Copyright © Manula Kalicka, 2018
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Elisabeth Ansley/Trevillion Images;
Muzeum Powstania Warszawskie...
3 downloads
0 Views
Copyright © Manula Kalicka, 2018
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Elisabeth Ansley/Trevillion Images;
Muzeum Powstania Warszawskiego
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8123-602-7
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się
stanie; więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.
Księga Koheleta
Mamie,
która w styczniu 1945 przyszła pieszo z Nowego Miasta nad Pilicą do
Warszawy w poszukiwaniu rodziców, pozostałych w ogarniętym
powstaniem mieście.
Zginęli na Woli piątego sierpnia, rozstrzelani wraz ze wszystkimi
mieszkańcami domu.
Prolog
12 KWIETNIA 1945
W obszernym holu paliła się tylko jedna i to słaba żarówka. Długi korytarz,
zagracony do niemożliwości, przywodził na myśl labirynt, w którym łatwo
się nadziać na wystającą komodę, wystawioną szafkę nocną czy zagracone
tremo. Przesmyk między meblami był tak wąski i mroczny, że nocą szło się
do toalety po omacku, z wyciągniętymi rękami badając niepewnie
poszczególne kształty, które majaczyły w ciemności. Zawsze istniała
możliwość, że na korytarzu właśnie pojawiło się coś nowego, jakaś paka,
wiadro czy tobół, więc co rusz ktoś na coś wpadał, o coś się potykał i klął.
Głośno lub ciszej.
Przedostawszy się przez hol, weszła w korytarzyk, ominęła zasadzki
i całkiem już rozbudzona z ulgą wymacała klamkę do ubikacji. Kiedyś
zdarzyło jej się zawędrować nocą do sąsiadującego z klozetem pokoju
Kaśki i cóż, krzyki tej ostatniej, tudzież jej kochanka, Wojtka, postawiły na
nogi cały dom. Nie życzyła sobie powtórki, chociaż mogło być ciekawie.
Boże! Co to się wtedy działo! Na odgłos wrzasków Kaśki zbiegli się
wszyscy lokatorzy mieszkania, nawet ten młody z gabinetu, który nigdy nie
udzielał się towarzysko. Wojciech rzucał mięsem, Kacha darła się
wniebogłosy, a Zośka spłonęła rumieńcem na widok gołych Kaśczynych
cycków. Wandzie zaś udało się dojrzeć tę, no, męskość Wojtka, gdy
wyskoczył z łóżka.
Wcale, wcale, westchnęła i otworzyła drzwi do ubikacji.
Żarówka, nie wiedzieć czemu, była mocniejsza, jeszcze
przedpowstaniowa. Jacek lubił sobie tu poczytać i od kilku dni, gdy
wreszcie włączyli prąd, wrócił, jak mówił, do miłego cywilizowanego
przyzwyczajenia.
Jasne światło oślepiło Wandę, przymknęła więc nieco powieki i wtedy
zobaczyła jakąś sylwetkę. Właściwie tylko zarys. Ktoś był w toalecie,
chciała się wycofać, bąknęła nawet przepraszam, robiąc w tył zwrot. Jednak
po sekundzie czy dwóch, gdy oczy przyzwyczaiły się nieco, otworzyła je
szerzej i spojrzała.
Coś ją zaniepokoiło, coś było nie tak. Ta postać…
Zamiast wyjść, popatrzyła.
A potem podniosła krzyk. Tak głośny i przeraźliwy, że Kaśka mogłaby się
od niej jeszcze wiele nauczyć.
Uciekaj, uciekaj
20 WRZEŚNIA 1944, WŁOCHY
Irenka Górecka przysiadła na omszałym głazie, w miejscu, gdzie kończyła
się jedna parcela, a zaczynała następna. Przed nią rozciągał się bazar
w podwarszawskich Włochach. Na rozległym placu handlowali wszyscy
zgodnie i pospołu: Polacy, Niemcy, Ukraińcy. W oddali wciąż dymiła
walcząca Warszawa, tu zaś życie wrzało z zadziwiającą intensywnością. Ba!
Jak mogło się wydawać, ów handel przybrał gorączkowy charakter,
wymuszony potrzebą chwili. Warszawiacy, którzy wydostali się
z powstania, teraz wyprzedawali wszystko, co udało się im ocalić i wynieść
z płonącego miasta. Byle przetrwać. Robiło się zimno, żywność osiągała
paskarskie ceny, ludzie stali w tłoku, trzymając kurczowo w rękach
rozmaite fanty, począwszy od blaszanych puszek, na futrach skończywszy.
Krzyk, rwetes i przekleństwa. Gdzieś tam dalej ktoś grał na harmonii Na
sopkach Mandżurii. Ktoś krzyczał, jakaś para kłóciła się zawzięcie. Jakieś
dziecko płakało w głos, konie rżały, psy szczekały, gęsi gęgały. Niemcy też
handlowali, a jakże, zbratani z tłumem. Podobnie jak sprzymierzeni z nimi
Ukraincy z oddziałów Kamińskiego wyzbywali się zrabowanych
przedmiotów, a kupowali przede wszystkim bimber. Irenka widziała ich
w akcji, więc trochę nią zatrzęsło, gdy spoglądała na zacną z pozoru
babuleńkę, która stała dwa kroki od jej siedziska i wymieniała z brudnym
Ukraińcem pięciolitrowy bukłaczek pełen, jak się należało domyślać,
właśnie bimbru – na dziewczęcy pierścionek z niewielkim rubinem.
Babcia mówiła przy tym z kresowym zaśpiewem do towarzyszącego jej
wyrostka:
– Papatrzy, papatrzy Grzesiutek, jakie śliczniusie ślipko!
Irenka odwróciła wzrok.
Miała ochotę wstać i potrząsnąć staruszką, by ta się ocknęła, tylko była
tak zmęczona, że nie miała siły się podnieść.
Dopiero co widziała, jak ronowcy czy własowcy, jeden czort, zrywali
pierścionki, łańcuszki i krzyżyki pochwyconym kobietom, potem zaś
gwałcili je albo strzelali w tył głowy. Czasem jedno i drugie. A później
palili ciała, ułożone w wielkie stosy w bramach i na placach. Irenka kręciła
się jak błędna po ogarniętej powstaniem Warszawie. Za dużo widziała,
stanowczo za dużo, aż dziw, że jeszcze nie post...