Gdy Jerzy zaproponował Olowi udział w planowanej ostatecznej rozprawie obu zespołów, chłopak dowiedziawszy się, gdzie rzecz cała się odbędzie, fuknął gniewnie i zagadkowo: „Chyba że z góry dasz zwrot kosztów podróży!” ale obiecał przyjechać. Jechali wąskotorówką z dalekiego Dworca Południowego. Gdy tylko Jerzy wypadł na peron, spostrzegł Dębowego w oknie wagoniku. Wianuszek głów kolegów otaczał go w pełnej respektu odległości. „Nawet tu celebrują” pomyślał wsiadając. „Oczywiście, nie tylko nie ma Kolumba, ale i Ola nie widać” - spostrzegł od razu i struchlał na myśl o spadającej na niego odpowiedzialności. Różnica zdań wymagała wyjaśnień do ostatniej kropli krwi. Góra siedział w kącie przedziału. Kolejka, pękająca rankami od tłoku, teraz była niemal pusta.
- Raz, dwa, trzy... - policzył ludzi i zmartwiał. - Nie bój się, jeszcze czterech czekać będzie na miejscu, na stacji - uspokoił go półgłosem redaktor i wrócił do przerwanej rozmowy. Komentowali bitwę o umocnienia nad rzeką Volturno, na północ od Neapolu. Dębowy twierdził, że „jak się tam już raz ruszy, wszystko się wyjaśni błyskawicznie”, inni byli bardziej sceptyczni. Jerzy przerywanym głosem wyjąkał ostatnią wiadomość. Na wschodzie, na odcinku Wrót Smoleńskich, pod jakimś Lenino, polska dywizja przerwała front niemiecki. 101 - Nie front, lecz umocnienie - sprostował Góra. „Skąd on wie, widocznie sam ma też kontakty” pomyślał Jerzy, który wiadomość tę wyczytał w „Gwardziście”.. Biuletyn na razie nic o tym nie wspominał. - Castellamare, Capua, Neapol... To są nazwy obiecujące... - bąknął jakoś niechętnie Dębowy. - Bogini zwycięstwa będzie miała imię egzotyczne. Nie wyobrażasz sobie chyba, że może się nazywać Magda albo Maruszka - zwrócił się do Jerzego. Zaśmiali się. - Z tym Neapolem... - Góra zaczął opowieść o redaktorze codziennego podziemnego
biuletynu, który rozpalony postępami frontu we Włoszech, zniecierpliwiony neapolitańskim „zacięciem” czy wreszcie niedokładnie przejąwszy nasłuch, „zajął” Neapol o tydzień wcześniej. - Żebyście obserwowali w tym pisemku jego manewry strategiczne! Na drugi dzień były w Neapolu „walki uliczne”, na trzeci pojawiły się „przedmieścia”, a gdy na czwarty zdołał wyrównać błąd i podał o „zagrożeniu Neapolu”, wieczorem dostał nasłuch, że „Neapol zajęty”. Na piąty dzień pisemko znowu podało z triumfem o zajęciu Neapolu. - I ludzie mieli frajdę dwa razy... - zauważył kulejący poeta z jastrzębim nosem. W tej chwili wagonik szarpnął i omal nie zderzyli się głowami. „Mało nas - wystraszył się raz jeszcze Jerzy przeliczając ludzi z «Drogi». - Co im się zebrało na Włochy” - denerwował się dalszą rozmową. W drzwiach pojawił się konduktor. Przyjrzał im się uważnie i mrugnąwszy okiem poszedł dalej nie interesując się biletami. „Wyglądamy pewnie jak pluton jadący na poligon” - zaniepokoił się Jerzy i nagle szeroko się uśmiechnął: do przedziału wpakował się Czarny Olo. Witał się kolejno ze wszystkimi.
- Skakałem w biegu... Szukałem jeszcze Zygmunta, ale on nie może, załatwia coś ze Starym... Będzie z tego jakaś awantura... - anonsował szeptem, dysząc jeszcze po szalonym biegu. Boisko, na którym miano wyjaśnić sytuację obu zespołów, było znakomite. Położone za małą letniskową miejscowością, osłonięte żółcącą się brzeziną, dawało gwarancję spokoju. Z teczek i chlebaków zaczęły wyłaniać się buty, tu i ówdzie nawet piłkarskie. Siadali na murawie w namaszczonym milczeniu. Góra, w bramkarskich nakolannikach, pochylony nad szamocącym się z „korkami” Jerzym, szeptem zestawiał skład drużyny- „Drogi”. Przeciwnik już zaczynał łupić na bramkę, w której przysiadł zdenerwowany autor dramatu o świętym Franciszku. Grali. Grali, jakby gonili śmiech, radość życia. - Olo, strzelaj! - krzyczał Jerzy i nie wiedział w tej sekundzie, co słowo to znaczy naprawdę. Zdobytą bramkę świętowali pocałunkami i gwarną radością, prowadząc szczęśliwego Olo na środek boiska, aż odpędzić ich musiał od niego sędzia szybkim, parokrotnym gwizdkiem. Liryk o jastrzębim profilu sędziował rzetelnie, ganiając wzdłuż całego boiska. Góra podnosił
się z murawy w nie udawanej rozpaczy: robinsonował za późno - Dębowy zdobył wyrównanie. Jerzy stopuje piłkę. Zwód ciała rozpędzony pomocnik mija go jak 102 lokomotywa, która nie zboczy z szyn. Przebój! Jeszcze obrońca - minięty. Idzie za nim, ścierają się ramionami. Zmęczenie, straszne zmęczenie... Teraz! Autor poematu o świętym Franciszku staje w pół drogi. Bramkarski wybieg był spóźniony. Jerzy czuje, jak serce chce mu się wyrwać ze zdyszanej piersi. Przyjmuje gratulacje. Prowadzą, znowu prowadzą. Słońce zachodzi czerwono. Nikt nie czuje chłodu pięknej jesieni. Pasące się opodal konie podnoszą głowy: ogromny krzyk radości bije w górę „Prawda” wyrównała. W przerwie Jerzy mówi do Ola: - Odmłodziło nas, co? - Zęby był Antek, ten grał... I znowu dziwna zabawa czy może raczej dziwna walka. „Prawda” przycisnęła. Po piłkę, której nie obronił Góra, Jerzy biegnie aż pod pasące się konie. Pognać by tak na oklep, prosto w czerwone słońce! Zaczynają ze środka! Ale Dywersja ma parę. Obrona „Prawdy i Narodu”
powoli „siada”. Kulawy liryk odgwizduje wyrównanie. Powrót z błogim, nie znanym od lat, innym zmęczeniem. Wagonik jest teraz wąski jak „uliczka”, w którą wypuszcza się w bój kolegęłącznika na boisku. Telepią się. Sami swoi. Spokój. Przed ponurym dworcem, obok masywu ogłoszeniowego słupa, ciemność gęstniała coraz bardziej. - Co tu się stało? - bąknął Olo. Wpatrywał się w tłum czerniejący pod słupem, na którym drżał skrawek światła czyjejś latarki. Podeszli bliżej. Czerwona płachta urzędowego obwieszczenia. - Teraz oni zasunęli jakiś żarcik - zapobiegliwie komentował kroczący przodem Jerzy. Tłum milczał. Żadnego: „Co się pan pchasz?” Ani jednego żartu na temat nowego szwabskiego wymysłu. Krążek światła obejmował słupek drukowanych tłustym drukiem nazwisk. Jerzy przebiegł obojętnie oczami. - No - ponaglił właściciela latarki. Krążek światła przeniósł się na górę drugiego rzędu nazwisk, jego górny brzeg obejmował jakieś nadgryzione przez ciemność zdania: „W razie
ponowienia się... na obywateli Rzeszy lub osoby będące w służbie... zostaną następujące osoby...” - Przy Alei Niepodległości... - usłyszał strzępek czyjejś szeptanej relacji. - Podobno ich jeszcze więcej... Jakieś: „Święty Boże!” - sparzyło go w karle czyimś bliskim szeptem. Chciał właśnie poprosić pana z latarką, by przyświecił wyżej, na tytuł i tekst obwieszczenia, gdy nagle usłyszał ciche stęknięcie Czarnego Ola: - Rany! Dziewczyna Kolumba! 103 Palec chłopaka błysnął w świetle latarki, zatrzymując się na drugim od góry nazwisku na liście zakładników. - Barbara... - przeczytał Jerzy i krąg światła zniknął jak zdmuchnięty. Wysoki mężczyzna z latarką przygarbił się nagle, przepchnął przez tłum nie odpowiadając na prośby o światło. Tego samego wieczora Góra i Dębowy zadeklarowali przystąpienie swoich zespołów do ponadpartyjnego „Ruchu Kulturowego”. XXI Był zharatany ze szczętem. Ostatnie trzy dni szamotaniny między hienami wyżęło go z sił do
reszty. Leżał bez snu, ze zmarszczonymi brwiami, przywodził na pamięć twarze tych kobiet. Wyskubana blondynka, która stale nie mogła ogarnąć się szerokim różowym szlafrokiem... Stara z brodawkami na twarzy... Ta czterdziestoletnia megiera w żółtym kostiumie... Młoda jest najbliżej źródła: to kochanka któregoś tam z Szucha... Stara najtańsza i otwarcie cyniczna - w sposób budzący zaufanie... Megiera za to wyraźnie najsprytniejsza: wie, z kim się spotyka (najlepszy dowód, że nigdy nie chce rozmawiać w mieszkaniu, tylko w kawiarni), i kto wie może chciałaby się zasłużyć, przynajmniej wyraźnie daje to do zrozumienia. („Dla was podejmę się rzeczy z pozoru beznadziejnej.”) „Człowiek z listy jest najdroższy” - powiedziała starucha. - To znaczy, że już jest cena, a więc istnieje rynek, nie ma rynku bez towaru, znaczy, że już jakichś ludzi z listy wyciągnęli - tłumaczył wczoraj Zygmunt. - Po prostu rozstrzeliwują inną dziewczynę objaśniała ta kurwa. Zakładała nogę na nogę. - Jak nie załatwi, trzeba ją rąbnąć - powiedział Jerzy.
„Ona teraz śpi na cemencie...” - jęknął i zanurzył twarz w poduszce, którą wyrwał zaraz i rzucił na podłogę. Na zadatki wystarczyły pieniądze Zygmunta. Ale teraz trzeba będzie potężnej forsy. Zygmunt tylko się uśmiecha. Każe czekać. Muszą zrobić. W zeszłym tygodniu wykonano wyrok „za bandycki proceder i demoralizowanie ludzi”. Gdzieś nawet niedaleko mieszkania Aliny. Jerzego - poprawił się w myślach. Ale Jerzy wczoraj w tramwaju powiedział: „zgoda.” A skoro on mówi „zgoda”, sprawa ma jakiś moralny porządek. On się na tym zna. Podobno to ona, ta właśnie hiena, robi przy zwolnieniu tego Schielego, co jest na liście razem z Basikiem. Taki fabrykant to ma forsę. A Basik teraz... Kolumb usiadł na łóżku. W zmęczonej głowie znów zakołowała potworność. Zapalił światło. „Dopiero druga” - przestraszył się zegarka. „On ma sen” - patrzył z zazdrością bliską nienawiści na czarną głowę odwróconego do ściany, śpiącego na tapczanie Zygmunta. „Lata jak za swoją...” - pomyślał zaraz czule o jego nieustającej, wspólnej z nim krzątaninie i troskliwie zgasił światło. Słyszał jeszcze zegar bijący w sąsiednim pokoju - zasnął.
Już wybiegał z ciemnego labiryntu prowadząc Baśkę za rękę, gdy raptem ktoś ją wciągnął z powrotem. Szarpnął ją ku sobie i z krzykiem biegł w ciemność. Ktoś strzelił. Baśka zarzuca mu na szyję broczącą rękę. Kolumb biegnie. Nie może oddychać. Całą twarz zalaną ma krwią. „Jerzy! Zygmunt!” - woła. Biegną. Słyszy, jak zbliża się wybawienie. Ogląda się. To 104 one. Tamte, żółta i stara - hieny. Niosą za nimi czerwoną rękę Basika. Uciekać. „Zaczekaj” prosi Baśka i składa ręce. A więc ma obie. Kolumb spostrzega podstęp. Wyciąga pistolet. Strzela na oślep. Raptem Baśka rzuca się na jego wyciągniętą rękę, w której trzyma broń. To oni. „Zabiłem Jerzego” - wie Kolumb i czuje, jak Baśka daremnie szarpie go za ramię. „Chce mnie obudzić” - olśniewa go nagła myśl. „To wszystko sen. Baśka mnie budzi” - tłumaczy sobie szamocąc się z wysiłkiem z wciągającą go znowu czarną pustką. Otwiera oczy. Zygmunt patrzy ze zdziwieniem na jego uśmiech. Jest już ubrany. - To ty mnie budziłeś? - pyta gorączkowo nieprzytomny Kolumb i nagle świadomość nieszczęścia wali się na niego z powrotem.
- Idziemy do Jerzego - mówi Zygmunt. - Wczoraj wsypała się radiostacja. Całkiem bez bólu, nie strzelali, nie bronili się, więc teraz przydzielił nas na ochronę jakiejś innej... - mruczy niezadowolony, wzruszając ramionami, jak wybitny chirurg, któremu raptem każą opatrywać skaleczony palec. - Co gorsza, musimy im dać metę na dwa, trzy dni, bo poprzednia spalona. Był tu Junosza. No, wstawaj prędzej, bo u Jerzego mamy się spotkać z takim półkolabem, co pracuje w Kasynie Gry. Nie rozumiesz? Ten numer na forsę dla niej chcę zrobić w majestacie prawa. Może Stary pozwoli robić Kasyno Gry, jeżeli dobrze je rozpracujemy, bo to, bracie, Aleja Szucha bądź co bądź. Kolumb wciąga koszulę. Śmiesznie plączą mu się nogawki spodni. - Tylko nie włóż z pośpiechu obu nóg do jednej, bracie - pogania pobłażliwie Zygmunt. „Bracie - myśli Kolumb. - Bracie...” Rano Baśka już wiedziała, że jej współtowarzyszka celi spodziewa się zwolnienia. Zatrzymana w jakiejś walutowej obławie przez Kripo, gdy ratując syna przejęła od niego sporą paczkę „świnek”, siedzi tutaj, w gestapo - jak powiedziała - „tylko z chciwości”. Po
prostu kolega urzędnika prowadzącego jej sprawę, nie otrzymawszy żądanej części okupu przysłanego przez jej syna, zadenuncjował śledczego z Kripo „o przekupstwo”. Sprawa przeszła w ręce gestapo. Ktoś odpowiedni otrzymał już swoje. - Tyle twardych! - szeptała pobożnie. - Syn na mnie nie żałuje: kripowca skazali, a ja lada dzień wyjdę. Mówiła to z taką pewnością jak pasażer pociągu na znanej mu linii o zbliżającej się stacji. Opowiadała długo szczegóły jakichś transakcji, gdzie „czyste blauweisse” mieszały się z imionami ludzi mierzonych przez nią również karatową miarą. Baśka leżała na pryczy z głową na jej kolanach. Nie żaliła się, nie myślała, była. Stara gadała od świtu. Od tamtego momentu. Jakże starała się wówczas Baśka być cicho. Mimo strasznego bólu, jaki sprawiły jej ręce, bez jęku zaciągnęła wokół szyi szalik, leciutki, jedwabny. Był to pierwszy prezent od Kolumba. Wąska ozdobna szmateczka została na jej szyi, widocznie oddana już nieprzytomnej przez pedantycznych gestapowców. Stwierdziwszy to jęknęła z 105
radości. Uwierzyła, że doprowadzi swoją myśl do końca. Manipulując w ciemności ostrożnie, by nie zbudzić współtowarzyszki celi, ujęła w dłonie dwa omotane wokół szyi końce. Jakieś miejsce na karku bolało dotkliwie. „Musiał któryś kopnąć czy co?” - myślało jej się pobłażliwie, jak o dawno minionym, cudzym cierpieniu. Wiedziała, że zaraz tego wszystkiego nie będzie. „Kolumb” - pożegnała ciemność i zamknęła oczy. Miała się udusić. Wierzyła, że potrafi tego dokonać, jakby chodziło o zacerowanie rękawiczki. Raptem uczuła, że ręce jej nie słuchają. Śliski koniec jedwabiu wymknął się z bolesnej poduszki dłoni, której grube palce - nie mogły się zamknąć. W tym momencie uczuła przy sobie czyjeś życzliwe ręce. Nie kontrolowanym odruchem podała im końce szala... Od tej chwili stara siedziała przy niej bez przerwy. Usypiała, ubezpieczała swoim optymizmem, opatrywała. Jakiś moment w jej opowiadaniu wzbudził w niej dziecinną przekorę. - Mój chłopiec nie ma dolarów, ale mnie odbije. Tak, oni odbijają... - powtórzyła z uporem
obrzmiałymi ustami i jakby obrażona milczeniem starej, mówiła dalej, uśmiechając się błędnie: - Oni o niego pytają i ja im powiem, że on bywa w jednej kawiarni, że mogę im tam pokazać... Tak. A on już będzie wiedział, i oni mnie odbiją... W kawiarni „Marlena” - rzuciła w milczenie tamtej. XXII - No, niech będzie, że u ciebie. Chodzi o jeden raz, o jedną noc właściwie. U mnie Junosza nie pozwoli, że niby nieregulaminowo: mnożenie ryzyka. Zresztą sąsiedzi kręcą się po bimber ogrodami, bywa, że i do północka - Zygmunt żegnał się z Jerzym w korytarzu. Kwestia ulokowania radiostacji, do której ochrony zostali delegowani, była załatwiona. - Od jutra wymyślimy coś lepszego - pocieszał widząc ze zdumieniem jego zdenerwowanie. „Co się z nim stało?” - nie mógł opanować rozgoryczonego zdumienia. Zdziwiłby się jeszcze mocniej, gdyby wiedział, że źródło niepokoju zostawili za sobą: półuchylone drzwi, za którymi Kolumb został z Aliną. Ostatnio Jerzy przyznał się sobie, że pozostawienie tej sprawy na łasce losu kosztowało go
więcej nerwów niż wszystkie razem ryzyka codziennego życia. Byli w wieku, kiedy nic poza walką - nie łączy bardziej niż wspólny wielki kawał. I nawet tylko w ten sposób potraktowany ślub stworzył jakąś platformę nowego porozumienia. Po którejś wizycie Kolumba opowiedziała mu z detalami o zamachu na Bebe. Cierpiał niemiłosiernie widząc, że Kolumb - perfidnie wierny zasadom konspiracji nie wspomniał chyba ani słowem o jego udziale. Kiedy nie wytrzymał i przy jej komentarzach o marszu w eskorcie żandarma wspomniał niedbale, że gdyby nie obyczajność, mógłby jej jeszcze pokazać sińce od Zygmuntowych kopniaków, ona roześmiała się głośno. - Nareszcie cię mam. 106 - Co? - zdumiał się. - No, nareszcie zacząłeś mówić. Pamiętam, jak się męczyłeś w Sylwestra, kiedy ojciec wyplatał te historie o straszliwych walkach... Przecież ja od początku wszystko o tobie wiedziałam. „Od Kolumba. «W łóżku nie ma tajemnic»”– przypomniał sobie zdanie Zygmunta i siłą opanował dobrze znajomą złość.
- W związku z tym, co on wypłatał, mogę ci powiedzieć, że „Biuletyn” opublikował dane, z których wynika, że nasza akcja dywersyjna „zatrzymuje na wewnętrznym froncie polskim” kilkadziesiąt dywizji. Obliczyliśmy, że w takim rachunku na palec jednego chłopaka od nas wypada po dwa bataliony. Nie ma się co dziwić, że ludzie przesadzają, Z nieświadomości robią to samo, co oni (tak powiedział o konspiracyjnych władzach) z politycznego wyliczenia... Musimy wyglądać na potęgę tam w Anglii, no nie?... Jerzy nie zauważył, kiedy zaczął z nią mówić o rzeczach, których nie rozumieli koledzy. Wyzłaszczał się przed nią miotając numerami rozmaitej orientacji pisemek. - Masz „Szaniec”. Proszę: Komuniści są zwierzyną, w stosunku do której nie obowiązują żadne terminy ochrony. Dopiero oczyściwszy zaplecze frontu narodowego z komuny zapanujemy nad sytuacją i będziemy w stanie prowadzić walkę z Niemcami. Masz filozofię naszych narodowców. A my co? Nasza wojskówka uczy stać na baczność, i tyle. A w końcu... - rozwijał jakieś „Ziemie Wschodnie Rzeczypospolitej” i czytał z gniewem: W drugiej fazie
wojny światowej istotnym przeciwnikiem politycznym państwa polskiego i jego terytorialnej integralności stają się nie przegrywające Niemcy, lecz zwycięska w wojnie Rosja. A co to znaczy dla nas, którzy chcemy jakiejś idei, jakiegoś życia? Nowy rok dwudziesty? Opowiadał jej o jakimś ruchu, który zapoczątkowuje w podziemiu grupa młodych pisarzy. Upokorzenie przekształciło się w uparty fanatyzm sprawy narodu. Rozumiał ją jednak inaczej niż koledzy z „Prawdy i Narodu” czy „Drogi”. W formule „narodowego komunizmu” szukał kompromisu między negacją „drugiego mocarstwa” - Rosji, a swoim młodzieńczym radykalizmem. Słuchała tego cierpliwie, tak jak zakochany mężczyzna słucha o modzie i kroju. Jerzy zauważył wkrótce, że rozmowy te, z początku naturalne, stawały się jakieś ciężkie, złe i wymuszone. Zdarzało się, że w połowie jakiegoś zdania zastygał ze wzrokiem utkwionym w jej usta, zapominając, o czym mówił. „Przecież ona spostrzeże i będę skompromitowany jak sztubak...” - przywoływał się do porządku. „Moralny szmalcownik!” - wymyślał sobie za momenty, w których czuł bijące
szybciej serce. Coraz trudniej przychodziło mu zachowanie spokoju w czasie wizyt Kolumba. Odkąd tydzień- temu dowiedział się o tej jego nieszczęśliwej dziewczynie, chodził jak zatruty pokusą, by porozmawiać z Aliną. W końcu •Kolumb zupełnie się wobec niego nie krył z tą swoją Baśką... Więc co? Ma donieść Alinie o romansie jej męża? I to z nieszczęśliwą dziewczyną z listy zakładników. 107 Obawiając się siebie, zaczął jej unikać. A ona, spłoszona, nie rozumiejąca, przygnębiona nowym nieszczęściem brata, zaczęła się bać. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z pogardliwej litości, z jaką on musiał inscenizować ich „małżeństwo”. Dzisiejszy pobyt Kolumba speszył Jerzego i rozgniewał. „Pociesza się u żony...” - pomyślał mściwie. Złe myśli wypłoszył Zygmunt. - Wieczorem, jak ich przyprowadzę, to ci powiem, kto jest komendantem stacji - zgiął rękę w łokciu, by oznaczyć miarę męstwa nowego kolegi. - Kolumb tymczasem zostanie i będzie jeszcze czekał na twojego kolaba - mruknął ściskając mu rękę.
Umówiony Żaboklicki nie przyszedł. Jerzy czynił sobie wyrzuty, że niepotrzebnie może dał mu do zrozumienia, czego będą od niego chcieli. „Tyle razy mówił, że poszedł pracować do Kasyna na zlecenie organizacji, że w końcu po co miałem go bajerować...” - myślał teraz, stojąc bez ruchu w hallu. Udawał przed samym sobą zamyślenie, obserwując uchylone drzwi do jej pokoju. ,,A w końcu staram się o dane dotyczące systemu alarmowego Kasyna po to, żeby zrobić skok na pieniądze dla hieny, która ma ściągnąć z listy dziewczynę Kolumba... Jednym słowem, jeśli byłbym uczciwszy wobec Aliny niż wobec kumpla, tobym nie ryzykował życia, żeby wyciągnąć tę, co, chcąc nie chcąc, ją krzywdziła... Działam właściwie jak prowokator, przeciw ich małżeństwu...” - nie mógł ruszyć się z miejsca opodal drzwi. Był tak odrętwiały, że dzwonek szarpnął nim, jakby przewód elektryczny miał w dłoniach. ,,A jednak nie nawalił” - zwrócił honor Żaboklickiemu i poszedł otworzyć drzwi. Tak był pewien, że jemu właśnie otwiera, iż jeszcze patrząc na człowieka w niemieckim mundurze wymówił: „Spóźni...”
- Ahigrim - nazwisko wyszarpnął z siebie jak westchnienie ulgi. Witali się ze skrępowaną radością. Trudno im było znaleźć tak natychmiast formę towarzyską czy koleżeńską. Ściskał go wyczuwając policzkiem szorstkość mundurowego sukna. Wtem szarpnął nim krzyk: - Jerzy! Obejrzał się. W progu stała Alina z ręką u ganiła. Za jej plecami widział bladą twarz Kolumba. - To jest Peter! - zawołał ku niej. Alina podeszła bliżej, jakby wiedziona jeszcze chęcią zasłonięcia go sobą, ale, przytomnie wyciągnęła rękę do przywitania. Tak dużo o nim opowiadał. - Moja żona - przedstawił ją niespodziewanie. 108 - A to mój kolega - zwrócił się do Kolumba, jakby przypieczętował oficjalnie nowy podział ról. Kolumb stracił się zupełnie. Przywitał się, dźwigając rękę z wysiłkiem, jakby miał w niej topór. Uśmiechnął się głupio. - To już chyba Żaboklicki nie przyjdzie... - zwrócił się do Jerzego. - Przyjdzie - zapewnił tamten, jakby od tej chwili rządził ludzkimi poczynaniami. - Zostań z
nami. Niemiec siedział w małym i wąskim pokoiku na mansardzie. Tu zawsze było najcieplej. Frencz szybko zawisnął na poręczy krzesła. Peter siedział w koszuli z piętnem komiśnej pieczęci, jak ciemnym znakiem rany, poniżej lewej piersi. Głowę oparł na złożonych rękach, szczupłymi nogami w szerokich żołnierskich cholewach okroczył poręcz. Rozgrzany ciepłem mieszkania i własnymi słowami, z ciemnym rumieńcem na smagłej twarzy, bez tchu nadążał swoim opowiadaniem aż po chwilę dzisiejszą. - Więc co, dostał kompanię karną? - indagował Kolumb siostrę, nie nadążającą z tłumaczeniem. Epopeja gefrajtra Petera Ahigrima była może banalna dla ludzi w mundurach feldgrau, ale dla tych, strzelających do nich po cywilnemu, stanowiła samą esencję niezwykłości. Więc front. Transporty Odcięte w śniegach, broniące się przed parotysięcznym oddziałem partyzanckim. Białe pustynie stepów, na których pod śniegiem tylko popiół i kości ludzkie, a nad nim niebo i „jaki jak gzy”. - Und wir ziehen weiter nach Osten... - zaczął przed godziną opowieść niedoszły dezerter, a
teraz niewprawny Kolumb odnajdywał co chwila wśród niezrozumiałych słów to łatwe do pojęcia „nach Westen”. Obecnie Ahigrim wracał z Berlina na front. Z któregoś kolejnego kotła drogą powietrzną, przy pomocy lotnictwa, ewakuowali lazarety i... kandydatów do szkół oficerskich.,, Peter Ahigrim został przedwczoraj, w dniu promocyjnych egzaminów, usunięty z kursu. - Ale co u niego znaleźli? - wściekał się Kolumb na tłumaczącą mu jego słowa Alinę, aż wmieszał się Jerzy. - Przecież ci mówiła: otoczone formacje przerwały pierścień okrążenia, poszły na front. Ocalały też tabory, a wraz z nimi jego plecak. W plecaku był ten pamiętnik. - Jaki? - Taki, że jedna z jego kart była drukowana w naszej podziemnej prasie. Podoficer zajrzał do tego pamiętnika, i stąd cała historia. Abwehra dała cynk na tę ichnią szkopską podchorążówkę. Mówi, że odwołali go z sali egzaminacyjnej, i tego samego dnia, wczoraj, wyruszył z dworca na front. - Z sali egzaminacyjnej? Peter zdawał się rozumieć sens pytania. Skinął głową.
109 - Ich war sogar schon fertig - pochwalił się, że już miał rozwiązanie zadania taktycznego. - Poproś, niech powie temat, no - upomina się Kolumb. Po chwili obaj uczniowie majora Junoszy pochylili głowy nad rysowanym przez Niemca szkicem sytuacyjnym. Kolumb ze zmarszczoną brwią wyprowadził strzałkę oskrzydlającą miejsce postoju zaznaczonego na szkicu batalionu, chwilkę namyślał się nad niewielką rzeczką, wreszcie ominął mostek i ześliznął się w lewo. - Przetłumacz, że nacierać będę w bród. - Ja. - skinął z uśmiechem Peter i jednym ruchem ołówka przekreślił dotychczasowe usytuowanie atakowanego oddziału i obok naniósł nową. sytuację. - Wykładowca zmienia temat w miarę decyzji egzaminowanego stawiając go wobec działań nieprzyjaciela - tłumaczył gładko Jerzy, wciągając się coraz żywiej w grę. Kolumb dyszał prędko. - A ja tak - przedłużył strzałkę markującą kierunek natarcia. Peter pokręcił przecząco głową, wskazując na odsłoniętą tym manewrem flankę atakującej
kompanii - i teraz stała się rzecz niezrozumiała. Kolumb porywczym ruchem zakrył kartkę, aż ołówek Niemca zajechał mu na dłoń. Ręka zwarła się w pięść. Na stole leżała zmięta kartka. Jerzy wstał, jakby za moment miał się rzucić, by rozdzielić bójkę, i ujrzał plecy Kolumba na progu pokoju. - Stachu! - zawołał i skoczył za nim. - Nie mogę, rozumiesz. Nie - mamrotał Kolumb uwalniając klapy swojej marynarki z rąk kolegi. - Nie. Był już za wejściowymi drzwiami. Na siłę przepychając przytrzymującego klamkę Jerzego zamykał je za sobą. - Tam może oni leją Baśkę... - wyszeptał w szparę z jakimś dziwnym grymasem. Puszczone przez Jerzego drzwi stuknęły gwałtownie. Stał w korytarzu. Z jakimś niemiłym dreszczem ujrzał przez szparę uchylonych do pokoju drzwi kolor feldgrau. Ahigrim, jakoś krzywo uśmiechnięty, stał u okna. - Strafkompanie - wymawiał właśnie, wskazując na siebie palcem. „Posiedziałbyś dzień na Pawiaku” - zareplikowały nagle zjeżone myśli chłopaka. 110
Alina stała z drugiej strony framugi z czołem nieomal przytkniętym do okna, jakby chciała wzrokiem zawołać na Stacha. „Świnia, świnia - myślał Jerzy. - To on wariuje przez tamtą, a Alina tu, kto wie, czy nie bliższa śmierci...” Ahigrim, nieważny, obrócił się na pokój. - I po co masz jechać tam, do tego karnego batalionu, co? - zapytał Jerzy, z trudem odwracając głowę od rysunku jej ramion na tle pejzażu jesiennej ulicy. - Zrobimy ci dokumenty i jakoś ten rok... - Vom Yaterlands Schicksal kann mań sich nicht trennen... - Od losu ojczyzny nie można się odłączyć przetłumaczyła szeptem Alina, jakby zapominając, że nie ma Kolumba. - Czy może raczej: narodu nie można zostawić samego - poprawił Jerzy. Uśmiechnęła się smutno i poszła do drzwi. Siłą woli skierował uwagę na rozmowę z Ahigrimem. Ale Niemiec był jakiś zgaszony. Nagle Jerzy zdał sobie sprawę, czym dla tego człowieka, odciętego milczeniem od wszystkich prawie ludzi swego kraju, była wizyta u niego.
„Przecież my, tacy głupi, nic nie rozumiejący, w jego oczach jesteśmy, kto wie, czy nie sumieniem Europy...” Odczuł zażenowanie patosem, podrapał się po żołniersku, sztubackim ruchem podciągnął spodnie. „Myśli, że my takiemu nigdy nie zaufamy...” - zrozumiał. - Teraz u mnie pracuje radiostacja... - powiedział półgłosem, zbliżając twarz do jego twarzy tak blisko, że przed oczami miał ciemne cętki jego nieczystej cery. W piętnaście minut po odejściu Ahigrima wpadł zdyszany Góra. - Co, jest nowy numer? - zapytał łapczywie Jerzy, ale redaktor nie miał nawet czasu wzruszyć ramionami. - Dziś, za godzinę albo wcześniej, pewna kanalia, przodownik Sysek, granatowy, wręczył jakiemuś agenciakowi spisy więźniów politycznych z Mokotowa sprzed trzydziestego dziewiątego, z adresami. Mam dwóch spalonych z samej redakcji „Drogi”. Musimy uśpić pięć lokali... Można jeszcze ratować. Trzeba zaraz, na ochotnika... Mam adres, gdzie się te kanalie spotkają. Gdyby im skonfiskować i zagrozić... Jerzy spojrzał na zegarek. - Gdzie? - Poznańska.
- Opowiesz mi po drodze - mruknął sięgając po czapkę. - Musimy tylko skoczyć jeszcze po Zygmunta. 111 Wracał spiesznie do domu. Zygmunt rozstając się z nim zapowiedział przybycie z ekipą radiową pod wieczór, i oto już listopadowy zmierzch. Mimo pośpiechu zatrzymał się na sekundę przy murze narożnej kamienicy. Rozpoczęty tutaj w październiku bój napisów teraz dopiero został ukoronowany. „Oktober” - uczyniony smołą w czarną noc napis przypominał Niemcom groźną datę. Podobnym niedbałym pismem domalowano w biały dzień: „4 Jahre Gen. Gouv”, przerabiając napis w rocznicowe memento dla Polaków. Teraz szybkie: „nur”, dodane znów nocą, kpiarsko wróżyło Niemcom rychły koniec. Jerzy uśmiechnął się. Miał w sobie ogromny, triumfujący spokój. Godziny przegadane z Górą po zuchwałym, zaimprowizowanym skoku dawały mu wspaniałe poczucie mocy. Ocalili ludzi. Iluż ludzi zawierała ta lista? Zatrzasnął furtkę z całym rozmachem i poprzez brzęk żelastwa usłyszał czy uczuł czyjeś bliskie, przestraszone westchnienie. Obejrzał się i serce
stanęło w nim z innego przestrachu. Stała na ogrodowej ścieżce w płaszczu narzuconym na ramiona. „Jakby wybiegła z domu, żeby otworzyć furtkę” - myśli same skomponowały nieosiągalną sytuację. - Przestraszyłem cię? - spytał. Zaprzeczyła ruchem głowy. W świetle księżyca błysnęły nieśmiało zęby. Jerzy był już o krok. - Zimno? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Zimno - powtórzył bezradnie, jakby nie mógł znieść jej przeczenia. „Tak, to musiało stać się zaraz, dziś.” Wyciągnięta ręka trafiła na lichutki kołnierz jej płaszcza. Poprawił go na spadzistych ramionach, których kształtem tłumaczył sobie smukłość szyi, lekkość osadzenia głowy. Ale teraz ta głowa ciąży mu już na dłoni opartej o jej bark. Obie ręce trzyma na jej ramionach. Naraz ona staje się materialna, czuje ją przy sobie. Myśli: „Kolumb”, i wie, że na samo imię przyjaciela odepchnie ją, już ją odpycha. Pochyla głowę, jak człowiek przyjmujący rozgrzeszenie, trafia na jej rozchylone, czułe wargi. W odblasku reflektora, świecącego nad bunkrem koszar SS, widzi jej zogromniałe źrenice,
fiołkowe jak rozmigotany w słońcu dymek spalonej benzyny. Skądś z daleka, może od pól mokotowskich, przynosi strzał. Alina jęczy przez zajęte pocałunkiem wargi, przytulając się jeszcze bliżej. Pochylił się jeszcze raz nad jej oczami. Są przymknięte, jakby z ogromnym przejęciem usiłowała sobie coś przypomnieć. Skrzypnęła furtka. Pierwszy szedł Zygmunt. Za nim, z niewielką teczką, wysoki, postawny mężczyzna, którego bary kryły jakiegoś niepozornego trzeciego człowieka. Radiostacja miała grać w ich domu. 112 Zygmunt był dziwny. Zdenerwowany, milkliwy, spieszący się jakoś bez sensu. Wyglądało na to, że uważa się za komendanta stacji, tak pędził radiotelegrafistę, instalował mu antenę w rogu pokoju, wyrzucił ją potem za okno, mówiąc: „To willa, nikt nic nie zobaczy, tyko się nie grzebać...” Wysoki Jaś, do którego telegrafista mówił służbowo: „Panie kapitanie”, przyglądał się Zygmuntowi z kpiną w oczach. „Jak Bozię, wygląda, jakby się bał” - zdumiewał się Jerzy zachowaniem kolegi. Ale przestraszył się dopiero, gdy zostali sami w korytarzu. Spoza zamkniętych drzwi pokoiku
na górce wyraźnie dolatywały nerwowe sygnały krótkofalówki, drobne jak jęk rzeczy rozpaczającej całą swą martwą istotą. - Dziś będą grać długo. Podają do Anglii całą listę rozstrzelanych - mruknął Zygmunt. Stali w oknie korytarza, wychodzącym na zalaną księżycem ulicę. Zygmunt był blady. - Słuchaj - zaszeptał gwałtownie. - Obciach nie z tej ziemi! Była może szósta godzina... O której byliśmy już gotowi z tym twoim Górą na Poznańskiej? - O trzeciej... - No, to dwie godziny potem, jak wróciłem do domu. Schowałem to wszystko... I tę listę byłych więźniów, od której się zaczęło. Mogła być szósta. Dzwoni telefon. Junosza, żebym był natychmiast u niego. Ze rozkaz Starego. Coś tak kręci po swojemu, że czuję, iż należałoby wziąć broń. Na wszelki wypadek biorę. Bracie! Zygmunt był naprawdę przerażony - wiesz, cośmy narobili? Rozbiliśmy na Poznańskiej własny lokal. No, nasz lub Delegatury... denerwował się coraz bardziej. Jerzy nie wystękał nawet: „Jak to?” - zatkało go kompletnie. - Mówię ci, własny lokal. A było tak. Junosza siada ze mną w rykszę, i na Marszałkowską. Po
drodze daje mi zadanie: „Przez prowokację komunistyczną rozbity został lokal zawierający niesłychanie ważne archiwum. Idziecie jako ochrona, żeby zabrać najważniejsze dokumenty, które były ukryte tak, że tamci do nich nie dotarli...” - „Tamci” to my, bracie - jęknął nagle. - Na Marszałkowskiej, bracie, oddaje mnie Junosza jakiemuś... kulawy z laską... i piechotką, spacerkiem, dymamy... Dymamy... - powtórzył Zygmunt, jakby się bał iść dalej we wspomnieniach - na Poznańską... Jerzy uczuł, że dłonie ma mokre od potu. - No? - wyszeptał nareszcie. - No! To ja będę pytał ciebie, bracie, ciebie! Nagle Zygmunt się uspokoił. - Zameldowałem. 113 Wyewakuowałem stamtąd, co było, wiesz, a potem zameldowałem. - Co? - Zameldowałem Junoszy. - Jak to? Jak to? - idiotycznie dopytywał się Jerzy. - A tak. Nie miałem czasu nawet do niego wrócić, bo już czekała na mnie ta cholerna radiostacja - ręką machnął za siebie, gdzie oświetloną szparą, jak stado polnych koników,
wyskakiwały cykady krótkich dźwięków - to zadzwoniłem. Zadzwoniłem - powtórzył. - Przez telefon? - Jerzy bełkotał jak ogłupiały. - A co? No, niedokładnie, ale powiedziałem: to nie było tak z tym lokalem, szczegóły podam jutro, wszystko odzyskałem. - Wszystko? - No, bo przecież oddamy to, cośmy rąbnęli. Z ciebie już się zrobił polityk. Chcesz zawsze wiedzieć co i jak. A ja nie chcę wcale dyskutować i zadzwoniłem. - Zygmunt zaczął przeklinać. - Powiedziałem Junoszy, jutro idziemy obaj do raportu, opowiemy co i jak, i spokój... Zygmunt bał się teraz milczenia Jerzego. - A żebyś wiedział, jak się tamten kulawy na tej Poznańskiej urządził - zaszeptał spiesznie. Każe mi brać krzesło i wynosić, myślałem, że zgłupiał. A on mówi: „Zresztą nie, za ciężko będzie” - wyłamuje jedną nogę... Zdjęcia, mikrofilmy nie wywołane, jakby się nawet z tym wsypał, to kto wyciągnie, to prześwietli, mądre, co? Co? - krzyknął jak człowiek bojący się ciemności. - No, powiedz coś, do cholery! Zawracanie głowy cała ta nasza ochrona! - mówił dalej bez przerwy. - Co my stąd zobaczymy? Ten radiotelegrafista opowiadał mi, że ci z ekipy
goniometrycznej, tak się nazywa formacja od zwalczania radiostacji, potrafią robić niewąskie numery. - Zygmunt wyraźnie chciał odskoczyć od poprzedniego tematu. - Kiedyś podobno wymierzali go już tak blisko, że w słuchawkach mu już skrzypiało jak nie oliwione zawiasy, jakby mu już celę otwierali, a ochrona nic nie mogła wykapować. Dopiero jak sam przestał grać, podchodzi do okna, patrzy, a na rogu jakiś facet kręci się na wszystkie strony, jakby miał z tyłu śmigło. On mówi kolesiom z ochrony: ,,Uważajcie, jak - stanie nieruchomo, zawołajcie na mnie” - i wraca do aparatu. Dał dwa sygnały, a tu wołają: „Stoi!” - Musiał mieć, bracie, antenę kierunkową wszytą w ramiona płaszcza. Jak radiotelegrafista przestał grać, szkop myślał, że zgubił falę, i szukał, dlatego się tak wiercił, jakby go pchły cięły... - Trzymaj dłuto! - rozkazywał w chwilę potem przy sprawdzaniu, czy skrytka pomieści na dzień aparat nadawczy. Gwałtownymi czynnościami bronił się przed milczeniem Jerzego. Skrytka była jak na miarę. Odkręcało się kwadratowy blat wyprawionej na marmur dykty, stanowiącej okładzinę poręczy schodów, i otwierała się spora czeluść wnętrza, ożebrowanego
solidnymi balikami. Spoczywała tam normalnie broń Jerzego. Od jutra miały się znaleźć obok niej pistolety ochrony i aparat. 114 - Tylko przykręcaj dokładnie Zygmunt - upominał Jerzy milczał, wsłuchany w urywany jęk szyfrowanych sygnałów. - Wracajmy do okna, a w ogóle to trzeba mocno kapować na wszystkie strony. W zeszłym tygodniu wsypała się radiostacja w Ożarowie: podeszli ją pieszo. Jeden, biedak, z obwiązaną twarzą, jakby go ząbki bolały, a słuchawki miał, skurwysyn, pod bandażem. Tak ich macnęli. Giemza była, bracie. Dwóch naszych zabili, trzeci się zastrzelił. A znowu tydzień temu to ci nasi mieli ładną historię na Targówku. Spostrzegli, że Niemcy wymacują ich nasłuchem. Ubezpieczenie doniosło, że samochód stanął na rogu ulicy, a ta cała ulica to cztery domy. Krewa! To wiesz, co Jaś wymyślił? Kazał Grzesiowi, radiotelegrafiście, nadać kodem międzynarodowym: „Zmęczyłem się, pół godziny przerwy.” Potem zwinęli majdan i z walizą przeszli obok samochodu ekipy gonłometrycznej. Ci gestapowcy od eteru siedzieli ze słuchawkami na kolanach i spokojnie czekali, aż oni po półgodzinie zaczną znowu grać, żeby
ich dokładnie wymacać. Dobry numer, co? Jerzy milczy. - Przestali grać - .mówi Zygmunt. Jerzy bacznie wysłuchuje jeszcze trudniejszej dla Zygmunta ciszy. Wchodzą obaj do pokoju. Mały telegrafista Grześ siedzi za stolikiem w rogu pokoju. W hełmie słuchawek nad łysiejącym czołem wygląda bojowo. - Będziemy musieli grać jeszcze jutro. Było masę materiałów, a coś się zaczęło psuć w odbiorze. - Zresztą i tak tłuczemy trzydzieści pięć minut. Dozwolony czas gry to pół godziny - wyjaśnia swej zielonej ochronie Jaś, komendant stacji. Grając dłużej bardzo się ułatwia robotę niemieckiej agonii - uzupełnia podnosząc się z kanapki w kącie pokoju. Pociera wystającą szczękę z chłopięcą dziurką w brodzie. Jest ogromny. Głowa prawie dotyka sufitu. - Nawet nie wiem, czy usłyszał, że go zamawiamy na rano, wciąż woła - mruczy Grześ zdejmując słuchawki, z których teraz wysypuje się na pokój cienki, niecierpliwiący się głosik sygnału. - W ogóle z tą „Martą” to jest porozumienie! Na zasadzie: gadał dziad do obrazu - wyrzeka
Jaś ku osłupieniu ochrony. - „Marta” to kryptonim Londynu - uśmiecha się. Radiotelegrafista jest mokry od potu. - Cholera, odbiera tam jakiś żółtek, wszystko mu trzeba po dwa razy powtarzać - mówi ocierając czoło. Jaś wysypuje na podłogę niedopałki, złożone na zastępującym popielniczkę talerzu. Głosik sygnału rezonu j e silniej. - Przejdź no na fonię. Część rozrywkowa, słuchamy komunikatu - rozkazuje. 115 Grześ dokonuje jakiejś niewidocznej manipulacji i ze słuchawek, zamienionych przez porcelanową membranę talerza w głośnik, przebijają się słowa: - „...jest to węzeł kolejowy o znaczeniu zasadniczym dla całego frontu. Wyłom dokonany na odcinku około, dwudziestu kilometrów poszerzył się jeszcze, osiągając już opodal miejscowości Woskriesienskoje głębokość siedemdziesięciu kilometrów. Na froncie północnym, mimo...” Jak to? Czemu Jerzy się waha? O co mu chodzi? Czyż ma prawo sądzić wszystkich tych ze
słuchawkami na uszach, z pistoletami za paskiem od spodni? Takich jak oni, takich jak on sam? A kto dał mu prawo sądzić ludzi, którzy nimi wszystkimi kierują? Wiedzą przecież, że co minuta stawiają ich życie. Sami przecież... Raptem ze wzruszeniem pojmuje bezgraniczną wyższość prostego żołnierstwa Zygmunta. „Bzdury - kończy mękę swych myśli o dzisiejszej tragedii na Poznańskiej. - Jutro idę z Zygmuntem do Junoszy.” W głos londyńskiego spikera wdarły się gwizdy. Przebijały się jakieś niemieckie słowa. Jerzy pochylił się do ucha komendanta stacji. - Czy żona może?... - ruchem głowy wskazał aparat. - A wie? - Aha. Obojętne wzruszenie ramion, i Jerzy już : jest na schodach. Grześ wyrównał odbiór: - „...Na froncie włoskim z uwagi na nie sprzyjające warunki atmosferyczne działania mają przebieg zwolniony. Na odcinku północnym wojska ósmej armii zdobyły wieś Yizenze i ważne strategicznie pasmo wzgórz nad rzeczką o tej nazwie... Ubiegłej nocy eskadry RAF- u bombardowały Bremę i Hamburg oraz wielkie zakłady
produkcyjne gumy syntetycznej w Haarhausen...” Gdy w progu pokoju stanął Jerzy trzymając za rękę Alinę, dobiegł go dziwny głos. Zmęczony przez zły odbiór świst wiatru w słuchawkach, grzmoty i jakieś dalekie, rozpaczliwe wołanie dzwonów. - „Huk fal, dźwięk dzwonów oto was witają...” błazeńsko wykrzyknął Zygmunt. - „Często wołają na alarm dzwony we wsi w czas burzy, często potem śpiewają ciężko nad olbrzymim grobem oceanu...” - wydeklamował spiker i nagły świst, jak cios żelaza, przerwał mu głos, odbił się o jakieś inne słowa i przemknął w szybki rytm jazzu. Jerzy miał ciągle w uszach rozpaczliwy, jęczący głos dzwonów. „Staję się przesądny jak Kolumb” - pomyślał, lecz imię kolegi powiększyło w nim zamęt. - Oni często nadają takie duperele. „Zwycięska inwazja na Włochy dowiodła raz jeszcze, że flota nadal pozostaje czynnikiem decydującym o światowej potędze. Przenieśmy się na 116 chwilę do wsi nadmorskiej, która wychowuje ludzi stanowiących chlubę sprzymierzonej z nami potęgi, królewskiej marynarki...”
Zygmunt wspaniale parodiował spikera. Świst, z jakim wciągnął powietrze, był arcydziełem imitacji atmosferycznych zakłóceń. - Ale może wolno posłuchać? - przeprosiła go uśmiechem Alina, z lękiem patrząc w stronę leżących na talerzu słuchawek, jakby nie słyszała zwyczajnej tanecznej muzyki. - To też z Anglii? - Wymiana: my im listy rozstrzelanych, oni nam rzewną mowę lub, jak kto woli, jazzik zabawiał ze swobodą koszarowego lwa Jaś. Zresztą czasami bywa i ważna muzyczka. Cały „Import” słucha jej co wieczór z napięciem, - Znowu czarował swoim oblataniem. - „Import” to komórka przyjmowania- zrzutów Jerzy uprzedził z satysfakcją jego wyjaśnienia. - Melodie nadawane po komunikatach to szyfr oznaczający gotowość podjęcia zrzutu... - Zresztą, jeśli o rzewną mowę idzie, to i nam tu w kraju też się zdarza, tyle że nie w wojsku zaczął flegmatycznie Grześ. - Ja przedtem grałem w Delegaturze Rządu, to mówię wam, jedna depesza miała z pół metra. Jak mi raz szef rozszyfrował (dumny był, bo to było jakieś jego przemówienie z Krajowej Reprezentacji Politycznej, tej, co była przed Radą Jedności
Narodowej), to myślałem, że się wścieknę, jak Boga kocham, tyle tam było szumnego gadania, wielokropków... Ty im tyraj, graj to wszystko, narażaj się na czapę dla takiego wykrzyknika czy tam czego... - Cywilbanda! - stuknął słowem Jaś.- Dziś jak nadajesz, to co słowo trup - skomentował przekazaną listę. „Racja - biegły jakieś myśli Jerzego. - Racja o tej cywilbandzie. Czy w końcu nie jest tak, jak opowiada ten radiotelegrafista: gadanie kosztem życia? O ileż więksi jesteśmy my, żołnierze.” W tej chwili Jaś skłonił się przed Aliną. Spojrzała zdziwiona. Jaś powtórzył ukłon: prosił do tańca. Przez jej twarz przeleciał jakiś skurcz. Zacisnęła powieki jakby w obawie, że się rozpłacze. Zygmunt cygarniczką wypukiwał rytm. - Zatańczymy? - upominał się głośno komendant. Gdy stał, głową sięgał niskiego sufitu. - Trzeba dać wam coś zjeść - uciekła mu Alina, przytomniejąc. - Czekaj - Jerzy szeptem zatrzymał ją na schodach. - Czekaj - powtórzył, aż miał ją przy sobie. Zwarli się ustami jak w walce. - Nie - zaprotestowała za chwilę, zstępując o stopień niżej. Ale tam czekała na niego, uległa.
Przytrzymując ją ustami sięgnął do małych piersi obciśniętych swetrem. Za nimi milkliwie odzywał się rytmem perkusji przygłuszony dźwięk muzyki. Nacierał na nią ciałem, aż cofając się o krok, na półpiętrze, trafiła na stojące tu krzesło i obsunęła się w tył. Pochylił się nad jej podaną ku górze twarzą... Raptem zaskomliły krótkie sygnały nadawcze. Grześ wrócił do szyfru. Jerzy zsunął ręce z jej ramion na poręcz krzesła. Pochylony, zaczął cofać do tyłu 117 swoje nieposłuszne ciało, jak zapaśnik wymotujący się ze śmiertelnego chwytu przeciwnika. Na górze drobnymi sygnałami Grześ zapisywał w przestrzeni nazwiska rozstrzelanych. Kolumb był gdzieś sam ze swoim nieszczęściem. Miał je mnożyć swoją zdradą? „Chłopaki” mieli nawzajem prawo do swoich rzeczy, majątku, nawet życia, ale wypłacało się za to tym jednym: braterstwem. Jerzy wiedział znowu, że nie może tknąć Aliny. Zrobiło mu się jej żal. do łez, odczuwał równocześnie dumną siłę swej woli, odrębność praw społeczeństwa, którym było tych czterech czy dziesięciu, lecz znanych za to z imienia,
odezwań i przyzwyczajeń - ludzi wojujących ze światem. - Chodź - pociągnął ją za rękę. - Trzeba im zrobić herbatę. Była godzina siódma rano. Jerzy w eleganckim szlafroku ojca schodził ze schodów. Grześ grał już od pół godziny, jakby kapela pijanych świerszczy szykowała wesele. Przeszkody atmosferyczne nie pozwoliły mu uporać się z robotą wieczorem. Radość, radość strasznego istnienia, radość tych krótkich sygnałów ryzyka, którym pospiesznie odstukuje serce. Jerzy nie pamięta, nie chce pamiętać, że to szyfr przenoszący w przestrzeń nazwiska wczoraj rozstrzelanych. Poręcz schodów, z której zdjęto kwadratowy płat okładziny, szczerzyła swoją nieskomplikowaną architekturę: ze skrytki wyjęto nadajniki i pistolety. Jak dobrze rozstrzygnął Zygmunt. Dziś będą u Junoszy. Trudno. Powiedzą wszystko. Intencje mieli proste. Skąd mogli wiedzieć, że wkraczają w jakieś ciemne rewiry... - Nie chce się dziadom uporządkować - mruknął do siebie Jerzy i pochylił się nad skrytką. Pistolet wypychał kieszeń szlafroka. Zygmunt przed chwilą „ wrócił z ogrodu. Odkąd się
rozjaśniło, mogli z lepszym jeszcze skutkiem, sami nie widziani przez nikogo, obserwować ulicę z domu. Jerzy miał „kapować” na ogród z wychodzących na południe okien parteru. Schodził ze schodów powoli, czując jakiś miły niepokój. Dopiero gdy na półpiętrze minął stojące pod oknem krzesło, uderzenie serca przypomniało mu: tutaj. Zatrzymał się przez sekundę i nagle spojrzał ku górze, jakby stamtąd, a nie z zewnątrz, oczekiwał zaskoczenia. Słychać było półgłośny śmiech Zygmunta. Jerzy schodził stopień po stopniu, ostrożnie jak złodziej. Obie matki - jego i Aliny - powędrowały do ogonka po chleb i mleko. Był już w hallu. Stał naprzeciw jej drzwi. „Ostatecznie, wszystkie okna - wychodzą na ogród...” Po chwili wszedł. Wszedł jednak do swego pokoju. Był już przy oknie. Ostatnie, jeszcze zielone, a już zwarzone śmiertelnie przymrozkiem liście akacji opadały bezwładnie. „Wielolistne, z których wróżą sobie ludzie na wiosnę...” Obejrzał się. Obie kobiety musiały wyjść razem, bo drzwi, łączące pokoje, były uchylone. Odwrócił powtórnie wzrok ku oknu. Nuda i rozpacz jesieni. „Nie wiadomo skąd opadają te
liście, tyle już pustych gałęzi...” 118 Przez szeroką szparę drzwi zobaczył jej głowę na poduszce. Ogród był martwy, bez ruchu. „Zygmunt ma widok na całą ulicę, a tędy i tak żadnego licha nie przyniesie. Wiatr, będzie padać...” Obejrzał się raz jeszcze. Klamkę miał w ręku. Stał już u wezgłowia jej tapczanu i patrzył na jej twarz z góry. Miał ją w dziwnym skrócie: wyprężona, uniosła w górę trójkątną bródkę chcąc w tyle ogarnąć wzrokiem źródło nagłego cienia. W sekundę miał jej twarz tuż przed sobą. Leżał na niej” z ustami przy jej szyi, szepcząc na przemian jej imię i jakieś urywane bez sensu słowa. Wymotała się sama spod kołdry, ogarniając go gwałtownym ciepłem. Nagle szarpnęło nim jak prąd elektryczny: „Kolumb” Takie to twoje męskie braterstwo!” Dźwignął się całym wysiłkiem. Już stojąc, odczuł przerażenie na jej myśl, że tchórzy. Ruszył po męsku do drzwi, przekręcił klucz. Zawrócił. Nieopisana cisza. Sprawiedliwy spokój. Policzek przylega do szczupłego ramienia jak do smugi serdecznego ciepła. Nie mówią nic.
Nagle łoskot, jakby sufit walił się na ich splecione ciała. Szyby drżą jak od wybuchu. Cień pada na pokój. Jerzy opiera się na łokciu. We framugę parterowego okna grzmoci ktoś pięścią. Dwóch ich. Nim jeszcze myśl zaczyna działać, chłopak lewą ręką zarzuca kołdrę na odsłonięte nogi dziewczyny. W tym momencie dom aż się trzęsie od uderzeń i kopnięć w drzwi. Ryk: Őffnen! - otwiera w mózgu przepaść: to koniec. Prawą ręką wyczuwa pistolet i mając na sobie oczy stojącego w oknie człowieka w sztywnej czarnej czapie, wyjmuje żelazo i wrzuca pod pościel. - Gestapo - mówi białymi wargami. - Schowaj pistolet - szepce do Aliny i podnosi się z rękami do góry. Idzie w kierunku drzwi. Przez okno drugiego pokoju widzi ogrodowy płot, przez który przełażą czarno ubrani ludzie. Któryś, stojąc jeszcze po tamtej stronie drucianej siatki, podaje drugiemu górą, przez ogrodzenie, bergmanna. Jerzy skręca ku drzwiom prowadzącym na werandę. Otwiera je. Widzi nowe sylwetki uskakujące za drzewa i teraz dopiero chwyta go za gardło przygnębiający wstyd: „Boją się. Spodziewają się strzałów, obrony.”
Z rękami uniesionymi do góry, w długim szlafroku stoi na werandzie. Mierzą do niego dwaj. Trzeci podchodzi i sprawnie obmacuje kieszenie. Potem nagle niespodziewanym, macierzyńskim ruchem głaszcze go delikatnie po głowie. Jerzego ten niezrozumiały gest oszałamia bardziej niż cios. „Aha, sprawdza, czy nie mam na włosach odcisku od pałąka słuchawek” - olśniewa go nagła pewność. Słychać rumor wywalanych frontowych drzwi. Przez werandę przebiega ich dwóch, czterech, sześciu. Gestapowiec, szturchając go peemem, odstawia na bok. Raptem strzał. Drugi, trzeci. Jerzy widzi, jak jeden ze spóźnionych czy bardziej tchórzliwych, który teraz dopiero gramoli się do ogrodu, siedząc okrakiem na płocie kropi z peemu w górę. 119 „Na dach! Są na dachu” - przebiega mu przez myśl i wydaje mu się, że słyszy odpowiedź z „dziewiątki” Zygmunta. Instynktownie uskakuje do tyłu, pod ścianę, obawiając się strzału z góry. W tym momencie wystraszony jego ruchem gestapowiec strzela. • „Ach, to tak się umiera?” - myśli rozpłaszczony pod murem, z rękoma do góry. Gestapowiec
chybił czy też strzelał tylko po to, by sterroryzować uwięzionego. „To tylko tak?” - plączą się myśli, pełne poczucia hańby. - Die drei sind da - krzyczy ktoś z okna. Z okna pokoju, w którym grała radiostacja. „Poddali się? już się poddali.” - Und hier ist der vierte - woła gestapowiec pilnujący Jerzego. - Ich bin der Hausbesitzer... - Jerzy czuje, jak z trudem wymawia słowa roztrzęsionymi wargami. - Er sagt, dass er der Hausbesitzer ist - przekazuje gestapowiec do góry, skąd z okna wygląda piękny jak amant filmowy mężczyzna, widocznie dowódca, w odsuniętym z czoła, jak u człowieka bardzo zmęczonego, eleganckim kapeluszu. „Dobrze - cieszy się Jerzy. - Wolno mi się bać, powinienem się bać, jestem po prostu właścicielem domu, przerażonym, w szlafroku, w miękkich pantoflach.” „Alina, gdzie Alina? - i teraz wali się na głowę przypomnienie: - Mój pistolet, u niej Twój pistolet.” Czuje, jak serce przystaje w nim na moment. „Dobrze, wolno ci się bać, masz się
bać” - dopinguje się jeszcze, choć szansa na utrzymanie pozycji „hausbesitzera” prawie nie istnieje. - Die kleine, das ist deine Frau? - pyta nagle gestapowiec, ruchem głowy wskazując na okno pokoju Aliny. Szturchnięcie lufą pistoletu w bok ma charakter grubiańskiej, lecz życzliwej poufałości. Śmieje się. „To on nas widział - przelatuje przez głowę Jerzego myśl i wydaje mu się, że poznaje twarz widzianą w oknie. - Czy to możliwe, żeby człowiek w takiej sytuacji się zarumienił?” - myśli na sekundę o sobie i zaraz czuje taki żal, jakby „znowu” umierał. „Alina, Alina, Alina.” Słyszy szum motorów. Trzaśniecie furtki. Jest wciąż na werandzie. Gestapowiec, trzymając bergmanna pod pachą, zapala papierosa. „Matka! Przecież zaraz wróci matka.” Przelatuje przez myśl jakiś dzień, miał dwanaście lat i matka żegnała go po raz pierwszy na dworcu, gdy jechał sam na obóz harcerski. Uczuł pchnięcie lufą pistoletu w pierś. Eskortant ruchem głowy wskazał mu drzwi. Jerzy, nie prowadzony, skręcił w prawo. W pokoju Aliny ogarnęły go ramiona. Jeszcze żyje. Jeszcze jest na świecie. Czuje jej usta na policzku i szept: - Pistolet w bucie...
Gestapowiec - ten drugi, ten od Aliny widocznie szarpie go gniewnie za ramię. Jerzy odwraca się szukając wzrokiem narciarek Aliny. Są - czub jednego wystaje spod łóżka. 120 „To już koniec, zaraz koniec” - myśli o bliskiej rewizji. - Ich gehe mit - słyszy jej głos za sobą i widzi, jak jego gestapowiec zbliża usta do ucha kolegi. Rechoczą grubo, ale Alina idzie obok niego. „Ich bin Hausbesitzer, ich bin...” - powtarza Jerzy w myśli, jak kręcąca się nieprzytomnie pęknięta płyta gramofonowa. Są już na schodach. Wszędzie ci czarni umundurowani na cywilów gestapowcy. Oczy Jerzego padają na narożny płat okładziny poręczy schodów. Serce znów głośniej. „Tylko jedna, nie, dwie wkręcone śruby, dwie sterczą wyraźnie. Widocznie schowali broń i stację, zdążyli!” - przebiega mu przez myśl równocześnie z poczuciem absurdu wszelkiej próby bronienia zajętej już pozycji. Ale myśl nie rezygnuje: Ich bin Hausbesitzer... Korytarzyk. Na prawo. Są wszyscy. Jaś trzyma skute ręce na kolanach. Radiotelegrafista. Widać tylko dawno nie strzyżony kark, tak pochylił głowę. Zygmunt...
Jerzy nie może patrzeć na Zygmunta. Jak pod ciężarem zdrady wkracza do pokoju. Za nim Alina. - Ich bin Hausbesitzer - mówi głośno do pięknego mężczyzny w kapeluszu, który grzebie w rozrzuconych na stole papierach. Obok leżą portfele Żółty Zygmunta. Na łóżku radiostacja. Słuchawki na podłodze jak hełm poległego. W kącie, przy szafie, któryś gestapowiec odwala toporkiem klepki podłogi. - Ja, das ist mein Mann - wysuwa się Alina przytrzymując szlafrok na piersi. Jerzy opuszcza głowę, i raptem drżenie: oboje stoją tak w domowych ciepłych pantoflach. Dobrzy, poczciwi ludzie wyrwani z łóżka przez cudzą nieprawość. „Bać się. Wolno, trzeba się bać” - myśl mobilizuje lęk. - Zna pan tego? - pada pytanie. Jerzy ma przed oczami fotografię Jasia. Stoi roześmiany, z dzieckiem na ręku. - Tego pana... z dzieckiem („Chyba słyszą?” przebiega paniczna myśl, by uwięzieni mogli uzgodnić zeznania)... raz widziałem... - Głos mu się trzęsie. „To dobrze, możesz się bać” - przypomina. Opuszcza głowę. Widzi czubek maleńkiego, rozczulającego, że chciałby płakać, pantofelka
Aliny i poraża go myśl o „siódemce”, która musi chyba wystawać z jej narciarskiego buta. Widzi gestapowca, który leżąc na podłodze zrywa już klepki, słyszy, jak opukują ściany. - Ja muszę się przyznać... - słyszy raptem swój drżący głos. Teraz nasila go do krzyku. - Ja się przyznaję, że - słyszy za sobą oddech Aliny - że ja tego wysokiego pana, który wynajął ten pokój, jeszcze nie zameldowałem, chociaż już minęły cztery dni... - krzyczy, by słyszeli tamci, i drżącymi rękami zakrywa twarz. Przez oblicze eleganckiego cywila przebiega jakiś pogardliwy grymas. - Du, bist doch ein Yerbrecher! - słyszy poprzez szum w uszach. - Mój mąż czuł się niedobrze - słyszy głos Aliny zwracającej się do tłumacza, czuje na ramieniu jej uspokajające dotknięcie. 121 - Czuł niedobrze? - powtarza- tłumacz tonem pytającym i nagle „ich” eskortant mówi parę zdań po - niemiecku. Fala męskiego śmiechu przygłusza jakiś ruch w korytarzu. Jerzy słyszy brzęk kajdanek. Hausbesitzer. Ich bin Hausbesitzer. Ten elegancka rzuca jakieś pytanie.
- Jak dawno po ślubie? - zwraca się tłumacz. Znów śmiech. Jerzy ogląda się surowo na rozbawionych gestapowców. Są prawie sympatyczni: śmieją się. „Bać się. Bać się” dopinguje uczucie. - Miesiąc - mówi to dobitnie, jak aktor pewny efektu swej gierki. - I kogo pan tu trzymał? - pyta po niemiecku oficer. „Mówił «Sie», pan” - przypomina sobie Jerzy dla uspokojenia, słysząc słowa tłumacza: - I kogoś tu miał, co? - Banditen? - pyta Jerzy i obejrzawszy się z lękiem cofa o krok w kierunku oficera, jakby szukał u niego opieki przed tymi skutymi ludźmi, których widział przechodząc korytarzem. Mówi wyraźnymi zdaniami, że pokój parę dni temu wynajął jeden pan. - Tak, ten - potwierdza patrząc w podsunięty mu pod nos dowód osobisty Zygmunta i widzi z ulgą, ze Zygmunt był na fałszywych papierach. „Kolumb jest bezpieczny - notuje błyskawicznym skojarzeniem. - Przecież teraz mieszka u Zygmunta.” - A jeśli to nie byli bandyci? - pyta z uśmiechem oficer. - A kto? - trzęsie się Jerzy.
- Vielleich Bolschewisten - pada po dłuższym milczeniu. Jerzy z początku nic nie rozumie. Sypią się na niego jakieś niemieckie słowa, przyskakuje do niego Alina z twarzą zmienioną, złą. - W moim domu, w moim domu! Gdzieś ty mnie sprowadził? - krzyczy zasłaniając twarz rękami. Jeszcze coś woła nacierając na niego w rozchełstanym na piersiach szlafroku, nim rzuci w stronę oficera z godnością, nagle uspokojona, jak ktoś znajdujący tłumaczące go całkowicie, choć nieco wstydliwe wyjaśnienie: - Mój ojciec zginął w Katyniu... Jerzy widzi, że oficer przygląda się jej uważnie, potem nagle otwiera gwałtownym ruchem papierośnicę, podsuwa gestem zaproszenia i rzuca cichutko: - A jak to nie byli bolszewicy? Twarz Aliny zastyga w wyrazie Grottgerowskiej matrony: - To cofam wszystko, co złego powiedziałam. 122 - Polnische Leichtsinn - mruczy oficer z zadowoleniem, jak lekarz, któremu odpowiedź pacjenta idealnie potwierdza postawioną diagnozę, i prosi tylko o papiery.
- Legitymacje - tłumacz popycha ich w stronę drzwi. Mają zejść do pokoju, w którym stoją narciarskie buty Aliny. W biurku, w pokoju Jerzego, leży portfel z dokumentami. „Co ja tam mam w portfelu?” - myśli panicznie Jerzy. „Hausbesitzer” jest coraz bliższy utwierdzenia swojej egzystencji. Wychodząc potyka się o wzrok Zygmunta. Zygmunt opuszcza powieki w nieznacznym przytwierdzeniu: słyszałem, będę tak zeznawał. Jerzy skręca ku schodom. Któryś z gestapowców klęczy na podeście i opukuje stopnie. Wypiętym zadem szoruje o tę płytę dykty. „Zęby nie zaczepił spodniami o wystające zakrętki śrubek. W szufladzie mam dwa dokumenty, komplety papierów” - Jerzy potyka się o myśl, zdenerwowany, nie może sobie przypomnieć, czy w portfelu są prawdziwe, te, o które teraz chodzi, czy lipa. Przechodząc koło okna widzi skrawek ulicy. Przed ich furtką stoją dwa ciemne samochody. Ktoś skręca od rogu. „Boże, co mam w portfelu? Które są w portfelu?!” Listonosz stukotał drewnianymi podeszwami, .dochodząc do rogu ulicy. Te rozrzucone domki
zawsze kosztowały go najwięcej sił i czasu. Co rano, wyszedłszy z urzędu pocztowego, robił selekcję otrzymanych do rozniesienia listów. Stara tradycja. Zaczął od drugiego roku wojny. Początkowo odkładał te dalsze adresy i wybierał się tam raz na cztery - pięć dni. Ale omal nie przejechał się do obozu, gdy raz i drugi były jak „PS zażalenia. Odtąd udoskonalił system. W dni słotne, gdy droga była szczególnie paskudna, listy tam adresowane wrzucał starannie do wychodka. Rejon, objęty tymi poczynaniami, rozszerzał się każdej jesieni. W tym roku ulica, na której mieszkał Jerzy, była bodaj ostatnią w dzielnicy, której nie dotyczył jeszcze system redukcji korespondencji. Zawdzięczała to względnie korzystnemu położeniu, nowemu chodnikowi, no i przede wszystkim temu, że rzadkie listy do pana Kosiorka odbierano w sposób pozostawiający w ciele miłe ożywienie. Wódki mieli świetne... Tego ranka listonosz czuł się specjalnie źle. Był przeziębiony. Znalazłszy jedyny prowadzący go w tę ulicę list, zawahał się nawet przez chwilę, ale pomyślawszy o przeszło godzinnym czekaniu na zupę w wypadku wcześniejszego powrotu z obchodu, machnął ręką i schował do
torby kopertę z niezdarnie wypisanymi ołówkiem literami. Zwolniona przedwczoraj współtowarzyszka celi Basika istotnie gryzmoliła. Oczywiście, miała najszczerszy zamiar pójść pod nauczony adres i powtórzyć wbite w pamięć słowa, których uczyła ją półprzytomna dziewczyna: „Będę z nimi, by wskazać ciebie w «Marlenie», niedziela siódma wieczór.” - Odbiją mnie, odbiją - płakała wtedy. - Powiedz, że Basik, nie Baśka, tylko Basik, to ci uwierzą. Miała zamiar pójść, ale potem ogarnął ją lęk. 123 Stara wyuczone słowa podpisała: „Basik”, wyuczony adres przeniosła na kopertę. List ze stemplem Józefowa leżał już na wierzchu torby listonosza. Czemu Baśka dała ten adres? Aresztowana na nowym adresie Kolumba, znała poza tym tylko adres Jerzego. Listonosz pociągał nogami. Tęsknie spojrzał na mizerny, cichy o tej porze, bar na rogu, gdzie pożywiali się rankami przywożący jarzyny badylarze, i skręcali w willową uliczkę. „Gdzieś stoją dwa duże nowe samo... Oho! i buda jest” - zwolnił kroku. Ale ciekawość
przemogła. Wydobywszy list, jako widoczne alibi, na sam wierzch torby, ostrożnie się oglądając, kroczy przed siebie. Sprowadziwszy ich ze schodów, gestapowiectłumacz otworzył przed nimi drzwi do pokoju Aliny. Jerzy pokręcił przecząco głową. Czuł się jak w złym śnie, gdy człowiek nie może uczynić jakiegoś łatwego a potrzebnego do wybawienia ruchu. Alina coś mówiła. Tłumacz skinął głową i zawoławszy któregoś z kręcących się po korytarzu gestapowców otwarł przed nią drzwi. - Naa... - pchał Jerzego lufą pistoletu. Byli w jego pokoju. Jednak na dole rewizji nie robili. - Wiedziałeś? - usłyszał za sobą poufny szept. Obrócił głowę. Tłumacz stał z pistoletem opuszczonym do ziemi. Patrząc na niego mrugnął znacząco. Przez głowę Jerzego przelewały się myśli. Instynktownie chciał zareagować na zdumiewające przejście tamtego na ton konspiracji. „Człowiek z Intelligence, wtyczka...” - przemknęło w rozpaczliwym poszukiwaniu nadziei. „Uważaj!” - syknęło w nim złe przeczucie. W chaosie przerażenia i nadziei ratunku otwarł drzwiczki biurka. Portfel leżał na wierzchu.
„Tak, papiery mam swoje” - ogarnęła go w tej chwili pewność i nagle zatrzęsło nim przypomnienie, że ma od Zygmunta fałszywą kartę pracy jakiegoś przedsiębiorstwa budowlanego i do tego, również lipną, przepustkę do gmachu Sicherheitspolizei. Leżał. Nawet z kompletem tych papierów leżał. „Bój się, bój się” - przynagliła go rutyna woli, w którą już wszedł. - Nie wiedziałem... - wyszeptał odwracając się do swego strażnika i w tym momencie wypuścił z drżących rąk zawartość portfelu na dno szuflady. Tamten patrzył mu w oczy. Jerzy, wyziębiony od wewnątrz dreszczem ostatecznej pewności, wziął szarą tekturkę autentycznej kennkarty i nogą zamknął drzwiczki biurka. W asyście gestapowca wracał na górę umocniony swym alibi „hausbesitzera”. Listonosz, wciąż zwalniając kroku, jak przyciągany niewidocznym magnesem, idąc po nieparzystej stronie ulicy zbliżał się do otwartej bramy ogrodu, obok której parkowały dwa czarne wozy. 124 „Jestem na służbie” - umacniał swą ciekawość poczuciem bezpieczeństwa. W momencie gdy
spoconą dłonią poprawiał uchwyt tego listu, kątem oka spostrzegł zieleniejący tył budy wprowadzonej przez szofera do ogrodowej bramy. Odczuł teraz strach. Zawsze był „w porządku”, ale budy bał się na ulicy jak wszyscy. Nie myśląc skręcił w furtkę Kosiorków i czując, jak parzą mu plecy spojrzenia kręcących się przed tamtym domem cywilów, maszerował długą ścieżką do frontowych, oszklonych drzwi. „Jezu, a jak nie przyjmą, a tamci zauważą, że list jest tam adresowany?” Z sercem walącym głucho zadzwonił. Usłyszał gdzieś, w głębi mieszkania, czyjś histeryczny krzyk. Stał przez ciągnące się coraz rozpaczliwiej sekundy, nim ujrzał małą Kosiorkównę. Szła z ręką na brzuchu, jakby podtrzymywała opadające ubranie. Widzi go, poznaje, woła coś ku górze. Nad poręczą schodów listonosz widzi twarz pani Kosiorkowej. Bez słowa podaje zaadresowany naprzeciwko list i odwraca się prędko. Tamta nie czyta. Ulga po przerażającym dzwonku jest tak ogromna, że błahy, nieważki prostokąt koperty pozwala o sobie zapomnieć. Listonosz idzie coraz prędzej. - Ja, danke - mówi oficer i nakazuje odprowadzić Jerzego na dół. Ocalenie staje się możliwe.
- Pani nie może! Pani naprawdę nie może! - Matka Jerzego szarpie się z panią Wandą. Stoją o metr od narożnika ulicy. Wiadomość dopadła je jeszcze w ogonku. Najpierw zrobiło się wokół nich jakoś luźniej, potem doszedł czyjś szept. - I ja pójdę, pójdę - uczepiła się jej rąk jak dziecko, które ma zostać samo. Czarny kapelusz przekrzywiony na siwych włosach, zmarszczki cała starość tej dobrze utrzymanej kobiety wybuchnęła w ciągu tych kilku minut. Matka Jerzego, jęcząc cicho przez zęby odrywała jej ręce od swoich. - Aliny nie wezmą. Jej nie wezmą... Zresztą pani jej tylko zaszkodzi wyglądem. Tak, pani ją wyda swoim wyglądem - powtórzyła czując, jak ręce tamtej słabną, uderzone tym argumentem jak batem. „Czy wszystko zrobiłam, co trzeba? przypomniała sobie za moment biegnąc krótkim kroczkiem ku domowi. - Zadzwoniłam do tego Skiernika, jak Jurek kazał, gdyby cokolwiek... Chyba zrozumiał wszystko?” „Czy mnie tam puszczą? - zmartwiała raptem ze strachu, jakby mieli już przed pożegnaniem zabrać jej syna. Powiem, że wiedziałam wszystko, że
wiedziałam, co on robił. Niech mnie z nimi zabierają.” Myśl, że mogłaby zostać sama, była przerażająca. „Powiem, że zawsze wiedziałam o wszystkim, co robi, to nie zostawią, nie zostawią... Boże, przecież strzelali, może...” Człowiek stojący w furtce palił papierosa. Zlustrował ją uważnym spojrzeniem i usunął się grzecznie. Skręciła w alejkę ku domowi, już miała ich dwóch po bokach. Pokorna była pozwolili jej iść dalej - z głową wtuloną w ramiona drobiła coraz spieszniej. W korytarzu ujrzała... 125 Jurek stał z jakimś cywilem i perorował coś swobodnie. Na jej widok zbladł nagle i skoczył ku niej, aż się cofnęła. - Nie wiemy nic, zamieszkali od trzech dni usłyszała gorący szept i uczuła na ramionach jego uścisk. Wydarli mu ją brutalnym szarpnięciem. Upadł koszyk. Potoczył się jakiś burak, wypadły marchewki. - Będzie barszcz - usłyszała po niemiecku zdanie gestapowca i oszołomiona zupełnie, podniosła oczy na Jerzego. Przyglądał się jej z napiętą uwagą. Ruchem powiek pokazała, że
słyszała, co mówił. Poszła na górę, prowadzona przez tamtych. Jerzy krzyknął: czy one - kobiety - wyobrażają sobie, że przez jakieś bandyckie historie on ma jeść nie soloną, zimną zupę? Siedzieli w pokoju we trójkę. Na schodach tupotały coraz liczniejsze kroki. Nikt ich nie pilnował albo stworzono pozory, że nikt ich nie pilnuje. - Barszcz trzeba solić... - Wyprowadzają - ruchem warg wymówiła Alina. - Co jest na drugie? Słychać było zapuszczanie motoru. W kątach pokoju smużył się mrok. Już parę godzin siedzieli sarni, zapomniani jakby przez tamtych. - Pojechali... - wyszeptała stara pani i nagle zaczęła spazmatycznie szlochać. Wszyscy przestali oddychać: nasłuchiwali. Jerzy wstał. Rumor odsuwanego krzesła odebrał mu oddech, jak bliski strzał. - Ja wyjdę pierwszy... Albo nie, trzeba zaczekać... Nie, nie można... Wyjdź, mamo, i zamknij bramę patrząc na ulicę, czy ktoś nie stoi... Ja... Jerzy obejrzał się na drzwi. - Aha, mój pistolet - powiedział raptem głosem opanowanym. - Mamo, więc ty do bramy...
- Przecież mógł ktoś zostać na górze... - szepnęła Alina. Przez sekundę słuchali własnych spiesznych oddechów. - Ja idę na górę - zdecydowała starsza pani. Schody skrzypiały. Wróciła. Nie ma nikogo. Jerzy stał w pokoju Aliny, patrząc na wystający spod łóżka but. Na ulicy było pusto. Mimo wczesnej pory, u Kosiorków okna zamurowane zaciemnieniem. Ogrody. Mógł ktoś być w sąsiednim... Ale żywopłot szczerzył tylko nagie gałęzie. I tam nikogo. Przed rogiem ulicy przyspieszył kroku. Na widok tramwaju nie wytrzymał i ruszył biegiem. Wskoczył. Spocony, wytrzeszczał za siebie oczy. Nikogo. Teraz już był pewien. Na najbliższym skrzyżowaniu coś go jednak wyniosło z tego tramwaju. Przesiadł się w inny, pierwszy lepszy. Naraz targnęło nim przypomnienie, ile każda minuta może kosztować 126 Kolumba. Matka dzwoniła, więc wie już od kilku godzin. Podobno powiedziała, że Wszyscy leżymy... Może zmienił mieszkanie. Wprawdzie wie, że Zygmunt chodzi na lipnych papierach, ale... Telefon w jakimś opustoszałym sklepie z papierem.
Przyjęła matka Zygmunta. - Czy jest Kolumb? - A kto mówi? Głos spokojny. Biedna, jeszcze nie wie. Albo matka mówiła niewyraźnie i Kolumb nie zrozumiał, albo postąpił jak człowiek i nic staruszce Zygmunta nie powiedział. - Mówi Jerzy. W słuchawce słychać, jak tam, z drugiej strony, kobiecy głos woła: „Panie Stachu, dzwoni pan Jerzy...” Jakiś przytłumiony krzyk. Łomot przeskakiwanych w biegu stopni. Trzask słuchawki... Wymanikiurowana ekspedientka w sklepie papierniczym patrzy zdumiona: ten młody człowiek stoi ze słuchawką przy uchu z wyrazem takiego uniesienia na twarzy, jakie mężczyźni miewają tylko wtedy. Stoi tak nieruchomo, bez oddechu. A Jerzy słyszy przyśpieszony, gwałtowny oddech przyjaciela w słuchawce. To nie złudzenie. Słychać, jak tam oddycha przyjaciel, który bez tchu dopadł słuchawki, który boi się zapytać, zawołać „halo”, bo wie, że to, co mu zapowiedziano, że dzwoni on, Jerzy, druh, brat, że to jest niemożliwe, że na jego głos odpowie inny, obcy...
- Tak, to ja... - mówi Jerzy. XXIII Brakowało może piętnastu minut do godziny policyjnej. Uliczka, która o zmroku, w godzinę po odjeździe gestapowskich aut i więźniarki, rozbrzmiewała podnieconymi głosami, teraz opustoszała i stała w ciemnościach cicha, z pozoru senna. Od strony Puławskiej szedł wysoki, smukły niemiecki żołnierz zgrabnie stawiając nogi obute w ciężkie saperki. Opadłe na chodnik liście przydrożnych drzew tłumiły kroki. Szedł zresztą bliżej siatki ogrodzenia - tutaj grubszą jeszcze warstwą leżały liście z żywopłotu. Nie musiał się bać godziny policyjnej, mrok sprawiał, że bez skrępowania mógł dzwonić do drzwi, ale impuls jakiegoś wstydu za siebie nakazywał ciszę. „Następna” - skorygował swój odruch w chwili, gdy miał skręcić w uchyloną furtkę. Za moment szedł już znaną alejką. Stanął u drzwi willi i chwilę szukał po omacku dzwonka. Nacisnął. Odczekał dłuższą chwilę. Nacisnął powtórnie. Była cisza. Przyłożył ucho do drzwi i domyślił się, że na pewno dzwonek jest zepsuty. „Wyłączony prąd” - Ahigrim skorygował swój domysł i spojrzał na ciemne okna, czy nie
widać w jakiejś szparze karbidowego światła. Na wszelki wypadek nacisnął jeszcze raz 127 dzwonek. Zaniepokoił się: w domu panowała martwa, nieporuszona cisza. Obszedł front willi. Rozgarnąwszy ramieniem jakieś krzaki ruszył przez trawnik w kierunku znanego mu okna pokoju Jerzego. Spostrzegł, że tutaj rolety nie były zapuszczone. Przyłożył twarz do szyby. Wnętrze nie żyło - ani odrobiną światła. Nie było głosu. Zagwizdał cicho, przeciągle, i szybko ruszył z powrotem do furtki. Już na ulicy zawstydził się i przystanął bezradny. Przypomniał sobie, że kiedyś, podczas jego pobytu, Jerzy wychodził naprzeciwko, gdzie uczył jakieś dzieci. Zawahał się na moment i ruszył do furtki Kosiorków. Dzwonek poderwał ich od kolacji. Kosiorek z otwartymi ustami spojrzał na - zegar. Wskazówka stała na godzinie policyjnej. Przełknął głośno ślinę. Powoli, jak we śnie, sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął list. Widać było, jak drży ręka, w której trzyma kopertę z adresem Jerzego. Spojrzał na żonę i w tym momencie dzwonek strzelił powtórnie. Pudełko z zapałkami leżało obok nakrycia.
- Otwórz - Kosiorkowa odczytała ruch warg węża. Nie mógł wydać z siebie głosu. Podniosła się i powoli, słysząc za sobą ciągłe pocieranie zapałki, poszła w kierunku drzwi. „Oni” - pomyślała widząc przez szybę mundur. Otwierała powoli. Trzęsącą się ręką nie mogła trafić do dziurki od klucza. „To nic, to nic uspokajała się w myślach. - Przez ten czas Edek zdąży spalić...” - Verzeihen - zaczął od progu, salutując grzecznie. Nie zrozumiała następnych słów, tylko jak grom uderzyło ją nazwisko Jerzego. Odwróciła się. Szła w kierunku pokoju jak eskortowana. W progu spostrzegła, że mąż narzuca sobie na talerz jedną, drugą, trzecią łyżkę sałatki. Zakrywał popiół spalonego listu. - Panie - opowiadał na drugi dzień przyjacielowi Kosiorek - panie złociutki, to jakżem mu powiedział, że jego przecież zabrali, że gestapo, tom zgłupiał zupełnie. To on, ten żołnierz czy tam jakiś przebrany, siadł w korytarzu na krześle i nic nie mówi. Ja patrzę, a jemu po policzkach jadą dwie łzy. Prawdziwe, złociuteńki... - westchnął Kosiorek jak człowiek świadomy, że mówi rzeczy zbyt dziwne, by mogły być przyjęte za prawdę.
Jerzy nie zasnął do rana. Chwilami zbliżał się tylko do stanu jakiejś dziwnej drzemki. Najgorszym momentem, przy którym rozpaczliwie zaciskał oczy, była wiecznie powracająca chwila, gdy kończąc swoją relację podchwycił oszołomione i bezradne spojrzenie Kolumba do Czarnego Ola. „Co zrobić, żeby mi można było uwierzyć?” - pytał się po raz sześćdziesiąty, obracając się na drugi bok. Jego relacja odarta ze szczegółów, pozbawiona początku (przecież nie powie, jak go zastali z Aliną...), była jak nieudolne rusztowanie, na którym nie sposób ustawić prawdę. Ale co, miał może wyznać Kolumbowi, że gestapowcy widzieli go w łóżku z jego żoną? Że istniał w tym wszystkim sadystyczno- żartobliwy klimat „hausbesitzera”, w jakim Jerzy zdobywał dającą życie pozycję? - A broń? - zapytał wówczas Olo. - Swoją przecież mam, a co było w skrytce, Alina wyniosła. Zabrała ze sobą. Nocuje u matki Baśki... 128 Znów to spojrzenie między nimi, tym razem jakoś raźniejsze. Przed południem miał powtórzyć to wszystko Junoszy. Siedział w dużej, pustej kawiarnianej
sali z zupełnym zamętem w głowie. „Jemu powiem wszystko, zażądam słowa honoru i powiem... Od początku, że mnie nakryli z Aliną...” - łamał się mieszając herbatę. Gdy podniósł oczy, w drzwiach stał Kolumb. W pół minuty za nim wszedł Junosza. „Kazali Kolumbowi sprawdzić, czy jestem sam” nie mógł jeszcze uwierzyć. Junosza przywitał się zwyczajnie, ale sposób, w jaki oglądał się ciągle na bufet, niby zniecierpliwiony brakiem kawy, z jeżył Jerzemu włosy na głowie. Wiedział, że za bufetem jest drugie wyjście, znane tylko bywalcom. Po chwili do ich stolika podszedł nie znany Jerzemu, niski, źle ogolony mężczyzna. Ten był spokojny. „Ale też w jakiś szczególny sposób” - biegły w panice myśli Jerzego. Gdy skończył mówić, zapadła długa cisza. - Byłem w szlafroku... - powtórzył jakoś głupio. - A broń? Jest gdzieś na punkcie? - zapytał obojętnie tamten. Jerzy skinął głową. Zaczynały się znów sprawy jasne, jednoznaczne. - A pan przyjechał ze swoim pistoletem, prawda? Jerzy skinął głową. „Jednak widzą, kim jestem, jednak widzą.”
- A mówił pan, że broń po pana wyjściu ta pani zabrała ze skrytki i wyniosła? - Tak. - Więc pana pistolet nie był w skrytce? Jerzy uczuł głuchy łomot w skroniach. Spojrzał na Kolumba. - Często szczegóły się plączą - powiedział Kolumb tonem tak ostentacyjnie obojętnym, że fałsz krzyczał z każdego słowa. „Powiem od początku” - postanowił Jerzy. Otwierał usta, gdy raptem usłyszał ciche westchnienie przyjaciela. Jerzy wiedział już od Kolumba, że on po telefonie jego matki zgromadził sześciu ludzi, by ich odbić, że tylko zaalarmowany przez kogoś Junosza zatrzymał ich niemal siłą, gdy brali broń, i grożąc sądem polowym przepędził z powrotem. Ten Junosza, który Zygmunta kochał jak syna. Olśniło go przypomnienie, jak Kolumb dyszał dopadłszy słuchawki, która miała potwierdzić życie jego - Jerzego. 129 „Nie powiem. Nie mogę zamordować przyjaźni Kolumba.” Zrozumiał, że to decyzja ostateczna, i od T tej chwili umysł jego zaczął pracować precyzyjnie.
- Aktualny kurs podchorążówki, na którym robiłem minerkę w zastępstwie wykładowcy, magazyn broni „Kedywu”, Grupa Dyspozycyjna A, mieszkania kolegów, drukarnia, gdzie drukują „Drogę”, druga drukarnia „Prawdy” wyrecytował spokojnie. Spojrzeli na niego nie rozumiejąc, zdumieni. - Jeszcze mieszkanie majora Junoszy... uśmiechnął się. - Wymieniam znane mi konspiracyjne punkty i sprawy, żebyście zobaczyli, że jako „agent” mogłem zrobić więcej niż tę stację... - mówił wolno, zacinając się, jakby kurcz zwierał mu szczęki. - A ponadto wczoraj krążył - wciąż nad naszą willą samolot. Byliśmy ochroną stacji, ale nikt nas nie informował o metodach nasłuchu i wykrywania stacji w czasie gry... Dopiero potem usłyszałem, że samolot schodzący ślizgiem z wygaszonym silnikiem stanowić może pierwszy zwiad goniometrii. Pan jest, zdaje się, z łączności? - przyjrzał się nie ogolonemu. Ten cofnął wzrok. „Wygrywam” pomyślał Jerzy i z ulgą usłyszał jakieś uspokajające słowa Junoszy, który wyraźnie był rad. Po prostu bał się i ulegał dotychczas temu drugiemu, nieznajomemu.
Gdy zaczęli debatować, czy jest sposób na uzyskanie jakichkolwiek wiadomości o aresztowanych, przez plecy Jerzego przebiegł dreszcz. Jako swoje alibi wymienia punkty, sprawy i adresy znane w większości Zygmuntowi. „Jeśli on się załamie, ja umrę jako zdrajca” - zdał sobie sprawę. Podniósł oczy na Kolumba i uśmiechnął się w przypływie dziwnej wiedzy. Zygmunt nie powie. Nic. Nagle oszołomiła go nowa konieczność: sprawa Poznańskiej. Już. Zaraz. Nie może być między nim a prawdą żadnej szczeliny, żadnego niedomówienia. Cicho poprosił Junoszę o rozmowę na osobności. Dzień spędzili na obłąkanej lataninie. Zaczęło się od daremnej rewizji skrytek Zygmunta. Nie znaleźli ani śladu poszukiwanych papierów, skonfiskowanych wczoraj na Poznańskiej. Telefon Junosza przyjął w grobowym milczeniu, potem powiedział krótko, że naciśnie „w górze”, by zrobiono wszystko w sprawie Zygmunta. Powiedział to tak, jakby przypominał: i tak wszystko wyjaśnimy. Niezależnie od tego, Jerzy ustalił z Kolumbem, że muszą robić ze swej strony wszystko po prostu. - Jeżeli któraś z hien ruszy sprawę Baśki... Kolumb urwał i nie patrząc na Jerzego mruknął
półgłosem: - ja wierzę, że ona żyje, choć była już na liście... to obiecujemy za Zygmunta i tamtych milion czy pięć. Ile zechce... Szli z wolna Marszałkowską. Jerzy trzykrotnie dzwonił ze sklepu do matki Zygmunta, czy nie było do niego telefonu. Była to jedyna w tej chwili droga porozumienia z Aliną, mimo to nie mógł już słuchać drżącego głosu starej kobiety, która po pierwszym: „Halo”, pytała już z miejsca niecierpliwie: „Kto” - jakby wołała: „Zygmuś!” „Jeszcze nic nie wie poza tym, że nie wrócił. Trzeba jej będzie powiedzieć... Kto jej powie?...” - myślał teraz. Chęć usłyszenia głosu Aliny, spojrzenia na nią była jednak tak silna, że znów, widząc w mijanym sklepie telefon, zwolnił kroku. Szli w kierunku kawiarni 130 „Martena”, gdzie za pół godziny Kolumb miał spotkać hienę - „tę młodą, wprost spod gestapowca”. Mieli już za sobą spotkanie z Żaboklickim. Wyrywał się i szamotał przed odpowiedzią na każde konkretniejsze pytanie, ale w końcu wydostali spis uzbrojonych ludzi na sali gry i plan ich rozlokowania. Gorzej było z systemem alarmowym, w tej sprawie zdawał się
rzeczywiście wiedzieć niewiele. - Jestem tylko szaserem. Wprawdzie nazwa lokajskiej funkcji w Kasynie budziła kawaleryjskie skojarzenia, ale oznaczała stanowisko naprawdę skromne. Zresztą, w końcu połapał się, do czego zmierzają ich indagacje, i zaczął swoje serdeczne wymówki i perswazje. Gdy zostali sami, rozrabianie planu całego „skoku” tak ich zajęło, że na pytanie Kolumba: „Kto dowództwo ogólne?” - Jerzy bąknął: „Przecież...” - i urwał w chwili, gdy miał powiedzieć: „Zygmunt.” - Ja, ty, Czarny Olo, Nowy... - wyliczał pewnych, którzy pójdą na zabronioną przez organizację pod karą śmierci prywatną wyprawę na zdobycie pieniędzy. Wielkich pieniędzy, bo też chodziło o wykup ludzi „najbardziej trudnych”, jak mawiały hieny. Jerzy nie czuł żadnej obawy. Bał się tylko, że mogą się nie zdecydować, że któryś odmówi, że zaczną się starać o łatwiejsze, drobniejsze historie. Kasyno było przecież o dwieście metrów od gestapo na Szucha. Dochodzili do kawiarni „Marlena”. Jedyne zeznanie, jakie złożyła załamana Baśka, było bardzo proste: Nie wie, gdzie może
mieszkać Skiernik. Wie tylko, że co niedzielę bywa w kawiarni „Marlena”, gdzie załatwiane są jakieś nie znane jej, a ważne i stale ciągnące się sprawy. Tam może go wskazać. Wybrała to miejsce, gdyż bywała tam z Kolumbem parę razy i chciała, by nie miał wątpliwości co do autentyczności jej grypsu, który przekazać miała zwalniana współwięźniarka. Dlatego też tak pilnowała, by wiadomość podpisać tylko jemu znanym imieniem. - Basik... Basik. Niech pani powtórzy: Basik... zniecierpliwiła się wtedy, parę dni temu, półprzytomna, rzucając w gorączce głową na kolanach starej waluciarki. - Jeśli będą wiedzieć, odbiją mnie... Na salkę wprowadził ją, a raczej wniósł wlokąc pod rękę, wysoki szatyn, który, wówczas w oficerskim mundurze, prowadząc przesłuchanie asystował przy biciu. Ubrany w elegancki płaszcz, z kapeluszem w lewej ręce, robił wrażenie kogoś ze „złotej młodzieży”. „Wyglądam jak pijana” - pocieszała się, prowadzona do stolika. Siedli razem, a za minutę przyszedł jeszcze jeden, nieznany. Siedziała na miękkim krześle, zapięta wysoko pod szyję, z
podniesionym kołnierzem czyjegoś futerka, który zasłaniał naderwane ucho. Czuła swoje 131 obolałe ciało. Było duszno. Dusiła się. Fizyczne dolegliwości potęgował lęk i straszliwe podniecenie. Przybycie kelnerki oszołomiło ją jak wizyta wolności. - Trzy kawy - powiedział teraz „jej” gestapowiec. Kelnerka odeszła. Czemu odeszła? Dopiero teraz, na dnie ślamazarnego wyczerpania, Baśka ocknęła się. Przecież... Rozejrzała się po sali. Stolik przy drzwiach... Serce jej uderzyło mocniej. Siedziało tam trzech, jeden w butach z cholewami. Młodzi... Nie zna żadnego... „Boże... Czy będę miała siły biec... wstać... Tak, to muszą być oni. Stachu, Stachu, jaki jesteś potężny!” Przy drzwiach do kuchni, skąd, pamięta, jest drugie wyjście, znowu dwóch. Piją herbatę. Gdy kelnerka postawiła przed nią szklankę, wszystko w niej skoczyło, jakby gruchnął wystrzał. Gestapowiec spostrzegł jej podniecenie. Obejrzał się. Drugi zlustrował uważnie kierunek jej spojrzenia. Trzeba uważać. Czemu nie zaczynają? Instynktownie sięgnęła pod szyję chcąc rozluźnić zapięcie. Uczuła na ręce chwyt tamtego. Prawda. Chciała wziąć
łyżeczkę w palce obleczone w rękawiczkę (o ileż numerów byłaby za duża przedtem!). Brzęk blachy na kaflowej posadzce. Schowała ręce na kolana. Tak miała rozkazano. „Boże, czemu nie zaczynają? Ile minęło już czasu? Nad bufetem jest zegar... Obrócić się.” Z przestrachem pomyślała o bólu, jakim musiałaby opłacić taki wysiłek. Oni rozmawiają. Po polsku. „Aha, chcą stworzyć pozór normalnego stolika. I tak tamci od drzwi wiedzą już wszystko - i popatrują tu co chwilę. Boże! Czemu nie zaczynają?” Poczynała ją morzyć jakaś senność. Siedziała w nie opalonej celi, a teraz gorąco... Czuła, jak wzdłuż pleców ścieka strużka potu. Naokoło siedzą ludzie wolni, pojadą do domów. W tej chwili serce przystaje w niej nieruchome, ciężko rozpycha piersi. Ten w butach z cholewami podnosi się od stolika przy drzwiach, idzie ku nim... Baśka otwiera oczy coraz szerzej, czuje, jak cała sala kołysze się na dwie strony. „Jakbym się upiła” - zagaduje szybko rozpacz, bo człowiek w butach z cholewami, przechodząc do toalety, rzuca do szatyna jakieś krótkie słowo: „fertig”, czy coś takiego. „Przecież oni muszą tu mieć
obstawę” i- • gromi się Baśka. Teraz nie może patrzeć na salę. Chyba człowiek, który wisi, który się dusi, powieszony, patrzy tak na ziemię będącą tuż pod stopami, a nieosiągalną, pożegnaną. Baśka z wysiłkiem dźwiga głowę, w progu sali stoi Kolumb. Hiena siedziała na środku sali. Machnęła rękawiczką, nim zaczął się rozglądać. Skłonił się godnie i jął przeciskać się między stolikami. „Ładna nawet” - skonstatował idący za nim Jerzy. Z trudem dobrnęli do jej stolika przez zapchaną salę. „Interesująca” - potwierdził pierwsze wrażenie strzegąc się, by nie pocałować jej w rękę. Nagle tu, w tej zadymionej sali, odczuł przerażenie przed sobą, cieszył się, że żyje. Jak się cieszył! 132 „Jakie łakome usta ma ta gestapowska kurwa” pomyślał o hienie. Czy chce kawy? Oczywiście, chce. Wszystkiego chce i będzie chciał jutro. Żyje. Jest panem siebie. Kolumb szeptał coś pochylony ku niej. W nozdrza Jerzego uderzył zapach perfum. „Elegancka”. Ale do niego należy kobieta piękniejsza.
Kolumb gwałtownie potakiwał głową tamtej. W pewnej chwili dał mu znak ręką. „Aha, ona się krępuje” - Jerzy pojął szybko, że zaczyna się zasadniczy targ, przeprosił i wstał kierując się do toalety. „Jutro zrobimy Kasyno. Za takie pieniądze ruszy się jakoś nawet sprawę Zygmunta... Alina... Gdzie one w końcu zamieszkały?...” Nagle myśli potknęły się o jakieś idiotyczne przerażenie. W rogu salki, przy stoliku najbliższym drzwi, do których się kierował... „Nie, niemożliwe. Ona jest starsza od Basi” uspokoił panikę, by nie zerwać się do ucieczki. Był od niej parę metrów. „Nie, to nie ona. Tak wyglądałaby jej matka, starsza siostra...” monologowały myśli nie mogąc zagłuszyć tętentu serca. W chwili gdy miał już w ręku kotarę zasłaniającą te drzwi, spostrzegł, że kobieta usiłuje wziąć łyżeczkę w urękawiczoną dłoń i łyżeczka z tych jakichś martwych, nie zginających się palców wymyka się raz za razem. Otwarł drzwi. Zamknął je za sobą gwałtownie jak ścigany. „Tych dwóch przy niej (bo to jest ona!). Zasadzka. Sypie. Zrobili kocioł!” Z przerażeniem spojrzał na cienki haczyk w drzwiach. Zakrył twarz rękami. Z ulgą poczuł
swoje elastyczne, zginające się palce. Szybko zgasił światło, otworzył wąskie okienko. Na podwórzu nie było nikogo. Niepewny, wytrzeszczył oczy w ciemną pustkę. W tej chwili uzmysłowił sobie, że nie umknie bez Kolumba, i z ulgą, jakby dostrzegł strażnika własnego sumienia, stwierdził: jest - widząc jakąś sylwetkę w rogu podwórza. „Więc wracać! Wracać do Kolumba!” Trudno oderwać się od tego wąskiego okienka. Sylwetka okazuje się po prostu wysoką miejską śmietniczką. Droga jest wolna. Jerzy ogląda się. Teraz w ciemności nie widać haczyka. Wystarczy naprzeć ramieniem na drzwi... Robi ruch ku oknu. Nagle siada na brzegu sedesowej deski. Nie zdradzi, przecież nie zdradzi kolegi... powtarza sobie wiedząc już, że ucieczka i tak nie daje ocalenia. Po wsypie radiostacji teraz to! Nikt by go chyba nawet nie przesłuchiwał. Czapa. „Nie, Kolumb by tego wyroku nie wykonywał, przecież by to szło o jego wsypę...” Nagłe przerażenie: „Przecież tam może już... Nie mamy broni.” Uczuł zimne dotknięcie tego haczyka. Przecież nie wie, co zrobić. Zatrzymał się u drzwi. „Co zrobi Kolumb, kiedy mu powiem? Muszę inaczej.”
Światło lunęło na niego jak zagłada. Na sali był spokój. Strzegąc się spojrzenia w kierunku jej stolika, czując na karku dreszcz jak od dotyku zimnego żelaza, szedł. Jeden, drugi, trzeci krok. „Ona nie sypie. Ona nie sypie, a więc po co jest tutaj?” Spojrzał na drzwi wyjściowe. Siedzi trzech. Jak blisko Kolumb - pochylony ku tamtej. Rozbrojony przez jej pewność, z jaką obiecuje ratunek dla jego dziewczyny, odpoczywa, osłabiony ciepłem jej kolan, z którymi styka się pod stolikiem. Jerzy siadł potykając się o krzesło. Pochylił się ku koledze. 133 Widziała. Widziała wszystko. Gdy wszedł, było od razu tak, jakby już tylko słuchała swego opowiadania o sobie. Mówi, jak siedziała w kawiarni, opowiadała właśnie tę przeżywaną sekundę, ale jest już w przyszłości - wolna, z nim. Potem jeszcze Jerzy. „Są. Jeszcze nie, za chwilę” - kwituje ogromną ciszę tej kawiarnianej sali, którą zaraz rozszarpią wystrzały. „Aha, tam w głębi siedzi dziewczyna od nich. Stachowi nigdy nie podobała się żadna blondynka... Ile stolików musi być jeszcze zajętych przez nich, przez kolegów, przez ludzi. Idą do niej, do
tej dziewczyny. Jak wspaniale grają! Nie poznałby nikt, że to oni za chwilę...” - zmusiła się do odwrócenia oczu, przestraszona, że gestapowcy mogli coś spostrzec. Teraz patrzyła na stolik w pobliżu drzwi, przy którym siedziało ubezpieczenie jej eskorty. Ale gdy za jakiś czas wróciła wzrokiem tam, do Stacha, kazała sobie czcić go za spokój i opanowanie. „Jeszcze żyję, uważaj!” - zmusiła się w myślach do żartu na swój temat, odczuwszy jakąś przykrość na widok zbliżenia jego głowy do blond obłoczka włosów. Następnemu powrotowi spojrzenia towarzyszył już lęk, że jeszcze się nie zaczyna. „Na co czekają?” Na próżno uspokajała się, że tylko oni wiedzą wszystko. Gestapowiec przy jej stoliku zaczynał się niecierpliwić. Powróciła tam spojrzeniem w momencie, gdy Jerzy wstawał od stolika. „Boże, to już” zdążyła tylko pomyśleć i kurczowo, do bólu, zacisnęła sztywne palce. Przestraszyła się, że mogli to spostrzec, i jęła niezdarnie grzebać łyżeczką. „Chcą być blisko, boją się o mnie, żeby mnie nie zranić przy strzelaninie” - pomyślała dziękczynnie i w tym momencie owionął ją chłód odsuniętej przez niego zasłony na drzwiach toalety. Przebiegł ją dreszcz. „Świetnie.
Stamtąd, sam niewidoczny, wywali do tych dwóch koło niej.” Nie bacząc na nic, pod pretekstem, że chce założyć nogę na nogę, odsunęła krzesło do tyłu. Niech ma ich odsłoniętych. Była cisza. Zmęczona ruchem, nie mogła się przemóc, by dźwignąć nogę. Ale nic nie zauważyli. Gdy wróciła wzrokiem do stolika Kolumba, jego głowa stykała się nieomal z głową tamtej. Nie wiedziała, kiedy zrodziło się w niej straszne podejrzenie. „Oni nic nie wiedzą... Stach ani razu nie obejrzał się. Jerzy omal nie potknął się, gdy spotkał mój wzrok. Teraz przeszedł z powrotem. Oni nic nie wiedzą.” Ujrzała głowę Kolumba i tamtej w koszmarnym zbliżeniu, jak na filmie. Spotyka się. Żartuje. Choć siedzieli tyłem, przysięgłaby, że widzi ich uśmiechy i mimo gwaru słyszy ich śmiech. „On! To on tak, kiedy ja umieram!” Spojrzała błędnie na siedzących przy niej gestapowców. Stach się podnosi. „Boże, zaraz wyjdzie. Zatrzymać. Czy zawoła, żeby go zatrzymać?” Wychodzą, on nie widzi.... Już są w progu... Wyszli. Mija jakiś ogromny, bezgraniczny czas... Baśka ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem odwraca wzrok na salę. Widzi ją. Tamtą. Jakimś
mściwym półgestem, półobrotem umęczonego ciała wskazuje na nią towarzyszącym jej gestapowcom. Szatyn robi jakiś ruch. W momencie gdy blondynka chowa do torebki uzyskane przed chwilą od Kolumba 50 zł, które mają przedłużyć życie Baśki, zbliża się do niej dwóch eleganckich panów.- Jeden z nich trzyma prawą rękę w kieszeni, drugi ujmuje ją pod ramię. 134 Spodlona, przerażona sobą Baśka stoi w rogu sali. Raz tylko zdążyła krzyknąć: „Nie!” Teraz powtarza to „nie” zająkliwym szeptem, mięknąc w żelaznym uścisku wysokiego szatyna, który zdaje się pamiętać, gdzie ona ma na ramieniu otwartą, wypaloną ranę, i wczepia w nią żelazne palce. - Tuż przy linii EKD... - kończy zdanie jakiś pan przy stoliku w pobliżu drzwi, zajęty spieniężaniem znacznej nieruchomości, i odwraca się niechętnie. - Pijana - konkluduje. Pełno teraz tego wszędzie... - akcentuje z obrzydzeniem. - „Nie, nie” - przedrzeźnia półgłosem. - Już ja wiem, że potem, na osobności, nie będzie tego „nie” - komentuje zwycięsko, mrugając do kontrahenta. XXIV
Czerwony gmach w głębi, za wysokimi, żelaznymi sztachetami. Jedyny gmach, w którym Nur jur Deutsche odwróciło się w życzliwym grymasie do Polaków. Tutaj wstęp mają tylko oni. Kasyno Gry. Najbliższy gmachom na Szucha przystanek ludzkiego łajdactwa. Dla chłopców przystanek nadziei. Idą obaj. Tylko we dwóch. Przechodzą przez otwartą, szeroką żelazną bramkę. Na krótkim odcinku chodnika, prowadzącym do gmachu, stukają ich kroki. Kolumb idzie z tyłu. Portier zajęty rozmową z jakimś starszym panem. - Ale co ja teraz, przecież fryzjer zamknięty... Człowiekowi trzęsie się ręka, którą beznadziejnym gestem gładzi podbródek. - Bardzo przepraszam, ale pan jest nie ogolony powtarza półszeptem portier i odgradzając go ręką od wejścia, głęboko pochyla się przed Jerzym. Pierwszy raz ktoś kłania się im w ten sposób. Są w środku. - Cholera - mruczy Kolumb - jeszcze się przyczepi, że mam spodnie nie wyprasowane. Szatnia. Obaj przygładzają włosy przed lustrem. Jerzy patrzy na bladą, zaciętą twarz przyjaciela. Są tu sami. Tylko we dwóch. Idą. Po czerwonym, szerokim chodniku. Za jakimś
nienagannie ubranym panem, który towarzyszy niebywałej kobiecie w wieczorowej sukni. - Uważaj, trzeba wziąć sztony - szturcha go Kolumb, dołączając swoje dwieście złotych. Razem mają pięć setek. Czarny Olo obiecywał choć parę stów jeszcze dziś rano. Biegał do Junoszy po zwrot kosztów jakiejś służbowej podróży. Wrócił klnąc, bez niczego. Pięć setek to mało, ale starzy gracze też wymieniają po trochu, żeby ochłonąć, nie cisnąć wszystkiego na stół. Obaj, jak przed wejściem na maturalną salę, zatrzymują się w progu dla zaczerpnięcia oddechu. Jerzy ma prawą rękę w kieszeni. Chłodny, uspokajający dotyk. Kolumb brząka sztonami. Są wilgotne od potu. W pierwszej sali skupiona cisza. Panowie przy stolikach. Grupki obserwujących. - Jak mecz szachowy - szepce Kolumb. - Bakarat... - Jerzy chciał jeszcze coś mówić, ale nagle przełknął ślinę. Na stoliku, pod łokciem ubranego w smoking pana, leży taki plik banknotów, że pan wygląda jak garbaty. Jedno ramię ma wyraźnie wyższe. - Rolskiemu leci... - słyszą jakiś szept obok. 135 - Ba! - odpowiada ktoś wyduszonym z głębi serca szeptem. Znany jubiler kupuje kartę i nie
patrzy, co wyciągnął. Jego partner ma włosy zwichrzone, wpatruje się w dłoń, którą Rolski zakrył karty, jakby z niej po wróżbiarsku odczytać chciał swój los. - Chodź - Kolumb szturcha Jerzego, ale ten przecząco kręci głową. Kolumb widzi w kącie sali Żaboklickiego, ubranego w lokajski kubraczek szasera. Odchodzi, jest już prawie w progu drugiej sali, gdy dolatuje go jakieś westchnienie. Widzi stąd, że partner Kolskiego wstaje od stolika. Chwieje się, jakby był pijany. W sali rulety tłok. Z trudem docisnął się do stołu. Obserwował krupierów i drapieżną elegancję zachłannych grabek, którym ściągali stawki. Sprowadzili ich z Włoch. Fachowość nie do nabycia w Polsce. Mają broń. Są i kobiety. Naprzeciwko, przy stole, siedzi młoda i ładna z wyrazem udręczenia. Na stole ruch wirującej tarczy słabnie. Nagle twarz tamtej tężeje w jakimś nieomal bólu i... wybucha bielą zębów. Śmieje się. Grabki krupiera ciągną w jej stronę dużą, połyskliwą ławicę srebrnego połowu. Wygrała. Stukają rzucane na stół sztony. - Rien ne va plus - głos krupiera nad zakręconym już kołem rulety. Obok Kolumba
dystyngowany starszy pan. Światło żyrandola rozpala mu połyski na ciemnych przetykanych siwizną skroniach. Przed zawołaniem krupiera rzucił dwa sztony na czerwone. Kolumb czuje zawrót głowy patrząc na kręcący się stół. Przegrał. Bogactwo srebrnej lawiny sunie znów do tamtej kobiety. Teraz za nią tłumek. Kilku notuje. To łowcy „systemu”. Kolumb panuje nad wyobraźnią do chwili, gdy pamięć nie podpowiada mu widoku ciemnego łokcia wspartego na górze banknotów przy stole bakarata. Ta ławica oznacza to samo. A może więcej? Gałka pada znowu na gładki brzeg toczącego się, podzielonego na działki koła. Kolumb czuje chłodny dotyk metalu w kieszeni. Rozgląda się. Wyciąga rękę z pojedynczym sztonem. Szybko sylabizuje imię Baśki... Pięć liter. Jeden szton na piątkę. Wie, że go stracił. Pani z przeciwka rzuca garść na czerwoną. Nagle: - Cinq. Grabki krupiera ciągną w jego stronę. Kolumb czuje głucho bijące serce. „Dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Muszę mieć dwieście pięćdziesiąt tysięcy.” - Basik - szepce i jeszcze raz zaczyna liczyć litery imienia. Ma już miejsce przy rogu stołu. Ustąpił mu ten
szpakowaty pan. Byli bezbronni, z gołymi rękami. W tłumie trzęsących się, chciwych rąk. Jeszcze wczoraj omawiali z Junoszą „Plan Kasyno”. Rozszyfrowany system alarmowy. Lista funkcjonariuszy, którzy mają broń. Przewidziane, jak uniknąć ryzyka strzelaniny z jednym, drugim agenciakiem. Ubezpieczenie od strony Alei Szucha. Warunek: pieniądze odebrane w sali bakarata będą spalone ostentacyjnie na stołach. Wystarczyłaby kasa, gdzie wymieniano sztony. A palenie? Spaliłoby się tak, żeby „troszkę” uratować. Junoszą postarzały po wsypie Zygmunta, z rozmowy ze Starym przyszedł blady: zakaz akcji. Ryzyko Alei Szucha. Uśmiechnął się do nich krzywo: 136 - Tylko żadnych skoków samodzielnych. Ostrzegam. Hiena postawiła wtedy w kawiarni warunek: ćwierć miliona z ostatecznym terminem do jutra. A przecież spotkanie Basika - żywego! żywego! znaczyło, że ona, ta hiena, robi coś, nie blef u je. Zdjęła ją z listy.
„Jutro ćwierć miliona” - powtarza w myślach Kolumb. - Pochylony nad stołem, szybko liczy sztony. - Osiemnaście. - Numer stanowiący liczbę lat Basika obstawia połową wygranych sztonów. - Rien ne va plus... Gałka się toczy. Kolumb słyszy za sobą czyjś oddech. To siwiejący postawił za nim- na osiemnaście. „Rozbije mi wygraną” - myśli jeszcze Kolumb i nie może pojąć głosu krupiera. - Jak to, trzynaście? - szepce blady. Teraz gra ostrożnie. Po jednym odpływają srebrne znaki. - To przecież niemożliwe? - mówi głośno do siebie, szukając po kieszeniach. Jest. Jest. Zaplątał się w chustkę do nosa. Rzuca numer na zero i szybko odwraca się plecami do stołu. Już przepychał się przez tłum, gdy dobiegło go jakieś francuskie słówko krupiera, jak kamień grobowy. - Cinquante - powtarza żałośnie. Odtrącając ludzi idzie do drugiej sali. Tu, na progu, ubrany w strój lokajczyka Żaboklicki mocuje się z jakimś wysokim mężczyzną o pomiętej, ponurej gębie.
- Jest pan nietrzeźwy, proszę natychmiast... Tamten, nieruchomy, przygląda się gorliwej ruchliwości szasera. Żaboklicki na widok Kolumba puszcza ramię tamtego. Chłopak już go ma koło siebie. - Słuchajcie. Słuchajcie, przecież... Żaboklickiemu trzęsą się ręce. - Nic nie będzie - uśmiecha się Kolumb i odsuwa go ręką. Jego wygląd („Wyglądam tak jak inni zgrani tutaj” - uświadamia sobie chłopak) uspokaja szasera. - Przecież rozumiecie, że ja tu na rozkaz. Prowadzę listę tych, co wbrew zakazowi... Znani ludzie... O, choćby ten - gest w kierunku mężczyzny opuszczonego przed chwilą - to literat Linkiewicz.... Co wieczór tutaj... Dziś pijany. Listy takich będziemy publikować... Ciężki posterunek. Słowa z trudem dochodzą do Kolumba. Przecież nie wierzył, że naprawdę wygra... Ze te ćwierć miliona wygra od losu... „Tu zresztą pewnie wszyscy tacy, co niby nie wierzyli... Zgubić tego lokaja.” 137 Kolumb staje przy znajomym stoliku bakarata. Nic się nie zmieniło. Plik banknotów
przyciśniętych, łokciem... Nagle Kolumb boi się podnieść wyżej wzrok. Przecież to szary garnitur Jerzego. Patrzy wciąż na grubość przyciśniętej masy pieniędzy. - Sto tysięcy. Sto pięćdziesiąt. - Ostrożnie, jakby się bał coś zgubić, podnosi wzrok. Jerzy. To Jerzy ma te pieniądze. Naokoło tłum. Teraz wzmocnione szepty o szalonej passie. Kolski stoi za czyimś fotelem. Wygląda inaczej niż przed półgodziną. Czy to nie dość? Może to już ćwierć miliona? - Ma ze dwieście tysięcy - słyszy za sobą czyjś szept. Kolumb staje za krzesłem. Jerzego.. - Biję - słyszy jego głos. - Jeszcze. - Bakarat - zrywa się czyjś stłumiony okrzyk. Jerzy przysuwa do siebie plik pieniędzy. Tamten wstaje. Partner wstaje. - Ile? - szepcze Kolumb pochylony nad 'ramieniem przyjaciela. - Jeszcze trochę, poczekaj. - Jerzy ma chrypkę. Naprzeciwko siada ktoś nowy. Aha, Linkiewicz. Wyjmuje pieniądze. Rolski luzuje drugiego z przegranych. - Już zdążył pożyczyć - słyszy czyjś komentarz. - Ostatnie rozdanie - mruczy Jerzy do Kolumba zwilżając językiem wargi.
„Basik.. Basik... Basik...” - powtarza sobie Kolumb. Wie, że Jerzy musi wygrać. Rozdaje. Kolumb, stojąc za krzesłem Jerzego, nawet nie zagląda w karty. Patrzy na twarz Kolskiego. Jubiler, zmarszczony w jakimś bolesnym namyśle, wysuwa z wolna, jakby drocząc się z własną niepewnością, rożek dokupionej karty. Linkiewicz uśmiecha się filuternie, dokupując kartę. Z niepewnych, pijanych rąk migocą bezbronne czarne brzuszki znaków pik. Linkiewicz patrzy na nie ze zmarszczonymi brwiami, porusza ustami jak wiejski chłopak, który mając dodać jakąś sumę liczy usilnie w myślach. - Bakarat - uśmiecha się głupio i wykłada karty. Linkiewicz rozdaje dalej. : Nagle Kolumb odczuwa strach jak przed akcją. Boi się tego pijaka z jego trupią, ciemną gębą, z beznadziejnym milczeniem szarych oczek, zagubionych w fałdach twarzy. Jerzy jest podenerwowany, jakby w epizodzie z poprzedniego rozdania kart, które miało być ostatnim, widział jakąś pogróżkę losu. Linkiewicz wygrywa. Zostawia bank. Kolski znów wstaje od stolika i przygarbiony kuśtyka do drugiej sali. Jerzy niedbałym gestem łokcia przesuwa przyciśnięty znów plik pieniędzy.
- Va banque... 138 Linkiewicz wytrzeszcza pytająco oczy. - Va banque... - powtarza Jerzy. - Ile pan kupuje? - mówi jakiś zdyszany kibic. - Dziękuję. - Osiem... - uśmiecha się Linkiewicz jak chłopak, który zrobił psotę. ,,Basik umiera!” - krzyczy coś w Kolumbie, i nagle chłopak mówi wyraźnie: - Szachrujesz, szulerze... Szachrujesz - powtarza i pochyla się nad stołem, by złapać rękę przesuwającą ku sobie mięsisty, nabity zwał banknotów. Linkiewicz zrywa się z miejsca, wywracając do tyłu ciężkie krzesło. Pieniądze trzyma obu wspartymi o stół rękami. Kolumb jest unieruchomiony. Ktoś przyciska jego ręce do korpusu, stoi jak na baczność. - Słuchaj, co robisz... słuchaj... - parzy go i łaskocze czyjś nerwowy szept. To Żaboklicki. Uważaj, bo cię wezmą... - Puść. No, już jestem spokojny - uśmiecha się białymi wargami do Jerzego, który wstaje od zielonego stolika. - To Linkiewicz, no, ten literat, wiesz, przed wojną... - Żaboklicki mówi to do Jerzego. -
Widzisz, po co ja tu jestem. - Szeptem: Prowadzimy ewidencję. Raptem jego oczy rozszerzają się. Kolumb ogląda się, idzie za jego wzrokiem. Linkiewicz, z piersią wydętą plikiem pieniędzy wepchanych chyba za gors koszuli, idzie chwiejnie w ich stronę. - Pan pozwoli, pan sobie pozwolił... - plecie coś bez sensu pchając się na niego. Kolumb patrzy jak urzeczony na tę wydętą pierś. Jeśli go wypuści, będzie to tak, jakby mu sprzedał życie Basika. „Żeby tak wyjść za nim na ulicę” - : przelatuje mu przez głowę, ale Linkiewicz bierze jego wahanie za objaw lęku i teraz ryczy z pijacką odwagą: - A ja ci mówię, że takiego dzikusa jak ty to... uderza się w czoło - ...pod ścianę - uzupełnia słowem gest, mający widocznie uzmysłowić celny strzał. Jerzemu trzęsą się ręce. Ostrożnie, jakby się bał powalać, sięga tamtemu do klapy marynarki, ale Żaboklicki jest czujny. - Proszę opuścić salon. Pan jest pijany - padają stanowcze słowa, poparte energicznym gestem. Linkiewicz nie patrzy nawet na szasera. Zaintrygowało go milczenie Kolumba. Lecz
Żaboklicki jest tym jeszcze bardziej rozjuszony. Rozgląda się i woła półgłosem jakiegoś Henia. W ciągu sekundy Linkiewicz ujęty z obu stron przez dwu szaserów, zmierza ku schodom. Opiera się. 139 - Czy wiesz... Czy wiesz, kogo wyrzucasz? - ciska w końcu w prawą stronę, gdzie Żaboklicki wisi uczepiony jego ramienia, jak gończy pies ucha odyńca. Żaboklicki wściekle rzuca okiem za siebie: „Słyszeli.” . Kolumb i Jerzy są tuż. - A czy pan wie?... Czy wiesz... - brutalizuje stanowczo - kto cię wyprowadza... Obaj mocujący się intelektualiści znikają na zakręcie schodów. - Rien ne va plus... - dobiega głos krupiera z sali rulety. XXV Już na trzeci dzień Alina z matką wróciły do białego, martwego domu w ogrodzie. O znalezieniu innego mieszkania na stałe nie było mowy. Wytłumaczyły sobie, że jeśli dotychczas gestapo nie wróciło do willi na Mokotowie, nie ma właściwie powodu do specjalnych obaw. Zadecydowały o tym już wieczorem (wystarczył wyraz twarzy goszczącej
ich przez te dwa dni osoby, gdy otwarła im drzwi po raz trzeci). Padał deszcz, przemieszany z pierwszym śniegiem. Pobielone ścieżki ogrodu majaczyły nieprzyjemnie. Kobiety bezszelestnie stąpały po wilgotnej ziemi. Gdy w pewnej chwili Alina obejrzała się na matkę, spostrzegła dopiero, że obie, bo i ona sama, stąpają na palcach. Rozgniewana na siebie, powiedziała coś głośno i przestraszyła się tak bardzo swego głosu, że aż przystanęła. Miała już włożyć klucz do drzwi, gdy ogarnął ją lęk, jak przed otwarciem groźnej klatki. „Przecież mogą być” - przemknęło przez głowę. „Za późno na domysły, nie strasz matki” gromiła się w myślach i swobodnie, z trzaskiem przekręciła klucz w zamku. Szybko szukała kontaktu. Światło. Na wieszaku pozostawiony płaszcz Jerzego, jak wisielec. Drzwi skrzypią nieprzyjemnie. Odezwała się do matki, lecz nie mogła utrzymać głosu do końca zdania i zeszła do szeptu. Taką przerażającą ciszę słyszała tylko w ciemnościach dziecinnego pokoju. - Czekaj, zrobię zaciemnienie - powiedziała do matki, choć ta nie miała zamiaru zapalać światła.
- Już - bąknęła. - No, już... - krzyknęła raptem, przestraszona brakiem jakiegokolwiek ruchu poza sobą. Cicho strzelił kontakt. Rozejrzały się po pokoju. Wszystko stało na miejscu. - Widzisz, niepotrzebnie uciekałyśmy - podeszła do matki i objęła ją przez plecy. Wyczuła, jak drży. - Przecież nie ma nikogo... nikogo - szepnęła opanowując się z trudem. Jęły udawać, że rozgospodarowują się, ale łapały się co chwilę na momentach czujnego znieruchomienia. Nie miały nic do jedzenia. - Chodźmy do kuchni! - rzuciła Alina. „Dobrze, że mnie nie zostawia samej” - pomyślała matka. Przyniosły kawałek kartkowego chleba. W momencie gdy idąca przodem pani Wanda stanęła raptem bez ruchu, z. głową uniesioną w kierunku schodów, Alina nie wytrzymała i śmiejąc się głośno, histerycznie, tupocząc po schodach pobiegła na górę. Z trudem, z zaciśniętymi 140 zębami, dobiegła do tamtych drzwi. Otwarła je i uciekła od progu. Zamknęła drzwi do pokoju na dole i stanęła w rogu, jakby ścigana, przyciskając je ciałem, broniąc przed czyimś naporem.
„Dom jest pusty, a skoro dotychczas nie powrócili, to i nie wrócą...” Położyły się razem, na jednym tapczanie. Pół nocy zeszło im na udawaniu snu. Wzajemne uspokajanie sztucznie zrytmizowanym, długim oddechem doprowadziły do takiej perfekcji, że każda zaczęła wierzyć, że czuwa nad snem drugiej. Dopiero mruczenie motoru od strony wychodzącego na ulicę okna wstrzymało im oddech. Smużka światła przesunęła się po ich szeroko otwartych oczach, musnęła leżącą na biurku książkę, której jedną stronę Alina „czytała” przez dwie godziny, zanim się położyły, i wreszcie zastygła na stole, na nadkruszonym bochenku, jak rzucony przez malarza w martwej naturze punkt światła. - Cicho - szepnęła Alina, choć matka się nawet nie poruszyła. Światło drgnęło, powoli zsunęło się na ścianę, znikło. Alina chwilę jeszcze siedziała nasłuchując, nagle przypadła do matki i zakładając sobie jej ramię na szyję tak, by odgrodzić się od świata, zaczęła spazmatycznie szlochać, jak małe, skrzywdzone dziecko. - Nie odbijano delegata Rządu? Nie odbijano. Nie odbijano Grota? Nie odbijano. Nie odbijano jeszcze całego stada ważnych. Ale Szare Szeregi swego Czarnego pod Arsenałem
odbiły? Odbiły. I mówię - ci, że gdyby żył Zośka i gdyby Zygmunt był jego kumplem, tobyśmy Zygmunta odbili. Kolumb umilkł wyczerpany długim przemówieniem. - Junosza mówi... - Pierdolę to, co mówi Junosza, słyszysz, pierdolę. Czarny Olo wzruszył ramionami. Kolumb od czasu tej historii z jego Baśką chodził trochę na wariackich papierach. Nowy patrzył na swoje palce, jakby szukał na nich jeszcze plam od smaru z wczorajszego przeglądu wozu, zamelinowanego w małej dorożkarskiej stajni na Woli. Siedzieli ciasno przy sobie na niewielkiej kanapie. Prócz niej, poza jednym stołkiem, pokój Czarnego Ola nie posiadał mebli służących wypoczynkowi. Odprawa, jaką w niewiadomych celach zarządził major Junosza, jakoś się opóźniała. Jerzy milczał. Godzinę temu pożegnał Alinę. „Jakże ona tam wytrzyma?” - pomyślał o przeraźliwym domu, w którym pozostaje. Znów brakowało Zygmunta. Ten lokale wynajdywał spod ziemi. „Chociażby ten mój... dla rodziny Kolumba” - wspomniał moment
wprowadzenia Aliny i jak podcięty batem wdzięczności usiłował skierować myśli ku Zygmuntowi. „Więc zostawiam ją tam, choć z góry wiadomo, że jeśli przyjdą, to po mnie, a jeśli po mnie, to żonę zabiorą z miejsca. Wróciłbym już dziś usprawiedliwiał się przed sobą - ale przecież nie mogę...” 141 Spojrzał z nagłym przestrachem na kolegów. „Nie mogę nie z uwagi na gestapo, bo żaden z wziętych nie sypnie, nie mogę ze względu na nich...” W pamięci mignęła mu twarz nieznajomego, wobec którego składał zeznania o klęsce radiostacji. „Jestem... byłem - poprawił się panicznie w myślach - podejrzany. Nie wierzą, nie wierzyli - poprawił się znowu - w możliwość takiego ocalenia.” - Jakoś się robi, cholera, ciasno- to głos Czarnego Ola. Jerzy przywołuje się do porządku. - Mój uniwerek też się sypie. Wczoraj wzięli z mieszkania profesora. Dzwonek do drzwi. - Junosza - mruknął Olo zrywając się.
Słyszeli otwieranie drzwi. Jakieś ciche słowa. Tupot. W progu staje Czarny Olo. Otwiera usta i jakby się bał coś im powiedzieć, rzuca się nagle na stojącego najbliżej Jerzego, łapie go w ramiona i stęka: - Zygmunt, cholera jasna, jest... Jest... W progu staje Junosza. Kiwa potakująco głową. Mijają minuty dokładnych wypytywań i radosnych zamilknięć, bezsensownych okrzyków. W pewnej chwili Junosza, patrząc w oczy Jerzego, mówi znacząco: - Załatwione. Poznańska załatwiona - dodaje - E wybaczającym uśmiechem. - Zygmunt miał wszystkie papiery w innej skrytce. Dopiero na trzeci dzień Junosza zaprowadził z wizytą „delegację” - Jerzego i Kolumba. Wiedzieli, że Zygmunt został wykradziony z więziennego szpitala, wyjechał stamtąd wozem patronackim pod stertą kapusty przysłanej poza właściwym programem pomocy dla więźniów, a przeto nie przyjętej i odesłanej z powrotem. Cała historia, prawdziwa przecież, skoro do niego idą, zdawała się być dziwnym wymysłem. Wiadomość, że leżał w gorączce, że ma wybite na pierwszym śledztwie jedno oko, była
wręcz uspokajająca przez swą wiarygodność, która zdawała się rozciągać aż na aferę dziwnej ucieczki. - Żebyście go wtedy widzieli - mówił major, jeszcze teraz, na ulicy, zamykając oczy, jakby chciał chronić wzrok od przerażającego widoku. Zygmunt leżał w prywatnym mieszkaniu któregoś z lekarzy, bodaj dyrektora szpitala, mieszczącym się na piętrze skrzydła dużego budynku. Wczorajsza nieprzytomna radość i dzisiejszy niepokój Jerzego ustąpiły miejsca lękowi. Z dużym zmieszaniem przestąpił próg pokoju. Kolumb rzucił się do rąk leżącego i stanął nagle z dłońmi uniesionymi ku górze, jak człowiek, który poparzył sobie palce. Obrzękłe, ogromne sińce potwornej dłoni Zygmunta. Martwe, 142 nieruchome oko pod bandażami. Jerzemu zdawało się, że patrzy na niego. Tylko na niego. Junosza poprawił mu poduszkę, poklepywał ją dłonią z dala od zmasakrowanej głowy, gładził, jakby była żywą, jedyną zdrową częścią organizmu. Wyciągnął „Biuletyn” i spostrzegłszy, że zapomniał o jego kalectwie, mruknął zmieszany:
- Przynieśliśmy, żeby ci przeczytać. A tu „Rzeczpospolita” - położył drugi druczek. Wiedzieli, że Zygmuntowi nie wolno mówić - ma zmasakrowane usta. Jerzy drewnianym głosem odczytał komunikat. Jeden, drugi. - Czytaj dalej - ponaglił Kolumb, jakby tłumaczył spojrzenie Zygmunta. Na uroczystość zaprzysiężenia Dywizji Berlinga w Moskwie przybyli przedstawiciele wojska czechosłowackiego oraz attache de Gaulle'a, natomiast uchylili się od udziału w niej reprezentanci Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Ileż wzorowej lojalności wobec Polski, ileż niedwuznacznej pod adresem Sowietów wymowy ma to dyplomatyczne posunięcie naszych wielkich zachodnich aliantów. - Dosyć! - to Kolumb, szeptem. Zygmunt ma oko zamknięte. Jerzy kiwa głową, bezszelestnie składa gazetkę, ale gdy podnosi wzrok, natyka się znów na nieruchome spojrzenie jednego oka. - I co? - szepce Zygmunt. Jerzy nie wie, o co on pyta. Ale ciężki powolny ruch warg tamtego wprawia go w niezrozumiałe, pełne litości nad nim i nad sobą podniecenie.
- Co? Może to, że to wszystko, co my robimy, nie ma żadnego sensu, Zygmuś? - spieszcza nagle jego unię, jak mamusia. Zawstydzony, mówi spiesznie: - Bo mnie się widzi, że - uderza ręką w płachetkę pisma - to są bzdury. Zygmunt robi jakiś ruch głową, jakby przeczył. Okiem wskazuje Kolumbowi na uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym przed chwilą zniknął Junosza. „Zamknąć” - domyśla się Kolumb i idzie na palcach w tamtą stronę. Ujmując za klamkę widzi skierowane w drzwi spojrzenie jakiegoś nieznajomego człowieka. Obok niego oparta o poręcz fotela laska. Kolumb uspokaja się widząc obok Junoszę. Nieznajomy czyni przeczący ruch głową. Kolumb nie był z Jerzym na spotkaniu z Goetlem wracającym z Katynia, nie poznaje więc kulawego, poważnego pana, lecz gest tamtego jest na tyle rozkazujący, że chłopak puszcza klamkę. Drzwi pozostają lekko nie domknięte. Kolumb obraca się w kierunku chorego. XXVI „Jerzy to gestapowiec” - słyszała w uszach głos tej kobiety o łagodnym, uważnym spojrzeniu, jakie często mają ludzie noszący szkła.
143 To Kolumb dał jej adres nieszczęśliwej żony Jasia, komendanta stacji, z krótkim poleceniem dostarczenia jakiegoś listu. - Już lepiej jeździć po mieście niż czekać w tym martwym domu. Choć Kolumb tłumaczył, że obecnie mieszkanie jest już bezpieczne, dobrze rozumiał samopoczucie jej i matki. „Jerzy to gestapowiec, zobaczy pani jeszcze dziś...” - popędziły ją przypomniane słowa. Gdzieś zniknął czas, w którym podejrzenie rzucone na człowieka mogło dziwić. Ale przerażało zawsze. I teraz też. „Zobaczy pani dziś jeszcze. Ma wyrok...” Potykając się na bruku bocznej praskiej uliczki gnała do zajmowanego od wczoraj przez Jerzego mieszkania. Dziś przysłał adres. Jak to dobrze, że choć przysłał adres... Biegła po wydeptanych schodach. Otworzyła jej jakaś jejmość w fartuchu. - Pan Jerzy? Moment, w którym lustrowała ją krytycznie wzrokiem. „Za późno!” - przemknęło jej przez myśl, zanim nareszcie słowo: „Tam”, i gest nie uczesanej głowy w stronę drzwi w ciemnym korytarzyku upewniły ją, że zdążyła.
Stał przy oknie. Widziała, jak na jej widok ogarnia go radość. Oczy, uśmiech, gest rąk. Była już przy nim, blisko. - Słuchaj - wysunęła mu się z objęcia i zamiast potrzebnych, ludzkich słów rzuciła ostrzeżenie. Jerzy zaśmiał się sztucznie. Usiadł na zasłanym kocem łóżku. Naraz zerwał się i boleśnie ściskając jej ramię zaszeptał gwałtownie: - Jak powiedziała? Jak powiedziała? Podbiegł do gwoździa, na którym wisiał jego płaszcz. Nagle zatrzymał się z namysłem. - Alina - powiedział wolno. - Alina - powtórzył, jakby wypoczywał wymawiając jej imię. Słuchaj, zejdź na dół. Na roku Targowej jest kawiarnia. Poczekaj na mnie godzinę. - Cofnęła się na próg nie odrywając od niego wzroku. Potakiwał głową każdemu jej krokowi wstecz. - Może będą wcześniej - powiedział uciekając oczami. „Zaraz przyjdzie Kolumb. Kiedy się umawiał, był jakiś dziwny. Zaraz przyjdzie Kolumb. Właściwie, czemu wygnałem Alinę? Tak, trzeba było ją zostawić, żeby mój przyjaciel, który przyjdzie tu wykonać na mnie wyrok, zastał u mnie, w kawalerskim pokoju, swoją żonę.
Zaraz przyjdzie. Co się ze mną dzieje? Przecież to krzyk histerycznej baby - to, co przyniosła mi Alina. Przejmuję się. Krzyk histerycznej baby... Ktoś idzie po schodach. Idzie. Nie, to w piecu tak huczy. Skąd oni mają węgiel? Taki lokal mi przepada. I jeszcze wczoraj nikt nie znał 144 adresu. Alina? Jest przecież żoną Kolumba. Ona nie może w to wierzyć, nikt nie może w to wierzyć...” - Proszę. „Powiedziałem normalnie” - uspokoił się Jerzy i ruszył z wyciągniętą ręką naprzeciw Kolumba. Przytrzymał mu kurczowo dłoń przy powitaniu. Puścił nagle, Kolumb sięgnął do kieszeni. - Co ci jest? - spytał patrząc uważnie. Wyjął papierosy. „Jest sam” - uspokoił się Jerzy i nagle nie wytrzymał. Podszedł do przyjaciela i jednym prześliźnięciem obu dłoni zrewidował go błyskawicznie. - Nie masz komina? - wyszeptał pytająco i nagle wyrzucił z siebie w gwałtownym, szeptanym jakimś krzyku: - Przecież mam wyrok. Alina mnie ostrzegła...
- Wyrok? - cofnął się Kolumb, siadając na łóżku. A skąd ona... - chciał zapytać, skąd Alina wie, ale umilkł, a Jerzy w jakimś szoku absolutnego oczyszczenia, odczytawszy to pytanie tak: „Skąd ona wzięła się tu, u ciebie?”, odpowiedział odważnie: - Była u mnie. Tak. To stało się jeszcze przed wsypą radiostacji. - Co? - Kolumb był okrutny. - Stachu, myśmy się... Stachu, ona by ci to sama powiedziała... Jeszcze dwa bełkotliwe zdania i Kolumb zrozumiał. Zbył rewelację kiwnięciem głowy. - Skąd ona wie? - dopytywał się teraz, chcąc mieć jakiś obraz sytuacji. Ale Jerzy, oszołomiony przeżytym przerażeniem, przejęty rozgrzeszającą obojętnością przyjaciela, upartym bełkotem wracał do sprawy swego związku z Aliną. - Ona jest moją siostrą... - wzruszył ramionami Kolumb. Świat zwalił się na Jerzego. Z dna upodlenia, z groźby idiotycznego a bliskiego śmierci posądzenia wyrwał się nagle głośnym, szalonym śmiechem. - Kolumb, Kolumb - całował przyjaciela. Kolumb!
Kolumb poklepywał go po ramionach. - Słuchaj no - zahamował go nagle. - A może ja rzeczywiście przyszedłem z wyrokiem? Jerzy oprzytomniał. - Czy ktoś od nas by uwierzył? - Nikt by nie uwierzył, ale każdy by wykonał. I wykona, jak będzie rozkaz. 145 - Nie kpij. - Nie kpię. Patrzyli przez moment na siebie. Jerzy odwrócił wzrok. Zaczął jakieś zdanie, ale zaraz zbladł, przygarbił się. Nie mógł przecież mówić, teraz o tym, że on i Alina to na zawsze, że są... ,,Przecież cokolwiek bym powiedział, będzie to wyglądało, że proszę o litość, że przypominam mu, że broni mnie ona, jego siostra.” Jeszcze cień półuśmiechu: „Siostra”, powtórzył w myślach i podniósł oczy na przyjaciela. - Więc co? Wykonałbyś? Kolumb skinął głową. Brwi miał ściągnięte w namyśle. - Pierwsza rzecz, nie wpuszczać nikogo... - Dobrze sam wiem - przerwał mu w pół zdania Jerzy. - Zaraz osobiście melduję się przez
Junoszę do Starego. To te bałwany z łączności tak mnie urządziły... Kolumb odczekał chwilę. - Czy wiesz, że ta hiena została aresztowana wtedy, w lokalu, w chwilę po naszym wyjściu? Jerzy szarpał się po pokoju jak osaczony. - Słuchaj... - wycharczał nagle, jakby się dusił. - Ja ci tylko mówię, żebyś wiedział. - Jurek podszedł raptem do niego - uspokój się. Ty w ogóle jesteś roztrzęsiony jak... Czy tam wtedy naprawdę mogła być Baśka? Czemu ja jej nie widziałem? Tak, pierwsza rzecz nie wpuszczać nikogo. - Nie mogę tego mówić gospodyni. Zresztą, przecież ona wchodzi i wychodzi, ludzie się tu kręcą. Nikt nie ma tego adresu... - urwał, by nie dodać: „poza tobą”. Byłaby to znów prośba. - Adres dałem Junoszy. Dziś mnie prosił. Naprawdę uspokój się. - Chodźmy stąd. O której dałeś adres? - Około południa. Jerzy spojrzał na ciemność za oknem i nagle sięgnął po kurtkę. - Chodźmy stąd. - Dokąd? - Tu na rogu, w cukierni, czeka Alina. 146
- Gdzie będziesz nocował? Nie mów zresztą. Kolumb uśmiechnął się krzywo i zaczął ściągać swój płaszcz. - Co robisz? - Włóż to. Daj mi twoją kurtkę. Przecież ci mówiłem, że żaden z nas w to nie uwierzy. Rozkazu nie było, więc mogę robić, co mi się podoba... - Wciągnął charakterystyczną kurtkę Jerzego z futrzanym kołnierzem. - Żadnemu z nas zresztą takiej roboty nie dadzą, a z obcym, wiesz, jak to jest. Na początek charakterystyka postaci, szczegóły: ubrany w kurtkę brązową z szarym futrzanym kołnierzem... Jerzy szamotał się z przyciasnym płaszczem przyjaciela. - Idź pierwszy! - rzucił Kolumb na schodach. Jerzy skinął głową. Był już w bramie, gdy zrozumiał naraz, że skoro mieliby ,,robić” go ludzie nieznajomi, to równie dobrze nie znaliby Kolumba. „Szczupły, ubrany w kurtkę brązową z futrzanym kołnierzem” - powtórzył w myślach i- obrócił się. Kolumb, szczupły, z głową wciągniętą w ramiona, z postawionym szarym kołnierzem, schodził ze schodów. „Brat” - pomyślał. I nie myślał o tym, że Alina jest jego, siostrą. To był jego brat. XXVII
Zadzwonił po raz drugi. Ktoś był w domu, bez żadnych wątpliwości. Nim zbliżył się do drzwi, obszedł go dookoła i usłyszał głosy. Uderzył pięścią. Czyjeś szybkie kroki wstrzymał raptem jakiś namysł. Ale ten ktoś stał najwyraźniej z drugiej strony. Starszy przodownik Sysek podnosił już rękę, by zastukać ponownie, gdy drzwi uchyliły się z wolna. Rozprostował zaciśniętą w kułak dłoń i - nieprzepisowo, dwoma palcami - zasalutował stukając obcasami. „Dziewczyna klasa - przemknęło mu przez głowę. - I nawet wcale nie wygląda” - zaniepokoił się nieco, czy otrzymane informacje są prawdziwe. Ale szwagier Syska, Kazimierz, z którym już od roku dzielili się dochodami, nie mylił się nigdy. Upewniony tą myślą przodownik zapytał: „Czy można?” - i stanowczo wkroczył do hallu. Wychodził po kwadransie. Był uśmiechnięty i ojcowski. - Niech pani wierzy, że jestem szczery Polak i nie biorę grosza. Taniej niż za pięćdziesiąt tysięcy kapusiowi gęby nie zatkam. A więc do jutra. Dopadła brata jeszcze przed południem. Kolumb zagryzł usta.
- O której on się z tobą umówił? No, o której przyjdzie po pieniądze? - Powiedział: „W samo południe.” - Muszę dziś jeszcze złapać Jerzego - zadecydował i spojrzał na nią pytająco. Rumieniec powoli ogarniał policzki, zdawał się spływać aż na trójkątną bródkę. „Ładną mam siostrę” pomyślał Kolumb i uśmiechnął się jakoś smutnie. Alina przecząco pokręciła głową. 147 - Nie wiem. Powiedział, że mnie zawiadomi. - Ale tam chyba nie wrócił? Kolumb pozostawił ich oboje w skromnej kawiarni na Ząbkowskiej. Przypomniał sobie marsz po nie oświetlonych schodach w kurtce Jerzego i wstrząsnął nim dreszcz. Zdał sobie sprawę, że pyta głupio: Jerzy z pewnością nie wróci do lokalu znanego komukolwiek z nich. - Po coś ty powiedział, że gdybyś dostał rozkaz, tobyś wykonał taki wyrok? - szepnęła odwracając twarz. - Bobym wykonał - mruknął. „Do władz na tego granatowego nie pójdę, będą ciągnąć tygodniami...” - usprawiedliwiał w myślach swoją decyzję, całkowicie zarazem świadomy, że niezależnie od tych, przecież wystarczających, racji, nie chce po prostu ujawniać swego
pochodzenia, nawet wobec władz konspiracyjnych. „Z Jerzym załatwimy to w gadzinę” uspokajał swój rosnący niepokój. O znalezieniu innego lokalu na mieszkanie dla kobiet nie było mowy. Przecież próbowali po wsypie radiostacji i nawet tam, gdzie ludzie szli na ryzyko, sprawa tego paragrafu osadzała ich gotowość. - Więc tam nie wrócił, ale gdzie go zostawiłaś? No, gdzie się pożegnaliście? Alina odwróciła oczy. - Tam go nie ma. - Wiem przecież - rzucił gniewnie, myśląc, że ona mówi o praskim mieszkaniu Jerzego. - Tam gdzie się pożegnaliśmy, jego i tak nie mapowtórzyła jakby broniąc jakiejś tajemnicy. - Ale gdzie to było? - atakował pragnąc złapać jakiś ślad dotyczący bodaj dzielnicy miasta. Przecież tylu znajomych mieli wspólnych. Można byłoby zacząć go szukać. - Może trzeba będzie uciekać? Wyprowadzić się z rana? - uchylała się od odpowiedzi. Nie powie mu. Nie powie nawet bratu, że Jerzy odprowadził ją aż do domu, że był tam przez całą noc. Ci szaleńcy znajdą w tym jeszcze jeden dowód przeciw niemu: w poczuciu własnego bezpieczeństwa w stosunku do gestapo wraca na „spalony” lokal. Uśmiechnęła się z gorzką
tęsknotą do wspomnienia nocy, w czasie której wciąż, za każdym idącym z ulicy odgłosem, żegnała go ostatecznie. - Ja naprawdę nie wiem, dokąd poszedł. Gdzie mieszka - poprawiła się szybko. Wyszedł jeszcze o zmroku. Sam wiedział najlepiej, co znaczyłoby wykrycie jego pobytu w lokalu, gdzie sypnęła się radiostacja. Kolumb przebiegł myślami adresy wspólnych znajomych. ,,A może powiedzieć Olowi i spróbować razem z nim? Ale Olo nie nadaje się do samodzielnych skoków. Gotów z miejsca meldować Junoszy. Niby właściwie przez Osieckiego z naszego komisariatu dałoby się tego granatowego szmalcownika załatwić.” Ledwo pomyślał, uczuł dreszcz, że „ich” policjant miałby znać tę jego tajemnicę. „Żeby Zygmunt był na chodzie... Nie, nie ma co, muszę znaleźć Jerzego.” 148 - Wracaj do matki i powiedz, że wszystko będzie w porządku, niech się nic nie boi. - My się nie boimy... - szepnęła Alina tak jakoś, że serce mu się ścisnęło. - Idź, głupia! - zgromił ją serdecznie, jakby wyraziła zgodę na coś przeraźliwego, i nagle objąwszy ją za szyję, pocałował.
- Idź do domu - powiedział i uczuł jakiś skurcz serca po słowie „dom”. Jeździł całe popołudnie. Odwiedził najpierw dwa znajome mieszkania na Mokotowie. Potem obwieszonym tramwajem, pełnym zdenerwowanych ludzi, dostał się na Wolę szukając mieszkania znanego mu gimnazjalnego profesora Jerzego. Rykszą pognał na dawny lokal ,,skrzynkę”, w której urzędowała nieustraszona staruszka i uchodźcy z Zamojszczyzny. Staruszka przestraszyła się nie na żarty. - To zaginął? Zginął? Co się stało? Już na schodach kręcąca się bezradnie pamięć podsunęła mu Żaboklickiego. Ale gdzie on mieszka? Rykszarz twierdził, że nim znajdą biuro adresowe, będzie już zamknięte. - Górala za pośpiech - odpowiedział Kolumb, niepewny, czy ma w kieszeni bodaj setkę. Jerzy parę godzin błąkał się po ulicach. Potem siedział w kawiarni i na serwetkach zbieranych po wszystkich stolikach pisał jakiś memoriałodwołanie w swojej sprawie, całkowicie pewien, że robi to bez sensu i daremnie. W pewnej chwili, wsunąwszy do kieszeni zwitek
bibułek, zdał sobie sprawę, że nie może spisanych skrzętnie adresów i pseudonimów nosić przy sobie. Spalił po jednej, kartkę za kartką, na popielniczce. „Więc kryję się przed przyjaciółmi, przed braćmi, którzy nie uwierzą nigdy w moją zdradę, ale którzy może za kwadrans wykonają na mnie wyrok, bo taki dostaną rozkaz? A ja sam... Meldowałem Junoszy o Poznańskiej, gdzie skonfiskowaliśmy przecież jakieś straszne, hańbiące dokumenty - bo władza. Jesteśmy wierni. Ale komu? Już nie sobie, skoro gotowi jesteśmy iść wbrew własnemu sumieniu. Wbrew. Przecież własne sumienie oddaliśmy w administrację im, «górze». Nie dość, że za nas myślą, że nami politykują... Czy można komuś oddać sumienie?” - Co? poderwał się przestraszony. Kelner robił mu wymówki za zaśmiecenie popiołem serwety. Wyszedł na ulicę. „Pójdę do Fukiego” - wspomniał profesora, u którego robił maturę w roku trzydziestym dziewiątym. Nocował tam dwukrotnie. Skośnooki polonista miał jakieś kontakty z „Drogą” i dwukrotnie odbywały się u niego zebrania. Nim zawędrował na Wolę, zaczęło zmierzchać. Fuki przywitał go życzliwie.
149 - Był tu jakiś twój kolega. Taki szczupły, brunet. Szukał cię bardzo zdenerwowany. - Kolumb? - zapytał Jerzy i nagle olśniło go przypomnienie: „Kolumb był tu na jednym z zebrań zespołów «Prawdy i Narodu” i «Drogi». Zna t ten adres.” - Kolumb - powtórzył już twierdząco i uścisnął dłoń profesora, cofając się od progu. „Znają i ten lokal. Śmierć, po której trudno zapłakać, taka śmierć, taka śmierć” - bełkotały myśli. Oszołomiło go wspomnienie staruszki na „skrzynce”. - Przecież znają, wszyscy znają - powtórzył zrezygnowany. Biegiem umykał do tramwajowego przystanku. Wróci na Mokotów. Będzie bliżej Aliny... „Był i tu” - stwierdził w mieszkaniu rodziców kolegi, który w trzydziestym dziewiątym poszedł na Węgry. Stał chwilę zamyślony przed bramą, wreszcie, ponaglony myślą, że mieszkanie może być obserwowane, pomaszerował szybko Puławską. Bezmyślnie wsiadł do pierwszego z brzegu tramwaju. Dopiero numer mijanej siedemnastki naprowadził go na jakąś
decyzję. Na następnym przystanku wysiadł i przeszedłszy na drugą stronę ulicy czekał na tramwaj. Pojedzie do nich. Wprost do Junoszy. Zamelduje się: ,,Słyszałem, że zapadł na mnie wyrok. Jestem niewinny. Absolutnie niewinny. Ale melduję się na rozkaz. Przecież...” Zadzwonił w umówiony sposób. Cisza. Jeszcze raz. Pukał. Nikogo. Przecież na ogół zawsze ktoś był w mieszkaniu. „Wrócę przed godziną policyjną - postanowił i w tym momencie zmroziło go straszne podejrzenie: - Ewakuowali mieszkanie. Uznawszy za zdrajcę, opuścili znane mi punkty. Więc będą mnie ścigać i kryć się równocześnie przede mną...” Stał przez chwilę na chodniku, patrząc w ziemię. Spłoszyły go jakieś kroki. Ruszył przed siebie. Nie wiedział, zamyślony, gdzie idzie. Mógł zginąć gdziekolwiek - nie wolno mu było tylko we własnym domu. Tym potwierdziłby sens wyroku. „Czy wtedy już nie wszystko jedno?” Stał przed domem Zygmunta. „Czy Kolumb tu jeszcze mieszka? A Zygmunt czy nie przeniósł się już ze szpitala? Wszystko jedno, będzie chyba jego matka, niech im powie, że byłem, niech wiedzą, że ich szukam, że się nie boję...”
Nacisnął dzwonek. Trzaśniecie dalekich drzwi w mieszkaniu przyjął jak głos uniewinnienia. Matka Zygmunta bez słowa usunęła się z progu. „Nic nie wie” - ucieszył się i przywitał ze starą kobietą z tak wylewną serdecznością, że bąknęła ze smutnym uśmiechem: „Dziękuję”, sądząc, że gratuluje jej po prostu z powodu powrotu Zygmunta. - Staszka jeszcze nie ma - poinformowała go otwierając przed nim drzwi pokoju Zygmunta. „Aha, więc tamten leży w szpitalu, a Kolumb wróci na noc, powiedziała przecież «jeszcze».” 150 „A może u Junoszów nie było nikogo?” - zaczynał się łudzić. Wziął z półki jakąś książkę nie patrząc na tytuł, otworzył na którejś stronie. Usiadł na tapczanie, nie wiedząc, co trzyma przed sobą, i udawał, że czyta. „Przecież to Ogniem i mieczem” - spostrzegł po chwili, nim jeszcze odwrócił kartkę. Spojrzał na zegarek. Siedział już pół godziny. Nazwisko Skrzetuskiego rozpoczynało bodaj pierwszy wiersz strony. Umysł miał tak idealnie impregnowany lękiem, że nie przepuszczał niczego, co nie było tą sprawą. Wstał z tapczanu usłyszawszy dzwonek u drzwi.
„Przecież tu w mieszkaniu nic nie będzie, nic się tu nie stanie...” - zaciskał dłonie, aż boleśnie czuł paznokcie. Trzaśniecie drzwiami, szybkie kroki po schodach. W progu staje Kolumb. - Jurek! - woła i oddycha z ulgą. - Cały dzień za tobą ganiam! - dodaje. Jerzy trzyma rękę przyjaciela i uśmiecha się wstydliwie. „Znaczy, że jeszcze nic, że nic...” myśli. - Teraz komendę obejmuję ja - szepnął skręcając w furtkę martwej teraz i groźnej willi. Było po jedenastej. Policjant miał być „w samo południe”. „Śmieszna była ta rodzinna godzina” - pomyślał Jerzy po jej upływie, w chwili gdy szarpnął nimi dzwonek. Alina spojrzała na niego i powoli poszła do drzwi. Kolumb przesiadł się na tapczan. - Pamiętasz, co mówiłem? - zapytał jeszcze Jerzy. Siedział nieco na ukos od uchylonych drzwi do hallu. Policjant nie mógł go spostrzec, dopóki nie stanął w progu. Usłyszeli głośne stąpanie wysokich butów. W drzwiach ukazał się granatowy mundur. - Proszę - głos Aliny. Policjant zatrzymał się w progu.
- Dzień dobry panu - głos Jerzego brzmiał życzliwie i spokojnie. Zdezorientowany gość uczynił krok naprzód. Proszę usiąść - Jerzy wskazał stojący na boku fotel. Policjant obrócił się w tył i w tym momencie ujrzał siedzącego Kolumba i usłyszał cichy trzask zamykanych drzwi. - Proszę usiąść - powtórzył Jerzy spokojnie. Wszystko w nim dygotało. Uważał na ręce policjanta. - Chcemy omówić pana warunki... - Ja... 151 - Chwileczkę. Niech pan ręce trzyma na kolanach. Czy pan zna skrót KWP? Kierownictwo Walki Podziemnej? Jest pan obywatelem polskim, prawda? Otóż do władz KWP wpłynęła informacja, że trudni się pan szantażowaniem. Chwileczkę: ręce prosiłem trzymać na kolanach. Szantażowaniem obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Jak pan zapewne wie, chwileczkę, kolaboracja bywa karana surowo. Spokój! - krzyknął nagle chowając ręce pod biurko. Policjant dusił się. Na twarz wystąpił mu pot. Ręka wróciła na kolana.
- Zaraz udzielę panu głosu - rzucił uspokajająco Jerzy, dziękując spojrzeniem Kolumbowi, że nawet nie drgnął. - Otóż w tym wypadku władze postanowiły mówił głosem coraz cichszym - zostawić panu pewną szansę rehabilitacji. Będzie się pan opiekował obu . żydowskimi rodzinami, do których zwrócił się pan ostatnio z pewnymi propozycjami finansowymi. W wypadku jeśli spadnie którejkolwiek z tych osób włos z głowy... - Jerzy zawiesił głos. - Stasiu, bądź uprzejmy pana oswobodzić - rzucił do Kolumba. - Rączki pozostają na kolanach - pouczył przodownika, w chwili gdy Kolumb podnosił się z tapczanu. Stojąc już z tyłu za nim, Kolumb spostrzegł, że grube ramiona policjanta drżą jak w febrze. - Proszę się nie bać - mruknął jak dentysta i pochylił się odpinając nową żółtą kaburę pistoletu. - Właściwie otrzymał pan już, panie przodowniku, pewien wyrok: wyrok chłosty. Proszę być spokojnym: chcemy być w porządku wobec naszych władz, ale bardzo nie lubimy tej brudnej roboty. Umawiamy się z panem po dżentelmeńsku... - W głosie Jerzego grały jakieś nowe
nutki. Siedział już spokojnie, rozprężony z napięcia chwil, kiedy tamten sięgnąć mógł po broń. - A więc po dżentelmeńsku. Umówimy się, że otrzymał pan dwadzieścia batów, prawda? A bić nie będziemy. Jeśli by pan kiedyś miał jeszcze do czynienia z kolegami gdyby się coś stało tym rodzinom, wie pan? którzy by wykonywali ten następny wyrok poważniejszy, rozumie pan? - to gdyby pytali, powie pan, że pan od nas tę zaliczkę otrzymał. Zgoda? Policjant gorliwie kilka razy opuścił głowę w niemym potakiwaniu. - No, to właściwie skończyliśmy, kolego - Jerzy spojrzał pytająco na Kolumba. Twarz policjanta zaczęła odzyskiwać normalną barwę. Wstał. Usiadł z powrotem spiesznie, przepraszając Jerzego wzrokiem, że nie spytał o pozwolenie. Nagle Jerzy drgnął. Przed domem najwyraźniej zahamował samochód. Złapał spojrzenie Kolumba w kierunku okna. Parę sekund trwała cisza. - Wyjrzyj - skinął głową na Kolumba, usiłując odzyskać spokój. Słyszał kroki przyjaciela w korytarzu. Otwieranie drzwi. Cisza. Kroki. „Wraca powoli” - cieszył się już z góry.
- Ciężarówka naprzeciwko. 152 „A więc interesy Kosiorka” - pomyślał Jerzy i uśmiechnął się z ulgą. Tymczasem policjant, ujrzawszy tę chwilę zamieszania, odzyskał jakby siły. Patrząc pokornie na Jerzego poprosił, że chciałby coś wytłumaczyć. - Sprawa została zbadana, to do nas nie należy uciął chłopak krótko. - Ale mnie zaaresztują, panowie - zaczął stękać posterunkowy. - Może pan wyjąć chusteczkę - poradził Jerzy patrząc na ręce policjanta, wciąż przyklejone do kolan. - Panowie, mnie za ten pistolet zaaresztują - stękał tamten pokornie. Siedząc na krześle przebierał nogami w wyglansowanych butach, jak chłopiec, któremu w publicznym miejscu zachciało się siusiu. - Czy to znaczy, że prosi pan o. zwrot pistoletu?zgorszył się Jerzy. - Tej nędznej „siódemki”? - dołożył Kolumb. - Na przyszłość proszę chodzić z bronią przepisową. Bo jeśli - będziemy się jeszcze musieli do pana fatygować, a nie będzie pan miał przyzwoitej „dziewiątki”, to przedtem, nim damy w czapę, dostanie pan po mordzie - kończy
mocnym akcentem. - A teraz żegnamy. Aby nie do widzenia. A żeby pan nie sądził, żeśmy pana nabrali - Jerzy wstał zza biurka - oto nasz mandat. - Rozpiął marynarkę ukazując zatknięty za pasek od spodni swój pistolet. „Niechże tylko Kolumb nie wyciąga swej broni zdążył pomyśleć - bo ten zacznie uciekać albo narobi krzyku...” Ale Kolumb klepał się tylko znacząco po wypukłości opiętej na brzuchu marynarki. W korytarzu Jerzy ujął policjanta pod ramię i zbliżył usta do jego ucha: - A na wypadek, gdyby się panu wydawało, że potrafi pan coś załatwić w gestapo, to przypominam, że ja tu mieszkam. Gestapo wzięło wszystkich, a mnie zostawili: zrozumiał pan? Jedna tylko rada: słuchać! Pchnął go kolanem w zad i zatrzasnął drzwi. Gdy się odwrócił, wpadł prosto w szeroko otwarte ramiona Kolumba. - No co, wykonałbyś? - zapytał Jerzy poważniejąc. - Jakby był rozkaz... - wystękał Kolumb, z męką odwracając oczy. XXVIII Do północy brakowało kwadransa. Dębowy, ubrany tylko w spodnie i jakąś dziwaczną
pąsową koszulę, kończył swój popis choreograficzny. Było gorąco. Liryk o jastrzębim profilu, u którego odbywał się sylwester, nie pożałował węgla, kupowanego workami od 153 zamorusanych czternastoletnich weteranów akcji kolejowych na linii praskiej. Nie nakręcony gramofon przerabiał modnego przed wrześniem fokstrota na coś dziwnie jękliwego. Poeta i redaktor groźnym gestem z parkietu powstrzymał Czarnego Ola, który pragnął zdopingować sprężynę. Zwalniał ruchy i budzący radosny rechot taniec brzucha przeinaczał na jakieś konwulsje bólu i szlochu. - Karol, nie marudź! - zapiszczała w stronę Dębowego zmęczonym głosem Niteczka, talizman zespołu „Prawdy i Narodu”. Partyzanckie oddziały ugrupowania, które stanowiło fundament polityczny „Prawdy i Narodu”, śpiewały piosenkę o niej skomponowaną przez niego. Siedziała teraz na tapczanie, pijana jak wszyscy, oparta o ramię Kolumba, który pochylony w drugą stronę, chwytał słowa Jerzego szeptane mu w ucho: - Ona jest taka Matka Boska ichniej świątobliwej konspiracji, ale żyje z Karolem, nie rób
dywersji, koniu! Kolumb wysłuchał, skinął głową, wstał, odmaszerował dwa kroki i nagle, zwróciwszy się ku zdziwionej dziewczynie, zaśpiewał zwrotkę „jej” piosenki: Po powrocie ofiaruję ci w mej manierce cud: rybkę ze słonych wód lub korale z mej krwi. Wyczerpany gramofon zamilkł, a Dębowy, nie znużony tańcem, przeszedł w rytm marsza: A jeśli bzy będą, to bzów mi przynieś kiść, I tylko mnie nie całuj, i nie broń, nie broń iść... - podjął własną piosenkę. Szarpnęła nimi niby pobudka. Góra postawił odwrócony kieliszek w doniczce z kaktusem, autor dramatu o świętym Franciszku i świetny skrzydłowy drużyny piłkarskiej z kabotyńskim szlochem jął najpierw ściągać pas od spodni, potem, już maszerując w miejscu w rytm piosenki, przewiązywać go sobie przez ramię na kształt oficerskiej koalicyjki. A jeśli będzie jesień, to kalin kiść mi daj, 154 I tylko mnie nie całuj, i nie broń iść za kraj...
„Święty Franciszek”, z przewieszonym przez ramię paskiem, wysforował się na czoło. Dyktował rytm ręką, maszerując wokół pokoju. Liryk o jastrzębim profilu, jak zawodowy adiutant, był już obok niego. - Prowadzi Dywersja! - zaryczał w jego stronę Dębowy. - W bój prowadzi Dywersja powtórzył z pijackim uporem, nie plącząc jednak rytmu. Jerzy poderwał Kolumba. Dołączyli. Twoje okno w czerwieni doniczek w dalekiej małej uliczce. Widzę nawet szybki łzawe, twój policzek, a ja nie chcę, miła moja, wolę bić się... „Święty Franciszek” zwrócił się błazeńsko do Dębowego: A ja nie chcę. Nitko moja, wolę bić się... A ja nie chcę, Hanko moja, wolę bić się... - odpowiedział Dębowy tamtemu. Teraz obaj, pchnięci pijackim natchnieniem, wskazali sobie Jerzego i chóralnie podjęli: A ja nie chcę, Alu moja, wolę bić się... Dębowy wskazał na kulawego liryka. Wszyscy, jak na musztrze, obrócili się ku niemu: 155
A ja nie chcę, Jadziu moja, wcale bić się... Głos Dębowego wybił się nad inne owym: „wcale”. Zagłuszył go ryk śmiechu. Roześmiany Jerzy napotkał nagle szklany wzrok Kolumba: chłopak poruszał ustami, jakby chciał się roześmiać czy coś powiedzieć. - Co? - zapytał Jerzy. - Ty myślisz, że ja ci wierzyłem, żeś widział Baśkę? - seplenił Kolumb czyniąc rękami ruchy, jakby pływał w ciężkiej, nie do rozgarnięcia wodzie. - Wtedy, w „Marlenie”. Tak naprawdę to ja nigdy - nie wierzyłem, że ona żyje. Jak już jesteś na liście, to cię nie ma, bracie... - zapłakał nagle pijackim szlochem. Niteczka siedziała naprzeciwko nich na tapczanie. Patrzyła na Kolumba szeroko otwartymi oczami, w których zdziwienie stawało się zachwytem. Ktoś nakręcił patefon. - Zatańczysz ze mną? - przyszła do niego pokornie. Jerzy odwrócił się. - Żytomierz padł już ostatecznie, dziś słuchałem wykrzykiwał pod oknem Góra do Czarnego Ola. Mała szatynka, która na krok nie opuszczała Góry, była przy nich.- Dziś słuchałem powtórzył Góra. Niespodziewanie prędkie skojarzenie: słuchał... radio... radiostacja, przeniosło Jerzego w
dawne przerażenie. Za nim kręciła się zgrana płyta. „Ocalałem właściwie przede wszystkim dzięki temu, że po naszej wsypało się ciurkiem w ciągu tygodnia sześć radiostacji. Ale chociaż dowiedzieli się, że to jakaś nowa ekipa Abwehry, przeszkolona w Wiedniu według nowych metod nasłuchu, tak nas zjada, mój wyrok pozostawał aktualny jeszcze chyba przez tydzień. Junosza w końcu sam przyznał, że wyglądało to wszystko na czyjąś ciemną inspirację, bo sam Stary był do tego stopnia przeciwny, że nie wydał żadnych rozkazów...” - Za dziesięć minut! - zawołał Góra. - A ten rok przyniesie rozstrzygnięcie. W Charkowie odbył się już pierwszy proces zbrodniarzy hitlerowskich. Proces, słyszysz, bracie! Trzech ich było i trzy czapy... - zaśmiał się przez pijacką chrypkę. - Zamianowano już dowódców operacji inwazyjnej w Europie... Jerzy obejrzał się gwałtownie na drzwi. Nie wiedzieć czemu, przypomniało mu się wystąpienie kulawego działacza Delegatury, opowiadającego na „katyńskim” zebraniu literatów o operacji desantowej z powietrza. Nagle stanęła mu w oczach scena przy łóżku Zygmunta i tamten, w głębi drugiego pokoju...
Szybko podszedł do okna. Stanął tam obejmując ramieniem Ola. - Za pięć minut będzie czterdziesty czwarty •konstatował Góra. - Czy wiesz, że za dzień czy dwa będzie na granicy Polski? - zwrócił się ku Jerzemu z palcem wymierzonym w jego pierś. Gramofon rzęził teraz rumbę. „Święty Franciszek” tańczył ją w oryginale. 156 - Jak na Jamajce - porykiwał trzymając w lewej ręce kieliszek. - Rum „Jamajka” wyrabia Kulas! - Widocznie zawartość kieliszka stanowił bimber domowej produkcji. Ale liryk o jastrzębim profilu nie słyszał niczego. Dokonywał ewolucji tanecznych o wiele bardziej niż „franciszkańskie” skomplikowanych. W ramionach miał Niteczkę. Dziewczyna wykręcała głowę w stronę Kolumba, który wychylał właśnie pełną szklankę. - Rum „Jamajka”! - to krzyczy „Święty Franciszek”. - „I korale z mej krwi” - to liryk o jastrzębim profilu. - Za pięć minut wybije dwunasta - to Góra spod okna. - Czy ty rozumiesz, co tu do nas idzie ze Wschodu? Jaka potęga? I z czym? Kto to wie? Co, no kto? - nalegał z pijackim uporem.
„Zrehabilitowany - myślał Jerzy. - Jestem zrehabilitowany. Tyle zdobyłem. Jakże jestem sam. Nie to, że nie ma Aliny, bo pilnuje chorej matki. Jaki sam wśród nich. Czy jestem znowu w szeregu?” 157 ROMAN BRATNY KOLUMBOWIE ROCZNIK 20 Śmierć po raz drugi 1 I Znów wielki dzień. Nie słabnie trwająca już od tygodni radość z oczywistej klęski wroga. Stękają w mieście motory, których triumfujący bas upokarzał w trzydziestym dziewiątym, idą masy zmordowanych marszem ludzi, których stopy wyglądać muszą tak jak kiedyś naszych wrześniowych żołnierzy. Wszystko dotychczas groźne staje się śmieszne. Nawet lawety prowadzonych przez ciągniki dział, oblepione rozbitkami, są już tylko dziwnie niedołężnym narzędziem ucieczki. Ludzie rozbitej armii czują spojrzenia stojących na trotuarze tłumów. Oczy patrzących utkwione są z zapamiętałym, łakomym uwielbieniem w broń. Defilada klęski.
- Podejmuję się, mając jedną drużynę z cekaemem, zafasować całą tę hołotę, stąd aż do Marszałkowskiej - cykał półgłosem blondyn w wiatrówce i wysokich butach. Na mitygujące spojrzenie towarzysza wzruszył tylko ramionami. Stojący obok starszy, pan z teczką pod pachą uśmiechnął się do nich. - Stąd do Marszałkowskiej? - powtórzył słowa młodzika jak profesor prowokujący błędną odpowiedź. Blondyn obejrzał się niechętnie. Spojrzał w niebieskie oczy nieznajomego, potem powoli opuścił wzrok. Na widok świecących oficerek wyjął ręce z kieszeni. - Ja tak tylko w przenośni... - bąknął. - Zresztą, gdyby zaryglować ogniem od rogu... zaszeptał wstydliwie. Jego towarzysz zgromił go spojrzeniem, pociągnął ostrzegawczo za rękaw wiatrówki. Starszy pan kiwnął głową, aprobując gestem zwierzchnika respektowanie zasad konspiracji. Jakaś dziewczyna nie chciała puścić od siebie chłopca. Dorosły, w skautowskich krótkich spodenkach wyglądał, jakby wybierał się na wycieczkę. Na brzegu jezdni przyklęknął zmordowany piechur. Zgniło brązowy mundur Węgra ściągnął
trzech ruchliwych jak muchy chłopców. Stali na krawężniku życzliwie pochyleni, przyglądali się, jak żołnierz - snadź ranny - niezgrabnymi paluchami zaciąga owijacz, obluźniony na grubych bandażach. Karabin, pętający mu się na pasie, przerzucony przez szyję, przeszkadzał. Najstarszy z chłopców samarytańskim gestem sięgnął po żelazo. Żołnierz podniósł głowę. Grubo ciosana chłopska twarz wyrażała tylko mękę. Spojrzenie chłopca musiało być bezwstydnie pożądliwe, bo żołnierz, nie kończąc opatrunku, szarpnął za karabin, wstał i wlokąc koniec owijacza po ziemi wmieszał się w pokonany tłum na jezdni. - Ostatnie godziny, kiedy coś jeszcze znaczymy... bąknął Jerzy do Kolumba. Przeciskali się chodnikiem. Szli tak brzegiem zapchanej ulicy, choć do swojego punktu mieli drogę krótszą. Trudno było oderwać oczy od tego widoku. Ale po paru dniach wszystko znowu wyglądało inaczej: powróciło nawet gestapo i urzędy, czyimś rozkazem zawrócone z panicznej ucieczki. 2 - Jak Boga kocham, nic nie rozumiem. - Kolumb stał przed katedrą. Rozglądał się po szkolnej sali, jak uczeń oczekujący, że ktoś mu podpowie. Kwaterowali w opuszczonej na czas wakacji
szkole na Złotej, gdzie na koncentrację wpuścił ich zorganizowany woźny. - Na co czekamy? Twarze ludzi siedzących w ciasnych ławkach były obojętne. Widać było, że od piątku spowszedniały już tego rodzaju pytania. Zygmunt, dowodzący plutonem „Kedywu”, otrzymał rozkaz nierozpuszczalna ludzi. - Pilnujemy magazynu broni - bąknął któryś. Widocznie mamy go przekazać w porządku bolszewikom. - A co, mamy wyskoczyć jak w Wilnie, żeby nas potem pozamykali? - Pewnie, czekajmy. Może się okaże, że to zbiórka na rozkaz Fischera, do kopania okopów... Kilku zaśmiało się. Nawet na murze naprzeciw nalepiono plakaty tłustymi literami nawołujące do jedności europejskiej w obliczu bolszewickiego niebezpieczeństwa. - Daj spokój, pewnie się „góra” dogaduje z Rosjanami od strony politycznej... Ałła, nie broń się, twoja kolej - ktoś skierował pełen pasji okrzyk do skośnookiej łączniczki. Na katedrze znowu odchodziła partia „dupnika”. - Zygmunt! - zawołała za chwilę płaczliwie Ałła, uderzona czyjąś nielitościwą dłonią. Głowę
trzymała na kolanach ślicznej sanitariuszki, która rękami zasłaniała jej oczy. Podwiązka na razie w tej tylko formie pełniła swoje samarytańskie obowiązki, i pełniła je świetnie, skoro zawsze byli chętni do zabawy. - Zygmunt - powtórzyła Ałła, próbując odgadnąć imię kata. - Tęsknisz za ręką dowódcy? - odezwał się szyderczo Malutki, egzekutor uderzenia. Zdekonspirował się poniesiony zazdrością. Nie darmo wyśmiewał się z tej pary pluton. - A ja ci powtarzam: powstania nie będzie - Jerzy uśmiechnął się gorzko. - „Góra” spróbuje wygrać naszą klapę we Lwowie- i Wilnie. Przecież nas potem rozbrajali i internowali. Nie zrobią w Warszawie powstania... - Cicho - Kolumb obejrzał się niechętnie. - A tak. Powiedzą, że postawa Sowietów „eliminuje z akcji czynnej przeciw Niemcom najstarszego kombatanta”, niby nas, i w ten sposób nie skompromitują naszej „siły”. - Żebyś wiedział, że siła: dwa erkaemy, piętnaście empi, dwadzieścia trzy kabe, siedemdziesiąt granatów, broń krótka - Kolumb recytował jednym tchem wspaniały stan
wyposażenia plutonu. Drażnił go ten Jerzy coraz bardziej. - Tak. Znam jedną kompanię ze Starego Miasta. Ma 220 ludzi, broń: 6 pistoletów, 12 granatów. A zresztą im - tak nazywał (jakim, właściwie, prawem?) swoje władze - chodzi o to, 3 żeby wprowadzić tamtych, ten cały rząd lipcowy z Lublina, na teren podminowany istnieniem tajnej armii, której siły tamci w dodatku będą skłonni przeceniać. - Jerzy! - To tylko zapiszczała uderzona powtórnie Ałła. Znowu nie odgadła, biedaczka. Chłopak drgnął, jakby go kto wzywał przed sąd. Dziewczyna szarpała się już, zbolała, w uchwycie kolan nieubłaganej Podwiązki. - A ta nic, tylko czeka na „górę” - skomentował nie odgadnięty wykonawca ciosu. Jerzy był, bądź co bądź, dowódcą drużyny. - To co mają w końcu robić? Może wcielić nas do Armii Czerwonej, co? - Kolumb chciał już kończyć dyskusję. Jerzy zamilkł udając, że lekceważy prymitywnego rozmówcę. A skądże mógł wiedzieć, u licha, co mają zrobić? - Zwolnić Jezuska! - zaprotestował Malutki zasłaniając Ałłę przed kolejnym grożącym jej
uderzeniem. - Te - osadził go któryś - zostaw no w spokoju to pseudo. Malutki obejrzał się gniewnie, ale nim zdążył zareplikować, powstrzymał go Kolumb. Jego: „Zostaw, zostaw!” - było już rozkazem. Kolumb respektował uczucia religijne niektórych kolegów, jakby szukał w nich poparcia czy tolerancji dla własnego „systemu metafizycznego”, wyrażającego się w całym kompleksie przesądów i powszednich odczyniań. Sprawa pseudonimu dziewczyny już dawniej wywoływała zasadnicze spory. Kiedy poczciwa Zosia miała wyszukać dla siebie konspiracyjne imię, wahała się długo, aż Jerzy rzucił nagle: - Bóstwo moje, nazwiemy cię Ałła. Z racji twoich skośnych oczu, taka jesteś wschodnia... Roześmieli się aprobująco. Dopiero na drugi dzień, g gdy przyjmowali do plutonu liczącego metr dziewięćdziesiąt Malutkiego, Nowy, który od początku bardzo pilnie przyglądał się łączniczce, wymamrotał nieśmiało protest, że pseudonim ma ukrywać, a ten Zosię właśnie dekonspiruje przez nadmierną zgodność z wyglądem. - ...Naprawdę jest wschodnia, te oczy i kości policzkowe... Zauważyliście?...
- Wprawdzie do Mahometa podobna nie jest, ale skoro nie chcesz Ałły, nazwijmy ją inaczej, byle bosko, co? - Jerzy zajrzał mu z kpiną w oczy. - Może Jezusek? - mruknął wówczas Zygmunt i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dziewczyna rzeczywiście stylizowała się na niewiniątko. - Byle nie Zosia - szeptał do niej w tym czasie Malutki. - U nas w Wilnie „Egzekutywa” szeptem wymówił nazwę komórki zajmującej sięwykonywaniem wyroków - nazywała się „Zosia” od „Zdrajcom Ojczyzny Śmierć”. Więc byle nie Zosia... 4 Ałła - Jezusek, choć nie przyjęło się oficjalnie, jednak wiodło w plutonie żywot półlegalny. Dopiero w piątek, w dniu pierwszego alarmu, Malutki po raz pierwszy wyskoczył z ostrym protestem. Podniecenie oczekiwaną akcją zaostrzyło wrażliwość na „bluźnierstwa”. Kolumb spacyfikował konflikt religijny. Nowy podstępnie zwolnił upokorzoną Ałłę i klepnąwszy ją już półjawnie, zajął ofiarnie jej miejsce na kolanach Podwiązki. Czarny Olo kręcił się niezdecydowanie w pobliżu swego dowódcy. - Staszek - wyszeptał wreszcie. Kolumb spojrzał pytająco. - Gdybym tak mógł wyskoczyć na
jedną godzinę, co? Widzisz, matkę zostawiłem bez grosza... - Wojsko - stęknął sceptycznie dowódca drugiej drużyny, odwracając oczy. „A więc odmawiasz” - pomyślał Olo i niespodziewanie odczuł coś na kształt ulgi. Ale Kolumb rozejrzał się, jakby szukał u kogoś poparcia, i skinął głową. - Tylko, bracie, na godzinę... - przyzwolił szeptem, bardzo niepewny swej decyzji. Odwrócił się i napotkawszy wzrok Jerzego wzruszył niechętnie ramionami. „Ciapciak jestem” - zgromił się w myślach. „Już mnie rozłożył tą gadaniną” - przygarnął sobie, zdenerwowany nieregulaminową decyzją w sprawie Ola. „Do czwartej trzy godziny” uspokajał w sobie sumienie dowódcy. „I tak dobrze, że gada ze mną, a nie z chłopakami ze swojej drużyny...” - zaczynał w myślach pojednawcze kroki wobec przyjaciela. Olo wymknął się niepostrzeżenie. Już teraz bał się powtórnego pożegnania. Odprowadzała go do tramwaju, malutka i siwa, zafrasowana, uśmiechem ust usprawiedliwiając łzy płynące z oczu. - Co wyrabiasz?... - strofował ją gniewny, że ludzie patrzą. A szło tych młodych z tobołkami,
teczkami, plecakami, jakby nagle całe miasto opanował turystyczny szał. - Jutro wrócę tą samą piętnastką - zażartował z jej przejęcia. Tramwajem jechało jego niefrasobliwe pokolenie na rozprawę najkrwawszą w dziejach narodu. - I koszuli drugiej nie wziąłeś... - zrzędziła po chwili trochę spokojniejsza, wspinając się na palce, by mu wyłożyć porządnie kołnierzyk. Nic biedaczce nie zostawił, jakieś dwieście złotych. Jak idiota wierzył, że na drugi dzień wieczorem będzie z powrotem. Z ulgą pomacał kieszeń wiatrówki, wypchaną pożyczonymi od chłopaków setkami. Słabo przyszyty guzik wisiał na nitce. Urwał go i uśmiechnął się do siebie na myśl, jak będzie nawlekał matce igłę niedowidziała ostatnio coraz bardziej. Był już na ulicy. Normalny ruch. Jakaś mama pcha wózek. W tramwaju zwykły tłok. Może nawet niezwykły znów przedziwna turystyka: plecaki, chlebaki... - Noga. Noga - ponagla Olo jakąś cholewkę utkwioną na stopniu. Z trudem wtłacza tam swoją stopę. - A pan dokąd, co? - zagaduje właściciel cholewy, już z góry, z pomostu.
5 - W Aleje. - No, bo jeszcze się spóźnimy... - robi mu życzliwie miejsce nieznajomy. Było wpół do czwartej, gdy wpadł Zygmunt. Przebywał w sąsiedniej kwaterze, po przeciwnej stronie ulicy, z trzecią drużyną, dowodzoną przez mało ostrzelanego w mieście zrzutka z „cicho - ciemnych”, porucznika Wilka. Szybko zagarnął spojrzeniem Jerzego i Kolumba w kąt pod oknem wychodzącym na ulicę. - Zaczynamy. Czwarta pięćdziesiąt pięć wychodzicie. Rozdajcie opaski. Zadania bez zmian. Wyciągnął rękę. Przez ułamek sekundy patrzyli zdziwieni. Tak odwykli od gestu. Ale uchwycili się mocno. - No, stary - wystękał Jerzy i odczuł jakieś swędzenie pod powiekami. I już nie było jednookiego dowódcy. Obaj pozostali równocześnie spojrzeli na zegarki. Uśmiechnęli się do siebie z politowaniem dla własnej nerwowości i odeszli, niby to obojętnie, od okna. Za parę sekund spotkali się przy szufladzie katedry. Uśmiechnęli się powtórnie i już nie wstydząc się zdenerwowania otwarli szufladę.
- Fasujemy opaski! Druga drużyna! - wezwał Kolumb. Jerzy stojąc pod oknem bez słowa rozdawał swoim. „Więc to ja pięć lat temu nie oddałem honorów sztandarowi? - zdziwił się oddychając nierówno. - To ja?” Ludzie nerwowo wciągali opaski nie wypuszczając z ręki peemów i karabinów. Dopiero w tej chwili spostrzegł, że wszyscy, nie wiedzieć czemu, porwali za broń. - Jezusku, poratuj! - usłyszał za sobą szept Malutkiego, który zemocjonowany, zapomniał o niedawnej potyczce o „nielegalne” imię łączniczki. Opaska, snadź zbyt wąska na jego atletyczne ramię, zerwała mu się przy wciąganiu i teraz apelował o igłę. „Cholera, Olka nie ma!” Kolumb trzymając zapasową opaskę, rozpinał kieszeń wiatrówki na piersiach. Nagle, jakby się zawstydził wzroku Jerzego, schował ją niedbałym ruchem do kieszeni spodni. - Za pięć minut... - spojrzał na niego po jakimś czasie Jerzy i skinął na ludzi. Wziął z katedry swego thompsona. Ruszyli w dziwnej ciszy, ktoś zaśmiał się jakimś gardłowym, nieswoim
głosem: spostrzegł kolegę, który dawnym, wyniesionym z konspiracji nawykiem machinalnie zapinał marynarkę na przewieszonym przez szyję peemie, ukrywając go skrzętnie. Szli po schodach instynktownie cicho, bez gadania. Gołąb przeciągał nad studnią podwórza. Był wiatr. Nagle - jak w nich - uderzyły z ulicy strzały. Przez bramę widać chmury kurzu, wesoło podrywane uderzeniami powietrza, jakby wystrzały pędziły je przez swobodną ulicę. 6 - Naprzód! - Jerzy był już w bramie. Energiczny ruch ręką, jakby przyspieszony gest siewcy, Posypali się na drugą stronę ulicy, przygięci, jak pod ogniem. Wyszedł wyprostowany, z peemem zwisającym luźno na pasku, przewieszonym przez szyję. Ulica jeszcze żyła. Ktoś krzyknął, ktoś pobiegł. Jakaś staruszka stanęła i na ich widok jęła się żegnać raz za razem. - Niech żyje Polska!... - zawołał Malutki. Babciu... - dorzucił prędko. - Jezu! - zawołał jakiś panek i zerwał kapelusz. Gdzieś zza rogu przyniosło znów kilka strzałów. Dla nie przygotowanych było to czymś tak harmonizującym z warszawską ulicą, że
spłoszeni, lecz pewni, że chodzi o doraźny „wyroczek”, chowali się po bramach. Inni, naiwnie przyśpieszając kroku, usiłowali wydostać się ze strefy zagrożonej. Już byli na ulicy sami. Przestraszeni nie tym, co jest, ani tym, co będzie, ale dziwactwem własnej jawności. Jerzy szedł przodem. „Dowódca wysyła szperaczy...” - bełkotała w głowie idiotyczna „podręcznikowa” myśl. Szedł ramię w ramię z Malutkim. Obejrzał się: ludzie Kolumba dochodzili już prawie do przeciwległego rogu niedługiej ulicy, Kolumb miał zająć mieszczący się tam komisariat policji. Wewnątrz było czterech „zorganizowanych” policjantów i sprawa wyglądała na pewną. Jerzy miał oczyścić ulicę, „zamknąć ogniem” skrzyżowanie, następnie, „w zależności od rozwoju sytuacji bojowej”, dołączyć się do natarcia na gmach Abschnitt Wache Nord. Nim zdołał pomyśleć, strzelał już krótkimi seriami. Dwóch lotników, trzepiąc rękami i nogami, zostało,, na bruku. Trzeci odskoczył w bramę. Zatrzeszczały peemy. - Przerwać ogień! - krzyknął widząc, że pociski odłupują tylko mur.
- Trzech, trzech było. Lotnicy! - krzyczał któryś głosem cienkim, jakby przechodził powtórnie mutację. - Ale pan podchorąży zasunął... - podlizywał się czyjś szept. Stali wrośnięci w mur. - Malutki, granat! - Jerzy rozkazywał chłodno jak na ćwiczeniach. Coś w nim dygotało z radości, śmiertelnie wychładzającej ciało. - Osłonić ogniem! - rzuca za siebie, widząc, że Malutki śmiało, tyle że trzymając się blisko muru, szoruje naprzód w stronę bramy, w.. której zniknąć trzeci lotnik. W terkot peemów wtargnął władczo wybuch granatu. Malutki zawinął nim po ziemi jak kręglową kulą i w sekundę po detonacji skoczył w głąb bramy. Pobiegli. - To już trzeci! - czyjś zdyszany szept. Jakże wspaniale, jak po prostu zwyciężają. Słyszy za sobą krzyk, ogląda się podnosząc peem do ramienia. „Jeszcze zbyt nerwowo!” - karci się w myślach. To chłopaki wyrywają sobie z rąk pistolety. Jeden został z odpiętym Niemcowi pasem w ręku. Zamierza się na kolegę. 7 - Dajcie na walterka dowódcy! - godzi ich Jerzy ; i wrzuca do kieszeni wspaniały, chłodny
kształt zdobytego pistoletu. - A ja? Jurek, a ja? - upomina się Ałła kuśtykając za nim. Teraz, jak sięgnąć okiem, pustka. Jerzy zatrzymał oddział przed rogiem Żelaznej. Sam wyjrzał ostrożnie. Przed nim stał ciemny masyw ufortyfikowanego, budynku. Kozły hiszpańskie, bunkry. Raz jeszcze patrzył na ten gmach. Nagle szarpnął się wstecz. Nad miejscem, gdzie przed chwilą trzymał głowę, przeleciał błyskawiczny czerwony ścieg. Kule cekaemu odłupywały tynk. : - o - Stać! Jesteśmy w polu martwym - zarecytował, jak z podręcznika dowódcy plutonu, gestem osadzając w miejscu biegnącą ku niemu Podwiązkę. - Sanitariuszka, stać! Jeszcze nie teraz - powiedział do niej pokazując zęby w uśmiechu. Zachwycał się sobą. Jest spokojny jak nigdy. Czuł, jak obdziela ludzi swoim spokojem. Gmach Abschnitt Wache chodził od grzmotu broni maszynowej. - Malutki, twoja sekcja z erkaemem skok na drugą stronę ulicy! Obsadzisz mieszkania, z których okien masz obstrzał, zwiążesz „nefpla” ogniem i czekasz na dalsze rozkazy. „Jakie rozkazy?” - myśli za moment, rozpłaszczony na ścianie. Malutki wykonał skok
przytomnie. Poderwał ludzi jednocześnie, jak starter stumetrówki. Zdążyli przebiec szerokość ulicy, zanim uderzył w nich ogień. Jerzy spostrzegł, jak któryś z opóźnionych potknął się, biegł pochylony nisko, daremnie usiłując złapać równowagę, wywalił się. „Do diabła, bo oberwie” - przynaglał go wzrokiem, nie rozumiejąc przez dłuższą chwilę, że tam, o dziesięć kroków od niego, leży trup. Teraz Niemcy wyleli na ulicę rzęsisty strumień ołowiu. Malutki szarpał się z kimś w głębi przeciwległej bramy. „Aha, Podwiązka wyrywa się do leżącego. Ale który to? Luboń - pomyślał z żalem, patrząc na odrzuconą wstecz, zgiętą jak do skoku nogę zabitego. - Nie, nie Luboń, tamten by nie nosił takich eleganckich półbutów.” „Rozkazy. Jakie rozkazy?” - Jerzy rozgląda się podejrzliwie po ulicy, jakby spodziewał się natarcia ze strony, skąd wyszli. Ale tam jest przecież Kolumb. Jeśli można coś rozróżnić w jazgocie maszynek „ich” fortecy, to u Kolumba jest cicho. Widocznie się udało... „Rozkazy. Rozkazy” - ponagla się. Najważniejsza jest inicjatywa. Podsuwa się ostrożnie do rogu ulicy, kładzie się i tuż nad chodnikiem wystawia głowę. Ciemne gmaszysko wysunęło bunkry, jak
grubych, pewnych siebie szperaczy. Patrzy w jego stronę otworami strzelnic, w jakie zamieniono zawalone workami z piaskiem okna pierwszego piętra. Szarpnął głowę do tyłu. Róg muru strzelił czerwonym wnętrzem cegieł, z których tynk odbiła seria cekaemu. „Po cholerę przerzuciłem tam Malutkiego? rozzłościł się na siebie. - Jak go teraz przed nocą wycofać?” - Jadą jacyś, to nasi! - krzyknął ktoś z tyłu. Jerzy obejrzał się: wzdłuż muru sunęły postacie umundurowanych w kombinezony ludzi z paskami na ramionach. - Teraz damy szkopom wycisk! Do Jerzego zbliżył się szczupły, mizerny mężczyzna, zasalutował do jakiejś dziwacznej, niebieskiej, plażowej chyba furażerki z dwoma gwiazdkami wyciętymi z cienkiej blaszki. 8 106 kompania Wojskowej Służby Ochrony Powstania, której dowódca stał przed Jerzym, uzbrojona była jedynie w owe dwie gwiazdki swego dowódcy, wycięte z puszki po konserwach. II Ujrzawszy matkę Czarny Olo podziękował w myślach Kolumbowi. Powalona przez atak
serca, leżała od wczoraj, głodna i słaba. Daremnie, szczęśliwa jak młoda dziewczyna z wizyty kochanka, zatrzymywała go słabymi rękami. Zbiegł po schodach i wpadł do dozorcy, którego żona, zasłużona wobec mieszkańców kamienicy szmuglerka, często ich zaopatrywała. - Nie ma. Wczoraj pojechała po towar. Ludzie się wściekli z tego końca wojny czy co? Kupują wszystko, jakby to był lep na muchy, panie - komentował pytanie o słoninę jej małżonek, przywiązany na stałe do miotły. On to powiedział chłopcu, że kelner z pobliskiej restauracji ma na zbyciu jakieś konserwy i cukier. Olo siedział już godzinę w kącie pustawej sali restauracji na rogu Alej i Marszałkowskiej, daremnie wyczekując przybycia „pana Kazimierza”, który od dawna powinien był już zluzować zdenerwowanego kolegę. „Jeszcze pięć minut, więcej nie mogę” - monologował Olo. Mętne, nie dopite piwo bełtało się na dnie szklanki. Stolik chodził, tak niecierpliwie machał pod nim nogą. Marmurowy blat zasłany był połamanymi zapałkami. Zdenerwowany, musiał czymś zatrudnić niespokojne palce. Naprzeciwko siedziała młoda, jaskrawo umalowana kobieta.
„Dziś to by nawet taka z Niemcem nie poszła” pomyślał patrząc przez wielką szybę na wymarłą jezdnię. Od dwóch dni szalony ruch odwrotów ustał. Wczoraj przewaliła nawet na Wschód cała dywizja pancerna. „Jerzy twierdzi, że Niemcy musieli opanować sytuację i powstania nie będzie...” - uspokajał rozsadzającą niecierpliwość. Dziewczyna z naprzeciwka wyjęła papierosa. „Oczywiście, juno, niemiecki” - spojrzał na pudełko. Ostentacyjnie szukała zapałek. Odwrócił oczy. Nie, nie może już czekać. W końcu, jeśli zostawi matce l pieniądze i poprosi dozorców o opiekę, zawsze coś jej przyniosą. Spotkał oczami wzrok dziewczyny. Już paliła. „Może jeszcze pięć minut” - targował się ze sobą. Nie mógł znieść myśli, że wróci z niczym. „Nawet guzika mi mama nie przyszyje...” uśmiechnął się i zakręcił rogowy krążek na płaskim blacie stolika. - „Jeśli zatoczy się i padnie na stronę prawą, czekam. Lewa...” W tej chwili usłyszał strzał. Zaraz potem dwa. Znów jeden. Teraz cała seria. Za szybą tupot nóg. - Jezus Maria, Jezus Maria... Zaczęło się... szepnął zrywając się z miejsca.
Przez chwilę z ulgą nasłuchiwał ciszy. Ale teraz rąbnął serią karabin maszynowy. Tak. To nie zwyczajna uliczna historyjka. To... 9 Podbiegł do drzwi. Już były zamknięte. Odwróciłsię i biegiem ruszył do drugiego wyjścia. Zapomniał o matce, tylko nieprzytomnie powtarzał nazwę ulicy, na której zostawił swój pluton. Ale przy drzwiach stał z rozkrzyżowanymi rękami zielonoblady właściciel czy zarządzający lokalem. - Niemcy w podwórzu... Zakazali wychodzić... „Zginąć nad smażoną wątróbką!” - Olo rozejrzał się po sali. Wszyscy stłoczyli się pod drzwiami. Robiąc łokciami wycofał się z tłumu na środek sali, Instynktownie nie ufał stadu. Zdumiony spostrzegł, że umalowana dziewczyna pod oknem siedzi pochylona nad talerzem, który musiał pojawić się na jej stoliku na chwilę przed tym, co się zaczęło. - Proszę się przesiąść - powiedział machinalnie, wskazując na ogromną szybę, przy której siedziała. Wzruszyła ramionami. Nie wiedząc, po co to robi, wziął jej talerz i odstawił na sąsiedni stolik, ukryty za filarem. Zaśmiała się przyzwalająco, lecz on już był z powrotem u
drzwi. Ludzie, przed chwilą jeszcze rozkrzyczani, teraz nagle ucichli. Stali stłoczeni, jakby każdy szukał obrony w cieple ciała są- siada. Kilku sprytniejszych lokowało się za barykadą ogromnego bufetu. Nagle ktoś wrzasnął przeraźliwie i osunął się na podłogę. Pustka wokół niego. Olo był dobrze z obu stron kryty przez grube filary. Ktoś tam pochylił się nad rannym. Podciągnęli go za bufet. Dziewczyna wstała od stolika. „A jednak i ona ma dość” - przemknęło przez głowę Ola. W tym momencie ujrzał jej pusty talerz. Uśmiechnął się z mimowolnym uznaniem. - Dziękuję. To do niego. Spojrzał, zdziwiony, za gestem jej ręki o czerwonych paznokciach. Wskazywała na okno, pod którym siedziała przedtem. W szybie, otoczona sympatyczną gwiazdką rozprysku, dziura od kuli. - Ach, proszę - machnął ręką i poszedł z powrotem do drzwi. Niedaleko, prawie vis a vis, było mieszkanie Dębowego. Dostać się choćby tam. Coś mu się przypomniało: jakieś zdanie redaktora „Prawdy”, że właśnie u niego w mieszkaniu jest zbiórka plutonu.
„Narodowa Organizacja Wojskowa” - pomyślał z pobłażliwym lekceważeniem. NOW, nie NOW - miał już najbliższy cel: mieszkanie Dębowego. A potem zobaczymy. Obecnie droga do drzwi była wolna. Gromadka gości tłoczyła się za bufetem. Olo ruszył. Przekręcił klucz w zamku. Nie zwracając uwagi na biadania właściciela stanął w progu. W tej ł 2 - Kolumbów}? - H chwili spostrzegł, że nie jest sam. Dziewczyna oblizała ukarminowane wargi. - No? - zagadała pytająco. W tej chwili usłyszał niemieckie głosy. Dwóch oficerów Wehrmachtu z pistoletami w ręku stało we wnęce bramy. Olo bez słowa ruszył w ich kierunku. Ręce ostentacyjnie zwiesił po 10 bokach. „Jeden wygląda na ulicę - żeby się nie przestraszył, jeśli spostrzeże mnie nagle blisko siebie.” Ale ten drugi widzi go od początku i nie podnosi pistoletu. Olo stanął w odległości kilku metrów i nie widząc nic poza ściągłą, opaloną twarzą oficera, drewnianą niemczyzną zapytał, czy może przeskoczyć na drugą stronę. - Jak jest strona? Strona?
- Wir, ich und mein Mann, wollen auf die andere Seite uberspringen... - usłyszał jej słowa. Uczuł jej rękę w swojej. Ciągnęła go w tył. Cofnął się i dopiero w tej chwili spostrzegł, że stoi tuż przy rozciągniętym w bramie umundurowanym trupie. Trzewik omal nie dotykał wstrętnie rozwalonej głowy zabitego. : - Boże! - przestraszył się. - Auf ihre Yerantwortung - usłyszał słowa oficera. Ten drugi wzruszył ramionami i puknął się palcem w czoło. Ulicą, jak przeciąg, hulały cekaemowe serie. Olo obejrzał się. Dziewczyna uśmiechała się bezradnie. Oficer coś zagadał. - Mówi, żeby ręce trzymać do góry. - Uważaj - szepnął Olo - skaczemy. Pokój, który wynajmował Dębowy, należał do jakiejś urzędniczej rodziny. Blada i wystraszona pani poznała Ola. - Nie ma go. Poszedł. Proszę pana... - zaszeptała, gdy Olo zrobił ruch, jakby chciał odejść. Proszę pana, czy to długo potrwa?... Bo mój Kazio też... z panem Karolem - wymieniła imię Dębowego, tak rzadko przez Ola słyszane, że przez sekundę szukał w myślach, o kim mówi. Czuł się winny wobec tej kobieciny, że rozmawia z nią o synu, który jest już w akcji.
- Ja się spóźniłem na punkt - powiedział, jakby się usprawiedliwiał przed wysoką instancją. - Niech pan poczeka, proszę, może coś się wyjaśni... - zaszeptała stara kobieta usuwając się z progu. Skierował się do drzwi pokoju Dębowego. Zamknięte. Instynktownie, jak to robił parokrotnie, sięgnął ręką na górną framugę. Klucz był w zwykłym miejscu. Pani, skinąwszy głową ze smutną aprobatą, zniknęła w ciemnym korytarzu. W pokoju Dębowego wszystko było na swoim miejscu. Tylko krzesło odsunięte daleko od stołu wskazywało, że mieszkaniec zerwał się w gwałtownym pośpiechu. Na stole leżała zwyczajna szkolna obsadka. Jakiś otwarty zeszyt. Wysokie, spokojne pismo Dębowego, tak nie godzące się z jego żarliwą nerwowością mowy, z ostrym i delikatnym zarazem gestem... „...Chcemy wypowiedzieć wszystko, co nas otacza. «Co nas otacza», mówimy jak żołnierz w zabójczym okrążeniu. (A jednak jest w człowieku potrzeba patosu - piszę to przecież nie dla czyichś oczu, a wstyd użyć trafniejszego porównania: «co nas otacza jak zająca w kotle».) Ale 11
jakże mamy to wyrazić? Gdzie szukać już nie wzoru, ale przyjaźni z literaturą, skoro żadna nigdy nie miała do wyrażenia części nawet tej grozy i tej wielkości...” Olo przerzucił parę stroniczek. „...Więc od dziś bez skreśleń. Nie wolno skreślić ani słowa. Gdzieś muszę pozostać nie skontrolowany, nie oczyszczony, prawdziwy. Może taka szarpanina strachu i wstydu, nienawiści i nadziei będzie listem naszej epoki. Gorzkim dla potomnych listem, pisanym ciągle wśród błyskającej broni i człowieczego niezrozumienia. Listem mądrzejszym od literatury. Pewien jestem, że zginą wiersze poetów, popalone zostaną lub rozsypią się ze starości książki, lecz pozostanie pamięć życia większego od sztuki: trudniej jest przełożyć nogę przez poręcz mostu niż napisać poemat. Zabójca Kutschery, otoczony, zginął w Wiśle. Jak im zazdroszczę, choćby Jerzemu, że ich życie jest jak życie muchy: liczone na pół godziny. Mają więcej godności ode mnie. Potrzeba działania. Niewiara w myśl, gdy myślącą głowę mogą ci włożyć bezmyślnie do pieca. Dramat ludzi takich jak ja, jak Jerzy, którzy gardzili państwem w imię wolności człowieka, a teraz «w imię tego samego» stawiają je
(państwo), jego siłę, ponad człowieka. Stąd, mimo gorączkowej aktywności dużej liczby środowisk politycznych, niewątpliwie najwyższy autorytet AK jako wojska, ludzi stamtąd jako działaczy właśnie...” Skądś nadleciało parę bliskich wystrzałów. Olo niechętnie wrócił do pamiętnika. Machinalnie przewrócił parę kartek w tył. „...Ona sobą kupuje mnie jako pamiątkę po Lechu... Świadomość, że jestem kochany za to, że nie jestem sobą (raczej za to, w czym nie jestem sobą)... Lech może był bohaterem, w każdym razie chciał nim być do tego stopnia, że robił bez przekonania rzeczy, które ludzie tak właśnie kwalifikują. Ale ja? Czy przez to, że nie uprawiam upamiętniających się gestów, jestem mniej wart niż on? Przecież... Chciałem napisać, że «Prawdę i Naród» redaguję nie gorzej, jeśli nie lepiej - ale może właśnie dlatego ona .mi się podarowała: w tym go przypominam... Zupełna makabra: każdy jej przypływ czułości wywołuje we mnie prawie nienawiść. Czuję, że widzi wtedy we mnie jego. Tak jakby pode mną wołała szeptem jego imię. Makabra - raz: chodzi o umarłego (o, znowu to wstrętne, co zabroniło mi napisać: «poległego»), makabra - dwa: zazdroszczę mu
wszystkiego, chyba nawet tej śmierci, którą ta histeryczka wyniosła na ołtarz. Młodopolska egzaltacja wokół trupa... Ile razy... - tu następował tekst wykreślony starannie i po wielokroć: - Niteczko, przebacz. Niteczko.” Olek z szelestem obrócił kartkę i dopiero teraz jakby zaskrzypiał drzwiami, przez które kogoś podglądał, jakoś się zawstydził. Otwarł zeszyt na ostatniej kartce i machinalnie ujrzał jeszcze słowa: „...a więc kości rzucone. Teraz wszystko będzie jednoznaczne i proste. Zaczęło się. Idziemy...” - Idziemy - zamruczał z jakimś grymasem, jakby go przedrzeźniał. Siedział oto on, bojowiec z Dywersji, w pokoju poety, który jest teraz na linii. Poczuł, że nie wytrzyma dłużej w tym mieszkaniu. Na schodach siedziało parę osób. Milczeli, jakby nasłuchiwali ogłaszanych gdzieś daleko wyroków. Zabłąkani przypadkowo. Ci nie tracili nadziei, że jeszcze przed nocą trafią do swoich, czujni, nie chcieli korzystać z gościnności gospodarzy. Żaden z właścicieli mieszkania nie domyślał się, że w oczach ludzi 12 zabłąkanych na to podwórze jest jak dowódca pancernego pociągu, którego skład: pokój czy
dwa pokoje z kuchnią - wydaje się tym wyrzutkom losu ostoją bezpieczeństwa. Nie domyślał się, lecz wewnątrz swego strachu miał jeszcze miejsce na to małe poczucie własnego bezpieczeństwa - w stosunku do nich. W grupce siedzącej na schodach, trochę niżej, spostrzegł „swoją” dziewczynę. Przysiadł obok. Jakaś paniusia chrząknęła dowcipnie. Przecież to była Warszawa. Ludzie, przyzwyczajeni do grozy i śmierci, żyli w ich obliczu normalnie - nie rezygnując z przekonań, uprzedzeń, obyczajów. - No i co? - dziewczyna spytała go szeptem, jakby konspiracyjnie pytała o rozkazy. Wzruszył ramionami, uśmiechając się mimo woli. - Ja i tak wiem - odpowiedziała mrużąc oczy. „Jaka ładna” - spostrzegł teraz dopiero, kiedy okoliczności zdjęły jakieś zawodowe piętno z jej uśmiechu. - Co wiesz? - Że jesteś od nich - ruchem głowy wskazała gotujące się od wystrzałów miasto. Położył palec na ustach, wskazując oczami siedzących wyżej ludzi. W tej chwili zatupotały po schodach kroki. Jakiś młody, może szesnastoletni chłopak zawołał zdyszany ku górze:
- Panie podchorąży, gotowe! Olo w narastającym mroku ujrzał obok stopy w żółtych półbutach. Szczupły, niemłody człowiek schodził w milczeniu na dół. Olo wahał się przez moment. Wstał i poszedł za nim. Człowiek ów wymyślał właśnie gońcowi. Widocznie, jego zdaniem, tutaj, w domu odciętym od akcji, konspiracja miała trwać nadal. Olo w dwóch nie dopuszczających sprzeciwu zdaniach dokonawszy prezentacji („Kedyw”) i objąwszy komendę („będziemy kombinować”) przystąpił do indagacji. Gotowe było przejście na teren sąsiedniej kamienicy. Dwaj młodzi podkomendni dziwnie poważnego „pana podchorążego” wybili je w piwnicy łomami. Nim doszli na miejsce, Olo wiedział już, że nie mają żadnej broni, że znaleźli się tutaj odcięci od swoich, bo dowództwo widocznie musiało nagle zmienić punkt zbiórki, który był w tej kamienicy, skąd przed dwiema godzinami wysłani zostali po broń na plac Krasińskich. „Broń” stanowiła skrzynka butelek z benzyną, która zresztą leży w piwnicy. Gdy wrócili, już się zaczęło. Na miejscu nie zastali nikogo. W sąsiednim domu sytuacja była podobna. I tu pracowano już nad przebiciem podziemnego przejścia.
Kuli zresztą i z tamtej strony. - Jeżeli wszędzie tak się wzięli do roboty, rano będziemy chodzić po Alejach jak po swoich mruknął Olo i zmontowawszy drugą grupę „saperów” zarządził bić przejście w innym kierunku, ku Nowogrodzkiej. - Gdzieś się przecież swoich domacamy... - Ani spostrzegł, jak 13 przeszła na niego władza. Jakiś starszy pan wypytywał gorliwie, czy ma wystawić posterunki „pelot”. - Nie „pelot”, ale OPL - poprawił Olo. Nie. Niech nie wystawia, lecz zajmie się łapaniem wody do wanien i wiader. W chwilę potem musiał udzielić kilkunastu osobom odpowiedzi na pytanie, ile dni będzie trwać akcja. Delegacja ludzi przypadkowo zabłąkanych zapytywała, czy można pod osłoną ciemności próbować przedzierać się ku swoim miejscom zamieszkania. - Czy Brygada Zmotoryzowana będzie walczyć z czołgami?... - wypytywała drżąc matka, której syn przy pożegnaniu zdradził kryptonim swej jednostki. - Hura, mamy motoryzację! - zaryczał jakiś pan usłyszawszy mocną nazwę formacji.
Kiedy Olo wyszedł na podwórze, była już noc. W gęstej ulewie deszczu dudniły głucho blaszane słowa: „Ogłaszam stan oblężenia dla miasta Warszawy... Powtarzam: Ogłaszam...” Megafony w głuszy opuszczonych ulic. Broń maszynowa umilkła, tylko uparcie łupały granatniki. Niebo bez gwiazd, czarne. Olo przeskoczył przez puste podwórze. Zachlupotał po czarnym asfalcie. Był już w klatce schodowej po „swojej” stronie. Na schodach nikogo. Przez pół- uchylone drzwi na parterze ujrzał gromadkę ludzi. Ciasno schyleni, rozmawiali o czymś półgłosem. „To ładnie. Rozlokowali ludzi, jak kazałem” pomyślał. W tej chwili spostrzegł go któryś z nich. Obejrzeli się wszyscy z lękliwym szacunkiem. Zawahał się przez moment, czy ma tam wejść. Dopiero gdy zrozumiał, że powoduje nim ciekawość, gdzie jest „ta” dziewczyna, wzruszył gniewnie ramionami i poszedł na górę. Ma przecież znajome mieszkanie. Nagle, obok piekielnego zmęczenia, odczuł strach: będzie spał, a tymczasem może się zdarzyć Bóg wie co. Wejdą Niemcy, nim zdąży skorzystać z przebitych przejść na teren sąsiednich domów.
Przez wybite szyby na półpiętrze w grzechot ulewy i dalekie detonacje wpadały znowu blaszane, głuche słowa: „Ogłaszam stan oblężenia dla miasta Warszawy...” - Ogłaszaj, możesz mnie teraz w dupę pocałowaćmruknął Olo wstępując wyżej. Potknął się o jakąś siedzącą postać, przytuloną do poręczy schodów. - Wróciłeś? - zapytała z ciemności ochryple „jego dziewczyna”. Wzruszył się niespodziewanie. Widocznie czekała tu, pod drzwiami. - Wszędzie to samo - mruknął siląc się na rzeczowy ton. - Przebiliśmy się prawie do Kruczej... Stał na stopniach, zmieszany jak sztubak, nie wiedząc, co ma powiedzieć. - Nie śpi pani? - zapytał wreszcie niezręcznie. Nie odpowiedziała, wsłuchana jakby w chlupot deszczu. Uderzył granatnik. Znów rozległ się blaszany, groźny głos. Czuł jakiś niepokój. „Przeczucie...” - pomyślał z kpiną i spostrzegł w jej szeroko otwartych oczach jakiś nowy blask. 14 Obejrzał się za jej wzrokiem. Przez widoczne teraz w ciemnościach nierówne obrzeżenie
wybitej szyby ujrzał migotliwą małą łunę. - Dobrze, że jest deszcz - wyszeptał. „Pójdę na górę, na strych, spojrzę jeszcze na miasto” pomyślał i niespodziewanie usiadł koło niej na stopniu. - A z kim? - zapytała raptem niskim szeptem. - Co? - szepnął. - Gdzie miałam iść spać? - w ten sposób odpowiadała teraz na jego pierwsze pytanie. Było jakoś tak, że nawet się nie uśmiechnął. Czuł ramieniem ciepło jej ciała. Ogarniała go senność. - Co? - poderwał się nagle. To ona wsuwała dłoń między jego czoło a poręcz schodów. - Zasnąłem? - zdziwił się i otrząsnął, jakby nagle kropla szumiącego za oknem deszczu wpadła mu za kołnierz. Wstał. Trzymając się poręczy, senny, zrobił parę kroków ku górze. Drzwi od mieszkania, w którym Dębowy miał pokój, były uchylone. „Dla mnie” - pomyślał z satysfakcją. Nagle spostrzegł, że ona stoi tuż za nim. Przestraszył się dziecinnie. - Proszę pani, na parterze jest otwarte duże mieszkanie, gospodarze nie śpią - stchórzył i wstydząc się samego siebie, szybko przekroczył próg.
W tym momencie olśniła go myśl. „Przecież umrzesz nie znając kobiety, idioto!” - Halo! zawołał szeptem w stronę oddalających się stąpań w prześwietlanej rosnącą łuną ciemności. Szmer zapalanej zapałki jest głośniejszy niż dalekie detonacje. Chwiejny płomyk oświetla delikatny noś z drapieżnie, prawie po semicku wykrojonymi nozdrzami, linijkę prostych brwi, kosmyk ciemnych włosów na wklęsłym policzku. Znów ciemność. Łapczywe, czułe światełko papierosa ujawnia przymrużone rzęsy. - Chcesz? - szeptem. Olo nie pali. To ona powiedziała mu przed- chwilą: „Nas się nie całuje.” Deszcz gra za oknem. Jaka cisza. - Nie jesteś głodna? - Jestem. Olo wstaje. Cichy trzask kontaktu. Światło. Chłopak nie patrzy na nią. Rozgląda się bezradnie po pokoju. Przecież Dębowy musiał chyba gdzieś trzymać jedzenie? 15 Otwarł drzwiczki biurka. Rzeczywiście dobrał się do małego kredensiku. Z chlebem w lewej ręce, puszką sztucznego miodu w prawej zatrzymał się nieruchomo.
- Daj tutaj - szepnęła przysuwając krzesło do zagłówka kanapy”- i zgaś światło. - Czekaj, jeszcze cię okryję - wybąkał odwracając się szybko. Zgasił światło i zaczął się szamotać z płaszczem. Z mozołem wyszarpnął wepchany ciasno do kieszeni pamiętnik Dębowego, który zabrał wychodząc. Cisnął go w ciemność i ruszył po omacku do niej. Spał nie zdjąwszy ubrania. Cały czas, pomimo mamrotania deszczu, głuchego łoskotu wybuchów, jękliwego rzężenia megafonu, zamiast myśli o tamtych, których zostawił przed akcją, i o matce, dla której opuścił oddział, majaczyły profile i uśmiechy tej dziewczyny: „kurwy właściwie” - bronił się we śnie. A sen nadchodził powoli, podminowany obawą, niespokojny, jak wróg. „Będę słyszał, gdyby coś działo się przy bramie” uspokajał się budząc się co chwilę. I rzeczywiście był chyba pierwszym, którego porwało na nogi dudnienie dobijających się do bramy kolb. Szukając po omacku rękawów płaszcza gnał na dół przeskakując po trzy stopnie. Przy drzwiach parterowego mieszkania kłębiły się trzy osoby jak w walce. Kobieta i młody człowiek w jasnym płaszczu usiłowali zatrzymać wyrywającego się im dozorcę.
- Otwórzcie! - krzyknął im w przelocie, słysząc za sobą tupot jej pantofelków na wysokich obcasach. Miał gotowy plan. Byle do oficyny - w lewo, do piwnic, tam jest przejście na teren sąsiedniego podwórza. Potem piwnicami w stronę Kruczej. W progu rzucił okiem w lewo, spostrzegł lufę peemu, wetkniętą przez wybitą szybę judasza, i twarz Niemca o ustach rozdartych krzykiem. - Zostań! - rzucił za siebie do dziewczyny i nie hamując nabranego na schodach rozpędu skoczył. Z rozwianymi połami płaszcza, słysząc, jak kule klaszczą o mur, dopadł narożnika. Był na drugim podwórzu. Wbiegł do piwnicy i tutaj usłyszał... Przystanął. Tak. Z sąsiedniej piwnicy przez wybity wczoraj otwór niosło niemieckie wrzaski. Jest wpół do piątej. „Ubrany kompletnie młody mężczyzna schwytany w piwnicach... Od razu czapa” - pomyślał panicznie i cofnął się do wyjścia. Krzyki gotowały się w wysokiej studni pierwszego podwórza. Olo biegł szybko na piętro. Już i tutaj, w oficynie, ludzie budzili się. Wybiegli ubrani mężczyźni. Krzyczały kobiety. W drzwiach na dole dwa hełmy. „SS” - uderzyły błyskawice na kołnierzach. Głowy trzymali do góry. Jeden poderwał pistolet.
- Hier ist der im weissen Mantel! - krzyknął w stronę podwórza i: - Komm, komm! - to do Ola. Dopiero teraz zrozumiał błąd: nie zrzucił jasnego płaszcza, który musieli widzieć przez judasza, gdy próbował im umknąć. Wyszarpnął szybko ręce z kieszeni. Uniósł do góry. W palcach czuł maleńki guzik od koszuli, który miała mu przyszyć matka. 16 „Już nie przyszyje...” - pomyślał spokojnie. Schodził stopień po stopniu. „Koniec powstania” - jęczała w nim głucha wściekłość na los i na siebie samego. Dłonie żołnierza obszukują go wprawnie. - Bandit! - Cios kolbą bergmanna. Jest już na podwórzu oficyny. Czując na krzyżu ucisk lufy idzie z uniesionymi rękami na pierwsze podwórze. Masa ludzi stoi już pod murem. Wyprowadzają wciąż nowych. Na skraju, pod samymi drzwiami, z których przed minutą wypadł w ucieczce, stoi ona, ta dziewczyna, i obok młody człowiek w białym płaszczu, którego wysoki esesman z empi przewieszonym przez szyję wali w twarz raz za razem. Przestał. Olo nie słyszy pytania, z którym Niemiec teraz zwraca się do dziewczyny: - Das war der Fluchting?
Ona patrzy na twarz człowieka w białym płaszczu, przenosi wzrok na prowadzonego do oficera Ola i zamknąwszy oczy szybko kiwa głową. Powietrzem szarpie krótka seria. Olo odwraca głowę. Widzi, jak mężczyzna w białym płaszczu osuwa się wzdłuż muru, czepia się go palcami. I ona. Ona. Tak, dziewczyna też się słania. Olo czuje żal, jakby sam żegnał się ze światem. Ona trzyma dłonie przy twarzy. Oparta plecami o ścianę zaraz opadnie na beton. Ale Niemiec szarpie ją i ciska w tłum. Żyje. Teraz Olo wie, że kolej jest na niego. - Ich hab den im weissen Mantel gefangen genommen - melduje oficerowi jego eskortant. - Der ist schon fertig - wtrąca się zabójca człowieka w białym płaszczu i szarpnąwszy Ola za ramię wymierza mu kopniaka; kopnięty wpada w tłum. W opuszczonej ręce trzyma kurczowo mały guzik od koszuli. Co chwilę w zbitą gromadę wpada ktoś nowy. Esesmani wychylają się z piętra. - Die zweite Etage fertig - meldują oficerowi. - Die dritte fertig. W sąsiednim podwórzu seria z automatów. Lecą szyby. Teraz wszystkich wypychają na
schodki prowadzące do sutereny. W dwóch małych pokoikach pięćdziesięciu czy osiemdziesięciu ludzi. Ktoś ranny. - Zdejm płaszcz- ona szczęka zębami obok Ola. - Nie bój się... - uspokaja ją zdawkowo, ale dziewczyna, jak obrażona, podrzuca pogardliwie ramionami i odwraca od niego wzrok. - Jezus Maria, spalą nas żywcem! - krzyczy jakaś kobieta. 17 Do sutereny wpada esesman z lekkim karabinem maszynowym. Roztrącając lufą ludzi dobija się do małego okienka. Naokoło płacz. Ustawia broń na trójnogu i daje kilka krótkich serii po oknach wyż- szych pięter. „Dwunastu - policzył Olo wreszcie. - Ten tutaj trzynasty. Mieć pistolet, ze dwa granaty, chociaż dwa granaty!” - myśli mając przed oczami spocony łeb esesmana, który hełm zawiesił sobie na plecach, jak kobieta słomkowy kapelusz na plaży. Do okienka wpełza dym. Płacz narasta. - Alle antretten! - ryczy od progu oficer. W kłębach dymu wychodzą na podwórze. Olo nie wie, jak znalazł w tłumie jej rękę. Spojrzał ku górze. W oknie Dębowego, jak heroina w Tosce, daremnie wyrywa się pędzona
płomieniami biała firanka. „Teraz” - dziwi się swemu głupiemu końcowi. Ale ustawiają ich parami. Więc nie to. Otwarta brama. - Richtung: National Museum! - krzyczy któryś z eskortantów. - Chodź na czoło - ciągnie ją Olo. Pierwsi wychodzą na widmowo pustą ulicę. Naprzeciwko czołg. „A więc tak...” - godzi się chłopak. Słyszy jęk dziewczyny. Patrzy na nią, byleby odwrócić głowę od otworu lufy czołgowego działka. Nie. Dopiero w tej chwili rozumie, że ona jęczy, bo tak boleśnie ścisnął jej rękę. Zwalnia uchwyt. Ruszają eskortowani przez czołg. „Jakież te Aleje ogromne” - Olo patrzy na kamienną pustynię kończącą się ścianą płomieni. Tam pali się już wszystko. „Czy Niemcy są już wszędzie? A więc powstanie upadło.” Ogląda się. Następna para jest chyba o dziesięć kroków za nimi. Czołg sunie środkiem jezdni, patrząc na nich martwą źrenicą działa. Nagle... Tak, na bramie, trzy, cztery domy dalej, chorągiew. Biało- czerwona. Olo nie mówiąc ani słowa szarpie dziewczynę za rękę. Biegną. Są już w
zaułku bramy, gdy wali serią czołgowy wielkokalibrowy karabin maszynowy. Brama otwarta. Ludzie. Powstańcy. Hełm z opaską. Karabin. - Granaty! Prędzej, wiązkę! - ryczy Olo całując jakiegoś obcego mężczyznę z opaską na ramieniu. W bramę wpada jeszcze ktoś, teraz dwóch. Działko pracuje. Krzyki. - Zawracają - pada od bramy spokojny meldunek. - Co, od razu dać ci wiązkę? - pyta z serdeczną ironią człowiek z karabinem. - Plutonowy podchorąży AK Czarny „Kedyw”, Grupa Dyspozycyjna A - melduje się Olo. Straciłem łączność z oddziałem. 18 Oficer w polskim hełmie przygląda mu się spokojnie. - Ja go znam - słyszy za sobą Olo. To ów człowiek zwany „panem podchorążym”, z którym razem robili wczoraj przebicia przez piwnice. Równy chłop - melduje tamten. - Ze wszystkich granatów, jakie ma kompania, nie wiem, czybyś zrobił wiązkę - informuje go już jak swojego, wyciągając rękę. - Nazywam się Bogoria. Kapral podchorąży - dodaje, jakby się usprawiedliwiał z siwiejących skroni.
Olo wzrokiem szuka u niego broni. Patrzy na granat zatknięty za pas tego drugiego oficera. - „Kedyw”? - pyta oficer i nagle się decyduje: Bogoria, przydzielicie podchorążemu dwóch ludzi. Proszę zrobić wypad w kierunku Brackiej i ustalić, które domy zajęte są przez nieprzyjaciela. Macie - wyjmuje zza pasa granat. Patrol - w składzie jeden plus dwóch - uzbrojony w jeden granat i dwie butelki zapalające ruszył piwnicami w stronę Nowogrodzkiej. „Mam jeszcze swój guzik...” - uzupełnił szyderczą myślą wykaz posiadanej broni. „Dwa erkaemy, piętnaście empi, dwadzieścia trzy kabe, sześćdziesiąt granatów...” - bełkotał w myśli o stanie uzbrojenia swego zagubionego plutonu, gdy pochylając głowę przekraczał niskie, wybite w murze otwory. - Uwaga, głowa! - ostrzegały każdorazowo ustawione tam posterunki. Ostrzeżenie powtarzano po kilkakroć - każdy z obecnych w piwnicy chciał chociaż w tej formie wziąć udział w powstaniu. Na niemiecki zaczepny granat zatknięty za pas patrzyli z zabobonną miłością. - Teraz trzeba wyjść ku Nowogrodzkiej i przeskoczyć górą przez Kruczą - informował
właśnie jeden z przydzielonych Olowi „żołnierzy”, gdy z dwóch stron uderzyło w nich rzucone z jakąś gniewną furią ostrzeżenie: - Uwaga, mur... - Uwaga, głowa! - powtórzyły dwa kobiece głosy i zaraz wołanie: - Panie oficerze, proszę, żeby ona stąd poszła. Ja mam tu przydzielony posterunek, a ona przeszkadza... Olo obejrzał się w ciemnościach. Po dwóch stronach dziury w murze zaperzone kobieciny. Skarżąca - sześćdziesięcioletnia - wskazywała wyciągniętym palcem drugą, mizerną, lecz wyraźnie młodszą. - Przecież ona ani ustać nie może - wyskoczyła ta druga z obłudnym współczuciem. - Ja mam rozkaz siedzieć tu i ostrzegać: ,,uwaga, głowa”, a ona krzyczy: „mur...” Babcia, wrośnięta w krzesło niby ułan w siodło, nie myślała ustępować. Gdy umilkła, słychać było głuche, dalekie detonacje. - Ale świeca jest moja... - wystąpiła ta młodsza z nowym argumentem. 19 - Niech ta pani przejdzie na tamtą stronę muru i tam ostrzega... - usłyszał naraz za sobą głos „swojej” dziewczyny. Obrócił się gwałtownie. - A ty dokąd? Wracaj!
- Ja z wami. Jako sanitariuszka... - bąknęła niezbyt pewnie. - Właśnie, panie oficerze, sanitariuszka - wtrąciła szybko siedząca babcia, snadź przerażona, że dziewczyna, pozostawiona na miejscu, prawem młodości obejmie jej i tak już zagrożony posterunek. Jak każdy, chciała mieć swoje miejsce w przeczuwanym, tak bliskim triumfie. Olo odnalazł w rozjaśnionej jedyną świecą ciemności spojrzenie dziewczyny i machnąwszy ręką schylił się do otworu. - Uwaga, głowa! Mur! - usłyszał za sobą. Na podwórzu narożnego domu na Nowogrodzkiej przyjęto ich owacją. Jakieś panie wołały coś o herbacie, panowie potrząsali ręką Ola serdecznie, choć z umiarem, zezując na granat zatknięty za pas - może, bestia, nie lubi żadnych wstrząsów? - Herbata? - Olo z trudem zdawał sobie sprawę,- że o sto metrów stąd płoną podpalone domy... Kiedy odprowadzeni przez tłumek zbliżyli się do bramy, jakiś czternastoletni człowiek o podrapanych kolanach uczynił chłodną uwagę: - Z Poczty Głównej pruje jakiś gołębiarz, uważajcie.
- Gołębiarz? - zatrzymał się na brzegu chodnika. Świst kuli wytłumaczył mu nowe powstańcze słowo. Przygięty, przylepiony do muru, dobiegł do narożnika Kruczej. - Skok - machnął ręką i pobiegł pochylony, słysząc za sobą prędki tupot. Zatrzymał się w bramie. Obok niego tylko ona. A jego żołnierze? Zdecydowali się dopiero teraz, widząc szczęśliwe lądowanie dowódcy i „sanitariuszki”. Olo spojrzał na nich przeciągle. Brama była zamknięta. Zaczęli do niej łomotać, niezbyt pewni, kto im otworzy. Z radością usłyszeli jakiś spazmatyczny płacz i wystraszone okrzyki. - Swoi, otwórzcie! W bramie rzuciło się na nich kilkudziesięciu rozdygotanych, płaczących z radości ludzi. Dotykali opasek. Krzyczeli coś chórem. Olo z trudem zorientował się, że są to przeważnie uciekinierzy z sąsiedniej, wychodzącej na Aleje kamienicy, uciekli tu z podpalonego już domu. - Tam Niemcy, ratujcie! - Jakaś babina, do tej pory klęcząca przed figurą na środku podwórza, teraz obróciła się na kolanach w stronę przybyłych. Olo zorientował się w sytuacji. Przejście na teren tamtej zajętej czy podpalonej kamienicy
było proste. W murze dzielącym podwórza wybito ogromną dziurę. Podeszli ostrożnie. Widać 20 było oficynę, pół otwartej bramy, obramowany wylotem bramy skrawek pustych Alej. Paliło się lewe frontowe skrzydło. - Skoro się pali, to ich tam nie ma - mruknął uspokajająco do swego „patrolu”. Przeskakujemy, i zaraz w bok - poinstruował, by zeszli z pola widzenia, jakie dawać mogła rozwalona brama. Zostawili za sobą zamilkłych nagle ludzi. Szedł pierwszy, trzymając za rączkę swą idiotyczną broń. Skręcił w drzwi oficyny. Pusto. Mieszkania pootwierane. - Przejdziemy na front, wyjrzymy na Aleje i wracamy - komenderował. Byle nie wchodzić w pole widzenia, jakie dawać mogła otwarta brama. Nagle znieruchomiał: łomot czołgowych gąsienic. Teraz cisza. Niemieckie słowa. - Wracaj! - krzyknęła za nim. Gromki łomot od strony ulicy. To czołg wywalił drugie skrzydło bramy. - Cofamy się! Dopadli drzwi oficyny, gdy uderzył karabin maszynowy. Bił jeszcze, gdy ujrzeli
przewieszone przez otwór w murze ciało kolegi, który próbował wcześniej ucieczki. - Bierz łom! - krzyknął Olo wskazując drugiemu „żołnierzowi” porzucone pod murem narzędzie i zawrócił od progu. - Bij tu! - krzyknął jeszcze przez ramię, którym wskazywał miejsce w murze będące w martwym polu ostrzału. Gnał przeskakując stopnie. Pierwsze piętro - drzwi w lewo zamknięte, w prawo - też. Drugie. Lewe - prawe. Pozamykane. Odczuł jeżący włosy strach. Jeśli wejdą na schody, przepadł, cóż zrobi z tym granatem? Usłyszał za sobą stąpanie. Wyrwał granat zza pasa i pognał wyżej. Nareszcie! Korytarz. Biegł cicho po dywanie. Teraz poznał dochodzące go kroki ze schodów: ona. Dopadł okna. Ukryty za firanką spojrzał w dół. Czołg musiał stać w bramie, na podwórze wchodzili... „Dwóch, trzech... pięciu” - policzył odbezpieczając granat. Rzucił słysząc, jak ona wbiega do pokoju. - Padnij! - krzyknął ku niej, przygięty pod parapetem. Wybuch. Krzyk. Czołg rżnie jak oszalały nie kończącą się serią. - Tu, na trzecie piętro, nie sięgnie, jak długo stoi w bramie. - Olo podnosi się z podłogi.
- Dwóch! Położyłem dwóch! - krzyknął rzucając się ku niej. Obrócił ją w powietrzu, jak w polce, i przyniósł do okna. Zapominając o niebezpieczeństwie wskazywał rzucające się po ziemi ciała. - Uciekli. A on tam kuje? Kuje? - bełkotał w uniesieniu. - Idź na schody, wyjrzyj, czy kuje, spytaj, jak mu idzie- szeptał szybko.- Co? Ahapodziękował uśmiechem, biorąc z jej ręki zapalającą butelkę. - Zabrałaś mu? Już jej nie było. 21 „A może zejść i kuć razem z nim?” - przestraszył się samotności. „Nie - zadecydował. Trzeba tu zabezpieczyć robotę tamtego. A może czołg się cofnął i chłopak już wyciekł starym otworem, w którym na krwawą miazgę rozbili pierwszego uciekiniera? Cóż ja tu zrobię bez broni. Nic. Teraz czołg spróbuje wejść w podwórze, a wtedy...” - spojrzał na butelkę. „Ona już wraca” - usłyszał kroki. - Kuje, ale krzyczy, że mur gruby... - Rozejrzała się wokół i Olo spostrzegł, że oczy jej ogromnieją. Poszedł za jej wzrokiem. Za zaciągniętą do połowy zasłoną wisiały rzędem futra.
Dziesięć - nie, dwadzieścia... Czy może trzydzieści? Uśmiechnął się nagle na widok jej zachwytu. Podszedł. Odciągnął szerokim gestem zasłonę. Byli widocznie w mieszkaniu właściciela jakiejś ogromnej firmy futrzarskiej. Trzask maszynowej serii pchnął go znowu ku oknu. Strzelali z bramy, bojąc się wejść na podwórze. Spojrzał w dół. Tamci dwaj leżeli nieruchomo - jeden na wprost bramy z karabinem pod brzuchem, a drugi... Tak. Drugi przy samej ścianie. Odrzucony na bok pistolet maszynowy przykuł wzrok Ola. Poczuł, że drży. Dom od Alej palił się jasnym, wysokim płomieniem. Olo oblizał spieczone wargi. Obejrzał się. Twarz mu ściągnął gniew. Dziewczyna, ubrana w jakieś wspaniałe, długie futro, okręciła się na wysokim obcasie. - Zostaw! - wybuchnął. - Za rabunek... - urwał widząc, jak skurczyła się pokornie, posmutniała. - Nie wie to, czy przeżyje jeszcze kwadrans... zaczął i raptem zmiękł. - Słuchaj, tam leży pistolet maszynowy. Ja zejdę, wyskoczę oknem z parteru. Z bramy nie sięgną, a ty... -
rozejrzał się po pokoju. Na niskim stoliczku, obok tapczanu, stał jakiś metalowy posążek. Zwinięty nieomal w kulę murzyński, prymitywny bożek. Właściciel mieszkania musiał być gościem o wyrafinowanym smaku. Olo sięgnął ręką. - ...a ty weź to i stój przy oknie. Gdybyś cokolwiek zauważyła w bramie, rzucaj. Pomyślą, że granat, cofną się. Uwierzą, że niewypał... Mówił do niej trzymając oczy wlepione w tą leżącą obok trupa broń, jakby się bał, że sama odpełznie gdzieś na bok. Nagle złapała go za rękę. Przypadli pod parapet. Miał wrażenie, że to brama się rozszerza, ściany rozstępują się zostawiając ich zasłoniętych tylko tym murem. Po suficie przeleciał nagle ścieg kuł. Tynk posypał się na głowy. Olo wyciągnął rękę do tyłu. - Nie butelkę, dawaj posążek... Przykucnął i wziąwszy szeroki rozmach cisnął przed siebie. Jeszcze nim usłyszeli stuk metalu o beton, przestała grać broń. - Leć, zobacz, może już wykuł! - .(krzyknął ku niej ściskając kurczowo butelkę. - Leć - powtórzył. Obejrzał się. Nie było jej w pokoju. 22
„Uciekła” - pomyślał z wściekłością i gorzkim rozczarowaniem. Powoli podniósł się i przylepiony do bocznej ściany, skryty za firanką, wyjrzał. Na podwórzu była cisza. Nagle serce skoczyło mu do gardła: z narożnego okna parteru ktoś skoczył na podwórze. Olo krzyknął. Ona biegła w kierunku leżącego Niemca. Pochyliła się. Wraca... Zapominając o wszystkim Olo wychyla się z okna. Widzi jeszcze, jak ona ciska broń do parterowego okna, z którego wyskoczyła. Osuwa się, nie może dosięgnąć parapetu. Olo rzuca się do drzwi, w pół drogi zawraca, znów jest przy oknie. Jej już nie ma. Wybiega na schody, słyszy, jak tupoczą jej drobne kroki. Dopada do niej na półpiętrze. Łapie ją. Zaciska ręce wokół wątłych barków, całuje po ramionach. Czuje, że szorstką wełnę sweterka pamiętać będzie lepiej niż usta jakiejkolwiek kobiety. Teraz chwycił bergrnanna i raptem oblewa go straszliwe gorąco: pistolet nie ma magazynku. Trzymając ciężkie żelastwo patrzy na nią, ku górze. Ona tam wraca - do pokoju. Po co? - Teraz wezmę. Jedno! - woła od progu. Olo chce biec na dół po ten przeklęty magazynek, ale wstrzymuje go łomot czołgowego
działka i nowy zryw karabinów maszynowych. Biegnie za nią do góry. Ona klęczy na progu. W oczach ma łzy. Ranna? Dziewczyna patrzy z korytarza na rząd wiszących futer, który kołysze się rytmicznie, pruty przez kule. W pokoju jest biało od tynku. Olo ciągnie ją siłą za rękę. - Są w bocznym skrzydle!- krzyczy na nią biegnąc na dół. Teraz koniec. Musieli go spostrzec. - Prędzej! - ciągnie ją za sobą. Bezużytecznego bergmanna trzyma w lewej ręce. Pierwsze piętro. Parter. Nagła fala szczęścia. Na wprost drzwi - wybity otwór. „Bydlak, uciekł” - myśli Olo o „żołnierzu” pakując ją przed sobą. Prędzej! Tamten stary otwór jest czerwony od krwi. Zwisające zwłoki są już w strzępach. Cały czas trzymają go pod ogniem. Mur pryska. Dziewczyna pochyla się. Przechodzi. Jak się grzebie! Co tam się stało? Prędzej! Olo podaje jej broń. Za chwilę siedzi pod ścianą. „Jak tu cicho” - myśli w łoskocie huczących za nim wystrzałów. O ósmej wieczór Olo wezwany został do kwaterującego na Żurawiej dowódcy kompanii. Przez piwnice odprowadzany był pobożnymi szeptami. Ulica wiedziała. Mówiono o
spalonym czołgu, kilkunastu zabitych na Kruczej Niemcach. Mężczyźni niby przypadkiem ocierali się o jego zdobyczny bezbronny peem. Kobiety uśmiechały się nieśmiało. Ona stała z tyłu, wraz z drugim z owych dwóch przydzielonych mu rankiem ludzi. Ten ucieczkę wytłumaczył bezczelnym meldunkiem, że wycofał się, by ściągnąć pomoc, ale Olo spojrzał mu w oczy i już wiedział, że chłopak wypruje z siebie żyły, by kazać o tym zapomnieć. Szli teraz we trójkę. Podwórze wskazanego im domu ruchliwe było jak żadne. Kilkunastu ludzi z opaskami na ramionach kręciło się bezustannie. Przebiegały wdzięczne dziewczęta w granatowych kombinezonach. Olo zostawił swoich na schodach i pchnął wskazane drzwi na pierwszym piętrze. Zobaczył wielki pokój, w którym pod wysokim żyrandolem pięciu mężczyzn przekonywało p czymś jakiegoś oficera. „Kapitan” - Olo zbliżył się czując drżenie serca na widok polskiego munduru. - A wy co? - krzyknął w jego stronę oficer. Raptem na jego czerwoną twarz wystąpił życzliwy uśmieszek: patrzył na bergmanna. - Podchorąży z Dywersji, tak? - zapytał uprzejmie, gromiąc innych wzrokiem. - Ostoja - przedstawił się wyciągając rękę.
23 W ciągu kilku minut Olo dowiedział się, że ma objąć dowództwo „drużyny szturmowej”, która „skoncentruje” pięćdziesiąt procent stanu broni kompanii. - Sierżancie, wypisać legitymację - Ostoja zwrócił się do niskiego, łysawego mężczyzny siedzącego pod oknem. - Tygrys - bąknął tamten ściskając rękę Ola. - No, podajcie pseudonim. - Dopiero teraz chłopak spostrzegł, że na parapecie okna piętrzy się kupka białych tekturek. - Czarny. - Stopień. To na razie, po dzisiejszym będzie wyższy... - konfidencjonalne mrugnięcie. - Plutonowy podchorąży. Sierżant Tygrys wypełnił dane. Podniósł pieczątkę, chuchnął. Na oczach oszołomionego Ola na tekturce, wśród dużych liter „W” i „P”, wyrósł koroniasty orzeł. Sierżant podniósł się w stronę kapitana. Olo spojrzał na leżące na oknie blankiety: Armia Krajowa Okręg Warszawski „Narew” Nr ............... Zaświadcza, że .................................................................................. ...........................................
st. wojsk, pseudonim i imię jest żołnierzem AK. Komendant Obwodu Z trudem stłumił wzruszenie. „Wypisać by taką dla naszego Antka” - wspomniał poległego i nagle przyszło mu na myśl, że nie wiedzieć ilu z jego plutonu podzieliło już może los zabitego. „Ale mam swoją drużynę” - pocieszył się błyskawicznie, odbierając podpisaną legitymację z rąk sierżanta. - Ja tu mam ze sobą dwoje ludzi... do tej drużyny mruknął jakoś niedbale, chowając legitymację: był liniowym dowódcą. - Przyślę ich zaraz... - pożegnał sierżanta i w towarzystwie chudego jak szczapa porucznika ruszył fasować broń. 24 - Idźcie do sierżanta Tygrysa po, legitymacje, a potem czekajcie tu na mnie - rzucił w przelocie na schodach. Połowa stanu broni kompanii to jeden stary karabin typu lebel z zepsutym podajnikiem, który trzeba ładować po każdym strzale, dwanaście granatów - ”ile zechcecie” butelek zapalających.
- No i wasz bergmann - dodał z szacunkiem ów odprowadzający go porucznik widząc zgaszoną minę „podchorążego z Dywersji”. „Do tej chwili, bałwan, nie widzi, że nie mam magazynka” - pomyślał, ale że w tym momencie wpadło mu do głowy, iż, być może, dowództwo „drużyny szturmowej” zawdzięcza swojemu peemowi, jedynemu na całą kompanię, więc zamilkł ostrożnie. Nad uzbrojeniem trzymał straż znany Olowi podchorąży Bogoria, siedzący w małym pokoiku na parterze. : - To wasz zastępca - prezentował go Budzisz. Ludzi macie dobrych. Od ochotników opędzić się nie można.... - No to co? Bierzemy broń i na kwaterę? - spytał Bogoria. - Czekajcie, mam tu jeszcze swoich ludzi... bąknął Olo i ruszył w kierunku schodów. Już na pół- piętrze doszedł go jej podniesiony głos: - Odczep się, mówię poważnie! - I ciszej: - Ostrzyc mnie nie mogliście, nie mieliście prawa, to się teraz nie czepiajcie..... A ty... - tu zacięła się nagle. Olo przeskakiwał po trzy stopnie. Stała w rogu pokoju, przy oknie, naprzeciwko sierżanta
Tygrysa, czerwonego, jakby za chwilę miał chlupnąć krwią. - Co się stało? - zapytał, zdyszany, od progu. Obejrzała się gwałtownie i nagle osunęła na krzesło, jakby jego głos wypompował z niej całą siłę. Tygrys milczał, zwrócony do Ostoi. - Czy pan podchorąży zna tę dziewczynę? - . zapytał powoli kapitan. Olo zmrużył oczy jak krótkowidz: odczytujący niewyraźne pismo. - Ttak... - Bo, widzicie, musimy dbać o nasze szeregi... zaszemrał kapitan jakoś blisko. - Podrostu sierżant twierdzi... że to prostytutka. - Była ze mną w akcji i proszę przydzielić ją do mojej drużyny... Kapitan skinął głową w stronę sierżanta, który uważnie pochylił się nad blankietem legitymacji. 25 - Pseudonim? - usłyszał rzucone do niej, szyderczo zaakcentowane pytanie. Byli już na schodach, gdy doszedł go jeszcze ostentacyjnie głośny komentarz sierżanta. - Kryska - nie przez ś, tylko przez s. Po prostu nazywa się Kryśka, tylko że Niemcy ś. nie wymawiają, i oto masz akowskie pseudo.
W nocy obudził go śpiew. Szedł z dołu uroczysty i potężny, choć prowadzony kilkoma, tylko głosami. - Co to jest? - zapytał półprzytomnie, siadając na sienniku. W głębokiej studni podwórza śpiewano Warszawiankę. Od okna jakiś głos rzucił cicho: - Czołgi sowieckie na moście Poniatowskiego. - Wygraliśmy - stwierdził Olo i wpadł z powrotem w czarną otchłań snu. III Pierwsze uderzenie cekaemu szokuje jak trzask dartego na opatrunek materiału. Kto ranny?... Potem już tylko wydrzeźnianie niecierpliwie stukającego serca. Nawet gorsza jest cisza, jakby miasto bało się oddychać. Cisza nie wypełniona stukotem maszynowych karabinów jest jak pogróżka, jak celowanie w serce człowieka. Tym samym jest łoskot maszyn w górze i Ałła boi się go znacznie bardziej niż obrywania się powietrza pod ciężarem wybuchów, bardziej nawet niż pędu - lecącej bomby, która obiecuje bliskie wyzwolenie od strachu oczekiwania. Teraz na niebie jest cisza. Ałła, pochylona, przebiega pod barykadą. Od rana powietrze jest
wybrukowane - trzaskiem broni maszynowej. Biegnie się lekko w poczuciu uskrzydlającego ryzyka. Nie pamięta właściwie, że doręczyć ma Kolumbowi kartkę wyrwaną z oficerskiego notatnika Jerzego. Biegnie, by zawołać: „Podchorąży Malutki ma czołg!” Zniszczył czołg. Z tymi słowami, zdyszana, dopada do barykady Kolumba. Kolumb, ogolony i świeży („Jaki tu mają spokój” zazdrości Ałła), czyta kartkę Jerzego ze zmarszczonymi brwiami. Ubrany jest po dawnemu („dawno” to przedwczoraj) w wojskowe bryczesy, buty z cholewami, wiatrówkę. Przez odwalone w barykadzie przejście idą bez przerwy ludzie z Woli. Ciągną w kierunku Starówki. Ałła stoi z głową pochyloną. Któryś z chłopaków Kolumba, usłyszawszy o Malutkim, przedrzeźnia w milczeniu jej entuzjazm niezbyt kurtuazyjnymi gestami. „Wygłupia się, błazen.” Ałła ma przed oczyma paczki, pakunki, walizki, węzełki. Wszystkie te cywilne słowa są bezradne i głupie, jeśli chce się określić nimi najdziwniej wiązane toboły uciekinierów. Wystarczy powiedzieć: manele albo ciuchy, i wszystko jest określone.
„Najgorzej dzieci...” - myśli Ałła uśmiechając się do małego człowieczka przywalonego dźwiganym Jaśkiem jak brzemieniem dziwnego losu. Jego matka zwala toboły do najbliższej bramy z tej strony barykady mimo protestów stojącego tam nieznajomego chłopaka z opaską na ramieniu. Niebo stęka. Idą stukasy. Dwa, cztery... Ałła liczy szumiące grozą maszyny, które naraz opuszczają łby i suną ku ziemi łagodnym, cichym łukiem. Dziewczyna zamyka szybko oczy, nim spostrzeże odłączające się od ich korpusów bomby, obłe jak czekoladowe cygara z likierem, które tak lubiła przed wojną. 26 - To dla nas... - pokazuje palcem w stronę barykady Jerzego. W bramie za nią stoi teraz dwu ludzi z opaskami. Dziewczynie mylą się ich twarze, jakby obaj mieli jedną. - Jagiełło! Obaj! Pomóżcie! Za róg ulicy! - rzuca Kolumb przygryzając wargi. Patrzy wciąż na kartkę. „Prędzej Jerzy pisał, niż on czyta” - myśli niecierpliwie Ałła, domyślając się bliźniaków w obu młodych ludziach z bramy. Klnąc pod nosem zabierają klarnety kobiet. - Za chwilę - mówi do Ałły Kolumb i wraca oczami do kartki. „Ty byku” - czyta słowa
zamykające prośbę, by przysłano mu, „póki co”, trochę granatów. „Przecież dostaliśmy równo - broni się w myślach. - Zaraz tu przyjdzie natarcie. Z czego mi odda?...” I znowu czyta: „Ty byku.” - Za chwileczkę - ciska niecierpliwie w stronę stojącej posłusznie łączniczki. Ałła podchodzi do dziecka, które rzuciło niesiony różowy Jasiek. Leży świeży, puchowy na piasku, jaki pozostał na chodniku po wydarciu płyt na barykady. - Zeszliśmy do piwnic... Oni wzięli ulicę równocześnie z obu stron. Nie było gdzie uciekać. Jedna pani wzięła święty posążek z podwórza... Bombardowanie przeszło. I wtenczas poszłam po te rzeczy do mieszkania... - Kobieta szeptała urywane zdania, chociaż obaj młodzi, niosący jej rzeczy, i dziewczyna, która prowadzi małego, zdają się jej nie słuchać. Stamtąd widziałam. Otwarł im bramę dozorca. Zastrzelili. Widziałam z okna. Kazali wychodzić z piwnicy. Zbiegłam po schodach. Tam leżał zabity mecenas. A na podwórzu... To byli Ukraińcy. SS. Mecenasa zabili kolbami. Na podwórzu wszyscy z rękami do góry. Miałam dzieciaka na rękach. Musiałam pilnować, żeby on trzymał do góry. Wtedy wybrali młodych
mężczyzn, pod drugą ścianę, wszystkich. Z maszynowego karabinu. Kilka kobiet zabrali. Jedna skoczyła z okna. Drugie piętro. Żyła. Postawiłam go na ziemi i sama podniosłam ręce. Zobaczyli obrączkę. Ta pani, co zniosła figurkę do piwnicy, modliła się do samego postumentu, żeby oficer przyszedł. Że jak przyjdzie oficer, to uratuje. Wezmą do niewoli. I przyszło dwóch. Rzeczywiście, jak zobaczyli trupy, to jeden skoczył i uderzył tego Ukraińca w twarz, podoficera. Zaczął krzyczeć. Oburzony, pokazywał na tych zabitych. Kiedy nam się kazali ustawić w dwuszereg, ta pani od posążka, która klęczała przed postumentem, pocałowała go w rękę, tego oficera. Ale nas nie zdążyli wyprowadzić, be znów uderzyło nasze wojsko. Oni uciekli, a brat mecenasa przetłumaczył, co oni mówili do Ukraińców. Oficer groził im za lenistwo, a potem za tchórzostwo, że wolą nas zabijać, chociaż mają rozkaz prowadzić nas na linię. Że skąd oni mają potem brać ludzi przed czołgi... Kobieta siedzi teraz na swoich tobołach w pierwszej bramie domu za rogiem ulicy. - Do tego miejsca pan podchorąży kazał :- mruczy, jakby się tłumaczył, jeden 2 bliźniaków i
zwraca się do Ałły szeptem, jakby planował dezercję: - A u was, no tam, skąd przyleciałaś, nie ma więcej broni, co? Żeby dali? Bo tu nie zabili jeszcze żadnego - mówi z żalem w głosie - a po dobremu to głupiego granatu nawet nie dadzą wzdycha. Ale Ałła przypomniała sobie, że musi wracać. „Może Kolumb już się zdecydował, o rety! biegnie prędko z powrotem. - Co za ludzie przed czołgi? Po co?” - wraca myśl do tamtej opowieści. Jest już przy barykadzie. 27 - Dudzio, doczekałeś się, co? - zagaduje któryś ładując granaty w wiatrówkę z zawiązanymi rękawami i kołnierzem. Nieporęczny wór pęcznieje. - Dwadzieścia! - liczy głośno chłopak ładujący granaty. Jest odwrócony tyłem, nie widzi, że obserwuje go Ałła. Ów dwudziesty granat chowa do kieszeni. Klęczący na ziemi mały, czternastoletni może chłopiec, który trzyma żarłocznie otwartą gardziel utworzonego z wiatrówki wora, kamienieje. Ałła rozumie. Widocznie ten mały ma pomóc jej zanieść ten ciężar. A tam spytają go: ,,Gdzie dwudziesty granat?” Kto uwierzy, że to nie on? Może zresztą
liczył, że uda mu się... właśnie jemu... a tu ktoś inny. A zwrócić się do Kolumba, do dowódcy? Naskarżyć? Samo słowo wykazuje brak powagi. Ałła widzi, jak malec spostrzega ją, jak olśniewa go jakaś genialna myśl. Szepcze coś cicho. Tamten chłopak ogląda się na nią i wyjmuje granat z kieszeni. - Dwadzieścia - odlicza powtórnie. Chłopiec nazwany Dudziem potakuje gorliwie i sprawnie okręciwszy ciężki worek dokoła osi, zamyka go ostatecznie. - Skądżeś się do nich przyplątał, Dudzio,. co? zapytała Ałła za rogiem ulicy. - Mój pseudonim jest Orzeł - ucina on krótko. Maszeruje za nią, zgięty pod ciężarem. Twierdzi, że „samemu poręczniej”. Ałła, choć poszła do powstania z jednym z plutonów najlepiej wyposażonych w broń, napatrzyła się już dość, by wiedzieć, o co chodzi. ,,Niech się chłopaczek cieszy.” - Jezusek nie wróciła? Podaj wody... do picia... idzie wołanie po linii strzelców, skulonych u okien zawalonych workami z piaskiem. - Jezuska nie ma - wołanie wraca wraz ze szklanką podawaną na czworakach, od lewego.
Biorą ją kolejno. Malutki klęczy ze swoim schmeisserem, drobny Luboń z zuchwale pielęgnowanym, bardzo nieśmiałym wąsikiem ten, jako strzelec wyborowy, odrywa się od kolby kabeka - Robert, z łbem w hełmie brudnych bandaży - przyciska bliżej podłogi grzbiet. Jest przy drzwiach balkonowych, i szklanka trafia do ręki jego taśmowego. Taśmowy najmłodszy w plutonie - przesuwa się pod ścianę, wstaje. - Ałła jeszcze nie wróciła - powtarza wiadomość z barykady. - Pół, wy ciapciaki - dziękuje Jerzy pogardliwie, biorąc brudną szklankę. Jednym haustem, jak wódkę, wlewa wodę do gardła. Szklanka leci przez okno. „Czy dobrze robię? Może cofnąć się na barykadę?” - myśli Jerzy. Od czasu gdy odwiedziły ich stukasy, porozumiewają się z barykadą tylko głosem. Na ich oczach sąsiednia kamienica, przez którą mieli przejście, zmieniła kształt jak miękka pierzyna pod dłonią szalonej gospodyni. 28 „Zawsze jeszcze zdołamy się cofnąć, choćby przez te ruiny” - uspokaja się, wiedząc, że to
nieprawda. Ale tu, na tym miejscu, są zatwierdzeni: oto pod nimi czarna pieczęć wypalonego tigra. Malutki miał go na rzut butelką. Ciskał klęcząc na obu kolanach, jak wędrujący pątnik. Jerzy uśmiecha się kątem ust, T spoglądając w lewo. Widzi buty. Dwóch ma już niemieckie saperki. Tylko nogi leżącego na skraju Malutkiego widzi do kolan. Długi jest ten Malutki... Upał. Dzień wcale nie pochmurny, tylko niebo zawleczone dymem. Wczoraj oglądali go ze strychu. Stał nad Ochotą. Krył ogromną płachtą chmury. Nad Śródmieściem ciągnął kilkoma pionowymi kolumnami. Teraz jest inny. Bliski, tasujący się wciąż z nowymi chmurami. - Marek! - woła Jerzy do taśmowego, chcąc go prosić o papierosa, ale nagle milknie. Erkaem Roberta zakrztusił się krótką serią. Jerzy uniósł się na łokciach. Na odległym o sto pięćdziesiąt metrów skrzyżowaniu dzieje się coś niezrozumiałego. Z obu stron ulicy wychodzą... Jerzy po omacku szuka na podłodze lornetki. Dłoń trafia na rozgrzany tynk, piach. Dopiero prowadząc ręką po rzemieniu, od szyi, znajduje lornetkę. Widzi zresztą i tak,
gołym okiem: dziesięć, dwadzieścia! - kobiet. Stanęły wzdłuż jezdni. Trzydzieści! „Co to jest?” - chce zawołać, ale raptem rozumie. Za nimi przemykają pochyleni... - Luboń! - krzyczy do strzelca wyborowego, W lornecie widzi esesmanów przechodzących za żywym murem. Twarz jakiejś kobiety z otwartymi ustami. „ Co ona krzyczy?”. Domyśla się nagle. „Woła, aby nie strzelać.” - Luboń! - Sam już klęczy.. Wsta je. W tej chwili przez wielkie okno sypią się kule. Jerzy pada. Piersią trafia na worek. Obsuwa się na bok. - Podwiązka! Sanitariuszka! - słyszy krzyk Malutkiego. - Kto ranny? - Jerzy klęka przy murze. Słyszy śmiech Malutkiego. „Aha, myślał, że dostałem.” - Sanitariuszka, stop! Nie potrzeba! - ryczy. - Podwiązka, stop! Nie potrzeba! - przekazuje już w lewo Malutki wychylając się z bocznego okna. Spokój. Tylko więcej tynku i wapna na podłodze. Jerzy czołga się ostrożnie do Lubonia. - Przechodzą na lewą stronę. Może tam Zygmunt puścił barykadę... - mruczy Robert. Twarz ma białą. Zęby na wierzchu. Jerzy jest przy Luboniu...
- Strzelaj! - rozkazuje szarpiąc go za ramię. Strzelaj! Najmłodszy odwraca ku dowódcy twarz. Jeden policzek chodzi w skurczach mięśni. Patrzy na Jerzego z nienawiścią. - Są luki... - szepcze Jerzy. Ale Luboń łapie wiszącą na piersi Jerzego lornetkę. Przykłada ją sobie do oczu nie zdejmując mu rzemyka z szyi. Szarpie. Jerzy wyswobadza się. Luboń powoli sunie wzrokiem wzdłuż 29 szeregu kobiet. Esesmani są coraz pewniejsi swego sposobu. Przeciągają już całą szerokością jezdni. Luboń porzuca lornetkę i pochyla się nad karabinem. - Jest. Jest - mówi spokojnie Jerzy widząc, jak przebiegający środkiem jezdni żołnierz potyka się i wali na bruk, wypuszczając karabin. Teraz nie wytrzymuje Robert. Puszcza serię górą, nad ich głowami. Na chwilę ruch ustaje. Nagle kobiety podnoszą ręce do góry, jakby będąc w mocy SS - im się poddawały. Teraz więcej. Wszystkie ręce do góry. Poruszają nimi w górze. Ruch za nimi zaczyna się od nowa. - Mają wyższą osłonę... - tłumaczy Malutki szeptem. „Jak przy siatkówce, jak przy serwie,
żeby nie widzieć, gdzie leci piłka...” - kołacze w głowie Jerzego jakaś nonsensowna myśl. Obciera twarz i szybko odwraca głowę. - Strzelaj! - to do Lubonia. Ale ten położył głowę na kolbie, jakby zasnął. Na kolanach idzie w ich stronę Malutki. Odsuwa Lubonia jak śpiące dziecko i kładzie się na jego stanowisku. - On tam mieszka - szepcze nad kolbą w stronę Jerzego. Ruchem warg wskazuje bloki, ż których wyprowadzili ludzi. - Matka... - dodaje i przykłada policzek do kolby. Jerzy lornetuje. Instynktownie, z lękiem, jak złodziej, zatrzymuje szkła na twarzy jakiejś kobiety. Stara porusza wargami, jakby się modliła. Lorneta ośmiokrotna. Gdyby istniał sposób zbliżający dźwięk Jerzy usłyszałby rozpaczliwy głos kobiety, której dom płonie za jej plecami: - Przecież my im nie dajemy strzelać. Oni się boją do nas strzelać. Oni tchórzą... Staruszka opuszcza ręce. Krzyczy coś do kobiet. Klęka. Malutki strzela w lukę - raz i drugi. - Jest. „Modlitwy mogą się przydać” - myśli Jerzy, który nie rozumie pozycji staruszki. Ale ona pada już na twarz.
- Skurwysyny, zastrzelili - jęczy Malutki. - Na miejsca! - krzyczy Jerzy. - Butelki przy każdym stanowisku! - Sam szybko na czworakach, wraca na swoje. Przez otwór strzelnicy widzi, jak tłum kobiet rusza przed czołgiem. Obok drugi czołg. Z tyłu, za podwójną osłoną, piechota. - Podaj w prawo: Jest Ałła! Są granaty! - Podaj w lewo: Granaty na górę! Rozkaz wraca. Głośno, jakby każdy z ludzi przekrzykiwał strach. Czołgi są od nich o sto dwadzieścia metrów - od barykady sto pięćdziesiąt. Któż wyjdzie z tymi granatami? Kto 30 przebiegnie pod ogniem tych trzydzieści metrów dzielących barykadę od bramy ich kamienicy? Nad głowami pędzonych kobiet i dzieci głucho dudnią czołgowe działka. - Jerzy! - to woła Luboń. Wszyscy wiedzą, o co pyta. - Spokój. Jeśli chcą atakować barykadę, muszą nam się odsłonić. Będziemy ich mieli z tyłu... - mówi chłodno, choć pamięta: „Jeśli nasi puszczą barykadę, będziemy odcięci.” - Dzieci... - szepcze Robert odwracając twarz od muszki erkaemu.
Teraz ich karabiny maszynowe zanoszą się. Działka. „Ściany się chyba .zataczają. Co krzyczy ten Malutki? Czemu on się śmieje?” - myśli Jerzy z wściekłością i raptem słyszy tupot nóg. Do pokoju wpada Podwiązka, za nią jakiś mały chłopak. „Przecież po granaty poszła do Kolumba Ałła?” Granaty. Wysypują z worka. Czołgi są bliżej. Jerzy widzi przed maską najbliższego czołgu kilkunastoletniego chłopca obok kobiety z opadłymi na twarz włosami. Instynktownie ogląda się na małego przybysza, jakby to jego brata niespodziewanie ujrzał tam, przed czołgiem. Ale „ich” mały dyszy obok z butelką zapalającą w ręku. Jeden czołg przystanął na brzegu jezdni i rzyga w ich okna strugami ołowiu. „Aha, chcą nas przykryć ogniem i spokojnie robić barykadę” - myśli Jerzy. W tej chwili widzi Malutkiego, który podnosi się na kolana. Zamach ciska go na leżący na parapecie wór. Rzuca drugą butelkę. - Aaa! - ryk kwituje wybuch płomieni. Ale Malutki toczy się po podłodze. Biegnie • tam Podwiązka. - Leżeć! - ryczy Jerzy. Ten drugi czołg idzie po ścianie przeciwległego domu. Kobiety, dzieci, cywile pomieszani z
mundurowymi. - Ognia! - Jerzy czuje, że więcej nie wydobędzie głosu ze spalonego, zalepionego wapnem gardła. Biegnie do swego thompsona. Naciska cyngiel, zamykając oczy, żeby nie widzieć tych kobiet, dzieci... Ale pistolet zacina się po pierwszym strzale. Tamci milczą. Jerzy czuje, że jeśli nie podniesie kolegów ogniem, wszystko przepadnie. Barykada milczy. „Robert, ognia!” - chce krzyczeć do celowniczego erkaemu, otwiera usta, i raptem elektryzująca smuga ognia: erkaem wybucha nieprzerwaną serią. Jerzy klęczy podparty obu rękami. Chciałby wyć jak pies. Odwraca twarz i widzi odskakującą w łoskocie serii głowę Roberta, na którego brudnej twarzy łzy żłobią głębokie, jasne smugi. Dalej widzi repetującego szybko Lubonia: ten ze swego kabeka może chociaż wybierać cel. Podwiązka klęczy przy Malutkim, który wyrywa się i grozi jej pięścią. Żyje! Chłopak, pochylony nad schmeisserem Malutkiego, omal nie wypadnie z okna, tak się wychylił ponad worki z piaskiem. „Zaraz oberwie, gówniarz!” Jerzy łapie za granat. Odbezpiecza, rzuca, odbezpiecza, rzuca. Luboń raz za razem sięga po butelki i ciska je przez boczne okno, przez
które do niedawna porozumiewali się z barykadą. W tej chwili, jakby ciało jego straciło ciężar, wali się na plecy. 31 Natarcie załamuje się. Ktoś krzyczy przeraźliwie. Jeden czołg płonie. Tu, w pokoju, Luboń wije się po podłodze, jakby chciał odpełznąć gdzieś daleko. Nowym aż rzuca przy erkaemie. Wali do wyskakujące załogi płonącego czołgu. Już leżą! - Przerwać ogień! Barykada strzela jeszcze, choć nie wiadomo do czego. Teraz słychać jakiś krzyk, tupot. Jerzemu serce skacze do gardła: „Niemcy wdarli się do bramy?” Ale kroki łomoczą po schodach ku górze. Dopiero po sekundzie spostrzega, że nie ma Malutkiego w pokoju. Znikł też mały chłopiec. - Stój, gówniarzu! - słyszy wrzask kolegi na korytarzu. Mija Podwiązkę klęczącą nad swoją sanitarną torbą przy Luboniu i widzi umykającego na wyższą kondygnację chłopca. Za nim skacze Malutki z białym, obandażowanym ramieniem, z rozwianym z tyłu, jak skrzydło, rozciętym rękawem wiatrówki. Twarz Podwiązki jest tak biała, że brudne wydają się przy niej rozsypane na podłodze
bandaże. Są zresztą brudne: tarzały się w wapiennym pyle, zalegającym podłogę, w piasku... Wzrok, pamięć, zmysły Jerzego rejestrują drobiazgowo każdy szczegół, a drżące ręce trzymają wpół ciało jęczącego Lubonia! Oczy zapamiętują każdą żyłkę na wierzchu dłoni, czepiają się czerwonego krzyżyka na leżącej sanitarnej torbie, byle nie widzieć, nie spojrzeć powtórnie tam, gdzie drżące ręce sanitariuszki usiłują zawiązać buchającą tętnicę. - Mocno, Podwiązko... - Jerzy słyszy swój głos i raptem przypomina sobie zielony dzień. Pierwsze ostre strzelanie plutonu z broni maszynowej; dziewczyny robią swój kurs sanitarny. Było tg nieregulaminowo i niebezpiecznie, ale kto by tam o tym pamiętał, skoro same tak chciały. Tam był ich „sanitecki” egzamin. - A jeśli nie ma niczego pod ręką? - pada pytanie egzaminującego lekarza, dotyczące sposobów zatrzymania krwotoku tętnicy. - No, to podwiążę... choćby podwiązką - ratuje się drobna dziewczyna o brwiach ciemnych i prostych. Siedzi na ziemi, naprzeciwko egzaminującego. Palce jej niecierpliwie przebierają w
zieleni. Plączą, łamią jakieś opadłe świerkowe igły. Zielony dzień. - Mocno, Podwiązko! - powtarza Jerzy przez zaciśnięte kurczowo szczęki. Raptem z góry, z drugiego czy trzeciego piętra, niesie serię peemu. Teraz drugą. - Co tam? - rzuca Jerzy do Roberta. „Może odwrócić oczy w stronę ulicy?” Ale jęk pozostaje w uszach, ale ręce czują to straszne napięcie, to znów przeraźliwy bezwład mięśni rannego. W tej chwili z góry, od strony schodów, znów niesie serię. - Już - mówi Podwiązka i Jerzy bieg- nie w stronę schodów. Na półpiętrze zastyga z głową uniesioną ku górze. Schodzi stamtąd Malutki z peemem w lewej ręce. Pod prawą pachą trzyma wyszarpującego się wściekle małego przybysza. Spod szerokiego, usmolonego rękawa bluzy Malutkiego wygląda niesiona „do góry nogami” twarz, skamieniała w nieporównany wyraz godności i urażonej dumy. 32 - Cholerny gówniarz - sapie Malutki. - Rąbnął mi peema, ja za nim, a on: „Ręce do góry, bo strzelam”, i strzelał... Jerzy skamieniał.
- ...strzelał, tylko że na ulicę, jak się dorwał do okna. Pół magazynku wypaskudził, zanim go dopadłem. No, stawaj do raportu! - Malutki puścił swoją ofiarę. Byli już w progu ich sali. Przedstaw się dowódcy. - Strzelec Orzeł - bąknął chłopiec. - Słyszałem, jak cię Podwiązka wołała Dudzio mścił się Malutki. - O, ta - wskazał palcem na podnoszącą się z klęczek dziewczynę. - Trzeba go jakoś odnieść... - zatroszczył się Jerzy o rannego. Dziewczyna powoli pokręciła przecząco głową. Spojrzał: Luboń leżał sztywno, nieruchomo. Jerzy odwrócił wzrok, raptem napotkał twarz małego chłopca i przestraszył się: w jego wzroku, zwróconym na leżący w strzelnicy karabin Lubonia, grała nieprzytomna, łakoma, jeszcze niepewna, ale potężniejąca z chwili na chwilę radość i nadzieja. - Pamiętaj, co dostajesz... Luboń nie pudłował wymruczał Jerzy w jego stronę jedyną pogrzebową mowę nad zwłokami poległego. Kiedy ..zebrał się. pluton Zygmunta, ten miał nie więcej jak pół godziny czasu na sprawdzenie stanu przerzedzonych drużyn. Był właśnie na kwaterze Kolumba, gdy wpadła zdenerwowana Ałła.
- Maszerujemy na cmentarz kalwiński. „Chrobry” wycofał się do Sądów na Leszno... meldowała zdyszana. - Bez plotek! - obciął ją Zygmunt. Rozejrzał się po ludziach. Część spała. Poskręcam na fotelach, krzesłach, stołach, dywanach bogatego mieszkania, sprawiali dziwne wrażenie. Któryś leżący najbliżej progu uśmiechał się przez sen. Zęby błyszczały niesamowicie w obrośniętej czarnym zarostem, brudnej twarzy. - Do żarcia... - rzucił Kolumb jakby prosząco. - Co? - nie zrozumiał Zygmunt. - Uśmiecha się do żarcia... - wytłumaczył dowódca drużyny pociągając nosem. Rzeczywiście, od strony kuchni, gdzie urzędowała Podwiązka, niosło zapach smażonej słoniny. - Masz dziesięć minut do zbiórki - podniósł się ciężko Zygmunt. - Za kwadrans jesteś z drużyną na rogu. Ja idę po Jerzego. 33 Kolumb skinął głową. Oczy miał czerwone z niewyspania. Przetarł je kułakiem. Lewy rękaw bluzy, przedarty od nadgarstka, obsunął mu się aż do łokcia, obnażając brudną koszulę. - Dopilnuj, niech zjedzą - rzucił Zygmunt od progu.
Noc ogarnęła go jeszcze bardziej posępna i głucha. „Co takiego?” - starał się zrozumieć źródło swego dziwnego niepokoju. Raptem stanął nasłuchując. Trwał tak może pół minuty. Zrozumiał: noc dręczyła przerażającą, bezwstydną ciszą, którą lekki wiatr niósł aż gdzieś zza Wisły. - Front? - szepnął z pytaniem i podniósł w górę swoje jedno oko. Nieruchome gwiazdy. Front - powtórzył głośno, jakby chciał przemóc tę ciszę słabym ludzkim głosem. Za Wisłą front odpłynął gdzieś daleko, zostawiając ich w trupiej, groźnej ciszy. Jerzy spał. Leżał z twarzą wciśniętą w zmiętą haftowaną poduszkę. Nieruchomy jak trup. Szeroka luźna panterka ukrywała nawet rytm oddechu. Zygmunt obudził go szorstko. Nienawidził i bał się nieruchomości ciał swoich żołnierzy. Jerzy, jak zawsze, ocknął się momentalnie. Jeszcze oczy miał zamknięte, a już nogi spuścił na podłogę. - A, to ty. - Za dziesięć minut zbiórka plutonu. Obsadzamy cmentarz kalwiński... Idziemy - całym plutonem... - dodał za chwilę, jakby tą wiadomością przesądzał pomyślny charakter rozkazu.
- Machabeusz... Kolumb - poprawił się szybko już zbiera ludzi. W ciągu paru minut w niewyraźnej ciemności nocy, przesyconej dalekimi pożarami, zabrzmiały odgłosy ruszającego na linię oddziału. Brzęk uderzającej o żelazo manierki, stukot butów po zgrzytającym gruzie, klątwa, przeciągłe ziewnięcia, jakieś ,,brr” bardzo zaspanego. „Sekcyjny do mnie!...” Ciche szepty - to któryś żegna dziewczynę. „Masz może dwa magazynki zapasowe?”, „Dam cztery sidolki za jeden granat obronny, chcesz?”, „Cholera, kiedy się człowiek wyśpi...”, „Wyśpisz się jak Luboń, hę, hę! - my lepiej, idziemy prosto na cmentarz, słyszałeś?...” Któryś raz za razem wbija magazynek. „Wyczyść z piasku, idioto!” - gromi go leniwym szeptem kolega, trzask pocieranej zapałki r.. - Wychodzić! - Dudzio... gdzie Dudzio? Obudźcie Orła! Zawsze zmartwienie z gówniarzem... Powoli wychodzą na ulicę. Gromada, która przed tygodniem wyskakiwała z bramy pięć przed piątą, była znacznie liczniejsza. 34 - Malutki, wziąłeś panzerfausta? - Robert niesie...
Pod butami piszczy przeraźliwie szkło. Tylko Jerzy idzie cicho - chodnikiem. „Po piasku, jak na wiosnę z Aliną w Świdrze...” - przypomina sobie coś bez sensu. Coraz dotkliwiej czuć spaleniznę. Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, Bronią go chłopcy od „Parasola” Choć na „tygrysy” mają visy, To warszawiaki, klawe urwisy... - Dudzio pierdolony jeszcze się nie obudził? czyjaś nieżyczliwa uwaga peszy zaspanego śpiewaka. Na rogu majaczą już ludzie Kolumba. Większość siedzi pod ścianami. Niektórzy mają głowy zwieszone na piersi: śpią. „Dostali jeszcze więcej po dupie niż my” - myśli Jerzy pochyliwszy się nad pierwszym z brzegu. Widzi nieznajomą twarz. - Jestem tu - klepnął go po ramieniu Kolumb. Powitać... - rzucił i ująwszy go za łokieć ruszył z nim do przodu. - Zygmunt poszedł już ż Edziem - poinformował półgłosem. Szli w milczeniu, słysząc za sobą nierówne stąpanie swoich ludzi. - Podobno Niemcy przebili się już do mostu Kierbedzia - powiedział szeptem. - Masz dosyć amunicji do erkaemu? „odpowiedział” Jerzy.
- Mam - zawstydził się Kolumb. - Racja, że teraz już nie ma co gadać... - dodał po chwili. Ludzie szli w oddaleniu, zwartą grupą. Na cmentarzu zagospodarowali się nocą. Granatniki łupiły cierpliwie, plączący się w ciemności ludzie lokowali się byle jak, „na nosa” wybierając stanowisko wśród marmurowych nagrobków. Dwóch, zderzywszy się u stóp przygiętego pod krzyżem Chrystusa, kłóciło się zażarcie o miejsce, wybadawszy solidne rozmiary posągu. Czując u boku grube obmurowanie grobowca, nie chcieli sobie ustąpić, wreszcie pogodzili się, nieregulaminowo pozostając we dwóch na stanowisku. - Koniec Woli, co? - Żeby tylko Woli... 35 - Mówią, że będziemy się przebijać na Kampinos. - Chłopaki z „Czaty 49” mają pogotowie marszowe... - Będzie ci ładne maszerowanie, cholera. Pogadują coraz rzadziej, grzejąc się ciałami. Marmur nagrobka, jakkolwiek chroni od gwizdających od czasu do czasu odłamków, ale i ziębi.
- Co robisz? - w głosie pytającego słychać zabobonny lęk. - Przeszkadza spać, cholerny... - odpowiada drugi zakładając karabin na ramię krzyża dźwiganego przez Chrystusa. Świta, kiedy Zygmunt przebiega pochylony, sprawdzając rozlokowanie oddziału. Górą prują serie cekaemów, granatników. Po raz pierwszy Zygmunt jest ze swoimi ludźmi w „polu”. Mimo bombardowania z powietrza i pocisków artyleryjskich lepiej czuli się w murach. Teraz, przyciskając się do zieleni nagrobków, nabożnie tulą głowy do marmurowych płyt. - Te, bo spłoszysz kolegę - ostrzega sąsiad, gdy któryś ryje w mogile stanowisko strzeleckie. Zygmunt widzi Chrystusa zgiętego pod ciężarem kabeka. Uśmiecha się kątem ust, ale zaraz wraca mu na twarz bruzda zmęczenia. Dobiega do szerokiej mogiły. Trąca nogą śpiących. Ale sen mają twardy. Dopiero gdy stuknął pierwszego po hełmie, obaj otworzyli oczy. - Co to za rodzinny grób! - zgromił ich ostro. Jeden marsz tam... pod tego anioła. Z której jesteście drużyny? - Z pierwszej.
- A ja od podchorążego Kolumba - padają równocześnie odpowiedzi. Zygmunt jest speszony, że nie zna żadnego z tych chłopców. A więc już tyle jest uzupełnień? Nazywa się to po prostu: „straty sięgające dwudziestu procent stanu”. Sprawdził jeszcze rozlokowanie obu erkaemów i przeskoczył w stronę nagrobka, który wskazali mu jako pozycję dowódcy drużyny. Jerzy, leżąc na plecach, pisał coś w notatniku. Przestraszył się, jakby Zygmunt złapał go na jakiejś czynności mocno nieprzyzwoitej. - Szkic sytuacyjny... - bąknął zamykając notes, choć przyjaciel- dowódca niewątpliwie dojrzał, że kartka nie zawiera żadnego rysunku. - Byłem na odprawie u Radosława... - mruknął Zygmunt. - Stary spodziewa się, że będzie tu u nas ciepło... Liczy na nas, rozumiesz? - Aha - Jerzy skinął poważnie głową. 36 Oddychał szybko jak po ciężkim biegu. Zdawało mu się, że powietrze, darte odłamkami, parzy usta jak gorąca szklanka. „Co to?” spostrzegł krew na palcach. „Przygryzłem język upadając...” - bujnął się, wiedząc, że w strachu zagryzł wargę do krwi.
Tego jeszcze nie przeżywał. Nawała ognia otwarła cmentarz jak w dniu Sądu Ostatecznego. Jakaś nieziemska siła powyciskała z, ziemi trumny, rozsypała je po zachwaszczonych alejkach. „Ludzie, gdzie są ludzie?” - przebiegła myśl. Wiedział zresztą, że są na starych miejscach. Trzeba być bohaterem, aby próbować ucieczki. Zapewne każdy, tak jak on, starał się tylko nie istnieć na powierzchni. Jerzy zawstydził się, gdy spojrzał na swoje ręce: uwalane były ziemią, pod paznokciami grube półksiężyce. Chciał wejść pod ziemię, walczył z nią, napierany przez tłum gwiżdżących, żywych odłamków. Podniósł głowę. „Ten ma dobrze” pomyślał z zazdrością o sąsiedzie z lewej. Któryś wybuch obalił nagrobkowy posąg, spiętrzył marmurowe płyty grobowca w nieforemny bunkier. Jerzy widział tylko saperki i zielone spodnie leżącego, głowa i ramiona były ukryte. „Jak długo to może trwać?...” Teraz serce w nim stanęło. W powietrze, gęste od wybuchów i detonacji, pocięte świstem odłamków, wdarł się jeszcze tłumny stukot cekaemów. Posypało po marmurach, jakby ścieżkami przebiegł cmentarny żebrak z dziurawą kieszenią. Musieli być już z tej strony
wysokiego cmentarnego muru. Do starego, znajomego strachu przyłączył się nowy: „Puszczą cmentarz - oddadzą pozycję!” Gnany tym drugim strachem uniósł się na łokciach. Wybuch tuż przed oczami zawinął ogonem ognia. Zaszumiało po liściach, stuknęło o pień. Ręczny granat! Jerzego oszołomiła bliskość wroga. Jest. Smuga koloru feldgrau przeciekła nisko pod murem. Ogień artyleryjski trwał. Jerzy spostrzegł na prawo od siebie lufę erkaemu Roberta podskakującą między skrzydełkami konającego na ziemi anioła z kararyjskiego marmuru. Znowu feldgrau, znowu! Przechodzą mur. Nie myśląc podniósł się na klęczki. - Peemy za mną! - zachrypiał strasznie i poleciał za szerokim rozmachem ramienia posyłającego granat. Thompson ujada mu u biodra jak wierny pies. Widzi ludzi podrywających się z lewa i prawa. „Idą! Idą!” zanosi się w nim coś od szczęścia. Pod nogami ziemia gotuje się od wystrzałów niemieckiego cekaemu. Pochylony w biegu, jakby ręce i korpus wyrywały się zbyt wolnym, ciężko obutym nogom, dopada do szerokiego grobowca. „Dołują, skurwysyny” - łka w nim dzikie bojowe uniesienie, gdy nerwowo zmienia
magazynek. Stąd ma ich na dwadzieścia metrów. Widział dokładnie czterech leżących za cekaemem. Grzał w nich z thompsona płacząc niemal z wściekłości, że chybia, czekając ze zgrozą, kiedy martwo stuknie iglica. Teraz słyszy, jak kule łomocą, pukają w marmurową ścianę grobowca, jakby sama przerażona śmierć chciała się tu schować. „Chcą mnie zakryć ogniem...” Ogląda się. Jego ludzie zaryli się gdzieś w pół drogi między dawnymi stanowiskami a murem. Jerzy słyszy, jak z lewa i prawa, na wysokości piersi człowieka, drą powietrze kule „jego” cekaemu. „Zaraz, zaraz” uśmiecha się mściwie. Cofa się o metr, bierze rozbieg, odbezpiecza granat, skokiem osiąga wierzch grobowca, wychylony do połowy piersi, widzi z góry cztery ruchliwe grzyby hełmów: rzuca! Cekaem zakrztusił się i umilkł. Jerzy biegnie. Thompson siecze liście. Został! Został i ten czwarty, umykający w niskim skłonie. Teraz spod liści płaczącej wierzby biją o darń żandarmskie saperki. 37 „Ale ryczy!” - coś dzikiego w Jerzym, co jest teraz najmocniejsze, cieszy się z bólu konającego wroga. Nogami odsuwa dwa trupy. Nagle jeden przewraca się na plecy, wyciąga
rękę po leżącego obok schmeissera. Strzały thompsona przyszywają go ostatecznie do ziemi. Jerzy oddychając spazmatycznie, jakby płakał, mocuje się z ciężką podstawą karabinu maszynowego. Ogień gotuje się na prawo od niego. Z tupotem nadbiegają ludzie. Malutki lekko obraca lufę cekaemu. - Taśma, taśma... - ryczy do kogoś, kto ściska i całuje Jerzego. Za moment ogień pruje wzdłuż muru. gdzieś przed nimi migają mundury feldgrau. Cofają się. „Odciąć ich. Poprowadzić natarcie wzdłuż muru...” Jerzy ogląda się. Nie ma ludzi. - Won, gówniarzu! - ryczy znad cekaemu Malutki. Jerzy idzie spojrzeniem wzdłuż lufy i widzi, że mały Dudzio, pełznąc ścieżką w kierunku czwartego zabitego żandarma, wchodzi już w pole obstrzału. - On tak do tego schmeissera ciągnie - chichocze taśmowy. Z rozciętego czoła płynie mu krew, co chwila wyciera ją czerwonym już rękawem. Jerzy, pochylony, biegnie z powrotem. - Już ja was podniosę! - krzyczy wściekle, myśląc o ludziach, którzy nie porwali się za nim do kontrnatarcia. Jest już na swoim dawnym stanowisku. Oczywiście. Na lewo leży ten od
cmentarnego bunkra. Ani drgnął. Jerzy dopada, wściekły. Z rozmachem kopie ciężkim butem łydkę leżącego, chronioną przez skórę cholewy. Teraz dopiero widzi zmiażdżoną bezbronną głowę trupa. Przed nim, pochylony pod ciężarem krzyża, Chrystus. „Aha, to tam zrobili sobie rodzinny grób ci dwaj...” Jerzy skacze. Znowu padają artyleryjskie granaty. Słyszy świst - rzutem ciała, jak bramkarz, osiąga wgłębienie, w którym leżeli tamci. Wybuch. Górą tną odłamki. Boczne ramię krzyża jest oderwane. Wgłębienie jest puste. Tylko na wysokim obramowaniu z darni, z przodu, leży jakaś nieduża książka. Znowu wybuch. I znowu. Jerzego ogarnia błogie zmęczenie. Bije artyleria, to znaczy, że natarcie zostało odparte, nie strzelaliby po swoich. Automatycznie, nawykiem z praczasów, kiedy jeszcze nie miał głowy przygniecionej garem zdobycznego hełmu, sięga po książeczkę. Otwiera. Gramatyka języka starocerkiewnosłowiańskiego. „Który to jest z polonistyki?” - usiłuje sobie daremnie przypomnieć. Zresztą tylu jest już nowych, a na tajne uniwersytety chodziło w Warszawie z pięć tysięcy. Zmęczenie paruje z niego myślami nie związanymi z chwilą. Ale już dość. Skoro okazuje się,
że cała jego drużyna zaległa w przeciwnatarciu aż pod murem cmentarnym, Jerzy nie może być tu, gdzie jest. Przebiega skokami naprzód. Nagle, przez ścianę wybuchu odgradzającego go od reszty świata, widzi skurczone, przygięte pod ciężarem cekaemu sylwetki w niemieckich hełmach. Zanim poznał Malutkiego, instynktownie podrywa pistolet. Obsadzają nowe stanowiska. Przekrzykując ryk wybuchów Jerzy rozlokowuje ludzi. Jest ich dwunastu. Gdzie reszta? Nikt nie wie. Raptem zaczyna się niepokoić. - Dudzio - wzywa małego. - Dudzio, wal na prawo. Masz nawiązać łączność z Machabeuszem... z Kolumbem - poprawia się widząc zdziwione spojrzenie chłopaka. Ale mały wciąż leży koło dowódcy. - Łamiesz się? 38 Chłopak tylko wzrusza ramionami. Teraz, gdy wstaje, Jerzy widzi dopiero, że mały ma przez plecy przewieszony karabin, którego kolba sięga mu niżej kolan, a w dłoni trzyma schmeissera. - Zostaw karabin! - rozkazuje Jerzy. - Ale mój będzie, panie podchorąży? Obiecałem jednemu, że mu dam kabeka, jak zdobędę
peema... Właściwie to pan podchorąży zdobył tego schmeissera... - przypochlebny uśmiech i naraz żołnierz, w pełnym obciążeniu, pryska między nagrobki. - Hę! hę! - to Malutki znad cekaemu. Połapał się w sytuacji, bo woła coś, podnosząc głowę. - ...miętasz, jak urządził, kiedy oberwa... Podpylił peema... - wybuchy szarpią słowa. I raptem cisza. Teraz dopiero, jakbyś wszedł za chroniącą od wichury ścianę lasu, słychać wyraźnie, że tam, na prawo od nich, cały czas gotują się cekaemy, erkaemy, kabeki. Oho! nawet gdzieś daleko w tyle! Jerzy blednie. Czyżby odparto natarcie tylko na jego odcinku? Przecież Niemcy mogli skierować cały ogień granatników i artylerii na tę część cmentarza, ciągnąc nadal natarcie piechoty tam, gdzie nie natrafiło na tak zdecydowany opór. Widzi, że Malutki przekrzywia głowę nad grubą chłodnicą cekaemu, jak wróbel nasłuchujący na gałęzi: strzały wyraźnie nadchodzą z tyłu. Są odcięci. Pierwsza załamała się drużyna Wilka. W chwili gdy dowódca padł, rozłupany wpół serią czołgowego działka, zdziesiątkowani ludzie poszli w tył. Zygmunt, nadbiegający od strony stanowisk Kolumba, ochrypły, z parabelką w dłoni, zdołał zabiec im drogę już na tyłach
cmentarza. Biegnąc wyprostowany w ulewie ognia, rozkazem, groźbą, siłą (jednemu podstawił nogę i sam runął na zwalonego) zatrzymał ich, obrócił z wysiłkiem przeciw nadbiegającym jak na musztrze tyralierom. Ale podnieść ich do kontrnatarcia już nie mógł. Kolumb, widząc zagrożenie od prawego, próbował zmienić front. Ale pierwszy skok wstecz obsługi erkaemu, która miała zwinąć skrzydło, porwał za sobą ludzi. Siny od krzyku, w podartej kulami panterce, z pistoletem, który się zaciął, obsypany piaskiem bliskiego wybuchu, przebiegał teraz wzdłuż swoich stanowisk. Na lewo huczała kanonada granatników. W momencie ciszy spostrzegł przemykające w odległości stu metrów postacie feldgrau. „A więc Jerzy puścił już lewe skrzydło.” Dzika wściekłość na tego mędrka chwyciła go za gardło. - Gówniarz, gówniarz - bełkotał przemykając w prawo, by złapać trochę ludzi i zająć również to skrzydło. Padł przy stanowisku jakiegoś strzelca, systematycznie, wolno repetującego karabin: strzelał mierząc uważnie, na wprost. Dowódca szarpnął go za ramię wskazując na lewo.
- Tam, widzisz - wskazywał cel, teraz dopiero widoczny i dla niego. Obsada karabinu maszynowego urządzała się w ruinach jakiegoś grobowca. - Tylko , celować... oszczędzać amunicji... - wydychiwał z siebie zmęczenie. 39 - Ja, panie podchorąży, na sto metrów muchę w dupsko trafiam - oznajmił spokojnie strzelec odwracając ku niemu twarz. - Który to? - zapytał ni stąd, ni zowąd Kolumb poznając jednego z braci Jagiełłów. Chłopak mierzył. Pociągnął za spust. Kolumb zobaczył, jak klęcząca figurka feldgrau zaryła nosem w ziemię. - Władysław - powiedział teraz chłopak flegmatycznie. Tamten karabin maszynowy szczekał nieprzerwaną serią. „Ależ pieprzą...” - pomyślał Kolumb, dziwnie uspokojony przez swego żołnierza. Nie było słychać nawet szumu kuł w liściach nad głową. W tej chwili zrozumiał, że Niemcy strzelają w tył. „Jerzy! - przestraszył się nieprzytomnie. Odcięty.” W tej chwili spostrzegł na żółtej alejce czołgającą się ku nim małą postać. Jak drogowskaz ciągnęła się wysoko nad nim lufa karabinu.
- Dudzio - strzyknął śliną Jagiełło. Kolumb skoczył w stronę chłopaka. Leżąc przyjmował meldunek. - Wal na prawo. Melduj dowódcy plutonu... melduj... - Kolumb czuje się tak, jakby w głowie miał zamiast mózgu rozprutą pierzynę wirującą tysiącami puchowych, nieważkich myślątek. Melduj: Jerzy odcięty. Jakby dopiero wypowiedziane głośno słowo miało śmiertelną wagę, Kolumb wie już wszystko. - Stój! - ryczy do chłopaka. - Dawaj schmeissera! Dobiega do niego, wyrywa broń, automatycznie zostawia mu swoją „błyskawicę”. - Drugi pluton za mną! - ryczy biegnąc przed siebie. Ogląda się po kilku krokach: jest sam. Pluton, przygnieciony ogniem, ani drgnął. - Jagiełło! - krzyczy wściekle i widzi, jak dwie postacie podrywają się szybko. Za nimi trzecia, czwarta. Kolumb ciska granat, pada na twarz, potyka się o jakieś wydobyte przez wybuch kości. Może dzięki temu żyje, bo górą niesie teraz nad nim pociski jak rozwianą wiatrem ołowianą pelerynę. - Naprzód! - krzyczy przed siebie. Biegnie. Nie widzi nic. Przed oczami ma chyba tylko krew
kotłującą się tysiącem palących kółek. - Naprzód! krzyczy czując, jak piach zgrzyta mu w zębach. Nałykał się go od bliskiego wybuchu granatu. Niemcy są tuż. Strzela leżąc w poprzek rozbebeszonego grobu, w towarzystwie kości kalwina zmarłego przed wiekiem. Słyszy jakieś krzyki na prawo. 40 - Zygmunt! Zygmunt! - bełkocze do kolby schmeissera; to ruszyła trzecia drużyna. Zygmunt podniósł trzecią. Kolumb czuje, jak dzikie uniesienie jeży mu włosy. Z pogardliwą litością patrzy na przygiętego pod krzyżem Chrystusa: „Biedaku, mądrzysz się, że umarłeś za ludzkość, my potrafimy umierać za jednego kumpla.” Przed nosem ma porzuconą jakąś książkę. „...A żywociarz jego, który nam bardzo szczegółową podał o nim wiadomość, nie wspomniał...” - czyta automatycznie. Przewraca lufą kartkę tytułową: Gramatyka... Podrywa się znowu. Słyszy jakieś dzikie, nieartykułowane wrzaski chłopaków: feldgrau przemyka gdzieś na boki - granat, seria, serial granat... Biegnie... Nagle radosny
wrzask. Tam przed nim, przy zachłystującym się cekaemie – swoi. Zmylony mundurami, nie dostrzegając brudnych opasek, zdzieliłby ich granatem. Podnosi się Jerzy. Kolumb biegnie w jego stronę. Oto spełniło się to, co najważniejsze: męskie braterstwo. Dobiega, obejmuje go przez plecy. Stoją... Jerzy czuje, jak ktoś ciągnie go za rękaw. To Dudzio z karabinem w jednej, „błyskawicą” w drugiej ręce. Tą „błyskawicą” wskazuje płaczliwie na schmeissera w ręku Kolumba. - Panie podchorąży, to mój schmeisser - skarży się płaczliwie. - Co ty, byku, rozbrajasz moich ludzi?... - odzywa się Jerzy do Kolumba. W jego głosie brzmi prawdziwa pretensja. IV - Popatrz - Niteczka miała twarz uniesioną do góry. Wyglądała, jakby słońce rozburzyło jej bujne, kasztanowate, ujęte w węzeł włosy, prześwietlone teraz blaskiem upalnego poranka. Mrużyła oczy, utkwione w polichromii małego, dwuokiennego poddasza staromiejskiej kamieniczki. - Popatrz - powtórzyła - tak tu ciasno, że chyba stamtąd można by sobie podać ręce.
- Trzeba by mieć rękę dwumetrową... - bąknął Dębowy na znak, że nie poddaje się nastrojowi. Spojrzała na niego przelotnie, jakby się dziwiła, że jest tu ktoś poza nią. „Jak ona ma rozstawione źrenice!” Było to w drugiej klasie, gdy po raz pierwszy służył do mszy z Mikulskim, zwanym Scezuja, od czasu gdy ten na biologii nie mógł wymówić trudnej nazwy jakiegoś żyjątka. Otóż po mszy wzruszony Dębowy zwierzył się innemu koledze, że, jego zdaniem, Scezuja objawił w czasie nabożeństwa cechy, kto wie, czy nie kwalifikujące go - „w sprzyjających warunkach” na świętego. - Oczy miał całkowicie mistyczne... - kontynuował szeptem, zanim trzeźwy rozmówca, drugoroczny Kamiński, nie skontrował go strzykając śliną przez zęby: - Zez! 41 - Co „zez”? - Scezuja ma zeza, tylko niewidocznego... Dębowy uśmiechnął się do swoich myśli. „To już dziesięć lat temu...” Niteczka przeciągnęła zdziwione: „No?”, pytając, z czego się śmieje.
- Z twoich oczu - odpowiedział i zasępił się znowu. ? W uliczce, krótkiej jak kieszeń, panowała cisza. Stado gołębi gospodarowało parę metrów od nóg Niteczki. Cisnęła im kawałek bułki. Wyciągnęła ją z przewieszonej przez ramię sanitarnej torby. Właściwie torebki. Nosiła ją jak osoba hołdująca niedbale, ale z wdziękiem, przelotnym kaprysom mody. Trzepot gołębich skrzydeł. - Spłoszył - Niteczka niechętnie wydęła wargi patrząc na spieszącego przeciwległym chodnikiem oficera. Obciśnięty w elegancki mundur kapitan niedbale odsalutował Dębowemu. - „Do broni!” - wyakcentował ironicznie Dębowy mrugając na dziewczynę. Wskazującym palcem lewej ręki pokazał wiszący naprzeciwko afisz, na którym, pod atletycznym popiersiem człowieka dźwigającego sztandar, biegło imperatywne wezwanie: „Do broni w szeregach AK”, a kciukiem prawej podrygującą przy biodrze oficera kaburę od pistoletu. - Właśnie, że nie. Nie jest pasta - zaoponowała Niteczka.
- Bo włożył tam mydełko i pastę do zębów. Tubka świetnie mieści się w miejscu na lufę. Z nienawiścią nieomal patrzył na oficera. Kiedy pierwszego sierpnia dotarł z Niteczką na punkt, gdzie mieściła się Brygada Zmotoryzowana, zdziwiony był swoim przydziałem na łącznika do sztabu. W nocy zorientował się, że był pierwszym żołnierzem formacji dowodzonej przez dwóch pułkowników. Potem, dygocąc z wściekłości i niecierpliwości, siedział w przedpokoju słysząc debaty oficerów on, jedyne „wojsko” dziesięcioosobowego sztabu. Był już pewien, że to koniec, że powstanie załamuje się bez wystrzału, gdy przybiegła z miasta Niteczka z wiadomością, że zdobyto elektrownię. Opowiadając dyszała jak po ciężkim biegu. Pierwszy raz widział ją taką. Potem szturmowano Archiwum Akt Dawnych. Był wówczas na ulicy. Dwukrotnie meldował się kierującemu akcją oficerowi. Widział ludzi wyprowadzających jeńców, szalonych ze szczęścia, ściskających po dwa karabiny. Przyszły wieści o zdobyciu więzienia na Daniłowiczowskiej, pałacu Blanka... Dębowy schudł. Gdy Niteczka przyniosła mu mundur,
wycyganiony od kogoś, z zasobów zdobytych na Stawkach, zwymyślał ją i wyrzucił. „Dobrała jak na miarę” - medytował w chwilę potem i czerwony ze wstydu przebrał się błyskawicznie. Zdziwił się zaciągając pas na ostatnią dziurkę. W pół godziny potem omal nie płakał ze wstydu, gdy otoczyły go trzy ludzkie szkielety w pasiakach i/żywo gestykulując 42 przykładały swoje wychudzone ręce z obozowym tatuażem do jego czyściutkiej, białoczerwonej opaski na mundurze. Wytatuowane JR, w którym J (Jude) połączone było z pierwszą literą państwa, z którego pochodzili (Rumunia), stowarzyszali tym gestem z wytłoczonym na opasce WP. Gdy domyślił się, że w ten sposób proszą go o przyjęcie w szeregi - uciekł. Miał im może powiedzieć, że sam nie miał jeszcze - w czwartym dniu powstania - broni w ręku? Zapomniał w tym momencie, że jego Brygada Zmotoryzowana, choć należy do oddziałów akowskich, jest w istocie formacją NSZ. Ci Żydzi z Grecji, Rumunii, Węgier, zwolnieni przez powstanie z Gęsiówki i obozu na Stawkach, przypomnieli mu o tym boleśnie. Tego samego dnia
wieczorem dowiedział się, że Niteczka pracuje już w fabryce butelek samozapalających w dwupiętrowych piwnicach Fukiera na Starym Rynku. W nocy nie spał, gdy z ulicy wbiegł kapitan, ten sam, którego kaburę zdemaskował niedawno wobec Niteczki. Przebiegł jak nieprzytomny przez korytarz i nie meldowany wbiegł do gabinetu dowódcy. Wyszli zaraz obaj. Dębowy, pragnąc zobaczyć, gdzie idą, otworzył okno. Ujrzał ich obu, znieruchomiałych, pod bramą. Nasłuchiwali. W pierwszej chwili nie zorientował się, co dziwnego, oszałamiającego i groźnego wisi w powietrzu. Po chwili zrozumiał: cisza - nie ustający grzmot dział zza Wisły umilkł. Rosjanie ustąpili... Pogodna sygnaturka zadzwoniła nad różowymi stromymi dachami Starówki gdzieś od strony świętojańskiej katedry. - Pójdziemy - upomniała się Niteczka. Zaoponował ruchem głowy, ale w chwilę potem, gdy zsunąwszy z ramienia pasek swojej torebki wkładać zaczęła zrolowaną dotychczas pod pachą panterkę, spostrzegł, że nieodwołalnie idą już do kościoła.
Wychodząc z zaułka natknęli się na kilkudziesięcioosobową grupę ludzi rozłożonych na chodniku. Kiedy szli tędy przed piętnastoma minutami, żadnego z nich jeszcze nie było. Zwalone pod mur walizy, toboły, ludzie - wszystko parowało jeszcze dymem i strachem, obcym tu i nieprawdopodobnym. - Z Woli... - Niteczka ze współczuciem stwierdza oczywistą prawdę. „Wola tam i Starówka tu to zupełnie jak przed rokiem powstanie w getcie i my. Jakby to były nie sąsiednie bez mała ulice, lecz obce światy” myślał Dębowy. Spostrzegł, jak młoda kobieta pod murem, z głową odrzuconą w tył, jakby się opalała, obser<2 wuj e ich spod opuszczonych powiek. Zrobiło mu się jakoś głupio: opuścił wzrok: W głębi mijanej bramy zobaczyli podwórze i gromadę staromiejskich dzieciaków toczących z krzykiem pustą beczkę. - Po winie - skomentowała Niteczka, jakby oglądała obraz w obcojęzycznym filmie, wymagającym napisów. Rozrzucone naokoło celofanowe opakowania świadczyły, że mieszkańcy - czy może ludzie z jakiejś kwaterującej tu formacji - dobrze obłowili się w
zdobytych magazynach na Stawkach. - Po daktylach - Niteczka trafiła czubkiem pantofla w celofan. - SS było dobrze zaopatrywane. 43 Dębowy spostrzegł, jak z bramy wyjechał na beczce dzieciak ubrany jakoś nietutejsze - za ciepło. - Władzie, chodź tutaj! - krzyknęła któraś z siedzących pod murem kobiet. Widocznie uciekając z domu ubrała dziecko licząc się z chłodami sierpniowych nocy. Dębowy znał ich opowieści pełne grozy i ślepego przerażenia. Jak łatwo było uwierzyć w podwórka jak studnie, wypełnione trupami, w polewanie rannych benzyną... - Władziu! - rozpaczliwie wydzierała się matka. „Dzieci już nic nie pamiętają” - pomyślał Dębowy z sympatią i obejrzał się przez ramię. Siedząca pod murem młoda kobieta, ta, która przed chwilą obserwowała przechodzącą Niteczkę, zmieniła pozycję i podciągnąwszy nogi, pół siedząc, pół klęcząc pod murem, „robiła” sobie usta pomadką. - Prędzej - ponaglała go Niteczka. Zbliżając się do kościoła wmieszali się w podniecony, uroczysty tłum.
- Nie dojdziemy... - stara się osadzić Niteczkę Dębowy. Ale jej: „Przepraszam” - brzmi uprzejmie i kategorycznie, przed służbową panterką ludzie rozstępują się z ciepłym szacunkiem. Dalej niż do stopni kościoła docisnąć się nie sposób. Tu mundury i panterki są coraz powszedniejsze. Na środku kościoła stoi cała, uszeregowana w piątki, kolumna batalionu, który ma być publicznie zaprzysiężony. Palą się wszystkie świece. „Elektrownia jest nasza!” - stara się nie poddać nastrojowi Dębowy stojąc pod ogromnym, rozjarzonym żyrandolem. Zawsze bronił się przed egzaltacją i zawsze biernie jej ulegał, wciągany przez lenistwo l własnej natury (sam oceniał się tak surowo) w to, co królowało dokoła: w ten nastrój, w te przekonania. Wychowany w skromnej rodzinie rzemieślniczej, gardził nabożnością matki - była to słabość starej kobiety. Od czasu jednak, jak w trzydziestym ósmym roku brał udział w pożegnaniu odjeżdżającej do Częstochowy studenckiej wycieczki, nabrał dla religii szacunku: oto była siła młodego pokolenia. Obojętnie patrzył w trzydziestym dziewiątym na potrzaskane kościoły, ze wzruszeniem i szacunkiem
przyjął pierwsze trafiające do rąk tajne pismo katolickiej grupy „Unia”. Łakomie sięgnął po pierwsze konspiracyjne kontakty. Wyfasował wraz z nimi ów katolicyzm jak szczegół konspiracyjnego rynsztunku. Kiedy zasłynął jako świetnie zapowiadający się, sztandarowy niemal, poeta „Prawdy i Narodu”, „obojętność religijna” jego katastroficznych wierszy wzbudziła pewien niepokój. „Dla mnie jest pan zawsze jeszcze pierwszorzędnym surowcem, ową tomistyczną materia prima, ową potentia, która nie przeszła dotąd in actum. Większość ludzi nie ukształtowanych głębiej przez chrześcijaństwo jest takim surowcem. Jeśli rozumie pan powołanie poety swego pokolenia, będzie pan musiał wznieść się na szczyty życia osobowościowego, które daje poznać intelektualnie - a nakazuje potwierdzić twórczością - katolicyzm...” - pisał w liście do niego któryś z bliskich jego grupie księży. Teraz Dębowy, po raz pierwszy może, odczuł w kościele uniesienie. Chóralny śpiew podniósł wysokie stropy kościoła: 44 Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę, Wolność racz nam wrócić, Panie...
Kiedy do ołtarza, oblężonego przez tłum przyjmujących komunię, zaczęli piątkami podchodzić żołnierze z uroczystą formułą przysięgi, kiedy naokoło wzbił się płacz i jakieś niewyraźne, szeptane, nabożne okrzyki, Dębowy uczuł jedyny w swym życiu przypływ ogromnej, ślepej wiary. Poruszał wargami w jakiejś niemej modlitwie, gdy napotkał chłodny, uważny wzrok Niteczki. Przestraszył się nieżyczliwego blasku jej oczu. - Jakiś ty łakomy, jak chłopaczek... - bąkała, niecierpliwie, gdy za chwilę przepychali się przez gęsty tłum - byle ci smakowało... - groźnie ściągała cięciwy brwi. Niedocieczona była harmonia jej łagodnego profilu, miękko zamkniętego ciężkim węzłem włosów, z surową wyniosłością spojrzenia. - Nie tędy - uzgodnił jej kroki z ogromnym strumieniem ludzi ciągnących w stronę Długiej. Będzie defilada... - ofiarował jej rozrywkę. Nie mógł nigdy zdobyć nad nią przewagi. Jaka inna była przy Lechu! Taką („tamtą” pomyślało mu się) przecież pokochał. Nie miał żadnych szans wtedy, przy Lechu, tamten wszystkich przesłaniał. Dębowy nie wiedział, jak to się stało, że gdy po jego śmierci objął
redakcję zaczął coraz częściej widzieć wokół siebie Niteczkę. Spotykał jej spojrzenie na zebraniach, którym przewodniczył. Ubrana ciemno, jakaś starsza i bardziej lekkomyślna zarazem, prowadziła kolportaż „Prawdy i Narodu” równie systematycznie, zuchwale i pomysłowo, co przedtem. To wtedy nazwał ją IJulią... Rzeczywiście była jak doskonała część jakiejś rzeźby, uszkodzonej przez barbarzyński cios. I- Julia... Wiedział bardzo dobrze, że jest zupełnie nieosiągalna, aż do tego wieczora, gdy zauważyła cicho - a nie było jeszcze późno - że przed godziną policyjną nie zdąży do domu. Rano: - Mój Boże, pewnie, że cię nie kocham. Kobiety dostosowują się do mody. Nasze matki szukały kochanków czy tam mężów - dorzuciła wzruszając ramionami na widok jego zgorszonej miny - którzy by mogli dać im pozycję... To się nawet nazywało: „zabezpieczenie”. Ponieważ teraz ,,zabezpieczyć” może wyłącznie gestapowiec, a nie wszystkie jesteś- my... no, nie bój się, powiem: „kobietami lekkiego prowadzenia”, przeto
przyszła moda na co innego. Mężczyzna musi teraz zapewniać ryzyko. Dużo, do pozazdroszczenia dużo ryzyka... Jesteś przecież redaktorem „Prawdy i Narodu”... Nigdy, nigdy nie mógł się wygramolić z tego dotkliwego poczucia niższości. „Daje mi siebie jak z łaski” - wpadło mu kiedyś zdanko wywołujące skurcz krtani. - Defilada? - zdziwiła się teraz. - Ciąg dalszy, ziemski, „Ojczyznę, Wolność racz nam wrócić, Panie...” - bąknęła poprawiając włosy. Od wczoraj miała ręce poparzone przy fabrykacji tych butelek samozapalających. Przypomniał mu się Lech z jego kpiarską niechęcią do wszelkiej zewnętrzności, pozoru, gestu i upartą, szaloną robotą, aż po śmierć. 45 - Ułani, co? - zakpił na widok mijających ich dwóch młodych ludzi z barwnymi proporczykami naszytymi na kołnierzach kombinezonów. - Szwoleżerom cześć! - zawołała ona z gorliwym uśmiechem. Było jasne, że wcale nie na złość Dębowemu, nie pamiętała o nim. W tłumie coraz ktoś przebiegał z dyndającym na piersiach empi. Ludzie w panterkach, w mundurach. A tam już ruszają. Szum okrzyków i
szeptów przygina do siebie głowy tłumu. Dębowy patrzy na pierwsze czwórki i odwraca oczy: nie może znieść widoku uzbrojonych. Stoi pod bramą, na której nalepiono ogromnych rozmiarów kartę: „Poszukuję suwadła powrotnego do karabinu maszynowego wzór MG 34. Dowództwo Dyonu Motorowego.” „Oho! - myśli Dębowy - już mnie teraz nie nabierzecie. Ja sam jestem Brygadą Zmotoryzowaną” - przypomina swe samotne żołnierstwo w pełnym oficerów sztabie na Długiej. Wraca spojrzeniem na jezdnię. Teraz idą czwórki bezbronnych żołnierzy. Cała kolumna. Pluton za plutonem. Był już wieczór. Przez usypisko barykady przeprawiała się jakaś rozbawiona grupa. Drażniący śmiech dziewczyny, mignęła jasna sukienka w smudze światła z pierwszego piętra - aż tak wysoko wzniesiono tutaj barykadę. Z otwartych okien płynęła radiowa muzyka. Wierzyć się nie chciało, że tyle uchowało się aparatów. Gdzieś w głębi ciepłej ciemności, chyba w jakimś ogródku, biesiadowało duże towarzystwo. Śpiewali Serce w plecaku. - Danka nie śpiewa, do raportu! - ryczał bas.
Śpiewali. Ile wódy, ile wina, likierów rozwleczono ze składów na Podwalu!:- . - Komu się chce spać,, tu lotnicza czekolada na bezsenność - bas. - Dance, ale z tobą, temu czekoladą nie zaradzisz... - Chóralny śmiech. Dębowy niecierpliwie obrócił twarz ku parterowemu oknu., „Trzecie od bramy” przypomniał sobie szept Niteczki. Poszła sprawdzić, czy pokój, w którym kwaterowała z dwoma dziewczętami, jest pusty. Przypomniał sobie jej wysokie powieki, tajemniczo i uparcie strzegące oczu przy pocałunku. Trzecie okno wciąż ciemniało niepokojąco. Gdzieś dalej, z tamtej strony barykady, piszczała, przytupywała harmonia. :.. - No, no! - bronił się czyjś szept w ciemnej bramie. - No... - kobiecy głos wciąż samotny, jakby atakowała go napastliwa, gorąca ciemność. Dębowy niecierpliwie szukał po kieszeniach papierosa. „Widocznie gospodarze zatrzymali ją w pierwszym pokoju...” - usprawiedliwiał nieobecność Niteczki. Papierosa nie było. Odetchnął ze złością. Przechodząc koło muru staromiejskiego wziął tylko jedno pudełko juno. Po pakach wleczonego z magazynów na Stawkach tytoniu i cygar koziołkowali tam
rozbawieni chłopaczkowie, dla których gest wyciągniętej ręki z magiczną opaską na rękawie 46 był rozkazem. Odetchnął i spojrzał w górę. Wiatr musiał się zmienić, teraz wysokie obłoki gnały w stronę Wisły. Obłoki? Wciągnął mocniej powietrze: dym... W wylocie uliczki zamajaczyły jakieś postacie. Jeszcze do dziś sylwetki w mundurach, w hełmach, z których ciemność zdjęła białoczerwone opaski, wywoływały niemiły dreszcz zaskoczenia. Tamci szli rzędem, gęsiego, w dziwnym na tej ulicy milczeniu. Tutaj pełne prawa miała tylko ta cisza, która parowała z ciemnej bramy, gdzie zamilkło już ostatnie protestujące: „Noo...” Byli coraz bliżej. W tej chwili za plecami Dębowego szczęknęło otwierane ostrożnie okno. Odwrócił się, szepnął: „Za chwilę”, me chcąc ładować się do środka na oczach nadchodzących ludzi. Widział jasną plamę jej twarzy. Teraz lunęło jaskrawe światło zapalone w pokoju naprzeciw, w wąziutkiej uliczce. Ujrzał jej brwi, uniesione w jakimś radosnym zdziwieniu. ,,Zupełnie jakby się mnie tu nie spodziewała... A oczy ma naprawdę... zwariowane. I- Julia” - pomyślał nie mogąc złapać jej spojrzenia.
- Kolumb! Kolumb! - usłyszał nagle jej głos. Już stała na parapecie. Skoczyła miękko, bez szmeru i postukotała drobno po jezdni. Idący na przedzie kolumny mężczyzna w niemieckim mundurze przystanął, zdjął hełm jak czapkę. ! Jeszcze ostatni wchodzili do pokoju, gdy ci, którzy pierwsi przekroczyli próg, już spali zwinięci na tapczanie, fotelu, podłodze; dwaj siedli przy stole i natychmiast, gestem równoczesnym, jakby ćwiczonym na stu próbach komedianckiego baletu, cisnęli głowy przed siebie, na blat, jak niepotrzebny balast. - Zwalili się w sześciu, jak Kałmuki na kobietę... zaklął ktoś w kącie nad przepełnionym tapczanem. - Jagiełło! - strofował ociężale Kolumb. Zapadło milczenie, męczące, pełne chrapania i jęków łapczywego snu. Kolumb wyciągnął nogi przed siebie na całą długość. „Więc i tu nikt nie wie, gdzie jest Kwatera Główna?” - Wyszliśmy o czwartej rano... - zaczął cicho, jakby namyślał się jeszcze, czy warto mówić. Pułkownik wiedział tylko, że KG jest w rejonie staromiejskim. I jest. Byliśmy na ratuszu: flaga... Urzęduje wojewoda warszawski, władze cywilne. Przyczepił się tam do nas taki major
z PKB, o małośmy się nie postrzelali z jego ludźmi. Chciał nas rozbrajać: jesteśmy „luźną grupą uchodzącą z Woli”... - Jaki on tam major - wymruczał ktoś z ciemności. Kolumb poruszył się gwałtownie. - Mówi Jagiełło, Władysław. Ja, panie podchorąży, wypiłem sobie z jednym jego sierżantem. Na ratuszu. Miałem coś niecoś ze sobą. Ten major Texas to był plutonowy nadterminowy, w NSZ dostał porucznika. A teraz, jak była odprawa przed powstaniem, to podobno klęknął przed ichnim generałem za pięć piąta i tylko zawołał: „Wodzu, prowadź!” - a tamten na to: „Majorze, wstań.” I gotów major... Kolumb błysnął zębami. - Czemu nie śpisz, co? 47 Milczenie. Coś się poruszyło. Jagiełło chrząknął: - Bo ja kombinuję, panie podchorąży, że pan jeszcze pójdzie szukać tej Komendy Głównej, i jakże tak, bez obstawy, a chłopaczki posnęły jak dzieci. - Spijcie, Jagiełło, jakbym szedł, to was zbudzę mruknął Kolumb. Dębowy spostrzegł, że Kolumb obejmuje za szyję Niteczkę, która przycupnęła na poręczy krzesła.
- A co do tego plutonowego... Generał SS Reinefahrt, co nas tak teraz leje, w trzydziestym dziewiątym roku był feldfeblem, zrozumiałeś? Gdzieś za oknem rozkrzyczała się znowu harmonia. Wysoki, drażniący śmiech kobiecy. - Aha - uzupełnia półgłosem Kolumb - na ratuszu poległ wczoraj podchorąży Krzysztof, ten poetą, Bugaj, znaliście go pewnie? Dębowy słucha z otwartymi ustami. Wciąga głośno powietrze. - Kolumb - mówi szeptem. - Zostaniemy w twoim plutonie... Niteczka skinęła, jakby do niej skierował prośbę. - Skoro tak, prowadźcie mnie, strzelec, do Dowództwa Zgrupowania - podnosi się Kolumb. Mam ustalić szlaki odwrotu z Woli i rozmieszczenie oddziałów tutaj, na Starówce... Nie zauważył, że jego ramię zastępowało. Niteczce poduszkę. Była już głęboka noc. Powiał zły wiatr, zamilkły głosy wieczoru. Ulicami ciągnęły w ciemnościach coraz częstsze karawany objuczonych ludzi. Po godzinnym kluczeniu wśród barykad Kolumb dotarł do Dowództwa Zgrupowania. Zaspany adiutant obejrzał go ciekawie: brudna, nie golona twarz, podarta panterka, bergmarin
na szyi, z której w dodatku zwisa smycz od wyglądającej z kabury parabelki. - Dobra - mruknął z szacunkiem, nie pytając nawet, skąd przychodzi - tylko że komendanta nie ma, jest zastępca... A ci? - zwrócił głowę w stronę Dębowego i Niteczki, ubranych, jak on sam, z zadzierzystą elegancją. - Moi ludzie. Zaczekają..., - mruknął Kolumb obojętnie, odwracając się od progu. W dużym pokoju panował półmrok. Paliła się tylko lampa stojąca na biurku. Jakiś ubrany po cywilnemu oficer podniósł głowę znad planu miasta. Kolumb ściągnął obcasy i zameldował się służbiście. - Chodźcie no tu bliżej - usłyszał ostry głos. Zrobił krok i zdumiony, zobaczył przed oczami dowódcę, na plecach czuł jego dłonie, szorstki dotyk wełny na policzku. 48 - Kolumb! - wysoki oficer potrząsał nim raz za razem. - Panie. majorze... - wystękał chłopak poznając Junoszę. - Zgrupowanie „Radosław” wycofało się w rejon cmentarzy ewangelickiego, kalwińskiego i żydowskiego, stanowiska bojowe zajmuje na linii Żytniej i Wolskiej... - po paru minutach chaotycznej, ,,prywatnej” relacji
przeszedł na regulaminowy język. - Tylko że mam rozkaz przekazać meldunek do Komendy Głównej... - Są podobno gdzieś na Barokowej, przed godziną dostaliśmy wiadomość. Właśnie poszedł tam dowódca Zgrupowania...- zatroszczył się Junosza. Kolumb widział, że mimo obowiązku pozostania na miejscu major ma gwałtowną chęć zameldować się w KG ze swoim człowiekiem z linii. - Trzeba ustalić, uzgodnić plany obrony... Zobacz, co my tu mamy... Dowództwo na dowództwie... Zgrupowanie pułkownika Leśnika broni się na Muranowie, trzymają remizę tramwajową. Major Pełka, znów samodzielny, obsadził Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, zgrupowanie majora Sienkiewicza: Miodowa – Senatorska – ratusz - plac Bankowy - teraz nazywa się placem Starzyńskiego, przeprowadził to wojewoda warszawski, dalej: Tłomackie – Leszno - szpital Maltański... - Szpital Maltański padł - mruknął Kolumb, któremu po owym zdanku o przemianowaniu placu Bankowego przypomniał się, nie wiedzieć czemu, podchorążacki egzamin Jerzego i indagacje Junoszy na temat służby garnizonowej. Nieprzyjaciel wali wzdłuż Wolskiej,
Chłodnej, Ogrodowej. Morduje i podpala. Zgrupowanie „Chrobry” puściło Wronią. Cofnęli się aż do Sądów na Lesznie. Mamy zagrożone lewe skrzydło obrony na cmentarzach. Gdy odchodziłem, „Czwartacy” z AL nie mogli już utrzymać skrzyżowania Wroniej i Ogrodowej. - No tak, no tak - wyszeptał Junosza. - Oni chcą wyrąbać arterię przelotową aż do mostu Kierbedzia. - Więc jak będzie, panie majorze, jak mam szukać KG? Mam doręczyć meldunek do rąk własnych generała Bora... - Czekaj, czekaj - zakrzątnął się oficer. - Masz na razie kwaterę, co? : - Na teraz wystarczy, a potem... - zaciął się. - Co „potem”? - Potem i tak będziemy się przebijać na Kampinos... Major osłupiał. - Kto? - No, my, od Radosława. - Na Kampinos? Wy? cała bojowa siła powstania? A miasto? - patrzył na swego podchorążego jak biedny rekrut na podoficera decydującego o jego życiu. - Ja zresztą nic nie wiem... - wycofywał się Kolumb, mocno speszony swoją gadatliwością.
- Zielonego już nie zobaczym - zamknął sprawę któryś Jagiełło, gdy po paru dniach dowiedział się, że Starówka jest już zupełnie odcięta. 49 Strzelił raz jeszcze, zarepetował i niespodziewanie odwrócił się na plecy. - Stukasy - wetknął palec w niebo. Taką postawę uważał snadź za jedynie właściwą, jakby odpierał nalot wzrokiem. Niczym innym go nie odpierano i samoloty pikowały spokojnie, bardziej podobne w zwolnionym ruchu do kaczek na jeziorze, sięgających głębokim skłonem po upatrzony na dnie żer, niż do tradycyjnych jastrzębi na niebie. - Na Bank... Na pana podchorążego Jerzego... Jagiełło znudzonym głosem, jak dyspozytor ruchu w zajezdni, anonsował lot każdej bomby. Kolumb wolał patrzeć w wylot pustej, wypalonej ulicy. Teraz, zdziwiony milczeniem żołnierza, spojrzał kątem oka i zmartwiał. Palce Jagiełły zacisnęły się w pięść. W tym momencie usłyszał wysoki świst i wciągnął głowę w ramiona. Bielejące w kurczowym zacisku palce Jagiełły przeraziły go bardziej niż gwałtujący już w środku czaszki
jazgot bomby. Siłą wcisnął wzrok w strzelnicę. I nagle uderzyło w nim żywo serce wypalony mur narożnej kamienicy łagodnie skłonił się brukom. Skłon był powolny, a łomot artyleryjskiego ognia i huk pękających granatów sprawiły, że wydawał się bezgłośny. Jak fala niosąca przed sobą burzę jaskrawej piany podbiegał ku barykadzie w łagodnej ciszy ogromnego białego tumanu. Kolumb daremnie wytrzeszczał oczy: teraz mogliby podejść, nie zauważeni, na rzut granatem. Ale chyba się cofnęli, skoro lotnictwo znów zaopiekowało się okolicami ich barykady? Teraz już widział ogromne, ciemnoróżowe usypisko podpełzające aż pod samą barykadę. Spojrzał w prawo, w kierunku bramy. Samotność, która ogarniała go zawsze w momencie, gdy zagłada zbliżała się jakąś przerażającą przewagą materii, gdy nie można było z nią walczyć, tylko na los szczęścia trwać - teraz odchodziła. Dostrzegł całą drużynę siedzącą w głębi wypalonej bramy... Wspartą plecami o mur Ałłę. Miał przed oczyma starte nosy jej półbutów... Patrzył na okrągłe dziury w ich podeszwach z nieporównanym wzruszeniem. Nagły, irracjonalny właściwie, moment strachu - irracjonalny, bo przeżył bez
emocji dziesiątki sytuacji groźniejszych - odpłynął pozostawiając go na barykadzie osłabłego od jakiejś litościwej miłości do świata. Biedny półbucik smarkatej wydał mu się godny ołtarza. W dziurach tych zelówek zdawało się przeglądać całe umęczone, schodzone przez łączniczkę miasto. - Ciekawe, czy pan podchorąży Jerzy nie- oberwał - zamruczał z lewej Jagiełło i dopiero wtedy uderzyła Kolumba dziwna, martwa cisza panująca z tamtej strony. - Ałła! - Patetycznie dziurawe podeszwy zeszły się błyskawicznie w markowanej na siedząco postawie ,,baczność”. - ...Albo nie. Niteczka, ty skocz do Jerzego, zobacz, jak się trzyma. Nie masz u nas żadnego ruchu w swojej branży... - Uważał za stosowne usprawiedliwić wysłanie sanitariuszki. - Ałła zrobiła już dziś niejedną trasę. Niech mi Jerzy przyśle jednego panzerfausta. Niteczka podniosła się, gotowa do drogi. Siedziała dotychczas obok Ałły na jakimś występie muru. Niewiele od niej starsza, wyglądała na pełną gracji nauczycielkę uczennicy zmęczonej zbyt daleką na jej siły wycieczką. Uśmiechnęła się do Kolumba, pozdrowiła skinieniem
głowy leżącego nad karabinem Dębowego i szybko poszła w dół pustą uliczką. Kiedy Kolumb i Dębowy obejrzeli się za chwilę, ujrzeli już tylko drobną sylwetkę w wąwozie wypalonych kamienic. Spotkali się oczami. 50 Niteczka skręciła w pierwszą uliczkę w lewo. Wzrok odpoczywał między ocalałymi tu kamieniczkami, jak zziębnięta dłoń wsunięta nagle w ciepłą rękawiczkę. „Jak tu dziwnie” pomyślała, nim paroma krokami dosięgła narożnika. Ocalała uliczka leżała jak niefrasobliwe dziecko wśród pola trupów. Bo odcinek bojowy Jerzego był takim polem. Nie zburzony narożnik, w . którym były stanowiska plutonu, stanowił jedyne oparcie dla oczu. „Nic tu nie było...” - wprawnym spojrzeniem skomentowała fałszywość Jagiełłowej prognozy. „Aha!” - zorientowała się po chwili, że jest w błędzie. Zmiany, choć wielkie, były trudno uchwytne, jak zmiana wyrazu twarzy u poległego. Połowa długości przeciwległej, wypalonej strony ulicy leżała w gruzach. „Za wysoko” - stwierdziła za chwilę poziom usypiska, przygwożdżona ogniem maszynowego
karabinu. Kalecząc łokcie i kolana obsunęła się niżej. - Na lewo i piwnicami! - doleciało ją wołanie. Niteczka machnęła ku nim ręką, otrzepała spódniczkę i poprawiając węzeł włosów przemknęła we wskazanym kierunku. Kiedy przez wybite widocznie wczoraj przejście („Jerzy przygotowuje odwrót?”) wydostała się na podwórze ich fortecy, wokół gotowało się już od ognia. Jerzego znalazła na pierwszym piętrze. Leżał przy erkaemie, na obłożonym workami balkonie. - Co jest? - krzyknął nie odrywając oczu od strzelnicy. Teraz rozdygotała się seria. Niteczka milczała przeczekując huk wystrzałów. - Co jest? - powtórzył. Głowę trzymał teraz na podłodze balkonu. Z worków unosił się kurz, jakby je trzepał ktoś bardzo niecierpliwy. „To kule” - przestraszyła się Niteczka. - Kolumb prosi, żeby mu przysłać chociaż jednego panzerfausta. Tam się szykuje natarcie czołgów... - Nie dam... - Jerzy unosi głowę, by coś powiedzieć, raptem tuli ją znów do podłogi. Zmieńcie stanowisko! - krzyczy wycofując się rakiem z balkonu. Biegnie po schodach, za nim dwaj ludzie z obsługi erkaemu. W całym domu czerwony dym.
„Działko czołgowe” - domyśla się Niteczka. - Sanitariuszkaaa! - słyszy za sobą, gdzieś na prawo. Biegnie instynktownie. W drzwiach mija ją Podwiązka. Niteczka zatrzymuje się przypomniawszy sobie, że jest nie u siebie, i nagle krzyk... 51 - Czego stoisz, kurwo? Tam trzech - bełkocze niewyraźnie chłopak idący z twarzą ukrytą w dłoniach, jakby chciał ukryć łzy. Niteczka widzi: ręce jego są czerwone, spod palców płynie krew znacząc kręte smużki na zawiniętych do łokcia rękawach panterki. - „Goliat”!. „Goliat”! - krzyczy ktoś przeraźliwie. Tupocząc przebiegają ludzie z erkaemem. Jerzy leżąc na podłodze krzyczy ku drzwiom: - Butelki, do mnie! Butelki! Panzerfaust do bramy! Przez wąską strzelnicę obłożonego workami z piaskiem okna widać dwa „ferdynandy” majestatycznie obracające się w ich stronę. Ogień maszynowych karabinów w pokoju. Kule wdzierają się wysokim prześwitem strzelnic,, łączą się w jakiś ruchliwy ołowiany dach świstu, odprysków muru. Krew na podłodze. Kule wlewają się przez szeroki otwór wywalony w kącie okna przez pocisk działka. - „Gooliat”! - krzyczy ktoś przeraźliwie.
Jerzy pakuje w strzelnicę lufę erkaemu. Odnajduje wzrokiem czołgający się ku nim z odległości stu może metrów krępy kształt ,,goliata”. „Jeśli dojdzie, po nas” - kombinuje szybko. Powstanie zna już grozę tych kierowanych elektrycznie, wypełnionych materiałem wybuchowym czołgów bez załogi. „Nie widzę, nic nie widzę...” - zaciska zęby szukając wzrokiem sterujących „goliatem” elektrycznych przewodów. Z włosami zjeżonymi w natchnieniu męstwa i strachu zaczyna prać długimi seriami tuż za czarny, ruchliwy kadłub. - Przetnę, przetnę... - powtarza przez zaciśnięte zęby, a czołg toczy się nieubłaganie. - Stój! Stój! - niesie gdzieś z dołu. „Niemcy w gmachu?” - przelatuje przez głowę. „To głos Malutkiego” - uspokaja się Jerzy. A Malutki, ściskając panzerfausta, stoi pochylony w bramie, jak kibic na szalonym wyścigu, i patrzy. Co chwila odmachuje się ręką od świszczących przed nim kuł. Jest w polu martwym obstrzału i dygoce ze strachu. Na dwadzieścia, trzydzieści metrów przed nim czołga się mała postać. Dudzio spieszy się, jak może. Znów przed nim chroniący pagórek gruzu. Teraz chroni, ale za
sekundę wystawi na cel. Trzeba go przeskoczyć. Tuż koło głowy pryskają fontanny pyłu. „Zdołował, dupa...” - skuczy coś w chłopaku. Jest już znowu na dnie nowego wąwozu ruin. Ostrożnie podnosi głowę. O jakieś dwadzieścia metrów przed nim toczy się z hukiem „goliat”. Widzi wyraźnie na bruku zasypanym odłamkami gruzu ciemną, wijącą się jak wąż linkę. Dalej stoją dwa „ferdynandy”. Jeden, jak potężny słoń, obraca się z wyciągniętą trąbą lufy. Ci go nie widzą. Śmielej unosi się na łokciach. Seria karabinu maszynowego przygważdża go do ziemi. „Zaraz tu będzie...” „Goliat” terkocze jak opętany. „Coraz bliżej. Jak szybko...” 52 Mija go. Dudzio trzęsącymi rękami podnosi schmeissera. Teraz jego seria wzbija kurz na jezdni. „Goliat” toczy się obojętnie. Iglica spada z suchym trzaskiem. Rozpaczliwie maca się po bokach szukając zapasowego magazynku. Wystrzelany... „Goliat” terkocze z hukiem gąsienic. Przerażenie i wstyd biorą pod ręce chłopaka. Z powstańczą sidolką w ręku skokiem dopada
jezdni. Trzęsącymi się rękami, wśród trzaskających o kamienie kuł, pociera główkę zapalnika o bruk. Nie pali... Płacząc nieomal pociera powtórnie. Skonstruowany na zasadzie zapałki siarkowy zapłon chwycił. Smużka ognia. Teraz Dudzio szamocze się z wymykającą się linką, podkłada sidolkę... Linka odpycha ją jak żywa. Bruk gotuje się od strzałów - chyba to już z „ferdynanda”?... Dudzio zgarnia dwie garście gruzu, cegły, między nie wpycha linkę i granat, który może (już- już!) wybuchnąć. Podrywa się, i w tym momencie czuje okrutne uderzenie po rękach. Pada. „Granat” - przemyka mu w sekundę przez myśl i jakby kule zupełnie już mu nie groziły, pchnięty strachem, zrywa się ze zwisającymi bezwładnie rękami, skacząc za załom... Jeszcze raz... Wybuch... Dudzio chce się unieść. Zobaczyć, czy stoi jego „goliat”... Nie może... Z okien ich domu triumfalny wrzask. „Stoi...” - wie Dudzio. „Dostał...” - myśli rozpaczliwie Malutki. Widzi wspinającego się na gruzy „ferdynanda”. „Butelkami” - myśli przestępując z nogi na nogę. Z pepanca wolno, mu wystrzelić, gdy ma czołg „na mur”...
Butelki lecą... Nie sięgają... Palą się na gruzach. Ale stanął... - Dostał! - kwituje z ulgą Malutki wybuch płomieni na pancerzu. Kładzie panzerfausta na ziemi. Czołg cofa się płonąc. Malutki sięga po pistolet. Już wali krótkimi seriami... „Jeden leży... Drugiego zdejmują erkaemem z okna... Trzeci musiał się usmażyć.. Cała załoga!” Malutki czuje uniesienie zwycięstwa. Wie z pewnością, że za moment nie potrafi się już zdecydować, upuszcza pistolet i pochylony jak w stumetrówce, ale rzuca się z bramy do przodu... Kiedy za chwilę wraca dźwigając Dudżia, w bramie czeka już Podwiązka. - Tylko ręce... - mówi za chwilę, kończąc opatrunek. - Z lewą coś niedobrze, bo w łokciu... Ale tylko ręce... - szepce i w oczach ma łzy. Malutki stoi pochylony nad przyniesionymi już noszami. - Tylko ręce... - słyszy Dudzio i wstyd mu otworzyć oczy. „Zemdlałem czy co? Jak panna.” - Dostałem odłamkiem po hełmie i mnie zagłuszyło - mówi nagle mocnym głosem, odchrząknąwszy. - Już gada... - szepcze Malutki i pochyla się nad nim z nabożnym uśmiechem. Ze schodów
zbiega Jerzy. - Masz K.W. - słyszy Dudzio, zatkany szczęściem. Teraz wie, że nikt nie ośmieli się wołać na niego „Dudzio”. Stanie do raportu do samego dowódcy kompanii. Pseudonim ma Orzeł, nie 53 żaden Dudzio. Tylko że znów się kompromituje, bo nie ma sił ująć wyciągniętej do gratulacyjnego uścisku dłoni dowódcy. - Obie ręce - słyszy cichą informację Podwiązki, skierowaną teraz do Jerzego. - Zostajesz komendantem konwoju - Jerzy uśmiechnął się do Niteczki. Miała odprowadzić do szpitala na Długą trzech rannych. Ściągnięci do noszenia cywilni przestępowali z nogi na nogę. Po odparciu natarcia panował względny spokój, ale woleli być dalej od tego miejsca. Niteczka skinęła głową i posłusznie stanęła między przednimi drążkami noszy Dudżia, który, jak się okazało, stracił tyle krwi, że iść sam nie mógł. - Lewa ręka chyba przepadła... - szeptała do Niteczki przed chwilą Podwiązka. „A ten Jerzy zawsze dżentelmen, wybrał mi najlżejszego pasażera” - pomyślała z wdzięcznością, ruszając naprzód.
Ledwo przeszli przez piwniczny labirynt, z trudem przeciskając nosze przez ciasne przejście, ledwo zrobili kilkanaście kroków po ulicy, nadleciały pociski granatników. „Znów się zacznie!” - pomyślała łapiąc się w pewnej chwili na radości, że jej droga prowadzi w tył. „Bylebyśmy zdążyli...” - pomyślała jeszcze, gdy środek ulicy zamiótł nowy wybuch. Rzucona na ścianę mijanego domu nie upuściła jednak niesionych noszy. Czując zmniejszający się ciężar ciała rannego, obejrzała się za siebie. Jej towarzysz od noszy siedział na ziemi blady, trzymając drążki oparte na kolanach. - Nic, nic... - wybełkotał podnosząc się. W tej chwili Niteczka głębiej ogarnęła wzrokiem ulicę - i spostrzegła pełznącą chodnikiem - postać. Drugie nosze leżały puste na chodniku. „Tamci uciekli?” - zdumiała się stawiając swój ciężar na ziemi. Pobiegła. Rzucone nosze, ranny... W tej chwili wybuch zmiótł ją gdzieś w przestrzeń. Ciężko brodząc w ciemności dotarła do ściany wypalonej kamienicy. Nie mogła oddychać. Zawołała bez sensu: - Dudzio! Orzeł! - i czując piach w zębach zorientowała się dopiero, że
jest w tumanie pyłu i gruzu wzniesionego przez wybuch. „Najcięższy moździerz albo działo kolejowe...” Z zamkniętymi jeszcze oczami szła ku swoim noszom. Potykała się o gruzy. Stanęła. Poprzez rzedniejącą mgłę kurzu patrzyła na nieznany widok. Obejrzała się bezradnie, jakby raczej z przeciwnej strony spodziewała się ujrzeć nosze i siedzącego obok cywila, niż miała uwierzyć, że to góra ruin... Potykając się ruszyła naprzód. „Gdzie, w którym miejscu?...” - szukała znaku po zasypanych. Spojrzała ku górze, jakby na pustym niebie odnaleźć pragnęła miejsce po balkonie, pod którym - pamięta - stały nosze. Zrobiła jeszcze parę kroków, pochyliła się i podniosła cegłę. Usłyszała za sobą szybkie kroki. Biegł ku niej Malutki.Spojrzał na trzymaną przez nią cegłę, pochylił się bez słowa i zaczął odrzucać gruz za siebie. 54 - Tu, pod balkonem... - wskazywała palcem puste niebo, zorientowawszy się teraz po ocalonej części bramy. Od barykady nadbiegli ludzie. Wystarczyło, że Malutki cisnął za siebie: „Nasz Dudzio” - - a zaczęli głupio grzebać w olbrzymim rumowisku. Po chwili ustawili się w dwa
rzędy, podawali cegłę za cegłą. Gdy nadszedł Jerzy, z obu stron narosły spore usypiska. - Malutki, do cholery, na posterunku nie mam połowy ludzi... - przemówił jakoś cicho, jakby prosił, nie rozkazywał. - Jęknął! Jak Boga kocham, żyje!... - zaryczał nagle Malutki i przypadł uchem do jakiejś szpary. Szarpnęło wszystkimi. Szukali właściwie zwłok. Nikt, łącznie z Niteczką, zdawał się nie pamiętać, że jest tu jeszcze drugi zasypany ten od noszy. - Dudzio! Dudzio! - krzyczeli teraz, pochyleni. Jerzy skoczył na gruzy. Teraz i on kopał rękami jak łopatą, nie czując, że kaleczy sobie dłonie. „Placówka bez dowódcy...” - drżała tylko uparta myśl. Ale kiedy usłyszeli głośniejszy jęk, dowódca zapomniał o wszystkim. Jeszcze kilkanaście ruchów! Jeszcze kilkadziesiąt - okazało się po chwili. Jeszcze kilkaset! - po minucie... Jeszcze kilkanaście... - Balkon... - szepnął klęczący już Malutki sięgając ręką w jakąś szparę. Po chwili przez żelazną balustradę zobaczyli... Jest, jest... - O Jezu! - stęknął równocześnie ktoś z drugiej strony. Pociągnął za wystającą z ruin nogę i
stopa została mu w rękach. Oszołomiony, z twarzą wykrzywioną wstrętem i przerażeniem, trzymał dużą stopę obutą w zasznurowany półbucik. - To nie jego... - z okrutną przytomnością umysłu Malutki ocenił rozmiar. - Nie rusz się, nie rusz... Słyszysz mnie, Dudzio... Wyraźny jęk. - Zdrowy!... - woła któryś z twarzą przyciśniętą do gruzów. Odwalają resztę cegieł. Dudzio leży na noszach, nakryty balkonem jak ogromną żelbetową klatką. Brzeg balustrady zmiażdżył zupełnie człowieka, który siedział w nogach noszy. - Cud - słyszy Jerzy, gdy pochylają się gromadą, by dźwignąć ciężar. - Wyciągaj... - woła Malutki do Niteczki. Jerzy czuje, że straszny ciężar zgina mu grzbiet. Widzi pod sobą ręce Niteczki... Głowa i barki wyciąganego chłopca. - Już. Rzucają się do niego. - Zostawcie! Powietrza - woła Niteczka słabym głosem. - Otworzył oczy! A to Dudzio, ho, ho! - Orzeł - wściekle poprawia szeptem Malutki. Ogromny drab spluwa przez ramię i ukradkiem
przeciera oczy. 55 A Orzeł siada na noszach i patrzy naokoło zdziwiony: wypadł mu kawałek z przeżytego dnia i znów jest na barykadzie, wśród swoich. - Aha, zrobiłem ,,goliata” - uśmiecha - się i naraz oczy jego rozszerza groza: - Spodnie! szepcze patrząc na swoje nogi. Ugina je raptem w kolanach, jakby badał, czy jeszcze nimi włada. Całe, od spinacza aż za kolana, oblepione są grubą warstwą krwi i jakiegoś chyba błota... Malutki tylko się obejrzał na miejsce, skąd odwalili balkon, i już wie. - Moje spodnie... - szepcze Dudzio- Orzeł i pada na plecy odwracając twarz. Malutki wie: dopiero jego wstawiennictwo u Ałły pomogło, że wczoraj na kwaterze przykroiła ogromne esesmańskie spodnie do wymiarów czternastolatka. Dotychczas nosił je zrolowane, jak koc, w poprzek piersi, strzegąc jak oka w głowie. Wiedział, co robi. Moloch biurokracji zaczął już działać i mimo zdobycia ogromnych magazynów na Stawkach, wyfasowanie nowych spodni przedstawiało nie lada trudności. Zamiast rozprowadzić wszystko - złoża konserw, sardynek,
pasztetów, czekolady, cukru - zaczęto prowadzić książki, kwity, asygnaty, uzgadniać rozdzielniki z władzami cywilnymi. Gdzieniegdzie pociski wmieszały się już w ten zawiły proceder kurcząc poważnie marnotrawione zasoby. - Daj, ściągniemy! - pochyliła się nad nim Niteczka. I ona obejrzała już krwawą miazgę, jaka została z towarzyszącego im człowieka. Ale chłopak obronnym ruchem podciągnął nogi w kolanach. - Nie dobieraj się do mężczyzny - mruknął surowo Malutki i odsunąwszy ją klęknął. Odpiął miękkie, jak szyte z czerwonego błota, spinacze. Ściągnął spodnie. - Ostrożnie - syknął któryś. Twarz Dudzia wyglądała strasznie, skurczona w bolesnym grymasie. Ale Malutki rozumiał wszystko. Oto ledwo cisnął za siebie ściągnięty łach, począł odpinać pasek. Chłopak wyprostował nogi na noszach. Dopiero teraz zobaczyli dziecinną chudość łydki, prostej, bez mięśni, grube, kanciaste, podrapane kolana, na które ranny patrzył ze łzami w oczach, jakby spojrzeniem chciał przywołać dumne zielone sukno straconych zdobycznych spodni. - Co się gapisz? - zgromił Malutki Niteczkę wymaszerowując z własnych spodni, szytych na
właściwą, dwumetrową miarę. Teraz, stojąc w krótkich, przybrudzonych kalesonach, starannie składał spodnie. - Na - powiedział za chwilę, unosząc głowę chłopca i wsuwając podarunek, jak zagłówek, na nosze. - W szpitalu ci dopasują. - Niteczka, bierz tych trzech - Jerzy wskazywał palcem ludzi - i obu rannych do szpitala na Długą siedem. Cześć, Orzeł, odwiedzimy cię jutro!... Gwałtownie zaganiał ludzi, przerażony stanem obronności opuszczonego posterunku. Gnał już tam kłusem Malutki, zabawny w swojej pękatej teraz jak balon panterce nad króciutkimi jasnymi gatkami. Niteczka czuła, że za moment zacznie rękami ciągnąć po ziemi: ciężar noszy łamał ją wpół, dręczył. 56 „W dodatku takie chuchro...” - myślała z wdzięcznością o Dudziu. Na rogu maleńkiej uliczki odpoczęli. Ocalałe tu domy przystanęły naprzeciwko, jakby oszołomione. przerażającym obszarem gruzów. W wyprostowanym, uwolnionym od ciężaru ciele krew powraca w obolałe
mięśnie. Od strony barykady Kolumba dochodzi umiarkowana, miarowa pukanina. Spokój. Nagle Niteczka zabobonnie spojrzała w niebo. Uśmiechnęła się widząc nad sobą balkon. Stanęła tu instynktownie. Kiedy opuszcza wzrok, widzi biegnącą z naprzeciwka Ałłę. Uliczka jest tak krótka, że Niteczka dostrzega nie tylko sylwetkę, ale i twarz dziewczyny. Dzieje się coś na tej twarzy. Ogromne, pijane szczęście, radość sygnalizowana z daleka bielą zębów w uśmiechu nagle na jej widok gaśnie, zacicha... Dudzio macha do niej obandażowaną prawą ręką - lewa jest nieruchoma - jakby chciał pochwalić się raną. - Małe ciut i bym zarobił w czapę! - woła słabym głosem. - A my zdobyliśmy czołg - odpowiada Ałła i na sekundę przez jej twarz przemyka znów wyraz radosnego triumfu. Niteczka oparła się plecami o mur. Patrzy na łączniczkę zmrużonymi oczyma, jak na wroga. „Mów!” - żąda w milczeniu. - Dębowy... - szepcze Ałła i odwraca oczy. Osłabła z niepokoju, spostrzega dopiero teraz stojące w bramie nosze z drugim rannym. „A więc mieli straty! Jak teraz spytać o Malutkiego?” - bezradnie wbija wzrok w ziemię. Widzi
zbliżone ku sobie zbite czuby swoich bucików i instynktownie rozsuwa palce jak pod karcącym spojrzeniem matki. Podnosi wzrok na twarz Dudzia. - Słuchaj, Orzeł - szepcze pochlebiając mu pseudonimem - są u was polegli? Chłopak niechętnie potakuje. Niteczka czuje ogromne zmęczenie. Dotychczas bolały ramiona, teraz nie może ustać na nogach, jakby były z waty. „Nie ma waty, nawet w szpitalach lignina lub bibułka...” przelatuje idiotyczna myśl. A więc Dębowy, a więc nie Kolumb. Niteczce jest słabo z obrzydzenia do siebie. Myśl, że teraz z kolei zastanawia się nad sobą, jest jak nowe uderzenie w twarz. A więc Dębowy. Dziwne, jak dobrze o tym wiedziała. Właściwie dziwne było zawsze, że jeszcze jest. Z tego zdziwienia, pełnego jej litości, wziął się chyba ich związek. Od śmierci Lecha, który zginął w pół roku po objęciu redakcji (objął ją wówczas, gdy aresztowano i po tygodniowym śledztwie rozstrzelano w Palmirach pierwszego redaktora „Prawdy”), więc od śmierci Lecha wiedziała, że następny redaktor też zaraz skończy. Ten straszny Profil cienia żywego człowieka, który odnalazła w papierach Lecha, był dla
Dębowego adresem w śmierć. Przecież Lech tak rzadko się mylił, tak dobrze wiedział... Profil cienia... Nie przeczytała go nigdy, jakby z obawy, że zbliży tym chwilę potrzeby druku. Ten Profil właściwie skazał ją na Dębowego. Pamięta swą litość, że następnym umarłym będzie właśnie lekkomyślny, pełen życia Dębowy, jak dziecko nad wiek mądre, nie nadążające za swoim talentem. Pracowała w kolportażu „Prawdy” od początku. Dla Dębowego - był po prostu „jej” redaktorem - nie odczuwała z początku nic poza 57 współczuciem. Dopiero czas zmieszał to współczucie z ciągłym, piekącym żalem po Lechu w jedno łagodne, pełne rezygnacji przywiązanie. Pamięta ten wieczór... Gestetner, służący w ich powielarni, poza „Prawdą”, do codziennych komunikatów, był stary i rozklekotany. Ile razy rozpędził się na dobre, sypał częściami. Tego wieczora zachorowała Hanka - ich „techniczka” - i musieli sami stanąć do roboty. Wałek powielacza wirował szybko, długie palce Niteczki zaginały świeże, pachnące farbą odbitki. W pewnej chwili pękła matryca. - Gdzie zapas? - zatroszczył się Dębowy.
Złożona grypą „techniczka” nie zostawiła zapasu. - Nie ma co się dziwić, że pękła. Bijemy już ponad dwa tysiące egzemplarzy... - pocieszyła Niteczka redaktora. Pośliniła czarny od farby palec próbując zlepić rozdarte strzępy. Nie mogła dopasować. Rzuciła okiem na odpowiednie miejsce odbitej ostatniej strony... Czasami tylko młode wargi zamieszka słodycz cudzych ust, o wiele częściej gorzki piach albo po prostu ostra kula. Ale jest oto jeszcze ruch, którym tratują wargi nasze ciemności łąkę tak inaczej niż w ostrym spazmie pocałunków albo modlitwy kłusie ostrym – oto jest jeszcze proste słowo o czasie naszym dla potomnych. To nim wydepczą wargi moje przez ciężką ciemność naszych nocy ścieżkę ku temu człowiekowi, który pomyśli o nas: „Oni”... - przeczytała podpisany przez niego wiersz. Utwierdziła śliski kawałek matrycy i podniosła smutne oczy na Dębowego. Tego wieczora, po pracy, patrząc mu w oczy powiedziała powoli: - Już nie zdążę wrócić do domu.
Było w tym coś więcej niż ciągłe żałosne żegnanie własnej skazanej na śmierć młodości. „Było, było!” - powtarza w myśli z uporem i czuje się źle w tej swojej udanej rozpaczy, która jest tylko szarym melancholijnym smutkiem. Wyłamuje przed sobą dłonie... ...zimny, płytki na dłoń ci dół dadzą oczom otwartym i ustom... 58 - powtarza bladymi wargami i zdziwiona patrzy na szybką kroplę padającą na brudny wierzch ręki. Stoją obok siebie: Niteczka, Ałła, obok leży z przygryzioną wargą Dudzio. Serca ich uderzają nierównym rytmem strachu i rozpaczy: każde wymagającą duszą potępia własną słabość. Ilość lat, które przeżyli - zsumowana, jeszcze nie złożyłaby się na niczyją starość w normalnym świecie, który pewnie gdzieś przecież jest, nieznany i nieprawdopodobny.: - Idziemy! - wydaje komendę Niteczka pochylając się nad drążkami noszy. - Bo ja po panzerfausta do Jerzego... Mają jeszcze? Bo ty nie wróciłaś... - szepcze Ałła. Patrzy jeszcze przez chwilę na oddalającą się karawanę. Niteczce rozwiązał się zawsze
kunsztownie umotany węzeł włosów. Mając ręce zajęte drążkami dźwiganych noszy, pochyla tylko głowę na bok w geście jakby bolesnym, choć Ałła wie dobrze, że dyktowanym obawą, aby włosy, spadające na oczy, nie utrudniały marszu po zagruzowanej ulicy. Niteczka, niby przywykły do drogi koń, skręca w lewo, w stronę barykady, jakby dotkliwy ciężar nie przypominał jej wciąż, że idą do szpitala. Przystaje. Ulica jest inna. Biegną po niej ludzie - z krzykiem. Cywilni pomieszani z wojskowymi. Kiedy widziała ludzi tak się śmiejących? Dawno. Bardzo dawno. Radość tak nie pasuje do czarnych, wychudzonych twarzy, że wyglądają, jakby poprzebierali się w te uśmiechy niby w karnawałowe maski. Potrącona Niteczka czuje, że kręci się jej w głowie. Nosze ciążą nieznośnie, ogląda się i spostrzega nieprzytomny uśmiech Dudzia leżącego z głową uniesioną całym wysiłkiem słabego ciała. Aha. W wąski wylot bocznicy skręca czołg. Tłum spływa szybko, odsłaniając wyszczerbioną barykadę. „Rozrzucili płyty, żeby przeciągnąć” - uspokaja się szybko Niteczka. - Nasz czołg! - krzyczy cienko Dudzio.
- W lewo! - przywołuje ją ktoś z konwoju. I on oczy ma nieprzytomne, skierowane w prawo, tam gdzie skręcił czołg. - Nasz... - mamrocze Dudzio, opadając na nosze. Niteczka odrzuca w tył opadające włosy. - Jak Boga kocham, anibym poznał! - słyszy krzyk nad sobą. To Jagiełło, z ręką. obandażowaną, ma pasku zastępującym temblak. Twarz jaśnieje najszczerszym uśmiechem. - Mamy czołg... Alem utargował... - ruchem przedramienia wskazuje obandażowaną dłoń. Władysław! - prezentuje się szybko wobec jej nie widzącego spojrzenia, jakby w obawie, że chwała odniesionej rany gotowa przypaść bez zasługi jego bliźniaczemu bratu. - A, Dudzio!... - spostrzega dopiero jej ciężar na noszach. - Też po rączce? Obie. Pewnie na Długą, co? To razem... Mamy czołg, bracie... A u was? Co tam u was?... - U nas nic bohaterskiego nie było - mamrocze chłopak i odwraca oczy skrzywiony. 59 Kiedy Niteczka z piwnic szpitala wyszła z powrotem na ulicę, zakręciło jej się w głowie. Daleki jazgot maszynówek, głuche łomotanie granatników - było ciszą. Wyszła z jakiegoś
piekła czy raczej z nieba potępionych. W uszach miała jeszcze litanijny śpiew zakonnic: „Święty Boże, święty mocny...”, ryk operowanego bez znieczulenia, „Kto się w opiekę...” wycharkiwane z rzężących płuc przez jakąś konającą kobietę, jakieś słowa Dudzia... Bliska omdlenia z zaduchu gnijących ran, czerpała tam ulgę: widząc, czując, bojąc się cudzego cierpienia nie pozostawała jednak sama ze swoim. W pewnej chwili Jagiełło ruszył do wyjścia z ręką wysoko uniesioną. Poszła za nim, by go zatrzymać. Z tyłu ciągle ją ktoś popychał w plecy,, dysząc szeptem: ,,Prędko, prędko...” Sanitariuszki, niezgrabnie maszerujące z noszami w wąskich przejściach, odpychały ją od Jagiełły. „Prędko, prędko...” - dyszało z tyłu gorącem. Ktoś pchnął ją brutalnie. Niecierpliwie odmachnęła ręką w tył. Trafiła na czyjąś maleńką twarz. Obejrzała się. Stary człowiek trzymał wysoko dziecko z bezwładnie odrzuconą w tył główką. Obie rączki - półprzytomne trzymało ku górze jak zastygłe, jedna krótsza była, ucięta w połowie, owinięta jakimś łachmanem ciężkim, wstrętnym. Mężczyzna miał twarz obsypaną pyłem. „Z bombardowania”
- zorientowała się Niteczka, cofnęła się do ściany robiąc miejsce. Spod nóg wydobyła czyjś zwierzęcy ryk: nastąpiła na leżącego na ziemi człowieka bez stopy. „A ty po prostu nie żyjesz...” - pocieszyła absurdalnie Dębowego stojąc na brzegu ogromnego powietrza na ulicy. Przez chwilę wahała się, czy nie wrócić do Dudzia, by dopilnować jego opatrunku. „Nie teraz. Jak skończą te operacje, wcześniej i tak nie wezmą się do lżej rannych” pomyślała i zdjął ją skurcz, gdy pamięć podsunęła jej obraz widziany w przejściu, u wywalonych drzwi do jakiejś bocznej niszy: dwóch lekarzy pochylonych nad otwartą, czerwoną jamą i ryk stamtąd, gdzie leżała czy stukotała o deskę ławki głowa operowanego. Nie zauważyła, kiedy znalazła się na rogu „ich” ulicy. Biegnie. Z daleka widzi masyw barykady. Teraz jest cisza. Tylko jeden człowiek leży przy otworze strzelnicy obserwując przedpole. Niteczka biegnie coraz szybciej, tłumiąc w sobie krzyk. „Kolumb! Kolumb! Kolumb!” - myślami wzywa żywego na pomoc. Kroki jej stukoczą coraz głośniej w wypalonym wąwozie. Człowiek przy strzelnicy odwraca
się. Kroki Niteczki plączą się, zwalniają. Dziewczyna stoi. Oczy ma ogromne z radości, bólu, lęku. „Jaka piękna!” - myśli Dębowy i wstaje. Jeszcze po kwadransie Niteczka nie może wyzbyć się podejrzliwości. Spojrzenie jej jest uważne, ciężkie, prawie nieprzyjazne. Tak patrzy człowiek, któremu los zniszczył ciężko zapracowane dzieło. Jej radość jest podejrzliwa. Niteczka wbrew rozumowi wie, że po prostu 60 raz jeszcze będzie musiała przeżywać śmierć Dębowego. Jakby przerwała w połowie próbę w sztuce, której tragiczne zakończenie przecież się przez to nie zmieniło. Nieuważnie wysłuchuje jakiejś relacji o tym, jak Dębowego odcięły czołgi u wylotu ulicy, jak padł cały prowadzony przez niego „patrol butelkowy”, który miał z ruin zaatakować z tyłu ciągnące na barykadę „tygrysy”... „Aha, dlatego pomyliła się Ałła” - i. ta myśl Niteczki jest równie lekka i nieważka. Wszystko jest jakoś na niby, jakby wciąż obowiązywała wiadomość o śmierci, jakby ci ludzie
opowiadali jej tylko coś na pocieszenie. Niteczka czuje to patrząc na Dębowego, który uważnie obserwuje ulicę. Nie wiadomo, skąd dziewczyna wie, że on nic nie widzi. On tylko słucha swojej wielkiej historii, czuje radość, dumne przyznanie się opowiadających do koleżeństwa z nim. Ona uśmiecha się do swej myśli. „Taki dziecinny...” - myśli o nim z żałością, jakby obowiązywało jeszcze słowo: „był”. Taki „był”. „A on jest. I będzie... To tylko my jesteśmy już tacy, że bardziej prawdopodobna stała się dla nas śmierć niż życie. Ale żyjemy...” - Niteczka bredzi nieuważnymi myślami. W tej chwili widzi wychodzącego z bramy domu Kolumba i niespodziewana, jakby cudza, fala radości odbiera jej oddech. Jakby broniąc się przed nią obsuwa się na gruz barykady obok Dębowego. - Więc żyjesz, żyjesz... - powtarza coraz głośniej, jakby bijącemu głośno sercu tłumaczyła tym powód wzruszenia. Czołg hurkocze przez wąskie uliczki. „Może z dziesięć na godzinę” - ocenia Nowy powolny pasaż. Jak w fotoplastikonie ogląda przez czołgowy wizjer piękne miasteczko. Tak musieli czuć się zwycięzcy wkraczający do
zdobytego miasta. „Moje!” - chciałby zawołać Nowy na mijane ozdobne attyki, płaskorzeźby, przydymione złocenia ocalałej staromiejskiej uliczki. W gardle cały czas czuje spazm radości. „Tak już kiedyś było...” - przypomina sobie mozolnie. Rżnął wtedy dziewięćdziesiątką przez Marszałkowską. Gdzieś coraz dalej w tyle jąkały się strzały pogoni. Zrobiony. Pierwszy z serii wielkich wyroków podziemia na gestapowskim dostojniku zrobiony. - Złazić! - krzyczy teraz otwierając czołgową klapę. Pancerz machiny jest dosłownie oblepiony ludźmi. Siedzą trzymając się wzajem, podkurczają nogi, by umknąć ruchliwej gąsienicy, klęczą, stoją trzymając się wieżyczki. Ostatni zamknął Nowemu widoczność wspinając się na palce, by poprzez głowy siedzących zatknąć na wieżyczce wyfasowaną już skądś biało- czerwoną flagę. Nowy zostaje z otwartymi ustami - chce krzyczeć: „złazić”, czy może krzyczy - ale nie słychać nic poza ogromną wrzawą ludzi. Na widok czołgisty szaleństwo przybiera na sile. Gdzieś śpiewają Warszawiankę. Oszołomiony Nowy nie wie, kiedy jego otwarte do gromkich przekleństw usta wydają ten sam pochwalny krzyk. Krzyczą
wszyscy. Wszystko krzyczy. Okna, balkony ocalałych kamienic oblepione ludźmi. Krzyczą dachy, na których mieszają niebo dłonie wiwatujących. Fanatyk umocował flagę. Nowy, schowany już do pół ciała w wieżyczce, widzi jeszcze fragment jakiejś walki. Wynędzniała, zniszczona kobieta z dzieckiem na ręku szarpie za ramię idącego obok pancerza młodego 61 żołnierza. Nowy już opuszcza nogę na żelazną podłogę maszyny, gdy kobieta wywalczyła wreszcie miejsce dla swej dłoni. Teraz puszcza dzieciaka i- przypada policzkiem do żelastwa. Nowy trzyma drążek dźwigni biegów w ręku, pochyla głowę i nie zmieniając uchwytu obciera rękawem twarz i oczy: upał jest nieznośny. Czołg rusza dalej. Nawet tu, we wnętrzu nie słychać prawie pracy motoru, tak hałasuje triumfujący tłum. „Jakbyś amfibią jechał po wzburzonym morzu...” : - Antek, żebyś ty dożył...:: Zamiast opla... Zamiast opla... - mamrocze Nowy. Skręca w ulicę Kilińskiego. Już jest przy Podwalu. Kto przeżył, pamięta: jakby otwarło się niebo i ziemia równocześnie. Z góry grad złachmanionych ludzkich strzępów, ciał, tynku, osypująca się szczytowa ściana domu. Z dołu,
spod ziemi chyba, wypada podarty żelazny kadłub czołgu, pali się wywrócony do góry dnem. Na balkonach, na oknach zatrzymane w locie ludzkie ręce, jakaś wbita we wnękę muru głowa, jak rozklapana przez niedbałego artystę płaskorzeźba, źle uformowana w czerwonej glinie. Sekunda martwej wymowy rzeczy po wybuchu stuk walących o ziemię kawałów pancerza, rumor obsypujących się murów i zaraz potem przebijający się przez rzedniejący tuman kurzu, przypiekany smrodem siarki ryk ocalonych. Nagi człowiek bez prawej Teki idzie opierając się lewą o mur. To żołnierz. Na wklęsłym, zakrwawionym brzuchu ma pas, ciężkie saperki ciągnie na nogach obdartych wybuchem z sukna. Pada. Tratują go ślizgający się we krwi uciekający. Jakaś prawie naga kobieta woła rozpaczliwie dziecięce, zdrobniałe imię, jakby chciała przypasować do niego krótką dziecinną rączkę niesioną przed sobą. Płonie jedna strona ulicy. Ile minie czasu, nim na miejsce przybrną na czerwonych od krwi nogach lekarze i sanitariuszki? Pewnie trzy, cztery minuty, na pewno ze sto śmierci ciężej rannych, by
zmierzyć to czasem powstania. Na asfalcie, nie na sterylizowanych prześcieradłach, robi się opatrunki. Tu, gdy lekarz jak rzeźnik skraca wiszącą na strzępach dłoń, nóż zazgrzyta po bruku. - Nie znosić mi tu trupów! - ryczy nie odwracając się jakiś lekarz zakładający klamry. - Musieli zostawić w czołgu zegarówkę, co? indaguje sanitariusz kolegę. - Podpuścili nas szkopy jak ciapciaków. Wyfaszerowany musiał być plastykiem... Trzymaj dziada, do cholery! - Nie - broni się przed sanitariuszem ktoś w podartej, wiszącej na jednym rękawie koszuli i spodniach okrwawionych, jakby upadł w czerwone błoto. - To nie moja krew... - mruczy i naraz chichocze nieprzytomnie. Przekraczając leżących w bramie, potrącając pochylonego nad rannym lekarza, skręca na zrujnowaną klatkę schodową: tu mieszkał, wyszedł popatrzeć... Za chwilę zbiega - już zbiega! - ze schodów. W wyciągniętej ręce niesie męski trzewik, rzuca go między rannych i ze skowytem ucieka. - Oszalał - definiuje spokojnie lekarz i nogą odsuwa but - jakiś ciężki. Patrzy kątem oka znad zaszywanej rany i widzi: but okrywa ludzką stopę...
62 - Pewnie znalazł w mieszkaniu na stole- żartuje odporny sanitariusz. Ciała ludzkie wiszą na balkonach jak wyrzucone do wietrzenia w dniach przedświątecznych porządków. Spokojny, wysoki ksiądz klęczy pochylony nad jakimś konającym. „Nad jednym!”.- myśli sceptyczny sanitariusz pakując trzeciego rannego na szerokie, wywalone wybuchem drzwi. Noszą je we czterech. - Uważaj, ten przytomny - ostrzega. Woli nosić Spokojnych. Stalowy grób Nowego dopala się na rogu ulicy. - Będzie z dwustu, co? - pyta jeden z cywilnych mężczyzn, niosący tragę z ludzkimi głowami w kierunku ogromnego otwartego trawnika we wnęce pałacu Ministerstwa Sprawiedliwości. - Prędzej! - pogania kierujący pogrzebem oficer. Grób wykopano pod ścianą, przy której w czterdziestym drugim roku dokonano jednej z pierwszych ulicznych egzekucji. - Iluż wtedy mogło ich być - tych rozstrzelanych? Dwudziestu - wzrusza lekceważąco ramionami ów rozmowny od tragi. Jego towarzysz jest milczący. Patrzy w stronę placyku, na którym major Texas kieruje gaszeniem pożaru: od wybuchu stanął w ogniu skład
przeciwczołgowych butelek samozapalających. - Mądry jest ten Texas - odzywa się teraz po raz pierwszy - mądry, że łapał nas, cywilów znaczy, a nie przyprowadził tu jeńców. Wystrzelaliby... - wskazuje oczami na ludzi zajętych jak oni, którym przeszkadzają w robocie kołyszące się na piersiach maszynowe pistolety. - A co, nie należy się? - pyta jego mowny towarzysz. - Nie należy? - i obraca ku niemu twarz taką, że tamten spuszcza oczy. - To koniec - melduje za moment oficerowi stawiając obok dołu tragę. Teraz opiera się o mur, jakby nagle przestraszył się, że sam wpadnie w wybrukowaną głowami czeluść. Odwrócił twarz, „Głos Starego Miasta” przeczytał automatycznie winietę codziennego pisma rozplakatowanego na murze. „...Premier Mikołajczyk opuścił Moskwę...” - wpadł mu w oczy gruby tytuł. ,,To stary numer...” oprzytomniał nagle i odwrócił wzrok.. V Około pierwszej następowała w powstaniu na Mokotowie „przerwa obiadowa”. Widocznie zdrożeni artylerzyści i ludzie z obsługi miotaczy min, zwanych tutaj ,,krowami”, zwracali się
o tej porze w stronę polowych kuchni. Musieli mieć zdrowy apetyt i respektować podstawowe zasady higieny, gdyż nigdy przed upływem półtorej godziny nie wracali do niewdzięcznego żołnierskiego zajęcia. Pacjenci przynoszeni o tej porze do szpitala mieli z reguły postrzały czyste - kulowe: gęsto rozsiani gołębiarze nie rezygnowali z roboty, żmudnie i systematycznie polowali na ludzi, śmielej przebiegających ulice w porze artyleryjskiej pauzy. Mokotów był dla Niemców dzielnicą mieszkaniową, mieli więc dużo takich niewielkich punktów ogniowych rozrzuconych nawet wewnątrz zajętego przez powstańców obszaru. Potężne niemieckie bastiony licznych tu koszar, posterunków policji i poczt, niepokojone przez szturmujące oddziały tylko w pierwszym dniu powstania, teraz milczały pogardliwie. 63 Chłopcy, którzy za pomocą paru „siódemek” i ,,filipinek” próbowali skruszyć mury bunkrów, rozkładali się spokojnie w rozpalonym sierpniowym słońcu. Flagi, zmęczone ulewą pierwszej nocy powstania, zwisały znudzone. Nikt nie słuchał opowieści uciekinierów z Ochoty, nikt
nie umierał z głodu - dzielnica willowych ogródków, działek, gęsto rozsianych drobnych, dobrze przez badylarzy zaopatrzonych sklepów nie głoduje. Walczyć nie ma czym. Czeka. Pierwsza noc sierpnia, gdy wsłuchiwano się w grzmot broni, o której nie wiedziano, że to tylko niemiecka, dawno minęła. Dzielnica nie czeka na zwycięstwo swojego wojska, biwakującego po bramach i mieszkaniach. Dzielnica czeka na świat. W pierwsze dni pozbawiona prasy, żyje komunikatami radia. Potem dostaje gazety: na murach i do ręki. Prędko się tym męczy. Teraz tęskni do konkretu. A tego brak. Radość oglądania zajętych przy uprzątaniu gruzów kilkunastu jeńców wyczerpała się łatwo: gruzów jest coraz więcej, jeńców nie przybywa. „Przerwa obiadowa.” Ci, których plany prowadziły blisko - na sąsiednią ulicę - z miejsca ruszali w obranym kierunku. Inni, zamierzający dalszą podróż, musieli już wcześniej stać w ogromnej kolejce... po przepustki. Nie angażowana w walkach energia dowództwa wojskowego dzielnicy otaczała ludność barykadami idiotycznych zarządzeń: godzina policyjna, zakaz palenia w piecach, by nie prowokować uwagi nudzących się na niebie
samolotów... Tego dnia Alina uważnie spojrzała na swoją przepustkę. Była to przepustka wyjątkowa dziesięciodniowa. Uzyskała ją w akowskiej żandarmerii z dużą łatwością. Po prostu zastępcą dowódcy plutonu okazał się znajomy liryk o jastrzębim profilu. - Stuknę pani dowodzik na całe powstanie... chuchnął jak w urzędzie na okrągłą pieczęć. Tydzień? - zapytał ją jeszcze z zacięciem optymisty. - Bądźmy trzeźwi - mruknął potem i wpisał termin dziesięciodniowy. „Muszę iść” - upewniła się Jeszcze w powziętejdecyzji. Minął czas, kiedy barykada wzniesiona na rogu, na wprost sklepu kolonialnego, stanowiła nieprzebrane zasoby. Pod wodzą dzielnego podchorążego („szwoleżerów” - jak podkreślił przy kilku okazjach) na tradycyjnej podmurówce z płyt chodnika dźwignięto ją z worków mąki i kaszy. Bezdomni pielgrzymowali potem do niej nieustraszenie. „Muszę pójść...” - myśląc to pochyliła się nad dzieckiem i bez potrzeby poprawiła mu poduszkę.. Skrzywienie maleńkich warg nad wystającą bródką... Jak zawsze załomotało w
niej serce. „Jerzy. Gdzie?” Nocami stawała w oknie na piętrze i godzinami patrzyła, zamierając, na panoramę pożarów Śródmieścia. Nisko nad domami ciągnął się gruby kożuch, ruda, lisia szuba dymów, jakby ciężko ubrane niebo uciekało, poranione, znad miasta. Gdy wiatr nie sprzyjał, wlokące woń spalenizny niebo przysiadło nad Mokotowem, w dnie inne biegło zadyszane w przeciwległą stronę miasta, gdzieś nad Żoliborz, ku kampinoskim lasom, a nad Mokotowem otwierała się gwiaździsta sierpniowa przepaść. Gdzieś na Powiślu - tu i tam - paliły się jakieś pojedyncze gmachy czy może kilka bloków i niespokojny, czytelny płomień grał w powietrzu jak ognie pastuchów na kartofliskach. Alina, bardziej niż tym miastem przerażona obojętną nieruchomością gwiazd, pochylała się nad małym. On zawsze potwierdzał istnienie Jerzego. 64 On jeden. Odkąd któregoś ranka zastała matkę Jerzego opowiadającą coś z płaczem pani Wandzie i ta przerwała na jej widok, jakby przestraszona, dziewczyna zaczęła się jej bać. Wiedziała od matki, że stara pani mówiła tylko o swym strasznym śnie, ale jakiś lęk
przerywał jej głos, ilekroć się do niej zwracała. Kiedyś nocą spotkały się w oknie. Wypłakały się sobie na ramionach, ale podejrzliwy lęk, że ich strach o Jerzego wyprorokuje mu klęskę, miast łączyć, jakoś je od siebie odsuwał. Jakby zazdrosne były o ten lęk o niego i zarazem zabobonnie obawiały się tego lęku i złych przeczuć drugiej. Alina nie lubiła zwłaszcza ciągłej babcinej adoracji małego, lękając się, że matka Jerzego zdradza tym swoje dziecko upatrując we wnuku jego jedynej, na pewno żyjącej cząstki. Zresztą od trzeciego dnia powstania były już ciągle razem, pani Wanda bowiem zaczęła pracować w pobliskim szpitaliku. Przychodziła stamtąd raz na dwa dni, coraz bledsza i mniejsza, jakby wykrwawiona tym, co widziała. Alina raz jeszcze spojrzała na małego, wsunęła przepustkę do kieszeni sweterka i wyszła spiesznym krokiem. Matka obiecała jej na pewno wystarać się o kaszkę dla dziecka. Było wprawdzie dopiero wpół do pierwszej, lecz wyglądało na to, że „przerwa obiadowa” zaczęła się na dobre. W ciągu paru minut osiągnęła róg Puławskiej. Przystanęła na chwilę szykując się do skoku pod niską barykadą.
„Ostrzał z lewej” - głosił kredowy napis na ustawionej skosem płycie chodnika. Spojrzała instynktownie w lewo i serce poruszyło się w niej niespokojnie. Piętnastka. Ten sam numer tramwaju tyle razy woził ją z Jerzym do Śródmieścia. Postrzelany, podziurawiony kulami tramwaj stał na szynach, jakby zbaraniał zdumiony panującą w nim pustką. Uśmiechnęła się do numeru jak do tajemniczej, dobrej wróżby. Czyżby noc okupacji zdawała się już - z perspektywy tych czternastu dni sierpnia - mniej czarna i groźna niż powszedni dzień mokotowskiego powstania? Wzruszyła ramionami litując się nad sobą związana dzieckiem, była widocznie obca temu, co wielkie w tym czasie... Schylona, pobiegła wzdłuż, barykady. Dopiero późnym wieczorem otrzymała od Kosiorków obiecaną butelkę mleka. Na Mokotowie palenie w piecach było zabronione „z uwagi na groźbę ściągania nalotów”. Nafty nie mieli już od tygodnia. Szybko ustawiła na podłodze kuchenkę skonstruowaną przez siebie ze starej puszki. Do wyciętego nożyczkami otworu wsuwało się ostrużyny drzewa i prymitywny
piecyk, kopcąc i nudząc, spełniał w końcu swoją powinność. Dziecko zaczęło popłakiwać. Alina podbiegła do okna, odsunąwszy zasłonę otwarła je szeroko. Klęknąwszy na podłodze miarowo poruszała trzymanym za rączkę garnuszkiem. Manną na mleku miała wynagrodzić małemu długie czekanie. 65 Sierżant Sysek wysoko cenił swą opinię „psa na volksdeutsche i szpiegi” w dowodzonym przez siebie plutonie żandarmerii AK. Obciśnięty w „przypasowany” przez patriotycznego krawca w ciągu godziny elegancki zielony mundur, dawno zapomniał o granatowym, w którym dokonał jeszcze pierwszego sierpnia rekwizycji nowego stroju w znanej sobie „oficerskiej rodzinie” (u siedemdziesięcioletniej staruszki, której syn zginął w kampanii wrześniowej). Od drugiego dnia powstania mieszkańcy zapamiętali sprężystą sylwetkę sierżanta, budzącego surowością respekt u swoich żołnierzy, a rzadką w powstańczym wojsku służbistością uznanie dowódców. Kiedy na posterunek wpadł zdyszany wartownik meldując, że na barykadzie zaobserwowali sygnalizację świetlną „jakiegoś gołębiarza”, Sysek z miejsca chwycił za pas obciążony kaburą
visa. - Czterech za mną! - szczeknął w kierunku grupy grających w karty osiemnastoletnich żandarmów. Wartownik prowadził w kierunku barykady wsławionej ongiś workami z kaszą, mąką, cukrem, użytymi w patriotycznej ekstazie do budowy. Dawno już sierżant Sysek zastąpił je praktycznie ziemią, nanoszoną pracowicie przez spędzonych do roboty, wyklinających półgębkiem cywilów. Znajome miejsce natchnęło sierżanta dobrym przeczuciem. - Gdzie? - zapytał dochodząc do drugiego z wartowników, który pozostał na posterunku. Karabin wymierzył surowo w ciemne w tej chwili okno willi po przeciwległej stronie ulicy. Żołnierze Syska byli uzbrojeni jak żaden chyba oddział dzielnicy. Broń zdobywano przeważnie sprytnymi „rekwizycjami”, czyli rozbrajaniem pojedynczych ludzi z „linii”. Nim Sysek zdążył się zdziwić regulaminową ciemnością, w oknie zabłysło światełko. - Cicho - szepnął podenerwowany, choć nikt nie odzywał się ani słowem. Światełko, zmrużone znacząco, trwało przez chwilę, by znów ustąpić ciemności, potem rozlać się z
bezczelną jasnością, przygasnąć, zamrugać... - Sygnalizuje Morse'em - szepnął uczenie Sysek odpinając kaburę. - Tak już z dziesięć minut... - wystękał wartownik szczękając zębami z przejęcia. Po raz pierwszy od początku służby był .oko w oko z nieprzyjacielem. - Wszyscy za mną - Sysek wzmocnił tym rozkazem swój czteroosobowy oddział. Prawdę mówiąc, posterunek przy tej barykadzie nie miał nic do roboty poza indagowaniem o przepustki przemykających czasem cywilów. - Że też nie wzięliśmy cichostępów... - zamruczał któryś fachowo, usprawiedliwiając stuk swoich podkutych butów po bruku. Zwane cichostępami szmaty na nogi, ułatwiające bezszelestne posuwanie się, nigdy bodaj dotychczas nie były stosowane w- niemrawym powstaniu mokotowskim. „Musi być oblatany w konspiracji...” - Sysek zanotował w pamięci pozytywną charakterystykę swego żandarma i ponaglił szeptem: 66 - Szybciej, szybciej... Ciemność w tym oknie udawała, że o niczym nie wie. Dopiero dochodząc ,do furtki sierżant
poznał willę. „Aha” - pomyślał mściwie, mając w pamięci szept, którym pożegnał go jeden z opiekunów tej Żydówki: „A na wypadek, gdyby się panu wydawało, że pan coś załatwi w gestapo, przypominam: ja tu mieszkam. Gestapo wzięło wszystkich, a mnie zostawili, zrozumiał pan?” „Jeszcze by nie!!” - chichocze w nim triumfująca radość. „A na wypadek, jakby to on był właśnie i chciał mnie sypać, żem szmalcownik?...” - przebiegła jeszcze spłoszona myśl. „Kto go tam będzie słuchał!” - Gdyby tylko co, od razu strzelać! - instruuje szeptem swoich ludzi. - W łeb! - dodaje z pasją, bo oto okno znów gra światłem. Teraz po widocznym stąd suficie pokoju krążą jakieś ogromne cienie. - Ale morsuje... - zastosował nowe pojęcie któryś z mniej rozgarniętych żandarmów. - Milczeć! - syknął sierżant. - Wy we dwóch do drzwi z tamtej strony domu. Jakby kto chciał uciekać, prać, nie patrzeć. Ty - dotknął piersi jednego chłopaka - zostaniesz przed domem. Reszta za mną. - Panie sierżancie, może by mi który dał peema żebrał szeptem pozostawiony w ogrodzie. -
Co ja zrobię z kabekiem, jakby w kilku tędy pryskali... Chłopak trzymający gotowego do strzału stena pogroził mu tylko kułakiem. „To ten, co myślał o cichostępach” - poznał Sysek. Wyjął visa. Zadzwonił. Usłyszał kroki. Kątem oka spostrzegł nagle, że został sam, dopiero w sekundę później zrozumiał, że jego żandarm ze stenem przykucnął, by mieć głowę na wysokości pasa człowieka, który będzie otwierał drzwi. „Aha, moment zaskoczenia, gdy tamten nie spostrzeże nikogo na wysokości wzroku” - pojął Sysek i w strachu, że nie zdąży już zrobić takiego uniku, odsunął bezpiecznik. Stał naprzeciwko młodej kobiety. „Ta sama” - poznał i bez słowa pchnął drzwi ramieniem. - Prowadzić! - warknął rozkaz, oglądając się na boki. - Prędzej, prędzej! Do pokoju, którego okno wychodzi na front. Prędzej! Kobieta, zaledwie zdziwiona, ruszyła przodem. - Ale się trzyma - szept żandarma ze stenem łaskocze obrośniętą małżowinę ucha sierżanta. Schody są już za nimi. Żandarm kopie drzwi, z wypchniętym do przodu stenem wypada do pokoju, na środku którego raczkuje półroczne dziecko.
- O Boże! - woła kobieta, aż Sysek odzyskuje nadzieję. Ale ona biegnie tylko do rynienki stojącej na podłodze obok dymiącego piecyka, zrobionego z puszki od konserw, w której kierunku pełznie mały człowieczek. 67 - Sygnalizacja kaszką manną zamiast Morse'a, co?,- mruczy do Syska ten ze stenem. - Proszę, to jest to okno... - mówi ona trzymając dziecko na ramieniu. Jest przekonana, że wojskowym chodzi o obserwację ulicy z dogodnego punktu. - Proszę się ubrać. Pani pójdzie z nami - decyduje Sysek. - Panie sierżancie... - słyszy mitygujący szept swego żandarma. Uspokaja go jednym spojrzeniem. - Doprowadzicie natychmiast do komendy II Oddziału - rzuca ostro i wychodzi. Alina tak bardzo lękała się o Jerzego, że stan ciągłego zagrożenia od tej strony uodpornił ją zupełnie wobec jakichkolwiek obaw co do swego losu. Zostawiwszy dziecko teściowej, szła teraz zupełnie spokojna w towarzystwie burkliwego i jakby czymś zawstydzonego żandarma. Chłopak był sympatyczny. Nie zaprotestował, gdy po wyjściu Syska poskarżyła się na
trudność z grzaniem jedzenia dla dziecka i zaczęła je karmić. Patrzył cierpliwie, wreszcie położywszy stena na podłodze, ofiarował się przytrzymać gorące naczynie. Wówczas to ubawił ją historią „sygnalizacji” światłem. Roześmieli się oboje układając dziecko do snu. Teraz szedł obok. Przy barykadzie pierwszy wszedł w wąskie przejście, jakby pamiętał, że grzeczne przepuszczenie jej przodem tworzy pozór regulaminowego zachowania się eskorty. Prowadzona w ten sposób, spokojnie minęła dwuosobowy posterunek w jakiejś bramie i skierowana przez swego towarzysza, skręciła w prawo: zauważyła, że tym razem w drzwiach przepuścił ją pierwszą. Znalazła się w długim korytarzu wyłożonym ogromną chorągwią ze swastyką. Było tu czysto - chorągiew najwyraźniej trzepano troskliwie. Znad małego stolika w końcu korytarza podniósł się podchorąży w furażerce junacko zsuniętej na bakier. Niedbale odsalutował „jej” żandarmowi. - Wiem. Był tu sierżant Sysek - mruknął przerywając służbisty meldunek. Spojrzał uważnie na stojącą w cieniu Alinę. - Dziękuję, możecie odejść- rzucił nagle.
- Pani Alino... - doskoczył, ledwo za tamtym zamknęły się drzwi. Teraz w oficerze służbowym II Oddziału poznała liryka z grupy „Prawdy i Narodu”. - Ech, głupi Sysek... - zaczął podnosząc twarz po szarmanckim pocałunku w rękę. Dopiero po kwadransie mogła spytać, po co ją tu sprowadzono. - Przecież ta sygnalizacja... Podchorąży - liryk odwrócił oczy. - Idiotyzm!... niechętnie odchodził od dotychczasowego tematu. Kwadrans ten zużył na wtajemniczenie jej w niezwykłą i wielką przyszłość mokotowskiego powstania. Na najwyższym szczeblu prowadzone są rokowania ze stacjonującymi na Służewcu Węgrami. - Dwadzieścia tysięcy ludzi, broń maszynowa, artyleria... - wyliczał skrupulatnie, wyczerpawszy stronę polityczną wielkiej gry II Oddziału Obwodu V. 68 - Mokotów. Bo proszę: widmo klęski Niemiec zupełnie już realne. Węgrzy mają oto szansę zerwać z bankrutującym sojusznikiem w sposób gwarantujący światowy rezonans. Bo powstanie jest sprawą świata...
- Mogę panią zwolnić na własną odpowiedzialność - powiedział teraz, skrzywiwszy się lekceważąco na błahość kwestii, którą przerwała jego wywód. - Dzisiejsza noc rozstrzygnie dodał krótko. - Co takiego? - spytała nieuważnie. - Dziś nasz parlamentariusz wyruszył do Węgrów na ostatnią rozmowę. - No, cóż - uśmiechnęła się Alina - ja wiem tylko, że noszą mundury podobne do naszych... - Jakby nieco przyżółcone - uzupełnił ściśle. - Tak. No i że „Polak - Węgier dwa bratanki” zakpiła z siebie pobłażliwie, ucieszona, że będzie mogła wrócić do dziecka. Nie wiedziała, że jej stan . poinformowania o węgierskiej polityce niewiele był uboższy od danych sztabu II Oddziału Obwodu V. Wahała się jeszcze, czy ma prawo absorbować tych zajętych wielkimi sprawami ludzi historią ciemnej przeszłości sierżanta, który kazał ją tu doprowadzić w nie wyjaśnionym celu. Jakiś wstyd więził jej głos. Przypomniało jej się jakieś zdanko „Prawdy” dotyczące „prób majoryzowania współczucia armii światowej dla ludności Polski wyłącznie pochodzenia żydowskiego”... Opuściła wzrok.
Swastyka przydeptana butem podchorążego robiła wrażenie martwej. Alina zwilżyła wargi. - Mogę wracać? - wyszeptała. Wbrew buńczucznej zapowiedzi podchorążego przeczekała w jego towarzystwie do rana. Słyszała potem, jak monotonnie tłumaczył coś zaspanemu kapitanowi, który pojawił się koło siódmej. - Znam go osobiście i... organizacyjnie - • dochodziły strzępki zdań podchorążego- liryka. „Czemu «go», przecież chodzi o mnie?” - zdziwiła się, zupełnie zdezorientowana. Nie znała treści meldunku Syska o „żonie pewnego gestapowca”... Wyszła z przepustką, podpisaną przez kapitana, dopiero około ósmej. Granatniki otwierały już powszedni dzień. Na ulicach rozwijał się normalny ruch łączników i oddziałów. Każdy dowódca plutonu, kompanii, batalionu starał się instynktownie tworzyć pozory działalności. Biegły meldunki o zniszczonych barykadach, stratach żywności, przenoszone i ginące razem z piętnastoletnimi dziewczynami czy chuchrowatymi czternastoletnimi harcerzami, na linie nie istniejących natarć ruszały odwody pozbawione broni. W ten sposób artyleryjskiej
gehennie przeciwstawiano pozór czynności. Alina przeskoczyła szybko Puławską, schylona przebiegła obok narożnych barykad. Szła, już wyprostowana, boczną uliczką, gdy usłyszała: „Nakręcają!” Sześć zgrzytliwych dźwięków, jak zwyrodniały huk. Wbiegła do najbliższej bramy. Sześć wybuchów idących coraz bliżej: 69 dwa... trzy... cztery... pięć... Teraz już nie można schwytać oddechu: sześć! Wiatr wybuchów. Uciekające w panice powietrze szarpie budynek, jakby go schwytało za kamienną pierś łapą potężnej energii. Lecą szyby. Siła wyłamuje drewniane drzwi z futryn. Alina kurczowo przylega do muru. Mur trwa. Z naprzeciwka biegnie, wyjąc, człowiek jak płonąca pochodnia... Kłęby dymu walą z narożnego budynku, w którym („Ależ tak, stamtąd wyszłam przed chwilą...”) mieścił się II Oddział. Alina wie, że trzeba tam wracać i ratować. Uderzenie „krowy” szerzy takie spustoszenie... Ale odwraca się i biegnie w kierunku domu, jakby pociski strasznego miotacza min padły obok miejsca, gdzie żyje ich dziecko. Pluton żandarmerii pierwszy przybył na miejsce pożaru. Paliły się oficyny gmachu II
Oddziału. Spędzeni przez Syska cywile, ustawieni rzędem, podawali sobie dwa czy trzy mizerne kubełki napełnione błotnistą mazią z dna studni. - Nie puścimy pożaru na front - zdecydował Sysek i rzucił ludzi do gmachu, by uprzątnęli z mieszkań cały łatwopalny „balast”, jak ocenił meble, biblioteki i „resztę”. Podzielił ludzi na trzy grupy. Trzecią chciał dać pod komendę chłopaka zapamiętanego wczorajszego wieczora. - Ten od cichostępów gdzie jest? - złościł się. Żandarm ze stenem przewieszonym przez pierś wyciągał zwęglone trupy z piwnicy mieszczącego się w oficynie aresztu II Oddziału. - Nie. Nie. Nie - sprawdzał. „Nie wiedzieć czemu czepnąłem się jej jak głupi” myślał poganiając tchórzliwych ratowników. Ale tej dziewczyny nie było. Przebiegał właśnie podwórze, zasłane już rzeczami na pół chłopa, gdy spostrzegł go Sysek. - Bier tych sześciu i wal na trzecie piętro, no!!! zapędził go do roboty. „Czegom się jej czepnął?” - medytował za chwilę żandarm kierując „czyszczeniem” trzeciego piętra. Stoły, krzesła, szafy „szły” przez szerokie okna i balkonowe drzwi. Ciągnęli we trzech
bibliotekę, a on wciąż miał przed oczami ciemne oczy i owal mizernych policzków dziewczyny („pani” - poprawił się w myślach) karmiącej dziecko. Podsadzili szafę ramionami. Obrywając balustradę runęła z hukiem w dół. „Czegom się czepnął...”- stał już znowu w drzwiach balkonu, gdy spostrzegł na dole Syska. Ubrany w hełm, rozkazywał biegającym po podwórzu cywilom. Nagle wściekłość ogarnęła żandarma. Nie T myśląc, co robi, sprężył mięśnie. Fotel wypadł z utartych już kolein, którymi spadały meble, i szerokim łukiem zmierzał w kierunku obracającego się tylko na osi poziomej grzyba Syskowego hełmu. Żandarm, przerażony swoim czynem, wczepił palce we framugę drzwi, zacisnął powieki, jakby chciał osłabić skutki tragicznego zdarzenia przyjmując je do wiadomości jedynie słuchem. 70 Sierżant, zdzielony miękkim siedzeniem fotela, złożył się w kolanach jak scyzoryk i łagodnie skłonił ku ziemi. Nim ktokolwiek dostrzegł przyczynę wypadku, leżał na wznak z szeroko rozrzuconymi rękami.
Żandarm na trzecim piętrze nie doczekał się odgłosu uderzenia, niesłyszalnego w rumorze rzeczy zrzucanych z innych okien. Ku jego radosnemu zadowoleniu nie otwarł mu też oczu krzyk: ,,Sanitariusz!” Żandarm usłyszał wyraźnie: „Czołgi! Czołgi!” Wtedy dopiero spojrzał. Wzrok jego napotkał najpierw wpadającego na podwórze gońca, potem dopiero rozkrzyżowanego Syska. Pragnąc być bliżej szlachetnego niebezpieczeństwa chłopak rzucił się do wyjścia. Goniec niechybnie przybywał z najbliższej narożnej barykady - poznawał tego chłopaka. „Natarcie czołgów” okazało się po prostu rozpoznawczym rajdem jakiejś zabłąkanej „pantery”, która wycofała się po kilku seriach bezbronnego właściwie wobec niej erkaemu. Kiedy żandarm ze stenem powrócił na podwórze, „zwłok” Syska już nie było. - ...Odnieśli go do sztabu... - usłyszał. Sierżant Sysek, widoczny przez uchylone drzwi gabinetu komendanta II Oddziału, siedział z obandażowaną już głową na kanapie, naprzeciwko jakiegoś kapitana. - Bojowy chłop - mruknął na widok żandarma podchorąży, znany mu z widzenia. - W pięć minut zlikwidował natarcie czołgów, co?
Zdumiony chłopak zamrugał oczami. - Te, cichołaz! - usłyszał wezwanie dowódcy. Nieśmiało wszedł do gabinetu. - Nie ma co gadać: wyszła i z miejsca w nas rąbnęła. Skądże się oni nagle dowiedzieli, gdzie jest II Oddział, co? - sierżant przedstawiał swój punkt widzenia kapitanowi, który w milczeniu kiwał głową. - On wie, gdzie ona mieszka. - Sysek usprawiedliwił wezwanie żandarma, do którego zwrócił się tonem służbowym: - Pójdziecie natychmiast raz jeszcze do tej willi, co to wiecie, i doprowadzicie tu tę kobietę. Została zwolniona omyłkowo - dodał widząc jakąś gwałtowną zmianę w twarzy swego żołnierza. - K.W. ma murowane, co? - podchorąży służbowy, wskazując ruchem głowy rozpartego na kanapie sierżanta z heroicznie obandażowaną skronią, zagabnął w chwilę potem oszołomionego żandarma, który wolno zmierzał ku wyjściu. VI Poruszyła się niespokojnie. Pasma jej gładkich włosów wymknęły mu się spod policzka. Pozostał bezduszny chłód nie dotkniętej dotychczas skórą poduszki. - Powiedz mi coś - poprosiła szeptem. - Dobrze...
- No, powiedz... - Powiedziałem. 71 - Co? - Że jest dobrze... Roześmiała się cicho. Olo nie obrócił twarzy w jej stronę. W mglistym półmroku widział swój hełm leżący obok tapczanu. Migotliwe światło pożarów było księżycem ich spotkania. - Czemu się śmiejesz? - oparta na łokciu pochyliła się nisko nad jego twarzą. - Hełm i twój drewniak obok siebie... - Głupi... - wzruszyła pobłażliwie ramionami. Nie okazywała mu, jak lubiła to jego zamyślone, dziecinne zdumienie wobec wszystkiego, co niosło ich spotkanie. Po co miał wiedzieć, że tak jak jego zdumiewa, ją cieszy wszystko. - Daj mi wody - poprosił. Uśmiechnęła się odwracając głowę, by tego nie widział. Zsunęła nogi na podłogę, przez sekundę wahała się, czy nie włożyć pantofli, ale zrobiło się jej jakoś żal drewniaka śpiącego w jego hełmie. „I bez obcasów jestem zgrabna.” Wzięła ze stolika szklankę. Jak marmurowy, jasny posążek przemknęła naga do łazienki.
Rozgarnęła dłonią powierzchnię wody nagromadzonej w wannie, szorstką .niemal od wapna i kurzu, i zanurzyła szklankę. Odlała połowę. Współczuła biedakowi - za pół godziny poprosi ją znowu. Pił to świństwo, byle móc spojrzeć na nią przemykającą w ramie rozjaśnionego pożarami nieba za oknem. - Jak elegancko... - podziękował zdejmując szklankę ze spodeczka. - Byłam kelnerką - błysnęła zębami, przykucając w nogach posłania. Siedząc po dziecinnemu na piętach przeciągała się długo. ,,Patrz, za te pół szklanki...” - pomyślała. Przyjęła jego wstydliwe łakomstwo jakoś inaczej niż normalne „wymagania”, do których umiała się stosować. Śmieszyło ją i rozczulało zarazem. Najpiękniejsza była jego zazdrość, nie wyrażona ani jednym słowem. Wystarczyło, że widziała, jak patrzył na jej żarty z rannym, którego odprowadzała do szpitala, uwieszonego na swoim ramieniu. - Chodź tu - poprosił teraz cicho. Układała się łagodnie we wklęsłości jego ramienia. - Schudłeś - zmartwiła się naraz, szturchając palcem w uwierający ją obojczyk. - A ty nie... - zdumiał się i zaraz czegoś zawstydził.
- Powiedziałeś, że jest dobrze? - Aha. - No, to powiedz jeszcze. 72 - Co? - To samo. - Dobrze. - Po chwili: - Kryska... - Co? - Powiedz mi coś osobie... - A co? - Co chcesz. Może, jak byłaś mała... - pośpieszył odgradzając się od podejrzeń, że wymaga „spowiedzi”. - Co tam mówić, już nie jestem. Nie lubię mówić o przeszłości. Opowiem ci, jak będzie potem... no, później, jak to wszystko się skończy krótkim gestem ogarnęła jasną noc za oknem. - Będziesz... Kim ty będziesz? - zatroskała się nagle. - Poległym - odpowiedział z humorem i pochylił się nad nią. - Mowny to nie jesteś - pociągnęła go za ucho. - Byłem. Z innymi... Pomyślała, że mówi o kobietach, i ucięło ją jego lekceważenie. „Źle ze mną. Zanadto mnie bawi ten szczeniak” - pomyślała głęboko dotknięta.
- Z kolegami, znaczy - uzupełnił cicho, jakby czytał jej myśli. „Delikatny, cholera, jak dziewczyna” - usiłowała trywialnością myśli zabić ogarniającą ją znowu pokorną czułość. „Nie umiem jej nic powiedzieć. Czemu? A może my w ogóle tacy jesteśmy? Niemowy zżymał się teraz - bo przecież to, że «z kolegami», też nieprawda. Jak zginął Antek - nie wiadomo czemu wspomniał pierwszego poległego z ich grupy - za całe przemówienie nad grobem starczyło Zygmunta: «Dusza był chłop», i Kolumba: «Nikt już nie popruje dziewięćdziesiątką po Marszałkowskiej...» Tak. A już taka mowa, co to pasuje do tanga, całkiem nas się nie trzyma - medytował gładząc ją w milczeniu po włosach. - Bośmy się nawet tang nie nasłuchali, chyba jako zielone szczyle, przez szybę...”- uśmiechnął się do jakiegoś wspomnienia. - Co? - zapytała z łagodną natarczywością, zazdrosna o jego zamyślenie. Ujrzał nagle jej profil: wyraźny, wypukły na tle nieba białego jak blacha. - Reflektory - mruknął. Za oknem ogromne snopy światła rosły ku górze. Jakby pobladłe naraz pożary wyciągnęły
długie, delikatne i mocne ramiona ku stropowi niebios chcąc je przyciągnąć do bolesnej ziemi. 73 Powstańcza noc zaczynała unosić się w jakiś pulsujący nową grą przestwór. - Lecą - szepnął naraz Olo i usiadł na tapczanie. Zsunięta z jego ramienia głowa Kryski została, jak martwa, na poduszce. - Lecąpowtórzył półgłosem. Wpatrzony w okno, stopami po omacku szukał butów. Skądś, od gwiazd, popłynęła już majestatyczna muzyka motorów. Sierpniowa noc zmieniła się w jarmark świateł. Ramiona reflektorów podawały sobie niebo w zimnym, jadowitym blasku. Gdzieś na końcu miasta poderwały się za nimi różnokolorowe kule szybkostrzelnych działek „pelot”. Szybowały czerwone, żółte, zielone, znów żółte. Łańcuchy świetlnych pocisków zaczęły krępować niebo jaskrawymi, pulsującymi więzami. Szczekanie zenitówek pokrywało się z jazgotem cekaemów w jeden wartki potok dźwięków, nad którymi górował tajemniczy głos ciągnących, aż z włoskich baz, liberatorów czy lancasterów. - O! - Olo stęknął żałośnie w okno, gdy wynurzył głowę z wciąganej pośpiesznie panterki: w
kierunku Ogrodu Saskiego, wiatr gonił białe spadochrony, spływające powoli w łagodnym kołysie na tle granatowej nocy, co chwilę przedzieranej na pół błyskiem reflektora, wybuchem- Przylecieli... - głos Kryski szedł nisko. Pochylona, szukała rękami drugiego pantofla, rzuconego gdzieś przez Ola, który nerwowo zaciągał już podpinkę hełmu. - Przylecieli, jest pomoc, widzisz, a mówiłeś, że po powstaniu to będziesz poległym poskarżyła się gniewnie. Pantofla nie mogła odszukać. Za oknem cicho. Ogień działek ,,pelot” zamierał. Powracającą ciszę i ciemność przerwała raz jeszcze fala świateł i strzałów. Wracała noc. Powoli oczy przyzwyczajały się do ciemności: nie była większa niż przedtem. Pożary nasycały niebo różowym, spokojnym blaskiem. Czarna sylwetka Ola tkwiła nieruchomo na krzyżu okiennej ramy. Odblask migotał w wytłuczonych szybach. - Już druga - szepnął - i tak trzeba było iść... Na punkcie w Alejach Jerozolimskich, łączącym obie strony miasta, znaleźli się późno. Ciemność zaczynała ustępować. W rzednące jej tyraliery tu i ówdzie wpełzały już jaśniejsze
elementy zniszczonej architektury; mrok próbował się umocnić w jakichś spiętrzonych w rogach podwórek gratach, ale słabł z minuty na minutę. Na szczęście załoga BGK, skąd szedł ogień ryglujący przejście, wciąż jeszcze stosowała rakiety, które, zderzając się ze światłem powstającego dnia, tylko zasilały ciemność. Studnia zapchanego ludźmi podwórza już nie straszyła w takich chwilach upiorną jasnością. W miarę jak rakieta spadała konając, ściany nie unosiły się już w górę tak gwałtownie, że zagubiony w nich człowiek czuł się jak w windzie opadającej w gwałtowną ciemność. Teraz światło rakiety rozrzedzało zbliżającą się naturalną jasność w niewyraźną, błyskotliwą mgłę. Stali w sporym tłumie czekających na przejście. Cywile, odsuwani na bok przez ludzi z tego przelotowego posterunku, mruczeli coś niechętnie, zaniepokojeni zbliżającym się dniem. Lewą stroną przeciskał się ktoś energicznie i biegł w ciemność. Wąskim i płytkim wykopem, ubezpieczonym workami, przebiec mogła tylko jedna osoba. Co pięć minut zmieniano kierunek ruchu. Zmianę sygnalizowano latarkami. 74
- Łączniczki, wojsko... A kiedy cywile? - wyrzekał ktoś w ciemności. - Byle nas puścili przede dniem - zaszczekał ktoś zębami. - Wojska już niedużo. Zaraz nasza kolej... - Dzień nie dzień... i tak leją z maszynówek, i tak. - Ale... W dzień zawsze padnie tuzin, a nocą, bywa, że tylko jedna, dwie... - pierwszy głos współczuł widocznie łączniczkom. Olo sięgnął po dłoń Kryski. Ścisnął mocno jej cienkie palce. Choćby nie wiem jak się tego wstydził, zawsze strach o nią wyparowywał z niego jakimś takim gestem. A ona, jakby cały obowiązek lęku spoczywał na nim, niefrasobliwie odważna, z pobłażliwą zarozumiałością przyjmowała to na rachunek miłosnych czułości. - Idziemy! - rozległo się wezwanie. Zaczęli się poruszać z wolna ku przodowi. - Prowadźcie - zwrócił się do Ola Budzisz. Pilnujcie, niech ludzie nie rozłażą się po tamtej strome... Olo skinął głową. Budzisz, jak kapitan okrętu, pragnął przejść ostatni. - Dwudziestu dwóch? - upewnił się u dowódcy o stanie liczebnym oddziału i znów zrobił dwa kroki ,ku przodowi. Stojąca przed nim „obca”, nie z ich plutonu dziewczyna przeżegnała się
niedostrzegalnie i przytrzymując ręką obijający się chlebak pobiegła schylona. - Moglibyście dać większy wykop! - Olo przekrzykiwał cekaem, budujący nad rozburzonymi ścianami z worków ruchliwy ołowiany dach pocisków. - Czterdzieści centymetrów, niżej jest beton, strop tunelu kolejowego... - objaśnił znudzonym głosem regulujący ruch podchorąży. - Jazda! zakończył. - Jeden plus dwudziestu dwóch... Puszczaj do końca, żebyśmy tam znowu nie czekali rzucił Olo i poprawiwszy peem na szyi ruszył, pochylony, jak ze startu stumetrówki. Biegł spokojnie, pilnując się, by nie odgiąć ciała do pionu. „Jest niższa o dziesięć centymetrów, no, osiem” monologował w myślach, gdy raptem tuż przed nim zafurkotało o przeciwległą ścianę worków stado kuł. Spostrzegł wyrwę w bloku zabezpieczających worków. - Tu niżej! Niżej! - krzyknął za siebie i przemknął skulony. Widocznie czołgi zburzyły wczoraj nieudolnie wzniesiony szaniec. - Raz - odliczył spokojnie za sekundę wpadającą za nim Kryskę. - Dwa... - pokwitował
następnego. - Dwadzieścia dwa... - Teraz wpadł porucznik Budzisz. - Wszyscy?. - Powinno być dwadzieścia dwa plus jeden... brak jednego. 75 Olo wytrzeszczył oczy w półmroku. Ale następny to już „obcy”. - Nie został tam kto w rowie, ranny? - zapytał Olo nerwowo owego obcego, małego chłopca z poczty harcerskiej. Nim ten odpowiedział, z ulicy wleciał do bramy rozpaczliwy krzyk. Obok usypiska z worków leżała dziewczyna. Szamotała się z własną słabością jak z przeciwnikiem przewyższającym ją siłą i doświadczeniem. „Skąd na ulicy, a nie w wykopie?” - zdołał się zdumieć Olo, gdy obok przemknęła Kryska. W sekundę za nią mały harcerz. - Stój! - zawołał nie ruszając się z miejsca. Niemcy musieli zauważyć ruch, bo w świetle kilku na raz rakiet jezdnia gotowała się od stukających po bruku kuł. Olo, jakby strach zatrzasnął przed nim niewidzialną bramę, stoi skulony we wnęce i patrzy rozszerzonymi oczami, jak Kryska i harcerz wloką ranną. Z każdym ich mozolnym krokiem
opada w nim przerażenie, rośnie wstyd. Ranna chyba zemdlała, bo odrzucone ręce ciągnie bezwładnie po ziemi, wlecze się za nią otwarty chlebak, znacząc drogę jasnymi śladami gubionych opatrunków. Olo, zgnębiony wstydem, przejmuje ranną z rąk harcerza. - Przecież tam trojga nie było potrzeba... - słyszy swoją myśl. Wypowiedział ją głośno, jakby szukał usprawiedliwienia. Widzi czyjeś spojrzenie. „Śmieją się ze mnie.” W tej chwili tupot oddalających się stóp. Olo ogląda się. Torba harcerskiej poczty leży przy głowie rannej, a chłopaczek jest już na środku jezdni. Pochyla się raz i drugi. Zbiera przedmioty pogubione z chlebaka, jakby wyławiał je z gotującej się wody - bruk naokoło trzaska od rykoszetów. Olo słyszy jakieś Krysine: „O Boże!”, i nagle, porwany gniewem, jakby ten malec z niego się naigrawał, skacze naprzód. W trzech susach dopada pochylonego harcerza, żelaznym chwytem łapie go za kołnierz i ścigany strachem, rzuca się z powrotem. Chłopiec szarpnął się raz i drugi... Nagle głębokim wychyłem sięgnął ziemi. Leżała tam - ależ tak, to nie bandaże! - tabliczka czekolady. Świat umyka nagle do góry - to spada wypalająca
się rakieta. Olo puścił kołnierz chłopca. Nie mając sekundy, by skontrolować odruch, uderzył go kułakiem w twarz, pchnął kolanem. Byli w bramie. Za nimi kostki jezdni zdawały się wyskakiwać w górę jak bąble gotującej się wody. Niemcy, zdezorientowani ruchem, walili z całej już chyba broni maszynowej. - Pan poczeka... ja panu... - zaczął harcerz z bliską łez pogróżką w głosie. - Panie podchorąży, ja do raportu... - zabełkotał już bardziej służbowo i kompromisowo, przypatrzywszy się odznakom swego prześladowcy. Obtarł nos rękawem, zostawiając na nim czerwoną smużkę. „Ale mu dołożyłem” - pomyślał Olo i nagle roześmiał się głośno. Harcerz siąknął żałośnie. Zaśmiali się wszyscy głusząc jęki opatrywanej dziewczyny. Harcerz spojrzał na .nich nienawistnie, wyprostował się z godnością i spojrzawszy pogardliwie w ciemny tłum plutonu porucznika Budzisza, zaczął opróżniać kieszenie. Położył przy głowie rannej dwa opatrunki osobiste, jakiś spakowany w chusteczkę węzełek, czekoladę - jedną, drugą... Przy czwartej cichy szmerek przebiegł przez tłum. Chłopak spojrzał triumfująco w oczy Ola, potem pociągnął spojrzeniem po ludziach i - jakby chciał zawrócić raz jeszcze ginącą falkę
aprobujących szeptów - wyjął zza paska spodni jeszcze jedną, piątą już czekoladę. 76 - Nasi rozbili jakiś Meiniowski magazynek na Polnej - informował któryś półgłosem, patrząc łakomie, jak sprawne ręce Kryski wtłaczały do chlebaka zapasy rannej, której po policzkach smużyły się ciche gęste łzy. - Co? - pochyliła się nad nią Kryska. - To - po coś się wyrywała górą, co? Mogło być jeszcze gorzej - skarciła ją po koleżeńsku. Dziewczyna wyrwała się dowódcy placówki po tamtej stronie i widząc, że ktoś zagradza jej wejście do wykopu, ruszyła na wariata jezdnią, odsłonięta. - Kogo brakuje? - Budzisz zbierał już pluton. Siebie liczyłeś? - zagabnął Ola. - Są wszyscy, tak, już sprawdziłem... - podchorąży przyspieszył uspokajające zapewnienia. Olśniła go teraz pewność, że biegnącą za nim Kryskę przyjął w bramie odliczając: „jeden” zapomniał o sobie. „Żeby to biegł kto inny, tobym się nie poplątał” - skarcił się z niesmakiem, stojąc w szeregu. Wyszli na ulicę. Stąpali rzędem po chrzęszczącej szkłem jezdni. Olo czuł za sobą Kryskę. Był zły na Budzisza, że każe mu regulaminowo prowadzić. „Chciałem mieć ją
na oczach. Jakby wróciła z dalekiej podróży...” przetłumaczył swój nastrój na normalną sytuację. - Ale mnie pan podchorąży zasunął - usłyszał koło siebie przypochlebny szepcik. Harcerzyk szedł obok, dźwigając swoją pocztową torbę, rękę ostentacyjnie trzymał przy nosie, żywymi oczkami śledził reakcję „szarży”. Olo uśmiechnął się szeroko. „Poszedłem wtedy po niego, bo czułem się podwójnie ośmieszony: bałem się podejść do rannej, a on zrobił to po raz drugi - dla czekolady. I ze złości tak go zamalowałem” - myślał. - Nie bujaj, nic ci nie jest - mruknął z sympatią. - A dokąd teraz walisz, co? - A wy? - brzmiała odpowiedź. - Wzrok małego, wlepiony w peem, mówił wszystko. Jak przedsiębiorczy mężczyzna zaczepiający kobietę na ulicy pragnie uzyskać pewność co do jej kierunku, nim wypowie się, dokąd sam zmierza, harcerzyk miał widoczny zamiar nie rezygnować z ulicznej znajomości zawartej z „linią”. - Masz pocztę - zwrócił mu uwagę Olo. - Właśnie - chłopiec przytaknął mu grzecznie, jak tępemu nauczycielowi, na którego roztargnienie przyzwyczaił się liczyć.
Oddział prowadzony przez porucznika Budzisza przeszedł na nowe stanowiska bojowe chyba prawem kaduka. Olo wyczuwał to od chwili, gdy przemarsz przez Aleje oderwał ich od właściwego dowództwa. Budzisz, zaplątany, jak i on, przez przypadek do obcej formacji, wracał do swej macierzystej kompanii przyprowadzając garstkę nieźle uzbrojonych ludzi, szumnie nazwaną „plutonem szturmowym”. Sródmieście - Północ zewnętrznie nie różniło się od „Południa”. Gdzieniegdzie czerwieniały ruiny, czerniały wypaleniska, ale przeważnie bielały mury pokryte co dzień plakatowanymi dziennikami. W białości tych szerokich i wąskich, krótkich i długich arkuszy wyszło na światło dzienne ogromne rozbicie podziemia. Oprócz „Biuletynu” ukazywało się z piętnaście pism różnych odcieni i orientacji. Nad rozważaniami „Walki”, komunikatami „Biuletynu”, apelami „sandykalistów”, wuerenowskimi horoskopami królował 77 „Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej” z rozporządzeniem O tymczasowej organizacji władz na terenie RP. Granicą „terenu RP” był Ogród Saski i Leszno. Gdzieniegdzie „Dziennik
Ustaw” przekreślała na murze seria wrogiego cekaemu. „Każda kula - jeden Niemiec” szczerzył na to groźnie zęby ogromny afisz tuż obok. Sformułowanie o „terenie RP” nie raziło, skoro któryś z plakatowanych tuż obok dzienników we wstępnym artykule walczył zażarcie z granicą na Linii Curzona, a wysoki biało- czerwony sztandar powiewał ze szczytu górującego nad miastem poszczerbionego Prudentialu. Wszystko to zresztą było dawno, bardzo dawno. Od piętnastu minut Olo miał w oczach panikę mebli - otwartych szaf, wywróconych krzeseł, odsuniętych, często nakrytych stołów w uszach jazgot maszynowej broni, w nozdrzach swąd spalenizny. „Pluton szturmowy” zajął stanowisko wyjściowe do natarcia, cel: sąsiednia wypalona kamienica, która po zdobyciu i umocnieniu stanowić miała bazę wypadową właściwego uderzenia na Cedergren - górujący nad całym obszarem gmach telefonów przy Zielnej, broniony przez spory oddział SS. Był to niedostępny fort, który, zaopatrywany czołgami z Ogrodu Saskiego, paraliżował życie całej dzielnicy. Olo sprawdził zabarykadowaną od ulicy bramę, wzmocnił erkaemem posterunek pilnujący w
sunącym z piwnicy dymie podziemnego przejścia na teren sąsiedniej, opanowanej przez Niemców kamienicy, rozlokował ludzi na parterze i czekał. Porucznik Budzisz, wezwany do dowództwa batalionu w chwili przyjmowania tej placówki, nie wracał. Olo raz jeszcze obszedł niespokojnie wszystkie zakamarki nowego gospodarstwa. - Masz nosze? - zdziwił się z szacunkiem na punkcie Krysiki, i tu nagle coś drgnęło w nim niespokojnie. Zobaczył, nie, może raczej usłyszał lub po prostu wyczuł czyjąś szybką ucieczkę z pokoju. „Za pół godziny będę w parku sztywnych i coś takiego!” - szydliwie tłumił w sobie wściekłą zazdrość. - Jaki stan opatrunków? - spytał głosem przerywanym, jak idiota. Chciał słyszeć ten jej niski głos, chciał mówić o tym, co teraz ważne, w czym była człowiekiem... - Mogę cię całego opatrzyć - beknęła chrypliwym śmiechem. „Ależ ordynarna.” - Pragnął tylko, żeby- go uspokoiła jednym spojrzeniem. - Zaraz zaczniemy natarcie - bąknął patetycznie, upokorzony, że chce już wzbudzić jej czujną litość.
Od pierwszej chwili wszystko w niej obrażało jego sympatię, toteż ze zdumieniem i lękiem obserwował, jak się bezceremonialnie w nim zagospodarowywała. Już od nocy spędzonej z nią w mieszkaniu Dębowego dominowała w nim obraza i żal, które jednak w absurdalny sposób potęgowały tylko uczucie. - Panie podchorąży! - zbawiło go wezwanie z podwórza. Bez słowa opuścił pokój sanitariuszki. Bogoria zbliżył się na odległość szeptu. - Myślę, że musimy zaczynać. Przecież ustalono: siedemnasta zero zero nasze posterunki na Zielnej wiążą ogniem stanowiska „nepla”. 78 - A Budzisz? - Olo był niezdecydowany. Bogoria wzruszył ramionami. Spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się smętnie. Przyszło im na myśl, że awanturniczy dowódca, który przyszedł tu poszukując walki, znosi może teraz dramatyczne oskarżenie o dezercję. - Już on sobie poradzi - Bogoria koncentrował uwagę zastępcy dowódcy na ich zadaniu bojowym. - No, dobrze - bąknął Olo i zdecydował krótko: Zbierz ośmiu ochotników. Idą wszystkie granaty i pistolety maszynowe.
Jedynie dojście do wypalonego domu, zmienionego według wczorajszego rozpoznania w silny bunkier, prowadziło przez piwnice. Jakakolwiek próba ruchu na ulicy zostałaby po prostu przygwożdżona ogniem z przeciwległego, oddalonego o szerokość jezdni, olbrzymiego gmachu Cedergrenu. Załoga, która wczoraj „puściła” tę placówkę, cofając się zabarykadowała przejście w piwnicy. Teraz, w gryzącym dymie, wśród ścian rozparzonych niedawnym pożarem i swędu dopalającego się gdzieś węgla czy koksu, trzeba było bezszelestnie „odkorkować” dojście. Ludzie, grzęznąc w gorącym osypisku popiołu i gruzu, krztusząc się i kaszląc wlekli jakieś beczki, żelazne łóżka nagrzane jak nieforemne żelazka, rozlatujące się w rękach skrzynie. Olo z ustami przewiązanymi mokrą chustką bezustannie to gestem, to uderzeniem w ramię, to gdy miał ręce zajęte - wściekłym kopnięciem upominał o ciszę. Nie można było wytrzymać tam, na dole dłużej niż pięć minut. Gdy Olo po raz drugi wysunął się na powietrze podwórza, oczy miał czerwone jak królik, oparty o ścianę oddychał szybko. Ośmiu ochotników wyglądało podobnie.
- Zostało kilka ostatnich gratów - wychrypiał do Bogorii, sprawującego komendę na powierzchni. Zdartą z ust chustką obcierał czoło. Wysuszona przez panujący na dole żar, była znowu mokra. - Daj dwóch nowych ludzi, oni odwalą resztę rzeczy. Ósemka, która robi skok, musi być świeża... - Szesnasta pięćdziesiąt sześć - Bogoria patrzy na zegarek. - Ponury i Żbik!... - dysponuje ostro. „Skąd u niego takie koszarowe tony, i to teraz?” Jeszcze wiele lat potem pamiętać będzie Olo każdą chwilę, każde słowo od tej sekundy. Bogoria szybko informuje tych dwóch ludzi: zejdą do piwnicy przed oddziałem szturmowym, odwalą z przejścia ostatnie elementy barykady. Ponury jest wysoki, chudy, młody i jakby przygarbiony, spod hełmu wymyka mu się płowy kosmyk, piegi... Ileż razy potem pamięć Ola odbudowywała nijaką twarz tego żołnierza! Ośmiu ochotników nabrało już powietrza. Olo podaje mokrą chustkę stojącej przy noszach Krysce, ona patrzy, jakby nie rozumiała, czego od niej chcą, więc chłopak zasłania jej usta brudnym płócienkiem, zawiązując na karku węzeł. Czuje na plecach dreszcz jakiegoś dziwnego uniesienia, jakby przypinał jej skrzydła.
79 - Masz zostać na dole, dopóki ich nie... wypędzimy. - W strachu przed patosem wojskowego sformułowania unika słowa „wyprzemy”. Patrzy na niego szesnaście oczu. Tylko oczy i niski okap hełmu - reszta twarzy zasłonięta. Tamci dwaj zbiegli już do piwnicy. Od ulicy niesie teraz gwałtowny jazgot maszynowego i karabinowego ognia. - Zero zero! - krzyczy Bogoria i uderza Ola po ramieniu. Ręce ich spotykają się na sekundę w serdecznym, niedostrzegalnym dla nikogo uścisku. Olo skacze do piwnicy. Biegnie. Gorący oddech wnika gdzieś we wnętrzności. - Naprzód! - woła za siebie, choć słyszy tupot licznych nóg. Nagle staje unosząc pistolet: z naprzeciwka, wolno, z opuszczonymi rękami, idzie człowiek. To Ponury. - Gotowe? - krzyczy Olo mijając go w biegu. Tamten nie odpowiada. Za nim biegnie ten drugi. - Stać! Stać! - krzyczy Żbik, ma oczy wysadzone na wierzch, jakby się dusił. Teraz wszyscy kłębią się w miejscu. Spychają się w tłoku na gorącą ścianę. Ponury stoi w środku. Zatrzymały go widocznie nosze Kryski, które uwięzły w wąskim otworze na zakręcie
tarasując drogę. - Skurwysyn! - trzeszczy oskarżycielsko Żbik przecierający oczy. - Ucieka. Nie chce robić... Sam nie uradzę - stęka patrząc z pytaniem po ludziach. „Aha, to ten chciał iść z nami do szturmu” - Olo poznaje w Żbiku dziewiątego odrzuconego ochotnika. Czuje, że cały drży. - Strzelec Ponury! - chrypi zwracając w jego stronę lufę peemu. - Nie pójdę - słyszy wyraźnie. Widzi, jak dwóch ludzi z grupy uderzeniowej biegnie ku zabarykadowanemu przejściu na teren domu stanowiącego cel natarcia. Prowadzi ich Żbik. Olo czuje, że jeszcze chwila, a zemdleje w strasznym gorącu rozparzonych ścian. - Ponury, wróć! - powtarza przez zaciśnięte zęby. Widzi oczy swoich ludzi. Słyszy łoskot odsuwanych gratów barykadujących przejście. „Pięciu... - sprawdza raz jeszcze wzrokiem swoich ludzi. - Dwóch przeszło naprzód, to siedmiu... Jeden prysnął...” Widzi, jak któryś cofa się cichaczem wzdłuż parzącej ściany. - Ponury, wróć - powtarza podnosząc peem. Odmowa wykonania rozkazu w obliczu
nieprzyjaciela, sąd polowy... - szczeka pojedynczymi wyrazami. Ale Ponury odsuwa zasłaniającą przejście Kryskę i przekracza nosze. Olo czuje słabość w nogach, lada moment siądzie bezwładnie. - Stój, bo strzelam! - krzyczy. W tej chwili, jakby ktoś wybił korek z musującej hałaśliwie butelki, wylot piwnicy zatętnił głośniej strzałami. Otwarli przejście. Olo przysiągłby, że poprzez szmatę zasłaniającą usta Kryski widzi jej pobłażliwie ironiczny uśmiech... Czuje, jak peem dygoce mu w ręce szarpany wystrzałami. 80 Z trudem odgina zaciśnięty na cynglu palec widząc, jak kule otwierają czerwień przydymionego muru w miejscu, gdzie przed chwilą stał Ponury. Teraz leży twarzą do ziemi. - Naprzód! - krzyczy Olo i z włosem zjeżonym pod hełmem ucieka z tego miejsca - tam gdzie wróg, gdzie cekaemy, gdzie wybuchy... Biegnąc odbezpiecza ciężki szturmowy granat angielski. W przejściu mija skulonego Żbika i przyciśniętych do ściany obu swoich ludzi. Biegnąc po dwa stopnie ku górze wypada z drzwi piwnicy, z szerokim rozmachem ramienia
ciska granat w przeciwległy kąt wypalonego podwórza. Granat wybucha gromko. „Dobre są te «gamony»„ - myśli biegnąc skokiem ku bramie. Słyszy, jak za nim gramolą się ludzie. Strzały na lewo, na prawo, na wprost. Przez środek podwórza żłobi szczelinę w gruzach nie ustająca seria cekaemu. Olo leży za jakimś filarem. Już wie: „zdobył” nie zajęty budynek. Jedyny ogień, jaki dostają, idzie z przeciwległego gmachu Cedergrenu. Są osłonięci wysokim występem muru. „Niemcy po prostu podpalili zdobyty dom i cofnęli się, chcieli zniszczyć naszą osłonę, lecz bali się trzymać kamienicę po drugiej, naszej stronie ulicy” - rekonstruuje szybko sytuację. Myśli mu się dobrze, swobodnie, prędko. „Niechby Bogoria przysłał teraz erkaem.” Olo podnosi się na łokciu. Tuż za nim, za pagórem cegieł, ktoś przytyka głowę - bez hełmu! do ziemi, jakby chciał się skryć przed jego wzrokiem. To mały harcerz „od poczty”... Poranek, gdy spotkał go po raz pierwszy, wydaje się Olowi daleką, szczęśliwą przystanią, ach! jak daleką. Szybko, żeby nie myśleć, że było to dziś, rzuca za siebie: - Halo, mały!
- Tak jest, panie podchorąży - melduje się, wystraszony, sztucznie pogrubiając mutujący głos. - Skąd się tu wziąłeś? - Już od rana... Pocztę rozniosłem... - to szybko, jakby się usprawiedliwiał. - Od rana jesteś na naszej placówce? - Tak jest! - służbiście. - Gdzieś ty się krył? - Byłem w pokoju sanitariuszki... - to po dłuższej przerwie (namysł, czy nie wsypie dziewczyny). Olo czuje nagle ciepły przypływ radości. „Jaki byłem głupi” - myśli o sobie i fala przepraszającej czułości zamącą mu myśli. Nagle pamięć przywodzi jej zmrużone oczy nad szmatką zasłaniającą usta i czerwone cętki kuł wyskakujące na przydymionym murze. „Zabiłem człowieka!” - Słuchaj, mały - woła prędko do harcerza. 81 - Wołodyjowski - podpowiada mu tamten swój pseudonim. : - ...Wołodyjowski, wróć na podwórze i melduj podchorążemu Bogorii, żeby przysłał erkaem. Zadanie wykonano bez strat... Chłopak jak jaszczurka przemyka między gruzowiskami, miga mały zielony tyłek w
harcerskim drelichu. „Straty własne: jeden poległy...”- chce jeszcze za nim zawołać Olo, jakby pragnął się zabezpieczyć. Szybko pełznie w lewo sprawdzić stanowiska ludzi. W nocy stąd ma wyjść uderzenie - na PAST - ę. Kryski wśród nich nie ma. Olo zastanawia się z rozpaczliwym uporem, ile czasu potrzeba jej na przeniesienie rannego do najbliższego szpitala, jakby jej nieobecność obiecywała mu uratowanie Ponurego. Była już noc, gdy drużynę Ola zluzował pluton przybywający na pozycję wyjściową właściwego natarcia na PAST - ę. W piwnicznym korytarzu z groźnej mącącej świadomość ulewy żaru pozostał tylko miły ślad ciepła. Przeszli tędy gęsiego, w milczeniu. Na podwórzu swojej kamienicy zastali ruch. Wszędzie kręcili się ludzie z szykującej się do natarcia kompanii, w której skład, jak się okazuje, obecnie weszli. - Porucznik Budzisz? - odparł na kwaterze kapitana pierwszy z zapytanych i wskazał oświetlone okno na parterze. Pseudonim ich dowódcy nie był dla niego niespodzianką. „Miałem rację. Budzisz przyprowadził nas do swego oddziału” - pomyślał Olo. Był
zmęczony. Jakaś otępiająca senność pozwalała nie myśleć już o tym, co się zdarzyło. Oficer dojrzał go pierwszy przez uchylone drzwi korytarza. - Jest nasz bohater - zawołał żartobliwie. Chodźcie - zaprosił. Wysoki, szczupły kapitan o czerwonych z niewyspania oczach wyciągnął rękę do uścisku. - Gratuluję. Nim Olo zdążył o cokolwiek zapytać, Budzisz wskoczył szybko. - Zostaliście przedstawieni do K.W. Wy i ten ranny. - Dziękuję w imieniu służby - mruknął jeszcze kapitan. Olo stał z otwartymi ustami. - I Ponury? - wyszeptał wreszcie zamiast zamierzonego: „Za co?...” Budzisz nerwowo skinął głową. - Kwaterujemy na pierwszym piętrze... - uciął szybko, odwracając się do dowódcy kompanii. 82 Ósemka Ola zwaliła się już na podłogę w półciemnym korytarzu. Postawił ich na nogi gniewnym szeptem. Szedł po schodach otrzeźwiony zupełnie z błogiego zmęczenia, zdumiony własnym gniewem i radością.
„K.W.! Kto je zarobił w konspirze, ten - ho! ho! napocił się krwią. Cholerny świat!” zdumiał się raz jeszcze. W ciemnościach schodów, idąc przodem, trafił nagle na kogoś grzebiącego się nieporadnie z jakimś ciężarem. Zaklął. - No, no - usłyszał głos. Jej głos. - Kryska? - Weź te nosze z drugiego końca, :bo już mnie diabli biorą. Spotkał rękami jej drobne dłonie. - Szlag by trafił, całe powstanie jak juczny wielbłąd! - Muśnięciem ręki powiedziała coś innego. - Mam coś dla ciebie - zaszeptała w ciemności na półpiętrze. Ten jej gardłowy, nieładny, beczący śmieszek... - Kryska. - Co? - Walże prędzej na górę! - Zląkł się zamierzonego pytania o Ponurego. Pluton kwaterował w dużym, opuszczonym mieszkaniu. Spali. - Jesteśmy odwodem drugiego rzutu uderzenia wymamrotał spod koca Bogoria. - Rozłożymy nosze - zaproponowała Kryska rozglądając się po pokojach, w których każdy
kąt zajęty był przez ludzi śpiących w najróżniejszych pozycjach. Wzruszył gniewnie ramionami. Drażniła go ta ostentacja. - Masz - przebłagała go pokornym uśmiechem. - Co to? - Nie widzisz? „Gamona” i obronny rosyjski... nazwami najwyżej cenionych granatów podkreśliła wagę prezentu. - Skąd? - Wystarałam się... - Pogłaskała go po zarośniętej twarzy. Wziął jej rękę. Stali tak z obu stron rozłożonych noszy. Ludzie z ósemki Ola wymyślali kłócąc się o miejsca. Usiedli na noszach. - O - przestraszył się nagle jej palców. 83 - Reszta lakieru... - uśmiechnęła się nad nim litośnie, wszystkowiedząca. Schowała dłoń. - To nie krew. A ty myślałeś... Ucieszył się materialnością jej głosu, jakby to muśnięcie oddechu na policzku pieczętowało ludzką rację takiego rozgrzeszenia. - Co z Ponurym? - spytał raptem. - Słuchaj, jak nas wzięli wtedy w kamienicy, drugiego dnia, pamiętasz, coś zdążył uciec w
oficynę, i szukali: „Wo ist der im weissen Mantel”, pamiętasz?... - umilkła, jakby spłoszona zbyt trudnym tematem. Milczał. - ...Widziałam już, jak ciebie prowadzili, a równocześnie złapali innego w białym płaszczu... Pauza. - Więc jak spytali mnie, czy to ten uciekał... wskazałam innego człowieka w białym płaszczu... Widziałam, jak z drugiego podwórza prowadzą ciebie... Pamiętasz? Byłeś w białym płaszczu... - Zastrzelili go - przypomniał sobie Olo. - No, widzisz - głaskała go po schylonej głowie. - Nie żyje? - spytał teraz podnosząc twarz. Ponury umarł? - powtórzył gniewnie. - Ja też zabiłam tego w tym białym płaszczu... szepnęła obejmując go za głowę jak matka. Od dłuższej chwili byli w zupełnej ciemności. Ktoś zgasił światło, a głęboka studnia podwórza zabezpieczała okno od pełnej blasku powstańczej nocy. Z jej rąk płynął spokój. Miała moc rozgrzeszania jego zdziwaczałego sumienia. Przecież to on rozpaczał wczoraj, chybiwszy Niemca przemykającego między Dworcem Głównym a wysokim budynkiem
„Polonii”. Urządzili sobie zasłonę z koców i prześcieradeł na - linach przeciągniętych między obu stronami ulicy. Gwałtowny podmuch wiatru uniósł „parawan” i Olo ujrzał - jak na strzelnicy wyciętą w drzewie - figurę żołnierza maszerującego na drugą stronę. „Zgorączkowałem - jeszcze w tej chwili myśl automatycznie usprawiedliwia pudło, choć Olo rozważa coś zupełnie innego. - Tak, rozpaczałem, że poszedł żywy, rozpaczałem... A teraz niby «sumienie», że zabiłem Ponurego. Tchórz! Był tchórzem... Był groźniejszy dla nas niż ten Niemiec... - obijają się jakieś senne myśli. K.W., mam Krzyż Walecznych... Mam ja, ale i ten zabity tchórz. Co zrobić? Przecież wnioski na K- W. podpisuje sam Bór. Jeśli komendant - podpisał, to się nie odstanie. Dobrze, że nie dostało się żywemu...” Olo chce powiedzieć o tym Krysce. A może już powiedział. Ogarnia go ciemność ciepła, miękka, kusząca, jakby wpatrzył się w samo dno jej oczu. Nagle blask rośnie jak łza, ogromnieje... - Jezu! - słyszy jęk Kryski. Podnosi głowę. Naprzeciwko, tam gdzie w fotelu siedział śpiący mały Wołodyjowski, wiruje jak dziecinny bąk jakiś sypiący iskrami kształt. 84
- Sidolka... - jęczy Olo skuty przerażeniem. W nogach czuje słabość. Wie, że nie poderwie się żadnym wysiłkiem. „Trzeba zasłonić Kryskę...” ciągnie się jakaś myśl rozpaczliwie długo w oczekiwaniu na wybuch. Sidolka z zapalnikiem tarciowym, działającym jak główka zapałki, kręci się jak opętana. Jest jedynym przedmiotem widocznym w pokoju. Boże, jak widno! Olo wstaje. Zasłania sobą Kryskę. - Alarm! Padnij!! - krzyczy wreszcie, jakby wyrywał z siebie wnętrzności. - Wołodyjowski! to rzuca już pchając, wlokąc przed sobą Kryskę za drzwi. Ledwo znalazł się na progu, stanął przy ramie gdy z drzwi wypadł Wołodyjowski wlokąc za sobą czyjś długi wojskowy płaszcz, potknął się, zaplątał i runął na ziemię. Teraz trzask suchy jak wystrzał z floweru. Sekundy czekania... - To już... To był wybuch... - wyszeptał Olo przekręcając światło. Nic nie naruszyło spokoju śpiących ludzi. Tylko Bogoria siedział na tapczanie rozglądając się nieprzytomnie. - Nic, śpij - rzucił Olo wychodząc ze swego ukrycia. W progu nastąpił na coś nogą. „Odłamek?”- zdziwił się. Podniósł... czekolada. Wołodyjowski klęczał za nim, półprzytomny, z otwartymi ustami.
Sidolka, rozbita, jak duże indycze jajko leżała pod fotelem, z którego spodu wystawało kilka włosów pakuł czy morskiej trawy. „To jest nasza broń!” - kopnął skorupy. W ręku trzymał czekoladę. Powstańcze granaty zawodziły często. Fabryka, w której materiał wybuchowy, wydobywany ze zdobycznych „goliatów” lub artyleryjskich niewypałów, przekręcany przez maszynkę do mięsa (w celu uzyskania prawidłowej granulacji), ważony na szalkach kuchennej wagi, rozsypywano do kompotierek, a stamtąd do płóciennych woreczków, ta fabryka - jedyna chyba na świecie - nie dawała gwarancji. Małą torebkę z materiałem wybuchowym wkładano do drugiej większej, pełnej odłamków żelaza, muter, - nakrętek, opiłków i wszystko to, opatrzone zapalnikiem tarciowym (sidolka, ,,siekaniec”) lub uderzeniowym („filipina”), umieszczano w kawałku ciętej rury gazowej. - Mało trotylu... - oznajmił z klęczek Wołodyjowski. Szept był pokorny, ale w fachowym określeniu pobrzmiewała nieśmiało dumniejsza nutka. - Dostałem od pana podchorążego
Bogorii - ubezpieczył się od niegodnych podejrzeń. - Musiałem przez sen upuścić... Potarł się o ubranie albo co... - szeptał coraz prędzej. Olo nie odpowiadał rozglądając się po pokoju wśród śpiących ludzi. „To z tymi granatami ich koledzy rozpoczną za godzinę natarcie” - pomyślał i nagle spojrzał na trzymaną w rękach czekoladę. Wołodyjowski już otrzepywał długi żołnierski płaszcz. Stał ciągle w progu, jakby niepewny, czy zaraz nie będzie zmuszony do ucieczki. „Stchórzyłem - myślał Olo. - Należało granat podnieść i cisnąć za okno...” - napominał się w myślach. - Nie można było wyrzucić na podwórze, tam jeszcze więcej ludzi - powiedział 85 głośno do Kryski. „O tym przecież nie myślałem wiejąc z pokoju...” - nie mógł sobie darować. Nagle roześmiał się głośno,- niefrasobliwie. Śmiała się i ona. Zaśmiał się i Wołodyjowski, ale naraz broda zaczęła mu się podejrzanie trząść. Olo machnął ku niemu ręką, w której trzymał podniesioną czekoladę. - Ona mi została wtedy sama, zawieruszyła, się... tłumaczył czerwieniejąc Wołodyjowski.
Wsypa z czekoladą zdawała się przygnębiać go o wiele bardziej niż wypadek z granatem. - Została? - zdziwił się niemiłosiernie Olo. - Tak. I żeby pan podchorąży wiedział, że ja chowałem dla Kryski... - No, to zjemy razem - stwierdził Olo odwijając papier i łamiąc - jeśli nas Kryska poczęstuje... Ale chłopak pokręcił głową przecząco i odsunął rękę częstującego Ola. - Nie zjesz? Serio? - zdziwił się podchorąży. - Nie bądź dziecinny - zaatakował w sposób gwarantujący powodzenie. - Nie zjem. Nie mogę. Ćwiczenie woli... - oznajmił chłodno człowieczek, który rano wyniósł tę idiotyczną czekoladę spod ognia zachłystujących się niemieckich cekaemów, potem oddając ją rannej, uległ pokusie, wreszcie ślubował harcerskie ćwiczenie. - Oj, dzieci... - powiedziała Kryska chrupiąc pierwszy kawałek. Olo wiedział, że objęła tym i tę czekoladę, i jego niepokój o śmierć Ponurego, ale zgodził się pokornie na jej pobłażanie. Kiedy zasnęła na tych swoich noszach, podniósł się cicho i ruszył ku wyjściu. Na podwórzu zameldował się u kapitana, który miał prowadzić szturm.
- Ale do pierwszej grupy... - zastrzegł sobie stojąc służbowo na baczność. - Za to K.W. należy mi się - poparł swoją prośbę dyskretnym przypomnieniem o odznaczeniu. Tylko on wiedział, że musi je odpracować. Plan natarcia był prosty. W ciemności pod PAST ę dotarła grupa pionierów. Potężny dynamitowany ładunek wybebeszył z bramy wysoką barykadę. Jeszcze echo po detonacji jąkało się stukotem opadającego na ziemię gruzu, cegieł, kamieni, gdy z bramy „zdobytej” przez Ola wypalonej kamienicy skoczył pierwszy rzut natarcia. Dwudziestu ludzi, osiem empi, siedem kabe, pięć pistoletów przebiegło przez jezdnię. Przed nimi było jaśniej - jakby nieśmiały, rozpalony świt przecierał tam oczy - to po prostu biała mąka tynku i gruzu rozpylona wybuchem w powietrzu. Ruiny barykady zaczęły wykręcać stopy biegnącemu jeszcze przez jezdnię Olowi, gdy z naprzeciwka - buchnął ogień karabinu maszynowego. Olo czuł, jak seria drze powietrze koło ucha, słyszał za sobą czyjś krzyk, dostrzegł nawet czerwone, ruchliwe żądło wystrzałów. 86
- Naaaprzód! - krzyczał czując, jak podnosi mu włosy nieprzytomne uniesienie i strach. Już lewym łokciem czuł ścianę, do której przylepił się jak róż- pędzony pociąg do szyny - środek przejścia wymiatał karabin maszynowy nie kończącą, się serią. Teraz, jak szofer na śmiertelnym wirażu, Olo wyczuł pod ręką pustkę i skręcił w lewo. Cisza. Nieodparte wrażenie ciszy, choć cekaem pracuje bez wytchnienia, choć cały gmach chodzi od wystrzałów. To już nie ludzie strzelają, to gmach strzela chyba każda cegła, wybuchają spojenia tynku - ale to na zewnątrz, tu jest cisza. Olo przyjmuje uderzenia ciał wpadających na niego ludzi. - Za mną! - krzyczy i biegnie w głąb trzymając w ręku zapalnik zdobycznego handgranatu. Nakrętkę odrzucił jeszcze przed podniesieniem się do biegu. Trafia na ścianę. - Latarka, prędzej! - Już. Wątłe światło odkrywa, że są w jakiejś zamkniętej wnęce. - Gdzie schody? - pieje ktoś histerycznie. Z bramy niesie wycie rannego „Jak to, ktoś żyje? Tam, pod tuszem ołowiu?” Odcięci od swoich, są i odcięci od wroga w ślepym, zamkniętym pomieszczeniu. - Granaty na gniazdo cekaemu!
Olo obejmuje komendę. Sam, przytulony do framugi, zrywa zapalnik. Trzeba cisnąć tam, skąd niesie ołów. Sekunda, gdy musi wysunąć rękę, trwa długo. Jakby włożył ją między tryby oszalałej maszyny. Ma wrażenie, że powietrze zgęszczone stalą wciągnie mu rękę i zmiażdży. Nagle strach, że przetrzymuje odbezpieczony granat. Strach i rzut. Cekaem zanosi się bez sekundy przerwy. - Bunkier! - stwierdza ktoś. - Mają tam bunkier! - Gdzie kapitan?! - woła ktoś histerycznie. Olo wie, że nie wolno czekać. Bez walki ludzie rozkleją się w sekundę. Chwyta latarkę. Coś w nim dziwi się, że w smudze światełka nie widzi lecących szalonych kuł... Widzi otwartą czeluść przeciwległego wejścia. „Schody tam, z tamtej strony” - myśli prędko. - Uwaga. Pojedynczo skok na drugą stronę. Odbezpiecza granat. - Dawajcie jeszcze ze dwa. Wybuch. Ciskają następny granat. Jeszcze jeden. Olo przygięty nisko, jakby na plecach dźwigał wór strachu, skacze naprzeciwko. Jest. Jest w bramie. Nie dostał. Nic. Nawet nie ranny. Czuje, że teraz zarobi swój K.W. Pruje krótszą serią przed siebie. 87
- Dwa, trzy, pięć... osiem... - liczy wypadających ludzi. - Skok! Skoook! - ryczy do tamtych, którzy widocznie się zlękli. - Leżą. Reszta leży. Położyli ich!... - krzyczy ktoś przy nim. Stoją zbici w gromadkę, nie wkraczając do wnętrza, chronieni grubym murem przed ogniem z bunkra na wprost bramy. „W ośmiu? - dziwi się Olo. - W ośmiu mamy zdobyć PAST - ę?” Światło latarki smuży w lewo. - Granaty! - rozkazuje przez dygocące zęby. Wie, że czekanie to koniec. „Jeśli tam, na zewnątrz, nasi zobaczą, że jesteśmy, że nas nie wybili, pójdzie drugi rzut.” . - Uwaga! - odbezpiecza granat, ciska w górę, uprzedzając o sekundę wybuch skacze na schody. - Dwa, cztery - liczy jak sztubak chcący zapomnieć, że biegnie na groźny egzamin. Już po „dwa” słyszy pod sobą pacnięcie granatu o posadzkę. Wybuch! Skulony na półpiętrze, nie widząc nic, sieje przed siebie z peema, odbezpiecza granat. Rzuca. Na każdy rzut odpowiadają tu oni. Jak to? Przecież granaty wybuchają tylko na dole. „Jezus Maria! Siatka! Mają siatkę na schodach na piętrze...”
Przerażenie znosi go w dół. Jęczą ludzie rozszarpani wybuchami jego granatów. Olo nie skręca już w stronę bramy. Biegnie w ciemności w lewo: ściana. W prawo: trafia w jakąś wnękę. Ktoś tu jest. Moment, gdy chce strzelać i słyszy równocześnie: - I co? I co? Co? - powtarza ktoś szczękając zębami. - Siatka na schodach! - krzyczy. „Co to jest? Czemu krzyczę?” Dopiero w tej chwili Olo słyszy przejmujący brzęk jakichś dzwonków. ,,Widocznie urządzenia alarmowe” - tłumaczy sobie racjonalnie, ale czuje, że ten przeklęty hałas wprowadza go w nastrój koszmarnego snu. - Ludzie, strzelcy - poprawia się szybko - odzywać się! Szybko! - krzyczy. - Gdzie oficerowie? Kurwa mać - stęka współtowarzysz we wnęce, która musiała być chyba wmurowaną w ścianę kabiną telefoniczną. „To jest jeden” - zaczyna Olo liczyć. - Tu jestem! - Drugi. - Halo! - woła jakiś z ziemi. Trzeci. - Opatrunek... Nie ma który osobistego? - jęczy ktoś od strony schodów. Czwarty, ranny. - Gdzie oficerowie? - bas z głębi powtarza zawołanie współtowarzysza Ola.
„Pięć!” - liczy Olo czując, że dziki głos huczących wokół dzwonków wypełnia jego czaszkę, wypiera trzask cekaemów, chwieje nim całym. Gdzie latarka? - woła w ciemność. 88 - Z niego już marmolada, z tego, co miał latarkę... bas. „Aha, wykończyłem go granatem - myśli Olo i czuje, jak twarz wykrzywia mu obłąkańczy śmiech. - Muszę się trzymać” - myśli panicznie. W tej chwili hallem szarpią trzy kolejne wybuchy. - Niemcy biorą się do roboty - szczęka współlokator wypierając ciałem Ola z małego schronienia. Ale Olo cieszy się czując twardy dotyk pozatykanych widocznie za pas granatów tamtego. Gładzi palcami rogowy krążek guzika, układa go pieczołowicie wśród okruszyn chleba na dnie kieszeni. Strzela długą serią w górę, w stronę schodów. Tam gdzie natrafił na siatkę. Ale obrońcy już się pozbierali. „Leżą na podłodze, chronieni przed kulami, i tylko przez dziury w siatce wpuszczają nam granaty...” - myśli szybko. Ściany naokoło zaczynają chodzić od błądzących po nich na ślepo serii niemieckich erkaemów.
- Halo, jesteście tam?! - krzyczy w ciemność i kiedy odzywają się znowu wszystkie naliczone głosy, przeraża go myśl, iż w ten sposób załoga PAST - y zorientuje się, że ma do czynienia z kilkoma ludźmi, i wygniecie ich tu jak pluskwy. Na razie wszyscy znaleźli widocznie jakąś względną osłonę od ognia, a Niemcy mają tylko „drążkowe” granaty zaczepne, robiące dużo huku, lecz mało sprawiające szkody. Wybuchy i maszynowe serie odrywają tylko słuch od upiornych dzwonków alarmowych. „Chyba już skończyły?” - myśli z ulgą Olo, jakby to od nich szło największe niebezpieczeństwo, i w tej chwili słyszy natarczywie powtarzane pytanie: - No i co będzie? No- i co będzie? - Stowarzyszony z nim podróżny w nieznane grzeje mu twarz oddechem. - Bracie, nic to, nic... - powtarza Olo z ogromną wiarą, nie wiedząc, co mówi. Przeżywa chwilę największego zbliżenia do drugiego człowieka. Z pobłażliwością myśli o Krysce, jak o serdecznym, ale jakże dalekim znajomym. - Te - mówi półgłosem - posuńże się, bo jeszcze dupą przebiję mur na wylot i mnie nasi postrzelą z ulicy.
Niemcy, zorientowawszy się snadź w nieskuteczności swej metody walki czy może chcąc się dopiero zorientować w jej .skutkach, zarzucili miotanie granatów. W nagłą ciszę znów wdarły się niecierpliwe, oszalałe dzwonki alarmowe. Grają... - Można dostać kręćka, co? - mruknął Olo i wypuścił krótką serię w ciemność przed siebie. Odpowiedziało mu maszynowe szaleństwo ukrytych za siatką na półpiętrze Niemców. Dzwonki znikły w gęstwie strzałów, ale zaraz dały się słyszeć znów w sekundzie ciszy. Ich jazgot znieczulał uwagę, otępiał jakimś dziwnym, nieznanym strachem. - Gdzie oficerowie? - krzyczał w ciemności bas.Gdzieee... - dzwonki zdawały się kontynuować jego wołanie w jakimś upiornym SOS. 89 „Ludzie powariują” - pomyślał Olo. Co robić? Ile czasu są już tutaj? Dziesięć minut? Godzinę? Co zrobią nasi? - Natarcie załamało się... - Co? - usłyszał w ciemności tak gęstej, że czuł oddech pytającego, lecz nie odróżniał nawet
konturu jego twarzy. Zrozumiał, że musiał głośno monologować. - Mówię, że nasi zaraz uderzą. Dzwonki rozsadzały czaszkę. Tępe pacnięcia padających na posadzkę granatów, łomot wybuchów i znów szaleństwo dzwonków. Sytuacja była beznadziejna. - Zdaje się, teraz cekaem z bunkra dał spokój, co? - Cholera - głos w ciemności wyraził raczej lęk niż nadzieję. Rzeczywiście, świadczyło to o tym, że załoga opanowała już sytuację o tyle, że przestała się obawiać drugiej fali szturmu. - A może oni poszli zaraz za nami i zostali już dawno zmieceni ogniem? Dzwonki. Dzwonki. - Uwaga! - Olo komenderuje półgłosem, by nie pobudzić czujności tych zza drucianej siatki ochronnej na schodach. - Wycofujemy się. Skok pojedynczo. - Tak jest! - Bas zatupotał po posadzce, łomot jego buciorów, więznących w gruzach wyjścia, zlał się z pacnięciem granatu. Wybuch... Nie słychać dzwonków. „Aha, to przykrył je zachłystujący się cekaem, pilnujący bramy. Bas chciał iść pierwszy, bo myślał, że zaskoczy tego z bunkra... - pomyślał Olo z lekceważącym uznaniem dla jego sprytu. - Teraz będą
uważać.” - Następny! - zawołał głośno. W bramie grał cekaem. Nikt się nie ruszał. To skaczę ja oznajmił podciągając spodnie na biodrach. Jakby wypowiedział groźną pogróżkę, w ciemności. poderwały się kroki. - Aaa - poniosło jękiem od bramy. - Został. Został... - dyszał w ciemności głos towarzysza, który bez przerwy, jakby chcąc się mścić za poległego, repetował teraz karabin, strzelał spod pachy w martwą ścianę ciemności, repetował, strzelał... Iglica stuknęła sucho. Chłopak macał się po kieszeniach, widocznie w poszukiwaniu łódki z nabojami, potem- z krótkim jękiem czy szlochem dotknął ręką ramienia Ola i nagle skoczył w ciemność. „Znów dzwonki. Nie strzelają?” - zdumiał się Olo, nim pojął, że jego zmasakrowany słuch ulega złudzeniu: ogień maszynowy nie słabnął. Z leżącego gdzieś naprzeciw bramy bunkra Niemcy odcinali drogę ich odwrotu. 90 - Halo chłopaki! - zawołał w ciemność. - Halo! powtórzył i raptem strach zjeżył mu włosy pod hełmem: był sam. Instynktownie podniósł broń. Uspokajał się krótkimi szczęknięciami peemu.
„Dobrze, że oszczędzałem naboi” - pochwalił się w myślach, jakby tą bezsensowną strzelaniną odpierał teraz coś więcej niż własny strach. „Skaczę - postanowił. Za moment zdumiał się sobą: tkwił w tym samym miejscu, jak przytynkowany do muru. W nagłą ciszę wtargnęły dzwonki. - Czemu nie strzelają? Już po wszystkim. Atak odparty. Jestem sam, sam tutaj z nimi. Dzwonki... Teraz skok...” Olo wciskał się w ścianę kabiny. Rękę w poszukiwaniu naboi wsunął do kieszeni. Jest guzik. Jak bojowiec wyczuwszy ostatni nabój opanowuje strach, Olo oprzytomniał. Nagle spod drzwi doleciał go jęk. - Halo! - zawołał szczękając zębami. - Halo! - Dobij, jak będziesz leciał, po drodze... Dobij i weź mego kabeka... Słyszysz... - doleciały go słowa. Nie jest sam. Olo, jak w natchnieniu, sunie cicho wzdłuż ściany. W łomocie strzałów tamci ze schodów gubią jego kroki. Nie pada żaden granat. Olo jest już przy rannym. Tu, bliżej wyjścia, majaczy ciało. Ranny, trafiony tuż za bramą, musiał się przyczołgać z powrotem. A może to ten, co wołał o opatrunek na początku? Olo namacał jego głowę.
- Bierz mnie za kark. - Kabek. Przewieś mi kabeka przez szyję - prosi ranny. Zamek karabinu uderza o żelazo Olowego peemu. - Dawaj - wiesza sobie karabin. Poczuł jakiś mimowolny opór ręki, z której wyjmował broń. Uśmiecha się w ciemności. „Jeszcze z nim nie musi być tak źle...” - Bierz mnie za szyję! powtarza klękając obok. Za moment stoi pochylony u drzwi. Ręką trzyma się muru. „Teraz” - rozkazuje sobie i czuje, - że własne ciało wreszcie go słucha. Ręka odepchnęła chroniący beton, nogi, uginając się w kolanach pod ciężarem rannego, wyłamując w stopach na rozpadlinach zgruzowanej barykady - niosą naprzód. Biegnie. Nie jest sam. Ramiona rannego obejmują go mocno. Dławią, ale nie jest sam. Z nim jest brat. Druh, towarzysz. Wydziera oddech opornemu powietrzu z takim impetem, że trafia on gdzieś w głąb płuc, boleśnie. Czuje, jak pot czy krew zalewa mu oczy. Jest już na ulicy, gdy ranny zluźnia uchwyt. - Trzymaj! - charkocze Olo, pewien, że tamten chce teraz biec sam, a przecież nie zrobi ani kroku. Gdy w bramie trafił ręką na jego kolano, była to tylko miękka, mokra poducha. Olo
pochyla się jeszcze niżej - cały ciężar rannego ma na plecach i wyłamanych do tyłu rękach, które podsunął pod jego pośladki. Ale zeskoczył już z pola ostrzału. Teraz gonią go tylko kule z okien i bram trzymanych jednak wściekłym ogniem kolegów. Olo dopada bramy, potyka się i wali jak długi pod ciężarem rannego. Jakieś ręce podnoszą go. Słyszy jakieś głosy i wciąż te 91 wściekłe, nie ustające dzwonki stamtąd. Nie jest sam. Z nim - oni, bracia. Swoi. Wyniósł swojego brata... - Wylazł i podchorąży - słyszy przerywany znajomy bas. - Mądrala, zabitego wziął na plecy za tarczę... Po dziesięciu minutach Olo znalazł się na schodach sąsiedniego budynku, na którego tyłach kwaterował jego pluton. Zakręt na półpiętrze, na którym - kiedy to było? przecież przed dwoma godzinami! - Spotkał Kryskę z noszami, przypomniał mu śmierć Ponurego. Idąc powoli, stopień za stopniem, ze zdziwieniem myślał o sobie. Jak to, więc on męczył się wspomnieniem, że strzelił do tchórza, wtedy w piwnicy? Jakby każdy skrzypiący stopień brudnych drewnianych schodów unosił go
wyżej w żołnierskiej świadomości, streszczającej wszystkie prawa śmierci, z coraz większym niedowierzaniem przywoływał swoje tamto przedawnione sumienie, by mu się przyjrzeć jak ciekawej błahostce. „Cholera, ale pech! Otwierając drzwi kwatery wspominał moment, w którym ciśnięty przez niego granat, odbity od niewidocznej w ciemności siatki, padał przed nogi kolegów. - «Z- i niego już marmolada!» - . wołał potem bas, kiedy zażądałem latarki...” Ostrożnie przestępując ciała śpiących dotarł do noszy Kryski. W niepewnym świetle od okna widział niewyraźny jej profil. Wyciągnął się obok noszy. Przymknął powieki. Raptem usłyszał roznoszący czaszkę brzęk alarmowych dzwonków. Prędko otworzył oczy. Miał tuż przed sobą jej twarz. Ostrożnie, jakby witał się z życiem, dotknął czoła, uważnym palcem musnął skrzydełko nosa. Poruszyła się niespokojnie. - Co? Co takiego? - zaszeptała obracając ku niemu głowę. - Nic, nic, śpij. - Gdzie chodziłeś? - poskarżyła się sennie. - Musiałem na chwilę... - bąknął. - Jakie ładne - szeptem wprost w ucho pochwalił Olo złote kolczyki Kryski. Cygańskie,
niezmiernie długie, dyndały zabawnie u małej konchy ucha, rozhuśtane pochylonym przebiegiem pod barykadą. Szła krok przed nim, ramię w ramię z Bogorią. Wyciągnęła rękę za plecy - uścisnął chude, małe palce. Szedł za nią patrząc, jak zgrabnie stawia smukłe, opalone nogi. Dziś nareszcie cisnęła kombinezon. - Ostatnia okazja, woda się już skończyła. Ostatni raz mogę pokazać czyste nogi. Przed wolnością... - uzupełniła szybko. Olo, nie wiedząc czemu, krzywi się. Nie cierpi jej wulgarności. Kwiecista „cywilna” sukienka z początku oddaliła ją niespodziewanie. Kiedy przed półgodziną, obca i interesująca, „robiła” sobie przed lusterkiem wargi, zgromił ją krótkim: - Nie idziemy na dansing. 92 - Ale za to przez barykady. - Więc co z tego? - Jakbym oberwała, zaraz zzielenieję, to do tej sukienki nie pasuje - roześmiała się pokazując równe zęby, na których w dwóch symetrycznych punkcikach osiadła odrobina szminki. „Ale opaskę założyła” - stwierdził z uznaniem, kiedy dochodzili na miejsce. „Żołnierska
wieczornica artystyczna” odbywała się w lokalu kina. „Ile to Kolumb nawojował się o to kino ze swoją Baśką...” - pomyślał ni stąd, ni zowąd, gdy stanęli stłoczeni przed wejściem. Tuż przy sobie miał Kryskę. Poczuł lekki zapach perfum. „Wykombinowała” - skwitował z uznaniem i uśmiechnął się wspominając ich pierwszy dzień. Stała w rozpiętym futrze na tle wybitych szyb, w półobrocie, z głową odrzuconą wstecz, w kierunku lustra. W odbiciu, na wysokości piersi, schodzą się gwiaździste promienie: ślad po kuli. Drgnął przestraszony głupim przeczuciem. Odwrócił od niej wzrok, jakby bał się prowokować pamięć. Na wysokości ramienia miał jakąś odezwę z pierwszych dni powstania, spraną przez deszcz i słońce. ...Niejedną jeszcze przeszkodę napotkamy w drodze do wyzwolenia, ale zespolone siły całego narodu polskiego podporządkowane Rządowi Polskiemu w Londynie, Krajowej Radzie Ministrów i Dowódcy AK przezwyciężą je, tak jak łamią opór okupanta na ulicach Warszawy... - Olo - trącił go Bogoria. W rękach trzymał „Biuletyn”, który przed chwilą wziął od
kolportera, stojącego w tym ruchliwym miejscu. Popatrz, Bór nakazuje wszystkim dobrze uzbrojonym oddziałom pospieszny marsz na Warszawę celem „zaatakowania wojsk niemieckich dookoła stolicy, przerwania się przez nie i wzięcia udziału w walce wewnątrz miasta”. - Dobrze zadziałał - zaaprobował chłopak nieuważnie, wpatrzony znowu w profil Kryski zagapionej na jakiegoś smukłego oficera w zalotnie na bakier włożonej furażerce. Powoli posuwali się do wejścia. - Zobaczymy... - mruknął Bogoria. - Co? - zaniepokoił się Olo. Kryska nie spuszczała oka z oficera. ,,I o baretkę K.W. postarał się bufon!” - zżymał się w myślach na tego przystojnego błazna. Tłum cisnących się ludzi świecił gwiazdkami, grały czerwono- białe sznurki na naramiennikach kombinezonów podchorążych, opaski ratowały honor cywilnych ubrań. Olo zauważył, że Kryska poprawia włosy prawą ręką, sygnalizując tym samym opaską na uniesionym wysoko ramieniu swe współkombatanctwo z poruczniczyną o bohaterskim profilu. „Kurwa!” - pomyślał wściekły i zawstydził się siebie na widok jej otwartego spojrzenia, z
którym zwróciła się ku niemu. - Czy będą jeszcze miejsca? - Będą - zapewnił uradowany, jak portier obdarzony hojnym napiwkiem. 93 - Tak, niebezpiecznie się bawią, niebezpiecznie szydził szept Bogorii. - „Niejedna jeszcze przeszkoda na drodze do wyzwolenia...” Co takiego, ta przeszkoda, jak myślisz? Olo skupił na chwilę uwagę. - Niejedna? PAST- a, Ogród Saski, Komenda Policji na Krakowskim, Uniwersytet, BGK, Dworzec Główny, Szucha... Pewnie, że niejedna wymienił opanowane przez Niemców części Śródmieścia. Byli już w środku udekorowanej flagami sali kina. „Boże, przecież miałem czternaście lat, kiedy byłem ostatni raz w kinie” - pomyślał sadowiąc się na stojącym na sztorc siedzeniu sprężynowego krzesła, które zapomniał odchylić. Zawstydzony spostrzegł nagle, że na prawo od Kryski, która zajęła już miejsce, siedzi ten przeklęty oficerek. - A więc ty myślisz, że to miał na myśli „Kram” pisząc o „niejednej przeszkodzie” i o podporządkowaniu się Rządowi Polskiemu w Londynie i dowódcy AK? - Bogoria wlazłszy
na politycznego konika nudził uparcie. - Jaki znowu „Kram”? - zapytał Olo na odczepne. - No, Krajowa Rada Ministrów. Tak ją się nazywało w podziemnym świecie politycznym. Bo też i kramarzyli nami nieźle, co? - zakończył szeptem. - Nie znam się na polityce - bąknął Olo. Kryska gadała już z tamtym fagasem. Ale oto na podium pod przerobionym na biało- czerwono ekranem pojawia się pan w poważnym czarnym ubraniu. - Smoking - mówi z uznaniem Kryska i Olo czuje jej małą dłoń w swojej. Pogodzony z losem, mruczy bezmyślnie w stronę Bogorii: - Może zresztą masz rację... - Konferansjer w smokingu... - delektuje się dziewczyna. A czarny pan wydaje się Olowi jakby znajomy. „Gdzie ja go widziałem?...”- myśli szukając daremnie w pamięci. - Dziś, w dniu tak uroczystym, program naszego występu ulega pewnej zmianie. Za chwilę „Błyskawica” rozpocznie nadawanie przemówienia dowódcy Armii Krajowej i orędzia Rady Jedności Narodowej.
Z megafonów coś strzeliło, jakby odchrząknęły nabierając oddechu, czarny pan na podium złączył służbiście obcasy lakierków. Z niewyraźnego szumu wybiło się parę taktów. - Grają Warszawiankę - zaanonsował donośnym szeptem bezczelny sąsiad Kryski pomagając jej wstać. Płyta, stanowiąca sygnał powstańczej radiostacji, kompletnie już zdarta, obracała się z szumem, znacząc melodię jedynie wyrazistymi uderzeniami bębna. 94 - Nie będzie słychać przemówienia - stęknął nabożnie ktoś, przekonany, że to wina złego odbioru, ale w tej samej chwili na salę popłynęły wyraziste, spokojne, z godnością rzucone słowa: - ...W powstaniu warszawskim dokonało się zjednoczenie wszystkich Polaków bez różnicy stronnictw i warstw społecznych. Z cierpień, krwi i bohaterstwa Warszawy, z przelewu krwi bojowników konspiracji, żołnierzy AK, rodzi się Nowa Polska. Żadna moc nie zdoła nam narzucić rządu i ustroju, którego nie zechce naród... - Rozumiesz wreszcie, jaką „niejedną jeszcze przeszkodę” na drodze wyzwolenia napotka
naród? - gwałtowny szept Bogorii oderwał uwagę Ola od słów z mikrofonu. - Słuchaj, ale czemu o tym dziś... Co to za dzień tak uroczysty? - zdezorientowany, posłużył się słowami zapowiadającego. - Jak to? Piętnasty sierpień: „Cud nad Wisłą”. Odparcie bolszewików w dwudziestym roku Bogoria drwiąco zmrużył oczy. Po przemówieniu, w pierwszym punkcie programu czołówki artystycznej, wystąpił sam konferansjer w smokingu. Kiedy skończył śpiewać balladę przypominającą tango, w której refrenie powracały dwa urywane takty Warszawianki, sala buchnęła owacją. - Brawo, Żaboklicki! - ryknął powstając przystojny podporucznik z prawej strony Kryski. Jego ramię, obleczone w kamgarn frencza, stykało się ze szczupłym, zakrwawionym białoczerwoną opaską, gołym ramieniem dziewczyny. - Zaczynają. - Olo, stojąc w oknie trzeciego piętra, wzruszył ramionami. W dole, na samym, mroczniejącym już, dnie studni podwórza stadko ludzi zbierało się pod świętą figurą. Przedwczoraj pocisk z granatnika wylądował w środku takiego nabożeństwa na Chmielnej. Bogoria siedział przy stole i milczał.
- Piętnastu sztywnych - cisnął jeszcze za siebie Olo. Tamten nie odezwał się ani słowem. - I dzieci. Czaszki dziecinne jak peruczki z lalki nudził niemiłosiernie, chcąc wytrącić kolegę z milczenia. Kryska poszła do jakiejś koleżanki. „Proszę, mamy dziś dzień wolny, idź do koleżanki” - powiedział. „Chyba owo «koleżanki» wyakcentowałem dostatecznie” - uporczywie wraca myślami. - Jak Boga kocham, zakażę tego wycia, ludzie muszą spać - piorunował słysząc ciągnącą ku górze pobożną pieśń. - Połowa ludzi jest na nabożeństwie - odezwał się wreszcie Bogoria. - A w ogóle nie żartuj na ten temat. 95 - Dlaczego? - „Powiedziała: «Nie żartuję”, na to moje: «do koleżanki». Głupi jestem, przecież tego bubka z baretką K.W. już od pół godziny nie było koło nas.” - Widzisz, Olek, to jest nasz naród - Bogoria rzucił ręką ku oknu, jakby witał posępną pieśń. Byłem na Pawiaku. Na wiosnę... - urwał, jakby w obawie, że przeszkadza Olowi w słuchaniu nabożeństwa. - No? - „Ale przecież minęły trzy godziny, jak wyszła.” Olo wychylił się głębiej, jakby chciał
w czarnym tłumie głów i ramion odkryć jej sylwetkę w jasnej sukience. - Chorowałem... po przesłuchaniu - dorzucił Bogoria ciszej. - W więziennym szpitalu miałem sąsiada. Z pajdki chleba, a głodno było, ulepił figurkę Chrystusa... Z drugiej strony był inny chory. Ślepy był na jedno oko, wybili mu na przesłuchaniu... Olo odwrócił się od okna. - On się stale śmiał z tego pobożnego. Z nas obu właściwie, ba ja się też modliłem. Wyglądał na dzielnego, to oko, rozumiesz... No i jednego razu wzięli na przesłuchanie nas obu, słuchasz? - mnie i tego sąsiada, pobożnego. Wróciliśmy wieczór. Przynieśli nas... Przy łóżku tego bez oka grali w warcaby... Szachownicę narysowali na taborecie. Ja pierwszy zauważyłem, że nie ma ołtarzyka. No, tej figurki ulepionej z chleba, no i stąd warcaby. Nie było, rozumiesz? Bogoria mówił coraz prędzej i coraz ciszej, jakby się obawiał, że podsłucha go milczący teraz na dole tłum przed świętą figurą. - ...I jak ten bez oka zobaczył, że ja się zaczynam rozglądać za tym ołtarzykiem, no, za Chrystusem z chleba, mrugnął tym jednym okiem, i położył na język zdobyty właśnie krążek
warcabów, mrugnął znów tym jednym okiem, połknął... Powiedział: „Komunia.” - No, więc co z tego? - zapytał od okna Olo, chrząknięciem przemagając nagłą chrypkę. - Co z tego, że ci Chrystusa przerobił na konika szachowego, co? - Mogę ci powiedzieć, że ten drugi, ten „bigot” zaakcentował ostro słowo - umarł tej nocy nie odzyskując przytomności, a człowiek bez oka... Ten skapitulował wobec gestapo. Zwolnili go... - Kiedy to było? - W grudniu. - Więc nie - cisnął nagle od okna Olo. - On nie skapitulował. Jeśli to było w grudniu, to ten z jednym okiem nie skapitulował. Został wykradziony. - Wiesz coś o nim? - zapytał po namyśle Bogoria. - Wiem: został wykradziony. Czego się uśmiechasz? Nie jednego Boga przyszło nam zjeść po drodze - bąknął nagle pojednawczo. - Tylko głupi może się czepiać. On był rok w warszawskiej „Egzekutywie”, no, tej od likwidacji szpicli i w ogóle. Miał się może spowiadać: zabiłem człowieka. A może jak my byłem w GS- ach, Grupach Szturmowych
96 Szarych Szeregów - zapisywać dobre uczynki? „Przeprowadziłem staruszkę na drugą stronę ulicy” „Dałem w czapę agentowi”... - Ludzie z GS, jako harcerze, byli wyłączeni z „Egzekutywy”. Nie wolno ich było używać do wykonywania wyroków, załatwiała to Komenda... - sprostował cicho Bogoria. Jego ostra twarz z głęboką bruzdą od ust świeciła w półmroku. - Znasz się - bąknął z mimowolnym uznaniem Olo. - I co z tego, że byliśmy wyłączeni? Tak dbali o czystość naszych harcerskich duszyczek! Zarąbałem przedwczoraj faceta tą ręką, no, zarąbałem Ponurego, i co? Starczyło mi wyrzutów sumienia na parę godzin. Siedzę na stosie padliny i będę płakał, że zabiłem człowieka... Zabiłem i pierdolę. - Olo nie spostrzegł, jak zaczął się trząść ze zdenerwowania. - Boga mu zjadł! Ile ty masz lat właściwie? - zaczął krzyczeć, jakby atakowany przez niosący się od dołu, coraz głośniejszy śpiew. - Prawie czterdzieści - odpowiedział spokojnie dziwny podchorąży, jakby o to właśnie chodziło, i obejrzał się za siebie, zdziwiony. Olo, przeistoczony jakimś dziecinnym,
nieobecnym uśmiechem, patrzył w drzwi, w których stała Kryska. - W której ręce? - spytała zaplatając dłonie za plecami. - W lewej. Dziewczyna kiwnąwszy głową wysunęła przed siebie otwartą dłoń. Leżał na niej masywny, porowaty obronny granat sowiecki. - Skąd?... - zapytał Olo biorąc żelazo do ręki. Kryska uśmiechnęła się. - Tajemnica służbowa - zażartowała poprawiając włosy. Stała jeszcze, jakby pozując jego zachwyconemu spojrzeniu, gdy za oknem rozszczekały się pelotki i karabiny maszynowe. Patrzył na nią, nieuważny, gdy skądś z podwórza przyniosło zachłystujący się radością krzyk. - Co się dzieje?... Działka przeciwlotnicze prały już na całą potęgę. - Na strych - zdecydował Olo chwytając Kryskę f za rękę. Ciągnął ją jak na majówkę, jak na radość, skacząc po dwa stopnie w górę. Wnet szarpał się z dymnikiem. Siedział w kucki na dachu, ona przy nim, Bogoria wystawiał z dymnika nową twarz, będącą samą radością.
- Desant! Desant! - huczało gdzieś z dołu. Kryska stała teraz nad klęczącym Olem. Patrząc w dal ogromnego, otwartego nieba, Olo poprzez jej włosy, nad jej głową i za nią widział zlatujące wybawienie. Głęboki bas oddalających się, srebrnych w słońcu liberatorów zostawił na niebie, niby białe echo, lotne obłoczki spadochronów. 97 - Jak to? Jak to? - Olo nie rozumiał, protestował, płakał nad tragicznym ogniem karabinów maszynowych witających tych zlatujących z nieba, martwych już chyba ludzi. - Desant. Desant - powtarzał blady z wrażenia. Lekki wiatr kołysał nieruchome już ciała. Na dole biegali po ulicy ludzie, wykrzykując do góry jakieś rady, nadzieje. - To przecież zasobniki - przemówił Bogoria patrząc na spadochrony, znoszone wiatrem nad niemieckie pozycje. - To zasobniki - powtórzył i zaśmiał się z ulgą. Spojrzeli sobie w czy, obaj pobladli z wrażenia. Uśmiechnęli się jakoś wstydliwie. Po schodach wracali bez słowa. Nie weszli w drzwi swej kwatery, lecz poszli na dół. Po co? Nic nie lądowało w ich dzielnicy. Na podwórzu, pod świętą figurką klęczała jedna tylko staruszka.
Bijąc się w piersi i kłaniając, bezzębnym uśmiechem za coś dziękowała. „Może za desant, jeśli Bóg zna takie słowo” skrzywił się Olo. W tej chwili podwórko nakrył warkot gnających nisko messerschmittów. Leciały niechybnie w pogoń za zmordowanymi przelotem z Włoch liberatorami. Kobiecinka podniosła w górę zmrużone oczy krótkowidza i - jakby to sam Bóg uniósł się właśnie w górę - podniosła w modlitewnym geście obie złożone dłonie. Raz i drugi szybkim krzyżem pobłogosławiła drgające od huku motorów powietrze. - Obrońcy nasi, sokoły, dzieci nasze... - wołała słabym głosem w ślad za hitlerowskimi krzyżami na skrzydłach. - Niedowidzi - skomentował Olo i wybiegł ,na ulicę. Na środku ogromnego gabinetu adwokata czy uczonego stała pompa, a trzy beki z naftą i mieszanką łatwo palną uzupełniały umeblowanie pokoju. Co lżejsze rzeczy wyrzucono przez okno na podwórze, co cięższe przesunięto do korytarza, gdzie obijali sobie o nie boki kręcący się nerwowo łącznicy i gońcy. Lokal był w centrum zainteresowania zarówno dowództwa
batalionu - ba, nawet odcinka - jak oficera bezpośrednio dowodzącego zamierzonym natarciem. Drużyna Ola stanowiła osłonę nowego powstańczego oręża. Kiedy z długiego węża strażackiej sikawki dołączonej do pompy trysnęła poprzez ulicę struga płynu, wybuchnęły śmiechy i zafrasowane klątwy: strumień, nie dosięgając okien PAST - y, opadał bezwładnie na przeciwległy chodnik. - Zaraz będzie parterek! - uspokoił Ola kierujący maszynerią starszy pan, tytułowany „inżynierem”. Cedergren odezwał się łomotem wymierzonych w ich okna cekaemów. - Może ich pan poprosi o ciszę, co? - inżynier podniósł do góry wskazujący palec. Olo skoczył do strzelnicy. - Gdzie się pętasz? - sklął po drodze wędrującego w kucki wzdłuż ściany Wołodyjowskiego. „Oczywista, gówniarz włóczy się po linii czekając na okazję, żeby buchnąć broń, kiedy kogoś 98 trafi szlag.” Dopadł stanowiska cekaemu. Przeciągnął długą serią po przeciwległych oknach twierdzy. Nagle usłyszał triumfalny wrzask. - Teraz ogień pojedynczy! - przekazał cekaem załodze i wrócił do sąsiedniego pokoju. Stąd
przez urządzony przez Wołodyjowskiego peryskop, składający się z opatrzonej dwoma lusterkami drewnianej rury, można było bezpiecznie, nie wychylając głowy, obserwować ulicę. Chłopak był tak dumny ze swego wynalazku, że naprawiał go niestrudzenie, ile razy rozbijały go kule. Jeszcze wczoraj przybiegł wzburzony do Ola szukać obrony przed Kryską, która podejrzewała w nim sprawcę zniknięcia jej puderniczki. Inżynier, przyklejony do strzelnicy uformowanej ze zwalonych na parapet worków z piaskiem, podskakiwał niepoważnie na jednej nodze. Z dołu, z góry, zewsząd podniósł się znów potężny ryk. Olo dopadł peryskopu. Strumień nafty lądował już w oknach pierwszego piętra Cedergrenu, parter płonął wydzielając ogromne kłęby czarnego, gęstego dymu. - Co, lepsza niż armata? - inżynier zachłystywał się entuzjazmem dla swojej pompy. - I tak pięterko po pięterku... - prorokował prostując się dumnie. W tej chwili znów zaniosły się cekaemy z naprzeciwka. Wory zaczęły się ruszać jak stado budzących się z głębokiego snu hipopotamów.
- Ogniem ciągłym po strzelnicach drugiego piętra! - zadysponował Olo pochylony nad peryskopem. Zanosiło się na spełnienie nadziei: Niemców miały wyprzeć płomienie. Nagle wezwał go rozpaczliwy krzyk: - Panie podchorąży! Ani rusz, ani rusz, cholera! Skoczył do obsługi cekaemu. Szarpali się tam we dwóch nad zamkiem otwartym bezradnie jak paszczęka zdumionego głupka. Olo spojrzał na wyszczerzone zęby łyskających z taśmy naboi. „Rany boskie, zacięcie! Zacięcie...” daremnie mobilizował pamięcią swą podręcznikową wiedzę. - Do dupy z wami! - ryknął wściekle, skacząc do cekaemu. Palnął z hukiem pokrywą zamka, szarpnął za taśmę, pochylił się... karabin zaszczekał długą, nie milknącą serią. - Obsługa! - mruknął sardonicznie do zagapionych chłopców. Odwracając się ujrzał rozszerzone pobożnym zdumieniem, jak wobec widomego cudu, oczy Wołodyjowskiego. Wrócił do pokoju, w którym pracowała pompa. Usmoleni, spoceni ludzie uwijali się jak obsada łodzi wyścigowej dobijającej do mety. Jazgot wystrzałów niosących się z ulicy osiągnął już swoje najwyższe nasilenie.
· Robimy trzecie - zadysponował triumfująco inżynier. - A drugie? - Przeskakujemy, weźmie się ich w dwa ognie. Dół się pali pod nimi, zapalmy górę. W dwa ognie. - Powtórzył chichocząc: - W dwa ognie. Mój syn grał w to jeszcze w szkole. Jak pojechał do Oświęcimia, nie miał szesnastu lat. 99 W tej chwili uderzyła Ola nieprzyjemna cisza w drugim pokoju: cekaem znowu zamilkł. W skok był przy nim: to samo. Rozdziawiona pokrywa, oszołomiona, krzątająca się bezradnie obsługa. Olo czuje wbite w siebie oczy Wołodyjowskiego, chce go skląć, ale już znowu uderza pięścią w wyszczerzone zęby nabojów, szamoce się z taśmą, ciosem kułaka przyciska pokrywę. - Strzelaj... Strzelaj... - szepcze przytulając policzek do cekaemu. W strzelnicy widzi dym buchający z okien. Na dole, przez ulicę, skaczą pochylone sylwetki: ludzie idą do szturmu. Niektórzy, poowijani w koce, worki, będą wygaszać każde zdobyte ogniem piętro - i wyżej, wyżej, aż tamtych wycisną na dach. Gdzieś, z piątego chyba piętra, mży ogieniek z lufy
niemieckiego cekaemu. Olo naciska spust. Błoga szarpanina kolby: strzela. Bije długą serią. - Dziady - odwraca twarz do zawstydzonej powtórnie obsługi. Celowniczy pokornie, jak podarunek, przyjmuje z jego ręki kolbę „naprawionej” broni. Pochyla się nad strzelnicą. Nagle ciska się do przodu, jakby chciał wyskoczyć przez okno. Wczepiony w worki, ściąga je na podłogę. Przez otwarte okno wwala się strumień żelaza. Olo stoi przyciśnięty do ściany, widzi, jak z drugiej strony turla się po podłodze Wołodyjowski. - O, i ja! - spostrzega krew cieknącą mu po nogawkach spodni. Dopiero w tym momencie rozumie, że to nie noga. Między kolanami trzyma ściśniętą dłoń lewej ręki. Skurczony wycofuje się za drzwi. - Sanitariuszka! - krzyczy ostro. Głos ma już opanowany. - Dwóch ludzi poprawić strzelnicę! Kryska dopada do niego. Chwilę się szamocą. Olo nie wypuszcza dłoni z uchwytu własnych kolan. - Tam! - krzyczy broniąc się przed nią. - Tam! wskazuje na pokój, z którego już wloką Wołodyjowskiego, a za nim celowniczego. - Wprost do parku sztywnych... - urywanym ze wzruszenia głosem melduje jeden z ludzi
wysłanych do strzelnicy. Kryska pracuje pochylona nad rannym harcerzem, co chwila odwracając głowę, jakby chciała sprawdzić, czy coś nie porwało Ola z miejsca. - Dajcie! - szarpie go druga sanitariuszka. Olo przymyka oczy, by nie widzieć urwanego, wiszącego u dłoni strzępu. - Rwij! - syczy na nią wściekły. - Co, co? - dopytuje się, pochylona nad Wołodyjowskim Kryska. - Nic. Palec. Potrzebny tylko do dłubania w nosie. Z lewej ręki - żartuje Olo widząc z ulgą, jak na miejscu krwawej masy rośnie stożek bieli. Słuch, wzrok, wszystko wypoczywa w jakimś zupełnym odrętwieniu. Ręka nawet nie boli. - Panie podchorąży, zaciął się - skomli od drzwi taśmowy. 100 Błogie odrętwienie słuchu znika. Jazgot wystrzałów z naprzeciwka, a ich sąsiedni pokój milczy. Olo patrzy z ulgą na rosnący kłąb opatrunku. Pochyla głowę, by ułatwić sanitariuszce założenie temblaku. Podnosi ostentacyjnie rękę, by wykazać, że teraz nie zdoła usunąć uszkodzenia. Jest uratowany. Nikt się nie dowie o ignorancji dowódcy. Z ulgą wraca wzrokiem do
Wołodyjowskiego, . jakby się spodziewał napotkać jego bałwochwalcze spojrzenie. Kryska właśnie skończyła opatrunek. Chłopak ma głowę odwróconą do ściany. Szybki oddech podnosi kopicę bandaży. - Prędko! - krzyczy Kryska do drugiej sanitariuszki, która skończyła opatrywać Ola i chowa właśnie do torby porozrzucane klamoty. - Czemu przerwaliście ogień? - niesie krzyk od schodów. - Cekaem! W progu staje Budzisz. W koszuli rozpiętej na zarośniętej czarnym włosem piersi, bez czapki, czarny od dymu. - Kryć ogniem piąte piętro, kryć piąte, do cholery! - Zacięcie... Olo nie skończył. Budzisz jest w tamtym pokoju. Szamocze się przy- naprawionej już strzelnicy. - Jesteście ranni? - to do Ola, który stanął tuż przy nim. - Tak jest. To znaczy, właściwie nie... - Nic tu po was przy tym gracie... Rżnijcie do dowództwa batalionu, niech dają natychmiast erkaem, ten z barykady od strony Saskiego... Tylko twardo, muszą dać!
Budzisz wybiega ciężko, jak walczący z czasem egzotyczny czarny maratończyk. - Jeden ze mną! - dysponuje Olo i rusza do wyjścia. W progu przekracza ciało celowniczego. W sąsiednim pokoju pompa pracuje chrypiąc, jakby dogorywała, ostatkiem sił. Na schodach dym. - Wiatr się zmienia, cholera - spluwa towarzyszący mu strzelec. Przygięci, z głowami pochylonymi poniżej poziomu futryny, przebiegają koło okna klatki schodowej. Kątem oka widzi Olo wysoki, sięgający już piątego piętra płomień. Pompa rzęzi na górze wprawiając schody w miarowe dyszenie, jakby i one rzucały się z płomieniami na sąsiedni, koszmarniejący w dymach, ale wciąż żywy gmach. Przy najbliższej barykadzie dogonili sanitariuszki, przygięte pod ciężarem noszy. Kryska spostrzegła go dopiero, gdy zdrową ręką ujął drążek, obejmując jej zaciśniętą kurczowo dłoń. - Zostaw... - poprosiła go czule, patrząc z niepokojem na bandaż. Był biały. - Albo dobrze, pomóżcie nam, bo z nim będzie kiepsko - cisnęła głową wstecz, odrzucając z czoła opadające włosy i wskazując oczami rannego - oba płuca i niżej jeszcze... 101
W bramie szpitala trafili na zbiegowisko rannych, ryczących, poparzonych ludzi. Jakieś zwęglone jeszcze nie zwłoki krzyczały nieustannym jękiem. - Do kolejki!... - podniosły krzyk tutejsze sanitariuszki, hamujące nosze z Wołodyjowskim. - Wszystko jedna „krowa”, a ilu jeszcze zostało nie odkopanych... - pulchna blondynka o pogodnych, spokojnych rysach tłumaczyła współczująco, widząc zdenerwowanie Kryski. „Krowa”, zwana w innych dzielnicach ,,szafą” snadź dla gorzkiego - zgrzytu, jakby czort otwierał drzwi gigantycznej, piekielnej szafy - był to sprzężony miotacz min, którego pociski zawierały płynny fosfor, ogarniający trafione domy sztormem płomieni. Olo bezradnie postawił nosze. - Ja muszę do dowództwa batalionu - wskazał brodą przeciwległą bramę. - Postaram się jeszcze wrócić, może ci coś pomogę... W przedpokoju dowództwa kapitan & szlachetnej twarzy, brązowiejącej pod siwymi włosami, bronił się, zatykając uszy, przed słowami dwóch wyłachmanionych, brudnych i cuchnących cywilów. - Dam człowieka, zadba o was, dostaniecie nie dwa, ale cztery wiadra wody, zanim pójdziecie
do Montera... Olo zaczął słuchać z mimowolnym zainteresowaniem. Padło nazwisko dowódcy powstania, i to w kontekście z czterema wiadrami wody. Łatwiej było teraz o czterech ochotników na śmiertelnie ryzykowny wypad niż o cztery wiadra wody. Odkąd tydzień temu ustał dopływ, zaopatrywanie całej dzielnicy z kilku wywierconych wreszcie, prymitywnych studni sprawiało, że woda miała co najmniej cenę mąki czy kaszy. - Osiem godzin w kanałach, w gównie, a potem taki kwatermistrzowski kapitan nie wyda ci nowego kombinezonu!... - wybuchnął histerycznie niższy. - Panie podchorąży! - wykrzyknął oficer. - Po pierwsze: rotmistrz, nie kapitan, po drugie: postawię do raportu, a po trzecie: wody nie dam. Szlachetna siwizna mignęła w zatrzaskujących się z hukiem drzwiach. - Cholera - zaklął spokojnie wyższy z przybyłych. - Niech daje, bałwan, łącznika do Montera, bp sami pójdziemy i jeszcze mu biedy napytamy. Mówił to ostentacyjnie głośno, by słyszał siedzący w rogu korytarza czy hallu podchorąży
służbowy. Ten zaczął się bawić gałką stojącego obok radioodbiornika. - Kanałami?- zapytał głupio Olo wahając się, czy ma wejść w drzwi za: rotmistrzem, fezy meldować się u dowódcy batalionu za pośrednictwem niemrawego służbowego. - Starówka - bąknął niższy. Spojrzał na umączony tynkiem kombinezon swego rozmówcy, hełm, rękę na temblaku i złagodniał. - Osiem godzin - powtórzył - a tu... - urwał, bo w drzwiach stanął jakiś podporucznik. 102 - Łącznicy? - zapytał z ostentacyjną surowością w głosie, ale równocześnie mrugnął porozumiewawczo, z uznaniem. Musiał słyszeć lub podsłuchiwać awanturę z rotmistrzem i zachowując służbową lojalność wobec przełożonego manifestował równocześnie koleżeństwo z nimi. - Idziemy do Montera... Olo zrobił krok ku uchylonym drzwiom. - Zaraz, zaraz - zmitygował go służbowy. - Z PAST - y - rzucił Olo. - I tych ze Starówki żeśmy się nie przestraszyli mruknął, na to dumnie służbowy. - Major zajęty...
W drzwi od podwórza wpakowała się Kryska pchana przez nosze. W chwilę potem Wołodyjowski leżał pod ścianą, a dziewczyna chwyciła za klamkę od drzwi. - Major zajęty! - służbowy złapał ją za rękę. - Tu jest lekarz. Ma go zaraz opatrzyć... - oganiała się ze wściekłością. - Lekarz prowadzi ekipę sanitarną pod PAST - ę, ma odprawę, szpital jest naprzeciwko... Kryska odepchnęła go łokciem. Trzasnęły drzwi. W zdumioną ciszę wpadł z radioodbiornika ponury śpiew Chorału. Podchorąży stał u drzwi pochylony, jakby się wahał, czy ma zajrzeć przez dziurkę od klucza. „...Z kurzem krwi bratniej...” - szumiał radioodbiornik. - Panie podchorąży... - Olo usłyszał szept. Wołodyjowski miał oczy otwarte. Podchorąży przykucnął szybko przy noszach. - Widzisz, będzie klawo... - wymamrotał czując w gardle jakby garść suchych okruchów, którymi się krztusił dziś na śniadanie. - Panie podchorąży... żeby coś weselszego... na pożegnanie... - ranny zamknął jedno oko, jakby chciał bezwładną powieką mrugnąć po andrusowsku, ale sił starczyło mu na pół tego mrugnięcia.
- Aha - zrozumiał Olo. Wyprostował się. Nie patrząc na skalę przesunął gałkę radioaparatu. Radosny zgiełk jazzu wypełnił przedpokój. Rytmicznie chichotała perkusja, zdyszany saksofon zanosił się śmiechem, gardłował wysoko głos czy instrument. Podchorąży pełniący obowiązki oficera służbowego odskoczył od drzwi. Kryska z jakimś cywilem. Rotmistrz z kwatermistrzostwa towarzyszy uprzejmie, rozbawiony widocznie jej impetem. - Gdzie jest ten mały „pistolet”? - woła dziarsko. Olo pochylony nad rannym widzi, jak opuszczona powieka drgnęła. Unosi się teraz z wysiłkiem, ukazując zmętniała suchą źrenicę. 103 - Pistolet... - szepce Wołodyjowski. Przerywa mu łakome, szybkie zaczerpnięcie powietrza. Olo ustępuje miejsca lekarzowi. Prostując się widzi kątem oka majora siedzącego w pokoju przy polowym telefonie. „Erkaem z barykady przy Ogrodzie Saskim” przypomina sobie swoją sprawę i wymijając służbowego wchodzi do gabinetu dowódcy. Gdy po kilku minutach podniósł się do wyjścia, major ruszył za nim do drzwi, jakby kurtuazyjnie odprowadzał gościa.
- Chcę zobaczyć tego małego... świetna dziewczyna, sanitariuszka, wdarła się tu przed chwilą z awanturą, że trzymam lekarza, a ranni giną... To od was, prawda? Major, szanowany za bojową odwagę, miał jakiś osobisty, „cywilny” urok. W drzwiach Olo stuknął obcasami przepuszczając go z szacunkiem przed sobą. Znaleźli się na pustym korytarzu, po którym szalała muzyka jazzu w niepokonanej rumbie. Odsunięte pod ścianę stały nosze - przydługie na krótkie ciało poległego, jakby na wyrost. - Aha - stwierdził major i po sekundzie wahania obrócił się na pięcie. Potem przystanął i jakby był coś winien Wołodyjowskiemu, rzucił cicho przez ramię: - Cholernie piękni żołnierze te szesnastolatki... - Miał trzynaście - rozległ się głos od strony drzwi wejściowych. Oparta o framugę stała tam Kryska paląc papierosa. W złej twarzy płonęły oczy. Major, jakby się przestraszył, rozłożył ręce, strzepnął nimi po spodniach i wzruszywszy ramionami ruszył do drzwi. - Zamknijcie mu mordę! - rzucił od progu w kierunku służbowego. Ten skoczył do
radioodbiornika, w którym spiker mlaskał po angielsku nazwę następnej melodii. - To była też Anglia? - zdziwił się Olo, jakby spodziewał się, że wszystkie angielskie stacje nadają w dzień i w nocy Chorał. Wracając z erkaemem ściągniętym spod barykady, Olo natknął się znowu na Kryskę. Spieszył, obciążony skrzynką amunicyjną. Krzyknął coś w jej stronę, jakieś pozdrowienie czy żart, wciąż zgaszony nieuchwytną, niezrozumiałą goryczą. Nie zdążył dostarczyć broni na piętro, zorientował się, że przychodzi za późno. Obok okien na klatce schodowej ludzie przechodzili wyprostowani, ba, wyglądali nawet w stronę gmachu, kurzącego już z najwyższych pięter. Olo wmeldował erkaem na opuszczone stanowisko i zbiegł ze schodów. Dopiero teraz uświadomił sobie, że w pokoju nie pracowała już pompa. „Koniec palenia? Zdobyliśmy. Zdobywamy!” poprawił się skacząc po parę stopni w dół. W tym locie olśniło go nagłe ostre przypomnienie: „Kryska niosła nosze. Miałem żal, jakby odebrała je Wołodyjowskiemu!” - przetłumaczył niejasne uczucie z ulicy. Gnał, jakby rozgrzeszony z głównej troski, z grzechu zbyt małej radości, zbyt ubogiego zachłyśnięcia się
na jej widok. Zbiegł, jakby chciał za wszelką cenę dogonić okazję, móc wyrównać śmierć Wołodyjowskiego. Przez ulicę co chwila przeskakiwali grupkami atakujący. Jakaś rozczochrana dziewczyna z zakrwawionym policzkiem niosła sidolki w podołku sukni, uśmiechnięta, jakby huśtała dziecko. „Prawie koniec” - biegł zdejmując z szyi peem. Gruby, biały zwał bandaża na lewej ręce przeciekał. 104 Więc jest tu znowu, znowu! Z triumfem deptał zalane .czarną bryją schody, wdychał czad dymu. Wywalona siatka - to o nią odbijały się wtedy ich granaty. - Erkaem za mną! - ryczy ktoś z góry. Biegną na dół. Budzisz, czarny, okopcony, straszny, gna z granatem w prawej ręce. „Oszalał?” - cofa się do ściany Olo. - Zjeżdżają do piwnic z dachów! Z dachów do piwnic po linie! Studzienka ogniotrwała ma przewody! Gdzie erkaem, gówniarze! - ryczy Budzisz nieprzytomny, z wybałuszonymi oczami, zbiega w dół. Za nim tupoczą szaleni, czarni od dymu i błota ludzie. Olo, przyparty do ściany zdumieniem, nie wie nic, nic nie rozumie. Czuje, że powtarza się oto, jak w
strasznym śnie, cała historia pierwszego szturmu. Znów jakaś słabość trzyma go na miejscu. - Minerka! Minę! - ryczy gdzieś w dole Budzisz. W minutę Olo wie wszystko. Wypierana piętro po piętrze załoga złożona w dużej części z wyborowych żołnierzy SS, gnana pożarem idącym nieubłaganie w górę, a wygaszanym przez powstańców na opuszczonych przez obrońców piętrach, teraz, z najwyższego piętra, przebiła się do piwnic. Wykorzystała szeroką, ogniotrwałą studzienkę chroniącą pion przewodów telefonicznych. Niemcy kolejno zjechali po, linie w dół i jednym uderzeniem przerąbali sobie zejście do piwnic. - Zaczynamy znowu od pieca! - ryczał bas z ulicy. Teraz była w tym głosie mściwość, zwycięstwo, radość z przedłużającego się triumfu. Poszły w ruch pompy zalewające wodą piwnice. Ogniem i wodą, ogniem i wodą stukotały. Wywalone wybuchem wrota. Granaty. Piekło rżnących w ciemną czeluść erkaemów, pistoletów maszynowych, kabeków, ,,siódemek”. I ryk: ryk i wołanie zwycięstwa. Wyskakuje pierwszy jeniec powiewając białą, zdartą z grzbietu koszulą. Leci na ziemię od serii jakiegoś
nieprzytomnego powstańca, ale już toczy się lawina podniesionych rąk. Ludzie krzyczą, całują się, tłoczą coraz ciaśniej wokół wychodzących. Gdzieś bije się dwóch powstańców, nie na żarty, zaciekle dyszą... O co? O miejsce, z którego można kopnąć, splunąć zrobić wszystko to, co teraz nazywa się „popatrzeć”. Niecierpliwi dali już nura pod prąd wychodzących poszli w ciemną, mokrą czeluść piwnicy. Wiedzą po co. Oto wychodzi taki powstaniec/Szeroka, czarna, usmarowana twarz jest straszna w uśmiechu triumfu: obłąkana twarz. Z szyi, z ugiętych łokci, z przegubów wiszą pistolety: schmeissery, bergmanny, skórzane kabury kilku Walterów jak skalpy wężem otaczają szyję. Słaniając się na nogach łapie oddech łapczywie, jakby łkał. Gdzieś już od ulicy pada strzał, tłum podniesionych rąk podrywa się jeszcze wyżej. - Żandarmerii wam trzeba! - słychać ryk Budzisza. Tłumi grożący samosąd. Iluż z tych rosłych ludzi, wychodzących tylko w koszulach, to skazani na śmierć esesmani? A ci drobni pokurcze, poczciarze i wehrmachtowcy, też często bez bluz?
- Coś za krótki rękawek, kolego, chodź na przymiarkę! - triumfujący tłum ożywa warszawskim śmieszkiem. To jakiś oficer wyciąga z szeregu rosłego żołnierza w zbyt ciasnym na niego frenczu - to SS, zdarł mundur z poległego lub żywego żołnierza Wehrmachtu. 105 Nagle skądś leci ryk, że w gmachu, w innych piwnicach, zamknięci są jeszcze Polacy: obsługa telefonów zaskoczona powstaniem. Ludzie, śmiejący się, czarni, poranieni ludzie biegną nie wiedząc gdzie. Olo jest z nimi. Drży krzycząc, by podawali łomy, prędzej, nie można się tak pieprzyć z byle drzwiami. A potem, gdy pękły zawarte drzwi piwnicy, gdy pomieszały się okrzyki, gdy wybiegł po schodach znów na powietrze, by nie babrać się po mazgajsku w radości, gdy krzyżowały się wołania, gdy słyszał, jak pierwszy uwolniony wychodzi przez stłoczony szpaler ludzi,, gdy zobaczył siwego listonosza, nędzarza z długim wąsem, jak pijany światłem stał i płakał z radości nad pochmurnym lochem zejścia, gdy poczuł go w ramionach, gdy płakali czy mówili sobie coś,
czego nie rozumieli, nie pamiętali, nie potrzebowali, tak, czego nie potrzebowali rozumieć gdy działo się to wszystko, wciąż ciął go po ciele drobny dreszcz, dreszcz uniesienia. Półprzytomny, usłyszał na schodach nowy gwar gdzieś biegli ludzie. Z krzykiem, popychaniem, hałasem, jak dzieci na pauzę po szkolnym dzwonku iluż tych żołnierzy powinno jeszcze słuchać tego dzwonka! Jak do nowego źródła szczęścia poszedł tam, na zdeptane błotem i krwią schody. Ludzie wieszali się u okien klatki schodowej, ranni biegli na wyścigi po czarnych, wypalonych schodach, byle prędzej dopaść parapetu, zjedzonego do cegły przez ogień. Olo, zdziwiony, wspiął się na palcach. W dole na ulicy, na wprost miejsca, gdzie stał tłum jeńców z rękami splecionymi na karku, mały z oddalenia człowieczek kręcił korbką filmowego aparatu: obiektyw zdawał się patrzeć teraz ku górze. Z okien machały ręce, chustki, zwycięski śmiech sięgał bruku. W ogólnym gwarze słuch Ola wyłowił jakieś półszeptem rzucone rozpaczliwe wołanie, l o siedząca na parapecie w rogu okna dziewczyna z rozsypanymi na plecach, gęstymi czarnymi włosami zaklinała drugą,
przyciśniętą do przeciwległej framugi: - Alu, Alinko, nie mam szminki, słodka, zawsze nosiłaś w santorbie. Pomaluj mi usta, proszę, prędzej! No, nie widzisz, przetrąconą mam właśnie prawą... VII Ałła poruszyła się przez sen. - Znowu? - wymruczał współczująco Malutki podnosząc głowę z jej kolan. Dziewczyna spała siedząc głęboko w dentystycznym fotelu o odchylonej do tyłu poręczy. W pokoju polśniewała szklana gablotka. Czerwone blaski straszyły w niklowych narzędziach, otaczały szprychy odsuniętej pod okno maszyny do borowania. Nawet zawsze nieprzytomny z niedospania Dudzio, odznaczający się wspaniałą orientacją przy anektowaniu najwygodniejszych miejsc do spania, wkroczywszy wieczorem na nową kwaterę wzdrygnął się nieprzyjemnie na widok fotela i spał teraz skulony na zwiniętym w kącie pokoju dywanie, wysuwając na pokój swą usztywnioną przez opatrunki lewą rękę jak dziwaczny biały drogowskaz. Już po trzech dniach uciekł ze szpitala i nie mieli siły odesłać go z powrotem, choć i ręka prawa, reklamowana jako ,,tylko krzynę niewygodna”, pozostawiała wiele do życzenia. Świadczył o tym choćby
rzadko zmieniany magazyn od parabelki, w którą uzbroili małego: nawet pociąganie za spust pistoletu musiał widocznie opłacać bólem. Ałła poruszyła się. 106 - Znowu? - powtórzył półprzytomnie Malutki. Ale dziewczyna spała. ,,Biedna mała majaczył rozbudzony. - Nerki, to bardzo boli. I kto jej kazał? Były do tego babki specjalne, wydzielone.” Plac Krasińskich. Dziwna cisza. W mroku wygwieżdżonej nocy słychać stukanie butów. Malutki idzie szukać Ałły. Pozostawiona na nowej kwaterze, by przygotować ją na przyjęcie ludzi, zrobiła swoje i poszła na plac Krasińskich, jak powiedziano Malutkiemu. Walcząc ze zmęczeniem podchorąży pochyla się nad pierwszą napotkaną kobietą. Leży na wznak, wpatrzona w niebosiężny, bezpieczny lot gwiazd. Leży tych kobiet długi, milczący rząd. Dziwacznie świecą białka ich oczu, gdy pielgrzymujący Malutki pochyla nad nimi twarz... Dochodzi już do poprzecznego ramienia ogromnego krzyża uformowanego z ludzkich ciał leżących na chłodnych kamieniach. To pogotowie sygnalizacyjne oczekujące na obiecany
zrzut. Gdy lot maszyn poruszy nieruchome teraz powietrze, wtedy wszystkie równocześnie zapalą trzymane na piersiach latarki, tworząc ogromny świetlisty krzyż - sygnał dla lotnika: tu! Ale jest cicho. Malutki zbliża się do końca. Tu, w twarzy ostatniej, leżącej nieruchomo kobiety nie napotyka na niepokojący błysk białek w zielonym świetle gwiazd, podbitym od dołu pąsem bliskiego pożaru. Dziewczyna ma oczy zamknięte. Malutki pochyla się bliżej. Ałła. Śpi. Oddycha równo, powoli. W dali noc odzywa się znajomym głosem, kaszlnął kulomiot, załomotały granaty. Pewnie po raz czwarty nasi nacierają na Bank Polski. Nagle Malutki widzi całą twarz dziewczyny: wargi wzdęte dziecinnym grymasem, wysokie powieki pod brwiami zmarszczonymi jakimś śnionym gniewem. W tej chwili rozumie: widzi ją, bo zapłonął świetlisty krzyż latarek. W górze rosnący szum motorów. Malutki szuka przełącznika latarki zaciśniętej w piąstkach dziewczyny. Ałła budzi się - jej oczy trafiają na niebo unoszone ruchliwym słupem reflektorów. W zielonym świetle rakiety rzuconej w pościg za niebem, coraz wyżej umykającym przed łapczywymi reflektorami, Ałła napotyka
nad sobą twarz Malutkiego. Odzywa się łomot działek. Pelotki szaleją. Smugi świetlnych pocisków krzyżują się na niebie. „Jesteś?... Są, są!” - krzyżują się myśli dziewczyny. Malutki podnosi ją z ziemi. Wysoko nad nimi w świetle reflektorów spływają białe spadochrony. „Chodź!” - ponagla. Krzyż świateł, już niepotrzebny, rozpadł się błyskawicznie. Zaraz Niemcy otworzą ogień na rejon, gdzie lądują zasobniki. Ałła patrzy w górę. W oczach ma chyba łzy. „Są, są...” - powtarza podchorąży Malutki z bijącym sercem i pochyla się nad nią ostrożnie. Jej usta, zdziwione, chcą umknąć. Nie, zostają, zostają. Gdzieś pada pierwszy pocisk granatnika. - „Chodź!” - unosi ją do bramy Malutki. - Co? Czemu? Dokąd? - mamrocze, nieprzytomny. To Ałła wstaje z dentystycznego fotela. „ Z dentystycznego fotela? Co mi się śni!” - nie może się zebrać Malutki, sen tak mocno przeniósł go w czas sprzed tygodnia, że teraźniejszość bierze za sen. - Aha, znowu! - godzi się współczująco. Ałła gramoli się z fotela i opierając rękami o ścianę, słaba ze snu i zmęczenia, idzie ku drzwiom. Nerki, przeziębione wówczas podczas snu na
granitowej kostce placu Krasińskich, dokuczają jej i gonią po pięć, sześć razy w ciągu nocy. Nocy? W ciągu snu, jaki im dają przed conocnym nieomal kontruderzeniem. To, co straszliwa przewaga ognia i lotnictwa wydrze przez dzień, odrabiają w nocy. Co noc. 107 Malutki opiera czoło o siedzenie fotela. Skulony niewygodnie, czeka na powrót dziewczyny, by znów ułożyć głowę na jej kolanach. Dobre, łaskawe kolana. Szczupłe a krągłe, grzejące dłoń, jak ciepłe serduszka, kości. Malutki policzkiem wyczuwa ciepło yg2 nagrzanej przez nią skóry fotela. Tej samej nocy, po zrzucie, wracali wśród gnających w różnych kierunkach zrzutowych patroli. Każdy złowiony przez oddział .zasobnik bywał chowany skrzętnie jak w konspiracji: nie dać dowództwu, on nasz! Oficerowie z patroli zrzutowych wiedzieli, że szczęśliwi posiadacze pocisków do piąta wolą w szaleńczym pośpiechu po omacku szukać tych, których los obdarzył samym płatem, niż „zmarnować” nieużyteczną zdobycz oddając ją koncentrującym teoretycznie cały sprzęt dowództwom; wiedzieli, że obdarzeni cekaemem
Brenne'a będą przez tydzień daremnie na prawo i lewo oferować „dwa empi za tysiąc naboi”, lecz nie oddadzą zdobyczy. - Nie widzieliście, podchorąży, gdzie lądował? gorączkował się jakiś kapitan zaczepiając Malutkiego. - Nie... - odpowiedziała Ałła z uśmiechem tak szczęśliwym, że oficer spojrzał na nią podejrzliwie, jakby biegła właśnie do swoich donieść o miejscu, gdzie ukryła skarb. Któż tu mógł mieć pojęcie o innym źródle szczęścia? Malutki mocniej przyciska policzek do gładkiej skóry fotela. Nie mówiąc nic do siebie minęli drzwi kwatery plutonu. Weszli w otwarte drzwi strychu. Osunęli się koło siebie na bielejący w mroku piach, jakim wysypał całą powierzchnię podłogi wyjątkowo obowiązkowy i energiczny komendant OPL. Rano zbudziło ich ciężkie uderzenie kolejowego działa. Potworny pocisk - trzysta osiemdziesiąt milimetrów - musiał wylądować gdzieś blisko, bo dom zatrząsł się, jakby oparła się on bezwładnie jakaś nieludzka siła. Ałła drżała mu w ramionach. Milczał obejmując ją ciasno pod płaszczem, który ich okrywał. Twarz miała schowaną na jego ramieniu i nie był nawet pewny, czy się rozbudziła, czy
przyzwyczajona jak wszyscy do eksplozji śpi jeszcze tak niespokojnie. Nagle ujrzał rękę sunącą wolno w kierunku odrzuconego niebieskiego sweterka. - Zimno? - szepnął czule. Pokręciła przecząco głową, chowając ją, zawstydzona, jeszcze głębiej pod jego ramię. - Boisz się?... - zdziwił się i rozczulił. - Bo nie mam Bozi... - połknęła jakiś szloch. Mała, nieustępliwa ręka wysupłała tymczasem srebrny łańcuszek, zaplątany w ściągany przez głowę sweterek. Malutki zobaczył szybką, uciekającą po policzku łzę, przeraził się własnej czułości. Ramieniem objął ją mocniej. Trafił na jej kolana gdzieś wysoko - z boku. Ocknął się nagle. Ałła spała siedząc na fotelu dziwacznie, bokiem; nogi miała spuszczone przez boczną poręcz. „Nim wróciła, zasnąłem z głową na brzegu siedzenia i nie chciała mnie budzić...”wytłumaczył sobie pozycję i troskliwie ułożył jej nogi. Mościł właśnie głowę na kolanach dziewczyny, gdy otwarły się drzwi sąsiedniego pokoju. - Pobudka! - krzyknął Jerzy. - Za kwadrans idziemy do natarcia, bandyci! Wstawać. 108
Wychodzili milkliwie, źli z niedospania. Po schodach zbiegł szybko Zygmunt. - Będzie coś poważnego - przeklinał Malutki. Spojrzał w górę. Nieruchomy pochód gwiazd przejął go nagłym dreszczem. „Cóż ja się tak mażę jak baba?” - zgromił się surowo i opuścił wzrok. Mimo woli zatrzymał go na drzwiach bielejących w ścianie odsłoniętej jazdą lotniczej bomby, która odkroiła przedwczoraj pół ich kamienicy. - Zamknij drzwi - powiedział wieczorem do Ałły wróciwszy na kwaterę jeszcze przed resztą plutonu. - Tam nic nie ma - odpowiedziała wówczas, nie • ruszając się z tapczanu. - Zamknij, czy kto jest, czy nie ma - zaprotestował, rozgniewany jej niedbalstwem w strzeżeniu chwil ich samotności, i ruszył w tamtą stronę. - Nie chodź, tam nic nie ma - powtórzyła. - Teraz dom się tutaj kończy... Uśmiechnął się do tych drzwi bielejących na ostatnim piętrze pod strychem. Na podwórzu trwał ruch. Wszystkie miejsca pod ścianami zajęli gotowi do wymarszu ludzie. Co chwila ktoś potykał się o ich wyciągnięte nogi szukając wolnego miejsca, by wesprzeć plecy i
wzbogacić przerwany wypoczynek bodaj przez te minuty, które pozostały do wymarszu. - Wychodzimy! - głos Jerzego. Ziewnięcie. Jakieś: „Ach, cholera!” Szczęknęło oporządzenie. Szurgot nóg po betonie. Przez ciche już podwórze przebiegły lżejsze kroki - to Ałła. - Poszli! - mówi jakiś wynędzniały cień. Słychać splunięcie. Gdzieś niedaleko wybucha granatnik - błysk i ciemność, jakby na trumnę dzielnicy upadło czarne wieko. Rynek Starego Miasta jest ogromnym, poharatanym lejem po wybuchach dziesiątków bomb, pocisków miotaczy min, dział kolejowych. Od strony Dworca Gdańskiego zrzuca tu swój ładunek działo 380- milimetrów, z jakiego przez kanał La Manche ostrzeliwano Dover. Na dmę kraterów tu i ówdzie leżą jeszcze cielska niewypałów. W ciemności ludzie suną wzdłuż wypalonych kamienic, szczerzących ruiny ku granatowemu niebu, drgającemu milionem sierpniowych gwiazd. Resztka plutonu idzie w milczeniu. Zygmunt, Jerzy i Kolumb na przedzie.- Przyzwyczaili się wzajem do swego istnienia, przestało ich dziwić, że co wieczór, zdrowi, mówią sobie o stratach swoich drużyn. Są. Jeden wyciągał już drugiego niemal z dna
zagłady. Jerzy idąc oblicza dni powstania. „Który dzisiaj? - W każdym razie przed dwudziestym. Alina... - Szybko przepędza tę myśl. - Mało granatów, zostają te idiotyczne sidolki... - Ale tamto wraca obrazem spokojnego profilu. - Cholera. Zasypiam” - gromi się przestraszony, gdy twarz Aliny mąci mu ohyda i strach. To wczoraj Podwiązka leżała na wznak z rozrzuconymi rękami. Dopiero gdy uniósł ją za ramiona, część czaszki, związana tylko włosami z resztą głowy, otwarła się... - Kolumb! - woła półgłosem przyjaciela. - Masz jeszcze czekoladę na bezsenność? - Zdobyta na Stawkach, przez wiele nocy ratowała ich przed zaśnięciem. 109 - Ostatnią... Jerzy łamie jedną trzecią. Zygmunt nieuważnie chowa swoją część do kieszeni. Ich parabelki, ich steny, „błyskawice” - wszystko kaliber 9 - milimetrów - wymierzone są tutaj przeciw bateriom dział 75 - milimetrów, moździerzom 280- milimetrów. Sidolki chroboczące w niesionym za pasek hełmie Jerzego (w rodzaju tej, której „eksplozję”
spowodował w Śródmieściu mały Wołodyjowski) mają rzucić na szalę przeciw tonowym bombom ciskanym z nieba, ogniowi artylerii bijącej z Pragi, ogniowi kanonierek krążących bez przerwy na Wiśle, pociągowi pancernemu. Dźwigane w plecaku Ałły butelki (nie żyją już ci, co z nich pociągali w pierwsze wesołe noce sierpniowe, nie wiedząc, że lak oto swojsko i po polsku przygotowują surowiec na wyrób oręża), te butelki uderzą przeciw kompanii „tygrysów”. Bronią stu osiemdziesięciu tysięcy ludzi Stłoczonych na jednym kilometrze kwadratowym. Ale przecież nie ten jeden pluton śmiertelnie zmęczonych ludzi idzie dziś na stanowiska. Wiele takich oddziałów zagradzać będzie drogę czterem batalionom piechoty, dwu batalionom saperów wysadzających w powietrze całe bronione bloki, plutonom miotaczy ognia, plutonom moździerzy, całej reszcie niemieckiej potęgi. - Koniec palenia. Gasić papierosy. - Zygmunt staje przed narożnikiem. Teraz skok przez miejsce odkryte, z którego ogień artyleryjski odmiótł gdzieś całe bloki domów. Idący gęsiego ludzie kłębią się w masę. Ale z tamtej strony ulicy przynosi niespokojny tupot, szybki jak stuk serca.
- Stój! Kto idzie? - szczęka naciągany zamek peema. - Spokój - rzuca cicho Zygmunt. Naprzeciw niego stoi już jakiś ruchomy cień człowieka. Jakby noc wysiliła się po prostu na miejsce bardziej zgęszczonej ciemności. Tylko głos ludzki, wibrujący lękiem: - Panowie, gdzie jest Freta, ulica Freta? - Wariat? - pada półgłosem rzeczowe pytanie skierowane do Kolumba. Wszyscy znają poufną instrukcję żandarmerii AK, by zatrzymywać i - ,,w razie niemożności zapewnienia schronu i opieki” - tracić obłąkanych, którzy rozbiegli się ze szpitala Jana Bożego. - To jest Freta - wyjaśnia ktoś szybko, jakby chciał od tamtego oddalić niebezpieczne podejrzenia. - Przecież ja tu mieszkam... Mieszkałem, - bąka cień. - Jeszcze przedwczoraj... Panowie, gdzie jest Freta? - pyta z naciskiem, jakby groził. : - On nie od Jana Bożego... - kwituje rzeczowy głos. Rozpacz tego człowieka wydaje się odbierać mu zdrowe przecież zmysły. - Pojedynczo skok! - zarządza Zygmunt. - Dobrze, rozumiem - ucina za kwadrans tłumaczenia wprowadzającego go w sytuację
oficera, od którego dwudziestoosobowy „pluton” Zygmunta przejmuje stanowiska. Są 110 zabarykadowani w zakrystii małego, na wpół zburzonego kościółka. Zadanie: umocnić stanowiska, wyprzeć „nepla” z gmachu. Oficer odchodzi prowadząc swoich ośmiu zasypiających w marszu ludzi. Słychać, jak się kłócą, kto ma nieść cekaem. Przed kwadransem jeszcze, na barykadzie, każdy by się dał zabić, żeby jemu właśnie dano tę broń, teraz to już tylko żelazny ciężar na śpiące, omdlałe barki. Głosy oddalają się. Jeszcze szybszy tupot nóg na rogu. Cisza. Słychać strzały grające gdzieś na prawo i lewo. Zaczyna się pracowita powstańcza noc. We wszystkich kierunkach wychodzą po omacku kontruderzenia. Trzeba odzyskać stracony za dnia teren. Młocka artyleryjska, podkopy, falowe ataki lotnictwa od ósmej rano - tak, punktualnie zaczynają pracę odświeżeni wypoczynkiem artylerzyści - pędząc przed sobą co dzień fale gruzów, usuwają, topią obrońców. Noc wyprowadza na powierzchnię ich następców. Obiekty odbijane są po pięć i siedem razy. I znów rano artyleria zaczyna swoją orkę. Nie, nie orkę.
Stare Miasto leży już przecież niby ziemia wywrócona w skiby przez pługi, a więc nie orkę bronowanie rozbijające każdą grudę- ruinę na drobniejsze gruzowisko, na pył... Zygmunt szeptem instruuje Jerzego. Sam zostaje z Kolumbem. Idzie ich ośmiu. Mówi się: „Idzie osiem peemów”, jakby chcąc zapewnić, że ta siła - ognia - pozostanie, choćby padli ludzie sprawujący nad nią - przejściowo - władzę. Mają sforsować rumy lewej nawy, którą otwarła wczoraj lotnicza bomba. „Gdyby potem udało się obsadzić erkaem na chórze, żaden diabeł nas już nie ruszy...” - Jerzy uśmiecha się na myśl o prawidłowości tego teologicznego skojarzenia. Teraz mózg działa precyzyjnie jak zegarek. „Aha, zegarek, czyżby stanął?” przytyka do ucha. Nic nie słyszy, ale przecież łomotanina maszynowego ognia rośnie już zewsząd. Powstanie obudziło się. - No, dobra, do zobaczenia na chórze! - mówi żartem. - Aport! - dorzuca niezrozumiale i wkłada w usta podpinkę wypełnionego sidolkami hełmu. Widział wczoraj człowieka, któremu eksplodował w kieszeni taki powstańczy granat trafiony kulą. Zresztą, na dobrą sprawę, nieforemna sidolka nie daje się zatknąć za pas, a szukać jej po kieszeniach w potrzebie... -
Jerzy błazeńsko zakołysał trzymanym w zębach hełmem, jak pies aportujący pani koszyczek ze sprawunkami, i skinął na swoje „osiem peemów”. Tarczy zegarka nie widać. Nie słychać nie w łomocie ognia własnego erkaemu, bijącego z chóru w jasny prześwit kościelnej bramy, w której zabarykadowali się wyrzuceni natarciem Niemcy. Erkaem przysłał Zygmunt z zakrystii, bo chór trzymały tylko trzy peemy. Broni było więcej, ale strzelało trzech ludzi. W ciemnościach leżały nieruchome cztery ciała, którym zabrano broń. Jerzy, w hełmie na głowie, teraz dopiero przeżywa to, co było: rzut i przyklęk za rzędami ław, za kolumną, rzut i przyklęk, i krzyk z lewej strony, i jakieś idiotyczne, zapomniane, dawno mię stosowane: „Hande hoch.” I zaraz potem w nagłej ciszy: „Panie podchorąży, trzech jeńców melduje Jagiełło.” I oczywiście po sekundzie nieodzowne: „Władysław.” - Do zakrystii! Do zakrystii jeńców! - krzyczy Jerzy i przeskakując przez jakieś ciała biegnie w kierunku majaczących w półmroku schodów prowadzących na chór. Na chórze odnalazło się ich trzech, czwarty - Jagiełło - poszedł z jeńcami, a więc padło czterech. „Wpakowaliśmy
się na ogień wprost w gębę, ale tym razem sidolki poskutkowały” - czuje łaskotanie nerwowego śmiechu w gardle. 111 „Ze też - zawsze, jak już coś któryś z bliźniaków zmaluje, to musi to być Władysław, a na oko się nie różnią, obaj idą w ogień jak gdyby nigdy nic, szczęście ma ten Władysław większe czy co?” - myśli błądzą triumfujące i podniecone. Po godzinie myśli są już inne. „Dobrze, że nie mam ze sobą Malutkiego” - Jerzy daremnie usiłuje doprowadzić do ładu swoją parabelkę. Rozkraczona, wygięła w zacięciu elastyczny kabłąk i ani rusz nie da się złamać. - Zawsze mówiłem, że one do chrzanu. Nie ma jak vis - komentuje Robert znad erkaemu. - Oddychać nie było czym... - mruczy Jerzy, jakby tym usprawiedliwiał pistolet, który zasypany odłamkami gruzu czy zmielonego w gruby kurz tynku, odmówił posłuszeństwa. „Dobrze, że tu nie ma Malutkiego” - wracają myśli. Z zakrystią mogli się porozumieć .głosem. Kiedy Jerzy usłyszał charakterystyczny łoskot gąsienic, krzyknął rozpaczliwie: - Butelki! Szybko butelki!
Po raz pierwszy słyszał w nocy czołgi, czuł, że to „goliat”. Słyszał kroki od zakrystii (Ałła musiała wyrwać się sama, Zygmunt by jej nie puścił) i potem już widział: upadła potknąwszy się zapewne o ciało poległego, wstała w sekundę już objęta płomieniami. Niosła je z krzykiem takim, który wyrzucił z pamięci krzyk ludzi krajanych i szytych bez narkozy. „Musiała mieć sporo tych butelek” - kołacze jakieś głupie myślątko, byle zagadać tamten krzyk. Jak oszalałe zamigotały cierpiące twarze ,ze świętych obrazów, jakiś Chrystus z odłupanymi ramionami, tylko stopami uczepiony podstawy krzyża, głową w dół, jak w salto mortale... - płonąca Ałła jak pochodnia obdarzona straszliwym głosem zamiotła światłem wzdłuż stall, dopadła bramy. Krzyk urwał się w łomocie wystrzałów. Skądś od zakrystii przyniosło teraz inny. - Malutki! Malutki! - powtarzał Jerzy, jakby tamten, żywy, brał z miejsca za nią całe jego współczucie. W tym momencie „goliat” doszedł do bramy. Na szczęście musiał rąbnąć w wysuniętą kolumnę portalu, bo wybuch obsypał na nich lawinę drobnego gruzu, obsunął dalej złom
wyburzonej już ściany, ale nie ruszył samej budowli. I tu za wcześnie poszło kontrnatarcie. Załamało się szybko u bramy. Jerzy szarpał się z parabelką, zły że wystrzelawszy magazynki peemu zgorączkował i nieprzytomnie wyciągnął pistolet. Zrezygnowany, widząc, że nie usunie zacięcia bez światła, wetknął broń za pasek od spodni. - Nie śpij! - trącił łokciem Roberta. Zbliżał się świt. Lekki wiatr wyziębiał resztki nocy. Z mroku wyjeżdżały majestatycznie, jak ogromny żaglowiec, postrzępione mury kościelnej bramy. Zygmunt obchodził placówkę. Ludzie, powaleni snem, leżeli jak trupy wzdłuż ściany zakrystii. Dwukrotnie musieli jeszcze odpierać próby natarcia. 112 Kiedy Jagiełło, zluzowany przez innych, wpełznął w zabezpieczony od ognia korytarzyk zakrystii, natrafił na śpiących, potem, w blasku wystrzelonej przez Niemców rakiety, której, odblask lądował przez zerwany strop kościoła, poznał profil leżącego tu brata i ułożył się obok, nie przeczuwając niczego. Tamten, trafiony w serce, dzięki zębom widocznym przez uchylone wargi miał swój normalny wyraz twarzy, z cwaniackim półuśmieszkiem. Jagiełło
ułożył się wygodnie, sprawdził jeszcze tradycyjnie węzeł, którym przywiązywał się do broni, i zasnął. Zygmunt przystanął opodal wejścia. ,,Co też będzie z Dębowym?” - zatroszczył się teraz. Niteczka powlokła go do szpitala, ale wyglądało, że to już na nic. Odłamek, jak gwóźdź w tyle czaszki. ,,I ten Jagiełło, szkoda chłopaka, ciekawe, który to z nich właściwie?...” Zabitego poznał po tym, że był bez broni. Obok spał drugi bliźniak, wokół napięstka miał zakręcony pasek od peemu: nawet tu, w walce, wśród swoich, przetrwała obawa przed skradzeniem broni, wyniesiona z kwaterowych przygód. „Ten Władysław - był czy jest? - jakoś dzielniejszy, choć obaj równi chłopcy - pomyślał nie wiedząc, który z nich poległ. - Ale że też zmęczenie wymiecie- z człowieka wszystko” współczuł temu, który po zwierzęcemu, twardo spał obok trupa brata. Nie spał dowódca i ludzie na posterunkach alarmowych, nie spał erkaem na chórze, Dudzie, stróżujący przy trzech zamkniętych w jakiejś bokówce Niemcach, i oni - jeńcy.
Jeden z nich jak gdyby czujnie nasłuchiwał. Od kiedy z głębi kościoła usłyszał jakiś nieartykułowany, niezrozumiały dlań krzyk, którym Jerzy nieszczęśliwie upomniał się o butelki zapalające, stracił normalną dla jeńców apatyczną bierność, stał się niespokojny i czujny. Nie miał na sobie frencza - któryś ze zwycięzców zdarł mu go z grzbietu - i siedząc pod murem trząsł się z zimna. Nad głową miał gwiazdy nocy otwartej szeroko nad wyburzoną kopułą kościoła. Jego niepokój udzielił się drugiemu z jeńców, tęgiemu, z buldożą twarzą piwosza, który teraz wypytywał cierpliwym szeptem, czy bandyci ich rozstrzelają. Jeniec bez frencza odpierał pytanie niecierpliwym gestem przeczenia. Kasztanowate, dawno nie strzyżone włosy opadały mu z obu stron głowy, nadając wychudzonej twarzy jakiś chłopięcy czy kobiecy wyraz. Jeszcze raz poderwało go na nogi dalekie wołanie. To z chóru zapytywał Jerzy, czy chłopcy ściągnęli już nowe butelki zapalające. I teraz te niezrozumiałe słowa wprawiły Niemca w dziwne podniecenie. Wsłuchiwał się z uwagą w powracające po zakamarkach kościoła echa tak znajomego, zdawałoby się, głosu, po czym podszedł do wartownika.
Senny Dudzio wystawił tylko parabelkę i odpowiedział stanowczo: „Scheissen hier!” wskazując jakiś zgruzowany kąt. Nie rozumiał po niemiecku i w ten sposób załatwił jedyną, jego zdaniem, sprawę, z którą mógł się obecnie zwracać pokonany wróg. - Ruhe, Ruhe, Ahigrim - prosił zdyszanym szeptem niespokojny piwosz o twarzy buldoga. Nikt nie widział przebudzenia się Jagiełły, nikt nie widział, jak usiłował szturchnięciem obudzić brata. Przed dowódcą stanął, jak zawsze, jeden z nierozpoznawalnych braci bliźniaków i zameldował się służbiście: 113 - Strzelec Jagiełło...- spauzował jakby w jakimś namyśle - melduje się z zapytaniem, czy może odprowadzić jeńców do komendy batalionu. W plutonie Zygmunta do dziś panowała nieczęsta w powstańczym wojsku dyscyplina, improwizowana przez nie wyszkolonych żołnierzy. - Dobrze, odprowadź! - mruknął Zygmunt. - A który? No, który ty jesteś, bracie?... - bąknął i poczuł, że owo „bracie” zabrzmiało jakoś źle. - Władysław... - No, to dobrze... - odpowiedział dowódca, jakby tym pochwalał, że właśnie ten pozostał przy
życiu. Jagiełło już się oddalał, gdy Zygmunt, tknięty myślą: „Zęby ich też po drodze nie kropnął za brata”, krzyknął za nim: - Weź do eskorty drugiego, tego Dudzia, co ich pilnuje! Dopiero po godzinie wędrówki Niteczka dotarła z nieprzytomnym Dębowym do szpitala polowego w ruinach Freta. Żołnierz przydzielony jej przez Kolumba do pomocy przy dźwiganiu noszy zniknął gdzieś momentalnie. Sama ująwszy pod pachy rannego, ciągnąc jego butami po nogach leżących wszędzie rannych, szukała ratunku kierując się na źródło nie ustającego krzyku. Wiedziała: tam szyli, operowali... Dusząc się w smrodzie nie wynoszonych odchodów, nie mytych ciał, ropy, przeklinana przez tratowanych rannych, ciągnęła swój ciężar. Wiedziała już dawno, od tamtej śmierci - ,,pierwszej” - Dębowego, którą obciążyła go, żyjącego, nieuwaga Ałły - wiedziała, że tak będzie. Przeżywszy wtedy jego koniec, przerażona swoją płytką, małą duszą, która tak łatwo go pożegnała, dźwigała go teraz jak pokutę. Lekarz w czerwonym fartuchu patrzył na nią szeroko otwartymi, nieprzytomnymi oczyma. Siedział na brzegu stołu, z którego właśnie zwlekano rannego.
- Trepanacja? - przyjrzał się odłamkowi sterczącemu z czarnego skrzepu. - Żyje? - zdziwił się, jakby z pretensją. - Nie ma narzędzi, nic... Wczoraj wieczorem nas zasypało, nic nie ma... słyszysz! - zaczął krzyczeć jak w gorączce. - Nieś go na Długą! Na Długą, tak, tam leszcze coś mają. - I nagle cicho: - Niech go pani nigdzie nie niesie, trzeba zaraz albo już wcale... Sanitariuszka ujęła Dębowego za nogi. - Ostrożnie! - rzuciła do trzymającej go w ramionach Niteczki i nie zwracając uwagi na doktora wsunęła ciało na stół. Rozsunęła stopy rannego, tak że objęty nimi lekarz siedział jeszcze na drugim końcu stołu. Widocznie był to jego normalny wypoczynek. - Panie doktorze, spróbujemy tą przyniesioną maszynką... - powiedziała prosząco i stanowczo. Lekarz klnąc rannego ohydnymi słowami wziął do ręki znalezioną w pobliskim warsztacie ślusarskim, wygotowaną właśnie w wielkiej puszce po konserwach, bormaszynkę. Bez narkozy, na brudnym stole, ślusarską maszynką wierci ze świstem w czaszce poety. Niteczka nie czuje swoich łez, nie wie o nich nawet, gdy patrzy, jak krople uderzają w gęste
114 błoto krwi na brzegu stołu. „Czy znasz ten kraj? Czy znasz ten kraj?” - szarpie się w niej jakiś motyw z któregoś wiersza Dębowego. Obok nas, tam gdzie płaski wypasał krajobraz stulone uśmiechy wiosek – schodziły ku drogom krowy, cielęta i owce.. - z zaciśniętymi kurczowo oczami powtarzała w myślach jego tekst pierwszy z brzegu pamięci, jakby chciała łagodnym rytmem uśpić świder kaleczący ciszę. „Czy znasz ten kraj?” Ślusarska maszynka wrębiała się w czaszkę poety. - A mówiłem... - lekarz odwrócił się do niej plecami, gdy w parę minut potem zdejmowano ze stołu ciało Dębowego. Wracali po czterdziestu ośmiu godzinach. Jedyny sen to te kwadranse darowane im przez Zygmunta. Na ulicach przebiegający łącznicy oglądali się za nimi ciekawie: oddział, w którym co drugi niesie po dwa peemy. - Trzeba uzupełnić stan - mówi Zygmunt do Jerzego. Kolumba nie ma. Przygnieciony przy wybuchu drugiego „goliata”, jest już w szpitalu na Długiej.
„Przechodzień...” - myśli sennie Jerzy. Ciągnie tę myśl od chwili spotkania z łącznikiem. „Przechodzień...” - delektuje się jakoś tym pojęciem, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, cóż mu je tak umila. „Aha: teraz nie ma «przechodniów», ale przecież słowo istnieje, obiecuje, że znowu będzie coś oznaczać. Tutaj przekrwionymi oczami ogarnia ruiny. - Zaraz • kwatera i sen. Prawdziwy sen. Nie ten na żelaznej pokrywie karabinu maszynowego, z którego budzi przerażenie: «Zasnąłem.» Prawdziwy sen.” Skręcają w „swoją” ulicę, ale obraz gruzów nie opuszcza wzroku. Kolumna przystaje. Ludzie szli prawie śpiąc, teraz rozglądają się nieprzytomnie. Czemu Stoimy?” Chcą być już na kwaterach, spać „Czemu stoimy?” Na gruzach krząta się leniwie kilkunastu ludzi. - Może to już i twoi, co? - zagaduje któryś Jagiełłę widząc jeńców pracujących pod strażą dwóch żandarmów. Jagiełło kręci przecząco głową i odwraca się. Teraz przelotnie napotyka 115 uciekający wzrok Dudzia. Wśród ludzi na wysokim usypisku jeden tylko krząta się żywo, nie prostując grzbietu.
- Nie poradzi, proszę księdza kapelana - mówi prędko Dudzio, jakby chcąc zatrzeć pytanie o jeńców - za duży ten blok na jednego człowieka. Ksiądz obciera czoło. Ogląda się na tych kilkunastu ludzi, którzy przystanęli tu jak gapie na rogu małomiasteczkowej ulicy, ale na widok szarych, przysypanych śmiertelnym zmęczeniem twarzy macha tylko ręką. - Trzeba próbować - mówi. - Zasypało sześćdziesiąt osób, może piwnice wytrzymały... - Sześćdziesiąt? - pyta ktoś, jakby powątpiewał w rzeczowość dokładnego rachunku. - Tylu wczoraj komunikowałem - mówi ksiądz i pochyla się znowu. Jeńcy wykorzystują ten dialog, by przez chwilę postać w zupełnej nieruchomości. - Idziemy - rzuca Zygmunt. Ci, którzy usiedli na chwilę, już śpią. Budzą ich szarpaniem za ramiona, kopniakami. - Dokąd? - pytają przecierając oczy kułakiem. - Na nową kwaterę. „Ten dowodzi w każdej chwili” - Jerzy myśli z uznaniem o Zygmuncie. Przecież dowódca kompanii nie może mieć w tej chwili pojęcia, gdzie się zatrzymają. „Doktor Zbigniew Mech” - przeczytał tabliczkę na uchylonych drzwiach. „Mech... Mławska
trzy” - przypomniał sobie numer domu. „Skąd ja ten adres znam?” - grzebał w sennej pamięci. Ale już był w mieszkaniu, już dopadał szerokiego tapczanu, na którym zdążył się ktoś rozciągnąć. Jerzy go pcha i usuwa. Nie słyszy, jak Zygmunt po rozejrzeniu się, czy wszyscy ludzie jakoś się ulokowali, wywalcza sobie miejsce na legowisku obok niego. Mruczy żartobliwie, prawie przez sen: - Kwatera dowództwa, posuńże się, do cholery!... Jerzego obudził jakiś szmer. Przespali czas bombardowania, zapewne i naloty, gotowi płacić za sen wszystkim - choćby życiem. Nie zbudziłby go i teraz - po dwunastu godzinach wybuch granatu na ulicy, krzyk czy wymyślanie na schodach. Ale ktoś skradał się ostrożnie, stąpając wzdłuż ścian na palcach. Jerzy usiadł na tapczanie opuszczając nogi. Zygmunt poruszył się niespokojnie, chrapnął głośno i rozgospodarował się przez sen na zwolnionym odcinku tapczanu. Ktoś znieruchomiał w drzwiach drugiego pokoju. - Kto? - zapytał Jerzy. Przybysz uczynił parę bezszelestnych kroków w głąb. Jerzy w sekundę złapał swoją parabelkę. 116
„Nie usunąłem zacięcia” - przypomniał sobie wściekły. Wiedział zresztą, że nie może tu chodzić o nic więcej jak o kradzież broni. Podniósł się. Przy kuchennych drzwiach stał młody chłopak w powstańczej panterce, był bez broni. „Oczywiście!” - pomyślał Jerzy. - Czego tu szukasz, co? - szczeknął nieprzyjaźnie. - Ojca - odparł tamten patrząc spode łba. Pokryta piegami twarz, zachowująca mimo wychudzenia pewną nadaną przez kształt kości krągłość, brzydka w gniewnym grymasie zębów odsłoniętych jak u rozzłoszczonego szczeniaka. - Jakiego znowu ojca? - Mojego... - Chłopak powtórnie nacisnął klamkę zamkniętych widocznie na klucz kuchennych drzwi. Patrzył na Jerzego, jakby chciał go uderzyć. - Mieszkanie to znasz rzeczywiście, wiedziałeś, którędy wiać. A może broni szukałeś, nie ojca, co? - W tej chwili spostrzegł na wybrudzonej opasce gościa litery AL i jakoś się zmieszał. Obejrzał się za siebie, jakby badał, czy są sami, i zapytał półgłosem: - Jak się nazywasz? - Kaktus. - Ale nazwisko?
- Mech. Co, może i tu kwateruje żandarmeria, co? zaatakował niespodziewanie. „Mech, skąd ja to znam? Aha, z tabliczki na drzwiach, tak się rzeczywiście nazywa właściciel lokalu.” - A czemu miałaby być żandarmeria? - Broni macie tyle... - bąknął i spostrzegłszy, że się zdekonspirował, rzucił szeptem, błyskając wściekle białkami: - Ci dranie rąbnęli mi mego visa. - Kto? - Od Texasa - nazwisko jednego z dowódców niepopularnej na Starówce żandarmerii wyjaśniło i uwiarygodniło sprawę. - Gdzie? - Tu, na dole. Skurwysyny! - ujawnił swoje emocje widząc żywą, współczującą reakcję. Jerzy wahał się przez moment. Spojrzał po sobie, rozprostował palcami wymiętą baretkę Krzyża Walecznych, przesunął naprzód futerał rozepchany przez parabelkę z wybrzuszonym w zacięciu kabłąkiem. - Chodź - mruknął nagle i zawrócił na pięcie w stronę frontowych drzwi. - Powiesz im, że szedłeś do mnie. Podchorąży Jerzy z „Brody”, Brygada Dywersyjna - wyjaśniał współczująco skrót „Broda”, 1
117 dobrze odżywionych żandarmów, których osłonięta majestatem „służby” działalność leżała u źródeł narodzonego w powstaniu pojęcia „szaber”. - Gdzie oni stacjonują? - zapytał w bramie na dole, przypominając sobie dopiero tutaj, że znajduje się w całkiem nie znanym miejscu. - Tędy - poprowadził mrukliwie nieznajomy. „On pewnie jeszcze do tej chwili nie jest pewny, czy to ja go tam nie prowadzę, żeby go zamknęli za to, że chciał nam broń rąbnąć w kwaterze” - olśniła Jerzego przykra pewność. - Tutaj - przewodnik zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do jakiejś sutereny. Jerzy poszedł pierwszy. „Żeby on tylko przez ten czas nie umknął, głupi...” - klął już w myślach, jakby musztrował swą wściekłość przed czekającą go próbą. Przez chwilę stał przyzwyczajając oczy do półmroku. Przed sobą miał charakterystyczną balustradę, odgradzającą go od tamtej części pomieszczenia. „Już zmontowali? - zdumiał się zbieżnością urządzenia z tymi, jakie widywał w komisariatach. - A może to kontuar jakiego szewca czy kie licho?...” W tej chwili spostrzegł siedzących z tamtej strony ludzi. Wyszukał wzrokiem dystynkcje
najstarsze. - Panie majorze... - zwrócił się podniesionym głosem. - Znalazł władzę! - zaśmiał się ktoś w ciemności. Zagadnięty nie poruszył się. - Gdzie jest wasz komendant? - powtórzył Jerzy. - A bo co? - Ty... - urwał. - Bo ja tu sprowadzę swój pluton, to ci się odechce żartów. Dawaj dowódcę! ryknął nagle czując, jak mu drży mięsień policzka. Zmęczenie wyładowywało się natychmiast. Ale u „żandarmów nastąpiło poruszenie. - Słucham - podszedł ktoś salutując. - Może pan porucznik pozwoli - gestem głowy Jerzy zaprosił go stanowczo na swoją stronę balustrady. - Wasi ludzie - zaczął półgłosem, patrząc na pomarszczoną twarz oficera żandarmerii - skonfiskowali broń strzelcowi, który szedł do mnie, na kwaterę mego plutonu. „Broda”, wiecie, z oddziałów specjalnych „Kedywu” - podparł się akowskim autorytetem przed czekającą go kompromitacją alowskiej przynależności tamtego. Zauważył, że jeden z żandarmów przeszedł w ślad za oficerem na drugą stronę balustrady i stanął w pobliżu wejścia, jakby zachodził im drogę.
- Nieporozumienie, to jakieś nieporozumienie... bąknął dość opieszale oficer. - Zdarza się. Jak i wam z tym majorem - gestem głowy wskazał na sylwetkę oficera, do którego Jerzy zwrócił się na początku. - Nie znam sprawy, ale są tacy, co mówią, że chciał robić zamach na pana generała Bora, porozumiewał się z Sowietami - mówił to leniwym szeptem, oczy miał skierowane gdzieś w bok. 118 „Aha, tak mnie chce załatwić, widocznie pamięta, że tamten to alowiec...” - pomyślał i powiedział z naciskiem: - Ten kolega szedł do naszej kwatery... - zaciął się szukając w pamięci nazwy ulicy, lecz w tej chwili wzrok jego padł na granatowe policyjne spodnie stojącego w wejściu żandarma - na Mławskiej trzy - rzucił olśniony dziwacznym skojarzeniem: Poznańska, ten ich samodzielny skok, lista działaczy lewicy. Lista działaczy lewicy. Nazwisko Mech, ulica Mławska trzy miał już wszystko przed oczami. - Będziemy musieli sprawdzić... - oficer zatrzymał się w pół zdania - kto, jaki posterunek tę broń skonfiskował - uzupełnił, jakby uspokajał, że tylko o to chodzi.
Wieczór był niedobry. Jakiś uparty granatnik stukał po ciemniejących ulicach. Niteczka szła przez Freta nieuważnie, środkiem Z tyłu drobił Dudzio i ciągnął nogami Malutki. Poszli za nią sami. Budził się już nieśmiały ruch. Cywile dzwoniąc wiadrami przeskakiwali chyłkiem przez ulicę. Gdzieś przed rogiem ustawiła się już cierpliwa kolejka do jakiejś chudej studzienki. Czekać tu mieli, cierpliwie i odważnie, często do rana. Z naprzeciwka, gdzieś od czoła kolejki, wracała kobieta dźwigająca wiadro. - Pełne. Dają nabrać pełne? - zdziwiła się Niteczka, nim nadchodząca ukazała się w całej swojej postaci. Do przegięcia wychudzonego ciała kobieciny wystarczała połowa wiadra. - Pewnie matka - stwierdziła obojętnie spojrzawszy w twarz przechodzącej, która wpatrywała się w tafelkę niesionej wody z jakimś czułym uśmieszkiem na ustach wykrzywionych wysiłkiem, łapiących oddech. Przypomniała się jej obłąkana wkładająca pierś w usta niemowlęcia zmarłego z głodu. Nikt nie miał odwagi odebrać jej trupka. Coraz więcej było kobiet bez pokarmu. „Ta szczęśliwa, musi mieć już spore...pozazdrościła jej dziwacznie Niteczka.
Naraz tuż za nią szarpnął powietrzem wybuch. Automatycznie przypadła do ściany. Wybuch był tak bliski, że przez sekundę, oszołomiona, czekała na ból. Teraz widziała. Obok niej stał Dudzio. Jego głowa sięgała piersi Malutkiego, jakby za nim, niby za .ścianą, szukał schronienia. Na środku ulicy pochylona jeszcze niżej kobieta ostrożnie, z jakimś ogromnym wysiłkiem stawiała wiadro, jakby doniosła je już do celu. „Gdzieś blisko...” - chciała powiedzieć Niteczka, gdy ujrzała, że tamta chyli się, klęka i pada obok postawionego wiadra. Skoczyła ku niej. Kobieta leżała na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę; często śpią w ten sposób nieposłuszne dzieci. Pochyliła się nad ranną. - Brzuch - stwierdziła bezradnie. „Jacy porządni ladzie” - pomyślała widząc cienie odłączające się od kolejki w końcu ulicy. Kobieta jęczy cicho. Niteczka prostuje się. W małym krążku granatowej wody wiaderka grają sierpniowe gwiazdy, jakby chłodny kawałek 119 nieba przywędrował na ziemię. Ranna porusza ustami, ściga jakieś ulatujące imię. Niteczka pochyla się. Słyszy tylko chrapliwy oddech.
- Weźmiemy ją do szpitala - to mówi Dudzio ze swoimi bezwładnymi, obandażowanymi ramionami. Niteczka ogląda się obojętnie. Cienie stoją po dawnemu w ogonku przy studni. Obok rannej nie ma już wiadra. - Zaraz przyniosę jakieś drzwi - mruczy Malutki i oddala się w stronę ocalałej kamienicy. Po przekazaniu dogorywającej Niteczka ruszyła w kąt podwórza, gdzie leżeli niepogrzebani. Przyświecając sobie latarką, ze zdziwieniem tylko na takie odruchy stać było jej uczucia odszukała zwłoki Dębowego w trumnie zbitej niezdarnie z jakiejś skrzyni. Od dawna już grzebano bez tego i w tym wypadku ktoś musiał się specjalnie zakrzątnąć. Obojętnie wskazawszy chłopcom, że są już u celu, poszła poszukać nie zajętego jeszcze skrawka ziemi czy skweru. Ledwo znikła za bramą, z drzwi bocznej klatki schodowej wyszło trzech ludzi. Dopiero gdy stanęli przy trumnie, można było rozróżnić wśród nich wysokiego, chudego księdza. Kapłan spojrzał na Malutkiego, który przysiadł na brzegu trumny. - Chcemy zabrać... - powiedział tonem usprawiedliwienia. - To nasz poległy - wmieszał się zaczepnie Dudzio.
- To poeta Dębowy. Będziemy go chować... Malutki podniósł się pospiesznie: - Przepraszam. - Bierzcie! - rzucił ksiądz do obu milczących żołnierzy. - Tu przyjdzie zaraz jego.. ta... no, dziewczyna, z którą on chodził... - bąknął protestujące Dudzio. Ksiądz skinął głową na tamtych. Przystanęli oglądając się niecierpliwie. - Poszła wyszukać miejsce na grób. - Możecie już iść, panowie mi pomogą - ksiądz zwolnił tamtych. Odeszli spiesznie. - Spróbuję jej poszukać - ruszył Malutki. Od wczoraj, od śmierci Ałły, nie mógł znieść bezczynności. Drętwiał od razu w jakiejś bolesnej nieruchomości. Teraz zaczął się bać, że gotowi nie wrócić na czas na kwaterę i oddział wyruszy bez niego na linię. Dudzio, zostawszy sam na sam z księdzem, poczuł się jakoś niedobrze. Po żołniersku siąkał nosem, pokaszliwał i kręcił się w miejscu, aż wreszcie ostrożnym szeptem przerwał uciążliwe milczenie: 120 - Proszę księdza... - Co, synku? Dudzio umilkł na sekundę, jakby urażony.
- Czy można by tak od razu się wyspowiadać? Nim kto przyjdzie, co? - namawiał spojrzeniem wbitym w księdza. Ten skinął głową poważnie. - Klęknij. - Strzelec Orzeł - przedstawił się chłopiec. Spiesznie, gubiąc końcówki słów, wyklepał tradycyjną formułę spowiedzi i zamilkł. - Mów, synu... - Ja właściwie to chciałem tylko o jednym mruknął, jakby owo „synu” spoufalało go nagle z Bogiem. - ...Ja, proszę księdza, rozstrzeliwałem. Bez rozkazu. To znaczy, właściwie, tylko pilnowałem równania... - Nie rozumiem... - ...bo on, ten, co strzelał, chciał jedną kulą. Jemu brata bliźniaka zabili... Zamilkł. Ksiądz milczał również. - To ja pilnowałem równania... Ich było trzech, Niemców... To ja pilnowałem równania. - Jak to, jedną kulą - powiedział spowiednik przerażonym szeptem, pochylając się niżej, by zbliżyć ucho do ust klęczącego mikrusa. - No, bo podajnik jest zepsuty w tym karabinie... i w ogóle z tą amunicją... - zaaferowany szept jakby już zbaczał z trudnego toru spowiedzi.
- Przecież trzydziestego pierwszego lipca Mikołajczyk w Moskwie zaczynał rozmowy z Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego, panie podchorąży - lekarz mówił powoli, pochylony nad splecionymi na kolanach rękami, jakby słowa odczytywał z trzymanego w dłoni niewidocznego tekstu. - Zwykła, ryzykowna gra polityczna. - Gra. Warszawą chcieli stuknąć po banku, jak w oczku - r- rozbudował myśl ojca młody alowiec. Jerzy milczał. Siedzieli we trzech na parapecie szerokiego okna klatki schodowej. Po powrocie z posterunku majora Texasa rozbrojony chłopak zastał ojca grzebiącego w szufladach szerokiego biurka. Jego szpital miał się od jutra ewakuować kanałami do Śródmieścia. 121 „Więc adresy takich jak on były potrzebne komuś od nas?” - myślał Jerzy, gdy odpowiadał głosem przerywanym od irytacji: - Nie po to robiliśmy konspirację, żeby dać Niemcom bezkarnie odejść. Ja bym im nie pozwolił i ferajna, z tym też się liczyło dowództwo, nie z Mikołajczykiem.
- Czy pan wie, że nawet rozkaz, aby Śródmieście przygotowało się na przyjęcie rannych z mojego szpitala, musi iść przez Londyn, co? - Nie znam się na przenośniach, ale znam się na łączności. Mamy słabe aparaty nadawcze, które działają na zasadzie fal odbitych. Ach, pan nie rozumie. Więc po prostu: odbiór naszych depesz jest możliwy tylko przez bardzo silne stacje z dużej odległości. Dlatego taki rozkaz stąd do Śródmieścia musi być retransmitowany. - ...Przez Londyn - potakiwał lekarz. - A czy pan wie, jakie jeszcze wysyłamy depesze wymagające retransmisji? Na przykład do Ojca Świętego. „Holly Father - tak to brzmi po angielsku - udziel błogosławieństwa bożego walczącym o Kościół i wolność...” - czytała wczoraj siostra naszym umierającym w szpitalu. Jakoś mi się wydaje, że lepiej było próbować retransmisji w innym kierunku. „Biedni «cykliści»„ - myślał z politowaniem Jerzy. Przedwczoraj jakiś rozkaz dowódcy zgrupowania zaniósł Zygmunta do siedziby łączności. Opowiadał o chłopcach, którzy kręcąc nogami na rowerowych przekładniach wytwarzają prąd do ładowania akumulatorów. ,,My wszyscy jesteśmy jak cykliści: kręcimy naszymi śmierciami nie wiadomo co...” - Jesteśmy w
końcu wojskiem - uciął krótko na głos, chcąc zdusić w sobie jakieś niedobre, dziwne zmęczenie. - Tak, ja też jestem czymś, w tym rodzaju. Operuje was i zeszywam, ale trudno czasem nie pomyśleć... Wczoraj robiłem trepanację czaszki ślusarską bormaszynką - zaśmiał się jakoś sucho. - Okazało się, że operowałem nadzieję polskiej poezji. - To był człowiek z mojego plutonu - mruknął oschle Jerzy. - Muszę już iść - podniósł się z okna i zasalutowawszy ruszył schodami w górę. W kuchni, przy karbidówce, Jagiełło rozbierał karabin, na stole leżał młotek i jakiś śrubokręt - widoczny znak, że odchodzi Jakaś zasadnicza rusznikarska robota. - Reperuję podajnik - podniósł głowę widząc podchorążego. - A gdzie brat? - zapytał Jerzy. Bliźniacy byli w drużynie Kolumba i choć od kilku dni cały zdziesiątkowany pluton stanowił jeden oddziałek, Jerzy nie miał ich tak blisko na oku i po prostu zapomniał. Teraz poczuł się głupio. - Aha, racja. Zawsze był taki cichy - bąknął niby usprawiedliwienie. - Cichy? - zapytał raptem Jagiełło podnosząc głowę. W ręku trzymał jakiś element
rozebranego zamka. - Cichy... - potwierdził z jakimś namysłem. - No, o tobie, Władek, jakoś się więcej słyszało w kompanii - brnął dalej Jerzy chcąc owym „Władkiem” nadrobić fatalny błąd. 122 - Władek? - niby zdziwił się Jagiełło, położył żelazo na stole, wytarł naoliwione ręce i nagle wstał, jakby chciał rozpocząć służbowy raport: Bo to, panie podchorąży, było tak. Myśmy się umówili... - Kto? - Ja z bratem. Niech ma ten, który wyjdzie. W szkole, na przykład, to on robił polski, ja rachunki, i tak na zmianę, nikt nas nie złapał. No, tośmy się umówili, kiedy przystaliśmy do plutonu pana podchorążego Kolumba, że jak coś zrobimy, niby bohaterskiego, czy w ogóle, jak trzeba, mówimy: Władysław. Niech się zbiera na jednego, weźmie i tak ten, który wyjdzie. - Wyjdzie? - No, znaczy przeżyje. On wcale nie był cichy. Przecież mamy K.W. - bąknął. - Aha. A ty jesteś który? - Władysław, panie podchorąży - odrzekł żyjący bliźniak i jakby swoim wyznaniem spłacił
dług wobec nieżyjącego, usiadł z powrotem przy zepsutym podajniku. - Wszyscy? - spokojny głos Zygmunta ma jakieś dziwne brzmienie. - Czterech... - liczy Jerzy - my dwaj to sześciu, a było siedmiu... - Brak Malutkiego - mówi Jagiełło. Dokonali łatwego apelu plutonu, który pierwszego sierpnia liczył siedemdziesięciu ludzi. Malutki, poza Jerzym, jest już ostatnim człowiekiem ze starej, przedpowstaniowej kadry. - On jeszcze w południe poszedł do szpitala, do Orła. - Jagiełło podaje oficjalny, nie używany w kompanii pseudonim Dudzia, jakby pragnął go tym odznaczyć za odniesioną wczoraj beznadziejną ranę w brzuch. - Dobrze - mówi nieuważnie Zygmunt. Wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem Jerzego, kiwnął głową: tak, muszą odwiedzić Kolumba. Idą ramię w ramię. - Może by Morro pozwolił, co? - zaczyna Jerzy. Zygmunt rzuca gniewnie ramionami. - Jego kompania nazywa się „Rudy”... - Jerzy polemizuje z milczeniem dowódcy. Zygmunt rozumie jego monolog. Oto kończy się epopeja Starówki. Dziś w nocy ma nastąpić
jej ostatni akt: przebicie. Dowództwo rzuca do akcji oddziały formowane z najlepszych. Morro ma prowadzić grupę, do której dołączają oto - niedobitki ich oddziału. Licząca dziś kilkunastu ludzi kompania prowadzona przez Andrzeja Morro z batalionu „Zośka” nosiła kryptonim „Rudy” na pamiątkę słynnego odbicia Rudego na Długiej. W ryzykownej akcji, 123 opłaconej życiem wielu ludzi, odbito umierającego po torturach śledztwa. Za to, by mógł umrzeć wśród braci, inni zapłacili własną śmiercią, i nie sądzili, by cena była .zbyt wysoka. Zygmunt pojmuje myśli Jerzego. Tak. Dowódca „Rudego” powinien zrozumieć, że wbrew rozkazom muszą zabrać ze sobą rannego. Zostawić Kolumba? Tego nie wolno. Ale rozkazy są twarde i powtarzane po wielokroć: żadnych rannych. Nic, co by opóźniać mogło akcję szturmowej czołówki. „Czy Morro zrozumie? Zrozumie, ale potem odmówi” - myśli Zygmunt i nie odpowiada Jerzemu. - Morro nie Morro, rozkaz był wyraźny: żadnych rannych... - mruczy w końcu i dorzuca szybko, jakby chciał zatuszować nietakt: - A jak zapatrujesz się na sprawę dobijania?
Jerzy długo nie odpowiada. Wreszcie mówi szeptem: - Właśnie, jeżeli przyjmiemy taką zasadę, to tym bardziej bierzemy go na własną odpowiedzialność... Skręcają. Zygmunt gwiżdże przeciągle. Ulica Długa żyje jakimś chorobliwym, gorączkowym ruchem, jak ktoś oddychający spiesznie w godzinę konania. - No, widzisz - triumfuje Jerzy na widok ludzi sunących ławicami zagipsowanych stóp jak grube, białe ryby. Jakaś sanitariuszka prowadzi dwóch, uwieszonych u boku jej ramion jak ciężkie koromysła. Mija ich tłum zdrowych z tłumokami rzeczy na plecach, z płaczącymi z głodu dziećmi. Rzeka nędzy i cierpienia omija tylko wysokie wyspy gruzu, poza tym zalewa całą ulicę. - Cholera! - stęka ciężko Zygmunt. - Jeszcze go znajdziemy - pociesza Jerzy. - ...i Dudzia- Orła - dodaje ktoś cicho. To Jagiełło. Patrzy na dwóch mężczyzn, w tym jednego rannego w nogę, którzy dźwigają nosze zrobione z drzwi jakiejś szafy. - Cholera! - powtarza Zygmunt. Myśli w tej chwili o czym innym: ludność wie o przebiciu.
„Skąd tylu żywych?” - zdumiewa się oszołomiony. - Prowadź, Władek - zwraca się do Jagiełły, który wczoraj, odnosząc Dudzia, widział w szpitalu Kolumba.- A reszta niech tu czeka - wydaje dyspozycję... trzem ludziom. Jerzy, Zygmunt i Jagiełło przeciskają się przez korytarze piwnicy, zatłoczone noszami i leżącymi wprost na ziemi rannymi. Jagiełło znamysłem przygląda się rannym. Jak przewodnik w najdzikszym ostępie świata, orientuje się w tych górach cierpienia. Prowadzi nieomylnie. Za chwilę pochyla się nad leżącym na ziemi kształtem. Człowiek jest tak malutki, że Zygmunt pozdrawia go cichym: „Czołem, Orzeł!”, i milknie, jakby przestraszony, dopiero w chwili, gdy snopek światła elektrycznej latarki pada z jego ręki na ciemną, obrośniętą twarz. Człowiek z obu nogami amputowanymi do kolan mówi cicho jakieś słowa. Jagiełło syka przez zęby, jakby to jego uraził ktoś w ranę. Idą dalej. Za moment są już na podwórzu. 124 „Wyszli? Obaj?” - domyśla się niespokojnie Jerzy, ale Jagiełło idzie prosto przed siebie, mija rozbite skrzydło gmachu. Tutaj, na podwórzu, z którego wybuch tonowej bomby uczynił
ogromny krater, wyjmuje latarkę z ręki Zygmunta. Ubogi krążek światła obejmuje najpierw ciężki niemiecki hełm z powstańczą opaską, potem wąski, na szerokość bioder czternastolatka, nasyp ziemi, wreszcie plecy mężczyzny wsparte o podstawę skleconego chyba ze styliska łopaty, bo okrągłego krzyżyka. - Malutki! - mruczy Jagiełło i zatrzymuje światło na wąskiej, jak z podstawy ekierki uczynionej, deseczce. - „Strzelec Dudzio” - odczytuje półgłosem i. cmoka zaaferowany. - Malutki! - Zygmunt trąca podchorążego w plecy. - Malutki! Zaproszenie wysyłać po każdego na natarcie! Wojsko świętej Jadwigi, cholera! - Nie spotkałeś Kolumba? - pyta Jerzy. Malutki przeciera oczy. Zasnął widocznie, zmęczony kopaniem. Jagiełło mechanicznie poprawia hełm na grobie, jakby go chciał założyć mogile na bakier - po Dudziowemu. - Nie ma pan porucznik ołówka? - pyta spiesznym szeptem. - Idziemy! - rozkazuje Zygmunt. Wychodzą już na ulicę, gdy Jerzy słyszy za sobą jakiś gorzki szept Jagiełły.
- Aleś go urządził - gdera. - Tak się starał o tego Orła, a ty go Dudzio, ech! Lawina kalectwa. Ciągną ich na noszach, wspierają ramionami, pchają na dziecinnych i straganiarskich wózkach. Tłum rannych korkuje niewielki pasaż, w którym Zygmunt meldował swój oddział dowodzącemu grupą szturmową. Cierpliwy tłum nasyca ciemność pracowitym, zawsze czujnym bólem. Nie sposób zrobić kroku, by nie wydeptać skądś jęku, krzyku, nawoływania. Zygmunt i Jerzy mimo woli wytrzeszczają w ciemność oczy. Każdy może tu być Kolumbem. - Niedobrze - mamrocze Jerzy. Myśli o szansach tego tłumu ran i bólu. Jakże te powolne kolumny. kalectwa przejdą drogę utorowaną ich szturmem, pod ogniem plujących zewsząd cekaemów, obstrzałem granatników i artylerii. Trzymają się grupkami, po dwóch, trzech. Oto wysoki, zdrowy mężczyzna z białym bandażem przez oczy i obok trzymający się jego ramienia drobny chłopiec, jakby z cudzą, nogą jakiegoś olbrzyma odzianą w długie kalesony. Ach, nie, to bandaż od kostki po pachwinę wykoszmarnia ranną nogę. Zdawałoby się, granat potrafią podzielić ci ludzie - teraz obdarzają się po królewsku: ten daje oczy, tamten zdrowe,
tylko ślepe ciało. Tonację mroku stanowi cienkie, drażniące, dziecinne narzekanie. „To wszystko żywi ludzie?” - , zdumiewa się wzrok czernią wypełnioną życiem. Przez sekundę czuje coś w rodzaju zawodu, że reszta ich plutonu to jeszcze nie wszyscy żywi na Starówce, jakby ich polegli oszukani zostali przez ten tłum ratujący teraz życie. W smudze światła karbidowe}, lampy, padającego z okna, widzi kilkanaście postaci wynurzonych z ciemności do pasa, jakby wydźwigniętych ostatnim wysiłkiem z ogromnej, czarnej toni; tak jest wszędzie, na całej długości ulicy. Ludzie czekający, by zejść z pokładu tonącej Starówki. 125 Gdzieś niesiona przed nimi wysoko broń przekreśla niebo wczesnej nocy z jedną drgającą wysoko gwiazdą. Jakiś oddział idzie na pozycje wyjściowe. - Tędy nie przejdziemy - decyduje Zygmunt. Prędzej! - pędzi ich jakimiś zaułkami. Patrzy na fosforyzujący zegarek: za dziesięć minut „Czata 49” rozpocząć ma atak na plac Bankowy, nazywany teraz placem Starzyńskiego. Desant kanałowy ma dojść pod ziemią, poprzez niemieckie stanowiska, aż do włazu na środku placu i stamtąd uderzyć we wszystkich
kierunkach, by zamknąć obsadzone przez ciężką broń maszynową wyloty ulic. Zygmunt zna sprawę, bo ,,Czacie” oddawał broń, która pozostała po jego ludziach, wykończonych ostatniego dnia przez lotnictwo. ,,Lepiej, że idziemy z Morro” - myśli i podnosi wzrok, jakby chciał się przekonać, że nie zamyka go, nie dusi kanałowy strop. Gwiazda. Nagle Zygmunt traci oddech. Jakby zobaczył jakąś ogromną, nową szansę. Po prostu pomyślał, że widać ją i „z zewnątrz”, spoza miasta, spoza frontu. Nieprawdopodobne istnienie jakiegoś świata poza tym, który wali się na nich, odczuwane teraz z bolesną, krzywdzącą siłą, zasnuło mu oczy mgłą. Mróz przeszedł kości niedobrym przeczuciem. „Nie zdążę, nie zdążę jej obejść z tamtej strony” - majaczył jak we śnie, jakby zadanie polegało na pokonaniu tej zawieszonej u nieba przeszkody. - Prędzej, do cholery! - zawołał za siebie. Dochodzili już do ruin Banku. - Kto? - rzucono z ciemności półgłosem. Zygmunt odpowiedział hasłem. Byli na wyjściowych pozycjach natarcia. „Nawet zawołali «Hura»„ - Jerzy siedząc na jakichś cegłach ogryza paznokcie. Można by
zrobić manicure i skórki nie zaciąć, tak jasno od rakiet. Zielone, płonące, żółte, przygasające, jaskrawe światła chodzą po niebie, opadają, wspinają się. Różnokolorowe smugi świetlnych pocisków tkają na osnowie czarnego powietrza nocy jakiś obłąkany, różnokolorowy kilim. Wszystko wywołał z głuchej ciemności okrzyk „hura”. W miejscach gdzie przechodzili przed godziną, czekający tam tłum skłębił się, zwarł, jęknął i czekał dygocąc, jak gdyby ów okrzyk, który zaraz utonął w ogniu, obiecywał drogę do jakiegoś domu. Tu, na pozycjach wyjściowych oddziału Morro, ludzie przyczaili się uważnie, jakby chcieli przesłuchać rozkrzyczaną czarną noc. Przez całą szerokość ulicy przed nimi jechał ogień broni maszynowej jak jaskrawo grająca reflektorami limuzyna. Przytłumione dochodziły z naprzeciwka krzyki i uderzenia granatów. Krzyczał ktoś na ulicy, ktoś jeszcze żywy. Wysoka gwiazda zniknęła z nieba zamieszkanego przez niespokojne, wrogie rakiety. Zygmunt widzi w zielonym świetle swoich ludzi, wtopionych w tamtych, w resztę nie znanych mu żołnierzy, i rozumie, skąd bierze pewność swojej śmierci: przestał
dowodzić. Życie jego ludzi nie wymaga już jego życia. Jerzy daremnie chce sobie przypomnieć twarz Aliny. Zostało imię brzęczące obco, jak cudzoziemskie. Ałła, Podwiązka, Niteczka - to imiona z jego ojczyzny. - Władek - szepcze do Jagiełły - daj papierosa... 126 Uderzenia granatów - coraz rzadsze - dochodzą z tego samego miejsca. Szczupły major w polskim hełmie na głowie, z orderem Virtuti łyskającym w ruchu rakiet, wyłamuje nerwowo palce, jakby liczył pojedyncze wybuchy. - Panie podchorąży - trąca Jerzego Jagiełło. - On był szefem naszych wszystkich podchorążówek... - szepcze Jerzy o majorze Janie, zapominając, że Jagiełło częstuje go papierosem. Major słucha. Czy z rzedniejącego ognia peemów, nakrywanych przewagą niemieckich cekaemów, może wysłuchać siedemdziesiąt pięć procent strat rzuconego już do akcji oddziału Trzaski? - Morro - podrywa dowódcę nowej grupy szturmowej. - Ruszacie! Ludzie Zygmunta podrywają się ostatni. Dopiero teraz pseudo nowego dowódcy staje się
nazwiskiem ich wszystkich. Kilkanaście postaci w panterkach sunie wzdłuż ściany - wyburzonej, lecz kryjącej od ulicy. Tupot nóg pod strzelistym, jaskrawym dachem zrywających się serii. ,,Górują” - cieszy się major Jan i widząc, że paru z tych, co przeskoczyli na tamtą stronę, zapadło nieruchomo w gruzy, krzyczy raz za razem: - Naprzód! Naprzód! Naprzód! - i wychyla się tak, że łączniczka ciągnie go rozpaczliwie z powrotem do tyłu za koalicyjkę pasa. Major broni się. Zaraz skoczy sam, by ich podnieść do natarcia. - Jan! Oni nie żyją! Nie żyją! - .przekrzykuje • ogień łączniczka. Major waha się przez chwilę. - Morro przejdzie. - Ogląda się na resztę ludzi. Teraz skok! - pierwszy zrywa się poprzez ulicę, za nim jego poczet. - Och! - oddycha w bramie po drugiej stronie, przyjmując z ulgą uderzenia ciał ludzi dopadających w ślad za nim. Wszyscy? - cieszy się za nich. - Naprzód! rozkazuje. Wszyscy mają przed sobą minutę życia. Jakby to właśnie piwniczne okienko gwarantowało bezpieczeństwo, skupili się przy nim całą
grupą. - Prędzej - przynaglali cicho, jakby szept mógł przekrzyczeć łomot strzelaniny. Było jasne, że natarcie się nie udało, było jasne, że odwrotu nie ma. Zygmunt pobiegł na lewo. Jedno, drugie okienko przysypane gruzem. Trzecie jest. Gestem zawołał swoich. Z nałogu dowódcy stał czekając na nich. Pierwszy skoczył Jagiełło rzuciwszy karabin w ciemny otwór piwnicznego okna. Przez chwilę szamotał się, zaczepiony chlebakiem o wąską ramę, aż upadł w ciemną głąb. 127 - Hande hoch! - poderwał ich krzyk z ciemności. - Wpadli! - Zygmunt szarpnął peem z ramienia. - Koniec - Jerzy złapał za wkrętkę trzonkowego granatu. - Halo, włazić - głos Jagiełły stremowany, ale silący się na pełny tembr. Skoczył Jerzy zginając elastycznie nogi w kolanach, podparł się ręką i zastygł, półwzniesiony, ujrzawszy na wprost siebie jasną plamę twarzy pod niemieckim hełmem. Rzucił się naprzód z gołymi rękami - bezbronny: granat miał już za pasem, peem zgubił przy skoku - i szponami
napiętych palców oparł się o taflę wielkiego lustra. Przyjął z ulgą śmieszek Jagiełły. - Hę! hę! Panie podchorąży, a ja to do siebie w tym lustrze: „Hande hoch!”, i myślę sobie, co ten szkop ma za dziwną gębę, skądś znam... Już dyszał koło niego następny. Ten holuje rannego ciągnąc go za nogi. Prędzej! Szarpnął. Ranny wypełnił piwnicę jękiem. Malutki uwiązł szerokimi barami w oknie. Któryś, macając za zagubioną w skoku bronią, zrzucał z miedzianym łoskotem naczynia, butelki. Teraz skacze Zygmunt, zapala zapałkę. Czarna jama zwróconego ku Jerzemu oka, twarz chuda, przecięta mrocznymi zmarszczkami. „Jakby był ojcem tego sprzed powstania” - pomyślał o przyjacielu. Stuknęły kopnięte srebrne fryzjerskie miseczki; na blacie pod lustrem leżały ich całe rzędy. Byli w szerokiej piwnicznej nawie. Jakiś przezorny czy obłąkany fryzjer zwlókł tu cały swój warsztat. W pękatych bukietach flaszek woda kolońska, jakieś słoiki... Ranny jęczy bez przerwy. - Cicho - klnie Zygmunt. - On nieprzytomny - odpowiada nie znany im żołnierz.
- Malutki, zostań z thompsonem przy oknie. Poczekajcie - mruknął Zygmunt i ruszył do drzwi. W ruchomym blasku zapałki Jerzy zdziwił się jeszcze raz swej twarzy pod ciężkim niemieckim hełmem. Obcy spojrzał sobie w oczy, mim zgasiła je ciemność. - Cholera! - to Zygmunt spod drzwi. - Chodźcie no tutaj. I ty, Malutki. Jagiełło, zluzuj go przy oknie... We trzech zaparli się mocno ramionami. Odpoczywali. Jerzy usłyszał za sobą dziwny jakiś szum czy szelest. Nie było nic widać. Wyciągniętą wstecz dłonią trafił na wilgotną twarz - to Jagiełło odświeżał się naciskając gumową gruszkę fryzjerskiej butelki. Ranny coraz głośniej jęczał. „Jak panowie oficerowie zapatrują się na dobijanie?...” - zagrały w uszach słowa majora. To Jagiełło ostatni skakał przez ulicę. Po jego skoku ryk tego z oberwaną u kolana nogą ucichł nagle. Tamci jego przyjaciele nie odważyli się wprawdzie strzelać, ale w biegu zabrali mu peem, zostawiając go na niemiecką śmierć. Jagiełło był lepszy. Szum fryzjerskiego pulweryzatora ustał. Po zewnętrznej stronie ściany zakłusowały serie. Ściany drżały pod uderzeniami kuł.
128 - Możecie wejść bez pukania, proszę! - Jagiełło zarepetował karabin i przysunął się do okienka. Ściany drżały od huku. Bili już z bramy. Tłukli, jak zawsze, po oknach wypalonych już mieszkań, martwych piwnic. Jerzy dopadł okna. Zygmunt dyszał ciężko. Widzieli obaj, jak teraz, wzdłuż przeciwległego muru, czając się ostrożnie, szło kilku esesmanów zaglądając i świecąc w okna piwniczne. Jęk rannego urwał się nagle. Przeraźliwie głośno trzasnął bezpiecznik Jerzego. Zygmunt położył dłoń na zamku jego pistoletu. - Cisza. Jeśli Morro nie zacznie, cisza. Barczysty esesman wyprostował się i zagadał coś niecierpliwie. Stanął i powoli zaczął odkręcać nakrętkę trzonkowego granatu. Jerzy czekał na strzały. Powietrzem targnął tylko huk granatu - daleki i wyraźny zarazem poprzez oddzielające ich wewnętrzne ścianki piwnic. Niemiec wyjął zza pasa drugi granat. „A więc Morro już się wycofał! Sami i odcięci. Otworzyć ogień, to odkryć nie tylko swoje istnienie, ale i zdemaskować szczęśliwy odwrót tamtych.”
Barczysty posunął się o parę metrów do następnego okienka. Nowy wybuch. Teraz z bramy wychyliło się ich kilku. Empi trzymali niedbale pod pachami. Pewni byli, że nie ma tu nikogo, skoro dotychczas nikt się nie odezwał. Nowy wybuch. „A więc Morro już się wycofał...” Zygmunt szeptem zebrał ludzi. Tylko Jagiełło klęczał przy rannym, jak sanitariuszka. Wparli się w grube dechy. Trzasnęło, aż Jerzym zatrzęsło przy oknie. Zdawało mu się, że głos zatrzymał aż tych na podwórzu. Ale nie. Bojąc się zagłębiać w mroczne piwnice tego jedynego ocalałego wśród ruin domu, sprawdzali jednak pedantycznie granatami okienko po okienku. „Widocznie ich obserwator stwierdził, że nie przebiliśmy się przez ruiny. Morro ze swoimi odszedł” - zapłakała w nim zawiść. Był tak pełen miłości życia, że aby nie widzieć tej barczystej śmierci w ciężkim hełmie, opuścił na chwilę wzrok. Zwykła cegła krzyczała kolorem radość nieruchomego, lecz żałośnie silniejszego niż ludzkie istnienia. „Alina, Alina - usiłował zmobilizować jakąś ostatnią większą chwilę. - Otworzyć ogień stąd -
to śmierć... - podsunął się wzdłuż ściany, aż do okienka. - Spokojnie zasypią nas granatami...” Chciał przywołać pamięcią twarz Aliny, ale uparta cegła polśniewała zwycięskim konkretem: była naprawdę. Miała trwać i za minuty, które... Drzwi skrzypnęły... Ktoś jęknął... Znowu ten ranny? Nie, to mały, nowy, obcy, co wskoczył razem z nimi, taszcząc rannego. „Takie pole martwe” - powtarzało w nim coś bezmyślnie. Spod drzwi przekleństwo. To Malutki wetknąwszy w <- szparę między deskami lufę karabinu odkrył mur. Ranny milczał. Jerzy odwrócił się. Jeszcze trzy okienka. 129 A tam na chropowatej ścianie, którą od zewnątrz zamurowano te drzwi, spotkały się cztery pary bezradnych rąk. - Ale obciach... zamurował skurwysyn fryzjer... Jagiełło mówił litanijnym szeptem. - Wygarnę - prosił Jerzy spod okna. - Padnij! - to Zygmunt. - Żeby nie jęknął ten, który oberwie... - Tak jest - mruknął Jagiełło. Raptem coś się zakotłowało. Zygmunt szarpał się z tym małym, obcym, wyrywając mu stena. - Gówno. Gówno. Gówniarzu - stęknął szeptem, dysząc ciężko. - Wieszaj się na pasku,
świnio. Bez hałasu. No. Jerzy dotknął ręką piachu. Odróżniał nawet ostre drobiny węglowego miału. Rozczuliła go wielość świata, który pozdrawiał tym dotykiem. Jakiś ogryzek marchewki czy stary kartofel... „A ten idiota, któremu Zygmunt wyrwał stena, chciał się sam skończyć” - pomyślał. Któryś z rumorem wciskał się pod fryzjerską półkę. Jerzy szukał wokół siebie rękami, jakby zapomniał jeszcze dotknąć czegoś na ziemi. Zadrżały mury w sąsiedniej piwnicy. Jerzy uświadomił sobie, że nie zobaczy już nieba, i zrobiło mu się żal siebie, ogromnie, do łez. Nie wiedząc, co robi, podsunął się do okna: stąd można było widzieć skrawek ciemnych chmur. Raptem zobaczył buty i zielone nogawki. Usłyszał czyjeś przerwane stęknięcie, ujrzał lecący granat, pomyślał: „Zygmunt był dobrym dowódcą!” - usłyszał stuk wybuchu, jakieś rozpierzchłe w stu kierunkach myśli zakrzyczeć miały strach - łoskot wybuchu. Za nim, jakby obsuwał się ruszony detonacją piasek, szeleścił czyjś szalony śmieszek. - Śmiej się teraz. A miałeś okazję, trzeba ci było na granat robinsonować, jak ci się na tamten
świat śpieszy - pouczał szeptem Jagiełło. Podniósł kawałek gumowego węża z gruszką fryzjerskiego pulweryzatora. - Taki rozpylacz lepszy od thompsona... Obronił tam, gdzie by i cekaem nie poradził. Zaplątał się granat. Widziałem cały czas. Zaplątał się w te gumy, flaszki: tu rąbnął, na toaletce. Wszystko poszło w górę i na boki... Ranny leżał nieruchomo. Jagiełło gmerał w resztkach lustra dobierając foremny kawałek. Z kątów podnosili się ludzie. Obok załomotał wybuch: sprawdzali sąsiednie piwnice. ,,Skończone. Skończyła się najdłuższa godzina w życiu” - pomyślał Jerzy i automatycznie spojrzał na zegarek. Stał. Instynktownie przyłożył tarczę do ucha i usłyszał cichy szelest sekund. A więc szedł. Od czasu gdy wylądowali w tej piwnicy, minęła może minuta - dwie... 130 - Chodź tu, Jerzy! - usłyszał za sobą szept Zygmunta. Dowódca siedział w kącie oparty plecami o ścianę. Słysząc kroki kolegi podniósł do góry twarz. Jerzy cofnął się. Wysoki, krwawy, rozorany gdzieś pod brwią guz zasłaniał jedyne oko Zygmunta. Ślepy wyciągnął rękę przed siebie.
- Jerzy... Nie widzę... Nic nie widzę... wymamrotał połykając spływającą mu na usta krew. - Nie zostaniesz, nie zostaniesz - odpowiedział szukając w chlebaku opatrunku osobistego. Po godzinie może udało im się odbić zamurowane drzwi. Byli w długim piwnicznym korytarzu jakiegoś ogromnego gmachu. Jerzy prowadził za rękę Zygmunta. Ślepy nie chciał oddać swego empi. Za nim szedł Malutki. Jagiełło i przyplątany do nich nowy szli przodem. Dochodzili do jakiegoś zakrętu, gdy zatrzymał ich wyczuty chyba instynktem, niesłyszalny prawie ruch. Stali oparci o mur, z wytrzeszczonymi w półmrok oczami. Jerzy trzymając gotowy do strzału peem. kątem oka widział opuszczone puste ręce Zygmunta i dopiero w tej chwili ocenił głębię jego nieszczęścia. - To nasi! - półgłośne zawołanie od czoła, i ten nowy przybłęda wyrwał biegiem. Trzasnęła krótka seria. Czyjś krzyk: - Idą! - Nie strzelać! Nie strzelać! - to Jagiełło. Rusza do przodu z półgłośnymi przekleństwami. Po chwili są już razem z tamtą grupą. Morro, nieprzytomny od rany na przestrzał przez nasadę
nosa, leży pod ścianą. Obok Jagiełło z kimś drugim wlecze rannego. To ich towarzysz, niecierpliwy, zbity przez Zygmunta niedoszły samobójca z piwnicy. Trafiony przez powstańczy posterunek, który, półprzytomny w upale rozparzonej niedawnym pożarem piwnicy, wziął biegnącego w zdobycznym hełmie powstańca za Niemca, szarpie się teraz w ramionach Jagiełły, broni się przed nim, aż wyprężony w jakimś śmiertelnym charkocie, opada na ziemię. - Gotów - mruczy Jagiełło i patrzy na niego jakoś długo, jakby żegnał przyjaciela. - Bał się mnie - szepce - widział, jak uspokoiłem tamtego w naszej piwnicy... Jerzy sadza Zygmunta pod ścianą. „Udusił tamtego czy jak?” - dziwi się obojętnie słowom Jagiełły. Jest gorąco nie do wytrzymania. Jerzy widzi, jak sanitariuszka przechyla do góry dnem menażkę nad wargami rannego. Chce wysączyć ostatnią kroplę czy też przekonać go, że już tam nic nie ma? Minutę, może dwie trwał czas określony przez instynkt jako godzina. Teraz trzeba było przetrwać takich godzin dziewięć. 131
Wypełzli w nocy przez piwniczne okienka. Uformowani w trójki - niemiecki szyk marszowy ubrani w ciężkie zdobyczne hełmy, esesmańskie panterki, będą iść górą, jawnie, jako niemiecki oddział. Jerzy trzyma za rękę Zygmunta. Z drugiej strony e idzie Malutki. W następnej trójce Jagiełło. Nad nimi ogromna rozgwieżdżona noc. Nogi ślepca z trudem stąpają po trawnikach i klombach Saskiego Ogrodu. Ramiona towarzyszy przenoszą go ponad rowami dobiegowymi niemieckich stanowisk. - Rechts! - pada od przodu. To któryś z pierwszej trójki, gdzie idą ludzie nienagannie władający niemieckim, daje miejsce mijającemu ich patrolowi żandarmerii. Tylko Zygmunt ich nie widzi. Jerzemu nagle przychodzi na myśl, że on teraz, w chwili gdy odległość jest na szept, powie coś po polsku ciska go tak mocno za rękę, że ślepy zwraca twarz w jego stronę. Ale od przodu nadlatują niemieckie słowa: - Spezial - Patrole aus Palast Briihl! Jeszcze mały murek parkowego ogrodzenia i już Królewska. Z tamtej strony są nasi. Jerzy zaczyna wierzyć, że żyje, że będzie żył. Słyszy niemieckie ostrzeżenie: z tamtej strony są
stanowiska bandytów. Idą jeszcze parę metrów i raptem z przodu bucha krzyk: - „Radosław” - Starówka, nie Strzelać! „Radosław”- - Starówka! .: Biegną przez ulicę. Niemcy już widzą, że przepuścili powstańczy oddział. Zrywają się cekaemy. Powstańcy, zdezorientowani, uderzają ogniem w zbliżające się skulone postacie w niemieckich mundurach. - Starówka! Starówka! Nie strzelać, „Radosław”! Ogień powstańców urywa się. W bramie, na barykadzie, wśród swoich, jest Jerzy - żywy. Żyje. Ogień niemiecki maleje. Nagle ciężki strach dławi Jerzego. Zygmunt. W ogniu rakiet, pod daszkiem świetlnych pocisków czołga się na ulicy postać. Ślepy wraca. Zygmunt czołga się w stronę niemieckich stanowisk. Kiedy Jerzy puścił jego rękę? Czemu? Jak to się stało? Ślepy upadł, stracił orientację co do kierunku. Z barykady krzyczą. Głos nie dochodzi poprzez detonacje i wybuchy. Jerzy wie, że będzie żył, że żyje, że nigdy nie wróci w tamtą stronę, i nagle przez świst kuł i głos wybuchów słyszy w pamięci spieszny oddech. To brattowarzysz czeka na jego słowo z drugiej strony telefonicznego przewodu. Już nie pamięta, że to nie ten, że to pozostawiony teraz na Starówce
Kolumb dyszał tak kiedyś w słuchawkę telefonu czekając na jego głos. Jerzy jest na ulicy, biegnie, pada, czołga się. - Tu! - krzyczy. - W tył! - powtarza trzymając go już za ramię. W aureoli świetlnych pocisków nad obandażowaną głową Zygmunt cofa się. Biegną teraz na czworakach obok siebie. Jerzy prowadzi go dotykiem ramienia. - Kurwa mać, panie podchorąży! - mówi w bramie Jagiełło. Gdyby był wodzem naczelnym, byłaby to formuła nadania Virtuti. 132 Kolumb do ostatka nie pozwalał wyprowadzić się ze szpitala. Leżał w swoim kącie zupełnie spokojny wśród otaczającego go chaosu. Wiadomość o opuszczeniu Starówki ożywiła nawet półtrupy. Jakiś ranny, ze śmiertelnym postrzałem w brzuch, przeczołgał się z dziesięć metrów i osłabł u stóp Kolumba. Kiedy Kolumb mówił Niteczce: „Nic mi nie potrzeba”, nie kłamał. Przecież leżąc na lewym boku (prawy właśnie rozdarty miał granatem) widział wejście do piwnicy. Tam miał się ukazać Zygmunt albo Jerzy. Opryskliwie pędził od siebie Niteczkę. Pierwszy poważniejszy moment
niepokoju przeżył w chwili, gdy sąsiednie legowisko opuścił ranny w obie nogi podchorąży. - Mam dwie nogi i trzy ręce... - odparł na sceptyczne jego spojrzenie młody podporucznik z ręką na temblaku, podtrzymując tamtego, który kuśtykając na lewej (tylko czysty przestrzał łydki) niósł w powietrzu ciężki bal zagipsowanej prawej. Poszli. Od tej chwili Kolumb zaczął się niecierpliwić, potem bać. Nie przychodzili, a więc nie mogli. Żywi mogliby zawsze... Nie puszczał już nigdzie Niteczki. Siedziała obok, na zwolnionym przez rannego barłogu. Ranny w brzuch uspokoił się, przestał jęczeć. - Koniec. Już ich nawet nie wynoszą... - zżymał się na poległego Kolumb jak rozkapryszone dziecko. I Widział, jak jakiś oficer, po którego przyszło dwóch ludzi z noszami, nie chciał się ruszyć bez nieprzytomnego, kontuzjowanego w głowę przyjaciela i został. Widział, jak dwóch lżej rannych kłóciło się o to, który z nich będzie przewodnikiem „zdrowego” ślepca o twarzy wyżartej przez miotacz płomieni. Ten, zbudowany jak atleta, zdawał się gwarantować pomoc dla uciętej w kolanie nogi jednego i poszarpanego uda drugiego.
Kolumb czekał. Oddychał coraz prędzej, wreszcie zaczął niecierpliwie grzebać w chlebaku, sprawdzając magazynek parabeli. Jak dewotka odmawiająca różaniec przeliczył raz i drugi luźne naboje, włożył furażerkę, ale gdy Niteczka podniosła się, gotowa do drogi, odwrócił niechętnie głowę. - Zostajemy - powiedział niespodziewanie dla siebie samego. Rozkaz ewakuacji kanałami otwierał na początek drogę dla rannych, personelu szpitalnego, ludzi bez broni. Po czterech godzinach marszu Niteczka przebyła z Kolumbem połowę drogi w stronę włazu na Długiej. Podwórza okolicznych domów w sierpniowym upale gęste od ludzi jak lep na muchy przyciągnęły uwagę lotniczych obserwatorów. Stukasy pracowały żwawiej niż dotychczas. Bomby tłukły całe kompleksy budynków. Gdy znaleźli się na podwórzu domu, przed którym znajdował się rów dobiegowy do samego włazu, Niteczka nabrała oddechu. Widziała, jak na znak człowieka klęczącego w samym kraterze biegli tam pochyleni ludzie, jak czołgali się ranni bez nóg, jak na plecach szarpał się w tę stronę podrzutami ciała człowiek
o poharatanym brzuchu. Słyszała krzyki żandarmów szamoczących się z rannym, który nie chciał oddać broni. Co jakiś czas przebiegał ktoś z żandarmerii, z naręczem empi i karabinów. Granaty nosili w kocach. Ranni oddawali broń niechętnie, często dopiero w bójkach. 133 Właśnie pochyliła się nad odpoczywającym na ziemi Kolumbem, by mu poradzić, żeby oddał jej swoją parabelkę, że łatwiej ją przeniesie, gdy z ulicy uderzył potężny wrzask. Kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi przeskakując rannych wdarło się do włazu. Stojący tam oficer żandarmerii raz po raz strzelał w górę z pistoletu. - Do swoich, do swoich?! - krzyczał ktoś szarpiąc go za ramię, za mundur na piersiach. - Ludność poszła na barykady... - Wojsko uciekło włazem na Daniłowiczowskiej! - Bodaj wam wszystkim tak nogi poodrywało! krzyczała jakaś szalona wskazując palcem na czołgającego się rowem beznogiego człowieka. Granatniki łupały powietrze na drzazgi. Przy włazie pokazał się ogromny major w rozpiętej na włochatych piersiach koszuli. Porwał wpół człowieka szarpiącego się z oficerem żandarmerii i cisnął go za nasyp ochraniający właz..
Wyrzucał go z życia. Stary, siwy pułkownik w koalicyjce i zapiętym pod szyję mundurze mówił coś do tych ludzi, co chwila załamując ręce. - Puścili barykady. Niemcy podchodzą! - Czyjś nowy, straszny wrzask. - Te - uspokajał bas - bo cię tutaj zaraz palnę jak gołębiarza. - Królowo Korony Polskiej... - mełły cicho słowa. Górą, ponad domami, wyskakują idące nisko stukasy. Łomot bomb. Pali się jakieś gmaszysko. - Niteczko... - Co? - Po powstaniu pojedziemy za miasto na wrzosy... Dziewczyna pochyla się przerażona. „Tego brakowało. A do tej pory nie miał gorączki.” Kolumb uśmiecha się krzywo. - Uważaj, nasza kolej. Ale wlot tunelu dobiegowego, obłożonego pokruszonymi przez granatniki płytkami chodnika, został właśnie zakorkowany. - Grubyś - komentuje ktoś ciągnąc „trupa za nogi. - Godzina nie minęła, jak zdezerterowała cała kompania. - Puścili? - Rozbroili kanarków. Major Bari przyleciał ze swoimi, omal nie doszło do strzelaniny.
- Zatrzymał kilku. Reszta pouciekała. 134 - Jeszcze parę metrów, i spokój. - Mamo... - Niteczko... - Co? - Jak będzie z wrzosami?... - Dobrze, pójdziemy, ale teraz uważaj, Kolumb, nasza kolej... Chłopak przewraca się na zdrowy bok, podaje jej rękę. Pochylona ciągnie go naprzód. Dopiero w tej chwili walczący z bólem Kolumb rozumie, że on sunie bezpieczny, ale jej nic nie kryje. - Niteczko! - krzyczy. - Niteczko, padnij! Ale już jest przy ciemnym, kuszącym spokojem włazie. Ona zstępuje szybko po stopniach. Już tylko ramiona i głowę ma na wierzchu. Zapierając się mocno stopami o wąską, żelazną klamrę przyjmuje na siebie ciężar jego bezwładnego ciała. Kolumb ostatnim spojrzeniem ogarnia skaczące z tej perspektywy ku niebu gruzy, tulące się do ziemi leje i wykroty, daleko, zamazane twarze czekających na przejście ludzi w bramie... Już tylko błoga ciemność i cisza. Kanał. Bezpieczeństwo.
„Dwa tysiące rannych ze Starówki przeszło...” przebiega pierwsza myśl, dobra i uspokajająca jakiś nowy niepokój. Bo oto narasta już wspomnienie łącznika poparzonego w kanale karbidem. „Umarł w szpitalu na sąsiednim barłogu” - ostrzega pamięć. Ale najgorsza śmierć została na górze. Niteczka podpiera go ramieniem. Nogi stąpają miękko w wilgotnym, przyjemnym okładzie chłodu. Przed nimi idzie wielki, ciężki chłop dźwigający na ramionach nieprzytomnego syna czy przyjaciela. Za sobą ma Kolumb dziewczynę taszczącą kogoś na kocu. Druga, podtrzymując koc z tamtej strony, co chwila woła: „Nie ciągnij, nie ciągnij!” „Nie nadąża” - myśli o niej Kolumb. Posuwa się wsparty całym ciężarem na Niteczce. Teraz noga wyczuwa jakiś workowaty, miękki kształt, ze wstrętem wyrywa się stąpnięciem z gąbczastego uchwytu. Nim pomyślał: „trup” usłyszał za sobą: - Znów jakiś ciuch, jeszcze za mało żandarmi ludzi czyścili! - To klęka któraś z tych dwóch sanitariuszek. - Cśś... Lęk przed wykryciem ich drogi. Nowy lęk zajmował miejsce w sercu.
W ciemnym, śliskim tunelu, jak w torze gazowego pocisku, pchała go naprzód duszność. Lepka bryja oblepiała do kolan, do biodra, szarpiącego przy każ- dym stąpnięciu bólem gnającym aż po czubki włosów na czaszce. Gdy się zbyt na ramieniu Niteczki wyprostował, uderzał głową o śliski sufit, o górne dno tego lochu. Głowę zaczął mu ściskać czarny nieustępliwy ból. Teraz nie widział niczego. Gdy tym razem stąpnął na miękkie wybrzuszenie 135 dna, powstrzymał odruch wstrętu: w świetle zapalonej nagle latarki jakaś dłoń wypływająca nad czarną bąblastą toń! Potykając się o jakieś rzeczy szedł. Nie widział nic. „Mówili, że trupi jad w kanałach powoduje ślepotę” - pomyślał w pierwszej chwili. Ta jedna myśl w pustej, wyziębionej zmęczeniem głowie załomotała nowym bólem i strachem. - Niteczko! - zawołał głośno, jakby nie miał jej stale tuż, jakby nie była jego siłą. Echo grzmotnęło z powrotem, głośne i ponure, jak w katakumbach. - Cicho, kurwa- że mać - przyniosło groźne od przodu. Przez pierwsze pół godziny, może zresztą przez godzinę czy dwie, Niteczka, ginąc pod
ciężarem rannego, szła jednak czynnie, łokciem wyczuwając ścianę, oddychając szybko, ale równo. Od momentu jednak pierwszego odpoczynku, gdy stali w brudnej mazi wsparci plecami o okrągłą ścianę, pochyleni, od tego momentu pokonało ją zmęczenie. Trzymała dotychczas Kolumba na ramieniu, jak matka. Jeszcze pod tą ścianą kołysała jego głowę w myślach, jak kochanka. Ból był opłatą za radość posiadania jego życia we władzy jej drobnego ciała, słabych mięśni. Kiedy przedtem jeszcze średnica tunelu jęła się zwężać do sześćdziesięciu może centymetrów szerokości, gdy trzeba było iść na czworakach, gdy od grząskiego dna do sufitu było mniej niż metr, zostawiła go za sobą z żalem i strachem, zatrzymywała się nawołując szeptem za siebie. Kiedy poczuła, że skaleczyła sobie rękę odłamkami szklana dnie, zapłakała na samą myśl, że nie przygotowała owych katakumbowych „lasek”, czynionych z wysokich na pięć, dziesięć centymetrów ułamków drzewa, ciętych z rękojeści łopaty czy klocka. Wspierając na nich dłonie, chroniło się je od, tężca, który nastąpić mógł natychmiast po skaleczeniu w kloacznej bryi.
- Nie skaleczyłeś się? - Kiedy potrząsnął głową, pochwaliła go czułym szeptem, zapominając całkiem, że sama jest skaleczona. Potem wlokła go krwawiąc ręce na lince przeciągniętej dla podtrzymania tam, gdzie prąd burzowca znosił osłabłych w tył. Ale od chwili postoju zmogło ją ciemne zmęczenie.- Zdawało się jej, że stąpa wciąż w miejscu, że ściany biegną wyprzedzając ją jak w złym śnie. Ciało zaczęło nienawidzić ciężaru zawieszonego u ramienia. Powoli, w bólu rozsadzającym czaszkę, opanowała ją myśl, że wlecze się za nią uczepiony kurczowo jej ramienia Dębowy. Czuła, że przez niego zginie, nie przejdzie, nie odnajdzie już nigdy Kolumba. Ranny był coraz cięższy. Pamięć Niteczki zaczęła krążyć, jak zamknięta obwodem kanalizacyjnego tunelu, wokół cuchnącej sprawy. Działo się to dawno. Kiedy? Pewnie wiele godzin minęło. Przekraczali na czworakach owo zawężenie kanału, w którym skaleczyła sobie rękę. Kiedy stali przygarbieni pod ścianą, przy której można się już było podnieść, z boku, z ciemności usłyszeli: obie sanitariuszki, wlokące dotychczas rannego na kocu, przypełzły ze swym ciężarem, zanurzonym pod powierzchnią
bryi. Któraś płacząc, z trudem odszukała po omacku jego twarz, siorbiąc po dziecinnemu nosem wołała, że ranny nie. oddycha. Druga stała jak martwa. Puściła brzeg koca. - Co robisz? 136 - Umarłego?... - szepnęła, jakby wzruszyła ramionami. Niteczka spostrzegła, że wraca tam - o krok - j Kolumb, ale w tej chwili czoło kolumny ruszyło. Za moment zgiął ją straszny ciężar zwalony na ramiona. Teraz trzymało myśl, jakby schyloną w obłędnym uścisku, wspomnienie tamtego momentu. Jej zmęczone do kresu sił ciało nienawidziło każdym nerwem ciężaru przyginającego głowę nad samą powierzchnię coraz to wyżej sięgającej bryi. Jej młodziutkie, zawsze czujne, żyjące uczucie nie pozwalało na myśl, że gnębiący ją ciężar ma z nim - z Kolumbem - jakikolwiek związek. Chory, majaczący mózg wyprowadził podświadomie sylogizm: idzie do Kolumba, do życia, a ciężar hamujący każdy krok, uwieszony u jej ramion, to... Dębowy. „Umarłego? Nieść umarłego!” - pamięć podsuwała głos sanitariuszki, która pierwsza upuściła na dno koc z rannym, utopionym już w niskim przejściu. Coraz częściej potykała się o leżące
na dnie plecaki, części oporządzenia... Z początku, ile razy trafiła na poduchowatą miękkość leżącego na dnie ciała, stopa jej umykała w popłochu, ale z wolna przyzwyczaiła się traktować wszystko, co na dnie, jako naturalne oparcie. Kiedy gdzieś daleko z przodu obrócił się w ich stronę przewodnik z zapaloną latarką na piersi, okrągła, lśniąca wilgocią powierzchnia kanału przeraziła jak wymierzona w głowę naoliwiona ogromna lufa niesamowitego działa. - Gdzie jesteśmy? Echo zogromniło jej głos. Panicznie uciszana: „Nad nami Niemcy!” - ruszyła dalej. „Nad nami Niemcy!” - Niski kanał... - biegnę od przodu ostrzegawczy szept. „Teraz - myśli Niteczka. - Już nie mogę. Postawię go pod ścianą, może mu ktoś pomoże.” Z męką obraca twarz, równocześnie od czoła miga latarka. Pochyla się nisko, biorąc go prawie na plecy. - Prędzej, bo się zgubimy... - pogania szept tamtej sanitariuszki. Uwolniona od ciężaru, nie może wyminąć Niteczki, która powoli, czując, że zaraz pękną jej mięśnie schylonego od
wielu godzin karku, rusza naprzód, szorując włosami po śliskim sklepieniu kanału. - Aaa - jęczy jej nad uchem Kolumb. - Niżej - upomina Niteczka i pochyla twarz tuż ponad stęchłą powierzchnię cuchnącej bryi. „Kolumb! Kolumb!” , - myśli rozpaczliwie, jakby prosiła go, by nie był takim ciężarem. Jej usta szepczące to imię dotykają nieomal płynących ściekowych gówien. Nieprzytomnym szeptem czy już tylko rzężeniem rozpaczliwie chwytanego oddechu błaga go o przebaczenie. Bryja klei się do warg. Pochyla głowę i czuje, jak czaszka Kolumba zaczyna szorować po stropie kanału. „Trzeba będzie na czworakach” myśli prędko i już zmęczenie wali ją na kolana. - Prędzej! - to z tyłu. - Uwaga: Nad nami właz... Cisza!...- to z przodu. 137 Ktoś szlocha histerycznie: - Nie mogę! - Bo w mordę, bo w mordę - charczy jakiś przerywany głos. - Trzymaj mnie za szyję - błaga Niteczka rannego, opuszczając ręce na dno. Dłoń trafia na coś strasznego, to chyba ludzka twarz. Niteczka chce się oderwać, czuje jak Kolumb obsuwa się
w toń, wstaje, uderza głową w niski strop, dusi się. Ranny chwyta ją za szyję, tamując do reszty oddech. Niteczka broni się, chwyta go za rękę, ślizga się i lecąc do tyłu chwyta zębami ciągnącą ją rękę. Ranny leci w tył. Płacząc, na kolanach unosi jego głowę ponad ciemny, śmierdzący nurt. Stracił tyle krwi, że jest półprzytomny. Kładzie wargi na jego cuchnącym, pokrytym szlamem policzku, czując ciepłą smugę łez, wie, że już nikt jej nie zmusza do wysiłku, że zostaną tu razem. „Przecież mam jego parabelkę” - • przypomina sobie łatwiejszą śmierć. - Dziecko! Moje dziecko! - potwornieje odbijany echem kobiecy krzyk. Oddala się, jakby szalona biegła gdzieś poprzez ściany kanału, poprzez ziemię. Ten głos budzi Niteczkę. Niteczka ogląda się. Nowe przerażenie podnosi jej włosy: za sobą widzi wspartego o śliską ścianę Kolumba. „A więc już koniec, zaraz stracę przytomność...” majaczy. Zarzuca ramię rannego na swoją szyję i trzymając go obu rękami za dłoń dźwiga się z klęczek. Idzie chwiejnie naprzód. Dźwiga Kolumba, ucieka z nim przed tym strasznym, powtarzającym się krzykiem. Wie, że tam zestawiła bez pomocy Dębowego, że ucieka od
jego milczącej, bladej twarzy, którą już kryje cieknący nurt. Plącze się w jakichś rękach rozrzuconych na powierzchni bryi. Chce krzyczeć, ale nic ma sił. Przed nią jaśniejsze miejsce. - Cisza: właz! Niemcy! Łapie przez moment świeże powietrze, które działa jak łyk spirytusu. Przez moment dotyka ręką prowadzących ku górze klamer, jakby chciała wyjść tu, do wroga, byle uciec z otchłani. „Co ja jestem winna... - majaczy czując wciąż za sobą wyciągające się z dna ręce Dębowego. - Jeśli kobieta wyjdzie za mąż z wyrachowania, że auto albo kapelusz, to może uciec... może, ma prawo... - bredzi myślami, brodząc po pas. - Ja byłam z Dębowym z wyrachowania, bo u nas nie było aut ani nic, tylko to. Lech pisał dla mnie piosenki, przy których ginęli ludzie, i tego chciałam od Dębowego. Z wyrachowania, jak dla auta... Tylko że moda była dziwna i inna... To nie moja wina... To nie Europa, to jest Polska... - majaczyła, coraz niżej pochylona pod ciężarem Kolumba. - Już nigdy nie będzie światła” - pomyślała nagle i w tej chwili przybiegło do niej oszałamiające wspomnienie opuszczonego świata: niespodziewanie piękne ruiny w wysokim, swobodnym huku lotniczych motorów, strzałów gnających po otwartym
powietrzu. Powoli z jej świadomości ginęło wszystko. Niosła Kolumba. Po iluś minutach, godzinach czy ciemnych dniach podrzucił jej głowę prąd świeżego powietrza. Stanęli. W głębi przeświecało wyraźnie dzienne światło. Wychodzili. Niteczce zakręciło się w głowie. Słabła na myśl o świetle, o powietrzu. Nie pamiętała, jak i nikt z zamkniętych w 138 kanale, że uciekała od wroga, z głupią nadzieją, do tego samego przecież miasta, pogrążonego w płomieniach, błocie, krwi, rozpaczy. Tamci z przodu już wychodzili. Ogarnęła ją pasja. Tam na górze pili już może wodę? Dusiła się w tym bagnistym powietrzu. - Mam parabelkę Kolumba, mam parabelkę... mamrotała szeptem przez zęby, jakby obiecując sobie, że może się zemścić na tamtych, na tych nieludzkich, którzy czują już na wargach, w ustach, w przełyku, w sobie, czystą prawdziwą wodę. Już była pod włazem. Nad sobą widziała nogi holowanego w górę rannego. Jeszcze chwila. Ręką namacała klamrę i nagle osunęła się na kolana, ciałem dotykając chłodnego metalu. - Niteczko - usłyszała obok siebie. - Niteczko...
Nie poruszając przerzuconej przez szyję ręki rannego podniosła głowę. Przed nią stał opierając się o ścianę kanału... Kolumb. Padające z góry światło jeszcze głębiej schowało zapadnięte oczy, miała wrażenie, że mówi do niej ślepy. Mocniej ścisnęła rękę rannego. Bała się obejrzeć, by nie ujrzeć za sobą Dębowego. Kolumb? A więc zwariowała w kanałach? Z góry wyciągnięte ręce. Ktoś stojąc na klamrach, trzymany w pasie linką, wychyla się ku niej. Zdejmuje z jej szyi rękę rannego. Zarośnięta obca twarz, dystynkcje kapitana - wszystko zanurzone w szlamie. Człowiek ze Śródmieścia, jak mechaniczny dźwig, ciągnie rannego do góry. - Ręka! - woła teraz ku niej. Na długim bólu naciągniętych stawów Niteczka jedzie do góry. Miasto. Słońce. Całe domy. Ktoś fotografuje. Ludzie. Dziewczęta ubrane z powstańczą elegancją. Niteczka siada na krawężniku chodnika. - Proszę iść dalej - mówi pochylając się do niej obciśnięty pasem porucznik. - Zostawcie, to nasza najdzielniejsza sanitariuszka... Tego rannego sama na plecach prawie od Starówki... - mówi Kolumb, łapczywie łapiąc w zęby podawanego papierosa.
Ręką wskazuje leżącego na bruku człowieka, na którego mokrych epoletach grubieją jak grudki błota trzy kapitańskie gwiazdki. - A tu co? Jest coś nowego? - patrzy pytająco na oficera, jakby przybywał na ziemię z wielotygodniowej podróży. - Nowego? Zostaliśmy przez sojuszników uznani za kombatantów... - mówi oficerek i odwraca się, by odejść. Po twarzy Niteczki płynie smuga gorąca. Obciera policzek brudną dłonią. - Niteczko - Kolumb patrzy z uśmiechem na jej łzy. Jest nieosiągalnie daleko. VIII - Tędy nie przejdziemy: ustęp! - Bogoria skręcił w jakąś wypaloną bramę. 139 Rzeczywiście, środek ulicy zatarasował wywrócony: tramwaj, a na chodniku w miejscu, skąd wyrwane były - zapewne na barykadę - płyty chodnika, wykopano ogromny dół latryny. - Administracja cywilna działa - prychnął Bogoria dzwoniąc wiadrami. - .Szykowali się na poważniejszą robotę, ale cóż... Skoro nad każdym sedesem góra, jakby cały umęczony naród
się wypróżnił... Chociaż na tym odcinku sytuacja będzie coraz lepsza... Nie ma co jeść. Wczoraj w naszej piwnicy, no, na naszej kwaterze, znaleziono dwoje umrzyków - podobno z głodu... Pogwarzając szli w kierunku dalekiej studni. - Oczywiście, ani, ani... - skomentował Olo po drodze stan robót nad wierconą opodal studnią. Czterech wychudłych jeńców, w rozpiętych frenczach i koszulach rozchełstanych na zlanych potem piersiach, chodziło po dawnemu, jak konie w kieracie, wokół mizernego świdra. - Jeden z kolesiów od nas, z Dywersji, miał przyjaciela Niemca... - odezwał się nagle. Milczeniem prosił o komentarz. Wytworzył się między nimi ciekawy koleżeński stosunek. Olo, jakby chciał go przeprosić za swoją przewagę w służbie, ostentacyjnie uznawał jego autorytet we wszystkich sprawach ogólnych. - Kto to był? - Ahigrim się nazywał, żołnierz. - No, ale kto tak w ogóle? - Jak to kto? Szkop. - Wiesz, kto to taki Szuch? - No, Aleja Szucha. - Więc kto? - Patron gestapo - wzruszył ramionami Olo.
- To bardzo wybitny architekt niemieckiego pochodzenia. Za parę lat będziemy znów o tym pamiętać. A ten przyjaciel, ten twój od tego Niemca, y.., to kto? - A jeden z „Deski” - mruknął Olo wymijająco. Każdą rozmowę o swoich opłacał potem bolesnym wstydem, że nie jest z nimi. - Skończyły się „Sztuki” i „Deski”, bracie. Jesteś od dziś żołnierzem 28 Dywizji pod dowództwem pułkownika Pfeifera. - Dużo się przez to zmieniło! - Olo wzruszył ramionami energicznie, aż zadzwoniły wiadra. Głową wskazał na groźną nudę ruin naokoło. 140 Bogoria stale imponował mu znakomitą orientacją w całości spraw konspiry. „Sztuka” i „Deska”, czyli „Szturmowa Kadra” i „Dywersja i Sabotaż Kolejowy”, były kryptonimami nie tak znowu popularnymi. Reorganizacja, polegająca na przemianowaniu luźnych formacji na dywizje i ujawnieniu pseudonimów dowódców, wiązała się z uznaniem praw kombatanckich Armii Krajowej, której dowódca, teraz „Wódz Naczelny Wojska Polskiego”, postanowił takim pociągnięciem zaakcentować praktyczną wagę politycznego sukcesu.
- Nie jesteś żaden powstaniec ani dywersant, tylko żołnierz. Ciekawe, czy wojsko też będzie na .utrzymaniu wywiadu, jak dawniej organizacja. - Na utrzymaniu wywiadu? - No, Szóstka - wymienił oddział sztabu Komendy Głównej - utrzymywała wszystko. Czy wiesz, ile milionów dolarów wyasygnowali na rozszyfrowanie takiej V1? Olo przystanął: - Milionów dolarów? - Aha. Wydoili z nich, wydoili. A koszty całej imprezy nie musiały być takie znowu straszne. Olo odczuł zawrót głowy. - Tak, nie były straszne - bąknął przypominając i sobie, że nie otrzymał w rezultacie zwrotu kosztów podróży. „Ten cholerny dorożkarz...” Bogoria potknął się na jakimś rumowisku, z taką uwagą wpatrywał się w twarz Ola. - Ja, widzisz, zwalniałem się u ciebie ze służby zaczął powoli - bo, widzisz, robimy takie Powstańcze Porozumienie Demokratyczne... Bogoria mówił wolno, jakby szukał właściwych wyrazów. - Chcemy, nie naruszając dyscypliny wojskowej, stworzyć jednak możliwości jakiejś presji na dowództwo. Dam ci na kwaterze jedno pismo z takim artykułem.
Olo był zaskoczony. Ten starszy od niego, mądrzejszy człowiek plątał się ze swymi wyjaśnieniami, jakby się czegoś wstydził. - Wojskówka nie zrobiła ze mnie kompletnego idioty - burknął. - Mów prosto. - Więc prosto: uważamy, że trzeba nawiązać tu, z powstania, współpracę z Lublinem, z PKWN - em, z Komitetem Wyzwolenia Narodowego... Dochodzili już do niewielkiego placyku, na którym wzdłuż muru tkwiła nieruchoma kolejka ludzi z naczyniami po wodę. Bliski wybuch rzucił ich na Ziemię. Nogi biegnących ludzi, jakieś toczące się po gruzach wiadra, krzyk... - Zdrowo stuknął. - Olo otrzepywał spodnie patrząc na placyk. Kilka ciał leżało nieruchomo. Podniósł swoje wiadro i powoli cofnął się do bramy, ku nim, ciągnąc nogę za sobą. Gdzieś od 141 przeciwległej strony nadbiegły sanitariuszki z noszami. W tym momencie granatnik stuknął powtórnie. - Wracamy! - Olo obejrzał się na Bogorię. Ale on, wysoki, chudy, uśmiechnął się tylko długimi zębami. - Przyszedłem po wodę - mruknął na pożegnanie i ruszył środkiem placu.
- Idiota! - zawołał Olo. - Idiota! - powtórzył. Był to już nie ten czas, kiedy biegło się do szturmu, no i inna, do cholery, sprawa: wiadro wody. Bogoria był już na środku placyku. Sanitariuszki biegiem unosiły nosze. „Te same sanitariuszki?” - zastanowił się Olo. Ze złością obserwował tyczkowatą postać Bogorii kiwającą się rytmicznie przy ramieniu pompy. Poderwał się ku niemu biegiem ze swoim wiadrem. W drodze powrotnej musieli często odpoczywać. Bogoria miał czas wyłożyć swoją koncepcję. - Pojmujesz teraz nie ujawniony cel powstania, co Wziąć pod swoje dowództwo całe społeczeństwo, które chce odwetu, ale nie wchodzi nawet do AK. Oderwać je od ewentualnych wpływów sowieckich. Trzeba jakoś przerwać to samobójstwo... - mówił dysząc ciężko pod ciężarem. - To też takie wiaderkowe męstwo rozrabiać tę historię - zamknął Olo, ni to z uznaniem, ni sceptycznie. - Można bez potrzeby źle skończyć... Na kwaterze kilku siedziało przy odbiorniku. - Naczelny Wódz... - poinformował któryś nabożnym szeptem.
- ...rozstrzygający bój o Warszawę nie powinien być stoczony tylko obcymi siłami. Chcieliśmy światu okazać, że dążąc do istotnej niepodległości nie chcemy otrzymywać wolności od nikogo w podarunku - płynęły z głośnika gładkie słowa. - Tfu - splunął ktoś z obrzydzeniem, aż wszyscy poderwali głowy. Przy kubełku klęczał żołnierz ocierając ze wstrętem usta. Korzystając z nieuwagi przypadł wargami do kubła, przechylił i dopiero wówczas dostrzegł pod ustami krew, która zachlapała wiadro podczas powtórnego wybuchu granatnika u studni. Stracił parę godzin na bezcelowe miotanie się między odległymi kwaterami tych ze Starówki. - Grupa Dyspozycyjna A „Kedywu”? Nie znam. Nie słyszałem. 142 Najlepiej może uzbrojony oddział powstania ulotnił się nie pozostawiając śladu w ludzkiej pamięci. Olo szalał. Budził zarośniętych, śmierdzących ludzi, wysłuchiwał ich wymyślań, stawiał swoje daremne pytanie i widział, jak z gestem przeczenia skołtunione głowy zapadają z powrotem w sen. - Grupa? Ze Starówki, bracie, przeszło cztery i pół tysiąca ludzi...
Gdzieś na Brackiej Jakiś wychudzony oficer wzruszył ramionami opakowanymi w grube epolety bandaży i mruknął obojętnie: - Grupa A „Kedywu”? Kwatera Starego jest obok, na Jasnej. Olo biegł. Groźna nuda wyburzonych ulic. Obłąkana kobieta podnosząca od wczoraj - cegła po cegle - olbrzymi narożny dom, pod którym zginęło jej dziecko, ocalałe ściany z białymi opatrunkami plakatowanych powstańczych dzienników. Olo czuje, jak ciężko, z trudem bije mu serce. Nie wiadomo czemu myślą jest jakoś poza sobą, przeżywa stan znany ze snów, gdy człowiek pozostając sobą widzi się plastycznie z zewnątrz. W ciemnym pokoju twarz Starego ginie zupełnie. Olo stoi w obliczu człowieka, który decydował przez lata o ich życiu, i nie jest go ciekaw do tego stopnia, by wysilić wzrok. Boi się i czeka tylko na jego głos. - Kolumb? W Grupie Dyspozycyjnej A takiego nie było... - padają wolno zmęczone słowa. Teraz Olo widzi, że Stary był ranny: rękę ma na temblaku. - Jak to nie było, to zastępca Zygmunta denerwuje się Olo. - Zastępcą Zygmunta był Machabeusz.
- Machabeusz - szeptem powtarza Olo kiwając głową, jakby się bał głośnym słowem spłoszyć to imię spomiędzy żywych. Przezwisko, imię biblijnego przywódcy żydowskich bojowników, nadane złośliwie koledze, przylgnęło do niego w „górze”. Więc to „Machabeusz” miał zapisane na koncie akcje, przy których kule świszczały nad głową „Kolumba”. On, który nie bał się niczego poza tym (nie mieszkał z matką, mieszkał w spalonej ,,skrzynce”), swym narzuconym mu bez jego wiedzy konspiracyjnym imieniem potwierdzał przerażający „rasowy paragraf”. - Machabeusz ma K.W., stopień podporucznika, wniosek na Virtuti... - A gdzie?... - głos Ola się rwie. - Gdzie jest? - Stary wzrusza ramionami. - Jeśli żyje, jest tu, w Śródmieściu. Był ranny. Formacja ma dziewięćdziesiąt procent strat... Albo więcej... - dorzuca po chwili, i Olo boi się teraz wymówić imię któregokolwiek z przyjaciół. Stoi w czyściutkim kombinezonie z podchorążackimi biało- czerwonymi emblematami na ramieniu, wstydząc się swego istnienia. Przecież Czarny Olo powinien być z nimi, ten facecik naprzeciwko Starego to nie on.
- A podchorąży Nowy? - dotyka grupy swych przyjaciół ostrożnie, po brzegu. 143 - Poległ. - Robert? Stary kiwa głową: - Ten też. Przebili się górą: Zygmunt, Jerzy, Malutki i jeszcze dwóch, zdaje się, ludzi. Zygmunt jest ślepy. Czy kiedykolwiek, jeśli przeżyje, jeśli nawet będzie stary, doczeka się takiej wielkiej, ogromnej szczęśliwej wieści? Olo dziecinnie, jak rekrut, przestępuje z nogi na nogę. - A wy jesteście z jakiej formacji? - chłodny, spokojny głos spada na niego z tyłu. - „Kedyw”, Grupa Dyspozycyjna A. Zgubiłem oddział pierwszego sierpnia... przed rozpoczęciem akcji... - melduje w służbistym półobrocie. - Ci, co przeszli górą, kwaterują na Chmielnej dziewięć. Wchodzą w skład ,,Zośki” - dodał miękko, jak człowiek wymawiający kochane imię. Olo gnał ulicą. Biegiem minął zburzony narożnik, gdzie z wysokiego usypiska ruin toczyła się, jak sześcienna łza zburzonego miasta, cegła rzucona ze szczytu przez obłąkaną matkę.
Kobieta pracowała nie jedząc, nie pijąc. Skręcając obejrzał się jeszcze przez ramię: ostatnia cegła zatrzymała się w jakimś wykrocie, nowa nie biegła jej śladem. Brama z brudnymi powstańczymi afiszami, strzępami powstańczych gazet pętających się pod nogami jak bebechy umierającego patriotyzmu. Coraz częściej zdarzało mu się widzieć, jak cywil, chwyciwszy kartkę niesionego z narażeniem życia zadrukowanego papieru, rzuciwszy okiem na niezmienne tytuły, w których omawiano przyczółek nad Warką i wzmożoną pomoc lotniczą sprzymierzonych, ciskał ją pod nogi kolporterce. Ogromna oszklona tablica lokatorów wyszczerzająca białe zęby wizytówek nie istniejących ludzi. Ze zburzonego przez „krowę” skrzydła gmachu niosło przykry swąd spalenizny. Olo skręcił na schody. Wszedł w pierwsze drzwi na półpiętrze. Jerzy był pierwszym, którego zobaczył. Leżał z obu rękami założonymi na kark, nogi miał podkurczone, jak ranny w brzuch. Olo poznał go jakoś tak - od razu. Gdy pochylił się bliżej, pewien był, że uległ złudzeniu. W obrosłej, wychudzonej twarzy wysunięta do przodu
szczęka, ogromna jak w spreparowanej czaszce. Utwierdził się w pierwszym wrażeniu poznając karykaturę swego przyjaciela. Klęknął przy nim, pogładził go po twarzy, zdziwiony, że dłoń nie napotyka na zadziorną szorstkość zarostu, lecz układa się na twarzy śpiącego miękko i aksamitnie. Jerzy właściwie miał już brodę. Olo mocniej dotknął jego twarzy. Tamten leżał jak trup, tylko oddech wysoko unoszący opięte panterką piersi świadczył o tym, że śpi. Olo potrząsnął go za ramię. Raz, drugi. Śpiący obrócił się z westchnieniem. - Jerzy, Jerzy - szarpał go oburącz za ramiona, jakby ratując z groźnego omdlenia. Zadziorną gwiazdka wycięta z blachy scyzorykiem ukłuła Ola w rękę. Jak ocucony spojrzał wokoło. 144 Leżało tu na dywanie z ośmiu ludzi. Poznał Malutkiego. Odwrócony tyłem, zdawał się mieścić na swoim miejscu pod oknem tylko dzięki temu, że głowę miał wtuloną w ramiona, jak człowiek spodziewający się uderzenia. Zdjęty hełm trzymał między kolanami, jak wiejskie kobiety gęś, z której drą pierze. Olo ruszył w jego stronę. Szukając dla stopy miejsca w kłębowisku rąk i nóg trafił na czyjąś dłoń, przestraszony zrobił prędko krok i zwalił się na
śpiących. Żaden się nie poruszył. Olo z włosami zjeżonymi, jak człowiek, który postawiwszy nogę na spróchniałej desce wpada nagle do trumny, poderwał się na klęczki, cofnął do drzwi. W tej chwili usłyszał znajomy głos. - Uzupełnię stan i pozostaniemy w „Zośce”, ale jako pluton samodzielny... Ilu mam? No, sześciu, więc co z tego? Olo skokiem znalazł się w progu drugiego pokoju. - Zygmunt! - O, siódmy! - (krzyknął wysoki człowiek z obandażowaną głową. - Olo! Olo! - pohukiwał już niesłużbiście. Olo złapał przyjaciela w ramiona. - Och! - ryk bólu powitał jego uścisk. Stanął opuściwszy ręce. Zygmunt błyskał zębami w uśmiechu. Niesamowite wrażenie sprawiał ten uśmiech pozbawiony oczu - poza bandażem była tylko wpadnięta powieka wybitego lewego oka, na miejscu prawego biały zwał opatrunku zostawiał tylko niedużą szparę. - Chodź tu! Ciebie można? - zapytał Zygmunt zamierzając się do potężnego przyjacielskiego klepnięcia w ramię. - Bo ja oberwałem na dodatek jeszcze w łopatkę. Za Ogrodem Saskim.
Chyba już od naszych, cholera! Pobłądziłem po ciemku - strzelił palcami przed swoim obandażowanym okiem. - Czego się wybałuszasz? Widzę. Tylko tam, na Starówce, nasza łapiduszka uznała, że klapa, i zabandażowała mi całe oko. Odłamek nad brwią. Skórę nadszarpnął, kość niby pęknięta, ale to, co zostało, zupełnie mi wystarcza... - Czarny Olo, nasz podchorąży, nie zdążył na punkt pierwszego sierpnia... - zaprezentował go malutkiemu, zasuszonemu kapitanowi. Zygmunt ubrany był w czarny pancerniacki mundur, smycz od parabelki zwieszała się z szyi, na piersi baretka Virtuti. Twarz ogolona. Pachniał. Pachniał wodą kolońską, Olo nie mógł się połapać. - Zygmunt, a inni? Ty razem z innymi, z Jerzym? pytał oszołomiony. - A jak? Może rykszą tu przyjechałem? Kolumb w szpitalu na Wareckiej... Widzisz, musimy zadziałać i zrekonstruować nasz oddział. Ty, oczywiście, wracasz do nas! - dowodził już Olem. - Kadrę oficerską mamy - rzucił znów do kapitana, awansując jakby Ola (naszywki plutonowego sprawdził tym swoim nieuchwytnym okiem).
- Muszę uzgodnić z dowództwem odcinka wzruszył nieprzejednanie tamten suchym ramionkiem i wyszedł bez pożegnania. 145 - Mów, jak było! - rozkazał Zygmunt. Usiadł w jakimś fotelu, stęknął oparłszy się nieostrożnie. Wstał, ułożył się na stojącym pod oknem tapczanie. - No - ponaglił. Nim Olo zdecydował się na pierwsze słowo, spał głębokim, niewzruszonym snem. Trzeciego gołębia ustrzelił na małym placyku w pobliżu Mokotowskiej. Wartownik strzegący przeciwległej bramy pokwitował strzał fachowym: - W samo centro. Olo podnosił ptaka za skrzydło - rozciągnęło się żałośnie, jak bezgłośna harmonijka - gdy z bramy wyskoczył jakiś powabny oficerek. Zakrzyczał ostro: - Strzelanina w pobliżu Kwatery Głównej? Do gołębi? Tupiąc nogą zażądał od Ola podania jednostki i pozostawienia łowieckiego trofeum. - A ja pierdolę, panie poruczniku - powiedział chłopak i z namysłem ściągnął brwi popatrując na parabelkę w swojej prawej ręce. Oficerka jakby zdmuchnęło.
- Pryskaj! - ostrzegł krótko wartownik. - Poleciał po ludzi. „Będzie po pół gołąbka na twarz - rozważał Olo już za rogiem ulicy. - Może obudziłem naczelnego wodza? - uśmiechnął się krzywo. Pewnie ma mocny sen. Sumienie ma spokojne. - Przypomniały mu się, ni stąd, ni zowąd, godziny męki po zabiciu Ponurego. - Jeszcze by też, porównanie! - zakpił w myślach nie wiedzieć z kogo. - Zęby tak on się miał o każdego zabitego martwić choć minutę, czasu by mu do życia nie pozostało. Do starości sumienie by nie dało rady odrobić wszystkich. Diabli wiedzą, czy tu ćwiartka nie poleciała” - pomyślał o stratach sięgających, kto wie, może ćwierć miliona. Był już na podwórzu swej kwatery. - Oho! Na okiennym gzymsie pierwszego piętra siedział gołąb. Olo szybko odpinał kaburę zapiętej już parabelki. - Cholera, poczuł coś, drań - zaklął zmartwiony, gdy ptak z furkotem uderzył o blachę nasłonecznionego nieba nad domem. Trzymając trzy ustrzelone gołębie biegł po dwa stopnie. Zdyszany stanął pod drzwiami. „Człowiek już słaby jak łach!” Otworzył nogą drzwi, triumfalnie wsunął obciążoną łupem dłoń.
- Zadziałałem drób! Doleciał go radosny pisk Kryski. Wieść o tym, że jest gospodynią przyjęcia urządzonego dla starej gwardii, przyjęła jak największą od początku powstania nominację. - Rety, przyjęcie! Z kaszy „pluj”? Z jęczmiennych placków na parafinie? - przeraziła się po gospodarsku. Kasza popularnie zwana „pluj”, od ilości wypluwanych z niej ździebeł plew i paprochów, stanowiła w tym czasie, obok jęczmienia mielonego w młynkach do kawy, fundament aprowizacji Śródmieścia. 146 Ale teraz Kryska zadziwiła Ola. Wyjęła mu z ręki ptaki, pocałowała go, jak bezwstydnie, pojął dopiero spostrzegając zatrudnionego przy kuchni sierżanta- szefa, i oświadczyła swobodnie: - Bo mięsko tośmy już z sierżantem zadziałali. Królik - oznajmiła triumfująco, uderzając pokrywą garnka. Tragiczny taboret, który wykopyrtnął się na środku kuchni pozbawiony trzech nóżek, świadczył o pełnej autarkii Kryskowego gospodarstwa. Jej zmizerowana twarz, zaróżowiona
od ognia, promieniowała nowym życiem. Olo przyjrzał się jej ze zdziwieniem. Ubrana była w kurteczkę, którą nosiła kiedyś gospodyni ich kwatery. Olo nie pamiętał, że przed paru dniami półżartem komplementował ten stroik starej panny. - Pożyczyłam - uśmiechnęła się jakoś nie po swojemu, lękliwie, spostrzegając jego spojrzenie. Niecodzienna, jakby wdzięczna nie wiadomo za co, ożywiona, nieswoja, bo oddana mu każdym spojrzeniem. Nie rozumiał, że Kryska przeżywa po swojemu, po raz pierwszy, jak dziewczynka instalująca lalki, swój „dom”. - Królik? - zdziwił się szczerze oszałamiającą zdobyczą i łakomie pociągnął nosem wietrząc smakowity zapach mięsa. Patrzyła na niego jakby na coś czekając. - Jesteś wspaniała! - uciekł spojrzeniem za okno. Tam, w kierunku dawnego skwerku, ciągnął ośmioosobowy kondukt. Ludzie idący za trumną objuczeni byli walizami i tobołami, robiło to wrażenie, że zmarły przeprowadza się na tamten świat z wszystkimi rzeczami. Widocznie po spełnieniu groteskowo uproszczonej żałobnej ceremonii wybierali się gromadnie w drogę do innej części miasta. Olo zaśmiał się niefrasobliwie: - Popatrzcie!
- Pali się! - zaalarmował krzyk sierżanta. Kryska odwróciła się od okna i ściągnęła garnek z zagrożonym królikiem. - Czy tylko przyjdą wszyscy? Najwięcej kłopotu było z noszami Kolumba. Jego rana otworzyła się w kanałach i obecnie, osłabiony, daremnie walczył z warującą przy nim Niteczką o prawo do samodzielnego chodzenia. Przyniosły go we dwie ze starą panną sanitariuszką, gospodynią kwatery zajmowanej przez pluton Ola. - Oho! - pokwitował z uznaniem urodę Kryski, gratulacyjnie salutując z daleka szczęśliwego Ola obu złożonymi dłońmi. - Dajcie tu głowę - komenderowała jakoś oschle Niteczka odwracając jego nosze tyłem do Kryski. - I tak zaraz wstaję. - Spróbuj, Machabeusz, a osobiście dana ci, w czapę, ja teraz gołębia trafiam w locie. 147 - Kolumb, Kolumb! - błagalny szept Niteczki. - Mój Boże, skąd pani zorganizowała mięso? podziw starej panny. - Siadajcie! - Kryska jako pani domu. - Na czym? - Ojej, spaliłam taborety...
- Na nosze, proszę na nosze. - Kolumb! - Niteczka strofuje łagodnie. Olo patrzy z czułością na twarz przyjaciela, z której chudość wyciągając nos i zostawiając grube usta uczyniła jakby czytelny preparat rasy, i uśmiecha się wspominając Starego. Myśli właśnie, że trzeba mu powiedzieć o tym, jak wydostojniał sztubacko złośliwy przydomek od przyznanego Machabeuszowi Virtuti, ale mówi co innego: - Mięsko jest, wóda jest, ale, bracie, należałoby ci się coś więcej niż K.W. i Virtuti, nie? Ze dwie bezy i jedna napoleonka - wymienia konspiracyjnym szeptem nazwy ulubionych ciastek Kolumba. W progu stają Zygmunt i Jerzy. - Czołem, bandyci! - Wodzu! - Olo komediancko strzela obcasami. - Tfu, aż przykro patrzeć tym jednym okiem na dekowników - Zygmunt ogarnia gestem Ola i Jerzego. Dwaj zdrowi, nietknięci, oklepują się niefrasobliwie w uścisku. - Madame - pochyla się nad dłonią Kryski. A ona, śliczna i śmieszna, tu w środku ognia i zagłady po raz pierwszy w swym awanturniczym życiu po prostu, po domowemu szczęśliwa, dyga przed nim z żartobliwym szacunkiem.
Siedzą już wokół stołu. Kolumb wygrzebał się ze swoich noszy i odpoczywa leżąc po rzymsku na tapczanie. Jest blisko Kryski. Niteczka, nastroszona, siedzi po przeciwnej stronie. Kieliszki tworzą małe jasne okienka na ciemnym tle nie nakrytego stołu. - Obrusy poszły na prześcieradła i bandaże do szpitala - usprawiedliwia się stara panna patrząc na Kolumba, jakby to on zużył wszystko na swoje opatrunki. - Pierwszy toast - sięga Zygmunt po kieliszek. Ni stąd, ni zowąd robi się nagle cisza. Zygmunt jednym okiem ogarnia wszystkich i powoli podnosi kieliszek salutując postawione pod ścianą, opuszczone przez Kolumba nosze. - Jest zwyczaj: dla nieobecnego zostawia się puste krzesło... - przypomina sobie coś Kryska, zmieszana, czy nie popełniła jakiejś gafy. - Uff - dziękują alkoholowi. - Było nas siedemdziesięciu - mówi w powietrze Kolumb. 148 - Panowie oficerowie! - grzmi już Olo - oto sierżant Sęp - przedstawia zażywnego pana, który wkracza od strony kuchni przepasany czystym ręcznikiem.
Dziś całą kwaterę zajął Olo. Ludzie są na placówce. Bogoria - zaproszony - jeszcze nie przybył, sierżant, jedyny poza nimi „miejscowy”, występuje jako kulinarny mistrz ceremonii. Skrupulatnie odmierzone porcje mięsa - mięsa! lądują na talerzach. - Potrawka z królika z ryżem. - Kasza „pluj” zamiast ryżu, ale przebrana Kryska niepotrzebnie obniża bohaterską arię sierżanta. - Za żywych! - wznosi toast Olo. - Za braterstwo! - Jerzy. - Za nasze panie! - Sęp pilnuje „poziomu”. Królik znika momentalnie. Stara panna, mrugając do sierżanta, zbiera kosteczki z talerzy gości. - Dla Bączka - odmruguje sierżant i wymienia jakieś spojrzenie z Kryska. Bączek to jamnik, ulubieniec, ukrywany obecnie w piwnicy przed łapczywymi spojrzeniami wygłodniałych żołnierzy. - Teraz gołąbki. Dla pań i dla rannych - ustala przydział Olo. - Ten największy, ustrzelony pod kwaterą naczelnego wodza, tobie, nasz wodzu nakłada na talerz Zygmuntowi. - Ech, bracie pochyla się bliżej do przyjaciela - jeszcze troszkę, a mógłbym do takiego wodza, ot! -
wyciągniętym palcem celuje w ścianę i klaska językiem markując wystrzał. - Coś ty - mityguje Zygmunt rozrywając gołąbka w rękach. Połowę kładzie przed Olem. - Ja? Wiesz, co mówi ludność? Wczoraj w piwnicy mieliśmy dwa trupy. Z głodu. - Ludność - wzruszył ramionami Zygmunt. - Na Starówce, jak się przebicie nie udało, ludność poszła z białymi flagami na barykadę - rozbierać. I strzelaliśmy, bracie... - Do swoich strzelałeś? - Ja nie. Nasze przebicie się udało. Przecież my przeszliśmy górą, ale jakby trzeba, strzelałbym. My młodzi, my młodzi... - intonuje ktoś popularną strofkę. 149 My starzy, my starzy, nam z bimbrem jest do twarzy... - głos Zygmunta, ochrypły i niski, nakrywa tamten tenorek jakąś bolesną kpiną. - My starzy... - powtarza szeptem najtrzeźwiejszy Jerzy i otrząsa się na widok wychudłych, wymęczonych twarzy. „Przecież mamy dwadzieścia, no, dwadzieścia kilka albo i mniej niż dwadzieścia...” - poprawia się patrząc, jak Niteczka ukradkiem niesie skrzydełko gołębia
Kolumbowi. Plącząc się między krzesłami, potykając o nosze dociera wreszcie do miejsca. Kolumb, oparty o kolano Jerzego, opowiada mu coś prędko, co chwila odpoczywając jak po ciężkim wysiłku. Osłabionego, bez krwi, zmogło tych parę kieliszków. Na widok Niteczki milknie, jakby się bał, że będzie podsłuchiwać jakieś tajemnice. Nie słyszała ostatniego zdania: - ...i człowiek musi być sam, żeby móc żyć, gdy inni umierają, sam albo z takimi trupami jak my... Jerzy ustępuje jej miejsca. - Jurek, Jurek! - woła z pijackim uporem Kolumb. - Kryska! - wzywa na pomoc dziewczynę, przy której Jerzy przystanął. Ale to imię wystarcza Niteczce. Rzuca mu na piersi skrzydełko gołębia, a sama, obejmując pokornie i ostrożnie jego poranione nogi, szepce przez łzy, jakby błagała litości: - Jesteś moim trzecim mężczyzną, Kolumb, trzecim mężczyzną... - Bączek poczeka - sierżant zagradza drogę starej pannie. - O, jeszcze tę nóżkę! - ciska kość na niesiony przez nią talerz, pełen zebranych resztek. - Zaraz dojdą kosteczki z gołąbków... -
Podnosi z piersi Kolumba przyniesione przez Niteczkę skrzydełko i pakuje sobie do ust. - Jaka znowu polityka! - złości się Zygmunt odstawiając pusty kieliszek. - Na czele powstania są wojskowi, a im w ogóle nie wolno należeć do żadnych partii, nie ma polityki. - Jak to, a wojewoda, a władze cywilne, kto kopie ustępy i wydaje proklamacje, co? triumfuje Olo w polemicznym zapale. - Administracja cywilna? To jest AK bez mundurów. Myślisz, że nie wiem. Po prostu, gdy Delegatura uparła się robić administrację cywilną, daliśmy im cały personel przekazywanych komórek. Dostały chłopy urlopy z wojska i Jest administracja cywilna. - Panie poruczniku - sierżant Sęp dławi się ze śmiechu - czy można tę kosteczkę dla Bączka?... Bo ja panu porucznikowi jak na spowiedzi: Bączka ni ma. Był i ni ma. Ni ma! - krzyknął oglądając się na starą pannę. - Ryż z kaszy „pluj”, królik z jamnika... Kosteczkę dla Bączka! 150 krzyknął głośno, zsuwając ogryziony, psi, jak się okazało, gnacik z talerza Jerzego na talerz kwestującej starej panny.
- Nie podoba się teoria dwóch wrogów? A kto ją uprawia, co? My? A oni, a Rosjanie? Dlaczego teraz zostawiają nas sam na sam z Niemcami? - Zygmunt atakował słabnącego Ola. - Ale powinno być Powstańcze Porozumienie Demokratyczne - bredził Olo, gorączkowo szukając w pamięci słów Bogorii. - Gdzie ta cholera jest? Miał tu być - narzekał na niego głośno. - Jaka teoria dwóch wrogów? - Jerzy chyba był najtrzeźwiejszy. Patrzył na Zygmunta zmrużonymi oczyma. - Rokossowski nie będzie się pchał do miasta mając linię frontu wyciągniętą na pięćset kilometrów, przypomnij sobie, kiedy ci to mówiłem - blagował. Olo opuścił Zygmunta i trzyma teraz za szyję Kolumba. - Machabeusz, czego się złościsz, synku, ale obciach z tym twoim pseudem - śmieje się serdecznie, chowając twarz na piersiach przyjaciela, aż Kolumb stęka, a dotychczas wyniośle obojętna na jego wezwania Niteczka spada na Ola jak kotka broniąca małego. - ...ale obciach- bełkocze Olo, choć KolumbMachabeusz skręca się ze złości. Widząc, że nie powstrzyma druha, woła gniewnie do Niteczki:
- Odejdź! Odejdź! - powtarza odpychając ją ręką. „Przecież ona chowana u tych narodowców” - myśli. - Olek, zamknij mordę! zaklina pobudzając przyjaciela do jeszcze bardziej szalonego śmiechu. - Toś ty się bał własnej matki, a tymczasem nie tylko myśmy wszyscy wiedzieli, ale i „góra” wiedziała... Na Machabeusza szła twoja promocja z pod- chorążówki i teraz do Virtuti... Odepchnięty z tapczanu Olo wędruje z powrotem do Zygmunta. - Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć - kończy jakieś zdanie Jerzy. - Jestem do usług - drwi Zygmunt podnosząc palcem straszną, martwą powiekę. Jego drugie oko błyszczy nieomal nienawistnie w szparze bandaży. - Zygmuś, jako kolega liniowy i tak ciapciak jesteś wobec naszych głuchoniemych - wpada mu w słowa Olo. - Bracie, oni mają przy Trzech Krzyży swoją kompanię, ale na sto dwa, jak Bozię kocham. Trzymają dwie barykady. Komenderuje ksiądz, siwuch taki, ich kapelan. On im wieczorem rozkaz dzienny na migi odczytuje... Wszyscy zamilkli, wpatrzeni w błazeńską pantomimę Ola.
- Ale zgrywa! - jęknęła spod okna zachwycona Kryska. - W konspirze ci głuchoniemi robili całą Legalizację, kennkarty, lewe karty pracy, bezugscheiny, wszystko od nich... - pochwaliła się swą orientacją Niteczka. - Zdrowie kalek! - wzniósł toast Olo. 151 Wypili. Tylko Jerzy zakręcił się gdzieś na boku, nieswój jakiś, jak otruty rozmową z Zygmuntem. Przystanął obok radioaparatu, zdobyczy Ola jeszcze z PAST - y. Przez szum i trzaski kiepskiego odbioru przedzierać się zaczęły pojedyncze słowa: - „...W Warszawie na nielicznych ulicach Śródmieścia bronią się jeszcze niedobitki... Miasto ofiara zbrodniczej prowokacji - płonie...” - donosił egzaltowany tenor spikera. Nagła cisza uderzyła jak grom. - „Mówi Lublin, radiostacja «Kościusz...»„ Butelka z dłoni Zygmunta poleciała łukiem ponad stołem, minęła o centymetr pochyloną głowę Jerzego i wyrżnęła celnie w szkło radiowej skali. - Zamknij mu mordę! - krzyknął któryś histerycznie. Jerzy trzasnął wyłącznikiem, jakby
zabezpieczał niepotrzebną broń. - Robimy nasz pluton, Zygmunt? - przyszedł do niego ostentacyjnie ze zwykłą u niego konsekwencją.- Robimy- powtórzył twierdząco, jakby chciał za coś przeprosić. - Wypijemy? - molestował sierżant. - Panie podchorąży, gdzie pan patrzy, tu kielich odwodził jego wzrok od Kryski. - Co pan podchorąży za kurwą się ogląda? No, pewnie czknął - albo to kto w kompanii nie wie? U niej kosztowało jeden granat albo dziesięć pestek do stena... - znowu czknęło mu się paskudnie. No! - stuknął kieliszkiem o kieliszek Ola. Nieludzki wrzask rozgarnął szkło na stole, wiatrem zniósł na podłogę, rozgniótł. Sierżant, oślepiony, szamotał się po omacku. Bryźnięty do oczu bimber wkręcał mu korkociąg bólu w mózg, nie czuł chyba pierwszego uderzenia w twarz, dopiero po ciosie pięścią padł, skomląc, na pusty stół. Kryska pierwsza rzuciła się do Ola. Latającymi ze zdenerwowania rękami cofała go wstecz trzymając za ramiona. Ale on był zupełnie spokojny. Patrząc jej w oczy ręką szukał kabury pistoletu. Wszyscy skupili się przy oślepionym sierżancie, tylko leżący Kolumb widział, jak
palce Ola trafiają na sprzączkę, miotają się przez chwilę... Przeczucie, mało przeczucie! - widok nieszczęścia odebrał mu resztę sił. Wykrwawiony, pijany Kolumb walczył spazmatycznie z własną słabością usiłując opuścić nogi na podłogę. - Olek! - zawołał. - Olek! Ręka tamtego, jakby sparzona zimnym dotykiem kolby, zawahała się na moment. Kryska stała przed nim z otwartymi szeroko oczami, w uchylonych wargach bielały drobne zęby w zdumionym półuśmiechu. Patrzyła na Ola w ogromnym, dziękczynnym podziwie, jakby wciąż niczego nie rozumiejąc dziękowała mu za to, co zrobił z sierżantem. - Zygmunt! - krzyknął rozpaczliwie Kolumb widząc w dłoni Olka czarny kształt parabelki. 152 Dziewczyna stała już tak blisko, że pijany chłopak cofnął i skurczył rękę, by zmieścić pistolet między swoimi a jej piersiami. - Podchorąży Czarny! - ryk Zygmunta. - Do mnie! Olo obrócił głowę. Ślepa, okropna twarz dowódcy, miła, jedyna twarz brata- towarzysza. Nagle opuścił rękę. Dał sobie wyjąć pistolet. Chwiejnie, pijany, ruszył w stronę tapczanu. Ręką .obtarł czoło, dłoń była mokra od potu.
„Od potu, od potu” - upewniał się przerażony, czując, że wewnątrz cały trzęsie się od jakiegoś dziwnego, bezgłośnego płaczu. Niteczka klęczała jeszcze przed jęczącym teraz miarowo sierżantem Sępem pryskając mu w oczy wodą ze szklanki, gdy od strony schodów rozległ się głośny, zawodzący płacz kobiety. - Nic, będzie dobrze - odwróciła się na pokój szukając wzrokiem Kolumba. W progu stanęła stara panna - gospodyni kwatery. W obu rękach trzymała talerz z kopiasto nałożonymi kostkami, które wyniosła dla swego pieska. Przechyliwszy ku sobie talerz podtrzymywała rozsypujące się kostki piersiami, jak najdroższy skarb. - Bączek! - wydarło się wśród łkań.- Bączek... Szukała kogoś wzrokiem, spotkała sierżanta skurczonego na krześle jak pokutujący grzesznik. - Zbrodniarz! - krzyknęła. - Zbrodniarz! Pierwszy roześmiał się Olo. Co się z nimi działo? Śmiech wykrzywiał im twarze, wywracał w nich wnętrzności, śmiech tarzał rannego po tapczanie. Wyłączeni byli tylko sierżant i stara panna obłąkanym wzrokiem oglądająca przedziwną, wesołą historię. Kiedy jej oczy napotkały
wykrzywioną spazmatycznie twarz Ola, po którego policzkach płynęły gęste łzy, w panią wstąpiło święte szaleństwo. - Świnie! Świnie! - krzyknęła tupnąwszy nogą i zawróciwszy na pięcie wypadła z pokoju. Na ten moment wszedł Bogoria. Stara panna z kostkami sypiącymi się przez ręce przemknęła obok niego, szaleństwo śmiechu dręczyło jeszcze ludzi, ale on patrzył tylko na twarz Zygmunta. Cofnął się niepostrzeżenie w kierunku siedzącego na tapczanie Ola. - Kto to jest? - spytał szeptem, oczami wskazując Zygmunta. - Nasz dowódca - odparł chłopak oglądając się za jakąś butelką. - To on - mruknął Bogoria - to on był że mną w więziennym szpitalu... - Aha, to on zjadł ci Chrystusa? Chrystusa jako konika szachowego - ucieszył się Olo trzepiąc prędko, jakby chciał .nie dopuścić do siebie żadnej myśli. - A teraz zjadł Rączka jako królika. 153 - Bogożeroo, Bączkożeroo - podniósł się z tapczanu blady, z oczami wyogromnionymi jakimś cierpieniem - pozwól, że ci przedstawię podchorążego Bogorię, jednego z twórców
Powstańczego Porozumienia Demokratycznego, które chce się dogadać z Lublinem, skąd słuchaliśmy tej miłej audycji... No, czego patrzysz na niego, jakbyś był w dodatku jeszcze ludożercą... Kryska stała przy oknie. Bała się patrzeć na pokój. Nie rozumiała jeszcze niczego, ale czuła jakiś groźny koniec. „Upiłam się, strasznie się upiłam...” - myślała patrząc przez łzy na niewysoką, świeżą mogiłę usypaną widocznie rano przez ludzi z owego śmiesznego konduktu z walizkami. W zbliżającym się mroku rozpalał tam ktoś, bezdomny czy obłąkany, ognisko. Nie, nie obłąkany... Na ramieniu świeżo osadzonego krzyżyka kołysał się przygotowany do gotowania czajnik. „Wody jest w nim mało... - myślała spiesznie Kryska. - Wiatr nim porusza... Trudno o wodę...” - zagadywała w sobie przerażającą potrzebę spojrzenia na Ola. Poczuła się nagle jak człowiek śmiertelnie spragniony, który wie, że już nigdy nie dotknie wargami wody. „Pusty... chyba jest pusty” - oceniła głęboki wychyl czajnika nad mogiłą w nowym powiewie wiatru. IX
Straszna powstańcza nuda. Wrogie spojrzenia cywilów w piwnicach. „Uwaga, obstrzał!” - napis jest spłukany przez deszcz, ale w bramie, po drugiej stronie ulicy, leży podługowaty, nieruchomy kształt okryty płaszczem. Napis jest aktualny. Placówka, szara, nudna, beznadziejna jak zakurzony stary numer „Barykady” szeleszczący pod nogami wśród gruzów, pod miałką mączką sproszkowanego wapna, gruzu i tynku. Olo leży na stanowisku strzeleckim. Uformowane z cegieł, podsypane ziemią, świadczy o tym, że ludzie mają czas. Powstanie już nie ginie w łomocie walki, zmaga się z nieuchronną śmiercią z ran, wyczerpania. - Szkopy bezczelne. „Ty widzisz i nie grzmisz...” Jerzy ogląda stanowisko ogniowe erkaemu, z którym nosi się teraz Olo. Na framugach okien Muzeum Narodowego, w którym ufortyfikowali się Niemcy, widzi ułożone systematycznie pomidory. - Aha, dochodzą na słońcu... - pokwitował uwagę Olo i spojrzał pytająco na Jerzego. - Daj no na chwilę lornetkę. Sam zdjął rzemyk z szyi kolegi i jął łapczywie wpatrywać się w okna.
- Nadają się na sałatkę. Wal... - zachęcił Jerzy. 154 Oczy Ola zachodziły łzami z wysiłku: ubzdurał sobie, że przez ośmiokrotne szkła zorientuje się, jakich to eksponatów użyli tamci przy formowaniu strzelnicy. Książki, grube, szarawe księgi, ale jakie? - Wal - powtórzył Jerzy. Olo potrząsnął głową i naraz zrobiło mu się wstyd. Cóż go obchodzą te książki czy księgi? Dziś, zaraz, zniknąć może cały świat. „Głupi nałóg studencki” - zgromił się, oddał lornetkę i wyciągnął wstecz rękę. - Jagiełło, daj no swego kabeka... Głośna radość podniosła się na placówce przy pierwszym celnym strzale. - Pan podchorąży Czarny robi szkopom sałatkę z pomidorów - anonsował Jagiełło. Kilku ludzi zwlokło się leniwie ze swoich stanowisk. Po drugim celnym strzale Niemcy otwarli ogień z karabinów maszynowych. - O te pomidory zacznie się wojna - prorokował któryś ponuro, podciągając na biodrach opadające spodnie. - Panie poruczniku, łączniczka - zaalarmował dowódcę. Jerzy szybko zszedł po wypalonych schodkach. Stanowiska ich półplutonu znajdowały się na
pierwszym piętrze zrujnowanej kamienicy. Olo oderwał zmrużone oko od szczerbinki karabinu i zastygł tak z opuszczoną głową. W czarnych ramach zwęglonych futryn widział przez puste okno małą z oddalenia Kryskę. Mówiła coś do Jerzego wręczając mu meldunek czy rozkaz. W tej chwili nieprzyjacielski cekaem posunął celniej, jakiś pocisk władował się w strzelnicę, zrykoszetował, odbił kawał cegły, który palnął w głowę podchorążego. Odsuwając ręką płynącą na oczy krew jak przed miesiącem na plaży mokry kosmyk włosów, zsunął się ze swego stanowiska. - Sanitariuszka! Sanitariuszka! - rozdarł się na jego widok Jagiełło. Niteczka była w pobliżu. Byli przecież razem. Olo dwukrotnie meldował się w dowództwie odcinka, by uzyskać przeniesienie do rodzimej formacji. Kolumba przynieśli na noszach. Kuśtykał teraz po placówce jak emerytowany dziadzio, spacerujący po drodze obok tłukących kamienie. - Nic mi nie jest, Niteczko - bronił się Olo obcierając powtórnie krew i przestraszył się nagle, i zawstydził: ręka mu drżała. „Pomyśli, że ze strachu - zrozumiał i zgodził się na to prędko. Byle nie zrozumiała, byle nikt nie zrozumiał.”
Ale nie mógł się przemóc: patrzył w dół. - Podnieś głowę - upominała go daremnie raz po raz sanitariuszka. 155 Kryska była wymizerowana. „Wydaje się drobna, bo daleko” - usiłował zlekceważyć zalewające go czułością współczucie. Letni wiatr plątał spódniczkę wokół jej chudych nóg. Mówiła coś do Jerzego, oglądając się co chwila, jakby lękliwie, na boki. „Szuka mnie. Do mnie przyszła, biedna... Przecie jest sanitariuszką, a teraz jako łączniczka... Jak się dowiedziała? Usunąłem się, żeby bez śladu...” - No dobra, do wesela się zagoi... - Niteczka klepnęła go po policzku, przyprószonym młodym zarostem. Olo ruszył ku schodom i nagle, jak zaskoczony przez wroga, odwrócił się i pobiegł w górę, tam gdzie na półpiętrze kończyły się urwane schody. Siedział tam długo w jakimś otępieniu. Mrok, jak bezwonny przywiązany do miasta dym przeczuwanych pożarów, wysmużył się już z kątów, gdy Olo ruszył na dół. Jerzy zdziwił się na widok jego obandażowanej głowy. - Przechodzimy na Czerniaków - mruknął wysłuchawszy relacji o kontuzji kolegi. - Słuchaj -
dodał po chwili - wiesz, że ten Bogoria z twojego plutonu, z dawnego twojego plutonu, zaginął. - Zaginął? - Ona pytała o niego, czy nie przeszedł do nas. Wyszedł przedwczoraj i zaginął, nie wrócił na placówkę. Olo spojrzał nagle w twarz kolegi. Tamten wzruszył ramionami. - Albo ja wiem?... - Krowy, granatniki... - bąknął Olo. - A swoją drogą to tyś niepotrzebnie opowiadał o tym Powstańczym Porozumieniu Demokratycznym, co za porozumienie z Lublinem... - Nie wymyślaj, tu nie miejsce na sensacyjną literaturę - bąknął Olo broniąc się przed jakimś nie wymówionym przez kolegę fantastycznym podejrzeniem. - Nie wymyślaj! - powtórzył z jakimś niewytłumaczonym gniewem. Jerzy milczał. Odwrócił wzrok. Końcem buta szturchał miarowo jakąś cegłę. Olo zdecydowanym ruchem sięgnął do czoła, dotknął bandaża, wzruszył ramionami i odszedł bez słowa. Nie zauważył, kiedy znalazł się na ulicy. Wątlutka, wyszczerbiona barykada osłaniała
przejście od strony groźnego masywu BGK. Gdzieś w połowie ulicy ktoś szamotał się z jakimś ciężarem. Zawołał coś do Ola w chwili, gdy seria szumiąc górą świetlnymi pociskami stłumiła głos. - Pomóżcie mi, do cholery, ją wyciągnąć... usłyszał powtórne zdyszane wezwanie rzucone nieznajomym dziewczęcym głosem. 156 „Uwaga, obstrzał!” Sztywny kształt w bramie. „Potem Kryska tędy wracała. Strzelali” krzyczy w Olu czarna rozpacz. Biegnie. Odsuwa drobną, przygiętą do ziemi postać sanitariuszki, mordującej się ze szczupłym ciałem poległej. „Jaka lekka!” - skomlę w Olu pamięć. Nie to, że widział ją z daleka. Naprawdę zdrobniała. Jakaś nonsensowna tkliwość, jakby w jej śmierci najstraszniejsza była ta szczupłość martwego ciała. Olo dźwiga poległą jawnie, do pół piersi wysunięty ponad rozpieprzoną barykadę. „Uwaga, obstrzał!” A teraz właśnie obstrzału nie ma. Olo kładzie ją w bramie, tkliwymi palcami odgarnia włosy z czoła... Obca, nieznajoma twarz.
Tak wygląda szczęście. Olo jest szczęśliwy. Czuje szczęście w sobie, nadeszło. Mroczniejące miasto ruin jest obietnicą, każdy oddech jest spełnieniem życia. Czuje swoje życie, sam fakt istnienia jako rzecz skończenie, nieodwołalnie piękną. W uniesieniu patrzy na wklęsłe, zapadnięte policzki, na blade usta poległej. To nie jest Kryska. A więc Kryska żyje. Jest. Nieważne gdzie. Istnieje gdzieś, gotowa przyjąć jego spojrzenie. Szczęśliwy, układa ramiona zabitej wzdłuż ciała i nie słuchając, co mówi do niego drobna sanitariuszka, której pomógł, odchodzi z powrotem w kierunku pozycji swego plutonu. Był tak zajęty tym, co się w nim działo, że nie zauważył skupionej ciszy, w jakiej stali ludzie na placówce. „Zaraz powiem Jerzemu, że wyskakuję na parę godzin. Ale gdzie też się ona przeniosła? Musiała się przenieść, skoro przyszła jako łączniczka, biedna. Uciekłem od niej - wyrzucał sobie jak podłość. - Może jest teraz w komendzie odcinka?” - I ty słyszysz? - Jerzy spojrzał na prześwietloną jakimś uśmiechem twarz Ola. - I on słyszy... - zwrócił się - do żołnierzy, jakby komunikował im o zwycięstwie.
Dopiero teraz doszło do świadomości Ola głuche, dalekie dudnienie, jakby gdzieś drżała gniewna ziemia. Za Wisłą ruszył front. - Magazyn ma jak menacha, a co chwila go zmienia. Sika taki z tej pepeszy bez opamiętania i sensu... - złościł się Jagiełło. - Tylko patrzeć, jak zaczną od nas amunicji pożyczać... - Ciszej! - zgromił go Jerzy. Leżeli w pięciu na strychu kamienicy przylegającej do narożnika domu zajętego przez Niemców. Z nadejściem ciemności rozpocząć się miało wiązane uderzenie. Po krótkim przygotowaniu ogniowym moździerzy pluton berlingowców uderzyć miał frontalnie skokiem 157 poprzez ulicę, w tym czasie oni mieli przedsięwziąć próbę wdarcia się na niemiecką pozycję przez dach. - Moździerze, krótkofalówki, działka, pepesze, a jak szkopa ruszyć, to trzeba poprosić pana Jagiełłę i chłopaczków z „Brody”, żeby siekierką ciup- ciup... - monologował teraz już szeptem niezmordowany Jagiełło. - Ale bo też te burki nieszczęśliwe nie nadają się na naszą
wojnę. Taki by wyjął łopatkę, okopał się na środku jezdni... A tu bruk nie daje... - Nie gadaj, już by tu bez nich była z nas marmolada... - Buraczana, jak ze „Społem” - uzupełnił zgodnie Jagiełło, nawiązując do kulinarnych wspomnień dwóch pierwszych czerniakowskich dni. Teraz dysponował wykombinowaną „tuszonką”. - Zdolne te chłopaki są... Jest tam jeden taki, co na łyżkach wszystko wygra, każdą melodię. On ci częstuje mnie tą ichnią Oką, a mnie wstyd, co mu mam wygwizdać, tę Warszawiankę czy jak? Skończył swoje - a żeby pan porucznik wiedział, jak gra, artysta! - słucham, a on zasuwa Serce w plecaku. Już się nauczył. To ten chudy od plutonowego Szymusia... Opowiadali mi tam u mich hecną rzecz o Szymusiu i tym muzykancie od łyżek: On, Szymuś znaczy, stale „mi” i „mi”, takie ma porzekadło. Nie powie: „Weź podstawę cekaemu”, tylko: „Weź mi podstawę cekaemu...” To opowiadał mi jeden, że przed przysięgą, tam u .nich, na tym Sybirze, w Siedlcach, czy jak tam, plutonowy przechodzi przed frontem swoich chłopaków i raptem szlag go trafia: patrzy i nic, tylko robi się coraz czerwieńszy i słowa nie
może powiedzieć, a stoi naprzeciwko tego grajka to całkiem prosty chłopak ten grajek, aż się dziwię, że umie na tych łyżkach, bo bym powiedział, że on u siebie to gołą ręką do miski sięgał - stoi tam Szymuś i stoi, aż wreszcie jak nie syknie: „Zapiąć mi rozporek!” Chłopak zgłupiał. Robi „wystąp”, maszeruje prosto do plutonowego Szymusia, schyla się mu do rozporka... Jeszcze teraz, jak o tym opowiadają, to boją się zaśmiać głośno, taki Szymuś wściekły, kiedy mu wspomnieć... Jerzy stał przy dymniku. Oczy miał przymknięte, jakby go uśpił monotonny szept Jagiełły. Patrzył jednak. Spod wpółopuszczonych powiek śledził widoczną stąd Wisłę jak wroga. Od dwóch dni w Śródmieściu wieczorami słuchano równego łoskotu kukuruźników. Zrzuty broni i żywności nie mogły już przywrócić życia konającemu powstaniu, ale obiecywały coś więcej ponad możność wytrwania - obiecywały ratunek. Tu miał się spełnić - na Czerniakowie. Od dwóch nocy Jerzy obserwował nienawistną Wisłę: obnażona w światłach rakiet i reflektorów, ukazywała bąble sunących środkiem pontonów. I zaraz następowała artyleryjska młocka. Jerzy widział, jak tryskające w górę gejzery wybuchały zabierając z sobą
nadzieję. Jeszcze tylko głowy walczących z falami, „jak małe niefrasobliwe piegi występujące w słońcu reflektorów i rakiet. Cisza. Znów w pobłyskach zwycięska, czarna fala. Odwracał twarz i ze swego wysokiego punktu obserwacyjnego przenosił się w noc Śródmieścia. Płonęły tu i ówdzie światła. Niekoniecznie musiały to być pożary: raczej rozniecone na placach ogniska, orientujące o dogodnych miejscach zrzutów. Ta pomoc, zjeżdżająca z wierzchołka nocy na motocyklowym nieomal motorku kukuruźnika, przerażała swoją nikłością. To samo co na ogromnym niebie działo się na małej czerniakowskiej wysepce. Rajd berlingowskiego batalionu, późniejszy rzut przez Wisłę plutonu działek 45- i 76- milimetrów, bałwochwalcze meldunki Jagiełły o pepeszach i maximach, ale co dalej? Widział 158 przedwczoraj, jak salwy wstrzelanych już niemieckich dział i moździerzy zmieniły wodę w rzadką kaszę ciskając w gotujący się od pocisków nurt dziesiątki tonących ludzi. - Wylądowało siedemdziesięciu - doniósł rano Jagiełło przynosząc ze zwiadowczej wyprawy
puszkę tuszonki. - A ruszał batalion - uzupełnił wiadomość. Opancerzone działa samobieżne ustawione na praskim brzegu zmiotły wprawdzie parę niemieckich „ferdynandów”, które chciały po staremu przejechać się po wybrzeżu, „katiusze” rąbały ponad Wisłą gdzieś w Agrykolę i Frascati wymacując niemiecką artylerię. Jagiełło naśladował wołanie berlingowskiego radzisty: „Wołga, Wołga, ja Wisła, ja Wisła. Jak słyszysz mnie, Wołga... Odbiór.” „I co my im damy? Skąd wezmą choćby współrzędne artyleryjskie, żeby z Pragi wspomóc Śródmieście, skoro my sami nie wiemy, gdzie jeszcze są nasi. Czemu straciliśmy łączność i zamiast pchać wszystko tu, pętamy się po jakiejś Hożej czy Kruczej?...” - A ten ich chorąży to lepiej mówi po rusku jak po polsku... - szept Jagiełły trwa bez chwili przerwy. Teraz ratuje przed rozpaczą w momencie tępego zamyślenia. - ...Polskie wojsko - to ironicznie. - A i z burkami niełatwo się porozumieć. Ja do niego: „Ale masz, bracie, fujarkę...” - bo erkaemy mają klasa, bęben amunicyjny niby patelnia na cały pluton - a on: „że niby co?”
- powiesz: „rozpylacz”, „gnat” czy cokolwiek bądź, zaraz musisz im tłumaczyć, jakby polskiego nie znali... Szept płynął z gęstej ciemności, która zaległa już strych. „Zaraz powinno się zacząć” - myśli każdy i każdy jest wdzięczny chłopakowi za to, że mówi. Nieuważny, stępiały po tylu tygodniach strach pozwoli się uśpić temu szeptowi, a kiedy uderzą moździerze otwierające natarcie, nie będzie już na nic czasu. Uderzają. Biją poza dom, na który ma wyjść natarcie, odcinają go od łączności z zapleczem. Nareszcie ciężka bron, która nie razi, ale pomaga, zabezpiecza. Dlaczego wszystko jest już takie beznadziejne? Jerzy ze strachem notuje w sobie jakieś fatalne przeczucie. - Malutki - trąca podchorążego leżącego obok bez słowa, jak trup. Odkąd pogrzebał tę swoją Jezusek, przestał mówić. - Co? Jerzy jest w kłopocie: chciał wyczuć ręką barki przyjaciela, chciał go usłyszeć. Nie ma nic do powiedzenia. - Damy radę, nie? - pomrukuje zuchowato i nienaturalnie. Malutki oczywiście milczy. Od ulicy przynosi nagle egzotyczne głupie: „Ura!”
Jeszcze tylko jakieś przeciągłe „aaa” słychać w powietrzu, ale i ono ginie nakryte rwetesem maszynowej broni Niemców. - Tu nie Oka! - Jagiełło. 159 - Ruszamy! - Jerzy. Z dachu mają panoramę poranionej walką ciemności. Smugi świetlnych pocisków zszywają przyczółek mostu z samym wybrzeżem: to karabiny maszynowe umieszczone w wieżyczkach wiaduktu. Na Pradze noc. Nad Śródmieściem kilka małych łun. - Zrzuty - szepcze Jagiełło wznosząc palec do góry, jakby poprzez gąszcz palby słyszał terkot kukuruźnika. - Pali się... - prostuje Malutki. Wokół łomotanina pocisków niemieckich moździerzy. Zaatakowani wezwali widocznie na pomoc artylerię, bo teraz ciężkie wybuchy poruszają czarny tunel ulicy. „Tu najbezpieczniej” - myśli Jerzy. Są na dachu domu sąsiadującego z kamienicą obsadzoną przez Niemców. Ich artyleria, z uwagi na rozrzut własnych pocisków i obawę rażenia swoich, nie może ostrzeliwać tak bliskich rejonów. Granicę obu domów wyznacza tylko maleńki
murek i półmetrowy może spad dachu. Wyraźnie ciemnieje otwarty dymnik. Jerzy walczy z własną słabością. Raz po raz ogląda się za siebie, jakby wzywał pomocy: suną wszyscy, pochyleni, na czworakach. Malutki, za nim trop w trop Jagiełło. Teraz Jerzy odbezpiecza ciężki obronny granat sowiecki (jest ich nareszcie dosyć) i kurczowo zaciska palce na chropowatej powierzchni. Wstrzymuje się, by nie rzucić go na oślep w ciemności stryszku, nim skoczy sam w nieznane. Ale a nuż obrońcy zostawili górę nie bronioną, nie wolno ich alarmować. Palcami wyczuwa każdy garb, każde nacięcie metalu. Ściska obły kształt, jakby zaciskiem palców ratował cały świat od rozpadu. Skacze. Cisza. - Za mną! - szeptem. - Już są wszyscy. - Latarka! Smużka wątłego światła odnajduje drzwi od strychu. Są we wnętrzu niemieckiej fortecy, która niemal chodzi od salw maszynowej broni. - Nacierają od ulicy - podtrzymuje swoich i ostrożnie naciska drzwi. Uchylają się ze skrzypem, który w ich uszach przekrzykuje wszystko: łomot ciężkich dział - to chyba bije już
wezwana na pomoc radziecka artyleria zza Wisły serie cekaemów, nawał pojedynczych wystrzałów. Są już na schodach. Jerzy kątem oka widzi, jak Jagiełło żegna się szeroko i już ma go przed sobą. Rusza za nim już w momencie, gdy chłopak składa się z empi. Razem z pierwszym strzałem o posadzkę półpiętra stuka granat Jerzego. Niemców było chyba czterech przy ustawionym w oknie cekaemie. Odczytali ich sylwetki na tle nieba. Wybuch. Dwóch leży. Jeden się czołga, jeden... Jagiełło, jak rybak ciągnięty przez ogromnego szczupaka, pochylony, idzie naprzód siejąc kulami spod pachy. Teraz biegnie prosto w jakiś niemiecki krzyk. - Zostaw! - krzyczy Jerzy do Malutkiego, który zatrzymał się przy cekaemie. - Tutaj wystarczy empi, pistolet, granat... 160 Zaczyna się bój nocny w gmachu, w mieszkaniu, w korytarzu, w pokoju. Ciemności przedarte krzykiem. Panika kroków na schodach. Jerzy wychylony poprzez poręcz pakuje w dół granat. Drugi. Krzyk. W dzień odróżniają ich od. Niemców opaski, teraz tylko krzyk. Mają piętro.
Od ulicy znowu niesie: ,,Uraa!” Co to? - Są! Nasi są w gmachu! - krzyczy Jagiełło. W tym domu strzela teraz wszystko. Strzelają okna, drzwi, schody. Ze ścian osypuje się tynk. Jerzy z trudem zbiera ludzi. Są wszyscy. Nikt nie ranny? Słuch przyzwyczaja się powoli do nieustającego huku. - Pepesze, pepeszki - cieszy się Jagiełło słuchając jazgotu broni na dole. - Trzeba... - mówi Olo. Jerzy widzi w ciemności bladą plamę jego twarzy i wie, co Olo myśli: muszą iść naprzód, muszą uderzyć z góry. Nasi są na parterze, trzeba brać Niemców z dwóch stron. Wie też, czemu Olo urwał. Jerzy dowodzi. W tym jazgocie śmierci Olo boi się, że Jerzy weźmie jego wtrącanie się za podejrzenie o tchórzostwo. Olo ma czas na ten lęk - Jerzy mu zazdrości. Sam jest dziś spętany jakimś złym przeczuciem. Udaje, że nasłuchując orientuje się w sytuacji. Nie może stąd widzieć, że berlingowcy opanowali wprawdzie parter, ale mają Niemców w piwnicach i na piętrze. Słyszy tylko sieknięcia wybuchów, krzyk broni. Zdejmuje hełm. - Zaraz - mruczy niewyraźnie, napełnia hełm granatami, bierze podpinkę w zęby.
Ile czasu minęło? Okaże się, że pół godziny. Usłyszał to jak hymn, jak zwycięską Warszawiankę, ten wrzask: „Job twoju mat’!” - z dołu. - Skurwysyny! - Jagiełło pożegnał zazdrośnie pięciu jeńców. Będą odesłani na Pragę, do sztabu dywizji. Nuta jakiejś desperackiej zazdrości w głosie żołnierza odkryła wreszcie Jerzemu źródło „złego przeczucia”, męczącego go w walce jak złe buty w marszu. ,,Przecież ja po prostu mam dość. Ja już nie chcę ryzykować. Nie ma po co” - uzmysłowił sobie wreszcie absolutne poczucie klęski, które rosło w nim od chwili opuszczenia Starówki, przygasło na parę dni w początkach desantu, wróciło teraz, gdy znów spychani byli dzień po dniu. - Załadować mi ich jeszcze przed rannymi przykazywał w ciemności głos dowodzącego berlingowskim plutonem. Od dwóch nocy z przyczółka ewakuowano szpitale. Jagiełło zaśmiał się krótko. - „Zapiąć mi rozporek” - mruknął cicho. Plutonowy Szymuś nami dowodzi. Porucznik zginął od razu, jak przeskakiwali ulicę, sierżant zarobił czapę na parterze... Cholera, może tu
jest ten od łyżek? - zatroszczył się nagle. Zagrałby Serce w plecaku. - Nauczyłbyś go lepiej Z dymem pożarów... bąknął z ciemności czyjś głos. Jerzy nie poznał, czy mówi to Olo, czy Malutki. 161 Trzymali się dwa dni. Zapora artyleryjska odcięła ich od wszelkiej pomocy. Kontratak niemiecki wyrzucił obrońców z przeciwległej strony ulicy. Tyle w tym dobrego, że teraz nie mogła bić po nich niemiecka artyleria. Wystarczyły moździerze, by kilkudziesięciu początkowo ludzi przebrać do tuzina. Trzy spalone czołgi zatarasowały ulicę. Tej nocy mieli się wycofać. Dzień zaczął się niedobrze. ,,Goliat” wywrócił do” góry nogami bramę, osunął w gruz prawe skrzydło domu. Trzech poległych, dwóch rannych, jeden zmarł koło południa. Jerzy ze swoimi ludźmi obsadzał strych, skąd wiązał ogniem przeciwległą stronę ulicy. Ukraińcy z SS dwa razy podnosili się do szturmu. - Dawać mi ogień ciągły! Ogień ciągły! - ryczał sadząc na górę plutonowy Szymuś, gdy zaciął się ich zdobyczny cekaem. - „Zapiąć mi rozporek” - wykrzywił się do niego Jagiełło znad odchylonej pokrywy. Sikał
właśnie do chłodnicy. Wody nie mieli od dwóch dni. Po raz drugi ułożyli w przeciwległych ruinach tyralierę nacierających. - Chodź no tu, Jurek! - zawołał raptem Olo, który obserwował przez lornetkę widoczne stąd wybrzeże. Bez słowa podał mu lornetkę. - Tam - wskazał. W okrągłej ramie szkieł Jerzy zobaczył... kobietę grabiącą siano. Odjął szkła. Wrócił wzrokiem jeszcze raz. W nasyconym świetle zbliżającego się zachodu widział wyraźnie: kobieta - o, teraz, obciera wierzchem ręki spocone czoło - grabi siano. Ze strychu było widać drugi brzeg Wisły chyba aż po granice podmiejskich łąk. Ale to widziane stąd - z pożarów, z eksplozji, z dymów, ze smrodu nie pogrzebanych robiło wrażenie niesamowite i smutne. „Zanim zgrabi tę drugą kopkę, może nas nie być” przestraszył się złej myśli i szybko oddał lornetkę. Samotność sprawiła, że tych kilku ludzi było mu bliższych niż cała reszta świata, niż wszystko, co jest i w co się wierzy. Wiedział, że Jagiełło, który jak zabobonna baba przed podróżą żegnał się przed każdym skokiem, oddałby bez namysłu swojego Boga za każdego z
nich. - Wieją, hady, jak Boga kocham - zapiał raptem on właśnie i przypiął się do cekaemu. Niemcy, nie mogąc sobie poradzić inaczej, wycofali się z przeciwległej strony ulicy, by stworzyć możliwości dla własnej artylerii. Zanim obrońcy zorientowali się w ich manewrze, było już za późno, by ruszyć w ślad za nimi nie dając się im oderwać. Mimo wszystko, co do tej pory przeżyli na Starówce, nie spotkali się jeszcze dotychczas z takim nasileniem artyleryjskiego ognia. - Złazić mi na dół! - przekrzykiwał plutonowy Szymuś, ale oni sami już ściągali cekaem na łeb, na szyję, rzucani po ścianach eksplozjami zbiegali do piwnicy. Jak długo trwał ten ogień, 162 nie było mowy o niemieckim natarciu. Byli na półpiętrze, gdy na ich oczach ciężki pocisk zdjął mały domek na nadbrzeżu jak czapkę, odsłaniając guzowate czoło uformowanego w tym miejscu pagórka. Mieli szczęście. W ich dom trafił jakiś mniejszy kaliber. Osunęli się aż na parter, w zwałach gruzu, desek, okiennych ram, jakichś mebli. Prawa strona frontonu nie istniała. Skądś niosło przeraźliwy krzyk:
- Do mnie, do mnie, kurwa mac! Dawać mi tu z pięciu!... - Szymuś - mruknął Jagiełło obciera jąć rękawem twarz. Był biały jak maska pierrota. - Czy jest wejście do piwnicy? - Jerzy zaniepokoił się nie tyle o schron dla nich samych, ile o zasypanych ewentualnie berlingowców. - Tutaj! - wołał z białej ciemności Olo. Chmura tynku nie dawała oddychać. - Panie plutonowy! - zawołał Jagiełło Szymusia. - Tuuu! - zawył głos z prawa. Odnaleźli go zasypanego do pasa. Spojrzeli po sobie starówkowym spojrzeniem. - Niedobrze - splunął Jagiełło. - Przepraszam dodał z kretyńską kurtuazją: ślina padła na wysoki na metr zwał gruzu w miejscu, gdzie musiały znajdować się stopy przygniecionego. - Zawołaj paru z piwnicy! - rozkazywał już Jerzy. Zaczynamy. Po kilku minutach dokopali się do ogromnego, półmetrowej szerokości filaru, nałożonego na usypisko. - Tam musi być z nóg marmolada - mruknął Jagiełło pilnując, by Szymuś go nie słyszał, i obtarł ręce o spodnie. - Ognia? - zakrzątnął się szybko. Szymuś, uwięziony w uścisku gruzów, poprosił o papierosa.
- Prędzej!- gwałtował. - Choć jeszcze raz się zaciągnąć! - Potem się uspokoił, nabrał nadziei. W tej chwili usłyszeli nagłą, przerażającą ciszę: artyleria urwała. - Żeby jakiś kilof - zżymał się .któryś. - Może dźwignię! - zakpił Jagiełło. Nie pochylił się do gruzu. Jerzy ujrzał oczy Szymusia wpatrzone w wetknięte do kieszeni ręce Jagiełły i szybko nachylił się nad gruzem. W tej chwili poderwała go długa, nie milknąca seria erkaemu z piwnicy. - Idą. 163 Bój trwał do wczesnego zmierzchu. - Cofamy się w dwóch rzutach - dysponował Jerzy. - Olo, poprowadzisz pierwszą grupę. Z tobą idzie Malutki - rozdzielił tak, by w każdej było dwóch znających teren przewodników. Szymuś nie jęczał już od godziny. - Chyba skończył - podtrzymywał w sobie nadzieję bojąc się tam iść, sprawdzić. - No, skok - pożegnał tamtych. Dopiero po kilkunastu minutach, w momencie gdy zbierał drugą grupę, poprzez strzelaninę przebiło się wołanie Szymusia. - Dydko, do mnie! - wzywał któregoś Strzelca. Dydko! - powtórzył. Głos miał mocny, jakby
przez całe półtorej godziny zbierał siły na to zawołanie. Jeden z żołnierzy poczołgał się w jego stronę. Jakieś ciche słowa. - Rozkaz, kurwa twoja!... - głos Szymusia ścigał sunącą w ich stronę, jak w ucieczce, sylwetkę żołnierza. - Co jest? - Ja nie, ja nie... - powtarzał żołnierz. - Szymuś kazał się zastrzelić- domyślił się Jagiełło. - Idź! - warknął na niego Jerzy. Szeptem instruował ludzi co do czekającej ich drogi, w napięciu czekając na bliski strzał. Cisza. Z ciemności osypujących się ruin przyczołgał się Jagiełło. „I ten stchórzył” - pomyślał Jerzy i nie pytając o nic podniósł się pierwszy do skoku przez odsłonięte na obstrzał podwórze. Leżał już tam na środku, cichy i spokojny, jeden z żołnierzy pierwszej grupy, której przewodnikiem był Olo. Byli o dwieście może metrów od opuszczonej pozycji, gdy poprzez rzadkie teraz wystrzały doszedł do nich głos wybuchającego granatu. - Plutonowy Szymuś - szepnął Jagiełło i zrobił w ciemności jakiś drobny ruch. „Żegna się” - pomyślał Jerzy.
- Jakem do niego przyszedł, to nie mogłem... zaszeptał prędko Jagiełło. - Nie widać nic. Głowę mu rękami namacałem i nie mogłem. A on: „No!” - powiedział, jakby pilił. A potem chyba się przestraszył, że ja sobie pójdę, jak ten jego Dydko. „To daj granat...” - mówi. „Starczy ten” - powiada i zza cholewy wyciąga mi handgranatę - blisko stałem, bo on ani drgnąć przecie nie może - wyciąga handgranatę, a rękę moją odsuwa z tym sowieckim, com mu podawał: „Przyda ci się jeszcze - mówi. - On lepszy...” 164 Szept Jagiełły zerwał się dramatycznie, jakby chłopak nie mógł złapać tchu. - Taki był. „Zapiąć mi rozporek” - dorzuca po męsku, przestraszony, że Jerzy zobaczy jego mazgajstwo. - Raz! - oficer liczący ludzi schodzących do kanałowego włazu uczynił długą pauzę. Dwie, trzy, cztery kopuły hełmów, przewiązanych jak rany przez niedbałą sanitariuszkę.. zniknęły w okrągłe] jamie. - Dwa! - odliczył oficer. Jerzy ze swoją grupką stał na końcu kolumny. Przez piasek zmęczenia, wyczuwany pod
ciężkimi z niewyspania powiekami, obserwował oficera. „Jeszcze mam siły się dziwić?” - usiłował jednak dociec zasady dziwnej arytmetyki. - Trzy! - padło dopiero przy ogromnym, pochylonym do przodu dryblasie, który prawą nogę ubraną miał w miękki papuć. „Aha” - zrozumiał Jerzy i wzrokiem poszukał kogoś w szeregu przed sobą. Rzeczywiście: „Cztery”... poparte życzliwym klepnięciem po ramieniu, padło przy zgrabnym blondynku bez hełmu. I ten przez ramię przerzuconą miał pepeszę. Oficer kierujący podziemną ewakuacją na Mokotów liczył z satysfakcją pozyskaną przez chłopców broń berlingowców. „Odbierali poległym” - wytłumaczył sobie Jerzy posuwając się naprzód. Niemcy nie zdołali na czas przewąchać odwrotu i ewakuacja odbywała się w miarę spokojnie. Obejmowała zresztą jedynie mały odcinek pociętego teraz przez linię frontu Czerniakowa. - Oho! - gwizdnął przez zaciśnięte zęby Jagiełło przy „dwanaście” oficera. - Więcej było takich cwaniaków - poklepał talerz magazynu przewieszonej przez szyję pepeszki. - Wczoraj!
- wyjaśnił na pytające spojrzenie Jerzego. - Co tam, panie podchorąży, im na co? Kto wie, czy już się w nocy nie zabrali na drugi brzeg, a my idziemy do urzędowania... To i rąbnąłem. - Plutonowy Szymuś sam by dał, jak Boga kocham... - dodał po chwili, zmieszany nieruchomym spojrzeniem dowódcy. Jerzy odwrócił wzrok. Pod sobą miał ciemną, znajomą czeluść włazu. „Wszyscy. Już zeszli wszyscy: Olo, Malutki, Jagiełło.” „Samodzielny pluton” zatonął w znajomej cuchnącej ciemności. „Jakbym wchodził w kolejny nawrót upartego, wariackiego snu - myśli Jerzy. - I tam, dalej, wszystko będzie znajome, to samo. Na końcu drogi też wszystko będzie jednakowe. Przestaję wierzyć we wszystko, teraz już nawet w śmierć. Ta droga będzie taka sama, znajoma. Przysiągłbym, że twarze opartych o ścianę, omdlałych, wyczekujących na swój koniec ludzi będą te same: znajome.” Nabrał oczami światła i pochylił się szukając nogą najwyższej klamry. 165 Zygmunt od pierwszego dnia pełnił funkcję oficera łącznikowego komendy odcinka.
- Na przyczółku jest około czterystu ludzi z AK i AL. Przyczółek sięga w głąb ulicy Czerniakowskiej, sto metrów na prawo na Wilanowską, na lewo po Zagórną. Amunicja na wyczerpaniu, żywności nie ma, z bronią źle, łączności ze Śródmieściem, a więc i z Komendą Główną, nie ma żadnej... - referował pierwszego dnia dowódcy desantowego batalionu, kapitanowi w polskim mundurze, mówiącemu po polsku ze wschodnim akcentem. - Rosjanin, nie lwowianin - sprostował zaraz potem, gdy zostali sami, czyjąś o nim relację. Potem nieomal świt zastawał go co rano na punkcie ewakuacyjnym, gdzie pontony i łódki przywożące żywność i amunicję, nieliczne, które zdołały przerwać się przez zaporowy ogień niemiecki zabierały ewakuujący się szpital z Zagórnej. Żołnierze znosili rannych do łódek, a on zaglądał w zarośnięte twarze licząc, że może spotka Kolumba. Dwukrotnie pistoletem zagrodził drogę lżej rannym kombinatorom. - Tak ci spieszno do braci na urlop? - Błyszczało jedyne oko, widać było, że oficer nie zawaha się strzelić. Obaj poszli z powrotem w górę, ku strzałom i eksplozjom konającej w walce ulicy.
Widział lądowanie zdziesiątkowanej, skatowanej baterii, z której dotarły na drugi brzeg trzy działa pod dowództwem jakiegoś chorążego. Spotkał go potem, gdy sam, z jednym już tylko kanonierem, obsługiwał działko 46- milimetrów na rogu Zagórnej i Solca. Kierował kontruderzeniem powstańczej drużyny, gdy na jego oczach tego ostatniego kanoniera rozłupał wpół pocisk wielkokalibrowego czołgowego karabinu maszynowego. Widział chorążego, jak w popalonej, podartej bluzie sam szamotał się z działkowym zamkiem. - A on skąd jest, ten wasz chorąży, co? - spytał na drugi dzień ewakuującego się rannego artylerzystę. - Kunysz? Z Leningradu. - Aha - Zygmunt odwrócił oko. - Tylko że on już nie jest. Zginął. Wczoraj. - Aha - potwierdził obojętnie oficer. - Tutaj wszyscy zginą - mruknął i pomyślał: „Przecież po to was tu posyłają.” W jednej z ostatnich łódek ewakuujących wykrwawione resztki desantowego batalionu popłynął na drugi brzeg. X Niteczka przestraszyła się łatwości, z jaką Kolumb godził się na wszystko. Wczoraj, mimo
nie zaleczonej rany, wrócił do akcji i w ciągu kwadransa oberwał z peema w lewą rękę. Odpędzał ją wówczas pistoletem, gdy opatrzywszy go chciała sprowadzić z barykady. Potem lekarz wydobył z niego, jak magik króliki spod cylindra, czternaście odłamków. Nierealna zdawała się Niteczce ta operacja bez uśpienia, w czasie której przytomny pacjent nie wydał jęku. 166 - Mam .teraz wmontowany na stałe prywatny materac... - wyszeptał po wszystkim, układając się brzuchem na nie nakrytej nawet słomą, przemieszanej z węglem piwnicznej ziemi. Plecy miał rzeczywiście wywatowane bandażami. Wywlokła go przedtem, rannego, z opuszczonej przez obrońców barykady, do której na pistoletowy strzał zbliżali się już ukraińscy SS. Nieprzytomny prawie, w czerwonej na plecach bluzie, wyrwał się jej, strzelając raz po raz, do ostatniego naboju. - Bałem się, że jak mi zostanie choć jeden, to stchórzę, skończę się sam za wcześnie albo co... - szeptał potem w szpitalu, grzecznie oddając broń. Odwrócił twarz, jakby zawstydzony taką nieżołnierską miłością życia.
Dziwne: wtedy, na barykadzie, wśród tylu śmierci, wspominał śmierć ojca - przerażające, przedwczesne samobójstwo. Wystrzelał magazynek do ostatniego naboju, choć przy ostatnim nie widział już celu. Teraz nie mówił nic, nie pytał, pozwalając wlec się przez odkryte podwórze gdzieś w oficyny. Z ulicy leciały już chrapliwe ukraińskie i niemieckie nawoływania. Kolumb, na skutek upływu krwi i wyczerpania, osiągnął dziwne poczucie niezależności od samego siebie. Jakby patrzył na siebie z dala - na rzut granatu - niezbyt nawet ciekawy dalszych losów. Nie miał sił się bać. Sytuacja, która porusza wyobraźnię nawet szczutego zwierzęcia, w nim nie poruszała już nic. Niteczka, zupełnie samotna, ratując mu życie dbała o jego śmierć. W kieszeni miała strzykawkę boleśnie dającą o sobie znać w szamotaninie z rannym; parę ampułek rozmieściła w różnych kieszeniach, by zawsze uratować którąś od zbicia. Kolumb zanurzył się w półmrok piwnic oficyny jak w znajomą głąb kanału. Znów ma pod ręką ramię Niteczki. Taszczy go cierpliwie, wspierając się o ścianę.
„Nie powiem, nic nie powiem” - Kolumb pilnuje nagłej fali czułości, której, słaby, nie jest w stanie się oprzeć. Ale wie, że jej nie powie. O, jak trudno, o ile trudniej jest umierać we dwoje. Może dlatego wojna jest czasem przyjaźni, nie miłości. Z zewnątrz, jak gruz, osypała się seria peemu. „Pistolet schowała Niteczka - przypomina sobie Kolumb. - Jak bardzo chciałbym żyć i żeby ona żyła” - uśmiecha się do tej myśli jak do dziecinnego bredzenia. Niteczka kładzie go. „Siennik - dziwi się Kolumb czując pod brzuchem coś innego niż ziemię. - Przygotowała kryjówkę - myśli słabo. - Powiem jej... Powiem...” - chce odwrócić głowę, ale nie ma siły. Z zewnątrz, jak grad, zacinają strzały. Kolumb czuje, jak Niteczka klęcząc ściąga mu z nóg buty. „Co ona robi?” Na salę parteru pierwszy wbiegł żołnierz z SS Galizien. Rękawy bluzy zawinięte miał wysoko nad łokcie. Trzymając schmeissera blisko piersi, w zgiętej prawej ręce, lewą wykonał gest kpiącego hitlerowskiego pozdrowienia. 167 Na odgłos pierwszych pojedynczych strzałów mała sanitariuszka z sąsiedniej sali, blondynka
z fertycznym noskiem, chwyciła za strzykawkę. Dobiegła do mężczyzny leżącego pod oknem, któremu granat urwał lewą dłoń w przegubie. - Nie! - zawołał mężczyzna. - Nie! - Prawą ręką odepchnął silnie dziewczynę. - Nie! Ale ona, oddychając ciężko jak przez szloch, zbliżała cierpliwie strzykawkę do jego odsłoniętej nogi. - Nie! - Ranny broniąc się kopnął ją w piersi, aż padła na wznak. Z sąsiedniej sali poprzez strzały niósł się ryk mordowanych. W drzwiach kłębiło się dwóch uciekających z ramionami rozpostartymi jak skrzydła na rusztowaniach wyciągów. Zarąbali ich długą serią i potem, wściekli na przeszkodę, przełazili przez nią niezgrabnie. Pierwszy, pijany, przewrócił się jak długi, budząc wesołość towarzyszy. Śmiejąc się jeszcze zaczęli trzaskać z pistoletów. Śmiejąc się ten sam wysoki Ukrainiec z pierwszej sali przykucnął przy łóżku, z którego stoczył się ranny. Pochylony dotykał już pistoletem drgających pleców człowieka, który leżał pod łóżkiem z głową zakrytą rękami, gdy ujrzał na wprost siebie dziewczynę. Z twarzą ściętą grymasem bólu, ze wzrokiem wlepionym w zbitą strzykawkę,
leżała na podłodze po przeciwległej stronie łóżka. - Nie, nie, nie! - zawołała teraz, jakby prosiła rękę trzymającą pistolet. Do sali przenikać zaczęły kłęby dymu. Ranny, oblany benzyną i podpalony, ryczał nie kończącym się jękiem. Niteczka przez małe piwniczne okienko widziała, jak z piwnic lewego skrzydła gmachu sanitariuszki wynoszą nosze. Cztery, sześć, dziewięć... Ustawiały je rzędem nad ogromnym lejem, który bomba otwarła na środku podwórza. „Piętnaście... - naliczyła. - Ewakuują szpital.” Właśnie myślała, czy zdoła sama wywlec tam Kolumba, gdy nad szesnastymi chyba z kolei noszami stanęły wszystkie, tłumacząc coś dwom stojącym tam esesmanom. „Nie ma więcej noszy” - domyśliła się Niteczka. Niższy z żołnierzy, w hełmie odrzuconym na kark, podtrzymywanym tylko służbową zapinką, odznaczającą się wyraźnie na szyi, skinął ze zrozumieniem głową. Trzymając po dawnemu pistolet pod pachą podszedł do pierwszych z brzegu noszy. Krótka seria. Odmachując trzymanym bez zmian pod pachą pistoletem, obrzucił śmiercią jeszcze kilka sąsiednich noszy. Z którychś zwlekał się ranny, Niemiec
skoczył nerwowo w jego stronę. Tego pierwszego zepchnął nogami na dno leja. Jego kolega uderzył kolbą krzyczącą sanitariuszkę. Wziął się do pracy systematycznie. Niteczka zamknęła oczy. Odwróciła się plecami do okna, rękę uniosła, jakby zamierzała palcami przytrzymać błogosławioną ciemność pod powiekami. W tej chwili ktoś kaszlnął. Głos trzasnął już po oczach wdzierającą się jasnością, światłem znienawidzonego dnia. W drzwiach piwnicy stał Niemiec. Był z bronią, w hełmie. Niteczka nie wiedziała, co w nim dało jej nadzieję ratunku. Patrzyła na niego blada, oszałamiająca urodą, nieprzytomna. 168 - Mein Bruder, Zwilist... - wyszeptała wskazując ręką ciemny kąt, gdzie leżał ranny. Ciężki grzyb hełmu drgnął w potakującym geście głowy. Niemiec, nie zdejmując z niej spojrzenia, zrobił krok w tamtym kierunku. Pochylił się i ujmując róg koca uniósł go w górę. Spojrzał na bose stopy Kolumba i opuścił koc. Ubranych w zdobyte jeszcze na Stawkach mundury lub żołnierskie buty zawsze zabijali na miejscu. - Zwilist... - powtórzyła bezgłośnie, .jakby Kolumb spał i bała się go obudzić głosem.
- Bruder, Zwilist - potwierdził zgodnie, ugniatając ręką jej pierś. - Komm - pociągnął mocniej. Na myśl, że ma opuścić Kolumba, zdjęło ją przerażenie. „Inni wpadną. Na nic, wszystko na nic.” - Hier bleiben... - poprosiła. Zgodził się łapczywie, odkładając empi. Niemiec był kompletnie umundurowany, przez ramię przewieszony miał chlebak. Kolumb nie poruszył się na swoim legowisku, ale ją ścięła absolutna pewność: „Na nic, wszystko na nic. Kolumb widzi, sięgnie, będzie strzelał...” - Nie teraz, zaraz, potem, nicht jetzt... - poprosiła czując wionący od niego zapach wódki. Podoficer puścił jej rękę jakby nagły przypływ zapału pozbawił go już wszystkich sił. Przesunął chlebak naprzód, szarpnął i wydobył flaszkę. - Trinken - poczęstował. Wypiła. Może się nawet uśmiechnęła. Siłowała się w każdym razie z mięśniami policzka, by pokazać zęby w uśmiechu. On przechylił głowę do tyłu. Widziała jabłko Adama unoszące się łyk za łykiem na gładko wygolonej szyi. Z trudem odłączył usta od butelki. Zbliżył się do niej. Wbrew woli, wbrew rozumowi cofnęła twarz...
- Glatt rasiert... - pochwalił się nagle, jakby jedyną przyczyną jej odruchu mogła być obawa, że podrapie ją zarostem. Ujarzmił jej rękę i pogładził sobie nią policzki. Znów wrócił garścią do jej piersi. Kolumb poruszył się. - Bruder - wyjęczała odsuwając jego rękę, przerażona tym słowem, gotowa natychmiast odkupić je sobą. Zwracała przecież uwagę na rannego. Esesman patrzał martwo w twarz Kolumba. Pokiwał współczująco głową, rozejrzał się. Pewna, że szuka wzrokiem swej leżącej na ziemi broni, sprężyła się do skoku. Ale on znów przerzucił na brzuch swój chlebak. Gmerał w nim długo, coraz bardziej niepewnymi palcami. Nagle uśmiech rozjaśnił mu twarz. Wyjął brzytwę. Za oknem trzaskały jeszcze pojedyncze strzały. Uczynił chwiejny krok w kierunku rannego. Niteczka obliczyła wzrokiem odległość od schmeissera leżącego na kupie węgla. Brzytwa przerażała bardziej niż broń, niż pocisk, była czymś innym. 169 - Bruder. Ich bin Friseur... - wyrzucił z czkawką i lewą ręką powiódł po czarnym policzku Kolumba. Ranny miał oczy szeroko otwarte. Lewa ręka Niemca zginęła znów w
przepaścistym chlebaku. Wyjął mydło. Przypływ ulgi osłabił tak Niteczkę, że osunęła się cicho wzdłuż ściany. Podoficer wylał trochę wódki na pędzel. - Weg! - krzyknął w stronę wejścia na odgłos zbliżających się kroków. Ukrainiec na widok Niteczki zawahał się w progu, ale powtórne: Weg! - wypchnęło go szybko. W białej, namydlonej twarzy Kolumba błyszczały tylko oczy. Niteczka, z piąstką wciśniętą w zęby, obserwowała brzytwę Niemca. Powstaniowy oficer, bojowiec z Dywersji, kawaler Virtuti leżał na jej oczach wystawiając namydlone gardło... Stamtąd jeszcze jeden, jakby ostatni, strzał. „Żyd. Jestem Żyd. Jude...” - jedna myśl szalała w czaszce Machabeusza, gdy uczuł na policzku dotknięcie ostrza. Całym wysiłkiem słabnącego ciała wstrzymał obłąkany, histeryczny uśmiech. Widział w myślach równy płat wybrzuszonego uśmiechem policzka pod brzytwą Niemca. Fryzjer zaleciał zapachem spirytusu. „A może to tylko mydło rozrobione wódką?” „Żyd. Jestem Żyd. Jude...” Ostrze brzytwy głaskało gardło, zawahało się, jakby wróciło... Esesman zapinał chlebak.
- No? - zapytał Niteczkę spoglądając na rannego. Wyglądało na to, że zademonstrował swoją dobrą wolę i czeka na wdzięczność. Ubabraną mydłem rękę położył jej znowu na piersiach. Zobaczyła oczy Kolumba i biernie dała się prowadzić ku wyjściu. Po drodze on podniósł swój schmeisser. Dopiero tam, na krytarzu, zaparła się obiema nogami. Szarpnął. Upadła. Nie, nie ruszy się z tego progu. Innego wejścia tu nie ma... Chwytając się jedną ręką za jakąś skrzynię, drugą ciągnęła go na siebie. Kolumb słyszał. Potem przyszło jeszcze dwóch. Usta miał pełne węglowego miału. Była chwila, że odwrócił się na poranione plecy, jakby się kładł na rozpaloną blachę, i charcząc pluł przed siebie czarną, gęstą śliną. Wrócił twarzą w czarny miał, w noc. „Po co mi zabrała? Po co zabrała parabelkę?” Nienawidził jej słysząc, jak charczą i rechotają nad nią tamci. Potem, z gębą zaklejoną, uduszony nieomal, zgłupiał, spadł na jakieś własne dno i zaczął słuchać z pożądliwą ciekawością. Ocknął się i w chwilę potem wpadł na
wielki pomysł. Ukląkł z wysiłkiem i obliczywszy nieprzytomnymi oczyma odległość głowy od muru jął rozhuśtywać się na ugiętych łokciach. Z jakąż rozkoszą czuł szarpiący plecy ból! 170 Jeszcze żył. Ze łzami w oczach przypomniał sobie swoje tchórzostwo, wystrzelenie ostatniego naboju i upadł na ścianę, cały ciężar ciała rzucając na głowę. Ocknął się w półmroku. Leżał biernie, szczęśliwy. Nie mógł myśleć, nie wiedział nic i niespokojny przeczuwał jakąś klęskę, o której zaraz mu opowie wroga pamięć. ,,A może już oszalałem?” - ucieszył się nieprzytomnie i wówczas przypomniał sobie uderzenie w głowę. Bał się dotknąć ogromnej, wypełniającej sobą całą piwnicę czaszki. Czuł, jak uciskają go ściany, zbyt niski sufit. Ukląkł i powoli, czepiając się ścian, ruszył w kierunku jaśniejszego prostokąta drzwi. Tuż za progiem natknął się na głowę Niteczki. Upadł. Leżał mając w oczach jej czysty, zamyślony profil. Nie patrząc,, jakby spłoszony jej dziewiczością, nasunął strzępy sukienki na odsłonięte piersi. Oczy miał suche, oddech prędki. Widział teraz i pamiętał wszystko.
Dźwignął się na łokcie. Był tak bez sił, że szedł wzdłuż jej ciała jak w wielką, ciężką podróż. Przy nogach zapłakał. Siedział w kucki, oparty ranami pleców o mur, i czuł tylko, jak po twarzy biegną mu jakieś kojące smugi. Patrzył na jej rozrzucone nogi, między którymi szczerzyło się dno butelki wbitej szyjką w płeć, rozwalonej potem kopniakiem. Płacząc ratował nieżywe ciało. W odłamkach szkła znalazł ostrze zbitej strzykawki. Wrócił do jej głowy. Rozłożył się obok niej, obojętny na wszystko. Świat gdzieś odszedł. Było zupełnie cicho. XI Fragment kapitulacyjnego przemówienia Bora Komorowskiego: ...Walka nasza w stolicy, pod ciosami śmierci i zniszczenia z takim uporem przez nas prowadzona, wysuwa się na czoło sławnych czynów bojowych żołnierza polskiego podczas tej wojny dokonywanych... Dokumentujemy nią moc naszego ducha i naszego umiłowania wolności. Jakkolwiek nie udało się nam uzyskać militarnego nad wrogiem zwycięstwa, bo ogólny rozwój wypadków wojennych na naszych ziemiach nie ukształtował się w ciągu tych
dwóch miesięcy walki dla nas pomyślnie, to jednak te dwa miesiące boju o każdą piędź ziemi, ulicy i muru Warszawy dokonały swego zadania politycznego i ideowego... Postanowiłem dalszą walkę przerwać. Wszystkim żołnierzom dziękuję... 171 ROMAN BRATNY KOLUMBOWIE ROCZNIK 20 Życie 1 I Najdziwniejsze było poczucie bezpieczeństwa. Trwało nawet wtedy, gdy stanął już pociąg wiozący jeniecki transport, a w zakratowane okienko, wiejące dotychczas pustką jesiennych pól, wdarł się hauk psów. Wzdłuż toru przykucnęły niemieckie cekaemy. Poczucie bezpieczeństwa trwało jeszcze, gdy od czoła szczęknęła komenda i kolumna ruszyła szeroką polną drogą - trwało, choć w ciszy dolatywały wyraźnie rozkazy rzucane przez podoficerów do załóg cekaemów rozstawionych na rampie. Jerzy ramieniem wyczuwał idącego obok Ola. Kolumna pełzła jednolita, zrośnięta, czujna jak zwierzę w obliczu zagrożenia. Obóz wyglądał
stąd jak plan architektoniczny objęty pedantycznie kreską cienko zaostrzonego ołówka. To drut kolczasty. Drut kolczasty - a w Jerzym rośnie absurdalne poczucie bezpieczeństwa. Szli obok zapadających się w błoto ziemianek, wśród których snuło się apatycznie kilkadziesiąt wynędzniałych, złachmanionych postaci. Jerzy słyszał: „to obóz bolszewicki!” - i zostawał w nim spokój. Nie potrzebował o niczym decydować: istniał. Wprowadzili ich na szeroki plac apelowy. Głód, pragnienie, jesienna spieka, a w nim ten bezcelowy spokój dobrze zasłużonego odpoczynku. Przed nocą nie zdążyli rozmieścić jenieckich kolumn. Jerzy siedział wsparty o plecy Ola. Z głowami nakrytymi kocem przeczekiwali ulewę. Do świtu. Potem wejście do baraków. Triumfująca świadomość swego miejsca, gdy już zajął skrawek siennika na parterowej pryczy. Swoje legalne, przez nikogo nie kwestionowane miejsce na ziemi. Czegóż trzeba dla większego spokoju? Radość prostych funkcji gospodarskiego urządzania się. Walczył zażarcie z kapitanem Dolbrosielskim o sąsiednie miejsce dla Ola, który nieporadnie usadowił się w
(ponurym, wilgotnym kącie baraku. Dobrosielski nie chciał ustąpić, zażądał odstępnego: puszki sztucznego miodu, którą już wypatrzył w plecaku Jerzego. Najniespodziewaniej w świecie Olo w trakcie tych pertraktacji obwąchał najpierw pudełko, potem oderwał pokrywkę i oznajmił, że on za połowę tego pozostanie w swoim kącie. Jerzy z początku się wściekł, ale gdy zobaczył, jak przyjaciel obficie smaruje swą wyfasowaną już pajdę chleba i częstuje Dobrosielskiego, roześmiał się wybaczająco. Bawił się swoim żelaznym jenieckim numerkiem. Błogość lojalności. To nie lipna kennkarta czy sfabrykowany po nocnej debacie ausweis na wymyślone nazwisko. Spokój pierwszej nocy na sienniku płaskim jak chustka do nosa, ale leżącym na jego pryczy, w zgodzie z jego jenieckim numerem. Kiedy na drugi dzień do obozu zjechały kobiety, Jerzy był bodaj ostatnim, do którego dotarła ta wiadomość. Leżał na swojej pryczy ze wzrokiem utkwionym w sęki belek nad głową, gdy w progu jenieckiej izby stanął zdyszany porucznik z sąsiedniego baraku. - List do kapitana Dobrosielskiego! - na wyciągniętej dłoni miał płaski, niewielki kamyk owinięty w kartkę papieru, przymocowaną nitką.
- Kriegsgefangenenpost - skomentował orientujący się błyskawicznie Olo. Ustaliła się już bowiem metoda korespondencji prowadzonej ponad drutami oddzielającymi poszczególne obozowe kwatery. Obciążony w ten sposób list szybował na sporą odległość. Byli już nawet spryciarze, którzy szybko wyzbierali odpowiednie kamienie i paskowali bezwstydnie, jak wyrafinowani filateliści. Dystans był spory i trzeba było odpowiedniego ciężaru, aby list wylądował nieomylnie w pożądanej odległości. 2 Dobrosielski spojrzał na kartkę papieru, przetarł czoło, nagle krzyknął: „Żona!” - i wybiegł przed barak. Jerzy spojrzał na Ola, wstał powoli jak człowiek budzony do pracy i .wyszedł z izby. Błogosławione odrętwienie zdawało się kończyć. Czuł serce jak wysuszoną beczkę, z której dawno czas wypił wszystko, a teraz brutalnym kopnięciem ktoś rozrywa obręcz. Myśli sypały się jak suche klepki. Czy właściwie przeżył śmierć Aliny i matki? „Są granice ludzkiego odczuwania” - bronił się jakby przed jakimś potwornym obowiązkiem. Dowiedział się o tym na Mokotowie, kiedy
konało powstanie, kiedy życie było dziwniejsze niż śmierć. „Nie, nie!” - powtarzał bezmyślnie, idąc wzdłuż obozowego ogrodzenia. Kiedy po pół godziny Olo zauważył na szybach baraku krople deszczu, wyszedł na próg. Od razu spostrzegł Jerzego. Stał przy samych wewnętrznych drutach, za którymi przebiegała główna obozowa arteria, co najmniej dwudziestometrowej szerokości. Z drugiej strony, przedzielona dodatkową, chybotliwą na wietrze ścianką deszczu, mała w oddali postać dziewczyny w długiej przeciwdeszczowej pelerynie. Gestykulowała przesyłając jakieś znaki stojącemu opodal Jerzego Dobrosielskiemu. Patrzyli na siebie, a Jerzy patrzył na nich. Olowi zrobiło się głupio. Odwrócił wzrok, miał przed sobą w plątaninie drutów ogromną, smutną przestrzeń łąk, wymokłych pastwisk leżących w szarej mgle. - Kryska chyba nie przyjechała tym transportempowiedział do siebie głośno i raptem pozazdrościł Jerzemu: przecież ją ma, chociaż poległą. A on... Następnego dnia kobiety wywieziono do innego obozu i Jerzy usiłował wrócić do dawnej drętwoty. Niespodziewanie jednak nie znalazł już w sobie tej błogiej równowagi
wypływającej z uśpienia umysłu i nerwów. Bronił się tylko przed wciągnięciem w grząską codzienność głodującego obozu, w marzenia lub „interesy” wokół kartofla, papierosa czy pajdki chleba. Z jeszcze większym przerażeniem uciekał od wielkich „problemów zasadniczych”. Wkopywał się pod koc, naciągał na uszy powstańczą furażerkę, gdy sztuba przeżywała swoje wieczorne „godziny myśli”. Oto mrok wchodzi do izby. Ktoś łamie obcasem wyszabrowaną gdzieś deskę. Za chwilę ogień płonie w piecyku na środku izby. Paruje rura obwieszona menażkami. Co gospodarniejsi odgrzewają poranne ziółka, by oszukać żołądek. W stuku podkutych butów któryś bąknie coś o kraju, o powstaniu, o konspirze. Już się zaczyna. Gładzizna lakierowanego żywicą sęka w pryczy nad głową Jerzego przestaje cieszyć palec. Jerzy szybko naciąga furażerkę, szykuje się do snu. - Niech pan sobie mój zagłówek przyciągnie/ bo łeb marznie od ściany - częstuje go Dobrosielski zsuwając się z pryczy. „Oczywiście. Ten jest z Narodowej Organizacji Wojskowej, nie może go przy dyskusji zabraknąć” - myśli niecierpliwie Jerzy ciągnąc ofiarowany zagłówek.
3 W izbie robi się ciepło. Czyjaś goła noga zwisa z górnej pryczy. Jerzy ma przed oczyma tylko okrągłą, zaróżowioną piętę i kawałek łydki. Przez pierwsze słowa tych tam - statystów od polityki - przebija suchy trzask obcinanych paznokci. - Artyleria sowiecka wspierała naszą obronę, tylko że bardzo często „przez pomyłkę” niszczyła najsilniejsze punkty naszego oporu... Jerzy gniewnie ładuje głowę pod koc. To oczywiście major Świstek. Prycza się trzęsie: to ten z góry złazi spiesznie, by wziąć udział w rozprawie. Zeskoczył zaczepiając łokciem o jakiś gwóźdź. - Nie zatraciliśmy się w tej wojnie, przeciwnie, wznieśliśmy się na najwyższy stopień jej ołtarza... - To oczywiście Dobrosielski. No, tak. Zaraz biegną zdania: - Bóg da, majorze, że zrodzi się mściciel... W izbie ciemnieje. Dobrosielski podchodzi do piecyka. Dłubie zaradnie, ogień wstaje na chwilę. - A pan czego szuka? - major pyta Ola, który zagląda do stojącej na piecyku menażki. - Wody.
- Widzi pan, że to nie woda, ale kasza - mruczy i odsuwa swoją menażkę. - Wracając zaś do sprawy powstania... Któregoś wieczora Jerzy nie wytrzymał i zaczął w gwarze ogólnej debaty szeptaną dyskusję z Olem. - Zygmunt miał rację: bolszewicy też wyszli z teorii dwóch wrogów i zostawili nas sam na sam z Niemcami - podsumował Olo swój pogląd na sprawę. Pokłócili się. Jerzy nie golił się przez dwa dni. Nie czyścił butów. Olo spokojnie sprzedał pudełko szuwaksu za kawałek brukwi. - Wracając zaś do powstania... - powtarza raz jeszcze kapitan Dobrosielski mieszając w menażce. Jerzy odsuwa kilka płaszczy, które ściągnął na siebie z sąsiednich prycz. Wychodzi. Po ciepłym smrodzie sali szerokie, mroźne powietrze uderza go jak obuchem. Niskie granatowe niebo obrosłe soplami gwiazd ciągnie na wschód. Na drugi dzień Jerzy za przechowaną dotychczas resztę miodu i pół sporta kupił spory brulion i zaczął pisać. Rozstrzelanie Hamleta - podejrzał kiedyś Olo tytuł na okładce, ale o nic nie pytał, pochłaniała go bez reszty obozowa egzystencja.
4 Ogół jeńców rozpalały spory na temat właściwej metody dzielenia obiadowych kartofli. Początkowo dyżurny kolejno wręczał każdemu trzy ugotowane w łupinach ziemniaki - „jak szły” - z dużej żelaznej rynki, przeznaczonej dla całej izby. Rychło podniosły się protesty. - Moje trzy niewarte twojego jednego - rzucił ktoś w twarz dyżurnemu. W naiwny sposób zmieniono nie system podziału, ale dyżurnego, mianując specjalnego, ziemniaczanego męża zaufania. Walka wyborcza była ciężka i, jak się na drugi dzień okazało, nie bez kozery: „mąż” wyraźnie faworyzował swoich wyborców. Zasłaniając uszy przed gwarem burzącej się izby Jerzy pisał: W najgęstszych ciemnościach, tak bliscy już chyba dna nędzy narodowej, pozbawieni perspektywy, gdy najbliższą przestrzeń grodzą druty obozu jenieckiego, zdajemy się jednak chwytać pewien sens szerszy naszej historii, tych lat spędzonych pod znakiem największego ryzyka, największego szacunku sił narodowych. Jeśli rezygnować z historiozofii przypadku czy z rozgrzeszającego praschematu Polski -
Chrystusa Narodów, kiedy to wszystko jest zrozumiałe i cała tragedia naszej bezdziejowości nabiera cech bezwinnego cierpienia - gdy zrezygnować z obu tych postaw nieodpowiedzialnych - wtedy staje się jasna potrzeba naszego sądu nad aktualną rzeczywistością narodową. Dziś, gdy na kraju leży sine piętno wypalonej stolicy, gdy na obczyźnie jako kolonialne wojska angielskie biją się polskie oddziały, gdy kraj drży w gorączce końcowej walki z przegrywającym wrogiem niemieckim - dziś polska myśl polityczna, którą w opiniach polskiej masy inteligenckiej reprezentuje londyńska emigracja, nie umie wypracować drogi historycznej. Całe wojenne pięciolecie napiętego wysiłku z jednej strony, a rozpaczliwe rezultaty, jakie wykaże najbardziej prowizoryczne podsumowanie bilansu tych lat z drugiej strony - to wszystko wskazuje na podstawowy błąd. Zbrodnia jałowego wysiłku oczekuje sądu... Były to notatki do zamierzonej książki. Nim wybrnął ze wstępu, ostra walka o nowy system podziału dała rezultaty. System zmieniono. Teraz dyżurny musiał na oczach sali nakładać porcje na stole, dobierając kartofle
w ten sposób, by suma trzech tworzyła mniej więcej wyrównaną stawkę. W miarę rosnącego wygłodzenia i ten system uznano za wadliwy. Każdy bowiem upatrywał z góry ,,swoją” kupkę kartofli, która wydawała mu się największa, i na krzyk dyżurnego: „Brać!” - przy foremnej porcji zderzały się po dwie, trzy, cztery dłonie. Często obrywał wówczas Olo za przyjaciela, gdy rozcapierzonymi na dwóch porcjach rękami bronił ich przed atakującymi krzycząc: „Jerzy! Jerzy!” A on siedział skulony w kącie pryczy i zasłaniając ręką uszy notował szybko nerwowym maczkiem. Zdania, chcąc nadążyć myślom, pęczniały w zawiłe okresy. Jakże trudno jest pisać- o sprawach ledwo przebrzmiałych, których ciąg dalszy stanowi nasze życie. 5 Pisać, gdy dłoń jeszcze czuje dotyk ręki tych, którzy zginęli za błędy. Będziemy więc mówić najkrócej nad pustynią tych lat 1939- 1944, pełną polskich trupów... ...Podziemie było piwnicami starych politycznych gmachów. Wszystkie partie i odłamy odżyły w konspiracji. Niekiedy ukrywając swą istotę za zmienionym szyldem (organizacje
nie zawsze przyjmowały nazwy swych politycznych macierzy), niekiedy i bez tego poczęły „nowe życie” nasze polityczne organizacje. Święte tradycje polskiego partyjnictwa odżyły, potęgowane całą nieodpowiedzialnością związaną z bezosobowym charakterem wszelkich wystąpień za bojowymi szyldami pseudo- i kryptonimów. Strzelanie w plecy politycznych wrogów rękami młodych stanowiło tylko kropkę nad plugawym tekstem tych obyczajów. - Jerzy! - darł się Olo przez niezliczone dni trwania niedoskonałego systemu. Sam był jednym z inicjatorów następnej zmiany. Po ułożeniu podzielonych ziemniaków odczytywano listę, wywołany podchodził i brał przypadające nań kartofle. Rychło jakiś dyżurny Makiawel, obliczywszy sprawnie, które z kolei wypadnie na liście jego nazwisko, w odpowiednim miejscu uformował specjalną górkę ziemniaków. Nadużycie było zbyt oczywiste. Zmieniono system. Z dwóch pokrywek od menażki uformowano szale sprokurowanej z trzech patyków wagi i według klasycznej wzorcowej porcji odmierzano sprawiedliwie. Ale i wówczas powstał
ferment. Zdarzały się porcje uformowane z samej drobnicy pomieszanej z ziemią, z dna kotła. Zmieniono system krzyżując doświadczenia paru prób dotychczasowych. Porcję ważono, kartofle dobierał przywrócony do łask mąż zaufania, następnie wydawano je według listy. Wkrótce wykryto przekroczenie identyczne jak w wypadku dyżurnego Makiawela w systemie czwartym. Na zarzuty mąż zaufania odpowiedział wyzwaniem na pojedynek kapitana Dobrosielskiego. Sprawa honorowa ciągnęła się przez cały miesiąc. Milcząca nieruchomość Jerzego zapewniła mu nawet taki autorytet, że jego to zaprosiła któraś ze stroń na świadka. Przerwało mu to rozważania na temat powstaniowej powszedniości. W Warszawie, zamiast nakazać pod karą najwyższą rejestrację wszystkich zapasów żywności i kierować następnie planowo podziałem, zamiast zorganizować planowo spółdzielnie i kuchnie po domach i tą drogą w miarę możności zaopatrywać wyzutych z mienia, a posiadającym zapewnić przymusowo planową racjonalizację spożycia - zamiast tego ograniczono się do
zakrapianych łezką wezwań do mitycznego „ducha obywatelskiego”. Obywatel wypinał ducha na wezwanie i żarł, ile wlazło. Oddziały nie wyżywione uciekały się do rabunków lub przymusowych a bezprawnych formalnie (też skandal!) rekwizycji. To jedno ze źródeł słynnego „szabru” powstaniowego. Co to słowo znaczy, nie potrzebuję chyba tłumaczyć, mimo że dopiero w powstaniu zdaje się mieć swe niechlubne narodziny. W sumie - zamęt, krzywda, rabunek „świętej własności” tam, gdzie mogła istnieć planowość, sprawiedliwy podział, nauka ducha obywatelskiego oparta na nadrzędności pojęcia interesu społecznego, na funkcjonalnym traktowaniu własności. 6 W trakcie pisania tego rozdziału sprawa honorowa została załagodzona i nastąpiła ponowna zmiana systemu. Tym razem, po tylu gorzkich doświadczeniach, postanowiono uzupełnić słabość ludzkiego umysłu i charakteru odwołaniem się do losu. Co dzień po ułożeniu porcji, opatrzonych teraz numerkiem, każdy podchodził i wyciągał z talii kart swój numerek. Zanim
ktoś przewrażliwiony zdołał powziąć podejrzenie, że i tu szulerka fałszuje wyroki losu, Jerzy znacznie podciągnął swoje studium. Jakież są drogi tej nadchodzącej nowej demokracji? Jakże łatwo popełnić błąd wychodząc z pięciolecia wojny, z czasu gdy ostrość konfliktów społecznych zatarta potężna pięść terroru uderzająca w cały naród. Jakże łatwo zasugerować się pozorami. Stać się wyznawcą zablagowanego solidaryzmu społecznego, choćby staroendeckiego obrządku. Pozorna jedność postawy narodu w walce rzucała się w oczy. Jeżeli na czerwonych plakatach - listach rozstrzeliwanych w ulicznych egzekucjach nazwisko potentata przemysłowego sąsiadowało z nazwiskiem robociarza, to wyraz takiego symbolu przygłuszał rzeczywistość; nie afiszującą się tak jaskrawo. Przygłuszał nurt niechęci i walki socjalnej. A jednocześnie w latach wojny przepaść dzieląca warstwę górną od nędzy mas poszerzyła się. Udział pozainteligenckiego elementu w „państwowotwórczych” ośrodkach miejskich urzędowej londyńskiej konspiracji był znikomy. Jeżeli warstwy proletariackie aktywizowały
swój stosunek do okupanta - to prowadzone przez środowiska polityczne wyznające doktrynę walki klas, a wrogie w stosunku do linii „oficjalnej”. Nowa kartoflana afera nie wybuchła. Przyczyną być mogła tylko dość zasadnicza zmiana sytuacji ogólnej. W tym czasie bowiem wojska radzieckie sforsowały Wisłę, szeroką falą poszły naprzód, i oto pewnego dnia w obóz uderzył grom: przed bramami stanęła wielotysięczna kolumna jeńców. - Nasi z Grossborn! - Ileż to kilometrów! - zapiał z podziwem major patrząc na wlewającą się przez bramę zgniłozieloną masę polskich mundurów. - Ocaleni... - westchnął Dobrosielski i pognał w stronę drutów oddzielających ich kwaterę od głównej drogi obozowej. - Jak to? Na te setki ludzi mieliście pół plutonu eskorty? - zdumiewał się niczego jeszcze nie pojmując Jerzy - i nie wialiście? - Jeszcze jak wialiśmy! - Jego rozmówca, stary „wrześniowy jeniec”, podniósł nogę. Z mokrej, czarnej onucy wystawały odmrożone palce, podeszwy nie było. - Jeszcze jak wialiśmy, tylko w tę samą stronę co eskorta...
„Więc ludzie ci przeszli męczeński szlak setek kilometrów pieszej ewakuacji, umierali po drodze z wycieńczenia, pozostawiali chorych i osłabionych w polwych niemieckich lazaretach, byle nie zostać?” - Woleliśmy nie zmieniać niewoli - mrugnął do Ola młody akowski oficer, który znakomicie sobie radził na ogromnym wymiennym targowisku, w jakie zamieniał się plac apelowy. 7 „Miesiąc pieszej wędrówki wśród mrozów i zasp co za bohaterska decyzja ze strony ludzi, którzy w większości siedzieli już pięć lat nie wychodząc za druty...” - Trudniej nam było wyjść niż wam z powstania... mówił któryś demonstrując wyłażące przez dziury podeszew strzępy skarpetek. Pragnął tym wzbudzić jakąś solidarność kontrahenta, który za parę balowych lakierków żądał obecnie czterech porcji chleba albo ośmiu papierosów. Tak. Ramię w ramię z eskortą uciekali więc przed bolszewikami. Podczas gdy Olo szalał szukając wśród tłumu przybyłych jakichś warszawskich znajomków, Jerzy jak szpicel dokładnie i uparcie wypytywał:
- Więc byli tacy, co zostali? Tylko chorzy? A mówiliście, kapitanie, że markierowali. Jak to, trzydziestu? Wszystkich razem? - Trzeba odliczyć z tego połowę na rzeczywiście chorych, a więc pozostało z własnej woli piętnastu ludzi. Mniej niż jeden procent. A i wśród nich ilu zmuszonych do tego dziką tęsknotą przez lata. Wieczorem rozgorączkowany i podniecony obóz długo trwał na pograniczu snu. W izbie Jerzego jakiś przygarnięty przez starych znajomych siwy major opowiadał o tragicznej ewakuacyjnej odysei. Jerzy siedział na pryczy, owinięty do połowy ciała śpiworem jak furman kocem na koźle. Było to teraz ich .wspólne z Olem łoże. Pracowicie wszywał utajoną kieszeń w nogawkę kalesonów. Dwukrotnie przymierzał brulion Rozstrzelania Hamleta. Chciał się ubezpieczyć na wypadek rewizji Abwehry, możliwej w razie zmiany zajmowanych bloków, zmiany prawdopodobnej w obliczu koniecznych teraz przemieszczeń. Był sam. Nie miał wspólników. Kończył szycie, gdy od progu usłyszał swoje imię. Podniósł głowę i już był w ramionach jakiegoś człowieka z rzadką bródką, która nieprzyjemnie łaskotała go po
policzku. - - No, to!... - krzyknął tamten klepiąc go po ramionach. - Kolumb! - wrzasnął nagle Jerzy. Wybuchnęli śmiechem. - Całował mnie, ściskał, obłudny, a nie wiedział kogo! - Capia, rzadka bródka śmiesznie podskakiwała przy mówieniu. - Kolumb, Kolumb... - Jerzy powtarzał imię przyjaciela, jakby tym utwierdzał go w rzeczywistości. Kolumb był zdyszany. „To z tego witania” - przebiegło przez myśl Jerzemu, nim spostrzegł, że tak samo ciężko dyszy stojący obok Olo. „To on musiał go znaleźć... - pomyślał Jerzy. - Do mnie tak biegli” - uzupełnił i głośny, świszczący oddech przyjaciół przypomniał mu dalekie dyszenie odbierane kiedyś w telefonicznej słuchawce. 8 - Żyjesz, Kolumb! - potwierdził z zachwytem. Siadaj - robił mu miejsce na pryczy. Ręka trafiła na okładkę brulionu. Jerzy, wciąż z nogami spętanymi jak furman, dyskretnie schował zeszyt pod siennik. - Będziesz z nami! - wyplątywał się z okrycia. Nie masz nic do spania? Głupstwo, bracie -
energicznie szarpnął szew zeszycia, które z koca tworzyło śpiwór. - Drzyj, Olo, chłop chce spać - bełkotał radośnie, wciągając kalesony. Równocześnie sprawdzając kątem oka, czy przyjaciel nie widzi, szybko wsunął zeszyt w skrytkę. Kolumb przybył z tamtymi. Uciekał przed drugą niewolą. Jerzy nie będzie się krył przed przyjacielem z poglądami, ale w tej chwili trudno nudzić od razu właśnie na ten temat. Jerzy nie mógł zasnąć. Na pryczy, zagęszczonej nadmiernie przez trzech śpiących, było ciasno nie do wytrzymania. Ostra broda Kolumba łechtała go w twarz. Chrapanie sześćdziesięciu lokatorów izby napełniało głowę bólem. Przed oczami migały mu teraz strzępy obrazów z opowieści o Kolumbowym ocaleniu na Czerniakowie. Widział go, jak na czworakach, bezsilny, wędruje przez usypiska gruzów mając w oczach tamten wiślany brzeg, gdzie spokojnie dymią kuchnie polowe. Jak dopełza do jakiegoś szpitalika, który cudem, w obliczu kamer filmowych operatorów z Propaganda - Abteilung, ewakuowano bez masakry. - Robili teatr - przypominają się mu słowa przyjaciela. - Mnie dwóch esesmanów prowadziło
pod ręce. Talk długo szliśmy przed obiektywem. Potem tak mnie kopnęli, że mówię ci, pamiętałem dłużej niż odłamek granatnika... Obozik dla rannych, potem już Grossborn i rekonwalescenckie osiemset kilometrów... „Ani razu go nie spytałem, po co uciekał, czy nie myślał zostać” - Jerzy wypomina to sobie jak tchórzostwo. Obrócić się na drugi bok nie może, tak ciasno spętani są jednym kocem. Powoli odmotał się. Opuścił nogi. Namacał swoje saperki. Prawa noga wśliznęła się szybko, teraz lewa... But wypadł mu z ręki i hałaśliwie walnął o podłogę. Ktoś poruszył się, wymamrotał coś przez sen. Jerzy zeskoczył: bosą nogę zmroziła mu podłoga. Złość go porwała na idiotyczną delikatność: cóż mu broniło skoczyć na podkutą saperkę! „Ludzie i tak śpią twardo, póki ich nie zegna pęcherz... Kolumba nie zbudzi wystrzał armatni.” Namacał drugi but. Przysiadł na krawędzi czyjejś pryczy. „Niech śpi spokojnie ta brodata cholera...” Na wschodzie niebo przeczuwało świt. Węszące niespokojnie reflektory wywoływały z ciemności dachy baraków. Olbrzymia nocna cisza obozu. Gwiazdy świeciły delikatnie. Ruszył przez plac w kierunku latryny. Lekki wiatr wysuszył przez noc resztki błota. Mgły
wstawały już z okolicznych bagien, jakieś ptaki odzywały się blisko za drutami. Daleko, na Holzlagrze, odzywały się gwizdki - bolszewicy wstawali do pracy. Ci jeńcy gnani byli w pole skoro świt. Później, o normalnej apelowej porze, dyżurni ciągnęli na sankach żółte, wychudzone trupy tych, którzy tego dnia nie wstali. Cztery, pięć par sanek przedefilowywało zawsze za drutami obozowej drogi. Stanął za rogiem latrynowego baraku. Teraz nie mógł go wymacać reflektor z ustawionej naprzeciw budki strażniczej. Mgła okrywała wszystko. Ślepe, zdenerwowane reflektory ślizgały się po niej bezradnie. W ciszy doszedł Jerzego bliski hauk psów. Reflektor skręcił na 9 drogę biegnącą tuż za drutami. W ciemności nie było widać rozjeżdżonych, rozczulająco swojskich kolein. Psy były blisko. Droga zaczęła drżeć i szumieć. Reflektor wrócił na obóz, w mgnieniu oka wydobył z ciemności latrynę. Jerzy cofnął się. Reflektor mignął nad drogą: szła grupa ludzi, a za nimi wciąż wyraźniejący szum. Z trudem odróżnił sylwetki; szli z peemami na piersiach. W mgłę wchodziła kolumna. Jerzy patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc, póki nie
usłyszał z okna latryny: „Kacet idzie jakiś.” Ruszył wzdłuż drutów, z drugiej strony szła postać w mniejszym kapturze, z rękami wsuniętymi w rękawy, ze zwisającym pejczem. Znowu z okna: „Kobiety idą.” W głębokim milczeniu tej kolumny tylko gdzieś z tyłu niósł się szum i jakiś świergot. Po drutach uderzył reflektor. Jerzy znalazł się sam na wprost twarzy tamtej, oddzielony tylko przestrzenią trzech metrów spiętrzonych drutów. W kapturze peleryny tęga twarz esesmanki była otwarta i bez tajemnicy. Jerzy cofnął się. Nowa postać w pelerynie przesunęła się na tle płynącego tłumu. Świergot niósł się wyraźniej, psy umilkły teraz, przemykając koło nóg esesmanki. Krzyk dziecka, szczekanie psa i wystrzał ustawiły na chwilę spokojną smugę reflektora nad ruchliwą falą głów, nisko. Szły dzieci. Głowy stuliły się, same głowy, drobnych ciał płytko tnące światło nie miało siły wydobyć. Przechodzili. Gwizdki w bolszewickim obozie odezwały się znowu. W latrynie któryś z chłopaków prowadził przez okienko pertraktacje handlowe z wachmanem. Jerzy szedł powoli w kierunku baraku. - Koncentrak też idzie na Zachód - rzucił za nim ten z latryny.
„Czy tak jak oni? Jak ci z Grossborn?” Przypomniał sobie gęsty kordon straży, psy, wystrzał. - Nie, oni by dobrowolnie nie poszli. A więc istnieje granica cierpienia, od której przestaje się liczyć strach przed Wschodem. Myśmy przeszli tę granicę. Przeszliśmy - powtarza półgłosem, aż odwraca się w jego stronę jakiś jeniec wygnany przez pęcherz przed próg baraku. - Im wszystkim, tym śpiącym, tym co uciekali, Kolumbowi, muszę wytłumaczyć, że przeszliśmy... Od strony włoskiej kuchni dolatywał miękki śpiew: „Venezia...” Dobrosielski stanął w otwartym oknie. Zaciągnął się głęboko przesyconym wiosną powietrzem i podniósłszy oczy na błękitne niebo szepnął: - Jak to pachnie... Jego chuda twarz wydała się Jerzemu prawie ładna z tym bezinteresownym zachwytem rozjaśniającym ją od wewnątrz. Gdzieś daleko, jakby na linii horyzontu, unosił się i opadał cichy brzęk samolotu. Mocny, orzeźwiający zapach ziemi ciągnął od zieleniejących za drutami pól. Jerzy czuł radość w całym ciele i zachwyt przepełniający go teraz, jak zawsze, na
widok zwycięskiego piękna i życia. - Panowie, kawa! - krzyczał dyżurny od drzwi. Obok Jerzego przemknął jelenimi susami Kolumb z wyciągniętą menażką w dłoni. Olo klął i przewracał rzeczy na półce. 10 - Czego szukasz? - Kubka. - Zobacz pod łóżkiem! - Jerzy wołał już od kotła. Kubek istotnie tam leżał. Ale był brudny. Kolumb już wracał z dymiącą menachą w ręku. - Panowie, kawy już nie ma! - wołał dyżurny. Olo zaklął. Byłby przynajmniej oszukał żołądek. Czuł ostry głód, a w dodatku chciało mu się coraz bardziej palić. Wczoraj dostał tylko trzy dymy od Kolumba, a dziś już nic. - Daj kubek, to ci naleję kawy. Jerzy stał koło niego. Patrząc na ostrzyżoną głowę przyjaciela, na głęboko osadzone oczy, Olo czuł wzrastające wzruszenie. - Jerzy, patrz, jest wspaniale - powiedział nagle. - Pięknie - odparł tamten. - Chciałbym już być w kraju. - Aha - przytaknął Olo opuszczając wzrok na dno niesionej do ust menażki Jerzego. Nie rozdzieliło ich tych kilkanaście kłótni, w czasie których obiegali wraz z Kolumbem dookoła
ogromny kwadrat ogrodzenia gestykulując z szaloną żywością jak kłócący się Włosi i milknąc na przemian jak Anglicy spacerujący godzinami w swoim sektorze. Nie pogodzili swoich poglądów aż do owego kwietnia i tych nieprawdopodobnych, ostatnich dni niewoli, bez apelu, bez wewnętrznych wart obozowych i z wachmanami uprzejmymi jak goście u cioci na imieninach. Obóz leżał opodal autostrady i od paru dni przyjmowali defiladę końca III Rzeszy: nie kończący się sznur cofających się wojsk, pojazdów. Obóz był jedynym zakątkiem spokoju i pewności - tylko ten głód. Kto mógł, kombinował z wachmanami, cywilne ubranie doszło do wysokiej kwoty dwunastu kilogramów kartofli żołnierze na własną rękę szykowali swą demobilizację. Dymiły piecyki zrobione z puszek. Od dwóch dni, odkąd zdjęto wewnętrzne warty, ulotniły się gdzieś malowane w trójkolorowe pasy budki wartownicze i jeńcy narzekali, że płonące ostrużyny roznoszą zapach smażonej olejnej farby. Dziś zapowiedziano paczki. Szwedzkie paczki. Komu chciałoby się kłócić w taki dzień. Olo odłożył menażkę. On jeden z całej izby niewiadomym zrządzeniem losu otrzymał
wezwanie do pocztowego baraku. Paczki na ogół przychodziły w ślad za jeńcami ewakuującymi się z Grossborn, widocznie jednak król Gustaw miał dla Ola specjalne względy. Szli we trzech w kierunku bramy vorlagru. Kwietniowe słońce grzało. W oknach baraków opalali się powstańcy. Wysoko brzęczał samolot jak natrętna mucha. Przy kuchni Włosi kopali piłkę. Wokół latryny biegał jak oszalały wachman z Landsturmu ciągnąc za sobą sztywną nogę. - Ich. werde schiessen! Ich werde schiessen! krzyczał rozpaczliwie, ale nie zdejmował z ramienia karabinu. Z baraku dochodził trzask łamanych desek. Widocznie większa grupa jeńców „kończyła” na opał drewniane przegrody izolatek. Wartownik wiedział, że tam tylko 11 czyhają na to, by wbiegł do środka, a natychmiast przez okno poleci grad desek, na które właśnie czekają jeńcy stojący w krąg z rękami w kieszeniach i przyglądający się, jak strażnik dobra III Rzeszy biega wokół niczym w kieracie. - Sami swoi... - powiedział. ze wzruszenie Olo przystając na moment.
- Aha, swoi - zauważył z przekąsem jakiś tęgi major. - Oficerowie. A w czym my będziemy zimować? - Zauważył śmieszność tego zdania w odniesieniu do niefortunnego obiektu. - W czym będziemy mieszkać w zimie? - wskazał palcem na jakiś zrujnowany, rozebrany nieomal do fundamentów barak jako na świadectwo zniszczenia szerzonego przez akowców. Antagonizm między wrześniowymi „ochotnikami”, jak określali ich „warszawiacy”, a „bandą”, jak rewanżowali się tamci, był bardzo wymowny. - Zimować? - zdziwił się Jerzy, jak zawsze pryncypialny. Teraz wolność nie była nadzieją, była pewnością. Dla wszystkich, tylko nie dla tych, którzy we wrześniu mówili o Bożym Narodzeniu w domu, potem przestawili termin - z uwagi na angielską strategię - „aż” po Wielkanoc roku czterdziestego, którzy mieli pięćdziesiąt ustalonych i zawsze przekraczanych granic wojennego czasu. „Wrześniowiec” stał się zapewne sceptykiem absolutnym wobec wszelkiego wyzwolenia, ale przewrażliwiony Jerzy odczytywał w tym jakoweś antywschodnie aluzje i pomyślenia. Przecież w ostatnich debatach co bardziej pesymistycznie
nastawieni jeńcy przewidywali konieczność przetrwania pewnego czasu w obozie, „póki Anglicy nie zorganizują nas w armię”. W pobliżu bramy vorlagru ustawili się już szczęśliwi wybrańcy króla Gustawa. Za drutami widać było kilku dobrze odżywionych Anglików czekających na swoją codzienną porcję paczek. - Tylko przynieś dobre wiadomości! - rzucił Jerzy za Olem. Vorlager był drugim obok latryny ośrodkiem wszelkich informacji. Na vorlagrze grządki obsiane jarzynami już się zieleniły, małe drzewka puściły pachnące pąki. Drogą maszerowała do mykwy kolumna jeńców. Tam właśnie Jerzy dojrzał kiedyś brzydotę ludzkiego ciała odartego przez głód „do samej anatomii”. Tylko Polacy wyglądali w ten sposób, no i Rosjanie, których nigdy tam zresztą nie prowadzono. Patrzył teraz na grających w piłkę Anglików zdrowe brutalstwo, świetnie odżywione ciała, obojętność wobec przekreślonych drutem, wynędzniałych twarzy widzów z sąsiedniego sektora. Wiwatowali z okazji zdobytego gola, gdy przez główną obozową ulicę bolszewicy,
jak wychudłe szkielety, ciągnęli wózki naładowane trupami. - Świeże - zauważył któryś z jeńców stojących u drutów, odrywając na chwilę wzrok od meczu. Wszyscy znali sprawę rozstrzelania kilku ludzi z bolszewickiego sektora za ukrywanie zgonu towarzyszy, za których pobierali „porcje”: pajdki chleba. Anglicy rozpoczęli grę ze środka. Przemieszanie nacji i szarż w tym obozie było wyjątkowe. Niemcy, nie mając miejsc w obozach oficerskich, kierowali powstaniowych oficerów do obozów dla żołnierzy, przemianowując po prostu jego część, stosownie do nowych okoliczności, na oflag. Tutaj trafiła też grupa żołnierzy angielskich ewakuowanych ze Wschodu. 12 - Zawsze to samo - Jerzy z uśmieszkiem oglądał kolegów, którzy biegli już od strony baraku pocztowego, trzymając przed sobą jak skarb paczki Szwedzkiego Czerwonego Krzyża. ,,Wyżebrane, podarowane, ciśnięte z królewskiego stołu” - usiłował poskromić ślinę napływającą do ust na widok rozpakowanych na pryczy Dobrosielskiego wspaniałości.
Kapitan miał szczęście: przygarnął na pryczę któregoś z ewakuowanych, i oto nagroda losu. - Czekolada! Kakao! O, jak Bozię kocham! licytujące się krzyki nędzarzy przerywały ciszę. Wzbogacona para, skrępowana sensacją, jęła wbrew apetytowi i zamiarom skrzętnie chować swoje skarby: nie mogli jeść na oczach głodnych. - A ile mleka skondensowanego! - Nie mleko. Szwedy robią tylko śmietankę. To śmietanka skondensowana, jak rany! Coraz leniwiej komentowano wspaniałości. .Teraz uwaga sali zwróciła się ku Kolumbowi i Jerzemu. To ich wspólnik był drugim szczęśliwym, który otrzymał wezwanie do pocztowego baraku. - Sto paczek na cały obóz! - obliczył któryś. - O, niosą już kartofle! - pocieszył się inny mizerną, lecz „doczesną” nadzieją. Technika odżywiania się była bardzo rozmaita. Niektórzy połykali od razu dwa, trzy kartofle i zagryzali pajdką chleba, spożywając w ten sposób z miejsca całodzienny wikt. Inni dyskutowali potem godzinami: „Już czy za dziesięć minut?” - i potrafili •w ten sposób męczeńsko pociągnąć dwie, trzy godziny. Inni jeszcze pedantycznie dzielili rację na obiadową
i kolacyjną, a potem heroicznie stosowali się do wyznaczonej pory. - Szkoda nerwów - ocenił to raz na zawsze praktycznie Jerzy. Kolumb też wyznawał technikę uproszczoną. Dzień dzisiejszy obiecywał rewelacyjny przewrót w odżywianiu. Dobrosielski i jego szczęśliwy sąsiad zabrali się z izby unosząc paczkę w jakąś ustronną samotnię, toteż gdy w drzwiach stanął Olo, głodne oczy spoczęły na nim z piekącą zawiścią. Chłopak był blady, jakby odpłynęła z niego wszystka krew. Paczkę trzymał przed sobą w wyciągniętych rękach, jak niezgrabny ojciec dziecko w beciku. Podobieństwo do pieluch podkreślały jakieś biele rozbebeszone na wierzchu paczki. Olo zrobił krok ku środkowi izby i nagle ktoś roześmiał się z ulgą, cichutko. Chłopak podniósł głowę w jego stronę. Wróciła dziwna cisza. Olo ruszył ku swojej pryczy. Jego poruszenie rozwiało romantycznie, jak szal, zwisającą bezsilnie z paczki nogawkę kalesonów. Śmieszek wrócił na najwyższe piętro pryczy. Najpierw nieśmiały, potem wyzwolił się wreszcie w czyimś pełnym ulgi okrzyku: - Odzieżowa paczka z kraju, z Guberni!...
- Od matki - wyszeptał Olo stawiając swój bagaż na pryczy. - Nic, właściwie nic... - mruczał odrzucając groteskowe ciepłe kalesony. Serce ściskało mu gwałtowne, złe przeczucie, prawie strach. - Staruszka musi być w zupełnej nędzy, skoro stać ją tylko na nadkrojoną połówkę chleba... 13 Ciskając na pryczę zieloną, zapleśniałą piętkę wyobrażał sobie chwilę jej wahania, nim odkroiła z niej kromkę. - Jak to nic! - pocieszał Kolumb. - Przecież ten chleb można odsmażyć... - Bo jest jeszcze kawałek kiełbasy, ale prawie w płynie... Teraz dopiero poczuli wiercący w nosie zapach. - Ona chodzi, nie płynie - sprostował czyjś głos z górnej pryczy, ale trzech przyjaciół pochyliło uważnie głowy. Pełni trwogi i nadziei obserwowali żywność zesłaną im przez rodzimą opatrzność. - Trzeba by zapytać lekarza... - bąknął Olo z jakąś nadzieją w głosie. Jerzy, łupiąc drewka na wąskie strużyny, kątem oka obserwował konsylium dwóch znajomych lekarzy zwołane do kawałka kiełbasy. Wobec wyraźnej różnicy zdań co do śmiercionośnych
jej walorów, trzech byłych dywersantów zdecydowało się na śmiałą akcję. - Rozgotujemy toto w wodzie, i już. Corned beefów ojczyzna nie dała, to zje się, co dała. Mieszając patykiem dziwnie pachnące danie Jerzy snuł gorzkie refleksje na temat proporcji sił i dostatku. Biedne Olowe matczysko nie przypuszczało nawet, że swoim glonkiem chleba stanie się w jego wyobraźni całą umęczoną ojczyzną, przeciwstawioną szwedzkiemu i angielskiemu królowi, zbrojnym w blaszane puszki. A Olo, przykucnięty z drugiej strony pełzającego w puszce ,,ognika”, powtarzał w myślach zdanie, w które nie wierzył: ,,On, Jerzy, ma rację. Nie mamy czego szukać tu ani na Zachodzie. Nasze miejsce jest tam, w kraju, w kraju...” - obracał w palcach wyniesiony z powstania, przynoszący szczęście guzik rogowy od koszuli, ten z pierwszego sierpnia. I w nim młodzieńcza potrzeba pryncypialności była tak mocna, że nie podarowałby sobie powrotu do kraju ,,tylko” dla starej, osamotnionej matki. Przez uchylone drzwi izby słychać było, jak szyby drżały w równym, pospiesznym rytmie. Front szedł, był tuż. Jeszcze dzień, może dwa - no, trzy. Olbrzymia nocna cisza obozu stała na
nowym fundamencie - odgłosie dział. W pewnej chwili Kolumb uśmiechnął się półgębkiem i oznajmił: - Panowie, kiełbasa po polsku gotowa, proszę się spieszyć, bo jadą następne dania. Trzymanym w ręce zasobnikiem wskazał na gęstą ciemność drżącej w oczekiwaniu nocy. Pierwsza realna noc wolności płonęła tysiącami polwych kuchenek. Majowe powietrze zasnuł dym. To jeńcy rozdzielili ubogi prowiant magazynu, zamienionego teraz na obóz dla kilkunastu byłych wachmanów. Tysiące małych ognisk, skurczone postacie pitraszących ludzi. Jerzy wracał do obozu od strony miasta. Wyszedł jeszcze rano, gdy stojący u bramy obozu wartownicy z karabinami na pasach przyjmowali defiladę angielskich sił zmotoryzowanych. 14 Jeńcy z okien baraków, spod drutów ryczeli triumfalnie pozdrowienia, obojętni, sztywni motocykliści, jak zmechanizowane roboty, sunęli tysiącami po autostradzie, a bram obozu strzegli uzbrojeni niemieccy żołnierze - czekali, aż ich wezmą do niewoli. - A mówiłeś, że nie będzie trzeciej wojny - Olo ruchem głowy wskazał przedziwne
niemiecko- angielskie braterstwo broni. To zdecydowało, że Jerzy, zgromadziwszy dziewięciu ochotników, na czele z Kolumbem, ruszył w kierunku bramy. Nasunąwszy na oczy czapkę wartownikowi, nie mówiąc ani słowa zdjął mu karabin z ramienia i pchnął kolanem. Po pięciu minutach ośmiu uzbrojonych byłych jeńców prowadziło ośmiu nowych ,,gefangenów” wkierunku baraku magazynu. Kolumba niosło dalej. Wyszedł na brzeg autostrady. Kolumny pancerne, czołgi z otwartymi klapami, w których opalają się rozebrani do pasa ludzie. Ich koledzy przed kwadransem jechali tędy, oddaleni o pięćdziesiąt metrów od nabitych niemieckich karabinów. Obok na motocyklach suną sztywni, żelaźni ludzie. Obcy. Może bardziej obcy niż ten wróg, z którego on swoim peemem nieraz wydobyć potrafił okrzyk przerażenia. - Zwycięstwo! - chciał się cieszyć Kolumb. Zwycięstwo. - Gnają tak, żeby jak najwięcej Niemiec zając przed bolszewikami - tłumaczył dumnie Dobrosielski, który rozmawiał przed chwilą z motocyklistą zatrzymanym przez jakieś uszkodzenie.
- A Jerzy mówił, że nie będzie.- - skomentował Olo, stojący obok. Nie potrzebował dodawać: „trzeciej wojny”. Każde źdźbło trawy stało w rosie oddzielnie, sztywne, smutne, obce. - Trzecia, nie trzecia, ale już beze mnie powiedział nagle Kolumb i wzruszył ramionami. Z kieszeni spodni wyjął parabelkę, podrzucił ją do góry, złapał za lufę. - Leutnanta? - zainteresował się Olo. - Moja, synu - odparł Kolumb i spytał, nagle poważniejąc: - Idę do miasta, chcesz? Olo przytaknął głową, lecz nagle zmieszał się. - Poczekamy na Jerzego. - Więc co, wracasz z nim do kraju? - spytał Kolumb ni stąd, ni zowąd, jakby pójście z nim teraz było wymierzone przeciw planowi Jerzego. Olo, nie mogąc znieść spojrzenia Kolumba, podniósł oczy. Daleko, w gwałtownym słońcu, zieleniały kopuły kościołów starej Lubeki. - A ty? - zapytał, jakby nie pamiętał dziesiątków przegadanych, przekłóconych godzin. - Nie po to szorowałem na bosaka, w mróz osiemset kilometrów. Kilometrów? Ile to byłoby mil, co? Teraz będziemy kroczyć w milach. A wyście właściwie po co jechali do niewoli, 15
przecież można było prysnąć z transportu, jak choćby Malutki, co? Zresztą, wracajcie - dodał nagle, łagodniejąc. Zaciągnął ciaśniej pasek, za który wetknął już pistolet, i nie oglądając się ruszył w stronę miasta. Szedł pod prąd ogromnej żelaznej masy sunącej na Wschód. Coraz mniejszy. Aż wtopił się w szary, stalowy kurz. Na tej bocznej drodze było znacznie mniej ludzi. Olo i Jerzy mijali jeńców różnej narodowości, grupki robotników z wózkami wyładowanymi dobytkiem. Jerzy śmiał się do łez z jakiegoś staruszka, który dźwigał szczotkę do froterowania podłogi. Inny ciągnął wózek pełen obtłuczonych garnków. Po ubiorach i zawartości transportu zgadywali narodowość podróżnych. W Olu jeńcy sowieccy budzili często niepohamowaną wesołość. Śmiał się i krzyczał wskazując palcem: - Patrzaj, patrzaj, w meloniku posuwa, widzisz? Słońce staczało się po niebie szybko, jak z wysokiej góry. Jerzy chłonął świat. Odpoczywali na skraju sosnowego lasu, rozciągnięci na wznak. Obłoki przepływały nad czubami drzew. Mocny zapach mchu, grzybów, paproci szedł od ziemi. Olo obrócił się do Jerzego.
- Wiesz, Jurek, ja bym tu został - szepnął. Przecież cudownie jest tak się włóczyć... Gdyby nie matka... - dodał widząc, że Jerzy krzywi się nie- chętnie. - Zostać możemy: na kwaterze - wskazał nerwowo dachy leżącej w dole wsi. Zbliżał się już wieczór. Świat rdzewiał w zachodzącym słońcu. Lampka nocna oświetlała mały krąg pokoju. Chrapanie zmordowanych i objedzonych ludzi dudniło w ciemności. Jerzy przeglądał swój notatnik. Obok brulionu na stole leżały kości kury i kawałek chleba - ślady dzisiejszej uczty. Za drzwiami szeptali przerażeni Niemcy. Gospodyni przyjęcia, ukraińska „niewolnica”, kuśtykała zapobiegliwie po pokoju. Przyjęcie dla podróżujących jeńców - taka była jej zemsta za trzy lata poniewierki u bauera. - U nas kartoszki nie takie: takie - podsuwała złożone pięści pod nos chłopcom zapychającym się kartoflami. - U nas ptice nie takie - krzywiła się na niemiecką kurę. - Takie... - zajmowała ramionami największą przestrzeń. „Wspaniały naród” - Jerzy dopiero teraz ich poznawał. On jeden z radością równą tej, jaką im zgotowała goszcząca ich babina, przyjmował każdego nowego gościa w izbie. Właśnie
wpakowało się ich dwóch. Obaj Rosjanie. Z lekka podpici, potraktowali życzliwie współbiesiadników. - Machorka u tiebia jest? - zapytał młodszy, z zuchwałym nosem i niebieskimi oczami. - Nie - odparł Jerzy z przykrością. Zdarty głos pytającego przy chłopięcej, naiwnie otwartej twarzy był mu sympatyczny. Mimo że wiedział, iż spotkani Rosjanie na ogół nie byli jeńcami ze stalagów, tylko ludźmi wziętymi na roboty, traktował ich wszystkich jak żołnierzy. Tymczasem okazało się, że młodzik nie pragnął bynajmniej być częstowanym, lecz chciał obdarowywać. 16 - Niet? - ucieszył się wydobywając z kieszeni skórzany niemiecki kapciuch nabity tytoniem. Wyrwał niefrasobliwie zapisaną stronę z brulionu Jerzego i sypał szczodrobliwie na skręta. „Było nie było, zapalę - postanowił Jerzy, by nie odmawiać. - Może razem pójdziemy dalej na Wschód? - kombinował. - Bezpieczniej iść jako Rosjanin.” Dochodziły już słuchy, że Anglicy i Amerykanie niechętnie widzieli ciągnących na stronę sowiecką Polaków.
- No, pojdiom wmiestie do Krasnoj Armii - zagadał życzliwie, podając ogień. - Na chuj mnie Krasnaja Armija - oburzył się nagle młodzik posępniejąc. Jerzy wyjął „z ust skręta zrobionego z jakiegoś strzępka swego rewolucyjnego studium. Zdziwiony, z otwartymi ustami, wyglądał głupio. - Maruder - bąknął po chwili nie patrząc w oczy Ola. - U nas ptice nie takie: takie... - rozkładała ręce staruszka nie wiedząc, o czym mowa. Dochodziło już południe, a Jerzy ani myślał o odpoczynku. Ciągnął naprzód, jakby zdeptać chciał własne wątpliwości. Z trudem przebili się przez jakieś miasteczko. Przeciskając się między samochodami, parkującymi na głównej ulicy, nie odpowiadali na zaczepki i niezrozumiałe pytania łazikujących gefangenów i haftlingów. Kiedy Olo przystanął na widok żołnierza z naramiennikiem Poland, Jerzy pociągnął go tylko za rękaw. Kiedy indziej pozwolił mu tylko na szerokie otwarcie ust, gdy ujrzeli między samochodami jakiegoś żołnierza wylewającego do wiadra puszkę za puszką - skondensowane mleko, które
w niewoli wystarczyłoby na tydzień dla całej sztuby. - Czego się patrzysz? Robi śniadanie dla kolegów zbył pogardliwie Jerzy. Zostawili już za sobą wrzask różnojęzycznych kłótni, gdy skręcając z ulicy na szosę nadziali się na grupkę rodaków, skupioną wokół stojącego na jeepie oficera w czarnym berecie, z czerwonym języczkiem Poland na ramieniu. - Wrócimy, koledzy, wrócimy... Ale droga do kraju prowadzi tędy... - kończył pogodnie jakąś enuncjację klepiąc kaburę pistoletu. - Dywizja Mączka... - bąknął Olo dobiegając po chwili do Jerzego, jakby usprawiedliwiał tym swój postój przy zbiegowisku. Od tego momentu sapał coraz częściej i coraz życzliwiej spoglądał na cienie rzucane przez potężne drzewa podmiejskiego parku. Ale Jerzy parł naprzód bez chwili wytchnienia. Według jego obliczań jutro powinni osiągnąć strefę styku obu armii. Nie myślał, starał się nie myśleć o niczym poza techniką podjętego .zamierzenia. W pewnej chwili z dumą zarejestrował w pamięci, iż przez dłuższą chwilę myśl jego debatowała, czy nie powinien swego pisanego w niewoli studium ulokować z powrotem w 17
swojej doprawdy tajemnej - skrytce. A więc już tak jest im obcy. A Kolumb? Został. Wszyscy właściwie zostali. Czy więc on - Jerzy - mię dezerteruje? Nie tak, jak by rozumieli to zasuszeni wrześniowcy albo sfanatyzowani koledzy. Tak jak rozumieć powinien on, Jerzy. Przecież po prostu ucieka od doli, którą tamci wybierają, zamiast sprawić, by jego wybór mógł stać się powszechnym. Nie. Nie ma w tych ,,zamyśleniach” nic poza chęcią odroczenia własnej niebezpiecznej decyzji powrotu. Ocknął go pisk opon hamującego samochodu. Z zainteresowaniem spojrzał na białe hełmy i pasy siedzących na jeepie. Duże litery MP na rękawach nic mu nie mówiły. Siedzący obok kierowcy ogromny żołnierz wykonywał wahadłowy ruch palcem - wzywał ich do samochodu. - Dokąd idziemy? - zdziwił się ostentacyjnie po polsku Jerzy. - Świetnie się składa. Panowie chyba nie odmówią i podwiozą nas. Chodzi o obóz kobiecy, w którym mam żonę... - łamaną angielszczyzną „wydawał” nauczoną bajeczkę. Niedbale pokazał swoją jeniecką blaszkę zamiast legitymacji. - Tak. Ale ten obóz jest po stronie bolszewickiej Odparł wyższy z żandarmów.
„MP to Military Police - otwarło się w Jerzym jakieś skojarzenie. - Aha, bracie, złapałeś się szybki refleks. - Przecież takiego obozu nie ma w ogóle, sam go wymyśliłem. Jednym słowem, żandarm bada, czy nie mamy zamiaru wyrywać na tamtą stronę.” - U bolszewików? - zdziwił się ostentacyjnie swą marną angielszczyzną, potęgując wrażenie nierozgarnięcia. - Können sie deutsch sprechen? - przeszedł nagle na inny język ten od kierownicy. - Ach, ja - ucieszył się Olo. Wystarczyło. Za moment siedzieli na tylnych siedzeniach. Patrolowy wóz żandarmerii zawracał. Po chwili ruszyli na zachód z szybkością osiemdziesięciu mil. Drogę, którą przeszli przez dwa dni, odbyli teraz w półtorej godziny. U bram obozu okazało się, że żandarmi nigdy serio nie podejrzewali, że mają do czynienia z uciekającymi przed niewolą Niemcami. Tyle że zatrzymali ich pod tym pretekstem i przekreśliwszy wysiłek piechurów, zostawili ich przed komendą obozu. Nikt ich nie tylko nie przesłuchiwał, ale nawet nie pytał o powód zatargu z żandarmerią. Ludzie, skupieni, w grupkach, komentowali żywo jakąś ostatnią sensację.
- Jak to: co? - zdenerwował się któryś na pytanie Ola, co się stało. - Radio lubelskie nadawało z Warszawy, że aresztowali generała Okulickiego, delegata Rządu i innych za dywersję na tyłach Armii Czerwonej. - Idzie na ostro, bracie, już niedługo... - pocieszał i Jerzego gruby podchorąży w zatłuszczonej furażerce widząc jego gwałtowną bladość. Kolumb zapadł w fotel. Zegar cicho wybił godzinę. Cisza była zupełna, odkąd Robert powlókł tę staruchę do ogrodu, by odkopywała ukryte złoto. „Gold, Gold, yerstehen...” Kos spał w sąsiednim pokoju, leżąc w zabłoconych butach w poprzek stylowego łoża zaścielonego 18 jakimiś koronkami. Obok na przysuniętym rzeźbionym krześle, stoi nie dopita butelka wina i walają się rumiane jabłka. Kos miał węch do tych rzeczy. Kolumb odczuł nagłą złość do nich wszystkich i do siebie samego. Po co ratowałprzed nimi, na chwilę bodaj, ten pokój przed zagładą? Robert pojął w lot. - Zostaw, Kos, porucznika. Niech se poszabruje spokojnie. Kolumb przymknął oczy. Przez szparkę powiek sączył się miły półmrok, jak wieczorem w
gabinecie ojca. Zdawało się mu, że widzi błysk szyb pięknej ojcowskiej biblioteki. Huk przejeżdżających tramwajów, aut, klask kopyt dorożkarskich koni. Tu cisza zupełna. ,,Biedny, biedny stary.” Kolumb otworzył oczy. Na kim to mścić? Popielniczka na poręczy ciężkiego skórzanego fotela przypomniała mu, że nie palił od rana. Namyślał się chwilę, czy nie zbudzić Kosa, który miał jeszcze parę cameli, ale machnął ręką. Pierwsza godzina ich urzędowania w tym domu zbyt wyraźnie stała mu w pamięci, by chciał ryzykować. Był to jedyny dom, który zastali w takim porządku, kiedy stowarzyszeni pierwszej wolnej nocy na ulicach Lubeki zawędrowali na willowe przedmieście w poszukiwaniu samochodu. - Trzeba mieć czym prosić - Kolumb podrzucił wówczas parabelkę - i wiedzieć, o co prosić tu wskazał ruchem głowy zamknięty garaż w ogrodzie. „Garaż okazał się pusty. Weszli do willi. W pierwszej chwili byli onieśmieleni ciszą dużego, wysłanego dywanami hallu. Kolumb umiał się znaleźć. - Requisition! - oznajmił trzęsącej się starej pani. „Jak gospodarz, czuję się jak gospodarz” -
chichotał wewnętrznie. Oni zresztą też czuli się coraz swobodniej. Wprawdzie Robert zauważył grzecznościowo, że pan porucznik jest u siebie w domu, ale mówiąc to, już węszył bezceremonialnie, otwierał szuflady, oglądał pobieżnie srebro, zastawę. Kos zniknął przykucnięty za otwartymi drzwiami kredensu. Kolumb zostawił ich, przeszedł przez stylową sypialnię, wszedł do gabinetu. Zdumiał się. Nie przypuszczał, że w Niemczech w godzinie klęski są takie domy. Ostrożnie stąpał obłoconymi buciorami po dywanach, gdy jakiś hałas kazał mu zawrócić. Zastał już tylko Kosa siedzącego na stole z butelką ściśniętą kolanami. Kos szarpnął korkociąg - korek został. - Tysiąc dziewięćset trzydzieści trzy - odczytał Kolumb datę na etykiecie wina. Kos mówił nie przerywając pracy: - ...i Robert wziął ją za grdykę, żeby powiedziała, gdzie zakopali złoto. Już poszedł z nią do ogrodu... Kolumb zawahał się przez moment, potem szybko skinął głową, jakby ktokolwiek potrzebował jego zezwolenia. Podniósł się z fotela, przeszedł parę razy po pokoju. Tamto wszystko stawało się nieważne.
Kos znoszący jakieś drobiazgi, słuchający naiwnego tik- tak zegarka zdjętego z kominka. Pozostawał ten pokój, gdzie można było pożyć. Zmęczył się, był senny. Nachodził go znów swojski, dostatni spokój tego domu. Tak, papieros - jeszcze papieros i smuga słońca wplątana w cień firanek. Smugi i wirujące kółka dymu. Błyśnie szyba biblioteki. Spokój. Życie jest 19 normalne, czyli gładkie jak politura stolika, który jest pod łokciem. Cisza, bo dywany. Skończyło się. ,,Muszę odpocząć” - pomyślał. Otworzył oprawny w wytłaczaną skórę album z fotografiami. Na werandzie siedzi kilka osób - z uczesania i sukien dam poznał, że to chyba odległe czasy. U stóp pięknej pani, zagłębionej w trzcinowym fotelu, bawi się jakiś blondynek. Odwrócił kartkę. Ta sama pani pochylała się nad usypaną z piasku górą, z drugiej strony dłubał coś blondynek. Dalej jakiś młody, ależ to ten sam blondynek - jaki duży - siedzi na tej samej werandzie z książką. Powstawał cały urok lipcowego dnia. Od olbrzymiego, drgającego powietrza oddziela tylko kartka książki. Tuż obok, na wyciągnięcie ręki, pachnie wino. Cicho
wybił godzinę zegar nad kominkiem. Kolumb z ciekawością odczytywał losy tych ludzi. Oto biegnie ich kilku, zdjęcie jest niewyraźne - nie można odróżnić, czy to drużyna piłkarska, czy jakaś inna, ale blondynek na samym przedzie. Był już blisko chyba ślubu blondyna, coraz częściej pojawiała się uśmiechnięta, radosna dziewczyna. Jakaś rodzina, ludzie... „Co ja tu właściwie robię?” Ale tam, w sąsiednim pokoju, ktoś odezwał się, zawołał. Kolumb zamknął prędko album. Część luźno włożonych, nie wklejonych jeszcze fotografii rozsypała mu się na kolana. Zmieszany, zbierał szybko. Nikt nie szedł. Głos Roberta oddalił się. Kos mówił coś. Usłyszał tylko: „Panie poruczniku...” - Dobrze, dobrze - zawołał za siebie, zbierając w niezrozumiałej panice te zdjęcia. Wstał. Wróciła cisza. Kolumbowi zrobiło się przykro. Rozsypane fotografie leżały bezładnie na dywanie. Schylił się. Podniósł pierwszą z brzegu. Spod wysokiej czapy oficera SS patrzył na niego blondyn. Kolumb chwilę stał nieruchomo. Upuścił fotografię. Podszedł do okna. Na ścieżce pompował „swój” rower Robert, ubrany w nowiutki garnitur, z krawatem
przerzuconym jeszcze przez ramię. Na bagażniku roweru tkwił plecak. Kos wypychał sobie kieszenie jabłkami. Kolumb otwarł okno. Z łokciami opartymi o parapet, z papierosem w ustach obserwował ich przez chwilę. - Chłopaki, zostaniemy. Tak, tu będzie na razie kwatera główna. Chodźcie na górę, czas pogadać poważnie. Stał w oknie. Oczekiwał na kroki swych ludzi. „Moi ludzie” - pomyślał jak w powstaniu i odczuł gniewny zacisk szczęk. Nagle z głębi ulicy wywaliła się grupa pijanych jeńców bolszewickich. Zbliżali się rozmemłaną grupą. Wysoki tenor zapiewajły dziko przebiegł górą ulicy. Kolumb cofnął się od okna. „Jeszcze wezmą mnie za Niemca” - pomyślał i zaraz wstyd, że się przestraszył, szarpnął go gniewną nienawiścią. Tak, i ich też nienawidzi. „Niteczko” - zaskamlało w nim przypomnienie. Ze strychu tamtego domu na Czerniakowie widać było dymy smużących wtedy ku niebu ich kuchni polowych. Szczęknęły drzwi. Po dywanie cicho stąpali swoi. Zbliżali się. Już są. Przeciąg podniósł z podłogi fotografię blondyna w esesowskiej czapie. Kolumb przydeptał ją obcasem.
20 Z ulicy niosło oddalający się śpiew. Gdzieś zahuczał motocykl. Gnał pewnie jakiś goniec z Komendy Miasta. Nie będzie się mazgaił. Przygoda czekała. Życie. Nie będzie się mazgaił, że zamiast swoich, jak palce u własnej ręki, Jerzego i Ola, ma obok siebie Roberta i Kosa. Rozstał się z Jerzym prawie w kłótni. Nie, nie miał Jerzy racji. Jeżeli Kolumb mu czegoś zazdrościł, to wcale nie domu, nie Warszawy, nie Polski, do której wraca, nie spokoju, w który nie wierzył ani niebezpieczeństw, o których był przekonany, że tę sól życia on, Kolumb, zawsze potrafi znaleźć, gdziekolwiek by był... Zazdrościł mu, że potrafił, że chciał, musiał ryzykować, działać dla czegoś więcej. Kolumb, jeśli teraz nienawidził, to w imię swoje. Jeśli chciał, to dla siebie. Jerzy był taki jak oni wszyscy w Warszawie pierwszego sierpnia, tylko nieco mądrzejszy. On, Kolumb, był kimś zupełnie innym. - A więc, panowie - zaczął „odprawę” - musimy teraz zadziałać rozumnie... Był wczesny wiosenny poranek. Pogoda, jakby świat się uśmiechnął do niebieskiego lustra w
górze. Kwitnące jabłonie oswojonym stadkiem otaczają willę, zarekwirowaną przez Kolumba i jego kompanię. - Dzień taki, że aż się smutno robi - mruknął nie wiedzieć o czym myśląc Robert, zajęty zamykaniem drzwi, na których ważnił się już sfabrykowany przezeń angielski nakaz kwaterunkowy przypieczętowany szczerą pięćdziesięciogroszówką. - Poczekaj, poczekaj - uspokoił nostalgię zawsze optymistycznie nastrojony Kos. - W ojczyźnie tak nie pachnie - zadrwił Kolumb. Robert wzruszył ramionami: - Istinno goworiu wam: zamknąć paszczę, bo wam naszczę... Robert, akowski więzień koncentraku, chudy, zmierzwiony, operujący chętnie obok przekleństw i w ich zastępstwie wersetami biblijnymi po rosyjsku (wyuczył się ich w obozie od sąsiada z pryczy, jakiegoś zdziwaczałego starowiera), oddalił się w kierunku garażu swoim charakterystycznym kaczkowatym krokiem. Od wczorajszego wieczora mieli już motocykl. Wrócił z nim po chwili. Zaraz za furtką rozdzielili się zgodnie z ułożonym wczoraj planem. Kos powędrował w
kierunku miasta rozpatrzyć się, gdzie Anglicy parkują zdobyte i zarekwirowane samochody. Kolumb siedząc na tylnym siodełku przyjmował błogi, rzeźwiący prysznic powietrza. Robert gnał do utraty tchu. Uprzednie rozpoznanie nakazywało jak najśpieszniejszą penetrację nadmorskiej letniskowej miejscowości, do której schroniła się samochodami większość opuszczających miasto zamożnych mieszczan. Podjeżdżali pod niespodziewanie sporą w tym terenie wyniosłość, gdy Robert nagle obrócił głowę. - Uwaga! - krzyknął do Kolumba. Za chwilę motor strzelił raz i drugi i jął niepokojąco przerywać. Wolno już podjechali do stojącego na górze samochodu z podniesioną maską. 21 - Ho! ho! Austro – daimier - krzyknął z szacunkiem Robert. W głosie drgała już radość. Czterej stojący przy samochodzie mężczyźni podnieśli czujnie głowy. .Robert nie schodząc z siodełka, przebierając długimi nogami wprawił w ruch swój motocykl. Podsunęli się bliżej. - Your papers! - poprosił cicho. Spojrzał przelotnie na jakąś kartkę podaną mu przez
najstarszego Niemca. Kolumb spostrzegł, że Robert kątem oka lustruje tamtych od stóp do głów. Podziękował i zwracając kartkę bez słowa, zapalił motor. Zsunęli się w dół narciarskim prawie ześlizgiem. Tutaj, prawdziwszy przez ramię, że przydrożne drzewa zapewniają im już niewidoczność, Robert zatrzymał motor. - Widziałeś? - zapytał. - Spodnie? - utwierdził się we własnych podejrzeniach Kolumb. - Aha, to lotnicy. - Wieją przed niewolą. - A z jaką pewnością tkają mi przed nos swoją lipę z odciśniętym, zamazanym fenigiem. Pewnie już nieraz trafili po drodze na Anglików. - Ale trafili na nas. - Kolumb pomagał układać maszynę w rowie. - Tak. Muszą sami naprawić. - Pewnie. Ładnie byśmy wyglądali, jeżeli oni mają broń, gdybyśmy musieli przy nich naprawiać. Uważaj, lecą. Z góry gnał już samochód. - Tak. To ci nasi. Podpuść ich trochę bliżej, żeby nie mogli się cofnąć wozem. Teraz. Kolumb stał już na szosie i podpatrzonym u Military Police wahadłowym ruchem dawał sygnał wytracenia szybkości: teraz stop.
Szofer, młody blondyn z gołą głową, uśmiechnął się potakująco, wóz hamował. Stojący na środku szosy Kolumb zrobił krok naprzód, w tej samej chwili wóz skoczył na niego jak przyczajone zwierzę. Szofer musiał przerzucić bieg wciskając gaz do deski. Ostatnim wysiłkiem mięśni Kolumb wyrzucił ciało na brzeg szosy. Błotnik zaszumiał o zielony dres nie, to po prostu błękitny dymek benzyny i świst kół. - Robert! - wrzasnął niepotrzebnie Kolumb. Niepotrzebnie, bo motor, już zapalony, dygotał niecierpliwie na brzegu drogi. - No! - ponaglił rzucając się skokiem na siodełko. Siłą wyszarpnął rękę, uwięzioną w kieszeni przez zaciśnięcie pięści na kolbie parabelki. Wychylony przez ramię Roberta, widział zasnuty mgiełką spalin tył niemieckiego wozu. Powietrze smagało go w twarz. Motor miał chyba szybkość sto kilometrów na godzinę. „Dobrze - pochwalił w myślach Roberta. - Alę, i tamten szatan. Pewnie ma klasę naszego Antka” - wspomniał naraz pierwszego poległego z ich grupy i uczuł nagle szaleństwo uniesienia. 22
- Aaaa! - krzyczał jak na konia nad uchem Roberta, który dusił szybkość. - Zostaw! - syknął mu teraz przez ramię kierowca i Kolumb spostrzegł, że bił Roberta po plecach pięścią zaciśniętą na kolbie pistoletu. Oba pojazdy rwały, za sobą w równej odległości, jakby to wóz holował motocykl na obłąkanej szybkości. - Straszna maszyna! - wykrzyczał rozpaczliwe uznanie Robert. Kolumb .zrozumiał. Wychylił się .na siodełku i oddał pierwszy strzał. - Po kichach! - ryczał niepotrzebną instrukcję Robert. Drugi strzał był również beznadziejny. Ale Kolumb raczej liczył na. sterroryzowanie tamtych niż na inny efekt. W tych warunkach nie było nawet mowy o celowaniu. - Aaa! - krzyczał. - Aaa! - wygarnął raz jeszcze. „Cholera, nie mam zapasowego magazynka. W jeździe nie naładuję. Jeśli mają broń, mogą być przykrości...” Samochód zbliżał się do zabudowań jakiejś wioski. „Na pewno jest stacja benzynowa. Może Anglicy uruchomili, może stoi jakiś wojskowy wóz.” Kolumb, łapiąc łagodny wiraż, który wyrzucił mu zabudowania z linii strzału, wygarnął
jeszcze dwa razy. „Niech Angliki widzą, że coś się dzieje, może ich zatrzymają...” Jak wicher przemknęli po mostku. Pierwszy dom, drugi, czwarty, mało tych domów, na ulicy nikogo. O, są, są Anglicy. Jakiś żołnierz w białym hełmie daje rozpaczliwe znaki „stop”. Teraz, kiedy wóz Niemców przegnał z tą swoją stumetrową przewagą. - Dobra. Ładują się na jeepa - zdał relację Robertowi oglądając się za siebie. Odsiecz, choć spóźniona, mogła się przydać, choćby po zatrzymaniu ściganych. Samochód Niemców złapał zabójczą szybkość. Kolumb obejrzał się. Wóz angielskiej żandarmerii był o pół kilometra za nimi. Jeszcze raz palnął w kierunku ściganych. Tym razem brał wyżej. „Niechbym i przedziurawił którego.” W pewnej chwili samochód rwący na przedzie wpadł na rozbebeszony odcinek drogi. Wyraźnie tracił szybkość. Tuman unoszącego się za nim kurzu świadczył, że widocznie były tam jakieś prowizorycznie naprawione leje po ogniu artyleryjskim czy bombardowaniu. „Tak - sprawdził Kolumb swój horoskop wyskakując wysoko nad siadełko miotany wstrząsami Robert słusznie postanowił tutaj nadrobić.” Kurz zatykał oddech. W pewnej chwili wypadli
znów na gładki asfalt. Na pełnej szybkości Robert przebił się przez chmurę kurzu i złapał za hamulec: droga była pusta. Motocykl, zahamowany w pełnym rozpędzie, jak trafiony w komorę jeleń, wyciągnął się w jakimś skoku, zarzucił. Obaj podnieśli się momentalnie. Łagodny spadek rowu zamortyzował uderzenie. - Cały! - ryknął triumfalnie Robert taszcząc motor z powrotem na szosę. - Słuchaj, dawaj mi parabelę, sam leć naprzeciwko Anglików i pokaż drogę. Niemcy musieli skręcie w tę wąską na lewo. Ten cholerny kurz... - Uważaj, są tylko trzy naboje - pogodził się z losem Kolumb. 23 Droga, którą wybrać musieli ścigani, była o sto metrów od nich. Robert skręca. Anglików już widać. Kolumb biegnie raźnie w ich stronę. Nie, nie darują, nie puszczą. Jeep żandarmerii staje piszcząc wszystkimi hamulcami. Kolumb rzuca się do nich. Podnosi nogę, by wsiadać, i zdumiony, szeroko otwartymi oczami patrzy w ciemną źrenicę lufy tommiguna. - Left - pokazuje drogę, ale barczysty podoficer łapie go za rękę. Sprawnie obmacuje całego w
poszukiwaniu broni, wciąga na wóz, który już zawraca. Kolumb jeszcze nie rozumie. Szamocąc się ze słowami, nieobrotnie, ale jasno tłumaczy im przebieg sprawy. Flegmatyczny podoficer o twarzy buldoga kiwa uspokajająco głową. Auto jedzie z powrotem drogą. „Raz, dwa... - Kolumb ze ściśniętym sercem liczy jakieś dalekie strzały. - Jeśli to on, Robert, a nie oni do niego, to ma już ostatni nabój.” Nagle zalewa go nienawiść tak przerażająca, głęboka, jak chyba wtedy na Czerniakowie. Z takim wyrazem twarzy powoli zdejmuje z ramienia rękę żandarma, że buldog posłusznie się godzi, tylko znacząco poprawia leżący na kolanach tommigun. Powoli, na zmniejszonych obrotach, przejeżdżają przez niemiecką wieś. Kolumb widzi rozdziawione szyderczym śmieszkiem gęby Niemców. Czuje, że drżą mu ręce w szybkim, nie kończącym się dreszczu. Oto dopełnia się miara sprawiedliwości, jaką ma dla niego świat. „Nie szkodzi. Nie poznali jeszcze, jak ostre mam zęby” - myśli nie wiedzieć w czyim imieniu. Samochód skręca w boczną, wysadzoną lipami drogę. Świat wyśmiewa się jaskrawym, ironicznym słońcem, wiatr szepcze coś chichocząc złośliwie w zieleni listków.
Jeszcze starodawna fosa, mur. Są na podwórzu starego klasztoru. Pełno tu jeepów, kręcący się panowie w białych pasach, bez hełmów. „Kryminał czy camp jakiś” - domyśla się Kolumb. Słyszy, jak ktoś, prowadzony przez dwóch eskortantów, wymyśla im po francusku. Gdzieś wydziera się Jakaś Włoszka. Podoficer z twarzą buldoga nakazuje iść za sobą. Wchodzą w ciemną niszę. Żelazne drzwi. Kolumb znalazł się w celi ciemnej jak piwnica. Stanął przy drzwiach. Chwilę oddychał ciężko. Dusił się. Rozerwał kołnierz dresu. Wściekłość taka, jakiej jeszcze nie zaznał. Po dłuższej dopiero chwili usłyszał gdzieś nad sobą czyjś oddech. Kimże jest ten współwięzień? Przypomniał sobie francuskie wykrzykniki, jakie słyszał na korytarzu. - Are you French? - zapytał unosząc głowę. - No - zaprzeczył zachrypnięty głos. Widać już kontury pryczy. - British? - następne pytanie Kolumba, wytrzeszczającego oczy w ciemności. - Polish - powiada ciemność. - A job twoju mat’ - ucieszył się absurdalnie Kolumb. 24 - Ruski? - niechętne pytanie z mroku.
- Polus, bracie - powiada Kolumb i robi krok do przodu. Nagle ktoś wali mu się na głowę. Zanim zdążył wymierzyć obronny cios, usłyszał: - Pan podchorąży, rany! Pan porucznik Kolumb... Współwięzień, który rzucił się z początku do uścisku, stał naprzeciwko onieśmielony, dysząc ze wzruszenia. Kolumb, którego oczy przyzwyczaiły się do półmroku celi, daremnie wpatrywał się w obrzękłą twarz. Coś mu się przypomniało. - Jagiełło?... - zapytał z wahaniem. - Tak jest. A co do wyrazu twarzy, to Anglicy. Wystarczyło tak... - Rękę o drapieżnie rozcapierzonych paluchach zbliżył do własnej twarzy, potem dla lepszej demonstracji przeniósł ją przed oblicze Kolumba, zacisnął palce maskując chwyt „za pysk”, drugą ręką przytrzymał go za koszulę pod rozpiętym dresem. Jak mnie w ten sposób ścisnął za pysk, a za koszulę przytrzymał, tom się ocknął pod drugą ścianą i tyle miałem z garderoby. - Rozłożył ręce, na których gdzieś powyżej napięstków wisiały strzępy mankietów. Na szyi, oddarty równo, dyndał samotny kołnierz, - Chłopy tu są dwumetrowe z US Navy Police. Tak, kryminał angielski, ale policaje amerykańskie, takie braterstwo broni Anglosasy mają u tych
cystersów... Za co siedzę? - Jagiełło nie przerywał, nieprzytomny z radości, wyposzczony samotnością. - Za co? Za samą sprawiedliwość. Spotkałem pięć dni temu wachmana, co nas eskortował z ewakuacji i kumpla mi rąbnął. Zwyczajnie rąbnął, jak ten zszedł z drogi jakiegoś kartofla podebrać z kopca u bauera. - No, to za co cię zamknęli? Żeś go spotkał? - Spotkałem, to i poszedł na skargę do świętego Piotra... Kolumb czuł, jak z powrotem wstępują w niego siły. Rozejrzał się. - Ja już tu to i owo wykapowałem. Wczoraj chodziłem po obiad. Kucharz jest Polus. Jakby nam wypadł dyżur, to tam można tak wszystko zaparować, że tylko proszę do okien... - Zaparować? - Naczynia się tam parą myje, puszcza się strumień i gotowe, więc ten Polus już się zgodził, zaparuje kuchnię. Z okna do fosy niewysoko, ot pięterko. Kolumb roześmiał się, orzeźwiony do reszty. - A tu polskich władz nigdzie nie ma, co? - Był wczoraj oficer łącznikowy z campu, ale się na mnie obraził. Wprowadzają mnie moje chłopaki z US Navy, te same - ręką pogłaskał okrągłą twarz, pogładził samotny kołnierzyk -
zanim żem się rozpatrzył, ten kapitanek, taki śliczny, jak wymalowany, do mnie: „Salutować nie umiecie?” To mnie coś żgnęło i mówię: „Ja nie żołnierz, salutować nie umiem, umiem za to wrogów zabijać.” Tak mówię, bo widzę, że przed nim leży ten meldunek na mnie... Kazał mnie odprowadzić. Ani nawet nie przesłuchał. 25 „Aha - uporządkował myśli Kolumb. - Oczywiście, ci nasi londyńscy to też tacy pachnący panowie, tylko z białym orzełkiem zamiast białego hełmu.” - Nic to - bąknął. - Zawsze jest nas dwóch - zbilansował niewesoło. - No i za murami wie o mnie dwóch dobrych kumpli, nie zginiemy. - Może pan porucznik Jerzy? - zapytał Jagiełło. Odpowiedź twierdząca była dla niego tak oczywista, że czekając na spodziewane „tak” patrzył na usta Kolumba jakimś drażniącym dziecinnym spojrzeniem, jak malec obserwujący ręce skrywające przygotowany dla niego podarunek. - Nie, nie Jerzy - mruknął Kolumb i niespodziewanie, teraz dopiero, objął Jagiełłę uściskiem męskiego, braterskiego przywitania.
W południe następnego dnia, gdy byli zajęci dyskusją nad regułą tych trapistów czy cystersów, którzy wybudowali poświęcone nabożnej medytacji cele, w jakich obecnie przebywała różnojęzyczna hałastra, otwarły się drzwi i Kolumb doznał niemiłego szoku. W progu, w asyście znajomego podoficera o twarzy buldoga, stał... Robert. A więc obciach był kompletny. Ale Robert spojrzał tylko na Kolumba, kiwnął potakująco głową do sierżanta i cofnął się od progu. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. - Co jest? - zdumiał się Jagiełło. .- Ani chybi jakiś nowy oficer łącznikowy - ucieszył się z nieśmiałą nadzieją. Dopiero teraz zdał sobie Kolumb sprawę z kompletnego oficerskiego umundurowania Roberta. - Jakby mnie wzywali i jakbym nie wracał szepnął do Jagiełły - siedź, bracie, cicho i spokojnie, a już ja cię wyciągnę. Tylko jakby cię mieli gdzie wywieźć, zostaw ślad. Choćby tu na ścianie. Skończył i niespokojnie nasłuchiwał. Ale przez wąskie, wysokie okienko dochodziły tylko normalne odgłosy: huczał zapuszczony motor, trzaskały drzwiczki samochodów, w stronie
kuchni kłócili się Włosi. Minęło może dziesięć minut, nim znowu zazgrzytały klucze. - Panie poruczniku... - przypomniał o sobie jękliwie Jagiełło na rozkazujący gest podoficera w stronę Kolumba. Kolumb, niepewny, przestąpił próg. Czarny, długi korytarz. Skręcają nie w stronę kancelarii, ale ku zalanej słońcem bramie. Przy otwartych drzwiach wojskowego samochodu stoi Robert. Kolumb jeszcze nie kojarzy wszystkiego, ale pręży się przed nim służbiście. - Siadajcie! - słyszy niedbałe słówko, od którego serce podskakuje radośnie. Sierżant - buldog salutuje do swego białego garnka. Samochód z Robertem u kierownicy toczy się ku głównej bramie. Sierżant pyta się o coś podbiegając kłusem. Robert macha ku niemu jakąś karteczką. 26 - Istinno, istinno goworiu wam, job waszu mat' powiada z uprzejmym uśmiechem. Naciska gaz. - Masz, przeczytaj! - podaje przez ramię ową karteczkę. Kolumb, zamiast pytać co, a raczej: jak się stało, patrzy osłupiałymi oczami na angielski
formularz zwolnienia z więzienia. W rubryce „nazwisko” jakaś dziwaczna plątanina liter. - Ba - bysto - my - macha... Teodor - sylabizuje zdumiony. - To ty - odwraca się od kierownicy Robert. Babystomymacha, powiadasz? Nawet nie patrzyłem, co piszę, taka mnie wesołość ogarnęła, kiedy dostałem tę kartę zwolnienia. Była sprzed tygodnia, ale znam się na tym... A nazwisko? Nie gniewaj się, synku, że dziwne: musiałem wstawiać literkę po literce na starym tekście. Tamtego nazwisko zaczynało się na S, to się świetnie nadawało na B, i tak jakoś poszło... Po prawdzie, to nawet nie znam twojego. No, przestań się gapić na tego Babystomymachę. Anglicy się i tak na polskich rodach nie znają, byle było im dziwne, to może być polskie... Ładny mamy wóz? - zapytuje szybko, jakby chcąc zatuszować nietakt. II Z ulgą dowędrowali do peryferyjnej dzielnicy Paryża, a tam do miejsca, wokół którego po brudnych uliczkach kręciło się wielu młodych ludzi w półwojskowych, zniszczonych mundurach i ubraniach z naszywką Poland lub tylko bezradną niemotą w oczach, zdradzającą
cudzoziemca. Choć obaj ubrani byli w oficerskie mundury, Jerzy wiedział, że patrzą na to miasto tym samym beznadziejnym, zagubionym spojrzeniem. - Caseme Bessieres. Czyli panowie do koszar? odpowiada pierwszy z zaczepionych. Nie ma w nim nawet tradycyjnego przy spotkaniu rodaka entuzjazmu. Po tej ulicy chodzą przeważnie rodacy. Ogromne, surowe gmaszysko koszar pochłania co dzień setki Polaków wędrujących przez całą Europę, by znaleźć przystań w kwaterującym we Włoszech II Korpusie generała Andersa. Korpus jest gościnny: on to zorganizował w Paryżu półoficjalny punkt przerzutowy przez „zieloną” przecież francusko- włoską granicę. - Musimy gdzieś zostawić plecaki - usprawiedliwia Jerzy pierwszą, nieciekawą paryską marszrutę. Wartownik w znajomym mundurze. W kancelarii wysuszony nudą chudy sierżant niedbale ogląda ich powstańcze akowskie legitymacje oficerskie. - Piąta sala na parterze. Rzędy rozciągniętych na podłodze sienników. Smród jenieckiej izby zmieszany z dostatnim koszarowym dziegciem.
- Skąd? - pyta ziewając ogromne kudłate chłopisko w przepoconej gimnastycznej koszulce. Żadna odpowiedź go nie dziwi. Są tu już nawet ludzie z Polski. W wieczornych rozmowach nazwy krajów tasują się równie swobodnie, jak w ustach kawiarnianych bywalców miasta imiona atrakcyjnych lokali na Polach Elizejskich. Zdawać się może, że cała Polska, zgarbaciała pod plecakiem, wędruje wzdłuż i w poprzek Europy, że „kraj” to jakieś miejsce związane tylko z wyobraźnią tych wędrowników, nie z geografią. „Dokąd to wszystko ciągnie?” - rozpacza w myślach Jerzy ciskając swój plecach na wytarty siennik. 27 - Ależ tu śmierdzi - wzdycha Olo prowokując do wyjścia. Jerzy rozpakowuje plecak. Wyciąga parę nowych, nie używanych wojskowych butów. Jedyny, właściwie, nadający się do spieniężenia dorobek miesięcznej wolności. W bramie rozleniwiony upałem wartownik pojednawczo poprosił o przepustkę. - Zostawiliśmy jeszcze rzeczy na ulicy - Olo skomponował historyjkę. Za bramą spojrzeli sobie w oczy: znowu przepustka.
Pomysł wędrówki do Paryża dojrzał już na drugi dzień po zawróceniu ich przez amerykański patrol z drogi do kraju. Tego samego wieczora Jerzy patrzył na ludzi skupionych przy głośnikach. Słyszał pseudonim Okulickiego, Niedźwiadek, odmieniany przez londyńskie radio, został zwymyślany i odepchnięty, gdy usiłował złapać Warszawę. „Jak do nas mówić? Przecież teraz każdy z tamtych, z kraju, jest wobec nas jak niemowa, ani jedno jego słowo nie będzie wysłuchane...” myśląc to, patrzył na masę tych szczęśliwych, upojonych pierwszymi dniami wolności, a tak zbankrutowanych, nieszczęśliwych, bezpowrotnie tracących kraj. „Trzeba, żeby już tu, w Niemczech, zaczęli oni, ci z Lublina, mówić do nas zrozumiałym językiem. Gdyby tak móc wydawać tu «Drog껄 - wpadła mu jakaś szalona mysi. O Górze wiedział, że był w jakimś obozie pod Hamburgiem, a więc niedaleko. Na drugi dzień przybyły do obozu oficer łącznikowy rządu londyńskiego wygłosił krótką „zapoznawczą pogadankę”. Oznajmił, że trzeba być przygotowanym na próby propagandowej akcji bolszewików. Kiedy doszedł do miejsca, w którym wspomniał, że nieostrożny Zachód
dopuścił już do powstania w Paryżu „pierwszej jaczejki bolszewików przebranych za Polaków” - Jerzy omal nie zawołał: „Eureka!” No, i są w Paryżu. Przed koszarami Bessieres. Czyż- by Paryż oznaczać miał znowu wartownika, wieczorne fasowanie kawy?... - Trzeba by dzisiaj spuścić buty... - bąknął Jerzy patrząc z nieśmiałą nadzieją na Ola, który w obozie zajmował się ekonomiczną stroną bytowania. - Tylko jak i komu? - zaaferował się poważnie. W pewnej chwili Olo ujrzał na jego twarzy błysk wielkiego odkrycia. Jerzy prędko przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie ubrany w przyciężką pelerynkę policjant daremnie prosił o cień mizerne uliczne drzewko. Olo, zdziwiony nieco kierunkiem poszukiwań nabywcy na buty, podreptał pokornie za Jerzym. Nie usłyszał już postawionego szkolną francuszczyzną pytania, ale zdziwione, obdarzone wieloma pytajnikami „Lublin?” policjanta zorientowało go, że Jerzy pyta o siedzibę ambasady. - A ty może zajmiesz się przez ten czas butami? zaproponował Jerzy, gdy po jakimś czasie znaleźli się na ulicy mieszczącej przedstawicielstwo lubelskiego rządu.
- Sanczo Pansa i jego pan - bąknął Olo z ironiczną opozycją, ale w głębi ducha był rad z propozycji. - Trudniej być Don Kiszotem - pocieszył go zamyślony Jerzy. Już w drodze do Paryża podział ról znalazł znakomite zastosowanie. Na widok nadciągającego samochodu Jerzy, ubrany w 28 elegancki mundur oficerski, stawał na brzegu szosy, a Olo układał się na dwóch plecakach w głębi przydrożnego rowu. Kierowcy niechętnie zabierali po parę osób, ale jeden towarzysz podróży widziany był chętnie, toteż na znak Jerzego „stop” piszczały hamulce. Był to sygnał działania dla Ola, który na zażenowany krzyk Jerzego: „Prwate!”, a więc - o smutku! „Ordynans!”, podrywał się ze swego zielonego dna upodlenia i pochylony pod ciężarem plecaków gnał w kierunku zatrzymanego samochodu. Teraz chodziło o rzecz poważną, od której zależeć miało ich życie. Szli z propozycją utworzenia już tu, na Zachodzie, siłami ludzi z AK, pisma walczącego o powrót masy skazywanej przez Londyn na niewiadome. Ale czy w pewnym sensie życie ich nie zależało
również od możliwości zjedzenia kolacji w mieście, poza andersowskimi koszarami? Olo kiwnął więc potakująco głową. Zgoda, będzie spieniężał buty. - Gdzie się spotkamy? Jerzy nie odpowiadał. Cały bez reszty zajęty był wpatrywaniem się w zawieszony nad bramą budynku polski herb państwowy. Olo wiedział, ile, wbrew robionym cwaniackim minom, kosztuje go teraz wykonanie powziętej już dawno decyzji. - Bez korony, książę Kentu by się martwił zażartował na temat orła. - Jaki książę Kentu? - ocknął się Jerzy. - Nie pamiętasz już, jak w czterdziestym pierwszym roku niektórzy debatowali, czy książę Kentu zechce przyjąć koronę polską? Chodziło o unię .personalną z Anglią. - Zaśmiał się nieszczerze i palnął kolegę po ramieniu, jakby go popędzał. „To tak się przechodzi na drugą stronę barykady?” - myślał Jerzy krocząc powoli w poprzek wąskiej uliczki. Gdy po dwóch godzinach wyszedł z gmachu ambasady, ujrzał, jak naprzeciwko zrywa się z ławki Olo.
„Cieszy się, jakbym wyszedł z aresztu” - pomyślał ni to ze złością, ni z wdzięcznością. - No? - zapytał łapczywie przyjaciel. - A buty? - Jerzy zyskiwał na czasie. - Upłynnione. - Olo nadal patrzył pytająco. - Chodźmy coś zjeść - mruknął Jerzy ocierając pot z czoła. „Po diabła taki gest, jakbym się tam spocił” - zgromił się w myślach i przestraszył, że zaczyna grać wobec przyjaciela. Szli miastem, oszołomieni szczodrością perspektyw. Mijali place czyniące wrażenie, że zbudowano je na niebie. - Widzisz, Wilno i Lwów nie mogą decydować o całej naszej przyszłości, o całej historii w nowej epoce - bełkotał Jerzy na „zasadnicze” tematy, bojąc się wyznać przyjacielowi, że 29 pierwsze, górujące nad wszystkimi innymi odczucie, jakie wyniósł ze spotkania, to nieufność. Nie ufali mu. „Przecież przychodzę z ulicy. Chcę, żeby mi pozwolili mówić do swoich, a jakiż oni mają dowód, że ja jestem swój dla nich?” Przechodził obojętnie wobec piękna istnych pejzaży z kamienia. Po godzinie wałęsania znaleźli się wśród wąskich uliczek starego miasta. Tutaj weszli do jakiejś małej restauracji.
Jerzy badawczym wzrokiem spojrzał na kartę. Nie znał francuskiego na tyle, by zorientować się w potrawach, nie znał też wyniku transakcji dokonanej przez Ola. - Na co nas stać? - zapytał. - A co będzie dalej? - odparł Olo dając dyskretnie do zrozumienia, że nic nie dowiedział się właściwie od przyjaciela na temat ich przyszłości. - Jutro będę rozmawiał z ambasadorem... - Weźmy to... - Olo wskazał nazwę potrawy, ulokowaną na samym dole karty. - Zgoda - kiwnął głową Jerzy. - Ale już dziś musimy znaleźć jakiś hotelik. - Nie powiedział, że na zadane mu „tam” pytanie, gdzie mieszka, nie wymienił Caserne Bessieres. Coś go dławiło, choć tamci powinni przecież zrozumieć. Kelner postawił przed nimi dziwaczną roślinę i odszedł. Dopiero po chwili Jerzy spostrzegł zdumiony, że ów kaktus paruje. Gorący. Do jedzenia. To? Olo, nieco wystraszony niespodziewanym rezultatem kursu oszczędnościowego, rozglądał się bezradnie. Salka była nieomal pusta. W rogu całowała się jakaś para. - To jest właśnie artichaut - kosym spojrzeniem ściągnął nazwę z karty, ale ręce trzymał pod
stolikiem, jak na widok jeża. Jego przyjaciel znalazł się, jak przystało na polityka: rozejrzał się, wstał, przeszedł się niedbale, zajrzał do sąsiedniej salki, postał tam w zadumie z ręką u kotary oddzielającej drzwi, wrócił. - Zaczynamy - zadyrygował i z wielkiego kłącza palcami oderwał listek grubaśny jak mikroskopijny naleśnik. - W porządku - skinął do zaniepokojonego Ola. Po wyssaniu miąższu spod twardej skorupki liści, głodni o wiele bardziej niż przedtem, zawołali kelnera. Jerzy studiował bezmyślnie egzotyczną kartę, gdy spostrzegł z przerażeniem, że Olo już płaci. - Załamałeś się nerwowo - osądził go na ulicy. Wcale nie chodziło ci o oszczędność, chciałeś wiać. Teraz dokąd? - obrażonym tonem. - Bierzemy hotel. - Klamoty na razie zostawimy? - zatroszczył się o rzeczy zostawione w koszarach. . 30 - Do jutra. - Ale jak będzie z meldowaniem w hotelu? Na numerki jenieckie? - Legitymacja oficera polskiej Resistance - surowo sprostował Olo gładząc się po kieszeni,
gdzie miał powstańczy dowód. Serce ścisnęło mu się przykro na wspomnienie, jak w drugi dzień powstania fasował go razem z Kryską. Przechodzili obok stolików kawiarni wybiegającej swobodnie na chodnik. Kobiety... Chłopcy, spoceni w szorstkiej wełnie mundurów, patrzyli na nie jak na istoty egzotyczne, niedostępne, choć odgrodzone tylko słomką od życzliwego, zaczepnego uśmiechu. - Hotel. Ale tu nie znajdziesz żadnej takiej budy, żeby pomieszkać choć tydzień za nasze buty - zbilansował smętnie Olo, zawsze przytomniejszy. - Aha - potakiwał Jerzy nie słuchając, albo w niebie Paryża, albo, zamyślony, w piekle swojej ,,polityki”. Był już późny wieczór, gdy trafili do maleńkiego hoteliku na ulicy des Chaufourniers, w pobliżu placu Jaurese. Wprawdzie ubogie otoczenie robotniczej dzielnicy, jakoś bardziej swojskie, raczej im się podobało, wprawdzie z góry położyli na kontuarku swoje ubogie franki, ale czekali z lękiem na pierwsze słowo patrona - musiało być nim przecież pytanie o dokumenty. Francuz, w wyświechtanym berecie, bez słowa położył przed nimi jakiś karteluszek z dwoma czy trzema rubrykami i w oryginalny sposób wytarłszy dłoń o swój
beret poszedł gdzieś, mruknąwszy coś przedtem. - Powiedział, żebyśmy karty meldunkowe, włożyli pod książkę telefoniczną. Naprawdę zrozumiałem - tłumaczył Olo. Jerzy odczuł nagle uderzenie serca. Wstydził się siebie, ale w tym momencie był może bardziej wzruszony niż w chwili nieefektownego wyzwalania obozu. Kładąc odrapaną obsadkę na podstawkę kałamarza czuł realniej wolność niż wówczas, gdy brał na ramię karabin rozbrojonego wachmana. Oto jak wygląda wolność: jesteś i nikogo to nie obchodzi. - Może byśmy poszli na wino? - zaproponował nagle. Promień słońca zaglądał przez unoszoną wiaterkiem zasłonę otwartego okna, łaskotał powieki Jerzego. Chłopak odwrócił twarz, kurczowo broniąc resztek snu. W tym momencie z ulicy nadleciał czyjś gniewny krzyk: - Maryśka, jazda po mleko, słyszałaś!... Jerzy, ogłuszony snem, roglądał się zdziwiony po wnętrzu mizernym w istocie, lecz jakże wspaniałym w porównaniu z rzeczywistością obozową. 31
„Jestem w Warszawie - szalało serce. - Ach, nie, to tylko Paryż” - oprzytomniał siadając na łóżku. W ciągu dnia miał się przekonać, że nie wiedząc o tym, szukając taniego hoteliku trafili do dzielnicy gęsto zamieszkałej przez polską biedotę z dawnej emigracji robotniczej. Opuścił nogi na wytarty pluszowy dywanik. Ziewnął. Olo zabełkotał coś przez sen i obrócił się na drugi bok. Jerzy podszedł do okna. Odsunął story i stanął zagapiony. Ulica szalała kolorami flag. Wśród setek czerwonych kwitły trójkolorem francuskie. „Czternasty Lipca” - przypomniał sobie datę. Pobudka! - krzyknął w stronę Ola. Rozpierała go radość. „Czyżby to się tak udzielało?” - myślał za godzinę wśród pagórków Montmartre'u. Francuskie święto narodowe było orgią radości. - Ca va - witali się obcy ludzie. - Pokój! - wołali do siebie przez szerokość ulicy. Było to jedyne francuskie słowo, które przyswoił sobie Jerzy. Przepraszał nim ludzi potrącanych w tłumie oglądającym defiladę, potem już nawet zaprosił nim do tańca dziewczynę. Stracił ją, zgubiła mu się w odbijanym walcu w ramionach ogromnego Murzyna w amerykańskim
mundurze. Walnął z rozmachem w ramię z naszywką Poland i osłupiał widząc zwróconą ku sobie w niemym pytaniu obcą twarz jakiegoś oficera. Olo stał oddzielony od nich jakąś sporą roześmianą grupką. - Cześć! - przywitał się Jerzy z nieznajomym. Po chwili we trzech wchodzili do jakiegoś bistro. - Zaraz będzie wino - uśmiechnął się gościnnie andersowski oficer. - Tak dobrze zna się pan na tańcu?- zażartował Olo. Kelnerka szalała między krzesłami, w takt stepowanego mistrzowsko jazzu uciekając od amerykańskiego żołnierza. Jego nieruchoma maska poruszająca się przy powolnym żuciu gumy kontrastowała z szaleństwem stóp. - Za powrót! - wzniósł swoją szklankę nieznajomy oficer. Jerzy nie był tak naiwny, żeby nie wiedzieć, lecz był na tyle szczęśliwy, by nie pamiętać. - Za rychły! - podniósł swą szklankę. To, że w pewnej chwili jeden z tych ubranych w mundury cudzoziemców pokazał rewolwer, nie wzbudziło ani specjalnej uwagi patrona, ani na sekundę nie wstrzymało orgii stepu pomiędzy krzesłami. Ileż strzelano na wiwat w tym dniu radości! Któż by tam znał ten
śmieszny polski język, a nawet gdyby znał, kto by się domyślił, co znaczy powiedzenie: „Oto nasz środek lokomocji”, w odniesieniu do wyciągniętej broni. - Wojna nie jest skończona - dodał jeszcze oficer. Jerzy, pobladły, wskazał ręką na roztańczony tłum za szybami i powiedział głosem nagle ochrypłym: 32 - Skończyła się. Oficer popatrzył na czerwone chorągwie, których w tej dzielnicy było pełno, i stawiając szklankę zapytał z jakimś grymasem: - To pan jest komunistą? - Nie - odparł Jerzy spokojnie. - Ale jestem pana wrogiem - dodał nagle z sympatycznym uśmiechem. Saksofon kwiczał w agonii, zmęczona kelnerka dała się schwytać w ramiona. Para drgała ciasno przy sobie, jak gdyby przyszła tu z jedną niepodzielną nutą w biodrach. Oficer skinął na patrona. - Płać za nasze - burknął Jerzy w kierunku Ola. Ale zmysł praktyczny kierownika finansowego podsunął mu makiawelskie sformułowanie: - Niech on płaci, wspomaga rewolucję... - Chodźmy stąd.
Na ulicy Jerzy skierował kroki w stronę tunelu metra. Olo spojrzał zdziwiony. Wprawdzie ludzie w mundurach - a więc pół Paryża i oni dwaj - jeździli za darmo, ale metro oznaczało jakiś cel, jakiś kierunek. Dziś? - Mieli mi przygotować gazety. No, z kraju, z ostatniego miesiąca... - Dziś? - Olo zaoponował nieśmiałym pytaniem. Wysiedli, oczywiście, na niewłaściwym przystanku. - Czy w końcu a droit znaczy na prawo, a tout droit prosto, czy na odwrót? - denerwował się Jerzy, gdy rozpytywania o drogę nie dawały rezultatu. Ogromny, choć daleki pałac Sacre Coeur w powodzi światła. Bogaty, mdlący jak monstrualna góra lukrowanego przez reflektory smalcu. Ludzie tak się spieszyli do śmiechu, zabawy, radości, że niechętnie słuchali układanych z mozołem pytań zabłąkanych etranżerów. Po godzinie byli już na miejscu. - Dziś będę krótko, wezmę tylko pisma...- rozstał się Jerzy z przyjacielem. Olo powędrował na ławkę pobliskiego skweru. Tu było cicho. Skądś z daleka lekki wiaterek niósł dźwięki muzyki. Przejechała na rowerze jakaś piękna pani falbanując kolanami
powiewną sukienkę, Olo obejrzał się z uznaniem. - Are you Polish? - zagadnięto go nagle. Odwrócił się. Na ławce obok niego siedziała Mulatka ubrana w letni mundur francuskiej służby pomocniczej. 33 - Oui - odparł prostując się jak sztubak. Ona znakomicie oceniła jego akcent, bo błysnąwszy zębami zaproponowała nagle: - Können sie vielleicht deutsch sprechen? - Ach, ja... - ucieszył się Olo. Dziewczyna zagruchała zabawnym, jaskrawym śmiechem i zapytała, dlaczego nie nauczył się porządnie po angielsku. - Za to nauczyłem się po niemiecku. Nie byłem w Anglii. Byłem w kraju. W czasie okupacji... - przy słowie ,,okupacja” potknął się o orzechowe, ciekawe spojrzenie. - To mi pan będzie opowiadał, dobrze? Przylgnął spojrzeniem do smagłej krągłości policzka, potem spłoszonym wzrokiem umknął szybko w bok, trafiając na epolety jasnego letniego munduru. - Jestem lekarzem - wytłumaczyła bardzo czymś ubawiona. - Pójdziemy stąd.
„O rety - przemknęło szczęśliwym popłochem przez głowę chłopaka. - Jerzy da sobie radę” usprawiedliwiał się w myślach, krocząc za swoją ciemną przewodniczką w stronę muzyki rosnącej wśród drzew jakiegoś bulwaru. - Oni tak na nas patrzą, bo myślą, że my mówimy po murzyńsku - niemieckie słowa grały w jej gardle egzotycznie i muzycznie. Nie była to tamta znienawidzona mowa. Siedzieli w ogrodowej kawiarni międzynarodowego hotelu dla oficerów. Angielskie, amerykańskie, francuskie mundury. Kilka drobnych czerwonych naszywek Poland, jak mikroskopijne jaskrawe bumerangi, wraca wciąż przed oczy. - Że mówimy po murzyńsku? - pyta naiwnie, jakby nie zrozumiał żartu. Nie chce widzieć naszywek Poland, chce być zwykłym chłopcem z Paryża z taką piękną, ciemną dziewczyną, ale przecież opowiada jej o Warszawie. Zaczęło się w parku, przy gmachu parlamentu. Kilka otworów od kuł wyżłobionych w murze, w pobliżu lśniących szyb na parterze. - Powstanie paryskie... - wskazała oczami. Takie powstanie dziwniejsze jeszcze niż napisy
„ne pisse pas” na ścianach gmachu francuskiej izby mędrców. I wtedy to - ile już było tych kieliszków wina? - zaczął jej opowiadać o Warszawie. Tak. Tutaj to powstanie i kilkudziesięciu poległych, wojsko, które nie słyszało mowy wroga sunąc za nim za murem dalekosiężnych dział... tak wojowali. - Ale przecież ty nie jesteś Murzynka przypomniał. - Jestem. 34 - No, to Malutka... - targował się w imię jej egzotycznej, ale równocześnie bardzo jakoś europejskiej urody. - Może... - zgodziła się wesoło i ustępliwie. - Ale, oni myślą, że rozmawiamy po murzyńsku... - Położyła mu rękę na dłoni i zacisnęła palce. Zaczekaj tutaj, ja pójdę się przebrać... „Wcale nie słyszą, po jakiemu mówimy, ale patrzą po prostu, bo śliczna” - upewniał się widząc teraz zgodne ,,na prawo patrz”, w chwili gdy przechodziła. Poczuł najpierw przypływ rozrzewniającej dumy, potem nagłe wyziębienie palców. Drżącą ręką nalał sobie kieliszek który już? Może powinien wstać i pójść za nią? Będzie tu siedział jak ciapciak, skompromituję się, ona gotowa nie wrócić.
- Czy można? - usłyszał uprzejme zapytanie po polsku. Jakie to było dziwne: zagubiony w obcojęzycznym tłumie przyjmował jednak polskie słowo z lękiem. „Jak niemieckie” nasunęło mu się absurdalne przypomnienie. Niemieckie właśnie gruchało do niego przed chwilą z jej ust. - Proszę, proszę... - zakrzątnął się speszony, jakby ów rodak mógł czytać jego myśli. Był to wysoki,, szczupły oficer lotnictwa. Szedł właśnie naprzeciw, rozglądając się za kelnerką. - Gorąco - zagaił. - Pan z którego skrzydła,? - próbował nawiązać rozmowę Olo. - Od pułkownika Gabszewicza - odparł tamten i zwrócił się w stronę podchodzącej kelnerki. Lithuania - przeczytał oszołomiony Olo na czerwonym rogaliku pod naramiennikiem, na którym z reguły kwitło Poland. Patrzył tak jawnie zdumiony - wypite wino odbierało mu kontrolę nad odruchami - że lotnik uśmiechnął się wyrozumiale. - Dziwi się pan? - Teraz dopiero odczuł jakiś nalocik obcego akcentu, który kładł pierwotnie na karb semickiego pochodzenia oficera. - Anglicy nie są dobrze zorientowani w stosunkach
w Europie wschodniej. Byłem w Londynie na studiach, kiedy wybuchła wojna. Zgłosiłem się jako ochotnika nie wiedzieli, co ze mną zrobić, i wrzucili do polskiego kotła. - No, to po raz pierwszy od Grunwaldu... - ucieszył się nagle Olo. Wino musowało mu w głowie. Przysiągłby, że rozpryskujące się na niebie bengalskie ognie i rakiety, to wszystko wymyślił on właśnie swoją musującą głową. Może i tego Litwina, który uśmiecha się teraz znad swego już naruszonego kieliszka. Olo woli nawet rozmawiać z Litwinem. Poranne spotkanie z polskim oficerem było nieprzyjemne. W tym momencie uderzył go łomot wybuchów. Pokrył angielsko- francuski gwar, pojedyncze słowa polskie. Dziesiątki spuszczonych na spadochronach rakiet, zwanych w Warszawie parasolami, wywołały z ciemności dachy okolicznych domów. - To taki nalot dla zabawy... - mruknął Litwin z uśmiechem. Miasto znów pulsowało lecącą zewsząd muzyką. Pływały w niej słowa angielskie, francuskie, polskie. Nagle poderwało Ola krótkie: - Ich bin schon da. 35
Stała przed nim, nikła, w letniej ślicznej sukience, z zadziornym, sztywnym lokiem nad śmiałym czołem. Patrzyła na niego ciekawie, nie zauważając lotnika zupełnie, jakby to on, Olo, dosiadł się był do stolika jej znajomego. Uśmiechnęła się potwierdzając jakąś swoją myśl i dopiero teraz skinęła lekko głową Litwinowi. Jak wspaniale jest być w tym mieście, w tym strumieniu radości i muzyki. Serce chyba w nim nie bije - tańczy jakiegoś lekkiego walca. Olo jak tancerz wstaje od stolika, wywraca kieliszek. W jej wybaczającym śmiechu przeprasza towarzysza. Ten łobuzersko uśmiecha się w uznaniu dla urody dziewczyny. Wychodzi na to, że jego, Ola, dziewczyny. - Salut - pozdrawia Olo Litwina i bierze ją za rękę. Czuje jej szczupłe, miłe palce. Idą razem ku wyjściu. Teraz „na lewo patrz” robią anglosaskie głowy. Ola ogarnia wielkopańskie poczucie własnej potęgi. Biedny ten Litwin zabłąkany do polskiego skrzydła. Olo dałby mu nawet Wilno. Odwraca się i spod drzwi macha ku niemu ręką. Nagle z dna pamięci jakieś przypomnienie wydobywa litewskie słowa używane w pastwiskowych awanturach na wakacjach pod Oszmianą.
- Bibis tibi szukije! - woła Olo do lotnika machając dłonią. Nie widzi, jak policzki tamtego zalewa krwawy rumieniec, nie widzi, jak tamten, teraz już blady, zaciska palce na brzegu stolika. Nie wie, że cisnął jako pozdrowienie okrzyk oznaczający po litewsku ciężkie przekleństwo. Niefrasobliwie wychodzi za próg. Neony, reflektory, ognie bengalskie Czternastego Lipca. Jak wspaniale jest przebiegać błyszczącą jezdnię świata. Na przeciwległej stronie ulicy Olo stanowczym ruchem obraca ją ku sobie. Widzi blisko jej rozbawione oczy i gubi usta w łakomym pocałunku. Dochodziła dziesiąta, gdy nazajutrz wylądował w swojej dzielnicy. Poznał ją po ilości czerwonych chorągwi, rześkich po nocy i pewnie obejmujących nieliczne trójkolory. W jakimś mijanym bistro przygrywała jeszcze harmonia. Widocznie tutaj chronili się ostatni, nie zmordowani do końca zabawą. Przechodząc zobaczył przez uchylone drzwi jedną wirującą parę. Ogromne, grube babsko w nałożonej na bakier cyklistówce tańczyło z maleńkim, zasuszonym mężczyzną świecącym krąglizną wybrylantynowanej czaszki między kulami jej
piersi. „Paskudnie, ale i śmiesznie” - ocenił chłopak. W promieniu wzroku miał już swoją uliczkę. Poszedł chwiejnie, rozpamiętując w pamięci miłosne godziny. Na hotelowej tablicy sprawdził, że nie ma klucza od ich pokoju - a więc Jerzy już jest - i skacząc po dwa stopnie pognał ku górze. Przed drzwiami zawstydził się swego zmęczenia i do zawrotu głowy wspomniał Suzanne. Wszedł nie pukając. Jerzy siedział przy założonym gazetami stole. Głowę miał opuszczoną na piersi, jak człowiek głęboko zamyślony. Spał. Ostrożnie, by go nie zbudzić, Olo podszedł bliżej. Uderzyły go w oczy winiety polskich gazet. „«Rzeczpospolita», jak za okupacji - ucieszył się. - «Polska Zbrojna”, jak przed wojną - pomyślał. - «Głos Ludu»...” Jerzy trzymał łokcie oparte na rozłożonej gazecie. Na górze kolumny krzyczały grube litery tytułu: Potworny mord bandy eneszetowskiej w Wierzchowinach. Spod rękawa jego marynarki wyglądała natarczywie oczodołami okrutna fotografia. Sztywne nogi w nędzarskich uciętych cholewach, bose, jakaś przegniła - pewnie od krwi! - głowa. 36
Olo cofnął się cicho. Usiadł na łóżku i zamyślił się tępo, nie wiedzieć nad czym. Był w tym smutek czyjegoś pogrzebu, jakiegoś pożegnania... Co to jest? - przestraszył się tego uczucia w sobie. „Ach, Polska!” - jakieś uniesienie załamało mu się w gardle suchym szlochem. III - To już Polska... - szepnął Jerzy wlepiając twarz w szybkę. Przelatywali nad pierwszą dużą dziurą w zwartej dotychczas masie chmur. W dole mikroskopijne przez oddalenie, poletka różnych upraw, ściernisk zapewne czy gdzieniegdzie i podorywek. Jakiś równy płat może ugoru? - Co? - zakrzyczał Olo. Transportowy francuski samolot wojskowy drżał od huku motoru, zmęczenie wielogodzinnym łoskotem odebrało Olowi dar domyślania się treści słów z ruchu warg. A Jurek, oczywiście, znowu coś mamrocze w tę szybkę małą jak więzienny judasz. Nagły dreszcz przebiegł mu po plecach. Przypomniał sobie wszystkie proroctwa spotkanych przypadkowo w Paryżu Polaków, którzy na wieść o jego zamierzonym powrocie najpierw
kręcili niedowierzająco głowami, potem zaczynali „tłumaczyć”, wreszcie, jakby zreflektowawszy się, milczkiem odchodzili. Pamięta, jak wczoraj wieczorem zapukał do drzwi ich hoteliku jeden z nich, siwy kapitan z powstania, i w wyraźnej męce dał im wreszcie list do żony błagając, by adresu nauczyli się na pamięć. - Słyszałem, że byliście w ,,Kedywie”.” utwierdził się w swej decyzji, jakby mówił: „Ufam, że nie wsypiecie w razie czego...” Olo, rzucany w dziurach powietrznych nad Niemcami, wyrzygał się solidnie i osłabiony, uznał to za zły omen powrotu na łono ojczyzny. „Byle już prędzej się zaczęło, byle już...” zaklinał się teraz w myślach. Fizyczny niepokój związany ze źle znoszonym lotem sprawiał, że powietrze rzuciło go z powrotem w nastrój wahania i rozterki, z którego., zdawało mu się, wyrwał się ostatecznie w momencie, gdy na lotnisku Le Bourget zostawili ziemię Zachodu. Jerzy wpatrzony w zamglone drobne chłopskie zagony, niknące z tej wysokości, wiedział już teraz na pewno, że ma, że musi mieć rację. Cóż on wie, Olo, ile dławiącego godność
niedowierzania było u tamtych z ambasady? Kamień obrażającego, wyczekującego milczenia, który musiał udźwignąć po swoich propozycjach... Propozycjach, by do dyskusji na temat powrotu do kraju włączyć głos akowców. Prawdziwie niedwuznaczna nieufność, gdy na pytanie, co stoi na przeszkodzie, by ten głos z siebie „wydobył”, odpowiadał: - Przeszkodą jest mój brak znajomości prawdy o kraju. Nie będę mówił do kolegów, by wybierali los, którego sam nie znam. Stawiam sprawę jasno. Chcę zobaczyć kraj. Jeśli będzie mi się wydawało, że patriota nie ma tam po co wracać, to oszukać was nie potrafię, macie przecież tyle podejrzliwości - przyciął ambasadorowi - i wtedy zrobicie ze mną, co się wam będzie podobało. Wiem, że nie ma tam sielanki, że idzie walka... - dodał, ale przecież naprawdę nie wiedział nic. Ambasador, któremu duży kłopot sprawiały ich propozycje uruchomienia już zaraz, tu, na Zachodzie właśnie, siłami akowców, pisma agitującego za powrotem, przyjął na razie pierwszy warunek: „Chcecie obejrzeć kraj? Wracajcie. A sprawa pisma? To wymaga dłuższego przemyślenia...”
37 Nagle w Jerzym serce uderzyło mocniej, do bólu. Spod skrzydła kładącego się na bok samolotu wypadło miasto. Jak znany, zbrudzony, od lat noszony na sercu list leciała w powietrzu znajoma, zamordowana, spalona. - Warszawa! - zawołał Jerzy tak głośno, że przekrzyczał szum motorów. Nie, nie przekrzyczał, samolot z wyłączonym silnikiem schodził ślizgiem na lotnisko. - Olo! - usłyszał swoje imię i uczuł w dłoni rękę Jerzego. Przyjaciel ściskał ją w milczeniu, jakby zaprzysięgał go. „Jak z Kolumbem przed wyjściem na ulicę w powstanie...” - Jerzy usprawiedliwiał przed sobą dziwaczny odruch. Oprócz nich leciał jakiś nie znany im, milczący człowiek w cywilnym ubraniu. Samolot ostro schodził do lądowania. Widać było stojące na lotnisku wojskowe maszyny. Nagle wyjaskrawiła się czerwona chorągiew na drewnianym baraku. Koła samolotu uderzyły o runway. Szerokie skrzydło z kolorami francuskich znaków, jak kurtyna, odsłoniło rzędy maszyn z gwiazdą, łopoczącą czerwoną chorągiew, radzieckich oficerów w sztywnych czapkach. Chwiejnie, jak pijani, zeskoczyli na ziemię.
- Varsovie - poinformował ich, nie wiedzieć czemu, zapewne z kpiną, francuski lotnik wysiadając za nimi. Od stojącego niedaleko samochodu biegli jacyś dwaj ludzie. „A więc to tak” - zdołał pomyśleć Jerzy. Ale tamci rzucili się do ich cywilnego towarzysza podróży. Jęli go ściskać całując po polsku, z dubeltówki, zaraz też wsiedli do samochodu. Jerzy rozejrzał się spokojnie. Teraz dla odmiany ogarnęła go złość: mieli przecież czekać na nich na lotnisku. Tymczasem zainteresował się nimi jakiś żołnierzyna. Ubogi, wyszmelcowany drelich, rogatywka, przez którą zapewne cedził w potrzebie bagienną wodę swój. Krążył, podchodził, wreszcie zupełnie już jawnie ostrzegającym ruchem warg wysylabizował szeptem z ich naramienników. „Poland.” Jakby byli pierwszymi ludźmi w kraju w tego rodzaju mundurze. W trzy miesiące po zakończeniu wojny. - Panowie Polacy, co? - zapytał wreszcie nieśmiało, wycierając o spodnie czarne, spękane ręce. - Aha, z Armii Krajowej - Jerzy chciał być dokładny.
Tymczasem z żołnierzem coś się stało. Tkwił w miejscu z szeroko otwartymi ustami, mrugając oczyma, jakby widok ludzi mówiących głośno: „Jesteśmy z Armii Krajowej”, był czymś nadprzyrodzonym. Trwało to może z pół minuty, aż chłopcom zrobiło się nieprzyjemnie. Wreszcie żołnierz, jakby przekonało go bezradne i zdumione spojrzenie, jakie wymienili między sobą, rozpoczął mówić coś gwałtownie szeptem. Słowa uderzały o siebie, to milkły w bezgłośnym ruchu warg, ogromne chłopisko załamało czarne ręce jak skłopotana wiejska kobieta. - Coście zrobili - usłyszał wreszcie Jerzy - coście zrobili, ludzie... - labidził szeptem żołnierz oglądając się na boki. - Uciekajże! - ponaglał stojącego bliżej Jerzego. - Albo nie... Tak nie 38 przejdziecie... Ja zaraz... - powiedziawszy to zawrócił na pięcie i chyłkiem, spiesznie ruszył w kierunku jakiegoś baraku. Zginął za węgłem. Olo spojrzał na Jerzego. W oczach miał smutny triumf. Koło nich przechadzali się śmiejąc się głośno radzieccy oficerowie. Rosyjskie słowa mocno dźwięczały w upalnej ciszy. Obaj
umilkli instynktownie. Jerzy poczuł, jak wzrok tamtych zatrzymuje się na jego naramiennikach. Przeszli. Teraz obaj spostrzegli wyglądającego zza węgła „ich” żołnierza. Dawał im jakieś gwałtowne, zachęcające znaki. Jerzy wahał się przez moment. - Chodźmy - wykrztusił wreszcie. - Ludzie, czekajcie tutaj, zaraz jeden przyjedzie motocyklem z przyczepą... Czekajcie... Chłopiskiem zawinęło, jakby wiatr powiał. Już go nie było. To z drzwi baraku wyjrzał ktoś w okrągłej czapce. W Jerzym mocno zabiło serce. „Przegrałem rozpaczała myśl. - Zaczyna się” - nerwy rozkosznie szarpało poczucie ryzyka, walki. Ten motocykl był jak ponowne zaprzysiężenie. W tej chwili na widocznej stąd daleko drodze zahuczał gnający na pełnej szybkości samochód. - Po nas - zaniepokoił się Olo. Jerzy patrzył ze ściągniętymi brwiami. Długi, elegancki wóz zamiótł już trenem kurzu i wpadł na zieleń lotniska. - Po nas - potwierdził spokojnie. „Pryskaj do baraku, najpewniej ukryjesz się w masie wrogów” - szeptał nawyk konspiracyjnej
praktyki. „Trudno, zacząłeś, graj dalej” - pocieszał rozum. - Jerzy! - to Olo upomina się o decyzję. Samochód zatrzymał się nie dojeżdżając do baraku. Z miejsca obok szofera wyskoczył polski oficer w rogatywce, z koalicyjką przez piersi. W tej chwili gdzieś za murem zaterkotał motocykl. - Idziemy. Popatrz, jakiś młody chłopak - zagadał niefrasobliwie Jerzy robiąc krok w stronę samochodu. - Jerzy, tamten żołnierz ma czarne ręce - zaszeptał prędko Olo przytrzymując go za rękaw. Głową wskazywał rosnący huk motocykla. - Panie poruczniku! - krzyknął nagle Jerzy, jakby wzywał na pomoc oficera idącego ku drzwiom baraku. Ruszył szybko w jego stronę, salutując do swego czarnego beretu. Olo patrzył: serce biło w nim głucho, wściekle. 39 Kiedyś opowiadał mu Antek, ten, co poległ w pierwszej akcji kolejowej, jak obserwował z okna bój dwóch ludzi - zapewne z „Egzekutywy” otoczonych przez żandarmerię niemiecką. Był w tym opowiadaniu moment, jak po którymś wezwaniu do złożenia broni otwarły się drzwi w kącie podwórza i wyszedł stamtąd, słaniając się, chłopak z podniesionymi do góry
rękami. Nagle głos któregoś z żandarmów komenderujących krokami tchórza poderwała seria z peemu i poddający się runął na twarz. Zastrzelił go broniący się nadal kolega... Jerzy idący z dłonią przy berecie z podporucznikowską gwiazdką był jak tamten poddawał się. Olo pamięta teraz grymas twarzy poległego dawno przyjaciela opowiadającego ów okupacyjny epizod, czuje głuchą wściekłość, prawie obrzydzenie do Jerzego i rusza krok w krok za nim, ku człowiekowi w polskim mundurze. Dobrze resorowany samochód gnał po kiepskim bruku miękko kołysząc pasażerów. Adiutant generała Drobnego z nie maskowaną ciekawością przyglądał się ich mundurom. Jerzy przyjął obojętnie rewelację, że jadą na rozmowę do „Głównego Zarządu PolitycznoWychowawczego Wojska Polskiego”. - Tak, ambasador miał to uzgodnić... - bąknął tylko, moszcząc się wygodniej w rogu szerokiego siedzenia. Unoszeni pędem przyglądali się życiu z łapczywością więźniów przelotnie goszczących na ulicy w drodze na przesłuchanie. Oto pochylona nad dziecinnym
wózkiem babina ciągnie spiętrzony w nim dobytek, złożony z tary do prania, garnków i klatki z kanarkiem. - Wraca - poinformował z uśmiechem młody oficer odwracając się ku nim z przedniego siedzenia. Teraz samochód zaskoczył idącą gęsiego rodzinę. Mały chłopak wymierzył do nich z procy. Jerzy uśmiechnął się, lecz nagle twarz mu się przeciągnęła. Oglądając się ujrzał jeszcze, jak ojciec małego, w szalonym gniewie cisnąwszy do rowu dźwigany worek, złamał na kolanie widełki i szamocze się teraz z gumą procy. „Aha!” - zrozumiał Jerzy. O dziwo, młody adiutant pojął jego nagłe zasępienie. - Często, co starsi, strzelają nie z procy... - objaśnił poważnie i odwrócił się szybko, jakby powiedział za dużo. Resztę podróży odbyli milcząc. Obaj przybysze z łapczywą ciekawością chłonęli przez okienko mizerię podwarszawskiego pejzażu. Kiedy wypadli na ulicę Włoch, gdzie - jak się okazało - kwaterował generał Drobny, Olowi, nie wiedzieć czemu, przypomniała się ostatnia wycieczka do Wersalu. Patrzył na zakurzone szczerbate chodniki, a w oczach miał tamte gazony. Jakaś dziewczyna o beznadziejnie chudych nogach w podartych
trepach... Suzanne była pożegnana, nieosiągalna, jak wymysł pijackiej fantazji. Gabinet generała Drobnego mieścił się na pierwszym piętrze okazałego, bo dwupiętrowego gmachu podwarszawskiej osady. „Sympatyczny. Jaki młody!” Człowiek o bystrych, choć 40 zmęczonych oczach pod grubymi, ciężkimi powiekami. Telefon - polowy, z korbką, pełna popielniczka. Tak wyglądało ich pierwsze pole bitwy w kraju. Bo też rychło - policzyli to na plus rozmówcy - zeszło na sprawy zasadnicze. - Wiem od ambasadora... - wpadł ów generał w pierwsze słowa Jerzego. - Podejrzewacie, że my może nie potrafimy mówić z byłymi jeńcami? - To na pewno. „Może” nie potraficie z całym narodem... - urwał z miejsca Jerzy, aż tamten spojrzał na niego uważnie. - ...Myślę o dużym wachlarzu... - mówił o sprawie pisma, które działałoby na rzecz kraju, skupiwszy redaktorów spośród byłych akowców i ludzi z armii na Zachodzie. - Na przykład jeden z konspiracyjnych redaktorów z kręgu Stronnictwa Narodowego Dobrosielski, na przykład... Ksawery Pruszyński - agitował Jerzy. Obiecał mi współpracę, gdy tylko wyjdzie
z wojska, a stara się o zwolnienie... Tak. Nie marnowali czasu w Meppen, które stanowiło etap w ich drodze do Paryża. Jerzy wiedział, co robi: nazwisko świetnego pisarza wyraźnie zrobiło na Drobnym wrażenie. Po godzinie generał podniósł się zza biurka. - Więc zgoda: spotykamy się za trzy dni. Wy rozejrzyjcie się w Warszawie, ja ze swojej strony pomyślę o waszych warunkach. Teraz jadę do miasta. Odwiozę was, zgoda? Odprawiwszy szofera, sam siadł za kierownicą wozu” którym przywieźli ich z lotniska. Jerzy przy nim z przodu. Do tej pory nie byli jeszcze pewni, co się kryje za propozycją Drobnego. A on „leciał”, w stronę miasta. Określenie warszawskich szoferaków powinno było powstać dopiero w tej chwili, w chwili gdy Jerzy, siedząc przed szoferską szybą, naprawdę leciał ze, zdławionym gardłem, leciał w to miasto puste, zrujnowane, pamiętane, zdawało mu się, w każdej cegle, w każdym kamieniu. Przestał myśleć, co się stanie: dokądś ich przecie wiózł ten Drobny, któremu tak, się stawiali. Coraz bliżej byli Warszawy. W pędzie wstępowali w objęcia jej cherlawych przedmieść. Ślepe, murowane klity, suchoty ogródków, papą kryte dachy powkładane przez
cieśli jak czapka na łeb pijanego, a tu i tam jeszcze poczciwa strzecha. Stara, znajoma, dławiąca gardło nędza, ocalona, żyjąca, awansowana teraz do zamożnej szczęśliwości. Ale sumiasta serdeczność tej starej strzechy, pamiętającej pewnie żniwa z trzydziestego dziewiątego roku, jest mu bliższa niż wersalski przystrzyżony zbytek. Pierwsze ślady miasta w uliczkach, na które wpadają. Tam na prawo ślad po barykadzie, poodsuwane na bok płyty chodnika, jakby ktoś odsunął zagradzający drogę szlaban. Jerzy patrzy przed siebie. Ten Drobny nie może wiedzieć, że on, Jerzy, który chce działać i pracować dla kraju, jest zwykłym histerykiem. Zrujnowane bramy aż białe od ponaklejanych na nie kartek. Oczodoły wypalonych okien. - Wszystko Yerbrennungskommando- mówi Drobny wskazując w bok ruchem głowy. „Jakby nas usprawiedliwiał - obraża się czemuś Jerzy. - Ze to nie my, nie powstanie...” 41 „Min niet” - czyta, ale zamiast uspokojenia wieje z tych słów lękiem pierwszych spotkań na lotnisku. - Min niet - czyta ostentacyjnie głośno, jeszcze zanim odcyfruje następny biały napis na
mijanej bramie. Ale tu właśnie krzywe litery biegną w tyralierze polskich słów: „Min nima”. „Nima” - powtarza sobie Jerzy i serce uderza w nim tak mocno i serdecznie jak na widok tamtych ocalałych chałupin u stóp spalonego miasta. „Prości, serdeczni ludzie, wyzwoleni przez nich - patrzy z sympatią na Drobnego zostawiają na murach te listy do ludzi o ich bezpieczeństwie.” Ale oto wzrok Jerzego spoczywa na białych, wypielęgnowanych rękach generała i przed oczyma stają czarne, wypracowane do twardzizny racice - dłonie żołnierza na lotnisku, załamane nad ich, akowców - Jerzego i Ola - groźnym losem, i znowu Jerzy ściąga brwi w wielkim niepokoju. W momencie gdy auto przystaje na gest chorągiewką uczyniony przez żołnierkę w krótkich zamszowych cholewkach, Jerzy łapie się na myśli, że teraz mógłby prysnąć. „Nim sięgnie do kieszeni po broń...” - myśli w nim jakiś ożywiony instynkt. Przeklina bezwład dawnych narowów. Zbliżają się wolno do tej drelichowej dziewuszki. Łopoczący ruch wybrudzonej czerwieni chorągiewki. „Jak sztandar, jak mój sztandar czerwony” - myśli już Jerzy patrząc z bliska na zadarty nos, piegi, swojski strumyczek potu
spod czapki prażącej się na słońcu dziewczyny. Są w sercu miasta, którego nie ma. Jakieś budy pokłócone z wyrwanych z zawiasów drzwi, całych płatów podłogowych desek, budy wylazłe aż na chodniki, jak małomiasteczkowi gapie patrzący wieczorem na uliczny ruch. - Wy dokąd chcecie, towarzysze? - pyta automatycznie Drobny. Ci „towarzysze” brzmią dla Jerzego tak jak pierwsze: „Panie poruczniku”, w powstaniu, z którym zwrócił się do niego Jagiełło w pierwszym dniu. - Właśnie tutaj - dysponuje Jerzy nie podnosząc nawet głowy. Jeśli tamten go uwolni, będzie gdzieś w ojczyźnie. Auto hamuje. Drobny uśmiecha się kątem ust, jakby dawał do zrozumienia, że dobrze wie, co znaczy owo „właśnie tutaj” Są sami. Opodal jakaś paniusia w futrze targuje się zażarcie z woźnicą o to, czy ma płacić za swoje bagaże „jak za osobę”. Promienie zachodzącego czerwono słońca kładą jaskrawą plamę na absurdalnych fokach. Kolektywna dorożka, przerobiona z chłopskiego wozu, „dobija”
zamierzonej ilości pasażerów. Odjeżdża odsłaniając jakąś skleconą naprędce budę. Z dumnie wystającej z dachu rury wali dym. Wynędzniały młody człowiek żłopie z talerza zupę. - Popatrz, restauracja... - mówi Olo z jakimś żalem, ale Jerzy nie patrzy. Skupiony czyta rozplakatowane na resztkach muru obwieszczenia: „Do Obywateli miasta Warszawy...”, „Towarzysze i Obywatelki...”, „Do Narodu...” Tylko jedno z nich zaczyna się mniej patetycznie. Zawiera zwięzłe oznajmienie, że mistrz tańców salonowych, professeur de Academie des Maitres de Dance de Paris, Ryszard Sobiszewski, wznowił już kursy „w znanym w całej Warszawie starym lokalu na ul. Chmielnej”... „Także tańce ludowe” - głosi z boku afisza dopisek, świadczący o tym, że professeur wie, co w trawie piszczy. - Dokąd pójdziemy? 42 - Zobacz... Olo stoi z palcem wetkniętym w tekst spłukanej deszczem starej odezwy. - Osóbko- Morawski - czyta Olo> - No, czego chcesz?
- A tu: „Osubka - Morawski” - czyta z kolei na innym afiszu. - Osóbko, Osubka, w końcu chyba Osóbka... Dość, że jesteśmy w kraju, gdzie niezbyt dokładnie znają albo znali przed paroma tygodniami nazwisko premiera. Obciach, nie? - No, to gdzie pójdziemy? - Popatrz, gazeciarz. Chłopak! - Jerzy beznadziejnie grzebał w kieszeni. Wyciągnął grzebień i kilka franków. Chłopaczek stał cierpliwie, pasąc oczy mundurem. Kątem 'Oka spojrzał na egzotyczny pieniądz. - Funty szterlingi, .co, panie poruczniku?... zainteresował się mrugnąwszy okiem. Jerzy rozłożył ręce. - Nie mam drobnych. Nie mam naszych pieniędzy. - Obejdzie się i bez naszych - chłopak gestem fundatora wyciągnął dłoń z gazetą. - Niech czyta na zdrowie. Olo myślał o mowie: „Rodzona, serdeczna...” Dokąd pójdziemy? - odczuł jakąś potrzebę konkretnej tęsknoty. Za kimś. Za czyjąś twarzą. Boleśnie przemknęła szybko wypędzona myślą Kryska. - Mam, miałem - poprawił się stryja na Żoliborzu.
Jerzy skinął głową: wszędzie, byle nie tam, gdzie będą mu współczuć, mówić o matce, o Alinie... Kiedy mijali wiadukt, był już zmrok. W jakichś oknach, w dole, smużyły nieśmiało światełka. Wolne, nie skrępowane ciemnymi zasłonami zaciemnienia. - Popatrz, zapalają... - powiedział Jerzy tak, jakby mówił o bliskich. IV Malutki obrócił się na drugi bok. Sam. Nie musiał już budzić się razem ze wszystkimi, by na komendę zmieniać położenie. Przedwczoraj poszedł gdzieś transport likwidujący chyba ponad połowę stanu ich celi. „I powietrze jest lepsze” - wmawiał sobie nie mogąc zasnąć. Ucho rwało fatalnym bólem. „Już ja cię znajdę, rodaku...” - pomyślał mściwie. Podoficer, który w czasie trzeciego bodaj przesłuchania włożył mu ołówek do ucha i naciskał skandując powoli pytanie, musiał mu chyba przekłuć bębenek, bo słyszał tylko „na lewą stronę”. Nie chciał się przyznać, że nie przez ból nie śpi już drugą noc, ale przez głupią nadzieję. Wysoki Marian, którego wywieźli wczoraj, twierdził, że jeszcze w tym tygodniu odbiją więzienie.
„Może pogłoski dotarły i do nich i dlatego machnęli połowę stanu w transport. Jeśli tak, to wzmocnili straże i zęby połamie ten nasz Stary, to nie warszawski «Kedyw»„ - pomyślał z 43 westchnieniem. Właściwie wpakował się w tę kabałę bez sensu i niepotrzebnie. No, ale gdzie miał jechać? Miał tu rodzinę matki. W czasie powstania nie krępując się opowiadali, że ich siostrzeniec walczy w Warszawie. Wystarczyło? Wystarczyło. Siedział prawie pół roku, od samego niemal „wyzwolenia”. Znów przypomniał sobie kwadratową mordę przesłuchującego go podoficera: złość i upokorzenie. Zazgrzytał zębami. Potworny ból prześwidrował mu czaszkę od zacisku szczęk. Leżał teraz na wznak z otwartymi jak głupek ustami. „...Nazwiska ludzi z Dywersji? Rajskiego ptaka” - domyślał mściwie swój dialog z podoficerem od ołówka. „Ciekawe, gdzie są chłopaki. Nazwiska. Właściwie, choćbym chciał, też nie powiem” - zaskoczyła go nagle myśl, aż się uśmiechnął. Ruch mięśni policzka zaalarmował ucho. Znów ten ból. ,,Ciekawe, gdzie są. Właściwie taki Jerzy jest mocno wygrany, że pojechał do niemieckiej niewoli jak kto głupi...”
Nagle nadstawił ucha - lewego. Od podwórza uderzyła detonacja. Krzyki. Usiadł niepewny jeszcze, czy nie zdrzemnął się na moment, ale w celi nikt już nie spał. Niemrawy zazwyczaj pan Paweł, który uparcie twierdził wobec towarzyszy celi, że zatrzymano go za proste ,,ratowanie gorzelni przed grabieżą wojska”, dopadł okienka i chwyciwszy się krat podciągnął się na rękach. Gwizdnął przeciągle. - Nasi! Od strony miasta niosło pojedyncze strzały, podwórze gotowało się od krzyków. Po korytarzach dudniły kroki i nawoływania uciekających strażników. Sąsiednia cela już chodziła od miarowego rąbania w drzwi. - Ławę! - zakomenderował ofermowaty po dziś dzień Paweł. - Cicho. Stać - zatrzymał ich przy pierwszym rozmachu. Na dole rozległ się chóralny wrzask radości. Ktoś biegł po korytarzu krzycząc rozpaczliwie: - Pułkowniku! Pułkowniku Lin! Gdzie jest pułkownik .Lin? Paweł zaryczał z pełnej piersi: - Cela śmierci! Piętro wyżej! Do celi śmierci! A teraz, bracia, za ławę!
Grzmotnęli raz - drugi - czwarty. Malutki każdy cios „wysłuchiwał” bólem swego ucha, ale nie odrywał się od roboty. Znów ruch na korytarzu. - Porucznik Jeleń! Gdzie siedzi porucznik Jeleń?! ryczał rozpaczliwie tupoczący po korytarzu człowiek. Strzelanina za drzwiami rosła. - Jestem. - Paweł obtarł pot z czoła. Cios ławą w kratowane okienko judasza wygiął kratki, rozbił szybkę. - Tutaj! - zawołał powtórnie. - Panie poruczniku, panie poruczniku... przyszliśmy... - zdenerwowany ktoś bełkotał przez judasza. - Zaraz założymy ładunek trotylu! Kluczy od cel nie ma, nie zdobyliśmy! - wołał. Za chwilę: 44 - Panie poruczniku, tu jest lont. - Podpalaj. - Nie wypada, panie poruczniku, proszę, niech pan porucznik osobiście - ręka podawała w dwóch palcach koniec przewodu, zapałki. - Dobra, dobra, Skoczyłaś... - bąknął Paweł i kątem oka sprawdził wrażenie na twarzach towarzyszy celi. - Panie poruczniku, proszę pomyśleć o ochronie rzucił z kąta starszy pan, który twierdził, że
biorą go za volksdeutscha. - To jest trotyl... - Mówi wam saper - uzupełnił i ściągnąwszy błyskawicznie siennik z pryczy rzucił się w kąt celi. Stanęli tam stłoczeni, wszyscy trzymając na plecach sienniki. Drzwi stęknęły, pod wybuchem, który docisnął ich tylko do ściany, wahały się niepewnie na jednej zawiasie... - Panie poruczniku! - potrząsnął ręką Pawła człowiek ze schmeisserem przewieszonym przez szyję. - Jak akcja, jak akcja? Gdzie porucznik Szary? dopytywał się tamten. - Dowodzi całością. Kluczy nie zdobyliśmy i bieda, trotylu mało, bojałem się, że może nie starczy na wszystkie cele, i dlatego - przypomniał o swej wierności. Z dołu przyniosło nową detonację. - Rany boskie! - Paweł złapał się za głowę. Przecież parter to lepsze cele, tam siedzą sami volksdeutsche. Szkoda trotylu... - I runął po trzy stopnie na dół. Na drugi dzień po powrocie Jerzego i Ola wypadła niedziela. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie... Jerzy odśpiewywał dziarsko w rytmie marsza. Pieśń narzucała się przez otwarte wierzeje
przepełnionego kościoła, a Jerzy lubił takie muzyczne przedrzeźnianie motywów. Wąską ścieżką, wytrasowaną poprzez gruzy, gęsiego wracały z kościoła rodziny. Nie wiadomo, kto z kogo ma garnitur, ale wszystko już z niedzielnym szykiem. Wyminął jakąś parę i wszedł na główną ulicę. Tutaj tylko gdzieniegdzie piętrzyły się pagóry gruzu, udostępnione dla pieszych przez ugniatający ciężar czołgów i ciężarówek. Jerzy z uznaniem dostrzegł mężczyznę, który w kapeluszu konsekwentnie naciśniętym na uszy mijał kościelne wrota. Dopiero po chwili człowiek ów wydał mu się znajomy. - Żaboklicki! - krzyknął głośno, z radością, jakby spotkał przyjaciela. 45 Tamten odwrócił się - w pierwszej chwili twarz miał półobojętną, potem wylał mu się uśmiech, wreszcie ścięła ją chłodna uwaga. „Najpierw nie poznał (beret, obcy mundur), potem poznał (stara znajomość jednak), wreszcie wystraszył się (ten mundur z «Poland»)” - bez złudzeń ocenił sytuację Jerzy. Na złość przytrzymał mu rękę z gromkim: „How are you!” Ludzie obejrzeli się. I bez tego
robił sensację swym mundurem. Żaboklicki wyszarpywał dłoń. - No, serwus, serwus, cieszę się, że żyjesz mamrotał wymuszone serdeczności. Już w drugim zdaniu zdążył się pochwalić swymi redaktorskimi sukcesami i zaraz potem zamilkł, jakby zostawiał miejsce dla słów Jerzego. - No, ja, cóż, idę właśnie do generała Drobnego, mam prowadzić misję na Zachodzie. Teraz w Żaboklickiego wstąpił nagle duch ich „starej przyjaźni”, już wspominał pierwsze spotkanie na drabince księgarni. Zapraszał wylewnie do redakcji, na „teren swego gospodarstwa” - jak się wyraził. Jerzy zgodził się, markując namysł. W rzeczywistości łapczywie chwytał i odświeżał wszystkie kontakty. Żaboklicki, gwarząc wesoło, wtykał często „obowiązujące” nazwiska. Borejsza plątał się tam z Wolskim, obok „partii” wspomniał słowo „stronnictwo” z taką dumą, iż Jerzy pomyślał, że widocznie mylił się co do jego zaangażowania. Zapytał wprost. - Ależ oczywiście. Nie wiedziałeś o tym, ale mój kontakt z PPR pochodzi z dawna, sprzed powstania... - Bo tak się jakoś chwalisz tym „stronnictwem”, że nie wiedziałem...
- A tak, chwalę się. Mam gospodarski stosunek do kraju. Jesteśmy demokracją... - Aha - bąknął niepojętny podporucznik. Już na korytarzu redakcji przycwałował do Żaboklickiego ktoś, może sekretarz, może kierownik jakiegoś działu, z rozpostartą kolumną pisma. Szkoły oficerskie - przeczytał Jerzy tytuł. Gdzieś u dołu wziętego w ramkę tekstu dostrzegł jeszcze zdanko, że „Kandydatów obowiązuje umiejętność czytania i pisania”. „Jakie to piękne: znaczy przecież, że nawet najprostszy człowiek może być oficerem w swoim wojsku” - przekonywał się Jerzy w momencie, gdy złoty wieczny ołówek Żaboklickiego czynił jakieś szybkie skreślenia. Kiedy redaktor niecierpliwym naciśnięciem grafitu darł papier rozpostarty na dłoniach sekretarza, Jerzy przeczytał wybite tłustym drukiem motto: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera.” Ołówek Żaboklickiego likwidował umieszczony przy nim podpis: Linkiewicz. : „Skąd ja znam to nazwisko?” - zastanowił się Jerzy. 46 - Gdyby to był Mickiewicz - pouczał tymczasem Żaboklicki sekretarza - wówczas podpis
byłby na miejscu. W tej chwili spostrzegł wzrok Jerzego i .trochę się zmieszał. - Tak, tak, Linkiewicz, no cóż, trzeba umieć w robocie zapominać stare urazy - westchnął sentencjonalnie i szerokim gestem zaprosił Jerzego do gabinetu. - Prymityw tu, jak widzisz, ale... - Ale się jeszcze urządzisz, urządzisz - pocieszał dwuznacznie Jerzy. „Do czegóż mam tych ludzi namawiać? - myślał Jerzy w drodze do Drobnego o swej zamierzonej misji prasowej. - Zęby wracali? Do więzień? Ależ nie. Przecież muszą wracać tam” - pomyślał o gazecie Żaboklickiego. „Bo i któż ma z nimi - myślał o komunistach robić tę całą, tak dziwnie się zaczynającą, sprawiedliwą Polskę?” V Komendant posterunku MO przez sen słyszał cały dialog. - Porucznik śpi - powtarzał spokojnie Ciuriuk na czyjeś uparte naleganie. • - Śpi, a tam rabują. Ja z tym trafię i do Warszawy... - denerwował się schrypnięty barytonik. - Śpi, bo nie spał. - Ciuriuka z równowagi mogła wyprowadzić dopiero „butelka”. Nawet po
ćwiartce nie opuszczał go kamienny spokój. Nie przypadkiem te właśnie miary najlepiej określały nastroje i stan nerwowy kaprala MO Ciuriuka. On to pierwszy własną piersią zasłonił przed rabunkiem gorzelnię pod miastem, na długo zabezpieczając przed cierpieniami pragnienia siebie i kolegów z posterunku. Rozlewając zarekwirowane kadzie wygłosił wówczas słynne przemówienie, motywując konieczność posługiwania się dużą ilością ćwiartek: „Liter jest jak generał, butelka (tak zwało się pół litra) to, bracie, oficer sztabowy, ale walkę wygrywają .żołnierze, czyli ćwiartek musi być najwięcej...” Rzeczywiście, w oparciu o ów słynny kapitał posterunek wygrał niejedną trudną sprawę. Ciuriuk w mig załatwiał podwody, przy Ciuriuku na wyjazdowych kwaterach w najbiedniejszych wsiach pojawiało się na stole to i owo, ba, zdarzało się, że Ciuriuk przynosił informacje niedostępne dla nikogo innego. - Więc pan nie obudzi komendanta? - słyszy wyraźnie porucznik Leszek Mech. Barytonik przebijają już histeryczne nutki. - Panie obywatelu, co się szarpać - tłumaczy cierpliwie kapral Ciuriuk. - To nie żaden
rabunek, tylko rekwizycja mienia - z lubością wymawia te „subtelne” słowa, nabyte równie świeżo, co kapralskie naszywki. - Rekwizycja to może będzie, ale żadnego „mienia” tam już nie ma... Przecież wyraźnie mówię: biorą bez kwitu, bez niczego. 47 - Ciuriuk! - przemógł się wreszcie Leszek. - Co się tam dzieje, no? - Zobaczysz ty... - usłyszał rzuconą półgłosem pogróżkę milicjanta i usłyszał jego szybkie stąpanie. - Melduję: nic - oznajmił zwięźle Ciuriuk. - Kto to jest? - nie dał się zbyć komendant. - A ten z rynku. - Jaki z rynku? - Co to chłopaki tam poszli, bo u niego są te pasy transmisyjne z tartaku. - I czego chce? - Ze niby biorą. Ale po to poszli. Tylko on mówi, że rekwizycja niby może to będzie, ale mienia nie będzie, że niby chłopaki pokradną... - Samborski! - krzyknął Mech na zastępcę, podnosząc się na łokciu. Spod spiętrzonego na przeciwległym łóżku koca wydobyło się jakieś stękanie.
- Ubierz się i poleć sprawdzić, co się tam dzieje. Wiesz, poszli szukać tych pasów transmisyjnych z tartaku... Koc poruszył się i z jękiem wydał z siebie sporą postać w kalesonach i rozpiętej na piersiach koszuli. - Jakże pójdę? - Samborski wyciągnął nogę przyobleczoną w nogawkę długich kalesonów. Spodnie pożyczyłem Garczynie. Chciał być elegancki przy tej rekwizycji. - Elegancki. A gość przyleciał, że kradną, bez protokołu biorą. Popatrz, dochodzi trzecia, a ich nie ma. - Porucznik Mech zaczynał się denerwować. Odkąd przed miesiącem objął posterunek, czuł wroga w Samborskim, zdegradowanym przez jego przybycie do stanowiska zastępcy. Coś, co początkowo brał za wynik cierpiącej ambicji, obecnie, miał podstawy oceniać inaczej. - Wdziewaj spodnie Garczyny, i koniec - uciął teraz krótko. „Kiedyż wreszcie dadzą mi pełne umundurowanie dla ludzi” - zaklął w myślach. Ciuriuk, powiedz temu tam, żeby zaczekał... A chleb przynieśli? Ciuriuk od progu pokręcił przecząco głową.
- Przynieśli to - nogawka prążkowanych czarnych spodni, skierowana zamachem nogi sierżanta Samborskiego, frunęła w kierunku ściany zajętej przez nowy plakat, a potem jakby jej „opadły skrzydła”, ułożyła się kornie na podłodze u jego brudnych stóp. - „Precz ze szlacheckimi pachołkami z AK” - odczytał jeszcze Samborski dopinając spodnie. 48 - Zawsze to coś nowego. Poprzednio było o „najemnych zbirach z AK” - mruknął niby obojętnie komendant, obserwując go bacznie kątem oka. Ale Samborskiego nie można było wziąć na plewy. Zaciągnął pas, zamachem ręki zgarnął kilka much beztrosko urozmaicających szarą powłoczkę wypchanej sianem poduszki i wyszedł bez słowa. Ciuriuk, uwolniony od natrętnego barytoniku, przybył do „gabinetu” komendanta. - Chleb! - zameldował krótko, stukając suchym bochenkiem o blat biurka. - No, jest przecież - ucieszył się Leszek. - Taki suchy? - zdziwił się na moment. - Skąd ty to masz, co? - spytał podejrzliwie z pełnymi ustami. - Notarialny chlebuś - uśmiechnął się tajemniczo Ciuriuk.
- Co? - zaniepokoił się Leszek. Prędko ugryzł drugi kęs, jakby się spodziewał, że lada moment wyjaśnienia podwładnego odbiorą mu do tego prawo. - Ano, on dwa dni nie jadł. Głodówkę, znaczy się, szykował. - I to słowo zdawało się cieszyć Ciuriuka, jak co najmniej jeden z pasków na jego epoletach. - Jak to? - zdumiał się komendant. Ciuriuk mówił o zatrzymanym przed paru dniami notariuszu. - Dzisiejszą porcję wrąbał, jak się należy. Co, miałem mu dwie oddać? - oburzył się widząc, że porucznik patrzy niezdecydowanie na swój chleb. - No, kiedyż go, do cholery, zabierze stąd prokurator do Urzędu... - bąknął tylko spojrzawszy w bok, na któryś z licznych afiszów, i przyłożył się dobrze do twardzizny starej „piętki”. Na biurku poruszył się telefon. Była to skrzynka ciężka i niezgrabna, każdy dzwonek robił wrażenie, że cały organizm aparatu rozpada się na części. - Posterunek - Leszek podjął słuchawkę. - Samborski? - odpowiedział ktoś pytaniem. Nim komendant zdał sobie sprawę z tego, co robi, bąknął podsłuchanym u swego zastępcy
pytającym: - No? - To ja, Władek, dziś w nocy „Akcja Katolicka” będzie w Rudlu, rozumiesz? - No? - Odezwij się, do cholery... - głos w słuchawce zawibrował jakimś niepokojem. 49 Porucznik położył palec na widełkach, jakby sobie nakazywał ciszę. Obejrzał się. Musiał wyglądać szczególnie, bo Ciuriuk spojrzał na niego z widocznym zdziwieniem. Komendant myślał przez dłuższą chwilę. - Dajcie Komitet Powiatowy - rzucił do słuchawki zakręciwszy korbką aparatu. - Z sekretarzem... Tu Mech, słuchajcie, jak tam poszło nadzielanie w Rudlu? Aha, idzie dopiero... Ciuriuk patrzył zgorszony, jak komendant kruszy w roztargnieniu zaoszczędzoną notarialną „piętkę”. - A dobrze zakonspirowani? - zafrasował się. „Pewnie pyta o partyjnych ze wsi. Z Rudla przecież w zeszłym tygodniu przyszedł jeden taki, co to legitymację partyjną z buta wyciągał” - przypomniał sobie Ciuriuk. Banda Siekiery hulała po powiecie jak wiatr po chałupie, w
której wybito okna i rozwalono drzwi. Ludzie wstępowali do partii w tajemnicy nie mniejszej niż ta, której strzegła ciemność okupacyjnej nocy. Komendant jeszcze długo stał ze słuchawką przy uchu, gadał, wzruszał ramionami. „Żeby to jeden Siekiera - myślał Ciuriuk. Najgorszy jest Diadia” - przypomniał sobie zgliszcza gminy w Borkątach i rozłupane głowy leżących tam trzech ludzi, z czerwoną tekturką partyjnej legitymacji wetkniętą w szczelinę czaszki. „Po śmierci im czoła rąbał... Had przeklęty.” Ciuriuk zamienił wtedy narzędzie pracy drwala i korowacza na broń. - Paluch ci się na cynglu nie zmieści. Nie wetkniesz go w kabłąk pistoletu... - powiedział serio Samborski, do którego zgłosił się na służbę. Palec się zmieścił, fakt, że kiedyś przewodnikowa! alowskiemu leśnemu oddziałowi, pomógł, i Ciuriuk przywdział nie mundur, bo wówczas jeszcze ich nie dostali, ale czapkę milicjanta. Komendant skończył rozmowę. Znów stukał w widełki. - Dajcie Urząd Bezpieczeństwa - wychrypiał czymś zdenerwowany, i zaraz do Ciuriuka: -
Skombinuj no, bracie, trochę papierosów, coś mi się zdaje, że nie będziemy tu nocować... Ciuriuk wzruszył ramionami na komendantową dyplomację. „Nie może powiedzieć: «Idź sobie, nie słuchaj”, tylko wymyśla sposoby...” Kiedy wrócił z rynku, zastał już Garczynę w zielonych spodniach Samborskiego i sierżanta Samborskiego w spodniach Garczyny w paski. Garczyna eskortował dwa ściągnięte z furmanki pasy transmisyjne. Samborski eskortował Garczynę, za nimi kroczył pokrzywdzony baryton, pilnowany z kolei przez kilku robotników. Nareszcie, po miesiącach, tartak odzyskiwał możliwość uruchomienia obu pił mechanicznych. Komendant wydawał właśnie salomonowy wyrok: - Garczyna, odprowadzicie obywatela do aresztu... i sami tam zostaniecie... - Zdejmuj spodnie! - padło stanowczo ze strony Samborskiego, zamiast stereotypowego: „Zdejmuj pas”, stosowanego wobec aresztowanych w wojsku. 50 Dopiero z przekleństw robotników połapał się Ciuriuk, że Garczyna odkroił pół metra skórzanego pasa ha własny użytek.
- Na zelówki kombinował - pokiwał któryś głową z mieszaniną litości i oburzenia. Komendant odprowadził komitet zakładowy do drzwi. Żaden z robotników nie umiał odpowiedzieć, jak to się stało, że zatrzymany w areszcie baryton słał się właścicielem tajemnicy miejsca ukrycia pasów, ocalonych w ten sposób przed wywiezieniem przez Niemca- właściciela. Porucznik Mech poprosił przewodniczącego, by wpadł potem, koło południa, i - ledwo wszyscy wyszli - szybko odwrócił się do Ciuriuka. - Dawaj tu z powrotem Garczynę. Z dwunastu ludzi, jakich miał posterunek, pozostało czterech. Dwóch pojechało jako ochrona ciężarówki z chlebem, wysłanej do cukrowni odciętej od świata, sześciu wezwał Urząd Bezpieczeństwa na akcję przeciw Siekierze, którego spodziewano się zdybać gdzieś dwadzieścia kilometrów od miasta. Komendant surowo zlustrował wchodzącego Garczynę. Na szarych spodniach w paski wisiało parę ździebeł słomy - znak, że milicjant „siedział”. Garczyna wprawdzie nie wytrzymał wzroku porucznika, ale obronnym gestem podniósł do góry nogę ukazując dziurę, przez którą prześwitywała ubrudzona stopa. But rzeczywiście
błagał o zelówkę. - Stróż ludowego prawa... - zaczął górnie Mech, ale machnął ręką i roześmiał się nagle. Dostaniesz jeden dzień ścisłego - zawyrokował. - Ścisłego? - zapytał Garczyna z jakąś nadzieją w głosie. - Ścisłego, czyli o chlebie i wodzie... To chleb już przyszedł? Komendant roześmiał się bezradnie. - Nie tylko chleb nie przyszedł, ale nawet nie będziesz się, bracie, byczył w celi. My z Ciuriukiem musimy jechać. Zostaniesz pod komendą Samborskiego na dyżurce... Była już noc, kiedy willys pożyczony z Bezpieczeństwa (szofer i jeden człowiek, oto czym dysponowali), rzężąc na pierwszym biegu, rżnął się z mozołem przez piach kiepskiej drogi. Mech odetchnął z ulgą, gdy jakiś pies dalekim miarowym szczekaniem jął oznajmiać ich zbliżanie się do wsi. Odebrany przypadkiem telefon do Samborskiego z całą pewnością mówił o jakiejś przygotowywanej w Rudlu rozprawie. Mech od miesiąca już zaciekle śledził swego zastępcę, mając podstawy do posądzania go o konspirowanie się. Uwziął się, że nie ruszy go, póki nie złapie do ręki jakichś poważnych nici. Teraz sądził, że da mu je wiadomość o „Akcji
Katolickiej”, w .które j domyślał się zaszyfrowanego kryptonimu. 51 Kiedy wypadli spoza gęstego zagaja oddzielającego dwór od pierwszych zabudowań wsi, spostrzegli równocześnie sporą łunę niosącą światło ponad przydrożne wierzby. - Aha - potwierdził celowość wyjazdu szofer. Wpadli w długą wiejską uliczkę. Było cicho. Nikt nie biegł do pożaru, nikt nie stał u pozamykanych bram. Snujące się gdzieniegdzie w oknach światła gasły, jakby je zdmuchiwał stukający nierówno motor. Wieś udawała sen. Ciuriuk szamotał się na tylnym siedzeniu poprawiając bęben pepeszy. Kończyły się równe zabudowania uliczki, przed nimi rozciągało się rżysko, złote w poblaskach dogasającego pożaru. Samochód zazgrzytał hamulcami jeszcze na granicy cienia. Wyskoczyli po obu stronach drogi i przygięci pobiegli naprzód. Stojąca na uboczu chałupa dopalała się już do cna. Od czasu do czasu strzelił jeszcze w ciszy jaśniejszy płomień. Wokół nie było żywego człowieka. Ciuriuk pierwszy dostrzegł ciało. Zabity leżał na wznak, z rękami rozrzuconymi szeroko.
Milicjant był na tyle przytomny, że znając swego dowódcę, nie powiedział ani słowa, dopóki nie spenetrował kilku cherlawych drzewek owocowych, do których pni jaskrawą bladością przylgnęło wapno. Nie było nikogo. Wtedy zawołał. Twarz zabitego dziwne robiła wrażenie: czarna, nieforemna. Dopiero nachyliwszy się sprawdzili w niepewnym świetle: w otwarte usta nasypano mu ziemi. Kopiato - niby maleńkie, starannie uformowane kretowisko pokrywała mu nos, zalewała mokrym błotem brodę. - „Udławił się cudzą ziemią. AK czuwa” - wołały staranne literki z kartki przypiętej na piersi zabite. Porucznik Mech przyklęknął przy nim. Bezradnie usiłował uwolnić jego twarz spod sypkiej gliny. - Pomóżcie! - zawołał. Wspólnymi siłami ostrożnie obrócili go na plecy. Z tyłu głowa również oblepiona ciasno czarną i mokrą ziemią. - Rozbili go z tyłu, biedniaka... - Ciuriuk stęknął litościwie. Słowo to uważał za synonim „biedaka”. - Tu było trzech takich, co dali się nadzielić... mruknął szofer i szybko obejrzał się w stronę
milczącej ciemności. Gdy zabitego z powrotem ułożono oczyszczoną już nieco z ziemi twarzą ku milczącemu, gwiezdnemu niebu, Ciuriuk przyjrzał mu się uważnie. - To ten, co był u nas... Co to legitymację w bucie przyniósł. - Spojrzał na jego nogi, jakby spodziewał się tam glejtu uwierzytelniającego sens jego śmierci. Czarne, bose stopy. Wielkie palce, jakby unieruchomione zdziwieniem na widok odsłoniętego przed nimi Ogromnego świata. - To ten - potwierdził Ciuriuk. Porucznik zdejmował kartkę z piersi zabitego. 52 - ,,Akcja Katolicka”... - mruknął nie wiedzieć czemu. W połowie drogi do najbliższych chałup, gdzie ciemniał ich willys, coś oderwało się chyłkiem od płotu dało nura w ciemność. Rozdarł powietrze krzyk szofera: „Stać, bo strzelam!”, załomotały kroki ruszającego biegiem Ciuriuka. Coś szamotało się u wiklinowego płotu pierwszej zagrody łamiąc z trzaskiem pręty. Ciuriuk wracał ciągnąc to coś za sobą. Ten sztywny tobołek ciemności był dwunastoletnim może
chłopakiem. Z miejsca gdzie czarne ręce zasłaniają niewidoczną twarz, siąpią jakieś zasmarkane, zapłakane półsłowa. - Mówi, że ci z bandy poszli do Bronka Piechoty. To sołtys... - tłumaczył Ciuriuk. - Prowadź, mały... Ciuriuk, ty pójdziesz pod okna. Wy - do szofera - staniecie przy szczytowej ścianie, wy we dwóch do środka. A ty kto jesteś? No, jak się nazywasz, mały, co? - Wątroba Jan... - wyszlochała ciemność i w tej chwili porucznik i Ciuriuk równocześnie przypomnieli sobie nazwisko, które nosił człowiek odwiedzający posterunek z legitymacją schowaną w bucie. - Naprzód! - cisnął przez zęby Mech. - Ani śladu już tam nikogo nie było, a ten Piechota zaparł się, i tyle. Porucznik nie dał go brać do miasta. Nie wiem, co on analizuje... - ostatnie słowo zabrzmiało szczerym metalem dumy. Garczyna splunął sceptycznie. - Przyszło KBW. - Będą pacyfikować - pospieszył z pięknym słowem Ciuriuk. - Aha, nie wiesz, nie zgodziłaby się ta stara z cegielni. dawać co dzień trochę koziego mleka? Dzieciak mi głodny.
- Zgodziłaby się pewnie. Bracie, wybrałeś swoje ćwiartki już na przyszły miesiąc przypomniał czujnie Ciuriuk stan zadłużenia kolegi w samopomocowej kasie skonfiskowanego samogonu. - A może porucznik by się zgodził wydać ze dwie butelki, przecie mi dzieciak... - A może. Spytaj go, właśnie idzie - Ciuriuk patrzył przez szybę, za którą tłukły się w rozpaczy jesienne muchy. - Z majorem jakimś idzie, z wojska... Garczyna spuścił nogi z siennika na podłogę. - Obudź Samborskiego. - A po co, niech śpi, jego prawo, w nocy miał służbę. 53 Major dziwnie nieruchomym spojrzeniem zaniepokoił obu prężących się milicjantów. Kiwnął im niedbale głową, czapkę trzymał już w ręce. Teraz widać było szeroką bliznę ciągnącą się od brwi do skroni. - Ciuriuk, butelka z funduszu dyspozycyjnego komendanta. A weź i drugą, leć na rynek, zdaje się, że u Piotrowskiego jest jakaś kiszka czy tam co, bo przed sklepem bab mnóstwo... Porucznik Mech miał na twarzy jakiś niedobry grymas. Bez przerwy wyłamywał sobie palce.
- No, Ciuriuk - zaszeptał raptem poufnie - zabili nam dziś rano tego chłopaka, powiesili... - Którego? - zbaraniał milicjant. - No, małego Wątrobę... Idźcie już, do cholery! Major swoim dziwnym spojrzeniem lustrował ściany posterunku. Spojrzał na pieczołowicie chroniony przez Samborskiego afisz: „AK zapluty karzeł reakcji”, bez słowa rozpiął pas i usiadł na jedynym krześle, stojącym na wprost biurka. - Garczyna, skoczcie no do Komitetu Powiatowego i. weźcie stamtąd papiery dla mnie od pierwszego sekretarza. Mech, pozbywszy się milicjanta, przysiadł na zwolnionym przez niego łóżku. - Tak to i jest. Chodzą, jak ten Garczyna, w cywilnych portkach, prawie boso, a jakby chcieli golnąć sobie w restauracji jednego na pociechę, to im nie wolno. Całe miasteczko zahuczy: upija się ludowa władza, taka jej mać... Major uśmiechnął się zdawkowo. Jego nieruchome spojrzenie zaciążyło komendantowi. - Dopiero miesiąc, jak wyszedłem z wojska... spróbował kontaktu Mech. - Z Rosji? - Nie, z kraju, z AL, z powstania.
- Ja też z powstania - uśmiechnął się półgębkiem major. - Tylko że stąd - wskazując na plakat rozpięty na ścianie za jego plecami obrócił się razem z krzesłem i tak pozostał, jak widz w muzeum kontemplujący interesujący go obraz, plecami do komendanta posterunku. - Aha - bąknął porucznik. - No, co się tak patrzycie, jakbyście dotychczas nie widzieli. Nie ja wymyśliłem, nie ja powiesiłem, a w ogóle to w końcu... Widzicie, jesteście majorem i na tych... upowców (przestraszył się sekundowego wahania, jakim poprzedził to słowo) wy mnie poprowadzicie... Mech wiedział, że nawet bulbowskie nie dobite bandy szukając popularności nazywały siebie Armią Krajową, ale ta właśnie ich nomenklatura przyjęła się w powiecie. - A ja to w powstaniu miałem przyjaciół z AK, w „Brodzie” - podał kryptonim jednostki. 54 Major wycelował na niego spojrzenie, zdawało się, że zaraz coś powie. Wzruszył tylko ramionami. - To na tym ma polegać ta wódka? - zapytał lekceważąco. Na szczęście, jak wyczarowany pytaniem, w progu stanął Ciuriuk.
- Butelka. Kiszka - zameldował stukając dnem o stół jak obcasem o obcas. - A tu chleb zasalutował palcem do bochenka. - Pod szczęśliwe rozpracowanie. - Major odsunął ukrojony przez porucznika kawałek kiszki i wypił pierwsze pół szklanki bez zagryzania czymkolwiek. - Dobry - powiedział fachowo. - Sam kiedyś pędziłem - dorzucił. Mech przełknął swoją wódkę, zakrztusił się i dopiero teraz zrozumiał aluzję zawartą w toaście. Ze łzami upokorzenia w oczach patrzył na tamtego, wciąż bez słowa poruszając ustami. - Niby pod jakie „rozpracowanie”? Co wy, majorze? - No, nic, nic - tamten przepraszał bulgotem nalewanego z butelki napoju. Wypili. - O tym z „Brody” prawdę mówiłem. .Podchorąży Jerzy. Wyrywał moją broń od Barrego, od żandarmów. - O! - zdziwił się major, i nalał znowu. Wypijemy, poruczniku. - Co tam, „poruczniku”. Strzelec Kaktus z „Czwartaków”. Byłem w powstaniu. - To za Kaktusa z „Czwartaków”. - .
- Za „Brodę” - zrewanżował się porucznik Mech. Wtedy czysto szło, bo dziś... - urwał, przytomny na tyle, by nie wspomnieć wobec tego majora o „Akcji Katolickiej” i o własnym sierżancie Samborskim. - Takiego chłopca wymierza na szklance wysokość wzrostu takiego, dzisiaj na drzwiach stodoły powiesili w biały dzień za to, że nam drogę pokazał... I mówią, piszą, że są z AK, dranie - poskarżył się majorowi. - No, Kaktus, za naszą wyprawę. Jak ja im tam swój szwadron zakwateruję, to ruski miesiąc popamiętają. Ruski - powtórzył. - Ruski - i zaśmiał się głośno. Ja ciebie, Kaktusie, przepraszam, za to „rozpracowywanie”, com powiedział na początku, ale przyznasz, że to było dziwne... Bo trzeba ci wiedzieć, że ja sam jestem z „Brody”, a Jerzy, ech, bracie, kurważe mać losu naszego!... - krzyknął nagle niezrozumiale i z jednego oka spłynęła mu szybko łza. Upadła na kawałek brunatnej kichy, zalśniła i zgasła. Major Zygmunt Barbański jechał stępa na czele półszwadronu. Zakwaterowawszy resztę swego oddziału w Rudlu, dowództwo nad tą częścią zlecił swemu zastępcy do spraw „polwych” i teraz oddychał pełną piersią.
55 Banda Siekiery chodziła w terenie po linii wahadłowej. Zygmunt wiedział, że jeszcze tego samego dnia •sypnęli się do niej ze wsi łącznicy donoszący o przybyciu ekspedycji karnej. A więc według wszelkich danych Siekiera zechce odskoczyć aż na przeciwległy koniec swojej linii operacyjnej i tam natknie się na jego cekaemy. „Leśniczówka Płytnia” - powtarzał w myśli nazwę przypuszczalnego miejsca zakwaterowania bandy. Koń, niepokojony przez muchy, ciskał łbem. Nieszczery upał końca września na krzyżujących się duktach leśnych przepuszczał już strumyki chłodnych przeciągów. Las pachniał wrzosem, nagrzana ziemia żegnała się ze słońcem. Chrzęściła uprząż, koń trzaskał zębami o wędzidło. Zygmunt był sam. Nie miał na sobie uważnego spojrzenia czerwonych oczu swego wiecznie pijanego ,,zastępcy”. „Dlaczego nie ufają?” To on rozbił bandę Fediuszki, jego szwadron w bagnach Krasnobrodu otropił i wydusił co do jednego bulbowców. Ledwo przez przyleśne przysiółki przejechał tabor załadowany ich trupami, w pięć dni rozparcelowano majątek, którego nie można było
do tej pory ruszyć: chłopi się bali. Przypomniał sobie wczorajszy pogrzeb tego powieszonego chłopaka i uderzył konia ostrogą. Za trumną nie szedł ani jeden mieszkaniec wsi. Strach. Jest tam i chłopstwo bogate, wrogie, zapiekłe, ale przeważnie tacy jak ów zamordowany Wątroba. Strach. ,,Dlaczego mi nie ufają?” To jasne: bije upowców. W całej operacji ,,Wisła” żaden oddział tak szybko nie miał tylu sukcesów, ale co by to było... Uderzył konia ostrogą, dając wyciągniętą ręką znak „kłusem”. Na szczęście nigdy nie spotkał Polaków. Przecie ma rację wyduszając z tej umęczonej ziemi upowskie larwy, wyciskając jak wągry ich pojedyncze, wkopane w las ziemianki. Ba, miałby rację nawet, gdyby spotkał oddziałek... Szarpnął za wodze gniewnie, powstrzymując konia od skubnięcia gałęzi mijanej
lubi, a może właśnie dlatego, że go lubi i rozumie, czyta w spojrzeniu Zygmunta gniew, gdy ten umyślnie wolno tłumaczy głośno na polski otrzymany po rosyjsku rozkaz operacyjny. A potem czerwone, królicze oczy „zastępcy”. Uciecha tego błazna, gdy natrafia po drodze na któryś z „tych” afiszów albo na odezwę z „tymi” słowami o Armii Krajowej. „Przecież nie jestem odstępcą. Bronię swoich, gdzie mogę.” Obejrzał się za siebie, jakby w masie twarzy jadącej za nim kolumny poznać chciał tych pięciu chłopaków z partyzanckiego oddziału AK, prowadzonych pod konwojem po rozbrojeniu, których prawie „odbił” eskorcie. Tak. Kosołapkin pomógł wtedy zatuszować skandal. „Kosołapkin - no, tak, ale z czego skleić, kim wyszkolić tę armię, skoro nasi oficerowie... Nasi” zatłukło w nim serce. Pamięta stały lęk, z jakim zwraca się do jeńców. Żeby tylko odpowiedział po ukraińsku... Już nawet nauczył się kilku najczęściej potrzebnych przy przesłuchaniu pytań w ich języku, by nie mieć chwili przerażenia na dźwięk polskiego słowa. „A jeżeli ci, co powiesili chłopaka na stajennych wrotach, to Polacy, będziesz się namyślał? Zygmunt anglezował unosząc się w siodle w równym kawaleryjskim rytmie. - Teraz już nie
można się namyślać...” 56 „Dlaczego mi nie ufają?” - wrócił myślami do powstania. Rozmowa z Kulawym i potem ten „pogrzeb”. Byli tylko we dwóch. Banalny powstańczy kondukt, trumienka mała jak dla dziecka. Grzebali... radiostację. Kulawy twierdził, że to jedyny bezpieczny sposób. Spróbują chować w tajemnicy, zawsze ktoś wywęszy, wykopie, że skarb chowają, że złoto. Grzebali radiostację w miejscu, o którym dowiedział się za dwa dni, że zostało już oddane Niemcom. Grzebali, przechowywali na czas, gdy znowu powrócą do Warszawy, połączonej już z Pragą, wyzwolonej od Niemców. Nadawanie nazywało się „grą”. „Gra” miała trwać po wyzwoleniu. „Czemu mi nie ufają? - myśli po raz dziesiąty. Nie dotknąłem po wyzwoleniu konspiracji, wbrew instrukcjom, wbrew początkowym zamiarom. Skoro dali mi w wojsku bić Hitlera, poszedłem z nimi. Potem zobaczyłem tyle ich racji. Czemu mi .nie ufają? - myśli. - Jestem z nimi, ale przecież mię zdradziłem tajemnicy tego «grobu» i radiostacji...” W tej chwili obrócił się gwałtownie w siodle: doleciało go coś jakby daleka, przygłuszona
przez odległość seria cekaemu. „Nie, to motocykl” - upewnił się. Ściągnął wodze dając znak „stępa”. Łomotanie ciągnącego po leśnym dukcie motoru narastało. Uczuł nagły niepokój. Ciemna plama na brzegu mocnej zieleni sunęła szybko. - Stój! - podał komendę. Motocykl był blisko. Zygmunt poznawał już pasażera przyczepy: był to jego zastępca. Zaświecił czerwonymi oczami. - No, majorze, myślę: ja tu na kwaterach, a oddział w bój, wstyd, myślę, majorze... - gadał, pryskał wokół śliną. Zygmunt skinął na luzaka. Przełożył nogę przez koński kark, został tak przez chwilę, jakby się namyślał przed ostateczną jakąś decyzją. Zeskoczył uginając nogi w kolanach. Spojrzał uważnie na kierowcę motocykla i na siedzącego za nim na siodełku jakiegoś sierżanta milicji. - Oddział zostawiliście w Rudlu? - Z wachmistrzem zostali. - A wiecie, co grozi za niewykonanie rozkazu w akcji bojowej? - spytał głośno, zsuwając połówkę z czoła, jak andrus przed bitką. Uczuł wilgotny, chłodny pocałunek wiatru. „A więc tak mi nie ufają? Na pewno był w Rudlu na inspekcji pobojowej zastępca dowódcy pułku i
podesłał go motocyklem usłyszawszy, że idę bez niego na samodzielną akcję. No cóż, będę gadał potem z Kosołapkinem.” - Z koni! - cisnął za siebie. - Kapral Zbylut. Weźcie dwóch ludzi i do mnie. A ty zdejmij pas. Zdejmuj pas! - ryknął do swego zastępcy sięgając do kabury. Gwar zsiadających z koni htdzi ucichł jak ucięty bagnetem. - Za dezercję z oddziału, którym miałeś dowodzić. Opuściłeś swój oddział przed bojem... życzliwie komentował półgłosem major odbierając mu pas. - Dostałeś taki rozkaz, żeby mnie nie puszczać, żeby pilnować, co? No, mów, może dostałeś taki rozkaz? Zastępca kręcił przecząco głową. - Na taczankę, jednego do eskorty... - major wydał dyspozycje kapralowi i ruszył w stronę konia. 57 Zatrzymało go półgłośne: „Panie majorze.” To nieznajomy sierżant milicji z tylnego siodełka motocykla. - Czego? Wyście pewnie mieli tylko wskazać drogę jako miejscowy? : Sierżant stał już tak blisko, że słychać było jego oddech.
- Tak jest. Panie majorze - głos sierżanta podczołgał się szeptem do progu uwagi Zygmunta. „Broda.” Major ściągnął brwi i zrobił krok w jego stronę. - Panie majorze. Mam dla pana majora rozkaz od dowódcy okręgu Armii Krajowej. Zygmunt wdział czapkę. - Chodźcie! - warknął i ruszył przodem. Mijając swego konia poklepał go po pysku jakby pożegnalnym gestem. Serce biło w nim nerwowo jak przy spotkaniu niewiernej, złej, głupiej, ale zawsze kochanej. - Czy pan major już w las? - zachłystywał się entuzjazmem szept Sierżanta. - Tak. Przeciw bandom UPA - odpowiedział z wysiłkiem Zygmunt. - Panie majorze, nasza siatka jest odbudowana. Dowódca okręgu daje panu przeze mnie kontakt... - Skąd wiecie o mnie? - spytał Zygmunt, jakby rozpaczliwie chciał zyskać na czasie. Sierżant uśmiechnął się tylko z powściągliwą dumą. „Jak stary kawaleryjski koń, który usłyszał trąbkę pomyślał o sobie Zygmunt z pełnym
litości pobłażaniem. - Jak koń strzygę uszami, szarpię wędzidło... - majaczył. - A przecież to bez sensu, nie chcę tego, nie wierzę, to zbrodnia...” - zmuszał do oporu słabnącą wolę, ale gdzieś w samych koniuszkach nerwów czuł łaskotanie pokusy: nie będzie na baczność wysłuchiwał krzyków Kosołapkina. - Więc jakże ma być z tym kontaktem? - zapytał patrząc w ziemię. - Daszyńskiego cztery. Pytać o ojca z „Akcji Katolickiej”. Półszwadron prowadzony przez Zygmunta wrócił do miasteczka dopiero na szósty dzień. Na taczance jechał związany, ranny Siekiera, watażka rozbitego upowskiego oddziału, oraz zastępca do spraw „polwych” dowódcy szwadronu. Zasłonięci firanką, w oknie mieszkania przy ulicy Daszyńskiego cztery obserwowali jego wjazd porucznik Leszek Mech oraz zastępca szefa Urzędu Bezpieczeństwa. Obaj od rana prowadzili tu „kocioł”, w który, jak się okazywało, zgarniali całą siatkę odbudowującej się w terenie konspiracji. Konfident, który zdekonspirował lokal, nie wiedział chyba sam, jaką ma zasługę. 58
- Zobaczcie, całkiem jak z Ogniem i mieczem cieszył się Mech wskazując palcem grupkę z obu jeńcami. Prowadzący „zasadzkę” niewyspany, źle ogolony oficer Bezpieczeństwa skrzywił się niechętnie. - Ja go znam, tego majora, dzielny chłop. Mam na to dowody. Was złość zalewa, że przez kwartał Siekiera tańczył z wami kołomyjkę, a taki major - tu Mech chrząknął z kpiną - uwinął się przez tydzień. - Ciekawe, co to za jeniec ten drugi, pułkownik Kosołapkin w telefonogramie do KP wspomniał tylko, że wzięli żywcem samego Siekierę. - Popatrz, bracie, w pełnym mundurze, taki syn! nie wytrzymał Mech. - Siedźcie spokojnie - bezpieczniak zgromił surowo trzech swoich ludzi, którzy kręcili się naprzeciwko stojących pod ścianą zatrzymanych. I oni mieli chęć wyjrzeć. Tylko aresztowani stali bez ruchu. Kiedy pierwszy zameldował się sierżant Samborski, Kaktus wymienił tylko z oficerem znaczące spojrzenie. W ciągu czterech godzin aresztowali jeszcze dwóch. Wyglądało na to, że trafili na jakąś odprawę sztabu konspiracyjnej organizacji, posługującej się hasłemkryptonimem
„Akcja Katolicka”. Bezpieczniak wrócił na swój fotel. Kaktus miał przed oczami miasteczkowy pejzaż, wzbogacony paroma jabłkami końskiego nawozu. Ludzie skupieni na chodnikach zaczynali się rozchodzić. - Siekiera tam, tych paru tutaj... dobrze idzie...pochwalił się Kaktus. Cała ta sprawa to wyłącznie jego robota. Kiedy z tym przyszedł, szef wywalił na niego oczy. Tak. Chodzi za nim tych jego przeklętych dwadzieścia lat. Zęby nie ten głupi wiek, dobry dla futbolisty, na pewno by dostał Urząd Powiatowy, a nie jakiś posterunek MO. - Wy ufacie takim jak ten major?... - ruchem nie ogolonego podbródka bezpieczniak wskazał skrawek rynku, gdzie, jak wyobrażał sobie, musiał być w tej chwili pogromca Siekiery. Kaktus popatrzył w okno. - Ufam - powiedział obraźliwie krótko. Zmrok umocnił się już na ulicach, gdy Zygmunt opuścił kwaterę. Cicho wymknął się na korytarz, otwarł drzwi. Kiedy mówił podoficerowi kwaterującemu szwadron, żeby „pokoik był, wiecie, niekrępujący”, i mrugnął wesoło okiem, że niby „dziewczynki”, udawał jeszcze
przed sobą, że zapomniał, o co mu chodzi naprawdę. Nawet teraz, cicho zamykając za sobą drzwi, nie chciał się przyznać przed sobą, dokąd idzie. Nie mógł usnąć, ale nie mógł właśnie dlatego. Boże, jaką czuł potrzebę wygadania się przed, kimś. Wyśmiałby każdego, kto by mu powiedział, że przez całe lata okupacji niewiele rozmawiał z „kumplami”. Ale choć wiedział, że nikt go nie wzywa na rozmowę, wiedział też, że tam ma prawo mówić. Jego wyharowane przez okupację i powstanie prawo. 59 Szedł powoli ciemną .uliczką potrącając nogami jakieś opadłe liście. „To klon chyba... - starał się sobie przypomnieć wygląd drzew za dnia, jakby to właśnie było najważniejsze. - Łyknąłem trochę powietrza, trzeba by zawrócić” - ostrzegał się przed najbliższym rogiem, ale ciekawie spojrzał na tabliczkę. „Aleja Armii Czerwonej” - przeczytał w nagłym popłochu. Przecież informując się na kwaterze u gospodarzy o ulicę Daszyńskiego („mieszka tam ktoś znajomy”) usłyszał, że ma skręcić z Pierackiego „w pierwszą na lewo”. A tu, zamiast Pierackiego... „Aha,
przemianowali, a gospodarze nie zdążyli się przyzwyczaić” - zorientował się szybko. „Nie zdążyli albo i nie chcieli” - uzupełnił myśl i już szybko, jakby tym potwierdził swą decyzję, skręcił w pierwszą ulicę na lewo. Podniósł głowę. Świeci tabliczka. Napis... Wspiął się na palce: „ul. Henryka Gollanda” - odczytał. ,,Cholera. Ładny Daszyński” - pomyślało mu się jakby z jakąś ulgą. Z wahaniem poszedł jednak naprzód. „Skąd ja znam to nazwisko?” Nagle - olśnienie. Przecież to ten zabawny dziennikarz, który zrobił z nim wywiad do gazety w czterdziestym czwartym w październiku, w sztabie Berlinga. „Patrzcie, co za cholerny awans - dostał ulicę, a ja tylko majora” - pomyślał z nagłym lekceważeniem o swoich szlifach, lecz zaraz uśmiechnął się w ciemności. Jajowata czaszka, piegi i coś w układzie twarzy tego Gollanda przypominało Machabeusza. Wypili wtedy z tym dziennikarzem... Major Zygmunt przystanął. Na mijanej bramie odnalazł wzrokiem tabliczkę z numerem sześć. „Daszyńskiego - odczytał. - No tak, tabliczek nie przemalowali...” Odwrócił się. Chwilę patrzył w stronę poprzedniej bramy. „Daszyńskiego cztery, pytać o ojca z «Akcji Katolickiej...” - zaszeptał we wspomnieniu głos
sierżanta Samborskiego. . - Daszyńskiego, ale nie Gollanda... - mruknął major i poszedł naprzód. „Ale noc, że już w sobie samym się rozeznać nie można - stękał ściągając cholewy na kwaterze. - Ciemno, ciemno w duszy...” - przyłapał myśli na niemęskim słowie i zakończył już w głos: - ...jak w dupie u Murzyna. VI - Gdzie? - zapytał raz jeszcze młody charakterystycznie przekrzywiając głowę. Kosiorek obejrzał się niespokojnie. Lokal był tak maleńki, że szept paru osób zdolny był wypełnić go gwarem po brzegi, a ten chce, żeby mu nazwę stacji wykrzykiwać do lewego ucha. Siedząc na niskim taboreciku, plecami czuł plecy sąsiada. Lewa ręka zwisała mu niewygodnie, oprzeć się nie miał gdzie: całą powierzchnię stolika zajmowały ich dwa talerze i sprytne, obrotne w tłoku kieliszki. „Bar” mieścił się w nakrytym dachem z papy parterze wypalonej kamienicy. Prowadząca go pani potrafiła stworzyć pozory kameralnego wykwintu: oto całe, wymyte szyby, taboreciki o plecionych siedzeniach, niechybnie wykradzione z jakiejś autentycznej kawiarni, butelki z wódką o różnorodnych etykietach. Powstańcze ruiny z
wdziękiem podkreślają wykwint tego zakątka, którego progu strzeże ogromna wycieraczka. Zresztą jest to już ulica, nie żadna ścieżka wydeptana przez góry ruin. A jakie sztućce! Kosiorek, korzystając z nagłej przerwy w rozmowie, ogląda uważnie herb na widelcu. Powstańcze słowo „szaber” jest oczywistym dorobkiem języka polskiego. Nawet „ci”, w spranych drelichach i zabawnych butach z cholewami z tektury wyprawionej na zamsz, przyjęli je z wdziękiem i łatwością. W garażu Kosiorkowej ocalałej willi leżą spiętrzone wory 60 owsa, wyładowane wczoraj z wojskowej ciężarówki. W Warszawie zniszczono wprawdzie wszystko, ale pewne podstawowe zdobycze pozostały we władaniu jej pracującej ludności. Na przykład: koło. Wszystko porusza: wózki, ryksze, dwukółki... Kosiorek wprawnym umysłem z łatwością przewidział renesans konia. Nie miał jednak zwyczaju angażować wszystkich sił i energii w jednym kierunku. Oto kończył poważną rozmowę z tym dryblasem. Chodziło o cement. Już trzeci pociąg przychodził bezkarnie na Pragę beż żadnego pożytku. A przecież poniemiecki zapas unieruchomionej jeszcze cementowni jest na wyczerpaniu.
- Gdzie? - zapytał powtórnie młody. - W Olszynce Grochowskiej - wybębnił wreszcie zdenerwowany Kosiorek. Czy to, że młody trzymał nadstawione to swoje lewe ucho, czy też zagrała nazwa wykuta w szkole na lekcji historii, dość, że kiwnął głową. Już po paru dniach pracy z Kosiorkiem chłopak wyglądał przyzwoicie. Spotkany przed tygodniem na ulicy, gdy łakomie lustrował miejsce na jednokonnym wózku zabierającym ,,łebki” na Pragę, z trudem przypominał człowieka. - Ma się to oko - pochwalił się z miejsca Kosiorek pozdrowiwszy nieszczęśnika. - Widziałem pana może raz, może dwa u pana Jerzego... I co wyszło z waszego tyrania? Gówno, mówiąc delikatnie... - Kosiorek szerokim gestem objął dookolne ruiny. - No, co teraz chcesz pan robić, panie... - Tyrolski... - wtrącił szybko dryblas ubrany w płócienną koszulę, za krótkie, wyraźnie cudze spodnie i półbuty, z których wyłaziły czarne paluchy. - A co chcę robić? Chcę jechać na Pragę, tylko nie mama za co... - I jeść pan pewno też chcesz, co? - litościwie pokiwał głową Kosiorek. Inwestycje się opłacały. Chłopak, porządnie ubrany, bawiąc się kieliszkiem, nadstawiwszy
lewego ucha słuchał kiwając głową, wreszcie usiadł wygodnie. - Starczy! - rzucił niespodziewanie. - Co takiego? - zaniepokoił się przedsiębiorca. - Panie Kosiorek - Tyrolski mówił wolno, z naciskiem - mnie nie trzeba uczyć, co to jest skok. W czterdziestym trzecim w pięciu zrobiliśmy ,,Spiessa”. - Po nazwie fabryki zamilkł na chwilę, jakby dawał tamtemu ochłonąć. Werkschutze, telefony. Zabraliśmy wszystko... Został tylko portret Hitlera... nie do użytku, bo jednego, bardziej nerwowego, przyparło... położył go na podłodze i nasadził mu na lico. Kosiorek zgasił uśmiech pod nieruchomym, nieobecnym .spojrzeniem Tyrolskiego. - Tak. Śmiesznie. No bo Hitler nam się przecież naraził... Ten chłopak zginął potem na Starówce, a mnie, panie Kosiorek, uczyć, co to jest skok, nie trzeba. Chciałem tylko pana zapytać o jedno. Pragnie pan przejąć jeden wagon, który ja odczepię od składu w tej Olszynce, gdzie to jenerał Skrzynecki bił się z Ruskimi. Jeden. Otóż nie obrazi się pan, jeżeli ja sobie, dla siebie, drugi? Nie, o dalszy transport nic się proszę nie bać, ten drugi to moja prywatna sprawa. Chciałbym zarobić coś więcej, to jedno, a po drugie, widzi pan, jest to figiel
w rodzaju tego z portretem... - zaśmiał się nieprzyjemnie. 61 - Ojej - przestraszył się jakoś bezradnie Kosiorek. Nie wiedzieć czemu pomyślał prędko, że to duża niestosowność, by pan Tyrolski zajmował się edukacją jego synka. Przez pamięć na pierwszego nauczyciela swych dzieci zaproponował to miejsce jego towarzyszowi broni. Tyrolski zgodził się bez entuzjazmu, natomiast już od pierwszej lekcji entuzjazm dla nauczyciela zdradzać jął trzynastoletni Emilek. Zafrasowany ojciec sięgnął po karafkę. ,,Diabli wiedzą, co ten szczeniakowi opowiada, zamiast uczyć chłopaka łaciny i angielskiego.” Intelektualne przygotowanie Tyrolskiego do życia po wojnie stanowił, oczywiście, język angielski. Było to przecież uzbrojenie umysłowe dużej części chłopców, którzy po Warszawie chodzili w „szklankach”, czytywali „Biuletyn” i niefrasobliwie zapisywali krwią karty historii. „Zęby choć tylko opowiadał” - przemknęła jakaś wystraszona myśl przez głowę ojca. Nie dawniej jak trzy dni temu, kiedy matka, zdenerwowana opóźnieniem obiadu, wpakowała
nieco więcej drobnego węgla z dna skrzynki, piecem szarpnął potworny przeciąg wybuchu. Emilek, który runął do kuchni z dziką awanturą o „arsenał”, spotkał się z momentalną kontrofensywą matki. Dostał pierwsze od lat lanie, ale w rezultacie, wielokrotnie przesłuchiwany, nie zdradził, z jakiego materiału wybuchowego arsenał się składał ani jakie było jego przeznaczenie. „Ten by oczywiście wiedział, co to tam mogło być” - pomyślał Kosiorek o Tyrolskim. - No, nasze kawalerskie - zagadał przesądnie niesforną myśl. Tyrolski ujął zgrabną karafeczkę, spojrzał pod światło. Napój wypełnił czerwienią szkło kieliszków. Wartownik stojący przed dużą kamienicą na jednej z głównych ulic Pragi jak zsunął obcasy na widok generała Drobnego, tak ich nie rozsunął: jeden za drugim sunęli wojskowi i cywilni goście. Spotkanie „wojska” z „czynnikami kulturalnymi i społecznymi stolicy” ściągnęło masę ludzi. Jerzy czuł się niepewnie w swoim przykusym, pochodzącym zapewne z szabru garniturku, który kupił za pierwsze pieniądze, jakie otrzymał obejmując organizującą się
redakcję „Głosu Pokolenia”. Zmieszany wchodził do sali, gdzie miała odbyć się konferencja. Spostrzegł kilku pisarzy, znanych już z widzenia, obok jakiś ksiądz i biskup. „Prawdziwy biskup w «polwychu»... No, to niesłusznie wyrzekłem się swego munduru z «polandami», jego szata jest tu bardziej egzotyczna...” Nikogo znajomego. Drobny, zajęty rozmową z jakimś wysokim, szczupłym mężczyzną, kiwa ręką w stronę Jerzego w powitalnym geście. - Poznajcie się, panowie. - Znamy się - mówi Jerzy witając się z Linkiewiczem. - Nie przypominam sobie... - mówi tamten godnie. 62 - Ja nie będę panu przypominał - straszy go uśmiechem Jerzy. Drobny już gdzieś się podział. - Borejsza - szepcze z kpiarską nabożnością Linkiewicz wskazując oczami na drzwi, które w tej chwili jakby ktoś zakorkował: kotłuje się tam kilka postaci. - „Czynniki kulturalne stolicy” chcą być blisko komentuje Linkiewicz. - Napijemy się? O, towarzysz Żaboklicki, oczywiście, na miejscu. Dłonią z pustym już. kieliszkiem wskazuje pstry gąszcz u drzwi.
Rzeczywiście, spod łokcia masywnej postaci Borejszy wygląda kędzierzawa głowa. W pstrym tłumie przypadkowo ubranych ludzi ciemny garnitur Żaboklickiego raczej się wyróżnia. Są tu ludzie ubrani w swetry, pan w pepitkowych pumpach okazuje się byłym rektorem uniwersytetu. Spokojną galą wyróżniają się czyjeś autentyczne oficerki. Ocenia je fachowo Jerzy, lecz blednie na widok ogromnych Ostróg z ruchliwym, pobrzękującym kółkiem, zaopatrzonym w dodatku w zębatą gwiazdkę. Właściciel butów przemierza pokój z kawaleryjskim szumem. „No, ten prochu nie wąchał” - myśli Jerzy i z przyjemnością odwraca wzrok w stronę Drobnego. Lubi go i szanuje. A Linkiewicz skanduje mu do ucha wyrazistym szeptem: - Niech pan sobie wyobrazi, to coś było w czasie okupacji lokajem w kasynie gry... Po powstaniu w obozie w Pruszkowie organizowało koncerty dla władz niemieckich... - Pan o Żaboklickim? - spytał nie uważający dotychczas Jerzy. - O towarzyszu redaktorze Ż. - skłonił głowę Linkiewicz. Drobny prowadził do sąsiedniej sali. Na długim stole spoczywały nakrycia i zakąski. Jerzego
nie zdumiało jedzenie. Oszołomiła go ilość nakryć. Przyzwyczajony był jadać przelotem w budkach kleconych na rogach ulic, gdzie w momencie pojawienia się trzech klientów czwarty czekać musiał na talerz. Państwo dysponowało ogromną fajansową siłą. Kilkoma „zwodami” zgubił Linkiewicza i słuchał urywków zdań, niepokojącego szczękania widelców. - W obronie rogatywki gotów jestem napisać już dzisiaj! - krzyczał Borejsza na owego pułkownika w błyszczących cholewach. - Wiadomo, rogata dusza... - pochlebiał jakiś znajomy głos. Oczywiście, Żaboklicki. - Czy pan wie, że mam już wodę? - chwali się ktoś cichcem. - ...stół wprawdzie z drzwi... - inny głos. - Ujawnienie? Najpierw my musimy go ujawnić szepnął jakiś przemądrzały śmieszek. Jerzy słuchał uważnie. - Radosława? Mieliście Radosława, zanim... - Oczywiście! - śmieszek triumfował przygrywając coś widelcem. 63 „«Radosław», Starówka, «Radosław»! Nie strzelać!” - zakrzyczało w Jerzym wspomnienie powstaniowego przejścia do Śródmieścia. Powoli, jakby się bał spłoszyć tamtego, podniósł
wzrok. - Ja, proszę was, od początku stałem na nieprzejednanie lewicowym stanowisku stwierdził niski, tęgi mężczyzna w marynarce w kratę. „To nie ten mówił o Radosławie.” - Nina? - rozkładał ręce szczupły starszy pan. - Bez śladu... - „Nie, to nie on mówił o Radosławie.” - Zlikwidowanie bandy Siekiery to duży nasz sukces, duży... - ostrogi paradoksalnie przydźwiękiwały słowom, chociaż oficer nie ruszał się z miejsca. Opanował widocznie technikę dzwonienia przez niedostrzegalne wstrząsy stopy. W tej chwili Drobny stuknął w kieliszek. Toast trwał niedługo, generał mówił o powrocie do życia, do pracy, o wielkich siłach lewicy polskiej, która podniesie stolicę. Mówił rozumnie jak zawsze, ale w Jerzym jego słowa budziły dziwny, dziki, niezrozumiały opór. Przecież wierzył w to samo, tego samego chciał. Dlatego właśnie stawał przeciw dawnym towarzyszom boju. Nie wiedział, co to się dzieje, zdumiał się słysząc własny głos i słowa, jakimi przerwał sekundową ciszę, gdy Drobny nabierał oddechu dla jakiegoś „niech nam
żyje”. - Wzniesiony ten toast za wszystkich patriotów, którzy gotowi są odbudowywać ojczyznę, niekoniecznie lewą ręką. Jerzy stał z podniesionym kieliszkiem w dłoni. Nikły w swej przykusej, wyszabrowanej marynareczce, wystawiony na spojrzenia zdumione, ciekawe, wystraszone... Trzymał tylko kieliszek, a czuł wysiłek mięśni, jakby trzymał stupudowy ciężar. „Jeśli nie spełnią toastu, cisnąć kieliszek o ziemię i iść do drzwi... - przekazywał sobie prędko. - Cisnąć kieliszek...” W martwej ciszy słyszał głośny oddech swego sąsiada. Generał Drobny powoli zasalutował w jego stronę kieliszkiem. - Racja! - zachrypiał z kąta sali Borejsza i roześmiał się głośno. Cisza pękała. Najpierw zarysowały ją szepty, potem już szmerek aprobaty i konsternacji, wreszcie gwar. Jerzy stał blady. Ktoś do niego mówił, inny uśmiechał się. Kołysał się w pobliżu kawaleryjski brzęk ostróg. Chłopak wytarł spoconą rękę o spodnie, sztubackim ruchem podciągnął je wyżej.
„A więc w końcu może oni mają rację, że mi nie ufają? Przecież ja sam nie wiem, co za siły gospodarują we mnie, w moich uczuciach...” 64 - Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek akcentować dobitnie nasze decydujące miejsce w otwierającej się przed narodem historii... - usłyszał gdzieś za sobą tenorek Żaboklickiego. Nasz sąd o samym powstaniu, które jak powiększająca soczewka skupiło wyolbrzymioną treść naszej ówczesnej rzeczywistości politycznej, nie jest sądem udokumentowanym historycznie, naukowo. Nie możemy się powołać na archiwa polityczne, których bodaj że nie było i nie będzie. Był to przecież czas, gdy szyfr radiowy zastępował korespondencję dyplomatyczną, gdy „Chwila muzyki polskiej”, nadawana po komunikatach radia londyńskiego, przynosiła najważniejsze decyzje zaszyfrowane w piosenkach. Nie wiemy więc, kiedy doczekamy się opracowań historycznych o naukowej wartości, ale jesteśmy przekonani, że spatrolowanie podminowanych uczuciowymi uprzedzeniami terenów powstania jest dziś przede wszystkim rzeczą zdrowego rozsądku, najmniej do tego powołana jest legenda. Przeszły już do legendy
dni i noce powstańczego żołnierza, śmierci i zwycięstwa. Teraz chcemy coś z tego czasu zrozumieć. Trzeba coś sobie wyjaśnić... Jerzy oderwał oczy od szpalty. Jeszcze raz rozprostował całą płachtę pierwszej strony. „Głos Pokolenia” zaczynał się od jego artykułu. Szli przez most pontonowy ramię w ramię z Olem. Ożywienie panowało tu ogromne. Karawany samochodów, ciężarówek, wiłłysów, wojskowych motocykli. Aż dziwne było, że cały ten ruch prowadził na pustynię ruin. Szli jak za konduktem, powoli. - Zobacz, jaka tego już masa... - mruknął Jerzy złapany na wertowaniu własnego artykułu. - Czego? - No, ruchu, życia, samochodów... - Aha, jakbyś to wszystko puścił przez deskę do prasowania, to już byłby całkiem Nowy Jork... - osadził go Olo, cynicznie oceniając rozmiary mostu. Wodą, jak ogromne aligatory, ciągną holowane na drugi brzeg pale potrzebne przy montażu dźwigów do układania przęseł mostu Poniatowskiego. Pontoniak jest za słaby, by można było po nim przejeżdżać z wielkimi ciężarami.
- Popatrz, ostro się wzięli - mówi Jerzy, ale nie wytrzymuje i z powrotem gubi spojrzenie w swoim artykule: Dziś wiemy, czemu tak być musiało. Służyliśmy koncepcji „londyńskiej”, upatrując w niej polską rację stanu. Ale na naszą dzisiejszą rzeczywistość złożyły się nie tylko błędy tych, którzy o prawo decydowania o Polsce walczyli naszymi rękami. Zdobywamy prawo oceny ich przeciwników, ludzi innego obozu, ludzi, którzy formowali rzeczywistość polską, ale chociaż posiadali generalnie słuszną linię polityczną, nie umieli tej linii ugruntować w świadomości poważnej części inteligencji polskiej z dawnego kręgu AK. Weźmy choćby tylko pod uwagę okres, w którym nasza linia polityczna załamała się ostatecznie - wyjście z powstania. 65 Tu zaczyna się rachunek z kolei naszych krzywd. Strona o generalnie słusznej linii politycznej podeszła do rzeczywistości polskiej według kompromitująca uproszczonych schematów. - Kłóciłem się o to dwie godziny- zatriumfował głośno Jerzy wspominając potyczkę z cenzurą.
Porywisty wiatr szarpnął gazetą. :: - - Panie, gdzie pan to kupił? - pytał mijający ich młody człowiek w wyświeconej marynarce. - W Warszawie... - Na Pradze już nie ma... - Cholera! - bąknął Jerzy odwracając twarz. Pod powiekami czuł jakieś swędzenie. Maleńcy z oddalenia, wyczyszczeni słońcem ludzie krzątają się po urwiskach montowanych kafarów. - Na wiosnę Poniatoszczak stanie - słyszy Jerzy głos Ola i uśmiecha się z ulgą. Ten głos go wsypał. I jego wzięło. Nie będzie miał, drań, prawa się wyśmiewać... - I w Warszawie nie ma. Mówił mi Góra wczoraj wieczorem, że widział, jak jakaś pani pobiła się przy kiosku o ostatni egzemplarz... - Olo zwinął pismo w trąbkę i zaryczał. Obejrzało się kilka osób. - Zwariował! - rzucił ramionami Jerzy. - Czego się cieszysz? Teraz dopiero zaczyna się robota... - mędrkował, ale z trudem powstrzymywał uśmiech. Radość aż dusiła za gardło. Ile godzin tłuc trzeba było tą myślą o mur uprzedzonej ostrożności. Prosty argument, że pisma
społeczno- literackie lewicy trafiają na cenzurę niechęci i uprzedzenia u ogromnej większości młodej inteligencji, która wyszła z AK, trafiał na podejrzliwe milczenie. Argumenty o potrzebie działania ze strony ludzi związanych z tym środowiskiem odpierano propozycją współpracy z istniejącymi pismami. Ale jest. Jest ich pismo. Rozchwytywane w ciągu dnia. Jakże potrzebne. Wysupłali się z tłumu korkującego ulicę przy wejściu na most i pomaszerowali w stronę ,,redakcji”. Stanowił ją sublokatorski pokoik, w którym nową pozycję mieszkania akcentował od paru dni ,,służbowy” stół, przysłany ciężarówką przez Drobnego. - Niech tylko zobaczą, że piszemy na bolszewickim stole, leżym, bracie - żartował Jerzy. W pokoju na stole leżała koperta: „Do redakcji «Głosu Pokolenia».” List był bez znaczka. Ktoś przyniósł... Jerzy rozdarł kopertę. Do redakcji „Głosu Pokolenia” 66 Składam Warn serdeczne życzenia pomyślnego rozwoju pisma jako powstaniec i matka poległego powstańca, kapitana batalionu „Miotła”. Jestem Warn szczerze wdzięczna, żeście
poruszyli temat tak śmiało. Wasz artykuł „Próba rachunku” dał mi wrażenie, że to mój jedyny, poległy syn wraz z Wami rzuca im w twarz okropną krzywdę wyrządzoną nam, akowcom. I jeszcze jedno. Panie Redaktorze, stanowczo macie złą kalkulacje, pismo powinno kosztować nie siedem złotych, lecz piętnaście złotych. Pozdrawiam Was serdecznie przewodnicząca Komitetu Rodzin Poległych Batalion „Miotła” dnia 16 IX 1946 r. Jerzy usiadł ciężko na łóżku. Dobry, „wielki” nastrój gdzieś znikł. - Tak... - przeciągnął Olo. - Może jest coś obrzydliwego w tym, co robimy? Ta jej rada o kalkulacji pisma?... - wstrząsnął się jak owiany przeciągiem. - Ale ona przecież przyszła do nas z tym listem. Chce nas umocnić, bo czuje, że naprawdę chcemy naprawić zło, dać żyć ludziom. Ciebie ogarnia wstręt do pensji redakcyjnej, za którą możesz kupić sobie jedzenie, bo jesteśmy ,,zależni”. Zależni jesteśmy politycznie: nie od pensji, ale od idei. Tylko że do tej idei przychodzimy nie kryjąc własnej twarzy, żądając, by tę
twarz szanowano. Dobra stara matka- powstaniec, ja się jej nie wstydzę. Ja... - Jerzy , został z otwartymi ustami. Broda Ola drgała spazmatycznie. Na drugi dzień obradował komitet redakcyjny. Jerzy, niewyspany i rozdrażniony po całonocnej dyskusji z Olem, przewodniczył ślamazarnie. Każdemu z podnieconych ludzi pozwalał na nie kończące się dygresje na temat przyjęcia pierwszego numeru, który wyparował z kiosków w ciągu nie tyle pierwszego dnia, ile pierwszych godzin po ukazaniu się pisma. Pytał o znane już szczegóły, prowokował dalsze. Chciał potwierdzenia. Komitet był bardzo nieliczny, pokoik jeszcze bardziej ciasny. Jerzy chodził między .oknem i stołem, który obsiadł Góra z dwoma niedobitkami z dawnej „Drogi”. Ocalały z „Prawdy i Narodu” liryk o jastrzębim profilu leżał w rzymskiej pozie na żelaznym łożu „naczelnego”. Olo wysunął szufladę z szafy i gnieździł się tam z kolanami pod brodą. W ten tłok wchłonęli niespodziewanie nowych dwóch ludzi. Wejście listonosza z wypchaną torbą przyjęli ciszą i jednoczesną ciekawością: co też mówi do nich kraj? W momencie jednak
gdy w progu, tuż za nim, ukazał się drugi, chłopcy obrzucili się spojrzeniami: uwaga. Listonosz z obstawą wyglądał podejrzanie. Jerzy od dwóch dni czuł na sobie kogoś. Ale żeby Bezpieka pakowała się do ich lokalu w głupim, karnawałowym przebraniu? - Daj no, Antek - mruknął starszy wytrząsając torbę nad stołem. Zrobiło się niebiesko, zielono, biało... 67 Serca w nich uderzyły głośniej. Duma i radość. Śmiech z groźnej sugestii pierwszego momentu. Drugi listonosz uzupełnia ten obszar w ich pokoiku, który zajął cały kraj na stemplach pocztowych: Siedlce, Wołomin, Żyrardów, Białystok, Kraków, Garwolin. Na trzeci dzień po wyjściu pisma! - Od razu tyle... - mówi jeden z listonoszy i patrzy gospodarnym okiem na łakome poczynania tych ludzi. ... „Chce, żeby mu coś dać...” - przywołuje się do porządku wzruszony Jerzy. - A może ja bym dostał od panów to pismo, co? mówi wreszcie ten drugi z listonoszy. Olo wysiada z szuflady, podaje numer. - Bo to w mieście dają po sto złotych, a nie ma mruczy listonosz, jakby upominał chłopca,
poruszony niestosownym brakiem szacunku wobec pisma, na którego egzemplarzu siedział współtwórca. - No, niech wam Bóg pomaga - żegna ich jakoś patriarchalnie. - Pewnie z Warszawy, stary wiarus... - mruczy liryk pochylony już nad stertą listów, a Jerzy umyka wzrokiem przed wczorajszym spojrzeniem Ola. Bałam się, jak się bałam: znowu przyjdzie rocznica i będą pisali. Mój syn zginął. Jak ginął mój syn, opowiadali jego żołnierze. Ja, matka, miałam suche oczy - może wypłakałam już wszystkie łzy? - a oni, dorośli mężczyźni, płakali opowiadając, jak ginął mój syn. A ja teraz, jak w rok po jego śmierci, tak bałam się tej rocznicy, co napiszą, i wówczas wasze pismo... Biała, gęsto .zapisana karta pada na lewą, stronę stołu. Siedzący, tam Olo podnosi głowę. Uśmiecha się kątem ust, w których ssie niedopałek papierosa. „Jak nad urną wyborczą. To są głosy na nas. Na to, co robimy” - myśli Jerzy. Biały płatek spada na spory już stos. Stos wyzwolonego żalu. Olo siedzi nad drugim. To listy od ludzi, których chcą pozyskać. Na boku leży kilka kartek odłożonych ze specjalnym
pietyzmem. ,,To są też głosy na nas. Na to, co robimy. Boją się nas...” . Anonimy, obiecujące rozprawę, ostrzeżenia i jeden wyrok przypieczętowany podłużną pieczątką „4 Kieleckiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej”... - Facet na pewno od dawna pęta się w NSZ- ecie lub WiN- ie, ale pozostał mu szyld. I to, widzicie, jest najgroźniejsze: wzmaga dezorientację co do miejsca ludzi z AK w ogóle... peroruje Jerzy. - Dobra, dobra, ale co z tym zrobić, facety obiecują ci czapę - zatroszczył się Góra. - Miałbym parabelkę. malutką - zaszeptał Olo. 68 - Idź do cholery! - rozgniewał się Jerzy - Skąd, idioto? - prosząco spytał przyjaciela. - ,,Redaktor naczelny przyjmuje w każdy wtorek i piątek między trzynastą a piętnastą” zacytował w odpowiedzi Olo zdanie z redakcyjnego anonsu. - Kijem cię, bracie, można utłuc, „agencie reżimu sprzedający krew żołnierską”... zacytował z anonimu. - Wystąpię o pozwolenie na broń.
- Przydzielą ci ochronę z ubeków- zagroził uparty Olo. - Co za parabelka? - wyrwało się Jerzemu i nagle rozzłościł się okropnie: - Gówniarze, banda sztubaków, pistolety im w głowie! - No, no... - uspokoił go Olo dobrotliwie. - Nie mam żadnej parabeli... - Zarechotał triumfalnie na widok smutnego osłupienia Jerzego. - No, bo powiedzcie serio, czy można z tym wszystkim wytrzymać... Byłem wczoraj u Starego... - znieruchomieli na ten pseudonim. - Nie ujawnia się w ramach akcji „Radosława”. „«Radosław» się wsypał, więc musi, a ja się nie wsypałem, więc nie muszę.” Tak” filozofuje, a gdym go zapytał, na co czeka, powiedział dosłownie: „Chcesz, żebym ja się legalizował? A niechże się najpierw zalegalizują ci, co przyszli tu rządzić.” „Więc na co chce pan czekać?” „Niech robią wybory - powiada - wiem, że zrobią tak, że wygrają, ale to już sprawa ich sumienia. Moje sumienie dopiero wtedy pozwoli mi zameldować się nowemu rządowi. Jestem żołnierzem...” No, ale do roboty. - Jerzy wskazał ręką na stertę nie rozpieczętowanych listów. Na „Glos Pokolenia” zwróciłem uwagę przypadkowo. Wśród powodzi pism, periodyków,
dzienników, nietrudno się dziś zgubić. Jednak tytuł artykułu i pewne już jego zdania wzbudziły zaufanie i nadzieję, że nie powstało jeszcze jedno nowe kadzi- pismo... Mając niepłonną nadzieję, że ukazanie się nowego pisma jest zapowiedzią dalszej demokratyzacji totalistycznych obyczajów naszej prasy, życzę wam... Olo cisnął list na lewo. On najbardziej skrępowany był przypisywaną im niezależnością. W końcu ktoś ich przecież finansował... Góra wyciągnął z kieszeni numer „Dziś i Jutro”. - Olo nie będzie się tak musiał krzywić. Ci panowie już rozszyfrowali publicznie. Słuchajcie: Wyszło nowe, graficznie na wysokim poziomie, pismo „Front Młodych”. Wydaje je Spółdzielnia Wydawnicza „Iskra”. Redakcja mieści się w Warszawie, Pałacowa trzy, z czego wynika, że pismo jest organem ZWM. Jest to ta sama Spółdzielnia Wydawnicza „Iskra”, która wydaje tygodnik „Głos Pokolenia”. A więc, panowie, w ten zawiły sposób ostrzeżono przed nami ,,patriotyczną opinię” jako przed agentami komuny. Sytuacja staje się jasna. 69
- Dawaj! - Jerzy miał twarz ściętą wrogim grymasem. Przeczytał raz jeszcze, poruszając ustami jak człowiek uczący się tekstu na pamięć. A więc i oni spostrzegli, że stajemy się niebezpieczni - cisnął pismo na miejsce, gdzie leżały anonimy i „wyrok”. - Co za cholerny świat. Bo kto nie chce mieć monopolu na to nieszczęsne AK? Kto nas nie kupuje na tej licytacji? Oenerowcy zbijają sobie z nas kapitał, żeby go sprzedać na wyrównanie własnych śmierdzących grzechów i zdrad. Robi nas UB, werbuje „Wolność i Niepodległość”, możesz zostać agentem Bezpieki i Intelligence Service... - ...albo możesz kuchennymi schodami trafić razem z nami na drogę do komunizmu... - wpadł mu w zdanie Olo. Jerzy zatrzymał na nim wzrok. - Czyżbyś sądził, że godniejsza jest droga tych organiczników z amnestii, tych pozytywistów, którzy twierdzą, że gniot sowiecki jest zbyt potężny, by mógł mu się przeciwstawić naród, a więc należy się po prostu poddać? Ja myślę, że nasza sytuacja moralna byłaby przy tej filozofii nie do zniesienia. Dlatego nie wstydzę się twojej definicji. Tyle tylko, że może dla jakiegoś doktrynera patriotyzm to kuchenne schody, którymi dojść można do komunizmu. Dla
nas to wejście frontowe... - Fiu... - gwizdnął nagle Olo znad rozpakowanego grubego listu. - Facet pisze, że nie jest tak naiwny, by wierzyć, że będziemy w stanie to drukować, ale jest „na tyle uczciwy, że pragnie obudzić nasze sumienie”. - Dawaj! - Jerzy przerzucił kartki i spadł wzrokiem w środek tekstu: ...a broń, nasza ukochana bron, pielęgnowana przez lata niewoli, wypróbowana w tylu akcjach - i ten erkaem, browning przechowywane od września trzydzieści dziewięć, i „suka”, cekaem niemiecki zdobyty przez braci naszych pod Tobrukiem i zrzucony nam przez samoloty alianckie, i steny, niezawodne steny - znalazły się w ogniu, rozrzucone rękami żołnierza sowieckiego, naszego sojuszniku. Dlaczego tak się stało, że broń tak potrzebna dla walczącej o sto kilometrów Warszawy ginęła w płomieniach stolicy, dlaczego ci, co szli jej na pomoc, przez to tylko, że nosili na sobie „piętno” AK, jechali w przeciwnym kierunku - na Syberię?... Nie jestem opozycjonistą dla samej tylko negacji. Udowodnijcie nam, że dzisiejsza demokracja jest w istocie wolnością. I że można poruszać się, mówić i pisać bez obawy aresztowania, zaszczucia lub tylko usunięcia z posady - a
tysiące mózgów przestaną trawić minioną przeszłość i rzucą swój wysiłek dla ,dobra tej, dla której, jak Polska długa i szeroka, grobami wyznaczyli szlak do wolności „stojąc z bronią u nogi” Daleki jestem od optymizmu. Nie wierzę, że kiedykolwiek w przyszłości odważę się podpisać list do szanownej redakcji pełnym imieniem i nazwiskiem. kpr. podch, b. AK Zaduma 70 Jerzy stał z kartkami w rękach. Patrzył na stół, jakby szukał miejsca na trzech rozłożonych stertach. Nagle zasłonił sobie twarz rękami, mocno, jak człowiek ogłuszony, potrząsnął głową i powiedział jakimś suchym, drewnianym głosem: - Do roboty, panowie. VII Zajmowali piękną willę na letniskowym, eleganckim przedmieściu Hamburga. Bramy strzegła okrągła blaszana wywieszka w rodzaju tych, jakie strzegą bram ambasad i przedstawicielstw dyplomatycznych. Zgrabne litery okalały herb państwowy. Czy to inwencja artysty malarza, czy inne, poważniejsze przyczyny złożyły się na to, że orzeł, niewątpliwie
biały, miał kształt bliżej nie określony. Wyglądał jak skrzyżowanie starego, przedwojennego, symetrycznego, choć nieco sztywnego orła z koroną z bardziej po kobiecemu biodrzastą piastowską orlicą. Okalające go litery mówią jednak wyraźnie, z surową prostotą, iż willa jest siedzibą Polskiej Misji Okrętowej. Nie trzeba dodawać, że angielski napis dodawał splendoru instytucji. W tej chwili właśnie przed żelazną furtką Polish Shipping Mission zatrzymał się sunący bezszelestnie mercedes. Prowadzący go oficer marynarki, wysokiej chyba rangi sądząc ze złoceń czapki i epoletów, strzelił energicznie drzwiczkami samochodu i pogwizdując coś pod nosem, nacisnął trzykrotnie dzwonek. Cicho zabrzęczał mechanizm zwalniający zamknięcie- i oficer wszedł na ogrodową alejkę. - Halo, Kolumb! - zawołał za nim ktoś skryty za czubkiem jałowca, opalający się na trawniku w nieśmiałych jeszcze, wiosennych promieniach słońca. Trudny do poznania w tym przebraniu Machabeusz odwrócił się. - Halo, Robert. Zaziębisz nery.
- No jak? , - Są dwa ople- kapitany, jeden ołympia, jakiś hanomag, ford, duży, nowy model... To wszystko. - Obleci i tyle. - Moim zdaniem, trzeba jeszcze poczekać. Fritsche obiecuje w tych dniach dwa mercedesy, bliźniaczki mojego... Kolumb rzucił czapkę na koc i usiadł obok opalającego się kolegi. - Liżesz rany? - kpiąc wycelował w ślad ugryzienia na obojczyku. - Już wylizane. To z Brukseli - w niewygodnym skręcie głowy chciał nie zmieniając pozycji dosięgnąć wzrokiem pamiątkowego miejsca. Zrezygnował, znów wystawiając do słońca długą - brodę z naiwnym dołkiem. 71 - Wiesz, jeśli przejdzie ten numer, to odwiedzę ją jako biskup. Ona jest w Coke - marząco przeciągnął nazwę letniskowo- rozrywkowej miejscowości pod Brukselą. - A może teraz ty ją chcesz? - zatroszczył się uprzejmie. Kolumb wzruszył ramionami. - Ile jeszcze mamy kawy? - Będzie ze sto kilo. - Trzy ople, hanomag, ford, po dziesięć, to pięćdziesiąt, Fritsche upiera się, że. te dwa
mercedesy muszą kosztować trzydzieści... to razem osiemdziesiąt... Tak, bracie, trzeba jechać, bo inaczej przyjdzie zamknąć sklepik. Proceder handlowy opierał się na bardzo prostej kalkulacji. Za samochód brało się w Brukseli od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu tysięcy franków. Kilogram kawy kosztował tam sześćdziesiąt franków, za dziesięć kilogramów kawy można było dostać samochód w Hamburgu. A więc za samochód kosztujący tu „w kawie” sześćset franków, brało się tam w gotówce sześćdziesiąt tysięcy. Nieobycie Anglików z wyniesionymi z okupacji sposobami szalenie usprawniło te poczynania. Pierwsze samochody przeprowadzili „na Babystomymachę” - było to nowe określenie odpowiadające studenckiemu pojęciu ,,robić coś na pałę”. Wozy uzyskali bez trudu z zarekwirowanego przez władze wojskowe parku samochodowego. Za jedną parabelkę, której potrzebował strażnik, zapewne jako pamiątkowej „zdobyczy” z wojny, wyprowadzili dwa wozy. A żeby ten dziad Jagiełło nauczył się do tego czasu prowadzić - wzięliby bez kłopotu i trzeci. Przy drugim kolejnym transporcie po raz pierwszy
trafili na kontrolę. Belgijski strażnik, unieruchomiony w pozycji na baczność gniewnym krzykiem Roberta, długo salutował oddalające się wozy, mając w oczach dziwny, nie do odczytania dokument, który stanowił oficjalny poza nie liczącym się w pragmatyce służbowej przerażeniem - powód ich przepuszczenia. Była to opatrzona znakiem żagli, kotwicy i orła stara legitymacja Ligi Morskiej i Kolonialnej, którą posiadał Kolumb. Leżała ona jak kamień węgielny u źródła pomysłu z Polish Shipping Mission. Kolumb trzymał w swoim pokoju teczkę zwaną „biurem”. Leżały tam obecnie pieczątki angielskie, francuskie, blankiety UNRRA i Polskiej Misji Wojskowej. W samym kącie, zawinięta w papier, pierwsza pamiątkowa pieczątka Polish Shipping Mission sklecona po literce z dziecinnej, kupionej za parę marek, drukarenki. Obecnie, choć „biuro” ważyło sporo i szalenie ułatwiało życie, i ono przestało wystarczać. Posterunki MP, zetknąwszy się już nieco z Polakami, zaczęły niepokojąco długo studiować przedstawiane dokumenty. Alarmy z Belgii i Francji o istnym zalewie czarnego rynku narkotykami spowodowały ostatnio dalsze zaostrzenie kontroli.
Dotknęło to i pięciu z Polish Shipping Mission, choć nigdy nie trudnili się morfiną ani czymś podobnym. Ostatnio trzy wozy przepchnęli już bocznymi drogami, wiodącymi przez Luksemburg, potem w poprzek linii Zygfryda, przez tereny strzaskane wojną „aż do warszawskiego fundamentu”, jak się wyraził na te] pustyni Kolumb. - Widzi pan porucznik, jak ten boy, co za parabelkę dał nam zafasować te dwa pierwsze wozy, mógł dojść do szkopa, żeby go rozbroić, skoro oni artylerią borowali na kilometr w głąb ziemi, nim się odważyli stąpnąć... - snuł refleksje Jagiełło w czasie odpoczynku na trasie. 72 - Tędy potem przetoczył się Rundstadt, kiedy robił kontrofensywę na Ardeny - przypomniał Robert. - A potem jeszcze raz wrócili tędy boye - został przy swoim Jagiełło. Siedzieli zmęczeni i bez sił. Prowadzenie wozów przez pogruchotane szosy, przemykanie się istnymi kozimi ścieżkami w miejscach, gdzie trzeba było w obawie przed posterunkami nakładać drogi, wyczerpywało nieustannym napięciem uwagi. Wówczas to Robert oznajmił,
że przy następnym transporcie trzeba ruszyć głową. - Zabawę w przemytników zostawimy dla mniej rozgarniętych - oznajmił z godnością. Wymyślił. Kończyli właśnie ostatnie przygotowania kompletując skład kolumny, którą, z uwagi na niepowtarzalność numeru, należało zmontować monumentalnie. - Trzeba by dziś jeszcze pójść do rotmistrza nawiązał do sprawy Kolumb. - Uhm. Kontakt Polish Shipping Mission z oficjalnym oficerem łącznikowym rządu londyńskiego, rotmistrzem Tańskim, był może najdziwniejszy ze wszystkiego, co działo się w Hamburgu w związku z Misją. Otóż tydzień może po umieszczeniu wiadomej wywieszki u furtki, pojawił się przysadkowaty facet o popryszczonej twarzy. Spokojnie ocenił „admiralski” mundur Kolumba. - Panowie to jacy Polacy? - Dobrzy - odparł z godnością Kolumb. - Ale londyńskie czy lubelskie? - Starczy, że dobrzy.
- Niech i tak będzie. Bo ja jestem ze stoczni, z Gdańska. Dowiedziałem się, że jest Polska Misja Okrętowa, to przychodzę. Bo „Schwester Hedwig” to nie żaden ,,Schwester Hedwig”, tylko „Pułkownik Koc”... Kolumb zgłupiał. W początkach „działalności” czuli się niezbyt pewnie i z każdej strony czekali na możliwe uderzenie. Mistyczna niejasność wypowiedzi budziła niepokój. - Panie kapitanie - podrażnionym głosem Machabeusz wezwał na pomoc Roberta. Razem szybko już doszli do ładu. - Ona, to znaczy on, „Pułkownik Koc”, ma osiemset ton wyporności - jął klarować przybyły obu „marynarzom”. Chodziło o polski statek zrabowany w trzydziestym dziewiątym i przemianowany przez Niemców. 73 - ...Nie ma rady - ustalili wieczorem stanowiska. Po pierwsze, to wzmacnia nasze alibi: rzeczywiście działamy jako Misja Okrętowa, po drugie: trzeba szkopom przetrzepać portki. Oto uchwała leżąca u źródeł ożywionej działalności Misji, zakończonej nieprawdopodobnym
sukcesem. Po śmiałej interwencji u zupełnie zdezorientowanego mnogością polskich przedstawicielstw townmajora statek „powrócił do macierzy”, to znaczy zawieszono na nim polską flagę, uszytą z wsypy do poduszki i prześcieradła przez Frau Weike, gospodarującą w „ich” willi. Odtąd, niespodziewanie dla siebie samego Kolumb „zdziecinniał”, jak twierdzi Robert, i jął gwałtownie na prawo i lewo przeprowadzać akcje rewindykacyjne. W bocznym, nieczynnym basenie portu stały już liczne barki, trzy gdańskie kutry portowe, dwa rybackie szkunery. Frau Weike jęła rozpaczać nad brakiem poduszek, Robert groził, że całe przedsiębiorstwo runie. Jednak okazało się, że właśnie Kolumb zabezpieczył im „spokojną” egzystencję. Mianowany w miesiąc po zdobyciu „Pułkownika Koca”, londyński oficer łącznikowy najpierw długo przyglądał się im z daleka, wreszcie sądząc, że ma do czynienia z agendą Rządu Tymczasowego, zastawił na nich sidła. Wypenetrowawszy ich chody w zajmowanym przez Anglików parku samochodowym, złożył im niespodziewaną wizytę. Przedstawił się chłodno i oficjalnie przystąpił do rzeczy.
Mówił długo o zawikłanej sytuacji prawnopaństwowej, aż klucząc i manewrując wjechał na tereny ich zakazanej działalności samochodowomarynarskiej. Pewny wciąż, że ma do czynienia z ludźmi zagrożonymi kompromitacją w swej oficjalnej robocie, dał im niedwuznacznie do zrozumienia, że „w pewnych okolicznościach mógłby z uwagi na zawsze obowiązującą, mimo różnicy poglądów politycznych, narodową solidarność - pozostawić sprawę jej biegowi”. - To znaczy, że mógłbyś pan nie sypać... Ale co się za to należy? - przerwał po chamsku Kolumb. - ,,Pułkownika Koca”? - ucieszył się po długiej i zawiłej odpowiedzi rotmistrza. - Bierz pan, rotmistrzu, i „Koca”, i całą resztę, nie mamy co z tym robić... Gdy po kwadransie dogadano się wreszcie, who is who, czyli kto jest kim - jak podsumował mister Jagiełło, nastąpiło zupełne zbratanie. Rotmistrz Tański, częsty później gość Polskiej Misji Okrętowej, z czasem znakomicie ich wprowadził w gąszcz spraw londyńskich, „rubensowskich”, jak mawiał używając nazwy hotelu, w którym kwaterował rząd.
Po dziesiątej rozmowie z rotmistrzem, po przeczytaniu dziesiątków broszur, pism, ba, śpiewników wojskowych i harcerskich Kolumb uznał dokumentację słów rotmistrza za wyczerpującą i przyjął jego poglądy za swoje. Rotmistrz Tański okazał się niezastąpionym współpracownikiem Polish Shipping Mission. Chłopcy nie natrafiali na żadne trudności ze strony maczkowskiej żandarmerii, sprawy w komendzie miasta załatwiali za pośrednictwem Tańskiego jak z płatka. Z kwitnącej współpracy zadowolony był również townmajor, z którego głowy spadły kłopoty z Polakami. „Dolę” brał Tański przyzwoitą, nigdy wygórowaną. On jeden zresztą ciułał skrupulatnie. W chwilach alkoholowej szczerości wyjmował skórzaną „laskę”. Była uszyta z grubej skóry, wąska, o średnicy dziesięciodolarowej monety. Upychał ją systematycznie. 74 - Mogę się już podeprzeć - cieszy się jak dziecko. Robert swoją część „doli” przepuszczał skrupulatnie, Kolumb, przekonany przez Jagiełłę, coś tam składał, nie wiedząc, ile tego ma i skąd.
Pod gazem Tański lubił opowiadać o służbie. Dwukrotny Krzyż Walecznych i jakieś angielskie odznaczenia uwiarygodniały te bojowe historie. Co ciekawsze, nie wyczyny chwalebne stanowiły „żelazną rację” opowiadań. Pod większym gazem z reguły wspominał o spadochronowym kursie „cichociemnych”, z którego został wycofany na skutek, jak twierdził, złamania nogi w czasie któregoś z próbnych skoków. Pierwszą opowieść zaczął, kiedy zafrasowany i pół- przytomny Robert daremnie szukał po kieszeniach klucza od willi. - Klucz? Na cholerę - cofnął się chwiejnie o parę metrów i z rozbiegu skoczył na parapet otwartego .okna wysokiego parteru. - Czy wiecie - zaczął w progu, otwierając im drzwi od środka - że ja przez sześć tygodni inaczej nie miałem prawa wejść na kwaterę? Na kursie „cichociemnych” w Szkocji trening trwał od świtu do nocy. Ćwiczyli sprawność fizyczną w braniu przeszkód... Za wejście przez drzwi buliłeś sześć pensów kary. A wiecie wy, ciapciaki - rotmistrz z miejsca przyswoił sobie ich nomenklaturę - że jak dostałeś ćwiczenie, dajmy na to, „wywiad w porcie”, i zostałeś
nakryty przez Intelligence lub policję, to musiałeś się wyłgać na własną rękę. Jeśli podałeś, że jesteś oficerem z kursu ,,cichociemnych” i wykonywałeś zadanie, z miejsca wylewali... I oni wdzięcznie wzbogacili swe słownictwo z jego opowiadań. Pojęcia „action station” i „go” stawały się hasłami w każdej rozróbie. „Action station”, czyli „gotów do akcji” (do skoku - w wypadku „cichociemnych”) - rzucał w samolocie dispatcher kierujący opuszczaniem pokładu samolotów przez zrzutków, „go” oznaczało: „skacz”. - Action station - mówił Robert strzelając korkiem butelki. - Go - wlewali sobie w gardło kieliszki. - Action station? - wymówił z potwornym akcentem Jagiełło, kiedy tydzień temu Kolumb pokłócił się w amerykańskiej kantynie ż jakimś oficerem. - Go - mruknął Kolumb i przeciwnika zniosło potężne uderzenie Jagiełłowej pięści. Pojęcie męskiego braterstwa, choć w bolesnym kacu jakiejś wyczuwalnej już jego degradacji, stanowiło jednak niezłomny i surowy fundament ich moralności. Rotmistrz był „swój”. „Swój” był nawet nieszczęsny maczkowski żandarm z motocyklowego patrolu, czepiający się
ich głupio o jakieś tam papiery, których zawsze mieli pod dostatkiem, „swój”, jeśli tylko na jego piersi czerwieniła się baretka Walecznych. - Musimy dziś jeszcze pójść do rotmistrza powtórzył Kolumb. , - Uhm - rozleniwiony słońcem Robert nie zdobył się na więcej. - Nie „uhm”, tylko trzeba. Mogło się przecież coś zmienić i biskup już pojechał... 75 - Tfu, bo zauroczysz - podniósł się Robert. - Jakaś franca wyskoczyła mi na policzku zmartwił się do lusterka. Stanowiło to widoczny znak, że apel Kolumba trafił do niego. Robert zaczynał myśleć o Brukseli. - Ubierz się, pojedziemy razem. Trzeba go przywieźć tutaj, musi obejrzeć próbę generalną w kostiumach. - Uhm - jęknął potakująco Robert wyciskając pryszcz na policzku. Zniekształcał słowa, co chwila wypychając językiem policzek. - Wiesz co, jedź teraz po niego, przyślij go, a ja od razu wystąpię w pełnej gali... No nie? Po co mam się dwa razy ubierać... Kolumb, zrezygnowany, sięgnął po czapkę. Na trzeci dzień przed furtką Polish Shipping Mission parkowała istna kawalkada wozów. W
każdym obok szofera siedział jeden lub dwóch oficerów, tu i ówdzie pętał się cywil. - Sześciu. kierowców, dziesięciu pasażerów, no i ja, biskup Gawlina... - dyktował Robert pochylonemu nad maszyną Kolumbowi. Obaj byli nieco podenerwowani. Szykował się skok godny ich tradycji. - Dobra. Teraz pieczątka... - Robert nerwowo poprawił opadające, zbyt szerokie rękawy reprezentacyjnej sutanny. - Pieczątka jest - odparł Kolumb podnosząc się z krzesła. Przechyliwszy głowę lustrował wzrokiem ukończone dzieło: rozkaz wyjazdu biskupa polowego Gawliny na lustrację polskich .gmin katolickich w Belgii. - Zostaw. Papierek nieważny. Tański chyba nie poknocił i placówki graniczne wiedzą, że ma jechać, i jeśli pójdzie dobrze, nie powinni nawet żądać dokumentów. - Krótkim, wprawnie narysowanym w powietrzu znakiem krzyża przeżegnał pochyloną nad dokumentem głowę Kolumba. - Siadajmy, panie oficerze... - Ujął przeszkadzającą mu sutannę, strzepnął jakiś pyłek z rękawa. - Słuchaj, czyśmy nie wzięli jakiej mięty, co? - spytał o pasażerów, których, dla
uzupełnienia świty, Kolumb zaangażował jednorazowo spośród polskich obiboków pragnących znaleźć się w Brukseli. - Sprawdzałem każdego po dwa razy - uspokoił Kolumb. Po raz nie wiedzieć który ocenił krytycznym spojrzeniem prezencję kolegi. - No jak? - spytał Robert. - Dobra. Zadziałasz jako Gawlina prawidłowo. Nas tylko podświadomie tremuje, że pastorał i kostium, tfu, szaty kapłańskie, są z teatru. - Kostium jak kostium, ale pastorał... Czy się go w ogóle używa w takich okazjach?... - Położysz na siedzeniu... 76 - No, a tak, że tak powiem, zasadniczo... no, rozumiesz, aparycja, bracie, jak? - Masz wygląd bardzo uduchowiony. Łajdaczyłeś się znowu całą noc - przygadał Kolumb. - Służbowo, dla nabrania uduchowionego wyglądu. Czego się zresztą czepiasz, dziś wozu nie prowadzę... Więc gadaj, jak jest? - Dobrze, a ta franca na policzku nie szkodzi. Biskup może, a nawet, jeśli porządny, powinien mieć zachciewajki... - w tym aforyzmie zamknął Kolumb całą swą wiedzę liturgiczną. - Istinno, istinno goworiu wam: zamknij pysk, bo mnie tremujesz.
- A ty przestań zasuwać z Pisma Świętego po rusku - monitował Kolumb. - Ruski, polski dla nich wsio równo istinno, istinno... - pouczył zdenerwowany Robert. - Daj znak przez okno, że wychodzimy, niech zapalają, nie trzeba tu pod oknem robić zbiegowiska. Spiesznie zeszli po schodach. Ale już przy furtce biskup, drobiący dotychczas nerwowo, zmienił chód i majestatycznie kroczył do wielkiego, czarnego mercedesa, u którego kierownicy siedział Jagiełło. Kolumb trzasnął drzwiczkami samochodu stojącego na czele kolumny. - Action station? - pytanie Jagiełły. - Go - odpowiedział biskup. Ruszyli. Przez ulice Hamburga zamietli długim korowodem. Sunąc w alarmującym jęku syren minęli ogrodowe przedmieścia, na osiemdziesiątce rwali w stronę belgijskiej granicy. „Osiemdziesiątka w milach daje na kilometry...” daremnie głowił się u kierownicy Jagiełło mając nad głową, w lusterku, uduchowioną twarz przełożonego w biskupich fioletach. Ledwo minęli zakręt, za którym skrył się graniczny szlaban, budka wartownicza, domek odprawy celnej, ledwo kilku nabożnych strażników zdążyło zdjąć służbowe czapki wobec
niespodziewanego błogosławieństwa, udzielonego co prawda w ruchu, lecz z zachowaniem liturgicznej godności, a już wóz biskupa szedł jak pijany od krawężnika do krawężnika szerokiej szosy, bo osłupiały Jagiełło trzymał wprawdzie mocno kierownicę, ale nie mógł oderwać wzroku od lusterka, w którym widział biskupa wymachującego nad głową pastorałem niby tomahawkiem. Dziki krzyk, przechodzący w jodłowanie, niósł w las przerobione w indiański zew słowa: istinno, istinno... Z tyłu trąbił następny mercedes. Jagiełło wyprowadził wóz i obejrzał się karcąco. - Panie poruczniku - strofował cicho. - Iiiistiiinnooo! - Robert, do ciężkiej! 77 Jeśli Jagiełło przechodzi z zakazywanej mu po wielokroć formy wojskowej na tykanie, znaczyło to nie chybnie, że jest u kresu wytrzymałości nerwowej. Biskup usiadł posłusznie, a szofer nacisnął gaz zbliżając się powoli do prowadzącego kolumnę mercedesa Kolumba, który nie upajając się pierwszym sukcesem, rwał naprzód jak na wyścigach.
Niewiele brakowało do północy, gdy Kolumb zatrzymał samochód przed eleganckim kasynem w Coke. Wysoki gmach płynął w światłach pod rozpiętymi zielonymi żaglami wiosennych drzew parku. Lśniły chromami liczne limuzyny w refleksach świateł z szerokiego tarasu. Kolumb zręcznie wprowadził swoją. Wciśnięty w elegancki smoking Robert sprężyście wyskoczył z tylnego siedzenia. Jagiełło guzdrał się upychając skórzaną niewielką teczkę. Dolary i funty. Franki zatrzymali przy sobie do wydania. Wypchane na piersiach kieszenie nadawały solidniejsze kontury chłopięcym sylwetkom. Trzasnęły drzwi. - Czekajcie, zamknę - rzucił Kolumb, ale Robert nie słuchał. Szedł miękko i cicho w stronę tarasu, jakby to jego wzywał gardłowy kobiecy śmiech. - Tylko bez awantur... - ostrzegł półgłosem oddalającego się kolegę. Sposób, w jaki poprzednim razem Robert ,,przeprosił” amerykańskiego majora, który przebywał w towarzystwie „jego” dziewczyny („raz na dwa tygodnie, ale moja” - odpierał potem kpiące ataki Kolumba), omal nie zakończył się tragicznie. Kolumb coś sobie przypomniał. - Zostawił? - zapytał stojącego obok Jagiełłę.
Ten skinął głową. Mimo to Kolumb wsunął głowę w głąb wozu. Namacał ręką teczkę i sprawdziwszy przez skórę twardy kształt waltera, uspokojony zamknął drzwiczki. Roberta już nie było na tarasie. Portier skłonił im się z głębokim szacunkiem, jakby nadal stanowili eskortę ubranego w pontyfikalne szaty biskupa. Wprawdzie przed chwilą monsieur Robert otrzymał od niego wiadomość, że madame Yerey już odjechała w jakimś towarzystwie, ale wszak dawało to pewność, że ceniony klient pozostanie do jutra i dłoń portiera dwukrotnie zetknie się z jego mile szeleszczącą ręką. Wprawdzie tej polskiej trójki nie widział już miesiąc, ale obyczaje takich klientów znał znakomicie. Robert skinął na nich od stolika. - Jest ta twoja ruda... Kolumb obojętnie kiwnął głową. Orkiestra ciągnęła „L'amour, L'amour...” - Znów ten hymn amerykański... - wzruszył ramionami siadając. - Najpierw kolacja, kochany. Na dobrą sprawę od rana nic nie jedliśmy. - Ba, spuścić tyle wozów - bąknął niedbale Robert. - Kupić metr kawy... - warszawską miarą przypomniał Jagiełło swoje zasługi.
Kolumb skromnie przemilczał swoje dewizowe zabiegi, by zmienić jak najwięcej franków na funty i dolary. W myśl nie pisanej umowy wszystkie franki były „do pozostawienia” w Coke. Wyjątek stanowiła przedostatnia wyprawa, kiedy Robert, namówiony przez madame Verey, poszedł 78 grać i wyciągnął z rulety ponad dwieście tysięcy. Nawet po zostawieniu pani stu tysięcy „na pamiątkę za szczęśliwą rączkę” coś tam w powrotnej drodze w Brukseli zamienili na dolarowy metal. Kelner, pochylony, z marzycielską troskliwością wysłuchiwał dezyderatów Kolumba, który uwzględniając tęsknoty kulinarne Roberta, dysponował nie zasięgając rady Jagiełły. Tę metodę stosował zawsze, od kiedy przekonał się, że po zawiłych zamówieniach uczestników biesiady ze strony Jagiełły padał stale stanowczy głos: „Dla mnie schaboszczak.” Tym razem jednak natrafił na opór: - Tylko żebyś mi obstalował wszystkie te minogi, ostrygi i inne świństwa. Trzeba się brać do roboty... - ryknął niespodziewanie. - A francuskiego uczy mnie jedna w Hamburgu - dodał skromnie.
Kolumb roześmiał się nagle i zasmucił, jakby ujrzał w kieszeni druha cudzoziemski paszport. - Halo, Kolumb! Zrośnięte z nim okupacyjne imię brzmiało teraz „Kolumb”, ale Machabeusz obrócił się grzecznie. Ruda Zi. Uczynił zapraszający gest dłonią, ale wezwany ruchem wspaniałej młodej głowy, poderwał się uprzejmie. Miała ten niebywały, rzadki przy rudych włosach, smagły odcień cery, który czynił z niej zjawisko. - Jeszcze nie jesteś błękitna? - zażartował wskazując ruchem głowy przechodzącą obok kobietę o modnym obecnie kolorze włosów, który jakby młodzieńczo przedrzeźniał siwiznę. - Och, Kolomb, Kolomb - wyżalała się za moment na jego chłód, gdy niefrasobliwie zgodził się na jej zapewnienia, że nie może dziś spędzić z nim wieczoru. Umówił się na jutro i odprowadził kawałek w stronę jej stolika. Wracając do swoich przez moment poczuł jeszcze delikatny zapach jej perfum. Wzruszył nie wiedzieć czemu ramionami. Na stoliku czekały już napełnione kieliszki. - Pod „Akcję Biskup” - wzniósł po wojskowemu toast Robert. - „Akcja”... - skrzywił się .Kolumb, nie wiadomo, ironicznie czy po prostu po wódce.
- Świat się zmienia i my się zmieniamy - mruknął Robert nalewając drugi kieliszek. - A ty, bracie, prowadzisz już tak, jakbyś był szoferem w „Kedywie” albo Murzynem - pochwalił Jagiełłę. „Co za wieczór zaduszkowy” - zaklął w myślach Kolumb łapiąc się na tym, że wspomina poległego w pierwszej akcji kolejowej szofera Antka. Szybko podniósł kieliszek. Wychylali już chyba szósty toast, gdy Kolumb zastygł z głową przechyloną w tył. - Cholera... - bąknął za chwilę. Robert poszedł spojrzeniem za jego wzrokiem. Ze schodów prowadzących do sal gry schodził wolno, trzymając się poręczy, jakiś dojrzały, poważny mężczyzna. Kulał. 79 - Kto to taki? - Kulawy. - Widzę. - Nie, taki miał pseudonim. Obserwowany przez nich człowiek, zmierzając do wyjścia, szedł w stronę stolika. - Halo, szefie - mruknął Kolumb wyciągając rękę przez poręcz swego fotela. Mężczyzna zatrzymał się i ściągnąwszy brwi przyglądał się im bez ruchu.
- Prosimy - po Kolumbie nie było znać wypite wódki. Gdy tamten wciąż obserwował nieruchomo, Kolumb wstał: - Porucznik Kolumb melduje się, choć bez rozkazu... - szepnął z naciskiem. - Mam zaszczyt zaprosić na skromne przyjęcie - dodał już konwencjonalnie. Przez chmurną twarz pana przeleciał nagle szczery uśmiech. - Tak jest, od majora Junoszy, potem z „Kedywu” potwierdził Kolumb jego przypomnienie. Pan namyślał się przez sekundę, wreszcie przysiadł przy ich stoliku. Kolumb zaprezentował mu towarzyszy. Momentalnie, jak anioł stróż, zjawił się biały kelner. - Znają nas tutaj - z przechwałką kiwnął głową Kolumb. - Właśnie tak siedzimy i, prawdę mówiąc, zebrało nam się na warszawskie wspomnienia... - zagaił skrępowany, że nie wie nawet, jak tytułować rozmówcę. ,,Majorze” wydawało mu się zbyt skromnie. Kelner, nie pytany, oprócz kieliszka przyniósł dla przybysza wermut. Kolumb chciał go skarcić, ale zauważywszy, że znajomy sięga po butelkę, dał spokój. - O Warszawie, mówi pan, poruczniku... Myśleliście o Warszawie... - odezwał się swoim
niskim głosem. - Ba, któż z nas o niej nie myśli? z, tym retorycznym pytaniem podniósł do góry kieliszek. „Co najmniej jakby zrobił szablą «prezentuj broń» na paradzie przed grobem Nieznanego Żołnierza...” - pomyślał Kolumb i nagle zrobiło mu się wstyd, że tak cynicznie traktuje wzruszenie rodaka. - Czy pan wie, co to Warszawa? - zaczął lekceważąco pijany już Robert. - Wie? - zapytał nagle Kolumba, jakby się bał lekceważącym tonem zrobić krzywdę kulawemu panu. - My tu, mój panie, opijamy akcję... - zaczął nie czekając na odpowiedź. - Akcję na medal, kostiumową, ale co to za akcja! - prychnął. Pamięta pan luty czterdziesty czwarty, robimy Kutscherę... - Ja sam znam trzydziestu ludzi, którzy wykończyli Kutscherę - uśmiechnął się przepraszająco pan. - Szanowny pan nie masz do czynienia z gówniarzami. W zamachu udział brali: Lot, Kruszynka, Cichy, Olbrzymek, Juno i Sokół. Ja się nazywałem inaczej. Proszę słuchać. Jak go 80 już dziabnęli, Kutscherę, to dwóch naszych rannych, właśnie Cichego i Lota, władowali na
Pradze do Przemienienia Pańskiego. Tym samym postrzelanym oplem - kapitanem, którym wyrwali z Szucha po robocie. Władowali, a sami z powrotem do miasta, jakby im coś na mózg siadło, pewnie kombinowali, że pościg idzie od miasta i na wóz, co rżnie Poniatowskim do Śródmieścia, nikt ani nie spojrzy. No i nadziali się na moście. Na kordon żandarmskich wozów. Sokół chciał wykręcić, zawadził maską o barierę, i klops. No i tak, mówię klops, to klops. Granacik podobno jeden już tylko mieli, a potem przez barierę i do Wisły głową na dół. Podobno długo jeszcze do nich z mostu strzelali... Pardon, wermuciku? I teraz dopiero występuje skromna osoba waszego, pułkowniku, czy kto tam jesteście, rozmówcy. Przychodzi alarm. Niemcy przesłuchują rozmaitych ludzi z rozmaitych szpitali. Węszą. Rozkaz: zabrać Lota i Cichego z Przemienienia - już. Robert nalał do kieliszków. - I dlatego mi się przypomniało, że to też taka zabawa kostiumowa: pojechaliśmy jako żandarmeria. Cudem zdążyliśmy: jak my z chłopakami, z tymi rannymi, minęliśmy bramę
szpitala, z drugiego rogu wyjechało auto gestapo. Nie pokapowali, władowali się na podwórze. A tamci dwaj i tak skończyli na drugi dzień... Robert oklapł nagle. Szczęka mu zwisła, zamyślił się z otwartymi ustami. - Ech - zabrał głos Jagiełło. - Jest co wspominać...- westchnął pobożnie pan. - Jak to jest właściwie? Dwadzieścia dwa lata i wspominać? Gdzie jest madame Verey? zbuntował się Robert. - Przecież - walka trwa... - szepnął pan patrząc w kieliszek pod światło bogatych żyrandoli. Orkiestra po raz czwarty już chyba grała „L’amour, l’amour...” - Panie pułkowniku, czy pamięta pan porucznika Zygmunta? Tego, co to wsypał się z radiostacją i wyszedł? - spytał Kolumb, jakby było to w jakimś związku ze zdaniem o trwającej walce. Pan nazwany pułkownikiem powoli skinął głową. H - Jak to było z tą jego ucieczką z Pawiaka? - zapytał Kolumb, zupełnie trzeźwy. Bo w powstaniu jeden taki mówił... - Że to prowokacja? - ” uśmiechnął się pan. - To był prowokator, ten, co to mówił,
oczywiście... Otóż wyraziłem się, że walka trwa... zwrócił się do Roberta, jak człowiek, który zaspokoiwszy ciekawość dziecka wraca do poważnej rozmowy. Ale ludzie z „Akcji Biskup” nie byli wdzięcznymi partnerami ani do ogólnych rozważań, ani do subtelnych aluzji na temat możliwości i sposobów „powrotu do walki”. Robert zesztywniał jakoś i wytrzeźwiał. Kolumb wdał się ostentacyjnie w jakąś sygnalizację na migi z przechodzącą Zi, Jagiełło, nazwany po uprzednim zapytaniu o imię „panem Władysławem”, odparł tajemniczo: 81 - „Władysławie”? A zresztą, Władek jestem, obaj ciułaliśmy na lepszą dolę dla jednego... - I zasnął w fotelu. Pan, spostrzegłszy ich nastrój, nie zrażony umówił się na dzień następny i odszedł z godnością. Robert postanowił zajrzeć do sali gry na piętrze, przekonać się, czy nie ma tam Vereyki, Kolumb gestem wezwał kelnera. Cichy, biały chirurg biesiadnego stołu pojawił się milcząco, uprzejmiejszy niż zwykle. - Rachunek? - zdziwił się ostentacyjnie, następnie wyjaśnił, że patron nakazał ich stolik wpisać na swoje konto.
- Co takiego? - Kolumb przypuszczał, że jego francuszczyzna, z której tak jest dumny, posiada poważne braki, tak absurdalne wydało mu się, co zrozumiał z wyjaśnień kelnera. - Zaraz, zaraz, jaki patron? Właściciel? Czego? Restauracji? - Restauracji i hotelu - brzmiała odpowiedź kelnera. - Robert! - huknął naraz na przyjaciela. - Słyszysz, że ta kulawa szuja jest właścicielem? Czego? Wszystkiego! - Chodźmy spać - oznajmił nagle przyjaciel Kolumba rezygnując z wywiadu w kasynie. - A myśmy go chcieli podjąć, biednego rodaka, na konto „Akcji Biskup”... - markocił Kolumb. - Władek. Może być Władek, obaj harowaliśmy na lepszą dolę dla jednego... - bąknął ocucony Jagiełło. Gdy podchodzili do lśniącego czarno mercedesa, gdy otwierali drzwiczki, gdy zapuszczali motor, który nie był w stanie zagłuszyć kilku niemiłosiernie wrzeszczących na parkowej alejce Amerykanów, oszołomiony portier raz jeszcze nerwowym chwytem kieszeni na piersi uwiarygodnić usiłował plik tysiąc- frankówek. Nie wiedział, że uzyskał .całą kwotę
przeznaczoną dla madame Verey za jej tak cenione i wysoce kunsztowne usługi. VIII Pułkownik Kosołapkin, zakłopotany, podrapał się po włochatej piersi. Jego frencz wisiał ma poręczy krzesła. Upał wyciskał z ludzi siły, usypiał. - No, to ile brakuje u ciebie? W ośmiu? nauczywszy się polskiego najzabawniejszymi rusycyzmami psuł wrażenie. Zygmunt skinął głową. Nawet ubrany w drelichową bluzę wyglądał elegancko i świeżo, jakby właśnie wybierał się do którejś z „dziewczynek”. Obowiązki jego „dziewczynek” pełniły ze zmiennym szczęściem wszystkie, najnobliwsze nawet, panie w miasteczku. 82 - Wośmiu . No, możno wytrzymać... - Liczba dezerterów ze szwadronu Zygmunta nie budziła jeszcze przerażenia. Był to przedziwny okres, gdy zmobilizowani mieli do wyboru las i wojsko, gdy schwytani na dezercji chłopi tłumaczyli się: „Toż ja tylko na podorywki...”, gdy drobnomieszczanie wiali z prostego braku czasu na służbę: stały przecież otworem gościnne
Ziemie Zachodnie. Wszak niedawno wachmistrz Sieradzki, wysłany na łowy na dezerterów w podkarpackie wsie, powrócił triumfalnie nie tylko z dwoma schwytanymi, lecz na „zdobytym na Zachodzie”... kredensie. Wjazdu dokonał, jak przystało na kawalerzystę, siedząc okrakiem na umieszczonym na ciężarówce pokracznym meblu, lśniącym licznymi szybami. Wytłumaczenie miał łatwe i przekonywające: ,,Strzelec Goździk, jak się okazało, zwiał aż do Lubina Śląskiego, a ja się, panie majorze, żenię tutaj, za tydzień ślub...” - Wośmiu... - pułkownik drapał się tak zawzięcie, jakby chciał sobie wyłuskać dezerterów spod serca, z gęstej siwiejącej szczeciny. Zygmunt mógłby przysiąc, że zna rytm jego myśli: ,,Skoro w pierwszym szwadronie mają dwunastu, a w trzecim dziesięciu, wszystko w porządku, mój akowiec jest kryty, nie jest gorszy od innych dowódców...” Dziwaczna przyjaźń z pułkownikiem datowała się od bojowych miesięcy końca wojny. Nauczył się cenić lojalność, bojowy charakter i wojskowe zdolności przełożonego, a ten z kolei, zakochany w kawaleryjskich talentach, zacięciu i odwadze swego nowego oficera, krył
go w najtrudniejszych nawet sytuacjach, jak choćby w przedziwnej sprawie aresztowania porucznika Zawadzkiego, zastępcy „polwych”, obecnie nawet zastępcy dowódcy pułku. Zygmunt wielokrotnie padał pod stół nie wytrzymując żelaznej kondycji swego wodza w potyczkach na kieliszki czy, ściślej biorąc, szklanki. Kosołapkin, Kozak z pochodzenia, trzy razy przegrywał z nim po pijanemu szaleńcze konne wyścigi. Ale tym razem Zygmunt był w błędzie. Zakłopotanie pułkownika miało swoje całkiem uboczne źródło. - A ty byś mi teraz pomógł trochę, a? - Niby jak? Okazało się, że Kosołapkin, na żądanie Głównego Zarządu Polityczno- Wychowawczego, wysłać ma do Warszawy charakterystykę rotmistrza Soroki, swego podkomendnego z ostatniego roku wojny. - Ty lepiej napiszesz... - Przecież go na oczy nie widziałem - uśmiechnął się Zygmunt. - Niczego... - pofolgował sobie z ulgą Kosołapkin. Ten pretekst nie mógł zadecydować o odmowie, byłoby gorzej, gdyby major spojrzał na zegarek i stwierdził, że ktoś na niego czeka.
Była niedziela, a w „tych sprawach” Zygmunt był nieubłagany. Najbardziej nawet rozgoryczone panie nie mogły mu zarzucić niepunktualności. Szkoła konspiracji i wojska, ucząca synchronizacji działań co do minuty, sprawiała, że bez mała umawiał się, dajmy na to, dziesiąta zero zero w miejscu postoju partnerki. 83 Pułkownik wyciągnął już z szuflady kartę czystego papieru. - Ot, co na mnie, „popa” biednego, popadło - użalił się dobrodusznie. Zygmunt roześmiał się, jak zawsze rozbrojony przez dowódcę, który zresztą „pełnił obowiązki Polaka” z wielkim pożytkiem dla pułku. - Ale jak ja mam pisać? Jakiż on jest, ten twój Soroka? Dyktując orientacyjne dane Kosołapkin uśmiechnął się, zażenowany. Nie mógł przecież mówić temu Zygmuntowi, że nić chce korzystać z pomocy swego zastępcy do spraw polityczno- wychowawczych. Ich antagonizm i tak był zbyt jaskrawy i znany w pułku. A pułkownik wiedział, w jaki sposób Zawadzki, objąwszy stanowisko zastępcy dowódcy pułku do spraw „polwych”, załatwił sprawę opinii wielu ludzi. Pewnego dnia, wszedłszy do
kancelarii, zaskoczył go nad tą robotą. „Zamojski” - przeczytał mu przez ramię nazwisko podoficera, którego opinię Zawadzki przepisywał. Niżej, starannym pismem: „Antysemita i ukryty sowietożerca.” - Plutonowy Zamojski? - zdziwił się wówczas ostentacyjnie pułkownik. - Tak. Rodzina obszarnicza... - uzupełnił Zawadzki ustnie, lecz widać było, że za moment puści w ruch pióro, by spożytkować to celne określenie, jakie nasunęło mu się w rozmowie. - Antysemita? Toż plutonowy Zamojski sam Żyd! - zawołał pułkownik, zgorszony nie zasłużoną krzywdą zasłużonego w kwatermistrzostwie podoficera. Zawadzki coś tam w charakterystyce Zamojskiego zmienił, ale gdy wkrótce po objęciu przez niego funkcji aresztowano kilku ludzi bez żadnych umotywowanych podstaw, Kosołapkin ograniczył stosunki z nim do czysto służbowych. Nazwisko Soroki nie budziło zapewne czujności Zawadzkiego, ale pomoc jego wywołałaby w Kosołapkinie wrażenie, że niesłusznie naraża cenionego ongiś oficera na krzywdę. - No, jeśli ten wasz Soroka zostanie kiedyś naczelnym wodzem, nigdy się nie dowie, ile mnie
to kosztowało trudu... - Zygmunt postawił kropkę u dołu wypełnionej ciasno stronicy. - Ale teraz to już muszę iść... - spojrzał na zegarek. Kosołapkin uśmiechnął się zazdrośnie. - Robię im wojsko, a żadna nawet nie da wdzięczności... - sformułował nieświadomie dwuznaczną myśl na temat kobiet z miejscowej małomiasteczkowej elity. - Popadłą żadna być nie chce - użalił się patrząc z troską na własne włochate piersi, unoszone ciężkim westchnieniem. Zygmunt szedł szybko w kierunku miasteczka. Przeszedłszy most skręcić chciał na szerokie zielone błonia, miejsce wypasu baranów, stanowiących źródło utrzymania miejscowych kożuszników, ale zatrzymał go nagle dziwny widok. 84 W odległości może dwustu metrów od szosy jakiś pluton ćwiczył natarcie. Żołnierze zrywali się, skokami biegli naprzód, padali. Z dala dolatywał głos wsławionego kredensową zdobyczą wachmistrza Sieradzkiego. Zygmunt spojrzał na zegarek, potem sobie pod nogi, jakby myślą zbliżał się wraz ze Stefka, córką miejscowego adwokata, do życzliwej zieleni, wreszcie
powtórnie zerknąwszy na zegarek zaklął niecierpliwie i ogromnymi krokami ruszył w stronę zdumiewającego w niedzielne popołudnie placu ćwiczeń. Podszedł na lewe skrzydło znieruchomiałej na jego widok tyraliery. Zobaczył otwarte, chwytające oddech usta leżącego na skrzydle żołnierza. - Wachmistrzu! Sieradzki w służbistej i pewnej siebie postawie zawodowego przedwojennego podoficera zbliżył się na trzy kroki i regulaminowo milczał. - Co to takiego? - zapytał major. - Melduję, ochotnicy z drugiego szwadronu przerabiają natarcie spieszone... - Ochotnicy? - Tak jest. Ci, którzy nie chcieli na ochotnika maszerować na sumę... - Wachmistrz zrobił nieregulaminowo dwa kroki w przód i kończył półszeptem: - Był rozkaz, że ochotnicy mogą na mszę, a ci, panie majorze, pozostali. Prawosławni, Żydy, a reszta to może... mrugnięcie oka tłumaczyło się jednoznacznie: komuna. - Zwolnić ludzi! - rzucił Zygmunt półgłosem, hamując wzbierającą w nim pasję. „Spokój! mitygował się w myślach. - Gniewa mnie zaufanie i konfidencjonalny ton tego kretyna. Mogę
mu teraz uszy poobrywać, bo to jawna dywersja, co on robi...” Było wprawdzie jasne, że wachmistrz musiał postawić sprawę wyboru „ochotniczych” zajęć i postarał się o to, by być krytym, ale też jego intencje były zbyt czytelne. „Mogę mu uszy poobrywać” - myślał, gdy Sieradzki wrzaskiem: „Rozejść się!”, zlikwidował „ochotniczą”, nieludzko zmęczoną formację. „Jemu mogę poobrywać, ale na takiego Zawadzkiego mam za krótkie ręce. W końcu to, co on, ten idiota, robi, wymaga nie lada odwagi, a tamten...” Zygmunt wzruszył ramionami. - Jesteście wolni, wachmistrzu - powiedział patrząc w ziemię. . „Tak - kontynuował swój monolog krocząc przez błonia. - Przeprawiałem się przez Wisłę, bałem się, że zdradzam swoich z AK. Z komunistami biłem te upowskie bandy, a oni patrzyli mi na ręce. Broniłem bosych, głodnych chłopów, którzy brali nadzielaną ziemię, i wiem, żem dobrze robił, lecz kiedy wczoraj spostrzegłem «dekoracje», wykonane przez ludzi na zlecenie Zawadzkiego, 3 X TAK (umieszczone nawet nad żłobami, miały chyba koniom ułatwić
pozytywne strawienie współczesności i zbliżającego się referendum), przeobrażone w 3 X AK (starczyło proste zamazanie T) - to serce mi skoczyło jak głupie z radości, i dobrze wiedział Sieradzki, co robi, mrugając do mnie, gdy z zafrasowaną twarzą wypytywał, czy ma iść do kwatermistrza po smołę, by przywrócić napisom dawną treść i krasę... Kimże jestem? Sieradzki, gdy słyszy: «Mikołajczyk», wyjmuje ręce MI z kieszeni, ja naplułbym wicepremierowi w pysk za powstanie, ale gdy Kosołapkin (druh dobry, niemal jak ci swoi, Kolumb i Olo) powie «rodina» zamiast «ojczyzna», chce mi się rzygać na taką ojczyznę...”. 85 - Halo! - usłyszał dźwięczne, zielone. Poderwał głowę, na twarzy miał już uśmiech: czekała. Przeniesienie pułkownika Kosołapkina zbiegło się z pogotowiem bojowym zarządzonym wobec „aktywizacji band”, grożącej w związku z referendum. Dla większości oficerów zmiana dowództwa była zaskoczeniem. Nie zdziwił się jedynie odwołany do Warszawy
pułkownik i jego zastępca „polwych”, Zawadzki. Pułkownik przypomniał sobie niedawną rozmowę w sztabie. - Kiedy będziemy go sądzić? Tego majora Zygmunta Barbańskiego, co? - spytał Kosołapkina generał w obecności oficera z prokuratury wojskowej. - Za co? - odparł sztywno Kosołapkin. - Nu, co ty za dowódca jesteś, że nie wiesz, za co sądzić swego oficera? - zakrzyczał generał. - Zresztą - rozgniewany machnął ręką na pułkownika, który uparcie obstawał przy swoim. Teza Kosołapkina brzmiała: major Zygmunt miał prawo aresztować swego zastępcę, bo tamten opuścił oddział podporządkowany mu w akcji bojowej. - Nu, ale ty prokurator, ty nie będziesz pytać: „Za co?”, kiedy ja ci rozkażę: „Sądzić”. Masz sądzić. O Zawadzkiego się nie da, to za coś innego, wszystko jedno... - krzyczał z kolei na przedstawiciela prokuratury. Kosołapkin, pojąwszy dalekosiężną taktykę Zawadzkiego, był już od owej rozmowy przyszykowany na jej skutki. Z uwagi na przygotowaną operację bojową przeciw bandom działającym na północnej
krawędzi powiatu pożegnanie pułkownika odbyło się jakoś szybko, jakby wstydliwie. Kosołapkin, jeszcze ściskając Zygmunta, namyślał się, co mu ma powiedzieć. „Mówić, że chcą go rozpracować? Toż wie sam. Powiem, a on gotów coś głupiego wymyślić” - kłopotał się poklepując go po ramieniu. - Ech! - wystękał całując się z nim z dubeltówki, jak stary polski szlagon. Siedział już w samochodzie, gdy nagle, jakby sobie coś przypomniał, powstał, wychylony swoją zwalistą postacią, wyrzucił z siebie półgłośne: „Uważaj” - i rozpogodzony, jakby pozbył się ciężaru, prędko zawołał: „Jazda!” Prowadzący odprawę zastępca dowódcy pułku do spraw polityczno- wychowawczych w krótkich słowach przeprowadzał charakterystykę przeciwnika. Podkreślał, że tym razem przyjdzie się spotkać z wrogiem bardziej zdyscyplinowanym, lepiej wyszkolonym. Oddział leśny, którego zniszczenie było ich zadaniem, stanowił jakiś szczątek 27 Wołyńskiej Dywizji AK. 86 - ...Jak towarzyszom wiadomo, nie wszystkich bandytów zdołaliśmy na czas internować w
czterdziestym czwartym roku do Majdanka konkludował. - Podżegania rozmaitych Byrnesów ożywiły nadzieję na wojnę, zaktywizowały bandy. Znajdziemy na to odpowiedź. Strona bojowa nie należy do mnie, nie od rzeczy będzie jednak, jeśli przypomnę, że jest wśród nas oficer znany z udanych operacji przy zwalczaniu band UPA. Teraz zadanie będzie dla niego poniekąd łatwiejsze, zna bowiem niejako od wewnątrz ośrodek, z którym przyjdzie mu walczyć. Zawadzki nie spuszczał czerwonych oczu z Zygmunta. Stanowiły one świetną ilustrację tezy o pracy i dokształcaniu się po nocach, jaka przyjęła się na jego temat w sztabie. Zygmunt skinął pogodnie głową. Służbiście pokwitował wiadomość, że szwadron jego operować będzie w dyonie dowodzonym przez oficera młodszego od niego rangą. Wyszedł przed sień. Obejrzał się. Smuga światła wymykała się spod drzwi, cienka jak brzytwa. Raz jeszcze dreszcz przebiegł mu po plecach. Dobiegł go t znowu wysoki głos Zawadzkiego i odpowiadające mu milczenie. Szybko dał dwa kroki w ciemność, byle zwiać
przed odgłosem uderzenia i jękiem milczącego uparcie jeńca. Odpowiedział tylko na dwa pytania. - Jakim prawem nosisz mundur? - krzyczał Zawadzki. - Jestem żołnierzem - odpowiedział. „Armii Krajowej...” - dopowiadała pamięć Zygmunta i major, stojąc w ciemności, macha rękami jak pijany opędzający się fizyczną, bezmyślną siłą przed napaścią własnej smutnej pamięci. Ale ta jest zdradliwa. Przypomina, jak tamten, jeniec, unosił związane kolczastym drutem ręce zasłaniając twarz przed uderzeniami rękawiczki Zawadzkiego. „W partyzantce od wiosny czterdziestego czwartego. Ja pędziłem jeszcze bimber...” - mówił w Zygmuncie akowiec, ten, który nie mógł słuchać i patrzeć. „Tak, z tego trzy lata partyzantki przeciw nam...” mówi w nim major Wojska Polskiego. „«Nam»...” - dokłada cudzysłów ten pierwszy. „Nie przeciw nam? No to przeciw tym bosym chłopom, duszonym na śmierć nadzieloną ziemią, której byli głodni od stuleci” - odpowiadał major - drugi. „Mówisz o twoich upowskich przeciwnikach sprzed miesięcy, nie o nich, ci teraz to są
akowcy. Szykuje się nowa gra, wielka nowa gra... Mówią coraz głoś- niej o Ameryce. Więc pójdziesz przeciw nim, przeciw swoim?” Jak batem podcina go krzyk dochodzący z izby. Zygmunt wychodzi przed furtkę. Rozgląda się jak pijany i nagle szybkim krokiem skręca w prawo, w stronę, gdzie kwateruje jego szwadron. Długa wiejska ulica. Zygmunt bezszelestnie stąpa po piasku. Jest susza, nogi nie wyczuwają nawet koleiny, jakby szedł po świeżo zbronowanej ziemi. 87 „Taką ziemię sypią do ust, duszą głodnych monologuje, ale cisza, w jakiej idzie naprzód, wprowadza go w inny nastrój, idzie, jakby się skradał, przemykał. Mijane okna ślepe są i głuche. Wieś śpi lub udaje sen. Wojsko śpi na pewno. Major zaczyna iść coraz wolniej, jakby oczekująca go izba nie była kwaterą z dobrym łóżkiem „u najbogatszego gospodarzą”, jak się chwalił plutonowy Zamojski, lecz miejscem jakiegoś zamknięcia. Mimo zmęczenia (mieli już za sobą trzy dni forsownych marszów) zamiast o łóżku myślał o swojej wkopniętej pod łóżko walizie, którą Zamojski przytaszczył mu z taboru. Zygmunt od razu spostrzegł, że była
otwierana. Ktoś grzebał w niej w pośpiechu, nerwowo. By się upewnić, Zygmunt wziął do ręki brezentową szeroką kopertę. Oczywiście. Listy od Ani przemieszane z kartkami pisanymi tym okrągłym, jak jej policzki, pismem Stefy. Zdawało mu się, że fotografia Ireny nosi na sobie odciski .jakichś brudnych palców. - Dostaję zajoba - mruknął i schowawszy starannie kartki do brezentowej koperty kopnął walizę. „To chyba nie Zamojski? - myślał teraz. - To o nim przecież ten idiota Zawadzki wypisywał w ankiecie: «Antysemita i ukryty sowietożerca.»„ Uśmiechnął się teraz gorzko do. przywołanego myślą niedwuznacznego profilu Zamojskiego. „Dobry z mego chłop rozgrzeszył go z góry, ale natarczywa myśl wróciła: - Dobry chłop, ale cóż, służba nie drużba. Kazali obserwować niepewnego byłego akowca... Każdy chce żyć” - głos tego „pierwszego” z dialogu sprzed progu izby, w której przesłuchiwano jeńca, panoszył się w majorze coraz śmielej. Niespodziewanie Zygmunt skręcił w otwartą szeroko bramę jakiegoś podwórza. Za stodołą, na spreparowanym sprytnie z drabin rozbitego wozu koniowiązie, stały zdrożone
koniska. „Oczywiście, Sieradzki” - Zygmunt z uznaniem ujrzał sylwetkę przechodzącego po gospodarsku drugą stroną podwórza wachmistrza, szefa szwadronu. Sieradzki podszedł bliżej. - Pan major? - zdziwił się z uznaniem. - Ano, tak zaszedłem, konie zmęczone, co? A jutro duży marsz przed nami... - Jutro? - zdziwił się czemuś wachmistrz. - Aha - mruknął Zygmunt. - Jutro, panie majorze, zdaje się, zostaniemy w miejscu postoju. Zygmunt spojrzał zdziwiony. W ciemności nie mógł pod daszkiem połówki odnaleźć oczu wachmistrza. - Chyba że zmienicie rozkaz operacyjny zażartował chłodno. Teraz spostrzegł zęby bielejące w uśmiechu. Wachmistrz zrobił krok w jego stronę, rozejrzał się. - Pewnie będzie zmieniony, panie majorze, bo ja dostałem polecenie, aby jutro specjalnie uważnie obserwować pana majora i wszystko, co. się we wsi będzie działo. Panie majorze, melduję posłusznie - wracając do przedwrześniowej formuły zwracania się do przełożonego
88 wachmistrz stuknął w ciemnościach obcasami - że jestem w Informacji i mam rozkaz szpiegować pana majora... - Aha - spokojnie podziękował podkomendnemu i dlatego pozwalacie sobie grzebać w mojej korespondencji, w moich listach od dziewczynek, co? - zażartował dziwnym głosem. - Panie majorze - głos Sieradzkiego wyrażał tak święte oburzenie, że Zygmunt prawie się uśmiechnął. - To ktoś inny. Panie majorze, przecież mnie na pewno też ktoś jeszcze pilnuje Sieradzki zachłystywał się szeptem. - Wachmistrzu - przerwał mu Zygmunt - jeśli dam znać, gdzie trzeba, że zdradziliście tajemnicę służbową, co z wami będzie? - Znów będę pod Omskiem uchę wpierdalał, panie majorze - odparł wachmistrz spokojnie”. - Wachmistrzu, a jeśli ja wam dam znać, że zamierzam dziś w nocy zdezerterować, co będzie? - Szwadron jest do dyspozycji pana majora - głos wachmistrza przebił się przez ponowny stuk obcasów nutą dziarskiego wesela. W ciemności zagrało czasem strzemię o strzemię parsknął koń, zaskrzypiało siodło, kary wałach Zygmunta gryzie uzdę, ciche granie kopyt po miękkiej ziemi. Ludzie milczą. W
milczeniu, przedziwnie sprawnie, przeprowadził Sieradzki alarm bojowy, w milczeniu, jak w okrążeniu, wyjechali ze wsi, poprzedzani ubezpieczeniem wybranym przez Sieradzkiego w dziwnym składzie. Jak się okazało, wypchnął do przodu „komunę i Żydów” (w składzie plutonowy Zamojski) oraz „niepewnych” (znalazło się ich, według słów wachmistrza, ośmiu), ubezpieczając ich z kolei jedną „murowaną sekcją”. Dopiero teraz - „oderwawszy się od nieprzyjaciela” - dopowiedział z jakimś gorzkim, rozpaczliwym humorem major - zaczął myśleć, jak pozbyć się ludzi, którzy nie chcą z nim iść do lasu. „Teraz jeszcze za wcześnie, ale rankiem, gdy się okaże, że przechodzimy przez jakiś przysiółek czy wieś, gdzie ludzie i tak wskażą ewentualnemu pościgowi kierunek naszego marszu, trzeba ich zwolnić, niech wracają...” postanowił dając ostrogę koniowi. - Kłuuusem! - usłyszał za sobą komendę Sieradzkiego. - Wachmistrzu! - rzucił głośno wezwanie i za moment siwa klacz zamajaczyła w ciemności, na łydce odczuł nacisk cholewy wachmistrza. Droga była wąska. - Słuchajcie, trzeba będzie
na postoju... no, porozmawiać z ludźmi, żeby ci, co nie chcą... Wytłumaczyć... - Tłumaczyć to im nie trzeba, a ci, co mogą nie chcieć, są w szpicy. - No właśnie, to by trzeba im... powiedzieć. I odesłać - ciągnął dalej, zły za ciągle przebijające z jego słów wahanie. - Tak jest, odesłać... do świętego Piotra? - zapytał cicho wachmistrz, upewniając się co do intencji dowódcy. 89 - Dajcie spokój - skrzywił się w ciemności major. Uczuł, jak pod czapką włosy stają mu dęba. Po plecach przebiegł dreszcz: mieszanina wstrętu i tajonego uniesienia. - Rozbroimy i niech idą do diabła... Do domu albo do oddziału... do Zawadzkiego - poprawił się szybko, jakby słowo „oddział” chciał zarezerwować na szlachetniejszą okazję. - Melduję posłusznie, po co tam mają wszystko wiedzieć. - Przecież i tak pójdą po śladach - major wzruszył ramionami. - Tak, ale o tym, co się stało i jak, i kto rozbroił... - Kto uszedł - dezerter: kula w łeb! Ich rachunek prosty... - głos w ciemności odpowiadał
kołysany rytmem anglezowania w siodle, jakby się droczył z wachmistrzem. Obaj wiedzieli, że teraz idzie o życie tamtych ludzi. - Prosty nie prosty - niosło znad widmowo jaśniejącej w mroku sierści wachmistrzowskiej klaczy - skąd mogą wiedzieć, czy wachmistrz Sieradzki, swój chłopak, z Informacji przecież, nie został uprowadzony? Każdy kopiec po kartoflach to może być grób wachmistrza Sieradzkiego, a tak: „podżegacz”, i wezmą mi żonę, zamkną... Zygmunt niespodziewanie uśmiechnął się do siebie: pamiętał powrót wachmistrza z pościgu za dezerterami na zdobycznym kredensie. Było mu teraz lekko i dobrze: wie, że to ryzyko, ale nie weźmie na siebie krwi tych ludzi, niech wracają, gdy zechcą. - Świta już, trzeba ściągnąć szpice, wachmistrzu rzucił rozkaz i ścisnął kolanami konia wysforowując się naprzód. Gdy się obejrzał, za sobą miał tylko masę zgęszczonej, falującej w kłusie ciemności: wachmistrz wtopił się w kolumnę. O świcie osiągnęli maleńki przysiółek położony tuż przy lesie, który ogromnym kompleksem ciągnął się aż po krańce powiatu. Dopiero teraz okazało się, że wachmistrz Sieradzki sam z
półplutonem udał się „wymienić szpicę”. „Aha” - Zygmunt zamyślił się przykro. Zajechał na podwórze sołtysa. Pies szalał zanosząc się ujadaniem, stał pionowo, jak wisielec, na stryczku łańcucha. Zygmunt zsiadł z konia i cisnąwszy wodze luzakowi załomotał do okna. Mocniej. Teraz już wściekle. Zamajaczyła jakaś twarz. - Wojsko, otwierać! - Jakie? - Polskie. - Idę... Starowina trzęsącymi się rękami otwarła drzwi. Stojąc w progu patrzyła czymś, co musiało się kryć w bezliku zmarszczek. 90 - Gdzie sołtys? - Co? - Sołtys. Starowina kiwnęła głową. - Nie ma. - Gdzie? - Co? - Sołtys. - W powiecie... Zygmunt zamyślił się na sekundę. Starym sposobem, wypróbowanym w czasach pościgu za bandą Siekiery, zapytał o najbiedniejszych gospodarzy. U tych można się było w końcu
czegoś dowiedzieć. Reszta wsi kryła „tamtych” w solidarnym milczeniu. - Ni ma - odparła staruszka wymiarkowawszy, o co chodzi. - Ni ma - powtórzyła. Ale major miał dosyć. Nie uwierzywszy w wieś pozbawioną biednych, rozdarł się na tę ludzką Skorupę, przekrzykiwał wstyd psiocząc i skurwysynując... Staruszka załamała dłonie, złapała się za głowę, wreszcie, gdy zrezygnowany oficer chciał odejść, wskazała przed siebie: „Tam”, i jakby bojąc się owych „najbidniejszych”, zapierała co prędzej drzwi na drewniany skobel. Zygmunt wyszedł na drogę. - Popuścić popręgi! - zadysponował przechodząc. We wskazanym kierunku stała tylko jedna chałupa. Dalej od drogi, tyłem, jakby zawstydzona własną nędzą. Wszedł na podwórko bezbronne, bez psa nawet, z chudą, nie większą od psiej budy kupką wyschłego gnoju w kącie. Otwarte, wiszące na jednej zawiasie drzwi. Nie, to nie stajenka. Po prostu dom taki - tu mieszkali ludzie... Mieszkali, bo teraz od dawna już chyba nie ma nikogo. Major zawrócił. Nie dochodząc drogi spostrzegł jakiegoś małego .chłopczynę pomykającego
na oklep w stronę wsi. Drugi koń, prowadzony na lince, opóźniał tempo odwrotu. „Wypasał pewnie w szkodzie, zobaczył wojsko...” - pomyślał Zygmunt i z jakimś miłym, sielskim pobłażaniem zawołał w jego stronę. Chłopiec dał się sterroryzować wyciągniętym rozkazująco palcem majora. Siedział teraz na wychudłej szkapie z wyrazem twarzy tak żałosnym, jakby ostry grzbiet krajał go na pół. - Gdzie ci ludzie, co? - Ano zabite, panie... - wystękał mały. - Kto ich zabił? - A bo to wiem... - uciekł oczami w bok. 91 - Co, nie widzisz, kto pyta?... - Tyle wojska... - wystękał nabożnie. - A widzisz, no więc kto? - Banda, panie... - wystękał z ulgą. Zygmunta nagle zmroziła świadomość, że oto oszukuje tego chłopca, ufającego przy swoim dziewiątym roku życia bardziej, niż chłopski rozum nakazuje. Przecież banda to teraz on, Zygmunt. Nagle twarz chłopaka zszarzała, wyszczerzone już w nieśmiałym uśmiechu zęby pozostały
odsłonięte jak u zrozpaczonego napaścią szczeniaka. Z dala, od ciemnej, wyrastającej z mgieł świtania ściany lasu, nadlatywały strzały, zrazu dwa pojedyncze, teraz seria z pepeszy, jedna i druga... Sierżant Sieradzki przeprowadzał na własną rękę „zmianę szpicy”. Z białych warg chłopca leciały szeptem słowa: - Panie, panie oficerze, toć moich ojców tak zabiły... Ja teraz u gospodarza ojców moich. A major, przygarbiwszy plecy jak człowiek dźwigający wielki ciężar, oddalał się spiesznym krokiem w kierunku kolumny. Uciekał. IX - Kto przeciw? Pytanie padło już na tło niemrawych oklasków manifestujących stanowisko zwarte i solidarne, wobec którego powinno zabrzmieć jak naiwna pedanteria. Ale oklaski wymarły przed czasem: nad rzędami głów wznosiła się jedna ręka. Przewodniczący stracił się: patrzył na tę dłoń, jakby spodziewał się z jej strony kuglarskiego figla. Ale szybki szept siedzącego po lewej towarzysza wprowadził ład w szeregi prezydium przedwyborczego zebrania sekcji
prasowej wydawnictwa. Oto przewodniczący rzuca pytanie, w którym wyakcentowane słowo „obywatel” stworzyć ma wokół podniesionej ręki klimat swoisty: ręki podniesionej na ojczyznę. - Może obywatel uzasadni swoje stanowisko. Olo wstał powoli. Wzruszył ramionami. - Tak, to jest moja odpowiedź - wzruszył ramionami powtórnie, pogardliwie, niedbale, i usiadł na miejscu. Głosowanie za wnioskiem, by do urn wyborczych udać się zwartymi szeregami, uznać należało właściwie za zakończone. Przewodniczący błędnie spojrzał na lewą stronę. - Jeden głos przeciw... - wymówił i pochrząkując często zaczął dukać z pamięci przemówienie wyuczone snadź przedtem „na blachę”, bo wbrew rzeczywistości wciąż pojawiały się w niań 92 słowa o „pełnej jednomyślności”, jaką wykazało głosowanie, i nadzieja, że „równie pełną” będzie jednomyślność narodu, który jutro pójdzie do urn wyborczych. Sprawca zamieszania przygarbiony i blady siedział wśród przyjaciół z „Głosu Pokolenia”.
Czuł się słaby jak dziecko. Owo wzruszenie ramionami było, bądź co bądź, najdłuższym jego wystąpieniem publicznym. W momencie gdy leniwy klusik letnich brawek przebiegł przez salę, Jerzy cisnął przez zęby: - Dureń! „Do mnie czy do tego bałwana z prezydium?” zastanowił się spłoszony Olo. - I ty też - rozstrzygnął jego wątpliwości redaktor „Głosu Pokolenia”. - ...bo, mój drogi, jakiż cel miało twoje wystąpienie... - kontynuował na zaśmieconej ulicy. - Jak to, jaki cel! Przecież to świństwo, to ordynarne zmuszanie ludzi... - Więc co chcesz wywalczyć? Zwycięstwo Mikołajczyka? Przecież zgodziliśmy się na jedno: nie ma Polski bez komunizmu, inaczej będzie to wiecznie Chrystus Narodów... - Nie o tym. Mów o wyborach. Nie chcę żadnego Mikołajczyka. Nie chcę, żeby robili świństwa, albo, jak chcesz, żebyśmy my słyszysz! - robili świństwa. - Więc chcesz zmienić system nacisku wyborczego? Przecież wybory... - To nie róbcie, nie potrzeba wyborów, skoro nas nie stać na ich uczciwe wygranie.
- Sytuacja międzynarodowa... - Jerzy, słuchaj! Pamiętasz, jak nam w czterdziestym trzecim roku Junosza urządził w Kabatach ćwiczenia nocne o dwunastej w południe? W pamięci zagrało słońce, las i tych kilkudziesięciu nieżyjących dzisiaj, którzy z kurczowo zaciśniętymi powiekami kręcili się bezradnie po polanie. Junosza pragnął żyć w zgodzie z przedwojennym regulaminem wyszkolenia bojowego, nie stać go było na fantazję i autentyczne nocne ćwiczenia: kategorycznym rozkazem o wykonaniu zadania z zamkniętymi oczami pragnął zapewnić warunki ciemności. - Pamiętam, no i co? - No i to, że z pewnością widziałeś wtedy resztę i mnie wśród nich, jak się pętamy z zamkniętymi oczami. Ja też widziałem. Ten system wyborów to robienie nocy z południa, ale naród ma oczy otwarte... - Musimy wygrać... - Ale jakim kosztem, moralnym? 93 - Ba, „koszt moralny”. Nas nie stać jeszcze na moralność.
Olo szedł w milczeniu coraz prędzej, aż Jerzy, jakby przestraszony, że przyjaciel zostawi go samego łagodził: - Zresztą, cóż to jest „moralność”? - Te, daj spokój. - Zaczęliśmy w górnych tonach, lecisz jeszcze wyżej, a spójrz no na ziemię. Uznaliśmy potrzebę ratowania naszego pokolenia, tych Kolumbów, Malutkich, Jagiełłów, Zygmuntów? Zgoda pewnie i na to, że nasz akces do rewolucji ma solidniejsze korzenie niż „pozytywizm” drapieżnych młodych endeków, którym wyrwano zęby. No to, mój drogi, zdaj sobie sprawę z tego, coś narobił: mało już rozrabiają, że nasze pismo jest w gruncie rzeczy „kontra”? Tylko na tej zasadzie, że wiedząc o niemożności dogadania się z inteligencją półgębkiem, przemilczając jej bóle i krzywdy, chcemy o tym pisać i piszemy. Teraz będzie się nazywało, że załamujemy jedność w obliczu frontu wyborczego... Ale Olo - nie myślał ustępować. - Mówisz, że wiedząc o niemożności dogadania się półgębkiem i przemilczając bóle? No to ja właśnie w myśl tej metody wygarnąłem prawdę. Przecież tak jak i ty chcę, żebyśmy
zwyciężyli. Przecież przyszliśmy do nich bez reszty, mogłem się wyrzec swego dowództwa, mało: mogę się wyrzec pamięci tego, cośmy robili w konspirze, ale kapitulacja ma być na honorowych warunkach! - Jął krzyczeć: - Czemu nie dają nam kapitulacji na honorowych warunkach? Czemu każą kłamać? - Olo - warknął nagle Jerzy. - Czarny Olo! krzyknął nań jego pseudonimem. Olo zamilkł, obejrzał się trzymając czoło nisko, jakby chciał bić przyjaciela, stał na środku ulicy wymijany przez oglądających się przechodniów: ruch pieszych szedł środkiem jezdni tramwajów jeszcze nie było. - Gdzie my właściwie idziemy? - zapytał półgłosem Jerzy oglądając się naokoło. - Dobrze idę. Mam egzamin z prawa międzynarodowego - bąknął Olo. - Cholera, zdenerwowałem się, aż mi wszystko ze łba wyparowało. Jak mnie stary obetnie, to się nie pozbieram w tym semestrze... - rozglądał się po wybrukowanej ulicy. - O, tamten dom wskazał jedyną stojącą kamienicę z obciętym rogiem najwyższego piętra, ze śladami kuł wokół okien. - Umówiłem się u profesora w domu... - zdenerwowany zatarł ręce.
Śnieg wirował ciężkimi płatkami. Zygmunt stał na żoliborskim wiadukcie. Przetarł oko i spojrzał w dół, w stronę, skąd przyszedł, jakby spodziewał się tam zobaczyć matkę - może w tej samej letniej sukience z tego pierwszego sierpniowego ranka, gdy go odprowadzała na powstanie. Ale stamtąd sunęła tylko przesłonięta falami śniegu ciężarówka: wojskowa. Spostrzegł szofera i poczuł, jak serce rąbie w nim wściekłymi uderzeniami .nienawiści. 94 - Staruszkę... Wzięli staruszkę - wyszeptał mściwie w śnieg chłodzący mu usta. Jakiś przechodzień przyjrzał mu się uważnie. „Trzeba iść” - popędził Zygmunt zwiotczałą wolę i nie ruszył się z miejsca. Dołem sunęła manewrują- ca lokomotywa, kłębami pary zagęszczając śniegowy tuman. „A więc tak. No dobrze, spróbujemy się... westchnął i odczuł nagły przypływ energii. Spróbujemy - zacisnął szczęki. Zrozumiał, że trzyma go tutaj bliskość dworca, i odwrócił się na pięcie, - Chciałem uciec...” - myślał oddalając się w popłochu. ,,Po raz który?” - zapytał w nim jakiś szyderczy głos. Szedł przez ogromną pustynię ruin.
„Nie, nie wrócę - postanowił. Zresztą i ten powrót był niemożliwy. - Jestem już dezerterem zewsząd. Ale nic. Zaczniemy od nowa. Oni otwarli nowy rachunek” - wrócił myślami do aresztowania matki. „Będziecie mieli walkę wielkimi krokami sadził w stronę miasta. Będziecie mieli...” Przed trzema tygodniami Zygmunt opuścił oddział partyzancki, a może „bandę”. Po tym, co tam widział, wstydziłby się tego „oddziału”. Nocą, bez dokumentów, po kopnym śniegu wędrował na maleńką stacyjkę, wiedząc, że schwytanie przez „swoich” byłoby tyle warte, co wsypa wobec władz. Był „nielegalny” na obie strony. Ani przez chwilę nie żałował swojej decyzji. Wystarczył mu pierwszy miesiąc, by spostrzec, że zabłądził. Jeszcze pierwsze dni, kiedy oddział ,,pułkownika” Szaronia wymykał się obławom, kiedy dowodzony przez Zygmunta zwiad prowadził niemal za rękę, jak ślepca, oddział pozbawiony znajomości terenu i dyslokacji operujących przeciw niemu wojsk... Ale potem! Wachmistrz Sieradzki, mianowany szybko podporucznikiem, z miejsca wyemancypował się na stanowisko bliskie temu, jakie w wojsku zajmował Zawadzki. Wśród przybocznej drużyny „pułkownika” dwaj
ludzie z upowskiej bandy Siekiery, bezczelnie wspominający szczegóły potyczki sprzed pół roku... Akcja na Grzegorki i wyroki na nadzielonych. Dyskusja, w czasie której na słowa Zygmunta, że jego ludzie nie pójdą na taką robotę, „porucznik” Sieradzki zapytał o wyjaśnienie, „którzy ludzie pana majora?” - i Zygmunt, przypomniawszy sobie „zmianę szpicy” przeprowadzoną pierwszego dnia za pomocą kilku serii z pepeszy, zamilkł. „Pułkownik” Szaroń i jego „plan mobilizacji powiatu” na dzień wybuchu trzeciej wojny, plan obejmujący w jednym z pierwszych punktów publiczną egzekucję komunistów i „kolaborantów” na rynku powiatowego miasteczka. „Tę przyjemność pozostawię panumajorowi” - i uważne, szydercze, rybie oczka. Przezwisko Białorączka, które nadano mu jawnie. I te dwie sekcje „swoich”, bez których Zygmunt nie ruszał się na krok po obozie, nie będąc pewien ani Szaronia („boi się, że moi żołnierze stanowią większość całego oddziału”), ani Sieradzkiego („chciałby podowodzić”). Z tych sekcji pierwsza, złożona z owych uwolnionych ongiś (bezkarnie, dzięki postawie Kosołapkina) akowców, poszła, z wyjątkiem
jednego chłopaka, śladem dowódcy. W tę noc opuścili w pięciu obozowisko... Tydzień legalizacyjnych zabiegów w Krakowie, uwieńczonych powodzeniem dzięki jednemu z owej piątki, jakieś rozejrzenie się za forsą i Zygmunt na nowym nazwisku stanął przed furtką domu, by dowiedzieć się o aresztowaniu matki. „Ano, poczujecie «Białorączkę»!” - zaadresował przekleństwo. W Warszawie nie ma ukraińskiej dziczy, tu nie będzie nikt mordował chłopów, którzy biorą - bo i powinni brać ziemię, tu jest Stary, tu są przecież ludzie, którzy walczą po dawnemu. 95 Spiesznie zadeptywał w sobie niepokój. „Prawie jak na leśnej ścieżce” - pomyślał stąpając śladami wyznaczonymi w świeżo opadłym śniegu przez jednego czy dwóch zaledwie przechodniów. „Tylko złapać kontakt.” Wchodził już na jakąś ulicę zdeptaną przez ludzi. Coraz częstsi przechodnie, konie... „Tak, właściwie najmądrzej będzie iść do Kruszynki - wspomniał nabożnie pseudonim jedynego z żyjących uczestników zamachu na Kutscherę. - My, majorze, jakoś się
porozumiemy...” - pomyślał z bolesnym szyderstwem. Kruszynka był rekwizytem ostentacyjnego porozumienia „nieświadomych dołów akowskich” z nową władzą. Był, oczywista, w rezerwie, ale pracował w jakimś Domu Wojska Polskiego. Telefon jego dostał Zygmunt w Krakowie. „Wprawdzie nie ulega kwestii, że sam Kruszynka musi być dobrze obstawiony i na pewnonic nie robi, ale kto, jeśli nie on, będzie wiedział o wszystkich w Warszawie...” Konkret uspokajał. Ale tylko taki konkret. On stanowił jego odpowiedź na aresztowanie. Zygmunt nie myślał o matce, ale łapiąc kontakt, planując dalszą grę, przecież o niej nie zapomniał, odpowiadał na jej krzywdę. Więc po to, płacząc, prała jego zabłocone ubranie po pierwszym pociągu, więc po to jej niespane noce, gdy czekała na jego powroty? Narzekanie pierwszych minut zaskoczenia obce mu było teraz, niebolesne, jak siąkanie nosem młodszego brata. Po to, żeby musiał iść dalej z podniesionym czołem, po to był jej strach i po to jest jej obecna męka. Po to, żeby go utwierdziła na drodze słusznej, bo jakże może być niesłuszna, skoro prowadzi przeciw krzywdzie?
Potknął się na jakimś ukrytym pod śniegiem wykrocie, stanął. Przeciw krzywdzie? Ile mogił nędzarzy zostawił za sobą Siekiera, nim natknął się na szwadron majora Zygmunta? Pomyślał o sobie: ,,majora Zygmunta”. Więc w ten jesienny słoneczny dzień jechał przeciw nim, przeciw krzywdzie. A teraz z powrotem z tej drogi. Cofa się i twierdzi, że znów przeciw niej, przeciw krzywdzie... Kruszynka nie zdziwił się. - Halo, podobnoś też poszedł w majory! - krzyknął do słuchawki. - Poszedłem i wróciłem - odparł Zygmunt spokojnie i znowu Kruszynka nie zdziwił się. - Aha, aha... - Chciałbym pogadać... - Może za godzinę. I już jest godzina. Śmieszna jest ta ich punktualność, dokoła ludzie czekają na siebie, niecierpliwią się, a Kruszynka staje już w progu kawiarni. Śmieszna punktualność, jak 96 obyczaj wyniesiony z kraju dzieciństwa, gdzie spóźnienie oznaczać mogło ryzyko albo śmierć drugiego.
I cóż z godziny w zadymionej kawiarni? Ile imion przemyka, po których zostało już tylko milczenie albo strach bliskich, że ktoś je przypomni. I cóż ze skargi na los, skoro dwumetrowy chłop uśmiecha się bezradnie i wstydliwie opuszcza oczy: „Ach, cóż poradzisz...” To on grzał z pięciu metrów do generalskiego kałduna, to on pod ogniem całej alei Szucha wyjmował z generalskiej kieszeni papiery... Zygmunt wyłamuje palce. Więc jak to? Już tylko zgoda na swój mały los? Szukanie nory, gdzie by się można bezpiecznie zaszyć? - Słuchaj, co ze Starym? Kruszynka ożywia się. - Widziałem go wczoraj. Kiedy postanowił się legalizować, zrobiliśmy z Jerzym obstawę, z Jerzym, tym od was, co teraz robi „Głos Pokolenia”. (Mówili już o tym. Zygmunt zebrał nowe dla siebie relacje z chłodną uwagą.) - Obstawę, kapujesz, żeby jakoś się z nim, ze Starym, liczyli. Więc Jerzy jako ten redaktor, a ja... no, jako ja. Stary zasunął taką gadkę tym pułkownikom z Informacji, że myślałem: z krzeseł pospadają. „Czemu pan, panie pułkowniku, tak późno się zdecydował?” - pyta ten
najważniejszy. „Późno? - dziwi się Stary. - Wyście się zalegalizowali wczoraj, a ja o dzień później.” A było to na drugi dzień po wyborach. Tak. Widać, że Kruszynka ceni wysoko odezwanie swego dowódcy. Dumny jest jak z bojowego wyczynu z tego jednego ciętego słowa. Zygmunt siedzi osowiały. Przez pamięć przelatują mu pseudonimy i twarze. O kogo pytać? Kto jeszcze pozostał? Nerwowo zapala papierosa. Zaciąga się. Dym układa się w zamgloną, niejasną twarz. Z dreszczem przypomina sobie swoją dziwną ucieczkę z Pawiaka. - A nie znałeś ty, Kruszynka, Kulawego z Delegatury? Kruszynka nie znał. Patrzy na zegarek. - Cholera, spóźnię się do drukarni. Zbiera ze stolika jakieś kartki. Zygmunt sięga po jedną, która zaplątała się w pobliże jego szklanki ...Bo my żołnierze, w boju rycerze... 97 - czyta tekst jakiejś piosenki. Kruszynka żegna się serdecznie, jak na cmentarzu z krewnym nieboszczyka. Biegnie do
jakiejś drukarni, wystraszony zapewne, że opieprzy go jakiś tam majorek „polwych”. Kruszynka, jedyny żyjący z tych, którzy zadali zwycięski cios. To on biegł w ogniu po bulgocącym od żandarmskich wystrzałów asfalcie ku płonącemu samochodowi Kutschery. To on znalazł jeszcze żywego generała, on wygadał się całym magazynkiem peema za wszystkie krzywdy narodu, on potem klęczał nad trupem obszukując mu kieszenie. Dwumetrowy, czarny jak Włoch, obcy chyba tej zimie i tej ziemi teraz, biegnie do drukarni z pokornym idiotyzmem tekstów żołnierskich piosenek. Zygmunt ogląda się, chce płacić. Nie powiedział mu nawet o aresztowaniu matki. Nagle wzrok jego pada na leżącą na sąsiednim stole gazetę. Sztywno zwraca się do jakiegoś pana z prośbą o pozwolenie przejrzenia. Ogromne litery tytułu atakują go z prawej strony szeroką tyralierą: Banda Majora znowu w akcji. Odkąd do Szaronia przyłączył się szwadron Zygmunta, fama nadała oddziałowi taką nazwę. Pamięta, jak zetknął się z nią po raz pierwszy. Zdezorientowany chłopina, od którego starał
się przewiedzieć, o ile ludność orientuje się, gdzie jest ich aktualne miejsce postoju, kluczył, przewąchiwał, aż wpadł: uznał ich za wojsko. - Major, obywatelu oficerze - ominął stopień Zygmunta jak obraźliwą parantelę z „tamtym” majorem - lata po całym powiecie... - A miejsc albo ludzi, gdzie banda znajduje oparcie, nie umielibyście wskazać?... - Zygmunt słyszy w pamięci niedbałe pytanie Sieradzkiego. Chłop myśli przez chwilę: wybiera, nie wiedząc o tym, życie lub śmierć. Jeśli wskaże, Sieradzki zastrzeli go na miejscu. Zygmunt wlepia oczy w literki biegnące na niego Skokami: „...szeregu okrucieństw... postrach ludności... auto jadące na akcję wyborczą... Natychmiastowy pościg. Otoczeni, bojąc się strzałami zorientować, gdyż... zamordowali siekierami... w przeręble... Banda została rozbita, przywódca jej, Major, zabity...” „Aha, dobrze. Kłamią, ale wygodnie dla mnie. Jestem zabity. Spokój. Nie ma majora Zygmunta, dezertera... A może Szaroń poległ?” Zygmunt wraca do tekstu i szybko podrywa głowę, jak człowiek schwytany na podglądaniu: ze szpary patrzą na niego znajome oczy.
Dopiero teraz spostrzegł zamieszczone u dołu strony zdjęcie: „Porucznik Leszek Mech, który kierował pościgiem i likwidacją bandy, ranny dwukrotnie, odznaczony został Krzyżem Walecznych...” Nagły spazm chwyta Zygmunta za gardło. Za walkę z nim dostaje się Walecznych. „Przecież ja mam dwukrotnie Walecznych, ja...” - chciałby wołać w ten tłum spieszący gdzieś szeptami, 98 uśmiechami... Kolumna narzekających, sytych mieszczan w kawiarni porwała się naprzód z upiornym brzękiem łyżeczek. Zygmunt czuł, jak wstaje w nim nieznana, ale potężna histeria. „Przecież nie ze mną walczył, mnie tam nie ma przekonywał się mając w pamięci pijaną swoją z nim gadaninę przed rokiem na posterunku. - Jaki tam porucznik Mech. Kaktus z «Czwartaków»...” - Proszę pani, zapłacę... Światło bijące z kamienicy na wąskiej uliczce wyjmowało z ciemności po przeciwległej stronie aż dwa całe otynkowane domy. Na tym kawałeczku miasta można było wierzyć w jego istnienie i dalej, naokoło, pod szczelną zasłoną ciemności można było zapomnieć o
pustce i ruinie. Zresztą za oknami bibułkowe przystrojenie sali udawało karnawałowy rozmach. Pierwszy po wojnie bal prasy. Ubiory były wprawdzie rozmaite, często jasne garnitury lub ciemne marynarki ożenione z zielonymi spodniami, ale już nikogo w pumpach. Jerzy z satysfakcją i niepokojem zarazem stwierdził niewątpliwy postęp. Niepokój miał swe źródło w ja- ł kości i kroju jego garnituru, którego poprzedni właściciel, należący do pognębionego Herrenvolku, odznaczał się przedziwną budową: mając szalenie długie ręce, klatkę piersiową mieć musiał niezwykle wąską, zapadniętą, co powodowało, że Jerzy marynarkę zwykł nosić rozpiętą. Krępowało go to w chwili, gdy rozglądał się po sali szukając swoich. Spostrzegł, że ilość bluzek równoważy już tradycyjne sweterki, stanowiące dotychczas uniwersalny - również balowy - strój niewieści. „Dobrze, że jej nie ma” - pomyślał o ostatniej obrażonej na niego pani. - Przecież to teraz jedyna dziedzina nielegalności, potrzebna memu organizmowi do prawidłowej przemiany materii... - tłumaczył się przed Olem z kolejnej awanturki z mężatką.
Odkłonił się Żaboklickiemu, który stał w pobliżu drzwi rozmawiając, oczywiście, z Linkiewiczem. Ci dwaj nienawidzący się panowie byli nierozłączni. „Ciekawe, kto też ma przyjść?” - pomyślał Olo szacując odległość posterunku Żaboklickiego od progu. Przed kilku dniami Polska oglądała w pismach fotografię premiera w otoczeniu pisarzy i działaczy kulturalnych. „Otoczenie” stanowił Żaboklicki, zakrywający rozlaną twarzą profil Nałkowskiej: miał znakomite wyczucie praw perspektywy, nie tylko fotograficznej... Orkiestra już grała. W progu sąsiedniej sali zbił się w korek gęsty tłum. „Co to takiego?” zdziwił się Jerzy wspinając się na palce. Przed nim wirowały w walcu ludzkie popiersia. - Niżej zaczyna się sensacja, mój drogi - bąknął ktoś wycofując się z tłumu ze wzruszeniem ramion. Jerzy wklinował się na jego miejsce. Ludzie w skupieniu i zdumieniu obserwowali jedną z tańczących par: kobieta była w długiej balowej sukni. - Widzisz? - szepnął Jerzy do Ola, który niespodziewanie znalazł się obok niego. - A ty jak wyglądasz, łajzo - dokuczył mu przyjaciel. Jerzy wzruszył ramionami, aż marynarka
otwarła mu się szerzej na piersiach. - Nie, nie, braciszku, żyjesz w wielkim świecie. 99 - Nudzisz. Przy odrobinie zdecydowania będę z niej dziś zdejmował tę suknię... Poczuł błogosławione uderzenie serca, jak w momentach dużego ryzyka. - Jerzy - usłyszał za sobą głos Żaboklickiego. - Jest Tuwim - wymówił nabożnym szeptem nazwisko poety, który w zeszłym tygodniu powrócił do kraju. „Aha” - wytłumaczył sobie Jerzy jego postój w drzwiach. - I właśnie możesz go poznać... - Żaboklicki świadczył łaskę. - Tak, tak... - potwierdził Jerzy, łakomie już oglądając sylwetkę tańczącej pani w długiej sukni. - Potem przyjdę do was... - Kiedy właśnie prosił, żebyśmy przyszli... spasował z pozorów łaski Żaboklicki. - Ojej... - skrzywił się Jerzy. Wczorajszy numer „Głosu Pokolenia” przyniósł wiersz Na powrót umarłych poetów, w którym jeden z młodych szyderczo witał obcych, bo pozbawionych próby okupacji. - Na pewno będzie miał pretensje...
Mieli swój własny snobizm, w którym świat dawnych literackich sław był w pogardzie. - Albo dobrze, zaraz przyjdę - powiedział pomyślawszy, że może uda mu się nakłonić sławnego poetę, by pomógł w edycji wierszy Dębowego. Wydawcy, przerażeni prawicowoakowskimi koneksjami poległego, nie mogli się zdecydować. Jerzy był już wstawiony. - Zobaczysz, bracie, pokażę wszystkim, że ona należy do mnie... - przekonywał Ola obserwując parkiet, po którym wędrowała pani w balowej sukni. Jakiś wylizany hubek zabrał mu to śliskie, podniecające, żywe... - Tańczyła z tobą pięć razy pod rząd, czego chcesz... - mitygował go Olo. - Mówiłem, że już nie ma z nikim... „Jacy jesteśmy śmieszni - dumał trzeźwiejący Olo. - Więc to nazywa się «ambicją»... Może mądrzejszy był dziesięć lat temu, ćwicząc wolę przez odmawianie sobie cukierka, niż teraz, kiedy ją utwierdza takim «panowaniem» nad innymi...” - Kobiety są sprawiedliwsze niż wszystko i one nam właśnie przyznają prawo do siebie... bełkotał Jerzy.
- To taka „emerytura” za powstanie? - zakpił głośno Olo. W tej chwili orkiestra urwała. Partner pani w długiej sukni, jakby posłuszny wypowiadanym przez pijanego myślom, odprowadził ją ku niemu. Pani uśmiechnęła się dziękując za taniec i przystanęła przy Jerzym. Podsunął jej krzesło i patrząc na Ola położył rękę na jej śliskim 100 biodrze. Odsunęła się, ale on posunął w ślad za nią swoje krzesło i położywszy dłoń na udzie zacisnął mocno, przytrzymując. Olo, skrzywiony, z niesmakiem i przykrym uczuciem pogardy odwrócił się i zamarł: od strony drzwi szedł w ich stronę... Zygmunt. Jerzy, odwrócony do nich plecami, nie widział, jak padli sobie w ramiona, ciaśniej niż kochankowie na parkiecie, jak zwarli się w uścisku, niby zapaśnicy. Olo, promieniejący, zdyszany, wydostał się z uścisku. Zygmunt, oddychając szybko, twarz miał nieruchomą. W tej chwili obejrzał się Jerzy. Pijackim skokiem zwalił krzesełko. - A to ty, ty... - bełkotał waląc się na przyjaciela. - Wesoło u was, co? - wypytywał Zygmunt. Twarz miał wciąż dziwnie nieruchomą.
Opuszczona pani w długiej sukni spiesznie rejterowała w poszukiwaniu zgubionego męża czy opiekuna, z którym przyszła na bal. Kosiorek nie mógł się rozstać z Tyrolskim. Z mieszaniną podziwu i strachu, poczucia niższości i pewności, że jego metody solidniejsze, bardziej poważne - są jednak czymś lepszym, wysłuchiwał relacji o okolicznościach zdobycia przez wspólnika przed miesiącem wagonu cyny. - Jak to: dał pan rozkaz? - żebrał o szczegóły. To nie była Olszynka Grochowska i cement, to już potężna „panama”. Piętnaście ton cyny z pierwszego transportu UNRRA. - No, zażądałem w imieniu Komitetu Wyborczego odłączenia wagonu, i koniec. - Ale niby dlaczego? - Pociąg był mieszany: osobowo- towarowy. Akurat był wówczas w Warszawie taki przedwyborczy zjazd delegatów Stronnictwa Ludowego, antypeeselowski, więc oznajmiłem zawiadowcy, że na zjazd chcą się wedrzeć elementy peeselowskie, które opanowały dwa ostatnie wagony składu... - No, ale nie towarowe wagony - niecierpliwił się Kosiorek.
- Nie towarowe, ale towarowy był właśnie w środku między dwoma ostatnimi. - I co? - No, kazał odczepić, i koniec... Kosiorek nie pytał o dalsze szczegóły. Okoliczności przeładowania transportu nocą na ciężarówki znał bardzo dobrze. Oddychał ciężko jak po biegu. Dotknął kolanem stojącej na krzesełku obok stolika teczki. „Góra «miękkich», prawdziwa góra «miękkich», ale jak złapią przy takiej rzeczy, to i głowa spadnie...” - raz jeszcze zdał sobie sprawę z pechowej firmy, z 101 jaką wszedł w spółkę. „No bo i co oni wytyrali przez te cztery okupacyjne lata?” - raz jeszcze wróciła do głowy sentencja o akowskiej klapie. - Panie Tyrolski - zaczął ostrożnie i zamilkł. „Jeszcze się obrazi, jak mu powiedzieć, że na przyszłość trzeba by ostrożniej” - spłoszył się myślą o niepowetowanych stratach z zerwania spółki. - To pan masz podwójne życie, co? „Komisarz wyborczy”... - zachichotał przypochlebnie. - Podwójne? - zamyślił się Tyrolski. - Miałem podwójne, teraz chcę mieć poszóstne - trącił teczkę Kosiorka. Jej równowartość miał już ulokowaną bezpiecznie.
Tyrolski nie był ciekaw odpowiedzi wspólnika. Leniwie rozglądał się po lokalu. Właśnie zapalono światło. Wokół kilku stolików krzątali się kelnerzy. Kosiorek poczuł się stary i strasznie mały. Wypita przy obiedzie wódka rozbierała go, chciał wyrazić pokorne uznanie dla fantazji i odwagi wspólnika w sprawie cyny, poruszył nawet ustami, ale nie wydobył jeszcze słowa. - Co? - zapytał Tyrolski charakterystycznie pochylając głowę, by nadstawić lewe ucho. („Jest to, panie doktorze - oznajmił przed miesiącem najlepszemu laryngologowi w Warszawie wynik pracy pewnej instytucji. Tak - uzupełnił na zdumione spojrzenie lekarza - wbijano mi do ucha ołówek.” „Jednostronna głuchota w wyniku przebicia bębenka” - brzmiała diagnoza.) - Panie Tyrolski, ten numer to był godny... - chciał powiedzieć: „godny pana wielkiej przeszłości”, ale zawstydził się swej egzaltacji ...godny koniaku z trzema gwiazdkami... Po dwóch godzinach przy stoliku panował ruch i ożywienie. Sprowadzone przez opatrzność, która nie obyła się bez pomocy kelnera, dwie panie wesoło uzupełniały kompanię. Gwiazdkami wypitego martela można by obdarzyć już trzech kapitanów.
Tyrolski z sympatią przyglądał się siedzącej obok niego drobnej brunetce z czarną myszką na policzku. - Ile masz myszek? - błagał właśnie o wyjaśnienie. Ale ona nie odpowiedziała. Zafascynowana podjętym przez siebie wróżbiarskim obrzędem zwijała powoli serwetkę, formując z niej charakterystyczny stożek. - Uwaga - zaszczebiotała z zawodową lekkością. Sprawdzimy jego - tu dotknęła palcem szerokiej piersi Tyrolskiego - uczucia. Cztery głowy pochyliły się nad stolikiem. Płomyk zapałki przytknięty do serwetki ogarnął ją gorącym oddechem. Porwana wirem powietrza, niby mediumiczną siłą, smuga lekkiego ognia frunęła ku górze, nad migocące oczy klaszczącej w ręce pani z myszką. - Kocha! Kocha! - zawołała. A Tyrolski, z otwartymi ustami, wstał od stolika. Oczy miał wzniesione tam, gdzie od sufitu opadała, jak duży płat sadzy, spopielona serwetka. 102 - Ałła... - wyszeptał. A w oczach miał wątłą sylwetkę ognia gnającą wzdłuż kościelnych stall. Jak szalone mignęły w pamięci wydarte nocy twarze świętych portretów. Chrystus z
odwalonymi pociskiem ramionami, uczepiony tylko nogami podstawy krzyża... Pochodnia krzycząca jej kochanym głosem... Ciemność. - Ałła! - zawołał głośno i nagle, zasłaniając rękami twarz, pobiegł chwiejnie do wyjścia. W drzwiach zderzył się z wchodzącą w jakimś towarzystwie młodą kobietą. Potrącona przez wybiegającego, obróciła się w jego stronę z odruchem oburzenia i nagle krzyknęła: - Malutki! Malutki! - Ładny malutki - mruknął jakiś gość oglądając w drzwiach wybiegającego pijaka. Kryska zatrzymała się w oświetlonych drzwiach lokalu. Chłopak szedł chwiejnie w noc migocącą pod latarnią białymi płatkami gęsto wirującego śniegu. „Po co za nim leciałam? - wypominała sobie po tygodniu, idąc na miejsce umówionego spotkania z Olem. - Kto sypnął? Na pewno Malutki był już obserwowany. Boże, jak ten Olo śmiesznie przestraszył się mojego imienia w słuchawce! A mnie to nie łapało za gardło, jak nakręcałam numer? Nic od niego nie chcę.” Krytycznie oceniła swoją sylwetkę w szybie mijanej wystawy. Żył już prawie cały parter Marszałkowskiej, tylko piętra, jak widmowe wspomnienia straszyły oczodołami wypalonych
okien. „Po co wspominać? Wróciło to komu stracone? Swoją drogą, wtedy całkiem się nie malowałam...” Myślała o sobie tamtej jak o dalekiej, młodszej, bliżej nie znanej krewnej. Powstańcza miłość, dziwna, jak opowiedziana, ale wzruszająca jak mądra „prawdziwa” opowieść... „Ciekawe, jak będę na niego patrzyła? Chyba się nie zmienił?” Przypomniała się jej fotografia, z jaką zapoznali ją w Urzędzie Bezpieczeństwa. „Gapiłam się jak sroka w kość, ale wypadło na to, że z gorliwości...” - pochwaliła się w myślach. Zwerbowanie jej nie należało zapewne do najszczytniejszych, najprzyjemniejszych przeżyć tych panów. Na obietnice pieniężne odpowiedziała temu. młodemu: - Może panu, obywatelu, pożyczyć, bo marynarka jakaś jakby łatana czy co? Na groźby uśmiechała się spokojnie. - Proszę sobie nie przeszkadzać! Jestem przyzwyczajona - gdy umilkł, znacząco zawieszając pogróżkę, ten drugi, starszy. 103
Perswazja poskutkowała dopiero, gdy mówiąc o jej „zadaniu” pokazali tę fotografię. Ola właśnie. Wiedzieli, że nietrudno przyjdzie jej zaczepić go i znaleźć „wasz wspólny powstańczy język” - jak powiedzieli. Ma tylko zaobserwować, z kim się spotyka, w jakich lokalach bywa. Na początek. Zdziwiliby się słysząc jej telefon. - Olek, tu Kryska. Tylko nie żadna Kryśka. Kryska... - Odczekała parę sekund, nim przywitał ją spokojnym: - Serwus, Kryska - nie Kryśka. A nie możesz dziś? - zapytał jakby z wahaniem na jej propozycję, by spotkać się jutro. - Dziś - przytaknęła. W tym momencie wyzwoliło się jakieś drzemiące uczucie oczekiwania, nie opuszczające jej do tej chwili. Jak wówczas, gdy odszedł z oddziału, a ona szukała, starała się o wszystkie meldunki dowództwa zgrupowania na Czerniaków i chodziła, chodziła bez sensu i nadziei właściwie... Dziś na nic nie czeka. Niesie ją tylko radość tego obraźliwego prezentu, jaki mu ciśnie w twarz za chwilę: „Narzygałeś mi, chłopaczku, do serca, ale ja ci nie pamiętam, masz. - I wygarnie, i ostrzeże: - Obserwują cię, uważaj, śledzą, pilnują, tropią, chcą zamknąć... -
dobierała słowa. - A że też jednak nie darowali swego... - mignęła w pamięci scenka spotkania ich wszystkich w powstaniu i moment, jak wali się tłuczony przez nich odbiornik. - Więc całe to ich pismo, ten «Głos Pokolenia», o który tak się ludzie zabijają, to nic, to taki dymny granat, a za nim oni robią swoje... konspirują.” Szła coraz wolniej. „Przecież ja... przecież dla niego... Boże, czy to prawda? A tak dobrze już było” - uspokajała serce. Po schodach prawie biegł. Na półpiętrze omal nie zderzył się z jakąś bardzo elegancką panią. Instynktownie ukłonił się: „Skąd ją znam?” - i przestraszył: „A więc i tu.” Wolno już wstępował wyżej. W samych drzwiach redakcji, a zarazem ich mieszkania olśniło go przypomnienie: „To ta w balowej sukni.” Znów myśli wróciły do galopu. Zapukał nerwowo. Drzwi otwarły się natychmiast, jakby Jerzy stał za nimi w korytarzu. Na widok Ola nie powiedział ani słowa, ale wykonał jakiś półgest zaskoczenia, schował za plecy rękę, jakby w niej coś ukrywał. - Co, zapomniała puderniczki? - palnął Olo. Jerzy patrzył zdziwiony.
- Szminki, grzebienia? - atakował dalej zdyszany Olo. - Casanovą spod Dworca Wileńskiego kpił z Jerzego. Jerzy z głupim, zarozumiałym uśmieszkiem odłożył trzymany za plecami kolorowy szalik. 104 „Jak go korci, bohatera, żeby się pochwalić tą z balu...” - z jakąś bolesną pogardą pomyślał o przyjacielu Olo. - Jurek - wybuchnął nagle - czy wiesz, że to może być agentka? Siedzą nas! - wystrzelił od razu. Przyjaciel podniósł brwi do góry. - Nie wydziwiaj: jest tak, jak ja mówię. - Naturalnie - bąknął Jerzy. Olo otwarł usta i zagapił się na niego zdumiony. - Cóż cię dziwi, pytam, co? Rozmawialiśmy z Zygmuntem. Wiesz, co się dzieje w kraju? - Jak to, więc uważasz, że to jest w porządku? - Zrozumiałe. - Cha, cha! - wyskandował nieszczerym, szyderczym śmiechem. - Więc zrozumiałe ma być, że biorą dziewczynę, że wymuszają na niej... No nie, nie, tego się nie spodziewałem, że to jest „zrozumiałe”. - Skąd ty o niej wiesz? - zaniepokoił się Jerzy.
- Nie myślę o tej tam - ruchem głowy w stronę wypoczywającego na tapczanie szalika zbył piękną z balu. - Kryskę... Pamiętasz, z powstania... Zachłystując się opowiadał o swoim spotkaniu. - Jurek, ja wyjeżdżam - zakończył nagle. Tamten uśmiechnął się. - Nie myśl, że mnie obrazisz. Po prostu nie chcę, żeby ta dziewczyna musiała się z nami stykać, składać im meldunki... Ona proponuje mi spotkania co trzy dni, żebym jej sam układał dla nich sprawozda- nią... - Olo ciężko dyszał. - No, tak. Jeśli kolega jest za Mickiewicza, a ona za Marylę... - próbował kpić Jerzy, ale zamilkł pod jego spojrzeniem. „Tak. Nasz czas jest okrutny - myślał szybko. - Spotykać swoją pierwszą miłość, żeby jej pisać szpiegowskie meldunki o sobie...”„- wzruszył ramionami i głośno: - Olek, przecież wiesz, w jakich warunkach pracujemy. Po tych anonimach złożyłem podanie o pozwolenie na broń, do tej pory nie mam... Nie wierzą nam. Ale skorośmy się wzięli za los pokolenia... - utknął na patosie tego zdania. - No, jednym słowem, musimy ciągnąć robotę... - Słuchaj, Jerzy, ja nie uciekam. Tylko że. równie dobrześ mi brat ty, jak ona. I dlatego po
prostu ja chcę wyjechać, chcę się urwać na miesiąc, no, na dwa tygodnie... Ona powie tam, że nie zdążyła mnie poznać przed wyjazdem, ciebie nie będą pytać... 105 - Niech pytają... - burknął Jerzy. - Godzisz się... - ucieszył się Olo. - O, widzisz, tu masz te moje wspomnienia o robocie z tym V- l - wyciągnął rękopis z szuflady stołu. - No dobra, urywaj się, a ja się postaram przez najbliższy tydzień obrzydzić im jakoś tę zabawę... A dokąd chcesz jechać? Olo zawahał się przez sekundę i omal nie krzyknął z oburzenia, bólu, przerażenia. A więc do tego, że ma się z kochanką spotykać nad szpiclowskim raportem, dochodzi chęć ukrycia się przed przyjacielem, przed bratem. - Pojadę do gajowego Ogórka... - powiedział prędko. X Drugi rok działania zastał Polish Shipping Mission w rozkwicie. Wraz ze stabilizacją stosunków zmieniła się ekonomiczna strona działań grupy Kolumba i Roberta. - Nasze statki wychodzą w morze... - powiedział któryś przed miesiącem, gdy obserwowali
odbijanie z portu rybackiej flotylli firmy „Briider Fuchs”. Rzeczywiście, stali się udziałowcami starej hanzeatyckiej spółki rybackiej, posiadającej w Hamburgu dużą przetwórnię. Solidni niemieccy kontrahenci, wypłacali się uczciwie za uzyskaną licencję, Tański przestał już mierzyć swoją dolarową laskę, zapewne w skrytości jął wypełniać następną, „porucznik” Jagiełło, władający już swobodnie francuskim i niemieckim, odbywał długie konferencje z kierownikami firmy i często zaglądał do swej walizy o podwójnym dnie (obrażał się zresztą, ilekroć Kolumb nazwał to „jego” walizą: „Wspólna” - mawiał surowo). Robert wywianował już drugą Niemkę sprawiając jej maleńką willę... Wyprawy do Coke, do madame Verey, stały się rzadsze. ._ Nudzili się. Z nudów zaczynali nawet polityczne dyskusje, utrudnione przez sytuację, w której stale istniała jednomyślność poglądów. W tym stanie rzeczy z satysfakcją przywitali jakiegoś maczkowskiego łazęgę, szofera, który, licho wie przez kogo skierowany, przybył do ich furty ze skargą na okrutną niesprawiedliwość, jaka spotkała go ze strony Anglików: zabrali mu, zarekwirowali cały
samochód ciężarowy masła przeznaczonego dla któregoś obozu dipisów... „Pięć ton” - Robert szybko przeliczył w pamięci cenę kilograma razy pięć tysięcy. - Masła? - grymasił Kolumb, jak specjalista od samochodów, któremu zaproponowano stanowisko ekspedienta w sklepie kolonialnym. W wygłodzonym Hamburgu było to jednak „coś”. - A co mamy do roboty? - Robert powołał się na nudę. - Gdzie stoi ciężarówka? Kapral, zestawiając służbiście obcasy, wymienił miejscowość .za rogatkami Hamburga. Tobym połowę chętnie oddał... 106 - Pozwolicie, kapralu, że my podyktujemy warunki: jedna piąta wasza. Gdyby chodziło rzeczywiście o masełko dla obozu, sprawę załatwilibyśmy gratis, ale przecież wyście to masełko rąbnęli diabli wiedzą komu... - Nie czekając na odpowiedź zwrócił się do Kolumba: No, to wołaj Jagiełłę. - Jak będziemy robić? - pierwsze pytanie Jagiełły. - Zwyczajnie, na Babystomymachę... - mruknął Robert. Sprawa rzeczywiście wyglądała na błahą. Trzeba wziąć krzykiem tych z MP, i po
zmartwieniu. - Tyle że pojedziemy dla pucu z fasonem, w dwa samochody - postanowił. Za kwadrans z furtki Polish Shipping Mission wyjeżdżał z rykiem motoru patrolowy motocykl MP. W człowieku przepasanym białym pasem, spozierającym spod białego garnka hełmu, sztywno siedzącym na siodełku, trudno byłoby poznać Jagiełłę. Za nim wytoczyły się bezszelestnie dwa wozy: czarny mercedes Kolumba i szary opel- kapitan Roberta, w którym siedział wylękły teraz kapral. Po drodze wstąpili do firmy „Bruder Fuchs” po ciężarówkę. W ciągu godziny przelecieli całą odległość. Niemiecki szofer podążał na końcu kolumny. - Na lewo, teraz w prawo. - Kapralik prowadził ich po wąskich uliczkach aż pod jakąś fabryczkę, a raczej przylegający do niej kompleks baraków dla robotników. Robert pierwszy skoczył z krzykiem na jakiegoś speszonego podoficera. Mieszając słowa polskie i angielskie (bardzo przydatny był językowy chaos w takich sytuacjach) wskazywał na trzęsącego się teraz kaprala, żądał natychmiastowego zwrotu bezprawnie zarekwirowanej
ciężarówki. Pech chciał, że kapral, nierozgarnięta ofiara ,,rekwizycji”, nie poinformował ich, że jadą do magazynów, których wartością dyżurny podoficer nie ma prawa dysponować. Ten, zmieszany i wystraszony, tłumaczył się teraz, polecając równocześnie wygapiającym się z okien żołnierzom dzwonić natychmiast do Komendy Miasta. „Tego tylko potrzeba...” - pomyślał Robert i zdecydowanie skinął na kumpla. - Proszę prowadzić i ładować... - gestem głowy dał znak firmowemu szoferowi. Ale podoficer nie dał się wziąć na zaskoczenie. Ogromna kłódka na drzwiach magazynu była niewzruszona. Trudność podnieciła odwagę. - Robertku, a gdyby tak ich ciężaróweczką stuknąć w bramę? - zawołał Kolumb wskazując na tępy pysk potężnego dodge'a. W pewnej chwili w rozpętaną awanturę wtargnął stłumiony przez odległość klakson policyjnego patrolu. „Ach, więc koszary mieli pod bokiem” - w mig zorientował się Robert, przeklinając w myślach własne zadufanie, przez które nie indagował nawet kaprala o sytuację i teren. 107
- Jedziemy z tą sprawą do townmajora! - ryknął po angielsku, by przytłumić odgłos nadciągającej burzy. Kolumb zrozumiał pierwszy. Zagrał cicho zapuszczany mercedes. Jagiełło, ponaglany niezrozumiałym dla Anglików: „Istinno, gliny!”, z rykiem motoru wystrzelił ku bramie. Robert sypnął za nim wiedząc, że Kolumb, mając najszybszą maszynę, da sobie radę. Tymczasem nieszczęsny kapralina, zeskoczył w panice z majestatycznie sunącej firmowej ciężarówki i jął biec ku mercedesowi. Prowadzący Kolumb nie widział, co się dzieje za nim słysząc huk nadciągających motocykli zawinął w bramie zostawiając za sobą ogon kurzu. Flegmatyczny Niemiec, szofer cię- żarówki, przyhamował, chcąc umożliwić niezdecydowanemu pasażerowi powrót i został już zakorkowany przez dwa motocykle MP. Trzeci, a za nim rozżarty jak gończy pies jeep, pognał w ślad za czarnym mercedesem. Kolumb zwolnił trochę przed zakrętem i rejestrując sprawnie skręt Roberta w prawo sam wybrał stronę lewą. „Oho!” - pomyślał z uznaniem, widząc, że motocyklista poszedł za śladem Roberta. Sam miał
za sobą willysa. Raz w lewo, raz w prawo - gubił ślad w krętych uliczkach. Willys był za nim. Wypadłszy na drogę miał nad nim zaledwie dwieście metrów przewagi. „Zaraz go zgubię” pomyślał. Cały czas zdawał sobie jednak sprawę z tego, że leżą: nieszczęsna firmowa ciężarówka i w dodatku ten kapral. „Do diabła, że tak im na nas zależy!” - pokwitował cichy z oddalenia wystrzał z empi. Teraz cała seria. Przycisnął gaz do dechy, w mijającym nieprzytomnie pejzażu czuł odżywającą dawną warszawską emocję. Serce rzucało mu się w piersi. Nie myśląc, co robi, zwolnił prawą rękę. Krzycząc coś do siebie wypakował w tył magazynek. Sześć naboi. Jeep .zwalniał. „Chyba żadnego nie dziabnąłem” - pochylił się nad kierownicą. Samochód poderwał się do lotu. Wpadł przed willę Polish Shipping Mission w momencie, gdy Jagiełło ciskał na tył opla swoją walizkę. - Dobrze, chłopaki, obciach jest kompletny, została firmowa ciężarówka i kapralik... Kolumba poniosła znowu idiotyczna radość. Oto trzeba było pryskać z wygodnej, urządzonej willi...
- Action station. Zwijamy Hamburg - sapał Robert taszcząc naręcze pledów. - Czekajcie, polecę do starego Fuchsa. Może jeszcze wyciągnie jaką gotówkę... - martwił się Jagiełło. - Przebieraj się, biegiem - gorączkował się Robert. - Panowie, zmiana kostiumów. Marynarka Wojenna skończona. 108 W ciągu dziesięciu minut dwa samochody przesunęły się bocznymi uliczkami. Jedna z pań Roberta przyjęła ze stoicką pogodą ducha niespodziewaną wizytę aż trzech kolegów. Na drugi dzień Kolumb z Jagiełłą siedli do opla, by rozejrzeć się w sytuacji. Charakterystyczny mercedes Kolumba uznali słusznie za „trefny”. „,- Już na pierwszym skrzyżowaniu minęli- motocykl MP, za minutę drugi... - Po coś ty do nich walił? - wydziwiał Jagiełło. - W powietrze, nie do nich, na dwieście metrów, bracie... - nagle Kolumb gwizdnął przeciągle. Mijali angielską Komendę Miasta. Podwórze zatłoczone było czarnymi limuzynami. - Wszystkie mercedesy z miasta, szukają ciebie. To idzie na ostro... Musimy dzisiaj wyjeżdżać
- panikował Jagiełło. Nocą przez ulice Hamburga przemknął niebieski mercedes. - Benzyny tyle co w baku... Takiego opla dać za przelakierowanie wozu - nie mógł przeboleć strat Jagiełło. - A tyś dużo wziął za motor? Hamburg był „spalony” dokładnie. Nie mogli dostać benzyny. Ich zapas, pięćset litrów, zakopany w ogrodzie Polish Shipping Mission, był nieosiągalny. - Istinno, istinno powiem wam: żadne oszczędności, żadne lokaty kapitału monologował na tylnym siedzeniu Robert, którego głowa musowała mocno. - Benzyna? Zakopana. Willa? „Spalona.” A moja malutka, na którą, mówiliście, marnuję forsę, jest. Jest i pocieszy. Kobieta to jedyna lokata kapitału godna mężczyzny... bredził niestrudzenie. Pochylony nad kierownicą Kolumb strugami świateł z reflektorów zmywał jezdnię. W szumie opon wypadli na autostradę; odetchnęli. Za nim mrugały coraz dalsze światła opuszczonego miasta. „To dobrze, to dobrze” - dopingował Kolumb swój los, nie wiedzieć do czego. W zabójczej
monotonii krajanych reflektorami na równe plastry kawałów autostrady cieszył się wielką zmianą. Obok siebie wyczuwał łokciem przyjaciela, z tyłu mocno pochrapywał drugi. W rękach kierownica. Mży światło zegarów. Siła. Obrócona przeciw komu? Wystarczy, że przeciw doli, doli, losowi przebranemu teraz w białe hełmy. „W białe hełmy” - przypomina sobie karcąco Kolumb, bo wyobraźnia dyktuje pościg śmierci w szarym, garnkowatym hełmie z błyskawicami SS. - W Bremie zatankujemy - odzywa się Jagiełło. Lojalny, pilnuje się, by nie zasnąć. - Uhm... - Żal ci? - pyta. 109 - Tak - odpowiada Kolumb swoim myślom, skupionym na dawnych sprawach, nim zdąży zrozumieć, że Jagiełło pyta o willę, forsę, pozory zadowolenia. - Nie - uzupełnia niezrozumiale swoją odpowiedz. - Ile mamy jeszcze kilometrów? - Dociągniemy. - Tylko, cholera, gdzie zatankować po nocy? A jeśli w dodatku MP z Hamburga rozesłało jakieś meldunki, co?
- Tam Amerykanie mają swoją żonę w porcie. Polecimy do nich. - Aha, zawsze bezpieczniej, bo to już inna parafia... - bąknął Jagiełło niepewnie i zapiął się pod szyję. Przypomniał sobie dwumetrowych chłopców z US Navy MP, swój kołnierzyk wówczas i mankiety, i całą „resztę” koszuli. Szczęśliwie nie zatrzymywani przez nikogo dociągnęli do stacji benzynowej. Kolumb z ulgą rozprostował nogi. Nie zrażało go wygaszone światło w dyżurce, była trzecia w nocy - facet mógł się zdrzemnąć. Ale nie pomogło pukanie w szybę ani rąbanie w drzwi. - Nikogo - Kolumb gwizdnął z przejęciem. - Co jest? - wystawił głowę rozespany Robert. - Nie ma benzyny. - Jak to, stacyjka jest, a benzyny nie ma? Spojrzeli po sobie. Właściwie benzyna przecież była. Kolumb rozejrzał się uważnie: pusto. Podszedł do pompy, sprawdził kłódkę. - Action station. - Go - mruknął Jagiełło i ruszył w stronę bagażnika. - I młotek - zażądał Kolumb. Ale kłódka, wbrew pozorom, była dzielna. Zajęci watką z żelazem, nie dosłyszeli ludzi
zbliżających się na gumowych podeszwach. Rosły podoficer MP żując gumę przyglądał się z zainteresowaniem ich poczynaniom. Dwaj policjanci przystanęli o pół kroku za nim. Pierwszy pokapował się Jagiełło. Opanowawszy się z trudem, władczym gestem młotka wezwał bliżej przedstawiciela władzy i głosem z lekka ochrypłym, kiepską angielszczyzną, poskarżył się na oporność kłódki. Podoficer językiem wpakował sobie gumę pod lewy policzek. 110 - A dispatcher? - Nie ma. - Aha - sierżant kiwnął głową w uznaniu wyższej konieczności i wyciągnął rękę po młotek. Za chwilę, w zupełnym przymierzu z przedstawicielami władzy, ICM mozolili się nad rozbiciem zamknięcia. Kończyli uzupełnianie baku, kiedy z tej samej strony co ich wybawcy wynurzyły się znowu trzy białe hełmy. Pewni już swego, nie zwrócili nawet uwagi na zbliżające się niebezpieczeństwo. - Your papers - poprosił grzecznie angielski sierżant patrząc na zerwaną kłódkę.
- Babystomymacha - Kolumb ostrzegł sennego Roberta, że tym razem jadą „na pałę”. Robert leniwie gramolił się z wnętrza mercedesa („niebieski - do cholery, czego się czepiają”), Jagiełło, niewzruszony, stał koło benzynowej pompy, jedynie Kolumb miał niedobre przeczucie: siadł za kierownicą i - mimo niepełnego baku - skinął na Jagiełłę: „Starczy”. Trzej życzliwi Amerykanie przyglądali się z zainteresowaniem żywej gestykulacji Roberta, tłumaczącego coś komendantowi angielskiego patrolu. - Do cholery, czego stoją te amerykańskie byki, przecież to ich teren, nie angielski - zaczął się denerwować Jagiełło. Niestety, okazało się, że zabłądzili i rozbili stacyjkę na terenie odległym o paręset metrów od amerykańskiej żony portu. Przy zgorszonym taką drobiazgowością milczeniu Amerykanów Anglicy prosili o wyjaśnienia. Robert, ociągając się, grzebał w portfelu w poszukiwaniu „podchodzących” papierów. Kiedy angielski sierżant oznajmił, że muszą udać się do Komendy Miasta, jego amerykański kolega otwarł w zdumieniu usta ukazując przyklejoną do zębów grudkę gumy do żucia.
Na pytanie: „Czy panowie posiadają dewizy?” wszyscy trzej wzruszyli ramionami. Przesłuchujący ich kapitan poprosił o otworzenie walizy. Jagiełło, patrząc pytająco na kolegów, długo szukał po kieszeniach kluczyka. Robert, westchnąwszy z rezygnacją, opuścił powieki: tak, trzeba otworzyć. Zapewne raz jeszcze układał aforyzm o głupocie ciułaczy. Waliza wypchana markami nie zrobiła wrażenia na kapitanie. Przez granicę nie wolno było przewozić tylko dolarów i funtów. Że wóz jechał do Belgii, wynikało z przedstawionego przez Roberta dokumentu, wykonanego artystycznie, lecz przeznaczonego tylko dla władz granicznych. Legitymowania przez władze wojskowe nie przewidywali. 111 Nim zdążyli zaprotestować, kapitan odgarnął ręką szeleszczącą górę marek i bez zmrużenia oka przyjął widok dolarów. „Było po dwadzieścia kafli” - wzdychał potem przy opowieściach o tej tragedii Jagiełło. - Czy więcej nie mamy? - zgorszył się Kolumb. - Więcej? - oburzenie Roberta było przekonywające, jakby mówił: tego wam mało? Zaraz miały się zacząć indagacje na temat pochodzenia dolarowej kwoty.
Oświadczenie kapitana, że prosi o złożenie wszelkich posiadanych dewiz bez rewizji osobistej, wywołało nową konsternację. - Rewizji? - zgorszył się nagle Jagiełło, jakby źle usłyszał. - Jesteśmy kawalerami krzyża Virtuti Militari, my dwaj... - dodał wskazując na Kolumba. - Co z tego wynika? Polskie prawo zwyczajowe zakazuje rewizji osobistej i aresztowania kawalera Virtuti Militari bez akceptacji najwyższych władz wojskowych. Oznajmienie Jagiełły wywołało najniespodziewaniej konsternację. Anglik na magiczne słowa o ,,prawie zwyczajowym” nagle się zawahał. Po chwili mruknął coś do asystującego przy przesłuchaniu podoficera i Robert, nie spodziewający się niczego, oszołomiony zdumiewającym manewrem Jagiełły, który jego oddawał „na pożarcie” rewizji, odprowadzony został gdzieś do drugiego pokoju. Oficer zaczął cierpliwie nakręcać jakiś numer, nie mógł się połączyć. Wreszcie zażądał: - Polish Command. „Nie jest źle - pomyślał Jagiełło. - Wprawdzie nasi to tędzy złodzieje i tanio nie puszczą, ale
zawsze z połowę da się uratować, utargować.” Pewny był, że kapitan przekazuje ich maczkowskiej żandarmerii. Błądził. Oto uzyskawszy połączenie Anglik jął wypytywać oficera służbowego o polskie prawo zwyczajowe odnośnie do zakazu rewidowania kawalerów krzyża Virtuti Militari. Jagiełło ścierpł: lipa była zbyt jawna. Niespodziewanie jednak uzyskana odpowiedź umocniła snadź ich pozycje, bo kapitan, podziękowawszy za informację, odłożył słuchawkę i westchnąwszy zamyślił się dłuższą chwilę. Jagiełło poświęcił ją na kontemplację potęgi narodowej solidarności. Niechybnie, polski oficer, zaskoczony zdumiewającym pytaniem angielskiego kolegi, przeprowadził w myślach błyskawiczny przewód: pyta, więc bujnął go jakiś Polus, który ma Virtuti, przyzwoitość nakazuje osłonić dzielnego rodaka... „Ale ci pedant” - stęknął z ironicznym podziwem Jagiełło, gdy Anglik powtórnie poprosił, by sami złożyli posiadane jeszcze dewizy. Otrzymawszy zdecydowaną odpowiedź kawalerów krzyża wydał przez telefon jakieś dyspozycje dotyczące spraw zdrowia. „Chce nas zamknąć czy co?” - przestraszyli się jednomyślnie. Badania lekarskie w tych
okolicznościach | były dziwne i groźne. 112 Prowadzeni przez dwóch empistów przemaszerowali przez korytarze i nagle znaleźli się naprzeciw rentgenowskich aparatów. Nim zrozumieli, o co chodzi, obaj, w mundurach, znaleźli się pod obstrzałem promieni. Prześwietlali ich policjanci. Jagiełło zrozumiał pierwszy. Jęknął jak lwica, której . odbierają małe, i szarpnął się groźnie. Ale uśmiechnięty policjant wyłączał już aparaturę. Podziękował grzecznie. - A więc, panowie, proszę o złożenie posiadanych funtów... - zaczął rozmowę kapitan, któremu odprowadzający ich a bawiący się w łapiduchów policjanci- dżentelmeni zameldowali coś półgłosem. - Przerobił nas! - Jagiełło ze wściekłości wysmarkał się starym swojskim zwyczajem na podłogę, aż obaj policjanci odskoczyli pod ścianę. - Funty mają platynową żyłkę, starczyło dla rentgena - ze złością szamotał się ze swoim battie- dressem. Robert, który pogodny powrócił z rewizji, obserwował z mściwą satysfakcją prucie
naramienników, w które przezorny Jagiełło wszył sobie i Kolumbowi najgrubsze, dziesięciofuntowe banknoty. - Kawalerowie Virtuti - szydził z cicha. - A mnie tak już pożałowali tego Yirtuti... - natrząsał się. - Wiedziałem, że ty w całym majątku masz najwyżej trypra od swojej Luizy - przyciął wściekły Jagiełło. - Spokój, gramy dalej - mruknął Kolumb składając swoje funty na stole przed angielskim oficerem. Gra polegała na udokumentowaniu zgodnego z prawem nabycia dewiz i oświadczeniu, że nie miało się zamiaru przewozić ich przez granicę. Pierwsza część zadania, choć trudna, nie była, jak się zdawało, niewykonalna. Oto Kolumb oznajmił spokojnie, że wszystkie posiadane przez niego dolary pochodzą z... Polski. Na zdumione spojrzenie Anglika oznajmił spokojnie, że jest synem niejakiego Haberbuscha, właściciela największego browaru w Polsce. - To jest do sprawdzenia - dodał szybko. Pieniądze pochodzą ze sprzedanych przezeń przed powstaniem dwóch okazałych kamienic w centrum miasta.
- Spodziewaliśmy się z ojcem nadejścia bolszewików... - łgał gładko. - Niezależnie od tego posiadamy dolary wypłacone nam po powstaniu warszawskim, jako oficerom Armii Krajowej. Anglik najzupełniej serio wypytywał o szczegóły owych dokonanych przed powstaniem transakcji. Ocenił je jako bardzo korzystne, zwłaszcza że, jak oznajmił Kolumb, jedna z kamienic potem w czasie powstania spłonęła. Rozmowa, prowadzona w towarzyskim tonie, zeszła na powstanie. 113 - Bad business. Zły interes - określił je dosadnie Anglik i ze stroskaną miną jął znowu kręcić tarczę telefonu. Ponownie zażądał połączenia z Polish Command. Ku zdumieniu zaniepokojonych słuchaczy zapytał, ile wynosiła gratyfikacja wypłacona po powstaniu żołnierzom AK. Długo czekał na odpowiedź bawiąc się sznurem telefonicznym, wreszcie poradził im dobrodusznie, by zeszli do kantyny na śniadanie. Ponieważ propozycji towarzyszyła grzeczna gotowość policjantów, chcąc nie chcąc poszli. Gdy wrócili po półgodzinie, przed kapitanem leżały na stole cztery kupki dolarowych
banknotów. Trzy chudziny zupełne i jedna całkiem zasobna. - Nie mogę w żadnym wypadku zakwestionować praw panów do ośmiu dolarów na każdego. Tyle wynosił żołd za powstanie. Stanowi to razem dwadzieścia cztery dolary... - odsunął parę banknotów na lewą stronę stołu. - Natomiast, niestety cena podana przez pana za spieniężone w Warszawie nieruchomości jest podobno bardzo wygórowana... Mam propozycję, by pan zwracał się do Kolumba - zatrzymał, powiedzmy, tysiąc dolarów, a resztę zdeponował do dyspozycji... - ...Polish Red Cross - wtrącił szybko Jagiełło myśląc, że potem pomoc Tańskiego mogłaby w ten sposób zdeponowane pieniądze przywrócić „prawemu właścicielowi”. - Jeśli propozycja jest nie do przyjęcia... - Przyjmujemy - zdecydował Kolumb. - Prosimy tylko o uzupełnienie zapasu benzyny wtrącił szybko. - Będziemy musieli wrócić do dywizji i tam wyjaśnić sprawę... - dodał, by zaakcentować, że zwrot samochodu jest dlań sprawą nie podlegającą dyskusji. - A to nas obrali, bracie... - jęknął Jagiełło siedzący w głębi wozu gnającego ku granicy belgijskiej.
- Dobrze, żeśmy się wyrwali - mruknął Robert wzruszając ramionami. Z satysfakcją spojrzał na swoje epolety. Z ramion Kolumba sterczały włochate poprute szmatki. - Wiecie chyba, dzieci, że to był oficer Intelligence... - Cholera! - zaklął Kolumb. - Szkoda, że zapomniałem mu wystawić rachunku za koszty podróży Czarnego Ola do Pustkowa... - Co? - poruszył się Jagiełło złudzony mirażem gotówki. - A tak. Jeden taki od nas robił Vl. Przysłali to do Anglii, oczywiście do Intelligence... Ale chłopak nie dostał nawet zwrotu kosztów podróży... - I tak tamta podróż płatna w „młynarkach” zmartwił się Jagiełło, jakby brał sprawę serio. - Tak, byłoby to tylko parę pensów... - zaśmiał się gorzko Kolumb. - Bad businness powtórzył angielską ocenę powstania warszawskiego. 114 Już po drugiej, po przyjeździe do Brukseli, po wizycie w Coke, Jagiełło wystąpił z wnioskiem: albo rozdział funduszów, albo ograniczenie ,,reprezentacji”. Kolumb poparł go gorąco.
- No tak, ty jako Haberbusch masz najwięcej do powiedzenia - ustąpił Robert i trzasnąwszy drzwiami ich pokoiku położonego na piętrze kiepskiego hotelu zbiegł na dół. Wrócił po kilku godzinach. - Daj no kluczyk - bez wytłumaczenia anonsował chęć dysponowania samochodem. - Dokąd? - Kolumb był surowy. - Bo na żadne numery graniczne nie daję. Niemcy się skończyły. - Możesz ze mną pojechać. - Robert ostentacyjnie ignorował Jagiełłę. Ale pojechali, oczywiście, w trójkę. Przez tłusty zbytek neonów reprezentacyjnych ulic Brukseli, wokół masarskiej marmurowej tężyzny Łuku Triumfalnego, przez place, przy których przystanęły roztargnione kawiarnie, trafili w jakąś boczną uliczkę i tu na podwórze zatłoczone pustymi skrzyniami. Ledwie Robert strzelił drzwiczkami samochodu, znalazł się koło nich wyliniały, stary jegomość, chudy i prędziutki jak strumyczek. - Ojej, jakim migiem! - cmoknął pochwalnie w stronę Roberta. - Mercedes, dlaczego mercedes? - zapytał z lękiem w głosie. - Dajemy wóz, jaki mamy, duży, pakowny... Słowa Roberta zmobilizowały uwagę obu jego
przyjaciół. Czyżby Robert oszalał i zamierzał przy nich, bez porozumienia, sprzedawać ich ostatni samochód? - Pakowny? - Żyd zaszemrał śmieszkiem. Zobaczymy, zobaczymy... Zęby nie to, że panowie Polacy, to ja bym wcale nie chciał zaczynać z mercedesem... Opelek mieści dwieście lisków, tak, tak... Kolumb, oszołomiony, spojrzał na Roberta. Jakie WO lisy? - To który z panów pojedzie? Wszyscy? Taka wycieczka, co? A warto trzy razy tyle ryzyka?... To mogłoby być sześćset lisów... Wóz będzie gotów na ósmą rano... Robert skinął głową kontrahentowi i ruszył w stronę bramy. Obaj jego wspólnicy spojrzeli po sobie i z wolna, oglądając się na samochód, ruszyli za nim. Robert wybornie wykorzystywał autorytet ugruntowany od czasów Polish Shipping Mission. On organizował „numery”. Milczał odgrywając się za ,,szykany” w sprawie Coke. - Zajęli miejsce w małej kafejce. - Trzy aperitify - zbył szybko kelnera. - Otóż, panowie, stwierdziliście: żadnych Niemiec. Proszę bardzo: jutro o ósmej rano jedziemy do Paryża.
Teraz dopiero dowiedzieli się o istocie sprawy. Mieli się zająć szmuglem lisich skórek. 115 - On to zapakuje, utka w maskę, pod karoserią... licho wie gdzie... Widziałem opelka, w którym dziś pojechało dwieście lisów. Za Boga nic nie wykapujesz. Tylko wóz musi chodzić jak zegarek, żadnych remontów po drodze, nic takiego... Przyjdziemy rano: nasz mercedes stoi jakby nigdy nic, że sam nie pokapujesz, gdzie on to utkał. Zajeżdżamy do Paryża - me bójcie się, na granicę mam papierek, „na Babystomymachę” już nic robić nie będę, sezon się zmienił... Więc przyjedziemy do Paryża pod wskazany adres, a tam już drugi pan „rozpakuje” naszego mercedesa, forsę do łapki i z powrotem... Ale, ale, Jagiełło, bracie serdeczny Haberbuscha, wydzieliłbyś mi ze dwadzieścia dolarów zaliczki, co? - Coke? - zapytał surowo Jagiełło. - Tylko madame Verey - z franciszkańską pokorą opuścił czoło Robert. - Ale zbiórka w hotelu ósma zero - przykazał skarbnik sięgając do kieszeni. - Gdzie jest to ichnie paryskie Coke? - zatroszczył się wieczorem Jagiełło.
Była to najwyższa oznaka uznania dla materialnej strony udanej wyprawy. - Wszędzie - odparł z godnym spokojem Robert pociągając łyk wina. Wzrokiem pokazał im parkę siedzącą przy środkowym stoliku. - Z języczkiem - Jagiełło aż westchnął w uznaniu dla jakości pocałunku. - Te, Haberbusch, popatrz - zmobilizował uwagę Kolumba. Chłopak podniósł wzrok znad gazety. I tym razem była to gazeta polska. Starym nałogiem Kolumba były lektury „polskich londyńczyków”. Kpił z nich, ale potrzebował jakiegoś symbolu swoich związków z... czym? Bo nie z krajem. Teraz założył palcem czytane miejsce. Podczas gdy szukał spojrzeniem, o co chodzi, Jagiełło zajrzał mu przez ramię. - ...doprowadziło to do rozłamu. Z prezydium Stronnictwa wystąpili: pani Arciszewska i pan Pawlas, pozostawiając u władzy Pielickiego i Zarembę... - odczytał kpiarsko fragment artykułu o jakichś ideowych bojach emigrantów. - Rozłamowcy są w lepszej sytuacji - wmieszał się niespodziewanie Robert. - Czemu? - Kolumb był rad z niespodziewanego partnera do „poważnej” rozmowy. - Jest ich para: mogą się rozmnażać...
- I ciebie rozebrało - odciął Kolumb chowając gazetę. Powietrze grało barwami zapalonych neonów. Nagie ramiona kobiet przechodzących koło kawiarnianego ogródka nosiły niebieski odblask niby egzotyczną opaleniznę. Robert popatrzył na opróżnioną butelkę, smukłą i obłą. Obrócił ją do góry dnem, ostatnie krople zagrały na dnie kieliszka. Nagle położył papierosa na brzegu stolika i dłonią powiódł z wolna, czule po miłym kształcie, jakby pieścił zgrabną kobiecą nogę. Uśmiechnął się przepraszająco do przyjaciół i wstał. Dwie młode dziewczyny, siedzące w kącie sali, przyjęły ze śmiechem jego pierwsze słowa. To dla nich małpował. 116 - Idź, idź- Kolumb z uśmiechem zwolnił Jagiełłę od swego towarzystwa. Szedł po wieczorniejącym mieście sam nie wiedząc dokąd. Co krok zastępował mu drogę kobiecy śmiech z ulicznych kawiarni, oczy zapalały się barwnymi błyskami neonów odbijających się w różnokolorowym lakierze samochodów ciągnących rzędami przez Pola Elizejskie. Udana przemytnicza wyprawa zamiast satysfakcji zostawiła po sobie jakąś nudę i
czczość, jak leniwe wieczory hamburskie. Wypchany portfel zaprawiał nudą wszelkie perspektywy wieczoru, pewne jak noc małżeńska. „Pokazać im te franki, a zaliżą na śmierć...” Powoli zniosło go w stronę Montmartre'u. Fale ludzkie pieniły się i tutaj koronkami falbanek, ale stromizny uliczek pozwalały na swobodny oddech. Usiadł na jakiejś ławce. Przez chwilę miał wrażenie, że na kogoś tu czeka. Kilkakrotnie na odgłos zbliżających się kroków gwałtownie podnosił głowę, jakby spodziewał się czegoś. „Kto mnie tu może spotkać? Jestem obcy. Sam. Oczywiście, stać mnie, żeby być z kimś. Pogardliwym gestem przeczenia przepędził jakąś małą. - Podejść do mnie może kurwa i pijak... Nie tak jak w kraju, gdzie mógł podejść szmalcownik...” - zakpił w nim samoobronnie rozsądek. „Wtedy. To była wojna...” - ciągnęła jakaś ukryta w sercu nuta. „Paryż, więc dziś mógłby podejść tajniak - reagował rozsądek. Czego ci brak? - szeptał. - Masz najpiękniejsze miasto świata...” - Trzysta kabaretów patrzy na nas - błaznował Robert, gdy po szczęśliwym przekroczeniu granicy zbliżali się do Paryża.
„Na trzech starych wiarusów szabru i przemytu” pomyślał wówczas. Siedząc na ławce przymknął oczy. Przez moment tkwił w nagłym zamyśleniu, aż wzdrygnąwszy się podniósł gwałtownie powieki, jak człowiek spłoszony powstającym w nim sennym koszmarem. Niteczka nie istniała. Nie było jej. «Po cóż jej miejsce w jego pamięci? Wstał i szybko ruszył przed siebie. Szedł coraz prędzej. Z ulgą spostrzegł nie opodal jakiegoś placyku budę strzelnicy. Ryczał głośnik, jacyś chłopcy kłócili się o wiatrówkę. Rzucił na ladę kilka franków. Dopiero podnosząc „broń” do oka odczuł, że los znowu urządził sobie z niego kpinę: oto dywersant. Wiatrówka odebrana malcowi zaciążyła mu nagle. - Nie tak, proszę pana... - usłyszał wesołe słowa panienki z kasy. Trzymał zabawkę, jakby nigdy nie miał do czynienia z karabinem. - A jak? - zmusił się do żartu. Podszedł bliżej. Usłyszał za plecami jakiś ironiczny śmieszek. Młody człowiek w koszuli rozpiętej na piersiach wytrzymał jego wzrok. Kolumb złożył się. „Oczywiście, rozkalibrowana jak licho” stwierdził po pierwszym strzale. Drugi,
uwzględniający poprawkę, był lepszy. Młody człowiek z ironicznym błyskiem w oku potwierdził sukces strzelecki Kolumba. 117 - Poproszę dziesięć naboi. - Kolumb już się wciągnął w zabawę. Przy pierwszym strzale dziewczyna, która przyszła w towarzystwie chłopaka w koszuli rozpiętej na piersiach, oparła łokcie na ladzie. Po dziesiątym musiała je zdjąć: na całej szerokości leżały nagrody za celność. - Eh bien - Kolumb skończył serię. Pluszowego niedźwiadka wręczył wystraszonej klęską przedsiębiorstwa sekretarce czy kasjerce strzelniczej budy, piłkę rzucił w kierunku kucającej nad rynsztokiem gromadki dzieci, jaskrawą chustę zawiązał sobie na szyi i ogarniając ramieniem pięć butelek wygranego wina skłonił się zapraszającym gestem w stronę tamtej pary. Chłopak w rozpiętej koszuli uśmiechnął się, ale ona przyjęła zaproszenie. „Miła” - ocenił Kolumb, rad z - nadarzającej się przygody. - Pani brat wina nie lubi?... - zażartował swą mizerną francuszczyzną wobec skrzywionego z niezadowolenia chłopca w rozpiętej koszuli.
Dziewczyna uśmiechnęła się szybko („Tylko do mnie” - spostrzegł Kolumb) i powiedziawszy coś półgłosem do chłopca wyciągnęła rękę po napełniony już przez Kolumba kieliszek. Strzelnica przekornie zaopatrzona była w bufet. - Zdrowie świadka mojego sukcesu... - Nazywam się Danielle, a to jest Maurice, wcale nie brat... Gdzie się pan nauczył tak strzelać? - W salonie pewnego mecenasa... - Kolumb przypomniał sobie dywany i ludwiki, wśród których z Junoszą ćwiczyli „padnij - powstań”, i pierwszą naukę o broni. Wysokim podniesieniem pięknych brwi spytała o szczegóły. Kolumb się odnalazł. Gdyby Homer był w „Kedywie” i musiał nadać krótki telefonogram dywersyjnej warszawskiej epopei, nie zredagowałby go lepiej. Maurice docenił to wyraźnie: zaczął się spieszyć, przypominając dziewczynie o jakichś planach na dzisiejszy wieczór. Danielle - tak nazywał ją już w myślach popatrzyła przepraszająco na Kolumba. - Ja tu będę strzelał do północy - szepnął jej zuchwale, pochylając głowę tak, by nic nie zauważył jej towarzysz.
- Non - powiedziała stanowczo, lecz nagle zaśmiała się: - Niech pan strzela jutro o piątej... - Co takiego? - wmieszał się Maurice w zupełnym już popłochu. - Nic, nic, idziemy... - pożegnała Kolumba spojrzeniem. Kolumb automatycznie ruszył za nimi. Opamiętał się po kilku krokach. Stanął. Usłyszał nagle melodię gwizdaną przez kogoś za uchylonym oknem parteru. Urzeczony, słuchał czystego, radosnego motywu, jakby mu się nim przedstawiał nowy, nieznany świat. 118 - Ja dziś jeszcze nie wracam - oznajmił rano w hotelu, obudzony krzątaniną Roberta i Jagiełły. Obaj przystanęli z otwartymi ustami. - Co? - Dziś jeszcze nie wracam... Jedźcie sami albo telefonujcie do Żyda do Brukseli, że jutro... albo... pojutrze. Robert gwizdnął przeciągle z uznaniem. - Dzwonimy? - popatrzył pytająco na Jagiełłę. Nasze też są niezłe, co? - nawiązał do dziewcząt i przeżyć minionej nocy. Kolumb obrócił się do ściany. „Jakby mi obrazili nie wiedzieć kogo” wyśmiewał się z siebie.
Znów wracała wczorajsza apatia. Nie wiedział już, czy na pewno zostaje dla zabawnie umówionego spotkania, czy też naprawdę chce mu się tylko spać. Dzień przewałęsał. Robert z Jagiełłą odbywali u odbiorców jakieś długie konferencje. - Lord cierpi na splin? - spytał przy obiedzie obrażony Robert, gdy jego rewelacje na temat „możliwości”, jakie zapewnia „taka Marsylia”, spotkały się z obojętnym ziewnięciem przyjaciela. Kolumb od dłuższego czasu nie mógł połapać się w sobie. Z drętwoty, w jakiej spędzał ostatnie „spokojne” miesiące w Hamburgu, wyrwały go na moment komplikacje ze ,,zwinięciem bazy”. Teraz zaczynało się od nowa. Okazało się, że ta wczorajsza Danielle nic go nie obchodzi. Spokojnie mogli wracać już wczoraj do Brukseli. Siedział na kawiarnianym tarasie hotelowego ogródka wertując jakiś tygodnik. Przed chwilą skończył przeglądanie drukowanego z pompą pamiętnika pułkownika Resistance. Odnalazł tam zdanie mówiące o ryzyku pracy tajnej łączności. „Niejednokrotnie - pisał colonel musieliśmy przekraczać dozwolony czas nadawania bez względu na rosnące z każdą minutą
niebezpieczeństwo goniometrycznego namiaru.” Obok znalazł wiadomość, że ów czas, dozwolony dla stacji francuskiej Resistance, wynosił pięć minut. „U nas pół godziny - zaśmiało się w nim coś gorzko. - Jednym słowem, nasza śmierć wypada sześć razy taniej...” - Kelner, jeszcze jeden wermut... Spojrzał leniwie na zegarek. „Trzeba by już iść” - pomyślał niechętnie. Był przekonany, że w pośpiechu, z jakim zmierzał w kierunku wczorajszej zabawnej strzelnicy, więcej było dawnego, wchodzącego w nałóg obowiązku punktualności niż chęci 119 spotkania owej Danielle. Uczuwszy, że bije mu serce, zdziwił się słabą kondycją, że spieszny marsz tak go zmęczył. Szła po przeciwległej stronie chodnika. Kolumb tu, na zaludnionej śmiechem, wdziękiem, tłumem ulicy, uczuł przypływ radości tak wielkiej jak rozbitek na bezludnej wyspie na widok drugiego człowieka. „Dziwaczeję” - pomyślał i skręcił na jezdnię. Nie spostrzegła go. Szła drobna, ciemna, szła jakoś nieuważnie, to szybko, to znowu ze spacerowym roztargnieniem.
- Danielle! - zawołał po prostu, nim zdążył pomyśleć, jak ją przywita. Obejrzała się. Przez chwilę przyglądała się uważnie, jakby w namyśle, czy przyznać się do wczorajszej znajomości, wreszcie zaaprobowała ją uśmiechem. Kiedy spytała, jak mu na imię, odpowiedział: Kolumb. - Tylko wymawiaj to po polsku. - Kolimp - usłuchała, a on przestraszył się: była podobna do Basika. - Ojej! - zdziwiła się na drugi dzień na plaży. Plecy Kolumba wyglądały, jakby pretensjonalną kreską zarysował je kiepski grafik: pełne były blizn. - Wyciągnęli ze mnie dwadzieścia odłamków... - Uciekałeś? - zażartowała, ale oczy jej pełne były żałosnego współczucia. - Co? - nie zrozumiał Kolumb. - Plecami do nieprzyjaciela... - uzupełniła. - Od ciebie nigdy nie będę uciekał - strzelił żartem i umilkł na widok jej spojrzenia. - Co to jest? - wyjął z jej ręki puderniczkę. Srebrny brzeg wokół lusterka obiegały jakieś inicjały. Powiedziała jakieś słowo, przygłuszone orkiestrą.
- Memoires... - powtórzyła przyglądając się literom, jakby i dla niej stanowiły zarazem niespodziankę. Swoją zawsze czynną, roztargnioną i łapczywą ciekawością świata zdawała się obejmować i własną osobę. - Pamiętnik? - zdziwił się Kolumb i nagle wyprostował się obojętnie. - A w którym miejscu zapisany jest twój „brat” Maurice? - usiłował dokuczyć. - Tu - podsunęła mu puderniczkę. Migdałowy paznokieć wskazującego palca ślicznej ręki wskazywał - „trzecie z rzędu” - obliczała zazdrość Kolumba - małe wystębnowane literki: „MC”. Nagle chłopak zarumienił się. Krzywe nieco, jakby ryte f w pośpiechu, biegło dalej: „Kolimp”... 120 - Uczciłaś mnie całym imieniem. Będziesz musiała wkrótce kupić nową puderniczkę... wskazał pospiesznie literki inicjałów. Na moment przybladła z obrazy i potem, jakby uprzytomniwszy sobie, że to po prostu zazdrość, powiedziała lekko: - Nie trzech, on był jeden, ale to hiszpański książę miał pięć imion... - zażartowała przesuwając ręką po jego dłoni. Zacisnęła mocno, a Kolumb widział wyraźnie, jak jej oczy
patrzyły w pusty łuk nie zadrapanego srebra z ogromnym, żarliwym pytaniem, jakby wróżyła sobie imiona. - Ja jestem cudzoziemcem... - Ale przecież zostaniesz. - Może. - Dlaczego może?- przygarnęła się do niego bliżej, aż poprzez fale włosów odczuł nacisk jej drobnej czaszki. - Bo ja teraz nic nie wiem. Wiedziałem dawniej, i to, co wiedziałem, było nieprawdą. - Ach - żachnęła się, że nudzi. - U nas już nawet kiepscy dziennikarze przestali używać określenia „la grande illusion” - na oznaczenie wyzwolenia... Żyć trzeba dla siebie. - Dla siebie - zgodził się szeptem Kolumb. - Nie - zaprotestowała na jego lekceważącą zgodę. - Wiem, co myślisz. Gdy się zaczynała okupacja, gdy przyszły pierwsze aresztowania i wyroki, to ludzie mówili: „To nic, biorą tylko komunistów. Giną tylko komuniści. My żyjemy dla siebie.” I to była podłość... Ale teraz, kiedy po prostu okazało się, że wolność to rozgoryczenie i małe sprawy, trzeba żyć dla siebie... „Ona nawet nie zauważyła, że mówi cały czas o Francji, jakby mojego kraju nie było na
świecie” - myślał Kolumb przepuszczając przez palce włosy miękkie, jakby to po prostu noc zgęściła swą ciemność do granic materialności. Tego dnia mieli już nieodwołalnie wracać do Brukseli. Była już trzecia i nic nie wyszło z pożegnania Danielle. Kolumb bynajmniej nie przez tchórzostwo l nie wspomniał jej, że dziś musi wyjechać. Po prostu nie wiedział, czy wyjedzie. W zastanawiający sposób przestał się orientować w sobie. O wpół do czwartej miał spotkać Roberta i Jagiełłę na obiedzie i zaraz potem mieli startować. Danielle w zabawny sposób uzupełniała kulturalny szlif nowego przyjaciela. Tym razem wychodzili z Muzeum Rodina. Przedziwna zmysłowość tego rzeźbiarza splatającego marmur w spazm miłosnych par zaraziła ruchy Danielle. Szła teraz obok niego z tym nieprzytomnym wyrazem znieruchomiałych źrenic, podkreślonym mrokiem naskórka pod oczami. Nie, nie mógł jej teraz żegnać. - Danielle, zjemy obiad razem z moimi przyjaciółmi. 121 Zgodziła się z pośpiechem zdradzającym radość. Chciała być jak najbliżej niego, a więc i znać najbliższych mu ludzi.
Kolumb, uczyniwszy tę propozycję, przestraszył się na moment. „Wezmą ją za jakąś nową Zi... Ale nie, chłopaki pokapowały, że ze mną tym razem na serio «niedobrze», zresztą ona nie zna polskiego, a już ja ich nastawię...” Prezentacja wypadła szczęśliwie. Robert nie zdążył gwizdnąć aprobująco, - gdy usłyszał: - Tym razem bez zgrywy... Jagiełło przejął się do tego stopnia wyraźną a niespodziewaną tremą Kolumba, że z gracją wyniesioną z wieczorków na Woli pochylił się nad dłonią zdziwionej Danielle. Było jakoś niezwyczajnie. Dziewczyna śmiała się chętnie z powiedzonek Roberta. - Je suis, istinno, un aventurier. - Kolimp: istinno? - żądała wytłumaczenia. Teraz śmieli się i oni. - W zasadzie tak... - zakomunikował w pewnej chwili Robert Kolumbowi. Było to udzielone serio błogosławieństwo związkowi, który wyglądał snadź w oczach Roberta poważniej, co znaczyło, że obliczał go na miesiące. Przyjęcie tego stwierdzenia przez Kolumba było zbyt żywe. Robert zasępił się jak ojciec, który, udzielając nawet z przekonaniem błogosławieństwa, widzi, że podporządkowuje jednak
syna innej władzy, groźnej dla swego autorytetu. Gdy Kolumb, dopełniając kieliszek Danielle, zapomniał o przyjaciołach, Robert oznajmił z nagła, patrząc na zegarek, że w ciągu pół godziny będą musieli się pożegnać. - Posiedźcie jeszcze trochę - bąknął Kolumb, jakby i jego mieli żegnać. Robertowi zaparło dech, Jagiełło trwożliwie zamilkł. Danielle, którą Kolumb przeprosił, że przez chwilę będą mówić po polsku, mężnie grzebała łyżeczką w lodach, starając się nie zrozumieć powtarzającego się w rozmowie słowa „Bruksela”. Kolumb w pewnej chwili zamilkł. Patrzył na jej drobny, nie poruszony profil. Więc ta maleńka, zuchwale wycięta chrapka nosa, ta dolna warga obrzmiała jakimś dąsem, ta drobina ucha na pianie czarnych włosów, wszystko to piękno zebrane w jedno miejsce z brudnej fali świata to jest pułapka na jego przyjaźń, na nie znające zdrady męskie braterstwo? „Pojadę” - postanowił słysząc równocześnie głos Roberta: - No, to trzeba się żegnać, bracie, nie jedziemy czyści, może się coś przydarzyć... W tym momencie zderzył się ze wzrokiem Danielle. Była w nim taka wdzięczna radość
(domyślała się, o co idzie, i znając już upór „Kolimpa” sądziła widocznie, że sprawa jego pozostania jest przesądzona), że Kolumb odpowiedział Robertowi spokojnie: 122 - Bracie, nie rób histerii, będę jutro dzwonił do Żyda do Brukseli, gdyby się nawet coś miało stać, lepiej, że jeden będzie mógł zadziałać z zewnątrz... Przecież za cztery, pięć dni lisim szlakiem będziecie z powrotem... Robert skinął głową, zaciskając zęby. Kilkoma zgrabnymi słowami pożegnał Danielle, poprosił, by Kolumb telefonował jutro około trzeciej - będzie czekał - i uścisnąwszy mu dłoń ruszył do wyjścia. Jagiełło odczekał moment, zaszeptał prędko: - Poruczniku, urlop płatny... - i mrugnąwszy okiem pokłusował w ślad za Robertem. „Staję się histerykiem” - monologował Kolumb nie mogąc oderwać myśli od chłopaków. Danielle, wyczuwając jego zasępienie, rychło zamilkła. Siedzieli w przykrym milczeniu. - Może napijemy się czegoś mocniejszego? zapytał w pewnej chwili z przepraszającym uśmiechem - Albo... chodźmy do mnie. Danielle leżała oddychając równo jak we śnie, choć oczy miała otwarte. Jej szczupłe ciało
miało w sobie spokój napojonego, pięknego zwierzęcia. Szczenięce zęby świtały z bogatych warg. Odsunął pasmo włosów odkrywając konchę ucha... Oparty na łokciu przyglądał się jej ze zmrużonymi oczami. Odczuwała jego wzrok na sobie, lecz przyjęła go biernie, jak zmęczona pieszczotą kobieta nagły przypływ czułości kochanka. Dopiero po chwili stracił jej profil. Zajrzał w jej ogromne w zbliżeniu oczy. - Żyjemy dla siebie... - zatriumfowała szeptem, ogarniając mu szyję ramieniem. Kolumb, ostrożnie, by jej nie obudzić, sięgnął po papierosa. Zaszeleścił celofan. Paczuszka ugięła się miękko: była pusta. Przypomniał sobie, że w walizce ma jeszcze jedną. Wysunął spod niej ramię. Wstał. W drodze do szafy spostrzegł na stole pozostawioną przez Roberta czy Jagiełłę paczkę chesterfieldów, wyjął jednego, zapalił. Nagle, nie myśląc, co robi, jął się gwałtownie ubierać. „Wrócę za dwa dni...” - napisał kartkę i pozostawił na stoliku przy łóżku, opierając o lampę. Zbiegł w dół po trzy stopnie. Złapał taksówkę. - Taryfa razy dwa za pośpiech - obiecał rzucając adres, gdzie parkowali swego mercedesa.
- Oczywiście, oczywiście... - niby obojętnie przyjął informację, że „przyjaciele” przed godziną wyruszyli do Brukseli. Żyd mówił swobodnie po polsku, jak i jego brukselski kontrahent z drugiej strony granicy. 123 „Czymże się stałem dla Roberta i Jagiełły, dla ostatka z tego, co było dużym, pięknym życiem, jak nie jeszcze jednym faktorem na ich ryzykownych trasach... - pomyślał. Haberbusch - przypomniał sobie ostatnie przezwisko. - Machabeusz - wypomniał sobie pseudonim. - Jakże ona mogła zatriumfować nad przyjaźnią, nad ryzykiem, nad życiem?” zdumiewał się nie mogąc sobie przypomnieć twarzy Danielle. Ale zaraz pojawiły się oczy, potem zarys profilu. Odczuł z kolei ulgę, że przyjaciół nie złapał. Zawrócił do taksówki. - Dokąd? - zapytał szofer. Kolumb otworzył usta, by podać adres hotelu, lecz znów schwytał go taki wstyd, jakby powtórnie wygłosić miał wobec Roberta swe kapitulacyjne oświadczenie. A tam ona mogła się obudzić. Przeczyta kartkę: „Wrócę za dwa dni”, i on, jak dziecko, jak
niewolnik, wraca za kwadrans. „Ustąpiłem, wybrałem ją, ale to nie znaczy, że będzie nade mną panować.” Przypomniał sobie jej spojrzenie, w którym wdzięczność za jego decyzję pozostania uprzedzała samą decyzję... Trzeba się bronić. Pozostały harcerskie tradycje ćwiczenia, woli... - Pojedziemy na dziewczynki, ale żeby były klasa! Taryfa będzie potrójna... - obiecał szoferowi. XI Był już mrok, gdy Olo upewnił się ostatecznie, że nie błądzi. Poznał miejsce, z którego przed pięciu laty skręcili z Ogórkiem na wyliniały z sosen pagór, dalej już był strumień i ogrodzenie obozu doświadczalnego SS. Przyspieszył kroku, by przed zapadnięciem ciemności dobrnąć do leśniczówki. Wobec lasu ludzka tragiczna krzątanina była jak mrowisko liści wydzieranych jesienią przez wiatr. Pokorny i mały, mijał sosnowe pnie większe niż pomniki ludzkiej chwały. Jak dobrze zrobił, że uciekł Jerzemu, redakcji, zrujnowanemu światu swarliwemu jak nędzarz, którego nie okradzione jeszcze z ostatniej nadziei. W oknach Ogórkowej chałupy panował mrok. Z niepokojem załomotał do drzwi. Może i
obietnice lasu były łgarstwem? Może i tu wtargnął gwałt z szerokiego kraju? Zapukał mocniej. - Kto? - to Ogórek pytał spoza zamkniętych drzwi. - To ja, Olo... - Kto? - zdziwił się głos. - No, panicz - strzelił chłopak bez namysłu i nim się zdążył zawstydzić, drzwi były otwarte, on w środku, jego dłoń w prawicy Ogórka, który podtrzymując lewą parciane gacie, ciągnął go dalej. - Jużeście spali? - Olo z satysfakcją użył formy „wy”, do której przywykł w coraz częstszych kontaktach z ludźmi partyjnymi. 124 Owo „panicz”, którym zameldował się przez drzwi, zostawiło w nim dziwny niesmak. Po to w czasach okupacji „buntował” tu chłopów i gadał o reformie rolnej, by w rok po jej dokonaniu zameldować się u Ogórka jako „panicz”? Jerzy by miał satysfakcję. Ledwo jednak przebrzmiało owo „Jużeście”, zdał sobie sprawę, że to „wy” jest dla Ogórka najstarszym sposobem zwracania się doń. - A spałem, jutro mam polowanie. - Ogórek zapalał naftową lampę. - Z dziesięć kilometrów
stąd, a nagonki trzeba jeszcze dopilnować, żeby szła... Ja zaraz tu paniczowi zagrzeję... Ogórek pochylił się nad wystygłym piecem. - E, co tam będziemy rozpalać, zjem trochę chleba... - rozejrzał się po stole. - ...a tak, tak, z dziczkiem, z dziczkiem zaakcentował z dumą Ogórek trwałość swoich łowieckich tradycji. - Widzisz, dochrapałeś się wreszcie strzelby, co? - Gdzie tam, broń ta sama - szurnął po stole wyostrzonym na brzytwę bagnetem. - Pokazałbyś mi kiedy, Ogórek, tę sztukę, co? Olo nawiązał do słynnego wśród leśników w okolicy Ogórkowego procederu chodzenia na dzika z nożem. - A choćby jutro. - Na dużym polowaniu? - zgorszył się Olo i zaraz zawstydził: znowu wychodzi z niego ten dworski ton. Niechcący przypomniał Ogórkowi jego wielką klęskę, gdy to na rok przed wojną, w czasie reprezentacyjnego polowania w majątku wuja, tenże, jako gospodarz, przed pierwszym miotem zaprezentował gościom Ogórka jako „cud- gajusa”, który nożem potrafi ubić dzika. Wesoły gwar i kpinki gości uważających to za jeszcze jedną mało pomysłową
myśliwską blagę do żywego dotknęły ambitnego leśnika. I oto w połowie. miotu psy gajowego, idące w nagonce, podniosły charakterystyczny dziczy gon. Panowie sprężyli się nad gotowymi do strzału strzelbami znakomitych zagranicznych firm. Gon trwał, zakołował, potem niósł się już z jednego tylko miejsca. Psy wyraźnie osaczyły pojedynczą sztukę, która zaraz ruszy na linię myśliwych. Nagle łajanie gończych ucichło, jak nożem uciął. Cisza. Potem kroki ludzi. Spośród naganiaczy wychodzi gajowy Ogórek. - Co te twoje psy, powariowały? - gniewa się wuj. - A dlaczego? - otwiera szeroko oczy Ogórek. - Dały łaj, jakby miały dzika, i co? - Ano miały. - Gdzie, gdzie, którędy poszedł z miotu? gorączkują się myśliwi. - A czemu miał pójść? Leży tam ano... - Ogórek wkładał do pochwy swój bagnet. Tak więc, rzuciwszy zgorszone słowa: „na dużym polowaniu”, Olo poczuł się ni Jako, że wspomina znów, z dziedzicowskimi fumami, dawne? przekreślone czasy. 125 - A na dużym. Tam będą Rosjanie z garnizonu, różne tam pułkowniki, naszych ze trzech z
miasta, chmyzy takie... To nie to co dawne państwo - westchnął Ogórek. Olo przez sen słyszał, jak Ogórek wstaje i krząta się po izbie szykując do drogi. Ustalili wczoraj, że iść na polowanie jako widz nie może, pójście do nagonki, które Olo zadeklarował, Ogórek odrzucił, jako zwracające uwagę. Bóg wie, jak sobie wyobrażał motyw dziwnej wizyty „panicza”, pewne było jednak, że ma rację, iż pchanie ludziom na oczy takiego leśnego lokatora do niczego dobrego nie prowadzi. - Tu jeszcze pół roku nie ma, jak chodziły...: Milczenie uzupełniło brakujące słowo: partyzanty. Z ulgą przyjął trzaśniecie drzwi i zapadł z powrotem w sen. Ile razy potem w ciągu dnia pochwalał wspaniałą decyzję ucieczki na powietrze! Łaził po leśnych duktach, leżał pod sosnami omiatającymi niebo i wspominał własną dziecinną teorię powstawania wiatru na skutek ruchu drzew. - Popatrz - tłumaczył ongiś matce wachlując ją rozpostartym „Płomyczkiem” - jest wiatr, a co dopiero, jak machnie ogromne drzewo: ono robi duży wiatr i ten wiatr gnie drugie drzewo, to robi jeszcze większy wiatr, a jak już się gną wszystkie drzewa, to jest wichura...
Teoria obejmowała również przyczynę początkową owego ruchu: - Ktoś ściął drzewo, i już... Olo leżąc pod sosną oglądał namydlone obłokami niebo. Uśmiechnął się do siebie: ziemia, niebo, kraina dzieciństwa. Ludzie byli i jałową ziemią, i gorzkim, burzowym niebem dorosłego świata, zostawił ich w jakiejś Warszawie... Koło południa przyniosło z dala kilka wystrzałów. One też znaczyły coś innego - spokój wielkiej zabawy. Olo nurkował twarzą w szorstkie, pachnące wrzosy. Obiad przygotował sobie sam, obierając kartofle „w kwadrat” i pitrasząc nieodzowną dziczą pieczeń. Potem przewłóczył się znowu parę godzin. Teraz jednak myśli, odpędzone, wracały coraz częściej do Warszawy, Jerzego, „Głosu Pokolenia”. Zmierzch zastał go w izbie, gdzie ołówkiem temperowanym żyletką gryzmolił notatki, uzupełniając swoje pozostawione w redakcji wspomnienia o wizycie w obozie doświadczalnym broni SS. Było już prawie ciemno (,,Czemu ten Ogórek nie wraca?”), gdy nagle do| leciało go jakieś niepokojące brzęczenie: gdzieś jechał samochód.
„Aha, odwożą Ogórka” - pomyślał z uznaniem i uśmiechnął się wspominając nocną z nim rozmowę, w której tłumaczył mu, że już on, Ogórek, mało ma powodów do żalów nad „państwem”. „Przekona się, łajza, że co demokracja, to demokracja”- pomyślał zastanawiając się, czy ma wyjść przed dom, czy raczej zostawać „w cieniu”. „Zostanę” - postanowił w momencie, gdy motor pracując ciężko na piaszczystej drodze buczał już blisko. Zahamował. Zdziwiony brakiem rozmów i gwaru pożegnania patrzył w stronę drzwi. Usłyszał liczne kroki. Przystanęły. Drzwi uchyliły się, otwarły. - Ręce do góry! - wrzasnął ktoś przeraźliwie od progu. W sekundę Ola obskoczyło trzech ludzi w mundurach. 126 Szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, kapitan Mech, wrócił z odprawy w województwie zmęczony i niewyspany. Chciał tylko przekazać nowe instrukcje swemu zastępcy i spać. Tylko spać. Niestety, zastępca, blady i zaaferowany, nie dał mu nawet dojść do słowa. - Duża historia, duża, na wojewódzką czy jeszcze większą skalę. Trafiłem na odbudowaną
komórkę akowską. Terrorystyczno- dywersyjną. Mamy ich łącznika z Warszawy... - Każ naparzyć kawy... - Mech zrezygnował z odpoczynku. Porucznik Suski zaświecił w drzwiach swoim ogromnym czołem. - Dobrze, że nie ty sam zaparzasz, bo aż ci się ręce trzęsą - zażartował Mech dobrodusznie z podniecenia swego zastępcy. - No to słuchaj tylko: szykowali zamach na radzieckiego pułkownika. Na polowaniu. - O! - zainteresował się Mech, który słyszał w latach warszawskich o nieudanej próbie zamachu akowskiej Dywersji na gubernatora Fischera w czasie jego powrotu z polowania. Mówisz, że macie łącznika z Warszawy? Na polowaniu, to pachnie szkołą „Kedywu”... Przesłuchiwałeś ich? - Tego z Warszawy tak. Na razie nie chce mówić, ustawia alibi nawet sprytnie. Tego drugiego, bezpośredniego wykonawcę, jeszcze nie. - Dawaj go zaraz... - Mech odczuł dawno nie notowany zapał. Ach, jakże już miał dość tego codziennego zalewu łajdactw, matactw, małomiasteczkowych donosów. Daremnie po raz już
trzeci prosi o zwolnienie na studia. Nie dają. Znowu ten kierat. Jeśli już ten kierat, to bodaj niech się w nim kręcą wielkie sprawy... „Powiało, wielkim światem” - pomyślał. Od czasu gdy tak szpetnie „dziabnęła” go banda Majora, miał w sobie nie żadną prostą chęć zemsty, odegrania się, lecz - wstyd przyznać - ogromną ciekawość tamtych ludzi. Pozwoliła mu ona odczytać już niejedną sprawę niewyraźną dla oczu innych. Teraz, przechadzając się po przekątnej swego gabinetu, starał się zapomnieć wszystko, co mówił mu zastępca. Suski, wydawszy dyspozycję przyprowadzenia aresztowanego, siedział w kącie i milcząc obserwował kapitana. Mech miał zwyczaj zaczynać sprawę „od drugiego końca”, to jest od relacji oskarżonych i podejrzanych. Potem łatwiej chwytało się nieścisłości, błędy, fałsze... Dwóch eskortantów stuknęło obcasami. Gestem głowy rozkazał im wyjść. - No, jakże to miało być z tym zamachem na radzieckiego oficera sztabowego, mówcie... poprosił cicho Mech. - Każdy człowiek, i Ruski też, ma pilnować swego miejsca... - brzmiała odpowiedź. „Aha, linia obrony Okulickiego z procesu moskiewskiego: «Działaliśmy na swoim
suwerennym terytorium»„ - domyślił się Mech. 127 - A co do zamachu, to żadnego nie było, jakbym się zamachnął, tobym już i, nie daj Boże, .uderzył... - Przesłuchiwany spostrzegł dezorientację Mecha. - To już, panie kapitanie, ja opowiem wszystko po porządku. Jakeśmy tylko ruszyli w miot, pieski mi dają dziczy gon... Suski poruszył się niespokojnie w swoim kącie: Mech uspokoił go wzrokiem. - ...dziczy gon, znaczy dzik jest w miocie, moje psy sławne... - Umilkł przeczekując z godnością niecierpliwe postękiwanie Suskiego. ...No to ja idę prosto na gon, a trzeba, panie kapitanie, wiedzieć, że jak ja do dzika dojdę z moim bagnecikiem - trup. Trup! - powtórzył z naciskiem dziwne zeznanie. Nos przesłuchiwanego zwrócony był teraz w stronę Suskiego dwiema dziurkami, z których jedna zmrużona była filuternie. - Trup, choć są tacy, co wierzyć nie chcą, póki nie zobaczą... - spojrzał wymownie w stronę Suskiego. Teraz już Mech naprawdę niczego nie rozumiał. - ...bo moje pieski to tak potrafią dzika przytrzymać, że ino ciąć. Co on do przodu, oni go za
szynki albo, za przeproszeniem, za jaja, i on znów siada i chroni te instrumenta... No to ja lecę przez te jałowce, a krzak tam każdy na chłopa wysoki, a u dołu gąszczar, ho, ho. Lecę więc ja na psi gon, a tu słyszę - kroków może dwadzieścia - cości się przedziera w gąszczu. No, co to może być? - spojrzał z triumfującym pytaniem na głupią minę przesłuchującego. - Chyba dzik, no nie? Więc ja za mój bagnet i czekam. A on coraz bliżej, bliżej. Już go widzę, ciemnego. „Duża sztuka” - myślę i szykuję się na niego skoczyć, a tu wylatuje łbem naprzód... człowiek. No, ten pułkownik, jak go tam, przestraszył się mego bagnetu, a o włos, a bym go i ciął, na czworakach się szarpał przez ten gąszcz, no jak dzik, szczęście, że strzelby mi Urząd nie daje... - uśmiechnął się przypochlebnie. - „Ty co? - Pyta on mnie, ten pułkownik. A ja mu na to: „Oj, jeszcze trochę, byłbym już zabił jako dzika. Nie lzia - mówię - schodzić ze stanowiska.” „Cóż to - powiada on kabana ot połkownika nie otliczysz?”, co niby znaczy, że dzika od pułkownika nie odróżnię, czy co... W tym momencie Suski usłyszał coś takiego, że zamknął oczy i dopiero po chwili zmusił się
do spojrzenia na przełożonego. Kapitan Mech śmiał się. Głośno. - Ależ, towarzyszu, wszystko się zgadza, z dziczą pieczenia włącznie. Co to znaczy? U gajowego Ogórka, który nie ma pozwolenia na broń, jest wspaniała - sam kosztowałem „w ramach śledztwa” - dziczą pieczeń. To chłopisko rąbie dziki .nożem. Dyrekcja Lasów zna jego umiejętności i wszystko potwierdza. Drugi z zatrzymanych to ktoś z tej grupy „Głos Pokolenia”. Dobrze, że udało mi się wszystko jakoś załagodzić... - kapitan Mech zamilkł nagle. Słuchawka trzeszczała coraz ostrzej. - Nie wiem, kto się sprawą już zainteresował, ale wiem, że ja takiej sprawy prowadzić nie będę, pułkowniku - uciął. Potem znów długo słuchał. Westchnął z rezygnacją i na oczach Suskiego położył sobie słuchawkę na ramieniu, sięgnął po papierosa i oburącz zapalił zapałkę. - Tak jest, słucham - rzucił do słuchawki zaciągając się dymem. - Nie, pułkowniku, ja do tej sprawy nie wrócę. Jeszcze tylko dwa słowa zatrzeszczały w słuchawce. Mech odłożył ją zamyślony. 128
- Coś mi się wydaje, że nareszcie zwolnią mnie na studia - uśmiechnął się do Suskiego, ale zastępca, ż sercem bijącym nadzieją, zauważył, że mięsień policzka szefa drga od tłumionej pasji. Olo kupił „Głos Pokolenia” na dworcu. Przekartkował na peronie i z satysfakcją spostrzegł na trzeciej, honorowej stronie swoje wspomnienia z dokonanej ongiś wespół z Ogórkiem „operacji Vl”. W pierwszym odruchu chciał zawrócić w stronę miasta, by pokazać numer szefowi Urzędu Bezpieczeństwa. Rozsądek szybko potępił sztubacki odruch. „Zresztą, jak mówi Jerzy, oni i tak czytają nas służbowo. Ponoć jesteśmy bacznie obserwowani, jako legalna «odkrywka» podziemia... Swoją drogą, dziwny to szef, skoro człowiek zwolniony nic nie ma przeciw temu, by zawrócić i coś mu jeszcze powiedzieć...” dumał wsiadając do pociągu, jakby zagadać chciał wstydliwą radość, że się stąd wyrwał. „Udały mi się wakacje, nie ma co. Miałem być dwa tygodnie, byłem dwa dni. Jeden w lesie, jeden w kryminale. Jerzy będzie się cieszył: «Chciałeś uciec od polityki.»„
Ulokowawszy się na ławce otworzył pismo. Z zapartym tchem, gwałtownie łykając zdania i akapity, przeleciał oczami tekst własnych Wspomnień. Wciąż jeszcze druk mu zapierał oddech, upajał. Wyszedł na korytarz, by się przewietrzyć. W wagonie zapalono już światło. Stojąc w otwartym oknie korytarza widział cień własnej głowy przesuwający się po rżyskach mijanych pól. Uczuł wzruszenie, jak gdyby pokornie przypadał ciałem, całował swoim cieniem .ziemię. Gdzieś na horyzontach świeciło jakieś miasteczko. Na pewno zbite artylerią na gruz, skopane wojną, o ranach zabandażowanych tylko ciemnością, ale jemu zdawało się, że tym pociągiem, pokornie włócząc swój cień u stóp ziemi, leci w jakiś świat czysty, ogromny... Dziwiąc się swoim nastrojom wrócił do przedziału. Wstępny artykuł Jerzego mówił raz jeszcze o bilansie powstania, Olo zaczął czytać jak rzecz znaną - spokojnie, bez nerwów, lecz już po pierwszej szpalcie wlazł cały w tekst. Autor dyskutował sprawę pomocy radzieckiej dla powstania. Choć więc nie ulega żadnej kwestii, jakie były założenia inicjatorów wybuchu, że chodziło im
o złapanie władzy na minutę przed dwunastą, że celem politycznym był więc manewr wymierzony przeciw ZSRR, nie wyjaśniona pozostaje postawa drugiej - radzieckiej - strony. Nie ulega kwestii, że AK wychodziła w swej polityce z teorii dwóch wrogów, czy jednak teoria ta nie została potem z żelazną (czy stalową, jak kto woli) logiką obrócona przeciw niej, gdy pozostawiono nas sam na sam z Niemcami? Owszem, zgoda, że przebieg powstania raz jeszcze - po wrześniu 39 - okazał niedouczenie naszego kierownictwa wojskowego, które nie pojęło, że naturalną granicą ofensywy radzieckiej musi być „obecnie Wisła, jak przedtem był Bug. Zgoda na rzeczywistość: wszak armie Rokossowskiego wstrzymane zostały w sierpniu uderzeniem potężnej niemieckiej siły dowodzonej przez generała Modela. Cios zadany od Wyszkowa przez Totenkopfsstandarte SS, Hermami Göring Dwision i inne odrzucił go aż po Siedlce. Zgoda. Ale wszak potem był wrzesień i powstańcy oglądali przez Wisłę sowieckie czołgi. I tu miejsce na pewne uogólnienie. Zgoda, że racje militarne powiedzieć musiałyby „stop”, ale czyż leninowskie normy polityczne nie wymagały przezwyciężenia norm
strategicznych? Czyż deficyt militarny jakiejś gigantycznej warszawskiej operacji przyczółkowej nie byłby spłacony z nawiązką przez sukces polityczny? Wszak we wrześniu 129 powstanie bankrutowało już nie tylko w swej linii generalnej - jako środek nacisku politycznego w rozgrywce „polskiego Londynu” z ZSRR - ale bankrutowała już w nas - jego żołnierzach - sama linia polityczna, której było ono przedłużeniem. To samo da się powiedzieć o ludności. W miarę jak przywalało ją cierpienie, coraz wyraźniej szukano sprawców. W połowie września widziano ich w akowskiej „górze”. Tymczasem militarna pomoc sowiecka, ograniczona bez mała do symbolicznych (choć nie przeczymy - kosztownych i krwawych) gestów, wzbudziła nowy, odwrotny ruch: ku dawnym antyradzieckim opiniom i nastrojom. Nie pozbawione podstaw domniemanie o zaniechaniu pełnej pomocy militarnej dla powstania stanowiło sukces dla zbankrutowanych „londyńskich” polityków. Olo zamyślił się nad przeczytanymi szpaltami. Wiedział o przygotowywanym artykule, nie czytał go jednak i nie spodziewał się, że będzie tak ostry.
Teoria Jerzego, że dogadać się ze społeczeństwem można mówiąc głośno wszystko, co myśli nawet najbardziej opozycyjna jego część, zyskiwała w tym artykule znakomity sprawdzian praktyczny. Pociąg, postukując po licznych zwrotnicach, wtoczył się na dworzec. Olo gna do praskiego mieszkanka- redakcji. Jest już noc. To nic. Jerzy obudzi się jak zawsze zupełnie przytomny. Olo przekręca klucz w zamku. Wchodzi do korytarza słysząc za szklanymi drzwiami pokoiku gospodyni jakiś spłoszony ruch. „Czemuż ta jeszcze się kręci?” - gdera w myślach Olo i przestępuje próg ich pokoju. Zapala światło. Pokój jest pusty. Tapczan zasłany. Nie ma nawet papierosowego dymu, zostającego zawsze na moc po redakcyjnych debatach. „Aha - domyśla się Olo przyczyny nieobecności Jerzego. - Jeszcze dobrze, że go nie nakryłem tutaj z jaką damą...” - dziwi się, że mu nie przyszło to na myśl w drodze z dworca. Przecież swój powrót zapowiedział dopiero za dwa tygodnie i Jerzy mógł śmiało nie krępować się nieobecnym współlokatorem. Zawiedziony i smutny, jakby przyjaciel zdradził jakąś sprawę, zaczyna powoli się rozbierać.
Jerzy czekał. Ubrany po cywilnemu gospodarz gabinetu, do którego został wprowadzony, zapytać zdążył go tylko o imię, nazwisko, potem, czy to on nosił w AK pseudonim - tu wymienił pseudo, pod którym Jerzy zdawał swój podchorążacki egzamin, ale które w zasadzie „nie przyjęło się” tak bardzo, że Jerzy o mało nie zaprzeczył, nieświadom, że kłamie. Zademonstrowawszy zakres swej o nim wiedzy, gospodarz gabinetu wyszedł zostawiając drzwi uchylone. W drugim pokoju siedziało przy stoliku ogromne, ubrane w mundur chłopisko i dłonią wielkości półgęska wodziło po papierze niepewnym piórem. „Pan pułkownik zabawia się ze mną dość szablonowo... - pomyślał Jerzy. - Trzeba go będzie na początek zgasić. Powiem mu parę słów o poziomie jego agentów; każdego poznawałem od pierwszej minuty. Zresztą, co będzie, to będzie, trzeba go wezwać i po: kazać, że nie mam się czego bać i się nie boję...” - monologował siedząc jednak w fotelu pokornie jak przywiązany. 130 „Co, już mnie sparaliżowało?” - zdopingował się w pewnej chwili. Wstał, jakby w obawie, że
się załamie i nie zrealizuje zamiaru, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę uchylonych drzwi do drugiego pokoju. Czy to szedł tak pewnie w stronę mozolącego się z piórem olbrzyma, czy też ów wziął go za kogoś innego, dość że, zaskoczony, podniósł głowę i nim usłyszał od Jerzego słowo, wymruczał z dziecinnym uśmiechem bezradne usprawiedliwienie: - Bo pisać to ja, towarzyszu, nie bardzo, ale za to, jak trzeba komuś dopierdolić... - cmoknął z uznaniem, wpatrując się w swą ogromną rękę jak we własny, napawający dumą twór. Jerzy kiwnął głową, jakby przyjmował usprawiedliwienie podkomendnego. Obrócił się na pięcie i nie wyjaśniając celu swego przemarszu powrócił do gabinetu. „Albo facet jest po to, żeby mnie pilnować i nawet zmiękczyć tym łagodnym monologiem, albo po prostu bierze mnie za jakiegoś współpracownika...” - kombinował Jerzy czując, jak opanowuje go niemiły nastrój. W tej chwili, jakby słuchał wszystkiego, co działo się obok i dzieje w samym Jerzym, pojawił się pułkownik.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie przebywa obecnie Zygmunt - rzucił prędko, jak człowiek, który po drodze, bardzo gdzieś się spiesząc, chce załatwić jakiś nieważny właściwie interes. - Nie wiem - odparł po prostu Jerzy, rad, że nie ma powodu do żadnych kolizji sumienia. Nie wiedział rzeczywiście. Po kwadransie okazało się, jak trudno jest przekonać rozmówcę, że czegoś naprawdę nie wie. Wykorzystując chwilę jego namysłu Jerzy zaatakował pierwszy: - A swoją drogą, niepokoi mnie poziom naszego aparatu bezpieczeństwa. Przecież ci panowie, którzy obserwują mnie od miesiąca, są diabła warci. Od pierwszej chwili znam każdego. A te preteksty do wizyt o późnej porze! Pierwszy dowiadywał się o rodzinę niejakiego obywatela Zygmunta - wzruszył ramionami z pobłażliwym uśmiechem. - Od razu widać fachowca - ucieszył się pułkownik. - Wiedziałem, że obywatel nam nie odmówi... ciągnął na pół radośnie, na pół uroczyście. - Mam być konfidentem? - ułatwił mu sytuację Jerzy. Po pół godziny perswazji, w których trakcie do gabinetu wchodził poproszony o zapałki
olbrzym z sąsiedniego pokoju („a więc wiedział, kim jestem...”) Jerzy wyraził zgodę. - Pod jednym tylko warunkiem: zostawiam „Głos Pokolenia”, towarzysz zajmie się redagowaniem, ja pracą w waszym resorcie... jechał już na całego. „Życie rzadko kiedy się opłaca. No, może wówczas, kiedy bierze się z niego wszystko, co było można, odrzuca wszystko, co trzeba...” monologował w myślach, słysząc własne lękliwe serce. Pułkownik wyłamywał sobie palce z niecierpliwym trzaskiem. - Gdzie przebywa niejaki Machabeusz vel Kolumb? - strzelił nagłym pytaniem. 131 - Towarzysz Macha... - Jaki „towarzysz”? - przerwał brutalnie przesłuchujący. - Obywatel Kolumb... - Czyj obywatel? - szczeknął urągliwie. Jerzy odczekał moment. - Wnoszę z waszych słów, że będziecie - mi mogli coś o nim powiedzieć... Straciłem go z oczu w Niemczech. Więc jaki obywatel? - zapytał z kolei cywilnego pułkownika, czując wiew
wielkiej gry. Mowa jest o Kolumbie, człowieku, z którym razem prowadził tę grę kiedyś. Teraz chce, by byli razem z nim i w końcu razem z tym człowiekiem w szarym ubraniu. Tego chce, ale musi grać przeciw niemu. Więc życie ,,opłacić się może” tylko tym, którzy co chwila ryzykują koniec, a raczej tym z nich, których - mimo to ryzyko - koniec nie spotyka zbyt rychło... A z tym człowiekiem naprzeciwko - musi walczyć, bo chcieć tego samego, ale chcieć inaczej, chcieć w inny sposób, to już znaczy walczyć. - Wiecie, obywatelu, co? - mówi teraz pułkownik patrząc na swoje paznokcie. - Wy jesteście zbyt niefrasobliwi... My mamy dane, że jesteście fachowcem w sprawach wywiadu. Nie dlatego, że byliście w AK. Mam na myśli sprawę dziwnej wsypy radiostacji w czterdziestym trzecim roku. Jerzy chce wstać, ale dziwny bezwład pęta mu nogi. „Więc po to?” - grzebała się w nim jakaś nie dokończona myśl. Czyż po to wracał? Nie tylko z zagranicy, stamtąd, skąd pamięć niosła mu teraz śmiech, gwar 14 Lipca w Paryżu, ale i stamtąd, z tych lat, gdzie zostawił poległych, chwałę, męskie braterstwo. Po to szedł do życia,
do sprawy, by teraz dziki w swej bezczelności szantaż mówił mu, że można go pokazać jako... gestapowca. - Ciekawe, czy wy naprawdę sądzicie, że tylko tacy ludzie mogą z wami współpracować?... wyrzucił z siebie blady, z zaciśniętymi kurczowo szczękami. - Na razie więcej z wami rozmawiał nie będę... - wyrzucił jeszcze z siebie. „Życie rzadko kiedy się opłaca...” - bredziła w nim pamięć szukając niedawnej myśli. Pułkownik rozłożył ręce. Jemu nic takiego ani przeszłoby przez myśl. Jak się Jerzy zapewne domyśla, informacji o nim on nie wymyślił przy biurku. - Takie właśnie informacje otrzymuje pan od moich byłych kolegów? - zaśmiał się sucho. Ale cywilny pułkownik zmienił ton. Prosił, by nie unosić się bez potrzeby. Jerzy zrozumiał bez trudności. „Przecież nie mogą mnie, człowieka reprezentującego część młodej poakowskiej inteligencji pragnącej porozumienia, pokazać jako... gestapowca. Uzyskiwanie za taką cenę informacji o dezerterującym majorze Zygmuncie nie wytrzyma kalkulacji” groźba była niewykonalna, kompromitowała tylko grożącego. 132
„Ale - zastanawiał się Jerzy - o ile przedtem, gdybym coś wiedział o Zygmuncie, byłbym w jakiejś fatalnej moralnie sytuacji, to teraz bym po prostu odmówił informacji. Tak. Życie opłaca się tylko wówczas, gdy można wziąć wszystko i wszystko, co się chce, odrzucić...” Gdy Jerzy rankiem wrócił do mieszkania, nie spodziewał się zastać tam Ola. Wszak wyjeżdżał na dwa tygodnie. Zdziwił się, ale ani przez moment nie miał zamiaru opowiadać mu o swoim przeżyciu. Wiedział, że musi wziąć na siebie więcej ciężaru, by pomóc w marszu mniej od siebie zdecydowanym. Olo, usiadłszy na łóżku ze skrzyżowanymi nogami w pidżamowych pasiakach, pokwitował z żartobliwym współczuciem wymizerowany wygląd przyjaciela. - Wciąż najpiękniejsza z balu czy już inna? - rzucił retoryczne pytanie. Bez chwili zwłoki zaczął swą opowieść. Jerzy słuchał przez otwarte drzwi, myjąc się w łazience. W momencie gdy dobiegł go śmiech Ola relacjonującego wielkie zdanie zaatakowanego przez Ogórka oficera: „Połkownika ot kabana nie otliczysz?”, Jerzy spojrzał w lustro zdziwiony swoją twarzą: na ustach miał gorzki,
nienawistny grymas, jakby nie mógł znieść beztroskiego śmiechu przyjaciela. Odczekał zakończenie dziwnej historii i uśmiechając się niewyraźnie, oznajmił koledze, skąd właściwie wraca. Olo bez słowa opuścił nogi na podłogę, jak w okresie wzmożonych nalotów na pierwszy zew alarmowej syreny. Jerzy nie wiedział, czemu nie potrafił się opanować. Opowiadał z pasją, wściekle, dorzucając wciąż nowe podrzucane przez pamięć szczegóły. - Drań - syknął Olo pod adresem pułkownika w cywilu. - Dużoś zrozumiał - wzruszył pogardliwie ramionami Jerzy. Był rozdrażniony, dopiero teraz wypacał z siebie zdenerwowanie. - A co, nie drań? - Nie o to chodzi, nie o niego. Każdy inny będzie pewnie taki sam. Olo zamyślił się, nagle jakiś smutny uśmieszek zabłąkał mu się na usta. - Masz rację. Wiesz, kiedy byłem tam, w lesie, to mi się przypomniało, że jako mały chłopiec wyobrażałem sobie, że wiatr robią drzewa... powiedział szeptem. - Tak, to nie oni, to jest, chciałem powiedzieć - nie drzewa powodują wiatr, ich ruch jest wynikiem prądów
powietrznych... - Cóż, meteorologia... - zaczął kpiąco Jerzy i nagle umilkł. Olo siedział bez ruchu, z wyciągniętą szyją. Nadsłuchiwali: na dole, po pisku samochodowych opon, trzask drzwiczek. Cisza. Kroki. Dzwonek. Popatrzyli na siebie. Jerzy zrobił gest, jakby chciał za coś przeprosić Ola, ale odwrócił się i poszedł do drzwi. 133 W progu stał zdyszany Góra. - Ubieraj się, jedziemy do wydawnictwa. Chcą nam zamknąć pismo. Za ostatni numer... Podobno ominąłeś Urząd Kontroli Prasy... - Dlaczego było warto stworzyć „Głos Pokolenia”? Ponieważ nie rozwiązano kapitalnego dla młodego pokolenia problemu demobilu poakowskiego, któremu po wytrąceniu spod nóg jego londyńskiej orientacji trzeba było podać rękę. Gdyby tej ręki nie wyciągnięto, to w swej olbrzymiej większości albo skieruje on swoją aktywność w kierunku „lasu”, albo ją utraci, scynicznieje. Sens naszego pisma polegał na tym,, że było ono inne od dotychczasowych, że w oczach tego demobilu było „swoim”. Znaleźliśmy dla tego pisma właściwą drogę. Odważnie, bez pokłonów i pochlebstw, ale
pozytywnie w stosunku do rzeczywistości, z odpowiedzialnością za słowo, tak, nie śmiejcie się, towarzysze, z odpowiedzialnością za słowo, bez taniej demagogii „opozycyjnej”. To był język, to jest język, którym należało, którym należy mówić. Proponujecie, by pismo wykrystalizowało marksistowski pion ideologiczny? Ja mogę dziś uznać ten światopogląd za swój, ale muszę, bo to jest moje zadanie, przeprowadzić na tę platformę nie redakcję „Głosu Pokolenia”, lecz całe pokolenie. Ja ich, nie siebie, mam przeprowadzić na drugą stronę barykady, a ponieważ wiem, że demobil dziś nie posiada żadnego określonego światopoglądu prócz nieokreślonej buntowniczości w stosunku do tego, co jest, nie będę go odstraszał deklarowaniem tego światopoglądu z tygodnia na tydzień. Widząc, że nie jesteście ,w stanie się ze mną zgodzić, składam na wasze ręce rezygnację z funkcji redaktora ,,Głosu Pokolenia”. Prywatnie, jako człowiek, chcę się do was zgłosić z prośbą o wprowadzenie do partii. Ale to już jest całkiem inna historia, jak mawiał Kipling... Jerzy usiadł. Był blady. Poruszał wargami, jakby przemawiał dalej, jakby powtarzał jakiś nie
kończący się argument, którego jałowość skazywała z góry na bezgłośność. Szósta godzina narady aktywu ZWM, wydawnictwa i delegata KC dobiegała końca. - Wszystko stracone...- podsumował półgłosem Olo. XII Tyrolski szedł długim korytarzem gmachu Stołecznej Rady Narodowej szukając pokoju, w którym miał załatwić istotną sprawę. Spółka transportowa, którą założyli z Kosiorkiem, wychodząc z założenia, że czasy się zmieniają, a więc trzeba zmieniać metody działania, w ciągu trzech tygodni zniwelowała teren uzyskanej na przetargu uliczki i obecnie załatwić należało przydział nowej ulicy do eksploatacji. Tempo, w jakim uporali się z rozbiórką wypalonych domów i wywózką gruzu, było zastanawiające, ale Kosiorek twierdził, że urzędnik, którego właśnie Tyrolski poszukiwał, zastanawiać się nie będzie. - Jest dobrze poinformowany - stwierdził szef firmy strzygąc znacząco palcami. Mimo iż gest tłumaczyć miał wszystko, Tyrolski wymownie spojrzał mu w oczy. - Czy pan oszalał, panie Tyrolski? Podejrzewać mnie o coś takiego? - zastrzegł się Kosiorek
widząc, że Tyrolski zastanawia się, czy słowo „poinformowany” nie oznacza przypadkiem 134 udostępnienia wspólnikowi z urzędu tajemnic firmy. Tajemnica była właściwie jedna - prosta,, ale strzec jej należało jak wielkich tajemnic produkcyjnych. Firma gruzu nie wywoziła, wyburzając ściany spychała gruz jedynie przez zerwane stropy do piwnic, niwelując następnie teren do równa. Ponieważ dochody szły od metra ,,wywiezionego” w ten sposób gruzu, interes był popłatny. Często, przerzucając się z miejsca na miejsce, starali się zacierać ślady, w czym pomocny był właśnie „poinformowany” urzędnik. Tyrolski zapukał. Urzędnik był w gabinecie sam, ale siedział przy biurku przytulonym po bratersku do drugiego, bliźniaczego. „Że też Kosiorek kupuje takie płotki” - westchnął Tyrolski i śmiało przystąpił do rzeczy. Okazało się po kilku zdaniach, że sprawa nieco się skomplikowała. Rejon obiecany ich firmie zastrzegło sobie inne przedsiębiorstwo rozbiórkowe. „Aha, facet się droży” - ocenił sytuację Tyrolski, ale rozgniewany, postanowił się targować.
- Jak to: „zastrzega sobie”, jest przecież coś w rodzaju wolnego przetargu... - No tak, ale tamten ma za sobą KW. - Ja mam za sobą coś więcej niż KW - odparł godnie przedstawiciel firmy Kosiorka. TyrolskiMalutki miał przecież za sobą Virtuti. Był tylko nieco zdziwiony, że nagle bojowe odznaczenia zaczynają rentować. Dotychczas opłacił je tylko swoim uchem. - A, to w porządku - przytwierdził szybko pokorny nagle urzędnik, który „coś więcej niż KW” ocenił jako KC. Załatwiwszy od ręki sprawę Tyrolski z ulgą opuścił ciemny gmach. Na ulicy powitało go październikowe blade słońce. Na skrzyżowaniu Alei i Marszałkowskiej tłumek gapiów kontemplował dużą czarną chevroletę. - Podobno takich będzie w Warszawie dwadzieścia. Każdy minister będzie miał jedną... egzaltował się jakiś sztubak. - Coś ty? - mitygował go drugi. Środkiem jezdni maszerowała szkoła. Sążniste transparenty wzywały do odgruzowywania stolicy. - Panie Malutki! - krzyknął ktoś z szeregu. Chłopak obejrzał się gwałtownie, jakby uderzony
z tyłu w ramię. Z jezdni machał ku niemu ręką Emil Kosiorek idący w karnych szeregach. Dźwigał drążek transparentu, wolną dłonią witał ulubionego nauczyciela, z którym kiedyś, zamiast „przerabiać” początki „matury”, spędzał długie godziny jako pilny słuchacz powstaniowych przygód. Tyrolski odmachnął mu ręką i ruszył w kierunku przeciwnym. Jego rzucony tu, na ulicy, pseudonim wprawił go w stan dziwnego zamętu. 135 Dwa tygodnie, które minęły od wystąpienia z redakcji, Jerzy przeżył w apatii. Z ponurą satysfakcją obserwował upadek „Głosu Pokolenia”. Pismo „siadło” od razu. Poczytność zmniejszyła się gwałtownie, zainteresowanie nim opinii zgasło momentalnie. Porażka ludzi, którzy zadecydowali o „przełomie”, była dla nich samych wymowna. Któregoś dnia rozpoczęli z Jerzym rozmowę. Choć paliło się w nim wszystko .do roboty, choć palił go wstyd za wszystko, co zatracili, odmówił. Jedynym śladem realnym rozmowy była karta wstępu na proces któregoś z pogrobowców podziemia. Cisnął ją pogardliwie na stół między suche piętki chleba, ale na drugi dzień rano,
pilnie manewrując, aby Olo tego nie spostrzegł, odnalazł i pod byle jakim pretekstem pojechał „do miasta”. Tego wieczora odbyli znowu wielką dyskusję, jak przed tygodniami, gdy do świtu wykłócali się nad rękopisami artykułów. Jerzy wrócił przygnębiony. - Na procesie zeznawał taki jeden z „Antyku”, antykomunistycznej komórki Delegatury. Był tam komplet takiego ich biuletynu „Serwis A”... Wypłynęło sporo ciężkich rzeczy, jeśli chodzi o Kierownictwo Walki Podziemnej... - Przecież do KWP wchodził i „Kedyw”. Więc może myśmy służyli „likwidacji działaczy lewicy”? - pytał urągliwie Olo. Nie pogodzili się tym razem w dyskusji i Olo kpiąco śledził znad poduszki, jak Jerzy szykuje się do pisania. - Nawrócenie do pozytywnego „Głosu Pokolenia”? - zapytał z pasją, gdy zaczęło skrzypieć pióro Jerzego. - Nie - odparł tamten poważnie, - Trzeba szukać innych form, ale dla tego samego działania. Do czwartej nad ranem rodził się artykuł, który rozpoczął stały cykl audycji radiowych Fala Pokolenia.
Po tragicznych perypetiach więdnącego już „Głosu Pokolenia” nową radiową redakcję „ustawiono” już właściwie. Współredaktorem Fali został obok Jerzego - Żaboklicki. I znowu listy, listy. Straszna, nie do przekazania radość z pierwszego anonimowego „wyroku” przysłanego przez jakiś Ruch Niepodległego Narodu. „A więc moje argumenty stają się groźne” - cieszy się Jerzy. Wreszcie ten wielki dzień. W radiowej redakcji zdenerwowany, blady ze złości Jerzy kłóci się do schrypnięcia gardła z Żaboklickim, gdy do pokoju wsuwa głowę... - Malutki! - krzyczy Jerzy i skacze w stronę korytarza. Powstańczy towarzysz broni jest zmieszany. 136 - Schowałeś się, bracie, jakieś przepustki, straże... gdera w serdecznym uścisku. Rozmawiają tu wśród płynących głosów magnetofonowej taśmy, w szumie grającej partyturę orkiestry. Rozmawiają na obiedzie. Potem łażą, objęci po pijacku, po ciemniejących jesiennych ulicach. - Ja mam, jak wiesz, przytępiony słuch na wasze argumenty - krzyczy mściwie Malutki
zatrzymując się w wypalonej bramie. Jerzy zna opowieść o stracie ucha po przesłuchaniach w kieleckim więzieniu. - Ja radia nie słucham! - woła dalej Malutki, wściekły. Tamten i tak wie, że to oczywista nieprawda. Przecież u początków poważnej rozmowy leżała jego deklaracja, że „znajdzie forsę” na wydanie wierszy Dębowego. Słuchał ostatniej Fali, w której Jerzy mówił o potrzebie utrwalenia bojowych antyfaszystowskich tradycji literackiego podziemia we wszystkich jego kierunkach i odłamach. - Nic nie zrobisz, trzeba po staremu, na zasadzie „skoku” - pouczał go przy okazji. - Widzisz, ty się zamęczasz od pół roku, i co? Znowu nic. „Co wyszło z waszego tyrania? Gówno” - tak mi powiedział Kosiorek. Ja tyrać przestałem i teraz mogę ci wydać książkę Dębowego, prywatnie, na zasadzie „skoku”. - Malutki! - woła szeptem Jerzy, jakby szukał go w ciemności. - Malutki, przecież nie dla siebie tyraliśmy. Ojczyzna jest, jest Ojczyzna... - Ojczyzna... - chichocze Malutki. - Jak już mówią o ojczyźnie, to pan Tyrolski idzie do domu. - Słuchaj, Malutki - potyka się obok Jerzy. - Gdzie ty mieszkasz, co - zapytuje czując, że .za nim nie nadąża.
Tamten zatrzymuje się na moment dla odpowiedzi i nagle, jakby wystraszony teraz dopiero uprzytomnioną groźną treścią pytania, rusza bez słowa szybciej do przodu. Sylwetka jednego z tych, z którym złączyły Jerzego nierozerwalne, jak myślał, więzy męskiego braterstwa, wtapia się w mrok. Tupoczą stamtąd coraz cichsze kroki. Cisza. W parę dni później niespodziewanie zadzwonił Zygmunt i umówił się z nim na rozmowę. Nie odnaleźli już cienia straceńczej radości pierwszego spotkania. Rozmowa szła ciężko. Dzielili się wiadomościami o ludziach, jak czynią to spotykający się po dwudziestu latach szkolni koledzy - z pozorami zainteresowania i pewnym obustronnie ukrywanym zdziwieniem: co to mnie właściwie obchodzi? Dopiero gdy Jerzy z przestrachem ujrzał siwe pasmo we włosach przyjaciela, coś w nim pękło. - Zygmuś, po coś ty to wszystko zrobił? Czemuś dezerterował? - Nagle przestraszył się gruboskórności tego pytania i dodał szybko: Ciężko było, co? - Tak, komary tam cięły jak skurwysyny... odpowiedział Zygmunt z jakimś pogardliwym
uśmiechem i nagle przechylił się przez stolik. Słuchaj, Jerzy, polecono mi z tobą porozmawiać- rzucił szeptem. 137 „A więc to takie ustne dla odmiany, bardziej już serio, «ostrzeżenie» - myśli leniwie Jerzy słuchając słów Zygmunta. - «Polecono mis, czyli on jest po dawnemu «wykonawcą». Znowu nam rozkazują. Nie «nam» - poprawia się w popłochu - «jemu». - Zygmunt - przerywa mu w pół słowa pamiętasz? Kładzie na stoliku prawą dłoń z rozcapierzonymi charakterystycznie palcami i wskazującym palcem lewej wskazuje ma bliznę. Zygmunt trzyma oczy spuszczone. Widzi długie palce Jerzego i ten środkowy, z wyraźnym śladem blizny. Jerzy trzyma dłoń tak samo jak wówczas, przed dziesięciu laty w klasie, w czasie indiańskiego „ćwiczenia woli”. To Zygmunt wbijał wówczas między rozcapierzone palce ostrze scyzoryka. Partner musiał znieść ryzykowny cios bez zmrużenia oka. Scyzoryk wbijał się w drzewo szkolnej ławki, aż raz trafił w środek wyprężonego palca. Przybił go do pulpitu. Zygmunt do dziś pamięta swój strach. Puścił scyzoryk i Jerzy został tak z ręką
przyszpiloną do ławki. Sam wyrwał ostrze. - Pamiętasz, Zygmuś, jak ćwiczyliśmy wolę? Wyćwiczyliśmy, bracie. Wiem, że robię słusznie. Ja, a nie ty i tamci, co polecają ci rozmowę ze mną. Wyćwiczyliśmy, więc po co straszysz, co? - Jak chcesz - mówi Zygmunt, blady jak wówczas w klasie, gdy niechcący uderzył nożem dłoń przyjaciela. - Nie będę ,się naprzykrzał Bezpiece o pozwolenie. Jeżeli nie dali dotychczas, to musiałbym obecnie podać nowe powody do ponownego starania się o broń. - Jerzy uciął stanowczo dyskusję z Olem. Kłócili się zażarcie od pół godziny. - Przecież ciebie, idioto, kijem można zatłuc wściekał się Olo i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Jerzy został sam. „Gdzież ten kretyn poleciał? - przestraszył się jak dziecko pozostawione w ciemnym pokoju. Dostanę rozstroju nerwowego, jak nie przestanę tego miętosić w głowie” - kpił z siebie. Podszedł do okna. Leżała tu na parapecie cała biblioteka Ola. Było tu kilka książek starych, pamiętających
jeszcze okupacyjny wózek księgarski, parę nowych wydawnictw. Jakby odpychany tytułami, nie stanowiącymi żadnej zachęty, wziął do ręki książkę oprawioną w zielony papier. Uśmiech Zegadłowicza - przypomniał sobie, co to za tom, i bezmyślnie jął przewracać kartki. Przerzucił ze sto stron leżąc na tapczanie, gdy w pewnej chwili zaczepił o postrzępioną okładkę i naderwał ją. Zerwał całą i spostrzegł na odwrocie jakąś kolumnę cyfr. Przeczytał i nagle, jak człowiek raniony, opuścił bezradnie ręce. 138 Były to naiwnie zaszyfrowane okupacyjne telefony. - Jego - Jerzego, Kolumba, Zygmunta... Patrzył w jakimś odrętwieniu na chudą kolumienkę cyfr, która teraz przypominała mu z kolei szyfrową kartkę ich radiostacji. „Gdzie ten czas, gdzie? Głupi może, na pewno szalony i wielki czas, kiedy bez mała granat podzieliliby dla siebie...” Jerzy cisnął w kąt książkę. Sam, z zielonym strzępem okładki, powlókł się do stołu. Włożywszy palce we włosy trwał tak dłuższą chwilę, po czym zaczął pisać. Stawiał kropkę, kiedy po trzech godzinach, w nocy już zupełnej, pojawił się Olo. Jerzy złożył
kartki. List do przyjaciela - kładł właśnie tytuł na pierwszej karcie, kiedy coś szczęknęło na stole. Olo położył pistolet. - Skąd? - zapytał Jerzy, jakby wcale nie zaskoczony. - Pożyczony od kogoś, kto ma pozwolenie. Teraz jesteście obaj nielegalni - prychnął pogardliwie. - To Kaktusa, tego Mecha, co to, wiesz, przesłuchiwał mnie i Ogórka. Jest teraz na wstępnym roku studiów. „TT” - odczytał Jerzy rosyjskie litery marki pistoletu. Słońce wschodziło wspaniale, ogromne, jakby się podnosiło zapalone morze. Lekki wiatr marszczył fale. Jacht kołysał się lekko z opuszczonymi żaglami, jak zarozumiały, ogromny, wspaniały ptak, któremu nie chce się rozłożyć skrzydeł. Z daleka, od strony wybrzeża, widniały domki, lekkie dzięki oddaleniu. ,,Jakby je w nocy przyniósł wiatr” - pomyślał Kolumb oblewając się wodą na pokładzie. W nocy zrobili parę ładnych mil. Pierre, oczywiście, trafił na miejsce, jak prowadzony za rękę. Kolumb zawsze podziwiał wspaniałą orientację nowego francuskiego wspólnika.
Dzień podnosił rumianą twarz świeży, wesoły. Kolumb rozprężył ramiona: Uch! - ale daremnie udawał przed sobą radość. Czemuż budził się jak nocny Marek, by dzień w dzień, patrząc w leniwe oczy poranka, słuchać chrapania kolegów dochodzącego z- koi? - Cholera, znów nie sprzątnął - gderał natrafiwszy na podstawę i mechanizm obrotowy lotniczego karabinu maszynowego. Roboty z tym wellingtonem było do cholery. Samolot ów, mający kaemy w specjalnej ruchomej wieżyczce w samym końcu ogona, nastręczał masę kłopotów z demontażem. Gdyby nie nurkarski komplet Pierre'a, oni sami nic by mu nie zrobili ze swoimi zabawkowymi maseczkami i płetwami do nurkowania. Pierre to był dopiero fachowiec. Oczywiście, wynalazek Roberta, faktycznego ,,kapitana” i inicjatora całej akcji. Od miesiąca pływali we czterech tropiąc po płyciznach nadmorskich zalewów, zatokach sycylijskich wraki barek desantowych i samolotów. 139 - Monsieur Zacharoff - nazywał Pierre w żartach Roberta. I rzeczywiście, obroty były spore, a ceny za broń niezwykle wysokie. Czarny rynek prosperował w oparciu o potrzeby młodego
państwa żydowskiego. Izrael znów z kimś tam spierał się zbrojnie. Broń, demontowaną w podwodnych wiecznych przystaniach z zestrzelonych w czasie inwazji na Sycylię samolotów, części wyławianego oporządzenia z zatopionych u wybrzeży Sycylii .barek desantowych sprzedawano bez trudności. „Więc ja, Machabeusz, który ongi bał się «posądzenia», który starał się być w ogniu, na przekór temu, co wybrany przeze mnie naród sądził o mojej rasie, więc to ja teraz, jak hiena, broń podniesioną z ręki poległych sprzedaję Żydom” - dziwił się sobie. - Żydy zrobiły się wojownicze, nareszcie my ich orzynamy - cieszył się Robert z okazji kolejnej transakcji. Kolumb niby obojętnie kiwał głową, brał swój sprzęt i nurkował opodal skał tropiąc ryby. Strzelał do nich z zamiłowaniem, narzucając przymusowo menu całej załodze. Do polowania służyła przemyślnie skonstruowana kusza podobna z kształtu do pistoletu maszynowego. Nurek, z głową w maseczce stanowiącej okulary na oczy, zagłębiał się pod wodę trzymając w zębach bambusowy pręt, gwarantujący dopływ powietrza. Ogromne cielska ryb sterczały w
nieruchomej, przezroczystej jak kryształ wodzie niby przylepione do przybrzeżnych skał dziwaczne wodorosty. Wystrzelony harpun, trafiając w cel, wywlekał długą cięciwę. Szamocąc się z rybą Kolumb windował ją na powierzchnię. Moment, gdy nabierał pełny, swobodny haust powietrza, oznaczał jedyną dostępną chwilę szczęścia. Czasami, śladem Jagiełły i Roberta, nurkował pomagając Pierre'owi, który w normalnym skafandrze nurka odbywał wielogodzinną dniówkę na dole. - Trzeba się spieszyć, póki jest koniunktura. Żydy przestaną wojować i jako jedyny .odbiorca zostanie nam policja - straszył Robert. Ale jakoś, jak dotąd, Robertowi udało się zabezpieczyć „prywatny jacht” przed ciekawością policji. Zapoznali się z nią tylko w Paryżu u kresu „lisiej” kariery. Robert twierdząc, że jest „kamiennie niewrażliwy na uroki architektury”, utrzymywał, że najlepiej pamięta z Paryża gmach prefektury policji, ową niezliczoną ilość przejść, nisz, klatek schodowych, przez jakie brnął jako więzień, by wreszcie dojść do pokoiku, na którego ścianie figurowało ogromne zdjęcie przestępczej, przerażającej twarzy z żartobliwym podpisem: „Czyż może być milsza
pamiątka?” Udało się raz jeszcze. Zostawił jedynie swą fotografię w .policyjnych kartotekach, całą gotówkę uratował wówczas Jagiełło, który zdołał się urwać przy aresztowaniu. Dziwny to był tydzień, w czasie którego, starając się o zwolnienie Roberta z więzienia, Kolumb postanowił rozstać się z Danielle. - Słuchaj, my będziemy musieli stąd... - zatrzymał się w pół zdania. Jak powiedzieć po francusku, że będą musieli stąd ,,pryskać”? Będziemy musieli wyjechać... - powiedział idiotycznie, utwierdzony przez to w przekonaniu, że nigdy nie będą w stanie porozumieć się do końca. Szybko wyczerpał swą, osłabioną w dodatku przez konieczność dobierania obcych słów, pożal się Boże, „filozofię”. Od siły miłości zależy tylko siła późniejszego nieszczęścia. Tylko to daje miłość na pewno. I w ogóle wiązać się z niepoczytalnym awanturnikiem... - Przecież ja na pewno wrócę do Polski - palnął w pewnej chwili nie mogąc znieść jej oczu. Otworzyła się cała w uśmiechu: przecież może jechać. Nawet chętnie zobaczy... 140 „Ciebie, kwiatku, do polskiego zakrwawionego kożucha? - coś w nim się załamało. - Tam już
tylko koniec. Grób Niteczki. Nie, nie grób, bo kto wie, gdzie on jest, ale miejsce, gdzie ginęła, grób matki...” - A może pojadę do Izraela - wypowiedział coś najzupełniej niespodziewanego dla siebie samego i przestraszył się. Nigdy nikomu nie powiedział nic, co by odsłoniło przed drugim człowiekiem tę sprawę, i nagle teraz, wobec niej. Jakże głęboko wtargnęła już w niego Danielle, skoro odbiera mu ostatnie tajemnice. W głębokim lęku przed nieznanym losem, który nazywają .miłością, wywodził swoje „argumenty”, których konstrukcję obaliła jedna jej łza, ledwo zawisła na rzęsie... W trzy dni potem, kiedy już razem z wygolonym Robertem postanowili: Marsylia! na miejsce umówionego z Danielle spotkania posłał Jagiełłę z listem. - I co teraz będzie? - zapytała bledsza niż koperta, którą nie odpieczętowaną trzymała w rękach, jakby dłońmi odczytywała już jej zawartość. - Z czym? - zapytał głupio Jagiełło. - Avec Kolimp... - wyszeptała z męką. - Co będzie? Jeden Bóg wie, i to nie bardzo, co Kolumb zrobi za godzinę... - wybąkał
chłopak. Nie chciał, nie mógł patrzeć na nią. Siedzieli w maleńkiej ogrodowej kawiarence w staromiejskiej dzielnicy. Jagiełło podniósł wzrok ponad jej głowę. Najpierw z uwagą odczytał numer tablicy nad przeciwległą bramą, potem uciekł oczami w bok i przesylabizował nazwę ulicy. ,,Zaraz, zaraz” - coś przytrzymało jego uwagę: Git- le- coeur. Uliczka nosiła dziwną dla Polaka nazwę, przetłumaczył ją nieudolnie w myślach: ,,Tu odpoczywa serce.” Przy zdawaniu relacji z posłowania najtrudniej było Jagiełłę znaleźć miejsce i sposób, by powiedzieć Kolumbowi o tym swoim spostrzeżeniu. ,,Powiedział... - przypomina sobie teraz Kolumb siadając przy burcie stateczku. Powiedział...” - powtarza i czuje pustkę, czczość, jakąś hańbę wszystkiego, co zostawia za sobą, wszystkiego, czym teraz żyje. Ogląda się na drzwi kajuty jak przestępca i wyjmuje z kieszeni spodni nagryzmolone przedwczoraj nocą kartki. Była pełnia. Może to ona przeszkadzała mu zasnąć. Zmordowani pracą Robert i Jagiełło pochrapywali na koi, Pierre stał u steru. Wtedy to po raz pierwszy (tak, to było przedwczoraj, choć wydaje się dawniej) Kolumb słuchając Warszawy trafił na Falę
Pokolenia. Usłyszał głos Jerzego. Potem jego, znany mu stamtąd, z kraju, z walki pseudonim w końcowej zapowiedzi audycji. Długo patrzył w milknący już odbiornik, jakby chciał wywołać, niby na ekranie, twarz przyjaciela, kontury domów, „tamto”. Wczoraj o tej samej porze chwycił obie gałki radioaparatu jak przeguby przyjacielskich rąk, jak tonący. I wczoraj właśnie napisał: Co będę dużo gadał. Cos się w moim życiu i życiorysie załamało i nie jest on obecnie zbyt dekoracyjny, choć może streszczać w sobie wszystkie marzenia o przygodzie, jakie bym umiał kiedyś wymyślić. Kiedyś - nim się zaczęło to wszystko, co nauczyło nas innej przygody, po której ta, prywatna, nie smakuje. Doszedłem sam do jakiejś granicy wahań, przy której spotkał mnie twój głos. Właściwie powinienem wracać. Wrócę. A może powiesz do mnie cos 141 W tej swojej „Fali Pokolenia”? Zawszeć niełatwo w, końcu zawracać. Nie jestem sam. A wpłynąć na decyzje moich przyjaciół to ponad moje siły i biedny mój rozum. Kolumb szybko schował kartkę do kieszeni. W drzwiach kajuty stał przeciągając się Robert.
Grały mięśnie szerokiej klatki piersiowej, był tylko w kąpielówkach. - Pięknie! - rzucił ni to w stronę gładkiego nieba, ni to w stronę przyjaciela. - Pięknie... - potwierdził Kolumb. XIII - I tak dwa razy lepiej, panie Kosiorek, niż było w Kielcach - pocieszał przedsiębiorcę Malutki siedząc na pryczy w celi zajmowanej przez sześciu zaledwie więźniów na Mokotowie. - Ale my nie jesteśmy żadni akowcy - zgromił tamten szeptem młodszego wspólnika. Siedzimy za rzeczy przyzwoite. Dialog toczył się- już czwarty dzień po ich aresztowaniu. Wprawdzie dotychczas nie orientowali się obaj, kto wsypał ich „wywózkę gruzów”, ale z zewnątrz zdołano już przeborować im pieniędzmi jaki taki kontakt ze światem i wiedzieli, że wbrew wszelkim surowym w tym względzie praktykom będą mieli tego dnia widzenie z adwokatem. Kosiorek twierdził nawet, że adwokatem okaże się zapewne ustosunkowany, kupiony przez nich urzędnik ze Stołecznej Rady Narodowej. Obecnie .dyskusją zabijali dłużące się minuty
oczekiwania. Zdążyli rozegrać jeszcze tuzin partii warcabów (zrobione z chleba, także znakomicie zabijały czas), pokłócić się o miejsce na pryczy ze współlokatorami, wylać obiadową zupkę i zjeść przemyconą szynkę, nim drzwi uchyliły się obiecująco. - Kosiorek - zabrzmiał głos strażnika. Malutki, zdziwiony, siadł na pryczy. - Widocznie wzywać nas będą po kolei - zaszeptał uspokajająco starszy przedsiębiorca podrywając się do wyjścia. Powrócił po półgodzinie ożywiony i smutny równocześnie. - Niedobrze - zaszeptał ściągając Malutkiego w róg celi. Jednak błysk oka, sposób poruszania się mówiły co innego. - Niedobrze, bo sprawy nasze są oddzielone... - Jak to? - zdziwił się nieodłączny młodszy wspólnik. - Ano tak. O tobie wiedzą wszystko. No, żeś ty akowiec. - Przecież siedzimy nie za... - Tak by się zdawało - skontrował Kosiorek. - Do twojej sprawy nasz mecenas nie ma już dostępu. ,,Sabotaż gospodarczy” - zaszemrał formułą jak wyrokiem. - Ale przecież jak tylko
ja wyjdę, zaraz się wezmę za twoją sprawę, nie posiedzisz długo... - szeptał spiesznie, widząc bladość towarzysza. Kosiorek wyszedł na drugi dzień. 142 „Są następujące możliwości: albo po prostu sprzedał mnie w śledztwie, co przy dodatkowych rozróbkach «mecenasa» wystarczyło, albo oni wiedzą o mnie skądinąd. Skąd? Po co łaziłem do Jerzego? - przypomniał sobie nagle i zaraz zgniewał się na siebie. - Nie, to niemożliwe. Ale z Jerzym był Olo...” Gdyby Malutki wiedział, że wszyscy trzej w różnych okolicznościach odwiedzili „opiekującą się” nim instytucję, jego przepędzone z myśli podejrzenia obróciłyby się w fałszywą pewność. Fałszywą? Ostatecznie, gdy przesłuchiwać jedną osobę, jej przeczenie jest po prostu przeczeniem, gdy przesłuchiwać dwie, są to już dwa, często nieidentyczne w szczegółach zaprzeczenia. Z przeczących zeznań czterech osób można mieć niejasny kontur podejrzeń, a dwadzieścia różnych przeczeń to już może potwierdzenie. Ale Malutki nie zajmował się socjologią Bezpieczeństwa.
Kryska. Z nią spotykał się parę razy. Innych ludzi, którzy by wiedzieli coś o nim, nie było. „Aha, i sam Kosiorek” - powrócił do początku błędnego koła. Po drugim przesłuchaniu przeniesiony został do pojedynczej celi. Wtedy po raz pierwszy Kosiorek dał znak życia. W nocy od dyżurującego strażnika otrzymał Malutki paczkę z papierosami i żarciem. Po trzecim przesłuchaniu Malutki popadł w apatię. Kiedy „dostawał” w Klękach aż do ogłuchnięcia, cierpiał, nienawidził i pogardzał. Teraz rozbijało go upokorzenie. Wtedy bali się go i nienawidzili... Dziś nim pogardzali. Oficerek, który obliczał na papierze, ilu ludzi przez ile lat mieszkać będzie w piwnicach na skutek jego „wywózki w piwnice”, był gorszy niż ten, który wtedy uderzał. Piekła twarz, bolały oczy, ale przerażające zimno gnębiło w piersi. Kiedy tej nocy zazgrzytał klucz i strażnik wsunął paczkę mówiąc powolnym szeptem, że trzeba przed końcem jego służby oddać butelkę, Malutki rozpakował ją z gwałtowną ciekawością: ćwiartka, z trzema gwiazdkami. Kosiorek z godnością pielęgnował piękne tradycje.
Malutki szeptem zatrzymał strażnika. Zaproponował gryps. Tamten opierał się przez chwilę, ale gdy chłopak błysnął mu w oczy sumą, jaką otrzyma ,,na zewnątrz”, i przysiągł, że napisze rzeczy „tylko prywatne” - przystał. Na kolanie napisał Malutki do Kosiorka. Niech zapyta Jerzego (Polskie Radio), ile kosztuje wydanie książki Dębowego, i niech mu przekaże tę sumę z jego, Tyrolskiego, pieniędzy. Oddawcy listu trzeba dobrze zapłacić... „Dalszych starań o mnie proszę nie robić...” Strażnik schował karteczkę i uprzedziwszy, że po butelkę zajdzie za pół godziny, wyszedł z celi. Malutki odczuł paraliżujące podniecenie, jak przed trudnym, ryzykownym skokiem. Popatrzył na butelkę, podniósł ją gestem bankietowego salutu w stronę krat, przechylił do gardła. Oderwał od ust wysuszywszy koniak do dna. Odczuł, jak świat zaczął się znowu kręcić we właściwą stronę. Uśmiechnięty, wziął butelkę za szyjkę i oglądając się na drzwi uczynił gest, jakby chciał rozbić ją o kant pryczy. Zreflektował się jednak i położywszy ją na stole rozejrzał się za jakąś szmatką. Z uśmiechem politowania dla siebie, że boi się skaleczyć,
wyciągnął z portek koszulę i położywszy na szkle zwinięty rąbek płótna nacisnął ręką. Szkło ustąpiło z chrupkim chrzęstem. 143 „Miałem thompsona, parabelę miałem na drugich, i żeby przyszło nie mieć dla siebie nawet stryczka...” - myślał melancholijnie, oglądając sterczące odłamki szkła, odbite dno butelki. Co za dzień, wielki dzień! Rano telefon od Zygmunta. Chłopisko mówi, że nie skończyli właściwie poprzedniej rozmowy. Czyż może być wspanialszy rezultat pracy niż wracający do życia człowiek? Bo chyba nie można inaczej rozumieć propozycji dzisiejszego spotkania. A że jest to w jakimś stopniu rezultatem jego pracy, Jerzy był o tym przekonany. Przedwczoraj poszedł na Fali Pokolenia jego list o „amnestii moralnej”. Swoją drogą, Zygmunt by się wściekł, gdyby wiedział, że Jerzy rozmawiał już, z kim należy, o amnestii dla niego Zygmunta - bynajmniej nie wyłącznie moralnej. Ale dzień był wielki nie tylko dlatego. W kieszeni Jerzego - nareszcie w kieszeni - po czytaniu w gabinecie, przy biurku, w drodze, na korytarzu, na parapecie okna klatki schodowej - leży list od Kolumba. Machabeusz, przeklęty Machabeusz się odezwał. I to jak!
Jerzy” z miejsca zapowiedział audycję List na ocean. Czemu aż ocean, skoro Kolumb pływa na Morzu Śródziemnym, i to blisko francuskich wybrzeży? Teraz, kończąc ten artykuł, który nie tylko z nazwy był listem, ale był po prostu listem, Jerzy zaczynał rozumieć. List do wszystkich, których rozrzuciło po świecie, po lądach i morzach, do tych, którzy mają być tu, na ziemi, dla której wyciskali z siebie krwawy pot w latach okupacji. Był już wczesny jesienny zmierzch, gdy Jerzy postawił kropkę. Rozejrzawszy się przestraszył się późnej nocy. Uspokoiło go spojrzenie na zegarek. Do spotkania z Zygmuntem miał jeszcze godzinę. Przeciągnął się w ramionach. Potrącił ręką wypychającą mu kieszeń tetenę. Wyjął pistolet, wahał się przez sekundę, położył go na stół, obejrzał się za czapką. Był już w drzwiach, gdy zawrócił. Wziął pistolet do ręki, zastanawiał się przez moment i wsunąwszy go .pod zagłówek tapczana wyszedł. Kroczył lekko, jak wyzwolony z materialnego ciężaru. W ręce czuł list Kolumba jak serdeczną, zaufaną dłoń przyjaciela. „Co ja robię? Koperta przemoknie” - zgromił się czując, jak w twarz mży lekki jesienny
kapuśniaczek. Nic nie pasowało do jego radości. Ani brudne ciemności Pragi pełne znużenia powracających z pracy ludzi, ani czerniące się pod nowym (dla niego Poniatowski zawsze był „nowy”) mostem fale Wisły. Płynęły ciemne, bolesne. „Gdyby umiały pamiętać, Wisła płynęłaby w ranach...” - pomyślał o Sokole i Juno ginących tu przed laty od żandarmskich kuł po zamachu na Kutscherę. Ale i tę myśl przyjął ociężały od dumy i radości: „Ratują się, zbierają się ludzie «stamtąd»„ tak pomyślał o minionym czasie. Tym razem Zygmunt podał mu adres mieszkania. 144 - Najlepiej przyjdź do mnie - powiedział wymieniając numer na Złotej. Więc skończyło się to, co posiał między nich zły los: jakiś absurdalny cień nieufności. „A jak mało brakowało, bym wybrał się do niego z pistoletem pożyczonym od byłego ubeka” - uśmiechnął się pobłażliwie do tego, co w tej chwili nazywał już tylko roztargnieniem. Skręcił w Złotą. Na tle księżyca wyglądającego spoza chmur ulica demonstrowała swoje
ruiny jak nieczytelne znaki jakiegoś oszalałego architekta. „Jeszcze spory kawałek” - domyślił się spostrzegając numer mijanej bramy ocalałego domu. Przyspieszył kroku. Chciał już, zaraz, przywitać Zygmunta pseudonimem Kolumba: żyje, jest, wróci. Skręcił w oznaczoną bramę, pamiętając, co mówił mu Zygmunt: prawa klatka schodowa, pierwsze piętro. Ledwie postawił nogę na stopniu, odczuł za sobą czyjąś obecność, obejrzał się i spostrzegł cień chowającego się we framugę. „Cholera! - przestraszył się w myślach, że jest śledzony i wsypie mieszkanie Zygmunta. Mam przecież obiecane, że jeśli zgłosi się sam...” W tej chwili spostrzegł drugiego na półpiętrze. Jeden gest ręki tamtego do kieszeni, a stary instynkt, już bez udziału świadomości, uruchomił ciało Jerzego. Przygięty, by choć trochę chroniła go ażurowa, lecz żelazna poręcz, skoczył w dół. ,,Chybił!” - pokwitował huk pierwszego wystrzału. Przypadł jeszcze niżej, oczekując teraz na strzał tego z dołu. „Może się nawzajem postrzelają?” - zdążył pomyśleć dopadając drzwi w
huku wystrzałów („Pudło! Pudło!”). Ale tamten drugi czekał na niego za framugą, nie ryzykując, że będzie w polu ostrzału z góry. „Fachowiec” - jęknęło coś w Jerzym, gdy wyczuwając w palcach papier (dłoń automatycznie sięgnęła do kieszeni tak długo obciążonej przez TT), spostrzegł przed sobą ognisty języczek wystrzału. Huk doszedł do niego jak krótkie, smakowite mlaśnięcie. Jeszcze jeden. Jerzy zatrzymał się, wspiął na palce i obracając wstecz, jakby koniecznie chciał spojrzeć w twarz człowieka, który doń strzelał, upadł na ziemię. Olo przebiegł obok strażnika wyciągającego rękę po przepustkę. - Obywatelu, obywatelu! - słyszał za sobą, lecz rwał naprzód, jak nieprzytomny. Minął róg ulicy, wskoczył do tramwaju, przesiadł się do drugiego. „Przecież nikt mnie nie goni” - usiłował się uspokoić. Sprawdził zawartość kieszeni. Jest. Na najbliższym przystanku wysiadł. Stojąc w bramie raz jeszcze spojrzał uważnie na kartki wydarte Żaboklickiemu w kłótni. Rękopis Jerzego broczył czerwienią ołówka, cały był w ranach skreśleń. „Chrześcijanin by powiedział: jak chusta świętej Weroniki - pomyślał Olo i splunął po
mistycznym skojarzeniu. - Muszę poradzić się Kaktusa...” - podtrzymywał w sobie słabnące napięcie. Od dwóch dni, od pogrzebu Jerzego, nie spał. Złapał się na tym, że pomyślał to tak, jakby usprawiedliwiał swój postępek wobec Żaboklickiego, i odczuł gorzki wstyd. 145 „Czy doszło do tego i u mnie, że słuszny gniew wymaga wytłumaczenia?” - umacniał się chowając do kieszeni rękopis. W pierwszej chwili usiłował z Żaboklickim rozmawiać spokojnie. Dopiero gdy redaktor z całym spokojem wyższości oznajmił: „Tak mi dyktuje moje partyjne sumienie”, Olo nie wytrzymał. - Tak wam dyktuje? Przez telefon wewnętrzny numer dwa - wymienił numer dyrektora Radia i zmiótł przyniesiony wczoraj pogrobowy rękopis Jerzego z biurka Żaboklickiego. „Przecież Jerzy już tyle zdążył ze mnie zrobić, że mam bardziej partyjne sumienie niż ten... zaciął zęby myśląc o redaktorze. - Cóż mi poradzi Kaktus?” - myślał dalej. Gdzieś na dnie świadomości, odpychana lękliwie, jawiła się myśl, by zapytać go, jak to jest z tym wprowadzeniem do partii. Przecież nie wolno zostawiać tych, żeby w łachmany własnej
małoduszności przebierali jej sumienie... Z daleka dzwoniąc, nadjeżdżał tramwaj. Jesienne słabe słońce uciekało przed nim jezdnią, gnane przez ciągnące w szybkim wietrze chmury. Załoga jachtu już spała, Kolumb, który od godziny markował, że reperuje swą podmorską kuszę, stał obecnie na pokładzie. W ogromnej księżycowej pełni lustrzyło się morze. Pełna, nieporuszona cisza stała od wody po wysokie niebo. Kolumb ruszył na drugą stronę burty. Z daleka mrużyły oczy światła jakiejś małej nadmorskiej miejscowości. Lubił patrzeć tam, jakby przerażony ogromem milczącego świata, szukał wiary, że gdzieś poza nimi są jeszcze ludzie. Słuchał z przyjemnością plaskania swoich bosych stóp po pokładzie. „Człowiek jest skazany na samotność” - uczył kiedyś Danielle, a teraz martwiał bez niej i bez czegoś jeszcze, czego nie miał odwagi nazwać i określić. Spojrzał na przegub swojej niemal czarnej ręki. Już czas. Ruszył w stronę kajuty. Spali. Spokojny o siłę ich zmęczonego snu, włączył radioaparat. Od kilku dni nie nadawali już o zwykłej porze Fali Pokolenia, dopiero wczoraj zapowiedzieli List na ocean Jerzego. Kolumb wiedział, że to list do niego. Serce biło w nim mocno.
„Chyba tak czekałem na pierwsze «radio» słyszane w czasie okupacji. Pierwsze po polsku.” Skończono muzykę. Chwila ciszy, kiedy spiker nabiera oddechu. „A może to sam Jerzy będzie mówił?” - Tu Warszawa. Nadajemy felieton redaktora Jana Żaboklickiego pod tytułem Obowiązek wzmożonej czujności. Kolumb przez chwilę patrzy na aparat tak jak człowiek, który klepnąwszy po ramieniu na ulicy kogoś, kogo wziął z tyłu za swego przyjaciela, ogląda obcą, zwróconą ku niemu z 146 oburzeniem twarz. Przekręca gałkę radioaparatu. Zdumiony patrzy na koje, na leżących przyjaciół, jakby bodaj oni winni mu byli jakieś wytłumaczenie. Robert śpi z głową wtuloną w poduszkę. Jagiełło z odwróconą do księżyca, nieruchomą jak u trupa twarzą. Kolumb, potykając się o próg kajuty, wraca na pokład. Srebrne księżycowe światło jak piasek niezmierzonej pustyni. Mechanicznie zawraca w stronę przeciwległej burty. Ale i tam, na wybrzeżu, pogasły ostatnie światła ludzkich domów. Jest sam na ogromnej, bezmiernej
pustyni świata. Stoi nieruchomy, w jakimś bezmyślnym zdumieniu. Nagle podnosi głowę. Zdawało mu się, że usłyszał jakiś głos czy szept. Natęża słuch. To tylko fala poruszona pierwszym podmuchem wiatru plusnęła o burtę. sierpień 1955 – czerwiec 1956 Koniec 147